MILCZENIE
by: Szalony Kapelusznik
Rozdział 1
Dokładnie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Miałam jedenaście lat. Był dzień moich
urodzin. Jak każde dziecko w tym wieku, chciałam zaprosić wszystkie koleżanki i kolegów.
Skończyło się tylko na jednej Arlene, ale i tak byłam nieziemsko szczęśliwa.
Tego dnia obudziłam się całkowicie pewna trzech rzeczy: że mam już jedenaście lat, że
przestaję kolekcjonować pluszowe misie i że babcia dzisiaj umrze. Ta ostatnia myśl była
automatyczna. Nie miałam pojęcia, skąd się wzięła. Próbowałam sobie przypomnieć, czy aby
na pewno nic mi się nie przyśniło, ale mimo wysiłku nie dałam rady. Po prostu byłam w stu
procentach pewna, że babcia dzisiaj umrze.
Z łóżka wstałam podupadła na duchu. W końcu nie chciałam, żeby babcia umarła. Ale z
drugiej strony, mama zawsze powtarzała, że nie można być nieszczęśliwym w swoje urodziny.
Postanowiłam wykorzystać dzień najlepiej, jak potrafiłam.
Był tort i prezenty, nawet Josh, który potrafi tylko dokuczać, złożył mi życzenia.
Czułam się wspaniale, niczym królewna, najważniejsza. Przyszła też babcia. Przyjrzałam się
jej dokładnie. Nie wyglądała na umierającą. W tamtej chwili sądziłam, że musiałam sobie tę
całą sprawę wymyślić. Była przecież jak najbardziej żywa, kiedy mnie przytulała i życzyła stu
lat. Mama zaczęła kroić tort. Nakładała kawałki na te śliczne talerzyki z drobnymi różyczkami,
które wyjęła specjalnie z tej okazji.
I wtedy poczułam podmuch, jakby ktoś gasił świeczkę. Spojrzałam na babcię. Była sina
na twarzy. Mama podbiegła do niej i razem z tatą zaczęli coś krzyczeć. Nie wiedziałam, co się
dzieje. Tymczasem babcia osunęła się na podłogę, a ja znowu poczułam ten podmuch. Pchana
jakimś dziwnym przeczuciem powoli do niej podeszłam. Zdziwiło mnie, że nikt tego nie
zauważył. Tata wzywał pogotowie, mama płakała. Babcia spojrzała na mnie zamglonym
wzrokiem i uśmiechnęła się delikatnie.
- Przyszłaś. A więc to już? – spytała, jakby mnie nie poznając.
Coś kazało mi skinąć głową i chwycić ją za rękę. I wtedy zobaczyłam, choć może
raczej powinnam powiedzieć poczułam ten płomień. To było życie babci. Był niewielki, tlił się
ostatkiem sił, falując niespokojnie.
- Już czas. – Moje usta same wyszeptały słowa i płomyk zgasł na zawsze.
Jej pierś opadła, a mięśnie rozluźniły się. Mama zaniosła się jeszcze większym
szlochem. Wtedy i mnie opuścił spokój, który czułam przez cały czas, a łzy same potoczyły się
ciurkiem po policzkach. Zrozumiałam, że babcia odeszła. Ale najgorsze było to, że
wiedziałam, że to ja ją zabrałam. To był ostatni raz, kiedy płakałam.
Nie rozumiałam, co się stało, dlaczego to zrobiłam. Miałam przecież tylko jedenaście
lat. Przyjechała karetka i lekarz stwierdził zgon. Mama z tatą pojechali do szpitala, zostawiając
mnie pod opieką Josha, roztrzęsioną Arlene zabrali jej rodzice, a ja siedziałam ze wzrokiem
wbitym tępo w tort. Nie tak miały wyglądać moje urodziny.
Niestety, nie był to koniec nadnaturalnych sensacji w moim życiu, Okazało się też, że z
chwilą ukończenia jedenastu lat, zyskałam jeszcze jedną umiejętność, którą odkryłam zaraz po
powrocie do swojego pokoju. A mianowicie zobaczyłam, że ktoś już tam był.
Z początku miałam ochotę krzyczeć, ale skończyło się na tym, że stałam jak wryta, nie
wiedząc, co robić. Na moim łóżku, jak gdyby nigdy nic, siedział jakiś facet, wyglądający,
niczym wyjęty z balu maskowego.. Dopiero po chwili zauważył, że patrzę właśnie w jego
kierunku. Obejrzał się za siebie skonsternowany i zmarszczył brwi.
- Ty mnie widzisz? – zapytał oszołomiony.
Zbił mnie z pantałyku. Czy on zwariował? Pokiwałam niepewnie głową. Otworzył
szerzej oczy i wstał gwałtownie, taksując mnie wzrokiem z góry na dół.
- Coś ty za jeden? – wydusiłam z siebie piskliwym głosem, pokonując paraliżujący
strach. – I co robisz w moim pokoju?
- Jakim cudem mnie widzisz? – wydawał się ignorować moje pytania. – Przecież do tej
pory nic nie zauważyłaś!
- Do tej pory?! – Panika w moim głosie narastała z każdą chwilą. Przywarłam do drzwi
z zamiarem ucieczki. A jeśli to gwałciciel? Ogarnięty żądzą mordu zabójca? Może lubi
torturować małe dziewczynki? – Jak się tu dostałeś?!
- Zawsze tu byłem! – odparł gniewnie, choć w jego głosie brzmiało zdumienie.
Nie, to niemożliwe, najpierw babcia, teraz to…
– Więc czym… czym ty jesteś?! – wycedziłam drżącym głosem.
Wyciągnął przed siebie dłonie, pokazując, że nie zrobi mi krzywdy.
- Bo widzisz Charlie, … jestem duchem.
I w ten oto sposób poznałam Williama Forney. Był poltergeistem i mieszkał w moim
pokoju, zanim się w ogóle urodziłam. Zmarł w wieku dwudziestu trzech lat, pod koniec
osiemnastego stulecia, co tłumaczyło jego osobliwy ubiór. Nie powiedział mi, jak do tego
doszło, jedynie to, że nic nie pamięta.
Oczywiście pierwsze, co zrobiłam, to kazałam mu się wynosić. Może to trochę okrutne
z mojej strony, ale nie mogłam sobie wyobrazić, jak miałabym dalej żyć z obcym facetem w
pokoju. Całą sprawę jeszcze bardziej komplikował fakt, że był dla mnie nie tylko widoczny,
ale i namacalny. Nie obeszło się bez zażartych kłótni i sprzeczek, ale postawiłam na swoim.
Obiecał mi, że się wyniesie, jak tylko znajdzie lokal zastępczy. Mimo to, pośród cynicznych
uwag i sarkastycznych komentarzy, zaczęliśmy coraz częściej rozmawiać. Nawet z Arlene nie
rozmawiałam tak swobodnie. Wreszcie po paru miesiącach, mogłam bez wahania powiedzieć,
ż
e staliśmy się przyjaciółmi. Najdziwniejszymi na świecie, ale jednak przyjaciółmi.
To śmieszne uczucie, przyjaźnić się z kimś, kto przecież nie żyje. Zastanawiałam się,
czy może babcia też gdzieś tu jest, ale Will rozwiał moje wątpliwości. Był jedyną osobą, której
zwierzyłam się kim, albo raczej czym jestem, a on wspierał mnie każdego cholernego dnia,
kiedy mówiłam, że nigdy więcej nie wstanę z łóżka.
Mijały miesiące, lata. Nikomu nic nie powiedziałam, bo wiedziałam, że to jedna z tych
rzeczy, których się nie rozpowiada na prawo i lewo. Wszyscy stwierdzili, że jestem szurnięta.
Może coś w tym jest. Przecież rzeczywiście nie jestem całkiem normalna. Pomaganie ludziom
kopnąć w kalendarz na pewno nie jest normalne. Prawie codziennie budziłam się pewna, że
ktoś dzisiaj umrze i biegałam po domach i szpitalach, pchana przeczuciami. Byłam świadkiem
setek wypadków, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności i najrozmaitszych chorób. Zgasiłam
ż
ycie tysiącom osób. Szukałam informacji w książkach, Internecie i wszystkim, co się
nawinęło. Bezskutecznie. Nigdzie nie opisywano czegoś takiego. Will także nie był w stanie mi
pomóc. Powoli przyzwyczajałam się do tej myśli i do tego, czym jestem. Byłam czymś w
rodzaju śmierci. I nie potrafiłam nic na to poradzić. To było silniejsze ode mnie. Nie mogłam
nawet walczyć. Zawsze w tych chwilach stawałam się niewidzialna dla reszty świata. Tylko
umierająca osoba była w stanie mnie zobaczyć. A ja ściskałam ją za rękę i oświadczałam, że
już czas, gasząc płomień jej życia.
Wyrobiłam w sobie nawyk noszenia rękawiczek. Zdejmowałam je tylko, kiedy byłam
sama, lub szłam ze swoją misją. Bałam się dotyku. Bałam się tego, co mogę zobaczyć, jaki
płomień zastanę. Nie chciałam wiedzieć, jak blisko opuszczenia tego świata są moi bliscy i
znajomi. Rodzice myśleli, że to przez czas buntu, a ja nie wyprowadzałam ich z błędu. Moje
nagłe zniknięcia i ostra rekcja na kontakt fizyczny tylko utwierdzała ich w przekonaniu, że
jestem w trudnym okresie. Ale nie wiem, jak długo będę mogła podtrzymywać tą wersję.
Ciągłe utrzymywanie tajemnicy robi się coraz trudniejsze. Nadal liczę na cud, że pewnego dnia
obudzę się i będę normalna. Nadal mam nadzieję. Ale niedługo kończę osiemnaście lat, a od
feralnych jedenastych urodzin nic się nie zmieniło.
A tak przy okazji, nazywam się Charlie Ryan, a to moja historia…
***
- Charlie! Wstawaj! Na litość boską, znowu się spóźnisz!
Jakie znowu? Coś mu się pomyliło. No dobra, raz mi się zdarzyło. Ale to przecież tylko
raz. Zresztą, szkoła się nie zawali, jak spóźnię się po raz kolejny...
- Arlene cię zabije, jak będzie musiała czekać! – poczułam, jak kołdra zsuwa się
gwałtownie na podłogę.
No tak. To wystarczający powód, żeby zwlec się z łóżka. Arlene jak nic odrąbałaby mi
głowę łyżką, gdybym znowu nawaliła. Jezu, za co? Przecież wróciłam o piątej nad ranem!
Jestem wykończona! Jak niby mam normalnie funkcjonować po około dwóch godzinach snu?!
Z westchnieniem usiadłam i przetarłam oczy.
Will przypatrywał mi się z dziwnym uśmiechem na ustach. Jego widok już mnie nie
dziwił. Codziennie budził mnie w ten sposób.
- No co? – wymamrotałam skonsternowana.
- Wyglądasz jak czarownica – odparł złośliwie.
Cisnęłam w niego swoją poduszką, którą oczywiście pochwycił przy akompaniamencie
głośnego śmiechu. Pokręciłam głową z dezaprobatą i rozejrzałam się po pokoju. Boże, kiedy ja
tu ostatnio sprzątałam? Wygląda jak po tornadzie i tsunami w jednym. Spojrzałam na zegarek.
Tak jak myślałam - dwadzieścia po siódmej. Co za kretyn wymyślił szkołę o ósmej rano?!
Podniosłam się z jękiem i wymijając walające się po podłodze śmieci, trafiłam do
łazienki. Przyjrzałam się odbiciu w lustrze. Will miał rację. Widok nędzy i rozpaczy. Zielone
oczy z nienaturalnie długimi rzęsami i kruczoczarne loki, jak zawsze tworzące stóg siana, na
mojej pożal się Boże głowie. Bardzo często zastanawiałam się, po kim odziedziczyłam swój
kolor czupryny. Wszyscy w rodzinie, począwszy od rodziców, na dziadkach kończąc, są, czy
też byli blondynami. Tylko ja wyglądam, jak podrzutek. Gdzie tu sprawiedliwość?
Z westchnieniem związałam niedbale nieszczęsne włosy. Zaraz potem szybko
wybrałam na chybił trafił komplet ubrań i błyskawicznie naciągając je na siebie, pognałam do
pokoju.
- Teraz dużo lepiej – stwierdził duch, taksując mnie wzrokiem.
- Nawet się nie odzywaj – mruknęłam upychając do plecaka stos podręczników.
Dla postronnego obserwatora, moje dzielenie pokoju z facetem mogło być trochę
nieprzyzwoite. W końcu on miał dwadzieścia trzy lata (no, przynajmniej fizycznie), a ja prawie
osiemnaście, a to nie taka wielka różnica. No i nie można mu było odmówić uroku osobistego.
Popielato-brązowe włosy, piwne oczy, wysportowany… Ale to nie było tak. Nigdy nie
myśleliśmy o sobie w ten sposób, zresztą, przecież poznałam go, kiedy miałam jedenaście lat.
No i był duchem, a to zupełnie zmieniało zasady.
- Ilu dzisiaj? – wyrwał mnie z zamyślenia.
- Dwóch. – Bez entuzjazmu zapięłam zamek.
Dwa życia. Pan Johns i pani White. Nawet ich nie znam, a będę musiała pomóc im
umrzeć. Życie jest niesprawiedliwe.
- Dzisiaj nie wrócę na noc – zakomunikował mi.
Spojrzałam na niego ironicznie.
- Czyżbyś umówił się z jakąś wyjątkowo urodziwą zjawą?
- Co? Nie… Wiesz przecież, że nie umawiam się z żadnymi dziewczynami – wydawało
mi się, że przez jego twarz przemknął cień zakłopotania.
Fakt. Odkąd się znamy, jeszcze nigdy z żadną się nie umówił. Nawet kiedyś
podejrzewałam, że jest innej orientacji, ale stanowczo zaprzeczył, gdy go o to spytałam.
- Muszę coś załatwić na cmentarzu…
- Nie każę ci się spowiadać za każdym razem, kiedy gdzieś wychodzisz –
przypomniałam mu.
- Ale wolę, żebyś wiedziała, niż później się martwiła…
Tak, nie mam co robić, tylko zamartwiać się o ducha. Przecież drugi raz nie umrze.
- W porządku – poddałam się z westchnieniem. – To kiedy wrócisz?
- Jutro rano na pewno cię obudzę – odpowiedział uśmiechając się cynicznie.
Odetchnęłam ciężko i machając mu na pożegnanie, zeszłam do kuchni.
- Hej mamo – rzuciłam szybko, łapiąc w locie tosta.
- Hej, a gdzie twój brat?
Wywróciłam oczami. No gdzie on może być o tej porze? Przeskakując po dwa stopnie
wbiegłam na górę i z hukiem otworzyłam pierwsze drzwi.
- Josh, leniu! Spóźnisz się do pracy! – zawołałam nie wchodząc do środka. Jeśli przez
mój pokój przeszło tornado, to przez jego trzęsienie ziemi o sile powyżej dziewięciu stopni w
skali Richtera.
Josh przewrócił się na drugi bok. Wyglądał tak niewinnie, kiedy spał. Złote loki
okalające jego twarz sprawiały, że przypominał aniołka. Kto by pomyślał, że pod tą powłoką
kryje się zło w czystej postaci…
Niepewnie postawiłam stopę na jednym z niewielu wolnych kawałków podłogi.
- No, wstawaj wreszcie! Pamiętasz? Kto rano wstaje…
- … ten jest niewyspany! – burknął i szczelniej zakrył się kołdrą. – Nigdzie nie idę!
Trudno, skoro nie chce po dobroci… Energicznie pociągnęłam za kołdrę zwalając go z
łóżka .
- Cholera, Charlie! Chcesz mnie zabić?! – wrzasnął rozcierając głowę.
- Potraktuj to jako opłatę za budzik – odparłam uśmiechając się szeroko i wróciłam do
kuchni, zostawiając Josha klnącego pod nosem na podłodze.
Mama uwijała się przy mikrofalówce, mamrocząc coś niewyraźnie. Podeszłam do niej i
z westchnieniem nacisnęłam start.
- Mamo, czerwony przycisk. Mówiłam ci to już chyba ze sto razy.
Spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Sprzęt to dla niej czarna magia. Do tej pory ma
problem z obsługą telefonu, że o komputerze już nie wspomnę.
- Przecież wiesz, że te wszystkie urządzenia mnie nie lubią – uśmiechnęła się
przepraszająco.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. W tym samym momencie zszedł Josh i powlókł
się do stołu. Mama już nalewała mu kawy.
- Zjesz z nami? – spytała chwytając za drugi kubek, jakby nie czekając na moją
odpowiedź.
- Nie, Arlene powinna już być, pewnie zaraz się zjawi.
Jakby na zawołanie usłyszałam charakterystyczny klakson. O wilku mowa. W biegu
wyjrzałam przez okno. Granatowa furgonetka stała w swoim ulubionym miejscu.
- To ja idę – przelotnie pocałowałam mamę w policzek i rzuciłam Joshowi ostatnie
spojrzenie pełne dezaprobaty.
- Charlie, może zdejmij te rękawiczki… - rzuciła mama błagalnie, zanim jeszcze
wybiegłam z domu. Zacisnęłam zęby i szarpnęłam za klamkę.
- Wrócę później – mruknęłam na pożegnanie i wyszłam.
Przywitało mnie ciepłe powietrze. Słońce powoli budziło nowy dzień. Arlene jak
zawsze bawiła się telefonem. To już chyba uzależnienie.
- Hej – mruknęłam wsiadając do auta. – A gdzie Gina?
Gina jest młodszą siostrą Arlene. Odkąd pamiętam, były zawsze pokłócone. Każdy
powód był dobry do sprzeczki.
- Idzie dziś pieszo – odpowiedziała z mściwą satysfakcją w głosie, uruchamiając silnik.
Wywróciłam oczami, ale nic nie powiedziałam. Arlene jest moją jedyną przyjaciółką.
Znamy się praktycznie od małego. Nasi rodzice często się odwiedzają. Jest przy mnie zawsze,
a co najważniejsze, względnie toleruje, że nie mówię jej wszystkiego. Oczywiście nie ma
bladego pojęcia, czym jestem.
- Już po chorobie? – spytała przyglądając mi się swoimi brązowymi oczami. Arlene
była naprawdę ładna. Miała w sobie coś, co przyciągało uwagę. Co prawda, była trochę
ekscentryczna i zmieniała co tydzień kolor włosów, ale mimo wszystko nie przestawała być
obiektem westchnień wielu przedstawicieli płci przeciwnej. Co też bardzo skrupulatnie
wykorzystywała. – Schudłaś. Matko, może ja też powinnam sobie zachorować?
Uniosłam kąciki ust. Akurat tego nie zawdzięczałam tylko chorobie, choć w dużej
mierze także. No cóż, tak to jest, kiedy z czterdziestostopniową gorączką chodzi się od domu
do domu, by pomóc przejść trzem umierającym babciom na tamten świat. Dlatego moja
niedyspozycja się przeciągnęła, bo byłam tak skonana, że nie potrafiłam nawet ruszyć się do
toalety. To był zdecydowanie długi tydzień.
- Więc postanowiłaś postawić na czerwień? – spojrzałam na jej nową fryzurę.
- Tak. Wiesz, że faceci uważają rude za bardziej seksowne?
Powstrzymałam się, żeby nie parsknąć śmiechem.
- Czyli masz teraz zamiar pobić rekord w posiadaniu największej liczby adoratorów?
Spojrzała na mnie spod byka, ale nic nie odpowiedziała. Jak łatwo można ją rozgryźć…
Dojechałyśmy pod szkołę. Dla ścisłości: ja nic nie mam do tej placówki. Naprawdę.
Uważam, że jest potrzebna. Tylko, że lekko koliduje z moim nazwijmy to zajęciem. I tak oto,
dorobiłam się etykietki wagarowicza. Drogę do gabinetu dyrektora mogłabym pokonać z
zamkniętymi oczami. Widuje mnie częściej, niż własną sekretarkę. Nie mam pojęcia, co
rodzice zrobili, że mnie dotąd nie wywalił. Ale przecież nie mogę tak po prostu zostawić
umierającego staruszka, tylko dlatego, że mam lekcje. No i nie mogę też nikomu o tym
powiedzieć, przez co błędne koło się zamyka. Przestałam liczyć terapie i psychologów, których
odwiedziłam. Mama nawet myślała, że należę do jakiejś sekty, co szybko wybiłam jej z głowy.
W końcu wszyscy się poddali, a ja bez przeszkód mogę zająć się swoją robotą.
- To ja idę na łowy – wyszeptała Arlene na widok grupki umięśnionych sportowców,
uśmiechających się do niej zalotnie. – Widzimy się później! – Pocałowała mnie w policzek i
już jej nie było. Zrezygnowana powlokłam się na lekcje.
Większość nauczycieli podczas wyczytywania mojego nazwiska i usłyszeniu
odpowiedzi, unosiła brwi w zdumieniu. Nic dziwnego, na niektórych lekcjach jestem średnio
raz w miesiącu. Ale nigdy nie mam zaległości. Nadrabiam wszystko, najczęściej kosztem snu,
przez co rzeczywiście wyglądam jak śmierć. Podkrążone oczy w połączeniu z bladą cerą i
czarnymi włosami dają naprawdę przerażający efekt.
Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęła się przerwa na lunch. Arlene zaciągnęła mnie na
stołówkę. Skierowałam się do naszego stałego stolika.
- Nie, chodź, usiądźmy dzisiaj tam – wyszeptała prowadząc mnie do jednego z
najbardziej oddalonych miejsc. Domyśliłam się dlaczego. Zaraz obok siedział wysoki blondyn
w kapeluszu. Nawet z tej odległości mogłam stwierdzić, że był przystojny, bo prawie wszystkie
stoliki wokół niego, były zajęte przez dziewczyny. Dziwne, jakoś nie przypominam sobie,
ż
ebym go wcześniej widziała.
- A co to za jeden? – spytałam półgębkiem, lawirując między zajętymi stolikami.
- Charlie, wiem, że byłaś chora, ale na litość boską, mogłabyś się czasem
zainteresować, co do ciebie mówię – odparła z wyrzutem. – Wspominałam ci przecież, że
mamy w szkole nowego.
Zmarszczyłam czoło. Musiała mi to mówić w momencie, gdy udawałam, że ją słucham.
Trudno było się skupić na jej słowach i zaraz nie odpłynąć, zwłaszcza przy gorączce.
Rzeczywiście, mogła o tym wspomnieć.
- Aha – mruknęłam w odpowiedzi.
- I tylko tyle masz do powiedzenia na jego temat? – spojrzała na mnie, jak na wariatkę.
– Przyjrzałaś mu się przynajmniej?
Westchnęłam ciężko.
- Dla ciebie będzie idealny – odparłam.
Pokręciła głową z dezaprobatą. Zajęłyśmy miejsca. Arlene specjalnie usiadła tyłem do
nowego. Uważała, że w ten sposób sprawi wrażenie bardziej niedostępnej. Zastanawiam się,
jak bardzo jej procesy myślowe muszą być skomplikowane, skoro dochodzi do tak
dziwacznych wniosków. Ja dostałam za zadanie obserwować jej cel, by jak zawsze zdać jej
relację z tego, czy się nią zainteresował. Nic nowego. Przyzwyczaiłam się do jej wymyślnych
metod. Podczas, gdy Arlene trajkotała jak najęta o kolejnej imprezie, na której była, ja ze
wszystkich sił starałam się nie zasnąć, co wcale nie było takie proste. Dzisiejszej nocy udało mi
się ukraść jedynie dwie godziny snu. Przedtem musiałam pomóc odejść schorowanemu
staruszkowi na drugim końcu miasta. Gdy wróciłam, po prostu padałam z nóg. Nic dziwnego,
ż
e zanim się zorientowałam, monotonny głos Arlene sprawił, że powieki same mi się
zamknęły…
- Charlie, nie chcę nic mówić, ale stołówka nie jest najlepszym miejscem do spania. –
Sarkastyczny głos przyjaciółki przywrócił mnie do rzeczywistości.
Spojrzałam na nią nieprzytomnym wzrokiem. Chłopak za jej plecami również
przyglądał mi się z lekkim uśmiechem na ustach. Świetnie.
- Przepraszam, chyba się nie wyspałam… - wymamrotałam zażenowana.
- Chyba? Charlie, ty zasypiasz na stole!
- Po prostu jestem zmęczona – wzruszyłam ramionami.
Arlene wywróciła ostentacyjnie oczami, ale nic nie powiedziała. Chłopak także się
odwrócił, co przyjęłam z ulgą.
- A tak w ogóle, to zapomniałam ci powiedzieć, że idziemy dzisiaj do pizzerii –
powiedziała dużo głośniej, niż zwykle. Wiedziałam, że miało to dotrzeć do uszu blondyna.
- Arlene, ja nie mogę dzisiaj… - zaczęłam. Przecież pan Johns sam sobie nie umrze…
- Ty nigdy nic nie możesz – przerwała mi z wyrzutem.
- Wcale nie, tylko dzisiaj…
- Tydzień temu, przed chorobą, impreza u Jenny. Nie mogłaś, bo jechaliście do babci…
- Wiesz, że mieszka daleko... – broniłam się, ale nie pozwoliła mi dokończyć.
- Dwa tygodnie temu, wyjście do kina. Musiałaś przekopać rabaty mamy – wyliczała,
wkładając w każde kolejne słowo coraz więcej energii. – Miesiąc temu, Jordan zaprosił cię na
kawę… - o nie, tylko nie to… - a ty mu powiedziałaś, że nie możesz, bo musisz zająć się
Joshem! Joshem, który ma dwadzieścia dwa lata, do cholery! Wyprowadzanie psa, dentysta,
lekarze od najdziwniejszych chorób, biblioteka, cmentarz…
- Dobrze wiesz, że na cmentarze nie chodzę - wtrąciłam stanowczo. To była prawda.
Na cmentarzu są całe stada poltergeistów. Zdecydowanie mniej przyjaznych, niż Will.
- Wszystko jedno! – wysyczała Arlene. – Ale na litość boską, co jest z tobą nie tak?!
Wbiłam wzrok w stół.
- Ja wiem, że odkąd umarła babcia, coś w tobie pękło, ale może czas najwyższy wziąć
się w garść? – położyła mi dłoń na ramieniu, starając się dodać otuchy.
Kątem oka zauważyłam, że blondyn przysłuchuje się nam z zainteresowaniem.
- Chodźmy już – wstałam i bez słowa pociągnęłam ją do wyjścia.
Co jest ze mną nie tak? Wszystko. Całe moje życie jest jednym wielkim
nieporozumieniem. Zamiast być normalną nastolatką, muszę robić za mrocznego kosiarza.
Wsadziłam ręce w kieszenie.
- Mam rozumieć, że nie masz zamiaru dzisiaj iść do tej pizzerii? – spytała Arlene, kiedy
już przecisnęłyśmy się na zewnątrz.
- Przepraszam, ale nie dam rady – wycedziłam zrezygnowana.
Przez jej twarz przetoczyła się fala niezliczonych uczuć, które w końcu uformowały się
w jedno. Uczucie zawodu. Skuliłam się w sobie.
- W porządku. Daj znać, kiedy masz zamiar mi wszystko wytłumaczyć. Wiesz, gdzie
mnie znaleźć – rzuciła oschle i odwracając się na pięcie, ruszyła przed siebie.
Stałam jak sparaliżowana, patrząc na oddalającą się burzę czerwonych włosów.
Cholera, znowu wszystko skopałam. Nienawidziłam się. A najgorsze było to, że musiałam w
milczeniu biernie obserwować, jak znajomi i przyjaciele odwracają się ode mnie jeden po
drugim.
Powlokłam się na historię. Miałam ją razem z Arlene. Już była w klasie. I siedziała z
Natalie. Wiedziałam, że musiała się powstrzymać, by na mnie nie spojrzeć. Miała do tego
prawo, nie mogłam jej winić. Spuszczając głowę skierowałam się do naszej ławki. I tak nikt się
nie dosiądzie. Cała szkoła ma mnie za dziwadło, jedna Arlene traktowała mnie normalnie.
Dlatego zamurowało mnie, gdy usłyszałam wyraźnie skierowane w moją stronę
pytanie:
- Mogę?
Podniosłam wzrok. Chłopak w kapeluszu uśmiechał się lekko, przypatrując mi się
intensywnie. Jeszcze w życiu nie widziałam tak zielonych oczu. Moje były przy nich, niczym
trawa po zimie.
- Jasne – wymamrotałam oszołomiona, zbierając swoje rzeczy w stos.
Chłopak błyskawicznie zajął miejsce. Żadnego przedstawienia się, uprzejmości, nic. Po
prostu siedział i milczał. Nawet kapelusza nie zdjął. Dziwny jakiś. Muszę go odradzić Arlene.
A, no tak, przecież się do mnie nie odzywa.
No więc siedzieliśmy. Tak niezręcznie jeszcze nigdy się nie czułam. Miałam ochotę
wybiec z wrzaskiem z klasy. No i po jaką cholerę się zgadzałam? Przyszedł pan Parker i już od
progu pomachał nam testami. Świetnie, o niczym tak nie marzyłam, jak o sprawdzianie z
historii. Z westchnieniem wyciągnęłam ołówek. Zaraz przede mną wylądował jeden
egzemplarz dzisiejszych tortur.
Podciągnęłam rękawy i zabrałam się za wypełnianie linijki z imieniem i nazwiskiem.
Nagle zauważyłam, że mój milczący sąsiad nic nie pisze. Spojrzałam na niego
zdezorientowana. Wpatrywał się tępo w mój nadgarstek. Podążyłam za jego wzrokiem i już
wiedziałam, co go tak zainteresowało. Cholera, że też nie kupiłam dłuższych rękawiczek! Moje
znamię było odsłonięte. Miałam je odkąd pamiętam. Śmieszny krzyżyk z pętelką na czubku.
Speszona naciągnęłam rękaw z powrotem. Siedzę z wariatem. Czy może być gorzej?
Widocznie mogło, bo chłopak teraz dla odmiany nie odrywał wzroku ode mnie. Starałam się go
ignorować i spróbować sobie przypomnieć cokolwiek o starożytnej Grecji, ale po dziesięciu
minutach nie wytrzymałam.
- Mógłbyś się łaskawie zająć swoją kartką? – wysyczałam, podczas gdy pan Parker
zawzięcie szukał czegoś w szufladzie biurka.
Blondyn popatrzył na mnie kpiąco.
- Może i mógłbym, ale nie mam ołówka, który jest chyba do tego niezbędny – odparł
uśmiechając się cynicznie.
Automatycznie wyciągnęłam z plecaka zapasowy i położyłam przed nim z hukiem.
Mimo, że chłopak zaczął pisać, nadal czułam na sobie jego spojrzenie. Ryjąc rysikiem ze
zdenerwowania, mało nie przebiłam kartki. Co chwila z utęsknieniem zerkałam na zegarek.
I nagle tchnęło mnie przeczucie. Przeczucie, że pani White zaraz umrze. Cholera,
dlaczego teraz? Owszem, chciałam stąd zwiać, ale nie w ten sposób. Błyskawicznie
zaznaczyłam na chybił trafił resztę odpowiedzi i podniosłam rękę.
- Tak, panno Ryan?
- Skończyłam – uniosłam swój test.
- Dobrze, proszę poczekać na resztę grupy. – Profesor odpowiedział spokojnie i
powrócił do przerzucania zawartości szafki.
No pięknie. Wolę nawet nie myśleć, jak klasa zareaguje, kiedy nagle stanę się
niewidzialna. Czyli trzeba inaczej…
- Ale ja się źle czuję i muszę wyjść – przybrałam minę męczennicy, ściskając kurczowo
blat ławki.
Nauczyciel przyjrzał mi się przenikliwie, aż wreszcie westchnął ciężko poddając się.
- No dobra, idź – pokręcił głową z dezaprobatą.
Bojąc się, że zmieni zdanie, chwyciłam jednym szarpnięciem plecak i wypadłam z
klasy mrucząc pod nosem słowa pożegnania. Chwilę później, siedziałam w autobusie.
Fajnie jest móc podróżować na gapę wiedząc, że nikt cię nie zobaczy. To nawet
ś
mieszne uczucie. Nieraz uwielbiałam w ten sposób denerwować resztę pasażerów, ale odkąd
mój ulubiony autobus zyskał miano nawiedzonego, przestałam to robić. Krajobraz leniwie
przesuwał się za oknem, a moje przeczucie wzrastało z każdą sekundą.
Dom pani White był mały, ale zadbany. Widząc całkiem sporą liczbę samochodów przy
chodniku, domyśliłam się, że jest to śmierć spodziewana. Niepewnie weszłam do środka.
Rodzina i bliscy tłoczyli się w małym pomieszczeniu, przy skromnym łóżku, na którym
spoczywała drobna kobieta. Wachlarz siwych włosów na poduszce i pomarszczona twarz same
wskazywały na jej podeszły wiek. Jak zawsze w takich momentach, ogarniał mnie nieopisany
spokój.
Oddychając głęboko i starając się nikogo nie dotykać, podeszłam do staruszki. Powoli
zdjęłam rękawiczki, gotując się do tego, co zaraz nastąpi. Delikatnie ujęłam spracowaną dłoń
kobiety. Wątły płomień jej życia malał z każdą sekundą.
- Pani White? – spytałam cicho.
Uchyliła powieki, ukazując błękitne oczy. Uśmiechnęłam się do niej ciepło.
- Już czas – wyszeptałam, gasząc płomień.
Poczułam, jak jej mięśnie rozluźniają się, a klatka piersiowa z westchnieniem unosi się
po raz ostatni. Młoda dziewczyna, siedząca najbliżej niej, zaczęła coś w panice wykrzykiwać.
Szybko puściłam martwą dłoń i nakładając rękawiczki ,wyszłam na zewnątrz. Zatrzymałam się
dopiero dwa skrzyżowania dalej. Gdzie tak właściwie idę? Powinnam wrócić do szkoły? Nie,
to nie ma sensu, lekcje i tak zaraz się skończą. Domyślam się, że jutro czeka mnie wizyta u
szkolnego pedagoga. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Gdyby nie ja, nie miałby po co pracować.
Stanowię dziewięćdziesiąt dziewięć procent uczniów, którzy go odwiedzają. Mam nawet
własną szufladę.
Ruszyłam na przystanek. Jakby nie patrzeć, pokonanie drogi do domu pieszo nie było
zbyt pociągającą wizją.
- Charlie? Nareszcie jesteś! – Arlene wyrzucała słowa z prędkością karabinu
maszynowego. Pięć razy nagrała mi się na pocztę głosową, z prośbą o oddzwonienie. To jakaś
paranoja.
- Myślałam, że się do mnie nie odzywasz… - zaczęłam oschle, ale nie dała mi
skończyć.
- I jak? – Podekscytowanie w jej głosie mogłam wyczuć nawet przez słuchawkę.
- O co ci chodzi?
- No, jaki jest ten nowy! Przecież siedziałaś z nim na historii! Matko, Charlie, ale z
ciebie szczęściara! – szczebiotała radośnie.
Ja nie nazwałabym tego szczęściem. „Przekleństwo” dużo bardziej by pasowało.
- Jest jakiś małomówny – odparłam, mając nadzieję, że to ją zaspokoi. Oczywiście się
myliłam.
- Czyli, że skryty? Uwielbiam takich! No mów, co jeszcze się dowiedziałaś? Jak ma na
imię? Rozmawialiście?
Zastanowiłam się chwilę. Nie mam pojęcia jak się nazywa. W sumie, to nie bardzo
mnie interesował.
- Ma mój ołówek – przypomniałam sobie zirytowana. – I nie oddał go.
I pewnie już go nie odzyskam – dodałam w myślach.
- Czyli rozmawialiście? – Arlene mało nie mdlała po drugiej stronie.
- Nie, Arlene. Wierz mi, jest dziwny. – Przynajmniej w tej kwestii nie zamierzałam jej
okłamywać.
- Ale wygląda bosko – rozmarzyła się.
Zapadło milczenie. Nie wiedziałam, co mogłabym jeszcze powiedzieć.
- Przepraszam cię, za to dzisiejsze. Nie powinnam… -zaczęła.
- Nie, masz rację. To moja wina. Wiesz, pomyślałam, że mogę jednak iść do tej
pizzerii…
Usłyszałam po drugiej stronie piski radości.
- Dzięki! Dzięki! Zaraz po ciebie wpadnę! Zobaczysz, będzie super!
- Tak, też tak myślę – odparłam, nie podzielając jej entuzjazmu i odłożyłam słuchawkę.
Lepiej, żebym nie musiała wtedy iść pomagać panu Johnsowi zejść z tego świata…
Dom był jeszcze pusty. Mama wróci pewnie koło północy, a Josh… Bóg raczy
wiedzieć. Tata nie mieszka już z nami. Rozwiedli się rok po śmierci babci. Akceptowałam to,
w końcu też powinni być szczęśliwi. Tylko, że mama, odkąd odszedł, wcale nie wygląda na
szczęśliwą.
Skierowałam się do swojego pokoju z nadzieją, że zastanę tam Willa, ale jego także nie
było. Pewnie już poszedł. Zrezygnowana zapaliłam światło. Bałagan od rana w ogóle się nie
zmniejszył. Z westchnieniem zaczęłam zbierać porozrzucane po pokoju rzeczy. Za oknem
powoli się ściemniało. Przystanęłam przy biurku, podziwiając księżyc na tle bezchmurnego
nieba, ale moją uwagę przyciągnęło coś innego. Na pokaźnym stosie książek i zeszytów, leżał
ołówek. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że właśnie ten ołówek pożyczyłam
dzisiaj jasnowłosemu chłopakowi…
Rozdział 2
Wczorajszy wypad do pizzerii nie mogłam nazwać udanym. To już chyba zacznie być
tradycją. Nie dość, że cały czas miałam przed oczami ołówek i twarz blondyna, to jeszcze przy
składaniu zamówienia, dopadło mnie przeczucie. Musiałam się wykręcić super ważnym
wypracowaniem z angielskiego, na co Arlene zareagowała głośnym prychnięciem. Gdy
wróciłam do domu, było po jedenastej. Już dawno nie czułam się tak podle. Powinnam do niej
zadzwonić, wytłumaczyć, ale nie mogłam się przemóc. Tchórz.
W zamian, postanowiłam przeczesać swój pokój, w poszukiwaniu innych śladów
bytności chłopaka. Tylko okno było otwarte pod moją nieobecność. Wyjrzałam przez nie.
Matko jedyna, wyobraźnia chyba mnie ponosi. Przecież mieszkam na pierwszym piętrze! Nie
mógł przez nie wejść, no chyba, że jest Spidermanem! Więc jakim cudem? A może
pożyczyłam mu inny ołówek? Ale nie… Dokładnie pamiętam, że to był ten zielony!
Sfrustrowana przemierzałam pokój wzdłuż i wszerz, szukając bezskutecznie
racjonalnego wytłumaczenia. Dobra, nic się nie wydarzyło. Tak będzie najprościej. Udajmy, że
nic nie wiem. Przecież i tak nikt mi nie uwierzy.
Następnego dnia jak zawsze obudził mnie Will, wraz ze swoją wrodzoną
„delikatnością”.
- Charlie, czas do szkoły! – potrząsnął mną kilka razy i jednym szarpnięciem ściągnął
kołdrę. A jakbym spała nago? Tylko fakt, że już jest martwy, powstrzymał mnie od
morderstwa w afekcie.
- Daj mi spokój, nie idę dzisiaj do tego zakładu karnego – wymamrotałam chowając
głowę pod poduszkę.
Usłyszałam ciężkie westchnienie i naraz poczułam, jak energicznie ciągnie mnie za
nogi. Z impetem wylądowałam na dywanie, jęcząc przeciągle.
- Za co?! – krzyknęłam rozmasowując obite kolano.
Uśmiechał się szeroko, pokazując idealne uzębienie.
- Też się cieszę, że cię widzę.
Zignorowałam sarkazm w jego głosie i wściekła powlokłam się do łazienki. A jeśli się
tu zamknę? Może nie będę musiała iść? Zaraz jednak wyparłam ten idiotyczny pomysł.
Przecież Will przenika przez ściany. Przejechałam dłonią po twarzy. To będzie ciężki dzień.
Zmarnowana, zajęłam się toaletą.
- Coś nie tak? – spytał duch, z wymalowaną na twarzy troską, gdy tylko wyszłam.
- Jeśli pytasz o całokształt, to rzeczywiście, z całym moim życiem stanowczo jest coś
nie tak – odburknęłam.
- Pokłóciłaś się z Arlene – stwierdził bez zastanowienia.
- Jak na to wpadłeś, Sherlocku? – spojrzałam na niego spod byka.
Wzruszył ramionami. Dlaczego on wszystko traktuje tak lekko? Pewnie to jeden z tych
nielicznych przywilejów bycia martwym.
- Zawsze narzekasz na swoje życie, kiedy się z nią pokłócisz.
Otworzyłam szerzej oczy. Muszę przyznać, że trochę mnie zaskoczył. Naprawdę tak
robię? Chyba powinnam zapisać się na kurs inteligencji emocjonalnej.
- Skoro jesteś taki dobry w zagadkach, to może masz jakąś wspaniałą radę?
Usiadł na krześle, bawiąc się długopisem. Przenikliwym wzrokiem taksował moją
sylwetkę.
- Pogódź się z nią.
- Liczyłam na coś bardziej twórczego – mruknęłam sarkastycznie.
- To najlepsze rozwiązanie.
- Pomyślę nad tym – rzuciłam bez przekonania i wyszłam z pokoju.
Arlene nie przyjechała. Oczywiście spodziewałam się tego, więc drogę do szkoły
pokonałam pieszo. Ledwo weszłam na dziedziniec, a już rzuciła mi się w oczy drobna postać
sekretarki stojącej w drzwiach. Jej wygląd stwarza tylko pozory, że jest niegroźna. W
rzeczywistości, potrafi być gorsza od zawodowych komandosów. Skrzyżowane na piersi ręce i
nerwowe przytupywanie nogą wskazywały na to, że kogoś oczekuje. A ja aż za dobrze
wiedziałam kogo. Szybko odwróciłam się na pięcie, z zamiarem ucieczki.
- CHARLIE RYAN! – Grzmiący głos prawdopodobnie doszedł nawet do mojego domu.
Pojemność jej płuc była zdumiewająca. – MASZ NATYCHMIAST TU WRÓCIĆ!
- Cholera – mruknęłam pod nosem.
Wszyscy uczniowie przypatrywali mi się rozbawieni. Byli już przyzwyczajeni do tego
typu scen. Wśród nich dostrzegłam blondyna w kapeluszu. Uśmiechał się kpiąco. Nagle wizja
wybicia mu śnieżnobiałych zębów stała się jeszcze bardziej kusząca, niż wczoraj.
- NAWET NIE MYŚL O UCIECZCE!
- Gdzież bym śmiała – burknęłam bardziej do siebie, niż do niej i z westchnieniem
ruszyłam ku zagładzie.
Po raz kolejny dostałam karę, w postaci zostania po lekcjach. Cóż, problem w tym, że
choćbym zostawała codziennie, a nawet dodatkowo w soboty i niedziele, to i tak nie uda mi
się odbyć wszystkich kar, które mam na swoim koncie. Na dzień dzisiejszy odrabiam jeszcze
te, sprzed dwóch lat. Ku mojej radości, kazanie dyrektora zajęło całą pierwszą lekcję, którą
miałam z Arlene. Widocznie w każdej sytuacji można znaleźć dobre strony.
Do historii wytrzymałam bez większych problemów, choć obdrapane ściany klasy tylko
pogarszały mój parszywy nastrój. O niczym innym tak nie marzyłam, jak o zmyciu się do
domu. Od rana jeszcze nie trafiło mnie przeczucie, dlatego mogłam się go spodziewać w
każdej chwili. Na szczęście, dzisiaj to tylko jedna osoba.
Arlene znów siedziała z Natalie. Tym razem zaszczyciła mnie łaskawie swoim
spojrzeniem. Pod jego wpływem poczułam się jeszcze podlej, niż wczoraj wieczorem. I
wiedziałam, że to moja wina. Siadając w ławce, miałam cichą nadzieję, że blondyn postanowi
usiąść gdzieś indziej. Nie byłam dla niego zbyt miła, dlatego, jeśli jest normalny, powinien sam
uznać, że lepiej będzie usiąść z kimś innym. Przecież miejsce koło mnie nie było jedynym
wolnym.
Ale chłopak chyba nie należy do osób normalnych, bo bez zbędnych ceregieli zajął
krzesło obok. Cholera. Jak zawsze wszystko przeciw mnie. Jeśli rzeczywiście wczoraj włamał
się do mojego pokoju i podrzucił ołówek, to nie dał w ogóle po sobie tego poznać. Siedział z
cynicznym uśmiechem na ustach, wbijając wzrok w tablicę. Kapelusza, po raz kolejny, nie
ś
ciągnął. Ja się w detektywa bawić nie będę.
Rozdrażniona śledziłam mozolną wędrówkę wskazówek po tarczy zegara. Monolog
pana Parkera wcale ich nie przyspieszał. Za to, jeszcze bardziej spowolniło je oddanie naszych
wczorajszych testów. Widok przeciętnej oceny na moim egzemplarzu wprawił mnie w
osłupienie. Chyba powinnam zacząć grać w totka. Ale jeszcze większego szoku doznałam,
widząc na teście mojego irytującego sąsiada, maksymalną ilość punktów. Jak on to zrobił?
Przecież stracił połowę czasu, nie mając ołówka! Zmarszczyłam czoło. Życie jest
niesprawiedliwe. Z odrętwienia wyrwał mnie głos zza pleców.
- Widzę, że zaczynasz robić postępy. – Will wpatrywał się z rozbawieniem w moje
wypociny.
Oczywiście nie mogłam mu odpowiedzieć, bo przecież tylko ja go widziałam. A on
uważał to za niezwykle zabawne. Nie mając wyjścia, wbiłam wzrok w test.
- Miałaś przecież pogodzić się z Arlene – wytknął mi, widząc ją plotkującą z Natalie.
Wywróciłam oczami.
- A tak w ogóle, to Josh czegoś szukał w twoim pokoju. Szczególnie usilnie próbował
otworzyć szafę.
Cień zdumienia przebiegł przez moją twarz. Co Josh chciał znaleźć w mojej szafie?
Stanik?
- Ja też nie mam pojęcia, o co mu chodziło – mruknął.
To było co najmniej dziwne. Josh nie zbliża się do mojego pokoju. Po co miałby nagle
się nim zainteresować? Muszę go dzisiaj o to wypytać.
- Panna Ryan, proszę bardzo! – Profesor Parker wyraźnie prosił mnie o podanie
odpowiedzi. Problem w tym, że nie usłyszałam pytania.
- Posejdon – wymamrotał Will. Powtórzyłam za nim, nie wiedząc, co tak właściwie
mówię.
- Tak? To wytłumacz mi, czego na sprawdzianie zaznaczyłaś, że bratem Zeusa był
Syzyf?!
Will wybuchnął śmiechem, a ja starałam się przybrać niewinną minę. Prawdę mówiąc,
to i tak wczoraj nie znałam odpowiedzi, jednak postanowiłam zachować ten fakt dla siebie.
Nauczyciel pokręcił głową z dezaprobatą i wrócił do swojego wykładu.
- Nie wierzę, ale widocznie muszę ci dawać korki z mitologii. – Will nadal nie panował
nad rozbawieniem. Nabijanie się ze mnie, było zdecydowanie jego ulubioną rozrywką.
- Zostajesz dzisiaj po lekcjach? – spytał tłumiąc chichot.
Spuściłam wzrok na ławkę, co w naszym języku oznaczało potwierdzenie. Jęknął
przeciągle.
- Nie dasz rady urwać się wcześniej? – drążył. – Bo widzisz, Mary Anne znowu
postanowiła złożyć ci wizytę…
Westchnęłam ciężko. Mary Anne była dość wiekowym duchem starszej kobiety i
uwielbiała mnie odwiedzać po to, żeby poopowiadać, jakie jej życie było piękne, kiedy
oczywiście jeszcze żyła. Teraz rozumiałam, co skłoniło Willa do zmaterializowania się na
mojej historii…
- Przykro mi, ale wymiękłem przy trzecim mężu. Tylko tobie udaje się przetrwać
wszystkich siedmiu… - posłał mi przepraszające spojrzenie. - A przy okazji, widzę, że ty także
zaczynasz zawierać znajomości z płcią przeciwną… - zerknął wymownie na chłopaka obok
mnie.
Spojrzałam na niego spod byka. Niech tylko go dorwę…
- Policzymy się w domu – wysyczałam, nim ugryzłam się w język.
- Mówiłaś coś? – Kpiący uśmiech na twarzy blondyna wskazywał, że nie był
zaskoczony moimi słowami.
- Nic, muszę policzyć punkty – mruknęłam czerwieniąc się, jak piwonia, co wzbudziło
w Willu kolejną falę śmiechu.
- W porządku, to ja zostawiam was samych – rzucił ironicznie na odchodne i zanim
zdążyłam posłać mu kolejne mordercze spojrzenie, już go nie było. I nich ktoś mi teraz powie,
ż
e duchy nie są wredne.
Chłopak nie wykazywał już większego zainteresowania moją osobą, co powitałam ze
szczerą ulgą. I prawdopodobnie wszystko potoczyłoby się gładko, gdyby nie moje cholerne
szczęście. Przeczucie dopadło mnie na dwie minuty przed dzwonkiem. Niech to szlag! Nie
mogę wyjść! Muszę wytrzymać!
Wszystkie komórki mojego ciała paliły żywym ogniem, wyrywając się w stronę
umierającego. Minuta. Nerwowo zacisnęłam place na blacie ławki, obserwując z napięciem
zegarek. Dlaczego to musi trwać tak długo?! Czterdzieści sekund. Kątem oka zauważyłam, jak
mój sąsiad przygląda mi się z niepokojem. Nie teraz! Dwadzieścia sekund. Za chwilę stanę się
niewidzialna, muszę się ulotnić. Teraz! Pięć sekund.
Nie czekając dłużej, chwyciłam plecak i w kilku susach doskoczyłam do drzwi. Z klasy
wypadłam równo z dzwonkiem. Na szczęście korytarz był pusty, przez co nikt nie zauważył, że
nagle po prostu zniknęłam. Oddychając spazmatycznie puściłam się biegiem na zewnątrz.
Zdziwił mnie fakt, że zmierzam do centrum miasta. Zazwyczaj były to domy na peryferiach,
względnie szpitale. Do centrum ciągnęło mnie tylko w jednych okolicznościach. A to
oznaczało wypadek.
Pełna sprzecznych uczuć zagłębiłam się w jeden z zaułków. Zrujnowane kamienice i
szczury wielkości małych kociaków, wcale mi nie pomagały. Wreszcie go zobaczyłam.
Zakrwawiona postać tuż przy kontenerach z trudem unosiła klatkę piersiową. Więc to był
napad. Na widok czarnej posoki ogarnęła mnie fala mdłości. Starając się oddychać jak
najpłycej, podeszłam do umierającego. Mężczyzna miał może około trzydziestu lat. Stanowczo
za młody na śmierć. Ściągnęłam rękawiczki.
- Panie McArthur? – wyszeptałam łagodnie, chwytając jego rękę. Otworzył oczy
zdezorientowany. Na twarzy miał wymalowane zdziwienie.
- A ty kim jesteś, do cholery? – wymamrotał ciężko.
Zacisnęłam zęby. Nie lubiłam odbierać życia siłą. Już chciałam wypowiedzieć ostatnie
słowa, gdy zmarszczył czoło w głębokim szoku.
- Ty jesteś śmiercią? – Ton jego głosu przyprawił mnie o dreszcze. Było w nim coś z
obłędu.
- Przykro mi… – wymamrotałam, ale musiałam urwać, bo przerwał mi jego śmiech.
Facet wyglądał, jakby zwariował.
- Nie wierzę, po tylu latach! Nareszcie! – wykrzykiwał rozradowany.
Zamurowało mnie. Z tak gorącym powitaniem jeszcze się nie spotkałam. Jak nic mu
odbiło. Nie zwlekając, ścisnęłam mocniej jego dłoń.
- Już czas. – Moje usta same wypowiedziały tak dobrze znany zwrot. Mężczyzna
westchnął i po raz ostatni na mnie spojrzał. W jego wzroku było coś dziwnego, złowrogiego.
Przerażona puściłam martwą rękę i galopem rzuciłam się do ucieczki.
To wszystko było dziwne. Nawet bardzo dziwne. Cały czas czułam palące spojrzenie
nieznajomego. Co miał na myśli? Tak śpieszno mu było umierać? Nic nie trzymało się kupy.
Zatrzymałam się na światłach. Koniec wrażeń na dziś, idę do domu. Jak na zawołanie
zawibrował mój telefon.
- Słucham – rzuciłam krótko, przeprawiając się na drugą stronę ulicy.
- Charlie, muszę dzisiaj dłużej zostać w biurze. – Przygaszony głos mamy przywrócił
mnie do rzeczywistości.
- Dłużej? – powtórzyłam jej słowa. Wiedziałam, co dokładnie słowo „dłużej” oznacza
w jej mniemaniu. – Czyli do rana?
- Przykro mi, skarbie. Muszę zostać wszystkiego dopilnować. Rozumiesz…
Westchnęłam ciężko. Mama zajmowała się organizacją wesel. Większość ludzi myśli,
ż
e to prosta i bezproblemowa robota, ale nic z tych rzeczy. To, ile spraw musi pozałatwiać,
ż
eby jedno wesele było dopięte na ostatni guzik, nie mieści się w głowie. Już przyzwyczaiłam
się, że musi zostawać po godzinach.
- W porządku. I tak będzie Josh…
I Will, którego uduszę – dodałam w myślach.
- Tak, powinien wrócić dzisiaj wcześniej. Nie gniewasz się? – spytała niepewnie.
- No co ty, mamo. Przecież wiesz, że nie…
Odetchnęła z ulgą.
- Przepraszam cię, że tak wyszło. Oddzwonię później, ok?
- Jasne, pa – wymamrotałam w odpowiedzi i rozłączyłam się.
Will siedział rozparty na krześle, zagłębiając się w lekturze słownika. Do tej pory nie
wiem, dlaczego w wolnych chwilach sięga właśnie po niego. I nie jestem pewna, czy chcę
wiedzieć…
Z ulgą przywitałam brak obecności Mary Anne.
- Ciekawy chociaż? – spytałam ironicznie, rzucając plecak pod ścianę.
- Przeczytaj, a się przekonasz – zasugerował odkładając ciężki wolumin na biurko.
- Chyba jednak poczekam na ekranizację.
Posłał mi mordercze spojrzenie.
- Więc jak, pogodziłyście się?
Przygryzłam nerwowo wargę. Wywrócił ostentacyjnie oczami.
- Charlie, przecież ci mówiłem…
- Po prostu daj mi spokój. I tak już dzisiaj dosyć namieszałeś – burknęłam rzucając się
na łóżko.
Na szczęście posłuchał i zostawił ten temat. Zamknęłam oczy.
- Co to za chłopak? – Nie musiał precyzować pytania. Dobrze wiedziałam o kogo mu
chodzi.
- Nie mam bladego pojęcia – odparłam zgodnie z prawdą.
Parsknął śmiechem.
- Tak, to bardzo do ciebie podobne. Nie mieć pojęcia, z kim się siedzi.
Odetchnęłam głęboko. Tylko spokojnie. Może i Will jest wkurzający, ale potrafi być też
całkiem przydatny. Chociaż w tej chwili nie przychodziły mi do głowy żadne argumenty.
- Jest nowy i nie raczył się przedstawić – wycedziłam przez zęby. Co oni wszyscy tak
się go uczepili? Jezu, dlaczego nie mógł usiąść gdzieś indziej?!
- A ty nie masz języka? – Jego sarkazm powoli działał mi na nerwy.
- Nie możesz zająć się czymś bardziej pożytecznym, niż wyśmiewanie się ze mnie? –
Nie wytrzymałam i zerwałam się z łóżka. – Nie masz własnych spraw? Will, jesteś duchem!
Powinieneś wreszcie to zrozumieć!
Jego piwne tęczówki pociemniały, a ja zrozumiałam, że przekroczyłam granicę.
Zacisnął pięści. Żarówki zaczęły niebezpiecznie iskrzyć, po czym zgasły. Cofnęłam się o krok,
gotowa na wybuch gniewu. Ten jednak nie nastąpił. Will zdematerializował się z hukiem,
pozostawiając mnie samą w pustym pokoju. Osunęłam się na ziemię.
Dlaczego zawsze muszę wszystko zepsuć? Uderzyłam pięścią w łóżko, próbując
wyrzucić z siebie złość, ale jedyne, co wskórałam, to pulsujący ból nadgarstka. Bezsilna
przymknęłam powieki. Najpierw Arlene, teraz Will… Długo tak nie pociągnę.
Siedziałam otępiała na podłodze, obserwując, jak błękitne niebo powoli przechodzi w
granatową czerń. Przez otwarte okno wpadała smuga księżycowej łuny. Puste mieszkanie
wywoływało we mnie dziwne dreszcze. Wszystko wydawało się bardziej złowrogie. Szafa
rzucała ponure cienie na ściany. Przypomniał mi się widok dzisiejszego zaułka i mimowolnie
skuliłam się w sobie. Nie chciałabym się tam teraz znaleźć, a już na pewno nie z tamtym
facetem. Niepewnie rozejrzałam się po pokoju. Powinnam wymienić żarówki. Przed oczami
stanęła mi wykrzywiona gniewem twarz Willa. Przegięłam. Przeproszę go, gdy tylko się
pojawi. Z westchnieniem podniosłam się z podłogi.
Zimny powiew wiatru sprawił, że zadrżałam. Chyba jednak zamknę to okno. Z tym
zamiarem odwróciłam się i stanęłam, jak wryta.
Na parapecie, jak gdyby nigdy nic, siedział feralny blondyn. Kapelusz zasłaniał zielone
oczy. Zakryłam usta, powstrzymując się od wrzasku.
- Tylko nie krzycz – uprzedził mnie ironicznie.
Przywarłam całym ciałem do drzwi.
- Jak tu wszedłeś?! – Panika w mojej piersi wzrastała z każdą sekundą.
Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Powiedzmy, że mam swoje sposoby.
Oszołomiona obserwowałam każdy ruch chłopaka. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Masz ładny pokój – zauważył. Zachowywał się, jakby to, że nagle zmaterializował się
w oknie na pierwszym piętrze, nie było niczym szczególnym.
- Odpowiesz mi, co tu robisz?! – Nawet nie ukrywałam drżenia głosu. Blondyn
przyjrzał mi się wnikliwie.
- Spokojnie, ja nie gryzę – Rozciągnął usta w kpiącym grymasie.
- Więc? – drążyłam dalej.
Ostentacyjnie wywrócił oczami. Odnosiłam wrażenie, że cała ta sytuacja po prostu go
bawi.
- I po co te nerwy? Nikt ci nie mówił, że złość piękności szkodzi?
Zacisnęłam pięści, powstrzymując się o rękoczynu.
- Ostrzegam, jeśli zaraz nie dowiem się, co tu robisz, zadzwonię na policję!
Spojrzał na mnie z politowaniem.
- I co im powiesz? Że włamałem się do twojego pokoju przez okno, które, tak
nawiasem mówiąc, znajduje się pięć metrów nad ziemią?
Umilkłam zbita z pantałyku. No właśnie, co ja bym mogła im powiedzieć?
Skrzyżowałam ręce na piersi, na co chłopak uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Dobra, poddaję się – mruknęłam. – Czym ty jesteś?
- Człowiekiem – odparł rozbawiony. – A co, ty nie?
Puściłam sarkazm mimo uszu.
- Ale nie jesteś normalnym człowiekiem – stwierdziłam stanowczo.
- Masz rację, jestem wyjątkowy. Podobnie, jak ty.
- Cóż, muszę cię rozczarować, ale we mnie nie ma nic wyjątkowego – oświadczyłam
oschle. Prychnął zniecierpliwiony.
- Nie masz bladego pojęcia, kim jesteś, prawda? – Przez jego głos przemawiała
pogarda.
- Oczywiście, że wiem – odpowiedziałam oburzona.
- Nie wiesz o sobie praktycznie niczego.
Wściekła zmarszczyłam brwi.
- Słuchaj, powtarzam ci po raz ostatni, jeśli zaraz nie opuścisz tego domu…
- Jesteś córką Śmierci – uciął, zanim skończyłam.
Przyjrzałam mu się zdezorientowana. Nie wyglądał na poruszonego swoim
twierdzeniem. Wręcz przeciwnie, wydawał się być znudzony. Wyraźnie coś wiedział, ale
zdecydowanie, nie w tym kierunku, co trzeba.
- Jesteś stuknięty – oznajmiłam całkiem poważnie.
Wzruszył obojętnie ramionami. Albo udawał, albo nie zależało mu na tym, czy uwierzę
w jego słowa.
- Myśl, co chcesz – potwierdził moje przypuszczenia, uśmiechając się cynicznie.
- Tak się składa, że mam rodziców i mogę ci zaświadczyć, że obydwoje są jak
najbardziej normalni – odparłam dumnie.
Uniósł szyderczo brwi, i poszerzył swój uśmiech, prezentując idealne uzębienie.
- Skoro tak sądzisz, to może najpierw upewnij się, czy aby na pewno jesteś ich córką.
Zamurowało mnie. Co miała znaczyć ta aluzja?
- Sugerujesz, że jestem adoptowana? – spytałam ironicznie. - Przecież to absurdalne.
Wstał poprawiając kapelusz i przyjrzał mi się wnikliwie
- Niczego nie sugeruję – puścił do mnie oko wskakując zręcznie na parapet.
- Czekaj! – krzyknęłam, ale już było za późno. Chłopak po prostu wyparował.
Odrzucone siłą podmuchu kartki, wyściełały podłogę.
Podbiegłam do okna, maksymalnie się przez nie wychylając. Nie było nawet śladu
blondyna. Stałam, niczym sparaliżowana, nie mając zielonego pojęcia, czy to zdarzyło się
naprawdę, czy może tylko śnię.
- Charlie, wróciłem! Jeśli dowiem się, że nie ma cię w domu, jesteś uziemiona na
najbliższy miesiąc. – Z dołu dobiegło mnie przytłumione wołanie Josha. A podobno starsi
bracia są tacy kochani…
- Jestem tutaj! – odkrzyknęłam z wahaniem i posyłając ostatnie spojrzenie w stronę
okna, udałam się do kuchni.
Cały wieczór próbowałam racjonalnie wytłumaczyć to, co dziś widziałam. No właśnie,
co ja tak właściwie widziałam? Chłopaka siedzącego, jak gdyby nigdy nic na moim parapecie,
który przecząc wszelkim prawom fizyki, potrafił pojawiać się i po prostu znikać. Myśl, że jest
duchem, odrzuciłam już na wstępie. Arlene, jak i większa część żeńskiej populacji szkoły,
widziały go aż za dobrze. Zastanawiałam się, czy mi przypadkiem nie odbiło. Może zaczynam
mieć zwidy? To by przyspieszyło mój pobyt w wariatkowie. Jak nigdy wcześniej, chciałam
porozmawiać z Willem. On na pewno potrafiłby powiedzieć coś więcej w tej sprawie. Ale Will
raczej nie zjawi się za szybko, więc nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć sprawy w swoje
ręce. Mimo wszystkich niedomówień i tajemnic, które pragnęłam rozwiązać, jedna myśl,
powracała niczym bumerang. Myśl, że blondyn mógł mieć rację…
- Charlie, ty jeszcze śpisz?
Jak babcię kocham, ten kto wymyślił szkołę, chyba cierpiał na bezsenność.
- Will, zlituj się i daj mi spać – wymamrotałam naciągając kołdrę na głowę.
- Will? Kim jest Will? Charlie, wstawaj wreszcie, bo majaczysz!
Niczym oparzona zerwałam się na nogi. Mama przypatrywała mi się ze zmarszczonym
czołem. Cholera! Co ona tu robi? I gdzie jest Will?
Fala obrazów z poprzedniego wieczoru zalała moją głowę. A więc jeszcze nie wrócił.
Naprawdę, musiałam przesadzić.
- Więc? – Świdrujący wzrok matki odebrał mi resztki pewności siebie.
- A nic… Śnił mi się kolega… - burknęłam zażenowana.
Przez jej twarz przeszedł ledwo dostrzegalny cień uśmiechu. Nawet nie chciałam
wiedzieć, co pomyślała.
- Zaspałaś – wskazała na zegarek. Było pół do ósmej. Otworzyłam szerzej oczy i
błyskawicznie rzuciłam się ku łazience.
Zawsze budził mnie Will, nic dziwnego, że nie pomyślałam o nastawieniu budzika. Nie
ma szans, żebym dotarła na pierwszą lekcję. Oswajając się z perspektywą opuszczenia godziny
chemii, wolnym krokiem skierowałam się do kuchni. Jednak po drodze coś mnie tchnęło.
Drzwi do pokoju Josha były zamknięte, więc pewnie jeszcze spał. Cóż, i tak będę musiała go
obudzić, ale muszę też zadać mu pytanie. Pytanie, które od wczoraj nie daje mi spokoju.
Pchnęłam obdrapane drzwi. Wśród ogólnego chaosu, jaki panował w środku, można
było rozpoznać łóżko, na którym, pochrapując słodko, spał Josh.
- Wstawaj! Czas do pracy – mruknęłam siadając na skraju materaca. Josh przewrócił się
na drugi bok. Bez wahania, trzepnęłam go w jasnowłosą głowę.
- Chyba dawno nie oberwałaś - burknął rozmasowując czoło. Złote loki sterczały we
wszystkie strony, tworząc zabawną kompozycję.
- Przepraszam – odpowiedziałam bez cienia skruchy.
Ziewnął przeciągle i westchnął ciężko, rozcierając zaspane oczy.
- Czego wczoraj szukałeś w mojej szafie? – rzuciłam na początek. Atmosfera zwierzeń
była jak najbardziej wskazana.
Zmieszał się, przeczesując palcami włosy. Wyraźnie miał coś na sumieniu.
- Skąd wiesz? – wycedził zdezorientowany.
- Mam swoje źródła.
Przygryzł nerwowo dolną wargę. Coś takiego, denerwujący się Josh! Chyba powinnam
to udokumentować.
- Potrzebowałem trochę gotówki…
No tak. Mogłam na to wpaść sama. Jemu do szczęścia nie potrzeba niczego więcej.
Tylko skąd pomysł, że akurat ja, będę coś mieć?
- Nic nie mam, przecież już kiedyś ci mówiłam.
- Ale zawsze warto sprawdzić – odparł lekko. Nawet nie musiałam pytać, na co mu
pieniądze. Dobrze wiedziałam, że pewnie znowu zabrakło mu na benzynę. Tak to jest, jak w
każdej wolnej chwili, jeździ się od baru, do baru…
Zacisnęłam pięści, bojąc się zadać właściwe pytanie. Powinnam najpierw zapytać
rodziców, jednak znając ich, nie powiedzieliby mi prawdy. Woleli udawać, że wszystko układa
się wspaniale, niż otwarcie przyznać, że życie się wali.
- Josh, mogę cię o coś zapytać? – wyjąkałam drżącym głosem.
Uniósł brwi w zdumieniu i przyjrzał mi się uważnie.
- Twoje życie składa się praktycznie z samych pytań – odparł ironizując.
Wzięłam głęboki oddech i upewniwszy się, że mnie słucha, wydusiłam z siebie:
- Jestem adoptowana?
Zamrugał parę razy oczami. Usłyszałam, jak głośno przełyka ślinę. Odetchnął ciężko,
wbijając wzrok w sufit.
- Kto ci powiedział?
Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. O mój Boże…
- Czyli to prawda? – Panika w głosie przeszła w pisk.
Josh spojrzał na mnie z przerażeniem.
- O cholera, czyli sama na to wpadłaś?!
Jego słowa przestały do mnie docierać. W głowie miałam tylko jedną myśl: jestem
adoptowana. Naprawdę jestem adoptowana. Mój spazmatyczny oddech przerywał ciszę.
Zerwałam się na równe nogi.
- Dlaczego mi nie powiedzieliście?!
- Charlie, zrozum…
- Nie, własnie, że nie rozumiem! Miałam prawo wiedzieć! – Nie byłam w stanie
powstrzymać wściekłości i rozżalenia. Jak oni mogli?!
- Ktoś zostawił cię przed domem w wózku, kiedy byłaś niemowlęciem. Rodzice zgłosili
to na policję, ale matka się nie zjawiła, więc po jakimś czasie cię przygarnęli. Ale Charlie, to,
ż
e jesteś adoptowana, niczego nie zmienia, przecież stanowisz część rodziny…
Pokręciłam przecząco głową. On nic nie rozumie. Kompletnie nic.
- Nie! Właśnie, że wszystko zmienia! – krzyknęłam szarpiąc włosy.
- Co tu się dzieje? – Mama stała w drzwiach, zerkając gniewnie to na mnie, to na Josha.
Nie potrafiłam na nich patrzeć. Musiałam stąd wyjść, uciec, gdziekolwiek…
Wybiegłam na zewnątrz, ścigana ich nawoływaniami. Ciepłe powietrze uderzyło mnie
w twarz. Słońce wydawało się jeszcze większe i gorętsze, niż wczoraj. Posłałam niebu
spojrzenie pełne wyrzutu i puściłam się jedną z ulic.
To wszystko była prawda. Nie byłam ich dzieckiem, byłam podrzutkiem. Czemu nigdy
mi nie powiedzieli? Zacisnęłam zęby. Pewnie sądzili, że się nie dowiem. Nagle zaczęłam
zauważać te wszystkie różnice między nami. Mój kolor włosów, oczu, budowa ciała… Nigdy
nie przypominałam żadnego z rodziców. Teraz przynajmniej wiedziałam, dlaczego.
Dopiero po kilkunastu minutach wewnętrznej walki, zdałam sobie sprawę, że nie mam
pojęcia, gdzie tak właściwie idę. Rozejrzałam się. Byłam na obrzeżach miasta. Przede mną
rozciągały się malownicze pola. Trudno, i tak nie dam rady wysiedzieć w szkole. Dotarłam do
skraju małego zagajnika i usiadłam na pniu, zastanawiając się, co dalej. Nie miałam zielonego
pojęcia. Wracać do domu? Nie, nie dam rady. To zdecydowanie ponad moje siły. Po raz
kolejny żałowałam, że nie ma przy mnie Willa. Zrozumiałby, gdyby oczywiście nie był na
mnie wściekły.
Ale skąd ten chłopak wiedział? Przed oczami stanęła mi postać w kapeluszu. Był taki
pewny siebie, kiedy stwierdził, że jestem córką Śmierci. Ale to przecież niemożliwe. Ktoś taki,
jak Śmierć, nie istnieje. Musiał użyć metafory, w stosunku do moich tanatycznych zdolności. A
właściwie, to dlaczego w ogóle je posiadam? Czy mogą być dziedziczne? Jeśli tak, to znaczy,
ż
e musi być więcej takich, jak ja. Muszę wiedzieć. A ten blondyn jest kluczem.
Przesiedziałam w ten sposób całe przedpołudnie i popołudnie. Dziwne, ale wiedziałam,
ż
e dziś nikt nie umrze, a przynajmniej nie z mojej ręki. Co jakiś czas czułam wibracje telefonu,
ale skutecznie je ignorowałam. Niebo stopniowo pokryły chmury. Z początku były to białe
obłoczki, które niedługo potem przerodziły się w szare kłębowiska, by skończyć na
granatowych tumanach, porywanych przez wiatr. Jak nic będzie padać. Spojrzałam na
wyświetlacz telefonu. Zdziwiłam się, widząc widomość tekstową od mamy. To była
umiejętność, której wciąż nie potrafiła opanować. Z ciekawości przeczytałam:
„Charlie, przepraszam. Wiem, że postąpiliśmy źle i jest mi wstyd. Dziś muszę zostać w pracy
dłużej, a Josh pracuje do rana, dlatego będziesz mogła w spokoju pomyśleć i pobyć w domu
sama. Proszę, wróć. Rano wszystko ci wyjaśnię. Kocham. Mama.”
Jeszcze raz przesunęłam wzrokiem po tekście. W sumie, to nie był taki zły pomysł. Jeśli
nie ma ich w domu, mogę wrócić. Ale rano już mnie tam nie zastaną. Wstałam, otrzepując się z
kurzu. Było już zupełnie ciemno, więc szybkim krokiem ruszyłam ku miastu.
Już przy pierwszych zabudowaniach doznałam szoku. Uśmiechnięte dzieci,
poprzebierane za wszystkie znane straszydła, pukały od drzwi do drzwi. Nagle koło mnie
pojawił się chłopczyk przebrany, jak na ironię, za kostuchę.
- Cukierki? – wyszczebiotał, ukazując brak przednich zębów.
- Zbierasz słodycze? – spytałam zdezorientowana. Coś się nie zgadzało…
- Tak, będę miał najwięcej – wyznał z dumą.
Skonsternowana zerknęłam na zegarek. Trzydziesty pierwszy października. No tak,
dzisiaj Halloween. Powoli zaczynam tracić kontakt ze światem.
W tamtym roku, i we wszystkich poprzednich, Halloween spędzałam z Arlene. To była
nasza tradycja, zapoczątkowana już w wieku pięciu lat. A teraz… Już nigdy nic nie będzie, tak,
jak dawniej.
- Niestety, nie mam cukierków. Ale sprawdź tu – wskazałam na najbliższy budynek. –
Na pewno coś ci dadzą - mrugnęłam do niego. Wyszczerzył swoje mleczaki i w podskokach
ruszył we wskazanym kierunku.
Pogaszone światła tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że rzeczywiście mamy z
Joshem w domu nie ma. Ochoczo otworzyłam drzwi frontowe i wślizgnęłam się do środka.
Przyjemne ciepło otoczyło moje ciało. Skierowałam się do swojego pokoju. Był w
nienaruszonym stanie, dokładnie taki, jakim go zostawiłam rano. I ani śladu Willa. Powoli
zaczynałam się o niego martwić, tym bardziej, że jeśli dziś nie wróci, nie dowie się, że
opuszczam dom. Nie chciałam nawet dopuszczać tej myśli do głosu.
Bez wahania wyciągnęłam stary plecak i zabrałam się za pakowanie. Na szczęście
jestem minimalistką. Spakowałam trochę ubrań, kilka podstawowych rzeczy i resztę
oszczędności, które udało mi się zachować pod materacem łóżka. Z westchnieniem spojrzałam
na swój dobytek. Tyle wystarczy.
Przez uchylone okno dało się słyszeć wesołe popiskiwania dzieci. Pewnie liczą, że i tu
uda mi się coś zagarnąć. Niestety, szczerze wątpiłam, że jestem w posiadaniu jakichkolwiek
słodyczy. Podmuch wiatru rozwiał plik kartek po całym pokoju. Wiedząc, co go wzbudziło,
odwróciłam się natychmiast. Tym razem kapelusz nie przysłaniał zielonych oczu właściciela,
choć w tej chwili żałowałam, że jednak tak nie jest. Przerażenie, które się w nich malowało,
wzbudziło ciarki na moich plecach.
Rozdział 3
- Musimy uciekać! – krzyczał zdenerwowany, ale słowa do mnie nie docierały. Na sam
jego widok, miałam ochotę wyjąć z szafy stary kij baseballowy.
- Skąd wiedziałeś?! – wysyczałam gotując się ze wściekłości.
Zmarszczył gniewnie czoło.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Musisz wiać! Teraz!
- Ja niczego nie muszę! Masz mi natychmiast powiedzieć, skąd wiedziałeś, że jestem
adoptowana! – Naprawdę, jeśli sądzi, że nie posunę się do rękoczynu, to grubo się myli.
W jednej chwili znalazł się tuż obok mnie. Cofnęłam się niepewnie.
- Jeśli zaraz się stąd nie ulotnisz… - urwał wzburzony, gdy do moich uszu doszła seria
zgrzytań i pohukiwań, tuż pod oknem. Wśród nich dało się rozpoznać drwiący śmiech.
Zamarłam nasłuchując, jak coś wspina się po ścianie.
- A teraz mi wierzysz? - Blondyn pociągnął mnie błyskawicznie w stronę drzwi.
Pośpiesznie zbiegliśmy ze schodów, rzucając się w kierunku tylnego wyjścia, po czym
wypadliśmy na zewnątrz. Nawet się nie odwracałam, w obawie, co ujrzę.
- Cholera, musisz się pośpieszyć! – poganiał mnie chłopak.
Dało się już słyszeć wściekłe pokrzykiwania i odgłosy pogoni. Nie uciekniemy. Tak to
jest, kiedy na wychowaniu fizycznym zamiast ćwiczyć, odwiedza się umierających.
- Biegnij do portu! Ja ich zatrzymam! – Blondyn spojrzał mi w oczy i poprawiając
kapelusz, zniknął. Chociaż nie… on nie zniknął. On biegł. Niczym wystrzelony pocisk. Jego
kontury rozmywały się za sprawą niewiarygodnej prędkości, jaką rozwinął.
Oniemiała przypatrywałam się, jak z szybkością błyskawicy, uderza pierwszego
mężczyznę. Ale pozostali nadal zmierzali w moim kierunku. Niewiele myśląc, puściłam się
biegiem w pierwszą lepszą uliczkę. Zdyszana pokonywałam kolejne zakręty, modląc się w
duchu, by to wszystko okazało się snem. Tyle, że czarnowłosy chłopak, który raptem wyrósł
przede mną, wyglądał jak najbardziej prawdziwie.
Zatrzymałam się gwałtownie, nie wiedząc, co robić. Ironiczny uśmiech na jego ustach
podpowiadał, że z całą pewnością nie zamierza mi pomóc. Dałabym głowę, że widziałam go
wcześniej w szkole, z tą różnicą, że w szkole, dłonie mu się nie świeciły. Odgłosy pościgu
nasilały się z każdą sekundą. Miałam do wyboru albo całą hordę, albo tego jednego chłopaka
przede mną. Bez zastanowienia, rzuciłam się na nieznajomego, zadając precyzyjne ciosy.
Zdezorientowany, próbował się bronić. Promieniujące dłonie, w chwili dotyku, raziły prądem.
Jęknęłam z bólu. Tuż obok usłyszałam wystrzał, lecz w tej chwili nie miało to znaczenia.
Przypominając sobie wskazówki instruktora sztuk walki, przeprowadziłam skomplikowany
manewr, którego skutkiem był nieprzytomny przeciwnik na ziemi. Przeskakując go jednym
susem, kontynuowałam ucieczkę.
Niespodziewanie zmaterializował się koło mnie blondyn. Drobna siatka zadrapań
pokrywała jego prawy policzek. Nagle zdałam sobie sprawę, że i mnie wszystko boli.
- Gdzie nauczyłaś się tak walczyć? – spytał zdumiony, kierując mnie ku kolejnemu
skrzyżowaniu.
- Przez cztery lata trenowałam Taekwondo – wyznałam, wymijając gładko
zdezorientowanych przechodniów.
Mama zapisała mnie na te zajęcia, gdy miałam siedem lat. Uważała, że każda kobieta
powinna umieć się obronić, więc i ja nie byłam wyjątkiem. Nawet startowałam w zawodach.
Ale potem zostałam kostuchą…
Dobiegliśmy do portu. Nie miałam pojęcia, co tu robimy, ale już na sam widok łodzi,
robiło mi się niedobrze. Blondyn pociągnął mnie w kierunku jednej z motorówek i nerwowo
rzucił się ku cumom. Stanęłam jak wryta, obserwując jego poczynania z przyspieszonym
oddechem.
- Szybko! Wskakuj!
Gwałtownie cofnęłam się, próbując zapanować nad narastającą w piersi paniką.
- Nie ma mowy – wyjąkałam zaciskając pięści.
- Że co?!
- Mam hydrofobię – wycedziłam, starając się opanować mdłości.
- Powiedz, że żartujesz – wyglądał, jakby dostał młotkiem w głowę.
Przymknęłam oczy, ukrywając twarz w dłoniach. Dopadną nas. Nie dam rady wsiąść do
czegoś, co unosi się na wodzie. Nigdy w życiu.
- Uwierz, jeśli zaraz nie odpłyniemy, oni cię zabiją! – jego ostry ton głosu wcale mi nie
pomagał.
Pokręciłam głową, gotując się na najgorsze. To ja już wolę zginąć. Odgłosy biegnących
stawały się coraz głośniejsze. Blondyn westchnął ciężko.
- Zaufanie jest stanowczo przereklamowane – mruknął i zanim zdążyłam zareagować,
siedziałam w kołyszącej się motorówce. Ucisk w klatce piersiowej, wywołał paniczne
duszności. Spazmatyczny oddech przejął kontrolę nad ciałem. Tonę, TONĘ! Mój krzyk
zagłuszył huk uruchamianej motorówki. Chwyciłam się kurczowo ławki, próbując złapać choć
haust powietrza. Bezskutecznie. Trzęsąc się na całym ciele, poczułam silne ręce na moich
ramionach.
- Spokojnie, bo mi na zawał zejdziesz! Zamknij oczy!
Przełknęłam głośno ślinę, ale moje powieki wcale nie chciały się zamknąć. Granatowa
tafla wody, falowała niespokojnie. Szum w głowie narastał z każdą chwilą. Muszę się skupić
na czymś innym. Szybko! Z trudem przeniosłam wzrok na koszulę ściskającego mnie
chłopaka. Wielka plama na piersi, odcinała się szkarłatem od nieskazitelnej bieli materiału.
- Krwawisz – wyjąkałam oszołomiona.
Puścił mnie zdezorientowany, oglądając swój tors. Wbiłam w niego intensywne
spojrzenie, byle nie myśleć o miarowym kołysaniu. Idealnie wyrzeźbionych mięśni nie
szpeciło nawet zadrapanie.
- To nie ja – mruknął skonsternowany i przeniósł przerażony wzrok na mnie. – To ty
krwawisz.
Spojrzałam w dół. Czerwona posoka powoli spływała z mojej piersi. Ten strzał w
zaułku… A więc dostałam? To by tłumaczyło pulsujący ból. Dopiero teraz zdałam sobie
sprawę, jak bardzo jest on silny. Wciągnęłam ze świstem powietrze. Chłopak klnąc pod nosem
ś
ciągnął koszulę i zaczął ją drzeć na pasy. Półprzytomna zarejestrowałam dziwny symbol na
jego prawym nadgarstku.
- Zgłupiałeś?! Przecież zamarzniesz! – wytknęłam mu otumaniona.
Spojrzał na mnie, jak na wariatkę i pokręcił głową z dezaprobatą.
- To ja tu bohatersko poświęcam swoją ulubioną koszulę, a ty jeszcze narzekasz.
Czułam, jak siły zaczynają mnie opuszczać. Ciemne mroczki wirowały stałym rytmem,
przed oczami, niczym rój wściekłych pszczół. Uczucie topienia się, narastało z każdą sekundą.
- Wytrzymasz. Już niedaleko. – Blondyn zaczął opatrywać postrzał, a ja poczułam, jak
jakaś nieznana siła ciągnie mnie w dół. Mroczki przed oczami tańczyły coraz szybciej.
- Powiedz Willowi, że go przepraszam… - wyszeptałam i osunęłam się bezwolnie na
kolana chłopaka. A potem była już tylko ciemność…
***
- Długo to trwa – przytłumiony szept obił się o moje uszy, wywołując tępy ból.
- Dziwisz się? Dostała kulkę w pierś. Cud, że w ogóle żyje – odpowiedział miękki głos.
Wydawało mi się, że skądś go znam, jednak nie byłam w stanie przypomnieć sobie, skąd.
Miarowe odliczanie zegara przerywało ciążącą ciszę. Ktoś bębnił nerwowo palcami o
blat stołu. Chciałam otworzyć oczy, ale nie mogłam. Czułam się taka słaba…
- Zastanawiam się, jak udało się im ją postrzelić, skoro była z tobą. Jesteś przecież
szybszy, od wszystkich pocisków na świecie – zapytał pierwszy głos, tuż zza mojej głowy. To
chyba był jakiś mężczyzna.
- Nie wiedziałem, że dostała. Dopiero w motorówce… Chyba w życiu nie doczyszczę
plam z krwi – burknął tamten w odpowiedzi. Nie potrafiłam skupić się na słowach.
Odrętwienie obezwładniało nie tylko ciało, ale i umysł.
- Powiedziałeś jej przynajmniej, co się dzieje? – Mężczyzna za mną, nadal próbował
czegoś się dowiedzieć.
- Nie zdążyłem, ale i bez tego świetnie sobie poradziła.
Usłyszałam ciężkie westchnienie. O czym oni gadają? Nagle zaczęłam powoli kojarzyć
fakty. Gdzie ja jestem? Boże, byłam w motorówce. Czyli się utopiłam? Muszę się obudzić!
Jęknęłam przeciągle.
- No nareszcie – mruknął głos z tyłu.
Otworzyłam niepewnie oczy. Jaskrawe światło zmusiło mnie do zakrycia ich dłońmi.
Powoli zaczynałam rozpoznawać kształty. Leżałam na łóżku. Ale to z pewnością nie było moje
łóżko. Jasnoróżowe ściany w najmniejszym stopniu nie przypominały mojego pokoju.
Rozejrzałam się niepewnie. Tuż nade mną pochylała się spięta twarz nieznajomego mi
chłopaka. Krótko przystrzyżone czarne włosy, dodawały szarym oczom niezwykłego uroku.
- Żyjesz? – zapytał niepewnie.
- To akurat chyba widać – odparła cynicznie osoba, zajmująca wiklinowy fotel pod
ś
cianą. Widok kpiącego uśmiechu wywołał falę wspomnień.
- Gdzie ja jestem? – wychrypiałam. Czułam się, jakbym połknęła pudełko żyletek.
- Spokojnie, zaraz wszystko ci wyjaśnimy… - brunet starał się załagodzić sytuację.
Raptem przyjrzałam się swojej piersi. O tym, że w ogóle byłam ranna, świadczyła tylko
zakrwawiona koszulka.
- Przecież zostałam postrzelona – wyszeptałam zszokowana. – To niemożliwe.
- Na szczęście, kula utknęła na jednym z żeber, więc mogłem cię szybko uleczyć.
Otworzyłam szerzej oczy.
- Kim wy, do cholery, jesteście?!
- Mówiłem, żebyś ją zakneblował – mruknął blondyn, krzyżując leniwie ręce na piersi.
Cała ta sytuacja, wyraźnie go bawiła.
Brunet zrezygnowany przejechał dłonią po twarzy.
- To może ja ci wyjaśnię. Jestem Vincent. Speed’a już chyba poznałaś.
Spojrzałam w kierunku fotela. Chłopak ironicznie uchylił kapelusza. Posłałam mu
mordercze spojrzenie.
- Ale kim wy jesteście? – drążyłam dalej. Było już oczywiste, że do zwykłych ludzi nie
można ich zaliczyć.
- Łowcami Dusz.
Zatkało mnie. Czekałam na puentę, jednak nie wydawało się, by miała ona nastąpić.
Wariaci, jak nic. Co ja tu w ogóle robię?
- Jesteście stuknięci – oświadczyłam z politowaniem.
- Tak myślisz? – Speed nagle znalazł się u stóp łóżka, opierając się nonszalancko o
ś
cianę.
Otworzyłam szerzej oczy. Cholera, nie dość, że wariaci, to jeszcze niebezpieczni.
Muszę wiać. Gwałtownie wstałam z łóżka i rzuciłam się ku drzwiom. Palący ból w piersi
przeszył całe moje ciało, znajoma ciemność, spowiła otoczenie. W ostatniej chwili pochwyciły
mnie czyjeś silne dłonie. Zielone oczy Speed’a, przypatrywały mi się rozbawieniem.
- Jeśli chciałaś znaleźć się w moich ramionach, wystarczyło poprosić – mrugnął do
mnie, kładąc z powrotem na łóżku. Zamachnęłam się, by go uderzyć, ale gładko uchylił się od
ciosu, posyłając mi szeroki uśmiech.
- Musisz na razie uważać, regeneracja tkanki jest dość powolnym procesem, a moja
krew może działać na ciebie w inny sposób, niż na resztę… - Vincent zmarszczył czoło.
- Twoja krew? – Aż usiadłam, ale Speed popchnął mnie z powrotem na poduszki.
- Musieliśmy ci jej trochę przetoczyć. Tak się składa, że ma całkiem przydatne
właściwości.
Moje spojrzenie musiało wyrażać głębokie niedowierzanie, bo Speed wywrócił oczami
i wyjął zza pasa sztylet, podając go Vincentowi, który jednym płynnym ruchem, naciął swój
lewy nadgarstek. Krzyknęłam, odsuwając się na bezpieczną odległość.
- Zwariowałeś?!
- Nie wrzeszcz, tylko patrz – poinstruował mnie Speed. Niechętnie przeniosłam wzrok
na otwartą ranę i aż otworzyłam usta. Skóra wprost zrastała się na moich oczach. Drobne
włókna łączyły się, tworząc nową tkankę, aż po kilku sekundach, o urazie świadczyło tylko
lekkie zaczerwienienie.
- Powinnaś zobaczyć swoją minę – cyniczny głos przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Ale… jak to możliwe? – wyjąkałam, nadal nie rozumiejąc.
- Właśnie to próbuję ci od kilku minut wytłumaczyć – odetchnął Vincent.
To się nie trzyma kupy. Najpierw blondyn, jak gdyby nigdy nic biega z
ponaddźwiękową szybkością a teraz on… Nie przychodzi mi do głowy żadne logiczne
wytłumaczenie. Jak coś takiego może w ogóle istnieć? Chociaż w sumie, z biologicznego
punktu widzenia, moje umiejętności także nie mają racji bytu…
- Jak już mówiłem, jesteśmy Łowcami Dusz – kontynuował. – Dbamy o równowagę
między światem zmarłych, a światem żywych.
- Czytaj: odsyłamy wszystkie wredne duchy tam, gdzie ich miejsce – podsumował
Speed, oglądając swój kapelusz. Vincent posłał mu piorunujące spojrzenie.
- Tak to wygląda w skrócie – przyznał. – Ale w gruncie rzeczy, jest to dużo bardziej
skomplikowane.
Wolałam się nie odzywać. Nadal nie byłam w stanie pojąć tego wszystkiego.
- Według legendy, pierwsi Łowcy zostali wybrani przez samą Śmierć. Nawiązano
sojusz, w imię którego stali się stróżami porządku między ludźmi, a zmarłymi. Śmierć
obdarzyła ich nadnaturalnymi zdolnościami, dzięki którym potrafili zapanować nad duchami.
No i wtedy doszło do buntu. – Vincent obserwował moje reakcje, jednak widząc ich brak,
ciągnął dalej. – Niektórzy byli niezadowoleni ze swoich talentów, uważając je za mniej
przydatne od pozostałych. Nie rozumieli, jak siła perswazji, może być porównywalna z
telekinezą. Dlatego doszło do rozłamu. Grupa Łowców wystąpiła przeciw Śmierci. Nie
przewidzieli, że mogą nie być w stanie stawić jej czoła. Powstanie upadło, a jego członkowie
oraz ich potomkowie, zostali wyklęci, poprzez pozbawienie dusz. I tak to wszystko się
skończyło. Zarówno my, jak i Potępieni nadal żyjemy, umieramy i rodzą się kolejni.
- Aha – mruknęłam skonsternowana. Tak samo czułam się, gdy przedszkolanka,
próbowała mi wmówić, że Mikołaj istnieje, podczas, gdy ja już od kilku lat wiedziałam, że to
totalna bzdura.
- Nie wyglądasz na przekonaną – stwierdził, wykrzywiając twarz w grymasie
niezadowolenia.
- A ty z miejsca byś uwierzył, gdyby ktoś opowiedział ci coś takiego?
- Cóż, gdy dowiedziałem się, kim ty jesteś, też miałem pewne opory…
Przyjrzałam mu się wnikliwie.
- A kim, według ciebie, jestem? – zmrużyłam oczy, niczym żmija.
Posłał Speed’owi zdezorientowane spojrzenie. Ten wzruszył przepraszająco ramionami.
- To ona nie wie?! – krzyknął i podniósł się z krzesła. – Jezu! Dziewczyno, w jakim
ś
wiecie ty żyjesz?!
- Bardzo trafne pytanie – odparłam z westchnieniem.
- Jesteś córką Śmierci. Jedyną córką. – Jego głos stał się dużo bardziej opanowany.
No zaraz coś mnie trafi!
- A wy znowu swoje! Jasne, skoro jestem adoptowana, to znaczy od razu, że moją
matką jest Śmierć. A kto ojcem? Zajączek Wielkanocny?
Zanim zdążyłam zareagować, Speed ściągnął rękawiczkę z mojej prawej ręki. Zabrałam
ją, niczym oparzona, bynajmniej nie dlatego, że zobaczyłam płomień jego życia, który swoją
drogą był chyba najjaśniejszym, jaki przyszło mi kiedykolwiek oglądać, ale dlatego, że w
chwili zetknięcia się naszych palców, poczułam coś dziwnego. Przyjemne łaskotanie, którego
zdecydowanie nie chciałam odczuwać.
- Przyjrzyj się swojemu nadgarstkowi – wzruszył ramionami, odchodząc kawałek.
Widziałam go już setki razy. Wygląda dokładnie tak samo, jak kilkanaście lat temu.
- No i co? – spytałam, czekając na dalsze instrukcje.
- Wiesz, co to jest?
Posłałam mu spojrzenie, oceniające jego inteligencję.
- Znamię. Do tego całkiem symetryczne. Ale nie widzę w nim niczego
nadzwyczajnego. – odparłam zgodnie z prawdą.
Wzniósł oczy ku niebu z miną, świadczącą o jego próbach zachowania samokontroli.
- A przedstawia Ankh, krzyż egipski. Klucz życia i śmierci.
Przeniosłam skonsternowana wzrok na dziwny krzyżyk z pętelką. Nic dziwnego, że go
nie znam. Opuściłam wszystkie lekcje z historii Egiptu, uganiając się za umierającymi.
- To dlatego wyglądałeś na takiego zszokowanego, gdy go zobaczyłeś? – spytałam, nie
odwracając wzroku od symbolu.
- Wiesz, nie codziennie ma się okazję poznać córkę szefowej.
Spojrzałam na niego spod byka.
- Ale to jest znak życia i śmierci, tak? Więc skąd myśl, że jestem akurat córką Śmierci,
a nie Życia?
- Gdyby twoim ojcem było Życie, to zamiast latać po domach, spędzałabyś bite
dwadzieścia cztery godziny na porodówce – podsumował z westchnieniem, wracając na fotel.
Postanowiłam udać, że tego nie słyszałam.
- No dobra, przyjmijmy, że faktycznie jestem córką Śmierci. Ale dalej nie rozumiem, co
to tak właściwie zmienia…
- Chociażby to, ze Potępieni zrobią wszystko, żeby przejąć twój, hmm … dar, zanim
skończysz osiemnaście lat – podsumował Vincent.
Wreszcie zaczęłam dopasowywać do siebie poszczególne elementu układanki. Ale
nadal jednego nie rozumiałam…
- Zaraz, a co ma do tego mój wiek?
- Wiek ma kluczowe znaczenie. Póki co, jesteś naznaczona tylko jednym znakiem, gdy
skończysz osiemnaście lat, pojawi się kolejny, przypieczętowujący twoje dziedzictwo, który
uniemożliwi odebranie ci umiejętności.
To już zaczyna zakrawać o farsę.
- I mam uwierzyć, że tak po prostu wyskoczy mi kolejne znamię? Co tym razem? Kosa?
Znudzony Speed ściągnął koszulę, odsłaniając swoje plecy. Starałam się ze wszystkich
sił nie myśleć o posągowych kształtach jego barków, skupiając całą uwagę na dziwnym
symbolu, tuż nad prawą łopatką. Przypominał ten, który miał na nadgarstku, tylko ciemniejszy,
większy.
- Dokładnie. Tak po prostu. Jednak przypuszczam, że to nie będzie kosa – zamknął
temat Vince.
- A więc, to Potępieni mnie ścigali? – upewniłam się, nie wiedząc, co o tym wszystkim
myśleć.
- A znasz innych świecących ludzi? – Cynizm Speed’a zaczynał powoli działać mi na
nerwy. Przed oczami stanęła mi twarz chłopaka w zaułku.
- Ten czarnowłosy, którego znokautowałam… kim on był?
Vincent posłał blondynowi zdziwione spojrzenie.
- Volt. Szczerze mówiąc, powinienem się go spodziewać – odparł, zapinając koszulę.
- Znokautowała Volta? – Zszokowane mina Vincenta nadszarpnęła moją dumę. Czy on
myśli, że dziewczyna nie potrafi się obronić?
Twarz Speed’a rozświetlił uśmiech.
- To był najlepszy cios, jaki miałem okazję oglądać – przyznał, a ja poczułam, jak moja
duma wraca do pierwotnego stanu. Nie spodziewałam się takiego komplementu, a już na
pewno nie z jego ust. Tak mówił do mnie tylko Will… Usiadłam gwałtownie.
- Muszę natychmiast wracać do domu! – Spanikowana rozejrzałam się po pokoju, w
poszukiwaniu bluzy.
- Spokojnie, co się dzieje?
- Will nie wie, gdzie jestem... – Tak nawiasem, to ja też.
- Kim jest Will? – Zwrócił się do Speed’a półgębkiem Vincent.
Wyjrzałam przez okno. Ciemne uliczki w niczym nie przypominały mojej dzielnicy.
Wygląda na to, że jestem po drugiej stronie rzeki…
- Poltergeistem. Mieszka w jej pokoju – wyznał konspiracyjnym tonem.
- Mieszka razem z duchem faceta?! – Zachowywali się, jakby mnie tu nie było.
- No, i nawet nie są… no wiesz… Dasz wiarę? Tak też można żyć! - odparł z
rozbawieniem Speed.
Posłałam obojgu piorunujące spojrzenia. W przeciwieństwie do blondyna, Vincent się
zmieszał.
- Muszę iść do domu – oświadczyłam z pełną mocą. – Właściwie, to która jest godzina?
- Dochodzi ósma – Speed spojrzał na zegarek.
Z niedowierzaniem wbiłam wzrok w różową tarczę ściennego zegara. Jakim cudem
może być ósma?
- To ile ja byłam nieprzytomna?
- Jakieś dwadzieścia dwie godziny.
Otworzyłam usta w zdumieniu. Dwadzieścia dwie godziny?! Prawie całą dobę?! Will
mnie zabije…
Upewniając się, że jestem wystarczająco silna, wstałam z łóżka. Na szczęście, zawroty
głowy nie powtórzyły się, choć do pełnej sprawności było jeszcze stanowczo daleko.
- Muszę iść. Już.
- Jedyne, co musisz, to tu zostać.
- Nie ma mowy, nikt nie ma pojęcia gdzie jestem! No właśnie, może ktoś mnie oświeci,
gdzie tak właściwie jesteśmy? – sfrustrowana rozejrzałam się po pokoju.
- W Filadelfii – poinformował mnie łaskawie Speed. Tyle to ja sama się domyśliłam.
- Po drugiej stronie rzeki?
- Jak widać…
Przejechałam ręką po twarzy. Chyba nie miałam co liczyć na bardziej szczegółowe
dane. Wszystko jedno. I tak muszę się stąd wydostać. Skierowałam się ku drzwiom. Vincent
zablokował mi jedyną drogę ucieczki.
- Nawet o tym nie myśl. A jak dopadną cię Potępieni? Zostajesz tutaj! Jesteśmy
odpowiedzialni za twoje bezpieczeństwo! Nie po to cudem cię odratowałem, żebyś teraz
samotnie wałęsała się po mieście, do tego w środku nocy!
Skrzyżowałam ręce na piersi, próbując ukryć złość. Czyli do osiemnastki mam latać z
ochroniarzem? Oni chyba żartują!
- Nie będzie sama – uciął krótko Speed, nakładając kapelusz. – Ja z nią pójdę.
Vince przyjrzał nam się badawczo, unosząc brwi. Mi też nie podobał się pomysł
spędzenia dodatkowych godzin z cynicznym blondynem, jednak jeśli to jedyne wyjście…
- Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł – zaczął poważnie.
- Wiesz równie dobrze jak ja, że ze mną jest najbezpieczniejsza. – Speed chwycił mnie
za ramię, prowadząc ku drzwiom.
- Wiem – mruknął zrezygnowany Vincent, schodząc nam z drogi.
- Jeszcze dzisiaj wrócimy – odparł mój świeżo nabyty ochroniarz i przepuścił mnie w
progu, uniemożliwiając pożegnanie.
Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że korytarz, w którym staliśmy, był częścią
mieszkania. Naprzeciw znajdowały się dwie pary drzwi, prowadzące prawdopodobnie do
innych pokoi. Ruszyliśmy w stronę małego pomieszczenia. Podłoga zagracona książkami, para
wyblakłych foteli i równie stary dywan, wskazywały na częstotliwość użytkowania miejsca.
Przy tym bałaganie, mój pokój wydawał się być nienagannie czysty. Starając się nie
przewrócić, dobrnęłam do wyjścia. Wyszliśmy na klatkę schodową, aż wreszcie znalazłam się
na zewnątrz. Stałam przed wiekową kamienicą, która praktycznie niczym nie odbiegała od
pozostałych. Więcej wniosków nie byłam w stanie wyciągnąć, gdyż Speed wcale nie miał
zamiaru na mnie czekać.
- Gdzie ci się tak śpieszy? – wydyszałam, gdy w końcu udało mi się go dogonić.
- Chyba raczej, gdzie mi się tak wlecze – odburknął, chowając ręce do kieszeni.
- Nie jesteś przyzwyczajony do normalnej prędkości, co?
- Dla mnie normalna prędkość zaczyna się gdzieś koło ośmiuset kilometrów na godzinę
– odparł lekko. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Dlaczego moim ochroniarzem nie mógł
zostać Vince? Wydawał się być o wiele bardziej sympatyczny.
- Przepisałeś się do naszej szkoły, żeby mnie obserwować? – spytałam, otulając się
ciaśniej, zakrwawioną bluzą. Jak nic, muszę zabrać z pokoju coś czystego.
- Nie masz przypadkiem zbyt wysokiego mniemania o sobie? – posłał mi swój firmowy
kpiący uśmiech. – Po pierwsze, ja się nie przepisałem do twojej szkoły, tylko zapisałem, a po
drugie, zrobiłem to, by obserwować nie ciebie, tylko Volta.
Skonsternowana zmarszczyłam brwi.
- To ty nigdy nie chodziłeś do szkoły?
- Nie, po co miałbym to robić? Jestem Łowcą Dusz, do tego nie trzeba wyższego
wykształcenia.
Pewnie miał rację. Na co mu szkoła, skoro i tak nie będzie robił niczego innego w
ż
yciu…
- To na czym polega wasza praca? – niepewnie zerknęłam na mijających nas
przechodniów. Skręciliśmy w kolejne skrzyżowanie.
- Jesteśmy kimś w rodzaju stróżów porządku, tyle że wśród duchów. Ci, co źle przeżyli
swoje życie, pokutują na ziemi. Jeśli któryś z nich nadużywa swojej wolności, wysyłamy go do
zaświatów, gdzie od razu jest sądzony i wszyscy wiemy, co go czeka – mrugnął do mnie. –
Nawet nie masz pojęcia, jak wiele cholernych poltergeistów ma problem ze spokojnym
odpokutowaniem swoich grzechów. Horror. Dlatego, ktoś musi się nimi zająć, kiedy zaczynają
przekraczać granicę i dawać się we znaki ludziom…
- I tylko tyle? – zdziwiła mnie prostota tego zadania. W sumie, było całkiem oczywiste.
Spojrzał na mnie, jak na wariatkę.
- Tylko? Chyba aż tyle. Ty myślisz, że po co mamy te wszystkie umiejętności? Wierz
mi, nie znam żadnego ducha, który poszedł do zaświatów z własnej, nieprzymuszonej woli.
Zastanowiłam się nad jego słowami. Chyba jednak źle oceniłam sytuację. Wyobraziłam
sobie wściekłego Willa. Za nic w świecie nie chciałabym być ofiarą jego gniewu. Na pewno,
nie wyszłabym z tego w jednym kawałku. Kątem oka, spojrzałam na blondyna. On nie miał
wyboru, musiał walczyć. To by tłumaczyło jego zwinność. I idealne mięśnie brzucha. Szybko
wyrzuciłam z głowy ostatnią myśl.
- A jak właściwie zostałeś Łowcą? – Przygaszone światła latarni, rzucały cień na
sylwetkę Speed’a, ale mimo to, mogłam dostrzec lekki grymas na jego twarzy.
- Łowcą się nie zostaje, tylko rodzi – oznajmił stanowczo, dając mi do zrozumienia, że
uważa temat za zamknięty.
Westchnęłam ciężko, rozglądając się po okolicy. Nigdy nie byłam po drugiej stronie
rzeki. Widocznie ludzie, którzy tu umierają, nie należą do moich obowiązków. Właśnie… Nie
miałam przeczucia, że ktoś dzisiaj umrze. Przeanalizowałam cały ten czas, odkąd odzyskałam
przytomność. Nikt dziś nie umrze? Ciekawe. Coś takiego przytrafiło mi się może ze dwa razy.
- Hydrofobia. – Speed wyrwał mnie z zamyślenia.
Spojrzałam na niego pytająco. Wywrócił oczami.
- Masz hydrofobię i to dosyć poważną. Skąd?
Zacisnęłam pięści. Nie lubiłam tego wspominać, a już na pewno nie lubiłam o tym
opowiadać. Odetchnęłam głęboko. Miałam wtedy dwanaście lat i jeszcze nie do końca byłam
przekonana, co do swoich umiejętności. Dokładnie pamiętam auto wpadające do jeziora,
topiących się ludzi, krzyczących o pomoc… A ja nie mogłam im pomóc. Mogłam tylko
powiedzieć, że już czas, podczas, gdy oni się dusili…
- Wypadek na jeziorze – wyszeptałam drżącym głosem, starając się wyprzeć z umysłu
potworne obrazy.
Speed pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Musiałaś ich zabrać z tego świata?
- Tak – odparłam cicho, odwracając wzrok. Ze wszystkich rodzajów śmierci,
najbardziej nienawidziłam morderstw i wypadków. Były to jedne z tych sytuacji, gdzie
trzymanie umierającego za dłoń, było niemożliwe. Ale musiałam nawiązać kontakt wzrokowy.
Nie ma nic gorszego, niż stać bezczynnie, bez możliwości jakiejkolwiek pomocy, gdy ofiara o
nią błaga…
- Ilu, tak właściwie, już zabrałaś? No, powiedzmy mniej więcej… – spytał, wpatrując
się w dal.
Spuściłam głowę, marszcząc brwi.
- Dobra, może to nie było najlepsze pytanie… - mruknął zakłopotany, poprawiając
kapelusz.
- Trzy tysiące dwadzieścia sześć – wyszeptałam odwracając wzrok.
Usłyszałam, jak wciąga powietrze.
- Liczysz ich? – W jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie.
- To przecież ludzie. Nie potrafiłaby inaczej. W końcu, umierają po części przeze
mnie…
Kątem oka zauważyłam, jak uniósł rękę, chcąc położyć ją na moim ramieniu, ale cofnął
ją w połowie drogi.
- Nie możesz się obwiniać. To tak, jakbyś miała wyrzuty sumienia, że oddychasz.
Posłałam mu cierpki uśmiech.
- Ale to, że oddycham nikogo nie zabija – przypomniałam mu, skręcając w kolejną
uliczkę.
- Masz chociaż pojęcie, jak ważne jest to, co robisz? Co by się działo, gdyby ludzie nie
umierali? Błagaliby o odejście. Jesteś ich jedyną nadzieją, wielu traktuje cię, jak zbawienie.
Nie zapominaj o tym – oświadczył surowo i pochylił twarz, kopiąc kamień.
Spojrzałam w niebo. Miliony gwiazd zdawały się powtarzać jego słowa. Jak
wyglądałby świat bez śmierci? Bez strachu, że za moment wszystko się może skończyć? Czy
byłoby lepiej? Odpowiedź była oczywista. Nie. Wszystko byłoby nie tak. Życie straciłoby
swoją wyjątkowość, niepowtarzalność. Ludzie chcieliby odejść, a mimo to, nie byłoby to
możliwe. Pozostałby tylko ból. Śmierć rzeczywiście jest formą zbawienia. I jedyną nadzieją na
ocalenie.
- Może i masz rację – przyznałam niechętnie.
- Ja zawsze mam rację. Możesz już zacząć się do tego przyzwyczajać – uśmiechnął się
kpiąco i wprowadził do autobusu. Pokonanie całej drogi pieszo, zajęłoby nam na pewno całą
noc. Aż takim nadmiarem czasu nie dysponowaliśmy. Kierowca przyjrzał nam się
podejrzliwie.
- Ja i autobus. Już niżej nie mogę upaść – mruknął pod nosem, w oczekiwaniu na bilety.
– Mam nadzieję, że nikt mnie tu nie rozpozna.
Wzniosłam oczy ku niebu i zajęłam jedyne wolne miejsce. Kto by pomyślał, że o tej
porze, może być aż tylu pasażerów… Speed stanął obok, spoglądając na mnie spod byka.
Niezrażona, posłałam mu promienny uśmiech i wbiłam wzrok w uciekające za oknem miasto.
Rzędy domów i kamienic, zlewały się w wielobarwną plamę, we wszystkich odcieniach brązu i
szarości. Gdzie niegdzie, dało się zauważyć jasne światła latarni.
Więc jestem córką Śmierci. W sumie, zawsze wiedziałam, że coś jest ze mną nie w
porządku. Teraz przynajmniej wiem co. Ale nie spodziewałam się, aż takich rewelacji. To
wszystko brzmi, jak jakiś chory żart. A mimo to, jest prawdą. Życie nigdy nie było dla mnie
sprawiedliwe…
Dojechaliśmy na mój przystanek. Już widziałam dom. Światła paliły się we wszystkich
oknach, prócz mojego pokoju. Przełknęłam głośno ślinę. Oni muszą się martwić. Obraz
zapłakanej mamy, nie dawał mi spokoju. Ale nie mam wyboru. Jeśli się dowiedzą, również
będą w niebezpieczeństwie. Nie mogę na to pozwolić. Oni nie mają z tym nic wspólnego.
- Idziesz wreszcie, czy masz zamiar dojechać na koniec miasta? – Uszczypliwy głos
Speeda przywołał mnie do rzeczywistości.
Pospiesznie opuściliśmy autobus. Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz, odganiając
resztki sennej atmosfery.
- Gotowa? – spytał, taksując mnie wzrokiem.
- Na co?
Uśmiechnął się szelmowsko, odsłaniając śnieżnobiałe uzębienie.
- Na pokonanie bariery dźwięku – odparł, podchodząc bliżej. – Zamknij oczy.
- Nie wiem, czy to najlepszy pomysł… - wymamrotałam sparaliżowana strachem.
- To jedyny sposób, na bezszelestne dostanie się do twojego pokoju. Zamknij oczy –
powtórzył, łapiąc mnie w pasie i unosząc na rękach. Posłusznie wypełniłam polecenie,
przywierając do niego całym ciałem. Omiótł mnie słodki zapach.
- A teraz odpręż się i nie krzycz, na litość boską. Wczoraj słyszało cię chyba całe miasto
– wyznał rozbrajająco.
- Bardzo śmieszne – odmruknęłam i odetchnęłam, przygotowując się na najgorsze. A
jak nie trafi w okno?
- Na trzy, ok.? Raz…
A co, jeśli naprawdę nie uda mu się trafić w to przeklęte okno? Kosmata panika
uśmiechnęła się do mnie szeroko.
- Dwa…
A może jest zamknięte? Czy on w ogóle to sprawdził? Oczywiście nie! Boże, ten wariat
zaraz mnie zabije! Zginiemy!
- Trzy – wyszeptał w chwili, gdy już miałam zacząć panikować i masa zimnego
powietrza przyszpiliła mnie do jego torsu. Umrzemy! Co za paradoks. Córka Śmierci umrze!
Wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy i poczułam, jak stopy Speeda lądują
miękko na dywanie.
- Możesz już mnie puścić – powiedział, przerywając ciszę. - No chyba, że wolisz
jeszcze się poprzytulać. Ja tam nie mam nic przeciwko.
Niepewnie puściłam jego szyję, po czym postawił mnie na ziemi. Dopiero po chwili
doszło do mnie, że pokój wygląda, jak poligon. Drzazgi połamanego krzesła i stołu, leżały
dosłownie wszędzie. Powyrywane kartki z książek, właśnie opadały na podłogę, zmiecione
podmuchem, wywołanym przez Speeda. Tylko samotna postać na łóżku, wbiła we mnie
gniewny wzrok. Piwne oczy połyskiwały groźnie.
No to mam przechlapane…
Rozdział 4
- Jesteś najbardziej zaskakującą osobą pod słońcem, choć nie mam pojęcia, czy to
dobrze, czy źle – powiedział mi kiedyś Will, gdy oświadczyłam mu, że zamierzam zostać
kierowcą rajdowym. Oczywiście miesiąc później, nie chciałam już być rajdowcem (wtedy
zapragnęłam być snajperem, ale to inna historia), lecz nadal wspominałam słowa, które wyryły
się w mojej pamięci. Zastanawiałam się, czy i teraz go zaskoczyłam. Bo to, że udało mi się go
wkurzyć, stwierdziłam bez większych problemów.
Wkurzanie poltergeista, to zdecydowanie nienajlepszy pomysł. W przeciwieństwie do
nieszkodliwych zjaw, są cielesne, choć niewidzialne dla ludzi (no, przynajmniej większości). A
skoro są cielesne, to nie mają żadnych oporów, przed używaniem siły fizycznej i daję słowo,
uwielbiają to robić. Do tego dochodzi jeszcze cała gama umiejętności psychokinetycznych,
przez co obcowanie z poltergeistem, można porównać do spotkania oko w oko z
niedźwiedziem. A wszyscy wiemy, co potrafi wkurzony niedźwiedź…
- Jak mogłaś, Charlie?! – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Zdemolować własny pokój i
wyjść bez słowa?! Nie sądziłem, że stać cię na coś takiego! – wyrzucił z siebie. Porozrzucane
kartki uniosły się niebezpiecznie, pod wpływem gniewu ducha. Wydawał się w ogóle nie
dostrzegać Speed’a, który najwyraźniej świetnie się bawił.
Otworzyłam szerzej oczy. On chyba żartuje…
- Wczoraj o mały włos nie zginęłam, a ciebie obchodzi tylko to, że coś rozwaliło mi
pokój?! – warknęłam, świdrując go wzrokiem.
Usłyszałam, jak Speed parska śmiechem. Z nim policzę się później.
Will pobladł i wstał z łóżka. Chyba nie spodziewał się takich rewelacji.
- Co? – wyszeptał oszołomiony, doszukując się urazów na moim ciele. Na widok
zakrwawionej bluzy, otworzył usta.
- Ty krwawisz! – wykrzyknął, podbiegając do mnie.
- Raczej krwawiłam – poprawiłam go cierpko, gdy próbował odnaleźć zasklepione
rany. Nadal nie mogłam uwierzyć, jak mógł sądzić, że tak po prostu zwiałam.
Nie wyglądał na uspokojonego. Wręcz przeciwnie. Takiej paniki w jego oczach nie
widziałam od lat.
-Wiedziałeś, że jestem adoptowana? – spytałam bez ogródek, nie zważając na jego
troskliwe gesty. Może i nie jest to odpowiedni moment, ale z drugiej strony, nigdy nie
odznaczałam się jakimś przesadnym wyczuciem taktu.
Osłupiały wyraz twarzy ducha, pozbawił mnie wszelkich wątpliwości. Poczułam, jak
krew powoli zastyga w moich żyłach.
- Wiedziałeś… – wycedziłam gorzko. – Ty od początku wiedziałeś.
Nie odpowiedział. Zdawało mi się, że próbował szukać zrozumienia w moich oczach.
Musiałam go rozczarować.
- Charlie… – zaczął niepewnie, wyciągając do mnie dłoń. Natychmiast się cofnęłam,
starając się jednocześnie zapanować nad drżącymi rękoma.
- I nic mi nie powiedziałeś… – kontynuowałam przez ściśnięte gardło.
- Złożyłem przysięgę, nie mogłem! Musiałem cię chronić! Twoja matka… – bronił się,
jakby szukając dobrej wymówki.
- To ona cię zatrudniła, tak?! – Na wspomnienie osoby, przez którą teraz tkwię w tym
bagnie, zupełnie przestałam powstrzymywać nagromadzone emocje.
- Charlie, to nie tak…
- Przez te wszystkie lata byłeś tu, nie dlatego, że chciałeś, tylko dlatego, że to była
twoja robota, tak?! Zająć się bękartem Śmierci!
- Naprawdę chciałem tu być, z tobą… – tłumaczył z coraz większym bólem
wymalowanym na twarzy. Nie słuchałam go.
- Przestań wreszcie kłamać! – wysyczałam wściekła. – Myślałam, że jesteś moim
przyjacielem! Jedynym przyjacielem!
- Bo jestem! – podbiegł do mnie, unieruchamiając moje ramiona w swoim żelaznym
uścisku. – Posłuchaj mnie! Ja nigdy niczego nie udawałem!
Zacisnęłam powieki, odcinając się od jego spojrzenia. Za drzwiami dało się słyszeć
ciężkie kroki, zmierzające ku schodom. Josh mógł mnie usłyszeć. Cholera. Trzeba się stąd
szybko zmyć.
- Więc skoro zatrudniła cię moja matka, to myślę, że mając w sobie jej krew, mogę cię
sama zwolnić z tego przykrego obowiązku – oznajmiłam chłodno, próbując powstrzymać
wiązankę przekleństw, którą miałam na końcu języka.
Usłyszałam, jak wciąga głośno powietrze. Jego martwe palce wpiły się mocniej w moją
skórę.
- Charlie, nie rób tego… jeśli mnie zwolnisz, nie będę mógł cię namierzyć… Boże, a
jeśli coś ci się stanie?! Charlie, błagam cię… – wyrzucał z siebie bez większego ładu i składu,
potrząsając mną, niczym szmacianą lalką. Obłęd w jego oczach nie był ani trochę udawany.
Ale dla mnie nie miało to już żadnego znaczenia.
- Odejdź, Will – oświadczyłam oschle. – Jesteś wolny.
Kroki na schodach stawały się coraz donośniejsze. Odetchnęłam głęboko, posyłając mu
ostatnie spojrzenie. Opuścił dłonie, wpatrując się we mnie skamieniałym wzrokiem. Znałam go
na tyle dobrze, by wiedzieć, że cierpiał. Ale z pewnością nie tak, jak ja.
On pewnie żałuje tylko, że stracił robotę.
Odwróciłam się w stronę okna. Speed, jakby czytając w moich myślach, błyskawicznie
poderwał mnie z ziemi i zanim zdążyłam choćby mrugnąć okiem, już staliśmy na równo
przyciętym trawniku po drugiej strony ulicy. Próbował mnie ostrożnie postawić, ale chwilowo
miałam szczerze gdzieś, czy będzie boleć, czy nie.
Wyrwałam się z jego uścisku, upadając z hukiem na mokrą od rosy ziemię. Nie miałam
najmniejszego zamiaru się podnosić. Jeszcze nigdy nie czułam się tak oszukana.
Rozumiałam, że mogli mnie okłamać rodzice, w końcu myśleli, że w ten sposób oddają
mi jakąś przysługę. Rozumiałam, że okłamał mnie Josh, bo jakby nie patrzeć, był moim bratem
(albo raczej przybranym bratem) i musiał zachowywać się tak, jak i oni. Ale tego, że okłamał
mnie Will, ten sam Will, którego miałam za najlepszego przyjaciela, jedyną osobę, która mnie
rozumiała i wiedziała o mnie dosłownie wszystko, tego za żadną cholerę nie potrafiłam
zrozumieć.
A wiedział od początku. Nic, co było między nami, nigdy nie było prawdziwe. On był
tylko moim ochroniarzem. Zdałam sobie sprawę, że właśnie pękła ostatnia cienka nić, która
dawała mi poczucie, że moje dotychczasowe życie, było choćby w małym stopniu realne.
Wreszcie opadła szklana ściana, izolująca mnie od reszty świata. Wszystko było grą pozorów.
Od początku do końca. Moje życie było fikcją.
- Nie chcę nic mówić, ale musimy już iść. – Przepełniony troską głos przypomniał mi,
ż
e nie jestem tu sama.
- Zostaw mnie, chcę umrzeć – mruknęłam, obserwując światełko samolotu,
przemierzającego usiane gwiazdami niebo.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe. Zresztą to ty jesteś kostuchą, więc pewnie wiesz, że
nic z tego – westchnął ironicznie Speed, siadając obok mnie.
Spojrzałam na niego spod byka. Wzruszył ramionami i przyjrzał mi się uważnie. Jego
spojrzenie było tak intensywne, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie jestem
naga. Zerknęłam dyskretnie na zakrwawione ubrania. Na szczęście były w jednym kawałku.
- Dlaczego go zwolniłaś? – W jego oczach pobłyskiwało zaciekawienie.
- Bo mnie okłamał – wymamrotałam ponuro. – Jak miałabym mu zaufać, skoro
wszystko było jednym wielkim kłamstwem? – wbiłam paznokcie w miękką ziemię.
- Ale chciał cię chronić – zauważył przezornie, czekając na moją odpowiedź. Wydawał
się być autentycznie zafascynowany. Ale ja nie miałam najmniejszej ochoty wdawać się z nim
w dyskusję.
- A co ty byś zrobił, gdyby nagle okazało się, że Vince tak naprawdę jest twoją niańką?
– rzuciłam zniecierpliwiona.
Zastanowił się. Przekrzywiłam głowę, chcąc lepiej go widzieć. Delikatny uśmiech
rozświetlił jego twarz, skrytą w cieniu ronda kapelusza.
- Porządnie mu przyłożył.
Parsknęłam śmiechem, nie mogąc się powstrzymać, choć mój nastrój wcale do tego nie
skłaniał. Jak to jest, że moje życie właśnie się zawaliło, a mi wręcz panicznie chce się śmiać?
- Jeśli chcesz, nadal możemy tam wrócić, żebyś mogła to zrobić – wyszczerzył
złośliwie zęby, starając się mnie podnieść na duchu.
- Kuszące, ale wolę nie – zachichotałam, zdając sobie sprawę, że muszę wyglądać
naprawdę idiotycznie, leżąc jak ostatnia wariatka na mokrej trawie przed domem własnego
sąsiada i trzęsąc się śmiechu.
Ale chyba Speed tak nie uważał, albo zwyczajnie nie dał po sobie tego poznać, bo
chwilę później leżał koło mnie, spoglądając z uśmiechem w niebo.
Milczeliśmy chwilę, pozwalając porwać się niezakłóconemu rytmowi nocy. Wszystko
wydało się nagle tętnić życiem. Liście drzew szumiały kojąco, tworząc harmonijną melodię,
połączoną z kojącym cykaniem świerszczy. Nawet odgłosy miasta zdawały się wplatać w tą
osobliwą pieśń.
Silniejszy powiew wiatru sprawił, że zadrżałam. Leżenie na mokrej ziemi jest
stanowczo złym pomysłem. Potarłam nerwowo ramiona, jednak nadal było mi zimno. Cholera.
A na filmach to zawsze działa…
Nie widząc żadnego powodu, dla którego miałabym dalej ciągnąć to przedstawienie,
powoli wstałam. Moje mięśnie zaprotestowały boleśnie, ale miałam to gdzieś. Chwiejąc się
niebezpiecznie, spojrzałam na Speed’a. Mimo panujących ciemności, jego zielone oczy wciąż
połyskiwały żywym blaskiem.
- Cóż, dzięki za uratowanie życia. Podziękuj też ode mnie Vince’owi, należy mu się –
westchnęłam ciężko, czując ustępujące zawroty głowy. – Myślę, że sam się odprowadzisz,
więc nawet nie będę ci tego proponować – puściłam do niego oko i wsuwając zziębnięte dłonie
do kieszeni bluzy, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w dół posępnej uliczki.
Chaos, który panował w mojej głowie był nie do zniesienia. To cud, że mój mózg w
ogóle był w stanie z tym pracować. Pewnie dlatego nie od razu zorientowałam się, że ktoś
trzyma mnie za ramię, nie mając zamiaru pozwolić mi odejść. Odwróciłam się zirytowana.
- Czego znowu? – warknęłam, próbując wyswobodzić się spod zaciśniętej dłoni
Speed’a. Nie chciałam go znokautować, ale jeśli to będzie jedyny sposób…
- Czy ty naprawdę myślisz, że pozwolę ci się samej włóczyć po mieście? – spytał, jakby
miał do czynienia z osobą nie do końca sprawną umysłowo.
Zgromiłam go wzrokiem.
- Oczywiście. Bo tak właśnie zrobisz. Działam sama – oświeciłam go, nie próbując
nawet sprowadzić swojego tonu głosu do dyplomatycznego. Zresztą, co by to dało…
Zaśmiał się krótko, nawet na chwilę mnie nie puszczając. Silna dłoń wżynała się w
moje ramię. Oczami wyobraźni byłam w stanie zobaczyć ten granatowy siniak, który będzie się
na nim malował jutrzejszego ranka.
- Nie ma mowy. Idziesz ze mną – oświadczył, jakby stwierdził coś równie oczywistego,
jak to, że jest ciemno. – Nawet się nie wysilaj. Ja zawsze wygrywam.
Jego pewność siebie zapaliła obronną lampkę w mojej głowie, która wyzwoliła
zalegające pokłady nieustępliwości, chowające się w tych wszystkich zakurzonych
zakamarkach mojego mózgu. Zacisnęłam zęby, układając naprędce plan działania. Byłam
pewna, że łatwo nie pójdzie. Ale też nie jest to nierealne. Odetchnęłam głęboko, posyłając mu
zamierzone spojrzenie pełne wyrzutu. Widocznie połknął haczyk, bo zaprezentował mi ten
swój olśniewający uśmiech i poluzował miażdżący uścisk. Dobra nasza.
Czując narastającą falę adrenaliny, odwzajemniłam go, jednak nie był to grymas
pokonanego. To był uśmiech zwycięzcy.
- To zupełnie jak ja – nawiązałam z satysfakcją do jego wypowiedzi i wykorzystując w
pełni element zaskoczenia, wyswobodziłam się z uścisku, wyprowadzając jednocześnie
błyskawiczny cios nogą. Prosto w szczękę.
Speed zatoczył się do tyłu i z jękiem opadł na ziemię. Obiecując sobie w duchu, że
wyślę mojemu dawnemu nauczycielowi Taekwondo kwiaty, puściłam się biegiem wzdłuż
zaciemnionej uliczki. Echo moich kroków rozchodziło się po okolicy w złowieszczym rytmie.
Nie miałam pojęcia, ile czasu zajmie mu dojście do siebie, byłam pewna, że już nie raz
był znokautowany, w końcu przecież był Łowcą Dusz, a duchy potrafią być naprawdę wredne.
Dlatego nie oszczędzałam się i pędziłam przed siebie, jakby to miała być ostatnia rzecz w
moim życiu. Ja po prostu musiałam mu uciec. Słowo daję, byłam przekonana, że mi się uda.
Naprawdę. Ale oczywiście zapomniałam o jednym drobnym, dosłownie malusieńkim
szkopule: że próbuję prześcignąć chłopaka, który jest prawdopodobne szybszy, niż wojskowy
myśliwiec.
Więc chyba nie powinno mnie dziwić, że zaledwie po paru sekundach mojej
spektakularnej ucieczki, zmaterializował się tuż przed moim nosem.
Wyhamowałam gwałtownie, unikając w ostatniej chwili zderzenia z jego stalową
piersią. Podniosłam hardo głowę, mając zamiar powtórzyć swój wcześniejszy wyczyn, ale
zaraz skuliłam się w sobie. Jego spojrzenie było w stanie topić stal. Świetnie Charlie, teraz
rzeczywiście masz przechlapane…
- A ty dokąd? – odezwał się bez cienia strachu, czy gniewu. Pewność siebie, która
malowała się w jego oczach nie pozostawiła mi żadnych złudzeń. Traktował to wszystko, jako
dobrą zabawę. A to było potężnym ciosem w mój honor.
- Odsuń się, bo nie ręczę za ciebie – wycedziłam ostro, próbując go wyminąć. Zastąpił
mi drogę. Oczywiście. Uparty jak osioł. Miałam nadzieję, że mój kopniak przynajmniej go
zabolał.
- Nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy, po prostu musisz mi zaufać – powiedział
spokojnie, sięgając dłonią w moją stronę. Odskoczyłam do tyłu, choć wiedziałam, że to i tak
nic nie da.
Niby dlaczego miałam mu ufać? W tej chwili nie miałam zielonego pojęcia, czy istnieje
choć jedna osoba w całym kosmosie, która na to zasługiwała. Cichutki głosik odezwał się w
mojej głowie. Była taka osoba. I mieszkała niedaleko stąd. Wystarczyło tylko się do niej
dostać. Ale najpierw musiałam sobie poradzić z moim problematycznym ochroniarzem, który
podszedł niebezpiecznie blisko mnie.
Czując, jak mój mózg zamienia się w bezmyślną galaretę, jednym szarpnięciem
pozbyłam się rękawiczek. W sumie, to nie mam nawet pojęcia, po co. Spojrzałam niepewnie na
swoje ręce, zastanawiając się, co mogę nimi wskórać. Wachlarz możliwości był cholernie
ubogi. Speed przyjrzał mi się zdezorientowany, nie wiedząc, co tak właściwie robię. Ja zresztą
też.
Chcąc zyskać na czasie, wyciągnęłam dłonie przed siebie w obronnym geście. Tak
głupio nie czułam się chyba od czasu, kiedy mama postanowiła mnie przebrać za muchomora
na Halloween. Miałam cichą nadzieję, że przynajmniej wyglądam przerażająco.
- Nie. Podchodź – wyrzuciłam z siebie, cedząc każde słowo z osobna.
- Nie mamy czasu na gierki – westchnął ciężko, łapiąc mnie za rękę. Jasny płomień jego
ż
ycia rozbłysnął przed moimi oczami. – Idziesz ze mną.
Niewiele myśląc, zamknęłam mocno powieki, skupiając się z całych sił na swoim celu.
Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale sądziłam, że skoro moje słowa są niezbędne do
przeprowadzenia ludzi na tamtą stronę, to może samym dotykiem mogę wywołać coś na
mniejszą skalę. Coś jak delikatne tchnienie śmierci.
Wzmocniłam uścisk, koncentrując się na językach ognia wirujących przed moimi
oczami. Uda się, musi się udać…
Nagle płomienie zadrżały, a ja poczułam, jak całkowicie poddają się mojej woli, choć
byłam stuprocentowo pewna, że nie jestem w stanie ich zgasić. To nie był jego czas. Ale i tak
wystarczy, żebym zdążyła uciec.
Otworzyłam oczy. Nieprzytomny Speed osunął się na kolana. Osłupiała wpatrywałam
się w jego bezwładne ciało. Cholera, udało mi się. Naprawdę. Uniosłam brwi, lustrując swoje
ręce. Byłam jak żeńska wersja Supermana. Super.
Szybko puściłam gorącą dłoń czując, jak jego życie zaczyna powoli wracać do
pierwotnej formy. Miałam dosłownie kilka minut, zanim zdąży się ocknąć i ruszy na
poszukiwania. Nie było czasu do stracenia. Posyłając przepraszające spojrzenie w kierunku
pozbawionego świadomości blondyna, rzuciłam się biegiem przez znajome uliczki.
Po kilku minutach morderczego sprintu, zdyszana zatrzymałam się przed domem
Arlene. Zawsze lubiłam tu przychodzić. Było w nim coś, co zawsze dawało mi poczucie
bezgranicznego bezpieczeństwa. Pogaszone światła w oknach wskazywały na to, że wszyscy
domownicy śpią. Albo po prostu ich nie ma. Starałam się odrzucić drugą opcję.
Najciszej jak potrafię, pokonałam biały płot i dostałam się na tyły budynku. Tam był
pokój Arlene. I ku mojej bezgranicznej radości, tliło się w nim światło. Dzięki Bogu.
Sceptycznie zmierzyłam odległość, która dzieliła mnie od pierwszego piętra. Cóż, jak
dotąd wchodziłam tylko przez drzwi. Nie pomyślałam, że dostanie się tam w tej chwili, może
stanowić nie lada problem. Oczywiście normalne odwiedziny nie wchodziły w rachubę.
Dałabym sobie rękę obciąć, że moja mama (albo raczej przybrana mama) już zdążyła
skontaktować się z rodzicami Arlene.
Zdesperowana spojrzałam na lichą, różaną pergolę przy ścianie. Próba wejścia na nią
mogłaby skończyć się samobójstwem w męczarniach. Ale niewykluczone, że może też
zakończyć się sukcesem.
- Boże, mniej mnie w swojej opiece – mruknęłam, stawiając ostrożnie stopę na
pierwszej deseczce. Skrzypnęła złowrogo, uginając się pod moim ciężarem, ale nic więcej się
nie wydarzyło. Podbudowana na duchu, ostrożnie ruszyłam ku górze.
Chwilę później, cała i zdrowa, choć może trochę obdrapana, stanęłam na parapecie.
Znajome pomarańczowe ściany sprawiły, że spłynął na mnie zbawienny spokój. Arlene
siedziała na krześle, wlepiając oczy w monitor komputera. Nawet z tej odległości mogłam
wyraźnie zobaczyć rozłożoną przed nią mapę Filadelfii, na której czarnymi krzyżykami
zaznaczyła przeszukane miejsca. A zdjęcie, które stało na jej biurku nie pozostawiło mi
ż
adnych złudzeń co do osoby, której szukała. Zrobiła mi je w zeszłym roku na wakacjach.
Fala wyrzutów sumienia ścisnęły mój żołądek. Szukała mnie. Szukała, choć nigdy jej
nic nie mówiłam, choć zataiłam przed nią wszystkie moje sekrety. A mimo to wciąż jej na
mnie zależało. Zacisnęłam zęby powstrzymując łzy. Nie. Ja nie płaczę. Nigdy.
Zbierając się w sobie, zapukałam delikatnie w szybę. Arlene odwróciła się
zdezorientowana, a ja obserwowałam jej osłupiałe spojrzenie. Chyba trochę przesadziłam z
tym oknem. Wykrzywiłam gusta w grymasie, który miał być uśmiechem i wskazałam na
klamkę. Niczym oparzona poderwała się z krzesła i rzuciła się w moją stronę. Zaraz potem
dusiła mnie w swoim uścisku.
- Ch-Charlie… – szlochała spazmatycznie, wbijając swoje krwistoczerwone paznokcie
w moje ramię. Zdusiłam jęk rozpaczy, uświadamiając sobie, że to samo ramię miażdżył mi
Speed. – Myślałam… że… że nie żyjesz!
- Nie martw się, żyję, ale pożegnam się z tym światem, jeśli zaraz nie przestaniesz mnie
dusić – wychrypiałam, z trudem łapiąc oddech.
Odsunęła się ode mnie na odległość ramion. Dopiero wtedy zobaczyłam jej cienie pod
oczami. Mogłam się założyć, że nie spała od wczoraj. I to wszystko moja wina. Zacisnęłam
pięści.
Arlene zlustrowała moją sylwetkę, zatrzymując skamieniały wzrok na mojej
zakrwawionej bluzie. No to klops.
- Słodki Jezu – wyszeptała, siadając na łóżku. – Charlie, co ci się stało, do cholery?
Westchnęłam ciężko, obmyślając, co tak właściwie mogłam jej powiedzieć. Hm…
Słuchaj Arlene, nie uwierzysz, ale upaćkałam się ketchupem, albo nie… Zaatakował mnie
wygłodniały kojot, a nie mam ran, bo… bo był w ketchupie. Tak właśnie było. Hej, dlaczego
patrzysz na mnie tak, jakbyś znowu mi nie wierzyła?
Nic nie układało się w jedną całość. To był ślepy zaułek. Po raz pierwszy nie mogłam
użyć żadnego ze swoich kłamstw. Chyba najwyższy czas przestać odgrywać tę szopkę.
- Spokojnie, wszystko ci wyjaśnię, ale najpierw musimy pogadać – zaczęłam
dyplomatycznie, czując narastającą w piersi panikę. Gdybym miała choć trochę oleju w głowie,
to nie narażałabym jej na niebezpieczeństwo, tylko zeszła po tej piekielnej pergoli z powrotem
na dół i poradziła sobie jakoś sama. Ale ja, jak zwykle, postawiłam na najmniej mądre
rozwiązanie, co oznaczało oczyszczenie sumienia i wyrzucenie z siebie wszystkiego, jak na
spowiedzi.
I tak właśnie zrobiłam. Jak babcię kocham, tak długiej przemowy, która padła z moich
ust, Arlene nie słyszała chyba od tych feralnych jedenastych urodzin. Słowa wylewały się ze
mnie, niczym opętane. Opisałam jej wszystko. Od śmierci babci, przez poznanie Willa i moje
beznadziejne życie, na ostatnich wydarzeniach kończąc. Tyle że jej mina nie odbiegała zbytnio
od tej, którą miałaby słysząc wersję z kojotem.
Gdy już szczegółowo opisałam jej, jak trafiłam do jej domu, zapadła krępująca cisza.
- Więc twierdzisz, że jesteś… kostuchą – powtórzyła, marszcząc z powątpiewaniem
czoło.
Skinęłam głową, przyglądając się jej niepewnie. Nie miałam pojęcia, jak jeszcze
mogłabym ją przekonać, że mówię prawdę.
- Aha – mruknęła oschle, wbijając wzrok w pikowaną narzutę w kolorze wściekłej
ż
ółci, która pokrywała łóżko.
Cierpliwie czekałam, aż wreszcie powie coś sensownego. Musiała to jakoś przyjąć do
wiadomości, a to powolny proces. Zdenerwowanie sprawiło, że odnosiłam wrażenie, że
zamiast na krześle, siedzę na gwoździach.
- W takim razie przepowiedz mi, kiedy umrę – ściągnęła brwi z satysfakcją, jakby na
znak zadowolenia, że udało jej się znaleźć sposób na potwierdzenie moich słów.
Spojrzałam na nią z powątpiewaniem.
- Ja nie jestem jasnowidzem, Arlene. Nie mam pojęcia kiedy umrzesz. To nie działa w
ten sposób – wytłumaczyłam jej z westchnieniem..
- Więc jak inaczej mam ci uwierzyć? – podniosła się z łóżka, chodząc nerwowo po
pokoju. – Skąd mam wiedzieć, że nie zmyślasz?
- Po prostu mi zaufaj – odparłam, trzymając nerwy na wodzy. Mogłam się domyślić, że
mi nie uwierzy.
- Zrozum, ale po tych wszystkich pokręconych latach sekretów, jakoś nie mogę.
Wywróciłam oczami, odwracając głowę. Żałowałam, że tu przyszłam. Chyba już
wolałabym się męczyć z wkurzającym Speed’em. Ona miała rację. Zbyt długo to wszystko
przed nią ukrywałam. Musiałam dać jej coś, co ją przekona.
- Pamiętasz, jak trzy miesiące temu nocowałam u ciebie? Mówiłaś, że obudziłaś się w
ś
rodku nocy, a mnie nie było w domu. Powiedziałam ci, że coś ci się po prostu śniło i ty
uwierzyłaś. Ale prawda jest taka, że mnie naprawdę nie było. Wtedy niedaleko stąd miał
miejsce wypadek samochodowy – wyrzuciłam z siebie dobitnym głosem, mając nadzieję, że
zabrzmi to przekonująco.
Arlene przygryzła wargę.
- Zginęło wtedy młode małżeństwo – wymamrotała.
Czując, że to może być to, kontynuowałam:
- A pamiętasz, jak latem zeszłego roku poszłam do toalety? Wtedy, kiedy czekałaś na
zewnątrz, aż wreszcie po zniecierpliwiona weszłaś do środka, a mnie tam nie było? Byłaś na
mnie wściekła. Ale zaraz po tym, jak ja tam weszłam, widziałaś, jak drzwi same się otwierają,
prawda? – czując falę ulgi obserwowałam, jak z jej twarzy odpływają wszystkie kolory. – To
nie był przypadek, to byłam ja. Musiałam pomóc odejść staruszce z Alzheimerem pięć
przecznic dalej.
- Ale to niemożliwe – zaczęła zbita z tropu, jednak nie dałam jej dokończyć.
- I dwa lata temu. Kiedy twój dziadek miał zawał. Byłaś przy tym i słyszałaś, jak wołał
moje imię, prawda? – Arlene zupełnie przestała ukrywać oszołomienie. – Bo on mnie widział.
Widział, że po niego przyszłam. Dlatego mnie wołał. Bo wiedział, że nadszedł jego czas.
Zapadło milczenie. Ciszę przerywał tylko mój przyspieszony oddech. Arlene opadła na
łóżko, wbijając wzrok w puchaty dywan. Po jej minie zgadywałam, że nie muszę jej niczego
więcej udowadniać.
Westchnęłam cicho i usiadłam obok niej.
- A teraz mi wierzysz? – spytałam, przyglądając jej się z troską. Może jednak
powiedziałam za dużo?
- Tak. Nie mam innego wyboru – mruknęła wspierając brodę na dłoniach.
- Przepraszam, że ci nie powiedziałam – posłałam jej błagalne spojrzenie. – Ale ja sama
sobie z tym nie radziłam. Nie chciałam, żeby razem ze mną cierpiało więcej osób.
Skinęła głową na znak zrozumienia. Siedziałyśmy tak chwilę, przetaczając wzrokiem
po zagraconym pokoju. Może nie był to tak kolosalny bałagan, jaki panował w moim, ale
mimo wszystko czułam się raźniej w otoczeniu czegoś podobnego.
- Wiesz, co to znaczy? –spytała Arlene, analizując skomplikowane wzory słojów na
drewnianych panelach podłogowych.
- Co? – odwróciłam się zdezorientowana.
- Jak to co! – wyrzuciła z siebie z dobrze znanym mi entuzjazmem. – Jesteś jak ci
greccy herosi! No wiesz, jak na przykład Perseusz, czy Herakles! Będziesz pierwszą kobietą –
herosem!
Przyjrzałam się jej z politowaniem, zachowując dla siebie, że te imiona nic mi nie
mówią. Jakby nie patrzeć, Will nie zdążył dać mi zapowiedzianych korków z mitologii.
Skrzywiłam się na myśl o zdradliwym duchu.
Jak na złość, Arlene postanowiła poruszyć właśnie jego temat. Czasami odnoszę
wrażenie, że życie po prostu się na mnie wypięło.
- Czekaj, mówiłaś coś o duchu w twoim pokoju. Ty naprawdę mieszkasz z duchem
faceta? – spytała już zupełnie rozochocona.
- Mieszkałam – poprawiłam ją cierpko. Naprawdę nie chciałam do tego wracać. Nie
teraz, kiedy wszystko jest aż tak świeże. Ale Arlene nie zamierzała dać za wygraną.
- Kurcze, teraz nie dziwię ci się, że cały czas spędzałaś w domu – pokręciła głową ze
zdumieniem.
Powstrzymałam się od uszczypliwego komentarza. Powinnam być raczej wdzięczna za
jej dzisiejszą wyrozumiałość. Jak na mój gust, to przełknęła to wszystko zbyt bezboleśnie.
Zastanawiające.
- Will jest duchem, Arlene – przypomniałam jej, wywracając oczami. – Nie wiem jak
dla ciebie, ale dla mnie całkowicie go to dyskwalifikuje…
- Jaki jest? – przerwała mi, krzyżując nogi. Wesołe iskierki zatańczyły w jej oczach.
Pomyślałam, że jeszcze trochę i zacznie podskakiwać na łóżku z tego nadmiaru informacji.
- Czy ja wiem… normalny – zmieszałam się, przeczesując palcami włosy. Z
niesmakiem zdałam sobie sprawę, że są całkowicie przetłuszczone. Chociaż chyba nie
powinnam się spodziewać niczego lepszego. Nie po tym, jak prawie zginęłam. Nadal mam na
sobie przecież te wszystkie ubrania uwalone krwią.
- Wiesz, liczyłam na coś bardziej konkretnego – sarknęła w odpowiedzi.
Posłałam jej mordercze spojrzenie, ale tylko mrugnęła zachęcająco.
- Troskliwy, opiekuńczy, z poczuciem humoru, choć nie zawsze, jeśli w grę wchodziło
moje bezpieczeństwo…
- Boże, Charlie, chodziło mi o wygląd zewnętrzny! – Arlene wzniosła oczy ku niebu,
jakby miała do czynienia z osobą upośledzoną.
- Ach…O to chodzi – wymamrotałam bez większego zapału. – Wysoki, popielato-
brązowe włosy, oczy piwne – uniosłam kąciki ust, na wspomnienie tego pobłażliwego
uśmiechu, którym mnie obdarzał za każdym głupim posunięciem z mojej strony. – Dołeczki w
policzkach… właściwie, po co ci jego opis?
Arlene uśmiechnęła się pod nosem.
- Po części chciałam dowiedzieć się, jak wyglądał, ale głównie chodziło mi o sposób, w
jaki wypowiadasz się na jego temat – wyznała rozbrajająco. – No i proszę. Uśmiechasz się.
Poczułam, jak krew powoli zastyga w moich żyłach. I to by było na tyle, jeśli chodzi o
moje opanowanie.
- A ty jak zwykle swoje – syknęłam, wstając z łóżka.
- Daj spokój, Charlie. Przecież nie mam zamiaru ci niczego wypominać – wzruszyła
ramionami.
- A nie możesz mi po prosu uwierzyć, że między nami niczego nie ma? – spytałam
wprost.
Jak to jest, że ona zawsze musi się doszukiwać dziury w całym? Will jest, to znaczy
był, moim najlepszym przyjacielem. I tyle. Koniec.
- Dobra, zrozumiałam – uniosła ręce w obronnym geście.
Pokręciłam głową z politowaniem i wyjrzałam przez okno. Uśpione uliczki uspokoiły
moje sumienie, ale przypomniały też o czymś innym.
- A gdzie twoi rodzice? – spytałam, nie odrywając wzroku od kojącej ciemności.
- Pamiętasz, jak ci mówiłam, że przeżywają drugą młodość? Właśnie są na swojej
podróży poślubnej – mruknęła z dezaprobatą.
- A Gina? – Brak młodszej siostry Arlene również był zastanawiający.
- Pewnie na jakiejś imprezie. Odkąd wyjechali, nie robi nic innego.
- Czyli jesteśmy same? – podsumowałam z nadzieją w głosie.
Skinęła twierdząco głową. Odetchnęłam z ulgą. Im mniej świadków, tym lepiej. Może
nawet uda mi się tu przenocować. A jutro pomyślę, co dalej.
Spojrzałam na swoje poszarpane ubranie i skrzywiłam się nieznacznie. Arlene to
dostrzegła.
- No dobra, koniec żartów. Bez urazy, ale idź się wykąp, bo cholernie cuchniesz, że o
wyglądzie już nie wspomnę – wyznała rozbrajająco, otwierając swoją szafę.
Skrzyżowałam ręce na piersi obserwując w milczeniu, jak przerzuca jej zawartość.
Czasami nie mogłam się nadziwić, jak jej się to udawało, bez użycia kilofa.
- Masz, to chyba będzie dobre – bezceremonialnie podała mi naręcze ubrań. – A to, co
masz na sobie, po prostu wywal – puściła do mnie oko i popchnęła w kierunku łazienki.
- Dzięki – mruknęłam w odpowiedzi, nie wiedząc za bardzo, co jeszcze mogłabym
dodać. Jej pomoc była nieoceniona.
Musiała to wyczuć, bo tylko poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu.
- Nie ma sprawy – uśmiechnęła się delikatnie i zamknęła za mną drzwi, pozostawiając
mnie samą z moimi myślami.
Kąpiel była stanowczo dobrym pomysłem. Cholernie dobrym pomysłem. Z
westchnieniem ulgi zanurzyłam się w ciepłej wodzie, czując, jak całe napięcie, które nie
opuszczało mnie ani na moment, rozpływa się wraz z lawendowym olejkiem.
Nadszedł czas, żeby wszystko sobie poukładać. Tak więc po pierwsze, jestem córką
Ś
mierci. Nie ma co do tego wątpliwości. I czy chcę, czy nie, muszę pomagać ludziom przejść
na drugą stronę. Po drugie, ktoś chce przejąć mój dar. W sumie, to nie miałabym nic
przeciwko, niech sobie go bierze w cholerę. Ale z tego, co wywnioskowałam, może się to źle
skończyć nie tylko dla mnie, ale i dla całej reszty. A to nie jest zbyt przyjemna perspektywa. Po
trzecie, nie wiem, komu ufać, a komu nie. Z jednej strony, Łowcy Dusz wydają się być
autentyczni, ale co, jeśli mnie okłamali? Może też mają w tym swój cel, który może się
skończyć dla ludzi tragicznie? Nie, nie mogę podejmować decyzji zbyt pochopnie. Nie, kiedy
w moich rękach leży nie tylko mój los.
No i po czwarte, Willa już nie ma. Przynajmniej dla mnie. I to chyba bolało najbardziej.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mam bez niego funkcjonować. Zdałam sobie sprawę, że
byłam od niego uzależniona. Byłam żałosna. Ale musiałam to zrobić. Tak będzie lepiej. I dla
mnie, i dla niego.
Z niemałym trudem udało mi się wydostać z wanny Arlene i chwilę później mogłam się
zachwycać czystością i miękkością świeżych ubrań. O tak, właśnie tego było mi trzeba.
Spojrzałam na swoje żałosne odbicie w lustrze. Z pozoru wyglądałam dokładnie tak, jak przed
tym wszystkim. Ale nic nie było tak, jak przedtem. Nic. Już wcześniej wiedziałam, że moje
ż
ycie, to jeden wielki ciąg nieporozumień, ale teraz byłam tego całkowicie pewna. Tylko niech
mi ktoś z łaski swojej wyjaśni, dlaczego to akurat moje życie szlag trafił?
Dając upust wszystkim przekleństwom, które gromadziły się we mnie przez ten cały
czas, opuściłam łazienkę. I aż musiałam się podeprzeć, żeby nie wyłożyć się jak długa na
puchatym dywanie. I nie byłoby w tym nic dziwnego. Nie po tym, co zobaczyłam. Albo raczej
„kogo”.
- Przepraszam, Charlie, ale on mówi, że nigdzie się bez ciebie nie ruszy. – Siedząca na
łóżku Arlene posłała mi błagalne spojrzenie.
Mimo cienia, które rondo kapelusza rzucało na zielone oczy, nadal byłam w stanie
zobaczyć w nich to nieustające zdecydowanie i pasję. Speed uniósł kąciki ust w półuśmiechu.
I niech mi ktoś teraz powie, że moje życie nie jest do bani.
Rozdział 5
- Nich mi ktoś powie, że to żart – wyjęczałam, gdy już przeszły pierwsze skutki szoku.
Ale uśmiechający się cynicznie blondyn w żadnym wypadku nie był złudzeniem. Oparł
się nonszalancko o parapet, przyglądając mi się wnikliwie. Sposób, w jaki to robił, przyprawiał
mnie o ciarki na plecach. Do tego o ten rodzaj nieznośnie przyjemnych ciarek. I niekoniecznie
mi się to podobało.
- Mówiłem ci, ja zawsze wygrywam. – Speed skrzyżował ręce na piersi, przekrzywiając
głowę.
Ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że nie był ani trochę wściekły. Cholera. Czy ja
naprawdę jestem aż tak beznadziejnym zbiegiem? Ale widok fioletowego siniaka, który ciągnął
się wzdłuż jego dolnej szczęki, skutecznie podbudował mnie na duchu.
- Bolało? – uśmiechnęłam się złośliwie, próbując ukryć zdenerwowanie.
- Do tego potrzeba czegoś więcej, niż niewinnego uderzenia, w dodatku wymierzonego
przez dziewczynę – uniósł delikatnie kąciki ust.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje dobre samopoczucie. Spiorunowałam go
wzrokiem, starając się znaleźć jakieś wyjście awaryjne. Ale mimo usilnych prób, nie byłam w
stanie stworzyć nic produktywnego. Sytuacja była po prostu beznadziejna.
Arlene wlepiła w niego oczarowany wzrok. Miałam ochotę podejść i porządnie nią
potrząsnąć. Ostatnią rzeczą, której w tej chwili potrzebowałam, było skierowanie jej
fanatycznego zainteresowania na osobę blondyna.
- W porządku, koniec tego dobrego – warknęłam, nie mając najmniejszej ochoty na
kolejne gierki i podchody. Wolałam wyłożyć wszystko na jedną kartę. – Myślę, że wyraziłam
się jasno. Nigdzie z tobą nie idę.
Speed przejechał dłonią po krawędzi ronda kapelusza, odsłaniając oczy.
Samozadowolenie i arogancja, które z nich biły, delikatnie wytrąciły mnie z równowagi. Moje
kategoryczne postanowienia najwyraźniej nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Powoli
zaczęłam się zastanawiać, czy cokolwiek jest w stanie tego dokonać.
- Domyślałem się, że nie będziesz chciała nigdzie iść, dlatego udało mi się załatwić
samochód… – posłał mi swój firmowy uśmiech, a mnie kompletnie zatkało.
- Że co?! – wykrztusiłam zdezorientowana.
- …I to całkiem niezły – kontynuował, nie zwracając nawet cienia uwagi na wyraz
głębokiego szoku na mojej twarzy. – Nowiutkie BMW. Myślę, że ci się spodoba. Tylko
musimy się pośpieszyć, bo Vince się już trochę niecierpliwi…
Jakby na potwierdzenie jego słów, za oknem odezwał się przeciągły dźwięk klaksonu.
- Czekaj, to Vince jest tutaj? – W głowie mi się nie mieściło, jak zdołał go ściągnąć w
tak krótkim czasie.
- Oczywiście – odparł z powagą. – Musimy przedyskutować to i owo z resztą
posłańców Śmierci.
Ś
wietnie. Jeszcze tego brakowało, żebym miała brać udział w jakimś ich posiedzeniu,
niczym wyjątkowo egzotyczny okaz w zoo. Po moim trupie.
- Nie ma mowy. Nigdzie się z tobą nie wybieram. Zostaję z Arlene – oświadczyłam
oschle, krzyżując ręce na piersi.
- Och, nie ma sprawy, skoro chcesz, ją też możemy zabrać. Pewnie i tak już jej
wszystko powiedziałaś. – Speed wzruszył ramionami, jakby średnio go to obchodziło.
Przyznam szczerze, tego się nie spodziewałam. Wpatrywałam się w niego zbita z tropu,
starając się rozszyfrować tę pozorną maskę obojętności. Arlene energicznie pokiwała głową na
znak aprobaty. Ochota na przyłożenie jej niebezpiecznie wzrosła. Zawsze była pozbawiona
podstawowych odruchów samozachowawczych.
Moje myśli po raz kolejny pogrążyły się w chaosie. To było stanowczo za dużo, jak na
jeden dzień. Czułam, że już niewiele brakuje, bym zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Czy
mogłam mu ufać? Zdecydowanie chciałam to zrobić. Naprawdę. Ale nie potrafiłam. Jakbym w
przeciągu tych kilku godzin straciła całkowite rozeznanie co jest dobre, a co złe.
- Nigdzie nie idę – wyakcentowałam każde słowo z osobna, dając mu ostatecznie do
zrozumienia, że podjęłam już decyzję.
Speed przyjrzał mi się wnikliwie. Sądziłam, że będzie wściekły, powinien się
zdenerwować. Ale jedyne, co udało mi się dostrzec w jego zielonych oczach, to bezgraniczną
ciekawość. Trudno to było porównać do czegokolwiek, z czym się dotąd zetknęłam. Wyraźnie
zainteresowany przeszywał mnie wzrokiem, jakby pytając: „kim jesteś?”.
- Mogłabyś zostawić nas samych? – odezwał się w końcu, kierując prośbę do Arlene,
choć nadal wpatrywał się we mnie.
Skonsternowana Arlene drgnęła niespokojnie i powoli podniosła się z łóżka.
- Nie, zostań – powstrzymałam ją jednym spojrzeniem. Pełna wątpliwości skinęła
nieznacznie głową, a ja przeniosłam wzrok na Speed’a. – Cokolwiek masz zamiar mi
powiedzieć, możesz powiedzieć i jej. Niczego przed nią nie ukrywam.
Blondyn westchnął ciężko i potarł skronie. W jednej chwili dotarło do mnie, jak bardzo
musiał być zmęczony. Odkąd wczoraj uciekliśmy z mojego domu, nie zmrużył oka. Wyrzuty
sumienia zapukały cicho do drzwi mojej świadomości. Jestem cholerną egoistką.
- Ciężko cię rozgryźć, wiesz? – uśmiechnął się cynicznie. Nie wiedziałam, czy miała to
być forma kolejnego docinku, czy raczej komplementu, dlatego pozostawiłam tę uwagę bez
odpowiedzi.
- W porządku, dlaczego nie chcesz ze mną iść? – mruknął zrezygnowany, widząc mój
brak reakcji.
- Bo ci nie ufam – odparłam cierpko, opierając się o framugę drzwi. Zapowiadała się
długa rozmowa.
Zmrużył oczy, niczym żmija. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem
nie rozważa rzucenia się na mnie i rozerwania na strzępy. Z pewnością musiała to być kusząca
wizja.
- Dlaczego? – zażądał opanowanym tonem, niczym śledczy przyznania się do
morderstwa. Jeszcze wczoraj prawdopodobnie bym się go bała. Ale od tego czasu tyle się
zmieniło…
- A dlaczego powinnam? – wyrzuciłam z siebie. – Nawet cię nie znam…
Speed wywrócił oczami.
- Widzę, że ciężko u ciebie z myśleniem. No to powiem jeszcze raz: jesteś córką
Ś
mierci, a my…
- Ale skąd mam niby wiedzieć, czy nie chcecie mnie zabić? – przerwałam mu,
potrząsając głową. – Skąd mam pewność, że nie rzucisz się na mnie w jakimś ciemnym
zaułku?
Kpiący uśmieszek nareszcie opuścił jego twarz.
- Bo gdybym pragnął twojej śmierci, nie ratowałbym cię tam, w motorówce – warknął,
przeszywając mnie wzrokiem. – Wystarczająco dobry powód?
Pozbawiona argumentów, zacisnęłam usta. Miał rację. Gdyby nie on, już dawno
byłabym martwa. Zmarszczyłam brwi, tracąc wszystkie punkty podparcia. Nie miałam pojęcia,
co robić. Gdyby chodziło tylko o moje życie, bez wahania trzymałabym się Speed’a. Ale w
moich rękach spoczywało także życie setek, tysięcy ludzi. A podejmowanie decyzji pod taką
presją było stanowczo ponad moje siły.
- Czy teraz mi ufasz? – odezwał się wyraźnie zdenerwowany.
Arlene przeskakiwała wzrokiem między nami, jak na jakimś cholernym meczu
tenisowym. Przygryzłam wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Już nigdy nie będę
krytykować polityków. Nie mam pojęcia, jak oni to robią, że pozostają przy względnym
zdrowiu psychicznym.
- Dobra, jak chcesz. – Speed przerwał moje gorączkowe rozważania i zanim się
zorientowałam, stał tuż przede mną. Instynktownie cofnęłam się do tyłu, jednak zaraz
napotkałam opór w postaci ściany. Niedobrze…
Myślałam, że po prostu przerzuci mnie sobie przez ramię i zwyczajnie uprowadzi, ale
zamiast tego zdjął kapelusz i delikatnie, choć stanowczo, ujął moją prawą dłoń. Jego jasny
płomień życia odtańczył radosną melodię pomiędzy moimi palcami. Zmusiłam się do
spojrzenia mu w oczy, które znajdowały się niebezpiecznie blisko moich. Lśniła w nich
determinacja.
- Mogę? – spytał cicho, otulając moją twarz swoim słodkim oddechem. Poczułam, jak
mój mózg powoli zamienia się w bezmyślną galaretę. Było źle. Myśl, Charlie…
Nawet nie zauważyłam, kiedy zupełnie irracjonalnie skinęłam głową. Uśmiechnął się
zwycięsko, wywołując falę dreszczy, która wstrząsnęła moim ciałem. To, jak blisko siebie
staliśmy, sprawiło, że byłam pewna, co do jego zamiarów. Ale tego się nie spodziewałam:
- Charlie Alyson Ryan, na moją duszę oraz w imię sojuszu, ab illo tempore, ślubuję ci
swoją wierność oraz lojalność i przyrzekam strzec cię oraz bronić o każdej porze dnia i nocy,
aż do chwili, w której dopełni się twoje przeznaczenie. Hic et ubique – oświadczył z powagą,
niczym żołnierz idący na wojnę.
Skamieniała czekałam na puentę, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. Z całą pewnością
nie przypominało to nawet w najmniejszym stopniu tego, o czym myślałam. Przeklęłam w
duchu swoją lekkomyślność. Czyżby po prostu chciał mnie tylko przekonać? Jeśli sądzi, że coś
wskóra, to jest cholernym błędzie.
Nagle moja ręka zapłonęła żywym ogniem, jakby ktoś przyłożył do niej kawałek
rozżarzonego żelaza. Spojrzałam na nią, sycząc z bólu. Wraz z dłonią Speed’a pulsowała
błękitnym blaskiem. Otworzyłam szerzej oczy.
- Co jest…. – wymamrotałam otępiała, próbując ją wyrwać, ale chłopak skutecznie mi
to uniemożliwił. Spojrzałam na niego z paniką. Był całkowicie skupiony na jaskrawym świetle.
Raptem coś zaczęło się zmieniać. Poświata przeszła w odcień ciepłego złota, a ja
poczułam swąd palonej skóry. Mojej skóry. Prawy nadgarstek pulsował wściekłym bólem. Na
tyle, na ile pozwalał mi żelazny uścisk Speed’a, odwróciłam go w moją stronę i osłupiałam.
Tuż przy znamieniu z Ankh właśnie wypalało się inne – pomniejszona wersja symbolu, który
nosił blondyn. Przerażona przeniosłam wzrok na jego dłoń, gdzie już nakreśliły się czarne linie
krzyża egipskiego. To się nie dzieje naprawdę…
W jednej chwili wszystko ustało. Tylko wypalone znaki utwierdziły mnie w
przekonaniu, że to nie był sen. Speed puścił moją rękę, przyglądając się nowemu znamieniu,
niczym wyjątkowo bezcennemu dziełu sztuki.
- Coś ty mi zrobił, do diabła?! – wydusiłam z siebie, kiedy tylko udało mi się odzyskać
głos.
Spojrzał na mnie z satysfakcją. Niczego w tej chwili nie pragnęłam tak bardzo, jak
zmyć mu to wieczne samozadowolenie z twarzy.
- To, co słyszałaś – odpowiedział zdawkowo, zakładając z powrotem kapelusz. – Teraz
nie masz wyjścia. Musisz mi zaufać.
- Myślisz, że jak coś mi przysięgniesz i zrobisz dziwną sztuczkę ze światłami, dodając
kilka łacińskich zwrotów, to sprawa załatwiona?! – warknęłam nie siląc się na delikatność.
- Masz chociaż cień pojęcia, na co się właśnie zdobyłem? – wysyczał ostro, mrużąc
oczy. – Agere curam nie jest zwykłą przysięgą. To przyrzeczenie, którego zabezpieczeniem
jest moja własna dusza. Nie mogę go złamać. To niewykonalne. Od teraz jestem twoim astare,
a ty moją signavi.
Przyjrzałam mu się w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak tego, że to wszystko jest tylko
chorym żartem, ale chyba po raz pierwszy odkąd go poznałam, wyglądał na zupełnie
poważnego. I wreszcie dotarło do mnie, co tak właściwie mi przyrzekł. Z jękiem oparłam się o
ś
cianę, zastanawiając się, czy mogło być jeszcze gorzej. Zarozumiały blondyn właśnie bez
zastanowienia złożył najbardziej wiążącą przysięgę w całym swoim życiu. Która w dodatku
dotyczyła mnie.
Niewiele myśląc, chwyciłam go za przód koszuli, zmuszając by na mnie spojrzał, choć
było to raczej zbędne, bo i tak nie odrywał ode mnie wzroku.
- Masz to cofnąć – wyrzuciłam z siebie, słysząc jak mój głos podnosi się o oktawę. –
Natychmiast!
Speed uśmiechnął się szeroko, powracając do dobrego humoru. Ale ja nie byłam w
nastroju do żartów. Żałowałam, że nie miałam pod ręką czegoś ciężkiego.
- Tego nie można cofnąć. Jesteśmy połączeni do momentu, w którym dopełni się twoje
przeznaczenie – mrugnął do mnie, odczepiając delikatnie od materiału moje kurczowo
zaciśnięte dłonie.
- Czyli?
- Aż stuknie ci osiemnastka – oświecił mnie wesoło.
Cholera. Przecież to jeszcze aż trzy dni! Potarłam skronie, krążąc nerwowo po pokoju.
Arlene wyglądała, jakby właśnie rozważała ucieczkę. Posłałam jej błagalne spojrzenie.
Zostanie sam na sam ze Speed’em było w tej chwili ostatnią rzeczą, której pragnęłam.
- Nie, to nie w porządku – zmarszczyłam brwi, szykując plan awaryjny. – Nie możesz
tego zrobić wbrew mojej woli – pokiwałam głową, usatysfakcjonowana. To było logiczne.
Uniósł brwi, patrząc na mnie wyczekująco.
- Zgodziłaś się – zauważył przytomnie.
Nagle przypomniałam sobie to dziwne pytanie, które padło na początku. Niech to szlag.
- Czyli teraz nie mam wyjścia? – podsumowałam piskliwym głosem. – Muszę robić
wszystko, co mi każesz?
- Nie, to nie tak – położył mi dłoń na ramieniu, przewracając oczami. – To ty
decydujesz. Ja tu jestem tylko w charakterze ochroniarza, w dodatku uzależnionego od ciebie –
dokończył dyplomatycznie, czekając na moją odpowiedź. – Co oczywiście nie zmienia faktu,
ż
e wolałbym, żebyś zdała się na nas. Tak będzie najbezpieczniej.
Przymknęłam oczy. Nie miałam wyboru. Po tym co zrobił, odrzucenie jego pomocy
byłoby zdecydowanie głupotą.
- Dobra, poddają się – odetchnęłam głęboko, podejmując decyzję. – Pójdę.
Przez chwilę na jego twarzy gościł wyraz bezgranicznego triumfu, niczym u medalisty
na olimpiadzie. Przełknęłam porażkę, starając się stłumić emocje.
- Lepiej chodźmy, bo ten chłopak w aucie nie wygląda na cierpliwego – rzuciła Arlene,
wskazując na podjazd. Vince właśnie wykrzykiwał coś o związaniu mnie i przywleczeniu na
dół. Ale nie to mnie tknęło.
- Nie ma mowy, ty zostajesz – zgromiłam przyjaciółkę wzrokiem.
Pokręciła energicznie swoją ognistą grzywą.
- Chyba żartujesz, idę z tobą – odpowiedziała całkiem poważnie. – W moim życiu
nareszcie zaczyna się coś dziać, a ja mam siedzieć cicho w domu? Po moim trupie. – Swoje
słowa podkreśliła, narzucając na ramiona cienką kurtkę.
Zacisnęłam zęby, ale nic nie odpowiedziałam. Znałam Arlene od dziecka, wiedziałam,
ż
e nie rzuca słów na wiatr. Nic nie mogło jej powstrzymać.
- Świetnie – sarknęłam w odpowiedzi. Że też wszystko musi iść źle na raz.
- Będziesz nocować u nas, więc mamy w aucie trochę twoich rzeczy. Co prawda nie
mogłem znaleźć żadnej torby, bo wybacz, ale twój pokój przypomina krajobraz po tornadzie,
więc wziąłem za dużo, ale myślę, że wszystkie najpotrzebniejsze części są – mruknął Speed,
machając w międzyczasie uspokajająco Vince’owi. Spojrzałam na niego osłupiała.
- Grzebałeś w moich rzeczach?! – wykrztusiłam drżącym głosem. Wolałam nawet nie
myśleć, co mógł tam znaleźć.
- Nie bój się, nie czytałem twojego pamiętnika, jeśli o to ci chodzi – wywrócił oczami.
– Ale muszę przyznać, że masz bardzo seksowną bieliznę, którą tak nawiasem zabrałem –
posłał mi szelmowski uśmiech.
Zacisnęłam pięści, czując jak szkarłatny rumieniec w ekspresowym tempie zajmuje
moją twarz. Na ten widok uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Uważaj, bo jeszcze mogę zmienić zdanie – warknęłam, sztyletując go spojrzeniem.
- Nie sądzę – oznajmił lekko i rzucił coś w moją stronę. – Masz, myślę, że wolałabyś je
mieć.
Pochwyciłam zawiniątko, marszcząc czoło, ale zaraz rozpoznałam w nim swoje
rękawiczki.
- Dzięki – burknęłam dużo łagodniej, choć nadal zdenerwowana, naciągając je na
dłonie.
Speed tylko wzruszył ramionami i otworzył przed nami drzwi.
- Panie przodem.
Westchnęłam ciężko i zlustrowałam wzrokiem Arlene. Zdziwiłam się, że jest w stanie
jeszcze ustać w miejscu. Tak podekscytowanej nie widziałam jej chyba od czasu
zeszłorocznego balu zimowego. Chcąc, nie chcąc, wyminęłam blondyna i opuściłam pokój, by
chwilę później znaleźć się na tyłach luksusowego BMW. Ostry zapach skórzanej tapicerki
wypełniał całe wnętrze. Nie miałam pojęcia i nie chciałam wiedzieć, skąd mają takie auto.
- No nareszcie – burknął znużony Vince. – Nie mamy czasu! Mogłeś ją przecież po
prostu tu przynieść!
Speed, który przed chwilą wślizgnął się na miejsce obok mnie, spojrzał na niego z
wyrzutem.
- Nie sądzisz, że łatwiej nam będzie, jeśli nie będziemy musieli przez cały czas trzymać
ją związaną i zakneblowaną? – odparował dotknięty jego prostolinijnością.
Vince tylko pokręcił głową z dezaprobatą. Nagle zdał sobie sprawę, że mamy
towarzystwo.
- A to co za jedna? – przypatrywał się Arlene wyraźnie wzburzony.
- Jej przyjaciółka – wyjaśnił spokojnie Speed, mocując się z pasem. Swoją drogą, nie
miałam pojęcia, że potrafi dbać także o własne bezpieczeństwo. A jednak. – Bez niej się nie
ruszy, więc wolałem wziąć cały pakiet po dobroci.
Wbiłam mu łokieć w żebra, nie patyczkując się z delikatnością. Jęknął, miażdżąc mnie
spojrzeniem, ale nic nie odpowiedział. Wtedy z kolei ja zdałam sobie sprawę, że Arlene nie jest
jedyną nieznajomą osobą w aucie. Płomiennowłosy chłopak, siedzący za kierownicą,
uśmiechał się do nas olśniewająco. Wyglądał na góra siedemnaście lat, jednak podejrzewałam,
ż
e był młodszy. Ciepłe, brązowe oczy wydawały się być zupełnym przeciwieństwem
chłodnych i głębokich oczu aroganckiego blondyna obok mnie.
Dostrzegający moją konsternację Speed, wreszcie postanowił zabrać głos.
- Charlie, to jest Leo, Leo, poznaj córkę Śmierci – przedstawił nas sobie kilkoma
gestami. Chłopak wyszczerzył zęby.
- No, nareszcie mogę cię poznać – wyciągnął w moim kierunku patykowatą dłoń.
Uścisnęłam ją niepewnie. – Speed opowiada mi o tobie już od przeszło tygodnia!
Spojrzałam zdziwiona na blondyna. Przecież znamy się raptem od czterech dni. Więc
jakim cudem mógł wspominać o mnie wcześniej?
- Możecie pogadać sobie później? Już na nas czekają – syknął zniecierpliwiony
blondyn, patrząc na chłopaka spod byka.
- Nie ma sprawy. – Leo wzruszył beztrosko ramionami i uruchomił silnik. Maszyna
zamruczała cicho w odpowiedzi.
- Zapnij pasy – polecił mi cicho Speed, tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Nie chcąc ryzykować kolejnej sprzeczki, posłusznie wykonałam polecenie. I to była
zdecydowanie dobra decyzja, bo kilka sekund później auto szarpnęło i z piskiem opon
wyjechało na ulicę, rozwijając ewidentnie za dużą szybkość. Poczułam jak żołądek podchodzi
mi do gardła. Dziękowałam Bogu, że od wczoraj nie miałam nic w ustach. Leo musiał być
fanem wyścigów.
Kątem oka dostrzegłam Arlene, wbijającą paznokcie w siedzenie. Dobrze wiedziałam,
ż
e nienawidziła szybkiej jazdy. Tyle że teraz nie miałyśmy wyboru. Rozluźniony Speed
skrzyżował ręce na piersiach, naciągając kapelusz na oczy. No tak, był przyzwyczajony do
znacznie większych prędkości. Przyglądałam mu się przez chwilę, obserwując niesforne, złote
kosmyki, wystające spod ronda. Podwinięte rękawy koszuli odsłoniły naznaczony nadgarstek.
- Skoro mamy chwilę, to może wyjaśnisz mi, co dokładnie zrobiłeś i co się z tym
wiąże? – spytałam wyczekująco.
Speed uniósł kapelusz, patrząc na mnie z powątpiewaniem. Skinęłam głową na
symbole. Przyjrzał się dłużej swojej ręce, wodząc opuszkiem po wypalonych liniach.
- Jak już mówiłem, jesteśmy teraz połączeni i jestem twoim astare, a ty moją signavi.
To szczególny rodzaj więzi, który ma w sobie wiele znaczeń. Jestem od ciebie zależny, bo
muszę trzymać się przysięgi, a ty… no cóż, ty po prostu musisz to ścierpieć.
- I tylko tyle? – Nie potrafiłam powstrzymać się od zadania tego pytania.
- Nie całkiem… – wyraźnie miał nadzieję, że zakończę temat. Wbiłam w niego
zniecierpliwiony wzrok, zmuszając, by kontynuował. – Ty, jako signavi, może nie zyskujesz
zbyt wiele, ale ja otrzymuję znacznie więcej.
- Na przykład? – Jeżeli sądził, że odpuszczę, to się grubo mylił.
- Na przykład będę potrafił cię znaleźć, gdziekolwiek byś nie była – uśmiechnął się
delikatnie, jakby to stwierdzenie wyjątkowo go bawiło. Na szczęście nie było to coś, czym
bym się przejęła. W końcu Will też zawsze wiedział, gdzie mnie szukać. Skrzywiłam się
nieznacznie na wspomnienie ducha.
- Tylko to? – wypytałam, zagłuszając niepotrzebne myśli.
Blondyn zmieszał się.
- Cóż… mogę też odczytywać twoje nastroje – mruknął nie do końca pewien, jak to
przyjmę. Otworzyłam szerzej oczy, wpatrując się w niego tępym wzrokiem.
- Że co? – wykrztusiłam zbita z pantałyku.
- Wiem, co odczuwasz. Czy jesteś szczęśliwa, wściekła, czy się boisz… Dzięki temu
jestem w stanie zorientować się, kiedy coś ci zagraża… – kontynuował, ale reszta do mnie nie
docierała. W jednej chwili poczułam się zwyczajnie naga.
- Czytasz jej w myślach? – wtrąciła się Arlene z nieskrywanym rozbawieniem.
- Nie, chociaż to mogłoby być całkiem ciekawym doświadczeniem – uśmiechnął się
pod nosem. – Ja czuję tylko jej emocje.
- Świetnie – mruknęłam. – Po prostu świetnie.
Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, co dokładnie zdążył zobaczyć. Ale widocznie nie
miał zamiaru pytać mnie o zdanie.
- Teraz się wstydzisz, czujesz się zażenowana, ale jeszcze przed chwilą byłaś czymś
oczarowana, urzeczona – uniósł wymownie brwi, dając mi do zrozumienia, że podejrzewa, co
było przedmiotem mojej fascynacji. Spuściłam wzrok, dziękując Bogu, że jest ciemno i nie
może zobaczyć rumieńca, zalewającego moją twarz. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że
przecież on nie musi widzieć, przez co poczułam się jeszcze gorzej. Speed parsknął śmiechem,
ale nie skomentował tego.
- Czekaj, o czym wy mówicie, do cholery? – Vince musiał usłyszeć część naszej
rozmowy. Odwrócił się, napotykając wzrokiem nadgarstek Speed’a. Wciągnął głęboko
powietrze. – Złożyłeś jej Agere curam?!
Samochód nieznacznie zjechał z pasu, wywołując falę wściekłych klaksonów aut
jadących z naprzeciwka. Ostatni raz wsiadam z nimi do jednego pojazdu.
- Przepraszam – mruknął Leo, powracając z zawrotną szybkością na właściwą stronę
jezdni, wciskając nas w siedzenia.
- Masz pojęcie, do czego się zobowiązałeś?! – Vince widocznie nie zwrócił uwagi, że
mogliśmy zostać wgniecieni w tira.
- Do chronienia jej najlepiej, jak potrafię. – Speed wzruszył ramionami.
- Mogłeś po prostu wyjaśnić jej, że musi być bezpieczna, ale oczywiście nie ty! Bo dla
ciebie bez ryzyka, nie ma zabawy!
- To sprawa między mną, a nią – uciął krótko, posyłając mu gniewne spojrzenie. – I nie
mam zamiaru nikomu tego wyjaśniać.
Vince zmrużył oczy, jakby rozpatrując, jaką grę prowadzi blondyn. Ale Speed tylko
ponownie naciągnął kapelusz na oczy, uznając temat za zakończony. Zmarszczyłam czoło,
zastanawiając się nad ich wymianą zdań. Sądziłam, że złożył mi przysięgę, bo to był jego
obowiązek, ale najwidoczniej wcale tak nie było. Więc dlaczego? Przecież mógł nie pytać
mnie o zdanie, tylko zwyczajnie zabrać stamtąd siłą, jak radził mu Vince, ale mimo to wolał
spętać się więzami tak silnej przysięgi. Nic nie trzymało się kupy.
Arlene spojrzała na mnie wymownie, jakby potwierdzając moje wątpliwości. Jej też coś
tu nie pasowało.
- Jess będzie wściekła – wymamrotał posępnie Leo.
- Nic jej do tego – warknął cicho Speed.
- Jej to powiedz.
Przyjrzałam się płomiennowłosemu chłopakowi, zastanawiając się, o kim mówił.
Jednak chyba nikt nie miał zamiaru udzielić mi wyjaśnień, bo gdy otworzyłam usta, by zadać
pytanie, auto zatrzymało się z piskiem opon. Byliśmy już na miejscu.
Wystarczył jeden rzut oka na okolice, by zorientować się gdzie jesteśmy. Najbogatsza
część przedmieść Filadelfii. Posiadłości o niebotycznych rozmiarach nie pozostawiały co do
tego żadnych wątpliwości. Nie bywałam tu zbyt często. Ich mieszkańców było stać na
zdecydowanie lepszych medyków, niż resztę miasta.
- Hmm… wow – mruknęła Arlene, rozglądając się wokół z ewidentnym oczarowaniem.
- Gapienie się zostawmy na później. Teraz nie mamy czasu. – Uśmiechający się
cynicznie Speed pociągnął mnie za ramię, kierując do rezydencji naprzeciw, gdzie już
wyruszyli Vince i Leo. Arogancja w jego głosie powoli doprowadzała mnie do szału.
- Nie martw się, potrafię jeszcze chodzić – wypaliłam, zrzucając jego dłoń. Nadal
byłam na niego zła, co zresztą nie było chyba takie zaskakujące po tym, co mi dzisiaj zrobił.
Posłusznie cofnął dłoń i wolnym krokiem ruszył za mną. Uśmiechnęłam się pod nosem. Dobra
nasza.
Choć posiadłość wydawała się leżeć zaledwie rzut kamieniem od nas, droga wciąż
uparcie ciągnęła na przód. To pewnie przez te potężne rozmiary całej okolicy. W miarę upływu
czasu, zaczęłam dostrzegać coraz to więcej szczegółów. Czarne dachówki połyskiwały w
ś
wietle księżyca, nadając miejscu niesamowitej mistyczności i skrywanej tajemniczości.
Mimowolnie zadrżałam. Ciążąca między nami cisza powoli zaczęła działać mi na nerwy.
Znużona przyglądałam się ognistym włosom idącego przede mną chłopaka.
- Ty też jesteś Łowcą Dusz? – zapytałam, zrównując z nim krok.
- Od dziewięciu lat – wyznał, chowając dłonie w kieszenie.
Otworzyłam szerzej oczy, zastanawiając się nad jego słowami.
- Rany, kawał czasu – mruknęłam, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Właściwie, to ile
teraz masz lat?
-Szesnaście – wyszczerzył zęby w uśmiechu – skończyłem miesiąc temu.
Skinęłam głową. Idąca obok Arlene przysłuchiwała nam się z zainteresowaniem. Speed
rozmawiał o czymś przyciszonym głosem z Vince’m. Sądząc po ich ożywionej gestykulacji,
nie była to zbyt uprzejma wymiana zmian.
- Ty też masz dar? No wiesz, jak reszta? – wróciłam do rozmowy, nie chcąc im
przeszkadzać.
Leo zaśmiał się cicho, jakbym powiedziała coś niezwykle zabawnego.
- Jasne. Pokazać ci?
Uśmiechnęłam się zachęcająco. W sumie, mogło być nawet ciekawie. Chłopak mrugnął
do mnie i wyciągnął dłoń z kieszeni. Przyglądałam mu się wyczekująco, gdy nagle zajęły ją
skwierczące jęzory ognia, tańcząc wściekle aż po samo przedramię, co w połączeniu z
płomiennym kolorem jego włosów odniosło piorunujący efekt. Zaalarmowana odskoczyłam do
tyłu, wpadając na równie zdezorientowaną Arlene. Usłyszałam za sobą złośliwy śmiech
Speed’a. Oczywiście, mogłam się spodziewać, że tak będzie.
Przyrzekając sobie w duchu, że kiedyś mu się odpłacę, wstałam niepewnie, zachowując
tyle dumy, na ile było mnie stać i podciągnęłam poobijaną Arlene.
- Pirokineza – podsumował rozbawiony Leo, podczas, gdy jego dłoń dogasała. –
Przydatna rzecz.
Wierzyłam mu na słowo. Przeświadczona, że nie chcę widzieć kolejnych rewelacji,
dopóki nie oswoję się z pozostałymi, milczałam przez resztę drogi.
Ledwo postawiliśmy stopy na pierwszych stopniach marmurowych schodów, a drzwi u
ich szczytu, stanęły otworem. Ciemnowłosa, przysadzista kobieta o orlim wzroku, zmierzyła
nas od stóp do głów.
- Spóźniliście się – zauważyła, marszcząc czoło. – Znowu.
- Korek na drodze – rzucił krótko Speed, wślizgując się do środka.
- Dla ciebie korek to pojęcie abstrakcyjne, Hayden – sarknęła, odprowadzając go
wzrokiem.
Uniosłam brwi, zastanawiając się, czy ten komentarz był aby na pewno skierowany do
niego.
- Na co czekacie? Wchodźcie – otworzyła szerzej drzwi w zapraszającym geście.
Z wahaniem przekroczyłam próg. Staliśmy w holu, który z pewnością był większy, niż
cały mój dom. I to przynajmniej dwa razy. Puchate dywany pokrywały całą jego powierzchnię,
nadając mu niespotykanej przytulności. O ile coś tak ogromnego można w ogóle nazwać
przytulnym.
Speed już zdążył rozsiąść się na okazałej sofie przy kominku, gdzie rozmawiał cicho z
ognistowłosym, patykowatym mężczyzną w okularach. Sądząc po kolorze włosów, domyśliłam
się, kim był.
- No, to która jest tą córką Śmierci? – Kobieta przeskakiwała wzrokiem pomiędzy mną i
Arlene. – Mówiłam wam o jednej, nie o dwóch.
- Pytaj Speed’a. – Vince skrzywił się nieznacznie, wskazując na blondyna.
Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą.
- Więc?
- To ona. – Leo wskazał na mnie. – Charlie Ryan. Charlie, to moja mama – przedstawił
nas sobie krotko.
- Annabel Lewis – wyciągnęła do mnie dłoń oplecioną szeregiem bransoletek. –
Rzeczywiście jesteś podobna do matki.
- Przecież widziałaś ją tylko raz w życiu – parsknął śmiechem Leo.
- Tej twarzy się nie zapomina – odparła poważnie.
Uścisnęłam jej dłoń, mając cholerną nadzieję, że udało mi się ukryć moje zakłopotanie.
- Gdzie Jess? – Annabel rozejrzała się w poszukiwaniu jeszcze jednej osoby.
- Na polowaniu. – Vince wzruszył ramionami. – Wiesz przecież, że i tak średnio ją to
obchodzi.
Kobieta westchnęła ciężko, a ja wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z Arlene.
Już drugi raz o tym wspominają, a ja nadal nie mam pojęcia, o kim mowa. Mam już
zdecydowanie powyżej uszu ich wszystkich tajemnic.
- Dobra, sprawa wygląda poważnie, więc lepiej załatwmy to szybko – oznajmiła
zaniepokojona, prowadząc nas w stronę kominka.
Speed widząc, że się zbliżamy, przerwał rozmowę i poklepał miejsce obok siebie. Nie
widząc innej opcji, niechętnie je zajęłam.
- Więc to ty jesteś tą słynną Charlie – odezwał się mężczyzna, przyglądając się mi z
widocznym zainteresowaniem. – Stewart Lewis, ojciec Leonarda – przedstawił się,
poprawiając okulary.
Spojrzałam z uśmiechem na chłopaka, który sztyletował ojca spojrzeniem.
Najwyraźniej imię, które mu nadali, nie przypadło mu do gustu.
- No, to skoro mamy to już za sobą, przejdźmy do rzeczy. – Mężczyzna zarządził tonem
nie znoszącym sprzeciwu. – Chcę usłyszeć wszystko od początku. I tym razem dokładnie.
Speed rozciągnął się, posyłając mi figlarne spojrzenie i zaczął opowiadać. W sumie, nie
dowiedziałam się niczego, czego by nie wyjawili mi wcześniej. Co prawda, uśmiechnęłam się
słysząc, jak pomija moment, w którym go obezwładniłam, streszczając go w jednym słowie
„uciekła”, ale poza tym, nie pominął niczego. No, prawie niczego.
- Zapomniałeś chyba o tym, jak nakłoniłeś ją, by poszła z tobą. – Vince posłał mu
wymowne spojrzenie.
Speed zgromił go wzrokiem.
- To nie twoja sprawa.
- No nie wiem, czy złożenie Agere curam można nazwać tylko twoją sprawą –
odparował, krzyżując ręce na piersi.
Annabel otworzyła szerzej oczy, jednak Stewart nie był zdziwiony. Mogłam się
założyć, że blondyn zdążył powiedzieć mu o tym wcześniej.
- Chace Hayden, lepiej żebyś miał dobrą wymówkę, bo słowo daję, własnoręcznie
skręcę ci kark – zmrużyła oczy, niczym kobra gotowa do ataku.
Zbita z pantałyku spojrzałam na blondyna. No tak, brawo Charlie. Ty tępaku, przecież
mogłaś się domyślić, że raczej nie nazywa się Speed…
- Tak będzie łatwiej mi ją chronić – wyjaśnił spokojnie, mając jednoznacznie gdzieś jej
groźby.
- A skąd pomysł, że to ty miałeś ją chronić? Nie przyszło ci do głowy, że zamierzaliśmy
dać ją pod opiekę komuś bardziej doświadczonemu?! – wyraźnie puściły jej nerwy.
Skrzywiłam się nieznacznie na myśl, że miałby zajmować się mną ktoś obcy. W jednej chwili
wizja Speed’a, jako mojego obrońcy, przestała być taka zła.
- Jestem doświadczony – zaoponował ostro. – I dobrze wiesz, że będzie przy mnie
bezpieczna.
- A skąd u ciebie nagle ten opiekuńczy odruch? Powiedzmy sobie szczerze: jedyną
osobą, o którą się troszczysz, jesteś ty. Dlaczego sądzisz, że możesz chronić ją? – Annabel nie
dawała za wygraną.
- Po prostu wiem – oświadczył poważnie, marszcząc czoło.
Stewart przyglądał mu się ze zrozumieniem w oczach, zrozumieniem, którego nie
pojmowałam. Jedyne, co mogłam zdziałać, to obserwować ich dziwną grę i postarać się
odgadnąć stawkę. Ale nadal nie potrafiłam.
Annabel opadła ciężko na fotel, pocierając skronie. W jednej chwili pozbyła się maski
opanowania, pod którą ukryta była zmęczona życiem kobieta. Zrobiło mi się jej żal. Musiała
siedzieć w tym już bardzo długo. Nic dziwnego, że miała dość. Życie jest takie
niesprawiedliwe…
- W porządku – westchnęła głęboko, przenosząc na nas wzrok. – Będzie pod twoją
opieką. Ale niech spadnie jej choćby jeden włos z głowy, porachuję ci wszystkie kości –
zmroziła go wzrokiem.
Speed uniósł kąciki ust w półuśmiechu zwycięscy. Zdałam sobie sprawę, że i mnie
spadł kamień z serca. Jak babcię kocham, chyba powoli zaczynam wariować.
- To tylko trzy dni – zwrócił się do mnie Stewart uspokajającym tonem. – Zobaczysz,
zanim się zorientujesz, będziesz je miała za sobą.
Uśmiechnęłam się nieśmiało, chcąc pokazać, że wszystko w porządku, lecz chyba nie
osiągnęłam zamierzonego efektu. Bardzo chciałam, by było tak, jak mówił. Ale miałam dziwne
przeczucie, że wszystko i tak szlag trafi w najmniej odpowiednim momencie.
Rozdział 6
- Potępieni tak łatwo nie odpuszczą – stwierdziła Annabel ze śmiertelnie poważnym
wyrazem twarzy. – Trzeba ich mieć na oku. Teraz, kiedy wiedzą kogo szukać, nie cofną się
przed niczym.
- Właśnie, czegoś tu nie rozumiem. – Vince przyjrzał mi się przenikliwie. – Jakim
cudem dowiedzieli się, że jesteś córką Śmierci? Przez te wszystkie lata nie wpadli na twój trop.
Dlaczego teraz?
Po minach reszty stwierdziłam, że pytanie Vince’a nie tylko jego nurtowało.
- Może po prostu zaczęli lepiej szukać – mruknęłam grobowym tonem, nie mając
pojęcia, co było prawdziwą przyczyną. Pewnie moja piekielna lekkomyślność, jak zwykle.
- Nie sądzę. – Stewart potarł brodę, taksując mnie wzorkiem. – Nie przytrafiło ci się
ostatnio może coś niezwykłego? No nie wiem, ktoś cię obserwował, albo widział, jak
pomagasz komuś odejść?
Zastanowiłam się przez moment, próbując sobie przypomnieć wszystkie dziwne
sytuacje, co było chyba niewykonalne, biorąc pod uwagę najświeższe wydarzenia. Już fakt, że
siedzę tu z nimi i rozmawiam o grupie napaleńców, którzy chcą mnie porwać, był sam w sobie
dziwny. Oczywiście postanowiłam dyplomatycznie zachować tę uwagę dla siebie.
- No nie wiem… – wymamrotałam speszona ich wyczekującymi spojrzeniami. – Chyba
nie…
Stewart westchnął zrezygnowany i zaczął dyskutować na temat innych hipotez, ale ja
już go nie słuchałam. A nie słuchałam dlatego, że właśnie w tej chwili stanął mi przed oczami
obłąkany mężczyzna z zaułku, którego odebrałam z tego świata zaledwie parę dni temu. To
palące, triumfalne spojrzenie nie dawało mi spokoju.
- Ten facet, McArthur – wyrzuciłam z siebie automatycznie, nie trudząc się nawet nad
zbudowaniem poprawnego zdania.
Speed wyprostował się błyskawicznie, rzucając wiązankę przekleństw, które nawet
mnie wprawiły w oburzenie. Jego spięte mięśnie nie pozostawiały wątpliwości.
- Przynajmniej teraz wiemy, gdzie się podział – podsumował Leo, zagłębiając palce w
swoich ognistych włosach.
- Znaliście go? – spytałam zupełnie zbita z pantałyku.
Speed prychnął lekceważąco, na co posłałam mu pytające spojrzenie.
- Jasne, że znaliśmy, był jednym z Potępionych – wyjaśnił mi łaskawie Vince. – Musieli
być cholernie zdesperowani, skoro postanowili poświęcić kogoś ze swoich, żeby dowiedzieć
się, kim jesteś…
- Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, jak bardzo zdesperowani będą teraz. –
Blondyn wszedł mu w słowo.
- Oni zabili tego faceta, żebym ja po niego przyszła? – wbiłam martwy wzrok w kolana.
To było chyba dla mnie zbyt wiele. Nagle poczułam się w jakiś sposób winna, że mężczyzna
nie żyje.
- Dla nich to bez znaczenia, bo jeśli dorwą ciebie i przejmą twoje dziedzictwo, będą
mogli wskrzesić kogo tylko im się zamarzy. – Stewart podszedł do kominka, wpatrując się
przenikliwym wzrokiem w tańczące płomienie. Wiedziałam, że zastanawiał się, co dalej. Ten
sam wyraz twarzy obserwowałam nieraz u własnego ojca, szczególnie podczas jego rozwodu z
mamą.
- Nie dostaną jej – odezwał się cicho Speed. Przez jego słowa przemawiała taka siła, że
nie mogłam mu zaprzeczyć. – Nie pozwolę na to.
Niedługo potem siedzieliśmy z powrotem w lśniącym BMW. Czerwone cyfry na desce
rozdzielczej wskazywał grubo po drugiej w nocy. Złowrogie cienie drzew prześlizgiwały się za
szybą, niknąc w oddali. Siedząca po mojej lewej stronie Arlene przyglądała mi się ukradkiem z
nieskrywaną fascynacją, niczym superbohaterowi z komiksu. Tylko, że ja zdecydowanie nie
byłam jednym z nich.
Jeszcze zanim wyjechaliśmy, udało nam się ją przekonać, żeby została w swoim domu.
Oczywiście kosztowało mnie to sporo nerwów, za pomocą których ostatecznie i tak niczego nie
wskórałam, bo wystarczyło jedno spojrzenie magnetycznie zielonych oczu Speed’a, by Arlene
zrobiła wszystko, o co tylko ją poprosi. Naturalnie miałam zamiar wygarnąć mu, co o tym
myślę, gdy tylko dojedziemy na miejsce.
Skrępowana przeniosłam wzrok na milczącego blondyna, ale jego twarz z kolei
pozostawała skryta w cieniu kapelusza, więc dałam sobie spokój z analizowaniem jego
nastroju. Wystarczy, że on doskonale zna mój.
Po raz kolejny poczułam ukłucie złości. Mógł mnie przynajmniej uprzedzić, co tak
właściwie zamierza zrobić. I co się z tym wiąże. Nie potrafiłam się pozbyć tego uczucia
wstydu na myśl, że zna moje emocje. Doszłam nawet do wniosku, ze dużo mniej zażenowana
czułabym się, gdybym miała stanąć przed nim nago. Ale nie to było najbardziej zadziwiające.
Najbardziej dziwił mnie fakt, że gdyby to, na przykład, Vince złożył mi tę dziwną przysięgę,
nie byłabym nawet w połowie tak skrępowana, jak przy Speedzie. I ta jedna myśl sprawiła, że
poczułam się jeszcze gorzej.
Mój ochroniarz, wyczuwając moje samopoczucie, uchylił rondo kapelusza i przyjrzał
mi się przenikliwie. Ostatkiem silnej woli pohamowałam czerwone wykwity, które uparcie
cisnęły się na moją szyję. Zdecydowanie bardziej wolałam, gdy mnie ignorował.
Zaraz potem dało się słyszeć odgłos ciężkich kropel, rozpryskujących się na szybach.
Westchnęłam cicho, wsłuchując się w rytmiczne bębnienie. Mama zawsze powtarzała mi, że
deszcz jest łzami niebios. Zastanawiałam się, jaki był powód ich płaczu. Może wiedziały, co
mnie czeka i niekoniecznie było to dobre zakończenie? Wszystkie wątpliwości wróciły,
pożerając w zastraszającym tempie resztki opanowania, które pozostały mi po dzisiejszym
dniu, albo raczej nocy. Zacisnęłam pięści, ignorując fakt, że cichy szum mżawki właśnie
przeszedł w głuche dudnienie ulewy.
Nagle poczułam miękki dotyk na swoim ramieniu. Odwróciłam się zdezorientowana.
Speed przyglądał mi się z zatroskaną miną. Po raz pierwszy dane mi było oglądać ją na jego
twarzy.
- Nie bój się – wyszeptał cicho, wplatając słowa pomiędzy nasilające się fale deszczu. –
Jesteś bezpieczna.
- Też chciałabym w to wierzyć – mruknęłam sarkastycznie, choć nie byłam pewna, czy
udało mi się osiągnąć ten efekt, biorąc pod uwagę mój drżący głos.
- Więc jeśli nie możesz, to przynajmniej uwierz mi – odparł spokojnie i z wahaniem
przejechał kciukiem po moim ramieniu, by zaraz potem wrócić do poprzedniej pozycji.
Mimowolnie zadrżałam, pobudzona jego dotykiem. Ale gdy próbowałam napotkać jego wzrok,
był już zajęty obserwowaniem uciekających za szybą drzew.
Westchnęłam cicho, nie mając pojęcia, czy przypadkiem sobie tego nie wmówiłam.
Speed był zdecydowanie najbardziej intrygującą osobą, jaką dane mi było dotąd poznać. I nie
byłam do końca pewna, czy jest to bardziej interesujące, czy raczej wkurzające.
Leo zahamował ostro przed domem Arlene. Dziękowałam Bogu, że pamiętałam o
pasach, bo jak nic wylądowałabym na zalanej ulicy, wybijając po drodze masywną szybę. Ale
najwyraźniej chłopak nie czuł się ani trochę winny, bo posłał mi najszerszy uśmiech, na jaki
było go stać.
Spojrzałam niepewnie na przyjaciółkę. Chciałam jeszcze z nią porozmawiać. Na
osobności. W końcu z nich wszystkich to właśnie jej ufałam najbardziej. A w tej chwili
niczego tak nie potrzebowałam, jak jej obiektywnego osądu.
- Dacie nam chwilę? – spytałam, choć bynajmniej nie była to prośba o przyzwolenie.
Speed zmarszczył czoło, kalkulując w myślach, czy powinien się zgodzić.
Zniecierpliwiona wywróciłam oczami.
- Na litość boską, chyba nic mnie nie zabije w ciągu tych paru minut! – Nie czekając na
jego odpowiedź, popchnęłam Arlene na zewnątrz. Ale rozluźniłam się dopiero, gdy
znalazłyśmy się w bezpiecznych murach jej domu. Przyjaciółka przyglądała mi się z
nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Co o tym wszystkim myślisz? – wymamrotałam, zastanawiając się, jak duży zasięg
słuchu mogą posiadać Łowcy.
- A ufasz mi? – odezwała się tajemniczo, rozciągając usta w półuśmiechu.
Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
- Oczywiście, że tak. Właśnie dlatego pytam o zdanie właśnie ciebie – W głowie mi się
nie mieściło, jak mogła myśleć inaczej! Przecież znałyśmy się od dziecka. Nawet sobie nie
wierzyłam tak bardzo, jak jej.
- Więc zdaj się na nich. Wydaje mi się, że to jedyna opcja. – odparła spokojnie. – Oni
cię ochronią, blondyn cię ochroni – uściśliła z całkowicie irracjonalnym wyrazem
samozadowolenia na twarzy.
No świetnie. Za dobrze znałam Arlene, żeby nie domyślać się, co mogło jej chodzić po
głowie. Spojrzałam na nią z przyganą, na co tylko wzruszyła ramionami. Ale musiałam
przyznać, że miała rację. Sama na pewno się nie obronię. Oddanie się pod opiekę Łowcom
wydawało się być całkiem dobrym rozwiązaniem.
Odetchnęłam głęboko, uspokajając skołatane nerwy. Teraz, kiedy decyzja już zapadała,
wszystko wydało się dużo prostsze.
- Miej oko na moich rodziców – wyszeptałam cicho, unikając jej spojrzenia. – I na
Josha. Nawet jemu przyda się opieka… – urwałam niezdolna do wyduszenia czegokolwiek
więcej. Arlene to rozumiała. Przytuliła mnie mocno, jak wtedy, gdy umarła babcia. Tyle, że
wtedy wiedziałam, co się stało. A teraz… Teraz niczego nie mogłam być pewna.
- Nie martw się o nich – pogładziła moje włosy. – Możesz być pewna, że będę wpadać
do was na herbatkę częściej, niż Greta Davis z naprzeciwka.
Zaśmiałam się na wspomnienie natrętnej staruszki.
- A ty? Myślisz, że o ciebie się nie martwię? – przypomniałam jej ze smutnym
uśmiechem.
- Dobry Boże, jak tak będziesz się wszystkim zadręczać, to szybciej wykończy cię
zgryzota, niż ci cali Potępieni! – pokręciła głową z dezaprobatą. – Słuchaj, ja sobie poradzę,
jak zawsze zresztą, ale ty… Ty musisz się pilnować, rozumiesz? I co najważniejsze, trzymaj
się Speed’a. Bo jeśli ktoś może ci zapewnić bezpieczeństwo, to tylko on.
Zacisnęłam zęby, żeby stłumić wiązankę przekleństw pod adresem blondyna. Arlene
widocznie to zauważyła, bo próbowała stłumić złośliwy chichot napadem kaszlu.
Przerwało nam ostre pukanie do drzwi. Zirytowana wyjrzałam przez wizjer. Pomimo
czarnego kapelusza, który skutecznie zasłaniał twarz, nie miałam żadnego problemu z
rozpoznaniem mojego zniecierpliwionego ochroniarza.
- Może średnio cię to obchodzi, ale nie spałem już od dwóch dni i byłbym bardzo
wdzięczny, gdybyś się pośpieszyła – wysyczał, gdy niechętnie mu otworzyłam.
Spojrzałam na niego spod byka. Nie wyglądał na skorego do żartów, więc wolałam się z
nim nie sprzeczać.
- Pamiętaj, o czym ci mówiłam – zwróciłam się po raz ostatni do Arlene.
- Jasne – uścisnęła mnie przelotnie. – A ty – przeniosła wzrok na zdenerwowanego
Speed’a . – Masz zrobić wszystko, żeby nie spadł jej nawet włos z głowy.
Blondyn przyjrzał się jej zdziwiony, jakby nie przypuszczał, że ktokolwiek mógłby mu
zagrozić, a już na pewno nie ktoś taki, jak Arlene.
- Taki mam zamiar – odparł spinając mięśnie i bez zbędnych ceregieli pociągnął mnie w
stronę samochodu, rozglądając się w poszukiwaniu potencjalnych napastników. Najwyraźniej
postanowił wziąć sobie jej słowa do serca.
- Więc plan jest taki – zaczął Vince, gdy już wszyscy siedzieliśmy w zagraconej kuchni
ich mieszkania. Już po samym wystroju można było stwierdzić, że mieszkają tu sami faceci. Po
prostu świetnie.
- W ciągu dnia, ja i Leo postaramy się zorientować w posunięciach Potępionych.
Pewnie nie dowiemy się za wiele, ale zawsze warto spróbować – wzruszył ramionami. – Wasza
dwójka zostaje oczywiście tutaj.
Spojrzałam na Speed’a, który nie wydawał się być tym pomysłem zachwycony. Mimo
to, skinął głową ze zrozumieniem.
- A co, jeśli ktoś będzie akurat umierał? – spytałam przytomnie. – Będę musiała go
odebrać.
Mina Vince’a jednoznacznie wskazywała, że nie pomyślał o tym drobnym problemie.
- Więc postaraj się na te trzy dni to wyłączyć – odezwał się jak zawsze praktyczny
blondyn.
- Wyłączyć?! – Powoli zaczynałam wątpić w jego zdrowie psychiczne. – Tego się nie
da tak po prostu wyłączyć!
- Ona ma rację, Speed – poparł mnie Vince. – Będziesz musiał iść razem z nią i
dopilnować, żeby cała i zdrowa wróciła tutaj.
Nie potrafiłam powstrzymać triumfującego uśmiechu. Charlie jeden, blondyn zero.
- Nie wiem jak wy, ale ja już dłużej nie dam rady – mruknął Leo, ziewając przeciągle. –
Idę spać.
Jeżeli elektroniczny zegarek na lodówce się nie mylił, to dochodziła własnie trzecia w
nocy. Już od samego patrzenia na te drobne cyferki robiłam się zmęczona. Raptem
uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie mam pojęcia, gdzie mogłabym spać. Rozejrzałam się
z powątpiewaniem. Naprzeciwko kuchni znajdowało się pomieszczenie, które prawdopodobnie
miało służyć za salon. Prawdopodobnie, bo było tak zaśmiecone, że trudno było określić
jednoznacznie, do czego służy. Cóż, mogę spać nawet na podłodze, byle tylko móc choć na
chwilę się położyć.
Speed, jakby wyczuwając moje zakłopotanie, pociągnął mnie za ramię w stronę
korytarza.
- Chodź, pokażę ci, gdzie będziesz spała.
Z ulgą przyjęłam jego propozycję, pozostawiając Vince’a i Leo samych. Szliśmy
dziwnie znajomym korytarzem, w którym dopiero po chwili rozpoznałam ten sam, który
prowadził do jasnoróżowego pokoju. Speed uchylił śnieżnobiałe drzwi, wpuszczając mnie do
ś
rodka. Moja torba podróżna już leżała na fioletowej pościeli.
- Te dwa pokoje naprzeciwko należą do Vince’a i Leo. Gdybyś czegoś potrzebowała,
zawsze możesz zawołać – wyjaśnił krótko, choć zdziwił mnie brak pewności w jego głosie.
- A twój? – spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Przyjrzał mi się nieprzeniknionym wzrokiem i uśmiechnął się cynicznie.
- Mój jest na końcu korytarza. Oczywiście możesz wpadać tak często, jak tylko ci się
zamarzy – odparł beztrosko, a ja poczułam, że po raz kolejny się czerwienię.
- Na twoim miejscu nie robiłabym sobie nadziei – odwarknęłam, próbując ukryć
zażenowanie własną słabością, którą on bez wątpienia wyczuł.
Zaśmiał się cicho, jakby nie wierząc w moje zapewnienia. Już miałam zamiar wygarnąć
mu, co sądzę o jego dziwacznym poczuciu humoru, ale nim zdążyłam choćby mrugnąć okiem,
zmaterializował się tuż prze mną. Byłam w stanie policzyć wszystkie piegi na jego nosie.
- Dobranoc, Charlie – wyszeptał, nie przestając się uśmiechać, a jego słodki zapach
otulił moją twarz, pozostawiając uczucie zupełnego odrętwienia. W jednej chwili poczułam,
jak zmęczenie ustępuje czemuś zupełnie innemu, nowemu. Wpatrywał się we mnie
intensywnie, jakbym była odpowiedzią na wszystkie tajemnice kosmosu. Ale zaraz potem
zorientowałam się, że znów jestem sama, a o tym, że blondyn tu był, świadczyły jedynie
chwiejące się drzwi.
Jeszcze długo po jego odejściu nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły się w mojej głowie,
nie pozwalając nawet na moment odetchnąć. Przed oczami przesuwały mi się wszystkie obrazy
z dzisiejszego dnia. I może jakoś bym to zniosła, gdyby nie ta jedna twarz. Twarz Willa. Teraz,
gdy już zdążyłam ochłonąć, zdałam sobie sprawę, co tak właściwie zrobiłam. Nie miałam
pojęcia, co się z nim stało. Uwolniłam go, mógł pójść wszędzie. I było bardzo prawdopodobne,
ż
e już nigdy więcej go nie zobaczę.
Kosmata rozpacz nakryła mnie swoim czarnym płaszczem. Wtuliłam się w poduszkę,
starając się powstrzymać łzy, ale nic z tego. Nie cofnę czasu. Przygnębiona poczuciem winy
nawet nie zauważyłam, kiedy wreszcie udało mi się usnąć.
Weszłam do swojego pokoju. Will pośpiesznie wsunął coś pod moje łóżko. Udawałam,
ż
e nie zauważyłam, choć i tak wiedziałam już od dobrych kilku lat, że po kryjomu czyta
romansidła mojej mamy. Uśmiechnął się do mnie, poklepując zachęcająco miejsce obok siebie.
Z ochotą je zajęłam. Czasami lubiłam tak po prostu z nim posiedzieć i pomilczeć. Nagle
poczułam, jak przesuwa dłoń wzdłuż mojego ramienia. Zadrżałam, pamiętając ten dotyk. Tyle,
ż
e nie należał on do Willa. Obróciłam się zdezorientowana. Speed uśmiechał się szelmowsko.
- Zaufaj mi – wymruczał, splatając swoje palce z moimi. Jego zielone oczy połyskiwały
wesoło.
- Ufam ci – odpowiedziałam mimowolnie, przyglądając się symbolom na naszych
nadgarstkach.
Nie miałam pojęcia, co się właściwie stało i jak, ale nie obchodziło mnie to. Coś mi
podpowiadało, że jestem bezpieczna…
Przeraźliwy krzyk rozdarł ciszę. Automatycznie zerwałam się z łóżka, przyjmując
pozycję obronną. Oślepiło mnie jaskrawe światło. Zasłoniłam oczy, próbując cokolwiek
dojrzeć. Wreszcie po chwili rozmazany obraz zaczął nabierać kształtów. Posagowa blondynka
o wyglądzie fotomodelki świdrowała mnie wzrokiem.
- Co ty tu robisz, do cholery?! – wrzasnęła, używając przy tym wyćwiczonego sopranu.
Stałam całkowicie zbita z pantałyku, nie mając zielonego pojęcia, co to za jedna. A już
na pewno nie wiedziałam, dlaczego jest aż tak rozwścieczona. Raptem wyciągnęła przed siebie
sztylet. Zamarłam, kalkulując w myślach, czy mogła należeć do Potępionych.
- Kim ty właściwie jesteś? – spytałam, powstrzymując mdłości na wspomnienie jeszcze
ś
wieżej rany postrzałowej. Nie miałam zamiaru dać sobie rozpruć klatki piersiowej po raz
kolejny.
Dziewczyna spojrzała na mnie, jak na kompletną idiotkę.
- Kim ja jestem?! Kim ty jesteś! I co robisz w moim pokoju?! – wymachiwała ostrzem
na prawo i lewo, jakby miała w ręku co najwyżej łyżkę kucharską.
Nagle dotarł do mnie sens jej słów. To był jej pokój. Wreszcie wyjaśniła się sprawa
różu na ścianach. Ale coś mi się tu nie zgadzało. Myślałam, że nie mieszka tu nikt, prócz trójki,
która mnie tu zaciągnęła…
- Jezu, dziewczyno, masz pojęcie, która jest godzina?! – Zaspany Vince wparował do
pokoju, obrzucając mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Odetchnęłam z ulgą. Chyba nie
pozwoli mnie tak po prostu jej zabić. Tyle, że on dopiero po chwili zauważył wściekłą
blondynkę. Jego jabłko Adama podskoczyło na jej widok.
- Jess? Co ty tu robisz tak wcześnie?
Przyjrzałam się jej osłupiała. A więc to o niej mówili. Cóż, nie spodziewałam się, że
mają na myśli dziewczynę w moim wieku. A już na pewno nie ten chodzący ideał.
- Skończyłam szybciej – wyjaśniła krótko. – Więc może ty mi wyjaśnisz, co ona robi
tutaj?! I kto ją tu w ogóle przyprowadził?! – Sposób, w jaki o mnie mówiła, przyprawił mnie o
dreszcze. Jakby doskonale wiedziała kim jestem i niespecjalnie jej się to podobało.
- Ja – stanowczy głos ukrócił nerwową atmosferę. Odwróciłam się z nadzieją. Speed
opierał się nonszalancko o framugę drzwi. Złote włosy, potargane od snu, opadały mu na czoło.
Wyglądał na wykończonego.
Jess spojrzała na niego zdezorientowana, po czym przelotnie utkwiła morderczy wzrok
we mnie. Odwzajemniłam go, wpatrując się w nią niewzruszona.
- Ścigają ją, bezpieczniej więc będzie, jeśli zostanie tutaj – wyjaśnił oschle.
Nie byłam do końca pewna, czy mam rację, ale wydawało mi się, że ich relacje nie były
najlepsze, przynajmniej ze strony blondyna.
- Ale chyba nie koniecznie w moim pokoju, prawda? – spytała już dużo spokojniej,
zachowując wobec niego pewną dozę ostrożności.
- Świetnie – mruknął Speed, pocierając skronie. – Więc chodź, będziesz spała u mnie.
Blondynka zamrugała zdziwiona, jakby niepewna tego, co usłyszała. Ja także. Wreszcie
na jej twarzy odmalował się wyraz triumfu.
- W porządku – odpowiedziała, posyłając mu lekki uśmiech, przez co naszła mnie nagła
chęć przywalenia jej, a gdy zdałam sobie sprawę, że nie powinno mnie to przecież obchodzić,
doszła do tego również chęć przywalenia sobie.
Speed uniósł brwi i uśmiechnął się ironicznie.
- Nie miałem na myśli ciebie, tylko ją – utkwił swoje oczy we mnie, po czym skinął
zachęcająco.
Muszę przyznać, że zamurowało mnie. Jakby nie patrzeć, mnie znał zaledwie od kilku
dni, a ją… z pewnością długo. Może zbyt dosłownie potraktował nasze wcześniejsze docinki?
- Nie ma sprawy, mogę spać na fotelu w salonie – wymamrotałam niepewnie,
podnosząc swoją torbę z podłogi. Jess przytaknęła z wyraźną aprobatą.
- Nawet o tym nie myśl, śpisz u mnie – uśmiechnął się pobłażliwie i nie zważając na
ciche protesty blondynki, opuścił pokój, czekając na mnie w korytarzu.
Speszona spojrzałam na Vince’a, ale on wyglądał na jeszcze bardziej
skonsternowanego, niż ja. Nie widząc innej opcji, powlokłam się za Speed’em.
Stanęłam w chyba najmniej zagraconym pomieszczeniu w całym mieszkaniu. Brązowo-
złotych ścian nie szpecił nawet najmniejszy obrazek, czy zdjęcie, a jedynym wyposażeniem
całego pokoju, były szafa, łóżko i biurko z krzesłem. Zresztą i tak nic więcej by się tu nie
zmieściło. Żadnych pamiątek, książek, czy figurek. Surowość wystroju w pewnym sensie
oddawała osobowość właściciela. Ta sama intrygująca tajemniczość.
- Proszę bardzo, masz całe łóżko dla siebie. – Speed przerwał ciążącą ciszę, wyrywając
mnie z zamyślenia. Wydawał się być autentycznie zmieszany. Musiałam powstrzymać
parsknięcie śmiechem.
- A gdzie ty będziesz spał? – spytałam, uświadamiając sobie, że przecież jest tu tylko
jedno łóżko.
- Nie martw się, w szafie mam śpiwór – uspokoił mnie i zanim zauważyłam, odebrał
moją torbę i postawił na biurku.
Nie mając pojęcia, jak powinnam się zachować, podążyłam w kierunku łóżka. Było
zdecydowanie miększe, niż to należące do Jess. Z ulgą zanurzyłam się w ciepłej pościeli i aż
musiałam powstrzymać westchnienie, gdy owionął mnie słodki zapach Speed’a. Wiedziałam,
ż
e nie powinno tak być, ale nie mogłam nic poradzić na to, że to wszystko po prostu mi się
podobało.
Otworzyłam oczy zauważając, że sam Speed przygląda mi się z dziwnym uśmieszkiem
na twarzy. Pięknie. Brawo, Charlie.
- No co? – mruknęłam zawstydzona, mając nadzieję, że nie uznał mnie za stukniętą.
- Mówiąc ci wtedy, gdzie jest mój pokój, nie sądziłem, że będziesz chciała odwiedzić
mnie tak szybko – odpowiedział, przestając zupełnie kryć rozbawienie.
- Przypominam ci, że zostałam do tego zmuszona – warknęłam, naciągając miękką
kołdrę na uszy.
Usłyszałam stłumiony chichot i odgłos rozkładanego śpiwora. Dopiero po chwili
odważyłam się na niego spojrzeć. Leżał wyciągnięty tuż obok, podpierając głowę na dłoniach i
obserwował niebo. Jego złote włosy lśniły w blasku księżyca, niczym obsypane gwiezdnym
pyłem. Wpatrywałam się w niego urzeczona, dopóki nie przypomniałam sobie, że przecież
moje emocje wciąż pozostają dla niego jasne. Z trudem przeniosłam wzrok na widok za
oknem.
- Kim jest Jess? – spytałam, siląc się na obojętny ton.
- Łowcą, jak my wszyscy.
Nie była to odpowiedź, która by mnie satysfakcjonowała.
- Czy wy… razem… – kręciłam, nie potrafiąc sformułować właściwego pytania.
- Co? Nie… w życiu – mruknął posępnie.
- Cóż, po prostu wydawało mi się, że ona myśli inaczej – odparłam spokojniej, nie
chcąc przyznać nawet przed samą sobą, że w jakimś stopniu mi ulżyło.
- I dobrze ci się wydawało – zaśmiał się Speed, choć wyczuwałam, że jego śmiech miał
niewiele wspólnego z radością. – Nadal nie chce przyjąć do wiadomości, że nic do niej nie
czuję, choć dałem jej to jasno do zrozumienia.
- Najwyraźniej niewystarczająco jasno – zauważyłam, nie wierząc, że poruszyłam ten
temat. Jestem skończoną kretynką, zupełnie pozbawioną instynktu samozachowawczego.
- Och, tego nie mogła podważyć – zaoponował szybko. – Jess jest jak wariograf. Wie,
kiedy ludzie kłamią. Zna więc prawdę, tylko po prostu uparcie w nią nie wierzy.
Nie miałam pojęcia, jak mogłabym to skomentować, więc po prostu się nie odzywałam.
Zaczynałam dochodzić do wniosku, że chyba nie ma już niczego na świecie, co mogłoby być
niemożliwe. Na powrót wbiłam wzrok w niebo.
- Jeśli możemy, to wolałbym o tym nie rozmawiać – uciął temat, uwalniając mnie od
zażenowania. – Mogę w zamian zadać ci jedno pytanie? – usłyszałam, gdy właśnie
namierzyłam lecący samolot.
- Od kiedy to potrzebujesz pozwolenia? – sarknęłam w odpowiedzi, pilnując się, by na
niego nie spojrzeć, ale nie musiałam nawet tego robić, żeby wyobrazić sobie uśmiech, który z
pewnością teraz malował się na jego twarzy.
- Dlaczego rodzice nazwali cię Charlie? Nie zrozum mnie źle, podoba mi się twoje
imię, po prostu jestem ciekawy – wyjaśnił szybko, a ja starałam się nie zwrócić uwagi na fakt,
ż
e moje imię może się komukolwiek podobać, a zwłaszcza jemu.
- Jeszcze zanim się urodziłam, byli fanami Charliego Chaplina i postanowili nazwać tak
swojego drugiego syna – wyjaśniłam spokojnie. – A że trafiła im się córka… – urwałam,
przypominając sobie, że n i e j e s t e m ich prawdziwą córką.
- …więc nazwali cię Charlie – dokończył za mnie.
- Tak, właśnie tak.
Znów zapadła cisza. Chciałam zasnąć, naprawdę, ale w jego towarzystwie wydawało
się to zupełnie niewykonalne. On również nie spał o czym świadczył jego nierówny oddech.
Miałam nadzieję, że uda nam się jakoś wytrzymać do rana.
- Opowiedz mi coś jeszcze – przerwał wreszcie krepujące milczenie.
- Coś jeszcze?
- Cokolwiek, chciałbym cię lepiej poznać. – Przez jego głos przemawiała ciekawość.
Nie wytrzymałam i odwróciłam się w jego stronę. Rozbawiony wyraźnie czegoś
oczekiwał.
- Dlaczego? – spytałam przezornie. – Przecież za trzy dni i tak nie będziemy mieć ze
sobą nic wspólnego…
W jednej sekundzie jego oczy pociemniały, ale szybko się opanował. A może tylko mi
się wydawało…
- Wiesz, mi tam się twoja szkoła całkiem podoba – puścił do mnie oczko.
Usiadłam, marszcząc brwi.
- Masz zamiar nadal chodzić do szkoły? – Z jednej strony byłam na niego trochę zła, bo
swoją obecnością wciąż będzie mi przypominał, że wszystko jest zwykłą fikcją, ale z drugiej
poczułam nagły przypływ nadziei. Nadziei, że wciąż będzie obecny w moim życiu.
- Cóż, nie miałem tego w planach, ale myślę, że to może być całkiem niezły pomysł.
Jeszcze tyle niewieścich serc zostało tam do podbicia – spojrzał na mnie wymownie, jakbym
przegapiła coś cholernie oczywistego.
- Oczywiście jeśli przeżyjemy – podsumowałam grobowym tonem, opadając miękko na
poduszki.
- Wątpisz w moją zdolność do ochronienia cię? – spytał z urazą w głosie.
- Nie, ja po prostu zdążyłam się nauczyć, że życie mnie nienawidzi – sarknęłam w
odpowiedzi
- Bo jesteś pesymistką, wciąż myślisz, że się nie uda – przechylił głowę, by móc lepiej
mnie widzieć. – Wystarczy, że mi zaufasz.
Nagle przypomniał mi się mój sen. Zaufaj mi…
- Ufam ci – odpowiedziałam dokładnie tak, jak wtedy.
Uniósł brwi w zdziwieniu, ale zaraz zreflektował się, choć nadal nie mógł ukryć
samozadowolenia. Ponownie wbił wzrok w niebo. Deszcz już dawno ustał, a bezchmurne
niebo zamieniło się w gwiezdny dywan. Westchnęłam cicho, tonąc zupełnie w hipnotyzującym
widoku. Ono jedno wydawało się być takie same, jak wczoraj. Uśmiechnęłam się delikatnie,
pozwalając sobie na chwilę szczęścia.
- Więc jak, opowiesz mi coś? – spróbował ponownie Speed, również podziwiający
magiczny obraz za oknem.
- Jeszcze zdążę – odpowiedziałam cicho. – Uwierz, jeśli zamierzasz nadal chodzić do
szkoły, zdążę ci się znudzić.
- Nie byłbym tego taki pewien – wyszeptał, choć może się przesłyszałam, bo zaraz
potem poczułam, jak sen porywa mnie w swoje kojące objęcia. I wszystko inne przestało mieć
znaczenie.
Obudziło mnie ciepłe światło, padające na moją twarz. Przeciągnęłam się z uśmiechem,
witając promienie słońca. Dopiero po dłuższej chwili udało mi się ustalić, gdzie jestem i jak się
tu znalazłam. Zaspana spojrzałam na leżący obok śpiwór, ale był niestety pusty. Speed’a nie
było.
Zaraz potem uderzyła mnie świadomość, że Margarett Robertson dzisiaj umrze. Ekstra.
Oczywiście niczego mi tak nie było potrzeba do szczęścia, jak kolejnej śmierci na koncie.
Chwiejąc się na nogach, podniosłam się z łóżka. Nie miałam bladego pojęcia, która
może być godzina, bo oczywiście blondyn nie pomyślał o tak ważnej inwestycji, jaką jest
kupno zegarka. Rozejrzałam się po nienagannie czystym pokoju, zatrzymując wzrok na
pojedynczej kartce leżącej na biurku.
„Czekam w kuchni. Mam nadzieję, że lubisz naleśniki.”
Uśmiechnęłam się pod nosem, próbując sobie wyobrazić gotującego Speed’a. Po chwili
namysłu stwierdziłam, że chyba wolę to zobaczyć na własne oczy. Moja torba leżała nietknięta
obok szafy. Wyciągnęłam na chybił trafił jakąś koszulkę i spodnie oraz bieliznę, po czym
udałam się na poszukiwania łazienki.
Zapach naleśników wypełniał całe mieszkanie. Mówiąc szczerze, nie wierzyłam, że
naprawdę ma zamiar je dla mnie zrobić. Ale poczułam się mile połechtana. Jeszcze żaden facet
dla mnie nie gotował.
Łazienkę znalazłam zaraz obok, więc szybko przystąpiłam do dzieła, czując jak mój
ż
ołądek ostro domaga się posiłku. Nic dziwnego, zupełnie straciłam rachubę, kiedy ostatnio
jadłam. Po niecałych dziesięciu minutach wypadłam na zewnątrz i jak na skrzydłach pobiegłam
do kuchni.
Ale wchodząc do środka, momentalnie straciłam apetyt. I bynajmniej nie przez górę
złocistych naleśników na stole, czy nawet wściekłą minę Speed’a. Dobrze wiedziałam, że nic
nie przełknę, bo miejsce, na którym siedziałam jeszcze wczoraj było już zajęte. Zajęte przez
ducha.
Rozdział 7
W gruncie rzeczy nie byłam na to przygotowana. Nie sądziłam, że będę musiała
poradzić sobie z tym tak szybko. Ale najwyraźniej miało być inaczej. Pewnie powinnam była
zapytać „Co ty tu robisz?”, czy zwyczajnie przypomnieć mu, że przecież go zwolniłam, choć
mimo to cieszyłam się, że wciąż jest w tym świecie. Oczywiście tego nie zrobiłam.
– To moje krzesło – wydusiłam z siebie niezwykle inteligentnie. Brawo, Charlie…
Will zmusił się do uśmiechu. Nie wyglądał najlepiej, oczywiście jak na ducha. Smutek
w jego oczach wzbudził we mnie falę poczucia winy.
– Musimy porozmawiać – wymamrotał cicho, potęgując tym samym obraz nędzy i
rozpaczy, jaki sobą prezentował.
– Nie mamy o czym – warknęłam, przyciskając asekuracyjnie dłonie do boków.
Nieprawda, mamy – podpowiadał cichy głosik w mojej głowie, ale kazałam mu się
zamknąć. Musiałam być twarda.
Duch westchnął, wbijając wzrok w kolana. Spojrzałam przelotnie na Speed’a, który
wyglądał na delikatnie wytrąconego z równowagi. Choć przyglądając się mu uważniej,
mogłam bardzo szybko stwierdzić, że było to grube niedopowiedzenie. Nie był zachwycony
obecnością nieproszonego gościa i nawet specjalnie się z tym nie krył.
Jeszcze nigdy nie widziałam Willa tak przybitego. Moja silna wola topiła się w
zastraszającym tempie. Przecież znałam go od prawie siedmiu lat. Chyba byłam mu coś winna,
nawet, jeśli okazał się skończonym dupkiem.
– Charlie, proszę. Chociaż ostatni raz. Obiecuję już nigdy potem cię nie nękać –
mruknął z bólem, a ja z trudem opanowałam ciężki ucisk w żołądku. Ściągnęłam usta, nie
wiedząc, co robić. Z jednej strony chciałam wyjaśnić parę spraw, pocieszyć go w jakiś sposób,
ale z drugiej wolałam już nigdy więcej nie oglądać jego twarzy.
– Przyrzekasz? – odezwałam się w końcu, czekając na jasną odpowiedź.
– Masz moje słowo.
Zamyślona wyjrzałam przez okno. Ciężkie, szare chmury zakryły wesołe słońce, które
witało mnie jeszcze tego ranka. Widocznie pogoda nie miała najmniejszego zamiaru poprawiać
mi nastroju.
– W porządku – poddałam się wreszcie, opuszczając spięte ramiona. Przez jego twarz
przemknął cień niewysłowionej wdzięczności, przez którą poczułam się jeszcze podlej.
Odwróciłam się na pięcie, dając duchowi znać, by poszedł za mną.
– Charlie… – usłyszałam za sobą głos Speed’a.
Spojrzałam w jego kierunku. Zielone oczy przypatrywały mi się intensywnie.
– Nie musisz tego robić – przypomniał ostro, zachowując przy tym idealny spokój.
– Poradzę sobie – odpowiedziałam, posyłając mu uspokajające spojrzenie i oddaliłam
się w kierunku jego pokoju. Miałam nadzieję, że blondyn nie będzie miał nic przeciwko, bo
szczerze mówiąc, nie miałam bladego pojęcia, gdzie indziej mogłabym znaleźć choć trochę
prywatności.
Z rozmachem otworzyłam drzwi, nie czekając nawet, aż mój jak dotąd milczący
towarzysz przez nie przejdzie. Równie dobrze mógł po prostu przeniknąć przez ścianę. Może
nie było to zbyt uprzejme, ale ja wcale nie zamierzałam bawić się w podchody.
– Więc o czym chcesz porozmawiać? – zaczęłam oschle, odwracając się w jego stronę.
Will zrobił krok w moim kierunku, ale szybko się cofnęłam, zachowując odpowiedni
dystans. Westchnął ciężko, lecz pozostał w miejscu. Wyglądał jak jedno wielkie, chodzące
nieszczęście. Skrzyżowałam ręce na piersi, powstrzymując odruch rzucenia mu się na szyję.
– O nas – odpowiedział, błądząc wzrokiem po pokoju Speed’a. Przyjrzałam mu się
niepewnie.
– Nie ma żadnych nas – odwarknęłam mrużąc oczy. – To była twoja praca, udawanie,
ż
e jesteśmy przyjaciółmi, tylko po to, żeby mnie chronić…
– Niczego nie udawałem! – przerwał mi twardo, po raz pierwszy okazując irytację.
Było to tak zaskakujące, że mimowolnie zamknęłam usta. Mierzyliśmy się wzrokiem,
oczekując ataku. – Może i dostałem rozkaz dbać o twoje bezpieczeństwo, ale to nie znaczy, że
mi samemu na tym nie zależało, że mi nie zależało na tobie!
Jego urywany oddech przerywał panującą ciszę, podczas gdy ja biłam się z myślami.
Nie powinnam mu wierzyć, przecież już raz mnie oszukał. Tylko co z tego, skoro nie
potrafiłam mu nie ufać…
– Zawsze byłem przy tobie, Charlie – postąpił krok naprzód, obserwując moją reakcję.
Lecz ja byłam zbyt zagubiona, by się odsunąć. – I nie tylko dlatego, że tak mi polecono.
Byłem, bo tego chciałem.
Przełknęłam głośno ślinę, nie mogąc oderwać oczu od piwnych tęczówek. Czułam, że
coś się zmieniło, było w nich więcej determinacji. A ja nie byłam pewna, czy chciałam ją w
nich widzieć.
– Wiem o tobie wszystko – wykonał kolejny krok w moją stronę, coraz bardziej
ś
wiadomy swojej przewagi nade mną. – Masz słabość do dzieci, zawsze przeżywasz, gdy
musisz któreś odebrać, nie przepadasz za samolotami i panicznie boisz się głębokiej wody, do
tego nie potrafisz odmówić ludziom pomocy, sądząc, że w ten sposób wynagrodzisz im swoją
niewdzięczną rolę na tym świecie…
Coś niewysłowionego utknęło mi w gardle. Czy ja naprawdę byłam taka, jak mówił?
Szczerze w to wątpiłam. Ale coś w jego głosie podpowiadało mi, że on nie miał co do tego
ż
adnych złudzeń.
– Byłem przy tobie przez całe twoje życie. Słyszałem twoje pierwsze wypowiedziane
słowo, widziałem jak stawiałaś swoje pierwsze kroki, byłem świadkiem, a później nawet
uczestnikiem twoich wszystkich wzlotów i upadków, obserwowałem, jak z małej dziewczynki
przeistoczyłaś się w piękną kobietę i chyba najbardziej nieświadomą własnego uroku oraz
ś
lepą na oczywistości osobę, jaką udało mi się poznać. – Odległość między nami malała w
zastraszającym tempie. Niedobrze.
Myśl, Charlie…
– Dlaczego tu przyszedłeś? – spytałam cicho, chcąc przerwać tę dziwną wyliczankę,
zanim przybierze niebezpieczny obrót.
Will uśmiechnął się, kręcąc głową w niedowierzaniu, a ja znowu odniosłam wrażenie,
ż
e przegapiłam coś cholernie oczywistego.
– Bo przez te wszystkie lata próbowałem zebrać się w sobie, żeby powiedzieć ci
prawdę, ale tchórzyłem za każdym razem, gdy tylko na ciebie spojrzałem. – Wreszcie stanął
tuż przede mną, wprawiając mnie w jeszcze większe odrętwienie.
Tymczasem kontynuował.
– Ale kiedy zwolniłaś mnie z obowiązku, dając do zrozumienia, że nie chcesz już nigdy
więcej mnie widzieć, zorientowałem się, że mogę już nie mieć okazji, że nigdy się nie dowiesz.
Wstrzymałam oddech, nie mając pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. Część mnie
chciała uciekać. Tyle, że to była zdecydowanie ta słabsza część. Bo cała reszta po prostu
czekała na rozwój wypadków, nie pozwalając mi nawet się poruszyć.
– Will, o czym ty mówisz? – wydusiłam przez ściśnięte gardło. W jego oczach mogłam
zobaczyć odbicie własnych. Otwarte szeroko, zdezorientowane…
Uśmiechnął się delikatnie, rozjaśniając udręczoną twarz.
– Pamiętasz słownik, który tak często czytałem?
Nie bardzo wiedziałam do czego dąży, ale mimo to skinęłam głową, pozostając wciąż
pod wpływem jego wiążącego spojrzenia.
– Zastanawiałaś się kiedyś może, dlaczego to robiłem? – spytał wymownie.
Zmarszczyłam brwi, myśląc się nad odpowiedzią.
– Żeby wzbogacić słownictwo?
Parsknął śmiechem, wprawiając mnie w lekkie zażenowanie.
– Nie, głuptasie. Robiłem to dlatego, ponieważ chciałem tam znaleźć słowo, które
potrafiłoby oddać mój stan, opisać uczucia, które mną targają – spojrzał na mnie wyczekująco.
– I znalazłem je.
Poczułam, jak krew w moich żyłach powoli zaczyna gęstnieć. To się nie dzieje
naprawdę…
– Więc, co to za słowo? – wykrztusiłam, zupełnie przestając panować nad paniką, która
nieśpiesznie wdzierała się w mój umysł. Chyba nie do końca byłam gotowa na odpowiedź.
Will spojrzał na mnie czule, jak jeszcze nigdy dotąd i ujął moje dłonie, pozbywając się
z nich rękawiczek.
– Miłość – wyszeptał, zamykając mnie w swoich piwnych oczach.
Poczułam jak mój mózg z roztrzęsionej galarety przechodzi w wodnistą papkę.
Powinnam zmusić się do myślenia. Powinnam uciekać. Ale czy potrafiłam?
Jego twarz znajdowała się już zaledwie parę centymetrów od mojej. On jest duchem,
Charlie. Nie obchodzi mnie to. Ale przecież on nie żyje. Mam to gdzieś.
Zanim cichy głosik w mojej głowie wytoczył kolejny argument, poczułam ciepły dotyk
na moich wargach. Jego usta. Westchnęłam bezgłośnie, zapominając w zupełności, dlaczego
tak właściwie powinnam się odsunąć. Jeszcze nikt nigdy mnie nie całował. No bo chyba
niewinny buziak w przedszkolu się nie liczył, prawda?
Will przycisnął mnie do swojego torsu, owijając swoje ręce wokół mojej talii.
Przesunęłam dłonią po jego twarzy, na co zachłanniej wpił się w moje usta. Boże, gdybym
wiedziała, że to może być takie przyjemne, już dawno bym to zrobiła! Wplotłam dłoń w jego
włosy. Ich miękkość zaskoczyła mnie. Zupełnie bezwiednie przed oczami stanął mi widok
złotych kosmyków, które podziwiałam jeszcze wczorajszej nocy, których pragnęłam dotknąć,
odkąd tylko je zobaczyłam. Podziałało.
Co ja wyrabiam, do cholery?!
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Odskoczyliśmy od siebie zdezorientowani.
Stojący w progu Speed przyglądał nam się z kamienną twarzą.
– Przepraszam, myślałem, że jesteś w pokoju Vince’a – odezwał się wypranym z
emocji głosem, choć nie musiałam być detektywem, żeby stwierdzić, że wcale nie było mu
przykro. Mogłam się założyć, że zrobił to specjalnie.
– Przecież pokazałeś mi tylko pokój Jess i swój – przypomniałam mu cierpko.
Wzruszył beztrosko ramionami i poprawił kapelusz.
– Naleśniki stygną – rzucił oschle, wyraźnie oczekując, że pójdę za nim.
Nie wiedziałam, co robić. Powinnam chyba czuć się wspaniale, prawda? Tak przecież
czują się dziewczyny po pocałunku. Ale ja naturalnie musiałam być wyjątkiem. Nie mówię, że
było źle, cholera, było niesamowicie! Tylko że nie byłam pewna, czy to było właśnie to. Nigdy
nie patrzyłam na Willa w ten sposób. Widziałam w nim przyjaciela. Hmm… przyjaciela, który
jeszcze przed chwilą namiętnie mnie całował. To chyba przekraczało tę cienką granicę którą
wytyczyliśmy sobie dobre parę lat temu. Do diabła z zasadami.
Spojrzałam wymownie na ducha, żałując, że nie możemy dokończyć i doprowadzona
na skraj opanowania wyminęłam złośliwego blondyna, posyłając mu po drodze mordercze
spojrzenie. Wydawał się być niewzruszony.
Nie pamiętam, jak trafiłam do kuchni. Dopiero widok mojego wczorajszego koszmaru
nocnego wyrwał mnie z otępienia, spowodowanego pocałunkiem Willa. I choć dziewczyna
była w szlafroku, nadal wyglądała niczym żywcem wyjęta z rozkładówki ekskluzywnego
magazynu. Przywitała mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty, jednaj jej wzrok szybko
powędrował w kierunku podążającego za mną sztywno Speed’a. Zmarszczyła swoje równo
wyregulowane brwi, widząc malującą się na jego twarzy powagę. To chyba musiał być bardzo
nietypowy widok w tym domu. Ale to było jeszcze nic, w porównaniu z jej reakcją na widok
ducha. Mogłabym przysiąc, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie bierze przypadkiem
udziału w ukrytej kamerze. Jednak sam Will wydawał się jej nie dostrzegać. Nic dziwnego,
skoro cała jego uwaga była wciąż skupiona na mnie.
Chciałam z nim porozmawiać. Powinniśmy sobie wyjaśnić parę spraw i nie sądzę, żeby
odkładanie tego na później było najlepszym pomysłem. Musiałam poprosić go o trochę czasu
do namysłu. To wszystko działo się stanowczo za szybko. Ale patrząc na niego czułam, że nie
byłabym w stanie wydusić z siebie czegokolwiek. Bo choć mową ciała starał się ukryć przed
wszystkimi nasze relacje, oczy nadal pozostawały autentycznym odbiciem jego stanu. Piwne
tęczówki płonęły żywym blaskiem. Był szczęśliwy, jak jeszcze nigdy dotąd, a ja ponosiłam za
to odpowiedzialność.
Szybko zajęłam najbardziej oddalone miejsce przy stole, czując na sobie przeszywające
spojrzenia. Speed bez większego zainteresowania usiadł zaraz obok, krzyżując ręce na piersi.
Przez cały ten czas zachowywał się dokładnie tak, jak pierwszego dnia, którego się
poznaliśmy. Musiał być świadomy, jak bardzo działał mi wtedy na nerwy.
– No dobra, koniec szopki – syknęła Jess, zmuszając wszystkich do spojrzenia w jej
kierunku. – Czy ktoś mi wytłumaczy, co się tu, do diabła, dzieje?!
Wbiłam wzrok w stos złocistych naleśników, który piętrzył się na środku stołu. Bolesny
skurcz w żołądku po raz kolejny dał mi się we znaki, ale nie śmiałam się nawet poruszyć, bojąc
się jeszcze bardziej rozjuszyć blondynkę. Jednak Speed nie wydawał się podzielać moich
obaw, bo bezceremonialnie podsunął mi talerz pod nos, nie zaszczycając mnie przy tym nawet
spojrzeniem, które skupił na wściekłej dziewczynie.
– Potępieni na nią polują – wyjaśnił krótko, wracając do swojej poprzedniej pozycji. –
Ale o tym już chyba wiesz.
– Oczywiście, że wiem! – odwarknęła, pochylając się do przodu. – Chcę wiedzieć, co
ona robi tutaj!
Nie miałam pojęcia, dlaczego była do mnie tak wrogo nastawiona. Nigdy wcześniej jej
nie spotkałam, więc nie sądziłam, bym zdążyła zaleźć jej za skórę. Może wciąż jest zła za to,
ż
e spałam w jej pokoju?
– Chwilowo jest pod moją opieką, więc musi tu mieszkać. – Speed przerwał moje
rozmyślania. Wydawało mi się, że on był równie niezadowolony z tego faktu, co blondynka
przede mną. W jednej chwili o niczym innym nie marzyłam, jak o pozbyciu się obojga.
Will stanął asekuracyjnie obok mnie, przybierając pozycję obronną. Musiałam
powstrzymać ciężkie westchnienie. Dobrze wiedział, że nawet jeśli doszłoby do jakiejkolwiek
walki, to i tak radziłabym sobie znacznie lepiej od niego. Mimo wszystko doceniałam jego
dobre intencje.
– Czekaj. – Jess zmarszczyła czoło, jakby do końca nie pojmując, o co w tym
wszystkim chodzi. – Jak to pod twoją opieką? Przecież miał ją wziąć ktoś bardziej
doświadczony, więc jakim cudem… – Nagle urwała, zatrzymując wzrok na moim nadgarstku.
Dopiero po chwili zauważyłam, że nie mam rękawiczek, przez co pozostawał on odsłonięty,
prezentując moje nowe znamię. Zamarłam, modląc się w duchu, by nie zauważyła w nim
czegoś znajomego. Jednak moje modlitwy spełzły na niczym. W ciszy obserwowałam, jak jej
porcelanowa twarz przybiera odcień purpury.
– Agere curam – wydusiła przez ściśnięte gardło. Jej idealne paznokcie wbiły się w blat
stołu. Leo miał rację mówiąc, że nie spodoba jej się ten pomysł. – Złożyłeś najbardziej wiążącą
przysięgę w całym twoim życiu dziewczynie, której nawet nie znasz?!
– Charlie, czy mogłabyś mi…
– Nie teraz – ucięłam krótko pytanie Willa, woląc zyskać czas na dobrą wymówkę.
Zdenerwowanie w jego głosie podpowiadało mi, że będzie musiała być naprawdę
przekonująca.
– Wypełniłem swoją powinność wobec sojuszu, który zawarli nasi przodkowie. – Speed
postanowił za wszelką cenę zachować opanowanie, choć trudno było nie zauważyć, że nie
spodziewał się, by prawda mogła wyjść na jaw tak szybko. Jednocześnie, pomimo wyraźnego
zakłopotania, wciąż rzucał Jess wyzywające spojrzenie, którego z pewnością nie można było
się doszukać w moich oczach.
Choć bardzo starałam się sobie wmówić, że jego słowa wcale mnie poruszyły, nie
potrafiłam pozbyć się dziwnie przytłaczającego uczucia zawodu. To był tylko jego obowiązek.
Ja go wcale nie obchodziłam.
– Twoje oddanie sprawie jest naprawdę godne pochwały – sarknęła w odpowiedzi. –
Zastanawia mnie tylko, co z tego będziesz miał. Wybacz, Chace, ale jakoś nie potrafię
uwierzyć w twoją bezinteresowność.
Zdumiona oderwałam się od porwanego przed chwilą naleśnika. O tym nie
pomyślałam. Rzeczywiście, może nie znałam Speed’a za długo, ale zdążyłam już zauważyć, że
nie należał on do szlachetnego grona jednostek altruistycznych. Tylko jaki mógł mieć interes w
chronieniu mnie?
Mogłoby się wydawać, że jej stwierdzenie nie zrobiło na nim wrażenia, ale choć
jednoznacznie ukrywał swoje emocje, drobna zmarszczka na czole nie pozostawiała żadnych
złudzeń, co do jego determinacji. Zastanawiałam się tylko, czy był to rodzaj uporu, mającego
udowodnić, że dziewczyna się myli, czy może raczej był zdeterminowany, by ukryć fakt, jak
trafne okazały się jej spostrzeżenia.
– Więc przykro mi, że muszę cię rozczarować. – Chłód i opanowanie w jego głosie
zmroziły także i mnie. Już na dobre porzuciłam jedzenie, przysłuchując się ich wymianie zdań.
Miałam nadzieję, że uda mi się z niej wyciągnąć jak najwięcej.
Jess uniosła brwi, uśmiechając się kpiąco.
– Nie okłamuj mnie, Hayden. Ja i tak zawsze poznam prawdę.
Nagle przypomniało mi się, co Speed mówił mi wczoraj o jej zdolnościach. Czyżby
rzeczywiście nie zdradził nam wszystkiego?
– Dlatego lepiej będzie, jak po prostu wyjdziemy – warknął i bez zbędnych ceregieli
pociągnął mnie do góry. Spojrzałam na niego z wyrzutem.
– Przecież Vince mówił, że mamy zostać tutaj tak długo, jak tylko to będzie możliwe –
przypomniałam mu ozięble, wyrywając nadgarstek z jego palącego uścisku. Zaalarmowany
sytuacją Will przysunął się bliżej mnie, jednak zbyłam go jednym morderczym spojrzeniem.
– Ale tak się składa, że to ja mam cię chronić, a nie Vince, więc zrobimy to po mojemu
– rzucił mi na odchodne, poprawiając kapelusz. Trudno było przegapić, jak diametralnie
zmieniło się jego zachowanie, w stosunku do wczorajszej nocy. Przez chwilę zastanawiałam
się nawet, czy to nie jest przypadkiem wina Willa i tego, co między nami zaszło, ale szybko
odrzuciłam tę myśl. Przecież blondyn znał mnie zaledwie parę dni, nie mogło go to poruszyć.
Tak przynajmniej sądziłam.
Zupełnie zniechęcona jego wrogością, wróciłam na swoje miejsce. Musiał się nauczyć,
ż
e mną nie da się pomiatać. Skrzyżowałam ręce na piersi, ignorując zdumione spojrzenia.
– Nigdzie się stąd nie ruszam – oświadczyłam stanowczo, dając w końcu upust
nagromadzonej frustracji. Wyglądało na to, że dzisiejszy dzień postanowił przebić poprzedni.
Speed zatrzymał się i omiótł mnie zniecierpliwionym wzrokiem.
– Czyżby? – spytał z przekąsem, dając jasno do zrozumienia, że z pewnością mi nie
ustąpi. I nie myliłam się, bo chwilę później, przy akompaniamencie gniewnych wrzasków Jess
i wyjątkowo dosadnych gróźb Willa, bezceremonialnie porwał mnie z krzesła i z zawrotną
szybkością wyniósł na zewnątrz, niczym szmacianą kukłę. Chciałam walczyć. Naprawdę. Ale
kiedy blondyn rozwinął prędkość całkiem niezłego myśliwca, nie pozostało mi nic innego,
prócz rozpaczliwego przywarcia do jego torsu. Chcąc zachować resztki godności, miałam
zamiar cisnąć jakąś wyjątkowo paskudną obelgę pod jego adresem, ale pęd powietrza
skutecznie mi to uniemożliwił. Wobec tak licznych przeciwności, mogłam jedynie zwymyślać
go w sferze swojego umysłu, mając cichą nadzieję, że czując moje emocje, właściwie
zinterpretuje targającą mną wściekłość.
Zatrzymaliśmy się dopiero w opuszczonym parku. Natychmiast wyrwałam się z uścisku
Speed’a i wymierzyłam mu siarczystego policzka. Był na tyle zaskoczony, że nie zdążył się
nawet cofnąć. Przymknął oczy i zacisnął pięści, ale nawet się nie skrzywił.
– Możesz mi wyjaśnić przynajmniej, za co tym razem? – wysyczał próbując zapanować
nad emocjami.
– Domyśl się – odwarknęłam i ruszyłam przed siebie. Nie miałam pojęcia ani gdzie
jestem, ani co powinnam teraz zrobić. Jedyne, czego byłam pewna, to moje pragnienie
uwolnienia się od blondyna. Miałam po prostu dosyć. Dosyć wszystkiego. Jego ignorancji,
próżności, skrajnego egoizmu i cynizmu, którym częstował mnie przy każdym podejściu.
Byłam całkowicie pewna, że naumyślnie odseparował mnie od Willa. Na samą myśl o tym
miałam ochotę wrócić i przyłożyć mu jeszcze raz. Teraz o niczym innym tak nie marzyłam, jak
o pozbyciu się Speed’a z mojego życia.
Nagle zdałam sobie sprawę, że nikt za mną nie szedł. Odwróciłam się zbita z tropu. Nie
było go. Czyżbym aż tak go uraziła? Zmarszczyłam brwi. Chyba nie zaryzykowałby mojego
bezpieczeństwa. Może i jest największym palantem na świecie, ale mimo wszystko był
użyteczny. Zacisnęłam zęby, nie wiedząc, co dalej. Świetnie. Po prostu świetnie.
To dopełniło czary goryczy. Podupadła na duchu, osunęłam się na najbliższą ławkę i
ukryłam twarz w dłoniach. Najwyższy czas, by przestać się oszukiwać. Potępieni mieli mnie
dopaść prędzej czy później i nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. Mieli mnie zabić, a
ś
wiat miał stanąć do góry nogami. A ja byłam całkowicie bezsilna.
Od śmierci babci ani razu nie płakałam, ale teraz byłam na najlepszej drodze, by
ponownie poczuć łzy w oczach. I wreszcie miałam ku temu dobry powód. Ale widocznie nie
było mi to dane, bo poczułam na swoich plecach gorącą dłoń. Zapach świeżo parzonej kawy
rozpalił moje zmysły.
Zdezorientowana podniosłam wzrok. Siedzący obok Speed wpatrywał się intensywnie
w plastikowe pojemniki, spoczywające na jego kolanach.
– Pomyślałem, że musisz być głodna. Nie zdążyłaś przecież zjeść… – zaczął niepewnie,
pocierając kciukiem jeden z parujących kubków.
Odetchnęłam głęboko, zażenowana swoimi wcześniejszymi przypuszczeniami.
Najwyraźniej nie miał zamiaru mnie zostawić, co więcej, dbał o moje potrzeby. W jednej
chwili poczułam niewysłowiony wstyd. Nie powinnam w niego wątpić.
Niepewnie chwyciłam kuszącą kawę i pierwszą z brzegu torebkę z chińszczyzną.
Chciałam coś powiedzieć, ale Speed już zabrał się za jedzenie, więc i ja postanowiłam
poczekać z rozmową. Już po pierwszych kilku kęsach poczułam, jak bardzo byłam głodna. Nie
przepadałam za tego typu potrawami, ale w tej chwili byłam nimi po prostu zachwycona. W
rekordowym tempie pochłonęłam dwie porcje, obiecując sobie w duchu, że od dziś będę
stałym gościem chińskich knajp. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że blondyn mnie
obserwuje. Z wahaniem przeniosłam spojrzenie na jego twarz. Wciąż zachowywał kamienną
maskę, nie dając po sobie poznać nawet cienia emocji. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem,
aż wreszcie ustąpił z ciężkim westchnieniem.
– Przepraszam – mruknął zrezygnowany. Dobrze wiedziałam, jak ciężko było mu to
powiedzieć. – Przepraszam, że tak cię potraktowałem.
Milczałam, zastanawiając się nad odpowiedzią. Powinnam być zła, a nawet wściekła,
ale pod wpływem jego zielonych oczu, cały gniew zniknął, zastąpiony wdzięcznością.
Wdzięcznością, że przy mnie był.
– W porządku – odezwałam się spokojnie, obserwując, jak unosi usta w półuśmiechu.
Jednak widząc to, trudno mi było przegapić czerwoną dłoń, odciśniętą na jego lewym policzku.
– I przepraszam za to – wymamrotałam speszona, czując rumieńce wstępujące na szyję.
Ś
wietnie, jeszcze tego brakowało.
Speed parsknął śmiechem, dotykając opuchlizny.
– Jesteś chyba pierwszą dziewczyną, której udało się mi przyłożyć. Do tego po raz
drugi. Mam nadzieję, że nie wejdzie ci to w nawyk, inaczej będę musiał cię trzymać w
zamknięciu – posłał mi rozbawione spojrzenie.
– Tego nie mogę obiecać – odparłam z przekąsem.
Oczywiście nie potraktował moich słów na poważnie, kwitując je kolejną falą śmiechu.
– Kto by pomyślał! Niby bezbronne, a jakie zadziorne... – ironizował.
Posłałam mu mordercze spojrzenie, choć podejrzewałam, że nie przyniosło ono
oczekiwanego efektu. Jedyne, co mi pozostało, to pogodzić się z przegraną.
– Więc, co teraz zrobimy? – spytałam, chcąc przenieść rozmowę na inny tor.
Speed zamyślił się, obserwując gołębie, które zwabione zapachem ostrych przypraw
postanowiły nieśmiało dopomnieć się o swoje racje.
– Pomożemy Vince’owi i Leo – odpowiedział po namyśle, zrzucając resztki
chińszczyzny na chodnik, ku ogólnej uciesze ptaków.
– Czyli?
– Czyli złożymy niezapowiedzianą wizytę mojemu staremu znajomemu – wytłumaczył
mi i szybko podniósł się z ławki, wyraźnie szykując się do dłuższej wyprawy.
Z wahaniem poszłam za jego przykładem, mając cichą nadzieję, że przynajmniej tym
razem będę mogła pójść pieszo. Blondyn musiał zauważyć skrywaną przed nim panikę, bo
uśmiechnął się cynicznie, walcząc z ciętą ripostą na końcu języka. Nie miałam zamiaru dawać
mu kolejnych powodów do żartów.
– Kim jest twój znajomy? – zapytałam, upewniwszy się, że nie czeka nas szalony bieg.
– To medium – odparł krótko, przytrzymując zrzucany przez wiatr kapelusz.
Uniosłam sceptycznie brwi, przypominając sobie staruszkę z wesołego miasteczka,
która kiedyś przepowiedziała Arlene, że zostanie zakonnicą.
– Uhm… – mruknęłam bez przekonania.
Speed zachichotał.
– Domyślam się, co sobie wyobrażasz, ale muszę cię uprzedzić, że Joe nie jest
oszustem.
– W takim razie, czym dokładnie zajmuje się Joe? – Pomimo szczerych chęci, nie udało
mi się zamaskować niedowierzania w swoim głosie, co oczywiście nie uszło uwadze Speed’a.
– Oficjalnie prowadzi salon tatuażu.
– A nieoficjalnie?
Jego wargi drgnęły, powstrzymując uśmiech.
– Dotrzymuje towarzystwa martwym na ziemi.
Nie bardzo wiedziałam, jak powinnam zinterpretować tę informację, dlatego
zdecydowałam po prostu się nie odzywać, co blondyn przyjął z widoczną ulgą. Po kilkunastu
minutach nieśpiesznej przechadzki, opuściliśmy ruchliwą ulicę, skręcając w bardziej ustronny
zaułek. Obdrapane ściany i nagie cegły nie olśniewały swoim wyglądem. Z obrzydzeniem
obserwowałam biegające wesoło szczury, wielkości małych kociaków. Posłałam blondynowi
spojrzenie pełne wyrzutu, ale tylko mrugnął do mnie zachęcająco.
Wymijając brudne kałuże i stosy odpadków, stanęliśmy przed niewielkimi drzwiami z
kutego żelaza. Przyjrzałam się im z powątpiewaniem. Właściciel zdecydowanie był
przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa. Jednak patrząc na dzielnicę, w której się
znajdowaliśmy, jego zachowanie wydawało się być rozsądne.
– Może powinniśmy zadzwonić? – wymamrotałam niepewnie.
– I dać mu szansę na ucieczkę? – zakpił Speed, przyglądając mi się z politowaniem. –
Nie ma mowy, musimy wykorzystać element zaskoczenia.
– Dlaczego niby miałby uciec? – spytałam zaalarmowana.
– Powiedzmy, że nasz drogi Joe ma ze mną na pieńku – uciął krótko i jedynym ruchem
pociągnął za klamkę, otwierając drzwi. Uderzający podmuch dymu tytoniowego prawie zwalił
mnie z nóg.
– Panie przodem – ukłonił się szarmancko i delikatnie, acz stanowczo popchnął w
kierunku wejścia.
Potrzebowałam chwili, by przyzwyczaić się do półmroku, jaki panował w
pomieszczeniu. Czerwone światło żarzyło się delikatnie nad kontuarem, nadając sali mrożącej
krew w żyłach atmosfery. Porozrzucane po kątach czarne fotele, wydawały się być
wyszukanymi narzędziami tortur. Przełknęłam głośno ślinę. Kiedyś byłam z Johnem w jednym
z salonów tatuażu w mieście, gdy próbował wymusić zgodę mamy na mroczny wzór, który
rzekomo miałby zdobić jego ramię, ale tamten salon sprawiał raczej wrażenie gabinetu
lekarskiego, a nie komnaty żywcem wyjętej z horroru. Demoniczne malowidła na ścianach
tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu.
Speed najwyraźniej nie podzielał moich obaw, bo w chwili, gdy ja rozważałam
najbezpieczniejszą opcję ucieczki, on zmierzał już ku drugiemu końcowi lokum. Wzdychając
ciężko, powlokłam się za nim.
Na jednym z owych krzeseł siedziała skąpo ubrana dziewczyna, zaczytująca się
namiętnie w czasopiśmie, którego tytułu nie mogłam dojrzeć. Krótkie, czarne włosy okalały
bladą twarz, nadając jej upiornego wyrazu, który podkreśliła dodatkowo czarną kredką do
oczu. Pochłonięta magazynem i różową gumą balonową, nawet nas nie zauważyła. Speed
chrząknął znacząco, na co dziewczyna wreszcie spojrzała w naszym kierunku. Na widok
mojego towarzysza uśmiechnęła się słodko.
– Proszę, proszę… któż to do nas zawitał. – Trudno mi było zignorować uwodzicielski
ton jej głosu.
– Gdzie jest Joe? – Ku mojej radości, Speed nie wydawał się być nią zainteresowany.
Dopiero po chwili dotarł do mnie sens moich myśli. I stanowczo mi się nie podobał.
Dziewczyna zrobiła urażoną minę i z westchnieniem wróciła do swojego poprzedniego
zajęcia.
– U siebie, a gdzie indziej mógłby być? – sarknęła w odpowiedzi, przewracając kolejną
stronę.
– Dzięki, Sally. Jesteś najlepsza – puścił do niej oko w ramach przeprosin.
– Jak zawsze uprzejmy – zironizowała pod nosem, dając znak, że uważa rozmowę za
zakończoną. Speed pociągnął mnie za ramię, naprowadzając na właściwy kurs.
Skierowaliśmy się w stronę wąskiego korytarza, który wydawał się być jeszcze gorszy,
niż reszta salonu. Dziwne napisy na ścianach i wściekła muzyka, dobiegająca z jego końca
sprawiły, że szczerze zaczęłam wątpić w sens tej wizyty. Ale mocny uścisk blondyna nie
pozostawiał mi wyboru.
– No dobra, są dwie zasady: pierwsza, to ja z nim rozmawiam – zmierzył mnie
wzrokiem, jakby oczekując natychmiastowej odmowy. Jednak tylko przyjrzałam mu się
wnikliwie.
– A druga?
Rozciągnął usta w szelmowskim uśmiechu.
– Ty siedzisz cicho.
Uniosłam brwi w zdumieniu, ale widząc jego rozbawienie, zmarszczyłam je z
wyrzutem. Niemniej jednak nie pozwolił mi zrewanżować się odpowiedzią, bowiem zaraz
potem z impetem pchnął ostatnie drzwi. Na dźwięk ostrej muzyki, która wydobywała się z
dwóch potężnych głośników, mimowolnie zatkałam uszy. Znaleźliśmy się w małym
pomieszczeniu, które śmiało mogło być celą więzienną. Całkowity brak okien prawdopodobnie
miały rekompensować setki plakatów, które zdobiły ściany, ale zamiar ten stanowczo nie został
osiągnięty. Na samym środku stał jeden z tych upiornych foteli, zajęty przez rosłego osiłka,
który uparcie odwracał głowę w prawą stronę. Nic dziwnego – jego lewe ramię właśnie było
tatuowane przez patykowatego mężczyznę o ciemnej karnacji. Długie, czarne dredy zwisały
luźno, poruszając się w rytm dzikiej muzyki. Na widok Speed’a zastygł w osłupieniu.
Mój towarzysz uśmiechnął się z całym cynizmem, na jaki było go stać i uchylił rondo
kapelusza. Piosenka dobiegła końca, oddając nareszcie upragnioną ciszę.
– Co jest, Joe? Nie przywitasz się ze starym przyjacielem? – zakpił, wbijając w niego
badawczy wzrok. Wyglądało na to, że mężczyzna nie był zadowolony z tego
niespodziewanego spotkania tak, jak blondyn.
– Sugeruję, żeby poczekał pan na zewnątrz – mruknął Speed do niedźwiedziego
mięśniaka, który właśnie próbował wysilić swój móżdżek, by dowiedzieć się, o co chodzi.
– Ale on jeszcze nie skończył! – oponował, próbując zebrać argumenty.
– Nalegam – warknął, nie pozostawiając złudzeń, co do konsekwencji, jakie czekają go
w przypadku, gdy nie wykona jego polecenia.
Mężczyzna spojrzał na Joe, który skinął nieznacznie głową, po czym powrócił do
Speed’a.
– Jak sobie chcecie – mruknął gniewnie. – Byle nie za długo!
W chwili, gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem, Joe wstał i z przyjrzał nam się z
dystansem. Dopiero wtedy zauważyłam, że był całkiem młody. Byłam pewna, że nie miał
nawet dwudziestu pięciu lat. Jednak miał w swoim wyglądzie i postawie coś, co sprawiało, że
nie chciałabym mu stanąć na drodze, a mroczna nuta szaleństwa w jego ciemnych oczach,
tylko podkreśliła moje wrażenia. Był niebezpieczny. Zdecydowanie niebezpieczny.
– Jeszcze nie mam tego twojego… – zaczął twardo, ale Speed przerwał mu
zniecierpliwiony.
– Nie przyszedłem po to – warknął, nie pozwalając mu dokończyć. – Znalazłem inny
sposób. Ale potrzebuję informacji
Nie miałam zielonego pojęcia, o co im może chodzić. Spojrzałam na Speed’a,
oczekując odpowiedzi, ale uparcie odwracał wzrok. Przerwał mi głos Joe:
– Mam nadzieję, że wiesz o tym, że informacje kosztują –mężczyzna przeszywał go
wzrokiem, badając, jak daleko może się posunąć. Ich rozmowa coraz bardziej przypominała
grę i nie byłam pewna, która ze stron zatriumfuje.
– A ja mam nadzieję, że pamiętasz o pewnej sumce, którą jesteś mi dłużny – odciął się
blondyn.
Joe zacisnął zęby, świdrując go spojrzeniem, jednak byłam pewna, że w końcu ustąpi. I
tak też się stało.
– O jaki rodzaj informacji chodzi dokładnie?
Speed nie potrafił ukryć uśmiechu samozadowolenia.
– Chcę wiedzieć, co twoje duchy wiedzą, na temat tego, co kombinują Potępieni –
odezwał się z dużo większym spokojem.
Mężczyzna uniósł brew z powątpiewaniem, jakby zastanawiając się, czy nie był to
przypadkiem żart. Ale zaraz potem spojrzał na mnie, dociekając swoimi czarnymi oczami i
rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, który szybko przeszedł w gromki śmiech. Przyjrzałam
mu się, zdumiona jego zachowaniem. Kątem oka zarejestrowałam zaciśnięte pięści Speed’a.
– Nie powiem, Hayden, nieźle to sobie wykombinowałeś – wydusił, próbując
zaczerpnąć powietrza.
Tego było za wiele.
– Może mi ktoś wyjaśnić, o co chodzi?! – zażądałam, oczekując jasnej odpowiedzi.
Blondyn zaklął pod nosem, mamrocząc coś o tym, że miałam się nie odzywać, zaś Joe z
kolei zaniósł się jeszcze większym śmiechem.
– I nie powiedziałeś jej? – potrząsnął głową, wprawiając dredy w ruch. – Ty to jednak
masz tupet, Speed!
W jednym momencie blondyn znalazł się przed nim i złapał go za przód koszuli.
– Więc wiesz, czy nie?! – warknął ostro, trzymając Joe nad ziemią i ignorując zupełnie
moją prośbę o wyjaśnienia.
Mężczyzna musiał wyczuć, że żarty się skończyły. Jego jabłko Adama niebezpiecznie
podskoczyło do góry.
– Dobra, dobra – wymamrotał bardziej zdziwiony, niż przerażony. – Nie gorączkuj się
tak. Nie wiem za wiele, ale duch starego Doyle’a mówił mi wczoraj, że Potępieni szykują coś
grubszego. Są zdesperowani – tłumaczył pośpiesznie, mając nadzieję, że w ten sposób zostanie
ułaskawiony. – Mogłem się domyślić, że maczałeś w tym palce – dodał z przekąsem.
Speed puścił go, pocierając skronie. Joe podniósł się nieporadnie, próbując utrzymać
równowagę.
– Tylko tyle?
– Ja więcej nie wiem, ale znam człowieka, który powie ci więcej na ten temat –
skwitował, doprowadzając się do porządku. Próbowałam zachować względny spokój, jednak
było to zdecydowanie trudne, biorąc pod uwagę fakt, że facet praktycznie nie odrywał ode
mnie wzroku. Wsadziłam zaciśnięte dłonie w kieszenie, twardo odwzajemniając nachalne
spojrzenia.
Speed musiał wyczuć moją sytuację, ponieważ chwilę później przysunął się
zabezpieczająco do mojego boku, co powitałam z westchnieniem ulgi.
– O kim mówisz? – zapytał, powracając do rozmowy.
Joe uśmiechnął się złowieszczo i zajął miejsce na krześle,
– To inne medium, Ben Clayton. Jest barmanem w „Trytonie” na South Street.
– Tak, znam ten bar…
– O ile mi wiadomo, Ben robi tam dzisiaj wieczorem. Nie jest zbyt rozmowny, ale jak
powołasz się na mnie, powinien zgodzić się pogadać – wyjaśnił, krzyżując ręce na piersi.
– To mi wystarczy. – Speed zdaje się nie miał zamiaru kontynuować tej dziwnej
rozmowy, bo stanowczo popchnął mnie w kierunku drzwi.
– Możesz być pewien, że jeszcze się spotkamy, Sullivan – rzucił szybko.
– W to nie wątpię – odparł mężczyzna, odprowadzając nas wzrokiem. – A ty, śliczna,
wspomnij kiedyś swojej matce o biednym Joe, jeśli możesz – posłał mi szyderczy uśmiech, ale
zanim zdążyłam choćby zastanowić się nad sensem jego prośby, Speed zatrzasnął z hukiem
drzwi, i mijając wściekłego osiłka, który czekał na swój tatuaż, poprowadził nas do wyjścia,
mrucząc coś o za długim języku. A ja wreszcie zdałam sobie sprawę, jak cholernie mało o nim
wiedziałam.
Rozdział 8
Rześkie powietrze Filadelfii uderzyło mnie w twarz, torując sobie drogę do płuc pośród
zalegających pokładów dymu. Odkaszlnęłam, starając się opanować fale następujących po
sobie mdłości. Już dawno z niczego się tak nie cieszyłam, jak z opuszczenia tego
zapomnianego przez Boga miejsca. Speed wyglądał na równie zniesmaczonego, co ja. Stanął
parę kroków dalej z zamyślonym wzrokiem, który utkwił w majaczącej przed nami ulicy.
Odzyskawszy równowagę, podeszłam bliżej.
– O czym on mówił? – spytałam, wiedząc, że i tak nie uzyskam odpowiedzi. Mimo to
chciałam chociaż spróbować.
– O niczym ważnym – zaczął wymijająco, tylko potwierdzając moje przypuszczenia.
– Nieprawda. Chcę wiedzieć, czego mi nie powiedziałeś – odpaliłam z wyrzutem.
Wreszcie na mnie spojrzał. W jego oczach malował się niepokój, pomieszany z
zawziętym uporem. Nie miał zamiaru mi ustąpić, mogłam być tego całkowicie pewna.
– Nie wszystko, co mówi Joe, jest takim, jakim by się mogło wydawać – odezwał się po
chwili namysłu, posługując się najłagodniejszym tembrem głosu, jaki miałam okazję słyszeć z
jego ust. Emanujący z niego spokój był tak przeciwny ciętemu cynizmowi, do którego zdążył
mnie przyzwyczaić, że skutecznie zamknął mi usta. Tymczasem kontynuował:
– A ponieważ wydajesz się być błyskotliwą osobą, z pewnością uda ci się oddzielić
prawdę od jego wymysłów – uśmiechnął się szelmowsko, odbierając mi bez reszty ten krótki
przebłysk zadowolenia nad poprawą jego zachowania. Nachmurzyłam się, postanawiając sobie
więcej się nie odzywać. Ale najwyraźniej zauważył moje wzburzenie, bo pokręcił głową z
niedowierzaniem.
– Nie do wiary! – wymamrotał pod nosem. – Ja tu próbuję komplementować jej
inteligencję, a ona się obraża!
Poczułam, jak szkarłatny rumieniec powoli oblewa moją twarz, wspomagany falą
gorąca, która nagle objęła moje ciało.
– Z pewnością nie było to komplementem – broniłam się, chcąc ukryć zakłopotanie.
– Rozumiem, że oczekiwałaś raczej serenady, albo wyniosłego sonetu na twoją cześć –
odgryzł się, nie przestając się uśmiechać. – Przykro mi, ale nie jestem najlepszym poetą.
– Nie cierpię cię, wiesz o tym? – warknęłam dotknięta jego słowami. Może i nie
powinnam reagować tak ostro, ale nie potrafiłam znieść jego kpin, choćby miały mieć formę
tylko nic nieznaczących przekomarzań.
– Och, przepadasz za mną – zaoponował, tryskając zupełnie irracjonalnym
samozadowoleniem. Zjeżyłam się, słysząc te bezpodstawne zarzuty. Przecież to nieprawda!
Nie znosiłam go i byłam całkowicie pewna, że jasno dałam mu to do zrozumienia.
Tolerowałam go tylko dlatego, że to właśnie on miał mnie chronić. A przynajmniej to właśnie
próbowałam sobie przez cały czas wmówić.
– Ktoś tu chyba ma za wysokie mniemanie o sobie… – urwałam, ponieważ blondyn
właśnie zmaterializował się praktycznie tuż przed moim nosem. Jeszcze nigdy wcześniej nie
był tak blisko. Czułam na twarzy jego słodki oddech, który bardzo szybko spowolnił mój tok
myślenia. Gdybym miała choć trochę oleju w głowie, nie dałabym się tak łatwo omotać. Ale ja
oczywiście go nie posiadałam. Wbił we mnie swoje zielone oczy, obserwując z cichym
rozbawieniem dziwne reakcje mojego ciała na tę bliskość.
– Czy naprawdę za każdym razem muszę ci udowadniać, że ja się nigdy nie mylę? –
wyszeptał delikatnie, nie potrzebując nawet wysilać głosu. I tak znałabym każde słowo, które
tylko padłoby z jego ust, znajdujących się raptem tak zastraszająco blisko moich własnych.
Przełknęłam głośno ślinę, szykując się do stawienia mu oporu. Nie miałam zamiaru dać
mu tej satysfakcji i przyznać rację, która z całą pewnością leżała po jego stronie, co właśnie
sobie uświadomiłam. Ale nagle coś się zmieniło. Coś w jego spojrzeniu. Nadal było
intensywne i przenikliwe, ale straciło tę pogodę ducha, z którą jeszcze chwilę temu próbował
zmusić mnie do walki z własnymi emocjami, zastępując ją bezgranicznym zdumieniem. Nie
rozumiałam tego, a już zupełnie nie mogłam pojąć, dlaczego wydawało mi się, że w tych
głębokich, zielonych tęczówkach krył się smutek i tęsknota, które nieświadomie po raz
pierwszy przede mną ujawnił. Zdałam sobie sprawę, że jego oddech przyspieszył, wpadając w
rytm mojego własnego, który już od dłuższego czasu był płytki i urywany. Przywodził mi na
myśl zdezorientowanego ptaka, uparcie próbującego uwolnić się ze złotej klatki. Zagubiony i
rozdarty pomiędzy samym sobą i swoją naturą.
Jednak dziwaczny stan, w który popadł, zniknął równie szybko, co się pojawił, a sam
Speed natychmiast przeniósł się kilka metrów dalej. O tym, że ta chwila niezręczności miała
naprawdę miejsce i nie była moim urojeniem, świadczyły tylko napięte mięśnie jego szczęki,
która wciąż pozostawała zaciśnięta. Zawiesił swój chmurny wzrok na jakimś oddalonym
punkcie, uparcie unikając mojego pytającego spojrzenia.
– Musimy znaleźć Vince’a. Będzie nam potrzebny – odezwał się wreszcie. W jego
głosie wciąż pobrzmiewało napięcie. Byłam zbyt oszołomiona, by wydusić z siebie cokolwiek,
więc pozostawiłam jego uwagę bez komentarza.
Odetchnęłam głęboko, próbując dyskretnie się opanować. Szum w głowie powoli zaczął
ustępować, napominany otrzeźwiającymi myślami. Speed mógł być z siebie dumny.
Zdecydowanie pokazał mi, że nie tylko moja niechęć do niego była wyimaginowana, ale nawet
była zupełnym przeciwieństwem uczuć, które w rzeczywistości do niego żywiłam. I
niekoniecznie były to uczucia, z których mogłam być przynajmniej względnie zadowolona.
– Nic tu po nas – westchnął w końcu, przybierając na powrót maskę całkowitej
obojętności, której tak nie znosiłam i wciskając ręce w kieszenie, ruszył w stronę wyłaniającej
się przed nami ulicy głównej.
Ale ja się nie poruszyłam. I nie dlatego, że byłam wyczerpana, nawet nie dlatego, że
zaczynałam czuć dziwną fascynację i zakłopotanie w obecności blondyna, choć to akurat było
prawdą. Tym, co mnie powstrzymywało, było coś dużo bardziej złożonego, ciężki ucisk w
klatce piersiowej, narastający z każdą sekundą…
– Chyba będziemy musieli odłożyć to na później – zawołałam za oddalającym się
Speed’em. Odwrócił się, zdając sobie sprawę z tego, że nie było mnie przy nim. Zmarszczył
groźne brwi, krzyżując dłonie na piersi.
– Tylko mi nie mów, że dalej jesteś głodna.
Pokręciłam przecząco głową.
– Margarett Robertson właśnie umiera.
***
Szybkim krokiem przemierzaliśmy kolejne skrzyżowania, kierowani moim
przeczuciem. Co prawda, Speed zaoferował mi swoją pomoc, jako środka transportu, ale
stanowczo odmówiłam, wciąż mając w pamięci ostatni szaleńczy bieg. Jak babcię kocham,
miałam szczerą nadzieję, że to był ostatni raz w moim życiu. Widziałam, że rozdrażniła go
moja odpowiedź, ale ponieważ czas nas naglił, zgodził się na moje warunki. I tak oto,
przepychając się przez tłumy, uparcie parliśmy do przodu.
Południe w Filadelfii zdecydowanie nie było najlepszą porą na wyjście z domu. Potok
ludzi wylewał się na chodniki, robiąc ze zwykłego spaceru prawdziwy wyścig o przetrwanie.
Speed ściskał mocno moje ramię, próbując utorować nam drogę, choć nie odnosiło to
zadowalającego skutku, co kwitował wiązanką przekleństw, rzucaną od czasu do czasu w bliżej
nieokreślonym kierunku. Większość nie zwracała na niego uwagi, zbyt zajęta własnymi
sprawami, ale niektórzy mierzyli go zdumionym wzrokiem, odsuwając się nieznacznie. Z
początku byłam zbyt zaabsorbowana narastającym w piersi bólem, by cokolwiek zauważyć,
dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że coś tu nie gra.
– Ty mnie widzisz?! – wykrzyknęłam zbita z pantałyku. Idąca przed nami kobieta z
dzieckiem obejrzała się zdumiona i zlustrowała Speed’a sceptycznym spojrzeniem, po czym
przyspieszyła, ciągnąc za sobą malucha.
– Na litość boską, przynajmniej przed ludźmi udawaj normalną. Jak wrócimy, pozwolę
ci wariować tak długo, jak tylko żywnie ci się będzie podobać – odwarknął, wzmacniając swój
uścisk.
– Nie o to mi chodzi, patrz! – szepnęłam, by nie zwrócić na siebie uwagi nikogo innego
i szturchnęłam wymijającego nas faceta. Mężczyzna rozejrzał się zdziwiony, rozcierając ramię.
– Ej, ty! – krzyknął do Speed’a, którego twarz zamarła w wyrazie autentycznego szoku.
– Uważaj, jak leziesz!
– Teraz rozumiesz? – odezwałam się, gdy tylko blondyn kazał mu pilnować własnego
nosa.
– Jakim cudem jesteś dla nich niewidzialna? – wymamrotał cierpko, przenosząc swoją
dłoń z mojego ramienia, na rękę. Po raz kolejny przeklęłam się w duchu za brak rękawiczek.
– Martwi mnie raczej, jakim cudem ty mnie widzisz – odparowałam, starając się
ignorować jego płomienie życia, tańczące wesoło pomiędzy moimi palcami. – Staję się dla
innych niewidzialna zawsze, kiedy ktoś umiera. Nie mam pojęcia, dlaczego to ciebie nie
obejmuje.
Speed zamyślił się, zatrzymując nas na przejściu dla pieszych. Po chwili rozciągnął usta
w szerokim uśmiechu.
– A więc to oznacza, że jestem jeszcze bardziej nadzwyczajny, niż sądziłem –
stwierdził z satysfakcją, poprawiając kapelusz. Zauważyłam, jak niska brunetka, stojąca po
jego lewej, rzuca mu zalotne spojrzenie spod wachlarza długich rzęs.
– Zawsze byłeś takim egoistą? – spytałam, zupełnie nie mając pojęcia, po co. Dopiero
po chwili zorientowałam się, że chciałam odwrócić jego uwagę.
Speed przyjrzał mi się z grymasem rozbawienia, błądzącym na jego ustach.
– Myślę, że lepszym określeniem byłby megaloman – wyjaśnił i nachylił się
konspiracyjnie. – Wiesz, jak to działa na dziewczyny?
Zmarszczyłam czoło, nie widząc sensu w jego toku myślenia. Ale najwyraźniej nie dane
mi było zastanowić się nad tym dłużej, ponieważ lawina tłumu popchnęła nas do przodu.
Kilka minut później stanęliśmy przed starą kamienicą w kolejnej obdrapanej dzielnicy.
Ale przynajmniej nie musieliśmy zmagać się z napierającym ze wszystkich stron tłumem. Nikt,
kto miał choć trochę rozumu w głowie, nie wybrałby tej trasy, w obawie przed napaścią, czy
rabunkiem. Oczywiście nas to nie dotyczyło.
– Jesteś pewna, że to tutaj? Bo mi się wydaje, że ten twój wewnętrzny GPS trochę
szwankuje. – Speed uniósł jedną brew, wpatrując się sceptycznie w brudne okna.
– Wyobraź sobie, że nie wszyscy umierają w willach z basenem – odparłam, posyłając
mu deprymujące spojrzenie.
– Już ja się postaram, żebym umarł w pałacu, wśród nagich tancerek – wymamrotał pod
nosem.
Nie bardzo wiedziałam, jak zareagować na tę dziwną uwagę, dlatego postanowiłam ją
przemilczeć.
– Więc jak? Wchodzimy, czy będziemy się tak gapić, aż ta cała Mary umrze? –
przyjrzał mi się wyczekująco.
– Margarett – poprawiłam go oschle. – I idę tylko ja, ty zostajesz tutaj.
Speed zamrugał zaskoczony, po czym wykrzywił usta w półuśmiechu.
– A już myślałem, że Bóg pozostawił cię bez poczucia humoru…
– Ja nie żartuję – zaoponowałam ostro. – To jest moja działka…
– Nawet nie ma mowy – uciął krótko, nie przestając się uśmiechać. Pomyślałam, że
chyba wolałam go, gdy był wściekły. Wtedy przynajmniej wiedziałam, czego się spodziewać.
– Nie możesz tam iść – wyakcentowałam każde słowo z osobna. – Na pewno jest z nią
ktoś bliski, rodzina. Jak myślisz, jak zareagują, kiedy tak po prostu sobie tam wejdziesz?
Blondyn zacisnął usta w cienką kreskę, sztyletując mnie wzrokiem. Oddychał głęboko,
ważąc moje słowa. Pogratulowałam sobie w duchu, wietrząc szybkie zwycięstwo.
– Niech ci będzie – warknął w końcu. – Ale masz tylko pięć minut. Potem wejdę za
tobą i lepiej, żebym cię zastał w jednym kawałku.
Skinęłam głową i nie czekając na kolejny uszczypliwy komentarz, wbiegłam do
budynku. Od razu uderzył mnie ciężki zapach stęchlizny. Zacisnęłam zęby, próbując oddychać
stosunkowo płytko. Musiałam przyznać, że w środku wyglądał jeszcze gorzej, niż z zewnątrz.
To nie był dom, to była ruina. Ruina, w której właśnie dogasało życie.
Kierowana przeczuciem, wspięłam się po niepewnych schodach, modląc się w duchu,
ż
eby nie załamały się pod moim ciężarem. Wreszcie pchnęłam ciężkie drzwi. Pomieszczenie,
które ukazało się moim oczom, było dopełnieniem widoku na dole. Graciarnia, to chyba jedyne
określenie, które do niego pasowało. Przypominało mi stary strych Arlene, który jako dzieci
tak namiętnie przeszukiwałyśmy w poszukiwaniu ukrytych skarbów. Oczywiście nigdy
niczego wartościowego nie znalazłyśmy.
Na samym środku, pośród brudnych poduszek i ręczników, uformowanych w coś na
kształt posłania, leżała Margarett Robertson. Wychudła twarz i wycieńczone ciało wskazywały,
ż
e życie jej nie rozpieszczało. Poczułam ukłucie żalu na myśl, że mimo wszystko będę je
musiała jej odebrać. Co dziwne, była sama. Czyżby nie miała na świecie nikogo, kto mógłby
towarzyszyć jej w tej ostatniej drodze?
Mając w pamięci ostrzeżenie Speed’a, ostrożnie ruszyłam w jej kierunku, omijając po
drodze parę połamanych krzeseł i kilka rozbitych butelek. Ze względu na porozrzucane szkło,
odważyłam się jedynie przykucnąć, ujmując delikatnie drżącą dłoń. Jej czas dobiegał końca.
Oddychała płytko, wypuszczając ze świtem każdy skradziony łyk powietrza. Była już
nieprzytomna, co było dla mnie prawdziwą ulgą. Nie chciałam widzieć tego bólu w jej oczach,
tej urazy, gdy zakończę jej ziemski żywot.
Odetchnęłam głęboko i wzmocniłam uścisk.
– Już czas – wyszeptałam spokojnie, czując podmuch gaszonego istnienia.
Kobieta westchnęła, unosząc po raz ostatni ociężałą klatkę piersiową, po czym
rozluźniła mięśnie, opuszczając swoje ciało. Wypuściłam jej dłoń, przypatrując się spokojnej
twarzy.
„Jesteś ich jedyną nadzieją, wielu traktuje cię jak zbawienie. Nie zapominaj o tym”. –
Słowa Speed’a wreszcie zaczęły nabierać dla mnie sensu. Gdyby śmierci nie było, gdybym nie
mogła pomóc przejść Margarett na tamten świat, jej życiem byłby ciągły ból. Widząc ulgę,
jaką dało jej ciału odejście, mogłam być pewna, że to, co robię, ma sens. I to wielki.
Posyłając zmarłej ostatnie spojrzenie, podniosłam się chwiejnie na nogach, chcąc jak
najszybciej opuścić to posępne miejsce. Ale nie dane mi było zrobić cokolwiek więcej. Czyjeś
silne ramiona pochwyciły mnie w miażdżącym uścisku, kneblując, zanim zdążyłam wydać z
siebie choćby krótki pisk.
– No i proszę! Wpadł nasz ptaszek w pułapkę! – odezwał się szyderczy głos tuż przy
moim uchu. – I co teraz, ptaszku?
– Wystarczy, Bill. Trzeba szybko ją stąd zabrać, zanim Hayden połapie się, co się dzieje
– przerwał mu ktoś szorstko.
Niewiele myśląc, ścisnęłam trzymającą mnie dłoń, próbując wyczuć płomień życia
mężczyzny. I aż wciągnęłam głośno powietrze. Był zimny. Żadnej iskierki, nawet cienia życia.
Pustka. A to oznaczało…
– Nie trudź się, skarbie. Jesteśmy martwi już od dobrych kilkudziesięciu lat. –
Mężczyzna o szorstkim głosie skinął na trzymającego mnie osiłka, uśmiechając się szeroko.
Mogłoby się wydawać, że uśmiech powinien rozświetlić jego śniadą, około trzydziestoletnią
twarz. Jednak w tym wypadku nawet on nie potrafił załagodzić tego wyrazu bezwzględności i
wyrachowanego okrucieństwa. Teraz rozumiałam, co miał na myśli Will, mówiąc mi kiedyś, że
niektóre poltergeisty już dawno pozostawiły za sobą granicę dobra i zła. Latynos stojący przede
mną był tego żywym potwierdzeniem. No, może nie do końca żywym.
Szybkim krokiem ruszyli w kierunku wyjścia. Próbowałam się wyrwać, ale moje
starania były po prostu bezcelowe. Nie mogłam nic zrobić. Do diabła, dlaczego nie
posłuchałam Speed’a!
Raptem wpadł mi do głowy szalony pomysł. Zacisnęłam powieki, próbując przestać
myśleć o ciężkich krokach, niosących mnie na pewną zagładę.
„Wiem, co odczuwasz. Czy jesteś szczęśliwa, wściekła, czy się boisz… Dzięki temu
jestem w stanie zorientować się, kiedy coś ci zagraża…”
Tak, to była moja jedyna szansa!
Speed, do cholery, zaraz mnie zabiją! – krzyczałam w myślach, folgując zupełnie
swojemu uczuciu strachu, pozwalając, by przejęło nade mną kontrolę. Miałam nadzieję, że
zadziała. Oddychałam głęboko, czekając na pomoc.
Nagle coś huknęło. Przeraźliwy trzask, pomieszany z krzykiem, wypełnił moje uszy,
raniąc boleśnie z każdym kolejnym dźwiękiem. Otworzyłam oczy. Tumany kurzu wypełniły
całą wolną przestrzeń. Byłam pewna, że właśnie zawaliły się schody – jedyna droga ucieczki.
– Hayden, co za miła niespodzianka! – odezwał się z przekąsem Latynos, wbijając
wzrok w niewyraźny kształt przed nami. Poszłam za jego przykładem, próbując cokolwiek
dojrzeć przez wszechobecny pył. Wreszcie udało mi się rozpoznać przybliżającą się powoli
sylwetkę Speed’a.
– Radzę oddać ją po dobroci – rzucił krótko, wyłaniając się z duszącej chmury. –
Inaczej nie ręczę za siebie.
– Słyszałeś, Bill? – zaśmiał się kpiąco mężczyzna. – Chyba ktoś tu dawno nie dostał
poważnego lania.
– W sumie, to ostatnio dostaliśmy… – zaczął osiłek, ale zaraz urwał, na widok
mrożącego krew w żyłach spojrzenia partnera. Widziałam, jak Speed powstrzymuje się przed
wybuchnięciem śmiechem, ale ja wcale nie byłam w nastroju do żartów.
– Jeśli chcesz ją żywą, będziesz musiał o nią walczyć – wysyczał Latynos wyzywająco.
Blondyn zmierzył go chłodnym wzrokiem, po czym spojrzał na mnie. Próbowałam ze
wszystkich sił przekazać mu spojrzeniem, żeby tego nie robił. Już i tak wystarczająco dużo
osób cierpiało z mojej winy. Nie chciałam, by był następny. Ale najwyraźniej miał szczerze
gdzieś mój sprzeciw, bo mrugnął do mnie, uśmiechając się zawadiacko i odparł:
– Więc walczmy.
Duch cisnął mnie pod ścianę, rzucając się w wir szaleńczej walki. Z głuchym łoskotem
uderzyłam o twardy mur. Ciemne mroczki zatańczyły mi przed oczami, zaciemniając zupełnie
pole widzenia. Dopiero po chwili udało mi się dostrzec, co tak właściwie się działo. I widok
ten mi się nie podobał. Chciałam się podnieść, zrobić cokolwiek, by pomóc Speed’owi, ale
byłam zbyt obolała, by w ogóle się poruszyć, a co dopiero przyłączyć do walki. Jedyne, co mi
pozostało, to obserwować.
Poltergeisty próbowały go dosięgnąć, wykorzystując swoje możliwości
materializowania się w dowolnym miejscu, ale to było za mało. Subtelny sposób, w jaki
poruszał się blondyn, w jaki atakował, przywodził mi na myśl polującego geparda. Było w nim
coś dzikiego, jak gdyby walka wyzwalała w nim dawno zapomniane instynkty. Każdy jego
cios był dokładnie przemyślany i precyzyjny, choć nawet z tej odległości potrafiłam dostrzec
złośliwy uśmiech, który nie schodził z jego twarzy. Nie miałam wątpliwości, że świetnie się
bawił.
Same duchy nie sprawiały tak spektakularnego wrażenia. O ile jeszcze Latynos
wydawał się planować kolejne posunięcia, chcąc dorównać Speed’owi w jego zawrotnym
tańcu, o tyle mięśniak wymachiwał sztyletem praktycznie na oślep, nie przybliżając się do celu
nawet o krok.
Naraz blondyn potknął się o jedno z połamanych krzeseł, tracąc wyćwiczony rytm.
Zamarłam. Latynos wykorzystał sytuację i zamachnął się w kierunku jego głowy.
– Speed! – krzyknęłam, zrywając się na równe nogi. Mężczyzna tylko spojrzał na mnie
przelotnie, ale to wystarczyło. Speed uskoczył na bok. Przebity ostrzem kapelusz wbił się
ś
cianę, odłupując kawał tynku.
Myślałam, że po prostu rozpoczną kolejne starcie, ale tak się nie stało. Speed powoli
odwrócił twarz w kierunku ducha, a ja zastygłam w bezruchu. Jeszcze nigdy nie widziałam
takiej wściekłości wymalowanej na jego twarzy. Gniew, który emanował z jego oczu, wydawał
się być namacalny. Zacisnął pięści i zawiesił mordercze spojrzenie na zdumionym Latynosie.
– Nikt bez mojej zgody nie będzie dotykał mojego kapelusza – warknął ostro,
wyciągając z kieszeni długi sztylet. Srebro zalśniło w promieniach wpadającego słońca.
– Nie! – zawołał z przerażeniem duch, ale było już za późno. Speed uklęknął i wbił
ostrze w podłogę. Gorący podmuch odrzucił mnie do tyłu. Niski grzmot przetoczył się po
ś
cianach wibrując boleśnie. Sztylet zapłonął jasnym blaskiem. Nagle poczułam na sobie silne
ramiona blondyna, trzymającego mnie w żelaznym uścisku. Niewiele myśląc, przycisnęłam go
mocniej, obawiając się tego, co zobaczę. Podłoga rozstąpiła się z trzaskiem, ukazując czarną
otchłań, wirującą i kotłującą się z przeraźliwym wyciem. Duchy skuliły się pod ścianą,
próbując się zdematerializować. Ale wrota do zaświatów skutecznie im to uniemożliwiły,
rozciągając swoje mroczne macki w poszukiwaniu samotnych dusz.
Nie mogłam na to patrzeć. Zacisnęłam powieki, próbując zignorować dzikie wrzaski
wciąganych w czeluść poltergeistów. Speed mruczał jakieś uspokajające frazesy, ale nie
potrafiłam wydobyć z nich sensu. Potężny trzask dołączył się do ogólnej katatonii, wzniecając
kolejne tumany kurzu. Zupełnie nie wiedzieć czemu, poczułam pęd powietrza we włosach,
jednak za bardzo bałam się otworzyć oczy, by sprawdzić, co się działo.
Naraz wszystko zamilkło. Przytłaczająca cisza zdawała się być obezwładniająca. Po
chwili usłyszałam odgłosy przejeżdżających nieopodal samochodów.
– Domyślam się, że właśnie próbujesz mnie udusić z tej niewysłowionej wdzięczności,
którą teraz do mnie żywisz – wykrztusił Speed ze swoją stałą nutką cynizmu. – Ale wiesz,
znam na to lepszy sposób. Co byś powiedziała na bycie moją hinduską służką? Karmiłabyś
mnie winogronem, nosiła te zwiewne, prześwitujące sukienki, nawet masz już odpowiednią
bieliznę….
Momentalnie go puściłam, odsuwając się parę metrów. Miałam już serdecznie dosyć
jego uszczypliwych komentarzy na temat mojej bielizny i innych krępujących aspektów.
Zawstydzenie musiało przybrać fizyczny wymiar, bo mój denerwujący towarzysz parsknął
niepohamowanym śmiechem. Dopiero wtedy się rozejrzałam i aż mimowolnie otworzyłam
usta. Zdecydowanie nie byliśmy już w kamienicy. Nawet lepiej. Znajdowaliśmy się dobre parę
przecznic dalej. I nic dziwnego. Nad uliczką, gdzie mieszkała Margarett Robertson, unosiły się
tumany dymu. Musieliśmy się ewakuować dosłownie w ostatniej chwili.
– Zostawiłem cię na pięć minut, a ty już przyciągnęłaś kłopoty. – Blondyn, wzniósł
oczy ku niebu, ignorując wyraz szoku na mojej twarzy. – Chyba wszystkie siły natury
sprzysięgły się, żeby cię zabić.
– A co z tamtymi duchami? – spytałam wciąż oszołomiona.
– Wreszcie znaleźli swój upragniony spokój – odpowiedział ironicznie. – Chociaż nie
jestem pewien, czy aby na pewno ten rodzaj spokoju przypadnie im do gustu.
– Tylko dlaczego, do diabła, chcieli mnie porwać? – Mimo szczerych chęci, nie
potrafiłam za żadne skarby zrozumieć ich motywów.
– Mogę się założyć, że zlecili im to Potępieni – mruknął Speed, przyglądając się
niepewnie swojemu kapeluszowi, który, jak wywnioskowałam, musiał również wynieść z
walącego się budynku. – Cholerne poltergeisty! Czy one w ogóle zdają sobie sprawę, jak
trudno będzie go załatać?
– Ale jak domyślili się, że będę właśnie tam? – puściłam jego narzekania mimo uszu. –
Przecież nie mogli wiedzieć, że ta kobieta właśnie dzisiaj umrze!
Speed spojrzał na mnie z politowaniem.
– A nie pomyślałaś o tym, geniuszu zbrodni, że wiedzieli kiedy umrze, bo sami jej w
tym pomogli?
Przysunęłam się do niego nieznacznie.
– Sugerujesz, że ją zamordowali? – wyszeptałam, tłumiąc niedowierzanie w głosie.
– To jedyne sensowne wytłumaczenie…
Wbiłam wzrok w chodnik. To było nie do pomyślenia. Kolejne osoby giną przeze mnie.
Zacisnęłam zęby, próbując zapanować nad postępującym przypływem rozpaczy. Tak nie
powinno być. Jedyną osobą, która powinna z tej racji cierpieć, byłam ja.
Rozdarta, przeniosłam wzrok na srebrny sztylet, leżący u stóp blondyna. Wciąż jeszcze
jarzył się bladą poświatą. Rzeźbioną rękojeść pokrywały czarne glify.
– Więc w ten sposób działasz? – wskazałam na ostrze. – Tak odsyłasz złe duchy do
piekła?
– Nie odsyłam ich do piekła – sprzeciwił się szybko, chowając sztylet za pas. – Nie
mam pojęcia, co jest dalej. Ci, co są na ziemi, odbywają swoją pokutę za te wszystkie
przewinienia, których dopuścili się za życia. Więc jeśli odeślemy ich wcześniej, na pewno
poniosą za nie karę, ale nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie trafią.
Rozważyłam jego słowa w milczeniu. Nawet on nie miał pewności w kwestii pojęcia
zaświatów. To było co najmniej dziwne, zważając na fakt, że przecież służył Śmierci.
Widocznie pozostawały one tajemnicą dla każdego śmiertelnika, bez względu na jego rolę na
tym świecie.
– Skoro mamy już z głowy kolejnego trupa, to może wreszcie poszukamy Vince’a? –
burknął oblizując usta. – W dodatku zgłodniałem – zakomunikował mi obrażony. – A głodny
mężczyzna, to wściekły mężczyzna.
– Właśnie widzę – odparłam cierpko, próbując się podnieść na nogi. Niestety, wciąż
odmawiały mi posłuszeństwa. – Ale ja chyba nie dam rady iść.
Speed jęknął ciężko i po chwili wahania, wypełnionej wiązanką narzekań, delikatnie
wziął mnie na ręce. Automatycznie zarzuciłam obolałe ramiona na jego szyję, czując miękkie
kosmyki włosów między palcami. Musiałam powstrzymać ciche westchnienie.
– Mam nadzieję, że wiesz już, jak się mi odwdzięczysz – spytał, gdy już upewnił się, że
mnie nie upuści.
– Każdy dżentelmen pomógłby damie w potrzebie – przypomniałam mu wesoło.
Wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia.
– Że też zawsze muszę płacić za błędy tej bandy idiotów – bąknął ze zjadliwą ironią i
spojrzał na mnie, rozciągając usta w szelmowskim półuśmiechu. – Na twoim miejscu już
szykowałbym strój hinduskiej służki.
Otworzyłam szerzej oczy, ale zanim zdążyłam wydać z siebie choćby jęk protestu, już
pędziliśmy z zawrotną prędkością przez zatłoczone ulice.
Rozdział 9
– Myślisz, że Vince i Leo już wrócili? – mruknęłam, z trudem wspinając się po
stromych schodach. Niestety, ale tu już blondyn odmówił mi wszelkiej pomocy.
– Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej – odpowiedział Speed marszcząc brwi z
rezygnacją. – Jess na pewno postarała się, żeby Vince nie dał nam spokoju przez najbliższe
kilka godzin.
Miał rację. Kiedy tylko otworzyliśmy drzwi, wściekły chłopak ruszył w naszym
kierunku. Nieznacznie schowałam się za plecami Speed’a, mając cichą nadzieję, że ominie
mnie gniew bruneta. W końcu to nie moja wina, że zostałam porwana…
– Ty idioto! – warknął Vince, popychając mojego obrońcę do tyłu, przez co omal mnie
nie przewrócił. Najwyraźniej było gorzej, niż sądziłam. – Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego,
jak ważna jest ona dla nas? Dla całego sojuszu?
Speed stanowczo odczepił jego zaciśnięte pięści od swojej koszuli, przybierając
wojowniczą pozę. I mimo że Vince wydawał się cieszyć wśród wszystkich niezaprzeczalnym
rozsądkiem i autorytetem, to właśnie blondyn budził największy respekt. Co do tego nie
miałam absolutnie żadnych wątpliwości.
– Oczywiście, że zdaję sobie z tego sprawę – odparł zarzuty. W jego głosie
pobrzmiewała władcza nuta. – Przecież właśnie dlatego ją chronię.
– Mogła zginąć!
– Ale nic jej nie jest, prawda? – zacisnął usta w cienką linię i spojrzał na mnie
ś
widrującym wzrokiem, dającym wyraźnie do zrozumienia co mi zrobi, jeśli tylko spróbuję
zaprzeczyć. Skinęłam niemrawo głową, dając sobie spokój z chowaniem się za jego plecami.
Vince parsknął z frustracją, krążąc nerwowo po pomieszczeniu. Byłam przekonana, że
był zaledwie o krok od doszczętnej utraty kontroli nad swoimi emocjami. Nagle do moich uszu
doszedł przytłumiony głos z drugiego pokoju.
– Możesz już przestać szukać. Wrócili. – Jego żeńska barwa trochę zbiła mnie z
pantałyku. – Tak, wygląda na to, że oboje są cali, ale już ja dopilnuję, żeby cholerny Hayden
nie wyszedł z tego w jednym kawałku.
Dopiero wtedy rozpoznałam w nim matkę Leo, Annabel. Bóg mi świadkiem, że nie
chciałabym być teraz na miejscu Speed’a.
– Do diabła, Stewart, mógłbyś choć raz przestać go bronić! – Uświadomiłam sobie, że
musiała rozmawiać przez telefon. – Tylko się pośpiesz. I przyprowadź Leo.
Głuchy odgłos odkładanej słuchawki wybudził mnie z transu. Zorientowałam się, że
obaj faceci nadal się kłócili, gestykulując przy tym z ożywieniem. Wyglądało to niczym
wyjątkowo osobliwy taniec ptaków, jaki niekiedy widziałam na jednym z kanałów
przyrodniczych, które mama tak kochała oglądać w niedzielne poranki. Z tego, co udało mi się
usłyszeć, wywnioskowałam, że jak na razie przewagę miał blondyn. No, przynajmniej do
momentu, w którym przysadzista postać Annabel pojawiła się w drzwiach.
– HAYDEN!
Wszyscy umilkli. Jej głos przetoczył się pustym echem wśród nagich ścian obdartej
klatki schodowej. Przez głowę przeszła mi myśl, czy nie mieli przypadkiem jakiś sąsiadów,
którzy mogliby podsłuchiwać całą awanturę, ale zaraz potem zastąpił ją rozsądek. Przecież nikt
przy zdrowych zmysłach nie zamieszkałby w sąsiedztwie bandy tak rozwrzeszczanych
nastolatków.
Wstrzymałam oddech, podczas gdy kobieta nieśpiesznym krokiem podeszła do
Speed’a. Jej morderczy wyraz twarzy przywoływał na myśl kobrę gotującą się do ataku. A ja
byłam pewna, że blondyn nie wyjdzie z niego cało.
– Wytłumacz się! – zażądała ostro, sztyletując go wzrokiem. – Natychmiast!
Zauważyłam, jak zacisnął pięści. Może i Annabel nie wyglądała na groźną, ale coś mi
mówiło, że nie należało z nią zadzierać.
– Nie mam po co – warknął gardłowo, wprawiając wszystkich w osłupienie.
Najwyraźniej nikt nie spodziewał się, że mógł być na tyle odważny, by się jej postawić.
– Wersja Jess na pewno brzmi lepiej.
– Nie wiem jaki masz interes w chronieniu jej i nie obchodzi mnie to, ale dałam ci ją
pod opiekę, bo naprawdę wierzyłam, że zależy ci na tym, by to robić! – ciągnęła nie
przejmując się stawianym przez niego oporem.
– Robię to z tego samego powodu, co wszyscy.
Ktoś syknął przeciągle, odwracając moją uwagę od osaczonego chłopaka. Moje
spojrzenie spoczęło na stojącej w drzwiach Jess, która przypatrywała mu się z zaintrygowanym
wyrazem twarzy. Zmarszczyłam czoło, starając się odgadnąć, o czym myślała. Musiało minąć
kilka sekund, nim powiązałam z nią najistotniejsze fakty.
Jess jest jak wariograf. Wie, kiedy ludzie kłamią. – Miękki głos przetoczył się przez mój
umysł.
Więc to by oznaczało, że on mnie cały czas… oszukiwał.
– Nie sądzisz, że Śmierć byłaby bardziej wdzięczna, gdybyśmy zachowali jej córkę
przy życiu? – sarknęła Annabel, nawiązując do jego kolejnego argumentu, który musiał mi w
międzyczasie umknąć. Ale miałam to już gdzieś. Speed mnie okłamywał. A ja nie miałam
pojęcia, w jakim celu.
Poczułam narastającą w piersi frustrację, którą dodatkowo podsycała coraz bardziej
napięta atmosfera. Jess ściągnęła brwi, zastanawiając się nad czymś intensywnie, po czym
spojrzała na mnie lekceważąco. Po raz pierwszy nie doszukałam się w jej wzroku tej
bezgranicznej wściekłości, którą raczyła mnie przy każdym spotkaniu. Jednak widząc dumę i
politowanie, które ją zastąpiły, czułam się chyba jeszcze gorzej. Uśmiechnęła się do mnie
złośliwie, po czym szybko wycofała się w stronę swojego pokoju, pozostawiając mnie na
granicy irytacji. Miałam już tego wszystkiego serdecznie dosyć.
– To nie jego wina, tylko moja – wypaliłam zanim zdążyłam się ugryźć w język. Ale
zwyczajnie nie miałam już siły słuchać ich idiotycznych sprzeczek.
Wszyscy wbili we mnie zdumione spojrzenia, jakby co najmniej wyrosła mi druga
głowa. Musiałam powstrzymać odruch sprawdzenia, czy aby na pewno miałam wszystko na
właściwym miejscu. Równocześnie uświadomiło mi to, że tak naprawdę nie miałam bladego
pojęcia, co mogłabym im powiedzieć.
– Musiałam pomóc odejść pewnej kobiecie… – wymamrotałam z dużo mniejszą
pewnością siebie. Chcąc uzyskać poparcie, spojrzałam wymownie na Speed’a. Ale wzrok,
który we mnie utkwił, mógłby topić stal. Z całą pewnością nie było w nim wdzięczności, jakiej
oczekiwałam.
Annabel zacisnęła usta, ważąc prawdziwość moich słów. Przełknęłam głośno ślinę.
Ż
ałowałam, że w ogóle się odezwałam.
– Dlaczego nic nie powiedziałeś? – prychnął do blondyna rozdrażniony Vince. –
Oszczędziłbyś sobie tej całej szopki!
– Zostaliśmy zaatakowani – syknął ignorując jego pytanie. Wciąż nie odrywał ode mnie
oczu. Ale im dłużej znosiłam jego gniewne spojrzenie, tym bardziej czułam się winna. Winna,
ż
e o czymkolwiek wspomniałam.
Zarówno z twarzy Annabel, jak i bruneta odpłynęły wszystkie kolory. Dopiero wtedy
zrozumiałam, dlaczego Speed przyjął ich bezpodstawne ataki na siebie. Robił wszystko, by nie
dowiedzieli się o tym incydencie, by nie dowiedzieli się, jak bardzo źle się sprawy miały.
Obawiał się ich przerażenia i niepewności, które mogły być zbyt destrukcyjne, by zapewnić
naszej misji pomyślny przebieg.
– Kiedy? – Annabel przerwała milczenie swoim wypranym z emocji głosem.
Blondyn westchnął przeciągle, po czym ostatni raz spojrzał na mnie z wyrzutem i
podjął opowieść. Musiałam przyznać, że jego wersja brzmiała o wiele łagodniej niż ta
prawdziwa. Jednak postanowiłam się nie wtrącać. Dlatego też nawet się nie odezwałam, gdy
oznajmił, że odwiedziliśmy Joe dopiero po zasadzce Potępionych. Mówił z takim
zdecydowaniem i pewnością, że trudno było mu nie uwierzyć. W duchu podziękowałam Bogu,
ż
e nie było tu Jess.
– Musimy ich powstrzymać – mruknęła z rezygnacją Annabel, kiedy tylko skończył
mówić. Vince podsunął jej stare krzesło, na które osunęła się z wdzięcznością. Zmarszczki na
jej czole pogłębiły się nieznacznie, dodając jej twarzy umęczonego wyrazu. – Nie mamy
wyboru. Oni się nie poddadzą. Nie wiem, czy uda nam się wytrzymać ich kolejny atak…
– Jesteś pewien, że tym razem Joe cię nie wykiwał? – spytał blondyna Vince,
podpierając się o najbliższą ścianę. – Chyba pamiętasz ostatniego informatora, którego polecił?
Speed wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia, jednak szybko na powrót przybrał
maskę determinacji i uporu.
– Ten jest w porządku. Pracuje w Trytonie.
Annabel podniosła wzrok na dźwięk znajomej nazwy.
– W Trytonie jest medium? I wy nic o nim nie wiedzieliście? Na Anubisa, przecież
wasza dwójka praktycznie nocuje w tej dziurze!
Vince przeczesał nerwowo włosy, pieczołowicie unikając jej wzroku. Ale to widok
Speed’a, powielającego jego reakcję, wprawił mnie w autentyczne osłupienie. Czyżby
nieustraszony blondyn miał coś na sumieniu.
– Ja tam nie widzę w tym nic zaskakującego – mruknął podejmując bezpieczniejszy
wątek. Musiałam stłumić głośne parsknięcie śmiechem. – Nie jesteśmy darzeni jakąś
szczególną sympatią wśród spirytystów. Nie, kiedy dokładnie wiedzą, co zrobią im Potępieni
za jakikolwiek przejaw współpracy z nami.
Annabel wzniosła oczy ku górze w niemym geście. Zdałam sobie sprawę, że tak
naprawdę nie wiedziałam praktycznie nic o świecie, w którym się znalazłam. Ani Speed, ani
nikt z opiekujących się mną posłańców Śmierci nie powiedział mi tak naprawdę nic, poza
ogólnym wyjaśnieniem sytuacji, w której się znalazłam. A to było zdecydowanie za mało.
Nowa rzeczywistość była najwyraźniej dużo bardziej zawiła i skomplikowana, niż mogłoby się
wydawać.
– Trzeba z nim porozmawiać. Najlepiej jeszcze dziś. – Vince wreszcie postanowił ulec
ogólnym namowom, co przyjęłam z widoczną ulgą. – Mam nadzieję, że Jess zgodzi się pójść
ze nami. Ostatnio jest trochę wytrącona z równowagi, ale bez niej prawdopodobnie nie
dowiemy się niczego wiarygodnego.
– Pójdę z nią pogadać – zadeklarowała się Annabel i ruszyła w kierunku pokoju
dziewczyny.
Zaraz po jej wyjściu usłyszałam zgrzyt zamka drzwi za moimi plecami. Przemoczony
Stewart wpadł do środka, wpuszczając przesiąknięte wilgocią powietrze. Mimowolnie
zadrżałam.
– Rozpadało się – rzucił smętnie na widok naszych pytających spojrzeń.
Speed skinął głową, taksując wzrokiem jego ociekającą wodą kurtkę.
– Nie widziałeś gdzieś Leo? – zapytał po chwili, podczas gdy mężczyzna usilnie
próbował pozbyć się mokrej odzieży.
– Wróci później – wymamrotał z wyraźną nutą dezaprobaty.
Uniosłam brwi, nie widząc powodu jego irytacji i już miałam się zapytać, o co
naprawdę chodziło, ale w tym momencie Vince rozpoczął opisywać mu sytuację, w której się
znaleźliśmy. Widocznie swoje osobiste spostrzeżenia musiałam zachować na później.
– Wyjdziemy wieczorem – podjął temat Speed, kiedy tylko udało mu się zatrzymać
słowotok bruneta. – Im więcej będzie tam osób, tym łatwiej uda nam się go wciągnąć w
rozmowę. Jest barmanem, ludzie często biorą go na spytki.
– I w ten sposób Speed pociągnie go za język, a Jess sprawdzi, czy mówi prawdę –
zakończył z satysfakcją Vince, czekając na aprobatę Stewarta.
Jednak ognistowłosy mężczyzna nie wydawał się podzielać jego entuzjazmu. Zamiast
tego zmarszczył brwi, przesuwając zamyślonym wzrokiem po zagraconym pokoju. Zdawało mi
się, że próbował obiektywnie ocenić możliwości powodzenia tego planu. Ja sama nie byłam co
do niego przekonana. To wszystko byłoby zbyt proste.
Nagle jego wzrok spoczął na mnie.
– A co z Charlie? Czyżbyście o niej zapomnieli? – spytał, wracając spojrzeniem do
Speed’a.
– Zostanie tutaj. Z Annabel – odparł bez zastanowienia.
– Nie ma mowy – wreszcie odważyłam się odezwać. – Idę z wami.
– Udam, że tego nie słyszałem.
Zacisnęłam pięści, miażdżąc go wściekłym spojrzeniem, ale najwyraźniej nie zrobiło to
na nim żadnego wrażenia, sądząc po rozbawieniu, które wciąż gościło na jego twarzy.
Potrzebowałam silniejszych argumentów.
– Na pewno mogę wam się do czegoś przydać – zaczęłam spokojnie, powstrzymując
wiązankę przekleństw pod jego adresem.
Speed udał głęboką zadumę.
– Mogłabyś odwrócić uwagę gapiów, robiąc publiczny striptiz – oświadczył ochoczo. –
Jednak to równie dobrze może zrobić Jess, choć w twoim wykonaniu z pewnością byłoby to
dużo bardziej efektowne – stwierdził po chwili namysłu, wzruszając ramionami. – Wybacz, ale
zostajesz tu.
Zamrugałam zaskoczona, gdy wreszcie doszło do mnie, co miał na myśl. Widząc moje
wyraźne zażenowanie, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wściekła na niego i przede wszystkim
na siebie, podciągnęłam rękawy i splotłam pobielałe od zaciskania dłonie przed sobą.
– A więc zostajemy tutaj, tak? – warknęłam chwytając się ostatniej deski ratunku.
Blondyn zmarszczył czoło.
– Nie my. To ty tutaj zostajesz. Z Annabel.
– Z tego co wiem, to nie Annabel zaklinała się na wszystkie świętości, że będzie mnie
chronić, tylko ty – zauważyłam z przekąsem, dyskretnie demonstrując odsłonięte znamię na
prawym nadgarstku. Podziałało. Speed natychmiast spoważniał, taksując moją dłoń gniewnym
spojrzeniem. Mogłam się założyć, że w tej chwili niczego tak nie żałował, jak przysięgi, którą
mi złożył.
– Ona ma rację – wtrącił się przytomnie Stewart. – Złożyłeś Agere curam, musisz jej
dotrzymać.
Speed zacisnął zęby, próbując odszukać między jego słowami lukę, którą mógłby się
zasłonić, ale żądza mordu w jego oczach była jednoznacznym dowodem na to, że nie
pozostawiliśmy mu wyboru. Rozciągnęłam usta w triumfalnym uśmiechu. Charlie jeden,
blondyn zero.
Wreszcie przybrał minę obrażonego dziecka, któremu mama właśnie oświadczyła, że
nie mogą mieć psa i burknął z wyrzutem:
– Świetnie, w takim razie idzie z nami.
Stewart wykrzywił usta w grymasie zadowolenia i pogrążył się w gorączkowej
rozmowie z Vince’em, dotyczącej przypuszczalnych zamiarów Potępionych. Kątem oka
zauważyłam, jak Speed wykorzystuje ich chwilę nieuwagi i niepostrzeżenie opuszcza pokój.
Upewniając się, że najważniejsze aspekty zostały już omówione, poszłam w jego ślady.
Zastałam go w kuchni, podczas gdy nieśpiesznie przeglądał zawartość lodówki. Jego
nachmurzony wyraz twarzy świadczył o tym, że zdecydowanie nie znalazł w niej niczego
wartego uwagi.
– Jesteś głodna? – zapytał bez większego zainteresowania, nie odwracając wzroku od
czegoś, co prawdopodobnie było kiedyś żółtym serem.
– Nie za bardzo – odparłam zgodnie z prawdą. Zresztą wolałam nie ryzykować.
– Oczywiście, że nie – prychnął kręcąc głową. – Przecież zjadłaś całe opakowanie
chińszczyzny.
– Ty też – przypomniałam mu krzyżując ręce na piersi.
– Ale ja jestem mężczyzną – wydął usta, wyjmując wreszcie karton mleka i
zatrzaskując lodówkę nogą. – A mężczyźni muszą jeść więcej, żeby byli silni i bronili takie
kruche i słabe istotki jak ty – puścił do mnie oko.
Westchnęłam przeciągle, obserwując jak w zawrotnym tempie przetrząsa kuchnię w
poszukiwaniu płatków. I choć bardzo starałam się nadążyć za nim wzrokiem, wciąż nie
potrafiłam tego dokonać. Jedynym, co udało mi się zarejestrować, były otwierające się i
zamykające kolejno szafki. Nadal nie mogłam nadziwić się płynności i precyzyjności ruchów,
które wykonywał. Jakby nie dotyczyły go żadne ograniczenia.
Zatrzymał się ściskając w ręce pudełko płatków.
– Mogę cię o coś spytać? – wyważyłam każde słowo, podczas gdy on zachłannie
pochłaniał swoją zdobycz.
– A czy cokolwiek jest w stanie cię powstrzymać? – burknął tuż przed wpakowaniem
sobie do ust kolejnej kopiastej łyżki płatków.
– Co przede mną ukrywasz? – wyrzuciłam z siebie, mierząc go chłodnym spojrzeniem.
Już dawno powinnam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Miałam do tego pełne prawo.
Speed skamieniał ze wzrokiem utkwionym w mleku. Nie miałam wątpliwości co do
tego, że doskonale zrozumiał moje pytanie. Nie przerywając ciszy, oczekiwałam na
odpowiedź.
W końcu z trudem przełknął płatki i odezwał się spokojnie:
– Och, wiele rzeczy. Na razie jesteśmy na takim etapie znajomości, że chyba wystarczy
jak ci powiem, że nie jestem gejem i lubię czytać poezję. Choć sądzę, że tego pierwszego
mogłaś się domyślić…
– Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi – przerwałam mu ostro, nie mając zamiaru po raz
kolejny wciągać się w jego grę.
Blondyn zacisnął usta w wąską linię, na dobre dając sobie spokój z jedzeniem.
– Skąd pomysł, że mógłbym coś przed tobą ukrywać?
Spojrzałam na niego jak na wariata.
– Uważasz mnie za idiotkę? – syknęłam wściekła. – Myślisz, że nie widzę, co się
dzieje? Wszyscy wiedzą, że coś ukrywasz! Coś, co ma związek ze mną!
– Wcale nie uważam cię za idiotkę – zaoponował bez cienia emocji, ze wzrokiem
wbitym tępo w blat stołu.
– Wszystko jedno! – krzyknęłam, powoli tracąc nad sobą panowanie. – Chcę znać
prawdę! Co ci to daje? Dlaczego mnie chronisz?
Speed siedział nieruchomo, nie reagując na moje słowa. Jedynie jego przyspieszony,
ciężki oddech mówił mi, że w ogóle cokolwiek zrozumiał. Westchnęłam głośno.
– Speed? Słuchasz mnie?
Odpowiedziało mi milczenie. Wreszcie poddałam się i podeszłam do jego zastygłej
sylwetki, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Dlaczego to robisz, Chace? – wyszeptałam z bólem.
Nagle się obudził.
– Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj! – wycedził przez zęby. Złość i wzburzenie, które
malowały się w jego oczach, zupełnie mnie zdezorientowały. Niczym oparzona zabrałam dłoń.
– Jedyną rzeczą, która powinna cię obchodzić, jest to, że nadstawiam swój kark, żeby chronić
twoje życie! Nic więcej!
Odsunęłam się od niego zmieszana. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Dotąd nie
widziałam go w takim stanie. To było do niego niepodobne.
– Ja chcę tylko wiedzieć… – ciągnęłam niewzruszona.
– Po prostu przestań szukać jakiejś teorii spiskowej – odstawił z hukiem miskę i
spojrzał mi w oczy. – Obiecałem cię utrzymać cię przy życiu i Bóg mi świadkiem, że
dotrzymam obietnicy.
Nie potrafiłam oderwać od niego wzroku. On był wściekły nie tylko na moją
ciekawość. To było coś więcej. Na jego twarzy malował się nieznany mi dotąd ból i cierpienie.
W jednej chwili cały gniew, który miałam w sobie, rozpłynął się w uczuciu współczucia.
Współczucia dla niego.
Widząc i prawdopodobnie też czując zmianę w moim nastroju, szybko odwrócił
spojrzenie i skierował się w stronę wyjścia. Zaraz jednak przystanął.
– Na twoim miejscu bardziej bym się teraz przejmował zniknięciem twojego martwego
chłopaka, niż powodem, dla którego cię chronię – rzucił na odchodne i ulotnił się,
pozostawiając kołyszące się pod wpływem podmuchu wiatru drzwi.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co miał na myśli. Otworzyłam szerzej oczy,
rozglądając się nerwowo. Blondyn miał rację. Byliśmy tu już dobre pół godziny, a astralna
sylwetka Willa ani razu nie rzuciła mi się w oczy. Tylko dlaczego to on zauważył jego brak, a
nie ja?
Niewiele myśląc, pobiegłam z powrotem do przedpokoju. Na szczęście Vince i Stewart
nadal tam byli.
– Vince – przerwałam im spanikowana, przyciągając uwagę bruneta. Spojrzał na mnie
zdezorientowanym wzrokiem. – Gdzie jest Will?
Chłopak zmarszczył czoło, jakbym właśnie przemówiła w języku chińskim.
– Kto?
– Duch, który tu był – uściśliłam szybko.
Mój duch. Nadal miałam problem z przetworzeniem tej myśli w świadomości.
W szarych oczach Vince’a zalśniło zrozumienie.
– Ach, no tak, duch.
– Gdzie on jest? – ponagliłam go, mając cholerną nadzieję, że będzie potrafił
odpowiedzieć na moje pytanie.
– Nie wiem, zniknął zaraz po tym, jak tu przyszedłem – wyznał smętnie. – Rozmawiał z
Jess, był naprawdę wściekły, cały czas powtarzał coś o jakiejś przysiędze…
Opuściłam dłonie zastanawiając się, czy Vince miał choć cień pojęcia, co to oznaczało.
Ja wiedziałam doskonale. Jess powiedziała Willowi o Agere curam, która związała mnie i
Speed’a. A on mógł to zinterpretować w tylko jeden sposób.
– On myśli, że Speed zajął jego miejsce – wymamrotałam do siebie apatycznym
głosem. Nie miałam wątpliwości co do tego, że tak właśnie było. Ledwo zwolniłam go z
obowiązku chronienia mnie, a już miałam kolejnego obrońcę. Musiał się poczuć dotknięty.
Poczułam dziwny ucisk w żołądku. Palące pragnienie, by go zobaczyć, by wszystko mu
wytłumaczyć. Wciąż miałam przed oczami jego rozanielony wyraz twarzy z dzisiejszego
poranka. Nie powinnam była zostawiać go bez słowa wyjaśnienia. W jednej chwili ogarnęła
mnie nieprzemożona chęć własnoręcznego uduszenia blondyna.
Powinnam go znaleźć. Przecież musiał gdzieś być. Jedyny problem w tkwił w tym, że
nie miałam bladego pojęcia, gdzie.
– Wszystko w porządku? – Stewart wyrwał mnie z rozpaczliwej gonitwy myśli.
– Oczywiście – mruknęłam bez przekonania. Jestem córką Śmierci, ściga mnie banda
ogarniętych żądzą mordu szaleńców, jako obrońcę dostałam doprowadzającego mnie do furii
manipulatora, który na domiar złego mnie okłamuje, a do tego mój chłopak (o ile mogę go tak
nazywać), de facto będący duchem, chyba właśnie mnie zostawił. Tak, wszystko jest w idealnym
porządku.
Mężczyzna jeszcze chwilę przypatrywał mi się z obawą, po czym skinął głową i
zostawił mnie w spokoju, powracając do przerwanej rozmowy.
Raptem do moich uszu doszło przytłumione echo głosów rozchodzących się po klatce
schodowej. Wszyscy w napięciu spojrzeliśmy w kierunku drzwi, które zaraz potem otworzyły
się z jękiem. I może nie byłoby nic dziwnego w widoku płomiennej czupryny Leo, który z
szerokim uśmiechem na ustach wkroczył do pokoju, gdyby nie fakt, że tuż za nim podążała
równie ognistowłosa postać, z niemniejszym wyrazem rozradowania na twarzy.
– Charlie! – krzyknęła Arlene, biegnąc radośnie w moim kierunku z wyciągniętymi
ramionami. Osłupiała pozwoliłam jej się wyściskać, posyłając Leo pytające spojrzenie, na
które odpowiedział jedynie pobłażliwym uśmiechem.
Nie miałam pojęcia dlaczego tu przyjechała, ani co nią kierowało i choć wiedziałam, że
powinnam była odesłać ją priorytetem do domu, w tej jednej chwili z niczego tak diabelnie się
nie cieszyłam, jak z tego, że tu była.