Mcclure Ken Dawca

background image

Ken McClure

Dawca

Donor

Przekład: Maciej Pintara

Wydanie oryginalne: 1998

Wydanie polskie: 1998

background image

Miłość bliźniego pokrywa wiele grzechów

I List św. Piotra, IV-8

background image

Prolog

W pokoju Amy panował przenikliwy chłód; ogrzewanie zostało wyłączone. Na dworze

padał śnieg z biało-szarego nieba. Widok z okna przesłaniały wirujące w powietrzu płatki,
gdy lekki wiatr ciskał nimi bezdźwięcznie w szybę. Nie słychać było odgłosu spadających
kropel deszczu ani kanonady gradu. „Tak powinno być” – pomyślała kobieta wyglądająca na
zewnątrz. Pogoda łaskawie dostosowała się do okoliczności. Cały świat wydawał się
pogrążony w ciszy, jakby wstrzymał oddech.

Z dołu dochodził przytłumiony gwar rozmów ludzi czekających piętro niżej. Ale

podkreślał tylko panującą tu ciszę. A przecież ten pokój tak często rozbrzmiewał dziecięcym
śmiechem. Pozornie nic się nie zmieniło. Wszystko było na swoim miejscu. Różowe tapety,
zasłony z disneyowskimi motywami, zabawki, lalki, obrazek z chłopięcą orkiestrą na
ścianie... Piżamka Amy leżała na poduszce, złożona starannie w kostkę. Na nocnym stoliku
piętrzył się stos zeszytów do kolorowania, a na wierzchu spoczywało pudełko kredek. Jednak
żadna z tych rzeczy nie miała być już nigdy potrzebna.

Nie będzie więcej jaskrawo pokolorowanych obrazków zwierząt w dżungli, które mógłby

podziwiać ojciec, zanim opowie córeczce bajkę na dobranoc, nieprawdopodobnie różowych
żyraf ani fiołkowych tygrysów. Czerwone ptaki nie wzlecą ku zielonemu, zachodzącemu
słońcu, a Jaś nie zabije już olbrzyma ku wielkiej dziecięcej uldze. Amy nie żyje. Leży w
małej, białej trumnie na środku pokoju.

Szpital wydał specjalne zezwolenie – nieczęsto ciała pacjentów opuszczały jego mury po

sekcji zwłok. Zazwyczaj trafiały z prosektorium do kostnicy, gdzie pozostawały aż do dnia
pogrzebu. Ale matka Amy uparła się i nie dała za wygraną. Chciała, by jej córka wyruszyła w
swą ostatnią drogę z domu rodzinnego. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Przypuszczała,
że ktoś poszedł jej na rękę tylko dla świętego spokoju. Widocznie chciano uniknąć
długotrwałych scen z udziałem zrozpaczonej kobiety. Teraz, patrząc przez okno, wiedziała
jedno. Postąpiła słusznie. Amy rozpocznie ostatnią podróż ze swojego pokoju.

Twarz Jean Teasdale nie wyrażała żadnych uczuć. Jej oczy zwrócone były gdzieś w

przestrzeń. Nie było w nich śladu łez – już zostały wypłakane. Ledwo zdawała sobie sprawę z
faktu, że przed dom zajeżdża właśnie karawan. Koła toczyły się bezgłośnie po miękkim

background image

śniegu. Po chwili w pokoju zrobiło się głośniej, gdy za jej plecami otworzyły się drzwi.
Dochodzące z dołu odgłosy ucichły ponownie, kiedy drzwi znów się zamknęły.

– Już czas, Jean – powiedział cicho jej mąż.
– Wytłumacz mi, po co to było? – zapytała.
– Sam chciałbym wiedzieć – odrzekł niemal szeptem.
– Siedem lat życia, a potem nic, pustka... Umarła. Co za strata! Co za głupia,

bezsensowna strata!

Frank Teasdale położył delikatnie dłonie na ramionach żony i pocałował ją lekko w tył

głowy. Nie odwróciła się, ale wyciągnęła prawą rękę i dotknęła jego dłoni.

– Musimy być dzielni – dodał.
– Wiem, że to głupie, ale nie przestaje mnie martwić ten śnieg na dworze.
– Dlaczego, kochanie?
– Wciąż się boję... Kiedy położą Amy w ziemi... przeziębi się.
Frank Teasdale nie miał już dłużej siły walczyć z własną rozpaczą, choć do tej pory jakoś

sobie z nią radził. Po jego policzkach spłynęły łzy. Ramiona trzęsły mu się, kiedy próbował
się opanować i zachować jak mężczyzna. Jean odwróciła się w końcu od okna i oboje mocno
przylgnęli do siebie, szukając pocieszenia w tym geście. Ale w ich sytuacji nic nie mogło
przynieść im ulgi.

Frank odsunął się, wyjął chusteczkę i wytarł nos. Powoli dochodził do siebie.
– Lepiej zejdźmy na dół – zaproponował. – Niech to już będzie za nami. Przyjechali ze

szpitala.

Jean skinęła głową.
– To miłe.
Stali przez chwilę nad trumną Amy, dotykając dłońmi wieka w niemym geście

pożegnania. Frank spojrzał pytająco na Jean. Skinęła głową. Zeszli na dół, by przyłączyć się
do żałobników. U podnóża schodów minęli dwóch czekających pracowników zakładu
pogrzebowego.

– Czy możemy już wejść na górę? – zapytał jeden z nich.
– Tak – odparł Frank, nie patrząc na niego.

Trumna Amy została wyniesiona z domu i umieszczona ostrożnie w karawanie.

Natychmiast pokryły ją kwiaty od rodziny i przyjaciół. Wyglądały dziwnie nie na miejscu na
tle śniegu; kolorowe plamy w ponurym czarno-białym świecie. Frank Teasdale przyłapał się
na tym, że wpatruje się w nie jak zahipnotyzowany. Wciąż przykuwały jego uwagę, gdy
patrzył przez przednią szybę stojącego za karawanem samochodu. Usadowił się na tylnym
siedzeniu i otoczył Jean ramieniem. Nie sposób było nie zauważyć pewnej analogii: piękne,
ulotne rzeczy istnieją tylko przez moment, a potem więdną i umierają. Tak urządzony jest
świat pomyślał, że niedługo będą Święta Bożego Narodzenia.

background image

Przez następną godzinę, podczas mszy żałobnej, Frank i Jean dodawali sobie wzajemnie

otuchy. Nie byli w miejscowym kościele Świętego Mungo od chrztu Amy. Przytulili się do
siebie ciasno, jakby bojąc się rozdzielić choćby na chwilę. Nie rozłączyli się również wtedy,
gdy składano ciało do grobu na przykościelnym cmentarzu. Niemal z ulgą patrzyli, jak
pierwsza grudka ziemi rzucona łopatą grabarza spada na wieko trumny. Amy mogła żyć teraz
tylko w ich pamięci.

Frank poprowadził żonę z powrotem w kierunku parkingu. Niespodziewanie Jean

zatrzymała się gwałtownie. Poczuł, jak sztywnieje jej ramię. Podniósł wzrok, by sprawdzić,
co ją tak zaintrygowało. Nie opodal ścieżki, między drzewami stała kobieta. Miała na sobie
płaszcz przeciwdeszczowy, a na głowie chustę, ale Jean ją rozpoznała.

– To ta pielęgniarka – powiedziała. – Ta przeklęta pielęgniarka! Dlaczego nie zostawi nas

w spokoju? Czy musi zatruwać nam życie?

Frank zauważył, że jego żona jest bliska obłędu. Próbował ją uspokoić, zanim zrobił krok

w stronę kobiety stojącej pośród drzew. Ta wykonała przepraszający gest, jakby dając do
zrozumienia, żeby się nie fatygował; nie zamierzała sprawiać nikomu kłopotu. Zaczęła się
wycofywać i po chwili zniknęła mu z oczu.

– Poszła sobie – oznajmił Frank, stając znowu u boku żony.
– Dlaczego wciąż się upiera? – zapytała Jean.
– Naprawdę nie wiem – popatrzył ze smutkiem na drzewa.

background image

1

– Kto nam powie, skąd się bierze chleb? – zadała pytanie Kate Chapman.
Przed nią siedziało osiemnaścioro dzieci. Uśmiechnęła się, widząc las podnoszących się

gorliwie rąk i zapał na twarzach. Lubiła uczyć, zwłaszcza w szkole podstawowej. Było dla
niej coś magicznego we wprowadzaniu dzieci w nieznaną krainę odkryć. Jej zdaniem, na tym
polegała edukacja. Swoje obowiązki traktowała bardzo poważnie. Czuła się odpowiedzialna
za swoich podopiecznych. Nie trafiała jej do przekonania teoria głoszona przez cyników, że
maluchy i tak staną się wkrótce kolejnym straconym pokoleniem nastolatków. Chuliganami
żłopiącymi piwo i demolującymi przystanki autobusowe, bardziej zepsutymi od poprzedniej
generacji młodych ludzi. Kate nie widziała przed sobą niczego poza małymi, niewinnymi
twarzyczkami pragnącymi zwrócić na siebie jej uwagę.

– Kerry?
– Od piekarza, proszę pani.
– Dobrze, Kerry! A teraz kto nam powie, w jaki sposób piekarz robi dla nas chleb?
Nie podniosła się żadna ręka.
– No, pomyślcie! Z czego piekarz wyrabia chleb?
Mały chłopiec w okularach z ciemną przesłonką korekcyjną na jednym szkle podniósł

impulsywnie rękę, ale zaraz ją opuścił. Potem nieśmiało próbował jeszcze kilka razy
wyciągnąć ramię, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia jakby w obawie, że się ośmieszy.

Kate wyczuła, że ma dylemat.
– Proszę, Andrew – zachęciła go. – Spróbuj. Jak myślisz, czego używa piekarz do wyrobu

chleba?

– Mąki, proszę pani...? – spytał chłopiec, przechylając na bok głowę, po czym włożył

koniec ołówka do buzi.

– Tak jest, Andrew! Mąki.
Malec zarumienił się z zadowolenia.
– A teraz... Kto robi mąkę, której używa piekarz?
Kate spojrzała na kolorowe obrazki wiszące rzędem na ścianie i zatrzymała wzrok na

background image

tym, który przedstawiał młyn oraz stojącą przed nim czerwoną furgonetkę piekarza.

Kilkoro dzieci zorientowało się, o co chodzi, i z podnieceniem wyciągnęło do góry ręce.
– Słucham, Annie?
– Młynarz, proszę pani.
– Dobrze – odparła Kate. – Masz rację, Annie. A teraz powiedzcie mi, czego potrzebuje

młynarz do wyrobu mąki? – Przyjrzała się siedzącym w ławkach dzieciom, zastanawiającym
się nad odpowiedzią. Niemal słyszała wytężoną pracę małych umysłów. Widać ją było na
skupionych twarzach. Nagle zmarszczyła brwi, gdy jej wzrok padł na ładną dziewczynkę o
blond włosach, w drugim rzędzie. Poczuła niepokój. Amanda nie myślała o odpowiedzi.
Patrzyła gdzieś w przestrzeń, jakby była nieobecna. Na jej pobladłej twarzy perlił się pot

– Dobrze się czujesz, Amando? – zapytała.
Dziecko nie odpowiedziało. Klasa zaszemrała niespokojnie.
– Amando...? – powtórzyła.
Dziewczynka odwróciła głowę, ale jej spojrzenie nadal było tępe, nieobecne. Kate

podeszła do niej i otoczyła ją ramieniem.

– O co chodzi? – spytała. Przykucnęła obok ławki i odgarnęła włosy z czoła dziecka.

Dotykając dłonią głowy Amandy poczuła, że mała jest cała rozpalona. – O Boże... –
westchnęła. – Źle się czujesz, prawda?

Miała teraz problem. Amanda była nie tylko jedną z uczennic, ale również jej córką. Kate

potrzebowała pomocy. Jej mąż, Sandy, pracował jako technik laboratoryjny w miejscowym
szpitalu i miał teraz dyżur. Nie miała do kogo się zwrócić w nagłej potrzebie. Sprowadzili się
do Bardunnock zaledwie kilka miesięcy temu i wciąż byli tu nowi.

Kate stanęła przed klasą i powiedziała:
– Chciałabym, żebyście narysowali, jak wyobrażacie sobie młynarza. Muszę

porozmawiać pilnie z panią Jenkins. Macie jakieś pytania?

– Co się stało Amandzie, proszę pani? – zapytała Tracy Johnson, córka miejscowego

listonosza.

– Nie czuje się dobrze – odrzekła Kate. – Chyba się przeziębiła.
„Proszę cię, Boże, żeby tylko to” – pomodliła się w duchu. Chwyciła Amandę i pobiegła

korytarzem. Była teraz na łasce Isy Jenkins, dyrektorki szkoły.

Isa Jenkins miała właśnie lekcję ze swoją klasą. Kate zajrzała do sali przez szybę w

drzwiach. Isa zauważyła ją, wydała uczniom jakieś polecenie i wyszła na korytarz.

– O co chodzi?
– Amanda źle się czuje. Obawiam się, że złapała grypę.
Isa przechyliła głowę na bok i przyjrzała się dziewczynce wtulonej w ramiona matki.
– Biedne maleństwo. Nie wyglądasz najlepiej.
Amanda włożyła palec do buzi i mocniej przytuliła się do Kate.
– Strasznie mi przykro z tego powodu... – zaczęła Kate, ale Isa przerwała jej.

background image

– Nonsens. Poradzimy sobie. Co masz zamiar zrobić? Chcesz zabrać ją do domu czy od

razu do ośrodka zdrowia w Colbrax?

– Może raczej do domu... – odrzekła Kate. – Położę ją do łóżka i zobaczę, co będzie dalej.

Ma gorączkę, ale może minie tak szybko, jak się pojawiła. Wiesz, jak to jest z dziećmi.

– Chyba już powinnam – uśmiechnęła się Isa. Była nauczycielką od trzydziestu dwóch

lat.

– Naprawdę bardzo cię przepraszam, ale... – znów zaczęła Kate.
– Nonsens – powtórzyła Isa. – Do dzwonka zajmę się obiema klasami. – Spojrzała na

zegarek. – A do końca lekcji zostało już tylko półtorej godziny. Nie ma problemu. Co zadałaś
swoim dzieciakom?

– Mają narysować młynarza.
– W porządku. Leć do domu.
– Dzięki, Iso. Jestem ci bardzo wdzięczna – odrzekła Kate. Miała jeszcze jeden powód,

by stwierdzić, że podoba jej się życie w Bardunnock.

O szóstej Kate, będąc w kuchni, usłyszała odgłos samochodu Sandy’ego. Zielony,

ośmioletni ford escort, nazywany w rodzinie Esmeraldą, pokonał zakręt u stóp wzgórza,
wspiął się na szczyt i skręcił ostro w prawo na podjazd przed domkiem.

– Gdzie jest moja księżniczka? – zawołał od progu Sandy Chapman. Przez chwilę

wycierał starannie buty, stojąc na słomiance, po czym wszedł do mieszkania. Po raz pierwszy
nie powitał go tupot małych stóp i dziecięcy śmiech. Z kuchni wyłoniła się Kate, wycierając
ręce.

– Obawiam się, że z twoją księżniczką jest niedobrze. Po południu musiałam zabrać ją ze

szkoły.

Sandy schylił się, pocałował żonę w czoło i otoczył ją ramieniem.
– Co się stało? – zapytał.
– Myślałam, że to tylko przeziębienie, ale teraz nie jestem pewna. Chciałam zaczekać na

twój powrót przed wezwaniem lekarza.

Sandy skinął głową z zafrasowaną miną. Wszedł po schodach na piętro i otworzył drzwi

do pokoju Amandy. Mała nie podniosła głowy z poduszki, ale spojrzała na niego.

– Cześć, Księżniczko – powitał ją cicho.
Amanda nie odpowiedziała. Jej wzrok powędrował ku oknu, ale sprawiała wrażenie,

jakby wciąż była gdzieś daleko.

W małym pokoju starego domku Sandy niemal sięgał głową sufitu, a jego ramiona

wypełniały prawie całą szerokość drzwi. Usiadł na podłodze obok córki i oparł łokieć na
łóżku.

– Biedna Księżniczka – westchnął. – Złapałaś jakiś brzydki zarazek?
Przesunął dłonią po czole Amandy i poczuł pod palcami warstewkę potu pokrywającą jej

background image

pobladłą twarz.

– Chyba zadzwonimy do doktora Telforda, żeby dał ci jakieś lekarstwo. Od razu

poczujesz się lepiej. – Spojrzał znacząco na Kate, Zrozumiała, poszła zatelefonować. Został
sam z córką.

– Powiedz tatusiowi, co cię boli. Brzuszek?
Amanda pokręciła wolno głową.
– Całe ciałko?
Przytaknęła.
– Byłaś dziś w łazience?
– Nie pamiętam.
– A pamiętasz, co jadłaś na lunch?
Nie odpowiedziała.
– To samo, co inne dzieci?
Skinęła głową.
– Ale nie brałaś do buzi żadnych owoców rosnących na krzakach w ogrodzie, prawda,

Księżniczko?

Pokręciła powoli głową.
– Dobrze. Poleź teraz spokojnie. Niedługo przyjedzie pan doktor i poczujesz się lepiej. –

Sandy położył obok Amandy pluszowego misia i poprawił jej kołdrę.

– Co o tym myślisz? – zagadnęła Kate, gdy zszedł na dół.
Wzruszył ramionami.
– To samo, co ty. Przypuszczam, że to tylko przeziębienie, co najwyżej grypa. Lepiej

jednak zasięgnąć opinii specjalisty.

Kate oparła głowę na jego piersi. Objął ją.
– O Boże... Mam nadzieję, że to nic poważniejszego – szepnęła.
– Może niepotrzebnie się martwimy – odparł Sandy, ale zaraz spojrzał na zegarek i

zapytał: – Wiesz, kiedy może zjawić się lekarz?

– W rejestracji powiedzieli mi, że za pół godziny. Musi jeszcze odwiedzić kilku

pacjentów.

W pokoju Amandy było zbyt mało miejsca, by mogły się tam pomieścić trzy dorosłe

osoby, toteż po przybyciu lekarza Sandy został na dole. Podczas badania Kate trzymała córkę
za rękę, aby dodać jej odwagi. Sandy czekał cierpliwie, patrząc przez okno na ogród. Nie
mógł pozbyć się niepokoju, choć wiedział, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć obawy
rodziców okazują się bezpodstawne. Pewnie za chwilę doktor zejdzie na dół wraz z Kate,
śmiejąc się i żartując, po czym będą go musieli przepraszać za zbędną fatygę.

Uznał, że z powodu swojej pracy w szpitalu jest przewrażliwiony, bo wciąż styka się z

poważnymi chorobami. Skrzywienie zawodowe. Zastanawiał się, czy podobnie jest z

background image

policjantami. Czy też wszędzie widzą przestępców? Usłyszał, że drzwi pokoju Amandy
otwierają się, więc podszedł do schodów. Doktor Telford schodził pierwszy, za nim podążała
Kate. Na ich twarzach nie było uśmiechów.

Sandy znał George’a Telforda ze szpitala. Lekarze ogólni praktykujący w okolicy

zajmowali się swoimi pacjentami również podczas ich pobytu w miejscowym szpitalu.

– I co pan o tym sądzi? – zapytał Sandy.
– Szczerze mówiąc, wcale mi się to nie podoba – odrzekł Telford z zatroskaną miną. –

Uważam, że powinniśmy zabrać ją do szpitala i przeprowadzić badania.

– A co pan podejrzewa?
– Że jej nerki nie funkcjonują prawidłowo. Mogą się mylić, ale nie zaszkodzi zrobić kilka

testów biochemicznych.

– Chyba warto... – przyznał Sandy. Kate podeszła do niego i stanęła obok. Otoczył ją

ramieniem.

– Czy w ciągu ostatnich kilku dni nie skarżyła się, że ma problemy z drogami

moczowymi? – dopytywał się jeszcze Telford.

Sandy spojrzał na Kate. Pokręciła głową.
– Nie! Była zdrowa jak ryba.
– No cóż... Szczegółowe badania powinny rozwiać nasze wątpliwości.
– Gdzie zostaną zrobione? – spytał Sandy.
Telford zamyślił się.
– Właśnie się zastanawiam, czy zabrać ją na noc do szpitala rejonowego, czy może od

razu do Szpitala Chorób Dziecięcych w Glasgow.

– Nie wygląda na to, żeby czuła się aż tak źle – odezwała się Kate z nadzieją, że w ten

sposób wpłynie na decyzję lekarza i przeważy szalę na korzyść miejscowego szpitala. O wiele
bardziej wolała mieć Amandę w pobliżu, niż wysyłać ją aż do Glasgow.

– To prawda – przyznał Telford. – A zatem umieścimy ją u nas i wstępne testy

wykonamy na miejscu. – Spojrzał na zegarek. – Będę musiał zadzwonić do dyżurnego
technika w laboratorium. Pan dziś nie pracuje?

– Nie, dzisiaj nie mam nocnego dyżuru – potwierdził Sandy.
– Zostanę z nią na noc w szpitalu – zapowiedziała Kate. Wiedziała od Sandy’ego, że w

takich okolicznościach rodzicom małych dzieci wolno nocować w pokoju gościnnym.

– Dobry pomysł – zgodził się Telford.

Było tuż po wpół do dziewiątej, gdy Kate zwróciła się do męża.
– Pewnie umierasz z głodu. Nic nie jadłeś.
Siedzieli w małej, bocznej sali na zewnątrz oddziału. Amanda była już pod opieką

pielęgniarek.

– Nie jestem głodny – odparł Sandy.

background image

– Ja też nie. Co o tym wszystkim myślisz? – zapytała z niepokojem.
Nie musiał upewniać się, o co jej chodzi.
– W ciągu ostatnią godziny chyba poczuła się gorzej – odpowiedział.
– Może to tylko stres związany z przyjazdem do szpitala?
– Może... – przyznał Sandy, ale nie zabrzmiało to przekonująco.
– Jedź do domu – zaproponowała Kate. – Oboje nie jesteśmy tu potrzebni. Wystarczy,

jeśli ja zostanę.

Sandy skinął głową, ale sprawiał wrażenie, jakby słowa żony nie dotarły do niego.
– Chyba wpadnę do pracowni. Zobaczę, jak Charlie radzi sobie z próbkami. Może

poczekam na wyniki? Jeśli wszystko będzie w porządku, pojadę do domu. Zadzwonisz, gdyby
coś się działo?

– Oczywiście – zapewniła Kate. – I nie stój Charliemu nad głową. Pamiętaj, że jesteś

stroną zainteresowaną.

Sandy skinął głową. Pocałował żonę w czoło i wyszedł.

Szpitalne laboratorium nie mieściło się w głównym gmachu, lecz w oddzielnym, małym

budynku z cegły, ukrytym za rzędem drzew iglastych. Wiatr szarpał gałęziami, gdy Sandy
opuścił ciepłą poczekalnię i podążał ścieżką do celu. Przez uginające się konary widział
zapalone światła w oknach pracowni. Właśnie poczuł na twarzy lodowate krople deszczu,
kiedy mógł się schronić w porośniętym bluszczem ganku. Drzwi wejściowe były zamknięte.
Sięgnął do kieszeni po klucz i wtedy przypomniał sobie, że zostawił go w domu. Musiał
nacisnąć nocny dzwonek. Po kilku chwilach w progu ukazał się niski, ciemnowłosy
mężczyzna o wyglądzie intelektualisty. Miał na sobie biały fartuch laboratoryjny, a na nim
drugi, plastikowy, w zielonym kolorze. W grubych okularach w ciemnej oprawie, jakby za
dużych do jego okrągłej twarzy, przypominał starą, mądrą sowę.

– Cześć, Charlie – rzucił na powitanie Sandy. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

Charlie Rimington uśmiechnął się.

– Spodziewałem się ciebie od czasu, kiedy zobaczyłem nazwisko na etykietce dołączonej

do próbek. Jak ona się czuje?

– Kiepsko, ale z dziećmi nigdy nic nie wiadomo. A jak testy?
– Na ukończeniu. Pewnie chcesz zaczekać na wyniki?
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Pamiętaj, ja też jestem ojcem.
Uporczywy dźwięk brzęczyka elektrycznego zegara przerwał ich rozmowę. Sandy

odwrócił się i wyłączył aparaturę, obok której stał. Tysiące razy badał próbki cudzych dzieci.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak, jak teraz.

Nagle uzmysłowił sobie, że to nie on pełni tutaj dyżur. Sytuacja zrobiła się niezręczna,

więc odsunął się, aby Rimington mógł otworzyć komorę i wyjąć z niej probówkę. Zobaczył

background image

nalepkę przyklejoną do szkła: „Amanda Chapman”. Poczuł dziwne ssanie w żołądku.

Rimington oderwał wysunięty z aparatu wydruk i usiadł z ołówkiem w ręce za biurkiem,

w kręgu światła lampy. Sandy stanął za jego plecami, nie mogąc doczekać się wyniku. Udało
mu się jednak pohamować odruch zniecierpliwienia. Nie na długo. Po trzydziestu sekundach
nie wytrzymał.

– No i...? – zapytał.
– Nie widzę oznak infekcji ani obecności substancji toksycznej – odrzekł Rimington.
– Ale... – ciągnął z niepokojem Sandy.
– Wszystko wskazuje na... ostrą niewydolność nerek.
– Jezu! – szepnął. Musiał przytrzymać się krawędzi biurka. Przez chwilę milczał, po

czym wziął od Rimingtoria wydruk i sam przeczytał wyniki. – Jezu – powtórzył. – Tu
konieczna jest dializa.

– Obawiam się, że tak – przyznał Rimington.
Sandy czekał bez słowa, aż jego kolega poda przez telefon wyniki analizy na oddział. Nie

miał wątpliwości: Amanda musiała być umieszczona w szpitalu wyposażonym w sztuczną
nerkę. Im szybciej, tym lepiej. Miejscowy szpital nie miał takiego urządzenia. Najbliżej było
do Glasgow. Poczuł oganiający go strach. Bał się śmiertelnie o Amandę, ale nie mógł tego
okazać w obecności Kate. Należało zorganizować przeniesienie. Kate mogłaby podróżować w
karetce z Amanda. On pojechałby za nimi Esmeraldą, by potem wrócić razem z Kate do
domu. Kiedy miałoby to nastąpić, nie potrafił na razie przewidzieć.

– Pracą się nie przejmuj – odezwał się Charlie Rimington. – Ja i Andrew zastąpimy cię.

Weź tyle wolnego, ile ci potrzeba.

– Dzięki – odrzekł Sandy, szykując się do wyjścia. – Jestem ci wdzięczny.
Na dworze lało jak z cebra. Zanim dotarł z powrotem do szpitala, był przemoczony do

suchej nitki. Musiał przystanąć w wejściu, żeby wytrzeć mokrą twarz i odgarnąć z czoła
włosy lepiące się do twarzy.

Kate rozmawiała z George’em Telfordem. Lekarz zaznajamiał ją właśnie z wynikami

testów. Na jej twarzy malował się przestrach. Zobaczyła Sandy’ego i ruszyła w jego kierunku.

– Och, Sandy... – zaszlochała.
Wziął Kate w ramiona i mocno przytulił.
– No, no, Kate... – szukał słów pocieszenia. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Musimy ją tylko na trochę zostawić w dobrych rękach.

– Doktor Telford mówi, że trzeba przenieść Amandę jeszcze dziś wieczorem – chlipnęła

Kate.

– To jej tylko wyjdzie na dobre – zapewnił Sandy.
– Ale jak my...
Położył palec na ustach Kate.
– Spokojnie. Wszystko po kolei. Pojedziesz z Amanda w karetce. Ja za wami naszym

background image

samochodem. Potem zobaczymy, co powiedzą lekarze w Glasgow i zadecydujemy, co dalej.
Kate skinęła głową i otarła łzy.

– W porządku – powiedział łagodnie. – Nie możemy pokazywać Amandzie, że jesteśmy

załamani.

Podążając za szpitalnym ambulansem drogą w kierunku Glasgow, Sandy chwilami tracił

orientację, dokąd jedzie i po co. Było mu trudno pogodzić się z tym, że w życiu jego rodziny
nastąpiła tak gwałtowna zmiana. Wszystko stanęło na głowie. Jeszcze przed kilkoma
godzinami myślał, że wieczór spędzi spokojnie w domu, oglądając z Kate telewizję przy
ciepłym kominku, podczas gdy Amanda będzie spała smacznie w pokoiku na górze.
Tymczasem w deszczu i ciemnościach podążał szosą wiodącą na północ, za pojazdem, w
którym znajdowały się poważnie chora córeczka i załamana żona. Bardzo pragnął, żeby to
wszystko okazało się tylko złym snem. Za chwilę obudzi się w swoim łóżku i zastanie
normalny stan rzeczy. Jadąca przed nim karetka zmieniła pas ruchu, żeby wyprzedzić wielką
ciężarówkę. Sandy zrobił to samo i bryzgi wody wyrzucane spod kół ciężkiego pojazdu
przesłoniły mu na moment widoczność. Ustawił wycieraczki na maksymalną prędkość. To nie
był sen, lecz koszmar na jawie.

Kate i Sandy siedzieli na ławce w szpitalnym korytarzu. Amanda przechodziła następne

testy. Wstali, gdy pojawił się lekarz, który badał ich córeczkę.

– Państwo Chapman? Jestem doktor Turner – przedstawił się.
– Jaki jest jej stan, panie doktorze? – zapytała Kate.
– Niezbyt dobrze się czuje, ale muszę podkreślić, że nic jej nie grozi. Ma we krwi

substancje toksyczne z powodu kłopotów z nerkami. Kiedy krew zostanie z nich oczyszczona,
poczuje się dużo lepiej, mogę to państwu obiecać.

– Czy wie pan, skąd się wziął cały problem? – spytał Sandy.
– Na tym etapie trudno cokolwiek powiedzieć – odparł Turner. – W najbliższych dniach

będziemy musieli przeprowadzić dalsze testy.

– Czy można zakładać, że chodzi tylko o chwilowe niedomaganie? – chciała wiedzieć

Kate.

Na twarzy Turnera pojawił się wyraz zakłopotania, charakterystyczny dla człowieka nie

mogącego udzielić pokrzepiającej odpowiedzi, której się od niego oczekuje. – Prawdę
mówiąc... nie sądzę, aby tak to można było traktować.

– Uważa pan, że nie skończy się na jednej dializie? – zapytał Sandy.
– Za wcześnie na stanowcze wnioski, ale... obawiam się, że nie. Tak zazwyczaj bywa w

tego rodzaju przypadkach.

Sandy poczuł, że traci cały hart ducha. Wydawało mu się, że nagle nogi robią się ciężkie

jak z ołowiu. Więc Amanda miała odtąd funkcjonować dzięki sztucznej nerce, aż do czasu...
Odrzucił od siebie myśli o jakiejkolwiek przyszłości. Lepiej było skoncentrować się na tym,

background image

co przyniesie nadchodząca noc.

– Czy będziemy mogli tu zostać?
– Oczywiście – odparł Turner. – Jeśli jednak mógłbym coś doradzić, proponuję, żeby

pojechali państwo do domu. Odpoczniecie, a dziecko jest pod dobrą opieką.

– Ale jeżeli Amanda będzie nas potrzebowała...
Turner potrząsnął głową.
– Damy jej środki uspokajające. Proszę się o nic nie martwić i przyjechać jutro.

Będziemy mogli powiedzieć państwu coś więcej po wykonaniu kolejnych testów.

Chapmanowie niechętnie skorzystali z rady lekarza. Instynkt podpowiadał Kate, że

powinna zostać z córką. Mieli przed sobą trzydziestomilową drogę powrotną do Ayrsnire, ale
na drodze nie było nocą dużego ruchu, a ulewa zamieniła się na szczęście w mżawkę. W
milczeniu szli do samochodu boczną, brukowaną alejką prowadzącą do parkingu szpitalnego.
Oboje pogrążeni byli w niewesołych myślach i nie potrafili znaleźć słów otuchy, żeby się
wzajemnie pocieszyć. Czarny kot, który na ich widok czmychnął między śmietniki, wydawał
się poza nimi jedyną żywą istotą w ciemnościach nocy.

W domu panowało przenikliwe zimno. Ogrzewanie wyłączyło się samoczynnie przed

kilkoma godzinami. Chłód potęgował uczucie pustki i przygnębienia.

– Jesteś głodny? – zapytała Kate, gdy Sandy przyklęknął, by zapalić kominek gazowy w

saloniku.

– Nie. Ale chętnie napiłbym się czegoś mocniejszego.
Kate nalała whisky do dwóch szklanek. Usiedli po obu stronach kominka. Nawet nie

zdjęli płaszczy.

– Za dobrze nam się układało – powiedziała Kate. – Coś takiego musiało się zdarzyć.
Sandy spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
– Najpierw ty dostałeś pracę, potem ja. Znaleźliśmy domek we wspaniałej okolicy. Szło

zbyt gładko, więc musiało się tak skończyć.

– Nonsens – zaprotestował cicho Sandy. – Typowo szkockie gadanie.
– Bo jesteśmy przecież typowymi Szkotami – odrzekła Kate.
– Co nie znaczy, że musimy wyznawać filozofię, według której za wszystko, co się w

życiu udaje, trzeba koniecznie odpokutować.

– Może masz rację – przyznała Kate ze słabym uśmiechem.
– Zadowolonych z siebie spotka surowa kara – oświadczył groźnie Sandy, naśladując głos

prezbiteriańskiego pastora.

Tym razem Kate uśmiechnęła się szeroko. Wstała i zaproponowała:
– Zrobię kilka tostów. Przecież musimy coś zjeść.

Oboje nie mogli zasnąć. Z ulgą powitali nadejście nowego dnia. Wreszcie można było

wstać i zająć się różnymi sprawami. Zatelefonowali do szpitala i dowiedzieli się, że noc

background image

minęła Amandzie spokojnie. Poradzono im jednak, by przyjechali dopiero wczesnym
popołudniem. Do tego czasu lekarze powinni uzyskać wyniki testów i będą mogli powiedzieć
coś konkretnego.

Kate zadzwoniła do Isy Jenkins, opowiedziała jej wszystko i uprzedziła, że nie przyjdzie

do szkoły.

– O nic się nie martw – uspokoiła ją Isa. – Spodziewałam się tego. Twoje małe biedactwo

nie wyglądało zbyt dobrze. Wieczorem załatwiłam na wszelki wypadek zastępstwo.
Chwilowo na twoje miejsce przyjdzie nauczycielka z Ayr, więc poradzimy sobie.

Sandy zatelefonował do Charliego Rimingtona, do domu, i dostał podobne zapewnienie.
– Mili ludzie – stwierdził, odkładając słuchawkę. Kate przytaknęła głową.

– Doktor Grayson i doktor Turner proszą państwa do siebie – powiedziała pielęgniarka,

zaglądając do poczekalni. Sandy i Kate poszli za nią korytarzem. Zostali wprowadzeni do
małego, słonecznego pokoju, w którym siedzieli dwaj mężczyźni. Obaj wstali, po czym
Grayson przedstawił się jako lekarz konsultant na oddziale nefrologii.

– Dziś Amanda wygląda dużo lepiej – powiedział z uśmiechem Turner, widząc

zaniepokojoną minę Kate.

Skinęła głową.
– Tak.
– Porządnie się wyspała, w przeciwieństwie do państwa, jak się domyślam.
Sandy przyznał mu rację.
Grayson zakończył te uprzejmości, przechodząc do rzeczy. Miał około czterdziestu pięciu

lat, przerzedzone, szpakowate włosy i przyprószone siwizną wąsy. Jego ciemny garnitur
wyglądał na bardzo drogi i skrojony przez dobrego krawca z milimetrową wręcz precyzją.
Śnieżnobiałe mankiety koszuli wystawały z rękawów marynarki dokładnie na odległość
jednego centymetra, a złote spinki ustawione były pod tym samym kątem, gdy trzymał ręce
złożone przed sobą na biurku. Sandy miał wrażenie, że sztywny kołnierzyk Graysona musi
być bardzo niewygodny. Sięgał wysoko, ale świetnie pasował do ciemnego, uniwersyteckiego
krawata. Mężczyzna wyglądał na człowieka przywiązującego wyjątkową wagę do każdego
drobiazgu.

– Będę szczery. Sprawa nie przedstawia się dobrze.
Sandy poczuł się tak, jakby go potrącił pociąg. Przełknął ślinę i spojrzał na Kate. Była

również wstrząśnięta. Wyciągnął rękę i ścisnął mocno jej dłoń.

– Niewydolność nerek u Amandy jest bardzo poważna, choć nie jesteśmy w stanie

znaleźć przyczyny. Zareagowała całkiem dobrze na dializę, jednak nie tak dobrze, jak
oczekiwaliśmy. Co do prognoz, to w dającej się przewidzieć przyszłości należy się nastawić,
że dializa będzie jej codziennością.

Sandy potarł czoło. Grayson nie owijał niczego w bawełnę, mówił prosto z mostu.

background image

Najgorsze obawy zaczęły przybierać realną formę.

– Mogę wiedzieć, czym się państwo zajmują? – zapytał Grayson.
– Jestem pracownikiem naukowym laboratorium medycznego, w szpitalu rejonowym w

Dunnock – odrzekł Sandy i zerknął na żonę. Siedziała ze wzrokiem utkwionym w podłodze.
Nie mając pewności, czy sama odpowie, wyręczył ją. – Kate jest nauczycielką.

– Dobrze. W takim razie powinniśmy pomyśleć o domowej aparaturze do dializy dla

Amandy, by zdobyć to urządzenie, gdy tylko będzie dostępne. Oczywiście oboje państwo
zdajecie sobie sprawę z tego, że wiążą się z tym pewne wymagania.

Sandy uniósł lekko prawą rękę, jakby chciał dać do zrozumienia Graysonowi, że nie

nadąża za tokiem jego rozumowania.

– Powiedział pan „w dającej się przewidzieć przyszłości”. Co to dokładnie znaczy?
– To znaczy, że Amanda będzie musiała korzystać z dializatora tak długo, aż znajdziemy

dla niej odpowiednią do przeszczepu nerkę – wyjaśnił Grayson.

Wydawało się, że na dźwięk słowa „przeszczep” Kate doznała szoku. Wpatrywała się w

Graysona oczami wielkimi z przerażenia.

– Przeszczep... – powtórzył wolno Sandy.
– Tak.
– Więc sprawa jest aż tak poważna? Ale jak? Kiedy? To znaczy, jak długo...?
– Jest o wiele za wcześnie, żeby o tym mówić – odparł Grayson. – Musimy

przeprowadzić jeszcze mnóstwo testów. – Wyglądał, jakby myślami był już gdzie indziej.
Zanim Chapmanowie zdążyli cokolwiek powiedzieć, wstał, przeprosił i wyszedł z gabinetu,
pozostawiając ich z Clivem Turnerem.

Turner sprawiał wrażenie bardziej czułego na ludzkie cierpienie. Zachowanie Graysona

wyraźnie wprawiło go w zakłopotanie.

– Wiem, co państwo teraz myślą – zaczął łagodnie – ale w dzisiejszych czasach

transplantacja nerki jest bardzo rozpowszechnionym zabiegiem, nie stwarzającym
problemów.

– Potrzebny jest jednak odpowiedni dawca – zauważył Sandy.
Turner skinął głową.
– Zgadza się. Właśnie dlatego trzeba czekać. Musimy ustalić typ tkanki Amandy i

wprowadzić dane do międzynarodowego rejestru. Kiedy znajdzie się dawca, będziemy mogli
zdobyć potrzebny organ i przeprowadzić operację.

– Jak długo to potrwa? – zapytała Kate. Sandy z trudem rozpoznał jej zmieniony głos.
Turner wzruszył niepewnie ramionami.
– No cóż, jakiś czas.
– Tygodnie? miesiące? lata? – nie ustępowała Kate.
– Może upłynąć nawet rok – przyznał Turner.
Sandy spojrzał na żonę. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wyglądała na bardziej

nieszczęśliwą. Jej świat nagle się zawalił.

background image

2

Konwój złożony z trzech limuzyn i policyjnego radiowozu wjechał na dziedziniec

Szpitala Médic Ecosse w Glasgow i zatrzymał się przed wejściem. Z samochodów
wyskoczyli kierowcy i usłużnie otworzyli drzwi, prężąc się z szacunkiem przed
wysiadającymi pasażerami. Ośmiu mężczyzn rozejrzało się wokół, poprawiło krawaty i
zapięło guziki marynarek. Po chwili w rozsuwanych, szklanych drzwiach budynku ukazał się
oficjalny komitet powitamy. Na wszystkich twarzach zagościły uprzejme uśmiechy.

Na czoło wysunął się Leo Giordano, dyrektor administracyjny szpitala należącego do

grupy kapitałowej Médic International Health, i uścisnął dłoń Neilowi Bannunowi,
wiceministrowi w Urzędzie do spraw Szkocji. Wysoki i przystojny Giordano był
Amerykaninem z drugiego pokolenia, ale ciemne włosy i oliwkowa cera zdradzały jego
śródziemnomorskie pochodzenie. Bannon był niski, rudy i zaczynał tyć. Niedawno zapuścił
wąsy, łudząc się daremnie, że dodadzą powagi jego obliczu. Złośliwi obserwatorzy twierdzili
jednak, że teraz jeszcze bardziej przypomina sprzedawcę używanych samochodów.

Obaj mężczyźni spotkali się już kilka razy w okresie, gdy planowano budowę szpitala.

Teraz wymieniu grzeczności, po czym Giordano dokonał formalnej prezentacji. Ze względu
na siąpiący deszcz i zimny wiatr ceremonia nie trwała długo. Cała grupa, kuląc się, weszła
pospiesznie do środka.

– Proponuję, żebyśmy napili się kawy, zanim przystąpimy do omawiania interesów.

Ludzie będą mogli się lepiej poznać.

Bannon skinął głową bez entuzjazmu. Nie odezwawszy się ani słowem, ruszył za

Giordanem przez hol wyłożony dywanem do długiej, niskiej sali z dużymi oknami
wychodzącymi na park. O tej porze roku krajobraz był typowo zimowy, charakterystyczny
dla północnej strefy klimatycznej. Na tle szarego nieba odcinały się nagie gałęzie drzew, a
kamienne ścieżki pokrywał jedynie mech. W zimnie i wilgoci trudno było się spodziewać
kwitnących roślin. Pośrodku parku widniał sztuczny staw ze sterczącą z niego rzeźbą w stylu
starogreckim. Figura myśliwego wyglądała żałośnie i nie na miejsca z dala od swej ciepłej
ojczyzny.

background image

Kelnerki w bladoróżowych uniformach z logo Médic Ecosse wniosły kawę na srebrnych

tacach.

– Nic dziwnego, że są w takich tarapatach finansowych – szepnął jeden z gości, członek

Partii Pracy i miejscowy radny. – To nie szpital, to jakiś cholerny pałac! Spójrzcie! Wszędzie
dywany, klimatyzacja, uniformy szyte na miarę. Placówka medyczna nie powinna tak
wyglądać.

– Wręcz przeciwnie – zaoponował jego kolega. – Może woli pan wiktoriańskie rudery

śmierdzące środkami dezynfekcyjnymi, gdzie w sobotnie wieczory słychać pijackie
przekleństwa? Ja uważam, że tak właśnie powinny wyglądać wszystkie szpitale i im szybciej
do tego dojdziemy, tym lepiej.

– Prywatyzacja, co...? – uśmiechnął się z przekąsem radny. – Dobra dla bogaczy, ale nie

dla nas. Proszę mi powiedzieć... A co z przewlekle chorymi i cierpiącymi na zaburzenia
umysłowe? Kto ma się nimi opiekować?

Drugi z mężczyzn najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w spór i wysuwać po raz

kolejny starych argumentów. Problem wydawał się nie do rozwiązania. Machnął ręką z
rezygnacją.

– W porządku, znam dobrze tę piosenkę. Nie musimy powtarzać sobie wszystkiego od

początku.

– Coś panu powiem – oświadczył radny. – Jeśli myślą, że zgodzę się dalej finansować tę

oazę dla uprzywilejowanych z pieniędzy podatników, grubo się mylą. Zapowiadali, że
placówka stanie się samowystarczalna w ciągu dwunastu miesięcy, a po osiemnastu zacznie
przynosić pokaźne dochody. Obiecywali nam nowe miejsca pracy i wkład w rozwój regionu. I
co z tego wyszło? Minęły trzy lata od zadeklarowanych terminów, a oni znów wyciągają rękę
po wsparcie. Istny skandal! Społeczeństwa na to nie stać.

Oburzony radny odszedł. Jego miejsce zajął członek osobistego personelu Bannona, który

słyszał całą rozmowę.

– Nie wiem jak pan, ale ja nie widzę alternatywy – zagadnął. – Skoro już utopiliśmy w

tym projekcie dwadzieścia siedem milionów, trudno teraz spisać je na straty i po prostu
wycofać się. Poza tym opozycja miałaby powód do radości.

– Zgadzam się z panem. Pamiętam, jaki podnieśli szum, kiedy powstał projekt. Grozili, że

nie dopuszczą do jego realizacji. Ich zdaniem, większą szansę miałaby budowa gorzelni w
Rijadzie albo fabryka konserw wieprzowych w Tel Awiwie. A jednak w Glasgow, w sercu
okręgu Partii Pracy stanął ekskluzywny, prywatny szpital. Mój Boże... – Mężczyzna
uśmiechnął się.

– Przeważyło jedynie wysokie bezrobocie w budownictwie. Perspektywa utraty tak

dużego zamówienia byłaby zbyt wygórowaną ceną czyjegoś uprzedzenia – przypomniał
wysoki urzędnik.

– Kiedy chodzi o duże pieniądze, pryncypia zwykle przeistaczają się w uprzedzenia –

background image

zauważył mężczyzna.

Urzędnik uśmiechnął się z miną świadczącą o znajomości rzeczy. Wyraz jego twarzy był

właściwy człowiekowi, który wie, na czym polega ta gra.

– Jak duże mają kłopoty?
– Moim zdaniem, do wygrzebania się z nich wystarczyłaby rozsądna polityka

marketingowa. Interes nie rozkręca się tak szybko, jak się spodziewano, i bardzo możliwe, że
macierzysta firma, czyli Médic International sonduje, jaka będzie reakcja rządu. Uważają
zapewne, że władze nie dopuszczą do bankructwa szpitala, bo co wtedy z miejscami pracy i
opinią publiczną? Więc firma nawet nie próbowała uporać się z problemami we własnym
zakresie, tylko podjęła grę o większe inwestycje z publicznej kasy. Podobno Bannon dostaje
na tym punkcie szału.

– Ale dlaczego interes nie rozkręca się wystarczająco szybko? Gdzie są ci wszyscy bogaci

pacjenci i ich rodziny? Z jakich powodów nie korzystają z placówki, która jest w stanie
zapewnić najwyższy poziom usług na świecie?

– Trudno powiedzieć. Może wolą jeździć do Londynu, żeby tam wszczepiać sobie

bypassy i prostować skrzywione biodra – odparł urzędnik. – W końcu, zawsze mogą liczyć na
to, że dostarczą im jedzenie z „Dorchestera”. A jak poczują się lepiej, wyskoczą na
bezalkoholowe piwo do „Annabelle”.

Mężczyzna skwitował uśmiechem aluzję do abstynencji z przyczyn religijnych.
– Ale przeszczepy to chyba co innego. Pod tym względem Médic Ecosse cieszy się już

reputacją jednego z najlepszych szpitali w kraju.

– Bez wątpienia – zgodził się urzędnik. – A James Ross należy z pewnością do

najlepszych transplantologów.

– Miałem okazję poznać go osobiście. Miły facet. Rzadko spotyka się kogoś tak

błyskotliwego, a jednocześnie sympatycznego.

– O ile wiem, ma również imponujący dorobek naukowy. Takich publikacji w fachowych

periodykach mogłoby mu pozazdrościć wiele ośrodków uniwersyteckich. Może jego prestiż
zaważy w jakiś sposób na ostatecznej decyzji.

– Wkrótce się przekonamy – powiedział mężczyzna, widząc, że minister i dyrektor

administracyjny zbierają się do wyjścia. Stojący obok nich wysoki człowiek ruszył wraz z
nimi. – To jeden z waszych czy ktoś od nich? – zapytał.

– Nazywa się Dunbar. Przyleciał z Londynu – odparł urzędnik. – Tylko niech pan mnie

nie pyta, po co.

Człowiek, o którym była mowa, czyli Steven Dunbar, miał tytuł doktora. Był wysokim,

ciemnowłosym mężczyzną, a jego ciemny, elegancki garnitur wskazywał na to, że korzysta z
usług dobrego, londyńskiego krawca. Nosił krawat świadczący o tym, że służył w Pułku
Spadochroniarzy. Miał inteligentne oczy i bystre spojrzenie. Naprawdę nigdy się nie
uśmiechał, choć szerokie usta sprawiały mylne wrażenie, że za chwilę roześmieje się od ucha

background image

do ucha.

Został przysłany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a ściślej mówiąc, przez jego

specjalną komórkę, znaną pod nazwą Inspektoratu Naukowo – Medycznego. Składała się ona
z niewielkiej grupy inspektorów dochodzeniowych posiadających rozległą wiedzę w wielu
różnych dziedzinach nauki i medycyny. Inspektorzy pracowali na zlecenie rządu, prowadząc
dyskretne śledztwa w sprawach, z którymi nie mogliby się uporać zwyczajni policyjni
eksperci.

Wprawdzie policja posiadała specjalistyczne wydziały, jak na przykład Wydział do spraw

Nadużyć, czy wykwalifikowanych oficerów znających się na dziełach sztuki, ale na polu
nowoczesnej nauki często bywała bezradna, o czym wiedziano powszechnie. W takich
sytuacjach na scenę wkraczali ludzie z Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Do nich należało
rozstrzygnięcie, czy zgłoszone nieprawidłowości lub niezwykłe zdarzenia dają podstawę do
wszczęcia oficjalnego śledztwa.

Dunbar był specjalistą w dziedzinie medycyny.
Ponieważ uznanymi autorytetami są zazwyczaj ludzie drażliwi, a jednocześnie wpływowi

i ustosunkowani, wskazane było dyskretne i ostrożne postępowanie. Toteż pełnomocnictwa
Dunbara nie zostały nikomu ujawnione. Oficjalnie występował jako urzędnik państwowy z
Londynu, oddelegowany czasowo do Urzędu do spraw Szkocji. Tylko Neil Bannon znał
prawdę o jego specjalnej misji.

Od chwili przybycia na miejsce poprzedniego dnia, Dunbar traktowany był przez swych

gospodarzy uprzejmie, lecz z rezerwą. Nie przejmował się tym jednak. Przywykł do tego, że
zawsze działa sam i wszędzie uważany jest za obcego. To mu odpowiadało. Im mniej ludzi
musiał wtajemniczać w swoje sprawy służbowe, tym lepiej. Łatwiej mu się pracowało.
Idealnie wykonana misja powinna wyglądać tak: zjawić się na miejscu, dowiedzieć się tego,
co trzeba, i zniknąć, zanim ktokolwiek czegoś się domyśli. Nikt nie lubi, gdy na jego terenie
kręci się jakiś ciekawski facet i wtyka wszędzie nos. A zwłaszcza wtedy, gdy tak naprawdę
nie ma czego szukać. A tak często bywało.

Utrzymanie śledztwa w tajemnicy stanowiło w pracy Dunbara chyba najtrudniejszy, a

jednocześnie zapewne najważniejszy, problem. Każda sugestia na temat czyjejś
niekompetencji lub niewłaściwego leczenia wywoływała w środowisku medycznym jak
najgorsze reakcje. Żadna inna grupa zawodowa nie demonstrowała lepiej tak obłudnego
oburzenia i nie zwierała szczelniej swych szeregów. Musiał być absolutnie pewny, że ma
rację, zanim wysunął jakiś zarzut. Teraz mógł się opierać jedynie na nie popartych żadnymi
dowodami oskarżeniach dwóch byłych pielęgniarek tutejszego szpitala. Potrzebował o wiele
więcej faktów, by móc ujawnić swą prawdziwą rolę.

Dunbar zajął miejsce w wyściełanym fotelu za dębowym stołem. Bilecik z jego

nazwiskiem wskazał mu, gdzie ma usiąść. Z kryształowej karafki nalał do szklanki trochę
wody i sącząc ją obserwował, jak zasiadają wokół stołu pozostali uczestnicy zebrania. Gruby

background image

dywan sprawiał, że cała operacja przebiegała w dziwnej ciszy. Niewiele wiedział o
przyczynach przyjazdu do Médic Ecosse specjalnej delegacji. Właściwie tylko tyle, że szpital
ma jakieś kłopoty finansowe i liczy na rządową pomoc. Przełożeni Dunbara uznali to za
świetną okazję do wprowadzenia go tutaj bez potrzeby ujawniania jego prawdziwej funkcji.
Wszystko odbyło się dość pospiesznie. Urząd do spraw Szkocji dostarczył mu niewielu
informacji. Trochę udało mu się podsłuchać podczas powitalnej kawy. Zdążył się już
zorientować, o co chodzi i kto gra główne role. Teraz zamierzał przyjrzeć się interesującemu
starciu.

James Ross, chirurg konsultant i zarazem dyrektor oddziału transplantacji, należał do

dwuosobowej reprezentacji personelu medycznego Médic Ecosse. Drugim przedstawicielem
kadry lekarskiej był doktor Thomas Kinscherf, dyrektor do spraw medycznych. Uśmiechał się
często i sprawiał wrażenie człowieka mającego wprawę w obcowaniu z ludźmi. Ross siedział
naprzeciw Neila Bannona, słuchał uprzejmie tego, o czym mówiono i od czasu do czasu
również się uśmiechał. Sporadycznie rzucał okiem na zegarek, zdradzając lekkie
zniecierpliwienie. Najwyraźniej nie mógł się doczekać właściwej części zebrania.

Ross wyglądał sympatycznie, miał nieco ponad czterdzieści lat, był przeciętnej budowy

ciała i zaczesywał do tyłu proste włosy. Jego gładka skóra nosiła ślady opalenizny. Na nosie
miał duże, kwadratowe okulary bez oprawy. Sprawiał wrażenie człowieka, który czuje się
swobodnie, jest zadowolony z siebie, odniósł w życiu sukces i nie musi już nikomu niczego
udowadniać. Do tradycyjnie ciemnego garnituru nosił różową muszkę, a z kieszonki jego
marynarki wystawała chusteczka w tym samym kolorze. Pod względem ubioru stanowił
typowy okaz chirurga.

Dyrektor administracyjny, Giordano, był uosobieniem osobistego uroku, gdy rozmawiał z

przedstawicielami Urzędu do spraw Szkocji. Zwracał uwagę na każde słowo wypowiedziane
przez gości, kwitował uśmiechem każdy żart, czasem wręcz śmiał się na cały głos. Było
oczywiste, że ludzie reprezentujący Médic Ecosse chcą wywrzeć na przybyłej delegacji jak
najlepsze wrażenie.

– Możemy zaczynać? – zapytał Bannon. Jako jeden z niewielu nie uśmiechał się.
Giordano otworzył zebranie i poprosił o ustalenie „parametrów finansowych, które mają

być przedmiotem debaty”. Oznaczało to konieczność zapoznania się z raportami finansowymi
przygotowanymi zarówno przez księgowych Médic Ecosse, jak i biegłych z Urzędu do spraw
Szkocji.

Kiedy zakończono czytanie dokumentów, Bannon powiódł wzrokiem po ponurych

twarzach ludzi zgromadzonych wokół stołu.

– Panowie – oświadczył – uważam, że powinniśmy przeciąć węzeł gordyjski i przejść od

razu do rzeczy. Jest całkiem jasne, że ten szpital nie będzie mógł dalej funkcjonować, o ile
natychmiast nie otrzyma zastrzyku gotówki. Powstaje tylko pytanie, z jakiego źródła mają
pochodzić te pieniądze. – Zamilkł na chwilę, a zebrani wymienili znaczące spojrzenia. – Jak

background image

rozumiem, Médic International nie ma ochoty dalej inwestować w to przedsięwzięcie.
Pozostają zatem środki z funduszy publicznych. Szczerze mówiąc, nie do pomyślenia jest,
byśmy wyasygnowali jakieś kwoty w okresie, gdy zaciskamy pasa i ograniczamy wydatki
nawet na podstawowe cele społeczne. – Znów przerwał, aby odczekać, aż ucichnie szmer
wokół stołu. – Ale z drugiej strony, rysująca się alternatywa jest również nie do przyjęcia.
Zamknięcie szpitala oznacza stratę już zainwestowanych sum i pozbawienie pracy wielu
ludzi. Słowem, jesteśmy między młotem a kowadłem, jakby powiedzieli nasi amerykańscy
kuzyni. Osobiście uważam, że byłoby absolutną tragedią, gdyby tak nowoczesna, niedawno
otwarta placówka medyczna na światowym poziomie zaprzestała działalności. Ale fakty
mówią same za siebie.

– Że nie wspomnę o reperkusjach politycznych i cholernych kosztach, na jakie naraziłoby

to partią torysów – mruknął laburzystowski radny.

– Skoro ten szpital jest tak wspaniały, dlaczego nie przynosi zysków? – zapytał

dystyngowany mężczyzna, ubrany w przeciwieństwie do innych w jasny garnitur.
Reprezentował największe szkockie towarzystwo ubezpieczeniowe, które również
zainwestowało kapitał w Médic Ecosse.

– Uważam, że potrafimy rozwiązać ten problem – odparł Thomas Kinscherf. – Tylko po

prostu nie mamy na razie wystarczającej liczby pacjentów.

– Dlaczego?
– Wydaje się, że nasi potencjalni klienci wciąż wolą szpitale londyńskie, choć poprzez

właściwą politykę marketingową powinniśmy zmienić ten stan rzeczy. Chodzi jedynie o
położenie geograficzne naszej placówki. Na początku nie docenialiśmy ważności tego aspektu
i nie podjęliśmy w porę odpowiednich kroków.

– W promieniu mili od tego miejsca znaleźlibyście aż nadto pacjentów – wtrącił się

radny. – Tylko że ludzi nie stać na tak drogie leczenie.

– Mam wrażenie, że już to przerabialiśmy – zauważył niechętnie Bannon. – Szpital

powstał z myślą o pacjentach zagranicznych, którzy będą zostawiać pieniądze w naszym
kraju. To biznes. Placówka usługowa nastawiona na zysk, podobnie jak hotele czy parki
rozrywki. Nie ma w tym nic złego. W ogólnym rozrachunku wszyscy na tym skorzystamy.

– Skoro szpital nie zarabia pieniędzy, dzieje się wręcz przeciwnie.
– Ale będzie zarabiał, sir – zapewnił Kinscherf. – Potrzebujemy tylko jeszcze trochę

czasu.

– I dużych sum społecznych pieniędzy – dodał radny.
– Naprawdę nie może być mowy o dalszym, bezwarunkowym finansowaniu – zaznaczył

Bannon. – Nasi ludzie dokonali dogłębnej analizy danych dotyczących każdego oddziału
szpitala i sporządzili plan finansowy na najbliższe trzy lata. Na tej podstawie jesteśmy gotowi
udzielić wam korzystnej pożyczki, ale pod pewnymi warunkami.

Giordano i Kinscherf wymienili spojrzenia. Uśmiechy zniknęły z ich twarzy.

background image

– Nasi specjaliści od finansów uwypuklili pewne problemy, których rozwiązanie byłoby

przez nas mile widziane – ciągnął Bannon. – Prawdę mówiąc, będziemy wręcz na to nalegać.

– Oczywiście, weźmiemy pod uwagę wasze sugestie – obiecał Giordano.
– Niepokoi nas niski wskaźnik dochodu, jaki wykazuje oddział transplantacji –

powiedział Bannon.

James Ross wyglądał na zaskoczonego. Poruszył się niespokojnie w fotelu.
– Sugeruje pan, że mój oddział nie radzi sobie? – zapytał. Jego zdumienie podzielało

wielu zebranych.

– Jestem daleki od takiego stwierdzenia – odparł Bannon. – Pański oddział osiągnął pełny

sukces. Niestety, jak na razie, jedyny.

– Więc o co chodzi?
– Szkopuł w tym, że to raczej sukces w sensie medycznym, a nie finansowym. A wasze

wydatki wydają się wyjątkowo duże.

– Przede wszystkim musimy mieć na względzie dobro pacjentów – odrzekł Ross, wciąż

zdziwiony. – Chirurgia transplantacyjna to wyjątkowo kosztowna dziedzina medycyny,
zarówno pod względem potrzebnej aparatury, jak i wykwalifikowanego personelu. Ale nasze
osiągnięcia nie mają sobie równych.

– Znajduje to odbicie w opłatach, które pobiera szpital – skontrował Bannon. – Nikt nie

kwestionuje pańskich kwalifikacji, doktorze. Pański oddział funkcjonuje doskonałe, a
osiągnięcia są imponujące. O ile mi wiadomo, ma pan niezwykle wysoki wskaźnik udanych
operacji.

– Nadzwyczajny – wtrącił Giordano.
– Więc czego pan ode mnie chce? – spytał Ross. – Nie mogę zmniejszyć liczebności

personelu.

– To nie jest kwestia uszczuplenia kadry, doktorze. Pieniądze trafiają na pański oddział,

ale nie wygląda na to, żeby inwestorzy mieli z tego jakieś profity. My już wiemy, na czym
polega problem. Ma pan zbyt wysoki budżet na badania naukowe.

Ross zdawał się szukać właściwych słów, zanim odpowiedział spokojnie:
– Mój kontrakt gwarantuje mi wysokość budżetu na prowadzenie badań naukowych

proporcjonalną do zysku. Przede wszystkim dlatego zgodziłem się tu przyjechać.

– W porządku – odparł Bannon. – Lecz jeśli znajdą się publiczne pieniądze przeznaczone

na przedłużenie działalności Médic Ecosse, ta umowa po prostu przestanie obowiązywać.

– Ależ mój program badawczy ma kapitalne znaczenie, jeśli chcemy pogłębiać naszą

wiedzę i robić dalsze postępy w leczeniu pacjentów – zaprotestował Ross.

– Wiem, jak się pan czuje, doktorze. Wiele przemawia na pańską korzyść. Proszę jednak

zrozumieć, że mamy do czynienia nie z przedsiębiorstwem komercyjnym, a z instytutem
naukowym. To prywatny szpital i zwyczajny biznes. Tu się leczy pacjentów, którym
wystawia się rachunki za wykonaną usługę. Proste, prawda? Fundusze na badania zapewniają

background image

uniwersytety i rady naukowe. Médic International i jego współinwestor, czyli rząd Jej
Królewskiej Mości – nie.

– Ale mój kontrakt...
– Jestem pewien, że czytając go dokładnie jeszcze raz, przekona się pan, jak w istocie

został sformułowany punkt, na który się pan powołuje. Otóż zapis dotyczący finansowania
badań pozostaje w mocy wtedy, gdy wszystkie oddziały szpitala uzyskują dobre wyniki, nie
tylko ten jeden...

– Obawiam się, że nie rozumiem. – Ross pochylił się lekko do przodu i szukając pomocy

spojrzał na Giordana, a potem na Kinscherfa.

– Zgodnie z umową pięćdziesiąt procent zysku netto z pańskiego oddziału może pan

przeznaczać na realizację programu badawczego – ciągnął Bannon.

– Dokładnie – potwierdził Ross.
– Ale tylko wtedy... – Bannon uniósł palec – gdy wpływy z oddziału nie przekraczają

dwudziestu procent ogólnych przychodów szpitala. Tymczasem stanowią one obecnie aż
sześćdziesiąt procent zysku.

Ross z powrotem zagłębił się w fotelu i znów popatrzył na Giordana. Dyrektor

administracyjny szeptał coś do siedzącego obok księgowego, a jego mina świadczyła o tym,
że ma jakieś wątpliwości. Skinienie głowy, stanowiące odpowiedź, było dla wszystkich
jednoznaczne.

– Ależ jakiekolwiek zmiany uzgodnionych proporcji mogą zupełnie zahamować moje

prace badawcze – zaoponował zdenerwowany Ross.

– Przykro mi, doktorze – odparł Bannon. – Powtórzę: to szpital, a nie uniwersytet.
– W takim razie, panowie, będę musiał się poważnie zastanowić, jakie zająć stanowisko

w tej sprawie. – Ross zaczął zbierać ze stołu swoje papiery.

W sali zapanowało wyczuwalne skrępowanie. Bannon wyraźnie przyczepił się do Rossa.

A przecież podobnie jak pozostali zdawał sobie sprawę, że Ross stanowi największy atut
szpitala. Bez niego i bez oddziału transplantacyjnego Médic Ecosse skazany był na
zamknięcie. Widocznie jednak strona rządowa zdecydowała się forsować twarde warunki.

Jako postronny obserwator, Dunbar mógł się tylko domyślać, że Urząd do spraw Szkocji

podjął ryzykowną grę, poirytowany plotkami głoszącymi, iż Médic International zamierza
sprawdzić reakcję władz. Podejrzewał, że postawione ultimatum jest w istocie blefem i
zostanie wycofane, kiedy Ross zagrozi odejściem. A ponieważ Ross stał na czele oddziału,
który go interesował, był bardzo ciekaw, jak dalej potoczą się wypadki. Bannon przyglądał
się przez chwilę zbierającemu się do wyjścia Rossowi, w końcu powiedział:

– Mam szczerą nadzieję, doktorze, że jednak uzna pan za możliwe kontynuowanie pracy

w tutejszym szpitalu, gdzie przez ostatnie kilka lat wykonał pan tyle wspaniałych zabiegów
chirurgicznych.

Ross skwitował te słowa nikłym uśmiechem. Zupełnie nie był przygotowany na to, co się

background image

stało. Odchrząknął i zapytał:

– Czy w kwestii omawianych sum możliwy jest jakiś kompromis?
– Obawiam się, że nie – odparł Bannon.
Ross przełknął ślinę i wstał od stołu.
– Panowie wybaczą... mam coś do załatwienia.
– Proszę mi wierzyć, doktorze, gdybyśmy mogli nadal finansować pańskie badania, na

pewno robilibyśmy to. Wiem, jak bardzo panu zależy na kontynuowaniu pracy naukowej,
jestem pełen uznania... Nalegam, aby nie podejmował pan żadnych pochopnych decyzji.
Sytuacja może się całkowicie zmienić, kiedy szpital zacznie przynosić oczekiwane zyski.

Laburzystowski radny siedzący naprzeciw Dunbara pochylił się nad stołem i szepnął do

niego:

– Cholerny hipokryta. Gówno ich obchodzą badania naukowe. Przemawia do nich tylko

czysty zysk.

Dunbar uśmiechnął się w obliczu tej zupełnej zmiany frontu. Oto członek Partii Pracy

bronił teraz Médic Ecosse. Ale miał własne zdanie na ten temat. Uważał, że Ross został
skrzywdzony. Wokół stołu wyczuwało się napięcie. Zebrani wiedzieli, o jak wysoką stawkę
chodzi. Patrzyli niczym gracze śledzący kulkę wirującą na tarczy ruletki.

– Czy są jeszcze inne warunki? – zapytał Giordano, gdy Ross opuścił salę konferencyjną.

Wymówił te słowa z wyraźną ironią, spodziewając się zapewne negatywnej odpowiedzi.
Pomylił się jednak.

– Owszem, są – wyprowadził go z błędu Bannon. – Chcielibyśmy jakoś zmienić

wizerunek szpitala w oczach opinii publicznej. Bez względu na okoliczności finansowanie
prywatnej instytucji z państwowych pieniędzy zawsze wzbudza społeczny sprzeciw. Jeśli
dojdziemy do porozumienia i uruchomimy dalsze środki na wspieranie szpitala, z którego
większość społeczeństwa nie może korzystać, Médic Ecosse powinien w zamian wykonać
jakiś altruistyczny gest, w celu pozyskania przychylności ludzi.

– Ma pan na myśli pokazanie się społeczeństwu z dobrej strony? – upewnił się Giordano.
– Coś w tym rodzaju. Może zaoferowalibyście bezpłatne usługi pewnej liczbie pacjentów

Szkockiej Narodowej Służby Zdrowia, którzy skorzystaliby z leczenia w waszej wspaniale
wyposażonej placówce, zatrudniającej tak wysoko wykwalifikowaną kadrę medyczną.

Giordano odzyskał zimną krew.
– Uważam, że to doskonały pomysł, panie ministrze – powiedział z uśmiechem.
– Wprawdzie w przeszłości leczyliśmy już niektórych pacjentów bezpłatnie, ale mogę

zapewnić, że bez zastrzeżeń przyjmiemy kilku następnych. Zależy nam na dobrej reklamie.

– Świetnie. Myślę, że obecny tu nasz przyjaciel też będzie z tego zadowolony – odrzekł

Bannon, spoglądając w kierunku laburzystowskiego radnego.

Członek Partii Pracy wzruszył ramionami.
– Gdyby to zależało ode mnie, przejęlibyśmy cały ten interes i udostępnili go wszystkim

background image

potrzebującym.

– A personel szpitala żyłby pewnie powietrzem – zauważył ironicznie Bannon.
– Jeszcze coś? – spytał Giordano.
– Tak – skinął głową Bannon. – Ostatnia sprawa. – W sali zaległa kompletna cisza. –

Chcielibyśmy wprowadzić tutaj swojego człowieka, który, ogólnie mówiąc, doglądałby
prowadzenia przedsiębiorstwa.

– Jeszcze jeden ukłon w stronę społeczeństwa? – zapytał cicho Giordano.
– Powiedzmy – zgodził się Bannon. – Nasz przedstawiciel kontrolowałby, w jaki sposób

wykorzystywane są pieniądze podatników.

– A, więc księgowy?
– Nie tylko. Życzylibyśmy sobie, żeby miał dostęp do całej administracji szpitala, z

dokumentacją i archiwami włącznie.

– Mamy rozumieć, że pański człowiek będzie sprawował tu jakąś władzę? – spytał

Giordano.

– Nie – zaprzeczył Bannon. – Chodzi jedynie o to, żeby mógł liczyć na waszą

współpracę.

– W takim razie nie widzę przeszkód.
– Doskonale.
– Czy ma pan już kogoś konkretnego na myśli?
Bannon wskazał Stevena Dunbara.
– Tak. Będzie nas reprezentował doktor Dunbar.
Dunbar uśmiechnął się i skinął głową. Jednocześnie z uwagą obserwował reakcję ludzi z

Médic Ecosse. Również się uśmiechali, ale niezbyt pewnie.

– A więc tę sprawę mamy załatwioną – oświadczył Bannon. – Wciąż pozostaje otwarta

najważniejsza kwestia. Czy możemy się spodziewać osiągnięcia całkowitego porozumienia?

Nikt nie zgłosił sprzeciwu, ale zebrani wiedzieli, że wszystko zależy teraz od Rossa. A

jego nie było już w sali.

– Może zjedlibyśmy lunch? – zaproponował nagle Giordano. – Nasza kuchnia jest bardzo

dobra. Na pewno nikt nie będzie narzekał.

– Nigdy nie myślałem, że Bannon to facet z jajami i stać go będzie na takie rozegranie

partii – stwierdził mężczyzna idący przed Dunbarem.

– To kryminał, żeby tak potraktować Rossa – odrzekł jego rozmówca. – Myśli pan, że

uda im się postawić na swoim?

– Chyba wiele zależy od tego, co zrobi Ross. Bez niego... będziemy mieli po prostu

jeszcze jeden zwykły szpital.

– Raczej pięciogwiazdkowy hotel.
– Uważa pan, że odejdzie?
– Kto wie? Ciekawe, o ile zmniejszą mu fundusz na badania i czy są gotowi pójść na

background image

jakieś ustępstwa. Może duma nie pozwoli mu przerwać pracy. Ale przyjęliby go wszędzie na
świecie z otwartymi rękami. Z jego reputacją... Jeśli chce pan znać moje zdanie, Urząd do
spraw Szkocji przegra tę partię.

– A zatem nie będzie żadnych zmian.
– Przede wszystkim, dziwię się, po co w ogóle Ross tu przyjechał – zaczął się głośno

zastanawiać pierwszy z mężczyzn. – Jeśli najbardziej interesuje go praca naukowa, powinien
poszukać sobie miejsca w jakiejś znanej akademii medycznej.

– Słuszna uwaga – zgodził się jego rozmówca.
– A może to sprawa tutejszego jedzenia? – padło żartobliwe stwierdzenie.
Weszli do jadalni i przyjrzeli się temu, co im zaoferowano. Stoły uginały się pod

ciężarem wykwintnych potraw.

Lunch dobiegi końca o drugiej. Rozpoczęcie następnej rundy rokowań zaplanowano na

drugą trzydzieści, toteż w przerwie przedstawiciele obu stron dyskutowali ze sobą. Dunbar
krążył po jadalni z filiżanką kawy, podsłuchując grupki rozmawiających mężczyzn. Sprytnie i
z humorem odpowiadał na pytania dotyczące jego przyszłej roli. Twierdził, że jest zbyt
wcześnie, żeby o tym mówić. Nie osiągnięto przecież jeszcze porozumienia.

Zebranie miało się zaraz rozpocząć, gdy zauważył Giordana zatopionego w rozmowie z

Rossem. Widząc zbliżającego się ministra, dyrektor odszedł na bok, a jego miejsce zajął
Bannon. Dunbar zastanawiał się, czy nie zamierza zmienić swego nieprzejednanego
stanowiska. Usadowił się w pobliżu dwóch głównych protagonistów.

– Chyba pan rozumie, Ross, że nie ma w tym nic osobistego – Bannon uśmiechnął się

wymuszenie.

Ross posłał mu spojrzenie świadczące dobitnie o tym, co myśli o politykach.
– Oczywiście – odpowiedział ponuro.
– Doceniam znaczenie pańskich badań, doktorze. Wiem również, czym one są dla pana.

Zapewne potrzebuje pan trochę czasu, by wszystko rozważyć. Ale pomyślałem, że może już
podjął pan jakąś decyzję.

– Owszem, panie Bannon – odparł Ross. – Podjąłem.

background image

3

Mijał trzeci tydzień, a Kate i Sandy wciąż odbywali podróże do Glasgow, tam i z

powrotem. Przedłużające się napięcie zaczęło dawać się im we znaki. Czuli się też winni, że
nieustannie zwalniają się z pracy.

– Będę musiała zrezygnować z tej posady – powiedziała Kate, gdy w kolejny piątek

jechali odwiedzić Amandę. – To nie w porządku wobec szkoły.

– Jestem pewien, że rozumieją twoją sytuację – odparł Sandy.
– Ja też jestem tego pewna, ale przeze mnie mają zbyt dużo obowiązków. Nie wypada mi

wykorzystywać ich w nieskończoność, a oni są zbyt uprzejmi, by mi cokolwiek powiedzieć.
Będę musiała coś zdecydować.

– Może masz rację – przyznał Sandy. Był w lepszej sytuacji. Wprawdzie dwaj koledzy

musieli zastępować go podczas dnia, ale on brał więcej dyżurów nocnych, żeby im to
wynagrodzić. Zarówno Charlie, jak i Andrew niedawno założyli rodziny i taki układ całkiem
im odpowiadał. Kate była mniej zadowolona. Sandy spędzał z nią ostatnio niewiele
wieczorów.

– Myślałam, że do tej pory Amanda dawno będzie w domu – odezwała się Kate. – Na

początku mówili, że to zajmie najwyżej dwa tygodnie i potem będziemy przyjeżdżać tylko na
dializy. Przypuszczam, że coś jest nie tak. A nawet jestem o tym przekonana, tyle że nic nam
nie mówią.

Sandy zerknął kątem oka na żonę siedzącą obok w samochodzie. Zagryzła wargi i

nerwowo wyłamywała sobie palce. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w drogę wijącą
się za szybą.

– Grayson na pewno coś by nam powiedział – próbował ją przekonać Sandy. – On

niczego nie ukrywa. A skoro Turner powiedział, żebyśmy dziś przyjechali, z pewnością
czegoś się dowiemy.

– Myślisz, że nasze małżeństwo wytrzyma tę próbę? – spytała nagle Kate.
– Oczywiście – odpowiedział zaskoczony. Zdjął rękę z kierownicy i mocno ścisnął dłoń

Kate. Czuł, że jest bardzo spięta. – Co ci przychodzi do głowy?

background image

– Zawsze byliśmy sobie tacy bliscy. Ale teraz jakby coś się zmieniło. Nawet już mi nie

mówisz, o czym myślisz.

– Oboje żyjemy w wielkim stresie. Wiele różnych rzeczy zaprząta naszą uwagę. To chyba

dlatego. Nigdy nie sądziłem, że trwające przez dłuższy czas zmartwienie może być tak
wyczerpujące. Czuję się jak przekręcona sprężyna.

– Jeśli tylko w tym rzecz...
– Naturalnie, że tak.
– Nie chcę, żeby cokolwiek nas rozdzieliło – powiedziała Kate.
– Nie rozdzieli – zapewnił ją Sandy. – Niedługo Amanda wróci do domu i znów będzie

jak dawniej.

– Z wyjątkiem dializ.
– Może z czasem i do tego przywykniemy. A kiedy będziemy mieli aparaturę w domu,

praktycznie kłopot przestanie istnieć. Zobaczysz. Zabiegi staną się zwyczajną codziennością.
Czymś tak normalnym, że nie będziemy na nie zwracać uwagi.

Kate uśmiechnęła się słabo i spojrzała na niego.
– Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie.
– Daj spokój, kochanie – odparł Sandy. – Jesteś mi tak samo potrzebna, jak ja tobie.

– Mamy problem – oznajmił Grayson z właściwą sobie otwartością. Rozłożył na biurku

dokumenty i poprawił okulary.

– Jakiego rodzaju? – zapytał Sandy, czując, jak cierpnie mu skóra. Miał wrażenie, że

nagle z niepokoju i niecierpliwości wyostrzyły się wszystkie jego zmysły. Słyszał każdą
kroplę deszczu spływającą po szybie okiennej za plecami Graysona. Czekał, co usłyszy z ust
lekarza.

– Prawdę mówiąc, nie jesteśmy pewni – odparł Grayson. – Krew Amandy ulega

ponownemu zakażeniu niemal natychmiast po tym, jak ją oczyścimy. To wymaga o wiele
częstszych dializ, niż zakładaliśmy. Na początku myśleliśmy, że wystarczy cykl
dwutygodniowy, ale niestety sprawa wygląda inaczej. Uważamy, że to może mieć coś
wspólnego z degradacją tkanki w jej nerkach.

Degradacja tkanki! Słowa te zadźwięczały w głowie Sandy’ego złowrogim echem.
– Chce pan powiedzieć, że jej nerki ulegają rozkładowi? – zapytał, czując, jak zasycha

mu w ściśniętym gardle. Musiał odkaszlnąć.

Grayson wzruszył ramionami.
– Taką mamy w tej chwili teorię. Oczywiście, żeby uzyskać całkowitą pewność, musimy

zaczekać na pełny raport histologiczny.

Sandy miał wrażenie, że słucha mechanika w warsztacie samochodowym wyjaśniającego

mu, co szwankuje w jego fordzie, a nie lekarza mówiącego o stanie zdrowia jego córki.
Dlaczego akurat tacy ludzie zajmują się medycyną? Nie po raz pierwszy zastanawiał się nad

background image

tym. W swojej pracy stykał się z różnymi przedstawicielami tego zawodu, którzy w jego
mniemaniu nie potrafili współczuć chorym. Nie widzieli w pacjentach żywych istot, lecz
kolejne przypadki, wyzwania intelektualne, problemy do rozwiązania, batalie, które można
wygrać lub przegrać, walcząc o osiągniecie następnego szczebla w karierze.

– Jak rozumiem, nie będziemy mogli zabrać jej do domu w najbliższej przyszłości? –

odezwała się Kate.

– To nie wchodzi w rachubę – odparł Grayson.
Kate utkwiła wzrok w podłodze, złączyła dłonie i zaczęła wykręcać sobie palce, a lekarz

ciągnął dalej.

– Z przykrością muszę stwierdzić, że Amanda należy do takich pacjentów, którym dializa

po prostu nie wystarcza. To już nic nie daje. Ona naprawdę potrzebuje przeszczepu.

– Bo inaczej umrze... – dokończyła Kate bezbarwnym głosem.
W pokoju przez chwilę panowała bolesna cisza, po czym Grayson przyznał zniżonym

głosem:

– Obawiam się, że tak.
Sandy zauważył, że Kate przestała przebierać nerwowo palcami. Jej dłonie spoczywały

teraz bezczynnie na kolanach, a twarz była absolutnie spokojna. Zaniepokojony, wyciągnął
rękę i nakrył nią dłoń żony. Poczuł, że jest lodowata. Mówienie ze ściśniętym gardłem wciąż
sprawiało mu trudność, ale spytał Graysona:

– Chyba takie przypadki powinny mieć pierwszeństwo?
– Oczywiście. Amanda otrzyma w rejestrze status pacjentki oczekującej na transplantację

w pierwszej kolejności – potwierdził Grayson.

– Co to oznacza w praktyce?
– Że gdy tylko organ będzie osiągalny, zostanie jej przyznany bez konieczności czekania

w kolejce. Ale, oczywiście, problemy może stwarzać typ tkanki. Narząd musi być właściwie
dobrany.

– A może mógłby pochodzić od któregoś z nas? – spytała Kate.
– Właśnie miałem to zasugerować – powiedział Grayson. – Możliwe, że pani lub mąż

bylibyście odpowiednimi dawcami. Na pewno warto sprawdzić typ tkanki każdego z państwa,
ale nie należy na to liczyć. Taka zgodność zdarza się rzadziej, niż ludzie sobie wyobrażają.
Większe prawdopodobieństwo występowałoby w przypadku brata albo siostry, a wręcz
idealny byłby bliźniak. Ale Amanda to państwa jedyne dziecko.

– Więc jeśli żadne z nas nie okaże się odpowiednim dawcą, pozostanie nam czekać i mieć

nadzieję?

– Tak to wygląda.
– Ile mamy czasu?
– Obawiam się, że nie potrafię powiedzieć – odparł sucho Grayson.
Sandy stracił cierpliwość. Miał już dość bezduszności lekarza.

background image

– Czy to pana w ogóle nie obchodzi? – wyrzucił z siebie.
– Słucham?
– Mówię o tragicznym położeniu naszej córki. Czy ono pana nie wzrusza jako człowieka?
– Naturalnie, że tak. – Grayson najwyraźniej poczuł się urażony pytaniem.
– Nie widać tego po panu – zauważył ze złością Sandy, ale Kate uspokajającym gestem

położyła dłoń na jego ramieniu w obawie, że posunie się za daleko. Oboje wyszli z gabinetu.

Clive Turner, który przez cały czas nie odezwał się ani słowem, wybiegł za nimi.
– Przepraszam – powiedział, zamykając za sobą drzwi. – Doktor Grayson to już taki

zimnokrwisty typ. W gruncie rzeczy nie jest nieczuły, tylko sprawia takie wrażenie.

Sandy skinął głową.
– Kiedy możecie zrobić nam testy sprawdzające typ tkanki?
– Nawet zaraz – odrzekł Turner. – Zanim odjedziecie. Ale jak uprzedzał doktor Grayson,

lepiej nie robić sobie zbyt wielkich nadziei.

Spojrzenie Sandy’ego mówiło samo za siebie. Nie to chciał usłyszeć.
– A może przedtem napijemy się herbaty? – zaproponował Turner. – Chciałbym z

państwem o czymś porozmawiać.

W pierwszej chwili Sandy miał zamiar odmówić. Ale mina Turnera nie wskazywała, że

zaprasza ich na rozmowę tylko przez zwykłą uprzejmość, by zatrzeć złe wrażenie, jakie
wywarł na nich jego szef. Wyglądało na to, że ma im do powiedzenia coś konkretnego.

– W porządku – zgodził się. – Pewnie dobrze nam to zrobi.

W szpitalnej poczekalni dla gości unosił się mocny zapach herbaty i plastiku. Wysokie

okna wychodzące na dziedziniec były zaparowane od gorąca bijącego od wciąż bulgocącego
dzbanka z uszkodzonym termostatem. Przez nieliczne fragmenty szyb nie pokryte parą widać
było krople deszczu rozpryskujące się w kałużach na podwórzu. Turner wskazał Kate i
Sandy’emu stolik nakryty czerwoną serwetą, a sam poszedł po herbatę. Wkrótce przyłączył
się do nich niosąc brązową, plastikową tacę. Przez chwilę ustawiał na spodeczkach filiżanki i
rozmieszczał je na stoliku, w końcu napełnił je parującym płynem. Usiadł na swoim miejscu.

– To musi być dla państwa koszmar – zaczął.
– Wszystko stało się strasznie szybko – odparł Sandy, starając się odpowiedzieć coś

sensownego. – Była zdrowa jak ryba i nagle znalazła się tutaj, i...

– Jest umierająca – dokończyła Kate.
Sandy pomyślał, że w tym momencie milczenie Turnera jest gorsze niż jakakolwiek zła

wiadomość.

– O czym chciał pan z nami porozmawiać? – zapytał, nie mogąc znieść grobowej ciszy.
Turner oparł łokcie na stole i pochylił się do przodu, jakby zamierzał wyjawić jakiś wielki

sekret

– Musimy zawczasu się zastanowić, co zrobić dla Amandy, gdyby żadne z was nie

background image

okazało się odpowiednim dawcą.

– Myślałem, że wówczas będziemy mogli tytko czekać – powiedział zdziwiony Sandy.
– Nie wiem, co wy na to, ale przyszedł mi do głowy pomysł, nad którym moglibyśmy się

wspólnie zastanowić – wyznał Turner. – Istnieje pewna możliwość... Muszę podkreślić, że to
tylko ewentualność, niezbyt pewna, ale chyba warto ją rozpatrzyć.

– Co to takiego? – spytał Sandy.
– Dostaliśmy okólnik z Urzędu do spraw Szkocji. Na podstawie jakiegoś porozumienia

finansowego z rządem Szpital Médic Ecosse, który mieści się tu, w Glasgow, ma przyjąć
bezpłatnie na specjalistyczne leczenie pewną liczbę pacjentów Narodowej Służby Zdrowia.
Robili to już kiedyś, ale tylko z dobrego serca. Teraz będzie się to odbywać bardziej
formalnie. Podejrzewam, że znów zależy im na dobrej prasie, ale fakt pozostaje faktem.
Pacjentów przyjętych na podstawie nowej umowy będą leczyć jak własnych i zupełnie za
darmo.

– Czy nas to jakoś dotyczy?
– Tak się składa, że Médic Ecosse ma znany na świecie oddział transplantacji.
– Myśli pan, że mogliby tam przyjąć Amandę, jak gdyby była prywatnym pacjentem?
– O ile zdążyłem się zorientować, nie zostało określone, jakich pacjentów można, a jakich

nie można do nich kierować. Jeśli udałoby się wykazać, że pacjent wyraźnie skorzysta z
pobytu u nich, byłoby to chyba wystarczające kryterium. Może to tylko moje pobożne
życzenia, ale w końcu nie widziałem żadnych zastrzeżeń.

– Uważa pan, że Amanda rzeczywiście zyskałaby na tym? – zapytał Sandy.
– Sądzę... – Turner urwał, jakby chcąc starannie dobrać słowa. – Sądzę, że Amanda

mogłaby się szybciej doczekać przeszczepu w Médic Ecosse niż na naszym oddziale. A czas
w jej przypadku bardzo się liczy.

– Ale w jaki sposób, skoro istnieje międzynarodowy rejestr i lista oczekujących? –

spytała Kate.

Turner zastanowił się, zanim odpowiedział.
– Podejrzewam, że istnieje kilka międzynarodowych rejestrów i nie wszystkie są

dostępne dla pacjentów leczonych w placówkach Narodowej Służby Zdrowia.

– Chyba nie rozumiem...
– Obawiam się, że gdy chce się coś zdobyć, ważniejsze są pieniądze, a nie stan

potrzebującego. Międzynarodowy handel organami ludzkimi nie różni się od handlu innymi
poszukiwanymi artykułami, których brakuje na rynku.

– To straszne! – powiedziała Kate.
– Ale nawet gdyby tak było, nie mogliby się przecież przyznać do tego i przyjąć Amandy

na takich zasadach – zauważył Sandy.

– Oczywiście, że nie – uśmiechnął się Turner. – Ale mają również, co jest bardzo istotne,

najnowocześniejszą na świecie aparaturę do dializy. Uważam, że już samo to uzasadnia

background image

wystąpienie z wnioskiem o przyjęcie Amandy do Médic Ecosse. Teraz najważniejszy jest dla
niej czas. A dzięki ich aparaturze miałaby go znacznie więcej. Jeśli w dodatku mogliby
zdobyć dla niej nerkę, tym lepiej.

– Jak mamy to załatwić? – zapytał Sandy.
– Amanda musiałaby dostać skierowanie z naszego szpitala. Porozmawiam z doktorem

Graysonem, jeśli chcecie.

– Mógłby pan? – W głosie Kate słychać było nadzieję i wdzięczność.
– Chyba nie powinienem się tak zachowywać – zaniepokoił się Sandy. – Niepotrzebnie

na niego naskoczyłem.

– Niech pan się tym nie przejmuje – uspokoił go Turner. – Jest zbyt gruboskórny, żeby

brać sobie takie rzeczy do serca. Złoży to na karb pańskiego zdenerwowania. Niewrażliwi
ludzie zazwyczaj uważają coś takiego za nieporozumienie powstałe nie z ich winy. Odezwę
się, jak tylko z nim porozmawiam. A może teraz wpadniecie na górę do Amandy?
Zawiadomię was, kiedy laboratorium będzie gotowe, żeby zbadać wasze tkanki, zanim
odjedziecie. To prosta procedura.

Sandy wstał i uścisnął dłoń Turnera.
– Jesteśmy naprawdę wdzięczni.
– Miejmy nadzieję, że coś z tego wyjdzie – odrzekł lekarz.
Po wyjściu Turnera Sandy zaczekał, aż Kate skończy herbatę. Nie śpieszyła się;

próbowała odzyskać równowagę. Nie chciała, żeby Amanda zobaczyła łzy w jej oczach.

– Co o tym sądzisz? – zapytała, chowając chusteczkę i poprawiając włosy.
Sandy westchnął głęboko, jakby nagle opadło z niego wielkie napięcie. Pytanie Kate

podziałało na niego jak przynoszące ulgę otwarcie zaworu bezpieczeństwa.

– Nie wiem, co mam o tym myśleć – wyznał szczerze. – Gubię się w tym. Wszystko

dzieje się tak szybko, że nie nadążam. Chciałbym zawołać: „Zaraz! Chwileczkę! Zaczekajcie!
Usiądźmy i porozmawiajmy spokojnie. Nic takiego nie miało się przydarzyć naszej rodzinie.
Zaszła jakaś straszna pomyłka. Niemożliwe, żeby chodziło o naszą córkę”. Ale to dzieje się
naprawdę, czas płynie naprzód. Boję się. – Spojrzał Kate prosto w oczy.

Przełknęła ślinę, wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni.
– Ja też – szepnęła.
Sandy pokręcił głową.
– Ciągle nie mogę uwierzyć... Zostałem skazany na siedzenie tutaj i modlenie się, żeby

jakiś prywatny szpital zechciał w drodze łaski przyjąć moją córkę. Ja! Były skarbnik
uniwersyteckiego Klubu Partii Pracy, weteran setek kampanii popierających i biorących w
obronę Narodową Służbę Zdrowia. Jezu! Co za los.

– Jesteś po prostu ojcem próbującym pomóc swojej córce, najlepiej jak potrafisz –

powiedziała miękko Kate. – Nie ma się czego wstydzić.

Sandy wzruszył ramionami. Nie był o tym do końca przekonany.

background image

– Chodźmy do niej – westchnął.
Oboje uśmiechnęli się promiennie, gdy wkroczyli do sali Amandy, ale pogodne twarze

miały tylko ukryć ich niepokój. Amanda wyglądała na bardzo chorą. Kate po raz pierwszy
widziała w jej oczach tak nieobecne spojrzenie w dniu, kiedy zachorowała w szkole. Amanda
była blada i miała spowolnione ruchy, jakby zupełnie opuściły ją siły.

– Mamusiu, ja chcę do domu – poprosiła, gdy Kate przytuliła ją do siebie.
– Wiem, kochanie, ale jeszcze nie czujesz się dobrze – wyjaśniła. – To już nie potrwa

długo. Wszystkie dzieci z klasy przesyłają ci pozdrowienia. Prosiły, żebym przekazała ci tę
kartkę. Popatrz, są na niej podpisy twoich koleżanek i kolegów.

Amanda rzuciła okiem na kartkę, lecz jej mgliste spojrzenie nie zmieniło się.
– Doktor Turner mówi, że jesteś bardzo dzielną dziewczynką – odezwał się Sandy, ale

widok córki przerażał go. Sprawiała wrażenie, jakby zupełnie straciła ducha i wszelką
energię, choć przecież rano miała dializę. Starał się o tym nie myśleć, ale nie mógł pozbyć się
obaw, że znalezienie odpowiedniego dawcy organu nie nastąpi prędko.

W sali pojawił się Turner i zabrał Chapmanów na korytarz.
– Udało mi się porozmawiać z doktorem Graysonem. Nie ma nic przeciwko temu, żeby

wystąpić z oficjalnym wnioskiem o przyjęcie Amandy do Médic Ecosse – zakomunikował. –
Załatwienie formalności pozostawił mnie, więc zaraz się tym zajmę.

– Jesteśmy niezmiernie wdzięczni – podziękowała Kate. Sandy powtórzył to samo.
– W tym czasie możecie pójść do laboratorium. Już tam na was czekają. Siostra pokaże

wam drogę.

– Czy naprawdę wierzysz, że ona z tego wyjdzie? – zapytała Kate w drodze powrotnej do

domu. – Szczerze?

Jej głos brzmiał tak bezbarwnie, że Sandy się zaniepokoił. Nigdy przedtem nie słyszał

żony mówiącej tak apatycznie. Podczas trwającego od trzech tygodni kryzysu jakby
poznawali się od nowa. Czasem zdawało mu się, że przebywa z kimś obcym. Wiedział, że
udawanie optymisty nie jest dobrym pomysłem, nawet gdyby mógł się na to zdobyć, w co
bardzo wątpił.

– Szczerze mówiąc, nie wiem – odrzekł cicho. – Ale jeśli istnieje Bóg i słucha modlitw

tych, którzy nie tracą nadziei, i wie, jak bardzo ją oboje kochamy, sprawi, że ona przeżyje.

Kate ścisnęła jego ramię.
– Wiesz, sama już dokładnie nie mogę określić, w co jeszcze wierzę. Nie sądzę, byśmy

mogli liczyć na cud, dzięki któremu Amanda nagle wyzdrowieje, a Grayson i Turner nie są
optymistami i nie dają nam wielkich szans jako odpowiednim dawcom. Więc co nam
pozostaje? Mieć nadzieję, że wkrótce umrze jakieś dziecko mające taki sam typ tkanki jak
Amanda? Czy naprawdę możemy pragnąć, aby czyjemuś dziecku przydarzył się tragiczny
wypadek? – Wybuchnęła płaczem i sięgnęła po chusteczkę. – Przepraszam...

background image

– Uważam, że przede wszystkim powinniśmy myśleć o przyjęciu Amandy do Médic

Ecosse – odpowiedział Sandy. Bardzo chciał objąć Kate, ale musiał się koncentrować na
prowadzeniu samochodu. – Jeśli rzeczywiście mają tam lepszą aparaturę do dializy, jak
twierdzi Turner, Amanda powinna bardzo szybko poczuć się dużo lepiej. Kiedy zobaczymy
poprawę, wtedy i my będziemy mieli lepsze samopoczucie. Co do nerek, zdajmy się na los i
lekarzy. Zgoda?

Kate skinęła głową i wytarła nos.

Tymczasem w Szpitalu Chorób Dziecięcych w Glasgow Clive Turner wypełniał

dokumenty potrzebne do skierowania pacjenta na bezpłatne leczenie do Médic Ecosse.
Korzystał ze źródła, jakim była historia choroby Amandy. Im bardziej się w nią zagłębiał, tym
mniejszą miał nadzieję, że dziewczynka zostanie tam przyjęta. Powinien pomyśleć o tym
wcześniej, zanim podsunął swój pomysł Chapmanom. Nie trzeba być lekarzem, żeby
zauważyć, że przypadek Amandy stanowi duże ryzyko dla reputacji prywatnego szpitala i
może nie zrobić mu dobrej reklamy. A o nią właśnie chodziło, jak zorientował się na
podstawie pytań zawartych w kwestionariuszach. Médic Ecosse potrzebował dobrej prasy po
serii krytycznych artykułów w gazetach przedstawiających go jako placówkę medyczną
wyłącznie dla bogatych, co wywołało falę społecznej niechęci. Ludzie bez sprzeciwu godzą
się z istnieniem pięciogwiazdkowych hoteli, luksusowych aut i mnóstwa innych rzeczy
dostępnych tylko dla najzamożniejszych. Lecz gdy chodzi o opiekę zdrowotną, zaczynają
domagać się respektowania zasad równości. Marny los czeka polityka, który przynajmniej na
pokaz nie ugnie się w obliczu takich żądań.

Zdrowy rozsądek kazał się domyślać, że Médic Ecosse zależy na pacjentach, których

łatwo i szybko da się wyleczyć, a następnie przekazać zdrowych w ręce zachwyconych
rodzin, najlepiej w blasku reflektorów i w obecności kamer. Wówczas społeczeństwo
pozbyłoby się uprzedzeń wobec prywatnego szpitala. Uznałoby go za placówkę prowadzoną
przez fachową, ofiarną kadrę lekarską. Ludzie doceniają takie rzeczy. Natomiast, jak
przypuszczał Turner, nic nie można byłoby zyskać, angażując się w trudne przypadki niosące
ryzyko śmierci pacjenta. Lepiej zostawić to komuś w rodzaju Matki Teresy.

Im dłużej o tym myślał, tym większe zwątpienie go ogarniało. Zwłaszcza kiedy

uświadomił sobie, że dlatego Grayson tak chętnie zgodził się na jego propozycję wystąpienia
z wnioskiem o przeniesienie Amandy. Grayson również nie chciał mieć na koncie
niepowodzenia. Turner pożałował, że w ogóle rozmawiał o tym z Chapmanami.
Niepotrzebnie dał im nadzieję, a teraz obawiał się, że wkrótce spotka ich srogi zawód.
Zastanawiał się, czy nie należałoby skorzystać z osobistych kontaktów. Może lepiej byłoby
porozmawiać z kimś w Médic Ecosse, niż wysyłać formalne zgłoszenie? Doszedłszy do
wniosku, że nie zaszkodzi spróbować, podniósł słuchawką telefonu. Wszystkie linie Médic
Ecosse były zajęte.

background image

Turner siedział i czekał z dłonią opartą na aparacie. Przez jakiś czas przyglądał się

kroplom deszczu spływającym po oknach dyżurki, w końcu nacisnął przycisk powtarzający
wybrany ostatnio numer. Tym razem miał szczęście.

– Chciałbym rozmawiać z kimś, kto zajmuje się przyjmowaniem pacjentów Narodowej

Służby Zdrowia na nowych zasadach, czyli bezpłatnie.

Kazano mu zaczekać. Znów wpatrywał się w mokre okienne szyby. Ze słuchawki płynęły

dźwięki Eine kleine Nachtmusik Mozarta.

Nagle muzyka ucichła i odezwał się inny kobiecy głos. Turner powtórzył prośbę.
– Mogę wysłać panu formularz, doktorze. Wypełni pan tylko odpowiednie rubryki,

wpisując dane pacjenta, i uzasadni, dlaczego pobyt u nas byłby dla niego korzystny. Potem
odeśle nam pan formularz, a rozpatrzeniem wniosku zajmie się powołana do tego komórka.

– Mam już druki – odrzekł Turner. – Chciałbym jednak porozmawiać z kimś

kompetentnym na temat mojej pacjentki.

– Proszę chwilkę zaczekać.
Znów krople deszczu spływające po szybach. I znów Mozart. Na korytarzu rozległ się

płacz dziecka skarconego przez matkę za złe zachowanie.

– Leo Giordano, dyrektor administracyjny Szpitala Médic Ecosse. Czym mogę służyć?
Turner wyjaśnił, w jakiej sprawie dzwoni i zapytał o szansę Amandy na przyjęcie do

szpitala.

– Zazwyczaj nie wykonujemy przeszczepów bezpłatnie – odparł Giordano. – Z

oczywistych powodów. W grę wchodzą duże pieniądze.

– Czy to znaczy, że nigdy nie przyjmujecie takich pacjentów?
– Tego nie powiedziałem... – Giordano zawahał się. – Ale przeszczepy są piekielnie

drogie, a nasz szpital nie jest obecnie w najlepszej sytuacji finansowej. Pewnie słyszał pan o
tym.

– Obawiałem się, że usłyszę taką odpowiedź – przyznał Turner. – W tej chwili naszym

największym problemem jest brak pozytywnej reakcji Amandy na dializy. Wasza aparatura
jest znacznie bardziej skuteczna niż nasza. Gdyby z niej korzystała, mogłaby przeczekać
okres potrzebny do znalezienia dawcy.

– Rozumiem... – powiedział Giordano. – Jak się domyślam, nie ma rodzeństwa?
– Jest jedynaczką – potwierdził Turner. – Sprawdzamy typ tkanki jej rodziców, ale szansę

są niewielkie.

– Zatem rozmawiamy o dziecku, które może nie mieć innego wyjścia?
– Właśnie.
– Istnieje duże prawdopodobieństwo, że pobyt u nas też jej nie pomoże – uprzedził

Giordano.

– To oczywiste... Panie Giordano, postawmy sprawę jasno – zaproponował Turner. –

Wiem, że przyjmując Amandę nie odniesiecie korzyści finansowych ani politycznych.

background image

Przychylne potraktowanie przez pana mojej prośby byłoby tylko humanitarnym gestem. Ta
dziewczynka to ukochane dziecko bardzo sympatycznej pary. Chciałbym, żeby udało im się
wyjść z tego koszmaru, bo uważam, że po prostu na to zasługują.

– Doceniam, że jest pan ze mną szczery, i dziękuję – odrzekł Giordano. – Ostatnie słowo

w tej sprawie nie należy jednak do mnie. Decyzję musi podjąć nasz dyrektor do spraw
medycznych, doktor Kinscherf, i oczywiście doktor James Ross, szef oddziału transplantacji.

– Czy mógłby pan przynajmniej przedstawić im moją prośbę? – zapytał Turner.
– Naturalnie – zgodził się Giordano. – Gdyby to zależało ode mnie, od razu wyraziłbym

zgodę. Uważam, że miejscowe szpitale powinny sobie pomagać. Ale bywa różnie. Kiedy
Médic Ecosse chce pożyczyć od którejś z placówek Narodowej Służby Zdrowia pół litra krwi,
podnosi się krzyk, że społeczne lecznictwo wspiera bogaty, prywatny szpital. Nazywa się to
skandalem i tak dalej. Wie pan zresztą, jak to wygląda.

– Wiem.
– Tak czy owak trzeba przysłać do nas formalny wniosek. Bez niego się nie obędzie.
– Dobrze. Dziękuję panu.
– Nie ma za co. Miejmy nadzieję, że się panu powiedzie, i tej dziewczynce również.
Turner wyłączył się i w zamyśleniu postukał długopisem w blat biurka. Zrobił, co mógł.

A jednak nie był przekonany, że to wystarczy. Wypełnił do końca formularz i podpisał się.
Wniosek powinien być jeszcze parafowany przed wysłaniem przez ordynatora oddziału, czyli
Graysona. Turner spojrzał na zegarek – o tej porze szefa już nie było. Będzie musiał złapać go
następnego dnia rano. Już miał odłożyć na bok dokumentację Amandy, gdy zauważył raport
laboratoryjny określający typ jej tkanki. Przesiadł się do sąsiedniego biurka z komputerem i
wszedł do Międzynarodowego Rejestru Dawców Organów. Zaglądał do niego już rano, ale
mając przed sobą wszystkie szczegóły, chciał zrobić to jeszcze raz. Wprowadził dane
Amandy i zapytał o odpowiedniego dawcę.

POSZUKIWANA HOMOLOGICZNOŚĆ? – ukazało się pytanie na monitorze.
80 PROCENT – wystukał na klawiaturze.
BRAK – odpowiedział komputer.
Turner ponowił pytanie, lecz tym razem zmniejszył procent do siedemdziesięciu.
BRAK.
Zrezygnował. Może jutro. Westchnął i mruknął pod nosem: „Ciągle jutro, i jutro, i

jutro...”. Wyszedł z pokoju i wrócił na oddział.

Sandy zerknął na zegarek i zaklął cicho. Na szosie prowadzącej z Glasgow panował duży

ruch, w dodatku, z powodu robót drogowych, połowa jezdni została zamknięta na odcinku
pięciu mil i można było jechać tylko jednym pasem.

– Zdążysz coś zjeść przed pójściem do pracy? – zapytała Kate.
– Raczej nie. Odwiozę cię do domu i pojadę do szpitala. Zjem po powrocie.

background image

– Jestem pewna, że Charlie nie miałby ci za złe półgodzinnego spóźnienia.
– Normalnie, nie – zgodził się Sandy. – Ale dziś jedno z jego dzieci ma urodziny.

Obiecałem, że będę na czas.

Kate zaproponowała, że wysiądzie u stóp wzniesienia, na którym stał ich domek. Sandy

natychmiast odjechał. Spóźnił się do pracy tylko pięć minut.

background image

4

Był niedzielny wieczór, gdy Steven Dunbar wsiadł do autobusu jadącego z portu

lotniczego w Glasgow do centrum miasta. Na dworze panowała ciemność i padał deszcz.
Ponury widok wiktoriańskich budynków, wyglądających jeszcze bardziej posępnie o tej porze
dnia i przy takiej pogodzie, nie poprawiał mu nastroju. Następnego ranka miał rozpocząć
swoją misję w Médic Ecosse.

Nie spodziewał się, że Urząd do spraw Szkocji okaże się tak nieustępliwy w kwestii

obcięcia budżetu na badania naukowe Jamesa Rossa. Nieugięta postawa delegacji rządowej
zaskoczyła wszystkich uczestników zebrania. Patrząc wstecz, uznał za żenujące, że urząd
nawet nie udawał zainteresowania prowadzeniem negocjacji, nie wykonał żadnego gestu
dobrej woli. Jakby to, co czuje znakomity chirurg, nie miało żadnego znaczenia, a jego praca
w ogóle się nie liczyła.

Dunbar był pewien, że Ross złoży rezygnację, co doprowadzi do zaniknięcia szpitala i w

konsekwencji zakończy całą sprawę, ale stało się inaczej. Ku ogólnemu zdumieniu chirurg
przystał na warunki Urzędu do spraw Szkocji. Z filozoficznym spokojem stwierdził po prostu,
że rozumie trudną sytuację władz i konieczność ograniczania wydatków.

Dunbar podejrzewał, że grupa Médic International prowadziła z Rossem jakieś

zakulisowe rozmowy zakończone zawarciem potajemnej ugody, gdyż zależało jej na dalszym
funkcjonowaniu szpitala i usługach znanego chirurga. Ale niczego takiego nie podano
oficjalnie do wiadomości, podobnie jak nie wypłynęły żadne nowe fakty świadczące o
dalszym finansowaniu badań Rossa z innego źródła. Ross oświadczył tylko, że jako lekarz
czuje się w obowiązku nadal pracować w Médic Ecosse. Ma listę oczekujących pacjentów, za
których odpowiada i nie może ich zawieść. Oddział transplantacji będzie funkcjonował jak
przedtem.

Było jasne, że ludziom z Urzędu do spraw Szkocji udało się cudem postawić na swoim.

Wyraz zaskoczenia i ulgi pojawił się na twarzy Bannona zaledwie na moment, gdy Ross
przełknął gorzką pigułkę i pogodził się z żądaniami niemal niemożliwymi do przyjęcia,
zamiast unieść się honorem, ale Dunbar zdążył to dostrzec. Teraz trudno było mu osądzić, czy

background image

minister gotów był w ostatniej chwili pójść na ustępstwa. Zastrzyk publicznych pieniędzy dla
szpitala miał w obecnej sytuacji lepsze uzasadnienie, bo strona rządowa zawarła
porozumienie na dużo korzystniejszych warunkach, a społeczeństwo uzyskało szerszy dostęp
do prywatnej placówki medycznej. Nawet laburzystowski opozycjonista uczestniczący w
zebraniu musiał przyznać, że zawarto satysfakcjonującą go umowę.

Oczywiście, jeden z punktów porozumienia dotyczył osobiście Dunbara. Został przecież

oddelegowany do Médic Ecosse w charakterze państwowego kontrolera, mającego czuwać
nad wydawaniem społecznych pieniędzy. Podstęp wymyślony przez jego prawdziwych
przełożonych okazał się dobry. Mógł rozpocząć śledztwo.

Inspektorat Naukowo-Medyczny zwrócił uwagę na Médic Ecosse po skardze

pielęgniarki, która już nie pracowała w szpitalu. Według niej pięć miesięcy wcześniej
dopuszczono się zaniedbania wobec jednej z pacjentek poddanej zabiegowi transplantacji.
Dziewczynka nazwiskiem Amy Teasdale zmarła w wyniku przeszczepu nerki, co wydawało
się początkowo rutynową operacją. Jej organizm odrzucił jednak obcy organ i nastąpił zgon.
Starsza pielęgniarka, niejaka Lisa Fairfax, twierdziła, że doszło do tego na skutek pomyłki, w
wyniku której pacjentka otrzymała niewłaściwy narząd. Nie potrafiła podać szczegółów,
wyjaśniła jednak, że odrzucenie przeszczepu było tak gwałtowne, iż nasunęło się jej tylko
jedno wytłumaczenie. W innych okolicznościach jej skargę rozpatrywano by najwyżej na
szczeblu lokalnym, lecz okazało się, że podobny wypadek zdarzył się prawie trzy lata
wcześniej, zaledwie w kilka miesięcy po otwarciu szpitala, i również zgłoszony został przez
pielęgniarkę.

Siostra Sheila Barnes opowiedziała wówczas niemal taką samą historię. W szpitalu zmarł

chłopiec, którego organizm odrzucił przeszczepioną nerkę. Po tym wydarzeniu pielęgniarka
zrezygnowała z pracy na znak protestu, gdyż nikt nie potraktował jej skargi poważnie.
Przełożeni wysłuchali jej, lecz nie wszczęli wewnętrznego dochodzenia na oddziale
transplantacji. Uważała, że zignorowano jej meldunek w obawie przed skandalem mogącym
zaszkodzić wizerunkowi nowo otwartej placówki medycznej. Siostra Barnes nigdy jednak nie
wycofała swego oskarżenia. Miała zamiar doprowadzić do śledztwa, lecz wkrótce
zachorowała na raka i musiała zrezygnować z planowanej kampanii. Obecnie była w ostatnim
stadium choroby i przebywała w hospicjum dla nieuleczalnie chorych „Pod Bukami”,
znajdującym się w Helensburghu nad rzeką Clyde. Dawno zapomniano o niej i jej zarzutach,
gdy nagle wpłynęła skarga od pielęgniarki Fairfax.

Komputer Inspektoratu Naukowo-Medycznego doszukał się podobieństwa tych dwóch

spraw. W jego pamięci zgromadzone były wszystkie meldunki na temat różnego rodzaju
nieprawidłowości występujących w brytyjskich szpitalach, nawet te najbardziej trywialne.
Większość z nich miała właśnie taki charakter. Najczęściej skargi pochodziły od
niezadowolonych pacjentów i okazywały się nieuzasadnione. Równie często zawistny
personel bezpodstawnie oskarżał pracodawców. Czasami jednak komputer, analizujący każdą

background image

informację, wyłapywał coś, co człowiek mógłby przeoczyć. Tym razem zwrócił uwagę na
zastanawiającą zbieżność meldunków obu pielęgniarek. Dwie kobiety utrzymywały, że u
pacjentów pozostających pod ich opieką wystąpiły objawy odrzutu przeszczepu
spowodowane wszczepieniem niewłaściwego organu. Teraz jedna z nich umierała na raka, a
druga, siostra Fairfax, pozostawała bez pracy po zwolnieniu jej ze szpitala.

Dunbar zameldował się w hotelu położonym w pobliżu centrum miasta i stwierdził z

zadowoleniem, że jego nowa kwatera zapewnia mu anonimowość. W dodatku była
przyjemnie ciepła, co miało niebagatelne znaczenie, gdyż trząsł się z zimna. W Szkocji
zawsze temperatura wydawała mu się o trzy lub cztery stopnie niższa niż na południu Anglii,
gdzie mieszkał. Zauważył to po raz kolejny, gdy tylko wysiadł z samolotu. W dodatku
powietrze przesycone było nieprzyjemną, marcową wilgocią. Rzucił neseser na łóżko i
podszedł do okna. Mokrymi ulicami wolno sunęły samochody – światła reflektorów odbijały
się w kałużach; studzienki ściekowe nie nadążały z odprowadzaniem wody z jezdni.

Po kilku minutach zaciągnął zasłony i podszedł do telefonu. Zamówił do pokoju duży

dżin z tonikiem, kanapki z kurczakiem i dzbanek mocnej kawy. Potem zamierzał wziąć kąpiel
i zasiąść do czytania swoich dokumentów. Musiał opracować plan działania.

Leżąc z zamkniętymi oczami w gorącej wodzie sięgającej mu do brody zastanawiał się,

co skłoniło Jamesa Rossa do pozostania w Médic Ecosse. Wiedział, że chirurg cieszy się dużą
popularnością, ma opinię doskonałego lekarza i błyskotliwego naukowca, jest lubiany przez
kolegów, uważany za człowieka bardzo oddanego swoim pacjentom. Ale jak każdy
śmiertelnik podlegał działaniu ogólnych praw rządzących ludzką naturą. Dunbar uważał, że
prawa te stanowią siłę napędową wszystkich ludzkich poczynań i doceniał ich znaczenie.
Bardzo często stykał się z ważnymi osobami na wysokich stanowiskach ukrywającymi
sprytnie swe prawdziwe, egoistyczne oblicze pod sympatycznie wyglądającą maską. Ale
kiedy zasłona opadała, zawsze ujawniały się typowe cechy ludzkiego charakteru, które
posiada każdy, czy to robotnik w hali fabrycznej, czy członek zarządu firmy, chirurg w sali
operacyjnej lub księgowy.

Ross był dumnym człowiekiem. Miał ku temu wszelkie powody. Posiadał również

typową cechę chirurga. Należał do ekstrawertyków. Nieśmiałość i chirurgia nie chodzą w
parze. W sali operacyjnej nie ma miejsca na wątpienie w siebie. Według Dunbara, taki
człowiek nie pozwoliłby sobie na to, by publicznie stracić twarz. A tak właśnie zachował się
Ross. W obliczu drastycznego ograniczenia środków na jego badania i przy zupełnym braku
szansy na kompromis powinien unieść się honorem i złożyć rezygnację. A jednak postąpił
inaczej.

Oczywiście, mogła nim kierować troska o kolegów, którzy straciliby pracę, gdyby doszło

do zamknięcia szpitala. A jeśli wyłącznie on byłby za to odpowiedzialny, poczucie winy
stanowiłoby ciężar nie do udźwignięcia. Istniała jeszcze jedna możliwość. Ten człowiek był

background image

po prosta świętym, a wówczas nie miałyby do niego zastosowania zasady dotyczące ludzkiej
natury, w które wierzył Dunbar.

Przypuszczał, że bez trudu udałoby mu się sprawdzić, czy Ross nie korzysta z innych

źródeł finansowania swych badań naukowych. Miał przecież prawo kontrolowania działu
księgowości Médic Ecosse. Przy okazji z chęcią dowiedziałby się, czy rzeczywiście istnieje
zakulisowe porozumienie z Médic International. Ale to nie pomogłoby mu znaleźć
odpowiedzi na pytanie, dlaczego Ross zachował się niezgodnie ze swoim charakterem. A to
wydawało mu się najważniejsze.

Rozmyślając o Rossie, Dunbar postanowił, że po wyjściu z wanny przeanalizuje

wszystkie informacje na temat chirurga, jakie posiada. Ponieważ nie zamierzał opuszczać
pokoju hotelowego, włożył sweter i dżinsy, nie zawracając sobie głowy wkładaniem butów
czy choćby skarpetek. Zasiadł po turecku na łóżku i rozłożył przed sobą dokumenty, po czym
zaczął je czytać w kręgu światła nocnej lampki.

Kariera Jamesa Rossa od początku aż do chwili obecnej wyglądała imponująco. Droga od

studiów w akademii medycznej w Londynie do najlepszych brytyjskich i amerykańskich
szpitali usłana była licznymi nagrodami i wyróżnieniami. Jeszcze jako student, Ross dostał się
do wiodącej nowojorskiej uczelni medycznej i uczestniczył w programie pozwalającym
uzyskać jednocześnie tytuł doktora filozofii i dyplom lekarza. Doktorat robił z immunologii.
Dunbar pomyślał, że to wyjaśnia zainteresowanie chirurga badaniami nad przeszczepami i
tłumaczy jego wysoką pozycję zarówno w środowisku naukowym, jak i lekarskim.

Wielu lekarzy uważało się za naukowców, ale dawno minęły czasy, gdy znaczących

odkryć dokonywano w bocznej sali szpitalnej przy blasku świecy. Ta epoka odeszła w
przeszłość wraz z surdutami noszonymi przez medyków i mosiężnymi, jednookularowymi
mikroskopami. Żeby być kimś w wyjątkowo wymagającym i nie pozbawionym konkurencji
światku naukowców zajmujących się medycyną w końcu dwudziestego wieku, trzeba
posiadać ogromną wiedzę i doświadczenie w prowadzeniu badań. Do takich ludzi należał
Ross.

Fakt, że uzyskał jednocześnie dwa dyplomy, sugerował, iż jest wybitnie uzdolniony. To

wcale jednak nie oznaczało, że musiał być dobrym administratorem. Dunbar widział już wielu
ludzi obdarzonych wyjątkowym intelektem, piastujących kierownicze stanowiska na
uniwersytetach, którzy nie potrafiliby poprowadzić nawet straganu na bazarze. Jeśli Rossa
interesowałyby tylko badania naukowe, zarządzanie jego oddziałem mogłoby szwankować.
Jednak nic na to nie wskazywało. Oddział transplantacji w Médic Ecosse należał do najlepiej
prowadzonych w kraju, więc trudno było uważać Rossa za oderwanego od rzeczywistości,
nawiedzonego profesora. Doskonałe panował nad wszystkim i nie wydawało się
prawdopodobne, by na podległym mu oddziale pacjentowi można było przeszczepić przez
pomyłkę niewłaściwy organ.

Akta Rossa zawierały kilka informacji na temat jego życia prywatnego. Poślubił

background image

Amerykankę, którą poznał, pracując w Bostonie. Była radiologiem. Przed czterema łaty
rozwiódł się z nią po trwającym trzy lata nieudanym związku. Nie mieli dzieci. Eks-żona
wróciła do Stanów, gdzie powtórnie wyszła za mąż. Ross pozostał w Glasgow sam. Zajmował
mieszkanie na poddaszu nowoczesnego bloku na Kelvingrove. Często wyjeżdżał do Genewy
w charakterze konsultanta medycznego.

W roku podatkowym kończącym się z upływem kwietnia zarobił 87 tysięcy funtów.

Jeździł dwuletnim BMW serii „S” i należał do dwóch klubów. Posiadał tytuł honorowego,
starszego wykładowcy Uniwersytetu Glasgow, zobowiązujący go do udzielania w ciągu roku
czterech bezpłatnych wykładów z zakresu immunologii.

Do akt dołączone były kopie czterech jego najnowszych publikacji naukowych. Jedna z

nich dotyczyła czegoś określanego jako „Przygotowanie odpornościowe”; pozostałe
traktowały o możliwościach wykorzystania innych gatunków jako dawców organów dla ludzi
wymagających transplantacji narządów. Dunbar odłożył materiały na bok. Zamierzał
przeczytać je później, gdy będzie miał więcej czasu. Taka lektura wymagała koncentracji.
Immunologia i chirurgia transplantacyjna nie miały wiele wspólnego z jego specjalnością,
czyli medycyną wojskową.

Steven Dunbar był jedynym synem dyrektora szkoły i nauczycielki muzyki. Urodził się u

podnóża Gór Kumbryjskich i dzieciństwo spędził w małej wiosce Glenridding, położonej nad
brzegami Ullswater w Krainie Jezior. Po studiach medycznych odbył staż na oddziale
chirurgii ogólnej w szpitalu w Leeds, a później w Newcastle, na oddziale wypadków i
pomocy doraźnej. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął się zastanawiać, po co właściwie
został lekarzem. Rozważał zmianę zawodu. Czuł się tak, jakby od ukończenia szkoły chodził
w kieracie. Nauczyciele i rodzice byli zachwyceni, że dostał się na medycynę. Wszyscy
dookoła aprobowali jego wybór i cieszyli się. Tylko nikt, nawet on sam, nie zastanawiał się,
czy rzeczywiście powinien być doktorem medycyny. Jego przyszłość zaczęła przybierać
konkretne kształty dopiero wtedy, gdy przyjaciel podsunął mu pomysł wstąpienia do wojska.

Spodobały mu się rygory życia w Pułku Spadochroniarzy. Przeszedł intensywne

szkolenie najpierw jako żołnierz, a potem jako lekarz wojskowy. Następne lata przynosiły
wyzwania, o jakich nawet mu się nie śniło. Podczas służby w swoim pułku rzadko bywał
przydzielany do Sił Specjalnych. Ale takie życie nie mogło trwać wiecznie. Nadszedł dzień,
w którym musiał pożegnać się z armią. Pogodził się z tym. Miał świadomość, że to kiedyś
nastąpi. Powstał problem, co dalej.

Wojsko organizowało kursy dla oficerów odchodzących do cywila, ale Dunbar nie został

włączony do tego programu. Był lekarzem i uważano, że jako cywil nadal będzie mógł
wykonywać swój zawód. Na szczęście, zwierzył się zaprzyjaźnionemu oficerowi, że wcale
nie ma takiego zamiaru, przynajmniej na razie. Przyjaciel miał przyjaciela, który zasugerował,
że Dunbar mógłby się przydać w Inspektoracie Naukowo-Medycznym. Teraz, po czterech

background image

latach pracy w tej instytucji, czuł się zadowolony. Praca odpowiadała mu.

Żadne zadanie nie było nigdy takie, jak poprzednie. Każde stawiało nowe wymagania.

Zajmując się wyłącznie problemami medycznymi, musiał stale śledzić nowości w swojej
profesji. Częścią tej pracy była też ciągła gotowość do działania na terenie całego
Zjednoczonego Królestwa.

Jedyną wadę takiego trybu życia stanowiły częste zmiany miejsca pobytu. Nigdzie nie

przebywał wystarczająco długo, żeby wejść w trwały związek z jakąś kobietą. W wieku
trzydziestu pięciu lat nadal był kawalerem.

Dunbar otworzył cienką teczkę sprawy Amy Teasdale. Dziewczynka miała problemy z

nerkami od urodzenia. Leczono ją niemal bez przerwy różnymi sposobami i w różnych
szpitalach, by doczekała dnia, w którym znajdzie się odpowiedni dawca organu do
przeszczepu, ale jej stan wciąż się pogarszał. W końcu, po wyjątkowo ciężkim okresie
choroby, przyjęto ją do Médic Ecosse. Tamtejszym lekarzom udało się opanować sytuację na
tak długo, aż zdobyto właściwy narząd.

Niestety, historia choroby Amy nie doczekała się szczęśliwego zakończenia. Organizm

dziewczynki odrzucił przeszczep niemal natychmiast po transplantacji, mimo komputerowego
doboru narządu o wysokim stopniu zgodności tkankowej. Dunbar znalazł na to dowód w
aktach. Zgon spowodowała gwałtowna odpowiedź immunologiczna wywołana obecnością
obcej tkanki, choć procent zgodności in vitro był zadowalający. Określono go na 84 procent.
Dunbar pomyślał, że w tej sytuacji twierdzenie siostry Fairfax o przeszczepieniu Amy
niewłaściwego organu staje się mało przekonujące.

Zajął się teraz aktami oskarżającej szpital Lisy Fairfax. Uznał za możliwe, że pielęgniarka

tak mocno przywiązała się do małej pacjentki, iż jej śmierć spowodowała u niej silny wstrząs
i potrzebę szukania winnego. Emocjonalne zaangażowanie zawsze stanowi ryzyko zawodowe
personelu oddziałów dziecięcych. Siostra wierzyła, że zaobserwowana przez nią u małej
podopiecznej reakcja odpornościowa była wynikiem transplantacji niewłaściwego organu, ale
może tylko próbowała znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie tragicznego zdarzenia, z którym
nie chciała się pogodzić.

Wbrew zapewnieniom dyrekcji szpitala, że Amy Teasdale z całą pewnością nie padła

ofiarą pomyłki i otrzymała właściwą nerkę, czego dowiodła analiza laboratoryjna, Lisa
Fairfax upierała się przy swoim i musiała rozstać się z pracą. Dunbar pomyślał, że to jednak
wygląda na klasyczny przypadek zbyt emocjonalnego stosunku pielęgniarki do ulubionej
pacjentki.

Zamknął teczkę. Na papierze wszystko wyglądało prosto, ale zaskakujący był upór, z

jakim siostra Fairfax obstawała przy swoich oskarżeniach, aż dotarły one do Inspektoratu
Naukowo-Medycznego. Ludzie często rzucają oskarżenia i wskazują winnych, gdy są w
rozpaczy, ale po pewnym czasie dochodzą do siebie i kiedy otrząsną się po tragedii, czują się

background image

wręcz zażenowani własnym zachowaniem. Może powinien spotkać się z nią, poznać ją
osobiście? Akta nie mówią przecież wszystkiego.

Ponownie zajrzał do teczki i znalazł jednostronicowy kwestionariusz osobowy

pielęgniarki. Zawierał między innymi adres i krótką informację o przebiegu pracy
zawodowej. Lisa Fairfax asystowała przez trzy łata przy operacjach, a przez następne trzy
specjalizowała się w opiece nad pacjentami po transplantacjach. To dało Dunbarowi do
myślenia. Był gotów przyjąć teorię, że chodzi o osobę emocjonalnie niezrównoważoną, a
tymczasem mógł się mylić. W ciągu sześciu lat można zdobyć duże doświadczenie w
zawodzie pielęgniarki. W tym czasie siostra Fairfax musiała mieć kontakt z wieloma
pacjentami oddziału transplantacji. Postanowił spotkać się z nią.

Akta dotyczące skargi Sheili Barnes były skąpe. Chłopiec nazwiskiem Kenneth Lineham

zmarł, gdy jego organizm, podobnie jak w przypadku Amy Teasdale, odrzucił przeszczepioną
nerkę. Organ dawcy wykazywał wysoki stopień zgodności z typem jego własnej tkanki, a
jednak zdarzyło się to samo, co u Amy – po operacji nastąpił gwałtowny odrzut obcego
narządu. Siostra Barnes, tak jak Lisa Fairfax, utrzymywała, że zaszła pomyłka i mały pacjent
otrzymał niewłaściwą nerkę. Wstępne dochodzenie nie potwierdziło jej zarzutów, więc na
znak protestu odeszła ze szpitala.

Dla Dunbara stało się oczywiste, dlaczego komputer inspektoratu wyłowił te dwa

przypadki. Dwie pielęgniarki złożyły niemal identyczne meldunki dotyczące różnych
pacjentów, a obie sprawy dzielił okres prawie trzech lat. W dodatku obie miały duże
doświadczenie w opiekowaniu się chorymi po transplantacjach. Ale w obu przypadkach, co
rzucało się w oczy, brakowało naukowego dowodu na poparcie zarzutów wysuwanych przez
pielęgniarki, które zdawały się opierać swe oskarżenia tylko na własnych przeczuciach, na
niczym więcej.

Dunbar był ciekaw, czy zdarzyło się więcej podobnych przypadków odrzucenia przez

organizm pacjenta doskonale dobranego, sprawdzonego laboratoryjnie narządu. Mógł to
ustalić za pomocą laptopa, którego miał ze sobą – umożliwiał mu połączenie z centralnym
komputerem Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Wystarczyło tylko podłączyć się do linii
telefonicznej pozwalającej przeprowadzić transmisję modemową. Hotel miał takie łącza.

Kiedy po podaniu swojego numeru kodowego i hasła uzyskał dostęp do komputera w

Londynie, zaczął zadawać pytania o przeszczepy nerek. Przeprowadzono mnóstwo tego
rodzaju transplantacji. Taki zabieg stał się niemal rutynową operacją. Musiał zawęzić zakres
poszukiwań, pytając tylko o nieudane przeszczepy w okresie dwóch ostatnich lat. Kluczem do
uzyskania potrzebnych informacji jest zawsze zadawanie komputerowi właściwych pytań. Co
z tego, że komputer dysponuje danymi z całego świata, skoro nie wie się, o co zapytać.

Inspektorat Naukowo-Medyczny korzystał ze starannie opracowanego oprogramowania.

Dunbar znów ograniczył zakres poszukiwań, pytając tylko o pacjentów, którzy zmarli w dwa
dni po operacji, tak jak Amy Teasdale i Kenneth Lineham. Potem poprosił o informację, ilu z

background image

nich dostało nerki charakteryzujące się 80-procentową zgodnością typu tkanek. Otrzymał
odpowiedź: żaden.

Przez kilka chwil wpatrywał się w ekran niewidzącym wzrokiem. Myślał o tym, czego się

właśnie dowiedział. W ciągu ostatnich trzech lat w całym Zjednoczonym Królestwie tylko
dwoje pacjentów zmarło w dwa dni po operacji przeszczepienia im doskonale dobranych
organów. I oba zgony miały miejsce w Médic Ecosse... Przypadek? Doszedł do wniosku, że
nie można tego wykluczyć. Dwa śmiertelne wypadki to niewiele, statystycznie chyba bez
znaczenia. Ale może zdarzyło się więcej zgonów wśród pacjentów z przeszczepami o 75-
procentowej zgodności? Zadał komputerowi to pytanie, po czym zmniejszył procent do
siedemdziesięciu. Bez rezultatu. Dwoje pacjentów Médic Ecosse pozostawało jedynymi
śmiertelnymi ofiarami. Sprawdził jeszcze, czy byli jacyś pacjenci, którzy zmarli w ciągu
miesiąca po transplantacji. Znalazł dziesięć takich osób, ale wszystkie bez wyjątku rozstały
się z życiem w zupełnie innych okolicznościach. A zatem chodziło o dwa odosobnione
przypadki ze szpitala Médic Ecosse. I to była zagadka.

background image

5

Rano Dunbar zapytał w recepcji o wynajęty samochód. Dowiedział się, że auto czeka już

na niego na parkingu hotelowym. Podpisał stosowne dokumenty i odebrał kluczyki od
granatowego rovera 600Si. Było tuż po dziewiątej. Pierwszy dzień pracy biurowej zaczynał z
opóźnieniem. Przyjechał do Szpitala Médic Ecosse przed dziesiątą i zameldował swe
przybycie w recepcji. Przystojna kobieta około czterdziestki w eleganckim, ciemnym
kostiumie i śnieżnobiałej bluzce zachowała się z chłodną, zawodową uprzejmością.
Poinformowała go, że jest oczekiwany. Gdyby zechciał na chwilę usiąść, ktoś zaraz po niego
przyjdzie.

Tym kimś okazała się młoda, niska, ciemnowłosa kobieta, mająca na sobie równie

elegancki kostium. Przedstawiła się jako Ingrid Landes. Miała bystre, pełne pewności siebie
spojrzenie i mocny uścisk dłoni.

– Proszę ze mną, doktorze Dunbar. Zaprowadzę pana do pańskiego biura. Ma pan

samochód?

– Owszem.
– Będzie panu to potrzebne... – wręczyła mu przepustkę upoważniającą do wjazdu na

parking dla pracowników, oprawioną w plastik. Miał ją umieścić za przednią szybą. – Ma pan
miejsce numer siedemnaście, z tyłu, za rogiem budynku. Jest wyraźnie oznakowane – dodała.

– Dziękuję pani – odrzekł Dunbar. Z zadowoleniem zauważył, że ktoś zawczasu o tym

pomyślał. Jeszcze większe wrażenie wywarł na nim pokój biurowy, który dostał do
dyspozycji. Umeblowano go z gustem i wyposażono we wszystko, czego mógł potrzebować,
z komputerem i faksem włącznie.

– Czy pokój panu odpowiada? – zapytała Ingrid.
– Jak najbardziej.
– Cieszę się. Może podam panu kawę, zanim wyda mi pan polecenia? Co pan na to?
– Zanim wydam pani polecenia? – powtórzył zdziwiony Dunbar.
– Zostałam przydzielona do pana, żeby pomóc panu zaaklimatyzować się u nas –

wyjaśnić. – Ale jeśli nie życzy pan sobie, żebym...

background image

– Nie, nie... – przerwał jej Dunbar. – Nie spodziewałem się, że dostanę kogoś do pomocy.

Jestem mile zaskoczony.

Uśmiechnęła się lekko, jakby z wyższością.
– A co z kawą?
– Poproszę bez mleka i cukru.
Kiedy Ingrid wyszła, Dunbar usadowił się za biurkiem. Zastanawiał się, po co dali mu

asystentkę. Nie prosił o to. Czy kazano jej mieć go na oku? A może po prostu dyrekcja
chciała zrobić dobre wrażenie na inspektorze? Możliwe, że był zbyt podejrzliwy. Na wszelki
wypadek postanowił uważać.

Ingrid wróciła do pokoju i postawiła na biurku kawę. Zapach świadczył o dobrym

gatunku. Ale przyniosła tylko jedną filiżankę.

– Pani nie pije? – zapytał.
– Próbuję się odzwyczaić – odrzekła, pokazując w uśmiechu nierówne zęby. – Chcę

zerwać z tym nałogiem. Piłam tak dużo kawy, że zaczynałam być nerwowa, więc przeszłam
na perrier.

– To może wypije pani perrier i opowie mi o szpitalu? A potem mogłaby mnie pani po

nim oprowadzić. Chciałbym dobrze poznać to miejsce.

Ingrid wyszła ponownie. Dunbar wstał i podszedł do okna. Dywan wydawał mu się wręcz

niebezpiecznie puszysty. Stopy tonęły w nim jak w sypkim piasku podczas spaceru po plaży.
Okno wychodziło na nieciekawy, szpitalny dziedziniec. Środkową część placu zajmował
parking z wymalowanymi stanowiskami. Biegnąca wokół jednokierunkowa alejka
obwiedziona była podwójną, żółtą linią ciągłą. Samochody wjeżdżające na teren szpitala
musiały po minięciu bramy skręcać w lewo, a potem łukiem w prawo podjeżdżać przed
główne wejście.

Dunbar zobaczył długą, czarną limuzynę, która wjechała na dziedziniec i stosując się do

wymalowanych strzałek okrążyła plac, po czym zatrzymała się bezszelestnie przy schodach
prowadzących do drzwi budynku. Szyby samochodu były tak ciemne, że niemal nie różniły
się kolorem od lśniącej karoserii. Nie sposób było dostrzec, kto siedzi w środku. Auto miało
zagraniczne tablice rejestracyjne, jak się wydawało Dunbarowi – arabskie, ale nie mógł być
tego pewien, bo z okna widział je pod ostrym kątem.

Do gabinetu znów weszła Ingrid. Widząc Dunbara przy oknie, stanęła obok.
– Przyjechała nasza pacjentka „Omega” – powiedziała.
– „Omega”?
– Duże pieniądze. Zarezerwowaliśmy dla niej całe skrzydło szpitala.
Z obu stron samochodu otworzyły się przednie drzwi i z wnętrza wysiedli dwaj

mężczyźni. Wyglądali na ludzi z Bliskiego Wschodu, choć mieli na sobie europejskie ubrania.
Kierowca limuzyny był w uniformie. Drugi mężczyzna, dobrze zbudowany, nosił jasnoszary,
błyszczący garnitur i lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Rozejrzał się czujnie wokół, zanim

background image

położył dłoń na klamce tylnych drzwi auta. Drugą rękę trzymał pod marynarką.

– Co to jest, do diabła? – mruknął zaintrygowany Dunbar.
Ingrid nie odezwała się.
Uznawszy, że szpital i jego najbliższe otoczenie nie stwarzają zagrożenia dla pasażerów

limuzyny, mężczyzna w szarym garniturze otworzył tylne drzwi. Z auta wysiadły cztery
osoby: trzy kobiety i mężczyzna. Wszyscy mieli na sobie arabskie szaty. Jedna z kobiet na
pewno była pacjentką, gdyż pozostałe pomagały jej wejść do szpitala.

Gdy cała grupka zniknęła z pola widzenia, Dunbar wyciągnął szyję, by lepiej przyjrzeć

się limuzynie. Niewiele jednak zobaczył.

– Dużo macie takich pacjentów „Omega”? – zapytał.
– Nie tylu, ilu byśmy chcieli – odparła Ingrid. Po jej twarzy przemknął cień uśmiechu.
Dunbar też się uśmiechnął.
– Domyślam się, że ta kobieta nie przyjechała tutaj na wycięcie paznokcia wrastającego

jej w duży palec u nogi?

– Tego naprawdę nie wiem – padła odpowiedź. – Dyskrecja to podstawowa sprawa. Nasz

personel wie tylko tyle, ile rzeczywiście musi wiedzieć. Taka jest polityka firmy. Ściśle tego
przestrzegamy.

– Oczywiście – odrzekł Dunbar, zastanawiając się, czy Ingrid istotnie nie ma rozeznania

w tych sprawach. Nie wyglądała mu na zwykłą asystentkę z administracji szpitala.

Nagle za limuzyną zatrzymały się dwa inne pojazdy. Jednym z nich była nie oznakowana

furgonetka, drugim renault espace, wiozący sześć osób. Pasażerowie renaulta szybko wysiedli
i zaczęli rozładowywać furgonetkę. Dunbar domyślił się, że w licznych kufrach i skrzyniach
przywieziono bagaże pacjentki „Omega”. Wyładunkiem kierował bowiem mężczyzna w
szarym garniturze.

Dunbar i Ingrid odwrócili się od okna.
– Jaką pracę wykonuje pani na co dzień? – zagadnął Dunbar.
– Jestem asystentką pana Giordano.
– Na pewno da sobie radę bez pani?
– Sam wpadł na pomysł, żeby przydzielić mnie do pana.
– Miło z jego strony, że mi panią wypożyczył. Teraz pewnie jest o wiele bardziej zajęty.
Dunbar starał się zaobserwować reakcję Ingrid. Liczył na to, że może zdradzi się czymś i

potwierdzi jego podejrzenia co do swej prawdziwej roli. Nie dostrzegł jednak niczego.
Pomyślał, że albo Ingrid Landes naprawdę nie ma o niczym pojęcia, albo jest tak dobrą
aktorką.

– Czy mogę wiedzieć, co należy do pani normalnych obowiązków? – zapytał.
– Ogólnie rzecz biorąc, pomagam panu Giordano w pracy administracyjnej, i jestem

łączniczką między poszczególnymi oddziałami szpitala.

– Zakładam, że wie pani, po co tu jestem.

background image

– Został pan przysłany przez władze jako nadzorca do pilnowania ich ostatniej inwestycji.

Jest pan kimś w rodzaju strażnika strzegącego państwowej kasy.

– Mniej więcej.
– Więc w czym mogę panu pomóc na początek?
– Chciałbym zapoznać się z wykazami personelu poszczególnych oddziałów, listami płac

i miesięcznymi zestawieniami finansowymi za ostatnie sześć miesięcy. Interesują mnie
również nadzwyczajne wydatki oraz zamówienia na usługi i opiekę szpitalną.

– Chyba mamy to wszystko przygotowane. Kopie odpowiednich dokumentów znajdzie

pan na dyskietkach, w górnej szufladzie pańskiego biurka.

Dunbar zajrzał tam i zauważył identyfikator ze swoim nazwiskiem oraz plastikowe etui

zawierające cztery dyskietki. Uśmiechnął się.

– Jestem pod wrażeniem. Pomyśleliście o wszystkim.
– Staramy się – odrzekła Ingrid. – Ludzie, których przyjmujemy do naszego szpitala,

mają duże wymagania i oczekują obsługi na najwyższym poziomie. Są przyzwyczajeni do
komfortu, więc musimy im go zapewnić.

– Podoba się pani praca tutaj?
– Naturalnie – zapewniła takim tonem, jakby zadał jej głupie pytanie. – Spotykamy się

często z krytyką, wiadomo – prywatny szpital. Nikt jednak nie przeczy, że jesteśmy dobrzy.
Lekarze, pielęgniarki, a nawet portierzy i sprzątaczki to starannie dobrany personel. Każdy
jest dumny, że tu pracuje. Można powiedzieć, że mamy swoiste poczucie solidarności
zawodowej. Wszyscy staramy się być najlepsi. To nie Kolej Brytyjska, gdzie każdy
pracownik czuje się częścią anonimowej ludzkiej masy i w rezultacie pasażerowie nic go nie
obchodzą. U nas jest przyjemnie. Tak powinno być wszędzie.

Dunbar skinął głową. Nie wyglądało na to, by mógł wyciągnąć od Ingrid Landes jakieś

ploteczki lub dowiedzieć się czegoś o charakterze skandalu. Ale postanowił trochę ją
przycisnąć, żeby sprawdzić, jak mocne jest jej poczucie lojalności.

– Stworzyliście własny, sztuczny świat – powiedział.
Połknęła haczyk.
– Słucham?
– Będąc prywatnym szpitalem możecie sobie wybierać klientelę. Tak jest o wiele łatwiej,

nie sądzi pani?

– Nie uważam, że ją sobie wybieramy. Przyjmujemy każdego, kto chce się u nas leczyć.
– I stać go na to – uzupełnił Dunbar.
– To nie fair. Wielu naszych pacjentów pokrywa koszty pobytu z polis

ubezpieczeniowych na zdrowie, które ludzie wykupują z własnego wyboru. Nie widzę w tym
nic złego.

– Mimo to nie jesteście prawdziwym szpitalem.
– Nie rozumiem, jak pan może tak mówić – w głosie Ingrid czaiła się wrogość.

background image

– Nie macie obowiązku świadczenia usług medycznych, których nie chcecie świadczyć.

Nie ma u was oddziału nagłych wypadków i pomocy doraźnej, nie leczycie chorób
wenerycznych, nie obchodzi was AIDS, gruźlica ani żadna choroba zakaźna, a o Alzheimerze
albo zaburzeniach psychicznych lepiej nie wspominać. Médic Ecosse nie chce o tym nawet
słyszeć.

– Rzeczywiście nie zajmujemy się wszystkim – zaczęła się bronić – ale za to mamy jeden

z najlepszych w kraju oddziałów transplantacyjnych.

– Zgoda – Dunbar uśmiechnął się szeroko. – A do tego najbardziej lojalny personel, jaki

można sobie wyobrazić.

Wytrzeszczyła oczy.
– Pan mnie sprawdzał! – wykrzyknęła.
Uniósł brwi, udając zdziwienie, i zrobił niewinną minę. Ingrid roześmiała się.
– Coś takiego...
– Wszyscy tutaj są tacy lojalni?
– Tak myślę. Mamy bardzo dobre warunki pracy, zarobki aż nadto wystarczające i

zachęcająco długie urlopy. Ale może nie powinnam panu tego mówić – dodała, śmiejąc się. –
Gotów pan wykorzystać to przeciwko nam.

– Bez obaw – uśmiechnął się Dunbar. – Nie mam takiej władzy i zgadzam się z tym, że

najlepszym trzeba dobrze płacić. Zatem nie macie kłopotów z personelem ani problemów z
niezadowolonymi pracownikami?

Ingrid zmarszczyła brwi i zastanawiała się przez moment.
– Nie przypominam sobie takiego przypadku.
Dunbar milczał, chcąc ją zachęcić do dalszych zwierzeń.
– Ach, tak... pamiętam – odezwała się po chwili. – Raz zdarzyła się pewna historia,

całkiem niedawno. Starsza pielęgniarka z oddziału transplantacji zaczęła wysuwać pod
adresem szpitala jakieś dziwne zarzuty po śmierci jednej z pacjentek. Ale nie pamiętam
nazwiska tej pielęgniarki. Nieszczęśliwa kobieta...

– Jakie były zarzuty?
– Pewna pacjentka tego oddziału, mała dziewczynka, bardzo długo chorowała. Wreszcie

przeszczepiono jej nerkę, ale operacja nie powiodła się i chora zmarła. Muszę podkreślić, że
był to chyba jeden z bardzo niewielu zgonów na tym oddziale. Może nawet jedyny.

Dunbar w porę ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć, że wie o drugim.
– Pielęgniarka bardzo się chyba przywiązała do swojej małej pacjentki. Była załamana i

zaczęła wygadywać różne niestworzone rzeczy. Oskarżała personel medyczny o niedbalstwo i
tak dalej.

– Co się z nią stało?
– Biorąc pod uwagę okoliczności, doktor Ross i pan Giordano byli wobec niej bardzo

wyrozumiali. Dostała fachową pomoc lekarską i bardzo długi urlop. Ale ona upierała się przy

background image

swoim i w końcu musieli ją zwolnić.

– Biedna kobieta – westchnął Dunbar, postanawiając zakończyć ten temat. – Oprowadzi

mnie pani po szpitalu?

– Co pana szczególnie interesuje?
– Absolutnie wszystko.
Dunbar był pod wrażeniem tego, co zobaczył. Nie pozwolono mu wejść do zajętych sal,

bo to byłoby naruszeniem prywatności pacjentów, ale mógł wyrobić sobie zdanie o
standardzie szpitala, oglądając puste pokoje. Nie powstydziłby się ich wysokiej klasy hotel.
Każdy miał telefon, radio, telewizję satelitarną i system łączności ze światem godny ery
kosmicznej. Tam, gdzie to było możliwe, aparatura medyczna usunięta została z widoku.
Ukryto ją za rozsuwanymi ściankami specjalnych paneli. Urządzenia do kontrolowania akcji
serca, aparaty tlenowe i kroplówki znajdowały się w zasięgu ręki w pobliżu łóżek, lecz
pozostawały niewidoczne, gdy z nich nie korzystano. Trudno było nazwać te pomieszczenia
salami szpitalnymi. Nawet powietrze, wolne od zapachu środków dezynfekcyjnych miało
świeżą, przyjemną woń. Dunbar zauważył na sufitach wyloty klimatyzacyjne.

Nie gorzej wyglądały supernowoczesne pracownie, rentgenologiczna i fizjologiczna, ze

lśniącymi respiratorami. Sale operacyjne wyposażono w ostatnie zdobycze techniki
oświetleniowej i najnowsze modele stołów. Nigdzie nie widać było butli z gazami
anestezjologicznymi, tylko same końcówki podające środki znieczulające i usypiające. Każda
miała inny kolor, własny regulator i wskaźnik przepływu. Monitory endoskopowe
zainstalowano na platformach ruchomych wysięgników, by chirurdzy mogli je ustawiać na
odpowiedniej wysokości i pod żądanym kątem.

Kiedy czekali na windę, by wjechać na oddział transplantacyjny, Ingrid zapytała:
– I jak pan ocenia to, co pokazałam panu do tej pory?
– Trudno uwierzyć, że jestem w szpitalu – przyznał Dunbar. – Pomijając wszystko inne,

bardzo tu cicho i spokojnie. Jakby wokół nikogo nie było. Szpital zawsze kojarzy mi się z
pośpiechem i krzątaniną.

– To polityka firmy. Nie tylko ukrywamy aparaturę medyczną, ale nawet pielęgniarki!

Ale jeśli któraś jest potrzebna, natychmiast zjawia się u boku pacjenta.

Drzwi windy rozsunęły się i z jej wnętrza wyszli trzej mężczyźni. Pierwszy miał na sobie

tradycyjne, białe, arabskie szaty. W dwóch pozostałych Dunbar rozpoznał kierowcę czarnej
limuzyny i ochroniarza. Ingrid uśmiechnęła się do nich i powiedziała coś po arabsku.
Wyglądało na to, że płynnie mówi w tym języku.

– Zaimponowała mi pani – stwierdził z podziwem Dunbar, gdy znaleźli się w windzie.
– Pacjenci „Omega” też tego oczekują – odparła.
Po wejściu do holu recepcyjnego na oddziale transplantacji Ingrid oznajmiła:
– Będę musiała zapytać doktora Rossa, czy mogę pana oprowadzić.
Dunbar przytaknął głową.

background image

Ingrid podeszła do recepcji, przechyliła się przez ladę i poprosiła dyżurującą pielęgniarkę

o zawiadomienie doktora Rossa, że ma gości. Kobieta uśmiechnęła się, kiwnęła głową i
podniosła słuchawkę telefonu. Po chwili pojawił się Ross. Powitał Ingrid skinieniem głowy,
po czym odwrócił się do Dunbara i wyciągnął ręką.

– Wielki Brat pilnuje nas – powiedział z uśmiechem.
– Nie jest tak źle – odrzekł Dunbar i również się uśmiechnął. – Chyba że

przeprowadzacie operacje za darmo.

– Prawdę mówiąc, jutro tak zrobimy – wyznał Ross konspiracyjnym szeptem. – Jeden z

moich kolegów wykona zabieg rekonstrukcji twarzy pacjentce Narodowej Służby Zdrowia,
przyjętej bezpłatnie na podstawie nowej umowy finansowej.

– To chwalebny wyjątek – odpowiedział Dunbar. – Mam nadzieję, że pozwoli mi pan

obejrzeć swój oddział i zapoznać się z personelem?

– Oczywiście – odparł chirurg. – To znaczy, może pan oglądać sale, które nie są zajęte.

Ingrid już panu zapewne mówiła, że prywatność pacjentów jest dla nas najważniejszą sprawą.

– Tak – przyznał Dunbar. – Wciąż to słyszę.
– Prawda jest taka, że wielu z nich nie życzy sobie, żeby ktokolwiek wiedział o ich

pobycie w szpitalu. Zwłaszcza o tym, z jakiego powodu się leczą. Wiadomo – kto płaci...

– Ma prawo wymagać.
– Właśnie. Rzecz jasna, może pan obejrzeć sale operacyjne i jeden z gabinetów

pozabiegowych, używany do intensywnej opieki. Pokoje dla pacjentów są w całym szpitalu
niemal takie same.

– Nawet dla pacjentów „Omega”? – zapytał Dunbar.
Ross spojrzał niepewnie na Ingrid, po czym uśmiechnął się lekko.
– No... może są odrobinę lepsze.
Wszyscy troje uśmiechnęli się.
– Chodźmy na spotkanie z moim personelem – zaproponował Ross i ruszył przodem.
Weszli do sali, w której mężczyzna ubrany w zielony strój chirurga stał przed tablicą i

przemawiał do grupy lekarzy i pielęgniarek. Zamilkł, widząc wchodzących gości, ale Ross dał
mu znak, żeby nie przerywał. Cała trójka usiadła z boku.

– Odprawa – wyjaśnił szeptem Ross, zwracając się do Dunbara i Ingrid. – tak co dzień

rano. Poczekamy, aż John skończy.

Dunbar skinął głową i zaczął się uważnie przysłuchiwać odprawie. Dowiedział się, że na

oddziale przebywa siódemka pacjentów. Omawiano kolejno stan każdego z nich. Prowadzący
odprawę pytał zebranych, co ostatnio zaobserwowali. Wprowadzano poprawki do kart
szpitalnych i planowano czynności do wykonania w ciągu dnia. Dunbar znów był pod
wrażeniem. Trafił na wzorowy oddział.

– Są jakieś pytania? – zakończył mężczyzna, którego Ross nazwał Johnem. Nikt się nie

odezwał.

background image

Ross wstał.
– Zanim się rozejdziecie – powiedział – chciałbym wam przedstawić doktora Stevena

Dunbara. Został tutaj przysłany przez Urząd do spraw Szkocji, żeby mieć nas na oku, ale
zapewnił mnie, że po bliższym poznaniu nie jest taki straszny.

Zebrani roześmieli się uprzejmie. Dunbar zauważył, że Ross cieszy się dużą

popularnością wśród personelu. Chirurg przedstawił go kolejno każdemu ze swoich
podwładnych, zaczynając od pielęgniarki operacyjnej, siostry Trudy Sinclair, a kończąc na
Johnie Hatfullu, który prowadził odprawę.

– John jest moim naczelnym chirurgiem i moją prawą ręką – wyjaśnił Ross.
Hatfull był nieco niższy od Rossa, miał ciemne włosy i piwne oczy. Promieniowała od

niego energia i chęć działania, co często kojarzyło się Dunbarowi z wysoką inteligencją.
Trudno było wyobrazić sobie takiego człowieka w bezruchu. Uścisnęli sobie ręce.

– Czy dobrze słyszałem? Podobno pan też był lekarzem? – upewnił się Hatfull.
Dunbar przytaknął skinieniem głowy.
– Jaka była pańska specjalność?
– Medycyna wojskowa.
Hatfull wydawał się zaskoczony, a jednocześnie rozbawiony.
– Z lekarza wojskowego przeistoczył się pan w księgowego? Co za przemiana!

Domyślani się, że szukał pan czegoś bardziej podniecającego od medycyny.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Dunbar uśmiechnął się przez grzeczność, ale nie podjął

tematu. Wolał, żeby nikt nie zastanawiał się zbyt długo nad osobliwością takiej zmiany
zawodu.

– Nie pozostaje mi nic innego, jak oprowadzić pana po oddziale – odezwał się Ross. – A

może ty posłużysz panu za przewodnika, John? O ile masz czas, oczywiście.

– Z przyjemnością – zgodził się Hatfull. – Czy coś pana szczególnie interesuje?
– Wszystko – odrzekł Dunbar. – Po prostu chcę poznać ten oddział, żeby porównać jego

wielkość i wyposażenie z tym, co figuruje w dokumentach finansowych.

– Proszę bardzo.
Gdy rozpoczęli zwiedzanie, Dunbar zorientował się, że Hatfull jest czujny. Postanowił

zjednać go sobie trochę za pomocą małego pochlebstwa.

– Doktor Ross musi mieć do pana duże zaufanie. Na pewno może na panu polegać.
– Jest bardzo zajęty – odparł Hatfull.
– To oczywiste – zgodził się Dunbar. – Prowadzi przecież jednocześnie badania

naukowe. Pan też w nich uczestniczy?

– Nie. Ja jestem tylko wołem roboczym. Pracę naukową pozostawiam inteligentniejszym

od siebie.

– Jako chirurg transplantacyjny na tym oddziale, nie podejmuje pan zbyt wielu wyzwań –

zauważył z uśmiechem Dunbar.

background image

– Każdy robi to, co potrafi.
– Obcięcie funduszy na badania naukowe musiało być ciosem dla doktora Rossa, prawda?
– Owszem.
Dunbar przestał podpytywać Hatfulla. Uznał, że nic z niego nie wyciągnie.
Obejście całego oddziału zajęło im około trzydziestu minut Hatfull mówił monosylabami,

jakby chciał powiedzieć jak najmniej. Dunbar próbował zadawać mu takie pytania, jakie, jego
zdaniem, powinien zadawać kontroler finansowy. Interesował się okresem pobytu pacjentów
w szpitalu, liczebnością personelu uczestniczącego w przed – i pooperacyjnej opiece nad
chorymi i podobnymi szczegółami. Wyjął z wewnętrznej kieszeni mały notes oprawiony w
skórę i wszystko zapisywał. Nie miał wielu pytań dotyczących aparatury i wyposażenia. Było
po prostu na najwyższym poziomie. Kiedy już dowiedział się wystarczająco dużo jak na
księgowego, dołączył do nich Ross. Był ciekaw, czy Dunbar jest zadowolony ze zwiedzania
oddziału.

– Bardzo interesujące – przyznał Dunbar. Postanowił zaryzykować zmianę taktyki i

zapytał wprost: – A co się dzieje, kiedy dostaje pan wiadomość, że dostępny jest organ
potrzebny jednemu z pańskich pacjentów, doktorze?

– Bardzo wiele – uśmiechnął się Ross. – I wszystko jednocześnie. Cała procedura zwykle

zaczyna się w momencie, gdy komputer natrafi na narząd odpowiadający naszym potrzebom.
Najpierw to sprawdzamy, by mieć absolutną pewność, że właśnie o to nam chodziło. Potem
kontaktujemy się z właściwym szpitalem lub kliniką, czyli posiadaczem organu i uzgadniamy
warunki przekazania go nam. Bardzo wiele zależy od tego, gdzie znajduje się narząd dawcy i
ile czasu zajmie dostarczenie go do nas. Jeśli nasz pacjent nie przebywa w tym czasie w
szpitalu, natychmiast zawiadamiamy go, że powstała możliwość przeprowadzenia koniecznej
operacji, żeby się do nas zgłosił. Zespół chirurgiczny jest już w pogotowiu i jeśli potrzeba,
czuwa nawet przez okrągłą dobę. Gdy chodzi o żywą tkankę, najbardziej liczy się czas.

– To zrozumiałe.
– Oprócz zespołu chirurgicznego, potrzebujemy również pomocy laboratorium i krwi do

transfuzji, która musi być dostarczona we właściwym czasie. Powodzenie operacji
transplantacyjnej zależy od wielu ludzi. To wspólny wysiłek i mnóstwo rzeczy może pójść nie
tak, jak powinno. Samolot może się spóźnić, na ulicach mogą być korki, kierowca może
pomylić drogę i tak dalej. Słowem, jest mnóstwo spraw przypominających ogniwa jednego
łańcucha i wszystkie są ważne.

Dunbar skinął głową i jeszcze raz spróbował szczęścia.
– Czy to się zdarza? – zapytał.
– Słucham?
– Że coś pójdzie nie tak.
– Odpukać, bardzo rzadko – Ross uśmiechnął się. – Kilka razy byliśmy w sytuacjach

podbramkowych, ale zawsze udało się nam zdążyć na czas i wykonać zadanie.

background image

– To bardzo ciekawe – zauważył Dunbar. – Przypuszczam, że zegar zaczyna tykać od

chwili usunięcia organu z ciała dawcy?

– Dokładnie. Bardzo niewiele czasu potrzeba, żeby narząd przestał się nadawać do

transplantacji.

– Pewnie byłoby idealnie, gdyby dawca mógł być podłączony do aparatury

podtrzymującej funkcje życiowe do momentu, aż wszystko zostanie przygotowane?

– Rozumując na zimno, w sensie czysto klinicznym, tak byłoby najlepiej – zgodził się

Ross. – Ale, rzecz jasna, mając na względzie implikacje natury moralnej, szpitale nie mogą
tego robić. No... w każdym razie nie otwarcie. Wywołałoby to głośny sprzeciw społeczny.

– Oczywiście. A zatem mimo uciekającego czasu, spóźniających się samolotów i korków

na ulicach musi pan wszczepić pacjentowi organ jak najszybciej od momentu pobrania go od
dawcy, czy tak?

– Mniej więcej – przyznał Ross. – Jak tylko trafi do sali operacyjnej.
– Więc nie ma już czasu, żeby w ostatniej chwili sprawdzić go jeszcze raz? – spytał

Dunbar, czując się tak, jakby skoczył do wody, nie znając jej głębokości.

Ross nie od razu odpowiedział. Chwila ciszy minęła w napięciu. Wreszcie odezwał się.
– Chyba nie bardzo rozumiem... Jakie sprawdzenie ma pan na myśli?
– Och, sam nie wiem... – Dunbar wykonał nieokreślony gest, starając się zachować

obojętnie. – Pomyślałem o zwykłych badaniach grupy krwi, typu tkanki, upewnieniu się, czy
dawca nie miał AIDS albo zapalenia wątroby typu B. Takie rzeczy... – Miał nadzieję, że
swoim pytaniem nie wzbudził podejrzeń. Ale kiedy zerknął na idącego obok niego Rossa,
zaczął się obawiać, że stało się inaczej. Uśmiech zniknął z twarzy chirurga.

– Zazwyczaj to wszystko robi szpital dawcy – wyjaśnił Ross.
– Naturalnie. Jest w tym sens – zgodził się Dunbar. – Zastanawiałem się tylko, czy normy

obowiązujące w różnych krajach są wszędzie takie same. Skoro istnieje międzynarodowa sieć
dawców organów, może występują jakieś różnice?

– We wszystkich szpitalach należących do sieci obowiązują najwyższe normy – odrzekł

chirurg.

– Rozumiem.
– Ale jeśli starcza nam czasu, wykonujemy dodatkowo własne badania – dodał Ross.
– Byłem tego pewien – powiedział Dunbar.
– Wróciliśmy do miejsca, z którego wyruszyliśmy – oznajmił chirurg, gdy znaleźli się z

powrotem w holu recepcyjnym. – Może jeszcze w czymś pomóc? Chce pan zobaczyć coś
więcej?

– Pańskie laboratorium badawcze – odparł Dunbar. – Nie widziałem go.
– Istotnie, nie mógł go pan widzieć, bo nie znajduje się na terenie szpitala. Skoro

przestaliście finansować moje badania, nie sądziłem, że macie prawo nadal się nimi
interesować.

background image

Dunbar wyczuł urazę w głosie Rossa. Postanowił powiedzieć coś pojednawczego.
– Ma pan całkowitą rację. To czysto prywatne zainteresowanie. Czy udało się panu

znaleźć inne źródło finansowania, doktorze?

– Na razie mam wystarczające środki na kontynuowanie mojej pracy naukowej. Médic

International okazało się dość hojne.

– Miło mi to słyszeć. Cała ta historia wypadła dość niefortunnie.
– Nie da się zaprzeczyć – przyznał Ross, uśmiechając się ironicznie. Sformułowanie

użyte przez Dunbara wydawało się go bawić. – Powiedziałbym nawet, że bardzo niefortunnie.

– A jak przebiegają badania?
– Dziękuję, całkiem dobrze, choć nigdy nie robi się tak szybkich postępów, jakby się

chciało.

– Ma pan rację.
Dunbar uścisnął dłonie Rossa i Hatfulla i poszedł za Ingrid do windy.
– Nie powinienem wiedzieć o pacjentach „Omega”, prawda? – zapytał, gdy jechali na

dół.

Ingrid uśmiechnęła się.
– Niech pan się tym nie przejmuje. Doktor Ross był po prostu trochę zaskoczony, że pan

już wie. Nie ma ich zbyt wielu, a pan jest tu zaledwie od pięciu minut.

– Skąd ta nazwa, „Omega”?
– To ostatnia litera greckiego alfabetu, a my zapewniamy tym pacjentom wszystko, co

ostatnio wymyślono w dziedzinie opieki medycznej – wyjaśniła Ingrid. – Stąd to skojarzenie.
Można powiedzieć, że służymy im do ostatniego tchu, wyciskamy z siebie ostatnie poty, żeby
mieli to, co najnowsze i najlepsze.

– Za odpowiednią cenę – dodał Dunbar.
– Oczywiście. Są przyzwyczajeni, że się ich rozpieszcza, przynajmniej zdecydowana

większość z nich. Wie pan, za co tak naprawdę nam płacą?

– Nie mam pojęcia.
– Za dyskrecję. Absolutną dyskrecję. Ludzie, którzy zamierzają przejść u nas operację

plastyczną nie życzą sobie, żeby ktokolwiek z ich znajomych dowiedział się o tym. Ci, którzy
się tutaj leczą, nie chcą, aby wiadomość o tym dotarła do ich wrogów. Kiedy ktoś jest na
szczycie, każda wzmianka o jego złym stanie zdrowia może go narazić na utratę wysokiego
stanowiska lub pozbawić udziału w milionowych zyskach. Gwarancja zachowania całkowitej
dyskrecji to być może najcenniejsza rzecz, jaką mamy do zaoferowania.

– Dziwię się, że w ogóle powiedziała mi pani o pacjentach „Omega” – stwierdził Dunbar.
– Pomyślałam, że sprawdzając naszą dokumentację finansową i tak pan na to wpadnie.
– Słusznie.
– Zapewniam pana, że będzie pan miał po uszy słowa „poufne” – uprzedziła Ingrid. –

Nikt tutaj nie odpowie panu, która jest godzina, zanim się nad tym dwa razy nie zastanowi.

background image

Nie dlatego, że nie będzie chciał pomóc, ale dlatego, że każdemu zależy na pracy.

– Zapamiętam to sobie – obiecał Dunbar. – Ale mam prawo żądać informacji, które

uznam za istotne.

– Zapamiętam to sobie – powtórzyła jak echo Ingrid. – Chce pan jeszcze coś obejrzeć?
– Nie w tej chwili. Zabiorę się teraz do pracy, a potem może przejdę się sam po szpitalu,

jeśli czas mi na to pozwoli.

– Niech pan nie zapomni identyfikatora.
Dunbar skinął głową.
– Rozumiem, że dziś nie będę już panu potrzebna?
– Myślę, że nie. Gdybym sobie coś przypomniał, zanotuję to i powiem pani jutro rano.
Ingrid spojrzała na zegarek.
– Pora lunchu. Chce pan sprawdzić, jak nas karmią, czy ma pan inne plany?
– Nie mam żadnych.
Kiedy szli do stołówki, Dunbar zapytał:
– W którym skrzydle jest ta nowa pacjentka „Omega”?
– We wschodnim. Na oddziale położniczym.
– Będzie rodzić?
– Tak podejrzewam – odrzekła Ingrid. – Jesteśmy na miejscu. – Pchnęła uchylne drzwi i

przepuściła Dunbara przodem. Miejsce, gdzie żywili się pracownicy Médic Ecosse okazało
się jasno oświetlonym, przestronnym barem samoobsługowym. Sądząc po panującym tu
tłoku, stołówka musiała cieszyć się dużą popularnością. Dunbar wybrał sałatkę z tuńczyka i
rozejrzał się za wolnymi miejscami. Dwie pielęgniarki właśnie zwalniały stolik pod oknem.
Ruszył w tamtym kierunku i pomachał ręką do Ingrid, która na chwilę straciła go z oczu.
Dołączyła do niego z porcją pieczonych ziemniaków.

– Umie pan sobie radzić – stwierdziła.
– Londyński trening. Trzeba się przepychać łokciami. Zawsze tu tyle ludzi?
– Przeważnie. W okolicy nie ma zbyt wielu lokali gastronomicznych. Przystępne ceny też

robią swoje – wyjaśniła Ingrid. – Firma dba o kieszenie pracowników i sporo dopłaca do
posiłków.

– Zauważyłem – przytaknął.
– O Boże... – westchnęła.
– Cena sałatki z tuńczyka nie będzie miała wielkiego wpływu na wysokość rządowych

inwestycji w Médic Ecosse – zapewnił ją Dunbar.

– A co będzie miało?
– To bardzo proste. Musicie albo przyjmować więcej pacjentów, którzy dobrze płacą,

albo podnieść ceny tym, których już leczycie.

– Uważam, że koszty pobytu u nas i tak są już bardzo wysokie – zaprotestowała Ingrid.
– Ja też odnoszę takie wrażenie – przyznał Dunbar. – Więc pozostaje zmiana strategii

background image

marketingowej. Należy rozszerzyć zakres usług i tym samym zwiększyć atrakcyjność waszej
placówki medycznej. Trzeba pokazać swoje możliwości, zareklamować się.

– Nasi pacjenci zadowoleni są z tego, co im oferujemy.
Dunbar uśmiechnął się ponuro.
– Problem w tym, że nie mogą was nikomu polecić. Sama pani mówiła, że nie życzą

sobie, żeby ktoś dowiedział się o ich pobycie tutaj. Sprzedajecie im swoją dyskrecję.

– Nie brałam pod uwagę ujemnej strony takiej sytuacji – wyznała Ingrid. – Ale wątpię,

byśmy mogli prosić ich o robienie nam reklamy wśród swoich znajomych.

– Którzy w dodatku zapewnialiby ich, że są absolutnie zdrowi i niepotrzebny im szpital –

dodał Dunbar, zabawnie udając oburzenie. Ingrid uśmiechnęła się.

– Doktor Ross wspominał o pacjentce Narodowej Służby Zdrowia, która jutro będzie

miała operację plastyczną – przypomniał sobie Dunbar.

– Tak. Chodzi o małą dziewczynkę. Trzeba zrobić jej zabieg rekonstrukcji twarzy.

Urodziła się z wystającą szczęką, co bardzo ją szpeci. Nasi chirurdzy chcą to naprawić, żeby
mogła żyć normalnie.

– Jak się domyślam, zawiadomiliście o tym prasę?
– O tak! – przytaknęła Ingrid. – Rezultaty mają być podobno szokujące. Zdjęcia

dziewczynki przed zabiegiem i po operacji będą stanowiły spektakularny dowód zmiany jej
wyglądu.

Dunbar pokiwał głową.
– Zwłaszcza że to szczególny rodzaj operacji. Nie pozostają po niej widoczne blizny.

Chirurdzy dokonają cięć tylko wewnątrz jamy ustnej i tamtędy usuną po kawałku kości
szczękowej z obu stron. To powinno zrobić szpitalowi bardzo dobrą reklamę.

– Nie sądzę, żeby nasi lekarze robili zabieg tylko dla reklamy – odrzekła cicho Ingrid.
– Oczywiście, że nie – wycofał się szybko. – Przepraszam, jeśli moje słowa zabrzmiały

cynicznie. Ale szpital naprawdę potrzebuje jak najwięcej dobrej reklamy.

– Wydawał się pan bardzo zaciekawiony podczas zwiedzania oddziału doktora Rossa.

Czy chirurgia transplantacyjna interesuje pana z jakiegoś szczególnego powodu?

Dunbar natychmiast stał się czujny.
– Nie, bynajmniej.
– Ale chciał pan poznać szczegóły dotyczące logistyki i wypytywał, co dzieje się z

organem dawcy po dotarciu do szpitala – nie ustępowała Ingrid.

W głowie Dunbara odezwały się dzwonki alarmowe. Jeśli Ingrid zwróciła na to uwagę,

Ross i Hatfull tym bardziej. Niech to szlag trafi! Czyżby zdradził się już pierwszego dnia?

– Ze zwykłej ciekawości – skłamał.

background image

6

Dunbar spędził popołudnie, przeglądając na komputerze listy personelu i dokumenty

finansowe dostarczone przez biuro Leo Giordana. Uznał to zajęcie za wyjątkowo nudne, ale
musiał przygotować sobie kilka pytań z tego zakresu, żeby wypaść autentycznie w roli
księgowego. Jego prawdziwa misja ograniczała się na razie do obserwacji i uczenia się.
Dotychczas cały szpital, a zwłaszcza oddział transplantacyjny, sprawiał imponujące wrażenie.
Liczba udanych przeszczepów nie miała sobie równej. Personel składał się z ludzi o
najwyższych kwalifikacjach, a na jego czele stał jeden z najlepszych chirurgów
transplantacyjnych w kraju, jeśli nie na świecie. Wyposażenie stanowiło cud techniki
medycznej. W dodatku oddział Rossa nie działał pod presją, która zwykle jest powodem złego
funkcjonowania szpitala. Gdyby Dunbar miał się kierować pierwszym wrażeniem, uznałby,
że to ostatnie miejsce na świecie, gdzie może się zdarzyć pomyłkowa zamiana ludzkich
organów lub inne niedopatrzenie.

Oczywiście, nadal nie dawało mu spokoju to, co wyłowił komputer Inspektoratu

Naukowo-Medycznego. Dlaczego dwie doświadczone, nie znające się nawzajem pielęgniarki
wysunęły w dużym odstępie czasu dwa identyczne zarzuty? Czy rzeczywiście nie miały ze
sobą nic wspólnego? A może jednak znały się? Wyjął z teczki akta personalne, w które
zaopatrzył go inspektorat i sprawdził dane. Sheila Barnes odeszła z Médic Ecosse prawie dwa
lata wcześniej, zanim zaczęła tu pracować Lisa Fairfax.

Zdecydował, że musi z nimi porozmawiać. Jeśli miał wykluczyć zaniedbanie czy złe

zarządzanie oddziałem jako powód skarg obu pielęgniarek, należało zastanowić się nad inną
przyczyną ich oskarżeń. Nie wyłączając zwykłej histerii lub złośliwości. Najpierw chciał się
spotkać z Lisa Fairfax i posłuchać, co ma do powiedzenia. Zwykle więcej można się
dowiedzieć podczas dwuminutowej rozmowy z zainteresowanym niż z lektury jego akt
personalnych liczących pięćdziesiąt stron.

Inspektorat dołączył do kartoteki numer telefonu i adres pielęgniarki.
Dunbar podniósł słuchawkę, ale nagle zaczaj się zastanawiać, czy rozmowy telefoniczne

nie są w szpitalu rejestrowane. Nie życzył sobie, aby ktokolwiek wiedział, że kontaktuje się z

background image

byłym członkiem personelu zwolnionym z pracy. Zwłaszcza że Ingrid zauważyła jego
zainteresowanie tym, co dzieje się z organami dawców po dotarciu do szpitala. Gdyby przez
jego nieostrożność wyszło na jaw, że władze dają wiarę absolutnie nie udokumentowanym
oskarżeniom wysuwanym pod adresem tak prestiżowego oddziału w Médic Ecosse, jak
oddział Rossa, naprawdę miałby kłopoty. Postanowił skorzystać ze swojego telefonu
komórkowego.

Nie miał wielkiej nadziei, że w powszedni dzień, w godzinach pracy zastanie Lisę Fairfax

w domu. Okazało się jednak, że miał szczęście.

– Słucham? – odezwał się starannie modulowany głos.
– Panna Fairfax? Mówi doktor Steven Dunbar. Przepraszam, że dzwonię tak znienacka,

ale czy... moglibyśmy się spotkać? Chciałbym z panią porozmawiać o pani pracy w Szpitalu
Médic Ecosse.

– I czego się pan spodziewa po tym spotkaniu?
– Pracuję w jednym z ministerstw. Prowadzimy dochodzenia w sprawach zażaleń na

niewłaściwą opiekę lekarską nad pacjentami.

– Teraz się tym zajmujecie? – zdziwiła się Lisa. – Czy aby trochę nie za późno?
– No cóż... Zna pani to powiedzenie... Tryby sprawiedliwości obracają się powoli. Ale

lepiej późno niż wcale. – Dunbar natychmiast pożałował swoich słów. Zabrzmiały dość
nonszalancko. – Na pewno jest pani bardzo zajęta, ale byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby
zechciała pani poświęcić mi trochę czasu.

– Zajęta? Wręcz przeciwnie. Od czasu odejścia z Médic Ecosse nigdzie nie pracuję –

wyjaśniła.

– Przykro mi, nie wiedziałem. Więc będziemy mogli porozmawiać?
– Nie sądzę. Wszystko już kiedyś powiedziałam, ale nikt nie potraktował tego poważnie.

I co zyskałam? Straciłam pracę i pewnie innej nie znajdę, jeśli ci z Médic Ecosse postarają się
o to.

– Chciałbym usłyszeć pani wersję tego, co tam zaszło – powiedział Dunbar.
– Po co? Żeby odłożyć ją do akt? Nazwie pan to „bredzeniem umysłowo chorej”, tak jak

tamci ostatnim razem? A może okaże mi pan współczucie i będzie chciał służyć radą?
Protekcjonalne dranie. – Lisa Fairfax panowała nad sobą, choć jej słowa były gniewne.

– Nie wiem jeszcze, co zrobię. Najpierw muszę wysłuchać tego, co ma pani do

powiedzenia – odrzekł Dunbar. – Ale jeśli uznam, że pani oskarżenia nie były całkiem
bezpodstawne, dopilnuję, żeby zostało przeprowadzone drobiazgowe śledztwo. Tyle mogę
pani obiecać.

Lisa nie wydawała się przekonana.
– Naprawdę nie widzę sensu w wałkowaniu tego tematu od początku. Wszystko powinno

być w aktach, a ja już straciłam ochotę, żeby do tego wracać.

– A może zmieniła pani swój stosunek do tej sprawy, panno Fairfax? – podpowiedział

background image

Dunbar. – Może z czasem uznała pani, że zbyt pochopnie wystąpiła pani wtedy ze swymi
oskarżeniami? A teraz, po przemyśleniu wszystkiego jeszcze raz...

– Nic podobnego – zaprzeczyła Lisa lodowatym tonem. – Po prostu nie chcę do tego

wracać. Ostatnim razem nie było to przyjemne. Nic z tego, co powiem, nie przywróci Aray
życia. Ona umarła, ale ja żyję. Muszę znaleźć pracę i zarabiać na utrzymanie.

– Czy Amy Teasdale była dla pani kimś wyjątkowym, panno Fairfax?
Lisa westchnęła.
– Znów to samo... Nie byłam do niej przesadnie przywiązana – podkreśliła z naciskiem. –

Po prostu lubiłam ją. Była miłym dzieckiem. Przyjęłam jej śmierć ze smutkiem. Zawsze boli
mnie śmierć pacjenta. Ale to wszystko. Jestem zawodową pielęgniarką i wiem, że takie
rzeczy się zdarzają.

– Na pewno opiekowała się pani wieloma dziećmi?
– Owszem. Dlaczego pan pyta?
– Bez powodu. Nadal chciałbym panią poznać.
– Niech pan zajrzy do akt. Można się z nich wiele dowiedzieć.
– Nie interesują mnie akta. Prowadzę własne śledztwo. Nikt tutaj o tym nie wie. Ma pani

moje słowo, że wszystko, co pani powie, zostanie między nami i będzie traktowane jako
poufne.

– Sama nie wiem... – zawahała się Lisa.
– Może zjemy razem kolację i wtedy porozmawiamy?
– Nie – odpowiedziała szybko. – Będzie pan musiał przyjechać do mnie.
– W porządku. Gdzie pani mieszka?
Lisa podała swój adres, a Dunbar udał, że go zapisuje. Nie wypadało mu się przyznać, że

już go zna z akt.

– Kiedy mogę przyjechać? Dziś wieczorem?
– Myślę, że to równie dobra pora jak każda inna – odparła Lisa.
– Około ósmej?
– Proszę bardzo.

Lisa Fairfax mieszkała w bloku nie opodal Dumbarton Road, głównej arterii

komunikacyjnej łączącej serce Glasgow z wielkimi stoczniami położonymi nad brzegami
rzeki Clyde. Kiedyś budowano tu statki dla całego świata. Potężne dźwigi stały jeszcze na
swoich miejscach, lecz firmy dawno straciły duże zamówienia, a ludzie dobrą pracę.

Uliczka była spokojna, ale znalezienie miejsca do zaparkowania samochodu stanowiło nie

lada problem. Wieczorem, gdy okoliczni mieszkańcy wracali do domów, przybywało
pojazdów. Dunbar nie był przyzwyczajony do gabarytów wypożyczonego rovera i
przejeżdżając między samochodami poustawianymi gdzie bądź miał trudności z oceną, czy
auto zmieści się w którejś z wąskich luk. Krążąc po przyległych do osiedla zaułkach,

background image

zauważył mały placyk. Okazało się, że jest to dojazd do dwóch bliźniaczych garaży z
wymalowanym na drzwiach napisem: NIE PARKOWAĆ – GARAŻE W CIĄGŁYM
UŻYCIU. Przyjrzał się starej, zniszczonej farbie i zardzewiałym kłódkom i postanowił
zaryzykować. Zaparkował samochód przed garażami, zakładając, że nie zabawi tu długo.

Wrócił pieszo na uliczkę Lisy i odszukał właściwy blok. Potem nacisnął guzik domofonu.
– Tak?
– Steven Dunbar. Rozmawialiśmy dziś przez telefon.
Odezwał się głośny brzęczyk elektronicznego zamka przywodzący Dunbarowi na myśl

krzesło elektryczne. Pchnął drzwi i wszedł do budynku. Klatka schodowa była jasno
oświetlona i sprawiała wrażenie niedawno malowanej. Pod ścianami stały donice z terakoty,
w których zapewne o innej porze roku rosły jakieś rośliny ozdobne. Teraz wypełniała je sama
ziemia. Wspiął się szybko na trzecie piętro. Jedne z drzwi były uchylone. Nie miały tabliczki
z nazwiskiem, ale uznał, że to na pewno mieszkanie Lisy. Zapukał ostrożnie.

– Panno Fairfax?
– Proszę wejść. Zaraz do pana przyjdę. Niech pan się rozgości w pokoju na prawo.
Dunbar zamknął za sobą drzwi, przeszedł przez długi przedpokój i skręcił w prawo.

Wolał wyjrzeć przez okno niż się rozsiadać. Mimo panujących na zewnątrz ciemności zasłony
nie były zaciągnięte. W oddali widniały światła ciągnące się wzdłuż brzegów rzeki Clyde.
Wyglądały jak sznury pereł na czarnym aksamicie. Usłyszał za sobą kroki i odwrócił się.

– Dobry wieczór, panno... – głos zamarł mu w krtani, gdy ujrzał kobietę około

osiemdziesiątki, idącą ku niemu z rozpostartymi ramionami. Wpatrywała się w niego
obłąkanym wzrokiem.

– Joshua! Wróciłeś do domu! – wykrzyknęła, próbując go objąć.
Dunbar był zaszokowany. Usiłował obronić się przed tą niespodziewaną serdecznością,

uważając, by nie zrobić krzywdy wiotkiej staruszce. Ale ona nie ustępowała.

– To jakaś pomyłka – zaczął tłumaczyć się i cofać. Nie zauważył stojącej za nim sofy.

Wpadł na nią i przewrócił się do tyłu.

– O mój Boże! – rozległ się okrzyk drugiej kobiety, która nagle weszła do pokoju. –

Mamo, przestań! Natychmiast przestań!

Dunbar pozbierał się i spojrzał na przerażoną Lisę Fairfax. Była szczupłą, atrakcyjną

kobietą tuż po trzydziestce. Miała czarne, lśniące włosy związane z tyłu. W jej dużych,
inteligentnych oczach widać było teraz zażenowanie.

– Strasznie przepraszam... – wyjąkała. – Myślałam, że jeszcze śpi. Cierpi na otępienie

starcze.

Dunbar skinął głową i odetchnął głęboko.
– Przykro mi, że nie jestem Joshua – mruknął przepraszająco.
Lisa otoczyła matkę ramieniem i wyprowadziła z pokoju, strofując ją łagodnie jak małe

dziecko. Po kilku minutach wróciła sama.

background image

– Przepraszam. Byłam pewna, że śpi – powtórzyła. – Inaczej nie zapraszałabym pana do

środka w ten sposób. Napije się pan?

Dunbar skwitował uśmiechem powrót do normalnych, towarzyskich konwenansów.
– Jeśli ma pani dżin, chętnie.
Lisa przygotowała dwie porcje dżinu z tomikiem. Lekkie drżenie jej rąk zdradzało, że

wciąż jest zdenerwowana. Wręczyła Dunbarowi szklankę.

– Proszę usiąść.
– Czy ona nie powinna być w szpitalu? – zapytał.
– Powinna – przyznała Lisa. – Ale szansę, że tam trafi, są niewielkie. Tego nie można

wyleczyć, więc szpitale nie chcą trzymać u siebie takich pacjentów. Po krótkim pobycie na
obserwacji zalecono jej „powrót do społeczeństwa”. Taka jest polityka rządzących.

– Ale pani należy się jakaś pomoc.
Lisa pokręciła przecząco głową.
– Według władz, ja jestem tym „społeczeństwem”. Jestem jej córką, więc mam się nią

opiekować. Pomoc mogę sobie najwyżej wynająć. I tak robiłam, dopóki nie straciłam pracy.

– Straszne.
– Pamiętam lepsze czasy – przyznała Lisa.
Powiedziała to beznamiętnie, jakby stwierdzała suchy fakt. Nie użalała się nad sobą.

Robiła wrażenie dzielnej kobiety, która mimo niełatwego życia nie poddaje się
przeciwnościom losu.

– Niech pani mi opowie o Amy Teasdale – poprosił.
Lisa uśmiechnęła się jakby w zadumie. Było jej z tym bardzo do twarzy. Odprężyła się.

Dunbar poznał po jej spojrzeniu, że jest mu wdzięczna za delikatność okazaną w obliczu tego,
co się stało.

– A tak, Amy... – zaczęła i urwała na chwilę, chcąc pozbierać myśli. – Amy była zupełnie

normalnym dzieckiem, jeśli pominąć fakt, że jej nerki nie funkcjonowały prawidłowo.
Praktycznie od urodzenia przenoszono ją z jednego szpitala do drugiego, więc zdążyła się do
tego przyzwyczaić. Ale nie należała do potulnych, małych bohaterek cierpiących w
milczeniu, jakie lubi opisywać prasa. Zapewne z czasem wyrosłaby na wymagającą damę,
demonstrującą głośno swoje niezadowolenie, gdy coś nie idzie po jej myśli. Przypuszczam, że
rodzice i krewni za bardzo ją rozpieszczali z powodu jej choroby. A mimo to wszystkie ją
lubiłyśmy. Była jakby jedną z nas. Więc ucieszyłyśmy się bardzo na wiadomość, że
znaleziono dla niej odpowiednią nerkę. Czekała na to od lat, a tymczasem w kilka tygodni po
przybyciu do nas mogła ją dostać. Mówiło się, że organ jest doskonale dobrany. O ile dobrze
pamiętam, miał chyba osiemdziesiąt procent zgodności z jej tkanką. Było tak, jakby ziścił się
sen.

– Więc spodziewała się pani, że wszystko pójdzie dobrze?
– Oczywiście. Przeszczep nerki to w dzisiejszych czasach rutynowy zabieg. Nie było

background image

żadnych powodów, by podejrzewać, że coś się nie uda. Tylko czekałyśmy, kiedy Amy
wypiszą z oddziału i powie nam do widzenia. Miała rozpocząć normalne życie.

– Ale stało się inaczej.
– Tak. Jej organizm odrzucił przeszczep i zmarła wkrótce po operacji.
– Kto ją operował?
– Doktor Hatfull, jeden z chirurgów doktora Rossa.
– Co pani o nim sądzi?
Lisa sprawiała wrażenie zaskoczonej tym pytaniem.
– Nie czuję się upoważniona do oceniania lekarzy.
– Chciałbym jednak znać pani zdanie na jego temat. Przypominam, że wszystko zostanie

między nami. Żadne pani słowo nie wyjdzie poza ściany tego pokoju.

– Uważam doktora Hatfulla za doskonałego chirurga. Pozostałych też na moim byłym

oddziale. To bardzo prestiżowa posada. Skok w karierze lekarza, jak mówiono. Chirurdzy i
pielęgniarki czekali w kolejce, żeby podjąć u nas pracę.

– A jednak jest pani przekonana, że popełniono jakiś błąd?
– Tak. Że Amy dostała niewłaściwą nerkę. Reakcja jej organizmu była tak gwałtowna, że

mógł ją spowodować tylko przeszczep obcego organu o zupełnie innym typie tkanki niż jej
własna. Immunosupresory, które jej podawano, nie mogły sobie z tym poradzić. Biedne
dziecko umarło w mękach.

– Domyśla się pani, jak mogło dojść do tego, że przeszczepiono jej niewłaściwą nerkę?
Lisa pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia i wiem, że to wydaje się wręcz niemożliwe. Z innego szpitala

przysłano nam tylko jeden organ pobrany od dawcy, więc jak można było coś pomylić? Typ
tkanki zbadano dwukrotnie: najpierw w szpitalu dawcy, potem w Médic Ecosse. Wszystko się
zgadzało. Ale widziałam, co się później stało. Znam objawy odrzucenia przeszczepu z
własnych obserwacji. U Amy wystąpiły klasyczne symptomy świadczące o niezgodności typu
tkanki dawcy i pacjenta. Nic mnie nie przekona, że się myliłam.

Dunbar był pod wrażeniem. Nie miał do czynienia z kobietą niezrównoważoną

emocjonalnie czy histeryczką. Lisa Fairfax wydawała się osobą rozsądną, opanowaną i
stojącą mocno na ziemi. Mówiła z sensem.

– Co pani zrobiła, kiedy zdarzył się ten wypadek?
– Poszłam do przełożonej personelu pielęgniarskiego i powiedziałam jej, co o tym myślę.

Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Kazała mi wziąć się w garść, bo rzekomo byłam zbyt
roztrzęsiona. Usłyszałam, że powinnam się zastanowić, jak takie „wzięte z powietrza
oskarżenia” mogą zaszkodzić szpitalowi.

– Ale pani obstawała przy swoim?
– Tak, choć biorąc pod uwagę moją obecną sytuację, może powinnam trzymać język za

zębami. Czasem tak mi się wydaje. – Lisa z trudem zdobyła się na słaby uśmiech. – Ale

background image

wtedy zwróciłam się do doktora Kinscherfa i pana Giordana z prośbą o wszczęcie
dochodzenia w celu ustalenia, czy Amy mogła dostać niewłaściwą nerkę.

– Jak na to zareagowali? Podobnie jak pani szefowa?
– Mniej więcej. Powiedzieli, że moja troska o pacjentów jest godna pochwały, ale zbyt

duże zaangażowanie emocjonalne pozbawia mnie zdolności trzeźwego myślenia. Uznali
śmierć Amy za jeden z tych nieszczęśliwych wypadków, które zawsze mogą się zdarzyć.
Twierdzili, że odrzucenie przez organizm pacjenta narządu dawcy to jedna z wielu, wciąż nie
do końca zrozumiałych dla lekarzy, odpowiedzi immunologicznych. Zasugerowali mi, żebym
wzięła urlop, co w praktyce oznaczało, że – zawieszają mnie w wykonywaniu czynności
służbowych. Nadal mieli mi wypłacać pensję, ale pod warunkiem, że będę chodzić do mojego
lekarza ogólnego i zgłaszać się na wizyty do jakiejś starej dziwaczki po lobotomii czołowej.
Wskazali ją jako terapeutkę, która „pomoże mi przejść przez okres załamania nerwowego” i
odzyskać równowagę psychiczną, czyli po prostu postara się, żebym trzymała buzię na
kłódkę. Kiedy przekonali się, że nie skorzystam z tej szansy zapewnienia sobie wewnętrznego
spokoju i dobrego samopoczucia, jaką mi dają, wyrzucili mnie. I tak zostałam bez pracy,
uwięziona w czterech ścianach, z niedołężną staruszką wymagającą opieki przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę, i z przekonaniem, że może być już tylko gorzej. – Lisa przechyliła
szklankę i jednym haustem dopiła resztę alkoholu.

Dunbar poczuł się niezręcznie. Mógł najwyżej powiedzieć, że bardzo mu przykro, więc

wolał milczeć. Skinął tylko głową.

– Przepraszam – odezwała się Lisa. – Nie powinnam mówić tego wszystkiego komuś

zupełnie obcemu.

– Ludzie zupełnie obcy są często najlepszymi spowiednikami – zapewnił ją Dunbar.
Uśmiechnęła się lekko, jakby pocieszyła ją wiadomość, że nie tylko ona tak uważa.
– Przez panią jestem w kłopocie – oświadczył Dunbar.
– Jak to?
– Przyjechałem tu w przekonaniu, że poznam przewrażliwioną pielęgniarkę, którą

rozpacz po stracie ulubionej pacjentki popchnęła do rzucania histerycznych oskarżeń. Ale
pomyliłem się. Uważam, że mogę pani wierzyć, choć mam swoje wątpliwości. Chyba pani to
rozumie?

– Wiem, co mówię.
Spojrzenie Dunbara świadczyło wymownie o tym, że to za mało.
– Och... nie zaprzeczam, że do szpitala wysłano właściwy organ – powiedziała Lisa – i że

dotarł on bezpiecznie na miejsce, a potem został sprawdzony. Ale nic mnie nie przekona, że
wszczepiono go Amy.

– Czy mówi pani coś nazwisko Sheila Barnes?
Lisa wyglądała na zdziwioną.
– Nie.

background image

– Siostra Sheila Barnes – uściślił Dunbar.
– Pielęgniarka? Z Médic Ecosse?
– Tak.
– Nie słyszałam o niej. A powinnam?
– Niekoniecznie. – Dunbar wstał. – Byłem po prostu ciekaw, czy pani ją znała. Dziękuję,

że zechciała pani poświęcić mi trochę czasu. Bardzo mi pomogła ta rozmowa. Mam nadzieję,
że wszystko się jeszcze ułoży.

– Co ku mnie zmierza, to mnie nie ominie – odrzekła Lisa.
– Słucham?
– Szkockie powiedzenie – wyjaśniła. – Odpowiednik que será será.
Po wyjściu na ulicę Dunbar postawił kołnierz i spojrzał w gwiazdy. Przyjemnie było

widzieć pogodne niebo, ale temperatura spadła poniżej zera. Miał teraz problem. Lisa Fairfax
sprawiała wrażenie absolutnie pewnej, że Amy Teasdale przeszczepiono niewłaściwy organ.
Po tym, co zobaczył i usłyszał podczas wizyty u Lisy, nie mógł jej uważać za nerwowo chorą
pielęgniarkę, przesadnie przywiązaną do małej pacjentki. Ale czy na pewno miała rację? Skąd
wziąłby się ten „niewłaściwy organ”? W szpitalach nie ma szuflad z napisem: ORGANY
DAWCÓW. Jeśli do Médic Ecosse wysłano odpowiedni narząd i dotarł on na miejsce, sprawa
powinna się na tym zakończyć. Odrzucenie przeszczepu przez organizm pacjentki musiało
być jednym z tych nie wyjaśnionych wypadków, które czasem się zdarzają. Tyle że w tym
szpitalu stało się to już po raz drugi.

Jedyną rzeczą, której Dunbar był pewien, włączając się do ruchu na Dumbarton Road,

było przekonanie, że musi pojechać do Helensburgha i odwiedzić w tamtejszym hospicjum
Sheilę Barnes. Cała sprawa zaczynała go coraz bardziej niepokoić.

Dunbar spędził następny poranek za biurkiem. Siedział w przydzielonym mu pokoju i

wypisywał dane liczbowe z dokumentów finansowych skopiowanych na dyskietkach.
Poprosił Ingrid o dostarczenie dodatkowych rozliczeń, gdyż nie znalazł informacji na temat
zaopatrzenia magazynu spożywczego szpitala. Pomyślał, że jeśli każe jej przygotować
zestawienie kosztów posiłków za okres ostatnich osiemnastu miesięcy, uwolni się od niej na
dłużej i będzie mógł się skoncentrować na innych sprawach. Z ulgą stwierdził, że nie natknął
się na nic, czego brakowałoby na dyskietkach pochodzących z biura Giordana. Dostarczono
mu całkiem przejrzyste i wyczerpujące informacje.

Po jakimś czasie coś jednak zauważył. Początkowo kartoteki pacjentów wydawały mu się

prowadzone prawidłowo. Zawierały wyszczególnienie wykonywanych zabiegów i
podawanych leków oraz ponoszonych przez szpital kosztów, co pozwalało na porównanie ich
z wystawianymi rachunkami i zaksięgowanymi wpływami. Ale gdy dla zabicia czasu pokusił
się o wykonanie akademickiego ćwiczenia i sprawdzenie tego, dostrzegł pewną osobliwość.
W kartotekach pacjentów „Omega” nie figurowały odrębne pozycje mające odbicie w

background image

rachunkach. Nie sposób było dociec, jak i na co ich leczono.

Domyślał się, dlaczego Giordano uważał, że zadowolą go tylko ogólne sumy. Były to

kwoty wynoszące wiele tysięcy funtów. Ale mógł zapytać o to Ingrid. Tymczasem zadzwonił
z telefonu komórkowego do hospicjum „Pod Bukami” i zapytał, czy mógłby odwiedzić po
południu Sheilę Baraes.

– Jest pan jej krewnym? – zapytała kobieta po drugiej stronie linii. Dunbar nie odzywał

się przez moment, myśląc o tym, ile razy dziennie pada to pytanie.

– Nie. Tylko starym znajomym – powiedział w końcu.
– Ach, tak... No cóż, nie widzę przeszkód. Zachęcamy naszych pensjonariuszy do

prowadzenia w miarę normalnego życia, jak długo to możliwe. Czy odpowiada panu trzecia?
Muszę znać godzinę pańskiej wizyty, żeby dostosować do niej podawanie leków pani Barnes.
Jechałby pan do nas na darmo, gdyby okazało się, że akurat śpi. Z drogiej jednak strony
musimy dbać o nią, żeby nie cierpiała. To czasem trudne do pogodzenia.

– Rozumiem – odrzekł Dunbar. Zaczynał czuć się winny. Ale nie na tyle, żeby

zrezygnować z podróży do hospicjum. – Będę o trzeciej.

Ingrid wróciła mniej więcej w porze lunchu i przyniosła wyliczenie: ile kosztuje

przygotowanie posiłków dla pacjentów, ile za to płacą i ile wynosi zysk.

– Na pewno się pan przekona, że nie bierzemy za wyżywienie zbyt mało – powiedziała

uprzejmie, ale Dunbar wyczuł w jej głosie, co naprawdę myśli o zadaniu, które jej zlecił.

– Dobrze jest mieć wszystkie liczby pod ręką – odparł z nadzieją, że tak stwierdziłby

prawdziwy księgowy.

– Czy ma pan dla mnie jeszcze jakieś zlecenia?
– Prawdę mówiąc, tak. Jestem trochę zaintrygowany informacjami na temat pacjentów

„Omega”.

Ingrid nagle spoważniała.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Bo właściwie ich nie ma.
Na twarzy Ingrid pojawił się wyraz zaskoczenia. Podeszła do biurka, stanęła za plecami

Dunbara i spojrzała na ekran monitora.

– Jestem pewna, że widziałam te rozliczenia, kiedy kopiowałam dla pana dyskietki. –

Pochyliła się i zaczęła wystukiwać na klawiaturze odpowiednie polecenia. Znalazła kartoteki
pacjentów. Położyła wypielęgnowany palec na jednym z klawiszy i śledziła przesuwające się
na ekranie zbiory danych.

– Mam – oznajmiła, cofając palec i pokazując monitor. – Jeden dziesięciodniowy pobyt

za siedemnaście tysięcy funtów. Nieźle?

– Ale za co? – zdziwił się Dunbar.
Spojrzała na niego takim wzrokiem, że nie mógł odgadnąć, o co jej chodzi. Podejrzewał,

że albo jest zdumiona, albo uważa go za niedorozwiniętego umysłowo.

background image

– Pan wybaczy, doktorze – powiedziała. – Ale myślałam, że interesuje pana tylko to, czy

maksymalizujemy wpływy od pacjentów, żeby zainwestowane pieniądze podatników
przynosiły możliwie największy zysk.

– Zgadza się.
Ingrid miała wyraźne trudności z panowaniem nad swoimi emocjami. Widząc jej

zniecierpliwienie, Dunbar spodziewał się, że za chwilę wybuchnie, odruchowo wyrzuci ręce
do góry, pokręci głową i wykrzyknie: „Więc dlaczego, na litość boską, obchodzą pana tak
nieistotne szczegóły?!”. Ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego stwierdziła:

– Uważaliśmy, że skoro szpital dostał siedemnaście tysięcy funtów za dziesięciodniowy

pobyt pacjenta, wystarczy panu ogólna suma, bez rozbijania jej na poszczególne pozycje.

Dunbar spodziewał się takiego wyjaśnienia. Przez moment zastanawiał się, czy warto

naciskać dalej. Z jednej strony, chciał pokazać, że ma prawo żądać wszelkich informacji,
jakie uzna za ważne, ale z drugiej, nie chciał wykorzystywać swoich pełnomocnictw jak
wiejski półgłówek tylko po to, żeby dać Ingrid kolejne zajęcie.

– Z tej sumy nie wynika nawet, dlaczego pacjent w ogóle znalazł się w szpitalu –

zauważył.

– Przepraszam. Wszystkiemu winna nasza polityka utrzymywania takich informacji w

tajemnicy. Myśleliśmy, że zadowolą pana końcowe sumy. Jeśli to panu coś da, mogę
powiedzieć, że ta konkretna pacjentka „Omega” urodziła dziecko. Zachodziła obawa, że
mogą wystąpić jakieś komplikacje, ale wszystko skończyło się dobrze. O ile sobie
przypominam, wszystkie trzy pacjentki „Omega”, jakie tu mieliśmy, leżały na oddziale
położniczym. Bardzo bogaci panowie zawsze zabiegają o to, żeby ich ciężarne żony miały jak
najlepszą opiekę, jeśli obawiają się jakichś problemów. Nadal chce pan, żebym sporządziła
szczegółowe zestawienie kosztów ich pobytu u nas?

Dunbar pokręcił głową.
– Nie. Myślę, że to nie będzie konieczne.
– Mogę jeszcze w czymś pomóc?
– Na razie dziękuję – uśmiechnął się. – Zrobię sobie wolne popołudnie. Chcę poznać

uroki Glasgow.

– Ich widok nie zapiera tchu w piersiach – uprzedziła drwiąco Ingrid.
Patrząc na zamykające się za nią drzwi, zastanawiał się, dlaczego tylu ludzi uważa

szyderstwo za oznakę wyrafinowanego gustu.

* * *

Wyruszył do Helensburgha tuż po pierwszej, prześledziwszy uprzednio trasę na mapie

samochodowej Brytyjskiego Związku Motorowego, którą z zadowoleniem odkrył w
wypożyczonym roverze. Droga wydawała się łatwa. By dotrzeć do celu podróży położonego

background image

nad Gare Loch musiał po prostu trzymać się północnego brzegu rzeki Clyde. Jadąc drogą
ekspresową Clydebank, a później wzdłuż Dumbarton Road, minął ulicę odchodzącą w
kierunku domu Lisy Fairfax. Nie mógł opędzić się od natrętnej myśli, że siedzi w swoim
mieszkaniu ze starą, chorą umysłowo matką. Nasunęło mu to refleksję, jak ludzie mogą
zmarnować sobie życie w przekonaniu, że muszą wypełnić swój obowiązek wobec rodziców.

Słońce świeciło jasno, gdy wjechał do Helensburgha i zaparkował samochód przy brzegu

morza. Siostra przełożona z hospicjum mówiła, żeby kierował się znakami wskazującymi
turystom drogę, do słynnego Hill House Charlesa Renniego Mackintosha. Hospicjum „Pod
Bukami” znajdowało się na Harlaw Road, biegnącej równolegle do Hill House i nieco za nim,
ale Dunbar miał trochę czasu, więc postanowił najpierw rozprostować nogi i coś zjeść. Przed
wyjazdem z Glasgow zrezygnował z lunchu, bo nie był pewien, jak długo będzie jechał.
Okazało się, że dotarł na miejsce w niecałą godzinę. Patrzył na morskie fale, dopóki zimny
wiatr nie wypędził go znad wody. Postawił kołnierz i ruszył na poszukiwanie baru albo
kafejki. Wkrótce znalazł lokal należący do sieci gastronomicznej Pierre Victoire i zamówił
omlet z pieczarkami oraz kieliszek wina. Popijając na deser mocną kawę, zastanawiał się, o
co ma zapytać Sheilę Barnes, o ile będzie w stanie udzielić mu odpowiedzi.

Hospicjum „Pod Bukami” mieściło się w okazałej wiktoriańskiej willi porośniętej

bluszczem. W innym otoczeniu dom sprawiałby zapewne ponure wrażenie, ale tu, górując nad
miastem i stojąc tuż nad wodą, wyglądał całkiem przyjemnie w promieniach
popołudniowego, zimowego słońca. Dunbar zadzwonił do drzwi. Służąca w różowym
uniformie i grubych, brązowych pończochach poprowadziła go do biura przełożonej. Idąc
korytarzem, wyrzucała gwałtownie ramiona na boki, raz w lewo, raz w prawo. Dunbar z
trudem opanował podświadomy odruch naśladowania jej chodu. W budynku było gorąco;
podejrzewał, że ogrzewanie nastawione jest na cały regulator.

– Proszę wejść, doktorze Dunbar – powiedziała zapraszająco miła kobieta około

pięćdziesiątki, gdy służąca zaanonsowała jego przybycie. Miała przedwcześnie posiwiałe
włosy, będące zapewne niegdyś koloru blond, a na twarzy lekki, zawodowy uśmiech, często
spotykany u starszego personelu pielęgniarskiego. Miał sprawiać, żeby obcy czuł się
swobodniej.

– Pani Barnes nie śpi, choć muszę powiedzieć, że nie mogła sobie pana przypomnieć, gdy

uprzedziłam ją o pańskiej wizycie. – Uśmiech nie zniknął z twarzy kobiety. Wpatrywała się
pytająco w Dunbara.

Poczuł się winny, kiedy skłamał.
– Nie widziała mnie od wielu lat, siostro. Po raz ostatni bardzo dawno temu.
– Na pewno sobie przypomni, gdy znów pana zobaczy i pogawędzicie przez chwilę.

Lubimy tu odwiedziny starych przyjaciół naszych podopiecznych. Obawiam się, że Sheili nie
pozostało już wiele czasu.

background image

– Cierpi? – zapytał Dunbar.
– Ma ataki bólu, ale ogólnie udaje się nam ulżyć jej cierpieniom. Teraz może być trochę

senna. Dostała morfinę.

– Ktoś mi mówił, że jej mąż też ma raka.
– Niestety, tak. Oboje zachorowali niemal jednocześnie. Bardzo dziwne. Nie pamiętam

drugiego takiego przypadku. Cyril ma pokój obok Sheili. Z nim też chce się pan zobaczyć?

Dunbar pokręcił przecząco głową.
– Nie znam go.
– Morag zaprowadzi pana na górę.
Służąca pojawiła się ponownie. Dunbar podążył za nią korytarzem wyłożonym dywanem,

wszedł na pierwsze piętro, gdzie został wprowadzony do przyjemnego pokoju z oknem
osadzonym w wykuszu.

– Pani Barnes, ma pani gościa – oznajmiła służąca, po czym wycofała się i zamknęła za

sobą drzwi.

Dunbar zbliżył się do łóżka, w którym leżała przeraźliwie chuda kobieta. Wiedział, że ma

czterdzieści siedem lat, ale wyglądała na siedemdziesiąt. Jej twarz poprzecinana była
zmarszczkami cierpienia, a oczy wydawały się nienaturalnie duże, co podkreślały zapadnięte
policzki.

– Pani Barnes... Nazywam się Steven Dunbar.
– Nie znam pana – odparła Sheila Barnes głosem bliskim szeptu.
– Nie, rzeczywiście... – przyznał Dunbar. – Ale muszę panią zapytać o oskarżenie, które

wysunęła pani, pracując jako pielęgniarka w Szpitalu Médic Ecosse.

Kobieta wydała z siebie słaby pomruk przypominający drwiące parsknięcie.
– Dopiero teraz?
– Niestety. Ale niedawno zdarzyło się coś, co zmusiło mnie do tej wizyty. Utrzymywała

pani swojego czasu, że pacjentowi oddziału transplantacyjnego przeszczepiono niewłaściwy
organ, prawda?

– Innego wytłumaczenia nie było.
– Czy darzyła pani tamtego pacjenta szczególną sympatią?
Sheila Barnes zaprzeczyła, kręcąc wolno głową.
– Nie – powiedziała. – O ile pamiętam, to był wstrętny gówniarz. Dlaczego pan pyta?
Dunbar nie widział powodu, żeby ukrywać przed nią prawdę.
– Ponieważ inna pielęgniarka z tego szpitala wysunęła identyczny zarzut – wyjaśnił.
Spojrzenie wielkich oczu stało się jakby ostrzejsze.
– Naprawdę?
– Tak. Również z oddziału transplantacji.
– Czy ktoś chciał jej słuchać?
– Została zwolniona.

background image

Sheila Barnes uniosła głowę i zmarszczyła czoło.
– Co tam się dzieje?
– Właśnie próbuję się tego dowiedzieć – odparł Dunbar. – Proszę mi powiedzieć... co

pani zapamiętała na temat tego pacjenta?

Kobieta położyła głowę na poduszce i westchnęła przeciągle. Przez chwilę wpatrywała

się w milczeniu w sufit, po czym odezwała się:

– Mogę zrobić coś lepszego. Proszę wziąć moją torebkę. Leży na komodzie.
Dunbar spełnił jej prośbę.
– Znajdzie pan w niej pęczek kluczy.
Sięgnął do torebki.
– To klucze od naszego domu w Glasgow. Wszystko zapisywałam. Takie notatki mogą

się panu przydać bardziej niż wspomnienia chorej kobiety, którą zawodzi pamięć. Niech pan
tam pojedzie. Ja i Cyril nie wrócimy już do domu. Czarny notes. Jest w sypialni, w prawej
szufladzie toaletki.

Potem podała Dunbarowi adres.
– Jeśli pani sobie życzy...
Sheila Barnes wyglądała na wyczerpaną.
– Jedna pomyłka mogła się zdarzyć – powiedziała cicho. – Ale dwie...?

background image

7

Zamykając za sobą furtkę, Dunbar po raz ostatni spojrzał na hospicjum „Pod Bukami”.

Odbył dość zaskakujące spotkanie. Wiedział, jak zachowują się ciężko chorzy ludzie będący
pod wpływem silnych środków przeciwbólowych. Wydają się nieobecni i otępiali, lecz ich
umysły działają wciąż zadziwiająco sprawnie. Mimo swojego stanu Sheila Barnes nie straciła
zdolności trzeźwego rozumowania. Sprawiała wrażenie inteligentnej, rozsądnej kobiety.
Podobnie jak Lisa Fairfax nie była typem histeryczki. Znalazł jeszcze jedno zaprzeczenie
teorii o chorych umysłowo pielęgniarkach.

Ale wsiadając do samochodu, zastanawiał się, czy to mu w jakiś sposób pomoże. Jeśli

wyeliminuje jedną możliwość, pozostaną jeszcze dwie inne. Albo obie pielęgniarki po prostu
myliły się, albo miały rację, co nie stanowiło zbyt atrakcyjnej perspektywy, bo trudno było
przewidzieć, dokąd go to zaprowadzi. Postanowił pojechać do domu Barnesów jeszcze tego
samego wieczoru. Może w notesie Sheili znajdowała się odpowiedź na pytanie, co naprawdę
zdarzyło się w Médic Ecosse.

Sheila i Cyril Barnesowie mieszkali w dobrze utrzymanym, białym domku na

przedmieściu Glasgow, zwanym Bearsden. Kiedy Dunbar zjawił się tam, ich posiadłość
pogrążona była w mroku, ale po otwarciu furtki włączyła się samoczynnie lampa oświetlająca
ścieżkę prowadzącą do drzwi wejściowych. W oknie sąsiedniego domu poruszyła się zasłona
i Dunbar ujrzał głowę wyglądającego na zewnątrz mężczyzny. Nie zwracając na niego uwagi,
wyciągnął klucze i zaczął otwierać dobrze zabezpieczone drzwi.

Uporawszy się z zamkami, przekroczył ostrożnie próg. Obawiał się, że może włączyć się

alarm przeciwwłamaniowy, o którym nie został poinformowany. Stał przez chwilę w
ciemnościach, po czym wolno przesunął palcami po ścianie, szukając kontaktu. Powietrze
pachniało lekko stęchlizną. Domyślił się, że dawno nikt nie wietrzył pustych pokoi. Czując
się jak intruz, przeszedł wolno przez przedpokój i znalazł się w saloniku. Cisza i pustka były
niemal namacalne. Zapalił światło.

Pokój wypełniały wygodne meble wypoczynkowe pokryte materiałem w jasne, kwieciste

background image

wzory. Stały wokół kamiennego kominka wraz z małymi, podręcznymi stoliczkami. Duży
telewizor pod oknem pokryty był kurzem. Większość płaskich powierzchni zajmowały
zdjęcia i pamiątki z wakacyjnych podróży. Patrząc na fotografie, Dunbar domyślił się, że
Barnesowie mieli jednego syna. Na honorowym miejscu, na biurku, stało zdjęcie ślubne
Sheili i jej męża. Na obramowaniu kominka widniała fotografia zrobiona z okazji ukończenia
wyższej uczelni. Była stara, więc Dunbar odgadł, że przedstawia Cyrila.

Przeszedł do sypialni i zobaczył toaletkę, w której powinien znajdować się notes.

Wyglądała solidnie. Być może stanowiła część spadku odziedziczonego przez Sheilę.
Wysokie lustra miały wyszczerbione brzegi. Zapewne stary mebel uczestniczył w niejednej
przeprowadzce. Kosmetyki leżące na kolorowej, szklanej tacce stanowiły przykry kontrast z
bladą, zbolałą twarzą Sheili, której obraz miał przed oczami. Otworzył szufladkę i znalazł
notes.

Ledwo usiadł w salonie, zamierzając zabrać się do czytania, gdy rozległ się dźwięk

dzwonka przy drzwiach wejściowych. Zabrzmiał tak głośno w grobowej ciszy pustego domu,
że Dunbar omal nie podskoczył. Poszedł otworzyć drzwi. W progu ujrzał niskiego, rudego
mężczyznę z wąsami. Nieznajomy miał na sobie kraciastą koszulę, żółtą, wełnianą kamizelkę
i flanelowe spodnie podciągnięte niemal do piersi. Jego stopy tkwiły w rannych pantoflach z
baraniej skóry, jakie można kupić na straganach podczas wycieczki autokarowej po mieście.
W ręce trzymał kartonowe pudełko.

– Tak?
– Dobry wieczór. Nazywam się Proudfoot – przedstawił się nieznajomy. – Mieszkam po

sąsiedzku.

– Ach, tak...
– Widziałem, jak pan przyjechał. Pomyślałem, że może dowiem się czegoś o Sheili i

Cyrilu.

– Są w bardzo ciężkim stanie – odrzekł Dunbar podejrzewając, że mężczyzna chce go

wybadać. – Sheila prosiła, żebym coś dla niej zabrał z domu.

– Rozumiem... – powiedział niepewnie Proudfoot. – Wolno spytać, czy jest pan jej

krewnym?

– Nie.
– Cóż... To trochę komplikuje sprawę...
– A w czym rzecz, panie Proudfoot? – zapytał Dunbar. Facet najwyraźniej nie przyszedł

tu tylko po to, by dowiedzieć się o zdrowie sąsiadów.

– Chodzi o mój aparat fotograficzny – wyjaśnił z zakłopotaniem Proudfoot
– O pański aparat fotograficzny? – powtórzył zdziwiony Dunbar.
– Nie chciałbym być drobiazgowy w takiej chwili, ale pożyczyłem Cyrilowi swój aparat.

Jego był w naprawie, ale jest już zreperowany. Mam go ze sobą. Listonosz przyniósł go dziś
rano. – Proudfoot uniósł tekturowe pudełko. – Miałem nadzieję, że swój odbiorę.

background image

– Teraz rozumiem – powiedział Dunbar. – Może pan wejdzie? Jestem pewien, że w tych

okolicznościach Cyril nie miałby nic przeciwko temu.

– Bardzo panu dziękuję – mężczyzna rozpromienił się i przestąpił próg z wyraźną ulgą.
– Wie pan, gdzie jest pański aparat?
– O, tak! Cyril trzyma sprzęt fotograficzny w tamtej szafce.
Proudfoot schylił się i otworzył drzwiczki małej szafki na lewo od kominka.
– Jest – oznajmił, wyciągając skórzany futerał. – Odłożę jego aparat na miejsce. Ciekaw

jestem, co powie, kiedy się dowie, że nie znaleźli w nim żadnego uszkodzenia. Oddał go do
naprawy, bo psuł filmy. Trzy wyszły zupełnie zamglone. Cyril był wściekły.

– Może pochodziły z wadliwej partii?
– Chyba próbował brać je z różnych źródeł – odpowiedział Proudfoot.
– Obaj jesteście zapalonymi fotografami, jak się domyślam?
– To nasze hobby. Głównie interesują nas ptaki, ale Cyril lubił też fotografować

otoczenie. Nieczynne dźwigi w starych stoczniach wzdłuż rzeki, puste rusztowania na tle
nieba, takie rzeczy. Wie pan, zmierzch przemysłu. Może miało to coś wspólnego z jego
chorobą. Sic transit gloria mundi, rozumie pan.

Dunbar skinął głową.
– Wiosną planujemy podróż w dół Clyde, aż do Arran.
– Przyjemna wycieczka – przyznał Dunbar, ale nie sądził, by Cyril mógł wziąć w niej

udział.

Dunbar postanowił zabrać notatnik Sheili Barnes do hotelu. Tam mógł zrobić fotokopie

stron zawierających istotne informacje i zwrócić notes właścicielce. Po drodze zatrzymał się,
żeby kupić butelkę dżinu i litr toniku. Nie miał ochoty wychodzić wieczorem do miasta ani
spędzać czasu w hotelowym barze, bratając się z jego bywalcami, ale potrzebował czegoś na
odprężenie po dniu pełnym napięcia.

Długo stał pod prysznicem, potem owinął się miękkim, granatowym szlafrokiem i nalał

sobie drinka. Postawił szklankę na nocnym stoliku i usadowił się wygodnie na łóżku z
notesem Sheili Barnes. Otwierając go, spodziewał się, że w swym pamiętniku pielęgniarka
opisała przypadek jednego pacjenta i okoliczności towarzyszące wysunięciu przez nią
oskarżeń. Znalazł tam jednak o wiele więcej. Siostra Barnes prowadziła notatki w ciągu całej
swojej kariery zawodowej. Zapisywała osobiste obserwacje dotyczące wszystkich pacjentów
po transplantacjach, którymi się opiekowała. Musiała być doświadczoną, pełną poświęcenia
pielęgniarką, bardzo dbającą o swych podopiecznych. To oni byli w jej życiu najważniejsi.
Na stronach tej kroniki Dunbar dostrzegł dowody prawdziwej troski o chorych i żaden z nich
nie został szczególnie wyróżniony.

Kiedy doszedł do momentu nieudanej transplantacji Kennetha Linehama, jeszcze raz

uderzyło go zaangażowanie pielęgniarki i jej profesjonalizm. Odnotowała gwałtowny wzrost

background image

temperatury u pacjenta prowadzący do febry i majaczenia, natychmiastową zmianę terapii
immunosupresyjnej, co nie przyniosło pożądanych efektów, przerażenie rodziców chłopca,
konsultacje z kolegami i wreszcie rosnącą pewność, że przeszczepiono Kennethowi
niewłaściwy organ. Opisała, jak początkowo nie mogła się zdobyć na głośne wypowiedzenie
swych podejrzeń i jaką poczuła ulgę, gdy w końcu to zrobiła. Dunbar miał wszystko czarno
na białym. Nie doszukał się w zachowaniu Sheili żadnych oznak histerii.

Następnie przeczytał o jej wielkim rozczarowaniu i goryczy, jaką czuła, kiedy po śmierci

chłopca nikt nie chciał traktować poważnie jej spostrzeżeń, i o gniewie, jaki ją ogarnął, gdy
uznano ją za chorą umysłowo. Srodze zawiodła się na przełożonych, więc zwróciła się do
miejscowego dziennikarza. Początkowo wydawał się zainteresowany jej historią, lecz później
przestał się angażować w tę sprawę. Wszyscy zwarli przeciw niej szyki.

Zastanawiające było podobieństwo wspomnień Sheili Barnes i relacji Lisy Fairfax.

Dunbara niepokoiła ta zbieżność. Nic nie wskazywało na przypadek. Nie mógł uznać, że są to
dwie różne historie, które po prostu miały taki sam koniec. Rzucała się w oczy zbyt duża
liczba identycznych szczegółów. Oparł głowę o ścianę i przez chwilę wpatrywał się w sufit.
Potem wrócił do czytania.

Kennetha Linehama operował doktor Phillip Cunningham, wówczas naczelny chirurg

Rossa. Według pamiętnika Sheili Barnes, lekarz ten, podobnie jak cały personel, ciężko
przeżył śmierć chłopca. Prywatnie był nawet skłonny zgodzić się z nią, że gwałtowny odrzut
przeszczepu sugerował jakąś wadę organu dawcy. Nie miał jednak ochoty powiedzieć tego
głośno i publicznie wolał uchodzić za zwolennika oficjalnej wersji, według której zdarzył się
nie wyjaśniony, nieszczęśliwy wypadek. W końcu zarówno szpital dawcy, jak i Médic Ecosse
potwierdziły w swoich laboratoriach właściwy dobór narządu do przeszczepu. Chirurg uznał,
że nie ma w tej sprawie nic więcej do dodania i musi myśleć o swojej karierze.

Sheila Barnes napisała w pamiętniku o swoim odejściu z Médic Ecosse, o tym, jak

później zapadła na zdrowiu, o diagnozie stwierdzającej raka u niej i jej męża, a także o
koszmarze radio – i chemioterapii. Gdy Dunbar skończył czytanie, poczuł się wyczerpany.
Ale teraz wiedział, że Sheila jest kobietą zasługującą na szacunek, jako człowiek i jako
profesjonalistka. Mimo że przełożeni w Médic Ecosse obeszli się z nią nieprzyzwoicie, z kart
pamiętnika nie wyzierała nienawiść do tych, którzy zignorowali jej zarzuty i uznali ją za
niespełna rozumu. Tylko raz dała upust swej złości, pisząc o tym, że bardziej troszczono się o
pacjenta „Omega” niż o umierającego chłopca. Dunbar znalazł zdanie – o „podłych lizusach
przewracających się o siebie, byle tylko dosięgnąć wypisanego czeku”.

Zamknął notes i przez chwilę stukał palcami w okładkę.. Potem wstał i nalał sobie

następną porcję trunku. Zastanawiał się, o czym zamelduje Inspektoratowi Naukowo-
Medycznemu, gdy pod koniec tygodnia będzie musiał przekazać pierwszy raport. Przed
kilkoma dniami, zanim poznał obie pielęgniarki, sprawa była prosta. Poinformowałby
przełożonych, że najprawdopodobniej oskarżenia dwóch kobiet należałoby uznać za

background image

bezpodstawne. Swoją opinię poparłby jak najlepszymi wrażeniami wyniesionymi z Médic
Ecosse. Musiałby opisać szpital jako wspaniałą placówkę medyczną, doskonale
zorganizowaną i zarządzaną, funkcjonującą bez napięć. A dwa zgony pacjentów po
transplantacjach nazwałby nieszczęśliwymi, lecz wyjątkowymi przypadkami, które mogą
zdarzyć się wszędzie.

Teraz jednak sprawa wyglądała inaczej. Nie mógł już zlekceważyć zarzutów pielęgniarek

i potraktować ich oskarżeń jak urojenia chorych psychicznie czy – mówiąc bardziej uprzejmie
– „nadwrażliwych” kobiet. Nie znalazł dowodów ich przesadnego przywiązania do pacjentów
ani złośliwości w stosunku do pracodawcy. To, że w komputerowej bazie danych nie natrafił
na inne podobne przypadki śmierci pacjentów, też miało znaczenie. Nie zamierzał wracać do
Londynu z tym, co miał. Postanowił dalej prowadzić śledztwo.

Gdy następnego ranka Dunbar wkroczył do biura, zastał tam Ingrid.
– Jak minęło wczorajsze popołudnie? – zapytała.
Przez moment patrzył na nią, nie rozumiejąc, dlaczego o to pyta. Dopiero po chwili

przypomniał sobie, że mówił jej o zamiarze zwiedzenia Glasgow.

– Bardzo interesująco – odparł.
– Niestety, nie mogłam panu przygotować szczegółowych kosztów pobytu pacjentów

„Omega”, ale ustaliłam, kiedy się leczyli i na co.

– Bardzo dziękuję, jestem zobowiązany. – Wziął od niej akta i wsunął do teczki.
– Jakie plany na dziś?
– Mam ochotę przyjrzeć się liczbom dotyczącym radiologii. Wydaje mi się, że koszty

utrzymania tego oddziału są nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do opłat wnoszonych
przez pacjentów.

– Uważa pan, że powinniśmy więcej żądać za prześwietlenia?
– Albo zredukować wydatki. Mogłaby mi pani przygotować wydruki stanu zatrudnienia i

listy płac personelu radiologii?

– Oczywiście. Coś jeszcze?
– Chciałbym obejrzeć ten oddział i zobaczyć, jak jest wyposażony. Proszę skontaktować

się z ordynatorem i zapytać, kiedy mogę wpaść?

– Dobrze. – Ingrid sięgnęła po telefon.
– Doktor Svensen zaprasza w każdej chwili – oznajmiła kilka minut później. – Dziś

przyjechali specjaliści z obsługi technicznej, więc pacjenci będą przyjmowani dopiero po
południu. Dobrze się składa.

– Rzeczywiście – przyznał Dunbar.
– Mam panu towarzyszyć?
– Dziękuję. Sam się przespaceruję. Przez ten czas mogłaby pani przygotować dane, o

które prosiłem.

background image

Dunbar zamierzał zwiedzać radiologię jak najdłużej. Brakowało mu już pomysłów, czym

zająć Ingrid. Nie widział jeszcze całego szpitala, więc postanowił pójść na radiologię okrężną
drogą. Zainteresowała go klatka schodowa prowadząca z parteru na dół. Nie była oznaczona
żadną tablicą informacyjną. Idąc korytarzem, pomyślał, że warto sprawdzić, dokąd dotrze
tymi schodami.

Obejrzał się przez ramię i upewniwszy się, że jest sam, skręcił szybko i zbiegł po

schodach. Natrafił na podwójne drzwi. Otworzyły się, gdy pchnął je lekko. Oświetlenie w
podziemiach nie było zbyt dobre, więc przez chwilę przyzwyczajał oczy do mroku. Pod
sufitem wisiały tylko pojedyncze żarówki osłonięte drucianymi siatkami. Posuwając się
wąskim korytarzem, ciągnącym się zapewne pod całym budynkiem, zauważył szereg drzwi.
Otwierał je kolejno i zaglądał do środka.

Za pierwszymi trzema drzwiami znajdowały się magazyny z metalowymi półkami

oznaczonymi kodem alfanumerycznym. Leżały na nich części zapasowe do aparatury
medycznej i kartonowe pudła. Czwarte pomieszczenie było ciemne. Dunbar natychmiast
poczuł panujący tu chłód, przesycony wilgocią. Wzdrygnął się. Trafił do szpitalnej kostnicy.
Nie dostrzegł żadnych napisów, ale białe, gładkie ściany, prosty, drewniany krzyż i solidne,
metalowe drzwi chłodni mówiły same za siebie. Zdziwił go mały rozmiar kostnicy, ale
przypomniał sobie, że to prywatny szpital, dla ograniczonej liczby wybranych pacjentów.
Ludzie nie powinni tu umierać. Odciągnął klamkę i otworzył drzwi chłodni. W twarz
uderzyło go zimne powietrze. Wewnątrz nie było żadnego ciała, tylko dwie puste szuflady na
zwłoki, umieszczone jedna nad drugą.

Jego uwagę zwróciły jednak inne drzwi na prawo od szafy chłodniczej. Nie miały klamki.

Przyjrzał się im dokładniej i po prawej stronie, za framugą znalazł guzik. Kiedy go nacisnął,
drzwi odsunęły się. Miał przed sobą wąską, długą windę. Domyślił się, że kabinę
zaprojektowano tak, by zmieściła się w niej trumna w pozycji poziomej. W środku zobaczył
kilka przycisków. Winda docierała na wszystkie piętra. Próbował sobie uzmysłowić, pod
którą częścią budynku znajduje się kostnica. Doszedł do wniosku, że jest usytuowana z tyłu
szpitala, w dwóch trzecich jego długości. Widział tam zielone, tajemnicze drzwi, gdy
parkował samochód.

Był w tym sens. Jeśli komuś przytrafiło się to nieszczęście, by umrzeć w Médic Ecosse,

jego zwłoki zjeżdżały dyskretnie na dół służbową windą. Nie trzeba było wieźć ich do
kostnicy głównymi korytarzami. Tam ciało leżało w szafie chłodniczej do momentu zabrania
go przez umówionych pracowników zakładu pogrzebowego. Trumnę wynoszono z budynku
tylnymi drzwiami, bez wzbudzania czyjejkolwiek ciekawości.

Dunbar zamknął za sobą kostnicę i ruszył dalej.
Natrafił na następne magazyny. W jednym z nich przechowywano butle z gazami. Stały

w równych rzędach, przymocowane do ścian łańcuchami. Próbował sobie przypomnieć, co

background image

oznaczają poszczególne kolory, ale pamiętał tylko, że w czarnej butli z białą nakrętką na
górze znajduje się tlen. Przypuszczał, że w innych są gazy anestezjologiczne. Doszedł niemal
do końca korytarza, mając nadzieję, że znajdzie drogę na górę, gdy zauważył zamknięte,
dwudzielne drzwi. Otworzył jedno skrzydło i znalazł się w małym przedsionku wiodącym do
umywalni. Na kołkach wisiały plastikowe fartuchy, a na podłodze stały w szeregu białe
gumowce. Dalej zobaczył kolejne drzwi. Pchnął je i odnalazł włącznik światła. Pod sufitem
rozbłysły jarzeniówki. Wkroczył do wyłożonego kafelkami prosektorium. W powietrzu unosił
się nikły zapach formaliny i środków antyseptycznych.

Stół do sekcji wydał się Dunbarowi wyjątkowo wielki. Zbliżył się do niego i przesunął

palcami po gładkiej, metalowej powierzchni i kanałach odpływowych prowadzących do
dużego zlewu z nierdzewnej stali umieszczonego obok. Do sufitu przymocowana była
osobliwa konstrukcja składająca się z kół i lin, ale poza tym wszystko wokół wyglądało
normalnie. Na długim stole pod ścianą leżały tace z instrumentami. W świetle jarzeniówek
błyszczały noże chirurgiczne i skalpele, piły i świdry. Zauważył kolczugowatą rękawicę,
którą patolog wkłada podczas pracy na wolną rękę, by uniknąć przypadkowego skaleczenia,
gdy w drugiej trzyma nóż. Dunbar wzdrygnął się, choć nie czuł zimna.

Mylił się, licząc, że w głębi korytarza znajdzie schody prowadzące z powrotem na parter.

Musiał wrócić tą samą drogą, którą tu przyszedł. Uznał brak drugiego wyjścia z podziemi za
nieco dziwny, ale usytuowanie prosektorium w „ślepym zaułku” gwarantowało, że nikt się tu
niepotrzebnie nie zapuszczał. Kiedy o tym rozmyślał, nagle z boku, po lewej stronie
otworzyły się gwałtownie drzwi. Poczuł, jak serce skacze mu do gardła. Z magazynu wyłonił
się pracownik fizyczny szpitala. Pchał przed sobą wózek. Przestraszył się nie mniej niż
Dunbar.

– Kim pan jest? – wymamrotał. – Co pan tu robi?
– Zwiedzam szpital – odrzekł Dunbar, pokazując mu swój identyfikator.
– Ach, tak, słyszałem. Rządowy ciekaws... Chciałem powiedzieć: inspektor. Zgadza się?
– Coś w tym rodzaju. A pan jest...?
– Nazywam się Johnson. Pracuję jako portier. Właśnie pobierałem towar z magazynu.
– Podoba się panu ta posada?
– Płacą lepiej niż gdzie indziej. To mi pasuje.
Dunbar spojrzał na wózek Johnsona i zauważył symbole na tekturowych pudłach. W

środku były butelki z winem.

– Wino? – upewnił się.
– Tak. Na jutrzejszą konferencję prasową.
– Z jakiej okazji?
– Zaprosili dziennikarzy, żeby pokazać im dziewczynkę po operacji. To ta, co ją przyjęli

za darmo.

– Rozumiem.

background image

– Nie będzie mogła się schować, jak niektórzy pacjenci. Nie pozwolą jej.
– Pewnie nie – zgodził się Dunbar. Nie wziął tego pod uwagę. Doszli razem do drzwi

kostnicy. Johnson zatrzymał się przy nich.

– Tu jest winda. Jedzie pan ze mną?
– Pójdę schodami – odrzekł Dunbar. – Obydwaj, razem z wózkiem możemy się nie

zmieścić.

Natychmiast pożałował swoich słów. Zdradził się, że odkrył windę i zna jej rozmiary.

Tym samym przyznał się, że tu węszył. Wydało mu się, że Johnson patrzy na niego
podejrzliwie, ale może tak podpowiadała mu tylko wyobraźnia. W końcu wszyscy wiedzieli,
że po szpitalu kręci się inspektor. A że jest wścibski? Nic dziwnego. Problem mógł powstać
wtedy, gdy kilka osób wymieni się spostrzeżeniami. Wówczas zaczną się zastanawiać, co
robił w podziemiach, skoro powiedział Ingrid, że wybiera się na radiologię.

Przystanął na chwilę na szczycie schodów. Rozważał, czy dalej ma realizować swój plan i

zwiedzić drugie piętro czy od razu iść na oddział radiologii. Skoro powiedziało się A, trzeba
także powiedzieć B – postanowił i szybko ruszył w stronę głównej klatki schodowej.
Wbiegając na górę, minął pierwsze piętro i tablicę informującą, że mieści się tu oddział
transplantacyjny.

Na drugim piętrze nad podestem widniał napis: ODDZIAŁ POŁOŻNICZY I

GINEKOLOGICZNY. Dunbar zorientował się nagłe, że dotarł do kresu podróży. Dwaj
Arabowie siedzący przy wejściu podnieśli się z miejsc i zastąpili mu drogę.

Dunbar wyciągnął identyfikator. Jeden z mężczyzn wziął go do ręki, obejrzał dokładnie,

po czym zwrócił, kręcąc przecząco głową. Widząc przed sobą dwie ponure twarze i
domyślając się, co obaj faceci chowają pod marynarkami, Dunbar wolał nie wdawać się w
dyskusję. Wzruszył ramionami i zawrócił. Widocznie nadszedł czas, żeby odwiedzić oddział
radiologu.

Erland Svensen podchodził do życia poważnie, o czym Dunbar miał okazję przekonać się

w ciągu następnej godziny. Wysoki, rudy Duńczyk o zapadniętych policzkach był całkowicie
pozbawiony poczucia humoru. Ilekroć Dunbar próbował stworzyć swobodniejszą atmosferę,
mówiąc coś dowcipnego, Svensen patrzył na niego przez moment bez wyrazu i natychmiast
wracał do przerwanego monologu na temat swej pasji życiowej – radiologii. Wiedząc
wcześniej o planowanej wizycie inspektora, dobrze przygotował się do tego spotkania.
Zasypywał Dunbara faktami i liczbami dotyczącymi każdego urządzenia. Wprowadzał go w
szczegóły techniczne mające wykazać wyższość posiadanej aparatury nad konkurencyjnym
wyposażeniem, co usprawiedliwiało w jego przekonaniu jej zakup.

Kiedy wreszcie zamilkł, by złapać oddech, Dunbar wtrącił szybko:
– To wszystko trafia mi do przekonania, doktorze.
Svensen sprawiał wrażenie, jakby nagle zabrakło mu wiatru w żaglach. Najwyraźniej

background image

spodziewał się zastrzeżeń i sugestii zmniejszenia wydatków. Był zdziwiony, że nic takiego
nie usłyszał.

– Naprawdę? – upewnił się.
– Oczywiście. Wygląda pan na człowieka, który doskonale zna się na swojej pracy.

Pacjenci oczekują wszystkiego, co najlepsze, i dostają to. Jeżeli płacą tyle, ile warte są usługi
pańskiego wspaniałego oddziału, mogę być tylko zadowolony.

– Ja nie ustalam stawek – zastrzegł się niepewnie Svensen. – Tym się zajmuje biuro pana

Giordana.

– Tak właśnie myślałem.
– Może chciałby pan spotkać się z personelem, skoro pan tu jest?
– Bardzo chętnie – podchwycił skwapliwie Dunbar. Wszystko było lepsze od następnej

porcji danych technicznych aparatów rentgenowskich.

– Mam tu dwóch techników i pomocnika w ciemni – poinformował Svensen,

wyprowadzając Dunbara ze swego biura.

Dunbar był gotów założyć się, że technikami okażą się młode, piękne kobiety.
– Dziewczyny, chciałbym wam przedstawić doktora Stevena Dunbara – oznajmił

Duńczyk, gdy weszli do pracowni rentgenologicznej. Potem zwrócił się do gościa. – Pozwoli
pan... Melissa Timpson i Annabel Waters.

Dunbar uścisnął dłonie dwóch młodych, pięknych kobiet. Uśmiechał się przy tym nie

tylko przez uprzejmość, ale również dlatego, że wygrał zakład z samym sobą. Nieraz
zastanawiał się, co skłania atrakcyjne kobiety, pasujące do jachtu żeglującego po Morzu
Śródziemnym, do zajmowania się radiografią. Kiedyś zapytał o to swoją ówczesną
dziewczynę. Odpowiedziała mu cynicznie, że chęć wyjścia za mąż za lekarza. Potem dodała,
że ewentualnie można jeszcze zostać stewardesą i poderwać pilota.

Melissa i Annabel rozmawiały z technikiem z serwisu o problemach z jakimś

urządzeniem. Dunbar nie chciał im przeszkadzać i zachowywać się jak członek rodziny
królewskiej zadający grzecznościowe pytania tylko dlatego, że tak wypada. Zamiast tego
skierował się do wyjścia i zwrócił do Svensena:

– A co jest tam?
– Przedmiot mojej dumy i radości – odrzekł Duńczyk z szerokim uśmiechem, który nie

wróżył niczego dobrego. Dunbar obawiał się, że znów uraczy go wyczerpującym opisem
technicznym jakiejś aparatury.

– To aparat do naświetlania małych nowotworów – pochwalił się Svensen. – Najnowsze

osiągnięcie w tej dziedzinie.

– Cóż w nim takiego szczególnego? – zaryzykował Dunbar.
– Pokażę panu. Proszę to włożyć.
Svensen wręczył mu fartuch ochronny, sam wziął drugi. – Nie, żebyśmy musieli obawiać

się tej maszyny, ale tak każą przepisy.

background image

Umieścił kliszę rentgenowską pod soczewką głowicy naświetlającej i przysunął do niej

licznik radiacji. Potem włączył lampę wolframową w głowicy, by wyznaczyć cel do
napromieniowania.

– Widzi pan, jak blisko kręgu światła znajduje się licznik? – zapytał.
– Widzę – odrzekł Dunbar. – Jest tuż obok.
– Niech pan obserwuje wskazania.
Dunbar spojrzał na strzałkę, ale wcale się nie poruszyła, gdy Svensen włączył źródło

promieniowania.

– Ani drgnie – stwierdził.
– Otóż to! – oznajmił triumfalnie Svensen. – To urządzenie ma tak doskonale ustawioną

ogniskową, że można trafić dokładnie w nowotwór, bez obawy uszkodzenia otaczających go
zdrowych tkanek. Mamy teraz możliwość zwiększenia dawki promieniowania przy
mniejszym ryzyku dla pacjenta.

– Rozumiem – powiedział Dunbar, pojmując, dlaczego licznik niczego nie wykazał.
Svensen podszedł do drzwi oznaczonych podświetlonym napisem: CIEMNIA – NIE

WCHODZIĆ. Nacisnął guzik interkomu i powiedział:

– Wywołaj mi to, Colin.
W ścianę wbudowany był rodzaj sejfu, otwieranego z obu stron. Svensen pociągnął

klamkę metalowych drzwiczek i uchylił je na szerokość kilku cali. Wsunął do środka kasetę
rentgenowską i dokładnie zamknął sejf.

– To nie potrwa długo – oznajmił.
Dźwięk brzęczyka zasygnalizował, że film jest gotowy. Svensen wyjął go ze ściennej

skrytki i uniósł z dumą.

– I co pan o tym sądzi?
Dunbar wziął do ręki zdjęcie. W miejscu, gdzie klisza została napromieniowana, widniał

niemal idealnie równy okrąg. Wokół nie było żadnych śladów naświetlenia.

– Nadzwyczajne – przyznał, zwracając film Svensenowi. – Jestem pod wrażeniem.
Svensen przyjrzał się kliszy pod światło.
– Cudo, nie maszyna – oświadczył z zachwytem. – Proszę. Na pamiątkę.
Dunbar przyjął prezent w postaci zdjęcia i uśmiechnął się. Duńczyk oddawał się swojej

pracy z prawdziwą pasją. Podziękował mu za możliwość zapoznania się z oddziałem.

– Nie ma o czym mówić – pożegnał go z uśmiechem Svensen.

– Udany poranek? – zapytała Ingrid, gdy Dunbar wrócił do biura.
– Doktor Svensen to z pewnością fachowiec wysokiej klasy – odrzekł.
Uśmiechnęła się z wyższością. – Oczywiście. Aha, przygotowałam dane, o które pan

prosił.

– Świetnie.

background image

– Mam również zaproszenie.
Dunbar zmarszczył czoło.
– Na konferencję prasową – wyjaśniła. – Z okazji wykonania udanego zabiegu

wyrównania szczęki pacjentce Narodowej Służby Zdrowia.

– Zdjęcia przed operacją i... potem – pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Podobno efekt jest szokujący. Sam pan mówił, że szpital potrzebuje dobrej reklamy –

odparła Ingrid.

– Jak najbardziej – zgodził się Dunbar. – Co wcale nie oznacza, że trzeba robić z

pacjentki cyrkowe zwierzę.

– To chyba niewiele za cenę normalnego życia, jakie będzie mogła prowadzić dzięki

naszym chirurgom.

– Może ma pani rację – przyznał Dunbar, ale w duchu podejrzewał, że szpital korzysta po

prostu ze świetnej okazji, żeby zrobić na opinii publicznej wrażenie tanim kosztem. Zabieg
był stosunkowo prosty i celowo wybrano tę pacjentkę, by nie ryzykować pokazywania o
wiele trudniejszych przypadków, niekoniecznie nadających się do fotografowania.
Zastanawiał się, jaką naprawdę korzyść odniosą pacjenci wybrani do darmowego leczenia na
podstawie nowej umowy. Obawiał się, że to wszystko robione jest, niestety, tylko na pokaz.
Nie ulegało wątpliwości, że wysokie kwalifikacje personelu medycznego Médic Ecosse i
doskonałe wyposażenie szpitala mogłyby pomóc w wyleczeniu niektórych, ciężko chorych
pacjentów Narodowej Służby Zdrowia, ale czy o to w istocie chodziło? A może Médic Ecosse
za każdym razem opowie się za najłatwiejszym wariantem? Dunbar był ciekaw, czy istnieje
sposób na wytropienie takiego precedensu i wyciągnięcie na tej podstawie właściwych
wniosków.

– Kto ma ostatnie słowo przy typowaniu pacjentów do darmowego leczenia? – zapytał.
– Trzyosobowa komisja w składzie: doktor Kinscherf, pan Giordano i ordynator oddziału,

na który ma trafić określony pacjent – odrzekła Ingrid. – A dlaczego pan pyta?

– Z ciekawości. O ile wiem, w przeszłości przyjęliście bezpłatnie kilku pacjentów

Narodowej Służby Zdrowia. Myśli pani, że udałoby się ustalić, kim były te osoby i na co je
leczono?

Mina Ingrid świadczyła o tym, że bardzo ją intryguje zainteresowanie takimi sprawami

kogoś, kto ma tylko kontrolować finanse.

– Zobaczę, co da się zrobić – obiecała bez żadnego komentarza.
Dunbar doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma prawa prosić o takie informacje.

Przemawiała przez niego czysta ciekawość i może nadzieja, że jeśli nawet jego właściwe
śledztwo nie przyniesie rezultatu, przynajmniej uświadomi komuś w Urzędzie do spraw
Szkocji, jak naprawdę wygląda realizacja umowy dotyczącej bezpłatnego przyjmowania
pacjentów. O ile znajdzie dowody na to, że Médic Ecosse próbuje wywiązać się z niej jak
najmniejszym kosztem.

background image

8

Clive Turner nie mógł się już doczekać końca dziesięciogodzinnego dyżuru w Szpitalu

Chorób Dziecięcych, gdy wezwano go do telefonu. Dzwonił Leo Giordano z Médic Ecosse.

– Doktor Turner? Mam dobrą wiadomość. Doktor Kinscherf i doktor Ross zgodzili się

przyjąć do nas tę dziewczynkę nazwiskiem Chapman.

– Dobra wiadomość? Ależ to jest wspaniała wiadomość! – wykrzyknął Turner, –

Musiałem z przykrością powiedzieć jej rodzicom, że żadne z nich nie może być dawcą.
Wprawdzie liczyli się z tym, rzecz jasna, ale nigdy nie jest przyjemnie dowiedzieć się tego,
czego się nie chce usłyszeć. A szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem, że Amanda ma szansę
na leczenie u was.

– Powiem panu prawdę: ja też nie. Ale pańskie argumenty przekonały Rossa i Kinscherfa.

Powtórzyłem im pańskie słowa o tej sympatycznej parze zasługującej na uśmiech losu.

– Jestem zachwycony – wyznał Turner. – Jej rodzice też będą. Co musimy teraz zrobić?
– No cóż... Obawiam się, że mamy do pokonania jeszcze jedną przeszkodę.
– To znaczy?
– Słyszał pan może o tym, że staliśmy się ostatnio przedmiotem zainteresowania władz.

Wzięli nas pod lupę.

– Owszem, co nieco.
– Dogadaliśmy się z rządem w sprawach finansowych, pod pewnymi warunkami.

Zawarte porozumienie nałożyło na nas obowiązek wpuszczenia na nasz teren kogoś od nich,
żeby pilnował, czy nie marnujemy publicznych pieniędzy na szampana i kawior, jak to mają
w zwyczaju czynić prywatne szpitale. Turner zachichotał.

– Chodzi o to, że powinniśmy najpierw uzgodnić wszystko z tym facetem. Chyba że woli

pan skontaktować się z nim osobiście i przedstawić mu swoją prośbę? Jak już mówiłem,
przeszczepy są drogie i byłby to z naszej strony prawdziwy altruizm. Ten gość nazywa się
Steven Dunbar. Jeśli pan chce, dam panu telefon do jego biura w naszym szpitalu.

– Dobrze, zadzwonię do niego – zgodził się Turner. Zapisał numer i zapytał: – Myśli pan,

że będzie robił jakieś problemy?

background image

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Ale może mu pan powiedzieć, że nasza opinia jest

pozytywna. Przypuszczam, że to go przekona.

– Dobry pomysł. A jeśli wyrazi zgodę?
– Wówczas przyjmiemy pacjentkę w piątek. Będziemy mieli obaj dość czasu na

załatwienie papierkowej roboty.

– W porządku.
– Jeszcze jedno – zastrzegł ostrożnie Giordano.
– Tak?
– Wolelibyśmy nie podawać tego do publicznej wiadomości.
Turner był zaskoczony.
– Ależ to wspaniały, wielkoduszny gest z waszej strony! Myślałem, że bylibyście

zadowoleni, gdyby prasa dobrze o was pisała. Macie swoje zasługi.

– Dziękuję, ale wszystko wskazuje na to, że ta dziewczynka jest w dość ciężkim stanie, a

tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, czy potrzebny organ dotrze na czas. Ludzie lubią
szybkie sukcesy, inne historie ich nie interesują. Dlatego byłbym wdzięczny, gdyby ta sprawa
została między nami.

– Oczywiście, jak pan sobie życzy – zgodził się Turner.
– Dzięki – odetchnął Giordano. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jeśli tylko zdobędziemy

tę nerkę, dziewczynka będzie miała takie same szansę, jak każdy inny pacjent. Ale gdyby z
powodu dużego opóźnienia wystąpiły u niej problemy związane z degradacją tkanki,
musielibyśmy publicznie przyznać się do porażki, a to nikomu z nas nie wyszłoby na dobre.

– To zrozumiałe – przyznał Turner.
– Jak się domyślam, ta mała figuruje już w rejestrze oczekujących na przeszczep?
– Tak.
– Więc wystarczy tylko zmienić adres miejsca pobytu pacjentki. Jeśli poda mi pan jej

numer rejestrowy, wydam polecenie mojej pracownicy, żeby wprowadziła poprawki.

– Zaraz panu powiem... – Turner otworzył szybko akta leżące na biurku obok komputera.

– Jest.

– Tak?
Turner odczytał numer, po czym Giordano powtórzył głośno to, co zapisał.
– W porządku – powiedział. – Teraz wszystko zależy od doktora Dunbara. Jeśli nie

zaprotestuje, oczekujemy jej w piątek. Miejmy nadzieję, że nie będzie żadnych
nieprzewidzianych problemów.

– No właśnie. Zatem do piątku. Jeszcze raz bardzo dziękuję i mówię to nie tylko w swoim

imieniu.

– Nie ma za co.
Turner wyłączył się i spojrzał na kartkę z zapisanym numerem telefonu. Jeszcze jedna

przeszkoda do pokonania. Ostatnia. Cholerny, rządowy urzędas! Ale przynajmniej jest

background image

lekarzem. Nie był pewien, czy to dobrze, czy źle. Podniósł słuchawkę.

– Chciałbym rozmawiać z doktorem Stevenem Dunbarem.
Natychmiast uzyskał połączenie.
– Doktor Dunbar? Mówi Clive Turner. Jestem lekarzem na oddziale nefrologii Szpitala

Chorób Dziecięcych w Glasgow.

– Czym mogę panu służyć, doktorze?
Turner opowiedział szczegółowo o przypadku Amandy Chapman i podkreślił, że

dziewczynka ma nikłe szansę przeżycia, jeśli czym prędzej nie zastosuje się przynajmniej
środka doraźnego w postaci skutecznej dializy, a potem nie przeprowadzi się transplantacji
nerki.

– Rozumiem.
– Doktor Ross zgodził się przyjąć ją na swój oddział w ramach bezpłatnego leczenia

pacjentów Narodowej Służby Zdrowia. Doktor Kinscherf i pan Giordano również wyrazili na
to zgodę. Ale podobno do pana należy ostatnie słowo w tej sprawie? Tak mi powiedziano,
kierując mnie do pana.

– Rozumiem – powtórzył Dunbar. Nie był na to w ogóle przygotowany. Nikt go nie

uprzedził, że może zaistnieć taka sytuacja, ale wiedział dlaczego. O wiele łatwiej byłoby mu
odmówić dyrekcji szpitala niż lekarzowi proszącemu o przyjęcie dziewczynki na oddział.
Turner reprezentował rodziców dziecka, mówił w ich imieniu. Dunbar miał teraz dylemat.
Gdyby rzeczywiście był tym, za kogo się podawał, nie powinien się zgadzać ze względów
finansowych. Ale jako człowiek uważał, że trzeba wykorzystać każdą szansę uratowania
dziewczynki. – Nie widzę przeszkód, doktorze Turner – powiedział.

– Mówi pan poważnie? – wyjąkał zaskoczony Turner. Przygotowywał się raczej na długą

dyskusję z wykorzystaniem wszystkich możliwych argumentów.

– Życzę jej jak najlepiej – odparł Dunbar.
– Nie wiem, jak panu dziękować. Jestem zmuszony całkowicie zmienić zdanie na temat

urzędników państwowych. Od dziś nie dam powiedzieć na nich złego słowa.

– To już coś – odrzekł ze śmiechem Dunbar i wyłączył się.
Turner był uszczęśliwiony. Ta wspaniała wiadomość nie mogła nadejść w lepszym

momencie. Stan Amandy Chapman pogarszał się. Ciągłe dializy wyczerpywały jej młody
organizm i osłabiały ją psychicznie. Raz rozpoczęty proces mógł szybko doprowadzić do
tragicznego końca.

Stan psychiczny ciężko chorego pacjenta często bywa niedoceniany. Wewnętrzna siła i

optymizm oraz chęć przetrwania niejednokrotnie decydują o jego życiu lub śmierci. Turner
wiedział o tym z doświadczenia. Widywał już dzieci podejmujące walkę i ze łzami w oczach
patrzył na te, które przegrywały. Widział też takie, które odchodziły biernie, jakby bez
oglądania się za siebie. Amanda zbliżała się do momentu kryzysowego. Mogła wybrać albo
jedną, albo drugą drogę.

background image

Choroba Amandy wyciskała swoje piętno również na jej rodzicach. W ciągu ostatnich

kilku tygodni stawali się coraz bardziej podenerwowani i zmęczeni. Wyglądali, jakby
przybyło im lat. Turner odszukał numer ich telefonu na karcie choroby Amandy i podniósł
słuchawkę.

– Tak? – odezwał się kobiecy głos.
– Kate? Tu Clive Turner ze szpitala w Glasgow, lekarz Amandy.
– Czy coś się stało? Co z Amandą? Zdarzyło się coś złego?
– Nic podobnego, Kate. Zapewniani cię – uspokoił ją Turner. – Wręcz odwrotnie.

Właśnie miałem telefon ze Szpitala Médic Ecosse. Zgodzili się przyjąć ją.

– Naprawdę?! O mój Boże, to cudownie! Tak się baliśmy. Wczoraj wieczorem mówiłam

Sandy’emu, że od kilku dni Amandą jest taka słaba.

– Mam nadzieję, że to się zmieni, kiedy Médic Ecosse zastosuje swoją nowoczesną

aparaturę do dializy. Nie można obiecywać sobie zbyt wiele, ale przypuszczam, że poczuje
się dużo lepiej. Jeśli zdołają ustabilizować jej stan, przynajmniej zyskamy na czasie.
Pozostanie czekać i wierzyć, że niedługo znajdą dla niej odpowiednią nerkę. – Usłyszał w
słuchawce łkanie Kate. – Wiem, wiem... – zaczął ją pocieszać. – Dobrze jest się wypłakać.
Łzy przynoszą ulgę, gdy przez dłuższy czas żyje się w niepokoju i napięciu. Człowiek nawet
nie zdaje sobie sprawy, ile nagromadziło się w nim goryczy, dopóki nie wybuchnie płaczem.

– To prawda... – przyznała Kate, odzyskując równowagą. – Nie znajduję słów, żeby ci

podziękować, Clive. Ty pierwszy o tym pomyślałeś.

– Zwykły przypadek. Akurat tamtego ranka zobaczyłem okólnik z Urzędu do spraw

Szkocji.

– Kiedy będzie przeniesiona?
– W piątek, jeśli odpowiada wam ten termin.
– Im szybciej, tym lepiej – odrzekła Kate. – Nie mogę się doczekać, kiedy powiem o tym

Sandy’emu. Dziś ma nocny dyżur.

– Zrób to jak najprędzej, a jutro zadzwoń do mnie. Wtedy wszystko ostatecznie

uzgodnimy – zakończył Turner i wyłączył się.

Kate odłożyła słuchawkę i opadła na fotel. Czuła się tak, jakby opuściły ją wszystkie siły.

Ujęła głowę w dłonie i przez chwilę wpatrywała się w podłogę. „Błagam cię, Boże, żeby ten
koszmar wreszcie się skończył” – pomodliła się w duchu. „Żeby od tego momentu wszystko
zaczęło zmieniać się na lepsze. Żebyśmy znów byli szczęśliwą rodzina, jak przedtem. Żeby
do tego domu powrócił uśmiech...”. Nagle otrząsnęła się i chwyciła za telefon. Musiała
zawiadomić Sandy’ego.

Nawet deszcz padający w piątek od rana nie mógł zgasić optymizmu, jaki zapanował w

domu Chapmanów po telefonie Clive’a Turnera. Cisza i zamyślone spojrzenia utkwione w
oknie podczas śniadania, które stanowiły codzienność w ostatnich tygodniach, teraz należały

background image

do przeszłości. Zastąpiły je uśmiechy i ożywione rozmowy. Nastąpił wymarzony przełom, o
który tak się modlili. Wprawdzie nadal musieli czekać na odpowiedni organ dla Amandy, ale
oboje czuli, że niedługo na pewno będzie on dostępny. Doszli do punktu zwrotnego tej
okropnej drogi.

– Przypomnij mi, o której mamy tam być? – zapytał Sandy, wstając od stołu i sięgając po

dzbanek z kawą stojący na podgrzewaczu.

– Clive powiedział, że gdybyśmy dotarli tam około drugiej, Amanda mogłaby pojechać z

nami. Byłoby to dla niej dużo przyjemniejsze niż podróż karetką, nie sądzisz?

– Oczywiście – zgodził się Sandy. – Znowu razem, cała trójka... – Wracając do stołu

ścisnął ramię Kate. Usiadł i napełnił filiżanki.

– Zrobić więcej tostów?
Pokręcił głową.
– Nie... Może w drodze do Glasgow wstąpimy gdzieś na lunch? Co o tym sądzisz?
– Brzmi zachęcająco – przyznała Kate.
– Nie robiliśmy czegoś takiego od wieków.

Podróż minęła im w dobrym nastroju. Zjedli lunch w zajeździe położonym tuż obok

głównej, dwujezdniowej drogi. Jedzenie nie było nadzwyczajne, ale bardziej liczył się fakt, że
znów są razem wśród ludzi, w lokalu. Mieli okazję pożartować z kulinarnych zdolności
Szkotów.

Przed szpitalem, jak zwykle, nie mogli znaleźć miejsca do zaparkowania samochodu, ale

dziś nie miało to znaczenia. Sandy nie wściekał się tym razem, co zazwyczaj robił, mając
pretekst do wyładowania złości i nagromadzonego napięcia.

Clive Turner zauważył ich, gdy wchodzili na oddział, i gestem przywołał oboje do swego

gabinetu.

– Jak ona się czuje? – zapytał Sandy.
– Wszystko w porządku – odrzekł Turner. – Godzinę temu miała dializę, więc jeszcze

przez jakiś czas będzie w dobrej formie.

– Zdąży dojechać bez kłopotów do Médic Ecosse? – spytała Kate.
– O tak! – zapewnił Turner. – Ma spokój na kilka godzin. Możecie zabrać ją na

przejażdżkę, jeśli chcecie. Jest okazja, by spędzić razem trochę czasu, całą rodziną – nie
szczędził słów zachęty.

– Myślisz, że ona czuje się na siłach? – upewniła się Kate.
– Jest wyczerpana, wiadomo. Ale myślę, że z przyjemnością popatrzy przez chwilę na coś

innego niż szpitalne mury. Dobrze jej to zrobi. Tylko nie powinna się przemęczać.

– A w Médic Ecosse nie czekają już na nas? – zaniepokoił się Sandy.
– Rozmawiałem z nimi. Znają sytuację. Trzeba się u nich zjawić przed szóstą.
– Tyle dla nas robisz. Jesteśmy ci wdzięczni – Kate uśmiechnęła się.

background image

– Nie ma za co – odrzekł Turner. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. To się

wam należy.

– Dzięki – powiedział Sandy, ściskając dłoń lekarza. Poszedł z Kate na oddział.

Pielęgniarka zaczynała już ubierać Amandę.

– Ja to zrobię! – wyrwała się Kate z uśmiechem. – Ostatnio nieczęsto mam taką okazję.
Sandy zszedł do samochodu, a Kate w tym czasie skończyła ubierać córkę. Gdy

wychodziła ze szpitala, przytrzymując drzwi przed Turnerem niosącym Amandę, Sandy
czekał już za kierownicą w jednej z zatok dla podjeżdżających karetek. Kate z Amandą
usiadły na tylnym siedzeniu Esmeraldy i odjeżdżając pomachały przez tylną szybę lekarzowi.

– Doktor Turner powiedział, że możesz dzisiaj zjeść dużo lodów – odezwała się Kate,

przytulając córkę. – Cieszysz się?

Sandy ustawił lusterko wsteczne tak, by widzieć reakcję Amandy. Skinęła lekko głową i

uśmiechnęła się blado. Sandy z trudem przełknął ślinę. Dziecko było bardzo osłabione.

– Wiem, gdzie możemy dostać najlepsze lody w mieście – pochwalił się.
– Niech zgadnę – odrzekła Kate. – U Daniellego?
– Dać tej kobiecie zagadkę... – westchnął Sandy. – Pojedziemy tam i poprosimy o

największe rożki, jakie tylko pan Danielli potrafi zrobić.

Amandą zaczęła dzielnie zjadać swoją porcję, ale szybko straciła zainteresowanie lodami

i mocno przytuliła się do matki w samochodzie. Sandy spojrzał pytająco na Kate. Co dalej?
Wzruszyła ramionami i zmierzwiła włosy córki.

– Może popatrzymy na kaczki w parku?
Pomysł spodobał się Amandzie. Pokiwała głową niemal z entuzjazmem.
– Słusznie – zgodził się Sandy. – Ale najpierw kupimy trochę pożywienia.
Zatrzymał się przy piekarni i po chwili przyniósł sześć bułeczek. Kate i Amanda dostały

zadanie podzielenia ich na kawałeczki tak, żeby mieściły się w kaczych dziobach.
Tymczasem Sandy dojechał do parku i ustawił Esmeraldę nad brzegiem stawu.

Kate i Amanda zostały w samochodzie, żeby mała się nie przeziębiła. Sandy wysiadł i

rzucał bułkę kaczkom. Cofał się przy tym coraz bardziej, wabiąc je do auta. Szły śladem
okruchów jak szczury za dźwiękiem czarodziejskiej fujarki Szczurołapa z Hameln. Kiedy
podeszły wystarczająco blisko, Kate opuściła szybę i razem z Amandą karmiła je z okna
samochodu. Sandy przyglądał się temu z boku. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął
teraz usłyszeć śmiech swojej córeczki. Ale się go nie doczekał. Amanda wolno i z namysłem
rzucała okruchy, patrząc nieobecnym wzrokiem na kaczki, chwytające pożywienie jedna
przez drugą.

Około czwartej zaczęła być śpiąca i Kate zaproponowała:
– Może już czas, żeby ją tam zawieźć?
Sandy skinął głową i uruchomił silnik. Po piętnastu minutach byli w Médic Ecosse.
– Czy Clive Turner dawał nam jakieś papiery? – zapytał, zatrzymując się na parkingu dla

background image

gości.

– Chyba nie... – zastanowiła się Kate. – Wszystko powinno być już załatwione.
– Miejmy nadzieję, że masz rację – mruknął. Miał wątpliwości, czy nie będzie musiał

tłumaczyć komukolwiek, kim są i po co tu przyjechali. Ale jego obawy rozwiały się niemal
natychmiast po przekroczeniu progu szpitala.

– Państwo Chapman? – domyśliła się uśmiechnięta recepcjonistka. – A to na pewno

Amanda. Oczekiwaliśmy państwa. Już dzwonię po doktora Rossa. Zaraz zejdzie na dół.
Proszę się rozgościć – wskazała komfortowo umeblowaną poczekalnię.

Kate usiadła i wzięła Amandę na kolana. Sandy zajął miejsce naprzeciwko. Amanda

zaczęła ssać palec, jak zwykle, gdy była zmęczona. Popatrzyła na pudło zabawek ustawione
w poczekalni, żeby dzieci miały zajęcie, ale nie wykazała wielkiego zainteresowania. W
oczach wciąż miała to nieobecne spojrzenie, które tak niepokoiło Sandy’ego. Kiedy odwróciła
się do niego, uśmiechnął się szybko, by nie zauważyła jego smutnej miny.

– Doktor Ross zaraz przyjdzie, Księżniczko – powiedział. – Obiecuję ci, że pod jego

opieką wyzdrowiejesz.

Amanda dalej ssała palec.
James Ross zjawił się w towarzystwie Thomasa Kinscherfa i dwóch pielęgniarek.

Podszedł do Chapmanów i przedstawił się. Jego życzliwość i bezpośredniość natychmiast
sprawiły, że Kate i Sandy poczuli się swobodniej.

– A to jest ta młoda dama, której coś dolega, tak? – Ross przyklęknął na jedno kolano i

lekko uścisnął dłoń Amandy. – Zajmiemy się tym. Na razie mamy dla ciebie niespodziankę.
Lubisz niespodzianki?

Amanda skinęła głową, nie wyjmując palca z buzi.
– Świetnie. – Ross odwrócił się do jednej z pielęgniarek, wziął od niej paczkę zawiniętą

w elegancki papier i wręczył ją Amandzie. – To dla ciebie. Pomóc ci rozpakować?

Dziewczynka znów skinęła głową. Chirurg rozerwał opakowanie i wyciągnął puszystego

królika.

– Ma na imię Albert. Podoba ci się?
Amanda wyjęła palec z buzi i uśmiechnęła się szeroko, biorąc do rąk zabawkę. Jej

uśmiech był zaraźliwy i wszyscy uśmiechnęli się razem z nią.

– To bardzo miłe z pana strony – odezwała się Kate. – Dziękujemy.
Sandy zawtórował jej.
– Nie ma o czym mówić – odrzekł swobodnie Ross. – Witamy tak każdego małego

pacjenta.

Sandy próbował zaznaczyć, że nie są klientami, którzy płacą, ale Kinscherf natychmiast

powstrzymał go gestem uniesionej dłoni.

– Dla nas Amanda jest taką samą pacjentką jak wszyscy inni, których tu mamy pod swoją

opieką, i tak będzie traktowana. Każdy, kogo przyjmujemy, zasługuje na szczególne względy

background image

i otrzymuje to, co najlepsze.

– Dziękujemy – powtórzył Sandy.
– Myślą, że czas zająć się przyjęciem tej młodej damy na oddział, prawda siostro? –

zaproponował Ross.

Jedna z pielęgniarek odebrała delikatnie Amandę matce. Przez moment wydawało się, że

dziewczynka zamierza głośno zaprotestować, ale chirurg szybko przejął inicjatywę.

– Nie bój się. Mamusia pójdzie z nami.
Wszyscy wsiedli do windy i wjechali na piętro, gdzie znajdował się oddział

transplantacyjny. Jedna pielęgniarka zajęła się Amandą, druga zaś towarzyszyła Kate i
Sandy’emu. Gdy szli korytarzem za Rossem i Kinscherfem, gawędziła z Chapmanami o
pogodzie.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił chirurg. – Oto pokój Amandy.
Kate i Sandy uśmiechnęli się, kiedy weszli do środka. Pokój wyglądał tak, jakby został

specjalnie zaprojektowany dla dziewczynki w wieku ich córki. Na ścianach wisiało mnóstwo
obrazków przedstawiających postacie z Alicji w Krainie Czarów i z Kubusia Puchatka.
Zauważyli kilka lalek i pluszowych zabawek. Przypominały postacie widoczne na ścianach,
jakby przenosząc bohaterów bajek z obrazków w rzeczywistość. W rogu obok łóżka stał
ogromny domek dla lalek.

Ross zwrócił się do Amandy.
– Zabiorę teraz mamusię i tatusia na małą pogawędkę do pokoju obok, a przez ten czas

siostra położy cię do łóżeczka. Obiecuję, że za kilka minut wrócimy do ciebie. Zgadzasz się?

Amanda skinęła głową, a Kate i Sandy uśmiechnęli się, widząc, jak szybko

podporządkowała się woli lekarza mającego właściwe podejście do dzieci. Poszli za Rossem
do jego gabinetu i usiedli w głębokich, skórzanych fotelach. Chirurg usadowił się na wprost
nich, za biurkiem i otworzył teczkę Amandy.

– Dziś wieczorem zrobimy jej dializę i zobaczymy, jaka będzie reakcja. Potem

postanowimy, co dalej – powiedział. – Najważniejsze, żeby osiągnąć stabilizację jej stanu, by
móc wprowadzić pewną rutynę w postępowaniu, zamiast ciągle zmieniać czas i okres dializy.
Jeśli to nam się powiedzie, jej ogólny stan poprawi się i unormuje. Pozostanie problem
degradacji tkanki, ale nie wszystko naraz, prawda?

– Oczywiście – zgodziła się Kate.
– Muszę jednak uprzedzić, że nie mogę nic obiecać. Naszym kolegom w Szpitalu Chorób

Dziecięcych nie udało się i nasze wysiłki też mogą zakończyć się niepowodzeniem. Zrobimy,
co w naszej mocy, ale najlepszym wyjściem dla Amandy jest transplantacja. Może być jedyną
szansą, choć jak państwo wiedzą, na to nie mamy wpływu.

– Zdajemy sobie z tego sprawę – odrzekł Sandy.
– Słusznie.
– A co z odwiedzinami, panie doktorze? – zapytała Kate.

background image

– Możecie państwo przyjeżdżać, kiedy tylko chcecie – zapewnił Ross. – Z ewentualnym

noclegiem też nie ma problemu. Będziecie naszymi gośćmi.

– Dobrze wiedzieć – odparła Kate.
– Aczkolwiek dzisiaj odradzałbym pozostanie na noc. Chcemy, żeby Amanda

przyzwyczaiła się do nas. Musimy zdobyć jej zaufanie. To bardzo istotna sprawa. I proszę się
nie martwić, zadbamy o nią.

– Jestem tego pewna – powiedziała Kate. – Dziękujemy panu. Jesteśmy bardzo

wdzięczni.

Oboje wrócili do córki. Amanda była już w piżamie i z uwagą słuchała objaśnień

pielęgniarki na temat domku dla lalek.

– Tu z tyłu jest taki mały pstryczek do włączania światła w środku, widzisz?
Okna domku rozświetliły się i Amanda uśmiechnęła się szeroko. Potem spojrzała na

rodziców i znów na zabawkę, jakby trochę zażenowana, że aż tak jej się podoba.

Kate i Sandy wymienili spojrzenia i uśmiechy.
– Chciałabyś, żeby tatuś zbudował ci taki sam, kiedy wrócisz do domu? – zapytał Sandy,

choć nie miał wątpliwości, jaką usłyszy odpowiedź. Amanda pokiwała głową i wtuliła się w
poduszkę. Sandy przyklęknął obok niej. – Więc umowa stoi. Ty będziesz grzeczną
dziewczynką, która słucha panów doktorów i pań pielęgniarek, a ja zbuduję ci najładniejszy
domek dla lalek, jaki kiedykolwiek widziałaś.

– A będzie miał światło? – spytała Amanda.
– W każdym pokoju – obiecał Sandy i pocałował ją lekko w czoło. Amanda znów

włożyła palec do buzi.

– Jest zmęczona – stwierdziła Kate, zajmując miejsce Sandy’ego i odgarniając jej włosy z

czoła. – Mamusia i tatuś muszą teraz iść, ale zobaczymy się jutro.

– Proszę się nie martwić – powiedziała pielęgniarka, widząc smutek i niepokój w oczach

Kate. – Będzie tu pod dobrą opieką.

Po wyjściu z pokoju Sandy otoczył żonę ramieniem.
– Rozchmurz się. Od dziś wszystko ma być lepiej, pamiętasz?
– Masz rację. – Kate ścisnęła jego rękę. – Tylko czasem wydaje się taka malutka. To

przecież jeszcze zupełne dziecko, a musi tyle wytrzymać.

– Wyjdzie z tego – dodał jej otuchy Sandy. – Zobaczysz.
– O Boże... Mam nadzieję. – Kate wyciągnęła z torebki zmiętą chusteczkę i przycisnęła ją

do oczu. Odetchnęła głęboko i wyprostowała się. – Jedźmy już.

Na parkingu Sandy zatrzymał się nagle, zanim zdążyli dojść do Esmeraldy.
– Co się stało? – spytała Kate.
– Nie odnosisz wrażenia, że trochę nie pasujemy do otoczenia?
Kate wyglądała na zupełnie zaskoczoną. Dopiero po chwili zrozumiała. Ich Esmeralda

stała pomiędzy limuzyną marki Mercedes a sportowym BMW coupé.

background image

– O rany... – westchnęła. – Chyba masz rację. – Rzut oka wystarczył, by zauważyć, że

wokół zaparkowane są samochody niemal wyłącznie najlepszych marek i rzadko który ma
więcej niż dwa lata.

Sandy otworzył przed nią drzwi i skłonił się uniżenie.
– Czy łaskawa pani zechce zająć miejsce? – zapytał tonem lokaja.
– Idiota – roześmiała się Kate i wsiadła do samochodu.
Sandy przekręcił kluczyk w stacyjce, ale rozrusznik nie zareagował. Rozległo się tylko

ciche pyknięcie.

– Gówno z tego – zaklął.
– Nie żartuj – zaniepokoiła się Kate.
– Niestety – skrzywił się. – Nasza Esy robi nam głupie kawały.
– Ale sobie wybrała moment. – Kate obejrzała się przez ramię. – Nie wiesz, co to może

być?

– Włącznik elektromagnetyczny działa, ale wirnik rozrusznika nie obraca się. Może się

zablokował.

– Potrafisz to naprawić?
– A czy ptak potrafi fruwać? – Sandy otworzył drzwi i wysiadł. Kate cierpliwie czekała,

gdy grzebał pod maską. Kilka przekleństw świadczyło o tym, że poszukiwania przyczyny
awarii trwają. Samochód zakołysał się lekko.

– Spróbuj zapalić, Kate.
Przesunęła się na fotel kierowcy i przekręciła kluczyk. Ale spod maski dobiegło tylko

przekleństwo Sandy’ego.

– Nic z tego? – zapytała niepewnie.
– Wyczerpał się akumulator. Musimy spróbować na pych.
Kate zwolniła hamulec ręczny i położyła dłonie na kierownicy. Sandy wytoczył auto

stojące tyłem do wyjazdu z luki parkingowej.

– Gotowa? – upewnił się, okrążając forda, żeby popchnąć go do przodu.
– Gotowa.
Parking był zupełnie płaski, a szkoda, bo drobna pochyłość terenu ułatwiłaby zadanie.

Sandy z trudem rozpędził trochę samochód.

– Teraz! – krzyknął, odrywając ręce od bagażnika auta i prostując się. Kate puściła pedał

sprzęgła. Ford przyhamował gwałtownie, skoczył do przodu i stanął.

– Dobra... Spróbujmy jeszcze raz – sapnął Sandy.
– Może pomóc? – zabrzmiał nagle za jego plecami męski głos.
Obejrzał się. Przed nim stał wysoki, ciemnowłosy mężczyzna.
– Trochę oporny. Nie ma ochoty zaskoczyć – zauważył nieznajomy.
– Nie rozumiem tego – Sandy rozłożył ręce. – Przecież aż tak nie zmarzł. Stał tu tylko pół

godziny, a akumulator całkiem wysiadł.

background image

Obaj mężczyźni solidnie zabrali się do roboty. Tym razem samochód potoczył się

szybciej niż poprzednio.

– Teraz! – wrzasnął Sandy.
Esmeralda znów przyhamowała, skoczyła do przodu i zamarła, nie wydając z siebie

żadnego dźwięku.

– Do trzech razy sztuka – zaproponował nieznajomy, ponownie opierając dłonie na klapie

bagażnika.

Sandy skinął głową i już miał zacząć pchać, gdy nagle zamarł jak porażony.
– Kate?
– Tak? – dobiegło z wnętrza auta.
– Mam nadzieję, że włączyłaś zapłon?
Po dłuższej chwili ciszy usłyszał pełną skruchy odpowiedź.
– Przepraszam...
Mężczyźni wymienili znaczące uśmiechy, po czym popchnęli Esmeraldę jeszcze raz.

Próba powiodła się. Kiedy Kate zwolniła sprzęgło, silnik ożył. Objechała parking dookoła,
podczas gdy Sandy dziękował obcemu mężczyźnie za pomoc.

– Nie ma za co. Byliście państwo w odwiedzinach u pacjenta?
– Przywieźliśmy córkę. Przyjęli ją na oddział transplantacyjny.
– A więc do doktora Rossa.
– Pan tu pracuje? – zapytał Sandy. – Jest pan lekarzem?
– Coś w tym rodzaju – mężczyzna wyciągnął rękę. – Steven Dunbar.
– Sandy Chapman. Moja żona, Kate, zaczyna drugie okrążenie za kierownicą zielonego

bolida. To Williams Renault, zwany przez nas Esmeraldą.

Dunbar od razu skojarzył nazwisko Chapmanów z telefonem od Turnera i uśmiechnął się.
Esmeraldą wolno przejechała obok. Wychylona przez okno Kate zawołała niecierpliwie:
– Kiedy będę mogła stanąć?
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem na widok zabawnej udręki malującej się na jej

twarzy.

– Nawet zaraz! – zawołał Sandy. – Tylko nie gaś silnika.
Kate nacisnęła hamulec i przez chwilę wsłuchiwała się w odgłos pracy motoru na

wolnych obrotach. Stwierdziwszy, że chodzi równo, wysiadła i podeszła do mężczyzn.

– To doktor Dunbar – przedstawił nowego znajomego Sandy.
Dunbar przywitał się i wyjaśnił:
– Prawdę mówiąc, nie jestem tu lekarzem, lecz urzędnikiem państwowym. Czuwam nad

wydawaniem pieniędzy, które rząd zainwestował w ten szpital.

– Interesujące – powiedziała uprzejmie Kate.
– Więc pewnie nie jest pan zachwycony, że naszą Amandę będą tu leczyć bezpłatnie? –

spytał Sandy.

background image

– Wręcz przeciwnie – zaprzeczył Dunbar. – Bardzo się cieszę, że ją tu przyjęto.
– Dziękuję za pomoc przy pchaniu samochodu – powiedział Sandy.
– Nie ma o czym mówić.
Dunbar popatrzył na odjeżdżających Chapmanów i pomachał im na pożegnanie. Był

zadowolony, że wyraził zgodę na przyjęcie ich córki. Musiał zrewidować swoje poglądy na
temat stosunku Médic Ecosse do pacjentów leczonych bezpłatnie. Niesłusznie podejrzewał,
że szpital interesuje się tylko łatwymi przypadkami, które zapewniają mu dobrą reklamę
tanim kosztem.

Zastanawiała go jednak pewna rzecz. Wyszedł właśnie z konferencji prasowej, której

bohaterką była dziewczynka po operacji szczęki. Dziennikarzom nie wspomniano natomiast
ani słowem o pacjentce przyjętej bezpłatnie na oddział transplantacyjny. Dlaczego? Czyż nie
powinno się wykorzystać tak wspaniałej okazji do zebrania oklasków?

Spotkanie z prasą nie wypadło tak źle, jak się obawiał. Przedstawiono na nim zwyczajną

miejscową dziewczynkę, nie podejrzewającą nawet przez moment, że jest wykorzystywana w
konkretnym celu. Bawiło ją, że znajduje się w centrum uwagi. Wyglądała na zadowoloną, gdy
na życzenie fotografów pozowała do zbiorowych zdjęć w otoczeniu personelu szpitala i w
towarzystwie lokalnego radnego, korzystającego z szansy na zbicie własnego kapitału
politycznego. Dunbar pamiętał tego mężczyznę. Był to ten sam członek Partii Pracy, który
podczas konferencji z udziałem przedstawicieli Urzędu do spraw Szkocji i Médic Ecosse
demonstrował swą wrogość w stosunku do prywatnych placówek medycznych. Teraz
uśmiechał się do obiektywów aparatów fotograficznych, otaczając ramieniem małą gwiazdę, i
starał się wywrzeć na wszystkich wrażenie, że to on jest głównym motorem całej sprawy.

Ale Dunbar nie był tym oburzony. Naprawdę liczyło się tylko to, że dzięki udanej

operacji dziewczynce stworzono możliwość prowadzenia normalnego życia. Ostatecznie cena
nie była zbyt wygórowana, jak wcześniej powiedziała Ingrid. Czy komuś mogło zaszkodzić
to, że szpital będzie miał dobrą prasę, a przy okazji skorzysta na tym jakiś polityk? Tak
zwykle postępują politycy. Tak funkcjonuje świat ludzi dbających o własne interesy. Kto nie
wykorzystuje swojej szansy, ten przegrywa.

Dlatego Dunbar bardzo się dziwił, że szpital nie pochwalił się przed prasą zamiarem

wyleczenia córki Chapmanów. Transplantacja to o wiele poważniejsza sprawa niż
stosunkowo prosty zabieg chirurgiczny poprawiający kształt szczęki, z powodu którego
odbywała się uroczystość. Miał zamiar zapytać o to Ingrid, ale dopiero po weekendzie. Na
razie zaplanował wizytę w Bearsden i zwrot pamiętnika Sheili Barnes.

W połowie drogi zaczęły go ogarniać wątpliwości. Jaki sens miało odwożenie notesu do

jej domu, skoro wszystko wskazywało na to, że ani ona, ani Cyril już nigdy tam nie wrócą? Z
drugiej strony, miałby wyrzuty sumienia, gdyby go zatrzymał. Ten notatnik stanowił coś
więcej niż tylko kronikę wydarzeń. Mówił wiele o kobiecie, która go pisała. Postanowił
zwrócić go Sheili do rąk własnych, pojechać w weekend do Helensburgha, podziękować jej i

background image

powiedzieć, że bardzo mu się przydał.

Gdy wracał do miasta, przypomniał sobie o Lisie Fairfax. Powinien jej powiedzieć o

Sheili Barnes, o tym, kim była, a także o jej skardze pod adresem szpitala. Ale tak
przyzwyczaił się do mówienia ludziom tylko tego, co muszą wiedzieć, że wolał siedzieć
cicho. Jednak Lisie mogła dodać otuchy świadomość, że jeszcze ktoś oprócz niej wysuwał
takie same zarzuty w stosunku do Médic Ecosse. A jeśli ktoś zasługiwał na to, by go podnieść
na duchu, to na pewno Lisa. Niewiele miała z życia – bez pracy, bezustannie gotowa na każde
skinienie chorej umysłowo matki. Pod wpływem nagłego impulsu podjechał przed jej dom i
wcisnął guzik domofonu.

– Tak?
– Steven Dunbar. Mogę wejść na górę?
– Chyba tak... – w głosie Lisy zabrzmiało wahanie.
Elektryczny zamek został odblokowany i Dunbar szybko wbiegł na trzecie piętro.
– Nie spodziewałam się, że znów pana zobaczę – zdziwiła się Lisa, zapraszając go do

mieszkania.

Dunbar rozejrzał się niepewnie.
– Matka śpi – uspokoiła go.
– Przejeżdżałem tedy – skłamał. – Poprzednio nie powiedziałem pani o czymś, co

powinna pani wiedzieć. Chodzi o Sheilę Barnes.

– O Sheilę Barnes? – powtórzyła. – To ta pielęgniarka, o którą pan pytał. Był pan ciekaw,

czy ją znałam.

– Zgadza się. Odeszła z Médic Ecosse dużo wcześniej, zanim pani zaczęła tam pracować,

ale w swoim czasie przeszła przez to samo... Jej pacjent na oddziale transplantacji zmarł
wtedy w takich samych okolicznościach.

Lisa przyglądała mu się tak, jakby nie była pewna, czy powinna być oburzona, że nie

poinformował jej o tym od razu.

– Chce pan powiedzieć, że nie tylko mnie zdarzyła się taka historia?
– Tak – wyznał Dunbar. – To jest prawdziwy powód mojego przyjazdu do Szkocji.

Przysłano mnie tu, bo obie twierdziłyście, że waszym pacjentom przeszczepiono niewłaściwe
organy.

– Czy ją też potraktowano jak wariatkę?
– Tak – potwierdził Dunbar. – Nikt nie brał poważnie tego, co mówiła. Niestety, ona i jej

mąż mają raka. Sheila jest umierająca. Odwiedziłem ją w hospicjum w Helensburghu.
Wyjawiła mi, że prowadziła pamiętnik. Chciała, żebym go przeczytał.

– I co panu dała ta lektura?
– Notatki są bardzo szczegółowe. Uderzyło mnie podobieństwo pani wersji wydarzeń i jej

opisu.

– Więc może nawet jest pan gotów nam uwierzyć?

background image

– Trudno byłoby mi nie uwierzyć.
– Cieszę się. Mówił pan, że mąż Sheili też ma raka?
– Przebywa w tym samym hospicjum, co ona.
– Jakie to dziwne i co za parszywe szczęście. Mam nadzieję, że razem jest im łatwiej.
Dunbar nie odezwał się, ale pomyślał tak samo. Lisa wstała i przykręciła elektryczny

kominek.

– Nie żal panu praktyki lekarskiej?
– Nic a nic. Nigdy jej naprawdę nie lubiłem. Nie czułem powołania, więc

zrezygnowałem. Po prostu.

Uśmiechnęła się.
– Uczciwe podejście do sprawy. Znam wielu lekarzy, którzy nie mają powołania do

swojego zawodu, ale nigdy nie przyszłoby im do głowy, żeby go porzucić. Będą się trzymać
tej profesji aż do emerytury, kiedy to wreszcie dostaną pamiątkowy zegar wraz z
podziękowaniami od wszystkich biedaków, którym szczęśliwie udało się przeżyć pod ich
opieką.

– Kiedy się raz zacznie, trudno się wycofać – zauważył Dunbar.
– Być może – zgodziła się Lisa. – Napije się pan?
– Chętnie. Mam za sobą długi dzień.
Lisa przygotowała dwa dżiny z tonikiem, podała jedną szklankę Dunbarowi i usiadła.

Nagle zapytała wprost:

– Jaka jest prawdziwa przyczyna pańskiej dzisiejszej wizyty?
Pytanie zaskoczyło go.
– Chciałem powiedzieć o Sheili Barnes. Pomyślałem, że ma pani prawo wiedzieć.
– Wcale tak nie jest. Nie miał pan obowiązku mówić mi o tym. Więc dlaczego pan to

zrobił?

– Uważałem, że powinna pani wiedzieć – powtórzył Dunbar, ale zabrzmiało to

nieprzekonująco. Nawet dla niego samego.

– A może kierował się pan współczuciem? Użala się pan nad moim losem?
– Chciałem...
– Nie cierpię, gdy ktoś odwiedza mnie z litości. Nie potrzebuję jej.
– Moja wizyta nie ma absolutnie nic wspólnego z litością. Przysięgam – odrzekł cicho. –

Po prostu od razu panią polubiłem. A ponieważ nie znam tu nikogo, chciałem się z panią
znów zobaczyć i musiałem znaleźć jakiś pretekst.

– Tak już lepiej – stwierdziła po chwili zastanowienia.
– Lisa! – dobiegło nagle z sypialni. – Gdzie moje śniadanie?! Chcę zjeść śniadanie!
– Już idę, mamo – oznajmiła Lisa, nie odrywając wzroku od Dunbara.
Machinalnie spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta wieczorem. Wstał.
– I tak miałem zamiar już iść. Czy będę mógł niedługo znowu wpaść?

background image

Spojrzała na niego z powątpiewaniem.
– Pod warunkiem, że nie przyniesie mi pan w prezencie swojego współczucia.
– Przyniosę dżin – obiecał.

background image

9

Dunbar obejrzał w swoim pokoju Wieczorne Wiadomości i wyłączył telewizor. Ciszę

zakłócały tylko krople deszczu uderzające o szybę. Najpierw był to nieregularny stukot, który
wkrótce przerodził się w nieustanny grzechot. Podszedł do okna i przez chwilę patrzył na
nocną ulewę. Potem zaciągnął zasłony i postanowił iść spać.

Leżąc w łóżku, myślał o minionym wieczorze. Cieszył się, że ponownie nawiązał kontakt

z Lisa. Bardzo mu się spodobała, zwłaszcza z powodu troski o innych. Podobnie jak Sheila
Barnes, była urodzoną pielęgniarką. Miała w sobie coś, czego nie nabywa się dzięki nauce
zawodu czy praktyce. Z takim charakterem przychodzi się na świat. Zapamiętał, co
powiedziała o Sheili i Cyrilu. Wyraziła nadzieję, że razem jest im raźniej w ostatnich dniach
życia.

Dotychczas nie zastanawiał się nad pewnym aspektem tej sprawy, choć od początku nie

dawało mu to spokoju. Lisa miała rację: to było dziwne, że Sheila i jej mąż zachorowali na
raka w tym samym czasie. Przełożona w hospicjum też zwróciła na to uwagę. Żadne z
Barnesów nigdy nie paliło, a jednak oboje zapadli na wyjątkowo złośliwą odmianę raka płuc
niemal jednocześnie. Jak gdyby oddziaływał na nich jakiś czynnik rakotwórczy, co wydawało
się jednak mało prawdopodobne na zadrzewionym przedmieściu Bearsden. W tej okolicy nie
roiło się raczej od zakładów chemicznych zatruwających środowisko toksycznymi
wyziewami, Barnesowie nie mieszkali tuż obok elektrowni jądrowej, a ścian domków w
Bearsden nikt chyba nie powykładał płytami azbestowymi.

A z drugiej strony... Dunbar przypomniał sobie wścibskiego sąsiada Barnesów,

Proudfoota, i problem Cyrila z aparatem fotograficznym. Tylko że... nie było żadnego
problemu. W punkcie naprawczym nie znaleziono w nim uszkodzenia, mimo że filmy
wychodziły zamglone, jakby były narażone na działanie światła, albo... czegoś innego.
Dunbar usiadł nagle na łóżku. Nie tylko światło może zniszczyć film w aparacie.
Promieniowanie działa w ten sam sposób. A długotrwałe przebywanie w zasięgu źródła
promieniowania zazwyczaj kończy się u ludzi rakiem.

Czy to możliwe? Czy można sobie wyobrazić, że Sheila i jej mąż byli narażeni we

background image

własnym domu na działanie promieniowania? W głowie Dunbara mnożyły się pytania. Co to
mogło być? Gdzie się znajdowało? Skąd się tam wzięło?

Próbował przekonać samego siebie, że to niedorzeczne. Takie rozważania należało

potraktować jako czysto akademickie ćwiczenie. Jako dowód bujnej fantazji, sprawdzian
funkcjonowania wyobraźni, ale niejako realną możliwość. A jednak sprawa nie dawała mu
spokoju. W jego umyśle zaczęło kiełkować ziarno podejrzenia. Nie mógł zmrużyć oka.
Musiał wiedzieć. Musiał to sam sprawdzić. Tylko jak? Do tego potrzebny był specjalistyczny
sprzęt.

Wprawdzie Inspektorat Naukowo-Medyczny mógł mu dostarczyć praktycznie każde

urządzenie i służyć radą i pomocą każdego fachowca, ale to zajęłoby trochę czasu, a on nie
mógł czekać. Musiał przekonać się natychmiast, czy jego podejrzenia są uzasadnione, choćby
tylko po to, by mieć czyste sumienie. Potrzebował przede wszystkim aparatu do wykrywania
promieniowania, licznika Geigera albo czegoś podobnego.

Spojrzał na zegarek. Do północy brakowało około trzydziestu minut. Jeśli w Médic

Ecosse nie zarządzono jakiegoś nadzwyczajnego pogotowia, o tej porze na oddziale radiologii
nie powinno być nikogo. Jakiś rentgenolog na pewno czuwał pod telefonem na wszelki
wypadek, ale zapewne poza szpitalem. Tam Dunbar mógł zdobyć potrzebny sprzęt. Odrzucił
na bok kołdrę i wyskoczył z łóżka.

Postanowił nie zakradać się do szpitala potajemnie, lecz zupełnie jawnie zajechać przed

główne wejście i powiedzieć w recepcji, że musi sprawdzić jakieś liczby potrzebne mu pilnie
do zestawienia, które właśnie opracowuje. Nie sądził, by jego przyjazd wzbudził czyjeś
podejrzenia. Mógł nawet zostać uznany za godnego podziwu, sumiennego urzędnika
państwowego. Kwadrans powinien wystarczyć na dostanie się tylnymi schodami na oddział
radiologii. Posiadanie nesesera wydawało się całkiem usprawiedliwione. W rzeczywistości
musiał w nim wynieść aparat i jakiś strój ochronny. Ale jeśli radiologia będzie zamknięta?
Nie mógł ryzykować włamania. Postanowił, że jeśli nie uda mu się tam wejść, odłoży sprawę
do rana i zwróci się o pomoc do inspektoratu.

Idąc z parkingu do drzwi wejściowych zastanawiał się, czy możliwe jest, żeby w recepcji

nikogo nie było. Oczywiście nie. Recepcja, jak wszystko w Médic Ecosse, musiała
funkcjonować bez zarzutu. W głównym holu zastał nie tylko uśmiechniętą uprzejmie dyżurną
recepcjonistkę, ale również dwóch umundurowanych strażników. Mężczyźni z ochrony byli
już starsi, ale wyglądali na bardzo sprawnych i czujnych. Mimo że recepcjonistka poznała
Dunbara i przy powitaniu wymieniła jego nazwisko, jeden z ochroniarzy zażądał od niego
przepustki.

– Wpadłem tylko na chwilę – oświadczył Dunbar, zwracając się do recepcjonistki. –

Muszę sprawdzić kilka liczb.

– A ja myślałam, że tacy jak pan zajmują się tylko popijaniem herbatki – zażartowała z

uśmiechem.

background image

– Krzywdzący mit – odparł Dunbar, odwzajemniając uśmiech i kierując się w stronę

podwójnych drzwi prowadzących do głównego korytarza.

Wbiegł po schodach do swojego biura. Poczuł, że ma spocone dłonie. Od dłuższego czasu

nie przeprowadzał żadnej tajnej akcji, więc teraz był zdenerwowany. Zapalił światło w pokoju
i położył neseser na biurku. Serce waliło mu jak oszalałe. Czy naprawdę miał ochotę to
zrobić? Może stracił już do tego dryg? Nie ulegało jednak wątpliwości, że od czasu do czasu
dobrze było wykonać jakieś ryzykowne zadanie, choćby po to, żeby się sprawdzić.

Czując, jak skacze mu tętno, uchylił drzwi gabinetu i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Ani

żywej duszy. Ruszył szybko w kierunku tylnych schodów, starając się nie robić
najmniejszego hałasu. Gdy dotarł do klatki schodowej, zatrzymał się, nasłuchując. Ale wokół
panowała zupełna cisza. Médic Ecosse pogrążony był we śnie.

W połowie drogi na dół usłyszał nagle jakieś głosy. Zbliżały się. Zaczaj się obawiać, że

ktokolwiek to jest, odkryje jego obecność, jeśli skręci na schody. Rozważał, czy nie wbiec z
powrotem na górę, kiedy do jego uszu dotarł odgłos toczącego się korytarzem wózka.
Odetchnął z ulgą. Nikt nie będzie pchał wózka schodami do góry. Uspokojony, zbiegł na dół i
ukrył się za drzwiami z okrągłymi, oszklonymi okienkami. Mógł przez nie obserwować dolny
korytarz.

Zobaczył cztery osoby w chirurgicznych strojach i maskach osłaniających dolną część

twarzy. Zorientował się tylko, że to dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Na wózku leżała
dziewczynka w wieku pięciu, może sześciu lat. Miała zamknięte oczy i była podłączona do
kroplówki, którą trzymała w górze jedna z pielęgniarek. Cała grupa zatrzymała się po
przeciwnej stronie korytarza, na wprost klatki schodowej, przy drzwiach windy. Dziecko
wydawało się uśpione. Biorąc pod uwagę późną porę i stroje chirurgiczne całej czwórki
dorosłych, zapewne było w drodze na salę operacyjną. „Powodzenia” – szepnął Dunbar, gdy
nadjechała winda. Drzwi kabiny rozsunęły się i w blasku światła zobaczył bladą twarzyczkę
dziewczynki. Odczekał chwilę, obserwując wyświetlacz nad windą, i przekonał się, że zespół
chirurgiczny wraz z pacjentką dotarł na drugie piętro. Wysunął się z cienia i szybko ruszył
korytarzem na radiologię.

Szerokie, niebieskie drzwi, które poprzednio stały otworem, by mogły tędy swobodnie

przejeżdżać wózki, teraz były zamknięte. Dunbar przygotował się na najgorsze. Nie zdziwiłby
się, gdyby na noc taki oddział zamykano na cztery spusty. W Médic Ecosse panował przecież
idealny porządek. Rozejrzał się, zanim położył rękę na klamce. Kiedy ją nacisnął, ustąpiła.
Pchnął lekko drzwi. Otworzyły się. Głośno przełknął ślinę i wśliznął się do środka, zamykając
je za sobą.

Wokół panowała kompletna ciemność, w której słyszał tylko własny oddech. Pamiętał, że

na radiologii nie ma okien, więc nikt z zewnątrz nie mógł zobaczyć palącego się tu światła.
Oczywiście przesączałoby się przez szpary wokół drzwi, ale o tej porze nie wydawało się
prawdopodobne, by ktoś znalazł się w pobliżu. Musiał zaryzykować. Przesunął palcami

background image

wzdłuż ściany, natrafił na panel i wcisnął wszystkie cztery włączniki.

Wyposażenie pracowni sprawiało dziwnie groźne wrażenie. Jakby aparaty rentgenowskie

tylko czekały, żeby się poruszył, by wycelować w niego swe promienie. Pasy służące do
unieruchamiania pacjentów na leżance tylko pozornie zwisały w obojętnym bezruchu. Czaiły
się jak węże gotowe go zaatakować, jeśli podejdzie bliżej. Nie mogły się doczekać, żeby
spętać jego kończyny i opasać mu czoło niczym stalowe taśmy, a potem wsunąć bezwładne
ciało wprost w otchłań ciemnej paszczy skanera, w czarną dziurę wiodącą do...

„Weź się w garść, człowieku!” – upomniał się Dunbar, wznosząc oczy ku niebu.

Naprawdę wyszedł z wprawy. Próbował sobie przypomnieć, gdzie widział aparaturę do
badania natężenia promieniowania. W którejś z szafek. Svensen wyjął stamtąd licznik, żeby
zademonstrować mu swoją nową zabawkę. Ale w którym z pomieszczeń go przechowywał?
Ruszył wolno przed siebie, rozglądając się uważnie. Kiedy zajrzał do gabinetu Svensena,
znalazł to, czego szukał. Radiolog wyjął wtedy licznik z szafki stojącej na lewo od biurka.

Dunbar otworzył drzwiczki i dostrzegł trzy aparaty. Dwa z nich były małymi licznikami

do rutynowej kontroli powierzchniowej. Trzeci różnił się od nich. Miał bardziej
skomplikowaną konstrukcję, pozwalającą na dużo dokładniejsze zmierzenie dawki
promieniowania. Jemu wystarczyło prostsze urządzenie. Miało kształt prostokątnej,
metalowej puszki o wymiarach mniej więcej osiem cali na cztery. Na wierzchu przyczepiony
był czujnik przypominający mikrofon. Z licznikiem łączył go spiralny przewód długości
około trzech stóp. Z boku puszki znajdowało się pojedyncze pokrętło służące do regulacji
czułości detektora i kontroli naładowania akumulatora. Dunbar ustawił je w tej pozycji i
strzałka wskaźnika podskoczyła daleko poza czerwoną linię. Akumulator był w dobrym
stanie. Odczepił czujnik i powiódł nim wokół siebie. Rzadkie, przerywane tykanie
oznaczające występowanie normalnego promieniowania w otoczeniu upewniło go, że licznik
działa.

Nadszedł czas, by zastanowić się nad strojem ochronnym. Jeśli ktoś zauważyłby brak tak

małego przedmiotu, jak licznik, pomyślałby zapewne, że jest akurat w użyciu lub że został w
innym pomieszczeniu. Nie od razu zorientowano by się, że zniknął z oddziału. Tak samo
byłoby z rękawicami ochronnymi. Mógłby wziąć tylko jedną. Inaczej przedstawiała się
sprawa z grubym fartuchem noszonym przez radiologów. Jego zniknięcie zbyt rzucałoby się
w oczy. Musiał z niego zrezygnować. Tylko tego brakowało, żeby rano personel podniósł
alarm, że dokonano włamania. Postanowił zadowolić się licznikiem i rękawicą.

Rozejrzał się po raz ostatni, sprawdzając, czy nie pozostawił po sobie żadnych śladów, po

czym zgasił światło i przez chwilę nasłuchiwał pod drzwiami. Cisza. Wymknął się na
korytarz i wrócił do biura. Wkładając do teczki zabrane z radiologii przedmioty, wydał z
siebie przeciągłe westchnienie. Na razie wszystko poszło dobrze. Ale nie mógł zaprzeczyć, że
ta wyprawa kosztowała go sporo nerwów. Przechodząc pewnym krokiem przez hol
wejściowy, uśmiechnął się uprzejmie do recepcjonistki i życzył jej dobrej nocy. Czuł

background image

adrenalinę krążącą w żyłach.

Zbliżając się do ulicy, przy której stał domek Barnesów, sprawdził na wszelki wypadek,

czy ma w kieszeni klucze. Robił to już po raz trzeci, choć wiedział, że tam są. Skrzywił się na
wspomnienie zewnętrznej lampy zapalającej się samoczynnie nad wejściem. Mimo późnej
pory mogła zaalarmować sąsiadów. Ale nikt nie wyszedłby z domu, żeby zapytać, co tu robi.
Ludzie po prostu wezwaliby policję.

Tego akurat było mu najmniej potrzeba. Próbował sobie przypomnieć, pod jakim kątem

pada na ścieżkę światło. Zapaliło się niemal natychmiast po otwarciu furtki, gdy wchodził do
Barnesów po raz pierwszy. Zatem czujnik musiał znajdować się dość wysoko. Mógłby się
przemknąć pod wiązką promieni, nie przecinając jej, gdyby trzymał się blisko ściany domu.

Zaparkował samochód dość daleko od domku Barnesów, przy rezydencji otoczonej

wysokim, iglastym żywopłotem, przez który mieszkający tam ludzie nie mogli dostrzec auta.
Wolał, żeby nikt nie zgłosił obecności stojącego samotnie obcego pojazdu. Żwawym krokiem
przemierzył ulicę, mając nadzieję, że mężczyzna z neseserem nie powinien wzbudzać
podejrzeń. Nie wahał się, nie skradał i nie rozglądał ukradkiem na prawo i lewo.

Tylko raz obejrzał się przez ramię. Nie zobaczywszy nikogo, przesadził nożycami płotek

ciągnący się wokół ogródka Barnesów i przycupnął w zaroślach. Przez blisko minutę trwał w
bezruchu, rozglądając się i nasłuchując. W żadnym z pobliskich domów nie zapaliło się
światło, nie usłyszał też żadnych głosów.

Dom Proudfoota pogrążony był w ciemności. Na szczęście, wszyscy wokół spali. Dunbar

podkradł się cicho do narożnika domku i przywarł do ściany. Posuwając się wzdłuż muru nie
spuszczał z oka czujnika umieszczonego nad drzwiami. Nagłe przypomniał sobie, że niektóre
z urządzeń zabezpieczających reagują również na ciepło ludzkiego ciała, ale musiał
zaryzykować. Teraz albo nigdy. Z kluczami w dłoni przysunął się do drzwi i otworzył je,
najszybciej jak potrafił. Dostał się do środka, a lampa na zewnątrz wciąż pozostawała
zgaszona.

Wszedł do saloniku i zaciągnął zasłony. Były dość grube, by nie przepuszczać światła.

Upewnił się, czy nie pozostawił w nich żadnej szpary i zapalił latarkę. Na wszelki wypadek
odwrócił się tyłem do okna, kiedy wyjmował z nesesera licznik promieniowania. Ustawił go
na największą czułość i trzymając przed sobą czujnik, zaczął wolno poruszać się po pokoju.

Licznik tykał z przerwami, nie wykrywając niczego niepokojącego. Promieniowanie było

na zwykłym poziomie. Dunbar zbliżył się do szafki przy kominku, gdzie Cyril trzymał sprzęt
fotograficzny. Detektor zaczął odzywać się coraz częściej, a sygnał stał się wyraźniejszy.
Dunbar poczuł pulsowanie krwi w skroniach, gdy dotarł do źródła promieniowania. Była nim
biała, wykonana z plastiku, telefoniczna puszka rozdzielcza zawieszona na ścianie.

Cofnął się i położył licznik na podłodze w pewnej odległości od niej. Wskazania wróciły

do normy. Wyjął z teczki rękawicę ochronną oraz śrubokręt. Obracanie nim prawą dłonią w

background image

ciężkiej rękawicy nie było łatwe. Udało mu się jednak odkręcić dwie śruby krzyżowe
mocujące pokrywę. Puszka okazała się jednak pusta.

Zmarszczył czoło i jeszcze raz zbliżył licznik do puszki. Sygnał pojawiał się z dużą

częstotliwością, a strzałka wskaźnika wychyliła się niemal do końca skali. Nasuwało się tylko
jedno wytłumaczenie. Choć w puszce nie było obecnie substancji radioaktywnej, to jednak
niedawno musiała się ona w niej znajdować.

Licznik, którego używał Dunbar, był prostym urządzeniem. Dostarczał jedynie informacji

o poziomie i zasięgu promieniowania, ale nie mówił niczego o jego źródle. Trzymając czujnik
przed sobą, Dunbar ustalił, że w odległości około ośmiu stóp od puszki wskazania wracają do
normy. Musiał się zastanowić, co dalej. Nie spodziewał się, że zaistnieje taka sytuacja.
Oświetlił latarką wnętrze puszki i sprawdził wchodzący do niej cienki kabel telefoniczny.
Przechodził przez nią prosto, bez żadnych odgałęzień. Puszka rozdzielcza nie była w ogóle
potrzebna. Nie spełniała żadnej funkcji. Stanowiła tylko atrapę.

Jedyną rzeczą, do której mogła służyć, było ukrycie źródła promieniowania. Ktoś

zainstalował ją celowo tylko po to, by narazić Sheilę Barnes i jej męża na działanie zabójczej
substancji. A może chodziło jedynie o Sheilę? Bo z pewnością należało podejrzewać Médic
Ecosse. Substancji promieniotwórczych nie kupuje się w pierwszym lepszym sklepie, ale są
one dostępne w szpitalach. W celach leczniczych i diagnostycznych używa się tam różnych
izotopów.

Dunbar jeszcze raz przyjrzał się pustej puszce. Źródło promieniowania stanowiące dowód

zbrodni zostało usunięte. Zapewne wtedy, gdy spełniło już swoje zadanie, a Sheila i Cyril
trafili do szpitala z rakiem płuc. Czy tak właśnie było? Czy teraz tamci uważają, że zatarli za
sobą ślady? Czy nic nie da się już zrobić? Skoro licznik reagował w wyraźny sposób, w
puszce wciąż musiały znajdować się resztki promieniotwórczej substancji. Może wystarczy
ich do zidentyfikowania izotopu i ustalenia, skąd pochodził? Zastanawiając się, w jaki sposób
pobrać próbkę, przypomniał sobie o tacce z kosmetykami Sheili. Była w sypialni. A na niej
leżały między innymi małe pędzelki. Jeden z nich nadawałby się znakomicie do tego celu.
Poszedł po pędzelek, a potem zaczął się rozglądać za odpowiednim pojemniczkiem.
Początkowo zamierzał wykorzystać kasetę od 35-milimetrowego filmu, znajdującą się w
szafce z aparatem Cyrila. Ale plastik niezbyt dobrze chroni przed promieniowaniem. Musiał
znaleźć lepsze zabezpieczenie. Przyszła mu na myśl folia kuchenna.

Bardzo ostrożnie, by w powietrze nie uniosły się drobinki zabójczego pyłu, którego nie

powinien wdychać, zmiótł pędzelkiem na kawałek folii to, co pozostało w puszce. Zawinął
folię starannie i zbliżył do pakunku czujnik licznika. Promieniowanie wciąż było wysokie.
Nawet kilkakrotnie złożona folia okazała się zbyt cienka.

Pożałował, że uparł się, by samodzielnie przeprowadzić tę akcję. Miałby teraz czekać na

przysłanie mu z inspektoratu specjalnego pojemnika do transportu radioaktywnej próbki?
Nagle uświadomił sobie, że przecież domek Baraesów jest bardzo stary. Wprawdzie przed

background image

kilkoma laty ludzie pozbywali się w panice niezdrowych, ołowianych instalacji
hydraulicznych, ale może gdzieś zachował się jeszcze kawałek oryginalnej rurki. Warto było
to sprawdzić. Wziął latarkę i poszedł do kuchni, żeby obejrzeć urządzenia pod zlewem.
Natrafił na nowoczesną instalację z miedzi, stali i plastiku. To samo znalazł w łazience.

Ostatnią szansę stanowił zbiornik wody na poddaszu. Tylko czy Barnesowie mieli

opuszczaną drabinkę strychową? Mieli. Dunbar znalazł krótki drąg zakończony hakiem,
otworzył nim klapę włazu i ściągnął na dół drabinę. Wspiął się po metalowych szczeblach i
oświetlił latarką poddasze. Ujrzał szary, plastikowy zbiornik i kolejny fragment nowoczesnej
instalacji wodnej.

Było jasne, że całkiem niedawno wymieniono w tym domu całą hydraulikę. Już miał

zamknąć za sobą klapę., gdy w ostatniej chwili coś zauważył. Pod czerwonym, plastikowym
zbiornikiem wyrównawczym centralnego ogrzewania leżał jakiś przedmiot Podniósł go.
Okazało się, że to stara rurka przelewowa od poprzedniego zbiornika. Miała około ośmiu cali
długości i, co najważniejsze, była zrobiona z ołowiu.

Zamknął strych i zabrał rurkę do pokoju. Wcisnął do niej foliowy pakunek i za pomocą

śrubokręta spłaszczył jej oba końce, żeby stanowiła szczelny pojemnik. Sprawdził poziom
promieniowania i z zadowoleniem stwierdził, że licznik nie wykazuje niczego niepokojącego.
Tykał z normalną częstotliwością. Przykręcił z powrotem pokrywę puszki rozdzielczej i
wyprostował się. W żołądku miał nieprzyjemne uczucie pustki, jakiego doznaje się podczas
zbyt szybkiej jazdy windą do góry. Czym innym jest obawa przed znanym zagrożeniem, a
zupełnie czym innym strach przed nieznanym niebezpieczeństwem. Wtedy człowiek boi się
podwójnie. Jeszcze raz spojrzał na puszkę telefoniczną, zastanawiając się, kto mógł ją
zainstalować. To musiało być dziecinnie proste. Ktoś zapewne udawał technika od telefonów.
Powiedział, że musi sprawdzić uszkodzenie na linii i nie wzbudzając podejrzeń, wykonał
swoje zadanie.

Dunbar schował do nesesera cały sprzęt i ołowianą rurkę. Oświetlił latarką pokój,

sprawdzając, czy o czymś nie zapomniał. Potem przez chwilę przygotowywał się psychicznie
do ponownego przechytrzenia lampy zapalającej się samoczynnie nad drzwiami
wejściowymi.

Tym razem nie miał tyle szczęścia. Zdążył zrobić jeden krok, przywierając plecami do

ściany domku, gdy nagle rozbłysło światło, zalewając białym blaskiem cały ogródek. Poczuł
się tak, jakby właśnie wyszedł na scenę w London Palladium. Instynktownie oderwał się od
muru i popędził przed siebie. Za rogiem budynku wpadł w zarośla, przywierając płasko do
ziemi. Niemal w tym samym momencie zapaliło się światło w sypialni na piętrze domu
Proudfoota i w oknie ukazała się czyjaś postać. Ktoś przecierał dłonią zaparowaną szybę, by
wyjrzeć na zewnątrz.

Dunbar niezbyt polegał na marnej kryjówce, więc bał się poruszyć, by nie zdradzić swojej

obecności. Nie odważył się nawet unieść głowy i spojrzeć w rozświetlone okno. Kątem oka

background image

dostrzegał, że ktoś wciąż tam jest.

Wtem na ogrodowej ścieżce pojawił się kot Zignorował zupełnie postać widoczną w

oknie, ale wyczuł bliskość Dunbara. Przystanął i zaczął mu się przypatrywać. Dunbar
zamknął oczy, modląc się w duchu o trochę szczęścia. Gdyby mu dopisało, sąsiad powinien
pomyśleć, że to kot uruchomił czujnik włączający lampę nad drzwiami. Ale gdyby miał
pecha, osoba wyglądająca na zewnątrz mogła się zorientować, że kot wyczuł intruza.

Po chwili wydającej się nieskończonością światło w sypialni sąsiedniego domu zgasło.

Kot poszedł własną drogą, a Dunbar leżał plackiem jeszcze dobre trzy minuty, czekając, aż
lampa sama się wyłączy. Potem wstał wolno, cofnął się poza zasięg czujnika i rozejrzał
dookoła. Ulica była pusta. Szybko przeskoczył przez płot i pomaszerował energicznym
krokiem do samochodu. Zimne, nocne powietrze nie pomogło mu dojść do siebie. Wciąż
odczuwał lęk. Wdepnął w coś o wiele poważniejszego, niż mógł sobie początkowo
wyobrazić. Sheila Barnes i jej mąż nie zachorowali na raka przez przypadek.

Rozmyślając o Sheili, przypomniał sobie o Lisie. Jeśli ktoś zdecydował się usunąć z tego

świata Sheilę Barnes, mógł również planować zamordowanie Lisy. Dunbar wbił stopę w
pedał hamulca i samochód zatrzymał się z przeraźliwym piskiem opon. Zawrócił w trzech
rzutach i wcisnął gaz, kierując się do domu Lisy.

– Kto tam? – zabrzmiał zaspany głos.
– Steven Dunbar. Muszę z panią natychmiast porozmawiać! – rzucił do kratki domofonu.
– Czy pan wie, która jest godzina? – zaprotestowała.
– Muszę się z panią zobaczyć. To bardzo ważne.
– Lepiej, żeby naprawdę tak było – westchnęła Lisa, odblokowując zamek.
Dunbar wbiegł na górę, ściskając pod pachą neseser. Lisa czekała w progu, w szlafroku i

kapciach. Czując chłód, skrzyżowała na piersi ramiona. Szybko wpuściła Dunbara do
mieszkania.

– Więc o co chodzi?
– Uważam, że grozi pani niebezpieczeństwo.
– Jak to? O czym pan mówi?
Natychmiast się rozbudziła. Wpatrywała się w Dunbara szeroko otwartymi oczami. Nie

zwracając na nią uwagi, wyjął z nesesera licznik promieniowania i odczepił czujnik. Podszedł
do telefonu i sprawdził, jak przebiega kabel przymocowany do ściany. Nie znalazł żadnej
niedawno zainstalowanej puszki rozdzielczej.

– Czy w ciągu ostatnich kilku tygodni nie odwiedzał pani nikt z telefonów? – zapytał,

badając czujnikiem inne części pokoju.

– Z telefonów? – powtórzyła. – Może zechce mi pan łaskawie wyjaśnić, o co właściwie

chodzi?

– Był u pani jakiś technik?
– Nie.

background image

– Jest pani pewna?
– Oczywiście.
– Nie zjawił się nieoczekiwanie żaden inny fachowiec?
– Nikogo takiego nie było.
Dunbar odetchnął z ulgą.
– Czy może mi pan w końcu powiedzieć, o co chodzi? – ponowiła pytanie Lisa.
– Lepiej sprawdzę jeszcze sypialnię.
– Wiesz co, Dunbar? – powiedziała żartobliwym tonem. – Słyszałam już różne fajne

teksty, ale ten bije wszelkie rekordy.

Nie uśmiechnął się.
– Wygląda na to, że Sheila Barnes i jej mąż nie zachorowali na raka, bo tak chciał los –

odrzekł z poważną miną. – Ktoś chyba umieścił w ich domu źródło promieniowania.

Oczy Lisy zrobiły się okrągłe.
– Źródło promieniowania? Chce pan powiedzieć, że to mogło być morderstwo?
Dunbar skinął głową.
– Bardzo możliwe.
– Ale dlaczego? Kto chciał ich zabić?
– Przychodzi mi na myśl tylko jedno – odparł.
– Médic Ecosse?! – wykrzyknęła.
Dunbar wzruszył ramionami.
– Izotopów promieniotwórczych nie sprzedają na każdym rogu ulicy. Kto inny mógł mieć

do nich dostęp?

Lisa osunęła się na fotel i ukryła twarz w dłoniach.
– Potwornie się bałem, że z tobą może być tak samo – odezwał się cicho Dunbar.
Pokręciła wolno głową. Straciła całą pewność siebie. Przypominała małą dziewczynkę,

która nagle czegoś się przestraszyła. Dunbar odłożył licznik i objął ją.

– Tutaj nic nie znalazłem – powiedział uspokajająco. – Ale na wszelki wypadek sprawdzę

pozostałe pomieszczenia.

Pokiwała głową i ruszyła przodem. Mieszkanie było czyste.
– Dobrze się czujesz? – zapytał troskliwie, gdy wrócili do saloniku.
Lisa podniosła na niego wzrok i wzruszyła ramionami.
– Sama nie wiem. Co teraz zrobimy?
– Dopóki niczego nie wiem na pewno, zmuszony jestem zakładać, że ktoś chciał zamknąć

Sheili usta, żeby nie mówiła nic więcej o śmierci tamtego dziecka, choć metoda wydaje się
dość nietypowa. Moglibyśmy od razu zawiadomić policję, ale obawiam się, że wówczas nie
dowiedzielibyśmy się całej prawdy.

– Więc jednak uważasz, że w tym, co obie mówiłyśmy, mogło coś być? – zapytała Lisa.
– Już wcześniej tak uważałem.

background image

– Zakładając, że nie zawiadomisz policji, jaką masz alternatywę?
– Inspektorat Naukowo-Medyczny będzie prowadził własne, tajne śledztwo.
– Chcę wiedzieć, dlaczego umarła Amy – powiedziała Lisa. – Chcę, żeby ktoś za to

zapłacił.

Dunbar skinął głową.
– A z drugiej strony boję się – wyznała.
Nie zamierzał jej okłamywać, że nie ma powodu do obaw.
– A co z tym źródłem promieniowania, o którym wspomniałeś?
– Zostało usunięte, ale znalazłem ślady śmiercionośnej substancji. Ukryto ją w

telefonicznej puszce rozdzielczej na ścianie, dlatego sprawdzałem twoją linię. Pobrałem
stamtąd próbkę. Wyślę ją do inspektoratu, żeby nasi eksperci spróbowali zidentyfikować
izotop i ustalić jego pochodzenie. Niewiele firm obraca materiałami radioaktywnymi w
Zjednoczonym Królestwie i wszystkie muszą ściśle przestrzegać obowiązku prowadzenia
dokładnych rejestrów.

– Więc wasi specjaliści byliby w stanie ustalić, czy tę substancję zamówił Médic Ecosse?
– Mam nadzieję – przyznał Dunbar. – Gdyby udało się nam wykazać, że Sheila została

zamordowana, i powiązać to zabójstwo z Médic Ecosse, zostałyby użyte wszelkie środki,
żeby znaleźć motywy zbrodni. Ale jeśli teraz zawiadomimy policję, a potem nie będziemy
potrafili połączyć jednego z drugim, cała sprawa rozejdzie się po kościach.

– A komu innemu mogłoby zależeć na śmierci Sheili Barnes?
– Tylko im – przyznał Dunbar, ale w jego głosie Lisa wyczuła wahanie.
– Coś nie daje ci spokoju? – zapytała.
– Nie mogę uwolnić się od myśli, że to jednak bardzo dziwny sposób pozbawienia kogoś

życia. Rozumując logicznie, powinni usunąć Sheilę z tego świata jak najszybciej, a nie
czekać, aż załatwi to za nich natura.

– Dzięki – mruknęła ponuro Lisa. – Bardzo mnie uspokoiłeś.
– Przepraszam, nie miałem zamiaru cię straszyć. Po prostu głośno myślę. Najwyraźniej

uważają, że czas działa na ich korzyść. A co ty o tym wszystkim sądzisz?

– Zanim zawiadomimy policję, przekonajmy się, co uda się ustalić twoim ludziom –

odrzekła.

– Jesteś pewna?
Pokiwała niezdecydowanie głową. Sprawiała wrażenie, jakby podjęcie takiej decyzji

wymagało od niej całej odwagi, na jaką było ją stać.

– Dzielna dziewczyna – pochwalił ją Dunbar. – Na razie nie otwieraj drzwi nikomu

obcemu, chyba że się wylegitymuje. A ja załatwię, żeby twój dom był pod obserwacją.

Znów pokiwała głową.
Po powrocie do hotelu Dunbar natychmiast nawiązał łączność modemową z londyńskim

biurem inspektoratu. Za pomocą swojego laptopa nadał krótką wiadomość: GLASGOW –

background image

KOD CZERWONY. Dla ludzi w centrali oznaczało to, że mają do czynienia ze sprawą
kryminalną i wszystkie żądania Dunbara należy traktować priorytetowo. Miał obowiązek
wyjaśnić powód wszczęcia alarmu w ciągu kilku dni. W miarę możliwości powinien stawić
się osobiście w Londynie. Ale teraz działał w terenie i na razie o wszystkim decydował sam.

Po kilku sekundach jego komputer odezwał się i na ekranie pojawił się napis:

GLASGOW – KOD ZIELONY. Wiadomość, którą nadał, została odebrana. Po chwili
otrzymał instrukcję zastosowania jednego z trzech systemów szyfrujących używanych przez
inspektorat Od tego momentu wszystkie jego meldunki kodowane były automatycznie przed
wysłaniem ich linią telefoniczną. To samo działo się z odpowiedziami nadchodzącymi z
Londynu. Ten sposób porozumiewania się zabezpieczał treść rozmów. Po wykonaniu
polecenia Dunbar odczytał pytanie, jakie są jego najpilniejsze potrzeby. Poprosił o
zorganizowanie dyskretnej obserwacji domu Lisy Fairfax. Nie sądził, by w tej chwili coś jej
groziło, ale wołał mieć pewność, że jest pod opieką. Obiecano mu załatwienie tej sprawy. Nie
miał więcej żądań. Reszta mogła poczekać do świtu. Potrzebował snu. Dochodziła druga
trzydzieści nad ranem.

Mimo późnej pory sen nie nadchodził. W głowie Dunbara wciąż wirowała karuzela

wydarzeń z minionego dnia. Im dłużej szukał odpowiedzi, tym więcej nasuwało się pytań.
Nurtowało go wiele drobnych szczegółów. Zastanawiał się właśnie, jak zwrócić sprzęt
wykradziony z radiologii, gdy nagle coś sobie przypomniał. Zespół chirurgiczny, który
widział w szpitalu, zawiózł dziewczynkę windą na drugie piętro. Wtedy nie zwrócił na to
uwagi, ale teraz uświadomił sobie, że musiano ją zabrać do wschodniego skrzydła budynku,
na oddział położniczy. A tam leżała pacjentka „Omega”. Dlaczego dziecko trafiło właśnie
tam?

background image

10

Dunbar wstał bardzo wcześnie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było sprawdzenie, czy w

komputerze nie ma dla niego jakiejś wiadomości. Znalazł spis telefonów. Były to specjalne
numery policji i różnych lokalnych instytucji państwowych mogących udzielić mu
natychmiastowej pomocy w nagłych wypadkach. Przepisał je do małego notesu, z którym
nigdy się nie rozstawał. Otrzymał również numery dwóch kont bankowych. Mógł je
wykorzystać, gdyby pilnie potrzebował dodatkowych funduszy. Był też numer gorącej linii
inspektoratu, zapewniającej kontakt o każdej porze dnia i nocy. Pod tym telefonem czuwał
dyżurny zobowiązany do załatwienia wszystkiego, czego życzyłby sobie Dunbar. Wreszcie
następowało polecenie, by nawiązał osobisty kontakt z inspektoratem, jeśli tylko będzie to
możliwe. Zakodowany plik poczty komputerowej stanowił po prostu standardowy pakiet, jaki
otrzymywał każdy z inspektorów dochodzeniowych w terenie, jeśli wystąpił o przyznanie mu
pełnego statusu operacyjnego.

W tej chwili wszystko zależało od tego, czy da się ustalić źródło pochodzenia substancji

promieniotwórczej. Poprosił inspektorat o przysłanie kuriera po radioaktywną próbkę i
zbadanie jej w laboratorium. Uprzedził, że udało mu się zebrać zaledwie trochę pyłu. Obawiał
się, czy nie będzie go za mało do zidentyfikowania nieznanego izotopu i określenia, skąd się
wziął.

Jak zwykle był pod wrażeniem. Inspektorat nigdy nie kwestionował żadnej prośby.

Akceptowano je i pytano, czy nie potrzeba jeszcze czegoś. Zawsze uważał, że właśnie tak
powinna funkcjonować administracja. Jej zadanie to maksymalne ułatwianie pracy
macierzystej organizacji. Tymczasem w wielu instytucjach państwowych działy
administracyjne istniały same dla siebie. Zamiast spełniać rolę pomocniczą, żerowały na
rzeszach pracowników operacyjnych, traktując ich jak wytwórnie danych statystycznych i
informacji potrzebnych do prowadzenia sprawozdawczości uzasadniającej konieczność
własnej egzystencji. Rzeczywista działalność urzędów, do której zostały stworzone, liczyła
się najmniej.

Z tego, co słyszał od przyjaciół i znajomych, wynikało, że nie lepiej jest w Narodowej

background image

Służbie Zdrowia. Personel medyczny i pielęgniarski tracił coraz więcej czasu na wypełnianie
formularzy i kwestionariuszy, sporządzanie zestawień i podsumowań zgodnie z procedurą
kontrolną opracowaną przez urzędników szukających usprawiedliwienia dla rozrostu
administracji.

Dunbar postarał się w recepcji o tekturowe pudełko i taśmę samoprzylepną. Sporządził

małą paczkę zawierającą ołowianą rurkę z próbką substancji radioaktywnej. Zanim zniósł ją
na dół i zostawił dla kuriera, dokładnie sprawdził licznikiem poziom wydzielanego przez nią
promieniowania. Potem wrócił do pokoju z filiżanką kawy i zaczął się zastanawiać, co dalej.
Postanowił pojechać do Helensburgha i zobaczyć się z Sheilą Barnes pod pretekstem, że chce
zwrócić pamiętnik. I tak zamierzał to zrobić, ale teraz przede wszystkim chciał zapytać Sheilę
czy pamięta, kto i kiedy zainstalował w jej domku puszkę telefoniczną. Może potrafiłaby
opisać tego kogoś lub nawet podać jego nazwisko.

Po głębszym namyśle uznał, że lepiej nie mówić jej o substancji radioaktywnej. Stała nad

grobem i przyjęła wyrok losu z godnością. Taka informacja byłaby dla niej gorzką pigułką na
łożu śmierci. Poza tym, zdradzając jej swe podejrzenia, powinien zawiadomić również
policję. Ale czy naprawdę nie chciał jej niczego mówić tylko z tego powodu? Czasem bardzo
łatwo oszukiwać samego siebie, gdy chodzi o motywy działania. Wierzył, że naprawdę ma na
względzie spokój Sheili, ale do końca nie był tego pewien.

Nie zdążył wyjść z hotelu, gdy zjawił się kurier po odbiór paczki z izotopem. Mężczyznę

zdumiał ciężar tak małego pakunku.

– Co tam jest? – zażartował. – Ołów?

Dunbar nie śpieszył się, jadąc do Helensburgha. Nie rozwijał dużej prędkości, więc nie

potrzebował koncentrować całej uwagi na drodze. Miał trochę czasu na przemyślenie różnych
spraw, a rzeczywiście musiał uporządkować sobie wszystko w głowie. Tyle że nie bardzo
wiedział, od czego zacząć. Nie znajdował logicznego punktu wyjścia. Jeszcze nigdy nie czuł
się tak zagubiony, prowadząc dochodzenie. Jedynym prawdziwym przestępstwem, na
popełnienie którego miał dowód, było ukrycie izotopu w domku Sheili Barnes. I zapewne
miało ono na celu uciszenie jej, bo za dużo wiedziała o przyczynach śmierci pewnego
dziecka. A zatem w jakich naprawdę okolicznościach umarło? Co nie mogło wyjść na jaw?
Kto i dlaczego posunął się do morderstwa, by zamknąć jej usta? I czy takie same okoliczności
towarzyszyły śmierci Amy Teasdale?

Z powodu zaciągniętych zasłon w pokoju panował półmrok, ale Dunbar zdołał zauważyć,

że Sheila jest już bliska śmierci. Jej wychudzone ciało wydawało się tak kruche, że najlżejszy
podmuch wiatru wpadającego przez okno mógłby obrócić je w pył. Po wyjściu dyżurnej
pielęgniarki przyglądał się przez chwilę śpiącej Sheili i zastanawiał, czy nie powinien
zostawić jej w spokoju. Skoro spała, nie czuła bólu, a to było chyba najważniejsze. Ale...

background image

musiał ją zapytać o tę przeklętą puszkę telefoniczną i miał moralny dylemat.

– Sheila? – odezwał się cicho.
Nie odpowiedziała. Spróbował jeszcze raz, po czym odwrócił się i skierował ku drzwiom.

Kładł rękę na klamce, gdy usłyszał za plecami:

– Peter? Czy to ty?
Obejrzał się. Sheila wciąż miała zamknięte oczy. Podszedł bliżej i już miał się

przedstawić, kiedy znów zaczęła mówić.

– Wiedziałam, że przyjdziesz. Tak się cieszę. Pamiętam, kochanie, że nie rozstaliśmy się

w zgodzie, ale byłam pewna, że przyjdziesz pożegnać się ze swoją starą, biedną matką.
Przecież rozumiesz, że wszystko, co mówiłam, było tylko dla twojego dobra, prawda?

Dunbar usłyszał nagle własny głos: „Tak, oczywiście”.
– Właśnie wspominałam nasze wakacje, kiedy miałeś osiem lat Pamiętasz? Wypłynęliście

z ojcem małą łódką i złowiliście trzy ryby, a ja usmażyłam je na podwieczorek. Ten wyraz na
twojej twarzy... Byłeś taki dumny...

– Pamiętam – szepnął Dunbar i cofnął się w najciemniejszy kąt pokoju na wypadek,

gdyby Sheila otworzyła oczy.

– Jestem taka szczęśliwa, że przyszedłeś, mój synku. Tak cię kocham, wiesz o tym.
– Wiem, mamo – mruknął niewyraźnie Dunbar. – Ja też cię kocham. – A teraz odpocznij.

Później porozmawiamy.

– Z przyjemnością, kochanie – odrzekła Sheila słabnącym głosem i z powrotem pogrążyła

się we śnie.

Dunbar wyszedł na palcach z pokoju. Postanowił zamienić dwa słowa z przełożoną

hospicjum. Opowiedział jej, co przed chwilą zaszło i zapytał:

– Mam nadzieję, że postąpiłem słusznie?
– W tych okolicznościach to było najlepsze, co mógł pan zrobić – zapewniła go. – Sheila

jest już o krok od śmierci.

– Domyśliłem się, że syn jej nie odwiedzał, prawda? Ojca też nie?
Przełożona pokręciła głową.
– O ile wiem, Peter to czarna owca. Miedzy nim a rodzicami doszło do poważnego

konfliktu z powodu pieniędzy. Peter potrzebował ich na rozkręcenie jakiegoś interesu, ale
ponieważ poprzedni mu nie wyszedł, Sheila i Cyril odmówili sfinansowania nowego
przedsięwzięcia. To się, niestety, zdarza.

– Faktycznie – przyznał Dunbar. Podziękował za to, że przełożona pochwaliła jego

postępowanie i opuścił hospicjum, wiedząc, że już nie będzie miał powodu, żeby znów tu
przyjechać.

W drodze powrotnej do Glasgow postanowił, że nazajutrz poleci do Londynu i zamelduje

się osobiście w centrali. Wieczorem powinien wpaść do szpitala i zostawić wiadomość dla
Ingrid. Ale nie śpieszył się z tym. Nie miał ochoty nikogo tam spotkać ani z nikim

background image

rozmawiać.

Cały optymizm w jednej chwili opuścił Sandy’ego i Kate, gdy pielęgniarka wprowadziła

ich do sali Amandy. Mała wyglądała jak głodujący uchodźca z któregoś z krajów Trzeciego
Świata. Miała skórę białą jak papier i wielkie, wytrzeszczone oczy. Nie spała, ale tępo
wpatrywała się w sufit. Biały królik, powitalny prezent od szpitala, spoczywał obok na
poduszce i nie różnił się barwą od jej twarzy.

Kate usiłowała porozumieć się z Amandą. Sandy odwrócił się do pielęgniarki.
– Co się stało? – zapytał ochrypłym głosem.
– Nie jest tak źle, jak na to wygląda – uspokoiła go. – Nie miała wczoraj dializy. Doktor

Ross zrobił jej kilka testów.

– Jakich testów?
– Różnych – odrzekła enigmatycznie pielęgniarka. – Chcecie państwo, żebym poszukała

któregoś z lekarzy? Są w tej chwili trochę zajęci, ale mogłabym...

Sandy pokręcił przecząco głową. Poczuł się zażenowany. Nie chciał robić zamieszania.
– Doktor Ross mówił, że do jutra stan Amandy poprawi się zdecydowanie – zapewniła

pielęgniarka. – To tylko typowa reakcja na niektóre rodzaje testów.

Sandy znów miał ochotę zapytać, na które. Nie rozumiał, jakie testy są aż tak ważne, żeby

z ich powodu przerywać wykonywanie dializ. Ale z drugiej strony obawiał się, że tylko
niepotrzebnie narobi dużo hałasu o nic. Szpital zachował się w stosunku do nich bardzo
przyzwoicie. Podnoszenie wrzawy mogłoby wyglądać na niewdzięczność. Przykucnął obok
łóżka, starając się powstrzymać łzy, które napłynęły mu do oczu na widok córki.

– Jak się miewa moja Księżniczka? – zapytał, ujmując Amandę za rękę tak delikatnie,

jakby się bał, że ją złamie.

Dziewczynka uśmiechnęła się słabo.
– To boli, tatusiu.
– Co cię boli, Księżniczko? Brzuszek?
Amandą pokazała ręką klatkę piersiową. Sandy pogłaskał ją w tym miejscu i zauważył, że

swoim dotykiem sprawia jej ból. Skrzywiła się. Wyczuł pod jej piżamą opatrunek
chirurgiczny i zaniepokoiło go jego umiejscowienie. Zmarszczył brwi.

– Siostro? – zapytał, odwracając się. – Czy Amandzie robiono wczoraj nakłucie mostka?

Pobrano jej szpik kostny?

– O ile wiem, tak.
Tym razem Sandy nie wytrzymał.
– Po co?
– To nic niezwykłego u pacjentów oczekujących na transplantację. Pobiera się szpik,

żeby określić ich typ immunologiczny – wyjaśniła.

– Ale przecież Amandą miała już takie testy. Robili jej to wieki temu, jeszcze w Szpitalu

background image

Chorób Dziecięcych. Figuruje w międzynarodowym rejestrze. Są tam jej wszystkie dane. Jej
profil immunologiczny jest znany.

– Jestem pewna, że doktor Ross miał swoje powody, żeby to powtórzyć – odrzekła

pielęgniarka.

Sandy ugryzł się w język.
– Oczywiście – powiedział tylko i z powrotem skupił uwagę na Amandzie.
– Chce pan, żebym poszukała doktora Rossa? – zaproponowała pielęgniarka. Ton jej

głosu zmienił się lekko. Był bardziej wyzywający niż pytający.

„Typowa reakcja profesjonalistki na nieuzasadnioną dociekliwość laika” – pomyślał

Sandy.

– Nie, niekoniecznie – odparł.

– O Boże! – westchnął Sandy, gdy wraz z Kate szedł do samochodu. Czuł się tak, jakby

miał nogi z ołowiu. – Chyba za dużo sobie obiecywaliśmy. Liczyliśmy na cud, który nie może
się zdarzyć w rzeczywistym świecie. Oszukiwaliśmy samych siebie, jak wszyscy
zdesperowani ludzie. Wierzyliśmy w gwiazdkę z nieba i Świętego Mikołaja.

– Pielęgniarka mówiła, że jutro Amanda poczuje się lepiej – przypomniała Kate. –

Podobno to tylko skutek testów, które jej robiono. Wygrzebie się z tego. Zobaczysz.

Sandy uśmiechnął się blado, objął ją i mocno przytulił.
– Tak już lepiej – powiedziała.
– Dobrze, że chociaż ty się trzymasz – szepnął. – Bóg raczy wiedzieć, co by się stało,

gdybyśmy oboje naraz stracili nadzieję.

Dunbar zwlekał z wyprawą do Médic Ecosse do dziesiątej wieczorem. Na swoim biurku

znalazł informacje, o które prosił Ingrid. Dotyczyły pacjentów leczonych bezpłatnie od chwili
otwarcia szpitala. Nie było to szczegółowe zestawienie wszystkich danych, ale zawierało
podstawowe, interesujące go dane: ile osób przyjęto, na co je leczono, jakie były zabiegi i
jaką sumę szpital mógł odpisać od podatku z tytułu działalności charytatywnej. Większość
chorych stanowiła łatwe przypadki o stosunkowo małym ryzyku, mogące zrobić Médic
Ecosse niemal darmową reklamę. Ale przyjęto również trzy osoby na oddział
transplantacyjny. Na liście nie figurowały nazwiska, jednak Dunbar wiedział, że trzecią z
kolei jest Amanda Chapman. Aż trzy? To było dla niego wielkim zaskoczeniem. Szpital
okazał się wyjątkowo wspaniałomyślny. „Zbyt hojny, jak na stan swoich finansów” –
pomyślał Dunbar. Ale nie zamierzał zastanawiać się nad tym. Bardziej niż pieniądze liczyli
się ludzie. Schował listę do szuflady i napisał dla Ingrid wiadomość, że następnego ranka
odlatuje do Londynu.

Już miał uruchomić silnik i odjechać, gdy zauważył czarnego bedforda, nie oznakowaną

furgonetkę wjeżdżającą przez bramę szpitala i kierującą się na parking z tyłu budynku.

background image

Kierowca i siedzący obok pasażer mieli na sobie białe, szpitalne stroje. Ciekawość wzięła w
Dunbarze górę nad chęcią powrotu do hotelu. Wysiadł z samochodu i kryjąc się pod ścianą,
pobiegł szybko na tyły szpitala.

Furgonetka zatrzymała się naprzeciw zielonych drzwi prowadzących do korytarza w

podziemiach. Obaj mężczyźni wysiedli i otworzyli tylne drzwi bedforda. Po chwili z budynku
wyszli jeszcze dwaj inni. Wszyscy czterej unieśli za rogi nosze, na których musiał spoczywać
wyjątkowo ciężki pacjent, i wyjęli je z samochodu.

Mimo że pod osłoną nocy i kilku zaparkowanych aut Dunbar podkradł się bliżej, niewiele

więcej mógł zobaczyć. Światło było zbyt słabe, a ciało spoczywające na noszach okrywał
ciemny materiał.

„O co tu chodzi, do diabła?” – mruknął, gdy zamknięto zielone drzwi, a furgonetka

odjechała. Dlaczego jakikolwiek pacjent miałby być wnoszony do szpitala tylnymi drzwiami,
i to nocą? Potem przypomniał sobie, że w podziemiach jest kostnica. Do budynku nie
wniesiono chorego, lecz zwłoki.

Ten wniosek niczego jednak nie wyjaśniał. Taki sposób dostarczenia martwego ciała do

Médic Ecosse wydawał mu się równie niezrozumiały, jak wnoszenie do podziemi żywego
człowieka. Postanowił rozwikłać tę zagadkę. Uznał, że skoro żadne logiczne wytłumaczenie
nie przychodzi mu do głowy, należy sprawdzić naocznie, co się za tym kryje. Wrócił do biura
i przez chwilę zastanawiał się, co zrobić. W końcu zadecydował, że po prostu zejdzie do
kostnicy i zobaczy, czyje zwłoki przywieziono.

Odczekał dziesięć minut, mając nadzieję, że przez ten czas mężczyźni zdążą włożyć ciało

do chłodni i wyjść. Na szczycie schodów prowadzących w dół nasłuchiwał przez moment, ale
wszędzie panowała cisza. Zbiegł na palcach do podziemi i znalazł się przed drzwiami
kostnicy. Przyłożył do nich ucho, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Uchylił drzwi, wsunął się
do środka i zamknął je za sobą. Wewnątrz poczuł się bezpieczniej. Wypuścił przeciągłe
powietrze z płuc, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że przez dłuższy czas
wstrzymywał oddech. Nagle zamarł. Odgłos włączającego się agregatu chłodniczego na
moment śmiertelnie go przestraszył. Pomyślał, że im szybciej się stąd wyniesie, tym lepiej.

Chwycił solidną, metalową klamkę i odciągnął ciężkie drzwi chłodni. Ku swemu

zaskoczeniu zobaczył dwa ciała okryte białymi prześcieradłami. Spodziewał się znaleźć tylko
jedno. Odsłonił częściowo zwłoki leżące w górnej szufladzie i ujrzał pomarszczoną twarz
kobiety. Sądząc po wyglądzie włosów i uzębienia, musiała mieć około siedemdziesiątki.
Wysunął szufladę na tyle, by móc dosięgnąć plakietki przyczepionej do dużego palca u nogi
staruszki. Widniało na niej nazwisko: Angela Carter-Smythe.

Wsunął szufladę z powrotem, zakrył zwłoki i zajął się ciałem spoczywającym niżej. Po

rozmiarach nieboszczyka zorientował się, że to właśnie jego przywieziono czarną furgonetką.
Był zabezpieczony w dość osobliwy sposób. Nie nakryto go białym prześcieradłem
zdradzającym kształty ciała, lecz opakowano w kilka warstw nieprzemakalnego materiału.

background image

Dopiero na wierzchu rozłożone zostało białe, tradycyjne okrycie. „Może to dlatego, że zwłoki
są takie duże?” – pomyślał Dunbar. Pociągnął luźny róg materiału obok głowy, ale nie mógł
go odchylić z powodu ciężaru ciała. Nie udało mu się również unieść głowy jedną dłonią.

Szarpnął nakrycie obiema rękami i... doznał szoku. Zamiast twarzy wielkiego, zwalistego

mężczyzny miał przed sobą ryj dorosłej świni. W nozdrza uderzył go odór zwierzęcych
zwłok. Martwe ślepia wpatrywały się w niego niewidzącym wzrokiem.

Kiedy po chwili doszedł do siebie, zaczął szukać w myślach jakiegoś racjonalnego

wytłumaczenia tego, co odkrył. Może chłodnia kuchenna jest nieczynna lub brakuje w niej
miejsca? Mało prawdopodobne i wysoce nieetyczne. Poza tym po pobieżnych oględzinach
przekonał się, że świnia jest cała. Nie została rozebrana na tusze czy półtusze, jakich
dostarczają klientom zakłady mięsne lub rzeźnie. Bardzo dziwne...

Wsunął rękę pod warstwy materiału okrywające zwierzę i dotknął jego brzucha. Przez

kilka minut ogrzewał go ciepłem dłoni. Po krótkim pobycie w chłodni zwłoki zdążyły trochę
zmarznąć i zwilgotnieć, więc nie mógł niczego wyczuć. Temperatura jego ręki powoli
wzrastała, zatem świnię zabito całkiem niedawno. Był w kłopocie. Nie miał pewności, czy to,
na co tutaj natrafił, jest naruszeniem prawa lub może norm etycznych czy też nie. Dlaczego to
zwierzę znalazło się w tym pomieszczeniu? Po co ktoś pod osłoną nocy przywiózł do Médic
Ecosse zwłoki świeżo uśmierconej świni?

Pomyślał, że może nie jest to po prostu stary wieprz, a zwierzę do badań laboratoryjnych.

James Ross z pewnością wykorzystywał zwierzęta w swej pracy naukowej. Jak wszyscy
transplantolodzy prowadzący prace badawcze. Świnia mogła służyć do tego celu. W
początkowym okresie badań nad przeszczepami, gdy najbardziej interesowano się techniką
przeprowadzania zabiegów, główną rolę odgrywały psy i małpy. Na nich chirurdzy
wypróbowywali swe umiejętności. Później, kiedy już opanowano technikę wykonywania
operacji, skoncentrowano się na świniach. Uznano, że mogłyby ewentualnie służyć ludziom
jako dawcy organów, o ile udałoby się rozwiązać problemy z dziedziny immunologii.

Ross, jako wiodący naukowiec transplantolog, niemal na pewno posiadał zezwolenie

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na przeprowadzanie eksperymentów na zwierzętach.
Biorąc to pod uwagę, Dunbar zaczął traktować swe odkrycie bardziej jako osobliwość niż coś
zatrważającego. Tylko dlaczego zwierzę dostarczono do szpitala? Przecież własna pracownia
Rossa powinna być przystosowana do przeprowadzania sekcji zwłok zwierzęcych. Chyba że
ciecia budżetowe zmusiły go do poszukiwania rozwiązań zastępczych. Czy tak było w
istocie? Dunbar rozmyślał nad tym, gdy z korytarza dobiegły czyjeś głosy. Nie mógł
pozwolić, by odkryto jego obecność w kostnicy. Musiałby wytłumaczyć, po co tu przyszedł, a
nie potrafiłby podać żadnego wiarygodnego powodu.

Rozejrzał się wokół, szukając jakiejś kryjówki, ale jej nie znalazł. Stał tu tylko zwykły

stół. Był zbyt wąski, by się pod nim schować. Pozostawała... chłodnia. Otworzył ciężkie
drzwi i spojrzał na wewnętrzną stronę zamka zatrzaskowego. Standardowe zamknięcie

background image

posiadało bolec zwalniający zatrzask, co umożliwiało otwarcie drzwi od środka w sytuacjach
awaryjnych, choć trudno było sobie wyobrazić, by takie sytuacje zdarzały się często we
wnętrzu chłodni służącej do przechowywania zwłok w kostnicy.

Głosy zbliżały się. Nie miał czasu do stracenia. Chwycił się ramy nad drzwiami,

podciągnął nogi i wskoczył do górnej szuflady obok Angeli Carter-Smythe. Potem z trudem
przekręcił się na brzuch w ciasnym pomieszczeniu i wyciągnął ramię w dół, by zatrzasnąć za
sobą drzwi. Zamek szczęknął cicho i wokół zapanowała przytłaczająca ciemność.

Wiercąc się z braku miejsca, próbował wsunąć się jak najgłębiej, ale wciąż mógł być

dostrzeżony, gdyby ktoś otworzył drzwi i spojrzał w górę. Nie miał innego wyjścia, musiał
wpełznąć na zwłoki. Między martwym ciałem a sklepieniem chłodni pozostawała wąska
przestrzeń. Wdrapał się na Angelę i zamarł w bezruchu, jakby był z nią spleciony
makabrycznym uściskiem.

Mijały minuty, a z zewnątrz nie dochodziły żadne dźwięki. Zaczął się zastanawiać, czy

nic nie słyszy z powodu dobrej izolacji grubych ścian i drzwi szafy chłodniczej czy też
dlatego, że w kostnicy nikogo nie ma. W końcu ludzie idący korytarzem wcale nie musieli
wejść właśnie tutaj.

Nagle drzwi chłodni otworzyły się i jej wnętrze zalało światło. Dunbar zesztywniał.

Przykrycie opadło z głowy Angeli. „Proszę cię, Boże... – pomodlił się w duchu – niech się
okaże, że nie przyszli tu po nią”. Bał się nawet oddychać.

Z niewypowiedzianą ulgą usłyszał, że ktoś wysuwa dolną szufladę. Jacyś ludzie,

postękując z wysiłku, wyciągnęli z chłodni świnię.

Drzwi zatrzasnęły się, a gwałtowny wzrost ciśnienia powietrza w małym wnętrzu

boleśnie poraził uszy Dunbara. Gdy przestało mu w nich szumieć, znów słyszał wokół tylko
dzwoniącą ciszę. Zdumiewało go, jak szybko ubywa w chłodni tlenu. Mimo zimna czuł, że
jego czoło zaczyna pokrywać się potem. Nadszedł czas, by opuścić kryjówkę, zanim zrobi mu
się słabo.

Zaczął przeciskać się z powrotem do przodu, okazując coraz mniej szacunku zwłokom

Angeli, ale z powodu niewygodnej pozycji nie był w stanie poruszać się ostrożniej. Dobrnął
w końcu do drzwi i sięgnął prawą ręką w dół, by uchwycić bolec wystający z zamka i
odciągnąć zapadkę. Nie mógł go jednak dosięgnąć, musiał przekręcić ramię i wygiąć
nadgarstek pod nienaturalnym kątem. Kiedy wreszcie dotknął go dłonią, bolec – o zgrozo! –
wysunął się luźno z otworu i z brzękiem wpadł do dolnej, pustej szuflady chłodni.

Strach ścisnął Dunbara za gardło. W jego głowie zaroiło się od koszmarnych myśli.

Znalazł się w pułapce. Nie zmieściłby się między krawędziami górnej szuflady a ścianami
chłodni, gdyby próbował przecisnąć się na dół. Bolec leżał co najmniej dwie stopy poza jego
zasięgiem. Tak przypuszczał, gdyż w ciemności nie mógł go dostrzec. W panice chciał
wzywać pomocy, nie myśląc o konsekwencjach, ale zdał sobie sprawę, że nikt nie usłyszy
krzyku. Szczelne pomieszczenie skutecznie tłumiło wszystkie dźwięki. Nawet, gdyby ktoś był

background image

w pobliżu, do jego uszu nie dotarłby niewyraźny pomruk. Bezcelowe, rozpaczliwe
nawoływania tylko przyśpieszyłyby zużycie ograniczonej ilości tlenu, jaka mu pozostała.

Przekręcał się na plecy, usiłując rozumować spokojnie. Przypominał sobie wygląd

wnętrza chłodni, wymiary szuflad, wielkość szczelin między ich krawędziami a ścianami oraz
odległość dzielącą jego ciało od sufitu. Doszedł do wniosku, że ma tylko jedną szansę
wydostania się z potrzasku. Gdyby udało mu się przemieścić górną szufladę i przechylić ją
tak, aby spadła na dół przez otwór pomiędzy jej obramowaniami. Wtedy uzyskałby dostęp do
dolnej szuflady i mógłby odnaleźć bolec. Problem polegał na tym, że leżał na górze wraz z
Angelą. Stwierdził, że przy ścianach jest zbyt ciasno, by szuflada dała się przesunąć w bok.
Musiał przemieścić ją wzdłuż, a potem obrócić tak, by wpadła ukośnie w środek ramy, na
której spoczywa. Szansa powodzenia tej operacji wydawała się jednak tak niewielka, że wolał
o tym nie myśleć. Po prostu zaczął próbować. Miał wrażenie, że za chwilę pękną mu palce,
gdy naciskał coraz mocniej metalową szufladę obciążoną dwoma ciałami, usiłując podważyć
ją i wypchnąć z ramy. Trzecia próba zakończyła się sukcesem. Mimo zimna pot spływał mu
po twarzy i drażnił oczy. Strach triumfował nad temperaturą otoczenia.

Następnym krokiem było przesunięcie szuflady do przodu. Tym razem główny ciężar

wzięły na siebie jego ramiona. Dunbar rozpostarł je i oparł dłonie o boczne ściany chłodni, by
unieść się i odciążyć szufladę. Jednocześnie zahaczył stopy o jej tylną krawędź i posuwał ją
wolno na wprost, by jak największa jej część nasunęła się na przednią poprzeczkę ramy. W
końcu szuflada oparła się o drzwi.

Dunbar odetchnął głęboko. Zawisnął dosłownie między życiem a śmiercią. Teraz o jego

dalszym losie miała zadecydować jego prawa noga. Wiedział, że jeśli mocno kopnie w tylną
krawędź szuflady, a ta nie przechyli się i nie spadnie na dół otworem w środku ramy wraz z
nim i Angelą, może zapomnieć o uratowaniu się. Inny plan wyjścia z opresji po prostu nie
istniał.

Skupił całą uwagę na czubku własnego buta. Nie mógł przejmować się bólem nogi.

Musiał włożyć w to jedno kopnięcie całą siłę, na jaką było go stać. Wolno unosił stopę, aż
dotknął obcasem sufitu. Miał żałośnie mało miejsca na wzięcie dobrego zamachu. Nagle
wyrzucił ją w dół. Strach dodał mu energii. Szuflada przechyliła się i spadła. Wylądował w
sztywnym uścisku z Angelą, oparty o drzwi.

Powoli odsunął szufladę na bok i usadowił Angelę w pozycji siedzącej w rogu chłodni, by

móc poszukać bolca. Po kilku sekundach jego prawa dłoń natrafiła na leżący w ciemności
metalowy przedmiot. Po omacku odszukał otwór w zamku i zabezpieczył palcem lewej ręki.
Wsunął bolec na miejsce. Potem przesunął go desperackim uderzeniem nasady prawej dłoni.
Zamek odblokował się. Drzwi uchyliły się wolno.

Dunbar oparł się rękami o podłogę kostnicy i wygramolił na zewnątrz. Przez kilka chwil

leżał na wznak, ciężko dysząc, i wpatrywał się w otwartą czeluść chłodni, która o mało nie
stała się jego grobowcem.

background image

Kiedy trochę odsapnął, uczucie ulgi, że żyje, ustąpiło miejsca rozważaniom na temat

obecnego położenia. Musiał posprzątać po sobie bałagan, którego narobił w chłodni, i ułożyć
Angelę na właściwym miejscu. Wstał chwiejnie i wyciągnął zwłoki na zewnątrz. Ponowne
wsunięcie górnej szuflady w jej rolkowe prowadnice zajęło mu tylko chwilę. Upewnił się, że
przesuwa się tak, jak powinna i znów wysunął ją do połowy. Podniósł martwą kobietę i
umieścił ją w szufladzie. Koniuszkami palców zamknął jej oczy i nakrył głowę. „Spoczywaj
w spokoju, Angelo” – powiedział w duchu. Potem wsunął szufladę i zatrzasnął drzwi chłodni.

Otrząsnąwszy się po ciężkich przeżyciach, Dunbar wrócił myślami do tajemniczej świni.

Co się z nią stało? Był prawie pewien, że zabrano ją do prosektorium. Przypomniał sobie
łańcuchy wiszące nad stołem do sekcji zwłok. To musiał być wyciąg do podnoszenia
zwierząt. Tylko czy uda mu się zakraść tam niepostrzeżenie i zobaczyć, co dzieje się ze
świnią?

Przygoda w kostnicy dała mu się porządnie we znaki. Stracił ochotę na dalsze heroiczne

wyczyny. Pomyślał jednak, że mógłby dostać się do przedsionka prosektorium bez zwracania
na siebie uwagi. Stamtąd pewnie zdołałby coś dostrzec.

Jak zwykle nasłuchiwał najpierw przez chwilę pod drzwiami, zanim ostrożnie wyjrzał na

korytarz. Wciąż dopisywało mu szczęście. Podbiegł do drzwi prosektorium. Nie usłyszał
żadnych głosów dochodzących z wnętrza, ale wejście do środka było ryzykowne. Na wszelki
wypadek musiał przygotować sobie jakąś wiarygodną historyjkę. Uznał, że nie może być zbyt
wydumana. Gdyby natknął się na kogoś, powinien udawać po prostu wścibskiego
angielskiego urzędnika państwowego, zaglądającego w każdy kąt szpitala. Otworzył drzwi.
Wewnątrz nie zastał nikogo. Wszedł cicho za próg i zajrzał do umywalni przez szybę w
następnych drzwiach. Na kołkach wisiały trzy marynarki. Wstrzymał oddech, przebiegł przez
umywalnię i zatrzymał się przy oszklonym oknie drzwi prowadzących do właściwego
prosektorium.

Zobaczył to, czego się spodziewał. Właśnie przeprowadzano autopsję. Trzy postacie w

chirurgicznych strojach i maskach pracowały nad świńskimi zwłokami przypiętymi do stołu
skórzanymi pasami. Przez rozcięcie biegnące od gardła do genitaliów zwierzęcia wychodziły
wnętrzności. W jasnym świetle mocnej lampy operacyjnej umieszczonej w górze narządy
miały upiornie szkarłatną barwę.

Dunbar był zdumiony. Dlaczego trzyosobowy zespół przeprowadzający sekcję

zwierzęcych zwłok miał pełne stroje ochronne, maski i rękawice? Takie środki ostrożności
były usprawiedliwione podczas operowania żywego pacjenta. Wówczas najbardziej liczyło
się zachowanie reżimu aseptycznego, by nie spowodować zakażenia. Tutaj chirurdzy usuwali
niektóre świńskie narządy wewnętrzne, zawijali je w plastikową folię i wkładali do
pojemników z nierdzewnej stali. Dunbar podejrzewał, że chodzi o późniejsze badania
histologiczne w laboratorium, ale nagle poraziła go straszna myśl. Czy na pewno usuwają te
narządy tylko w tym celu? Czy nie zamierzają wykorzystać ich do czegoś innego?

background image

Próbował rozpoznać twarze ukryte za maskami, ale bez rezultatu. Dał sobie spokój,

wycofał się do umywalni, potem do przedsionka i na korytarz. Gdy tylko wrócił do biura,
zadzwonił do Lisy.

– Wiem, że jest późno, ale czy mógłbym przyjechać?
– Oczywiście.

– Świnia?! – wykrzyknęła Lisa.
– Robili jej sekcję z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, by nie wywołać

infekcji.

– Ale dlaczego?
– Należałoby przypuszczać, że ma to coś wspólnego z programem badawczym Rossa.
– Używa świń?
– Jestem tego niemal pewien. Zajmuje się dziedziną nauki, której rozwój może uczynić ze

świni największego przyjaciela człowieka. Periodyki medyczne traktujące o immunologii
pełne są doniesień o eksperymentach z tymi zwierzętami. Ich narządy wewnętrzne
odpowiadają wielkością naszym organom. Jeśli uda się rozwiązać problemy związane z
odrzutem przeszczepu, mogą stać się dla nas dawcami... Obecnie trwają intensywne prace
badawcze.

– Ale chyba nie w środku nocy w Szpitalu Médic Ecosse? – zaprotestowała Lisa.
– Mnie też nie daje to spokoju – przyznał Dunbar. – Dlatego chciałem z tobą

porozmawiać. Obchodzili się z tą świnią jak z pacjentem rodzaju ludzkiego. Stroje ochronne,
maski... Zastanawiające.

– Dobry Boże! Chyba nie myślisz, że zamierzają...?
Umysł Dunbara też buntował się przed przyjęciem takiego założenia, a jednak nie mógł

opędzić się od natrętnej myśli, że oto znalazł odpowiedź na pytanie, czy rzeczywiście dwojgu
pacjentom przeszczepiono niewłaściwe organy.

– Ale przecież na zrobienie czegoś takiego trzeba mieć chyba wszystkie możliwe

zezwolenia, zgody, i tak dalej? – zauważyła Lisa.

– Z pewnością. Chyba że ktoś nie zawraca sobie nimi głowy.
– Myślisz, że tak było z Amy? Dali jej nerkę świni?
– Musimy brać to pod uwagę.
– Co zamierzasz zrobić?
– Zadzwonię do Londynu. Ale przedtem muszę sprawdzić coś w hotelu. Później do ciebie

zatelefonuję.

Jadąc do hotelu Dunbar myślał intensywnie. Wiedział dokładnie, co zamierza zrobić, o ile

okaże się to wykonalne, ale musiał też pamiętać o konsekwencjach. W grę wchodziła ludzka
wrażliwość. Jego działania mogły doprowadzić do czyjejś rozpaczy. Czy naprawdę było to
absolutnie konieczne? Czy nie dałoby się tego uniknąć? Zanim znalazł się w swoim pokoju,

background image

wiedział już, że nie. Pozostawało mu tylko sprawdzić, czy zamiar jest wykonalny.

Potrzebne informacje znalazł w aktach, w które zaopatrzył go inspektorat. Kenneth

Lineham, zmarły pacjent Sheili Barnes, został po śmierci poddany kremacji. Ale Amy
Teasdale pochowano w trumnie. Jej zwłoki spoczywały na cmentarzu przy kościele w
Lanarkshire. Zatem to, co zamierzał zrobić, było możliwe. Ale ciągle wahał się, czy powinien
sięgnąć po telefon i poprosić inspektorat o zgodę.

– Chciałbym, żeby ją ekshumowano.
– Dobrze się nad tym zastanowiłeś, Dunbar? – zapytał Frobisher, człowiek numer dwa w

Inspektoracie Naukowo-Medycznym. Miał prawo podejmować decyzje we wszystkich
ważnych sprawach, jeśli sytuacja wymagała skontaktowania się z Londynem w nocy. – To nie
są żarty. Jeśli wystąpimy z oficjalnym żądaniem wydobycia z grobu tego dzieciaka, a potem
okaże się, że nie miałeś racji, wolę nie myśleć, co będzie. Taka wpadka może nam poważnie
zaszkodzić. Nie jestem pewien, czy warto ryzykować na tym etapie dochodzenia. Na razie
widziałeś tylko sekcję świńskich zwłok, nic więcej.

– Wszystko przemyślałem i uważam, że im szybciej ją odkopiemy, tym lepiej – odparł

Dunbar. – I kto powiedział, że musimy to robić oficjalnie?

– Teraz naprawdę wkraczamy na śliski teren, Dunbar – powiedział Frobisher

ostrzegawczym tonem. – Wyobrażasz sobie, że jesteśmy MI 5? Nie możemy odgrzebywać
ludzi jak gdyby nigdy nic.

– Nie prosiłbym o to, gdybym nie uważał, że to ważne – zaznaczył Dunbar.
Frobisher wypuścił ze świstem powietrze z płuc.
– W każdym razie, do rana i tak nic nie załatwimy. Przekażę twoją prośbę Macmillanowi,

jak tylko przyjdzie. Nie będzie zachwycony twoim pomysłem, podobnie jak ja, ale może
razem wymyślimy jakiś sposób, żeby załatwić sprawę bez udziału orkiestry dętej. Ci z
telewizji niczego bardziej nie lubią niż cholernego odkopywania trupów.

Dunbar miał się już wyłączyć, ale Frobisher powstrzymał go.
– Zaczekaj, jest tu dla ciebie raport z laboratorium. Potrzebujesz go teraz?
– Jak najbardziej.
– Analiza drobin radioaktywnych, które przysłałeś. Specjaliści twierdzą, że to izotop

przemysłowy używany do testowania osłon chroniących przed promieniowaniem.

– Izotop przemysłowy?! – wykrzyknął Dunbar. – Nie medyczny?
– Najwidoczniej nie. Ustalono, że tylko cztery firmy używają takich izotopów.

Oczywiście, jeśli nie liczyć Amersham, gdzie go wytwarzają.

– Czy któraś z nich ma siedzibę w Glasgow?
– Obawiam się, że nie. Żadna nie znajduje się nawet w Szkocji. Najbliżej ciebie jest

Baxters on Tyneside.

– Jasna cholera – zaklął Dunbar.

background image

11

– Coś cię gnębi – stwierdziła Kate, obserwując Sandy’ego grzebiącego widelcem w

talerzu. Po raz trzeci nabierał tę samą porcję piure.

– Mhm... – mruknął.
– Więc może mi powiesz, o co chodzi? – zażądała.
– O Amandę. Wczoraj źle wyglądała. Martwi mnie to. Myślałem, że jej stan będzie się

poprawiał, a nie pogarszał. Ale jak ją zobaczyłem...

– Dziś czuła się dużo lepiej – przerwała mu Kate. – Tak, jak obiecywała pielęgniarka. A

jutro powinno być jeszcze lepiej. Zobaczysz. Są z niej bardzo zadowoleni. Wczoraj była po
testach, które musieli jej zrobić.

– Nie musieli. Właśnie w tym rzecz. Wszystkie testy miała już wykonane wcześniej. Jej

typ immunologiczny jest w rejestrze. Dlaczego musiała przechodzić bolesny zabieg jeszcze
raz?

Kate pokręciła głową, jakby uważała, że Sandy nie ma racji.
– Wiesz na ten temat o wiele więcej niż ja. Ale pielęgniarka mówiła, że to tylko rutynowa

procedura w celu sprawdzenia jej immunologicznego... czegoś tam, nie pamiętam.

– Wzorca immunologicznego – wyjaśnił. – Tak, zgadza się, tylko że te rzeczy załatwione

zostały już przedtem. Zbadano grupę krwi, typ tkanki, wszystko. Dane umieszczono w
rejestrze oczekujących na transplantację. Po co robili jej nakłucie mostka po raz drugi?
Niepotrzebnie cierpiała.

Kate wzruszyła ramionami.
– W szpitalu wiedzą lepiej, co jest konieczne. I to mi wystarczy.
– Właśnie na to liczą szpitale – zauważył kwaśno Sandy.
– Ktoś tu próbuje być cyniczny – uśmiechnęła się Kate.
Sandy uspokoił się trochę.
– No dobrze, może niepotrzebnie tak się przejmuję, ale nie zapominaj, że ja też pracuję w

szpitalu. Personel medyczny nie jest nieomylny. Zdarza się, że ktoś coś pomiesza, zleci
niewłaściwe testy czy przepisze zbyt duże dawki leków. Pod wieloma względami to

background image

najniebezpieczniejsze miejsca na świecie. Siedliska różnych infekcji... uchodzące za oazy
higieny i sterylności.

Kate już to słyszała przedtem.
– Skoro tak cię niepokoją te jej testy, dlaczego nie umówisz się z którymś z lekarzy i nie

zapytasz go wprost, o co chodzi? Wszystko ci na pewno chętnie wyjaśnią.

– Nie chcę robić zamieszania. Leczą naszą córkę za darmo i prawdopodobnie są jej

jedyną szansą. Wyszłoby na to, że nie potrafię tego docenić, a ja naprawdę jestem im
wdzięczny.

– Mimo wszystko uważam, że mógłbyś grzecznie zapytać o sprawy, które nie dają ci

spokoju. W końcu jesteś kimś z branży, że się tak wyrażę.

– Szpitale najbardziej nie cierpią właśnie tego – odparł Sandy. – Wolą kompletną

ignorancję swoich pacjentów i ich bliskich. Lekarze lubią, kiedy wierzy się im bez zastrzeżeń
i niczego nie kwestionuje, bo wtedy mogą mówić tylko to, co chcą powiedzieć.

– Jeśli nie chcesz zapytać tamtejszych lekarzy, porozmawiaj z Clivem Turnerem –

zaproponowała Kate. – Może będzie wiedział, dlaczego powtórzyli jej testy? Zawsze był
wobec nas bardzo życzliwy. Nie możesz mieć do niego zastrzeżeń.

– Dobry pomysł – przyznał Sandy. – Powinienem tak zrobić. – Spojrzał na zegarek i

dodał: – Spróbuję go złapać w szpitalu.

– Zaraz wywołam doktora Turnera – oznajmił kobiecy głos.
– Turner przy telefonie.
– Witaj Clive. Tu Sandy Chapman.
– Cześć, Sandy. Dziś rano zastanawiałem się, co u was słychać. Jak tam Amanda?
– Właśnie dlatego dzwonię. Kiedy wczoraj byliśmy u niej, bardzo źle wyglądała.

Pielęgniarka powiedziała, że przerwali dializy, bo musieli skierować ją na jakieś testy, z
nakłuciem mostka włącznie.

– Zrobili jej nakłucie mostka?
– Też się nad tym zastanawiałem – powiedział Sandy, słysząc zdumienie w głosie

Turnera. – Pielęgniarka twierdziła, że nic w tym niezwykłego, jeśli pacjent oczekuje na
transplantację. Wyjaśniłem jej, że Amanda miała już zrobione wszystkie testy, ale nie wiem,
czy to do niej dotarło. Nie chciałem wywoływać zamieszania i żądać rozmowy z lekarzami,
ale z drugiej strony chciałbym wiedzieć, o co chodzi. Może tobie przychodzi coś do głowy?

– Wstyd się przyznać, ale nie mam pojęcia – odrzekł z zakłopotaniem Turner. – Przecież

wszystkie dane dotyczące typu immunologicznego Amandy są w rejestrze.

– Też tak sądzę.
– Nie wiem, po co mieliby cokolwiek powtarzać... Ale jakiś powód musiał istnieć.

Zastanawiam się, jak mógłbym dowiedzieć się tego, nie nadeptując na odcisk komuś
wrażliwemu.

background image

– Też nie chciałbym rozrabiać, ale ta sprawa trochę mnie niepokoi.
– Doskonale cię rozumiem – zapewnił Turner. – Znam tam faceta... Nazywa się Steven

Dunbar. Jest lekarzem, ale nie należy do personelu medycznego szpitala, więc nie poczuje się
urażony. Zapytam go, czy nie można tego dyskretnie ustalić. Poznaliśmy się, negocjując
przyjęcie Amandy do Médic Ecosse.

– Ja też go znam – stwierdził Sandy, gdy usłyszał nazwisko. – Któregoś dnia pomógł mi

zapalić samochód na pych. To jakiś wysoki urzędnik państwowy, coś w tym rodzaju?

– Zgadza się. Prawdę mówiąc, dzięki niemu przyjęli Amandę. Miał w tej sprawie ostatnie

słowo i nie sprzeciwił się. Po prostu zgodził się od razu. Sprawia wrażenie porządnego
chłopa.

– A ja o tym nie wiedziałem! – wykrzyknął Sandy. – Nic mi nie powiedział. W takim

razie, jestem mu winien kolejkę.

– Wyjątkowo nietypowy urzędnik – zauważył Turner. – Tak czy owak, spróbujemy.

Może zdoła wyjaśnić zagadkę nakłucia mostka Amandzie.

– Będę ci zobowiązany. Zresztą nie po raz pierwszy.

Turner zadzwonił do Dunbara następnego dnia rano. Wymienili uprzejmości, po czym

Turner powiedział:

– Wiem, że to właściwie nie pańska działka, ale zastanawiałem się, czy mógłby mi pan w

czymś pomóc.

– Mam nadzieję, że nie chodzi o jeszcze jedną bezpłatną transplantację – zażartował

Dunbar.

– Nie z tych rzeczy – roześmiał się Turner. – Zdają sobie sprawę, że macie ograniczone

możliwości. Mam pytanie, na które może mógłby mi pan odpowiedzieć... w tajemnicy.

– Spróbujmy.
– Telefonował do mnie ojciec Amandy Chapman. Jest zaniepokojony, że córka musiała

jeszcze raz przejść bolesny zabieg nakłucia mostka, podczas gdy wszystkie jej dane
immunologiczne są już znane. Nie chciał robić szumu i wyjść na niewdzięcznika, więc
zapytał mnie, jaki mógł być tego powód. Przyznam szczerze, nie mam pojęcia. Obiecałem
mu, że postaram się sprawdzić to dyskretnie, i pomyślałem o panu.

– Rozumiem – odrzekł Dunbar. – Nie chce pan nadepnąć na odcisk nikomu z branży.
– Dokładnie – zgodził się Turner. – Pan zapewne ma dostęp do odpowiednich

dokumentów, żeby rzucić na nie okiem?

Dunbar uśmiechnął się sam do siebie.
– Niczego nie obiecuję, ale zobaczę, co się da zrobić. Jeśli coś znajdę, dam panu znać.
Odłożył słuchawkę i zamyślił się. Poczekał, aż Ingrid wyjdzie z pokoju i odnalazł w

komputerze zestawienie kosztów leczenia Amandy Chapman. Zgodnie ze szpitalną procedurą,
każdy test czy zabieg musiał być zarejestrowany i uzasadniony, by uniknąć późniejszych

background image

zarzutów, że nie był konieczny i został przeprowadzony tylko po to, by zwiększyć rachunek
wystawiony pacjentowi. Choć rodzice Amandy nie płacili za jej pobyt w szpitalu, założono
standardową kartotekę komputerową. Nie było sensu zmieniać programu dla pojedynczej
pacjentki.

Jednak lista zabiegów, która pojawiła się na ekranie monitora, nie zawierała nakłucia

mostka. Nie było na ten temat żadnej wzmianki. Dunbar sprawdził ostatnią datę. Kartoteka
Amandy Chapman była uzupełniana tego ranka. Wprowadzono do komputera dializy, wraz z
podaniem codziennych kosztów pobytu, ale nie istniał żaden ślad po specjalnym teście czy też
drobnym zabiegu chirurgicznym.

Dunbar ssał w zamyśleniu końcówkę długopisu. Teoretycznie można było podejrzewać,

że personel oddziału niezbyt przykłada się do regularnego uaktualniania kartoteki Amandy,
wiedząc, że nie będzie z tego pieniędzy. Ale w szpitalu funkcjonującym jak szwajcarski
zegarek nie wydawało się to prawdopodobne. A zatem ktoś musiał świadomie podjąć decyzję,
by nie wykazywać nakłucia mostka. Dlaczego? Nie chciano, żeby figurował w kartotece?
Może to zbyt melodramatyczne. Nakłucie mostka nie jest niczym niezwykłym. Tyle że fakt
posiadania wszystkich danych Amandy z zakresu immunologii podważał celowość
powtarzania zabiegu.

Pomyłka? Niepotrzebne zdublowanie testu? Czyżby któryś z młodszych lekarzy, nie

znający dokładnie przypadku Amandy, zalecił nakłucie mostka, nie wiedząc, że jest zbędne?
Takie wytłumaczenie wydawało się możliwe do przyjęcia. Dunbar zastanawiał się, jak można
to sprawdzić. Przypuszczał, że gdzieś musi istnieć zapis o przeprowadzeniu zabiegu, nawet
jeśli nie wprowadzono go do komputera. Należało ustalić, w której sali operacyjnej miało w
ostatnich dniach miejsce nakłucie mostka i który lekarz je wykonał. Nie chciał robić z tego
wielkiej sprawy, po prostu chciał wiedzieć.

Komputer posłusznie odnajdywał grafiki wykorzystania poszczególnych sal. W żadnej z

nich nie przeszła zabiegu Amanda Chapman. Oczywiście pozostawała jeszcze sala operacyjna
na oddziale położniczym w skrzydle dla pacjentki „Omega”. Wprawdzie żadne informacje na
temat wykorzystania tej sali nie były dostępne ze względu na pełną dyskrecję, ale nie
wydawało się prawdopodobne, by tam... A może jednak? Dunbar przypomniał sobie nagle
dziewczynkę, którą wieziono windą na piętro „Omega” tej nocy, gdy zakradł się na
radiologię. Teraz wszystko miało sens. Tą dziewczynką musiała być Amanda.

Do pokoju wróciła Ingrid.
– Mam koszty leczenia pacjentów oddziału transplantacyjnego, o które pan prosił.
– Dobra robota – pochwalił ją Dunbar.
– Pewnie będzie pan trochę zaszokowany – powiedziała, kładąc przed nim zestawienie.
Dunbar spojrzał na końcową kwotę i gwizdnął przez zęby. – Aż tyle?!
– Niestety. Interes jest drogi.
Pokiwał głową. Ingrid uśmiechnęła się.

background image

– Pożałuje pan wydania zgody na bezpłatne przyjęcie pacjentki Narodowej Służby

Zdrowia – zażartowała.

– Pieniądze to nie wszystko – odparł.
– Nie sądzę, by Urząd do spraw Szkocji podzielał pańskie zdanie – zauważyła Ingrid.
– Być może. Ale zapewne duża część tych kosztów zwróci się po zapłaceniu rachunku

przez pacjentkę „Omega”.

– Pan wybaczy, ale nie bardzo rozumiem...
– Pomyślałem, że zyski z leczenia pacjentów „Omega” wyrównują straty ponoszone

przez szpital na skutek wspaniałomyślnego przeprowadzania bezpłatnych transplantacji.

– Ach, o to chodzi... – powiedziała Ingrid.
– Przypadek Amandy Chapman nie jest odosobniony w historii darmowych operacji

przeszczepu narządów – stwierdził Dunbar. – W przeszłości mieliście dwa inne. Znalazłem je
na liście leczonych bezpłatnie pacjentów, którą od pani dostałem. Zastanawiam się, czy
koszty tamtych transplantacji również pokryli pacjenci „Omega”.

– Nie jestem pewna... – w głosie Ingrid przez moment słychać było zaniepokojenie.

Szybko jednak odzyskała pewność siebie. – Chyba ma pan rację.

Dunbar był zaskoczony. W grę wchodziły tak duże sumy, że Ingrid musiała dobrze

wiedzieć, kto sfinansował bezpłatne transplantacje. Dziwiło go również, że szpital wcale nie
chwalił się publicznie swoją dobroczynnością. A przecież doniesienia mediów o
przeznaczeniu tak pokaźnych dochodów na cele charytatywne wpłynęłyby bardzo korzystnie
na wizerunek Médic Ecosse. Skorzystałby na tym zwłaszcza oddział Rossa, gdyż jemu
należałoby przypisać główne zasługi. Zakładając, oczywiście, że nie przeprowadzał
eksperymentów ze zwierzęcymi organami na ludziach.

Nagle Dunbar wpadł na pomysł, jak zapytać Ingrid o testy Amandy Chapman bez

wzbudzania podejrzeń. Spojrzał na zestawienie kosztów transplantacji i zażartował.

– Wygląda na to, że wobec Amandy Chapman zastosowaliście taryfę ulgową.
– Co pan ma na myśli?
– W jej kartotece nie widzę wyszczególnionych testów, które zazwyczaj wykazywane są

w rachunkach pacjentów oddziału transplantacyjnego.

Ingrid stanęła za plecami Dunbara, wpatrując się w ekran.
– Proszę... – wskazał na monitor. – Nic tu nie ma.
Uśmiechnęła się z ulgą.
– Ach, już wiem dlaczego... Amandzie nie robiono tych badań, bo przysłali ją do nas ze

Szpitala Chorób Dziecięcych. Tam przeszła wszystkie testy immunologiczne. U nas nie trzeba
było ich ponawiać. Jej dane były już w rejestrze.

– No, jasne – Dunbar pokiwał głową. – Że też o tym nie pomyślałem.
Ale odpowiedź Ingrid podsunęła mu następne pytania. Co tu się, do cholery, dzieje?

Dlaczego ktoś w Médic Ecosse zrobił Amandzie nakłucie mostka, i to akurat nocą, w skrzydle

background image

dla pacjentów „Omega”? Skoro Ingrid Landes, sekretarka, wiedziała, że Amandzie nie są
potrzebne żadne testy, to chyba tym bardziej musiał być tego świadomy personel medyczny?
A swoją drogą, skąd o tym wiedziała Ingrid? Pracowała w administracji u Giordana. Nie była
nawet sekretarką medyczną. Znała się na immunologii? Dunbar był zdziwiony. Postanowił, że
jak tylko zostanie sam w pokoju, zajrzy w jej akta personalne.

Tymczasem zaczął się przekopywać przez sprawozdania finansowe za ostatni rok

podatkowy. Jednocześnie z niecierpliwością czekał na odpowiedź z inspektoratu w sprawie
ekshumacji zwłok Amy Teasdale. Dla urozmaicenia sobie nudnego zajęcia próbował znaleźć
coś na temat finansowania badań Rossa. Tego rodzaju informacja mogła mu się przydać w
przyszłości.

Pamiętał, że dopóki Urząd do spraw Szkocji nie obciął funduszy, Ross wykorzystywał na

swoje potrzeby proporcjonalną do zysków część przychodów oddziału transplantacyjnego.
Dokumentacja finansowa szpitala mogła zatem zawierać jakieś wyszczególnienie tych kwot.
Dunbara interesowało, na co szły te pieniądze. Miał również nadzieję dowiedzieć się, skąd
obecnie Ross czerpie środki na badania naukowe.

Początkowo wydawało się, że sumy tworzące budżet na prace badawcze nigdzie nie

figurują. Dunbar nie mógł tego zrozumieć. To nie powinno być chyba tajemnicą. Ross był
uznanym autorytetem naukowym. Każdy słyszał o jego programie badawczym. Skoro
pieniądze przeznaczone na badania nie występowały pod hasłem „Fundusz na prowadzenie
prac naukowych”, może nazywano je inaczej. Dunbar sprawdził jeszcze raz nazwy plików.
Jego uwagę zwróciły „Koszty utrzymania Farmy Vane”. A to co?

Otworzył plik i znalazł to, czego szukał. Pracownia Rossa okazała się Farmą Vane.

Dunbar uznał ten fakt za całkiem logiczny, skoro główna część pracy naukowej polegała na
przeprowadzaniu eksperymentów na zwierzętach. Wyglądało na to, że wszystkie wydatki
związane z badaniami Rossa księgowano na rachunku farmy. Od pensji laborantów do opłat
za dzierżawę gruntu, od zakupów wyposażenia pracowni po koszty wynajęcia ochrony
obiektu. Zauważył również rachunki związane z zakupem świń.

Nie znalazł jednak żadnego nowego źródła finansowania tego przedsięwzięcia w

bieżącym roku. Spodziewał się, że wzrosły przelewy z Médic International przeznaczone na
ten cel, co wyjaśniałoby, w jaki sposób Ross radzi sobie teraz, kiedy pozbawiono go
możliwości korzystania z części zysków z jego oddziału szpitalnego. Ale nie było po tym
śladu. Mimo to Dunbar nadal uważał, że tak może być. Przecież Médic International nie
musiało przelewać pieniędzy na konto szpitala, skoro pracownia Rossa znajdowała się gdzie
indziej. Uznał to za najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Chyba że... Ross sam
finansował swoje badania. Ale musiałby być ogromnie bogaty, żeby sobie na to pozwolić.

Tymczasem Dunbar znał zarobki Rossa. Miał je wykazane w aktach Inspektoratu

Naukowo-Medycznego. Z pewnością chirurga nie było stać na prywatną pracownię
badawczą. Ale z drugiej strony miał przecież konsultacje w Genewie. Inspektorat nie

background image

dostarczył Dunbarowi szczegółów, tylko suchą wzmiankę na ten temat. Czy dlatego, że nie
posiadał bliższych informacji? Postanowił zapytać o to, kiedy jego przełożeni odezwą się
wreszcie do niego. Dlaczego każą mu tak długo czekać?

Ingrid poszła na lunch. Dunbar wykręcił się od wspólnego zjedzenia posiłku mówiąc, że

wyjdzie później. Ściśle przestrzegał zasady utrzymywania z nią znajomości tylko na gruncie
służbowym. Wciąż nie był jej pewien. Zawsze pamiętał o tym, że być może ma zadanie
śledzić jego poczynania, więc bezpieczniej było trzymać ją na dystans. Kiedy został sam,
zabrał się do sprawdzania jej akt personalnych.

Odkrył, że Ingrid Landes jest w pełni wykwalifikowaną pielęgniarką. Ukończyła studia

na wydziale pielęgniarskim uniwersytetu w Edynburgu. Przed zatrudnieniem się w dziale
administracyjnym Médic Ecosse pracowała w kilku prywatnych klinikach. Jej ostatnim
miejscem pracy była Klinika Świętego Piotra w Genewie.

„No, no...” – pomyślał Dunbar. „Jaki ten świat mały. Czyżby Ross ściągnął ją do Médic

Ecosse?”

Tok myślenia przerwał mu dźwięk jego telefonu komórkowego. Spodziewając się, że to

inspektorat, chwycił aparat. Nareszcie dowie się, co z ekshumacją.

– Steven? Przepraszam, że zawracam ci głowę... – zabrzmiał głos Lisy – ale pomyślałam,

żeby cię zawiadomić, gdzie teraz będę. Mógłbyś być zaniepokojony, gdybyś do mnie
zadzwonił i nikt nie podnosiłby słuchawki.

– Jakieś kłopoty? Coś się stało? – zapytał Dunbar.
– Chodzi o mamę. W nocy ciężko zachorowała. Lekarz stwierdził zapalenie płuc.

Zabierają ją do Szpitala Zachodniego. Jadę z nią.

– Przykro mi. Prawdę mówiąc, rzeczywiście miałem do ciebie dzwonić – zaczął

niepewnie Dunbar.

– Tak?
– Chodzi o Amy...
– To znaczy?
– Zażądałem ekshumacji... Nie mówiłem ci o tym wcześniej, bo nie byłem pewien, jak to

przyjmiesz.

W telefonie zapanowała dłuższa cisza.
– Jesteś tam jeszcze?
– Jestem – odpowiedziała Lisa. – Zaskoczyłeś mnie. Ale chyba nie powinnam się dziwić.

Pewnie trzeba tak zrobić.

– Nie ma innego sposobu, żeby dociec prawdy – wyjaśnił łagodnym tonem Dunbar.
– Zapewne – odrzekła w zamyśleniu Lisa. – Jej biedni rodzice... Po tym wszystkim, co

przeszli... Będą mnie za to winić.

– Dlaczego ciebie?
Lisa nie odpowiedziała.

background image

– Muszę kończyć. Czekają na mnie. Później porozmawiamy.
– Zaczekaj... – Dunbar usłyszał dźwięk odkładanej słuchawki – Cholera – zaklął pod

nosem. Przez kilka minut siedział bez ruchu, po czym postanowił pojechać do Szpitala
Zachodniego.

Zostawił samochód w bocznej uliczce, co najmniej ćwierć mili od wejścia. Obawiał się

kłopotów z parkowaniem. Gdyby próbował znaleźć wolne miejsce bliżej szpitala, zapewne po
dziesięciu minutach jazdy w ślimaczym tempie wzdłuż krawężnika zwiedziłby wszystkie
okoliczne zaułki i w końcu wylądował tu, gdzie teraz stanął. Szybko poszedł w kierunku
budynku i podążył wzdłuż strzałek wskazujących drogę do izby przyjęć. Znalazł Lisę
siedzącą na brzeżku plastikowego krzesełka w korytarzu. Zaciskała złożone dłonie między
kolanami. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze wyglądała bardzo nieszczęśliwie.

– Lisa?
Podniosła na niego zaczerwienione oczy.
– Co tu robisz? – zapytała, ale nie wydawała się niezadowolona.
– Byłaś zdenerwowana. Pomyślałem, że może odwiozę cię do domu.
Uśmiechnęła się blado.
– To miło z twojej strony.
– Co cię tak bardzo martwi? Twoja matka czy sprawa Amy?
– Chyba jedno i drugie, każde na swój sposób.
W drzwiach izby przyjęć ukazała się pulchna pielęgniarka z wyraźnym płaskostopiem.

Stawiała nogi w pozycji „za dziesięć druga”. W jednej ręce trzymała clipboard, w drugiej
ołówek.

– Panna Fairfax? – zapytała.
Lisa wstała.
– Tak?
– Doktor Campbell prosi panią do siebie.
Lisa spojrzała niezdecydowanie na Dunbara.
– Idź. Poczekam na ciebie – powiedział.
Wróciła po pięciu minutach. Dunbar podniósł się z krzesła.
– Jakie wiadomości?
– Położyli ją do łóżka. Na razie będą jej podawać antybiotyki.
Kiedy w drodze do Lisy zatrzymali się na czerwonym świetle, Dunbar odezwał się cicho:
– Dostałem z naszego laboratorium wynik analizy izotopu z domku Sheili Barnes. Nie

można go powiązać z Médic Ecosse.

– Chyba żartujesz?! – wykrzyknęła. – Więc nie oni? Któż inny chciałby ją zabić?
– Też tak uważam, ale laboratorium stwierdziło, że to izotop przemysłowy nie stosowany

nigdzie w Szkocji.

– Zatarli za sobą ślady – odrzekła Lisa.

background image

– Na to wygląda.
Ruszyli spod świateł.
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że rodzice Amy będą winić ciebie? – zapytał Dunbar.
Lisa westchnęła. To było dla niej bolesne wspomnienie.
– Po jej śmierci dyrekcji Médic Ecosse udało się ich przekonać, że jestem

niezrównoważoną psychicznie kobietą, która niepotrzebnie rozrabia i wygaduje głupstwa.
Pewnie łatwo im było uwierzyć, że tak jest naprawdę. Zakłócałam ich spokój w cierpieniu.
Nie było mi lekko.

– Wyobrażam sobie – odrzekł Dunbar. – Ale robiłaś to, co uważałaś za słuszne. To nigdy

nie jest łatwe.

– Teraz znów mam dylemat – głos Lisy był pełen zwątpienia.
– Na pewne sprawy nie masz wpływu, Liso.
– Mhm... – mruknęła bez przekonania.
W środku dnia wokół domu Lisy pełno było wolnych miejsc parkingowych. Dunbar

zatrzymał się na wprost wejścia do bloku.

– Wejdziesz na chwilę? – zapytała.
Skinął głową i oboje wysiedli z samochodu.
– Kawy? – zaproponowała, gdy znaleźli się w mieszkaniu.
– Ja zrobię. A ty przemyj oczy – zaproponował Dunbar.
Uniosła rękę do twarzy.
– O Boże... Muszę strasznie wyglądać. Nie pomyślałam o tym.
Poszła do łazienki, a Dunbar nastawił czajnik. Wyglądając przez okno, czekał, aż

zagotuje się woda.

Lisa wróciła po kilku minutach, przygładzając włosy. Roztaczała wokół siebie zapach

perfum. Miała na twarzy dyskretny makijaż.

– Teraz lepiej – stwierdziła z uśmiechem. – Znów czuję się jak człowiek.
Dunbar również się uśmiechnął, widząc, jak stara się odzyskać normalny wygląd i dobry

nastrój. Lisa przymknęła oczy.

– Dobrze się czujesz? – zapytał z niepokojem.
– Nie powiedziałam ci o czymś.
– O czym? – Wziął ją w ramiona, ujrzawszy łzy płynące po jej policzkach.
– Poszłam na pogrzeb Amy... Chciałam się z nią pożegnać. Starałam się trzymać z daleka,

ale jej matka zauważyła... Nikt nie patrzył na mnie nigdy takim wzrokiem... Miała w oczach
nienawiść.

– Nie myśl o tym – zaczął ją uspokajać. – Była zrozpaczona i zdenerwowana. Próbowałaś

wyrazić własną opinię. Postąpiłaś słusznie. Kiedy znajdziemy dowód na to, co naprawdę
zrobiono Amy, okaże się, że miałaś rację. – Rozluźnił uścisk. Lisa spojrzała mu w oczy.

– Dziękuję ci – powiedziała.

background image

– Za co?
– Za to, że tu jesteś.
– Pst...
Ich twarze niemal stykały się ze sobą. Dunbar popatrzył w ciemne, łagodne oczy Lisy i

uświadomił sobie, że z każdym dniem znaczy dla niego coraz więcej. Kiedy się nie widzieli,
nie przestawał o niej myśleć. Drżące wargi Lisy rozchyliły się lekko. Nie odsunęła się, czując
jego podniecenie. Odgarnął z jej twarzy niesforny kosmyk włosów i delikatnie założył za
ucho. Pogładził ją palcami po policzku i szyi, ujął lekko pod brodę. Niepewnie musnął
wargami jej usta.

Lisa wyczuła to wahanie. Wsunęła palce w jego włosy i przylgnęła do niego. Ich wargi

znów się spotkały. Zaczęli się całować, najpierw lekko, potem coraz bardziej żarliwie.

Dunbar pozbył się nagle wszelkich oporów. Jeśli przedtem myślał, że zbyt łatwo może ją

zranić, teraz już nie miał takich rozterek. Czuł tylko bliskość Lisy i szybkie ruchy jej języka w
swoich ustach. Przesunął dłońmi po smukłej talii, dotarł do pośladków i przyciągnął je mocno
do siebie. Ich biodra i uda złączyły się. Chciał, żeby poczuła, że ma wzwód.

Cofnęła się lekko. Oddychała szybko i nieregularnie.
– Chodź... – szepnęła i pociągnęła go za rękę w kierunku sypialni.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał, łapiąc oddech i znów przyciągnął ją do siebie.
– Absolutnie tak. – Oplotła go ramionami w pasie i wyciągnęła mu koszulę ze spodni.

Potem wsunęła pod nią dłonie i zaczęła gładzić jego tors. Ani na chwilę nie odrywała od jego
twarzy wzroku, gdy rozpinała mu pasek i ściągała spodnie.

Naśladując jej ruchy, Dunbar zrobił to samo. Wyciągnął jej bluzkę ze spódniczki. Wyczuł

dłońmi gładki brzuch. Sięgnął wyżej, rozpiął biustonosz i zaczął pieścić jej piersi. Mruczała z
rozkoszy, gdy wodził pakami po sutkach. Odchyliła do tyłu głowę, pozwalając, by całował jej
szyję. Czekała, aż ułoży ją na łóżku.

Dunbar wodził wargami po jej ciele, rozchylając coraz bardziej bluzkę. Ssał kolejno jej

sutki, gładząc jednocześnie dłonią nagie uda i ściągając majteczki. Wsunął się między nogi
Lisy i lekko uniesiony całował ją długo, czując rosnącą żądzę. Wszedł w nią, gdy uniosła
biodra i przyjęła go do siebie.

Lisa jęczała, a on uniósł się lekko i wsunął dłoń pomiędzy jej uda. Pieścił ją delikatnie i z

wprawą, dławiąc okrzyki pocałunkami. Wchodził w nią coraz głębiej i poruszał się coraz
gwałtowniej, aż wstrząsnął nim dreszcz i poczuł, jak jej ciało wije się w konwulsjach.

Gdy minęły chwile uniesienia, znieruchomieli spleceni ze sobą uściskiem. Dunbar

poruszył się pierwszy. Uniósł się, pocałował Lisę w czoło i znów mocno ją przytulił.

– Boże... – mruknęła. – Minęło tyle czasu... Nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.
– Nie miałaś nikogo?
– Przez krótki czas byłam zaręczona, ale on zrezygnował, widząc, że muszę wnieść w

posagu chorą matkę. Zniknął jak śnieg w lipcu. Dwa lata temu. A ty? Pewnie nadszedł

background image

właściwy moment, żebyś mnie uprzedził, że jest pani Dunbar, a wasze bliźniaki kończą w
niedzielę trzy lata?

Dunbar uśmiechnął się.
– Nie ma żadnej pani Dunbar. – Otoczył Lisę ramieniem i pieszczotliwie pogładził jej

czoło.

– Wiesz, za tym najbardziej tęskniłam – odezwała się.
– Za czym?
– Żeby ktoś mnie tak dotykał. To takie przyjemne uczucie, kiedy ktoś dotyka cię z

miłością. Seks może być wspaniały, ale kiedy wiesz, że twój partner coś do ciebie czuje, jest
zupełnie inaczej. Choćby zwykłe dotknięcie ręki, zmierzwienie włosów czy klepnięcie w
pośladek odbiera się wtedy w inny sposób. Czy nie mówię jak stuknięta?

Dunbar pocałował jej włosy.
– Nie – odpowiedział.
Rozległ się przytłumiony, melodyjny sygnał.
– Co to? – zapytała Lisa.
– Mój telefon – wyjaśnił Dunbar i poczuł się cholernie głupio.
– Nie wyłączyłeś go?
– Nie pomyślałem o tym. Nie spodziewałem się, że...
– Lepiej odbierz.
Dunbar wstał i zaczął szukać telefonu. Znalazł go w drugim pokoju. Po kilku chwilach

wrócił z wiadomością.

– Dzwonili z Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Jest zgoda na ekshumację.

background image

12

W dniu ekshumacji Dunbar nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. Inspektorat

Naukowo-Medyczny postanowił potajemnie odkopać ciało, korzystając z pomocy Wydziału
Specjalnego. Występowanie do sądu o wydanie oficjalnego nakazu było zbyt ryzykowne,
gdyż mogło wywołać niepotrzebne poruszenie.

Dunbar był zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale jednocześnie miał świadomość

ryzyka, jakie pociągają za sobą tajne operacje, jeśli coś pójdzie źle. Wystarczy, że jedna
osoba znajdzie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i spektakularna wpadka
gotowa.

Rodziców Amy nie było w kraju. Spędzali urlop za granicą. Jej matka wciąż nie mogła

dojść do siebie po tragedii sprzed pięciu miesięcy – mąż uznał, że trochę słońca zimą dobrze
jej zrobi. Od trzech dni przebywali na Teneryfie i mieli tam pozostać jeszcze przez dziesięć
następnych. Właśnie ten fakt skłonił inspektorat do przeprowadzenia ekshumacji po kryjomu.
Gdyby wszystko przebiegło gładko, rodzice Amy nigdy nie dowiedzieliby się o tym.

Plan przewidywał odkopanie zwłok dziewczynki nad ranem i przewiezienie ich do

kostnicy w Glasgow. Autopsję miał przeprowadzić wtajemniczony patolog z Urzędu do
spraw Szkocji, wyznaczony przez Neila Bannona. Po zakończeniu sekcji miał zatelefonować
do Dunbara i zdać mu relację. Przed zachodem słońca ciało Amy powinno powrócić do
grobu.

Teraz Dunbar nie miał już wpływu na bieg wypadków, ale czuł się jak zawodnik przed

wielkim wyścigiem, spacerujący nerwowo za linią startu. Gdy odezwał się telefon, chwycił go
błyskawicznie.

– Tak?
– Steven? Tu Lisa. Żadnych wiadomości?
– Jeszcze nie. Wydaje mi się, że upłynęło cholernie dużo czasu.
– Lepiej odblokuję linię, bo może próbują skontaktować się z tobą.
– Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę coś wiedział.
Dunbar powrócił do nerwowego spaceru wokół pokoju. Zaczynał się zastanawiać, czy nie

background image

wystąpiły jakieś kłopoty z łącznością. Podczas niecierpliwego wyczekiwania na coś ważnego
człowiek wyobraża sobie różne rzeczy. Zwłaszcza gdy oczekiwanie wydłuża się nadmiernie.
Może wyniki sekcji przekazano bezpośrednio do centrali inspektoratu w Londynie, policja
została już zawiadomiona i lada chwila zjawi się w szpitalu, a tymczasem nikt nie raczy go
poinformować, co się dzieje? Karmił się tą paranoją, gdy telefon odezwał się po raz drugi.

– Z doktorem Dunbarem proszę.
– Przy aparacie.
– Pański kod?
Dunbar podał go.
– Przepraszam za tę formalność, ale było polecenie, żeby postępować ściśle według

instrukcji.

– W porządku.
– Moje nazwisko McVay. Na żądanie Inspektoratu Naukowo-Medycznego Urząd do

spraw Szkocji zlecił mi przeprowadzenie sekcji zwłok ekshumowanej Amy Teasdale.

– Tak. Czekałem na telefon od pana.
– Przykro mi, że to trwało tak długo, ale było z tym sporo pracy w laboratorium.
– Rozumiem. Co pan odkrył?
– No cóż... Nikt nie podał mi zbyt wielu szczegółów. Nikomu nie przyszło do głowy,

żeby mnie uprzedzić, że dziecko przeszło już dokładną sekcję.

– Całkiem możliwe – odrzekł Dunbar. – Zmarło po nieudanej operacji przeszczepu nerki.

W tych okolicznościach autopsja była zapewne nieodzowna.

– Pomyślałem, że po prostu wspomnę panu o tym. Serce i nerki dziewczynki usunięto, by

je zbadać, po czym z powrotem włożono na miejsce. Wewnątrz znalazłem nawet kilka
tamponów, których wtedy użyto. Nie cierpię, kiedy patologom nie chce się po sobie
posprzątać. Co oni sobie wyobrażają? Że zwłoki to pojemnik na odpadki? Cholerne lenie!

Dunbar przygryzał wargi, by nie zdradzić swego zniecierpliwienia, ale w końcu zapytał:
– Co pan właściwie znalazł, doktorze?
– Dostałem polecenie, żeby skoncentrować się na przeszczepionej, prawej nerce i

przeprowadzić badania immunologiczne pod kątem zgodności tego narządu z typem tkanki
pacjentki, oraz ustalić... czyj to był organ.

– Tak.
– Do transplantacji posłużyła ludzka nerka. Doskonale zresztą dobrana. Procent

zgodności można określić na osiemdziesiąt jeden.

Dunbar poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg.
– Ludzka nerka i zgodność osiemdziesiąt jeden procent – powtórzył jak echo. – Jest pan

tego pewien?

Pytanie było głupie i McVay dał to odczuć Dunbarowi.
– Oczywiście! – parsknął z rozdrażnieniem. – Plus minus pięć procent.

background image

– Dziękuję panu, doktorze – odrzekł bezwiednie Dunbar. – Więc pewnie nie znalazł pan

w ogóle nic nietypowego?

– Nic poza tym, że zwłoki poddane były wcześniej autopsji. Jeśli chce pan znać moje

zdanie, wstyd, że niepotrzebnie ją wykopano.

– Ma pan rację – przyznał Dunbar i wyłączył się.
Przez kilka minut wpatrywał się tępo w ścianę, nie wiedząc, czy bardziej czuje się

zawiedziony, przygnębiony, zaskoczony czy ośmieszony. Wyszedł na durnia, a to wcale nie
było przyjemne. Wiedział, że powinien zadzwonić do Lisy, ale w tej chwili był zły nawet na
nią, nie mówiąc już o Sheili Barnes. Obie zdołały go przekonać, że zmarłym dzieciom
rzeczywiście przeszczepiono niewłaściwe organy. Resztę sam sobie dośpiewał po tym, co
zobaczył w prosektorium Médic Ecosse.

Teraz wyglądało na to, że Amy Teasdale otrzymała nerkę pochodzącą od właściwego

dawcy, a w podziemiach szpitala dokonywano po prostu sekcji zwłok zwierzęcia służącego
do celów badawczych. Postronnemu obserwatorowi mogło się to wydawać dziwne, ale na
pewno było legalne i dozwolone.

Jedyną rzeczą mogącą świadczyć o tym, że jednak nie popełnił kolosalnej pomyłki,

pozostawał fakt, że ktoś usiłował zabić Sheilę Barnes. Ale po co? Skoro wszystko było w
porządku, a ona nie miała racji, dlaczego ktokolwiek miałby ją pozbawiać życia? To nie
miało sensu. Ale też nic tu nie miało sensu. Sięgnął po telefon i zadzwonił do Lisy.

– No i co? – zapytała z niepokojem.
– Nerka, którą przeszczepiono Amy, była bez zarzutu. To ludzki organ, a zgodność

wynosiła osiemdziesiąt jeden procent.

Po chwili ciszy Lisa powiedziała:
– Niemożliwe! Jej organizm tak gwałtownie odrzucił ten przeszczep, że to po prostu nie

mógł być właściwy organ.

– Przykro mi, Liso – odparł Dunbar. – Ale powtarzam ci słowa patologa wyznaczonego

przez Urząd do spraw Szkocji. Musimy zgodzić się z tym, co stwierdził.

– Nic z tego nie rozumiem. Nie do pomyślenia, żeby tak silną reakcję wywołało... –

urwała, nie kończąc zdania.

– Przykro mi – powtórzył Dunbar.
– Więc dlaczego ktoś chciał zabić Sheilę Barnes? – zapytała, chwytając się tej samej,

ostatniej szansy co Dunbar.

– Masz rację, coś tu się nie zgadza – przyznał. – Myśleliśmy, że wszystko do siebie

pasuje, ale tak nie jest.

– I co teraz?
– Pewnie wezwą mnie do Londynu, żebym się wyspowiadał. Nie wiem, co będzie dalej.
– Przepraszam. To moja wina – powiedziała Lisa.
– Nie ma tu niczyjej winy – sprostował Dunbar. – Przy odrobinie szczęścia nikt nie dowie

background image

się o ekshumacji. Nikomu nie wyrządziliśmy żadnej krzywdy.

– Boże... Nie zniosłabym tego, gdyby rodzice Amy odkryli, że przeprowadzono

ekshumację bez powodu. Po tym wszystkim, co przeze mnie przeżyli... Wolę o tym nawet nie
myśleć. Byłam taka pewna, że Amy przeszczepiono zwierzęcy organ.

– Ja też.
– Nie sądzisz, by jej rodzice mogli się dowiedzieć, prawda? – zapytała z niepokojem.
– O ile wiem, nie było żadnych problemów, więc sprawa nie powinna wyjść na jaw.

Miejmy nadzieję. Lisa westchnęła głęboko.

– Wiesz co? Wbrew temu, co mi powiedziałeś i z czym powinnam się zgodzić, nadal

uważam, że mam rację. Nie wiem dlaczego, ale tak czuję.

Dunbar nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
– Szkoda, że nie ma sposobu... – zaczął.
– Nie przejmuj się – uspokoiła go. – Nie oczekuję od ciebie, że będziesz zaprzeczał

stwierdzonym faktom. Po prostu nie rozumiem tego, to wszystko. Naprawdę nie rozumiem.
Zresztą, nie tylko tego. Odrzutów doskonale dobranych organów, raka Sheili, eksperymentów
ze świnią w szpitalu... A teraz się okazuje, że wszystko jest w porządku, tak?

– Mnie też przeczucie podpowiada, że coś tu nie gra. Wierz mi. Tyle że zanim cokolwiek

zrobię, muszę mieć jakiś dowód, a nie mam go.

– Ludzie w Londynie nie byli zachwyceni twoją propozycją odkopania zwłok, prawda? –

spytała Lisa.

– Zgadłaś – odparł kwaśno Dunbar.
– Będziesz miał kłopoty?
– W każdej chwili spodziewam się wezwania do Londynu, żeby wypić piwo, którego

nawarzyłem.

– Ale chyba nie stracisz pracy?
Dunbar skrzywił się.
– W zaistniałych okolicznościach może sam powinienem złożyć rezygnację.
– Nie rób tego.
– Słucham?
– Nie popełniłeś błędu. Działałeś w dobrej wierze. Miałeś odwagę postępować zgodnie z

własnym przekonaniem. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Dunbar uśmiechnął się sam do siebie.
– Ale fakt pozostaje faktem, że ekshumacja okazała się pomyłką.
– To tylko tak wygląda z dystansu – Lisa nie ustępowała. – Nikt nie ma prawa oceniać cię

na odległość. Nie rezygnuj. Jeśli cię wyrzucą, trudno. Niewiele będziesz mógł zrobić. Ale nie
ułatwiaj im zadania. Ty jesteś tutaj, na miejscu, nie oni. Nie zrobiłeś nic złego. Postaw się im.

– Zobaczymy... – Dunbar wzruszył ramionami. Był jej wdzięczny za moralne wsparcie.
O czwartej po południu nadeszło oczekiwane wezwanie. Dunbar dostał rozkaz stawienia

background image

się w Londynie następnego dnia przed południem – dyrektor Inspektoratu Naukowo-
Medycznego chciał go widzieć u siebie o jedenastej. Zadzwonił do Lisy, żeby jej o tym
powiedzieć.

– Wpadnij do mnie później – zaproponowała. – Skazaniec zasługuje na czułe pożegnanie.

Z Heathrow do centrum Londynu Dunbar pojechał metrem. Już od rana na dworze lało

jak z cebra i w wagonie unosił się zapach mokrych ubrań. Na twarzach podróżnych nie było
uśmiechów. Najwidoczniej wszystkich czekał ciężki dzień, podobnie jak Dunbara. Dla
zabicia czasu próbował zgadywać, czym zajmują się na co dzień poszczególni pasażerowie.
Niestety, nie mógł spytać żadnego z nich, czy ma rację.

Z ulgą wysiadł z kolejki i wspiął się schodami do wyjścia, spragniony świeżego

powietrza. Nawet nie zwrócił uwagi na deszcz. Zaczął rozglądać się za taksówką, która
zawiozłaby go do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przy tak paskudnej pogodzie musiało
to trochę potrwać, ale wcale mu się nie śpieszyło. Indyk nie tęskni za Świętami Bożego
Narodzenia.

– Miło znów pana widzieć, doktorze Dunbar – powitała go z uprzejmym uśmiechem

sekretarka dyrektora, panna Roberts. – Pan Macmillan na pewno nie każe panu długo czekać.

– Nic pilnego, mam czas – odrzekł Dunbar z nie ukrywaną ironią.
Panna Roberts znów się uśmiechnęła, ale nic nie odpowiedziała. Po chwili na jej biurku

odezwał się brzęczyk. Skinęła głową w kierunku Dunbara.

– Powodzenia – szepnęła, gdy przechodził obok niej.
– Aaa... Dunbar. Wejdź i siadaj – przywitał go Macmillan. W innym otoczeniu ten

wysoki, siwowłosy mężczyzna wyglądałby nadzwyczaj dystyngowanie, ale tu, w Whitehallu,
był tylko jednym z wielu. Odpowiedzialne stanowiska w służbie państwowej zdawały się
przyciągać takich właśnie ludzi. Dunbar zastanawiał się nieraz, czy to oni pasują do tej pracy,
czy odwrotnie. Przypuszczał, że taki typ człowieka byłby odpowiedni dla większości
wyższych stanowisk. Oczywiście, zdarzają się wyjątki, ale w wielu zawodach hollywoodzki
stereotyp często niezbyt daleko odbiega od rzeczywistości.

Macmillan zamknął akta, nad którymi właśnie pracował, przerywając te filozoficzne

rozważania Dunbara.

– Ty nas w to wpakowałeś, Dunbar – powiedział.
– Przykro mi – odparł Dunbar. – Byłem pewien, że mam rację.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, ile nas kosztowało zmontowanie takiej akcji jak potajemna

ekshumacja?

Dunbar nie miał pojęcia, ale czuł, że zaraz się dowie. Kiedy dyrektor powiedział mu, był

zaszokowany.

– Nie mówiąc już o tym, kogo musieliśmy prosić o przysługę. Jesteśmy teraz dłużnikami

Wydziału Specjalnego.

background image

– Wszystko wskazywało na to, że temu dziecku przeszczepiono niewłaściwy organ.

Nieodpowiedni, zwierzęcy narząd – wyjaśnił Dunbar.

– Masz na myśli rozhisteryzowaną kobietę, która ci podsunęła tę teorię? I od razu

wysnułeś daleko idące wnioski.

– Żadnej z dwóch kobiet uwikłanych w tę historię nie można nazwać histeryczką –

zaprotestował Dunbar. – Przesłuchałem je i jestem tego całkowicie pewien. Zastanawiający
jest natomiast fakt, że jedną z nich, Sheilę Barnes, próbowano pozbawić życia. I ten zamach
okazał się skuteczny.

– A tak... ten izotop w ścianie – przypomniał sobie Macmillan. – Nie zapominaj jednak,

że laboratorium nie znalazło żadnego związku między tą substancją a Médic Ecosse.

– Co wcale nie znaczy, że go nie było.
Macmillan skwitował tę uwagę powątpiewającym wzruszeniem ramion. Przez chwilę

przygładzał wąsy w zamyśleniu, po czym oświadczył:

– Moim zdaniem, sprawę tej Barnes powinniśmy przekazać policji. Raczej nie ma

wątpliwości, że popełniono zbrodnię, więc niech oni się tym zajmą. A my, przy odrobinie
szczęścia, wycofalibyśmy się z tego bałaganu, w którym siedzimy przez ciebie.

– Wbrew temu, co stwierdził pański patolog, nadal uważam, że w zgonach tej dwójki

dzieci było coś dziwnego – odrzekł Dunbar. – Szukałem w komputerze podobnych
przypadków, ale nie znalazłem ani jednego. Tymczasem w samym Médic Ecosse zdarzyły się
aż dwa. Uważam, że powinniśmy dalej prowadzić dochodzenie. Mamy najlepsze
kwalifikacje, jeśli chodzi o takie sprawy. Od tego jesteśmy.

– Nie próbuj mnie pouczać, od czego jesteśmy, Dunbar! – parsknął gniewnie Macmillan.
– Ależ nie zamierzam, sir. Sądzę tylko, że przekazanie sprawy policji na tym etapie to

niezbyt szczęśliwy pomysł. Rozpoczną śledztwo, ale do niczego nie dojdą. Mam wrażenie, że
bardziej zależy panu na tym, żebyśmy wyszli z tego czyści niż na rozwiązaniu zagadki.

Przez moment Dunbar obawiał się, że posunął się za daleko. W wyobraźni widział już

przygotowany dla niego formularz P 45. Ale w oczach dyrektora nie dostrzegł gniewu.

– Tak myślisz? – padło pytanie.
– Tak jest, sir.
– Coś ci powiem. Jeśli potrafisz wyjaśnić, jakim cudem te dwie cholerne kobiety mogły

mieć rację mimo faktu, powtarzam: faktu, że w ciele Amy Teasdale znaleziono właściwy
organ, będziemy kontynuować to dochodzenie.

– Ile mam czasu? – zapytał Dunbar.
– Trzy dni.

Dunbar wyszedł z ministerstwa z mieszanymi uczuciami. Spodziewał się, że będzie

gorzej. Mogli go wywalić bez gadania. Zamiast tego dali mu trzy dni na znalezienie
odpowiedzi, której i tak szukał od początku. Szedł wzdłuż Embankment, mając nadzieję, że

background image

spłynie na niego olśnienie. Ale na razie spływała na niego tylko woda. Londyn był jego
ulubionym miastem, dziś jednak nie dostrzegał w nim żadnego uroku. W ulewnym deszczu
mógł uchodzić za Berlin Wschodni. Udał się na lotnisko, by złapać wahadłowy lot do
Glasgow.

W samolocie próbował utopić troski w dużym dżinie z tomikiem, zaoferowanym przez

stewardesę. Paskudnego nastroju nie poprawiało mu towarzystwo siedzącego obok pulchnego
biznesmena z Północy. Od pierwszego pytania: „A zatem często lata pan do Szkocji?”
wiedział, że nie będzie miał spokoju. Odpowiedzi wygłaszane monosylabami nie zrażały
Arthura Shelby’ego z branży systemów hydraulicznych, który postawił sobie za cel
wypełnienie tej luki w wykształceniu Dunbara w ciągu trwającego pięćdziesiąt pięć minut
lotu. Shelby’emu ledwo starczyło czasu, by w końcu zapytać: „A pan, przepraszam, na jakim
polu działa?”. W tym momencie samolot wylądował i Dunbar nie zdążył odpowiedzieć.
Odetchnął z ulgą i zadzwonił z lotniska do Lisy.

– Jak poszło? – zapytała.
– Nie wyrzucili mnie. Dostałem trzy dni na znalezienie wyjaśnienia.
– To dobrze czy źle?
– Zależy, czy mi się uda, czy nie.
– Przyjedziesz?
– Mam lepszy pomysł. Może wybralibyśmy się gdzieś na kolację?
– Mógłby nas zobaczyć ktoś z Médic Ecosse – odparła Lisa.
– W takim razie pojedziemy za miasto.
– Jesteś pewien, że chcesz zaryzykować?
– Spróbujmy. Wpadnę po ciebie o siódmej.
– Będę czekać.

Dunbar zjawił się u Lisy punktualnie. Była gotowa do wyjścia. Ubrała się bardzo

elegancko.

– Wyglądasz wspaniale – stwierdził z uśmiechem.
– Dziękuję. Odzyskana wolność ma na mnie niebezpieczny wpływ.
– A właśnie... Jak twoja matka? – zapytał, przypominając sobie, że to jej choroba stała się

kluczem do tej wolności.

– Nie jest najgorzej.
– Co do wyboru lokalu muszę zdać się na ciebie.
– Moglibyśmy pojechać nad Jezioro Menteith. To niedaleko i jest tam przyjemny hotel.

Tuż nad brzegiem.

– Wspaniała propozycja. Sądzisz, że będą mieli wolne miejsca?
– Pozwoliłam sobie zrobić rezerwację zaraz po twoim telefonie – wyznała Lisa.
Droga nad Jezioro Menteith nie była skomplikowana, a gdy dotarli na miejsce, Dunbar z

background image

zadowoleniem zauważył, że na parkingu stoją tylko cztery samochody. Miał ochotę spędzić
spokojny wieczór i porozmawiać bez pośpiechu. Przeglądając menu, powoli sączyli dżin z
tonikiem. Kiedy po przyjęciu zamówienia kelner oddalił się, Lisa zapytała:

– Więc co ci kazali wyjaśnić?
– Czy to możliwe, że ty i Sheila Barnes miałyście rację na przekór wszystkiemu.
– Widzę, że w Londynie trzymałeś naszą stronę.
Dunbar skinął potakująco głową.
– Całkiem słusznie.
Przez chwilę przyglądał się Lisie w milczeniu. W końca powiedział:
– Czuję ulgę, słysząc, że jesteś tego taka pewna. Ani przez chwilę nie miałaś wątpliwości,

że masz rację, prawda?

– Byłam bliska zwątpienia, gdy poinformowałeś mnie o ustaleniach patologa – zwierzyła

się. – Ale wiem, co widziałam, i nie była to reakcja na przeszczepienie właściwego organu.

– Więc musimy zacząć od przyjęcia założenia, że Amy z całą pewnością przeszczepiono

niewłaściwą nerkę.

– Tak – odparła z przekonaniem Lisa.
Podano pierwsze danie i Dunbar przerwał na chwilę rozmowę. Potem ciągnął dalej.
– A zatem skoro w ciele Amy znaleziona została po ekshumacji nerka pochodząca od

właściwego dawcy... musiano ją tam umieścić już po operacji. Jeśli Amy zmarła na skutek
odrzucenia przeszczepu, to znaczy, że otrzymała tę nerkę w jakiś czas po śmierci... Ależ
jasne! – wykrzyknął nagłe, gdy wszystko zrozumiał. – Podczas pierwszej sekcji zwłok! Teraz
pasuje... Rzeczywiście przeszczepiono jej niewłaściwy organ, ale potem zamieniono go na
właściwy, gdy umarła.

Oczy Lisy błyszczały z podniecenia.
– Masz rację. Właśnie tak musiało być. Ale dlaczego?
– Zastanówmy się. Médic Ecosse trafia na dawcę organu, otrzymuje jego narząd od

szpitala, w którym go pobrano... ale zamiast przeszczepić go pacjentowi oczekującemu na
transplantację, poddaje tę osobę eksperymentowi z organami zwierzęcymi.

– A jeśli coś się nie udaje, podczas sekcji zwłok wstawia mu ten właściwy narząd celem

zatarcia śladów – dokończyła Lisa.

– Tylko jak to udowodnić? – zasępił się Dunbar.
Oboje zamilkli na dłuższą chwilę.
– Najpierw zjedzmy kolację – przerwał ciszę Dunbar, biorąc do rąk sztućce. – Jesteśmy

na dobrym tropie.

Podczas posiłku prawie nie rozmawiali. Oboje pochłonięci byli własnymi myślami. Przy

kawie nie mieli jeszcze pomysłu, jak udowodnić swoją hipotezę. Ale na początek wystarczyło
im, że uporali się z pierwszym fragmentem układanki.

Po kolacji wyszli z hotelu na molo i patrzyli na jezioro w blasku zimowego księżyca.

background image

– Ludzie prowadzący prace badawcze z zakresu medycyny to doświadczeni naukowcy –

powiedział Dunbar. – Są bardzo skrupulatni i działają z dużą precyzją. Przywiązują wielką
wagę do najdrobniejszych faktów i wszelkich liczb.

– Do czego zmierzasz? – zapytała Lisa.
– Chyba jeszcze nie spotkałem naukowca, który nie prowadziłby szczegółowych notatek.
– Więc...?
– Podstawowym wymogiem pracy badawczej jest dokładne rejestrowanie wszystkiego,

co się robi, by móc opublikować wyniki badań w czasopismach fachowych. Należy bowiem
poprzeć swoje wnioski dowodami, jeśli środowisko naukowe tego zażąda. Wszystkie
odkrycia stają się przedmiotem dogłębnych analiz.

– Wciąż nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedziała Lisa, otulając się szczelnie

płaszczem.

– Muszą gdzieś rejestrować eksperymenty, które prowadzą.
– Masz na myśli tajne notatki?
– W dzisiejszych czasach bardziej prawdopodobne wydaje się przechowywanie danych w

komputerze – odparł Dunbar.

– Więc gdyby udało ci się do nich dotrzeć, miałbyś dowody, których potrzebujesz, tak?
– Otóż to – zgodził się Dunbar. – Na pewno gromadzą wszystkie spostrzeżenia: co poszło

dobrze, a co poszło źle, jakie z tego płyną wnioski i jakie będą następne kroki.

– Brzmi sensownie – przyznała Lisa. – Ale jak dotrzeć do tych danych?
– Przypuszczalnie Ross przechowuje je w swojej pracowni. Musiałbym się tam jakoś

dostać, nie wzbudzając podejrzeń. Na razie nikt z jego oddziału nie ma powodu, żeby się
mieć na baczności. Jestem pewien, że uda mi się coś wymyślić. Gdybym zdobył dowód w
postaci archiwum, gdzie opisane są eksperymenty z udziałem dzieci, i wręczył go policji,
zostaliby przygwożdżeni.

Lisa spojrzała na niego z powątpiewaniem.
– To chyba nie najlepszy pomysł. Taka akcja może być niebezpieczna. Nie wiesz jeszcze,

z kim naprawdę masz do czynienia.

– To nie są zawodowi przestępcy – zapewnił ją Dunbar. – Uważam, że rozmawiamy po

prostu o grupce zbyt ambitnych sukinsynów, którzy idą na skróty, żeby przyspieszyć swoje
badania.

– Nie zapominaj, że zabili dwoje dzieci i prawdopodobnie pielęgniarkę oraz jej męża. Nie

sądzisz, że trochę tego za dużo, nawet jak na wyjątkowo ambitnych naukowców?

Dunbar musiał przyznać jej rację.
– Myślisz, że czegoś nie biorę pod uwagę?
– Bardzo możliwe. I nie chcę, żebyś przypłacił ten błąd życiem – odrzekła Lisa.
– Będę o tym pamiętał.
– Nie wpadłeś na nic nowego z tym izotopem?

background image

Dunbar pokręcił przecząco głową.
– Podejrzewam, że ludzie z Médic Ecosse byli po prostu zbyt sprytni i ostrożni, by

używać czegoś, co mogłoby naprowadzić na ich ślad. Wygląda na to, że potrafią zadbać o
wszystko. Nie zapominają nawet o zamianie narządów w zwłokach na wypadek, gdyby ktoś
chciał je odkopać i zbadać.

– Niedługo przełamiesz złą passę – powiedziała Lisa, wsuwając rękę pod jego ramię, gdy

ruszyli w kierunku parkingu. – Czuję to.

Z samego rana Dunbar zadzwonił do Inspektoratu Naukowo-Medycznego i poprosił o

połączenie go z dyrektorem.

– Polecił mi pan znaleźć odpowiedź na pytanie, jak można pogodzić zarzuty pielęgniarek

z tym, co stwierdził patolog, sir. Uważam, że coś mogę powiedzieć na ten temat.

– Zadziwiasz mnie – odparł ironicznie Macmillan. – Mów.
– Zamienili organy po śmierci, prawdopodobnie podczas sekcji zwłok.
– Po śmierci?
– Bardzo możliwe, że przeprowadzają eksperymenty na dzieciach z wykorzystaniem

narządów zwierzęcych. Czekają, aż będzie osiągalny organ odpowiedniego dawcy i
sprowadzają go dla pacjenta. Ale nie wszczepiają go, lecz trzymają jako zabezpieczenie. Jeśli
eksperyment nie udaje się, zamieniają organ zwierzęcy na ludzki, zanim ciało trafi do grobu.

– Mój Boże... Co za makabryczny pomysł! – powiedział Macmillan. – Przypuszczam, że

to rzeczywiście możliwe, ale cholernie trudne do udowodnienia.

– Chciałbym spróbować, jeśli da mi pan więcej czasu.
– Zaczekaj, Dunbar. Nawet jeżeli masz rację, nie sadzisz, że zaprzestaliby takich prób po

pierwszym zgonie?

– Słucham?
– Dlaczego nie skończyli z tym po śmierci pierwszego pacjenta? Po co mieliby

kontynuować eksperymenty, wiedząc, że są skazane na niepowodzenie?

– Być może mieli nadzieję, że z czasem uda im się rozwiązać wszystkie problemy – dodał

Dunbar.

– Mhm... – mruknął bez przekonania Macmillan.
Dunbar nie zamierzał się spierać. Lisa zasugerowała, że za całą sprawą kryje się coś

więcej. Teraz Macmillan starał się dać mu do zrozumienia to samo. Możliwe, że oboje mieli
rację.

background image

13

Późnym wieczorem Dunbar postanowił wyjść na spacer. Deszcz przestał padać. Ulice

jeszcze nie wyschły, ale za to panowała bezwietrzna pogoda. Powietrze było suche i mroźne.
Postawił kołnierz płaszcza i ruszył bez celu przed siebie. Musiał pomyśleć. Otaczająca go
ciemność i pustka sprzyjały samotnym rozważaniom.

Lisa i Macmillan zdawali się wskazywać, że w jego rozumowaniu tkwi jakiś błąd, i to go

niepokoiło. Takiego uczucia doznaje się wtedy, gdy człowiek jest przekonany, że zmierza we
właściwym kierunku, i nagle zaczyna dostrzegać jakieś oznaki podważające tę pewność. Z
początku niechętnie zwraca na nie uwagę, gdyż nadal chce wierzyć, że wszystko jest w
porządku. Potrafi nawet wmawiać sobie, że widzi na swej drodze znaki, które właśnie
powinien zobaczyć. Po prostu zmienia lub modyfikuje swe oczekiwania tak, żeby pasowały
do sytuacji. Nawet gdy znajduje dowód na to, że się mylił, wbrew wszystkiemu upiera się
przy swojej teorii, ponieważ nie chce się przyznać przed samym sobą, że się zgubił.

Dunbar obawiał się, że tak właśnie może być z jego podejrzeniami co do

wykorzystywania w Médic Ecosse organów zwierzęcych do transplantacji. Przyjął założenie,
że narządy zostały zamienione po śmierci pacjentki i teoretycznie nadal mógł mieć rację. Ale
teraz, kiedy zastanawiał się nad tym spokojnie i bez emocji, zaczynał mieć wątpliwości.

Lisa z uporem obstawała przy swoim zdaniu, gdyż widziała gwałtowną reakcję Amy

Teasdale na przeszczep. Jako doświadczona pielęgniarka oddziału transplantacyjnego, nie
mogła po prostu uwierzyć, że Amy dostała właściwy organ. Tak samo było w przypadku
Sheili Barnes i jej pacjenta, Kennetha Linehama. Dunbar przyłapał się na tym, że do tej pory
było mu wygodniej ignorować nasuwający się wniosek, że organy nie tylko były niewłaściwe,
ale wręcz zupełnie nie nadawały się do przeszczepu.

To była najważniejsza zagadka, którą musiał rozwiązać. Ross nie należał do badaczy

przypominających postępowaniem Myszkę Miki. Nie mógł wstawić pacjentowi starego
narządu tylko po to, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Był uznanym ekspertem w dziedzinie
immunologii transplantacyjnej. Dzięki prowadzeniu rozległych prac badawczych w
warunkach laboratoryjnych wiedziałby z góry, jakie szanse przeżycia ma pacjent. Należało

background image

nawet założyć, że w ogóle nie przyszłoby mu do głowy przeprowadzanie eksperymentów
chirurgicznych, zanim nie miałby zupełnej pewności, że zabieg się powiedzie. A jednak
zdarzyły się dwie wielkie pomyłki. Dlaczego?

To podsuwało Dunbarowi następne pytania. Ile eksperymentów przeprowadzono ogółem?

Czy dwa niepowodzenia były tylko wyjątkami? Czy miały miejsce udane przeszczepy
zwierzęcych organów, czego nigdy nie ujawniono? Jak dużo było takich operacji? Nie było
sposobu znalezienia jakiejkolwiek odpowiedzi bez wejścia do pracowni Rossa. Oczywiście
wciąż istniała możliwość, że całkowicie się myli. Ross nie zrobił nic złego, nie było żadnych
eksperymentów z narządami zwierzęcymi, a dwoje zmarłych dzieci cierpiało na nieznaną
chorobę tkanki, uniemożliwiającą przyjęcie przeszczepu przez organizm, nawet gdyby
wydawało się to nieprawdopodobne. Wówczas całe cholerne dochodzenie okazałoby się
niewypałem od samego początku.

Dunbar wiedział, że wkrótce będzie musiał porzucić teoretyczne rozważania i podjąć

konkretną decyzję. Czy powinien włamać się na Farmę Vane i narazić na ryzyko zarówno
siebie, jak i inspektorat? Czułby się dużo lepiej, wiedząc, że taka akcja jest w pełni
usprawiedliwiona. Szukał w myślach jakiegoś uzasadnienia, rozpatrując wszystko, co mogło
wydawać się dziwne w Médic Ecosse.

Patrząc wstecz, przede wszystkim ciągle dziwił się, że Ross zgodził się bez słowa

sprzeciwu na obcięcie mu funduszy na badania przez Urząd do spraw Szkocji. To nie było w
jego stylu. Swego czasu Dunbar przypuszczał, że chirurg ma zapewnione inne źródło
finansowania. Tylko skąd miały pochodzić te środki? Fakt, że nie znalazł żadnego śladu, nie
oznaczał, że takie źródło nie istnieje. Ale niezależnie od tego, czy istniało, czy też nie, Ross
mógł mieć zupełnie inne powody, żeby pozostać w szpitalu.

Idąc dalej tym tokiem rozumowania, Dunbar zastanawiał się, co mogło wpłynąć na taką

decyzję Rossa. Dlaczego pozwolił, by upokorzono go publicznie? Może w Médic Ecosse
działo się coś, czego nie chciał przerywać? Coś tak ważnego, że gotów był stracić twarz, byle
to kontynuować? Czyżby ważniejsza od pieniędzy i godności była sława naukowca?
Możliwe. Ale Ross od dawna cieszył się międzynarodowym uznaniem i doskonałą reputacją.
Nie potrzebował niczego udowadniać. Nie był już młodym, ambitnym badaczem, który
dopiero musi wyrobić sobie nazwisko, i gotów jest w razie potrzeby iść na skróty.

Im dłużej Dunbar o tym rozmyślał, tym mniej wydawało mu się prawdopodobne, by Ross

ryzykował swoją karierę i reputację, uśmiercając dwoje dzieci, którym w celach
eksperymentalnych przeszczepił organy zwierzęce, nie upewniwszy się, jaki będzie tego
skutek. Byłaby to zbyt wysoka cena za przyśpieszenie badań nad przydatnością narządów
zwierzęcych do transplantacji. Lisa też to zauważyła. Poza tym nie mógłby opublikować
wyników swych badań bez przyznania się do winy. Co najwyżej miałby możliwość
wykorzystania tych dwóch niefortunnych przypadków do wyciągnięcia właściwych
wniosków i zebrania faktów przydatnych w dalszej pracy naukowej prowadzonej legalnie. A

background image

zatem jeśli powodem pozostania Rossa nie była chęć sławy, to co?

Oczywiście, w grę mogły wchodzić pieniądze. Nie ma takiej rzeczy na świecie, której

ludzie nie zrobiliby dla zysku, pod warunkiem, że jest on odpowiednio wysoki. Takie jest
życie. Ale jeśli motywem były pieniądze, to kryło się za tym przestępstwo. Dunbar nie
wyobrażał sobie, w jaki sposób człowiek taki jak Ross mógłby zarobić na transplantacjach
organów zwierzęcych tyle, żeby ryzykować wszystko, co ma. W dodatku nie wyglądało na to,
że jest bardzo bogaty. Jego styl życia odpowiadał mniej więcej jego zarobkom w wysokości
osiemdziesięciu tysięcy rocznie, choć naturalnie mógł coś ukrywać. Sprawiał wrażenie
wyjątkowo sprytnego człowieka. Nie zdradziłby się, żyjąc ponad stan, gdyby naprawdę był
zamieszany w jakąś groźną, nielegalną działalność.

Myśląc o dochodach Rossa, Dunbar przypomniał sobie, że miał poprosić inspektorat o

więcej informacji na temat pracy chirurga w Genewie. Być może nie miało to wielkiego
znaczenia, jednak nie dostarczono mu ich na początku dochodzenia. Postanowił upomnieć się
o szczegóły przy najbliższej okazji. Pozostawienie takiej luki w aktach było dla inspektoratu
czymś nietypowym.

Nagle Dunbar uświadomił sobie, że jeśli Ross dbałby wyłącznie o własny interes, trudno

byłoby wyjaśnić przyczynę jego filantropii w stosunku do pacjentów Narodowej Służby
Zdrowia przyjmowanych na oddział transplantacyjny. W ciągu trzech lat chirurg zgodził się
bez żadnych nacisków na dokonanie trzech bezpłatnych przeszczepów. Taki gest drogo
kosztował. Znacznie zmniejszał dochody oddziału, a co za tym idzie, udział Rossa w zyskach,
do których miał prawo na mocy starej umowy. Nikt nie miałby za złe Médic Ecosse, że
uchyla się od bezpłatnego wykonywania drogich zabiegów, skoro znalazł się w tarapatach
finansowych. A jednak szpital zdecydował się na trzy takie transplantacje.

Inną zagadkę stanowiła wyraźna niewiedza Ingrid co do źródła finansowania takich

zabiegów. Dunbar spodziewał się skwapliwego potwierdzenia, gdy zapytał ją, czy koszty
bezpłatnych operacji są pokrywane z wpływów pochodzących od pacjentów „Omega”.
Tymczasem zachowała się tak, jakby to dopiero on podsunął jej tę myśl, i niepewnie
przyznała, że tak przypuszcza. Uznał, że ta sprawa też wymaga wyjaśnienia.

W końcu przypomniał sobie, że jeszcze nie odezwał się do Clive’a Turnera ze Szpitala

Chorób Dziecięcych i nie odpowiedział mu na pytanie o powód nakłucia mostka Amandzie
Chapman. Nie zadzwonił do niego nie dlatego, że zapomniał, ale po prostu nie wiedział, co
mu powiedzieć. Oficjalnie ten zabieg w ogóle nie miał miejsca. To było jeszcze jedno dziwne
zdarzenie w Médic Ecosse. Samo w sobie znaczyło niewiele, ale nie pasowało do wizerunku
szpitala szczycącego się tak doskonałą organizacją na każdym odcinku pracy. Wprawdzie
byłoby naiwnością sądzić, że tutejszy personel nigdy nie popełnia żadnych błędów, ale
należało sprawiedliwie przyznać, że zdarza się ich tu o wiele mniej niż gdzie indziej.

Wreszcie musiał zadać sobie najważniejsze pytanie: czy naprawdę uważa, że znalazł

wystarczające powody, by ryzykować włamanie na Farmę Vane? Nie znał innego sposobu

background image

zdobycia większej ilości informacji na temat prac badawczych Rossa, zatem odpowiedź
musiała brzmieć: tak.

Przechodząc przez jeden z mostów łączących brzegi rzeki Clyde, Dunbar zatrzymał się,

oparł o barierę i popatrzył w ciemną, wzburzoną wodę płynącą w dole. Szukał natchnienia.
Nie wiedział, czy powinien przeprowadzić tę akcję sam czy z czyjąś pomocą. Wciąż
zastanawiał się nad tym, gdy kątem oka dostrzegł zwalniający samochód. Odwrócił się i
zobaczył policyjny wóz patrolowy. Dwaj mężczyźni w mundurach przyglądali mu się
uważnie. Zignorował ich i powrócił do swego zajęcia polegającego na wpatrywaniu się w nurt
rzeki. Miał nadzieję, że radiowóz zaraz pojedzie dalej. Mylił się jednak. Samochód podjechał
bardzo blisko i zatrzymał się. Dunbar usłyszał za plecami głos, w którym pobrzmiewał
miejscowy akcent:

– Chyba nie zamierzamy zrobić jakiegoś głupstwa, co?
„Jak na ironię, akurat teraz musieli mnie o to zapytać” – pomyślał Dunbar, uśmiechając

się w duchu, i odwrócił się.

– Nie ma obawy, panowie. Chcę tylko odetchnąć świeżym powietrzem.
Odpowiedź najwyraźniej usatysfakcjonowała policjantów, gdyż odjechali.
„Absolutnie żadnych głupstw” – zadecydował w myślach Dunbar. Narażał się aż nadto od

początku dochodzenia. Postanowił zwrócić się do inspektoratu o zapewnienie mu fachowej
pomocy. Macmillan powiedział, że można „jeszcze trochę” pociągnąć to śledztwo. Tylko nie
sprecyzował, co ma na myśli.

Dunbar przedstawił swoją prośbę następnego dnia rano. Zapytał również o konsultacje

Rossa w Genewie. Odpowiedź była łatwa do przewidzenia. Inspektorat przyjął do
wiadomości jego życzenia i obiecał załatwić wszystko tak szybko, jak tylko się da. Nie
pozostawało mu nic innego, jak czekać.

Po przyjściu do szpitala Dunbar oświadczył Ingrid, że nie jest mu potrzebna. Nie chciał,

żeby kręciła się w pobliżu, gdy będzie próbował ustalić źródła finansowania bezpłatnych
transplantacji. Mimo że wszystko, co dotyczyło pacjentów „Omega”, trzymano w ścisłej
tajemnicy, Ingrid dostarczyła mu pewnych informacji, kiedy ją przycisnął. Dzięki temu
wiedział, że były trzy takie osoby i jaki zysk netto przyniósł ich pobyt w szpitalu. Nie
pamiętał tylko, czy te dane obejmowały również daty rozpoczęcia hospitalizacji. Chciał się
przekonać, czy są zbieżne z datami przyjęcia na oddział transplantacyjny pacjentów
zwolnionych z opłat za operacje.

Kiedy odnalazł odpowiednie informacje, okazało się, że dysponuje też datami. Porównał

więc listę pacjentów „Omega” z listą pacjentów Narodowej Służby Zdrowia przyjętych
bezpłatnie. Znalazł dokładnie to, czego szukał. Każdego z pacjentów „Omega” przyjęto do
szpitala w tym samym czasie, co pacjenta skierowanego na bezpłatny przeszczep. To
potwierdzało teorię, że prawdopodobnie wpływy pochodzące od pacjentów „Omega”

background image

pozwalały na finansowanie transplantacji. Nie stanowiło to jednak wyjaśnienia, dlaczego
Ingrid nie była tego pewna. Zawsze lojalnie dbała o interesy Médic Ecosse, więc powinna
natychmiast skorzystać z szansy wykazania, że szpital postępuje filantropijnie, przeznaczając
pieniądze bogaczy na pomoc dla biedniejszych pacjentów. Coś się tu nie zgadzało. Musiał
czegoś nie dostrzegać.

Odezwał się telefon komórkowy. Dzwoniła przełożona hospicjum w Helensburghu.
– Doktorze Dunbar, bardzo mi przykro. Uznałam, że jako przyjaciel pani Barnes,

powinien pan wiedzieć, że... Zmarła dziś o trzeciej nad ranem. Nie cierpiała.

– Dziękuję za wiadomość – westchnął Dunbar. – I za to, co pani dla niej zrobiła. Czy

przed śmiercią udało jej się zobaczyć syna?

– Niestety, nie pokazał się. Zapewne interesują pana szczegóły dotyczące pogrzebu?
Dunbar przytaknął.

Ingrid zjawiła się po lunchu, żeby zapytać, czy nie ma dla niej jakiegoś zajęcia. Gdy

usłyszała, że jest wolna, uśmiechnęła się po swojemu, nieco protekcjonalnie.

– Wie pan, nie sądzę, żeby był pan księgowym – powiedziała wprost. Przysiadła na rogu

biurka i oparła splecione dłonie na kolanie.

Dunbar poczuł na plecach zimny dreszcz. Usiłował jednak zachować spokój i zapytał:
– W takim razie, kim według pani jestem?
– Och... tego nie wiem. Może kimś w rodzaju detektywa?
– Dlaczego tak pani uważa?
– Bo przeglądał pan moje akta personalne.
Dunbar miał bolesną świadomość, że Ingrid uważnie śledzi jego reakcje.
– Skąd to przypuszczenie? – spytał.
– Każde otwarcie pliku rejestrowane jest automatycznie, z zaznaczeniem daty i

dokładnego czasu – wyjaśniła. – To takie zabezpieczenie bazy danych. Ostatni dostęp do
moich akt personalnych uzyskano na komputerze w tym pokoju.

– To raczej pani jest detektywem – oświadczył Dunbar, siląc się na swobodny uśmiech. –

Tak, ma pani rację. Zaglądałem do pani akt. Chciałem dowiedzieć się o pani czegoś więcej.

– Dlaczego?
– Kiedy spytałem panią o testy medyczne, które robi się pacjentom oddziału

transplantacyjnego, odniosłem wrażenie, że wie pani na ten temat wszystko. Byłem tym
zaintrygowany. Mając pod ręką komputer, mogłem zaspokoić swoją ciekawość.

– I co pan odkrył?
– Że w rzeczywistości jest pani doświadczoną pielęgniarką – odrzekł Dunbar. Gra była

ryzykowna. Po prostu powiedział jej prawdę.

– Byłam – poprawiła go Ingrid.
– W takim razie, jest nas dwoje o podobnym statusie – stwierdził. – Ja jestem lekarzem,

background image

który nie wykonuje swojego zawodu, a pani jest pielęgniarką, która pracuje w innym
charakterze.

– Nie myślałam o tym w ten sposób – odparła Ingrid. – To czysty przypadek.
Kiedy wyszła z pokoju, Dunbar odetchnął z ulgą. Nie na długo. Po chwili zaczął się

zastanawiać z niepokojem, ile jeszcze zbiorów, które przeglądał, ma podobne zabezpieczenia.
Był na tyle ostrożny, że nie szukał w szpitalnym komputerze niczego na temat Lisy ani Sheili
Barnes. Na temat zmarłych dzieci też nie. Całe szczęście. W przeciwnym razie na pewno już
by się zdradził. Wiele informacji było na dyskietkach, które mu oficjalnie dostarczono, więc
nie miał potrzeby szukać ich w pamięci komputera. Zatem nikt nie powinien znać jego
szczególnych zainteresowań. Chyba że... Skąd Ingrid wiedziała, że przeglądał jej akta?
Musiała do nich sama zajrzeć. Ale po co? A może miała inny sposób, żeby to sprawdzić...

Czuł przyśpieszone bicie serca, gdy zaczął oglądać tylną ściankę monitora. „Daj Boże,

żebym się mylił...” – pomyślał. Znalazł przewód zasilający, kabel łączący monitor z
komputerem i... trzeci, tajemniczy przewód. Puls skoczył mu gwałtownie, gdy domyślił się,
dokąd prowadzi. Nie był tego stuprocentowo pewien, ale mógł się założyć, że cienki, szary
kabel jest podłączony do dodatkowego monitora. Ktoś śledził wszystko, co wyświetlało się na
jego ekranie.

W pierwszej chwili poczuł się całkowicie zdemaskowany. Ale kiedy przemyślał rzecz na

spokojnie, doszedł do wniosku, że nadal może czuć się stosunkowo bezpiecznie. Grał rolę
wścibskiego księgowego całkiem przekonująco. Zwłaszcza na początku, gdy bezustannie
poszukiwał nowych danych i liczb, by sporządzać pozornie nie kończące się zestawienia
wpływów i wydatków. Oczywiście, od czasu do czasu prosił Ingrid o jakieś informacje,
choćby o przybliżone koszty transplantacji, listę pacjentów przyjętych bezpłatnie czy ostatnio
– zasady finansowania ich zabiegów. Ale to nie powinno wzbudzać podejrzeń.

Więc dlaczego się wygadała? Po co powiedziała mu, że wie o tym, że zaglądał do jej akt?

Czy ktoś kazał jej to zrobić, żeby sprawdzić jego reakcję? Czy kogoś zaniepokoiły pytania,
które zadawał? Miał dziwne przeczucie, że tak właśnie jest. Podejrzewał, że zbliżył się
niebezpiecznie do czegoś, o czym nie powinien wiedzieć. Problem polegał na tym, że nie
wiedział, co to takiego.

– Jak ona się czuje, doktorze? – zapytał Sandy, gdy wraz z Kate został zaproszony do

biura Rossa na rozmowę o stanie zdrowia Amandy.

– Nie ma powodu do zmartwień – odrzekł z uśmiechem chirurg. – Osiągnęliśmy

znaczący postęp.

– Tak?
– Mógłbym państwa uraczyć fachowymi szczegółami, ale lepiej przekonajcie się sami –

odparł konspiracyjnie Ross. – Proszę do niej zajrzeć.

– Dobrze, już idziemy – powiedział Sandy. Razem z Kate powędrował za pielęgniarką.

background image

Kiedy weszli do sali Amandy, dziewczynka siedziała na łóżku. Wyglądała na bardzo

ożywioną. Miała jasne, bystre spojrzenie, a jej uśmiech sprawił, że niemal całkowicie
opuściło ich przygnębienie towarzyszące im przez ostatnie dni. Od dawna nie czuli się tak
bardzo podniesieni na duchu. Wzruszenie ścisnęło Sandy’emu gardło, gdy patrzył, jak Kate
przytula córkę i spogląda na niego ponad jej ramieniem.

– Wyglądasz wspaniale – powiedziała Kate do Amandy, trzymając ją w ramionach. – Na

pewno czujesz się dużo lepiej, prawda?

– Mam tego dosyć – poskarżyła się dziewczynka. Jej głos brzmiał jak kiedyś, normalnie.

Nie był to znużony szept, którym mówiła od kilku tygodni. Kate i Sandy wybuchnęli
śmiechem.

– Masz dosyć? Czego? – zapytała Kate, widząc zagniewane spojrzenie Amandy, która nie

rozumiała, dlaczego rodzice śmieją się z niej.

– Nie pozwalają mi wychodzić z łóżka i bawić się domkiem dla lalek.
– Może jutro – wtrąciła się pielęgniarka.
– Dorośli zawsze tak mówią – naburmuszyła się Amanda, co wywołało następny wybuch

śmiechu.

Sandy zwrócił się do pielęgniarki.
– Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Doskonale dziś wygląda.
– Lekarzom udało się uporać z problemem postępującej degradacji tkanki i teraz dializy

odnoszą lepszy skutek – wyjaśniła. – Poprawa jest większa, niż ktokolwiek mógł się
spodziewać. Wszyscy jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. Jest naszą gwiazdą.

Sandy wziął córkę od Kate i mocno przytulił.
– Jak to dobrze, że moja mała księżniczka wygląda i czuje się lepiej.
Pielęgniarka zostawiła ich samych i cała trójka mogła beztrosko pogawędzić o wszystkim

i o niczym. Amanda dopytywała się o obiecany domek dla lalek. Sandy zapewnił ją, że
rozrysował plany i budowa już ruszyła.

– Musi mieć światło – przypomniała mu.
– W każdym pokoju – zgodził się Sandy.
Po jakimś czasie Kate zauważyła, że Sandy odzywa się coraz rzadziej, jakby był

zamyślony.

– Co się stało? – spytała, gdy Amanda zajęła się przeglądaniem książeczki z obrazkami w

poszukiwaniu słonia, którego chciała im pokazać.

Wzruszył ramionami.
– Sam nie wiem. Chyba zaczynałem myśleć, że już nigdy nie będzie dobrze. O mało nie

straciłem resztek nadziei, a tymczasem...

– Nie analizujmy tego – poprosiła cicho Kate. – Po prostu bądźmy wdzięczni losowi.
Skinął głową i położył rękę na jej dłoni.
– O czym tak oboje szepczecie? – spytała nagle zniecierpliwiona Amanda.

background image

– O niczym – odrzekła Kate.
– Nie wygląda mi na to, że o niczym – stwierdziła dziewczynka.
– No cóż, młoda damo! – udała oburzenie Kate. – Dobrze. Jeśli tak bardzo chcesz

wiedzieć, naradzamy się, które z nas pierwsze połaskocze cię w brzuszek. – Mówiąc to
zaatakowała Amandę. Dziewczynka zaczęła chichotać. Sandy uśmiechnął się szeroko. Żadna
symfonia nie zabrzmiałaby teraz w jego uszach bardziej słodko.

Kiedy później wracali oboje do samochodu, Kate zagadnęła go.
– I co o tym sadzisz?
– Pewnie to samo, co ty. Istny cud!
– Nie boisz się, że to tylko remisja? Często słyszy się, że pacjent chwilowo ma lepsze

samopoczucie, a potem następuje nawrót choroby.

Sandy pokręcił przecząco głową.
– Nie. Tak bywa z chorymi na raka. Na szczęście Amanda go nie ma. Myślę, że

nowoczesna aparatura do dializy, którą tu mają, naprawdę jej pomogła. Oczyszcza krew o
wiele lepiej niż inne. Usuwa więcej toksyn. Dlatego Amanda odzyskała siły i energię.

– Była dziś taka, jak kiedyś – powiedziała Kate.
Sandy przytaknął i dodał:
– Skuteczniejsza dializa oznacza dłuższe przerwy między kolejnymi sesjami. Lekarze

mają więcej czasu na doprowadzenie do ustabilizowania się stanu Amandy. Nie muszą już
walczyć o utrzymanie jej przy życiu. A kiedy wszystko się unormuje, będzie można z kolei
pomyśleć spokojnie o sprowadzeniu odpowiedniej nerki do transplantacji.

Otoczył Kate ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Udany dzień – powiedział. – Wybierzemy się gdzieś na kolację?
Skinęła głową i przytuliła się do niego.

Po powrocie do hotelu Dunbar znalazł czekającą na niego wiadomość z inspektoratu.

Polecono mu spotkać się z niejakim Jamesem Douglasem. Miał zjawić się o ósmej w pubie
„Żuraw” na Salamander Street. Inspektorat przepraszał również za brak informacji o
działalności Rossa w Genewie. Początkowo uznane zostały za nieistotne dla śledztwa w
Glasgow, a ponieważ trudno je było zdobyć, zaniechano dalszych ustaleń. Teraz obiecano
zająć się tym ponownie.

Dunbar postanowił zostawić samochód na parkingu hotelowym i pojechać do „Żurawia”

taksówką. W ten sposób nie musiał się martwić, jak trafić na Salamander Street i gdzie się
tam zatrzymać. Kiedy wsiadł do taksówki i podał kierowcy nazwę pubu, zapytał na wszelki
wypadek:

– Zna pan ten lokal?
– No jasne. A pan?
– Nie rozumiem? – zdziwił się Dunbar.

background image

– Jak zajedziesz pan pod tę spelunę gablotą, chłopcy zaraz pomyślą, że jesteś pan

tajniakiem, co chce tam powęszyć. Ale chyba pan nim nie jesteś, co?

– Nic z tych rzeczy.
– Nie moja sprawa, ale jak chcesz pan posłuchać dobrej rady, wysiądź pan z taryfy parę

ulic wcześniej i... dalej na piechotkę.

– Dzięki, że mnie pan uprzedził.
– Nie ma sprawy. Tylko ten pański akcent... Ale z tym nic pan nie możesz zrobić.
– Faktycznie.
– Wiesz pan co...?
– Wiem – domyślił się Dunbar. – Lepiej, żebym trzymał gębę na kłódkę.
– Znasz się pan na rzeczy – roześmiał się kierowca.
Taksówka zatrzymała się w okolicy, gdzie oświetlenie ulic wydawało się nieznanym

wynalazkiem rodem z innej planety.

– Ta dzielnica zdycha – stwierdził smętnie kierowca. – Pod koniec roku przyjadą

spychacze i wszystko rozwalą.

Dunbar podziękował mu i dał dziesięć funtów, choć za kurs należało się tylko sześć.
– Życzę zdrowia. Pański lokal jest tam, prosto po lewej. Trudno nie trafić.
Samochód zawrócił w poprzek jezdni i oddalił się z klekotem. Dunbar zastanawiał się

przez chwilę, dlaczego jest tu tak cicho. Szedł ulicą zabudowaną po obu stronach domami
czynszowymi, a mógłby usłyszeć szpilkę spadającą na jezdnię. Żadnych głosów, żadnego
dźwięku płynącego z radia lub telewizora, żadnego szczekania psów. Nie czuć było również
kuchennego zapachu. W powietrzu unosiła się tylko woń spalin dieslowskiego silnika
taksówki. W żadnym domu nie paliło się w oknach światło. Budynki stały niczym puste,
czarne pomniki z kamienia, nawiedzane przez duchy byłych mieszkańców. Coś przemknęło
nie opodal przez chodnik i skryło się w mroku jednej z posesji. Próbował sobie wmówić, że
zobaczył kota, ale nie bardzo w to wierzył. Przyspieszył kroku.

Już zaczynał wątpić, czy w tym otoczeniu działa jeszcze jakiś pub, gdy w odległości stu

jardów przed sobą zobaczył światło padające na ulicę. Kiedy zbliżył się trochę, do jego uszu
dotarł męski śmiech. „Żuraw” był jedynym miejscem w okolicy, gdzie znajdowali się ludzie.
Niezbyt okazała fasada wskazywała na to, że nie zawsze mieścił się tu pub. Lokal miał płaską
ścianę frontową, z dwoma oknami wystawowymi. Za przezroczystymi szybami wisiały grube,
ciemnozielone zasłony, ciężkie od nagromadzonego przez lata brudu. Zawieszono je na
dwóch mosiężnych, rurowych karniszach, w trzech czwartych wysokości okien. Ponad nimi
Dunbar mógł dostrzec jedynie sufit, pociemniały od nikotyny.

Wchodząc do środka musiał się schylić i z zaskoczeniem stwierdził, że za progiem są trzy

stopnie prowadzące na dół. Na moment przystanął u szczytu schodków i rozejrzał się. Kilku
gości przy barze odwróciło głowy i utkwiło w nim wzrok. Dunbar nie znał Douglasa i nie
miał pojęcia, jak go rozpoznać, więc postanowił po prostu poczekać. Podszedł do kontuaru i

background image

zamówił piwo. Barman bez słowa postawił przed nim pełną szklankę. Przyjął banknot
pięciofuntowy, wydał resztę i dopiero wtedy powiedział:

– Zanim pan zapytasz, ja nic nie wiem.
– Czego pan nie wie? – zdziwił się Dunbar.
Barman oparł się łokciem o blat baru.
– Posłuchaj, koleś. Prędzej tę budę odwiedzi Królowa Matka, niż ja będę sypał. Przecież

nie przylazłeś tu po to, żeby się nachlać browaru, no nie? Szukasz informacji. Dlatego z góry
mówię, że ze mnie nic nie wyciągniesz. Kapujesz?

– Kapuję – przytaknął Dunbar.
– Nie wstawiaj takiej gadki mojemu kumplowi, Harty – odezwał się z tyłu męski głos, z

miejscowym akcentem.

Dunbar odwrócił się. Za nim stał szczupły, żylasty mężczyzna w czarnych dżinsach,

ciemnym swetrze polo i miękkiej, skórzanej kurtce. Miał krótko ostrzyżone, rude włosy i
wyglądał na niezłego boksera wagi lekkiej.

– Jak leci, Steve? – zagadnął Dunbara.
– W porządku... Jimmy – odparł Dunbar.
– Przepraszam, Jimmy. Nie wiedziałem... – wtrącił się barman. – Bez urazy, kolego –

zwrócił się do Dunbara.

– Nie ma sprawy.
– Klapniemy? – zaproponował Douglas.
Poprowadził Dunbara w stronę ławy z podartymi, wyściełanymi siedzeniami. Postawili

swoje szklanki na stole zalanym piwem.

– Dlaczego spotykamy się akurat tutaj? – zapytał Dunbar, gdy nagle otworzyły się obok

drzwi i w nozdrza uderzył go odór moczu.

– Musiałem się upewnić, czy nie będziesz śledzony. Nie byłeś.
– Przyjechałem taksówką.
– Wiem. Dałeś kierowcy niezły napiwek.
Dunbar nie dociekał, skąd Douglas o tym wie. Zamiast tego spytał:
– Po co te środki ostrożności?
– Nie mam pojęcia, kim jesteś ani co robisz. Ludzie, którzy mnie zatrudniają, nie mówią

mi takich rzeczy. Uważają, że nie muszę wiedzieć. Wszystko załatwia się przez pośredników,
żeby klienci mogli udawać, że są czyści, gdyby coś poszło nie tak. Każdego muszę traktować
tak samo. Mógłbyś być na przykład najbardziej poszukiwanym facetem w Europie.

– Więc co wiesz? – zapytał Dunbar.
– Że chcesz się dostać tam, gdzie drzwi są zamknięte na klucz. Mam ci pomóc wejść, a

potem stamtąd wyjść.

– To laboratorium badawcze. Eksperymentują na zwierzętach. Miejsce nazywa się Farma

Vane. Trzy mile na północ od miasta, przy Lomond Road.

background image

Douglas zapisał to w notesie.
– Czego szukasz?
– Informacji, co oni tam naprawdę robią. Podejrzewam, że znajdę je w komputerze, w

budynku laboratorium.

– To prywatny czy uniwersytecki ośrodek badawczy?
– Prywatny.
– Szkoda. Pewnie jest dobrze strzeżony. Wiesz coś na ten temat?
Dunbar powiedział mu to, czego dowiedział się podczas przeglądania danych

dotyczących ubiegłorocznego budżetu na badania.

– Znasz wewnętrzny rozkład budynku?
– Nie.
– Ile mamy czasu na ten skok?
– Wystarczająco dużo. Ważniejsze, żeby nikt się nie zorientował, że tam byłem – odparł

Dunbar. Douglas przygryzł wargi, po czym powiedział:

– Mamy wejść i wyjść bez śladów? Nie zawsze tak się udaje.
– Ale to ważne.
– Obejrzę sobie ten obiekt, a potem znów się spotkamy.
– Kiedy?
– Muszę zrobić pełne rozpoznanie w dzień i w nocy. Bądź tu pojutrze o tej samej porze.

Dunbar wyszedł z „Żurawia”, odnalazł drogę do głównej ulicy, złapał tam taksówkę i

pojechał do Lisy. Wydała mu się bardziej zrelaksowana niż kiedykolwiek przedtem.

– Jak ci minął dzień? – zapytał.
– Wspaniale.
– Z jakiegoś szczególnego powodu?
– Wyszłam na spacer i przeszłam całe mile – odrzekła Lisa. – Wędrowałam, gdzie mi się

podobało. Po prostu szłam i szłam, bo nie musiałam tu siedzieć. Mogłam robić to, na co tylko
miałam ochotę. I czułam się cudownie.

– Świetnie – przyznał Dunbar.
– A ty?
Dunbar zdradził jej swój plan dostania się na Farmę Vane i dotarcia do archiwum Rossa.
– Więc się zdecydowałeś?
– Może to wreszcie położy kres wszelkim spekulacjom. Jeśli zdobędę jakikolwiek dowód

przeszczepiania pacjentom narządów zwierzęcych, policja będzie mogła natychmiast
wkroczyć do akcji.

– Kiedy się tam wybierasz?
– Za kilka dni. Nie zrobię tego sam.
– Będziesz ostrożny, prawda? – spytała cicho.

background image

– Oczywiście.
– O czym rozmyślasz? – zapytała, gdy Dunbar zamilkł na dłuższą chwilę.
– O jutrze.
– A co ma być jutro?
– Pewien pogrzeb.

Następnego dnia rano Dunbar wyruszył do Irvine, rodzinnego miasta Sheili Barnes,

położonego nad rzeką Clyde. Przed śmiercią prosiła, by pochować ją na tamtejszym
cmentarzu przy kościele Świętego Andrzeja, w którym ona i Cyril wzięli ślub dwadzieścia
sześć lat wcześniej. Dunbar pomyślał, że to jedyna łaskawość losu spotykająca nieuleczalnie
chorych – mają czas na uporządkowanie swoich spraw, zanim zejdą z tego świata. Większość
ludzi zwleka z tym do ostatniej chwili, a potem jest już za późno.

Kościół Świętego Andrzeja trudno było nazwać przyjemnym. Miał zimny, odpychający

wygląd. Zamiast niskiego muru lub żywopłotu, otaczał go parkan z żelaznych sztachet. Nawet
kościelny cmentarz sprawiał wrażenie wyjątkowo ponurego. Nie rosły tu ani drzewa, ani
krzewy mogące rozdzielać rzędy nagrobków, ciągnące się na przestrzeni ponad dwustu
jardów. Ale widocznie to miejsce wiele znaczyło dla Sheili. Dunbar słyszał niedawno w radiu
duchownego, który mówi: „Patrząc na kościoły trzeba widzieć wiernych, a nie budowle”.

Wchodząc do świątyni, dostrzegł, że niebo pociemniało groźnie. Miał nadzieję, że deszcz

nie zacznie padać przed końcem uroczystości. Rozmokła ziemia zamieniona w błoto niezbyt
nadawała się do chowania w niej zmarłej. Nie chcąc przeszkadzać rodzinie i przyjaciołom
Sheili, usiadł z tyłu, na prawo od przejścia między ławkami. Z pewnym zadowoleniem
stwierdził, że kościół jest zapełniony niemal w trzech czwartych. Polubił Sheilę Barnes.
Mimo że poznał ją w bardzo zaawansowanym stadium choroby, wywarła na nim wrażenie
jako kobieta z charakterem. Zasługiwała na to, by w ostatniej drodze towarzyszyło jej tylu
ludzi. Nie zauważył Cyrila, ale nie zdziwiło go to. Był też bliski śmierci.

Mszę celebrował pastor Kościoła Szkockiego, który musiał znać Sheilę osobiście. Jego

dźwięczny, donośny głos docierał do najodleglejszego miejsca w kościele. Z dużym
zaangażowaniem i bardzo wyczerpująco nakreślił wspaniałą biografię Sheili Barnes. Dunbar
pomyślał, że sposób jej przedstawienia znacznie różni się od tego, co w dzisiejszych czasach
słyszy się zazwyczaj na pogrzebach, kiedy to duchowni wygłaszają krótkie wzmianki o
zmarłych na podstawie kilku informacji zebranych w ostatnim momencie od krewnych. Teraz
dowiedział się, że na początku swej kariery zawodowej Sheila pracowała przez dłuższy czas
w krajach Trzeciego Świata. Jej długie i szczęśliwe pożycie z Cyrilem zostało nazwane
wzorem wzajemnej, silnej miłości dwojga ludzi. Pastor wspomniał o ich synu, Peterze, ale
Dunbar odniósł wrażenie, że duchowny celowo nie rozwinął tego tematu. Najwidoczniej znał
rodzinne problemy Barnesów, podobnie jak przełożona hospicjum „Pod Bukami”.

W pierwszej ławce siedział mężczyzna, który, zdaniem Dunbara, musiał być Peterem

background image

Barnesem. Trzymał się nieco z dala od innych, starszych wiekiem żałobników wyglądających
na siostry i braci Sheili. Sprawiało to wrażenie, jakby rozdźwięk w rodzinie nie ograniczał się
tylko do rodziców i syna. Peter Barnes był wysoki i miał ciemne włosy. Kiedy odwrócił
głowę w kierunku zebranych, Dunbar zauważył na jego twarzy cień uśmiechu, jakby Barnes
przypomniał sobie nagle jakiś dowcip. Nie miał czarnego krawata, lecz purpurowy, i tego
samego koloru chusteczkę wystającą z górnej kieszeni marynarki. Mimo że odcień czerwieni
nie był jaskrawy, wyglądał bardzo nie na miejscu.

Również przy grobie Dunbar nie zbliżył się do rodziny i przyjaciół zmarłej. Kiedy

procesja ruszyła powoli żwirową ścieżką z powrotem w kierunku wyjścia z cmentarza, szedł
niemal na końcu. Peter Barnes też trzymał się na uboczu i podążał do bramy samotnie.
Dunbar skorzystał z okazji i złożył mu kondolencje.

– Dziękuję panu – odrzekł Peter.
– Nie udało się panu odwiedzić matki w hospicjum, zanim zmarła, prawda?
– Niestety, nie – powiedział Barnes. – Moja praca jest dość absorbująca. Raczej trudno

byłoby mi się wyrwać do Helensburgha.

– Rozumiem... – odparł Dunbar i zawahał się, po czym dodał:
– Wiem, że to nie moja sprawa, ale jeśli może to przynieść panu jakąś ulgę... Pańska

matka wzięła mnie za pana podczas mojej ostatniej wizyty u niej. Nie wyprowadzałem jej z
błędu. Była bardzo szczęśliwa. Umarła w przekonaniu, że się pogodziliście.

Peter uśmiechnął się.
– Dziękuję, że mi pan o tym powiedział, panie...?
– Dunbar. Steven Dunbar.
– Bardzo mnie to uspokoiło. Czy mogę wiedzieć, jakiego rodzaju sprawę miał pan do

mojej matki?

– Musiałem ją zapytać o kilka rzeczy z czasów, gdy pracowała w Szpitalu Médic Ecosse.

Chodziło mi o uzupełnienie pewnej dokumentacji, którą opracowuję.

– Ach... dokumentacji... – W głosie Petera Barnesa Dunbar wyczuł wyraźną drwinę.

Przestał się dziwić, dlaczego syn Sheili nie jest przez nikogo lubiany.

– A czym pan się zajmuje, panie Barnes? – zapytał.
– Projektowaniem okrętów wojennych.
– Hm, interesujące. Sporządza pan ogólne plany, czy ma pan jakąś specjalność?
– Ochrona przed promieniowaniem.
Dunbar z trudem przełknął ślinę. Poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie.
– Naprawdę? – spytał i odkaszlnął, bo zaschło mu w gardle. – Czy wolno spytać, co to za

firma, w której pan pracuje?

– Baxters on Tyneside.

Natychmiast po powrocie do hotelu Dunbar połączył się z Macmillanem i przekazał mu

background image

nowe wiadomości.

– Zgadzam się, że nie ma mowy o przypadku – przyznał Macmillan. – Ten cały Barnes

mógł zaplanować zgładzenie rodziców, żeby dostać spadek. Na pewno uważał, że wszystko
mu się uda bez problemu. I o mały włos tak by było. Chcesz, żebym przekazał to policji w
Glasgow?

– Byłbym wdzięczny – odrzekł Dunbar. – Ja nie mam serca do tej sprawy. Nie wiąże się z

tym, co mnie interesuje.

– Nie lekceważ jej. Właśnie wyjaśniłeś zagadkę, podwójnego morderstwa i to bardzo

nietypowego – powiedział Macmillan.

– Ale nie tego podwójnego morderstwa, które mnie interesuje – przypomniał Dunbar.

– Chcesz mi powiedzieć, że Sheili wcale nie zamordowano dlatego, by ją uciszyć? –

zdziwiła się Lisa.

– Niestety, wyszło inaczej – odrzekł Dunbar. – To założenie było chyba błędne od

samego początku. Jeśli chce się kogoś zabić, żeby mu zamknąć usta, nie skazuje się go na
powolną śmierć. Ale jeśli ktoś chce upozorować naturalny zgon i ma czas, wtedy takie
działanie ma sens.

– Jej własny syn... – powiedziała Lisa z odrazą.
– I tak w życiu bywa.
– Więc teraz nie masz już żadnego dowodu przeciwko Médic Ecosse – stwierdziła.
Dunbar wzruszył ramionami.
– Żadnego, jeśli nie liczyć zeznań dwóch pielęgniarek, z których jedna nie żyje.
– Ale ta pozostała przy życiu wie, co mówi – odparła z naciskiem Lisa.

background image

14

Dunbar postanowił rzucić okiem na wyniki badań opublikowane przez Rossa, zanim

wybierze się na Farmę Vane. Mogły mu pomóc w znalezieniu tego, czego tam szukać.
Inspektorat Naukowo-Medyczny zaopatrzył go w kopie najnowszych prac chirurga, ale do tej
pory leżały one nietknięte. Trzy z nich dotyczyły zwierząt, czwarta zaś traktowała o czymś,
co określone zostało jako „Przygotowanie odpornościowe”. Na razie Dunbar nie miał czasu
zapoznać się z nimi. Były ważniejsze problemy.

Obawiał się, że może mieć trudności ze zrozumieniem treści publikacji, ale Ross pisał

swoje artykuły w przystępny sposób i dobrym stylem. Najbardziej pomocny okazał się fakt,
że zamieszczał je w jednym z przeglądów naukowych adresowanym wprawdzie do badaczy,
ale nie tylko z jednej dziedziny, więc specjalistyczne szczegóły ograniczone były do
niezbędnego minimum.

Z wywodów Rossa jasno wynikało, że wierzy w przyszłość organów zwierzęcych, a

zwłaszcza świń, jako materiału do transplantacji. Ich wykorzystanie pozwoliłoby
wyeliminować ryzyko, że pacjent nie otrzyma właściwego ludzkiego narządu na czas.
Zniknąłby również towarzyszący przeszczepom dylemat moralny, czy można życzyć komuś
gwałtownej śmierci, by pozyskać odpowiedni organ jak najszybciej. Poza tym uporano by się
wreszcie z koniecznością ciągłego przekonywania społeczeństwa, że posiadanie karty
przyszłego dawcy nie jest złym pomysłem. Ludzie wciąż odnosili się do tego niechętnie.
Uważali to za kuszenie losu, prowokowanie nieszczęścia.

Taki postęp w medycynie mógłby też położyć kres spekulacjom na temat

wykorzystywania niektórych pacjentów w śpiączce, uważanych przez ekspertów za ludzi z
obumarłym mózgiem. Ludzie bali się, że zostaną pogrzebani za życia; wyobrażali sobie, że
usunie się im jakieś organy, podczas gdy będą zupełnie przytomni, choć niezdolni do
porozumiewania się.

Następna korzyść płynąca z wykorzystywania narządów zwierzęcych polegała, zdaniem

Rossa, na możliwości utrzymywania zwierzęcego dawcy przy życiu do ostatniej chwili, w
której organ potrzebny będzie do przeszczepu. Byłby on dobrze utlenowany i po prostu

background image

„świeży”. Skończyłby się pośpiech przy jego transporcie z jednego miejsca na kuli ziemskiej
do drugiego; zniknęłaby świadomość, że z każdą mijającą godziną tkanka coraz bardziej się
psuje. Uniknęłoby się strasznej niepewności, czy nie zdarzy się coś nieprzewidzianego, co
opóźni dostarczenie narządu i uczyni go bezużytecznym. Odeszłyby w przeszłość
podejrzenia, że szpitale celowo przedłużają życie przyszłych dawców, sztucznie
podtrzymując ich funkcje życiowe po to tylko, by zachować w dobrym stanie ich organy.

Badania koncentrowały się na najważniejszym aspekcie sprawy, czyli na problemach

immunologicznych związanych z wprowadzeniem do organizmu obcej tkanki. Podobnie jak
wszystkie inne, również organy pochodzenia zwierzęcego musiałyby być zgodne z systemem
odpornościowym pacjenta. W przeciwnym razie szybko nastąpiłby odrzut przeszczepu, a
transplantacja okazałaby się fiaskiem i doprowadziłaby do śmierci osoby poddanej operacji.
Wyniki uzyskane przez Rossa potwierdzały możliwość wyhodowania świni z dodatkowym,
ludzkim systemem odpornościowym konkretnego pacjenta. Taki scenariusz zapewniłby
doskonałą przyswajalność narządów świń przez człowieka, którego system posiada zwierzęcy
osobnik. Oczywiście, na razie trwały eksperymenty, mające na celu sprawdzenie
prawdziwości tej teorii. Pomysł stworzenia banku organów świń dla wszystkich ludzi na
wypadek, gdyby kiedyś potrzebowali przeszczepu, nie był realny. Zupełnie inną sprawą była
kwestia moralna.

Dunbar zastanawiał się, czy z góry zakładano możliwość wypróbowania nowej metody

na wybranych pacjentach Médic Ecosse, ale uznał to za nieprawdopodobne. W przypadku
Amy Teasdale i Kennetha Linehama nie starczyłoby czasu na przygotowania. Tych dwoje
przyjęto do szpitala, gdy byli już ciężko chorzy i natychmiast potrzebowali transplantacji. Im
dłużej czytał, tym bardziej czuł się przygnębiony. O ile Ross nie dokonał w sekrecie jakiegoś
wielkiego przełomu technologicznego, próby przeszczepiania ludziom narządów świń
właściwie nie miały sensu. Istniała niemal stuprocentowa pewność, że za każdym razem
nastąpi odrzucenie obcego organu. Więc czy Ross dokonał takiego przełomu? Miał nadzieję
dowiedzieć się tego na Farmie Vane.

Gdy Dunbar zjawił się w „Żurawiu” za pięć ósma, Douglas już na niego czekał. Uścisnęli

sobie ręce i usiedli tam, gdzie poprzednio.

– Jak poszło? – zapytał Dunbar.
– Nieźle. Da się to zrobić. O dziesiątej nie ma tam już nikogo z personelu. Zostają tylko

dwaj ochroniarze w budce przy bramie. Mają obowiązek patrolować teren co pół godziny, ale
po północy nie bardzo im się chce. Najwidoczniej mają zaufanie do ogrodzenia pod
napięciem.

– Ogrodzenie jest pod napięciem? – zaniepokoił się Dunbar.
– Nie ma się czym przejmować – uspokoił go Douglas. – To bardziej system alarmowy

niż zabezpieczający. Napięcie nie jest wysokie. Z łatwością zamkniemy obwód, kiedy

background image

rozetniemy druty.

– A co z budynkiem?
– Tu jest największy problem. Nie ma żadnych okien, więc ten sposób wejścia odpada. A

drzwi mają elektroniczny zamek.

– Ale mówiłeś, że to możliwe.
– Bo tak uważam – odparł Douglas. – Wszystko zależy od tego... – Wyjął z kieszeni

kawałek plastiku wielkości karty kredytowej. Nie miał żadnych oznaczeń, z wyjątkiem paska
taśmy magnetycznej.

– Hm, klucz?
– Będziemy mogli tak to nazwać dopiero, gdy zadziała.
– Ty go zrobiłeś?
– Właściwie... mój znajomy. Przekonałem go, żeby odpuścił sobie na chwilę gnębienie

Banku Szkocji i wykonał dla mnie małą robótkę.

– Zamek ma pewnie również kod cyfrowy? – spytał Dunbar.
Douglas skinął głową.
– Wystukuje się go na klawiaturze dźwiękowej. Nagrałem kombinację na magnetofon,

kiedy jeden z ochroniarzy wchodził do budynku. Znam ten numer.

– A jeśli twój klucz nie zadziała?
– Decyzja należy do ciebie. Możemy załatwić ochroniarzy i zabrać im oryginał.
– Żadnej przemocy – zaznaczył Dunbar.
– Jak sobie życzysz.
– Kiedy ruszamy?
– Dziś w nocy, jeśli ci pasuje.
Dunbar pokiwał głową.
– W porządku. Jak się spotkamy?
Douglas przyjrzał mu się uważnie.
– Robiłeś już kiedyś coś takiego?
– Owszem, bywało – odparł Dunbar. Nie zamierzał niczego wyjaśniać i Douglas o nic

więcej nie pytał. Skinął tylko głową i zaczął tłumaczyć, jak dotrzeć do nie używanej stacji
kolejowej na północ od miasta. Dunbar miał tam zostawić swój samochód i pojechać na
Farmę Vane razem z Douglasem jego land-roverem.

– Na wypadek, gdybyśmy później musieli poruszać się na przełaj w ciężkim terenie –

dodał Douglas. – Potrzebujesz odpowiedniego ubrania?

– Znajdę coś ciemnego – odrzekł Dunbar. – Ale przydałaby mi się kominiarka.
– Żaden problem. Masz rękawice?
– Mam.
– Więc spotykamy się o pierwszej.
Dunbar wrócił do hotelu, włączył telewizor i zaczął przygotowywać strój na później.

background image

Chciał, żeby dźwięk i obraz oderwały go od myślenia o konsekwencjach wyprawy, gdyby coś
poszło nie tak. Telewizja Szkocka pokazywała epizod z Taggarta. Ponure twarze i
niewybredne dowcipy towarzyszyły wydobywaniu ciała z rzeki Clyde. Scena nie poprawiła
Dunbarowi nastroju. Wyłączył telewizor i nastawił radio. Stacja nadająca muzykę klasyczną
na falach FM dawała właśnie koncert na róg Mozarta. To mu odpowiadało.

O wpół do pierwszej Dunbar po raz ostatni sprawdził kieszenie, opuścił pokój i poszedł

cicho do windy. Czuł już przypływ adrenaliny. Wręczył klucz recepcjoniście z nocnej
zmiany, który zareagował tylko kiwnięciem głowy, po czym powrócił do lektury gazet
Dunbara ucieszył brak zainteresowania z jego strony.

Douglas udzielił mu precyzyjnych wskazówek, więc bez problemu znalazł starą stację.

Kiedy wjechał na pogrążony w ciemnościach plac dworcowy, do pierwszej zostało siedem
minut O tej porze nie było prawie żadnego ruchu na ulicach. Wolno objechał plac,
rozjaśniając reflektorami samochodu zarośnięty chwastami, podziurawiony asfalt. Cofnął auto
w najdalszy kąt, skąd mógł obserwować wjazd, i wyłączył światła.

Zza rzadkich chmur wyłonił się księżyc i oświetlił wstęgę szosy wiodącej z parkingu pod

górę, poza miasto. Była prawie pełnia. Ostatni raz widział taki księżyc na pustyni w Iraku.
Wraz z innymi czekał, aż zniknie, żeby móc się ruszyć. Usiłował przypomnieć sobie
nazwiska kolegów, którzy wtedy z nim byli, gdy usłyszał zbliżający się samochód. W
pierwszej chwili myślał, że minie stację, ale kierowca zwolnił w ostatnim momencie i wjechał
na parking, oślepiając Dunbara na krótko. Pojazd zatrzymał się z boku. Dunbar włączył swoje
światła i ujrzał w ich blasku ciemnozielonego land-rovera. Wysiadł z samochodu, zamknął go
i pobiegł na spotkanie z Douglasem.

– Widzę, że nie miałeś kłopotu z dojazdem – stwierdził Douglas.
– Żadnego.
Jechali w milczeniu. W pewnym momencie Douglas odezwał się:
– Jest przed nami, po lewej. Przejedziemy obok. Trzysta jardów dalej odchodzi w bok

polna droga. Tam zostawimy samochód.

Dunbar ujrzał w światłach reflektorów tablicę z napisem: „Farma Vane. Instytut Opieki

nad Zwierzętami” i uśmiechnął się cierpko.

– Czy to na pewno tutaj? – zapytał Douglas. Jego głos brzmiał trochę niepewnie.
– Wszystko się zgadza – uspokoił go Dunbar. – Po prostu rozbawiła mnie ta nazwa.
Douglas zrozumiał, o co chodzi.
– W dzisiejszych czasach wszyscy tak robią – powiedział. – Chyba tylko wariat

powiesiłby sobie szyld „Zakład Wiwisekcji” albo „Instytut Rozpruwania Małych
Futerkowych Stworzonek bez Wyraźnego Powodu”.

– Jasne.
– Czym się tu zajmują?
– Robią eksperymenty na świniach.

background image

– Może one nie wywołują takich emocji jak puszyste króliczki, ale podejrzewam, że tym

świrom demonstrantom jest to w gruncie rzeczy obojętne.

– Dużo macie problemów z aktywistami ruchu obrony zwierząt? – zapytał Dunbar.
– Sporo. Parę miesięcy temu spalili laboratorium badawcze w Edynburgu, a kilku

naukowców dostało w paczkach bomby. Niedługo naprawdę kogoś zabiją.

Douglas skręcił z szosy w polną drogę, przejechał kawałek i zatrzymał land-rovera.

Zgasił światła i oznajmił:

– Czas zabrać się do roboty. – Sięgnął za siebie i wydobył mały plecak oraz dwie czarne

kominiarki. Jedną wręczył Dunbarowi. Obaj włożyli je na głowy.

– Wrócimy przez pole, trzymając się żywopłotu, dopóki nie dojdziemy do ogrodzenia

farmy. Potem pójdziemy wzdłuż drutów na północ, aż do północno-wschodniego narożnika, i
tam je przetniemy. Gra?

– W porządku.
Douglas podał Dunbarowi nożyce do cięcia metalu.
– Ciachniesz ogrodzenie, jak połączę obwód.
Zamknęli samochód i szybko zbiegli z drogi na pole po łagodnie nachylonej skarpie.

Potem pod osłoną żywopłotu ciągnącego się wzdłuż nasypu ruszyli z powrotem w kierunku
Farmy Vane. Nagle idący przodem Douglas uniósł rękę i obaj przykucnęli. Dunbar dostrzegł
wartownię przy bramie farmy. Przez duże, jasno oświetlone okna widać było dwóch
mężczyzn. Wyglądało na to, że są zajęci czytaniem.

Douglas dał znak Dunbarowi, że muszą iść w prawo, i podążyli w stronę najdalszego

narożnika ogrodzenia. Gdy znaleźli się przy narożnym słupie, Douglas ściągnął z ramion
plecak i wyjął dwa przewody zakończone z obu stron dużymi zaciskami szczękowymi.
Umocował je na dwóch drutach ogrodzenia, które Dunbar przeciął następnie między
krokodylkami. Obwód elektryczny nie został przerwany. Odgięli rozcięte druty i przez
powstałą lukę wpełzli na teren farmy. Pierwszy przeczołgał się Douglas i odebrał od Dunbara
plecak z zapakowanymi z powrotem nożycami.

Douglas pokazał Dunbarowi, żeby nie wstawał i pełzł dalej na brzuchu. Dunbar uznał to

za lekką przesadę, ale zastosował się do polecenia. Wolał mieć do towarzystwa zbyt
ostrożnego kompana niż ryzykanta. Czołgali się obok siebie do głównego budynku,
poruszając pracowicie łokciami, by jak najszybciej pokonać nierówny teren.

Z miejsca, skąd było już blisko do wejścia, mieli dobry widok na wartownię. Jeden z

ochroniarzy siedział zwrócony do nich twarzą i czytał gazetę. Gdyby podniósł wzrok w czasie
otwierania drzwi, zobaczyłby ich. Douglas zerknął na zegarek i szepnął:

– Zaczekajmy chwilkę. Zobaczymy, czy się ruszy.
Mijały minuty, a ochroniarz ani myślał przerywać lektury. Douglas i Dunbar spojrzeli na

siebie i skrzywili się, ale nie pozostawało im nic innego, jak czekać dalej. Po następnych
dziesięciu minutach wartownik wreszcie złożył gazetę i sięgnął po czajnik. Potem wstał i

background image

zniknął im z oczu.

– Teraz! – zadecydował Douglas. Poderwał się, dobiegł do drzwi i wsunął w szparę

zamka kartę magnetyczną. Następnie szybko wystukał kod na klawiaturze. Dunbar przez cały
czas z niepokojem obserwował wartownię. Obawiał się, że w każdej chwili strażnik może
wrócić. Drzwi do budynku ani drgnęły.

– No dalej... dalej... – mruczał pod nosem Douglas, ponownie wsuwając kartę i

wprowadzając kod. Bez rezultatu.

– Zabraknie nam czasu! – syknął Dunbar przez zaciśnięte zęby.
Douglas spróbował jeszcze raz, ale bez powodzenia.
– Wrócił! – ostrzegł go Dunbar.
Obaj przypadli do ziemi, nie spuszczając z oka wartowni. Zastanawiali się, czy mogli

zostać zauważeni. Ale ochroniarz znów usiadł i rozłożył gazetę.

– I co teraz? – szepnął Dunbar.
– Moglibyśmy ich załatwić – odparł Douglas, wciąż przypatrując się wartowni.
Dunbar pokręcił głową.
– Nie. Obejrzyjmy budynek dookoła. Może jest jakieś inne wejście.
– Nie ma tu okien ani drugich drzwi – odezwał się Douglas. – Mówiłem ci, wszystko

sprawdziłem.

– Nie psuj mi humoru – powiedział Dunbar i ruszył pierwszy na tyły budynku, gdzie nie

byli już widoczni z wartowni. Pełzli wzdłuż tylnej ściany, która stanowiłaby zupełnie gładką,
jednolitą powierzchnię, gdyby nie to, że w połowie jej długości wystawała z niej wielka,
kwadratowa rura.

– Co to może być? – spytał Dunbar.
– Może jakiś odpływ ścieków?
Czołgali się dalej, ale budynek wciąż wydawał się niedostępny. Ściana szczytowa też

była gładka. Cofnęli się, by zerknąć na dach, lecz nie dostrzegli w nim ani świetlików, ani
odsłoniętych wylotów wentylacyjnych.

– Przecież ci mówiłem – powtórzył Douglas.
– Przyjrzyjmy się bliżej tej rurze ściekowej – zaproponował Dunbar.
Odpływ składał się z połączonych nitami blaszanych odcinków o przekroju

kwadratowym, szerokości około dwóch stóp. Dunbar odgarnął ziemię wokół jego podstawy i
odkrył dwie metalowe klapy. Kiedy obaj z Douglasem unieśli jedną z nich, omal nie udusili
się z powodu bijącego z głębi fetoru.

– Jezu! – wykrzyknął Douglas.
– Świńskie pomyje – stwierdził Dunbar. – Daj latarkę.
Douglas wręczył mu długi, obciągnięty gumą „paluch”. Dunbar zajrzał do wnętrza –

koniec rury nie był zanurzony w cuchnącej brei. Sięgnął ręką w głąb i sprawdził, czy nie ma
tam kraty. Nie natrafił na żadną przeszkodę. Wyprostował się i powiedział:

background image

– Moglibyśmy wejść tą rurą.
Douglas skrzywił się z odrazą, ale nie zaprotestował. Wiedział, że to jedyna możliwość

dostania się do budynku. Spojrzał w dół na zbiornik ścieków i zapytał:

– Jaka tu może być głębokość, twoim zdaniem?
– Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. – Dunbar usiadł na brzegu dołu i

opuścił nogi, zanurzając je w śmierdzącym grzęzawisku. Kiedy stanął w nim, nieczystości
sięgały mu nieco powyżej kolan. – Mam grunt.

– Będę musiał to zostawić. – Douglas ściągnął z ramion plecak.
Dunbar przykucnął, żeby móc wejść do wylotu rury, W nozdrza uderzył go odór

zapierający dech, gdy wsunął do ciasnego wnętrza najpierw ręce, a potem głowę i ramiona.
Uniósł się i przesunął dłońmi po śliskich ściankach odpływu, szukając czegoś, czego mógłby
się chwycić. Z braku miejsca nie było to łatwe, ale w końcu natrafił na wystające połączenie
segmentów rury i zacisnął na nim palce. Gdyby zdołał podciągnąć się trzy stopy wyżej,
znalazłby się na wysokości poziomego odcinka kanału i mógłby przeczołgać się nim do
końca.

– Wszystko w porządku? – zapytał Douglas.
– Jak na razie, tak.
Dunbar z najwyższym wysiłkiem podciągnął się do góry, używając tylko końców palców.

Po chwili udało mu się wgramolić niezgrabnie na płaską powierzchnię. Zaczął pełznąć powoli
w kierunku jej krańca, aż napotkał na swej drodze kratę. Ale był już wewnątrz budynku.
Naparł na przeszkodę i odepchnął ją. Kiedy krata ustąpiła, wpełzł do szerokiego, płytkiego,
metalowego basenu. Odgłosy, które usłyszał, świadczyły o tym, że znalazł się w towarzystwie
świń. Odwrócił się, by przywołać Douglasa. Ten pojawił się wkrótce tuż za nim, klnąc przy
każdym pokonanym metrze upiornej drogi.

– Tu trzymają świnie – wyjaśnił Dunbar.
– Co ty powiesz? – odparł drwiąco Douglas i zapalił latarkę.
Stali w korycie odprowadzającym wodę używaną do mycia świń. Ze ściany wystawał

kawałek rury z dwoma wielkimi kurkami. Dunbar odkręcił jeden z nich i zaczął zmywać z
siebie brud. Gdy skończył, Douglas zrobił to samo.

– Teraz pewnie umrzemy na zapalenie płuc – powiedział, wyżymając przemoczone

ubranie. – Ale wolę to niż ten cholerny smród.

Wydostali się z chlewa i dotarli do głównego korytarza budynku. Brak okien umożliwiał

im bezpieczne korzystanie z latarki. Woleli nie włączać wewnętrznego oświetlenia. Po drodze
napotkali kilka małych pracowni i jedno duże laboratorium, aż wreszcie znaleźli pokój
wyposażony w komputer. Dunbar zasiadł za biurkiem, zapalił małą lampę i zaczął szukać
interesujących go informacji. Zauważył kilka listów adresowanych do Rossa i upewnił się, że
jest we właściwym miejscu. Przeszukał wszystkie otwarte szuflady biurka, ale nie znalazł
żadnych dyskietek. Najniższa szuflada była zamknięta na klucz. Musiał poprosić o pomoc

background image

Douglasa.

Douglas przyklęknął i obejrzał zamek. Uśmiechnął się, wyciągnął pęk wytrychów i

wybrał jeden z nich. Wsunął go do zamka i obrócił, patrząc na Dunbara. Przekręcając
wytrych, nasłuchiwał odgłosów dochodzących z wnętrza zamka.

– Abrakadabra... Załatwione – oznajmił, gdy usłyszał szczęk i zamek ustąpił.
Dunbar otworzył szufladę. W środku znalazł plastikowe pudełko z dyskietkami. Każda

była starannie opisana, zgodnie z naturą Rossa. Dunbar podziękował mu w duchu za tę
dokładność. Odłożył na bok dyskietki, które dotyczyły spraw finansowych, a zostawił tylko
te, które opatrzone były naklejką „Eksperymenty”. Włączył komputer.

– Ile to potrwa? – zapytał z niepokojem Douglas.
Dunbar sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął foliową torebkę z kilkoma

czystymi dyskietkami.

– Niedługo – odrzekł. – Muszę tylko skopiować dane.
– Rozejrzę się – powiedział Douglas.
– Niczego nie dotykaj – ostrzegł go Dunbar. – Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że był

tu Święty Mikołaj.

Skopiował dane z trzech dyskietek, wyłączył komputer i zostawił wszystko tak, jak zastał.
– Załatwione – oznajmił, kiedy wrócił Douglas.
– Możesz z powrotem zamknąć tę szufladę?
Douglas spojrzał na niego tak, jakby usłyszał najdziwniejszą prośbę w życiu. Ale bez

słowa zabrał się do roboty. Zamknięcie zamka sprawiło mu więcej kłopotu niż jego otwarcie,
w końcu jednak uporał się z tym.

– Chodźmy – przynaglił go Dunbar.
Wyszli z biura i skierowali się do chlewa. Nagle Douglas zapytał:
– Nie zauważyłeś niczego dziwnego?
– To znaczy?
– Rozejrzyj się dobrze, a potem przypomnij sobie, jak wygląda budynek z zewnątrz.
Dunbar oświetlił latarką ściany wokół siebie.
– O co ci chodzi?
– Brakuje części budynku. Połapałem się w tym, jak przyszedłem tu na zwiady. Spójrz na

długość pomieszczenia – Douglas przesunął światłem latarki tam i z powrotem. – A teraz
porównaj ją z tym, co widać z zewnątrz.

– Masz rację – przyznał Dunbar i skierował latarkę przed siebie. – To musi być fałszywa

ściana.

– Jeśli nie ma tam wejścia z zewnątrz, drzwi są gdzieś tutaj.
Podeszli do ściany szczytowej i zaczęli ich szukać.
– Dziwne – mruknął Dunbar, przesuwając dłońmi po ścianie. – Wydaje się jednolita.
– Ciekawostka – zgodził się Douglas. Nagle dotknął przypadkiem czegoś, co sprawiło, że

background image

fragment ściany odjechał na bok. Przestraszony, upuścił latarkę. Upadając, zgasła i korytarz
pogrążył się w ciemności.

– Chryste! – krzyknął Douglas. – Co to?
Do ich uszu dotarły niespodziewanie donośne odgłosy chrząkania.
– Chyba świnie – odparł Dunbar.
– Sądząc po zapachu, nie wygląda mi na to – stwierdził Douglas. Ostrożnie wszedł w

otwór w ścianie i wyciągnął rękę w bok, szukając włącznika światła. – Gdzie się zapala to
cholerstwo? – wymamrotał, nie mogąc znaleźć kontaktu.

Dunbar powoli posuwał się za jego głosem. Wtem powietrze przeszył przeraźliwy krzyk.

Dunbar skamieniał.

– Co to, do cholery? – wykrztusił. – Gdzie jesteś?
Na ślepo dotarł do wejścia i wymacał włącznik. Gdy rozbłysło światło, ujrzał

wykrzywioną bólem twarz Douglasa. Tkwił w uścisku wielkiej małpiej samicy, która zdołała
dosięgnąć go łapami przez pręty klatki. Musiała ugryźć go w ramię, a teraz próbowała
wyrwać mu je ze stawu. W oczach Douglasa widział błaganie o pomoc. Wzdłuż jego ręki
spływała krew.

Dunbar rzucił się na małpę, próbując zadawać jej ciosy przez kratę. Starał się wystraszyć

ją głośnym krzykiem, ale zwierzę nie zamierzało zrezygnować ze zdobyczy. Dunbar rozejrzał
się za jakąś bronią i zobaczył leżącą latarkę. Upadła tuż przy odsuniętym kawałku ściany.
Chwycił ją i zaatakował stworzenie. Jeden celny cios w łeb wystarczył, by małpa zwolniła
uścisk i zatoczyła się do tyłu. Dunbar natychmiast odciągnął Douglasa od klatki.

Douglas osunął się na podłogę. Drżał cały z powodu doznanego szoku.
Dunbar usiłował zatamować krwawienie za pomocą dwóch ręczników znalezionych obok

zlewu w głębi pomieszczenia. Zakładając Douglasowi prowizoryczną opaskę uciskową, zdał
sobie sprawę, że przypatruje mu się pięć małp. Wszystkie były samicami w zaawansowanej
ciąży. Zauważył, że mają na brzuchach szramy jak po cesarskim cięciu, a mimo to nadal
nosiły w sobie płody.

Douglas uwiesił mu się na szyi, mamrocząc coś niezrozumiale. Dunbar przysunął się

bliżej.

– Omnopon... – dotarło do jego uszu.
Dunbar pojął po chwili, o co chodzi. Sięgnął pod koszulę Douglasa i wyciągnął małą

torebkę ze środkiem przeciwbólowym. Wisiała na skórzanym rzemyku na jego szyi.

– Niełatwo wykorzenić stare nawyki – stwierdził.
Domyślił się, że Douglas służył w piechocie morskiej. Omnopon stanowił tam

standardowe wyposażenie żołnierza podczas akcji. Zaaplikował rannemu lek, ściągnął kurtkę
i ułożył ją pod jego głową. Musiał się zastanowić, co dalej. Nagle usłyszał szczęk
otwieranych drzwi.

– Zaraz wracam – szepnął. Wstał i zgasił światło.

background image

– Mówię ci, że słyszałem jakiś cholerny krzyk – rozległ się podniecony męski głos.
– Zdawało ci się – zabrzmiał spokojnie drugi. – To musiało być radio.
– Pieprzysz! Żadne radio.
Dunbar przywarł do ściany, nie bardzo wiedząc, co robić. Obaj ochroniarze nie byli

zgodni co do źródła krzyku i musieli to dopiero sprawdzić. Można się było domyślić, że tylko
jeden z nich coś usłyszał, więc pewnie na razie jeszcze niczego nie zgłosili. Gdyby udało mu
się zamknąć odsuwaną ścianę, może odeszliby z powrotom. Chyba że mieli obowiązek
przeszukać rutynowo cały budynek. Usiłował wymacać jakiś przycisk, gdy nagłe usłyszał
głośny jęk Douglasa. Gra była skończona. Ochroniarze rzucili się biegiem przed siebie.

Niemal bez zastanowienia Dunbar naciągnął na twarz kominiarkę i gdy rozbłysło światło,

rzucił się na strażników. Obaj byli tak zaskoczeni, że nie zdążyli zareagować w porę. Jeden
otworzył usta, ale silny cios Dunbara zwalił go z nóg jak ścięte drzewo. Drugi próbował
uciekać. Dunbar dopadł go i unieszkodliwił uderzeniem w szyję. Gdy osunął się na podłogę,
Dunbar zaciągnął go tam, gdzie już leżał jego kolega. Miał nadzieję, że atak nie był zbyt
brutalny i nie wyrządził im krzywdy.

Wrócił czym prędzej do Douglasa. Środek przeciwbólowy zrobił swoje. Douglas był

przytomny i spokojnie siedział, przytrzymując opatrunek zdrową ręką.

– Możesz wstać? – zapytał Dunbar.
– Jasne. – Douglas dźwignął się i przy niewielkiej pomocy Dunbara stanął na nogach.

Dunbar z powrotem włożył kurtkę.

– Zarzuć mi zdrowe ramię na szyję – polecił.
Podtrzymując Douglasa, dobrnął do frontowych drzwi. Zgasił światło i nacisnął przycisk

zwalniający blokadę zamka. Drzwi odsunęły się. Owiało ich świeże, nocne powietrze.

– Gdzie zostawiłeś plecak? – zapytał Dunbar.
Wydawało mu się, że Douglasa ogarnia senność. Zawahał się, zanim odpowiedział.
– Za rurą.
Droga na tyły budynku ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie dotarli do rury

ściekowej i Dunbar wydobył plecak z ukrycia. Zaczął wciągać go na ramiona, ale Douglas
powstrzymał go.

– Farba... – wymamrotał. – W środku... Farba... w sprayu.
W pierwszej chwili Dunbar pomyślał, że Douglas majaczy, ale potem zrozumiał. Mimo

bólu i szoku Douglasowi nadal zależało na wypełnieniu misji do końca.

– Gdyby coś... poszło nie tak, trzeba... na kogoś zwalić... winę.
Dunbar otworzył plecak i znalazł farbę.
– Poradzisz sobie sam przez minutę?
– Idź...
Dunbar zbliżył się do ściany budynku i zaczaj robić sprayem napisy: „NIE dla

wiwisekcji... Uwolnić zwierzęta... Naukowcy to dranie... Przerwać eksperymenty... Parszywe

background image

sukinsyny...”. Puszka była pusta. Podbiegł do leżącego Douglasa i schował pojemnik po
farbie do plecaka. Zarzucił go sobie na plecy i pomógł Douglasowi wstać.

– Muszę odstawić cię do szpitala – zadecydował.
Przebycie trzystu jardów dzielących ich od land-rovera zdawało się trwać całą wieczność,

ale na farmie nikt jeszcze nie wszczął alarmu. Widocznie ochroniarze wciąż leżeli
nieprzytomni. Dunbar wyciągnął z kieszeni Douglasa kluczyki, ułożył go na ziemi i otworzył
samochód. Potem pomógł mu usadowić się na przednim siedzeniu i zapiął pasem
bezpieczeństwa. Douglas zwiesił głowę na pierś, ale nie stracił przytomności.

– W porządku? – upewnił się Dunbar.
– Wszystko gra... – mruknął Douglas.
Dunbar uruchomił silnik i ruszył. Przez moment zastanawiał się, czy nie pojechać na

przełaj przez pola. W ten sposób mogliby uniknąć ewentualnego spotkania z policją wezwaną
na Farmę Vane. Ale Douglasowi na pewno nie wyszłaby na zdrowie jazda terenowa. Musieli
zaryzykować powrót drogą.

Mijając bramę farmy, Dunbar spojrzał w prawo. Wartownia była pusta. Odwrócił się do

Douglasa i zapytał, czy Omnopon jeszcze działa.

– Ciągle bujam w przestworzach... – zażartował Douglas, nadal był w szoku.
Kiedy dojechali do stacji, Dunbar zaparkował land-rovera obok swojego wozu i

przetaszczył do niego Douglasa. Zanim posadził go na fotelu, na moment rozluźnił opaskę
uciskową.

Obawiał się problemów z krążeniem krwi.
– Będziemy musieli zostawić tu twój samochód – oznajmił. – Wolę, żeby mój tu nie stał,

bo mogliby go znaleźć i skojarzyć mnie z włamaniem na farmę. Land-rover nie wzbudzi
podejrzeń.

– Jeden z moich kumpli zabierze go stąd – odrzekł Douglas. – Dam mu cynk, żeby tu

przyjechał.

– Im szybciej dotrzemy do szpitala, tym lepiej.
– Tylko nie szpital – zachrypiał Douglas.
– Potrzebujesz fachowej pomocy lekarskiej – nie ustępował Dunbar. – Masz paskudną

ranę.

– Żadnych szpitali – powtórzył z uporem Douglas. – Zadają tam za dużo pytań, a ja

zamierzam pozostać w branży. Zależy mi na tej robocie, człowieku. Do niczego innego się nie
nadaję.

– Jeśli ktoś nie opatrzy ci prawidłowo tej rany, nie będziesz się nadawał również do tej

roboty – ostrzegł Dunbar. – Możesz stracić rękę.

– Mówisz poważnie?
– Nie żartuję.
– Jesteś lekarzem? – spytał ironicznie Douglas, spodziewając się przeczącej odpowiedzi.

background image

– Zgadza się.
Douglas pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Więc co... W takim razie ty się możesz tym zająć.
– A niby jak? Przy użyciu lewarka samochodowego i łyżki do opon? Musisz iść do

szpitala.

Douglas wydał z siebie przeciągłe westchnienie.
– Zawieź mnie z powrotem do „Żurawia”.
– Jest nieczynny od kilku godzin.
– Mieszkam nad knajpą. Mogę stamtąd wezwać pomoc. Już tak kiedyś robiłem. Znam

odpowiedniego faceta.

– Masz na myśli jakiegoś starego, zapijaczonego felczera, który zszywa rozbite głowy za

kilka piw?

– Coś w tym rodzaju. Ale do żadnego szpitala nie pójdę.
– Dogadajmy się – zaproponował Dunbar. – Pojedziemy do ciebie, ale to ja wezwę

swoich łudzi. Powiem im, że wszystko ma pozostać w tajemnicy.

– Myślisz, że pójdą na taki układ?
– Pójdą, ale i tak możesz nie uniknąć szpitala.
– Żadnych szpitali.
Wjeżdżali do miasta, gdy minęły ich dwa policyjne radiowozy pędzące w przeciwnym

kierunku. Dunbar odetchnął z ulgą. Nie tylko dlatego, że nie zostali zatrzymani, ale również
dlatego, że przynajmniej jeden z ochroniarzy musiał już dojść do siebie.

Bez przeszkód dotarli na Salamander Street. Dunbar zaparkował samochód przed pubem,

choć miał trudności z odnalezieniem lokalu w ciemnościach, gdyż w oknach nie paliło się
światło. Fronton „Żurawia” doskonale zlewał się z tłem, jakie stanowił rząd mrocznych,
opuszczonych kamienic czynszowych. Douglas nie bardzo mógł mu pomóc. Zmagał się teraz
z narastającym bólem ręki, bo środek przeciwbólowy przestawał działać. Siedział z głową
odchyloną do tyłu, zaciskając mocno powieki.

– Naprawdę uważam... – zaczął Dunbar.
– Nie! – warknął Douglas.
Dunbar wzruszył ramionami.
– Jak się do ciebie wchodzi?
– Drzwi... po lewej. Klucze... w bocznej... kieszeni plecaka.
Dunbar odnalazł je, wysiadł z samochodu i otworzył ciężkie drzwi na lewo od wejścia do

pubu. Wrócił po Douglasa i pomógł mu przebyć chodnik. Znaleźli się w długim, ciemnym
korytarzu. Do ich uszu dobiegł odgłos umykających stworzeń.

– Które piętro? – zapytał Dunbar.
– Pierwsze... I pierwsze drzwi... Tylko ja... tu mieszkam...
Po omacku wspięli się po krętych, wąskich, kamiennych schodach. Ciasnota i zużyte,

background image

wyślizgane stopnie nie ułatwiały zadania Dunbarowi holującemu Douglasa. Z ulgą postawił
stopę na podeście. Wciąż podtrzymując swego kompana, dobrnął wzdłuż ściany do
pierwszych drzwi. Drugi klucz, który na ślepo znalazł w pęku pasował do zamka. Wszedł do
przedpokoju, zapalił światło i przetransportował półprzytomnego Douglasa do pokoju.
Douglas opadł na sofę.

– Gdzie jest telefon? – spytał Dunbar, ale nie musiał czekać na odpowiedź. Zobaczył

aparat stojący na małym stoliku, przy kominku gazowym. Najpierw jednak zaciągnął zasłony
i zapalił ogień. Douglas trząsł się nie tylko z zimna, lecz głównie z powodu szoku.

Dunbar połączył się z Inspektoratem Naukowo-Medycznym i powiedział dyżurnemu, że

pilnie potrzebuje pomocy lekarskiej dla rannego mężczyzny.

– To ciężki uraz ramienia spowodowany przez małpę poddawaną eksperymentom –

zameldował. – Poszkodowany został również ugryziony. Nie wiadomo, czy zwierzę było na
coś chore, ale nie można tego wykluczyć. Duży upływ krwi.

Nagle przyszło mu do głowy, że Douglas, jako były żołnierz piechoty morskiej, powinien

znać swoją grupę krwi. Zapytał go o to i podał odpowiedź przez telefon: A, dodatnia.
Następnie wyjaśnił, gdzie teraz są i spytał, jak długo będzie musiał czekać.

– Trudno powiedzieć. Zrobimy, co się da.
Dunbar wyłączył się, po czym zdjął Douglasowi opaskę i opatrunek. Przyjrzał się ranie.
– Muszę ci ją trochę przemyć – powiedział. – Masz w domu whisky?
– Chyba nie zamierzasz wylewać jej na moje ramię? – oburzył się Douglas.
– Nie martw się – uspokoił go Dunbar. – To nie film z Johnem Waynem. Po prostu

musisz się napić, bo cię będzie bolało jak jasna cholera. – Ponownie założył opaskę uciskową,
przygotował alkohol i wyszedł do łazienki poszukać jeszcze czegoś. Po powrocie do pokoju
wręczył Douglasowi pół kubka whisky, zdjął mu opaskę i uciskając palcami jego ramię
przemył rozerwane ciało wacikiem nasączonym środkiem antyseptycznym.

Douglas pociągnął łyk alkoholu i wstrzymał oddech. – I co o tym myślisz?
– Sam nie wiem.
Douglas odrzucił głowę do tyłu.
– Chryste! – wykrzyknął. – Tam miały być świnie! Świnie, człowieku!
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że... – Dunbar próbował się usprawiedliwić.
– Wiem, nie twoja wina. Jestem ci wdzięczny, że ocaliłeś mi tyłek. Ta pieprzona małpa

mogła mnie zamienić w komplet klocków lego. Widziałeś, że była w ciąży?

– Widziałem. Wszystkie były.
Czas mijał powoli. Douglas zapadł w stan pomiędzy snem a brakiem przytomności.

Czasami pojękiwał, co świadczyło o tym, że jeszcze trochę cierpi. Ale połączenie środka
przeciwbólowego z alkoholem zrobiło swoje i przyniosło mu sporą ulgę. Ta kombinacja,
często tragiczna w skutkach, w pewnych okolicznościach okazuje się błogosławieństwem. Co
piętnaście minut Dunbar wyrywał go z letargu, żeby rozluźnić opaskę uciskową. Musiał

background image

utrzymać prawidłowe krążenie krwi. Po dwóch godzinach usłyszał zatrzymujący się przed
domem samochód, a potem pukanie do drzwi wejściowych.

W progu stanęli dwaj mężczyźni. W porannym brzasku Dunbar zobaczył, że mają na

sobie stroje chirurgów z emblematem Kliniki Bladen na lewej piersi. Jeden z nich trzymał
składane nosze, drugi czarną walizeczkę lekarską.

– Doktor Dunbar? Przyjechaliśmy po pańskiego pacjenta.
Dunbar zaprowadził ich na górę i wskazał leżącego na sofie Douglasa.
– Czy jest w takim stanie, że można go przewieźć?
– Wytrzyma. Nic nie mogłem zrobić poza zatamowaniem krwotoku – wyjaśnił Dunbar. –

Mniej więcej cztery godziny temu zażył Omnopon, a potem dałem mu porcję alkoholu, by
złagodzić ból. Może powinniście zaaplikować mu roztwór fizjologiczny, zanim go
zabierzecie. A jeśli macie porządny opatrunek, to go zmienię.

Mężczyźni przygotowali kroplówkę, a Dunbar na nowo opatrzył ranę.
– Kto go tak urządził, do diabła? – zapytał jeden z sanitariuszy, gdy zobaczył ramię

Douglasa.

– Małpa.
– Jezu!
– Czy w klinice wszystko jest przygotowane?
Sanitariusz skinął głową.
– Sala operacyjna czeka, a chirurg już jedzie.
Douglasa ułożono na noszach. Podczas karkołomnej drogi krętymi schodami na dół

Dunbar trzymał kroplówkę. Na szczęście, ranny nie stracił całkowicie przytomności. Dunbar
ścisnął jego zdrową rękę.

– Powodzenia, Jimmy – powiedział na pożegnanie, zanim sanitariusze zatrzasnęli drzwi

karetki. Śledził odjeżdżający samochód, dopóki jego tylne światła nie zniknęły w oddali, a
potem wrócił na górę, żeby zamknąć mieszkanie.

„Co za gówno! – szepnął do siebie, wychodząc znów na ulicę – co za pieprzone gówno”.

background image

15

Dunbar dotarł do hotelu wykończony psychicznie i fizycznie. Zaparkował samochód,

przygładził włosy i poprawił ubranie. Miał zamiar jak najszybciej podejść do recepcji,
poprosić o klucz i zniknąć w drzwiach windy. Wolał, żeby recepcjonista nie zapamiętał jego
wyglądu. Gdy tylko znalazł się w pokoju, zrzucił z siebie przemoczony, brudny strój i
wepchnął go do hotelowej torby na pranie. Potem wszedł pod prysznic i stał w strumieniach
ciepłej wody przez dobre dziesięć minut. Taki relaks dobrze zrobił jego obolałym
kończynom. Z przyjemnością włożył na siebie czyste rzeczy i przyrządził sobie duży dżin z
tonikiem. Następnie zadzwonił do Lisy. Dochodziła szósta trzydzieści.

– Steve? Wszystko w porządku? – zapytała, słysząc jego głos.
– Wręcz odwrotnie. Kiepsko nam poszło. Wprawdzie nic mi się nie stało, ale Jimmy

Douglas jest ciężko ranny.

– Złapali was?
– Nie, zdążyliśmy uciec. Nawet udało mi się zdobyć to, co chciałem, ale wpakowaliśmy

się w tarapaty. Dopiero niedawno wróciłem. Jeszcze nie miałem okazji przyjrzeć się temu.

– Może przyjedziesz do mnie? Zrobię ci śniadanie, a ty mi wszystko opowiesz.
Dunbar obiecał, że będzie za pół godziny.

* * *

– Boże, co za koszmar... – powiedziała Lisa. – Po co mu małpy? Co z nimi robi?

Myślałam, że te czasy dawno minęły.

– Wszystkie były w zaawansowanej ciąży i miały wyraźne, świeże blizny po cesarskim

cięciu.

– Nie rozumiem, jak to możliwe.
– Podejrzewam, że ten zabieg nie miał na celu odebrania porodu. Dokonano jakiejś

operacji na płodach – odrzekł Dunbar.

– Zabieg in utero! – wykrzyknęła Lisa, otwierając szeroko oczy. – Czytałam o tym w

background image

Magazynie Pielęgniarskim. Pisali, że to kwestia przyszłości, rzecz jest trudna. Można łatwo
wywołać przedwczesny poród i stracić płód. Dlaczego Ross miałby się tym interesować?

Dunbar wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Ale to musi mieć coś wspólnego z jego badaniami. Zadał sobie wiele trudu,

żeby wszystko ukryć.

Opowiedział jej o fałszywej ścianie i jak doszło do zranienia Douglasa.
– Myślisz, że straci rękę? – zapytała.
– Jest poważnie uszkodzona. Ma szansę pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
– Biedak – westchnęła Lisa. – Co za straszna historia. Mówiłeś, że ochroniarze też zostali

ranni?

– Musiałem ich unieszkodliwić, żebyśmy mogli uciec.
– Więc cię widzieli.
– Miałem na głowie kominiarkę.
– Może będzie coś w porannych wiadomościach. – Lisa włączyła telewizor. Telewizja

Szkocka nadawała właśnie program śniadaniowy. Dziesięć minut później regionalny magazyn
informacyjny podał:

Ostatniej nocy aktywiści ruchu obrony praw zwierząt włamali się do ośrodka

badawczego doktora Jamesa Rossa, chirurga transplantologa z Glasgow, i zaatakowali
dwóch strażników. Wymalowali na ścianach swoje hasła i prawdopodobnie dokonali
poważnych zniszczeń w budynku. Pracowników ochrony przewieziono do szpitala, ale ich
zdrowiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

Dunbar odetchnął z ulgą.

Doktor Ross, z którym rozmawialiśmy przez telefon, potępił tę napaść jako akt

bezsensownego wandalizmu. Stwierdził, że takie ekscesy niczemu nie służą i opóźniają jedynie
ważne prace badawcze z dziedziny transplantologii. Ludzie, którzy dopuścili się włamania na
Farmie Vane, stwarzają zagrożenie dla życia chorych dzieci

– No dalej... Uderzcie jeszcze mocniej w tę wzruszającą nutę – mruknął pod nosem

Dunbar.

– Co o tym sądzisz? – zapytała Lisa, gdy w telewizji zakończono ten temat.
– Wygląda na to, że kupili wersję o obrońcach zwierząt – odparł Dunbar.
– Aktywistom niesłusznie się dostanie – zauważyła.
– Nie żałuj ich. Nie są bez winy. Zbyt często łamią prawo.
Nie zamierzała się spierać.
– Chcesz jeszcze kawy? – spytała.

background image

Dunbar wyciągnął rękę z pustą filiżanką.
– Podobno zdobyłeś to, co chciałeś – przypomniała mu Lisa.
– Udało mi się skopiować dyskietki z wynikami badań Rossa.
– Czy to dowód, którego szukałeś?
– Tego muszę się dopiero dowiedzieć – odrzekł Dunbar, wstając trochę niepewnie. –

Lepiej zabiorę się do roboty.

– Jesteś wykończony – zaprotestowała Lisa. – Najpierw odpocznij.
Dunbar próbował dyskutować, ale nie ustąpiła.
– Jest jeszcze bardzo wcześnie. Połóż się na kilka godzin. Zobaczysz, poczujesz się dużo

lepiej. Obiecuję, że cię obudzę.

Dunbar wahał się, ale w końcu przyznał jej rację. Zasnął w łóżku Lisy natychmiast, jak

tylko przyłożył głowę do poduszki. Obudziła go o dziesiątej.

– Zanim wyjdę, dowiem się, co z Jimmym – powiedział, zbierając się do drogi. –

Bezpieczniej będzie, jeśli zadzwonię od ciebie.

– Proszę bardzo.
Dunbar połączył się z inspektoratem. Nie prosił o rozmowę z Macmillanem, ale dyrektor i

tak wszedł na linię.

– Coś poszło źle, Dunbar?
– Po prostu mieliśmy pecha. Przytrafiła się nam seria niefortunnych zdarzeń. Nikt nie był

w stanie ich przewidzieć.

– Jakie mogą być skutki?
– Przy odrobinie szczęścia... żadne – odparł Dunbar. – Telewizja Szkocka podała dziś

rano w regionalnym magazynie informacyjnym wiadomość o napaści na farmę. Winą obarcza
się aktywistów ruchu obrony praw zwierząt.

– Czy przynajmniej znalazłeś to, czego szukałeś?
– Owszem, ale jeszcze nie miałem czasu, żeby przeanalizować dane.
– Informuj mnie na bieżąco.
– Tak jest, sir. Właściwie zadzwoniłem, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia faceta, który

został mi przydzielony. Nazywa się James Douglas.

– Poczekaj chwilę, przełączę cię.
– Szef do spraw operacyjnych – odezwał się w słuchawce inny głos.
– Tu Steven Dunbar. Chciałbym się dowiedzieć, w jakim stanie jest James Douglas.

Pracował ze mną ostatniej nocy i został ranny.

– Właśnie przeczytałem raport dyżurnego. Karetki pogotowia wzywane w środku nocy,

potajemne operacje, chirurdzy wyciągani z łóżek... Bóg raczy wiedzieć, jak mam to wciągnąć
do rejestru.

Dunbar stracił cierpliwość.
– Co z Jimmym? – zapytał poirytowanym tonem.

background image

– Zobaczmy... Informacja z Kliniki Bladen, Glasgow, godzina dziewiąta... Pacjent czuje

się dobrze. Przeszedł operację po poważnym uszkodzeniu ścięgien i tkanki prawego ramienia.
Jego zdrowiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, ale pełne wyleczenie wymaga czasu.

Dunbar zamknął oczy.
– Dzięki Bogu – szepnął.
– To pański przyjaciel? – zainteresował się szef do spraw operacyjnych.
– Przeprowadziliśmy razem pewną akcję. Nie wszystko poszło zgodnie z planem.
– Zdarza się.
Dunbar wyłączył się.
– Jakie wiadomości? – spytała Lisa, która weszła do pokoju, słysząc, że odłożył

słuchawkę.

– Jimmy wyliże się z tego.
– Ulżyło ci, prawda?
– Bardzo. Czułem się za niego odpowiedzialny.
– Z tego, co mi mówiłeś, wynika, że to tylko jedna z wielu takich spraw.
– Tak, ale nikt z nas nie lubi zbytnio takiego wytłumaczenia. – Dunbar pocałował ją lekko

w czoło.

– Zadzwonisz później?
– Oczywiście.

Kate klęczała na podłodze i szorowała piekarnik. Normalnie nie znosiła tego zajęcia, ale

dziś podśpiewywała sobie przy pracy. Stan zdrowia Amandy tak się ostatnio poprawił, że cały
świat wydawał się piękniejszy. Znów warto było żyć. Nie chciała nic mówić Sandy’emu,
żeby nie zapeszyć, ale czuła, że Amanda niedługo wróci do domu i wystarczą jej już tylko
dializy robione na miejscu. Na razie namówiła męża, żeby podczas weekendu wybrał się z
przyjaciółmi na wzgórza. Lubił wspinaczkę, ale od początku choroby Amandy ani razu nie
spotkał się z kolegami. Już niemal ukończył budowę domku dla lalek ze światłem w każdym
pokoju. Należał mu się wreszcie porządny odpoczynek.

Kate miała głowę do połowy wsuniętą do pieca i głośno, choć nieco fałszywie nuciła

„Miłość jest wszędzie wokół nas”, gdy nagle zamilkła. Nie mogła się przesłyszeć. Dzwonił
telefon. „Czy mogłoby być inaczej?” – pomyślała, zrywając się na równe nogi i ściągając
rękawice. Szybko pobiegła do pokoju.

– Pani Chapman? Tu doktor Hatfull z Médic Ecosse. Mam dobrą wiadomość.

Spodziewamy się, że lada chwila dostaniemy nerkę dla Amandy.

Kate na moment zaniemówiła.
– Pani Chapman? Jest pani tam?
– Tak, przepraszam, jestem... Cudownie. Proszę mi wybaczyć, ale... – Kate sięgnęła po

chusteczkę. – O Boże, zaraz pan pomyśli, że jestem głupią, zbyt wrażliwą kobietą...

background image

– Ależ nie. My też się bardzo cieszymy.
Kate opanowała się z najwyższym trudem. Wzięła głęboki oddech i zapytała:
– Może mi pan powiedzieć, kiedy to nastąpi, doktorze?
– Kwestia kilku dni, jak sądzę.
– Tak szybko?
– O ile mi wiadomo, przyszły dawca wegetuje z obumarłym mózgiem, jego funkcje

życiowe są jeszcze sztucznie podtrzymywane. Uzyskano zgodę na pobranie jego organu,
pozostały tylko drobne formalności. Trzeba uzgodnić sprawy związane z transportem
narządu, bo dawca nie przebywa w brytyjskim szpitalu. Niestety, nie jestem w stanie podać
pani teraz więcej szczegółów. Nie dysponuję dokładniejszymi informacjami.

– Chyba te mi wystarczą – odrzekła Kate.
– Oczywiście. Może zadzwoni pani do nas później, spróbujemy ustalić jakąś datę?
Kate odłożyła słuchawkę. Ręce jej się trzęsły, a puls skoczył gwałtownie. Nie wiedziała,

co zrobić najpierw. Sandy! Ledwo jej się udało wybrać zdrętwiałymi palcami numer
miejscowego szpitala.

– Poproszę z laboratorium.
– Łączę.
– Pracownia.
– Sandy, to ja. Za kilka dni Amanda dostanie nerkę!
– Żartujesz?!
– Nie. Właśnie dzwonił do mnie doktor Hatfull. Znaleźli odpowiedniego dawcę i mają

zgodę na pobranie organu. Jest za granicą, więc trzeba zorganizować transport, ale to wydaje
się pewne. Nareszcie.

– Tak się cieszę! Nie mogę uwierzyć... Myślałem, że będziemy musieli czekać Bóg wie

ile.

– Ja też. Spodziewałam się co najwyżej tego, że niedługo wypiszą ją do domu, a tu taki

szczęśliwy traf.

– Nieprawdopodobne! – wykrztusił Sandy. – Co za cudowne zrządzenie losu... –

Wzruszenie odebrało mu głos.

Kate usłyszała, że łka.
– Wiem, wiem... – powiedziała łagodnie. – Ja czuję się tak samo.
Czyszczenie piecyka zupełnie wyleciało jej z głowy. Chciała, żeby wszyscy wiedzieli o

jej radości. Zadzwoniła do rodziców, a potem do teściów. Później narzuciła płaszcz i pobiegła
do szkoły, żeby podzielić się wspaniałą nowiną z Isą Jenkins. W wejściu wpadła na woźnego.

– Witam, pani Chapman – ucieszył się. – Kiedy pani do nas wróci?
– Niedługo, Joe, niedługo! – odkrzyknęła i minąwszy go, pobiegła korytarzem do klasy

Isy.

Isa prowadziła lekcję, ale kiedy Kate pomachała do niej przez oszklone drzwi,

background image

uśmiechnęła się i wyszła z klasy.

– Amanda będzie miała transplantację – oznajmiła Kate. Oczy błyszczały jej z

podniecenia.

– O Boże... Tak się cieszę – odrzekła Isa, przytulając ją do siebie.
– Nie do wiary. Bóg wysłuchał naszych modlitw, marzenie się spełniło.
– Przeszczep nerki to w dzisiejszych czasach rutynowy zabieg – powiedziała Isa. – Mam

nadzieję, że niedługo obie wrócicie do szkoły. Tęsknimy za wami.

– Nie mogę się tego doczekać – wyznała Kate. – Tak bym chciała, żeby wszystko było

znów jak dawniej.

– Na pewno będzie. Na razie muszę wracać do geografii i delty Amazonki, a ty pewnie

masz tysiąc różnych spraw na głowie.

– Nie wiem, od czego zacząć – roześmiała się Kate. – Ale musiałam wpaść tutaj, żeby ci

powiedzieć nowinę i podziękować za wsparcie w tym trudnym okresie.

– Nie ma o czym mówić – machnęła ręką Isa. – Będę się modlić, żeby wszystko dobrze

poszło.

Po powrocie do domu Kate postanowiła zawiadomić Clive’a Turnera. Zadzwoniła do

Szpitala Chorób Dziecięcych.

– To wspaniale – ucieszył się Turner. – Macie szczęście. Właściwie prawie nie

musieliście czekać.

– Sama nie mogę w to uwierzyć. Chciałam podziękować przede wszystkim tobie, bo to ty

wpadłeś na pomysł skierowania Amandy do tego szpitala. Aż boję się myśleć, co mogło się
stać, gdyby nie było takiej możliwości.

Turner chciał zaznaczyć, że Szpital Chorób Dziecięcych też doprowadziłby pewnie do

stabilizacji stanu Amandy, gdyby dłużej w nim pozostała, ale ugryzł się w język. Kate była w
euforii i przecież nie winiła za nic szpitala, w którym pracował. Powiedział tylko:

– Życzę jej szczęścia, Kate, choć nie sądzę, by go teraz jeszcze potrzebowała.

Z powodu niewyspania Dunbar omal nie popełnił niewybaczalnego błędu. Chcąc

zapoznać się z danymi na jednej z dyskietek skopiowanych w pracowni Rossa, wsunął ją do
biurowego komputera i wtedy przypomniał sobie o kablu prowadzącym do dodatkowego
monitora. Natychmiast uderzył kciukiem w przycisk wyrzutnika i dyskietka wyskoczyła z
powrotem. Poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Czy coś wyświetliło się na ekranie,
zanim zdążył wyciągnąć dyskietkę? Na swoim monitorze niczego nie zauważył, ale prawdę
mówiąc, niezbyt uważnie wpatrywał się w ekran.

Strach sprawił, że rozbudził się na dobre. Musiał działać szybko. Wyciągnął swojego

laptopa i załadował dyskietkę. Musiał znać jej tytuł. Nazywała się po prostu: „Dane badawcze
numer jeden”. Miał szczęście. Wyjął ją i wsunął do laptopa czystą dyskietkę, którą nazwał tak
samo. Nie było powodu, dla którego nie mógłby posiadać własnej dyskietki oznaczonej w ten

background image

sposób. Postanowił celowo zostawić ją na biurku na wypadek, gdyby w komputerze
szpitalnym pozostał ślad po wsuniętej na chwilę dyskietce z danymi Rossa. Przeniósł na
czystą dyskietkę trochę danych z zakresu księgowości i zadowolony z siebie odłożył ją na
bok. Uznał, że ślady zostały zatarte. Potem włożył do laptopa dyskietkę z danymi
badawczymi Rossa i zaczął je analizować.

Zgodnie ze swym charakterem Ross bardzo sumiennie i starannie rejestrował wszelkie

dane dotyczące prowadzonych eksperymentów. Dla kogoś, kto miał wykształcenie medyczne
były one łatwo czytelne. Dunbar bez trudu i bardzo szybko odnalazł to, czego szukał. Był
zadowolony. Ze zgromadzonego materiału wynikało, że Ross i jego koledzy dokonali
znaczącego postępu w zakresie zmian układu genetycznego świń, wprowadzając do niego
elementy ludzkiego systemu odpornościowego. Niestety, do przeszczepiania ludziom
organów świń wciąż było jeszcze bardzo daleko. Nadzieja na sukces wydawała się na razie
dość mglista.

Z zarejestrowanych informacji Dunbar dowiedział się, że problemy immunologiczne od

początku były zmorą programu badawczego. Ross i jego zespół zmagali się z brakiem
stabilności stworzonych przez siebie zwierzęcych organizmów transgenicznych, co
praktycznie zahamowało dalszy postęp. Nic nie wskazywało na to, by w najbliższej
przyszłości miał nastąpić przełom. Nawet nie zaczęto zajmować się zagadnieniem
przenoszenia przez świnie wirusów na człowieka, a od rozwiązania tego problemu
uzależnione było wydanie na szczeblu rządowym zezwoleń na przeszczepy.

To wszystko oznaczało dla Dunbara tylko jedno. Jego wątpliwości okazały się

uzasadnione. Od początku szedł złym tropem. W istniejącym stanie rzeczy Ross nie mógł
nawet marzyć o przeszczepianiu ludziom narządów świń.

Po upewnieniu się, że Lisa jest w domu, Dunbar pojechał do niej, by osobiście przekazać

jej złą wiadomość.

– Nie było żadnej wielkiej rewolucji naukowej – powiedział przygnębiony. – Ross jest

jeszcze bardzo daleko od etapu, na którym mógłby z powodzeniem dokonywać transplantacji
z wykorzystaniem organów zwierzęcych. Na razie nie byłoby sensu nawet próbować.
Myliliśmy się.

– A jednak tamte dzieci umarły – odparła Lisa. – I nadal jestem pewna, że przeszczepiono

im niewłaściwe narządy.

Dunbar tylko skinął głową.
– Przecież sam widziałeś, jak w szpitalu usuwano świni organy wewnętrzne – dodała.
– Bez wątpienia Ross do czegoś zmierza – zgodził się Dunbar. – Ale to nie takie proste,

jak nam się zdawało. Facet jest bardzo sprytny. Próbowałem zestawić razem wszystko, co
wydało mi się dziwne w Médic Ecosse, ale do tej pory nie udało mi się ułożyć kawałków
łamigłówki w sensowną całość.

– A co dziwnego zauważyłeś? – spytała.

background image

Wzruszył ramionami.
– Drobiazgi. Na przykład leży tam teraz dziewczynka, Amanda Chapman. Czeka na

transplantację nerki. Zrobili jej nakłucie mostka, całkiem niepotrzebnie. Miała już gotowe
wszystkie testy. Wygląda to tak, że wiedzieli o tym wszyscy, z wyjątkiem ludzi
odpowiedzialnych za jej leczenie.

– Nakłucie mostka?! – wykrzyknęła Lisa, jakby coś jej to mówiło.
Dunbar poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki.
– Tak. A co?
– Amy również to zrobiono.
– Amy Teasdale też miała ponowne nakłucie mostka?
– Pamiętam, jak jeden z młodszych lekarzy zauważył, że jest ono niepotrzebne, ale doktor

Ross uparł się, że należy je zrobić.

– Opowiedz mi o tym – poprosił Dunbar. – Chciałbym wiedzieć wszystko, co działo się z

Amy.

– Większość już wiesz. To był trudny przypadek. Chorowała niemal od urodzenia.

Przyjęcie do Médic Ecosse miało być dla niej ostatnią deską ratunku.

– Więc nikogo zbytnio nie zaskoczyła jej śmierć – odrzekł w zamyśleniu Dunbar.
– Chyba można tak powiedzieć – przyznała Lisa. – Ludzi bardziej dziwiło, że szpital w

ogóle ją przyjął, mając kłopoty finansowe. Wiadomo było, że Amy i tak przegra.

– Podobnie jak Amanda.
Lisa spojrzała pytająco, ale Dunbar nie zamierzał rozwijać tego tematu.
– Zatem rozpętałaś burzę, kiedy wysunęłaś zarzut, że Amy przeszczepiono niewłaściwy

organ?

– Tak sądzę. Widzisz, ona nie miałaby żadnych szans tylko wtedy, gdyby nie znaleziono

dla niej odpowiedniej nerki. A tymczasem po kilkutygodniowym pobycie w Médic Ecosse
narząd stał się dostępny. A więc po operacji powinna być całkowicie wyleczona.

– W tym samym czasie w szpitalu przebywała pacjentka „Omega”, prawda? – Dunbar

nadal wydawał się pochłonięty własnymi myślami.

– Tak. Skąd wiesz?
– Porównałem daty bezpłatnych transplantacji z datami pobytu pacjentów „Omega”.
– Po co?
– Początkowo myślałem, że wpływy od pacjentów „Omega” pokrywały koszty drogich,

bezpłatnych przeszczepów.

– A teraz?
– Jest w tym coś więcej. Ciekaw jestem, czy Kenneth Lineham też był darmowym

pacjentem?

– Nie mogłeś tego sprawdzić?
– Lista osób leczonych bezpłatnie nie zawiera nazwisk. Przypuszczam, że mógłbym... –

background image

Dunbar urwał nagle w pół zdania.

– Co?
– Właśnie coś sobie przypomniałem – odrzekł z podnieceniem. – Sheila Barnes napisała

w swoim pamiętniku, że w pewnym momencie oburzyło ją, że pacjent „Omega” otaczany był
większą troską niż ten, którym się opiekowała. To znaczy, że w tym samym czasie co
Kenneth Lineham, w szpitalu przebywał taki pacjent. Ten chłopiec pierwszy skorzystał z
bezpłatnej transplantacji, Amy była druga, a teraz Amanda ma być trzecia. Każde z tej trójki
to beznadziejny przypadek i wszystkich przyjęto z dobrego serca w tym samym czasie, co
pacjentów „Omega”.

– Ale to chyba oznacza...
– Że Amanda Chapman jest w wielkim niebezpieczeństwie – przerwał Dunbar. – Jak

tamtych dwoje.

– Co zamierzasz zrobić?
– Potrzebujemy czegoś więcej niż tylko podejrzeń. – Na twarzy Dunbara malowało się

rozdrażnienie. – Musimy mieć niezbity dowód, a nie mamy go. Nawet dokładnie nie wiemy,
o co naprawdę chodzi.

Lisa zaniepokoiła się.
– Przecież nie możemy siedzieć bezczynnie.
– Porozmawiam z Clivem Turnerem. Może on wpadnie na jakiś pomysł.
Lisa skinęła głową.
Dunbar zadzwonił do Szpitala Chorób Dziecięcych.
– Przepraszam, że nie odezwałem się wcześniej... – zaczął, gdy do telefonu podszedł

Turner – ale nie udało mi się ustalić, dlaczego Amandzie Chapman zrobiono bez potrzeby
nakłucie mostka.

– Nic nie szkodzi. Nawet jeśli zaszła pomyłka, nikt nie będzie miał o to pretensji –

odrzekł swobodnie Turner.

– Coś się zmieniło? – zapytał zdziwiony Dunbar.
– Znaleziono odpowiednią nerkę dla Amandy. Nie słyszał pan?
– Nie, nie słyszałem... Znakomita wiadomość – powiedział wolno Dunbar, Ale pomyślał

coś wręcz odwrotnego. „To znów się zdarzy. Amandę spotka dokładnie to samo, co tamte
dzieci. Umrze, bo jej organizm odrzuci przeszczep”.

– Zadziwiająco pomyślny zbieg okoliczności – stwierdził Turner. – Ta młoda dama ma

wyjątkowe szczęście.

– Posłuchaj, Clive. Chciałbym się z tobą zobaczyć. Musimy porozmawiać. Mogę wpaść

do ciebie?

– Ale... Chyba tak... Czy coś się stało?
– Nie jestem pewien. Zaraz przyjadę, dobrze?
– Jeśli chcesz...

background image

– Będę za piętnaście minut.
Zastał Turnera w dyżurce, rozmawiającego z kolegą.
– Clive? Jestem Steven Dunbar.
Turner przerwał konwersację i uścisnęli sobie dłonie.
– Pogadajmy tutaj – zaproponował i zaprosił Dunbara do małego, spartańsko

umeblowanego pokoiku, po czym poczęstował go kawą z opróżnionego do połowy dzbanka
stojącego na elektrycznym podgrzewaczu. Wraz z komputerem, dwoma twardymi krzesłami i
starym stołem pokrytym laminatem urządzenie to stanowiło całe wyposażenie pokoju i
świadczyło o tym, jakie są teraz priorytety.

– Dzięki. Poproszę bez mleka i cukru.
Turner podał Dunbarowi kawę i usiadł naprzeciw niego.
– Twój głos brzmiał przez telefon tak, jakby sprawa była poważna.
Dunbar skinął głową.
– Prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć. Pewnie trudno będzie ci w to uwierzyć, ale

w Médic Ecosse dzieje się coś złego. Uważam, że Amanda Chapman jest w wielkim
niebezpieczeństwie.

– Mów. – Twarz Turnera przybrała skupiony wyraz.
Dunbar wyjawił mu, kim jest naprawdę i dlaczego został przysłany do Glasgow.
– Jednym słowem, podejrzewasz, że Amandzie coś zagraża. Tak, jak poprzednio tamtej

dwójce – podsumował Turner.

– Tak. Nie wiem dokładnie co i dlaczego, ale tego się obawiam.
Turner uniósł ręce w geście bezradności. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć

odpowiednich słów.

– Przepraszam, że wciągam cię w to tak nagle, ale potrzebuję twojej pomocy. Jesteś

ekspertem w dziedzinie transplantologii – powiedział Dunbar.

– Sprawa nie jest łatwa. James Ross cieszy się międzynarodową sławą. Trudno uwierzyć,

żeby był zamieszany w coś podejrzanego. Ale z drugiej strony, jeśli mówisz prawdę... Czego
ode mnie oczekujesz?

– Współpracy. Chciałbym wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć, jeśli zajdzie taka potrzeba.

I byłbym wdzięczny za wszelkie możliwe sugestie dotyczące śmierci tamtych dzieci.

– Mówisz, że obojgu przeszczepiono pozornie doskonale dobrane organy, a jednak

nastąpiły bardzo silne odrzuty? Coś niebywałego!

– Komputer stwierdził to samo, co ty – odparł Dunbar. – Sprawdziłem. To jedyne

wypadki w kraju. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby pacjent zmarł po transplantacji narządu o tak
wysokim stopniu zgodności tkanki.

Turner skinął głową.
– Wiesz, że Ross eksperymentuje z organami zwierzęcymi, ale uważasz, że nie

zaryzykowałby ich użycia do transplantacji, tak?

background image

– Widziałem dane dotyczące jego badań. W obecnym stadium nie ma mowy o

wykorzystaniu świń jako dawców. Nie ma sensu próbować.

– A może zdarzyła się pomyłka w ocenie stopnia zgodności organu dawcy z tkanką

biorcy? – zasugerował Turner.

– W przypadku Amy Teasdale sprawdzono to po obu stronach – odrzekł Dunbar.
Turner skrzywił się.
– Wyniki zgadzały się ze sobą?
– Z dokładnością do pięciu procent.
– Więc może powinniśmy sprawdzić tę nerkę, którą znaleziono dla Amandy?
– Dobry pomysł – przyznał Dunbar.
Turner podszedł do komputera stojącego w rogu pokoju i wystukał na klawiaturze

polecenie wejścia do bazy danych dawców organów. Podczas gdy komputer analizował
otrzymaną komendę, zaklął nagle, jakby coś sobie przypomniał, i wybiegł do drugiego
pokoju. Po chwili wrócił, ściskając w dłoni stare dokumenty Amandy Chapman.

– Mamy szczęście – oznajmił. – Myślałem, że już je zabrali do archiwum. Przecież muszę

znać typ jej tkanki.

Zastanawiał się przez moment, po czym powiedział:
– Próba dobrania odpowiedniej nerki dla Amandy nic nam nie da, skoro już ją znaleziono

i zarezerwowano dla niej. Ale może dostępna jest wątroba. – Wprowadził do komputera
polecenie odszukania właściwego narządu i podał typ tkanki pacjentki.

Po upływie około trzydziestu sekund na ekranie pojawiły się informacje.
– Jesteśmy w domu – mruknął cicho. – Oto nasz dawca. Homologia osiemdziesiąt cztery

procent Zgodność pierwsza klasa. Amanda nie powinna mieć najmniejszych problemów.
Wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Dunbar wpatrywał się w monitor bez żadnych emocji.
– Lepiej wycofaj prośbę o wątrobę – doradził – bo zatrzymają ją dla ciebie. Turner miał

właśnie skasować dane, kiedy Dunbar położył mu dłoń na ramieniu.

– Zaczekaj. Zanim to zrobisz, mógłbyś sprawdzić, skąd pochodzi ten organ?
– Jasne.
Turner poprosił o tę informację, wciąż pod pretekstem poszukiwania wątroby dla kogoś

posiadającego typ tkanki Amandy.

– Jest – oświadczył, gdy na ekranie wyświetliło się to, czego potrzebował. – Organ

zapewnia Klinika Kohla.

– Gdzie to jest? – zapytał Dunbar.
– W Genewie.
– Jezu Chryste... – jęknął Dunbar.
– Coś nie tak?
– Ross ma kontakty w Genewie. Jeździ tam jako konsultant, czy coś w tym rodzaju.

background image

– W Szwajcarii jest pełno prywatnych klinik – odparł Turner. – Z tej informacji nie

wynika chyba nic strasznego?

Dunbar uniósł ręce w obronnym geście.
– Wiem, wiem... Ale gdzie się nie obejrzę, wciąż natrafiam na takie drobne wskazówki. I

wciąż nie mogę dopasować ich do siebie.

Turner przyglądał mu się w milczeniu przez kilka sekund, wreszcie powiedział:
– Życzę ci szczęścia. Czuję się odpowiedzialny za los Amandy. To ja wpadłem na

pomysł, żeby skierować ją do Médic Ecosse.

– A ja się nie sprzeciwiłem – dodał Dunbar z gorzkim uśmiechem. – Więc też nie jestem

bez winy. Powiedziałeś, że „organ zapewnia Klinika Kohla”. Co to dokładnie znaczy?

– Nie jestem pewien – wyznał Turner. – Przypuszczam, że dawca nie jest pacjentem tej

kliniki. Ona tylko pośredniczy.

– Rozumiem... – odrzekł w zamyśleniu Dunbar. Czuł, że Turner nie mówi mu

wszystkiego. – Tylko pośredniczy? – powtórzył.

– No dobrze... Mam pewne podejrzenia – przyznał Turner. – Istnieje czarny rynek

ludzkich narządów. Działa jak każdy inny, na którym można dostać poszukiwane towary
dostępne w niewystarczających ilościach. Prawdopodobnie Klinika Kohla potajemnie trudni
się tym procederem.

– Słyszałem o zdrowych ludziach sprzedających dla zysku swoje nerki, na przykład w

Indiach – powiedział Dunbar. – Ale nie wiedziałem, że jest to tak rozpowszechnione.

– Interes kwitnie. Podobno stworzono nawet rejestr typów tkanek ludzi, którzy są gotowi

sprzedać swoje narządy. Wystarczy ich zawiadomić, że dany organ jest potrzebny i można
sfinalizować transakcję.

– Chryste! Na jakim świecie my żyjemy – westchnął Dunbar.
– To tylko domysły – zaznaczył Turner. – Ludzkie organy nie są tanie. Nie widzę sensu w

tym, żeby Médic Ecosse płacił za nerkę dla Amandy.

– Zgoda. Ale w tej sprawie wszystko pozornie nie ma sensu.
– Przykro mi, że nie mogę być bardziej pomocny.
– Podsunąłeś mi temat do rozmyślań – pocieszył go Dunbar.
– Naprawdę tak cię niepokoi ta transplantacja? – zapytał poważnie Turner.
– Mam złe przeczucia. Ale z drugiej strony Amanda jest pacjentką szpitala najwyższej

klasy, znajduje się pod opieką światowej sławy chirurga i będzie miała przeszczepiony
doskonale dobrany organ, o stopniu zgodności osiemdziesiąt cztery procent. Więc co mogę
zrobić?

– Niewiele – przyznał Turner.
– Przypadkiem dowiedziałem się, że Amy Teasdale też zrobiono nakłucie mostka i nie

była to pomyłka. Ross wiedział, że już przedtem miała ten zabieg.

– Widocznie chciał pobrać komórki macierzyste krwinek. Ciekawe dlaczego? Może były

background image

mu potrzebne do badań z zakresu przygotowania odpornościowego? – Turner wzruszył
ramionami. – Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?

– Po prostu bądź uchwytny – poprosił go Dunbar. – W tej chwili jeszcze nic potrafię

powiedzieć, kiedy i do czego będziesz mi potrzebny.

– Dam ci mój telefon domowy i numer mojej komórki.

Dunbar wrócił do Médic Ecosse. Po rozmowie z Turnerem poczuł się trochę lepiej, ale

daleko mu było do odzyskania dobrego samopoczucia. Kiedy zaparkował samochód za
szpitalem i okrążył budynek, kierując się do głównego wejścia, przed frontowymi drzwiami
zatrzymała się taksówka. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni. Byli elegancko ubrani i wyglądali
na ludzi sukcesu. Mijając ich Dunbar zauważył, że jeden z nich trzyma w ręce bardzo drogą
walizeczkę lekarską ze skóry aligatora. Obaj mówili z amerykańskim akcentem.

Przez ciekawość Dunbar zatrzymał się na chwilę przy recepcji, udając, że szuka czegoś w

neseserze.

– Jesteśmy umówieni z doktorem Rossem – powiedział jeden z mężczyzn, podchodząc do

recepcjonistki.

– Tak, doktor uprzedził mnie, że panowie przyjadą – potwierdziła i uderzyła w dzwonek

stojący na ladzie. – Proszę zaprowadzić panów do skrzydła „Omega” – poleciła, gdy obok
niej pojawił się portier.

Dunbar poczekał, aż mężczyźni znikną z pola widzenia, i podszedł do lady.
– Czym mogę służyć, panie doktorze?
– Kim są ci dwaj dżentelmeni?
– Dokładnie nie wiem. Doktor Ross powiedział mi tylko, że po południu zjawią się dwaj

panowie z branży medycznej. Sądząc po akcencie, to Amerykanie.

background image

16

Dunbar zasiadł za biurkiem, napawając się otaczającą go ciszą. Oddychał wolno i

głęboko, mając nadzieję, że to pomoże mu w jasnym i racjonalnym myśleniu. Ale narastająca
frustracja zbyt go rozstrajała. Wiedział dokładnie, co powinien zrobić. Należało przeszkodzić
w transplantacji, której miała być poddana Amanda Chapman. Ale jak? Nie potrafił znaleźć
na to żadnego sposobu i był coraz bardziej zdenerwowany. Nie mógł zapobiec tej operacji bez
wyraźnego powodu. Gdyby spróbował, zostałby uznany za nieodpowiedzialnego wariata
cierpiącego na poważne zaburzenia psychiczne. Zasłużyłby na miano niebezpiecznego
szaleńca zagrażającego niewinnym ludziom.

Nikt nie zamierzałby go słuchać i trudno byłoby się temu dziwić. Nie miałby nic na swoją

obronę. Wszyscy zwróciliby się przeciwko niemu: szpital, oddział transplantacyjny, rodzice
Amandy, Inspektorat Naukowo-Medyczny... Dosłownie wszyscy. Nawet gdyby zdołał nie
dopuścić do transplantacji, Amanda mogłaby umrzeć bez przeszczepu wykonanego na czas.
Nie omieszkano by mu wtedy wytknąć, że przez niego straciła ostatnią szansę. W oczach
ludzi stałby się sprawcą jej śmierci, a wszystko z powodu rzekomego niebezpieczeństwa.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ma czas tylko do chwili dostarczenia z Genewy
nerki dawcy. Jeśli do tego momentu nie uda mu się odkryć, jakie są prawdziwe zamiary
Rossa, nie zrobi już nic i będzie musiał siedzieć cicho. A gdyby zgodnie z jego podejrzeniami
transplantacja zakończyła się odrzutem przeszczepu przez organizm Amandy, podobnie jak w
przypadku Amy Teasdale i Kennetha Linehama, też będzie ponosił winę, bo dopuścił do
operacji. I tak źle, i tak niedobrze. Zaklął, wstał i zaczął spacerować po pokoju.

Jeszcze raz spróbował poukładać w głowie kawałki łamigłówki, ale wciąż nie chciały do

siebie pasować. Może było ich za mało, a może zbyt dużo, żeby wyłonił się z nich jasny obraz
sytuacji.

Nagle jego uwagę zwrócił terkot dieslowskiego silnika taksówki, zatrzymującej się przed

szpitalem. Wyjrzał przez okno i zobaczył jeszcze jedną osobę z walizeczką lekarską.
Najwyraźniej wokół pacjentki „Omega” coś się działo. Pomyślał, że wkrótce będzie również
wiele zamieszania wokół Amandy Chapman. Zmarszczył brwi i znów zadał sobie pytanie: co

background image

ma wspólnego jedno z drugim?

Amandę zabrano do skrzydła „Omega” na zupełnie niepotrzebne nakłucie mostka.

Dunbar nie był w stanie odgadnąć, z jakiej przyczyny, ale jedno wiedział na pewno. Nie
chodziło o pomyłkowe powtórzenie zwykłego testu. Amy poddano takiemu samemu
zabiegowi, bo nalegał na to Ross. Jak to określił Turner? Ross musiał potrzebować komórek
macierzystych krwinek do badań nad przygotowaniem odpornościowym?

Nagle Dunbar doznał olśnienia. Testów wcale nie przeprowadzano na użytek pacjenta.

Ross nie chciał ich powtarzać. Komórki macierzyste krwinek pobrane od pacjenta nie były
mu potrzebne do zwykłego określenia typu immunologicznego... Nikt nie miał zamiaru
niepotrzebnie powtarzać testów.

Dunbar poczuł rosnące podniecenie. Wreszcie do czegoś doszedł. Przygotowanie

odpornościowe... Gdzie ostatnio zetknął się z tym określeniem? Użył go Turner, ale Dunbar
widział ten termin jeszcze gdzieś. Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć... Nagły dźwięk
telefonu przerwał jego tok myślenia. Zaklął i podniósł słuchawkę. Okazało się, że to nic
ważnego.

Dunbar próbował ponownie skoncentrować się na swych rozważaniach, ale bez

powodzenia. Decydujący moment minął. Postanowił dać sobie spokój i przestać rozmyślać.
Podłączył laptopa do linii telefonicznej i skontaktował się z inspektoratem. Potrzebne mu były
ostatnie informacje na temat Jamesa Rossa.

Z rosnącym zaciekawieniem chłonął przesyłane wiadomości. Dotyczyły związków Rossa

z Genewą. Ludziom z inspektoratu udało się w końcu czegoś dowiedzieć. Wcześniejsze
problemy polegały na tym, że nie mogli ustalić, które z genewskich klinik lub szpitali należą
do Médic International. Z tej prostej przyczyny, że Médic International nie posiadało w
Genewie żadnej placówki medycznej i w ogóle nie prowadziło w tym mieście interesów. Ross
bywał w Szwajcarii z zupełnie innych powodów. Miał tam również dom, willę, z widokiem
na jezioro. Trzy lata temu zapłacił za nią dwa miliony dolarów.

„Jezu...” – jęknął w duchu Dunbar. Więc jednak chodziło o pieniądze. O duże pieniądze.

Nie kupuje się takiego domu, mając roczny dochód wynoszący osiemdziesiąt tysięcy funtów.
Ross miał udziały w szwajcarskiej agencji rekrutującej personel medyczny. Nazywała się
Roche Dubois. Prowadziła nabór wysoko wykwalifikowanej kadry do prywatnych klinik w
całej Europie. Lekarze, pielęgniarki czy technicy wszelkich specjalności mogli otrzymać
atrakcyjną i wysoko płatną pracę, jeśli byli wystarczająco dobrzy w swoim fachu. Agencja
działała absolutnie legalnie i cieszyła się dobrą reputacją. Specjalizowała się w wyszukiwaniu
posad dla amerykańskich lekarzy i pielęgniarek, pragnących z różnych powodów pracować w
Europie, choć załatwiała takie sprawy również Europejczykom.

Dunbar zastanawiał się, czy ta informacja będzie dla niego istotna. Czy doktor Ross miał

powód, by rekrutować personel dla siebie? Przypomniał sobie o amerykańskich lekarzach,
którzy przyjechali do skrzydła „Omega”. Czy tylko dyskrecja była powodem angażowania

background image

obcych specjalistów i strażników o kamiennych twarzach oraz otaczania wszystkiego tak
ścisłą tajemnicą? Nie, za tym musiało kryć się coś więcej.

Dunbar uznał, że kluczem do wyjaśnienia tej całej cholernej sprawy są pacjenci

„Omega”. I nie ich pieniądze pokrywały koszty bezpłatnego leczenia pacjentów Narodowej
Służby Zdrowia. Wręcz odwrotnie. To ci przyjmowani bezpłatnie biedacy służyli w jakiś
sposób bogaczom. Dlatego Ingrid udawała, że nic nie wie, gdy poruszył sprawę finansowania
dobroczynnych zabiegów. W rzeczywistości dobrze wiedziała, co się tu naprawdę dzieje.
Jego uwaga zbiła ją z tropu, ale z innego powodu, niż myślał.

Ale to w dalszym ciągu nic mu nie dawało. Jedynym powiązaniem między jednymi i

drugimi było na razie to, że Amandzie Chapman zrobiono nakłucie mostka w skrzydle
„Omega” i fakt, że w czasie pobytu Amy Teasdale i Kennetha Linehama w szpitalu,
przebywali tam również pacjenci „Omega”. Tylko kim, u diabła, byli ci pacjenci? Po co
naprawdę przyjmowano ich do Médic Ecosse?

Dunbar miał niemiłe uczucie, że czas mija nieubłaganie i jest go coraz mniej.

Potrzebował informacji, i to szybko. Należało zmienić taktykę. Koniec z zabawą w podchody.
Trzeba wywołać poruszenie, zadając pytania bez ogródek. Nie był w stanie przeszkodzić
operacji Amandy, ale przynajmniej mógł udawać, że wie o wiele więcej, niż to się komuś
wydawało. Może któraś z wtajemniczonych osób nie wytrzyma nerwowo i popełni jakiś błąd.
Choć taka gra mogła się okazać niebezpieczna. Niewiedza nie daje przewagi. Podniósł
słuchawkę telefonu i wybrał wewnętrzny numer Ingrid

– Czy mogłaby pani przyjść do mojego biura?
Ingrid pojawiła się uśmiechnięta.
– Ma pan dla mnie coś do roboty?
– Chcę wiedzieć, kim jest pacjentka „Omega” przebywająca obecnie w szpitalu. Chcę

znać jej nazwisko i powód jej pobytu tutaj. Interesuje mnie również to, gdzie się przedtem
leczyła i kto ją skierował do Médic Ecosse.

Uśmiech zniknął z twarzy Ingrid.
– Nie jestem pewna, czy mogę wyjawić te dane – wybąkała. – Obowiązująca nas ścisła

dyskrecja...

– Muszę to wiedzieć – przerwał jej Dunbar. – Proszę natychmiast udzielić mi informacji.
Ingrid szybko otrząsnęła się z zaskoczenia.
– Jest pan tego absolutnie pewien? – zapytała impulsywnie. – Zechce mi pan wybaczyć,

ale nie sądzę, żeby tego rodzaju informacje wiązały się z kontrolą naszych spraw
finansowych.

Dunbar spodziewał się sprzeciwu.
– Wręcz odwrotnie – odparł. – Mam podstawy, by podejrzewać, że nie wykazujecie

prawdziwych dochodów uzyskiwanych z tytułu leczenia pacjentów „Omega”.

– Przecież widział pan liczby – zdziwiła się Ingrid. – Zyski szpitala wynoszą wiele

background image

tysięcy funtów.

– Widziałem deklarowane przez was zyski – przyznał Dunbar. – Ale chciałbym

sprawdzić, skąd one się biorą. Dlatego muszę wiedzieć, kim jest obecna pacjentka „Omega” i
dlaczego tu przebywa. Potrzebne jest mi potwierdzenie jej stanu zdrowia uzyskane od kogoś z
zewnątrz, najlepiej ze szpitala lub kliniki, która ją tu skierowała.

– Rozumiem – powiedziała Ingrid. – Ale bardzo wątpię, czy pan Giordano i doktor

Kinscherf zechcą spełnić pana żądanie.

– Jeśli się nie zgodzą, złożę na ręce moich kolegów w Urzędzie do spraw Szkocji

formalną skargę. Zamelduję, że utrudniacie mi wykonywanie obowiązków i zasugeruję, by
Wydział Nadużyć wszczął natychmiastowe dochodzenie.

Ingrid próbowała przez moment wytrzymać spojrzenie Dunbara, jakby chciała rzucić mu

wyzwanie, ale szybko zrezygnowała.

– Zobaczę, co da się zrobić – obiecała cicho. Najwyraźniej jego zachowanie wywarło na

niej wrażenie. Nie znała go od tej strony.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Dunbar przez chwilę siedział bez ruchu, zastanawiając

się, czy zaszarżował skutecznie. Ustąpią i dostarczą mu informacji, czy będą grać na zwłokę?
Musiał przyznać, że to drugie wyjście byłoby sprytnym posunięciem. Byli zagrożeni tylko tak
długo, dopóki w szpitalu przebywała pacjentka „Omega”. Po jej wyjeździe znowu będą mogli
czuć się bezpieczni. Nieznana kobieta rozpłynie się we mgle tajemnicy. Dunbar liczył tylko
na to, że Ingrid przestraszyła się dochodzenia Wydziału Nadużyć. Może jej przełożeni
uwierzą, że rzeczywiście interesują go tylko sprawy finansowe i zaryzykują dostarczenie mu
potrzebnych danych. W końcu obecnej pacjentce nie wystawili jeszcze rachunku. Nie mieli
się czego obawiać. Postanowił wykorzystać fakt, że jego komputer połączony jest z
dodatkowym, ukrytym monitorem. Usiadł wygodnie i zaczął pisać list do Urzędu do spraw
Szkocji. Prosił w nim o wzięcie pod uwagę możliwości przekazania sprawy Wydziałowi
Nadużyć, gdyż szpital odmawia mu dostępu do dokumentów mogących ukrywać oszustwa
finansowe.

Ingrid wróciła po upływie niespełna trzydziestu minut. Przyniosła akta.
– Oto dane, o które pan prosił, doktorze – oznajmiła beznamiętnym tonem. – Kazano mi

przypomnieć panu, że są ściśle poufne. Proszę mnie zawiadomić, kiedy pan skończy.

– Oczywiście.
Dunbar poczuł dreszcz emocji, gdy otworzył akta i zaczął je czytać.
Pacjentka była trzydziestoletnią mieszkanką Arabii Saudyjskiej i żoną szejka

prowadzącego rozległe interesy w branży naftowej, przynoszące mu odpowiednie zyski. Po
raz trzeci zaszła w ciążę. Dwoje pierwszych dzieci urodziło się martwe z powodu
dziedzicznej wady serca. Szejk nie widział świata poza żoną i chciał mieć pewność, że
podczas obecnej ciąży będzie miała opiekę najlepszą z możliwych. Poprzednio przebywała w
Klinice Mayo, w Rochester, w Minnesocie. Zajmowano się nią troskliwie, ale bardzo szybko

background image

odkryto, że ostatni płód też ma tę samą wadę, co zmarła dwójka dzieci. Stwierdzono to za
pomocą najnowszej aparatury, pozwalającej na przeprowadzenie badań we wczesnym
stadium ciąży. Kobieta została natychmiast przewieziona samolotem do Europy i
umieszczona w Médic Ecosse. Planowano, że tuż po udanym porodzie przeprowadzony
będzie korekcyjny zabieg chirurgiczny.

Dunbar zanotował nazwisko lekarza prowadzącego pacjentkę w Klinice Mayo. Nazywał

się Gordon Hasselhof. Potem zamknął akta i zamyślił się. Na pewno nie chodziło tylko o
ciężki poród. Ale o co? Nie miał pojęcia, w jaki sposób powiązać małą Amandę Chapman z
trzydziestoletnią ciężarną kobietą z Bliskiego Wschodu. Zadzwonił do Ingrid i zawiadomił ją,
że już skończył. Odebrała akta bez słowa w ciągu kilku minut.

Przyszło mu do głowy pewne pytanie, choć nie wiedział, czy ma jakieś znaczenie.

Właściwie dlaczego przeniesiono tę kobietę do Médic Ecosse? Klinika Mayo jest jedną z
najsłynniejszych placówek medycznych na świecie. Lot transatlantycki i stres związany z
przeprowadzką do obcego kraju i kolejnego szpitala na pewno nie wyszły pacjentce na
zdrowie. Dlaczego podjęto takie ryzyko? Czy w Klinice Mayo doszło do jakiegoś
nieporozumienia na tle opieki lekarskiej? Pojawił się jakiś problem?

Początkowo Dunbar wcale nie miał zamiaru kontaktować się z lekarzem lub szpitalem,

który skierował pacjentkę do Médic Ecosse, i wypytywać o jej stan zdrowia. Powiedział tak
Ingrid tylko dlatego, żeby nikt nie próbował wywieść go w pole. Ale teraz postanowił
zasięgnąć informacji u źródła. Na obecnym etapie niewiedzy nie powinien lekceważyć
żadnego tropu. Spojrzał na zegarek. Z uwzględnieniem różnicy czasu, w Minnesocie
dochodziła dziesiąta rano. Poprosił centralę telefoniczną o połączenie.

– Dzień dobry, tu Klinika Mayo. Czym mogę służyć? – odezwał się kobiecy głos

przywodzący na myśl robota.

– Chciałbym rozmawiać z doktorem Gordonem Hasselhofem.
– Mogę spytać, kto mówi?
– Doktor Steven Dunbar. Dzwonię z Glasgow w Szkocji.
– Proszę zaczekać.
Przez chwilę Dunbar słyszał w tle odgłosy codziennej, szpitalnej krzątaniny, po czym

włączyła się muzyka. Angielska melodia dochodząca z niewłaściwej strony Atlantyku
sprawiała nieco osobliwe wrażenie.

– Halo?
– Tak?
– Doktor Hasselhof jest w tej chwili na konferencji. Zostawi pan wiadomość, czy

zadzwoni później?

– Spróbuję zadzwonić później – odpowiedział Dunbar.
– Życzę miłego dnia, panie doktorze.
– Wzajemnie – odrzekł i pomyślał, że lepiej usłyszeć nieszczere „życzę miłego dnia” niż

background image

szczere „spadaj”.

Odłożył słuchawkę i zaczął porządkować papiery na biurku. Spojrzał na ekran monitora i

zobaczył, że w komputerze wciąż jest jego pismo adresowane do Urzędu do spraw Szkocji.
Postanowił je skopiować. Wsunął do komputera dyskietkę, której wcześniej nadał tytuł „Dane
badawcze numer jeden”, by zatuszować swój błąd z dyskietką Rossa. Patrząc na ten napis,
zastanawiał się nad badaniami prowadzonymi przez chirurga i nagle przypomniał sobie, gdzie
widział termin „przygotowanie odpornościowe”. Tak nazywała się jedna z prac Rossa.
Odłożył ją na bok, gdy czytał pozostałe. Chwycił marynarkę i neseser, po czym wybiegł z
biura i popędził na parking. Rozprawa naukowa leżała wraz z innymi dokumentami w jego
pokoju hotelowym.

Na łóżku zastał torbę z pralni hotelowej. Na wierzchu przypięta była koperta. Obawiał

się, że to liścik zwracający mu uwagę, że nie powinien oddawać do prania rzeczy w takim
stanie, w jakim były po wyprawie na Farmę Vane. Mylił się jednak. Hotel zawiadamiał, że
zwraca mu kluczyki od samochodu znalezione w jednej z kieszeni. Dunbar popatrzył na nie i
zaczął się zastanawiać, jak oddać Jimmy’emu Douglasowi jego własność. Trzymał w dłoni
komplet kluczyków od land-rovera.

Kiedy odnalazł w aktach pracę Rossa, zauważył, że została napisana przeszło trzy lata

temu. Fakt ten nie napawał optymizmem. Czy treść starej rozprawy naukowej mogła mu w
czymś pomóc? Jeśli w minionym okresie chirurg zrobiłby znaczące postępy, na pewno
opublikowałby najnowsze wyniki swoich badań. Usiadł i zabrał się do czytania.

Początkowo miał trudności ze zrozumieniem żargonu z dziedziny immunologii, ale

stopniowo radził sobie coraz lepiej i wyławiał z tekstu najważniejsze kwestie.

Podstawową sprawą było stwierdzenie, że płód ludzki nie rozpoczyna istnienia od razu z

własnym systemem odpornościowym. Jeśli wprowadzi się do niego materiał biologiczny
obcego pochodzenia, zanim zdąży rozwinąć swój własny system, to przyswoi go. Co więcej,
kiedy w końcu dziecko będzie miało wykształcony własny system, jego organizm nadal
będzie akceptował obcy materiał, i to przez całe życie. Eksperymenty na zwierzętach
przeprowadzone z użyciem komórek macierzystych krwinek... – Dunbar z trudem przełknął
ślinę czytając te słowa – ...są tego niezbitym dowodem. Nie narodzone myszy, które poddano
chirurgicznej infuzji ludzkich komórek macierzystych krwinek, zanim miały rozwinięty
własny system immunologiczny, przyszły później na świat zarówno z ludzkim, jak i własnym
systemem odpornościowym.

Zastosowanie tej techniki umożliwia odpowiednie „przygotowanie” płodu w łonie matki

poprzez chirurgiczne wprowadzenie do niego komórek macierzystych krwinek pobranych od
przyszłego dawcy, a następnie, po narodzinach dziecka, dokonanie udanej transplantacji. Nie
potrzeba uciekać się do steroidów czy innego rodzaju immunosupresorów, by zapobiec
odrzutowi przeszczepu. Ten problem po prostu przestaje istnieć. Zgodność typu tkanki dawcy
i biorcy jest stuprocentowa. Można więc mówić o transplantacji doskonałej.

background image

Ograniczenia w wykorzystaniu tej strategii, jak podkreślał Ross w swojej rozprawie

naukowej, Wydawały się oczywiste. Takie transplantacje mogły obejmować tylko te narządy,
bez których organizm dawcy byłby w stanie dalej funkcjonować, na przykład nerkę lub pół
nerki. Jeśli płód miałby wadę serca czy wątroby, dawcą nie mógłby, rzecz jasna, zostać
człowiek. W grą wchodziły zatem zwierzęta i Ross sugerował ich udział w rozwoju tej
techniki „uodporniania” płodów na odrzuty przyszłych przeszczepów. Należało również
dopracować metody chirurgicznego wprowadzania do nich obcych komórek macierzystych
krwinek, by uniknąć ryzyka wywołania przedwczesnego porodu.

Dunbarowi przeszły ciarki po plecach, kiedy oczami wyobraźni zaczaj dostrzegać

wyraźny obraz sytuacji. Odkrył coś tak potwornego, że sam nie chciał w to wierzyć. Jeszcze
raz przebiegł wzrokiem tekst. Jego uwagę przykuły słowa: „...dawcą nie mógłby, rzecz jasna,
zostać człowiek”. Patrzył na nie jak zahipnotyzowany, a w jego głowie powstawała
zmodyfikowana wersja tych wywodów: dawcą nie mógłby, rzecz jasna, zostać człowiek,
chyba że... stawka byłaby na tyle wysoka, by opłaciło się nawet morderstwo... O to chodziło
w eksperymentach z małpami. Ross przeprowadzał zabiegi chirurgiczne na płodach, by
wprowadzić do nich komórki macierzyste krwinek, zanim narodzi się potomstwo. Chryste!
Teraz wszystko się zgadzało. Kenneth Lineham, Amy Teasdale i w końcu Amanda Chapman
nie zostali przyjęci do Médic Ecosse w charakterze biorców organów. Byli ich dawcami!

Dunbar potarł czoło, wciąż nie mogąc się pogodzić z tym, do czego doszedł. Amandzie

zrobiono nakłucie mostka, żeby pobrać jej komórki macierzyste krwinek i wprowadzić je
chirurgicznie do płodu pacjentki „Omega”. Dlatego dziewczynkę zabrano nocą do tamtego
skrzydła szpitala. W ciągu minionych tygodni w organizmie nie narodzonego dziecka
arabskiej kobiety wykształcił się system immunologiczny Amandy i teraz mogło ono
przyswoić jej tkankę jako swoją własną.

Dunbar zaczął się zastanawiać nad terminem zabiegu transplantacji. Musiano zgrać ją w

czasie z cesarskim cieciem, by noworodek był na tyle duży, żeby przeszczepić mu serce
dziewczynki.

Wydawało się oczywiste, że Ross szybko znalazł na czarnym rynku odpowiednią nerkę

dla Amandy, bo mógł zaoferować za nią wystarczająco duże pieniądze. W którymś momencie
operacji, lub nawet jeszcze przed zabiegiem, zastąpi ją narządem zwierzęcym, wiedząc, że
nastąpi odrzut przeszczepu i dziewczynka umrze. Następnie usunie jej serce i wstawi je
dziecku pacjentki „Omega”. Podczas autopsji zamieni organ zwierzęcy na doskonale dobraną
nerkę od właściwego dawcy i w ten sposób zatrze wszelkie ślady. Zgon Amandy zostanie
uznany za jeszcze jeden nieszczęśliwy wypadek, który zawsze może się zdarzyć. Podobnie
jak wcześniej śmierć Amy i Kennetha. Niczego by nie wykryto, gdyby nie... upór dwóch
pielęgniarek.

Dunbar wrócił myślami do raportu patologa McVay’a z sekcji zwłok Amy Teasdale.

Stwierdził on, że usuwano jej nie tylko nerkę, ale i serce. Obaj sądzili wówczas, że były to

background image

rutynowe czynności podczas pierwszej autopsji. McVay miał polecenie zbadać nerkę
przeszczepioną Amy, ale gdyby zajął się jeszcze jej sercem, niemal na pewno odkryłby, że to
obcy organ, pochodzący z ciała dziecka pacjentki „Omega” przebywającej wtedy w szpitalu.
Dunbar gotów był się założyć, że serce Amy bije teraz w piersi czyjegoś potomka w jakimś
nieznanym kraju. Można by tego dowieść, przeprowadzając drugą ekshumację zwłok
dziewczynki, ale Dunbar modlił się w duchu, żeby nie było takiej konieczności. Na razie
najważniejszym zadaniem było uratowanie życia Amandzie Chapman.

Najlepszym pomysłem wydawało mu się zawiadomienie inspektoratu i wezwanie policji.

To natychmiast położyłoby kres całej sprawie. Jednak częścią tej „całej sprawy” była
Amanda. Problem polegał na tym, że potrzebowała transplantacji wykonanej we właściwym
czasie. Mimo wszystko znaleziono dla niej odpowiednią, doskonale dobraną nerkę. Tyle że
Ross chciał ją wykorzystać dopiero po jej śmierci. Dunbar pomyślał, że musi znaleźć sposób
na to, żeby ta nerka po dotarciu na miejsce rzeczywiście została przeszczepiona Amandzie.
Postanowił zadzwonić do Szpitala Chorób Dziecięcych, do Clive’a Turnera. Ale przedtem
należało doprowadzić do końca ostatni nie wyjaśniony wątek afery. Ponownie zatelefonował
do Hasselhofa z Kliniki Mayo.

– Słucham, kto mówi? – zapytał po krótkim oczekiwaniu męski głos z amerykańskim

akcentem.

– Nazywam się Steven Dunbar. Dzwonię ze Szpitala Médic Ecosse w Glasgow, w

Szkocji.

– Ma pan tupet! – parsknął Hasselhof.
– Że co, proszę? – zdziwił się Dunbar, odsuwając trochę słuchawkę od ucha.
– W profesji medycznej jest dość problemów bez takich szarlatanów jak wy.
– Przepraszani, ale zaszła chyba jakaś pomyłka. Nie rozumiem, o czym pan mówi,

doktorze. Dzwonię w sprawie jednej z pacjentek, którą przeniesiono do nas z waszej kliniki.

– Domyśliłem się – warknął Hasselhof. – Obiecaliście tym dwojgu ludziom coś, czego

nie da się zrobić. Nie ma sposobu na uratowanie dziecka tej kobiety. Deformacja serca jest
zbyt duża, by mógł tu pomóc jakikolwiek korekcyjny zabieg chirurgiczny. Ale wam
najwyraźniej udało się ich przekonać, że jest inaczej. Według mnie, drogi panie, to zwyczajne
oszustwo. I pan ma teraz czelność dzwonić do mnie po radę?!

W pierwszej chwili Dunbar miał zamiar wyjaśnić amerykańskiemu lekarzowi, że nie

dzwoni po radę i nie należy do personelu medycznego Médic Ecosse, ale zmienił zdanie.
Szkoda było na to czasu. Zadał mu po prostu jedno pytanie:

– A gdyby temu dziecku przeszczepić serce, doktorze?
– Przeszczepić serce? Ono nie dożyje chwili, w której znajdzie się odpowiedni dawca. A

gdyby nawet, działanie steroidu niezbędnego do wywołania immunosupresji uczyniłoby je
podatnym na każdą infekcję, jaką tylko można sobie wyobrazić. To zupełnie niemożliwe.

– Dziękuję panu, doktorze – odrzekł Dunbar. – Jestem zobowiązany.

background image

Wyłączył się i zamruczał pod nosem: Ależ to całkiem możliwe, doktorze Hasselhof, o ile

się wie, jak doprowadzić do tego, by dziecko przyswoiło sobie cudzą tkankę jak swoją
własną, bez stosowania steroidów, i jest się gotowym zamordować dawcę, by ukraść mu
serce”.

Następnie zadzwonił do Szpitala Chorób Dziecięcych i poprosił do telefonu Clive’a

Turnera.

– Doktor Turner jest w tej chwili w sali operacyjnej – usłyszał w odpowiedzi.
– Jasna cholera! – zaklął, odkładając słuchawkę. Ale wewnętrzny głos kazał mu

zachować spokój. „Nie panikuj – mówił mu – pomyśl. Po pierwsze, ustal kiedy mają
operować Amandę.”

Postanowił wrócić do Médic Ecosse i dowiedzieć się tego, stosując nadal taktykę

zadawania bezpośrednich pytań. Już miał wyjść z pokoju, gdy nagle zaczaj się zastanawiać,
czy o czymś nie zapomniał. Odniósł niemiłe wrażenie, że jednak tak, ale w tej chwili nie
potrafił określić, co to takiego. Miał komputer, neseser, notes... Jak tylko ustali datę i godzinę
dostarczenia nerki z Genewy, ułoży plan przejęcia jej i zawiadomi o tym Médic Ecosse.
Odetchnął głęboko i zamknął za sobą drzwi. Zbliżała się decydująca rozgrywka mająca
zakończyć cały koszmar.

Doszedł tylko do parkingu, stanął przy drzwiach samochodu. Gdy wkładał kluczyk do

zamka, poczuł ostry ból w udzie i świat zawirował mu przed oczami. Ogarnęły go mdłości,
zapadał się w nicość... Zdążył jeszcze pomyśleć, że w Médic Ecosse wiedzą już o jego
telefonie do Kliniki Mayo. Pierwszy raz dzwonił tam ze szpitala i ktoś na pewno
zarejestrował tę rozmowę. Zdradził się z tym, że jego zainteresowanie pacjentką „Omega” nie
miało nic wspólnego ze sprawami finansowymi.

* * *

Dunbar ocknął się w zupełnych ciemnościach. Ból rozsadzał mu czaszkę. Miał nudności,

zapewne częściowo z powodu unoszącego się wokół zapachu, który był dziwną mieszaniną
odoru ekskrementów i woni wilgotnego zboża, jak się domyślał. Taki zapach czuje się na
polach w czasie żniw. Przypominał mu dzieciństwo. Chociaż nie... To nie to... To była pasza
dla zwierząt i w pobliżu znajdowały się zwierzęta.

Mimo zawrotów głowy szybko uświadomił sobie, że musi być na Farmie Vane.

Spróbował się podnieść, ale ból głowy stał się tak silny, że opadł z powrotem. Dopóki leżał,
mógł jeszcze jasno myśleć. Przesunął rękami po ciele. Miał na sobie ubranie; koszulę,
spodnie, buty. Lewy rękaw koszuli był oderwany. Bolało go ramię. O Boże! Robili mu jakieś
zastrzyki. Nie potrafił określić, jak długo był nieprzytomny. Może kilka dni, a może nawet
tygodni. Amanda Chapman mogła już nie żyć.

Dziwił się, dlaczego w ogóle pozwolono mu się ocknąć. Celowo czy przez pomyłkę?

background image

Organizm ludzki szybko przyzwyczaja się do narkotyków, żeby uzyskać pożądany efekt,
trzeba ciągłe zwiększać dawkę. Czy tym go nafaszerowano? Dostanie za chwilę następną
porcję? Jeśli tak, zapewne nie ma zbyt dużo czasu. Przekręcił się na brzuch i zaczął pełznąć
przed siebie, by zorientować się w otoczeniu.

Pierwszą rzeczą, na którą natrafił, był wypchany czymś, szorstki, jutowy worek. Uniósł

się i zanurzył w nim ręce. W dłoniach trzymał garść małych, twardych kulek. Powąchał je.
Pasza dla zwierząt. Wewnątrz znalazł również metalowy czerpak. Schował go do kieszeni.
Ostatecznie mógł mu posłużyć jako broń.

Znajdował się w magazynie paszy. Poza workami była tu jeszcze jakaś maszyna, stojąca

na podłodze. Dunbar obmacał ją i uznał, że przypomina młyn do mielenia karmy. Miała na
górze duży lej załadowczy, a na dole rurę wylotową, osłoniętą kratą. Z przodu urządzenia
znajdował się panel sterowniczy z dwoma przyciskami. Jeden z nich wystawał na zewnątrz,
drugi tkwił w zagłębieniu. Zapewne służył do uruchamiania maszyny i dlatego był trudniej
dostępny. Ze względów bezpieczeństwa urządzenia przemysłowe zawsze mają takie
rozwiązania.

Nagle Dunbar zamarł. Do jego uszu dotarły głosy jakichś ludzi. Słyszał je bardzo

wyraźnie, choć nie potrafił rozróżnić słów. Początkowo myślał, że to z powodu otępienia.
Dopiero po chwili zrozumiał, że ci ludzie nie rozmawiają po angielsku. Ich mowa
sugerowała, że są Arabami. Zapewne byli to dwaj mężczyźni i szli zrobić mu kolejny
zastrzyk, albo coś jeszcze gorszego. Niewiele mógł zdziałać, by ich powstrzymać. Był słaby i
uzbrojony jedynie w czerpak.

Zadźwięczał telefon komórkowy i mężczyźni zamilkli. Po chwili jeden z nich znów

zaczął mówić po arabsku. Kiedy rozmowa telefoniczna dobiegła końca, Dunbar domyślił się,
że któryś z Arabów został dokądś wezwany. Głosy ucichły. Usłyszał skrzypnięcie
otwieranych, a potem zamykanych drzwi frontowych. Spodziewał się odgłosu kroków. W
starciu z jednym przeciwnikiem miał nieco większe szansę. Położył się spokojnie, chowając
za plecami prawą rękę, ściskając w niej metalowy czerpak Żałował, że nie ma jasnego
umysłu. Czuł się jak w otępieniu alkoholowym.

Uniósł trochę powieki, by móc coś zobaczyć, gdy otworzą się drzwi. Szczęknął zamek i

w progu ukazała się sylwetka wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny ze strzykawką w
prawej dłoni. Wydawał się tkwić w wejściu przez całe wieki, jak kat napawający się
widokiem szyi skazańca spoczywającej na pniu przed ceremonią ścięcia głowy.

Dunbar nie śmiał nawet przełknąć śliny. Gdy w pomieszczeniu zrobiło się jasno, zamknął

oczy. Następne sekundy miały zadecydować o jego życiu lub śmierci. Poczuł na powiekach
cień, kiedy postać mężczyzny przesłoniła światło, pochylając się nad nim. Oprawca
przykucnął z lewej strony. Dunbar słyszał jego oddech. Poczuł woń egzotycznych potraw,
którą przesycone było ubranie obcokrajowca.

Ramię Dunbara zostało unieruchomione w mocnym, ale nie brutalnym uścisku.

background image

Mężczyzna niczego nie podejrzewał. Teraz liczył się czas. Gdy nastąpiło ukłucie igły, Dunbar
zwinnie przekręcił się na bok, by nie zagłębiła się w jego ciele. Jednocześnie uniósł prawą
rękę uzbrojoną w czerpak i wymierzył celny cios w głowę oprawcy. Rozległ się
przytłumiony, metaliczny dźwięk i Arab stracił równowagę. Ale Dunbar wiedział, że to za
mało, by wyłączyć przeciwnika z gry. Oprawca mógł szybko dojść do siebie. Liczył jednak,
że adrenalina osłabi działanie narkotyku.

Strach dodał mu sił. Dźwignął się i w pozycji klęczącej machnął przed siebie prawą

pięścią. Ale ramię było jak z ołowiu i atak nie powiódł się. Arab z łatwością zrobił unik i
wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu, gdy Dunbar z powrotem osunął się na podłogę.
Dalsze próby zadawania ciosów były bezcelowe. Przeliczył się. Nie wiedział, że jest aż tak
słaby. Cofał się tylko instynktownie, by przetrwać jak najdłużej. Arab podniósł strzykawkę,
leniwie sprawdził jej zawartość i zaczął się zbliżać.

Posuwając się do tyłu, Dunbar zawadził o pełny worek i przewrócił go. Na ziemię

wysypał się pokarm dla zwierząt Chwycił garść kulek i cisnął je po podłodze pod nogi
przeciwnika. Sam nie mógł w to uwierzyć, ale tym razem miał szczęście. Arab pośliznął się,
zachwiał i poleciał do przodu. Broniąc się przed upadkiem trafił ręką w lej młynka. Dunbar,
nie tracąc ani sekundy, niemal odruchowo sięgnął po omacku do włącznika. Wcisnął go i
maszyna ożyła.

Napastnik nie zdążył cofnąć ręki. Ostre łopatki wirnika wciągnęły jego ramię. Zemdlał,

zanim wydał z siebie okrzyk bólu. Ale maszyna hałasowała dalej. Dunbar wcisnął wyłącznik i
zatrzymał ją. Wokół zaległa cisza.

„Zdaje się, że tak wymierzacie sprawiedliwość – mruknął – ręka za rękę”.

background image

17

Dunbar zdawał sobie sprawę z tego, że jest tylko jeden sposób, żeby się uratować. Musiał

wydostać się z budynku, zanim wróci drugi Arab lub z wartowni przybiegną ochroniarze. A
co z personelem? Uznał, że na pewno nikt tu teraz nie pracuje. Ross i Arabowie musieli
przerwać badania na czas przekształcenia farmy w więzienie. Był kompletnie
zdezorientowany. Nie wiedział, jaka jest pora dnia ani w ogóle jaki jest dzień. Dobrnął do
drzwi frontowych i wtedy pomyślał, że nie może nimi wyjść. Znajdowały się na wprost
wartowni. Zostałby zauważony. Zwłaszcza jeśli na zewnątrz było jasno. Oprócz drzwi jedyną
drogę ucieczki stanowiła rura ściekowa, z której skorzystał poprzednio wraz z Jimmy’m
Douglasem.

Pomysł ponownego przeciskania się nią niezbyt mu się podobał. Wątpił, by dał sobie z

tym radę w obecnym stanie ciała i umysłu. Nie widział jednak innego wyjścia. Tylko co
potem? Tym razem nie czekał na niego samochód zaparkowany w odległości trzystu jardów,
a nie miał siły biec na przełaj przez pola. Czarna rozpacz.

Nagle w jego głowie zaświtał promyk nadziei. Przypomniał sobie o land-roverze

Douglasa. Pralnia zwróciła mu kluczyki. „Boże, żeby nadal były w kieszeni – pomodlił się w
duchu – i żeby był to jedyny komplet...”. Jimmy wspominał, że ktoś ma odebrać samochód ze
stacji. Sięgnął do kieszeni i uśmiechnął się. Miał szczęście.

Jeśli policja nie usunęła land-rovera, a istniała duża szansa, że nie, dysponowałby

środkiem transportu. O ile... uda mu się do niego dotrzeć. Żołądek podszedł mu do gardła,
kiedy wyobraził sobie wnętrze rury. Powrót tą drogą stwarzał całą masę nowych problemów.
Wydostanie się cuchnącym kanałem na pewno okaże się trudniejsze niż wejście do budynku.
Poprzednio mógł przynajmniej podnieść z zewnątrz klapy i wleźć do dołu ze ściekami. Teraz
będzie musiał podważyć pokrywę od spodu. Żeby tego dokonać, należało całkowicie
zanurzyć się w szambie.

Dunbar zaczął przygotowywać się psychicznie do przeżycia czekającego go koszmaru.

Próbował sobie wyobrazić, że jest już na świeżym powietrzu i wolny jak ptak biegnie przez
pola. Ale rzeczywistość nie dawała za wygraną. Jeśli ucieczka powiedzie się, wynurzy się z

background image

rury jak potwór z innego świata. Nie będzie miał ani wody do umycia się, ani ubrania na
zmianę. Wtem przyszło mu coś do głowy. Przecież w budynku powinna być jakaś odzież
robocza dla pracowników. Gdyby ją znalazł i zdołał owinąć plastikową folią...

To, czego potrzebował, znajdowało się w szafce, w korytarzu prowadzącym do szatni dla

personelu. Wziął bluzę i spodnie chirurgiczne oraz ręcznik. Potem natrafił jeszcze na rulon
plastikowych worków na śmieci. Oderwał jeden worek i wepchnął do niego strój lekarski oraz
ręcznik. Spłaszczył pakunek jak tylko mógł, schował go za koszulę i wygładził, żeby jak
najmniej odstawał od ciała.

Z każdą minutą czuł się coraz lepiej. Narkotyk przestawał działać. Ale myśl o rurze

ściekowej wciąż go przerażała. Obawiał się, że jeśli nie zdoła unieść od spodu klap
włazowych, dostanie ataku klaustrofobii i koszmar zakończy się jego śmiercią.

Bez pośpiechu wyjął wewnętrzną kratę i wsunął się do rury, nogami do przodu. Tylko lęk

przed prześladowcami zmuszał go do tego. Świnie wokół niego zdawały się chrząkać z
aprobatą.

Poziomy odcinek tunelu nie był trudny do przebycia. Potem rura skręcała i opadała

pionowo w dół. Dunbar czuł krew pulsującą mu w skroniach. Starał się nie myśleć o niczym i
nie zatrzymywać się. Przed pionowym odcinkiem zamknął oczy, wstrzymał oddech i wolno
odchylił się do tyłu. Po chwili siła grawitacji zrobiła swoje. Zjechał w dół, nabierając coraz
większej prędkości, i wpadł prosto do dołu. Lądowanie było tak twarde i gwałtowne, że
poczuł je w krzyżu, a ponadto kłapnął zębami. Stał w zbiorniku ze ściekami. Teraz musiał się
schylić, wydostać spod rury i unieść klapy włazu.

Nie mógł już dłużej wstrzymywać oddechu. Wyciągnął głowę jak najwyżej ponad

cuchnącą mazie i zaczerpnął łyk powietrza. Wciągnął je do płuc i zamknął usta. Wiedział, że
nie uda mu się zrobić tego ponownie. Wzdrygnął się, skulił i zanurzył w zbiorniku, a potem
zaczął przeć ramionami i plecami na klapy. Ani drgnęły. Ogarnęło go przerażenie, że zostały
zamknięte od góry na kłódkę. Wytężył wszystkie siły i spróbował jeszcze raz. Puściły z
głośnym mlaśnięciem. Po prostu zbyt mocno się przyssały. Ostatnia ulewa sprawiła, że na ich
krawędziach zebrała się uszczelniająca warstwa błota. Odetchnął z ulgą, czując orzeźwiający,
nocny chłód, i zaczął ścierać brud z twarzy. Niebo było czarne jak smoła, padał deszcz.

Powstrzymując wymioty, zamknął właz i... przypomniał sobie o ogrodzeniu pod

napięciem. Z rozpaczy opadł na kolana i omal się nie rozpłakał. Nie było mowy, żeby mógł
przez nie przejść albo zrobić podkop. Nie miał też niczego do przecięcia drutu ani do
zamknięcia obwodu elektrycznego. Musiał wydostać się z farmy główną bramą.

Podczołgał się na brzuchu do rogu budynku i rozejrzał w sytuacji. Zadanie nie wydawało

się aż tak trudne, jak się obawiał. Wartownię zaprojektowano bardziej pod kątem
kontrolowania osób wchodzących niż wychodzących. Gdyby zdołał, nie zauważony, pokonać
dwadzieścia metrów otwartej przestrzeni między głównym budynkiem a bramą, mógłby
okrążyć wartownię z tyłu i wyjść na sąsiednie pole w kącie formy, gdzie kończyło się

background image

ogrodzenie pod napięciem. Uniósł się, przykucnął i przygotował do krótkiego, szybkiego
biegu. Wciąż kręciło mu się trochę w głowie, więc musiał chwilę odczekać. Skutki
ewentualnego potknięcia i upadku byłyby fatalne.

Mężczyźni w wartowni wydawali się kręcić bez celu. Dunbar wybrał moment, gdy

żadnego z nich nie było przy oknie wychodzącym na główny budynek, i wystartował.
Przebiegł asfaltowym wjazdem i zniknął w mroku. Zatrzymał się i przez chwilę stał
nieruchomo. Potem obszedł wartownię z tyłu, gdzie nie miała okien, i przecisnął się na
zewnątrz za elektrycznym parkanem.

Ruszył przed siebie, zastanawiając się, czy land-rover stoi jeszcze na parkingu

opuszczonej stacji kolejowej. Noc była tak ciemna, że bez przerwy potykał się i zataczał, idąc
polem ciągnącym się wzdłuż drogi. Lodowaty deszcz częściowo spłukał brud z jego twarzy i
włosów. Mimo to Dunbar marzył, by wreszcie napotkać jakiś rów nawadniający na tyle
napełniony wodą, żeby móc się w nim porządnie umyć. Znalazł go dopiero przy końcu
następnego poła. Obok sosnowego lasku płynął prawdziwy strumyk. Woda była przeraźliwie
zimna, ale nie mógł odmówić sobie przyjemności skorzystania z kąpieli.

Kiedy ściągnął brudne ubranie i przykucnął w strumieniu, żeby się wyszorować, miał

wrażenie, że wszystkie jego mięśnie dostały nagle drgawek. Po skończonej toalecie
wygramolił się niezgrabnie na brzeg i dłońmi starł z siebie resztki wody. Sięgnął do
plastikowego worka po ręcznik i zaczął się nim energicznie wycierać, by poprawić krążenie
krwi. Wreszcie zabrał się do wkładania stroju chirurgicznego. Klął przy tym na czym świat
stoi, bo świeże ubranie przylepiało się do wilgotnej skóry, i tak trząsł się z zimna, że ledwo
sobie z tym poradził. Opróżniwszy kieszenie, zwinął zszargane ubranie w kłębek i wepchnął
je pod polny kamień. W dalszą drogę wyruszył biegiem, żeby się rozgrzać. Nie mógł się
jednak poruszać zbyt szybko.

Ciągle wstrząsały nim dreszcze. W końcu dotarł na parking i zobaczył land – rovera.
Silnik zaskoczył natychmiast. Dunbar chciał go rozgrzać jak najprędzej, żeby włączyć

nadmuch ciepłego powietrza. Miał świadomość, że grozi mu hipotermia. Z głośnym zgrzytem
wepchnął pierwszy bieg, gdyż nie mógł do końca wcisnąć pedału sprzęgła trzęsącą się nogą.
Samochód skoczył do przodu i potoczył się zbyt szybko po wyboistym placu. Dunbar omal
nie zsunął się z siedzenia, gdy ostro skręcił, wyjeżdżając na drogę, i pojazd przechylił się.
Musiał znaleźć automat telefoniczny.

Mimo że podróżował najszybciej, jak tylko mógł, miał wrażenie, że porusza się w

zwolnionym tempie. Każda zmiana biegu wydawała się trwać wieczność. Obroty silnika
spadały powoli, tryby zazębiały się niechętnie i efekt był taki, jakby pojazd ciągnął na holu
jakiś nieprzyjazny balast W końcu postanowił jechać na niskim biegu. Silnik wył na zbyt
dużych obrotach, kiedy samochód pokonywał krętą, wiejską drogę prowadzącą do miasta.

Z pierwszej napotkanej budki telefonicznej dzwoniła jakaś kobieta. Dunbar zahamował z

piskiem opon i wyskoczył z land-rovera. Jego wygląd sprawił, że natychmiast odłożyła

background image

słuchawkę. Wolała nie ryzykować bliskiego spotkania ze słaniającym się na nogach
mężczyzną z potarganymi, mokrymi włosami i w lekarskim stroju. Podejrzewając, że ma
przed sobą uciekiniera z zakładu dla obłąkanych, wypadła z budki i uciekła, oglądając się
niespokojnie za siebie.

Dunbar ze zgrozą stwierdził, że nie pamięta numeru Szpitala Chorób Dziecięcych. Jednak

po chwili koncentracji przypomniał go sobie. Potem miał trudności z jego wybraniem, bo
ciągle trzęsły mu się ręce. Trzykrotnie wystukiwał palcami po dwie cyfry jednocześnie. Wziął
głęboki oddech, uspokoił się trochę i za czwartym razem próba powiodła się. Poprosił do
telefonu Clive’a Turnera, modląc się w duchu, żeby był na miejscu.

– Turner przy aparacie.
– Dzięki Bogu... – wymamrotał niewyraźnie Dunbar.
– Kto mówi?
– Clive, to ja, Steven Dunbar. Czy Amanda Chapman miała już operację?
– Steven? Gdzie jesteś, u diabła? Co się z tobą dzieje? Masz dziwny głos.
– Powiedz mi tylko, czy już ją operowano.
– Transplantacja została zaplanowana na dziś, na ósmą wieczór. Rano dzwonił do mnie

jej ojciec. Co się dzieje? Gdzie jesteś?

Dunbar poczuł, jak zamiera mu serce.
– Która jest teraz godzina? – zapytał z obawą.
– Dziesięć po dziewiątej. Ale o co chodzi? Co się stało?
– Słuchaj uważnie. Amandzie celowo przeszczepiają niewłaściwą nerkę. Chcą, żeby

umarła. Potem usuną jej serce i przeszczepią innemu pacjentowi.

– Chyba nie mówisz poważnie?! – wykrzyknął Turner.
– Wierz mi, to prawda. Musimy ją uratować, o ile jeszcze nie jest za późno.
– Ale co możemy zrobić? Skoro twierdzisz, że wstawiają jej niewłaściwą nerkę...
– Dostali odpowiednio dobrany organ z Genewy. Musiał już dotrzeć na miejsce, jeśli

zdecydowali się na operację. Ale planują wszczepienie go Amandzie dopiero po śmierci.
Jeżeli uda nam się go zdobyć, możemy dopilnować, żeby wstawili jej właściwą, ludzką nerkę,
a nie jakiś cholerny narząd zwierzęcy!

– Trudno mi w to uwierzyć – mruknął Turner.
– Clive, zaufaj mi. Mówię prawdę. Chcę, żebyś zebrał zespół chirurgiczny. Spotkamy się

na parkingu przed Médic Ecosse, jak najszybciej. Wezwę posiłki.

– W tej chwili mam na dyżurze tylko chirurga stażystę i technika operacyjnego.
– Zrób, co możesz. Chyba będę w stanie sprowadzić pielęgniarkę operacyjną.
Dunbar wyłączył się i zadzwonił do Lisy.
– Gdzie ty byłeś?! Tak się o ciebie bałam, że odchodziłam od zmysłów! – wykrzyknęła. –

Od dwóch dni nie dajesz znaku życia!

– Przepraszam, ale nie czas na wyjaśnienia – odrzekł Dunbar. Szybko przedstawił jej

background image

sytuację i dodał:

– Dziś w nocy może się przydać każda pomoc. Jesteś doświadczoną pielęgniarką.

Przyłączysz się?

– Oczywiście. Co mam zrobić?
– Jedź szybko do Médic Ecosse. Będę czekał na parkingu.
Następnie Dunbar połączył się z londyńskim numerem Inspektoratu Naukowo-

Medycznego. Tym razem musiał rozmawiać na koszt abonenta, bo skończyły mu się
pieniądze. Na szczęście nie było z tym problemu. Jego prośba została przyjęta automatycznie.

– Tu Steven Dunbar. Dzwonię z Glasgow. Potrzebuję pilnie pomocy. Ale wszystko musi

być załatwione z waszej strony. Zrozumiał pan?

– Zrozumiałem – potwierdził dyżurny. – Tylko pewnie będę musiał poprosić o

autoryzację.

– Niech pan najpierw załatwi to, czego potrzebuję! – zdenerwował się Dunbar. – A potem

może pan dzwonić, do kogo się panu podoba. Całą odpowiedzialność biorę na siebie. Muszę
dostać wsparcie policji. Niech zjawią się jak najszybciej w Szpitalu Médic Ecosse. Mają być
uzbrojeni. Niczego nie muszą robić, dopóki tam nie dotrę. Niedługo powinienem być na
miejscu. Proszę im powiedzieć, żeby czekali w ukryciu, wokół parkingu. W porządku?

– Jest pan pewien co do broni?
– Podejrzewam, że mają ją co najmniej dwaj przeciwnicy wyjaśnił Dunbar, myśląc o

arabskich ochroniarzach pacjentki „Omega”. Miał nadzieję, że skoro nie o nich chodzi, nie
włączą się do akcji, ale lepiej było nie ryzykować.

– Coś jeszcze?
– Wśród policjantów powinny być kobiety. – Dunbar znów pomyślał o skrzydle

„Omega”.

– Jeszcze coś?
– Potrzebny będzie lekarz sądowy, patolog. Chodzi o biopsję nerki.
– Poprosimy o to policję. Czy to wszystko?
– Na razie tak, ale oprócz tego policja mogłaby się przejechać na Farmę Vane. Na północ

od Glasgow, przy Lomond Road. Byłem tam przetrzymywany przez ostatnie dwa dni przez
dwóch arabskich dżentelmenów. Możliwe, że jeden z nich trafił już do szpitala z poważnymi
obrażeniami dłoni i przedramienia.

– Przekażę wszystko pod odpowiedni adres. Wygląda na to, że ostatnio ma pan co robić.
– Niech pan się zabiera do pracy.
– Załatwione. Dunbar wrócił do land-rovera i szybko pojechał do Médic Ecosse. Oczami

wyobraźni widział Amandę leżącą na stole operacyjnym. Mordowano ją precyzyjnie i z zimną
krwią.

Kiedy był w odległości mili od szpitala, na długim zjeździe w dół wyprzedził go pędzący

wóz policyjny. Dunbar skorzystał z okazji i wcisnął pedał gazu do podłogi. Jadąc za

background image

radiowozem miał utorowaną drogę w ruchu ulicznym. Wszystko szło dobrze, dopóki zjeżdżali
z góry, a potem mknęli po prostej. Rozpędzał się coraz bardziej. Ale pojazdem terenowym nie
mógł pokonywać zakrętów tak, jak samochodem osobowym. Na każdym ostrym łuku
wewnętrzne koła land-rovera odrywały się niebezpiecznie od ziemi. Potem wóz opadał z
hukiem na cztery koła.

Gdy w końcu oba pojazdy zatrzymały się z piskiem opon na ulicy przed szpitalem,

Dunbar na moment pochylił się i oparł głowę na kierownicy. Był wykończony nerwowo.
Musiał chwilę odpocząć i dojść do siebie. Zanim zdążył się zorientować, dwaj policjanci z
radiowozu pojawili się z obu stron land-rovera.

– Co ty sobie wyobrażasz, człowieku, do jasnej cholery?! – usłyszał. – Gonisz nas?!

Wyłaź z samochodu, idioto!

– Nazywam się Steven Dunbar. Jesteście tu, żeby udzielić mi pomocy.
Policjanci wymienili niepewne spojrzenia, po czym popatrzyli podejrzliwie na strój

Dunbara.

– Dawajcie dowódcę! – warknął, kładąc kres ich rozterce. – Ale już!
W tym momencie zauważył Clive’a Turnera i Lisę, idących mu na spotkanie. Po drodze

dołączył do nich inspektor policji.

– Spójrz na siebie – powiedziała Lisa, zarzucając mu ramiona na szyję. – Jak ty

wyglądasz!

– Musisz być wykończony – dodał Turner.
– Doktor Dunbar? Jestem inspektor Renton. Jakie ma pan dla nas polecenia?
– W szpitalu trwa transplantacja. Musimy ją przerwać. Chirurdzy uśmiercają pacjentkę,

zamiast ją ratować. Chciałbym, żebyście nas ubezpieczali, kiedy tam wejdziemy, i ułatwili
nam zadanie.

– Jakich możemy mieć przeciwników? – zapytał Renton.
Dunbar powiedział mu o dwóch arabskich ochroniarzach, którzy prawdopodobnie są

uzbrojeni.

– Zajmiemy się nimi w pierwszej kolejności. Tylko niech pan powie, gdzie ich znaleźć.
Lisa wyjaśniła inspektorowi, jak trafić do skrzydła „Omega”. W tym czasie Dunbar

zapytał Turnera, ile osób udało mu się ściągnąć.

– Dwóch lekarzy i jednego technika.
– Lisa jest wykwalifikowaną pielęgniarką operacyjną – poinformował go Dunbar i

dokonał oficjalnej prezentacji. Potem rozejrzał się za Rentonem. Policjant stał na uboczu z
radiotelefonem.

Dunbar podszedł do niego.
– Liczy się każda sekunda – przynaglił.
– Czekam na meldunek od ludzi z jednostki specjalnej. Są już w środku. Sekundy wlokły

się jak godziny. Nagle obok zatrzymał się samochód, wysiadł z niego mężczyzna w cywilnym

background image

ubraniu.

– To Farrow, patolog policyjny – oznajmił Renton.
W tym momencie odezwało się jego radio. Czyjś głos zameldował, że Arabowie zostali

rozbrojeni.

– W porządku – odparł inspektor. – Wchodzimy.
Dunbar pobiegł pierwszy korytarzami i schodami prowadzącymi na oddział

transplantacyjny. Zdumiony personel usuwał się na bok, nie otrzymując odpowiedzi na
pytania, co się dzieje. Przed drzwiami umywalni Dunbar poprosił policjantów, żeby na razie
poczekali na zewnątrz. Nie chciał ich wpuszczać do sterylnych pomieszczeń. Uprzedził
jednak, że nie wie, co zastanie w sali operacyjnej.

– Bądźcie przygotowani na wszystko – ostrzegł. – A teraz... do mycia – zwrócił się do

swoich przyjaciół.

Pracownicy Médic Ecosse zostali wyproszeni na korytarz i oddani pod opiekę policji.

Dunbar ostatni skończył przygotowania. Musiał wziąć solidny prysznic. Kiedy wszyscy mieli
na sobie stroje chirurgiczne i maski, zapytał Turnera:

– Jesteś gotów?
Zdenerwowany lekarz skinął głową i poprawił maskę.
Dunbar pierwszy wkroczył do sali operacyjnej i spojrzał ponad stołem na głównego

chirurga. Ich oczy spotkały się. To nie był Ross. Miał przed sobą Hatfulla.

– Co to... Kim pan jest, do diabła? – zapytał chirurg.
– Steven Dunbar, doktorze Hatfull. Jestem tu z upoważnienia Inspektoratu Naukowo-

Medycznego i w asyście Szkockich Sił Policyjnych. Na jakim jest pan etapie?

– Ale... O co panu chodzi, u licha? – wymamrotał Hatfull.
– Pytałem, na jakim jest pan etapie? – powtórzył groźnie Dunbar.
– Do zamiany narządów zostało dziesięć minut. Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co

robi? Nie widzi pan, co tu się dzieje?

– Owszem – odparł Dunbar, patrząc chirurgowi prosto w oczy. – Właśnie zamierzacie

wstawić temu dziecku niewłaściwą nerkę.

Hatfull omal nie dostał apopleksji.
– Niewłaściwą nerkę?! – wybuchnął. – Ten cholerny organ przyleciał prosto z Genewy!

Jest tak doskonale dobrany, że lepiej chyba nie można!

– Ale został zastąpiony innym.
– Czy pan stracił rozum? Co pan wygaduje?!
– Nie przez pana – uspokoił go Dunbar. Zdążył już dojść do wniosku, że Hatfull nic nie

wie o całej aferze. – Niech pan jeszcze nie usuwa jej własnej nerki. Zamierzamy zrobić
biopsję organu dawcy, trzeba będzie poczekać na wynik. Hatfull przetarł ramieniem czoło i
westchnął z rezygnacją.

– Czy ktoś mógłby mi wreszcie wyjaśnić, o co chodzi? – zapytał spokojnie.

background image

– Naszą jedyną szansą uratowania życia Amandzie Chapman jest odnalezienie tej nerki,

która nadeszła z Genewy. Ma pan jakiś pomysł, gdzie należy jej szukać?

Chirurg spojrzał na stojący obok niego pojemnik wypełniony lodem. Turner pobierał

właśnie stamtąd wycinek nerki.

– To nie ta, zapewniam pana – powiedział Dunbar.
– W takim razie... nie mam pojęcia. – Hatfull wzruszył ramionami.
– Niech pan się postara, żeby jej stan był stabilny. – Dunbar wskazał wzrokiem Amandę.

– A gdzie może być Ross?

– Dziś odleciał do Genewy.
Dunbar wytrzeszczył oczy.
– Do Genewy? – powtórzył. Nie spodziewał się takiego zakończenia. Turner umieścił

wycinek tkanki z nerki dawcy w szklanym naczyniu i wręczył je Farowowi.

– Niech pan to zbada jak najszybciej – poprosił.
Dunbar wyszedł z sali operacyjnej na korytarz i ściągnął maskę.
– Jaka sytuacja? – zapytał Renton.
– Zła – wyznał Dunbar. – Nasz główny podejrzany zwiał do Genewy. Zespół

chirurgiczny przeprowadzający transplantację nic nie wie o całej aferze. Tylko Ross mógłby
nam powiedzieć, gdzie ukrył prawdziwy organ dawcy. Jasna cholera! Niech to szlag trafi!

Był na siebie wściekły. Nie pomyślał o tym, że Ross nie będzie operował Amandy

osobiście. A przecież nie operował również ani Kennetha Linehama, ani Amy Teasdale.
Zapewne wolał zawsze trzymać się z daleka po dokonaniu zamiany organu dawcy na
zwierzęcy i powierzał przeprowadzenie transplantacji komuś innemu. Sprytne posunięcie. Ale
dlaczego Genewa? Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej sensu widział w tym
wszystkim. Jeśli organizm Amandy miał odrzucić przeszczep, zgon nastąpiłby w ciągu
dwudziestu czterech, najdalej trzydziestu sześciu godzin. Ross powinien być wtedy na
miejscu, by wykonać transplantację serca z własnym zespołem chirurgicznym, czyli z
Amerykanami, którzy przylecieli przed dwoma dniami. Coś tu się nie zgadzało. Jeśli tamci
czekali tutaj, to dlaczego Ross wybrał się do Genewy? Dunbar doszedł do wniosku, że to
nieprawdopodobne. Ten wyjazd jest oszustwem. Ross musiał się ukrywać w skrzydle
„Omega” razem z Amerykanami.

Postanowił podzielić się swymi podejrzeniami z Rentonem.
– Skoro tak, żaden z nich niczego się nie spodziewa – odrzekł inspektor. – Ludzie z

jednostki specjalnej zdjęli Arabów przy drzwiach, bez hałasu. Zabrali ich na dół.

– Idziemy tam – zdecydował Dunbar.
– W towarzystwie naszych komandosów?
– Może weźmy jednego – odparł Dunbar. – Nie wiadomo, kto jest w środku.
Renton, Dunbar i troje posterunkowych, w tym jedna policjantka, ruszyli szybko przed

siebie. Ubezpieczał ich komandos z jednostki specjalnej w oporządzeniu ochronnym i z

background image

bronią automatyczną. Wbiegli po schodach na górę i bez przeszkód dostali się do skrzydła
„Omega”. Nikt już nie pilnował wejścia. Wokół panowała cisza. Szli ostrożnie korytarzem,
nasłuchując pod kolejnymi drzwiami. Nagle zatrzymali się. Z jednego z pomieszczeń
dochodziły głosy kobiet mówiących po arabsku.

– Pokój pacjentki – szepnął Dunbar. – Chodźmy dalej.
Zdążyli zrobić kilka kroków, gdy otworzyły się przed nimi drzwi. W progu ukazała się

Arabka. Na widok intruzów wrzasnęła przeraźliwie. Z pokoju naprzeciwko wychylił się Leo
Giordano. Zobaczył Dunbara, cofnął się i zatrzasnął drzwi.

– Są tam! – krzyknął Dunbar i rzucił się naprzód.
Giordano nie zdołał w porę zablokować zamka. Dunbar uderzył ramieniem w drzwi.

Natychmiast pomogli mu dwaj policjanci i wszyscy trzej wpadli z hukiem do środka.

– To skandal! – zawołał Giordano. – Ja...
– Zamknij się pan – uciszył go Dunbar, rozglądając się dookoła. Towarzystwo było w

komplecie: Ross, Kinscherf, Ingrid i Amerykanie. Siedzieli z nimi jacyś dwaj Arabowie.

– Przerwałem transplantację Amandy Chapman – oznajmił Dunbar, wpatrując się w

Rossa. – Wiem wszystko. Gdzie jest nerka prawdziwego dawcy?

– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi – odparł spokojnie Ross, wytrzymując jego

spojrzenie. – Takie najście to skandal! Proszę mi wytłumaczyć...

– Gra skończona, Ross. Chyba to rozumiesz. Gdzie nerka? – Dunbar podniósł głos.
Przez chwilę panowała cisza. Niespodziewanie odezwała się Ingrid.
– On ma rację. Powiedz mu, na litość Boską!
– Nie wtrącaj się! – warknął Ross.
Amerykanie poruszyli się niespokojnie. Jeden z nich wstał i zwrócił się do Dunbara.
– Nie wiem, co tu się dzieje, ale nie mam z tym nic wspólnego. Podpisałem tylko kontrakt

na udział w jednej transplantacji.

– Ja też – zawtórował mu drugi, stając obok kolegi. – Nic nie wiem.
– No, jasne. Nic nie wiecie. – Dunbar uśmiechnął się cierpko. Obaj mężczyźni spuścili

wzrok.

– Siadać! – rozkazał Dunbar i znów spojrzał na Rossa. Ekshumowano Amy Teasdale i

zbadano jej serce – skłamał.

Po raz pierwszy w oczach Rossa pojawił się błysk niepokoju.
– Błagam, powiedz mu! – zawołała Ingrid.
Ross odwrócił się do młodszego z Arabów.
– Proszę powiedzieć szejkowi, że ci ludzie chcą przeszkodzić w operacji, która ma

uratować życie jego syna.

Mężczyzna przetłumaczył słowa chirurga. Szejk wysłuchał go, po czym wolno powiódł

wzrokiem po osobach, które wtargnęły do pokoju. W jego spokojnych oczach błysnął gniew.
Gardłowym głosem wydał młodszemu mężczyźnie jakieś polecenie. Ten wyciągnął pistolet i

background image

wymierzył go w Dunbara.

Policyjny komandos wykonał błyskawiczny ruch. Trzasnął Araba w szczękę kolbą

automatu. Ochroniarz szejka osunął się na podłogę, a wówczas komandos odebrał mu pistolet.
Dunbar zrobił krok ponad leżącym ciałem i zbliżył się do Rossa.

– Wszystko skończone, Ross. – powtórzył. – Gdzie to jest?
– Powiedz mu wreszcie! – wrzasnęła histerycznie Ingrid.
Dunbar skinął na policjantów, żeby ją zabrali.
– Gdzie jest nerka, Ross? – zapytał ponownie, zniecierpliwionym tonem.
– Nie mam nic do powiedzenia. Żądam widzenia się z moim adwokatem.
– Czy ktoś wie, gdzie jest prawdziwa nerka? – Dunbar rozejrzał się po pokoju. – Na

miłość Boską, to dziecko umrze!

Spiskowcy pokręcili przecząco głowami, ich pobladłe twarze pozostały bez wyrazu.
– Jezu... – jęknął Dunbar. – Nikt nic nie wie?
– Moglibyśmy przeszukać budynek – zasugerował Renton.
Dunbar zerknął na zegarek.
– Nie ma czasu. – Popatrzył z nienawiścią na Rossa i Kinscherfa, – Zabierzcie ich stąd.
Pocierając palcami skronie, zastanawiał się gorączkowo, gdzie mogła być ukryta nerka.

„Pomyśl, człowieku...” – mruczał sam do siebie. „Pomyśl dobrze...”.

Nagle rozjaśniło mu się w głowie. Organ musiał być pod ręką, tam, gdzie Ross zamierzał

go wkrótce wykorzystać. Prosektorium! Wypadł z pokoju, rozepchnął policjantów i
aresztowanych, po czym pognał schodami na dół, do podziemi. Dobiegł do prosektorium,
pchnął drzwi i zapalił światło. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim rozbłysły
jarzeniówki. „Lodówka... lodówka...” – powtarzał, otwierając kolejne szafki. W końcu znalazł
ją. Szarpnął drzwiczki. W oświetlonym wnętrzu ujrzał metalowy pojemnik. Był taki sam jak
ten, który stał na stole operacyjnym obok Amandy, w sali na górze. Dunbar wyjął go
ostrożnie i zajrzał do środka. Wśród pokruszonego lodu spoczywała nerka. Szkarłatna plama
na białym tle. Modląc się, żeby nie było za późno, popędził z powrotem na oddział
transplantacyjny. W rękach ściskał pojemnik.

– Masz ją! – wykrzyknęła Lisa, gdy wpadł do umywalni.
Dunbar nie mógł złapać tchu. Bez słowa wręczył pojemnik czekającemu w pogotowiu

Turnerowi.

– Jaka sytuacja? – wysapał po chwili.
– Miałeś rację. Patolog stwierdził, że organ przygotowany do transplantacji to narząd

zwierzęcy.

– Co z Amandą? – spytał Dunbar.
– Zaraz się przekonamy – odrzekł Turner.
Wchodząc do sali operacyjnej, minął w drzwiach jedną z pielęgniarek asystujących przy

zabiegu. Wybiegła na zewnątrz, szlochając.

background image

– Nie mogę w to uwierzyć... – mówiła przez łzy. – Przepraszam... Po prostu... nie mogę

uwierzyć...

Dunbar skinął Lisie głową.
– Powodzenia.
Nie zdążył się umyć, więc nie wolno mu było wejść do sali. Wspiął się po schodach na

galerię obserwacyjną służącą do celów szkoleniowych, żeby stamtąd przyjrzeć się
transplantacji. Włączył głośnik. Mógł teraz słyszeć każde słowo.

– Doktorze Turner, zechce mi pan asystować? – zapytał Hatfull. Nagle odwrócił się do

Lisy – Siostro Fairfax, jestem pani bardzo wdzięczny... Wszyscy gotowi? – Członkowie
zespołu pokiwali głowami. – Dobrze. Więc do roboty.

Dunbar usiadł i poczuł, juk ogarnia go znużenie. Sprawa dobiegła końca. Nareszcie. A

jeśli na tym świecie istnieje jeszcze sprawiedliwość, przeszczepiona nerka zwróci Amandzie
Chapman utraconą część dzieciństwa. Jej rodzina odzyska szczęście... Jej rodzina? Dunbar
uświadomił sobie, że Kate i Sandy na pewno czekają na dole na wiadomość, jak poszła
operacja. Zastanawiał się, co im powiedziano. Czy w ogóle coś wiedzą? Postanowił wziąć to
na siebie.

Kiedy przekroczył próg poczekalni, Chapmanowie wstali.
– Czy już coś wiadomo? – zapytali niemal jednocześnie, zanim go rozpoznali.
– Operacja trwa – odrzekł Dunbar. – Chirurdzy mieli na początku małe problemy, ale

teraz wszystko idzie dobrze.

– Strasznie się baliśmy – wyznał Sandy. – Zdaje się, że w szpitalu było dziś wieczorem

niezłe zamieszanie.

– Widzieliśmy na zewnątrz wozy policyjne – dodała Kate.
– Chyba nie zapomnieliście zapłacić podatku za Esmeraldę? – zażartował Dunbar, chcąc

zmienić temat rozmowy.

– Mam nadzieję – uśmiechnął się Sandy.

* * *

Dunbar obudził się, czując na powiekach promienie zimowego słońca, przesączające się

przez okno. Minęła dłuższa chwila, zanim uprzytomnił sobie, że jest w mieszkaniu Lisy.

– Już się obudziłeś? – zapytała z uśmiechem, stając w drzwiach pokoju.
– Chryste... Spałem jak zabity.
– Należało ci się.
– Która godzina?
– Jedenasta trzydzieści.
– Dobry Boże! Co z Amandą?!
– Wszystko w porządku. Rano dzwoniłam do szpitala. Nowa nerka funkcjonuje

background image

prawidłowo i mała z pewnością szybko wróci do zdrowia.

– Dzięki Bogu... – westchnął Dunbar.
– Nie. Dzięki tobie – poprawiła go Lisa.
– Dzięki wielu ludziom, z tobą włącznie.
– Czy cała organizacja Médic International jest winna?
Dunbar pokręcił przecząco głową.
– Nie. Tylko tych czworo: Ross, Kinscherf, Giordano i Ingrid. Oczywiście, jest też piąty

element.

– Piąty element?
– Bezmyślna, żałosna chciwość.
– Przerażające... – powiedziała cicho Lisa. – Dla pieniędzy ludzie gotowi są zrobić

wszystko.

– Niestety, lekarze nie należą do wyjątków.

– No, Dunbar... Muszę ci pogratulować – oświadczył Macmillan. – Dobra robota!
– Dziękuję panu.
– Mam wrażenie, że wypadliśmy zupełnie nieźle. Minister spraw wewnętrznych był

zadowolony, kiedy mu o wszystkim opowiedziałem. Chyba wreszcie doszedł do wniosku, że
Inspektorat Naukowo-Medyczny może się jednak na coś przydać.

Dunbar uśmiechnął się.
– Teraz pewnie zrobisz sobie urlop?
– Tak jest, sir.
– Dobrze jest wrócić do Londynu, co?
– Prawdę mówiąc, wracam do Szkocji, sir. Wynająłem już domek na zachodnim

wybrzeżu. Spędzę tam kilka tygodni.

– Sam czy z przyjaciółmi?
– Z przyjaciółką – uściślił z uśmiechem Dunbar.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McClure Ken Oko kruka
McClure Ken Kowad%c5%82o
McClure Ken Bia%c5%82a %c5%9bmier%c4%87
McClure Ken Uzdrowiciel
McClure Ken Joker
McClure Ken Kameleon
McClure Ken Kryptonim kowadlo
McClure Ken Zaraza
McClure Ken Zycie przed życiem
McClure Ken Bia%c5%82a %c5%9bmier%c4%87(1)
McClure Ken Kryzys
McClure Ken Steven Dunbar (9) Uzdrowiciel
Mcclure Ken Uzdrowiciel
McClure Ken Biała śmierć 2
McClure Ken Czerwona zima
McClure Ken Steven Dunbar 7 W proch sie obrocisz
McClure Ken Kryptonim Kowadlo

więcej podobnych podstron