Nie było deszczu uderzającego o szybę, wybijającego swój smutny rytm. Nie było chmur przesłaniających zazwyczaj niebo. Były za to gwiazdy.
Od paru godzin próbowała zasnąć, ale nie potrafiła. Ta cisza, długo wyczekiwana cisza, przypominała jej nieskończone, ciemne godziny spędzane w Phoenix. Nie potrafiła wysiedzieć w pokoju: zaczęło jej się wydawać że się dusi, że ktoś ją zamknął w klatce, że nie może znaleźć wyjścia. Myślała że zwariuje.
Była trzecia w nocy, a ona nadal nie spała. Cisza uśpionego domu kusiła ją: szybko podniosła się z łóżka i wyciągnęła z szafy kurtkę. Nie chciała szukać butów, były one niepotrzebne. Choćby miała i zamarznąć... To się w tej chwili nie liczyło. Liczyło się to, że rozpaczliwie potrzebowała nieba, potrzebowała świeżego powietrza.
Na dworze jednak o dziwo było ciepło, przynajmniej patrząc na to gdzie się znajdowali. Szybko pokonała lodowate stopnie, aby znaleźć się na trawie. Usiadła na ziemi podkulając stopy pod siebie.
Spojrzała w górę. Niebo było niemal czarne, złote punkciki - gwiazdy. Tylko gdzieś za jej plecami zawisnął duży, czerwony księżyc. Uśmiechnęła się delikatnie.
Cisza panująca dookoła, brak żywego człowieka... To przywodziło jej na myśl jedną z nocy, tylko że wtedy była ich trójka...
Nie umawiali się. W ogóle ze sobą nie rozmawiali, ani przez kilka ostatnich dni, ani na pogrzebie. Stali razem, ale milczeli. Z litością obserwowali uczniów ich szkoły, ich sztuczne łzy, białe róże w ich rękach. Ona nie przepadała za kwiatami, a najbardziej ze wszystkich kolorów nienawidziła bieli. Ale skąd oni mogli wiedzieć... Przecież jej nie znali.
Wiele osób patrzyło na nich wilkiem, tylko oni mieli w dłoniach róże w kolorze krwistej czerwieni. Takie, jakie by się jej na pewno spodobały. I na dodatek nie położyli ich na grobie, tylko wręczyli jej rodzicom. Jej matka z oczami opuchniętymi od łez spytała cicho:
- Dlaczego?
Odpowiedział jej Christopher. Spokojnie, powoli...
- Obiecaliśmy jej. Poza tym zmarli nie odwiedzają własnych grobów.
Ich trójka nie płakała. To również oznaczało by złamanie obietnicy.
A teraz spotkali się przypadkiem, o północy, pod murem otaczającym ich szkołę. Bez słowa wspięli się na niego i siedzieli tam aż do świtu. Rankiem, nadal nie wypowiedziawszy ani jednego słowa rozstali się, aby zobaczyć się dopiero za miesiąc. W tym samym miejscu, o tej samej godzinie.
Po miesiącu ciszy znowu byli przyjaciółmi.
Zmarli nie odwiedzają cmentarzy. Zmarli są w miejscach, które z radością odwiedzali za życia.
Poza tym oni byli nieśmiertelni.
Opadła powoli na trawę, teraz bez najmniejszego wysiłku spoglądała w niebo. Było piękne, tak piękne że swoją urodą ją przytłaczało. I znowu poczuła się jakby się dusiła, poczuła nieodpartą pokusę aby jakimś cudem wdrapać się na dach albo jedno z drzew. Być wysoko. Być bliżej gwiazd.
Jednak pozostała na zimnej ziemi, przemarznięta i o dziwo... Szczęśliwa.
Upojona ciszą, którą niespodziewanie ktoś przerwał. Zniszczył jej samotność, jej noc rozbił na kawałki.
Nie usłyszała ich kroków, pomimo to coś kazało jej spojrzeć w odpowiednim kierunku. Intuicja? Tak to można było nazwać? A może po prostu jakiś dziwny, wbudowany radar?
Nie zwrócili na nią uwagi. Nie zauważyli jej. Przemknęli przed jej oczami tak szybko, jakby byli jedynie podmuchem wiatru. I za pewne za niego by ich uznała. Gdyby tylko nie zaczęli rozmowy...
- I co? Znowu pierwszy. - słysząc głos Edwarda Cullena poczuła nagłą dezorientację. Co on o takiej porze robi na dworze?
- Następnym razem... - zaczął Emmet.
- Następnym razem co? Lepiej nic nie obiecuj... - zaśmiał się Jasper.
Kolejne uderzenie... No właśnie, czego? Niedowierzania?
Jakim cudem mogli się poruszać tak szybko? Nie, coś musiało się jej przewidzieć...
W tym momencie doszły do niej kolejne dwa głosy. Alice i Rosalie.
- I co? Kto wygrał? - zawołała czarnowłosa.
- Jakbyś od początku nie wiedziała... - warknął Jazz.
Dziewczyny się zaśmiały. Powoli weszły na trawnik otaczający dom Cullenów. Ich dom.
Zamknęła oczy. Może jej nie zauważą, a nawet jeśli to pomyślą że śpi? Tak jakby mogła zasnąć na takim zimnie... Tak jakby mogła zasnąć takiej nocy...
- Isabella? - usłyszała po chwili cichy głos Alice. Jak na komendę otworzyła jedno oko.
- Tak? - spytała lekko sennie.
- Co ty robisz na dworze?
- Nie widać? Leżę.
Nikt inny się nie odzywał. Zapadła zupełna cisza. Ale to nie była już jej cisza... To było milczenie, a nie samotność.
- Przeziębisz się. - stwierdził Edward. Odszukała go wzrokiem. Stał w pobliżu domu z Jasperem, natomiast Emmet po prostu gdzieś zniknął.
Nie skomentowała tego, co powiedział.
- Gdzie byliście? - zapytała spokojnie.
- Na spacerze. - odpowiedziała szybko Rosalie. Rosalie? TA Rosalie? Ona się DO NIEJ odezwała?
Spojrzała na nią zdziwiona. Po chwili jednak zaskoczenie ustąpiło znowu melancholii. Pustce.
Nie miała ochoty rozmawiać. Wolałaby znowu zostać sama.
Po raz kolejny pozwoliła myślom odpłynąć, skoncentrowała się na gwiazdach. Ale tym razem trwało to bardzo krótko. Widok przesłoniła wyciągnięta w jej kierunku ręka.
- Wstawaj. Idziemy do domu. - powiedział Jasper powoli. Spokojnie.
Z cichym westchnieniem chwyciła jego dłoń i podniosła się na nogi. Koniec JEJ nocy.
Dopiero stojąc boso na trawie poczuła jak zimna jest ziemia. Zadrżała delikatnie. Wcześniej po prostu nie zwracała na to uwagi.
Powoli poszli do domu i weszli do środka. Różnica temperatur wywołała u niej dreszcze.
- Zrobię ci herbatę, Bello. - mruknęła cicho Alice i poszła do kuchni. Pozostali jeszcze chwilę stali na korytarzu patrząc na siebie nawzajem. Ona ruszyła w stronę schodów, dotknęła poręczy i zamarła.
Rdzawy zapach... Krew... Co do cholery?
- Gdzie Emmet? - spytała. - Wydawało mi się że słyszałam jego głos...
- Poszedł do góry. Wywrócił się po drodze i był przemoczony do suchej nitki. - odpowiedziała szybko Rosalie. - Dlaczego pytasz?
- Nic mu nie jest?
- Nie, spokojnie. - oznajmiła.
Zacisnęła dłoń na poręczy mocniej. Stała w połowie schodów, na jednym ze stopni dostrzegła niedużą, ciemną plamę. Nieco dalej kolejną... Jeszcze jedną... Powoli wchodziła na górę zaciskając zęby.
- Coś nie tak? - spytał Jasper.
- Skoro nic mu nie jest... Co tu robi krew?
Cullenowie wymienili szybkie spojrzenia. Z pewnym wahaniem zapaliła światło.
Emmet wyszedł z łazienki. Faktycznie nic mu nie było. Włosy miał lekko wilgotne, tak jakby na dworze kropił deszcz.
Nadal nikt nie kwapił się do odpowiedzi.
Po prostu milczeli. Nienawidziła milczenia.
Wolała samotność niż ciszę, taką która wprawia człowieka w zakłopotanie. Dlatego powiedziała pierwszą rzecz która przyszła jej do głowy.
- Kim wy do cholery jesteście? Gdzie wy byliście? Może jesteście... Jakąś cholerną mafią czy co? - Nie krzyczała. Mówiła to spokojnie, chłodno. Wszystko, co tylko pomyślała. Mówiła nawet wtedy, kiedy już nie wiedziała co mówi. Czekała tylko aż ktoś jej przerwie. Nikt tego nie zrobił. Dlaczego? Bo plotła totalne bzdury? Bo miała rację? Bo nie wiedzieli co zrobić? Dlaczego nadal milczeli? Nienawidziła milczenia. Nie chciała ciszy nie wynikającej z samotności. Nie tej nocy. Nie takiej nocy jak ta.
W końcu doczekała się jakiejś reakcji z ich strony. Przez cały czas byli zdezorientowani, a kiedy wypowiedziała ostatnie słowo drgnęli. Z kuchni dobiegł ją odgłos tłuczonego szkła.
I w końcu osiągnęła swój cel. Milczenie zostało przerwane.
- Możesz... Powtórzyć? - spytał Jasper. - Ostatnie zdanie.
- Co? - zbił ją z tropu. Próbowała sobie przypomnieć jakie było ostatnie zdanie. Wyszeptała je najpierw do siebie. Nie... Na pewno tego nie powiedziała. Nie mogła...
- Czy może Christopher miał rację, się ze mnie nie nabijał i naprawdę jesteście wampirami. - powtórzyła powoli. - Ale przecież to totalna bzdura. Prawda?
Prawda?
Potwierdźcie.
No już.
To musi być prawda.
Milczeli.
Ręce zaczęły jej drżeć. Na co czekali? To kompletna bzdura. Tak jak to wszystko o jakiejś tam mafii. Musieli potwierdzić. Przecież ona tylko bredziła. Dlaczego?
- Co dokładnie ci mówił o nas Christopher? - odezwała się w końcu Rosalie.
- Że nie śpicie. Nie jecie. O tym że jesteście szybcy i silni. Wspominał o jakimś zdjęciu. A raczej kilku. Cały czas powtarzał coś o jakimś... Informatorze.
- Co o informatorze? Jakim?
- Spotkał go w Phoenix. To była... Ona. - przypomniała sobie. - Mówiła coś że jesteście do niej bardzo podobni, że różnicie się kolorem oczu. Tylko. Ale to totalne bzdury. Powiedzcie, że to bzdury.
- Obawiam się, że nie, Bello. - odpowiedziała Rosalie.
Pozostali nadal milczeli.
- Wampiry... - szepnęła cofając się o krok. Wpadła na Emmeta i odskoczyła z krzykiem. Odsunęła się pod ścianę.
Ręce drżały jej jeszcze bardziej. Nogi się pod nią załamały, osunęła się na podłogę.
- I co? Jak wiem to mnie zabijecie? Dlaczego tu jestem? Charlie... On musi wiedzieć. Dlaczego mnie tu wysłał? - szeptała. Już nie oczekiwała na to, że ktoś jej odpowie.
Poczuła dłoń zaciskającą się jej na nadgarstku, wydała z siebie cichy pisk. Dlaczego się ich bała? Przecież do tej pory jej nic nie zrobili.
- Nic ci nie zrobię. - usłyszała głos Jaspera. Powoli ogarnął ją dziwny spokój, senność. Przecież nie może zasnąć! Nie kiedy...
Za późno. Zasnęła.
*
Kiedy Jasper puścił jej rękę była już pogrążona w głębokim śnie. To chyba nie było dobrze... Edward miał przeczucie, że kiedy się obudzi popadnie w jeszcze większą panikę niż teraz.
- No to co teraz? - zapytała Rosalie spokojnie. Alice przyszła kilka minut wcześniej.
- Przepraszam... Sądziłam... Nie sprawdzałam... - powtarzała w kółko.
- Alice... Uspokoisz się, czy mam ci pomóc? - westchnął Jasper.
Nie spuszczał ze śpiącej dziewczyny oka. Dobrze, że działał jak najlepsze środki uspokajające, szczególnie na tych, którzy się tego nie spodziewali.
- Zadałam pytanie. - przypomniała Rosalie.
- Emmet, nie mogłeś trochę bardziej... Uważać na tym polowaniu? - westchnął. - To by bardzo dużo ułatwiło...
- Po fakcie. To przydałoby się wcześniej... - Oznajmił Jazz.
- To co? Nawaliliśmy. To może po prostu odeślemy ją do domu? Wiem że wszyscy traktujecie ją jak jakiegoś rozkosznego psiaka, ale wasze zwierzątko aktualnie panicznie się was boi... - wszyscy spojrzeli na blondynkę z niedowierzaniem.
- Rose... Ten... Jak ty ją nazwałaś? Rozkoszny psiak? NIE MOŻE wrócić do Phoenix. Pojawienie się... Informatora... Powinno cię w tym wniosku upewnić... - powiedział powoli Emmet.
Jak widać nawet jemu teraz zebrało się na trochę rozsądku.
- Jakieś inne propozycję? - zapytała spokojnie.
Pozostali spojrzeli na siebie. Zaczął sprawdzać myśli rodzeństwa...
„Cholera... Powinniśmy skontaktować się z Carlislem... Dlaczego akurat teraz musieli pojechać z Esme do Denali...”
„No i co z nią tutaj począć? Jak się nas boi to nie będzie już zabawy...”
„Powinnam była bardziej się pilnować jej przyszłości... Wtedy do niczego by nie doszło...”
„A nie mówiłam?”
- Alice, to nie twoja wina. - zaczął. - Zawsze możemy spróbować... - szukał w głowie innego określenia, ale żadnego nie mógł znaleźć - ... oswoić ją. - Co jak co, ale Bella nie pasowała mu do zdziczałego zwierzęcia... - To chyba nawet lepiej że nie ma Carlisle'a i Esme. Czułaby się jeszcze bardziej osaczona. Trzeba jednak do nich zadzwonić, powiedzieć jak się sprawy mają. Emmet, Rose... Uważam że wy też powinniście na jakiś czas zniknąć z domu.
- Jak masz zamiar ją... - Alice też się skrzywiła mówiąc to określenie. - Oswoić?
Spojrzał na dziewczynę siedzącą na podłodze tam gdzie ją zostawili i pogrążoną we śnie. Cicho westchnął, podszedł do niej i wziął ją na ręce.
- Dacie mi spróbować, prawda?
- Gdzie ją zabierasz? - zapytała Rosalie.
- Jest zmarznięta. Mam zamiar ją położyć do łóżka. - odpowiedział krótko. - Alice, kiedy się obudzi?
- Za jakieś dziesięć minut.
- Zadzwonię do Carlisle'a. - oznajmił Jasper i wyciągnął z kieszeni komórkę wykręcając numer.
- Edward dobrze mówi... Choć Rose. - Emmet położył jej rękę na ramieniu i odeszli.
- To ja... Skończę robić herbatę? - szepnęła Alice i wróciła do kuchni.
Zaniósł Bellę do jej pokoju i położył do łóżka. Nakrył pościelą po czym usiadł kilka metrów dalej mając nadzieję, że jej reakcja nie będzie... Zbyt gwałtowna.
- Isabello Marie Swan, zostaniesz tu czy chcesz tego czy nie. - powiedział do siebie.
Słyszał jak Jasper rozmawia przez telefon. Alice przyszła po kilku minutach niosąc gorącą herbatę i postawiła ją na szafce nocnej. Spojrzała na niego pytająco.
- Jak chcesz. - odpowiedział cicho.
„Moja wizja się nie zmieniła...” - usłyszał jej myśli. Uśmiechnął się delikatnie.
- I nie zmieni. Już ja tego dopilnuję.