Krag czarnoksieznika (tom 5) Bl Morgan Rice

background image
background image






MORGAN RICE

BLASK CHWAŁY

Księ ga 5 cyklu KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA


Przekład: Sandra Wilk

background image

Książki z cyklu KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA


Księga 1 – Wyprawa Bohaterów

Księga 2 – Marsz Władców
Księga 3 – Los Smoków
Księga 4 – Zew Honoru
Księga 5 – Blask Chwały
Księga 6 – Szarża Walecznych
Księga 7 – Rytuał Mieczy
Księga 8 – Ofiara Broni
Księga 9 – Niebo Zaklęć
Księga 10 – Morze Tarcz
Księga 11 – Żelazne Rządy
Księga 12 – Kraina Ognia
Księga 13 – Rządy Królowych
Księga 14 – Przysięga Braci
Księga 15 – Sen Śmiertelników
Księga 16 – Potyczki Rycerzy
Księga 17 – Śmiertelna Bitwa


background image





Każdy swe życie ceni, lecz jedynie

Najwięksi honor nad życie wynoszą.

- William Shakespeare

Trojlus i Kresyda

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY


Andronicus z dumą przemierzał na swym wierzchowcu ulice królewskiego miasta

McClouda, otoczony z obu stron setkami swych generałów. Ciągnął za sobą swą najcenniejszą
zdobycz: króla McClouda. Jego owłosione, tłuste cielsko, odarte ze zbroi, półnagie, było
skrępowane sznurami i przywiązane do tylnej części siodła Andronicusa długą liną, która
oplatała nadgarstki McClouda.

Andronicus jechał powoli, napawając się swoim zwycięstwem. Przeciągał McClouda po

ulicach, po pyle i drobnych kamieniach, wzniecając przy tym obłok kurzu. Ludzie McClouda
zbiegali się i przypatrywali w osłupieniu. Andronicus słyszał krzyki McClouda, skręcającego
się z bólu, kiedy wlókł go po ulicach jego miasta, i szeroko się uśmiechał. Twarze ludzi
McClouda wykrzywiał strach. Oto ich poprzedni król stał się najniższym niewolnikiem. Był to
jeden z najświetniejszych dni w życiu Andronicusa.

Zdumiała go łatwość, z jaką przyszło mu zdobycie tego miasta. Jak gdyby ludzie McClouda

stracili ducha do walki jeszcze przed atakiem. Żołnierze Andronicusa pokonali ich w
okamgnieniu. Tysiące jego wojowników uderzyły, zmiotły kilku żołnierzy, którzy odważyli się
stawić opór, i jak błyskawica wlały się do miasta. Najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że
obrona nie ma sensu. Złożyli broń, zakładając, że jeśli się poddadzą, Andronicus weźmie ich
w niewolę.

Nie znali jednak wielkiego Andronicusa. Gardził poddającymi się. Nie brał jeńców, a

złożenie broni tylko ułatwiło mu sprawę.

Ulice miasta McClouda spływały krwią – ludzie Andronicusa przeczesywali każdą

uliczkę, każdy zakątek i masakrowali wszystkich mężczyzn, których spotkali na swej drodze.
Kobiety i dzieci brał na niewolników, jak zawsze. Domy plądrowano, jeden po drugim.

Andronicus przemierzał teraz powoli ulice, oceniając ogrom swojego triumfu. Jego oczom

ukazał się widok ciał zabitych, piętrzące się łupy, zniszczone domostwa. Odwrócił się i skinął
na jednego ze swych generałów, który natychmiast uniósł wysoko pochodnię, dając znak
swoim ludziom, i setki żołnierzy rozpierzchły się po mieście, podpalając kryte strzechą dachy.
Dokoła płomienie wystrzeliły w górę, próbując sięgnąć nieba, i Andronicus poczuł bijący od
nich żar.

- NIE! – krzyknął McCloud, szarpiąc się z tyłu na ziemi.
Andronicus rozpromienił się w uśmiechu i ponaglił konia, zmierzając ku szczególnie

okazałemu głazowi. Usłyszał za sobą łoskot, na dźwięk którego ogarnęło go szczególne
zadowolenie. Wiedział, że to ciało McClouda uderzyło o kamień.

Andronicusa niezwykle radował widok płonącego miasta. Podobnie jak w przypadku

każdej mieściny, którą podbił i przyłączył do swego Imperium, najpierw zrówna je z ziemią, a
później wzniesie na nowo – ze swoimi ludźmi, swoimi generałami, swoim własnym Imperium.
Zawsze tak postępował. Nie chciał widzieć ani śladu po tym, co stare. Budował nowy świat.
Świat Andronicusa.

Krąg, nienaruszalny Krąg, który wymykał się wszystkim jego przodkom, należał teraz do

niego. Trudno było mu to pojąć. Oddychał głęboko, rozmyślając o swej potędze. Wkrótce
przekroczy Pogórze i podbije także drugą połowę Kręgu. A wtedy na całym świecie nie będzie
już takiego miejsca, które nie należałoby do niego.

Andronicus zbliżył się do posągu McClouda, który górował nad placem miasta, i zatrzymał

background image

się przed nim. Wznosił się niczym świątynia, wysoki na pięćdziesiąt stóp, marmurowy.
Ukazywał McClouda w postaci, której Andronicus nie rozpoznawał – młodego, sprawnego,
muskularnego, który z dumą dzierżył miecz. Pomnik był skrajnym egocentryzmem. Za to
Andronicus go podziwiał. Jakaś jego cząstka chciała zabrać ten pomnik ze sobą i ustawić w
pałacu jako trofeum.

Lecz inna jego cząstka była zbyt zniesmaczona. Bez namysłu sięgnął do pasa i wyciągnął

swoją procę – trzy razy większą od proc innych wojowników, na tyle dużą, że mieścił się w
niej kamień wielkości niedużego głazu – zamachnął się i cisnął z całych sił przed siebie.

Kamień przeciął powietrze i uderzył w głowę posągu. Marmurowa głowa McClouda

rozprysnęła się w drobny mak. Andronicus wydał z siebie okrzyk, uniósł swój dwuręczny
kiścień, rzucił się naprzód i zamachnął z całych sił.

Natarł na tors posągu. Marmur zachwiał się i roztrzaskał na ziemi z ogromnym hukiem.

Andronicus zawrócił i upewnił się, że przejeżdżając przeciągnie McClouda po odłamkach.

- Zapłacisz za to! – zawołał udręczony McCloud słabym głosem.
Andronicus się roześmiał. Spotkał w swoim życiu wielu ludzi, lecz ten był chyba

najbardziej żałosnym spośród nich.

- Czyżby? – krzyknął Andronicus.
Ten McCloud naprawdę był tępakiem – wciąż nie zdawał sobie sprawy z potęgi wielkiego

Andronicusa. Trzeba było go uświadomić, raz na zawsze.

Andronicus rozejrzał się po mieście i jego wzrok spoczął na tym, co niewątpliwie było

zamkiem McClouda. Ponaglił konia kopniakiem, a ten ruszył galopem, ciągnąc McClouda
przez zakurzony dziedziniec. Jego ludzie przyłączali się do niego, gdy zbliżał się do zamku.

Andronicus pokonał dziesiątki marmurowych schodów, słysząc obijające się o stopnie

ciało McClouda, krzyczącego i jęczącego z bólu na każdym z nich, i przejechał przez
marmurowe wejście. Ludzie Andronicusa pełnili już przy nim wartę, a u ich stóp leżały
zakrwawione ciała strażników McClouda. Andronicus uśmiechnął się z zadowoleniem,
widząc, że każdy zakamarek miasta należy już do niego.

Andronicus jechał dalej, minął szerokie wrota zamku i przemierzał korytarz o wysokim,

łukowatym sklepieniu wykonanym z marmuru. Zachwycał go brak umiaru tego McClouda.
Najwyraźniej nie oszczędzał na niczym, byle tylko sobie dogodzić.

Teraz nadszedł jego dzień. Andronicus otoczony swymi ludźmi zmierzał szerokimi

korytarzami w kierunku tego, co musiało być salą koronacyjną McClouda. Stukot końskich
kopyt odbijał się echem od ścian. Wpadł przez dębowe drzwi i zatrzymał się na samym środku
pomieszczenia, obok nieprzyzwoicie dużego tronu wykonanego ze złota, który wznosił się
pośrodku komnaty.

Andronicus zsiadł z konia, powoli wspiął się po złotych schodach i zasiadł na tronie.
Oddychając głęboko, odwrócił się i spojrzał na swych ludzi, na dziesiątki generałów,

którzy siedzieli na swoich wierzchowcach, oczekując jego rozkazów. Przeniósł wzrok na
zakrwawionego, jęczącego McClouda, który wciąż był przywiązany do jego siodła. Rozejrzał
się po pomieszczeniu, dokładnie przyjrzał się ścianom, proporcom, zbroi, orężowi. Spojrzał w
dół, na tron, i podziwiał kunszt, z jakim go wykonano. Zastanawiał się, czy lepiej będzie go
stopić, czy też zabrać ze sobą. Mógłby oddać go któremuś z pomniejszych generałów.

Ten tron, rzecz jasna, nie mógł się równać z tronem Andronicusa, najmasywniejszym

tronem we wszystkich królestwach, którego wykonanie zajęło dwudziestu rzemieślnikom
czterdzieści lat. Jego budowa rozpoczęła się jeszcze za życia jego ojca i została zakończona w

background image

dniu, w którym Andronicus go zamordował. Chwila nie mogłaby być dogodniejsza.

Andronicus spojrzał w dół na McClouda, tego żałosnego człowieczka, i zastanawiał się, w

jaki sposób najlepiej zadać mu ból. Przyjrzał się kształtowi i rozmiarowi jego głowy i uznał,
że chciałby ją skurczyć i nosić przy szyi, wraz z innymi zmniejszonymi czerepami. Wiedział
jednak, że nim go zabije, musi pozwolić, by jego twarz zeszczuplała, kości policzkowe –
uwydatniły się, by lepiej prezentowała się przy jego szyi. Nie chciał, by tłusta, nalana twarz
zaburzyła symetrię jego naszyjnika. Pozwoli mu jeszcze trochę pożyć, a w międzyczasie
będzie go torturować. Uśmiechnął się do siebie. Tak, ten plan był znakomity.

- Przyprowadźcie go do mnie – rozkazał Andronicus jednemu ze swoich generałów swoim

pradawnie brzmiącym, gardłowym głosem.

Generał zeskoczył z konia, nie zawahawszy się ani sekundy, pospieszył do McClouda,

odciął linę i przeciągnął zakrwawione ciało po podłodze, zostawiając na niej czerwoną
smugę. Rzucił je u stóp Andronicusa.

- Nie ujdzie ci to na sucho! – wymamrotał cicho McCloud.
Andronicus pokręcił głową; ten człowiek nigdy nie pojmie swej lekcji.
- Spójrz na mnie. Siedzę na twym tronie – rzekł. – A ty leżysz u mych stóp. Myślę, że mogę

z całą pewnością stwierdzić, że wszystko ujdzie mi na sucho. Że już uszło.

McCloud leżał na ziemi, jęcząc i wijąc się.
- Pierwszą rzeczą, o którą zadbam – powiedział Andronicus. – Będzie to, byś oddał

należny hołd swemu nowemu panu i królowi. Zbliż się, spotka cię wielki zaszczyt – jako
pierwszy uklękniesz przede mną w moim nowym królestwie, pierwszy ucałujesz moją dłoń i
nazwiesz królem tego, co niegdyś było częścią Kręgu należącą do McClouda.

McCloud podniósł wzrok, uniósł się na kolanach i dłoniach, i drwiąco uśmiechnął do

Andronicusa.

- Nigdy! – powiedział, odwrócił się i splunął na posadzkę.
Andronicus odchylił się w tył i wybuchnął śmiechem. Czerpał z tego wiele satysfakcji. Już

dawno nie spotkał tak upartego człowieka.

Andronicus odwrócił się i skinął głową. Na ten znak jeden z jego ludzi schwycił

McClouda od tyłu, a inny podszedł i przytrzymał mu mocno głowę. Trzeci ruszył w jego
kierunku z długą brzytwą. Na jego widok McCloudowi ugięły się nogi.

- Co robisz? – zapytał McCloud w panice głosem o kilka oktaw wyższym.
Mężczyzna szybkim ruchem zgolił połowę brody McClouda. Ten podniósł wzrok w

konsternacji, wyraźnie zbity z tropu tym, że mężczyzna nie wyrządził mu krzywdy.

Andronicus skinął i naprzód wystąpił inny człowiek – w dłoni miał długi pogrzebacz,

zakończony odlanym w żelazie symbolem królestwa Andronicusa – lwem z ptakiem w paszczy.
Był rozgrzany do czerwoności, aż unosiła się z niego para. Żołnierze przytrzymywali
McClouda, a mężczyzna zbliżył pogrzebacz do jego świeżo ogolonego policzka.

- Nie! – wrzasnął McCloud, pojmując, co się za chwilę stanie.
Jednak było już za późno.
Powietrze przeciął rozdzierający krzyk, któremu towarzyszył syk i swąd palonego ciała.

Andronicus przyglądał się z radością, jak pogrzebacz zanurza się coraz głębiej w policzku
McClouda. Syk stał się głośniejszy, a krzyki – niemal nie do zniesienia.

W końcu, po dobrych dziesięciu sekundach, puścili McClouda.
Ten osunął się na ziemię, nieprzytomny, zaśliniony, a z jego policzka unosił się dym. Teraz

znajdował się na nim znak Andronicusa, wypalony w jego ciele.

background image

Andronicus pochylił się, spojrzał na nieprzytomnego McClouda i podziwiał swoje dzieło.
- Witaj w Imperium.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI


Erec stał na szczycie wzniesienia i patrzył, jak niewielka armia zbliża się w jego stronę.

W jego sercu płonął ogień. Był stworzony dla takich chwil. W niektórych bitwach granica
między sprawiedliwym i niesprawiedliwym była mglista – lecz nie tego dnia. Możnowładca z
Baluster porwał jego żonę bezwstydnie i nie żałował bynajmniej swego uczynku, wręcz
przeciwnie – chełpił się nim. Erec uświadomił mu jego postępek i dał szansę, by go naprawił,
lecz ten odmówił. Sam ściągnął na siebie to nieszczęście. Jego ludzie powinni dać temu
spokój – tym bardziej teraz, gdy już nie żył.

Lecz oni ścigali go mimo tego. Były ich setki. Płatni najemnicy możnowładcy – wszyscy

chcieli zabić Ereca tylko dlatego, że ten człowiek ich opłacił. Szarżowali w jego kierunku w
swoich lśniących zielonych zbrojach, a gdy byli już blisko, wydali z siebie okrzyk bitewny.
Jak gdyby to miało napędzić mu strachu.

Erec się nie obawiał. Widział zbyt wiele takich bitew. Jeśli lata ćwiczeń czegoś go

nauczyły, to właśnie tego, by nigdy się nie lękać, jeśli stoisz po stronie sprawiedliwości.
Sprawiedliwość – uczono go – może nie zawsze zwycięża, lecz daje siłę dziesięciu mężczyzn
temu, kto pozostaje jej wierny.

To nie strach dręczył Ereca, gdy patrzył na setki zbliżających się mężczyzn, wiedząc, że

zapewne tego dnia zginie. Spodziewał się tego. Los dał mu szansę, by ponieść śmierć w
najbardziej honorowy sposób, i uważał to za dar. Złożył przysięgę chwały i dziś ta przysięga
domagała się wypełnienia.

Erec dobył miecza i puścił się biegiem w dół zbocza, wprost na szarżującą na niego armię.

Nigdy bardziej niż dziś nie żałował, że nie ma przy sobie swego zaufanego rumaka, Warkfina,
na którego grzbiecie mógłby stawić czoła przeciwnikowi. Spokój przynosiła mu jednak myśl,
iż Warkfin niósł Alistair do Savarii, za bezpieczne mury dworu księcia.

Gdy był już blisko żołnierzy, ledwie pięćdziesiąt jardów od nich, Erec przyspieszył,

biegnąc prosto na dowodzącego rycerza w środku. Ani żołnierze, ani Erec nie zwolnili. Erec
przygotował się na uderzenie.

Wiedział, że jedno działa na jego korzyść: trzystu mężczyzn nie jest w stanie podejść tak

blisko, by jednocześnie atakować jednego mężczyznę; z czasów swojego szkolenia wiedział,
że nie więcej niż sześciu jeźdźców może zbliżyć się, by zaatakować jednego wojownika.
Rozumiał tym samym, że jego szanse wynoszą nie trzysta do jednego, a jedynie sześć do
jednego. Jak długo będzie w stanie zabijać sześciu mężczyzn dokoła siebie, tak długo będzie
miał szansę zwyciężyć. Wszystko zależało jedynie od tego, czy starczy mu sił.

Kiedy Erec pędził w dół zbocza, dobył zza pasa broni, która – wiedział to – będzie

najlepsza: kiścienia z łańcuchem długim na dziesięć jardów, na którego końcu znajdowała się
najeżona kolcami metalowa kula. Była to broń przeznaczona do zastawiania pułapek na drodze
– lub sytuacji takich jak ta.

Erec odczekał do ostatniej chwili, tak by armia nie miała czasu zareagować, po czym

zakręcił kiścieniem wysoko nad głową i zarzucił łańcuchem przez pole bitwy, mierząc w
niewielkie drzewo. Naszpikowany kolcami łańcuch rozciągnął się przez pole bitwy. Kiedy
kula zahaczyła o pień drzewa, Erec zwinął się i rzucił na ziemię, unikając wycelowanych w
niego włóczni, i z całej siły trzymał trzonek swej broni.

Idealnie odmierzył czas: armia nie zdążyła zareagować. Żołnierze zauważyli łańcuch w

background image

ostatniej chwili i próbowali powściągnąć konie – lecz przy takiej prędkości nie zdołali ich już
zatrzymać.

Cały pierwszy szereg wbiegł w najeżony kolcami łańcuch, który przerżnął nogi koni.

Jeźdźcy zwalili się na ziemię głową naprzód, a ich konie poleciały na nich, przygniatając ich.
Dziesiątki z nich zostały zmiażdżone w powstałym chaosie.

Erec nie miał czasu na to, by napawać się szkodami, jakie zadał przeciwnikowi: kolejna

flanka armii zwróciła się w jego kierunku i ruszyła, szarżując z okrzykiem bitewnym. Erec
przetoczył się i skoczył na nogi, gotując się na to spotkanie.

Kiedy dowodzący rycerz uniósł oszczep, Erec wykorzystał to, czym dysponował: nie miał

konia, nie mógł więc walczyć z nimi na ich wysokości, ale skoro znajdował się bliżej ziemi,
mógł to wykorzystać. Erec przypadł gwałtownie do ziemi, zwinął się, uniósł miecz i przeciął
nogi konia, na którym siedział żołnierz. Koń przewrócił się, a wojownik padł na twarz nim
zdążył wypuścić z rąk swoją broń.

Erec przeturlał się na bok. Udało mu się uniknąć stratowania przez pędzące obok konie,

zmuszone omijać powalone zwierzę. Wielu się to nie udało i wpadły na martwego rumaka –
dziesiątki koni upadły na ziemię, wzniecając obłok kurzu i zatrzymując armię.

Erec właśnie na to liczył: pył i zamieszanie, kolejne dziesiątki koni na ziemi.
Skoczył na nogi, uniósł miecz i parował cios żołnierza, który wymierzony był w jego

szyję. Obrócił się i zablokował oszczep, później włócznię i topór. Bronił się przed ciosami,
które spadały na niego ze wszystkich stron, lecz wiedział, że nie będzie to trwało wiecznie.
Jeśli miał mieć szansę zwyciężyć, to on musiał atakować.

Erec rzucił się na ziemię i przeturlał się, lądując na jednym kolanie i cisnął mieczem jak

gdyby była to włócznia. Miecz przeciął powietrze i wbił się w pierś najbliższego żołnierza,
który otworzył szeroko oczy i zsunął się z konia na bok, martwy.

Erec wykorzystał okazję i dosiadł jego wierzchowca, wyrywając mu wcześniej z dłoni

kiścień. Była to wspaniała broń i Erec wybrał żołnierza właśnie z tego powodu; miała długą,
nabijaną srebrną rękojeść i łańcuch długi na cztery stopy. Zakończona była trzema najeżonymi
kolcami kulami. Erec odchylił się w tył i zakręcił nim wysoko nad głową, wytrącając broń z
rąk kilku przeciwników naraz; zakręcił ponownie i zmiótł ich z koni.

Erec rozejrzał się po polu bitwy i zauważył, że wyrządził znaczne szkody – położył niemal

stu rycerzy. Jednak pozostali, najmniej licząc dwustu, przegrupowali się i właśnie
przypuszczali na niego szarżę – i wszyscy wyglądali na zdeterminowanych.

Erec ruszył w ich kierunku, jeden mężczyzna przeciw dwustu, i wzniósł swój własny,

donośny okrzyk bitewny, unosząc kiścień jeszcze wyżej i modląc się do Boga, by starczyło mu
sił.

* * *

Alistair łkała, trzymając się kurczowo Warkfina, który galopem niósł ją przez dobrze jej

znaną drogę prowadzącą do Savarii. Krzyczała i kopała zwierzę przez całą drogę, próbując z
całych sił zawrócić i pognać z powrotem do Ereca. Koń jednak nie zamierzał jej usłuchać.
Nigdy wcześniej nie widziała takiego konia – niezłomnie i bez wahania wykonywał rozkazy
swego pana. Najwyraźniej zamierzał donieść ją dokładnie tam, gdzie Erec mu kazał – i w
końcu, zrezygnowana, pogodziła się z faktem, że nie może temu nijak zaradzić.

Alistair miała mieszane uczucia, kiedy wjeżdżała przez bramy miasta, miasta, w którym

żyła tak długo, najęta jako służka. Po trosze było to miejsce, które znała – lecz budziło również

background image

wspomnienie karczmarza, który ją ciemiężył, wspomnienia wszystkiego, co w tym miejscu
było nie tak. Z ogromną niecierpliwością czekała na inne życie, na opuszczenie tego miejsca z
Erekiem i rozpoczęcie nowego życia z nim. Czuła się bezpiecznie za murami miasta, lecz
zarazem narastało w niej złe przeczucie co do Ereca, który w pojedynkę stawiał czoła armii.
Na myśl o tym zrobiło jej się słabo.

Kiedy zdała sobie sprawę z tego, że Warkfin nie zawróci, wiedziała, że najlepszym

posunięciem będzie sprowadzenie pomocy dla Ereca. Erec prosił, by została tam, za
bezpiecznymi murami – ale ona nie miała najmniejszego zamiaru tak postąpić. Była córką
króla i nie zwykła uciekać ze strachu albo przed konfrontacją. Erec znalazł w niej idealną
towarzyszkę: była równie szlachetna i zmotywowana, co on. I nie darowałaby sobie, gdyby
coś mu się tam stało.

Znając dobrze to królewskie miasto, Alistair skierowała Warkfina w stronę zamku księcia

– i teraz, kiedy byli już za murami miasta, zwierzę usłuchało. Podjechała przed wejście do
zamku, zeskoczyła z konia i popędziła obok strażników, którzy próbowali zagrodzić jej drogę.
Prześlizgnęła się między nimi i pobiegła co tchu marmurowymi korytarzami, których układ
poznała bardzo dobrze, gdy była służką. Alistair naparła ramieniem na ogromne drzwi do
królewskiej sali, gwałtownie je otworzyła i wparowała do prywatnej komnaty księcia.

Kilku członków rady odwróciło się w jej kierunku i spojrzało na nią, wszyscy odziani byli

w najświetniejsze szaty. Książę zasiadał na środku w otoczeniu kilku rycerzy. Na ich twarzach
malowało się zdumienie; najwyraźniej przeszkodziła im w omawianiu ważnych spraw.

- Kim jesteś, niewiasto? – zapytał jeden z nich.
- Kto waży się przerywać księciu omawianie ważnych spraw urzędowych? – wykrzyknął

inny.

- Poznaję tę kobietę – rzekł książę, wstając.
- Ja również – powiedział Brandt, który, jak pamiętała Alistair, był przyjacielem Ereca. –

Alistair, prawda? – zapytał. – Żona Ereca?

Podbiegła do niego, cała we łzach, i chwyciła jego dłonie.
- Proszę, panie, pomóż mi. Chodzi o Ereca!
- Co się stało? – spytał książę, zaniepokojony.
- Znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Stoi sam naprzeciw wrogiej armii. Nie

pozwolił mi tam zostać. Proszę! Pomóżcie mu!

Wszyscy rycerze bez słowa zerwali się na nogi i rzucili w stronę wyjścia, ani jeden się nie

zawahał; Alistair odwróciła się na pięcie i biegła obok z nich.

- Zostań tutaj! – zawołał Brandt.
- Ani mi się śni! – powiedziała, depcząc mu po piętach. – Zaprowadzę was do niego.
Wszyscy jak jeden mąż biegli korytarzami, wypadli z zamku i podbiegli do osiodłanych

koni. Każdy dosiadł swego wierzchowca bez chwili wahania. Alistair wskoczyła na Warkfina,
pospieszyła go kopniakiem i ruszyła na czele grupy, równie co oni dręczona niepokojem.

Kiedy gnali przez dwór księcia, zewsząd żołnierze zaczęli dosiadać swych koni i

przyłączać się do nich – gdy wyjeżdżali poza mury Savarii, towarzyszył im już spory i wciąż
się rozrastający oddział najmniej stu mężczyzn, któremu przewodziła Alistair. Brandt i książę
jechali u jej boku.

- Jeśli Erec się dowie, że jedziesz z nami, zapłacę za to głową – powiedział Brandt,

pędząc obok niej. – Proszę, pani, powiedz nam jedynie, gdzie go znajdziemy.

Jednak Alistair uparcie pokręciła głową, powstrzymując łzy i pospieszyła konia. Wokół

background image

niej rozbrzmiewało grzmiące dudnienie jadących obok mężczyzn.

- Prędzej umrę, niż opuszczę Ereca!

background image

ROZDZIAŁ TRZECI


Thor jechał ostrożnie leśnym szlakiem. Obok niego podążali Reece, O’Connor, Elden i

bliźniacy, a Krohn deptał im po piętach. Wyłonili się z lasu po drugiej stronie Kanionu. Serce
Thora biło szybko, niespokojnie, kiedy dotarli w końcu na obrzeża gęstego lasu. Uniósł rękę,
dając innym znak, by ucichli, i wszyscy zastygli w bezruchu.

Thor rozejrzał się, przyglądając się bacznie szerokiemu pasowi plaży, przestworowi nieba

i dalej, rozległemu, żółtemu morzu, które miało doprowadzić ich do odległych krain Imperium.
Morze Tartuwiańskie. Thor nie widział jego wód od czasu ich wyprawy na Rytuał Stu Dni.
Dziwnie było wrócić w to miejsce – i to z misją, od której zależał los Kręgu.

Od czasu przekroczenia mostu nad Kanionem ich krótka jazda przez Dzicz nie obfitowała

w wydarzenia. Kolk i Brom polecili Thorowi, by szukał niewielkiej łodzi przycumowanej nad
brzegiem Tartuwianu, starannie skrytej za gałęziami ogromnego drzewa, które zwieszały się
nad morzem. Thor podążał za ich wskazówkami i kiedy dotarli na obrzeża lasu, spostrzegł
łódź – dobrze skrytą, gotową, by zabrać ich tam, gdzie mieli dotrzeć. Odetchnął z ulgą.

Wtedy jednak dostrzegł sześciu żołnierzy Imperium, stojących przed łodzią i uważnie ją

oglądających. Jeden z nich wdrapał się na pokład łodzi, osadzonej częściowo w piasku i
kołyszącej się na delikatnych, omywających ją falach. Plaża miała być pusta.

Był to nieszczęśliwy splot okoliczności. Thor spojrzał w dal horyzontu i dostrzegł tam

niewyraźny zarys czegoś, co wyglądało na flotę Imperium, tysiące czarnych statków pod
czarną banderą Imperium. Na szczęście nie zmierzali w stronę Thora, lecz w innym kierunku –
długą, okrężną drogą wokół Kręgu, na stronę McClouda, gdzie przekroczyli Kanion. Na
szczęście ich flota podążała inną drogą.

Za wyjątkiem tego jednego patrolu. Tych sześciu żołnierzy Imperium, prawdopodobnie

zwiadowców na rutynowym wypadzie, jakimś cudem musiało się natknąć na tę łódź Legionu.
Chwila po temu była bardzo nieodpowiednia. Gdyby Thor i reszta dotarli na brzeg kilka minut
wcześniej, najpewniej zdążyliby wsiąść na pokład i odbić od brzegu. A teraz czekała ich
potyczka. Nic innego nie wchodziło w rachubę.

Thor rozejrzał się po plaży i nie dostrzegł żadnych innych oddziałów Imperium.

Przynajmniej to działało na ich korzyść. Był to prawdopodobnie pojedynczy patrol.

- Myślałem, że łódź miała być dobrze ukryta – powiedział O’Connor.
- Najwyraźniej niewystarczająco dobrze – zauważył Elden.
Siedzieli na końskich grzbietach, przypatrując się łodzi i grupie żołnierzy.
- Lada chwila powiadomią pozostałe oddziały Imperium – stwierdził Conven.
- A wtedy czeka nas porządna potyczka – dodał Conval.
Thor wiedział, że mają rację. I że nie mogą sobie pozwolić na takie ryzyko.
- O’Connor – rzekł Thor. – Masz najcelniejsze oko. Widziałem, jak oddajesz celny strzał z

odległości pięćdziesięciu jardów. Widzisz łucznika? Mamy jedną szansę. Podołasz?

O’Connor z powagą skinął głową, utkwiwszy wzrok w żołnierzach Imperium. Powoli,

ostrożnie sięgnął nad ramieniem, uniósł łuk, założył strzałę i trzymał broń w gotowości.

Wszyscy liczyli na Thora, a on był gotów ich poprowadzić.
- O’Connor, wypuść strzałę, kiedy dam znak. Wtedy natrzemy na pozostałych. Reszta –

użyjcie broni miotanych, kiedy się zbliżymy. Postarajcie się podejść najbliżej jak się da.

Thor dał znak ręką i O’Connor gwałtownie wypuścił strzałę.

background image

Strzała rozdarła ze świstem powietrze. Był to strzał doskonały – metalowy grot zatopił się

w sercu łucznika Imperium. Wojownik przez chwilę stał w miejscu z szeroko otwartymi
oczyma, jakby nie rozumiał, co się dzieje, po czym nagle rozpostarł szeroko ramiona i upadł w
przód, lądując z głośnym plaśnięciem na plaży u stóp pozostałych żołnierzy, zabarwiając
piasek na czerwono.

Thor i reszta ruszyli do ataku, jak dobrze nakręcona maszynka, w której wszystkie

elementy poruszają się w zgodzie z pozostałymi. Tętent końskich kopyt zdradził ich obecność i
sześciu żołnierzy odwróciło się w ich stronę. Dosiedli swych koni i zaszarżowali na nich,
gotując się na starcie pośrodku drogi.

Thor i jego ludzie wciąż mieli przewagę ze względu na element zaskoczenia. Thor

zamachnął się i cisnął kamieniem ze swojej procy, trafiając w skroń jednego z nich z
odległości dwudziestu jardów, kiedy ten dosiadał swego konia. Zsunął się z niego martwy, z
zaciśniętymi w dłoni wodzami.

Kiedy zbliżyli się do przeciwnika, Reece cisnął toporem, Elden – włócznią, a obaj

bliźniacy – sztyletami. Piaski były nierówne i konie się ślizgały, utrudniając rzucanie bardziej
niż zwykle. Topór Reece’a trafił do celu, zabijając jednego z nich, lecz pozostali chybili.

Zostało więc czterech żołnierzy. Dowodzący odłączył się od grupy, szarżując wprost na

Reece’a, który nie miał broni; rzucił topór i nie zdążył jeszcze dobyć miecza. Reece
przygotował się na starcie, lecz w ostatniej chwili Krohn przyskoczył do napastnika i zatopił
kły w nodze jego konia, który się przewrócił, zrzucając jeźdźca na ziemię i ratując Reece’a w
ostatniej chwili.

Reece wyciągnął miecz i dźgnął wojownika, nim ten zdążył wstać.
Zostało więc trzech. Jeden z nich zbliżył się do Eldena z toporem, mierząc w jego głowę;

Elden zablokował cios tarczą, zamachując się jednocześnie mieczem i przeciął rękojeść
topora na dwie części. Następnie obrócił się z tarczą i uderzył napastnika w bok głowy,
strącając go z siodła.

Inny żołnierz dobył kiścienia zza pasa i zamachnął się jego długim łańcuchem, którego

naszpikowana kolcami końcówka zmierzała niebezpiecznie w kierunku O’Connora. To działo
się zbyt szybko i O’Connor nie zdążył zareagować.

Thor widział zbliżający się kiścień i ruszył przyjacielowi na pomoc, unosząc miecz i

przecinając łańcuch broni, nim ten zdołał sięgnąć O’Connora. Rozległ się szczęk miecza
przecinającego żelazo, a Thor zachwycił się ostrością swej nowej broni. Kolczasta kula
upadła na ziemię, nie robiąc nikomu krzywdy, i utkwiła w piasku, oszczędzając O’Connora.
Conval nadjechał i dźgnął wojownika włócznią, zabijając go.

Ostatni żołnierz Imperium spostrzegł, że tamci przewyższają go liczebnie; ze strachem w

oczach nagle odwrócił się i ruszył przed siebie wzdłuż brzegu. Kopyta jego konia zostawiały
w piasku głębokie ślady.

Wszyscy próbowali zatrzymać uciekającego żołnierza: Thor cisnął kamieniem ze swojej

procy, O’Connor uniósł łuk i wystrzelił, a Reece rzucił włócznią. Jednak koń żołnierza
zapadał się w piasek i jego jazda była zbyt nieprzewidywalna – żaden z nich nie trafił.

Elden dobył miecza i Thor spostrzegł, że zamierza ruszyć za nim. Wyciągnął rękę i dał

znak, by zostawił go w spokoju.

- Nie! – krzyknął Thor.
Elden odwrócił się i spojrzał na niego.
- Jeśli pozwolimy mu żyć, sprowadzi innych! – zaprotestował Elden.

background image

Thor odwrócił się i spojrzał na łódź. Wiedział, że strawiliby sporo cennego czasu na

pogoń za nim – a na taką stratę nie mogli sobie pozwolić.

- Imperium i tak będzie nas ścigać – odrzekł Thor. – Nie mamy czasu do stracenia. Teraz

najważniejsze jest, byśmy znaleźli się jak najdalej stąd. Do łodzi!

Kiedy dotarli do łodzi i zeskoczyli z koni, Thor sięgnął do swego siodła i zaczął opróżniać

je z zapasów. Pozostali postąpili podobnie, ładując oręż, sakwy z jedzeniem i bukłaki z wodą.
Kto wie, jak długo potrwa podróż i kiedy znowu ujrzą ląd – jeśli w ogóle go ujrzą. Thor
załadował też jedzenie dla Krohna.

Przerzucili sakwy wysoko nad burtą; wylądowały na pokładzie z głośnym plaskiem.
Thor chwycił grubą, zasupłaną linę zwisającą z boku łódki i sprawdził, czy go utrzyma.

Była szorstka i wrzynała mu się w dłonie. Przerzucił sobie Krohna przez ramię i podciągnął
się w górę, ku pokładowi. Ich wspólny ciężar wystawił jego mięśnie na próbę. Krohn skomlał
mu do ucha, przywierając do niego i wczepiając się ostrymi pazurami w jego pierś.

Wkrótce Thor znalazł się na łodzi i Krohn zeskoczył na pokład. Pozostali poszli w jego

ślady. Thor wychylił się i spojrzał w dół na pozostałe na plaży konie, które patrzyły na nich,
jak gdyby w oczekiwaniu na rozkaz.

- A co z nimi? – spytał Reece, stając obok niego.
Thor odwrócił się i omiótł spojrzeniem pokład. Łódź miała może z dziesięć stóp

szerokości i dwa razy tyle długości. Była wystarczająco duża dla nich siedmiu – lecz nie dla
ich koni. Gdyby spróbowali je zabrać, konie mogłyby zdeptać drewno, zniszczyć łódź. Musieli
zostawić je na brzegu.

- Nie ma innej rady – rzekł Thor, patrząc na nie ze smutkiem. – Będziemy musieli znaleźć

sobie nowe wierzchowce.

O’Connor wychylił się za burtę.
- To mądre konie – powiedział. – Dobrze je wytresowałem. Wrócą do domu na moją

komendę.

O’Connor gwizdnął głośno.
Jak jeden mąż konie odwróciły się i wystrzeliły przed siebie, mknąc przez piasek, i

zniknęły w lesie, pędząc z powrotem w kierunku Kręgu.

Thor odwrócił się, spojrzał na swych braci, na łódź, na morze kołyszące się przed nimi.

Teraz byli pozostawieni sami sobie, bez koni i bez wyboru – mogli jedynie ruszać naprzód.
Rzeczywistość zaczęła do niego docierać. Byli naprawdę sami, mieli tylko tę łódź i zamierzali
opuścić brzegi Kręgu na dobre. Teraz nie było już odwrotu.

- A niby jak mamy wypchnąć tę łódź na wodę? – spytał Conval i wszyscy spojrzeli

piętnaście stóp w dół, na kadłub. Niewielką jego część omywały wody Tartuwianu, lecz
większość tkwiła zdecydowanie w piasku.

- Tutaj! – zawołał Conven.
Pospieszyli na drugą stronę, gdzie przerzucony przez burtę zwisał gruby, żelazny łańcuch.

Na jego końcu znajdowała się ogromna żelazna kula, osiadła na piasku.

Conven chwycił łańcuch i szarpnął. Jęczał i napinał mięśnie, lecz mimo tego nie był w

stanie jej unieść.

- Jest zbyt ciężka – burknął.
Conval i Thor pospieszyli mu na pomoc. Kiedy chwycili łańcuch we trzech i próbowali go

wyciągnąć, Thora zdumiał jego ciężar: nawet we trzech byli w stanie unieść go jedynie na
kilka stóp. W końcu dali za wygraną i kula ponownie zatopiła się w piasku.

background image

- Pomogę wam – zaofiarował się Elden, występując naprzód.
Elden, który swoją ogromną posturą górował nad pozostałymi, chwycił łańcuch i szarpnął,

i sam zdołał nieco unieść kulę. Thor był zdumiony. Pozostali przyłączyli się i ciągnęli jak
jeden mąż, podciągając kotwicę o stopę za każdym szarpnięciem. W końcu udało im się
przeciągnąć ją ponad burtą na pokład.

Łódź zaczęła się poruszać, bujając się lekko na falach, ale nadal tkwiła w piasku.
- Drągi! – powiedział Reece.
Thor odwrócił się i zobaczył dwa drewniane drągi, długie niemal na dwadzieścia stóp,

spoczywające po dwu stronach łodzi, i pojął, w jakim celu się tam znajdują. Podbiegł z
Reece’em do jednego z nich, a Conval i Conven chwycili drugi.

- Kiedy się odepchniemy – wykrzyknął Thor. – Postawcie żagle!
Wychylili się za burtę, wbili drągi w piasek i odepchnęli z całej siły; Thor aż jęknął z

wysiłku. Łódź zaczęła się odrobinę poruszać. W tej chwili Elden i O’Connor podbiegli na
środek łodzi i pociągnęli za liny, by postawić płócienne żagle, wciągając je z wysiłkiem, o
stopę za jednym szarpnięciem. Na szczęście wiała mocna bryza i kiedy Thor i inni odpychali
od brzegu, próbując wydostać tę niespodziewanie ciężką łódź z piasku, żagle zaczęły wznosić
się wyżej i łapać wiatr.

W końcu łódź zakołysała się pod nimi, ześlizgnąwszy się na wodę, i unosiła się to w górę,

to w dół, lekka jak piórko. Ramiona Thora trzęsły się z wysiłku. Elden i O’Connor rozwinęli
całkowicie żagle i wkrótce wypłynęli na pełne morze.

Z ust wszystkich wydobył się krzyk radości. Odłożyli drągi na ich miejsce i podbiegli do

Eldena i O’Connora, by pomóc im umocować liny. Krohn, podekscytowany zamieszaniem,
skomlał.

Łódź dryfowała bez celu. Thor podbiegł do steru, O’Connor tuż za nim.
- Chcesz objąć ster? – Thor spytał O’Connora.
O’Connor uśmiechnął się szeroko.
- Z przyjemnością.
Zaczynali nabierać prędkości, wypływając głębiej na żółte wody Tartuwianu. Wiatr im

sprzyjał, popychając ich dalej. W końcu się poruszali. Thor wziął głęboki oddech. Płynęli.

Thor przeszedł na dziób łodzi, a Reece podążył za nim. Krohn stanął między nimi i łasił

się o nogę Thora, który schylił się i przeczesywał jego miękką, białą sierść. Krohn odwrócił
się i polizał Thora. Ten sięgnął do małej sakiewki i wyciągnął stamtąd kawałek mięsa dla
Krohna, który złapał je w locie.

Thor spojrzał na morze rozciągające się przed nimi. Odległy horyzont był poznaczony

kropkami czarnych statków Imperium, z całą pewnością zmierzających do części Kręgu
należącej do McClouda. Na szczęście obrały inny cel i nie widziały pojedynczej łodzi, która
zmierzała w kierunku ich ziem. Niebo było bezchmurne, w plecy wiał im silny wiatr i cały
czas nabierali prędkości.

Thor patrzył w dal i myślał o tym, co ich czeka. Zastanawiał się, ile czasu minie, nim dotrą

na ziemie Imperium, i jakie powitanie zgotują im obce krainy. Dumał nad tym, jak znajdą
miecz, jak to wszystko się skończy. Wiedział, że ich szanse są nikłe, lecz i tak był uradowany
wyprawą, zachwycony, że udało im się wytrwać tak długo. Palił się, by odzyskać Miecz.

- A jeśli go tam nie ma? – spytał Reece.
Thor odwrócił się i spojrzał na niego.
- Miecz – dodał Reece. – Co, jeśli go tam nie ma? Albo jeśli zaginął? Albo został

background image

zniszczony? Albo jeśli nigdy go nie znajdziemy? Imperium jest przecież ogromne.

- Albo jeśli Imperium dowiedziało się, jak nim władać? – głębokim głosem zapytał Elden,

podszedłszy od tyłu.

- Co jeśli go znajdziemy, ale nie będziemy mogli zabrać go z powrotem? – spytał Conven.
Stali tak, udręczeni tym, co znajdowało się przed nimi: morzem pytań bez odpowiedzi. Ta

wyprawa to szaleństwo, Thor wiedział o tym.

Szaleństwo.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY


Gareth chodził tam i z powrotem po kamiennej posadzce gabinetu swego ojca –

niewielkich rozmiarów komnaty na najwyższym piętrze zamku, którą jego ojciec ubóstwiał – i,
krok po kroku, roznosił ją na strzępy.

Gareth krążył od regału do regału, rozszarpując cenne tomiszcza, oprawione w skórę

starożytne księgi, które należały do jego rodziny od wieków, rozdzierając oprawy i targając
kartki na małe kawałeczki. Obsypywały go jak płatki śniegu, kiedy rozrzucał je w powietrzu, i
przywierały do jego ciała i do śliny, która strużkami ściekała mu po brodzie. Był zdecydowany
zniszczyć każdy przedmiot w tym miejscu, który jego ojciec kochał, księga po księdze.

Gareth podszedł do narożnego stolika, drżącymi dłońmi chwycił swoją fajkę do opium i

zaciągnął się mocno. Nigdy nie potrzebował tego bardziej niż w tej chwili. Był uzależniony i
palił opium w każdej możliwej chwili, zdecydowany za wszelką cenę powstrzymać wizje
swojego ojca, które prześladowały go w snach, a ostatnio również na jawie.

Odkładając fajkę, Gareth ujrzał swego ojca. Stały przed nim jego rozkładające się zwłoki.

Za każdym razem ciało było bardziej rozłożone, więcej kości niż mięsa; Gareth odwrócił oczy
od tego strasznego widoku.

Na początku Gareth próbował atakować to widziadło – nauczył się jednak, że nie odnosiło

to żadnego skutku. Teraz po prostu odwracał głowę, bez ustanku spoglądał gdzie indziej.
Zjawa była zawsze taka sama: jego ojciec w zardzewiałej koronie, z otwartą buzią i
spojrzeniem pełnym wzgardy, wyciągał w jego stronę palec, wskazując na niego
oskarżycielsko. W tym okropnym spojrzeniu Gareth wyczuwał, że jego dni są policzone, czuł,
że to tylko kwestia czasu, nim dołączy do swego ojca. Niczego nie nienawidził tak bardzo, jak
tych widziadeł. Jeśli z zamordowania jego ojca płynęła jakaś korzyść, to taka, że nie musiał
już oglądać jego twarzy. Jak na ironię, teraz widywał ją częściej niż kiedykolwiek.

Gareth odwrócił się i cisnął fajką w zjawę, licząc na to, że jeśli zrobi to wystarczająco

szybko, może rzeczywiście ją trafi.

Jednak fajka przecięła jedynie powietrze i rozbiła się w drobny mak, uderzywszy o ścianę.

Jego ojciec wciąż stał przed nim i przypatrywał mu się.

- Te używki w niczym ci teraz nie pomogą – skarcił go.
Gareth nie był już w stanie dłużej tego znosić. Rzucił się na zjawę z wyciągniętymi rękami,

chcąc podrapać twarz ojca; jednak, jak zawsze, przeleciał tylko przez powietrze i tym razem,
potykając się, wylądował na twardym, drewnianym biurku ojca, które przewróciło się na
ziemię wraz z nim.

Gareth przetoczył się po podłodze, pozbawiony tchu. Podniósł wzrok i spostrzegł, że

rozciął sobie rękę. Krew ciekła mu przez ubranie, a kiedy spojrzał w dół, zauważył, że wciąż
ma na sobie tę koszulę, w której sypiał od wielu dni; tak naprawdę nie zmieniał jej od tygodni.
Obejrzał się i ujrzał swoje odbicie: włosy miał tak skołtunione, że wyglądał nie lepiej niż
jakiś pospolity oprych. Jakaś jego część nie mogła uwierzyć, że stoczył się tak nisko. Lecz
innej było już wszystko jedno. Jedynym uczuciem, które w nim płonęło, była żądza zniszczenia
– zniszczenia wszystkiego, co pozostało po jego ojcu. Chciałby zrównać z ziemią ten zamek i
Królewski Dwór wraz z nim. Byłaby to zemsta za traktowanie, które musiał znosić, kiedy był
dzieckiem. Te wspomnienia tkwiły w nim głęboko, jak cierń, którego nie mógł wyciągnąć.

Drzwi do gabinetu jego ojca otworzyły się szeroko i do środka wpadł jeden ze sług

background image

Garetha, spoglądając w dół z przerażeniem.

- Mój panie – powiedział sługa. – Usłyszałem huk. Czy wszystko w porządku? Panie,

krwawisz!

Gareth rzucił chłopcu nienawistne spojrzenie. Próbował się podnieść i rzucić się na niego,

ale poślizgnął się na czymś i ponownie padł na ziemię, oszołomiony po ostatnim uderzeniu
opium.

- Panie, pozwól mi pomóc!
Chłopiec pospieszył do Garetha i ujął go pod wychudzone ramię, kości ledwie

powleczone skórą.

Lecz Gareth miał jeszcze wystarczająco dużo siły, by odepchnąć chłopca, kiedy ten go

dotknął, posyłając go na drugi koniec pomieszczenia.

- Tknij mnie jeszcze raz, a odetnę ci ręce – wysyczał.
Chłopiec cofnął się przestraszony, a wtedy do pomieszczenia wszedł inny sługa.

Towarzyszył mu starszy mężczyzna, który zdał się Garethowi znajomy. Po głowie kołatała mu
się myśl, że go zna – nie pamiętał jednak skąd.

- Mój panie – rozległ się stary, schrypnięty głos. – Oczekiwaliśmy cię w sali rady

królewskiej przez pół dnia. Członkowie rady nie mogą już dłużej czekać. Mają pilne nowiny i
muszą się nimi z tobą podzielić, nim skończy się dzień. Zjawisz się, panie?

Gareth zmrużył oczy, przypatrując się mężczyźnie i łamiąc sobie głowę, kim też może on

być. Pamiętał jak przez mgłę, że służył jego ojcu. Sala rady królewskiej… Spotkanie…
Wszystko wirowało mu w głowie.

- Kimżeś jest? – spytał Gareth.
- Mój panie, jestem Aberthol. Zaufany doradca twego ojca – odrzekł, podchodząc bliżej.
Powoli Gareth zaczynał sobie wszystko przypominać. Aberthol. Rada. Spotkanie.

Wszystko wirowało, a ból rozsadzał mu czaszkę. Chciał tylko, by wszyscy zostawili go w
spokoju.

- Zostawcie mnie – odburknął. – Przyjdę.
Aberthol skinął głową i pospiesznie wyszedł z komnaty ze służącym, który zamknął za nimi

drzwi.

Gareth podniósł się na kolana, twarz ukrył w dłoniach i próbował myśleć, przypomnieć

sobie. Było tego tak dużo. Wszystko zaczynało powoli do niego wracać. Tarcza opadła,
Imperium najechało, połowa jego dworu odeszła do Silesii, a przewodziła im jego siostra…
Gwendolyn… O to chodziło. To próbował sobie przypomnieć.

Gwendolyn. Pałał do niej taką nienawiścią, że nie potrafił tego nawet ubrać w słowa.

Nigdy nie pragnął jej zabić bardziej niż dziś. Musiał ją zabić. Ona była odpowiedzialna za
wszystkie problemy, które na niego spadły. Znajdzie sposób, by się na niej zemścić, choćby
miał przy tym zginąć. A później zabije resztę swojego rodzeństwa.

Ta myśl poprawiła mu humor.
Podniósł się z ogromnym wysiłkiem i zataczając się przeszedł przez pokój, przewracając

przy tym niewielki stolik. Podszedłszy bliżej drzwi, dostrzegł alabastrowe popiersie swojego
ojca, rzeźbę, którą jego ojciec ubóstwiał. Sięgnął do niej, chwycił za głowę i roztrzaskał o
ścianę.

Rozbiła się na miliony kawałków. Gareth uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. Może

ten dzień nie będzie jednak taki zły.

background image

* * *

Gareth wkroczył do sali w otoczeniu kilku sług, pchnąwszy dłonią ogromne dębowe drzwi,

które rozwarły się z hukiem. Wszyscy zebrani w pomieszczeniu podskoczyli na jego widok i
szybko stanęli na baczność.

Zwykle coś takiego przyniosłoby Garethowi odrobinę zadowolenia, tego dnia jednak

zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Prześladował go duch jego ojca i przepełniał gniew na
siostrę, która odeszła. Emocje kłębiły się w nim i musiały znaleźć jakieś ujście.

Gareth, zamroczony opium, ruszył przez ogromną salę niepewnym krokiem. Szedł

środkiem przejścia w stronę tronu, mijając dziesiątki członków rady stojących po obu
stronach. Na jego dworze roiło się od ludzi i tego dnia panowała tam gorączkowa energia,
jako że wieści o odejściu połowy dworu oraz o opadnięciu tarczy docierały na coraz dalsze
tereny. Jak gdyby każdy, kto pozostał we Królewskim Dworze, przybył po odpowiedzi.

Których, rzecz jasna, Gareth nie potrafił im udzielić.
Kiedy Gareth wchodził dumnie po schodach z kości słoniowej ku tronowi swojego ojca,

zobaczył że stoi za nim cierpliwie pan Kultin, najemny dowódca jego osobistej siły zbrojnej –
jedyny człowiek na dworze, któremu mógł jeszcze zawierzyć. U jego boku stały dziesiątki jego
żołnierzy, w ciszy, z dłońmi na rękojeściach mieczy, gotowi walczyć dla Garetha do ostatniej
kropli krwi. Była to jedyna rzecz, która jeszcze niosła mu ukojenie.

Gareth zasiadł na tronie i powiódł spojrzeniem po pomieszczeniu. Było tam tak wiele

twarzy, kilka z nich rozpoznawał, ale wielu – nie. Nie ufał żadnemu z nich. Każdego dnia
oczyszczał swój dwór i wielu z nich zesłał już do lochów, a jeszcze więcej oddał w ręce kata.
Każdego dnia zabijał przynajmniej garść swych ludzi. Uważał, że to dobra strategia:
mężczyźni mieli się na baczności i nie zajmowali się organizowaniem żadnego zamachu na
jego głowę.

Sala milczała, patrząc na niego w oszołomieniu. Wszyscy sprawiali wrażenie zbyt

przerażonych, by przemówić. Właśnie taki efekt chciał osiągnąć. Nic nie wprawiało go w
większy zachwyt, niż wzbudzanie strachu w swoich poddanych.

W końcu Aberthol postąpił naprzód. Uderzenia jego laski odbijały się echem od kamiennej

posadzki. Aberthol odchrząknął.

- Mój panie – odezwał się sędziwym głosem. – W Królewskim Dworze zapanował

ogromny bezład. Nie wiem, które wieści już do ciebie dotarły: Tarcza opadła, Gwendolyn
opuściła Królewski Dwór i zabrała ze sobą Kolka, Broma, Kendricka, Atme, Srebrną
Gwardię, Legion i połowę twej armii – oraz połowę Królewskiego Dworu. Ci, którzy tu
pozostali, oczekują, że poprowadzisz ich i orzekniesz, jaki będzie nasz kolejny ruch. Ludzie
chcą usłyszeć odpowiedzi, mój panie.

- Nadto – rzekł inny członek rady, którego Gareth ledwie rozpoznawał. – Rozeszły się

wieści, że wróg przekroczył już Kanion. Mówią, że Andronicus ze swoją milionową armią
najechał na Krąg po stronie McClouda.

Stłumiony krzyk oburzenia wyrwał się z ust zebranych; dziesiątki odważnych wojowników

szeptały między sobą, przepełnieni strachem. Panika rozniosła się po pomieszczeniu jak ogień.

- To nie może być prawda! – krzyknął jeden z żołnierzy.
- Niestety! – odrzekł z naciskiem członek rady.
- Zatem nie pozostał nawet cień nadziei! – wykrzyknął inny żołnierz. – Jeśli pokonali

McCloudów, Imperium ruszy teraz na Królewski Dwór. Nie da się ich powstrzymać.

background image

- Musimy przedyskutować warunki kapitulacji, mój panie – rzekł Aberthol do Garetha.
- Kapitulacji!? – wykrzyknął inny mężczyzna. – Nigdy się nie poddamy!
- Jeśli tego nie zrobimy – krzyknął inny wojownik. – Zmiażdżą nas. Jak możemy stawić

opór milionowi żołnierzy?

Po sali rozszedł się szmer oburzenia, żołnierze i członkowie rady kłócili się ze sobą w

zupełnym chaosie.

Przewodniczący rady uderzył swoją żelazną laską o kamienna podłogę i krzyknął:
- SPOKÓJ!
Szmery stopniowo ucichły. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na niego.
- Te decyzje należą do króla, nie do nas – powiedział jeden z członków rady. – Gareth jest

prawowitym królem i nie do nas należy ustanawianie warunków kapitulacji – lub tego, czy w
ogóle się poddamy.

Wszyscy zwrócili się w stronę Garetha.
- Mój panie – rzekł Aberthol wyczerpanym głosem. – Jak postąpimy w kwestii armii

Imperium?

W sali zapadła martwa cisza.
Gareth siedział, patrząc na mężczyzn i chcąc im odpowiedzieć, jednak coraz trudniej było

mu jasno myśleć. Słyszał w głowie głos swego ojca, który krzyczał na niego, zupełnie jak
wtedy, gdy był dzieckiem. Doprowadzało go to do obłędu. Głos nie zamierzał ucichnąć.

Gareth wyciągnął rękę i zaczął pocierać drewnianą poręcz tronu, raz za razem. Odgłos

jego paznokci drapiących drewno był jedynym dźwiękiem w sali.

Członkowie rady wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Mój panie – ponaglił inny członek rady. – Jeśli zdecydujesz się nie poddawać, musimy

natychmiast zacząć umacniać Królewski Dwór. Trzeba zabezpieczyć wszystkie wejścia, drogi,
bramy. Musimy zwołać żołnierzy, przygotować linie obrony. Musimy przygotować się do
oblężenia, racjonować pożywienie, chronić mieszkańców. Jest tak wiele do zrobienia. Proszę,
panie. Rozkaż, co robić.

Raz jeszcze w sali zapadła cisza i spojrzenia zebranych skierowały się na Garetha.
W końcu Gareth uniósł głowę i spojrzał przed siebie.
- Nie będziemy walczyć z Imperium – stwierdził. – Ani się poddawać.
Wszyscy spojrzeli po sobie, zbici z pantałyku.
- Co w takim razie zrobimy, mój panie? – spytał Aberthol.
Gareth odchrząknął.
- Zabijemy Gwendolyn! – powiedział. – Jedynie to się teraz liczy.
Odpowiedziała mu cisza. Wszyscy byli w szoku.
- Gwendolyn? – zawołał zaskoczony członek rady, a w sali rozległy się znowu pełne

zdziwienia szepty.

- Poślemy za nią wszystkie nasze siły, by zabić ją oraz tych, którzy z nią uciekli, nim dotrą

do Silesii – oznajmił Gareth.

- Lecz, mój panie, w czym nam to pomoże? – krzyknął jeden z członków rady. – Jeśli

wyruszymy za nią w pogoń, to jedynie narazi nasze siły na atak. Zostaniemy otoczeni i
rozgromieni przez Imperium.

- A Królewski Dwór będzie pusty i podatny na atak – wykrzyknął inny. – Jeśli nie

zamierzamy się poddawać, musimy natychmiast umacniać Królewski Dwór!

Grupa mężczyzn krzyknęła z aprobatą.

background image

Gareth odwrócił się i zmroził spojrzeniem członka rady.
- Poświęcimy każdego mężczyznę, by zabić moją siostrę! – powiedział ponuro. – Nie

oszczędzimy ani jednego!

W sali zapadła cisza. Jeden z członków rady wstał, przesuwając krzesło z hałasem po

kamiennej posadzce.

- Nie będę się przyglądał zgubie Królewskiego Dworu przez twoją prywatną obsesję. Nie

stanę u twego boku!

- Ani ja! – zawtórowała mu połowa zebranych w sali mężczyzn.
Gareth poczuł, że gotuje się ze złości. Już miał wstać, gdy drzwi do komnaty otworzyły się

i do środka wparował dowódca tego, co pozostało z armii. Wszystkie spojrzenia skierowały
się na niego. Ciągnął za sobą mężczyznę, zbira o tłustych włosach, nieogolonego, którego
nadgarstki były skrępowane sznurem. Przeciągnął go na środek sali i zatrzymał się przed
królem.

- Mój panie – powiedział chłodno dowódca. – Sześciu złodziei zostało straconych za

kradzież Miecza Przeznaczenia. Ten mężczyzna jest siódmym, tym, który zbiegł. Opowiada
niezwykłą historyjkę o tym, co według niego zaszło.

- Gadajże! – ponaglił dowódca, potrząsając zbirem.
Ten strzelił nerwowo oczami na wszystkie strony z niepewnym wyrazem twarzy. Tłuste

strąki włosów przyklejały mu się do twarzy. W końcu wykrzyknął:

- Kazali nam ukraść miecz!
Po sali rozszedł się szmer oburzenia.
- Było nas dziewiętnastu! – ciągnął dalej zbir. – Dwunastu miało go zabrać pod osłoną

ciemności przez most na Kanionie do Dziczy. Ukryli go w wozie i przemycili przez most tak,
żeby żołnierze stojący na warcie nie zorientowali się, co było w środku. Pozostałym, naszej
siódemce, kazali zostać tam po kradzieży. Powiedzieli nam, że wrzucą nas do więzienia, na
pokaz, a później uwolnią. Zamiast tego stracili moich przyjaciół. Taki sam los spotkałby mnie,
gdybym nie uciekł.

W sali zapanował ożywiony szept.
- A dokąd zabrali miecz? – naciskał dowódca.
- Nie wiem. Gdzieś głęboko do Imperium.
- Z czyjego rozkazu?
- Jego! – zawołał zbir, odwracając się nagle i wskazując kościstym palcem Garetha. –

Naszego króla! On rozkazał nam to zrobić!

W sali rozległ się szmer przerażenia i pojedyncze krzyki, aż w końcu członek rady uderzył

kilkukrotnie swoją żelazną laską, wołając o ciszę.

Pomieszczenie uspokoiło się, choć powoli.
Gareth, trzęsąc się ze strachu i gniewu, podniósł się powoli ze swego tronu, a w sali

zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na niego.

Gareth schodził powoli po schodach z kości słoniowej, stopień po stopniu, a jego kroki

odbijały się echem w sali. Cisza była tak gęsta, że można ją było siekać.

Gareth przeszedł przez komnatę i stanął przed zbirem. Zmroził go spojrzeniem,

zatrzymując się stopę od niego, a ten szarpał się w rękach dowódcy i strzelał oczami dokoła –
wszędzie, byle nie na niego.

- Złodziei i kłamców w moim królestwie spotyka tylko jeden los – powiedział Gareth

cicho.

background image

Nagle Gareth dobył zza pasa sztylet i zatopił go w sercu zbira.
Mężczyzna krzyknął z bólu, aż oczy wyszły mu na wierzch, i gwałtownie osunął się na

ziemię, martwy.

Dowódca obrzucił Garetha gniewnym spojrzeniem.
- Zamordowałeś właśnie świadka przeciwko sobie – rzekł dowódca. – Nie dostrzegasz, że

świadczy to na twoją niekorzyść?

- Jakiego świadka? – zapytał Gareth, uśmiechając się. – Martwi nie mają prawa głosu.
Dowódca poczerwieniał.
- O ile nie zapomniałeś, jestem dowódcą połowy królewskiej armii. Nie pozwolę, byś

robił ze mnie głupca. Wnioskując po twoich czynach, mogę jedynie stwierdzić, że jesteś
winien przestępstwa, o które cię oskarżył. A co za tym idzie, ani ja, ani moja armia nie
możemy ci dłużej służyć. Tak w zasadzie aresztuję cię za zdradę Kręgu!

Dowódca skinął na swoich ludzi i dziesiątki żołnierzy jak jeden mąż dobyły mieczy i

wystąpiły naprzód, by aresztować Garetha.

Pan Kultin postąpił naprzód z dwa razy większą ilością swoich ludzi, dobywających

mieczy i stających za Garethem.

Stali tak naprzeciw siebie, a Gareth między nimi.
Gareth uśmiechnął się triumfalnie do dowódcy. Siły Garetha przewyższały liczebnie ludzi

dowódcy i ten zdawał sobie z tego sprawę.

- Nikt mnie nie aresztuje – uśmiechnął się szyderczo Gareth. – A już z pewnością nie

będziesz to ty. Zabierz swoich ludzi i opuść mój dwór – albo poznasz gniew mojej osobistej
siły zbrojnej.

Po kilku pełnych napięcia sekundach dowódca odwrócił się i dał znak swoim ludziom,

którzy jak jeden mąż wycofali się, postępując ostrożnie w tył z wyciągniętymi mieczami, i
wyszli z sali.

- Od tego dnia – zagrzmiał dowódca. – Niech będzie wiadome, że już ci nie służymy. Sam

stawisz czoła armii Imperium. Oby potraktowali cię dobrze. Lepiej niż ty swego ojca!

Żołnierze wypadli z sali. Towarzyszył im szczęk ich zbroi.
Dziesiątki członków rady, sług i możnowładców, którzy pozostali w pomieszczeniu, stali

w ciszy, szepcząc między sobą.

- Zostawcie mnie! – krzyknął Gareth. – WSZYSCY!
Wszyscy szybko wyszli, włącznie z siłą zbrojną Garetha.
Jeden człowiek stał w miejscu i czekał, aż sala opustoszeje.
Pan Kultin.
On i Gareth byli sami w sali. Podszedł do Garetha, zatrzymując się kilka stóp przed nim i

badawczo na niego spojrzał, jak gdyby go oceniał. Jak zwykle na jego twarzy nie było śladu
żadnej emocji. Była to twarz prawdziwego najemnika.

- Nie dbam o to, co zrobiłeś, ani dlaczego – zaczął głosem chropowatym i ponurym. – Nie

dbam o politykę. Jestem wojownikiem. Dbam jedynie o wynagrodzenie, które wypłacasz mnie
i moim ludziom.

Zamilkł.
- Jednak ciekawi mnie i chciałbym wiedzieć: rzeczywiście rozkazałeś tym ludziom zabrać

miecz?

Gareth spojrzał na mężczyznę. W jego oczach kryło się coś, co Gareth dostrzegał także u

siebie: były zimne, bezlitosne, wyrachowane.

background image

- A jeśli tak było? – zapytał Gareth.
Pan Kultin przypatrywał mu się przez długi czas.
- Ale dlaczego? – zapytał.
Gareth patrzył na niego w milczeniu.
Oczy Kultina rozszerzyły się, kiedy zrozumiał.
- Nie potrafiłeś go podnieść, więc nie chciałeś nikomu na to zezwolić? – zapytał Kultin. –

O to chodziło? – zamyślił się nad możliwymi konsekwencjami. – Niemniej jednak – dodał
Kultin. – Z całą pewnością wiedziałeś, że kiedy go odeślesz, Tarcza opadnie i narazi nas na
atak.

Oczy Kultina otworzyły się szerzej.
- Chciałeś, aby nas zaatakowano, prawda? W głębi duszy pragniesz zniszczyć Królewski

Dwór – powiedział, nagle wszystko pojmując.

Gareth uśmiechnął się.
- Nie wszystkim miejscom – powiedział powoli. – Przeznaczone jest trwać wiecznie.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY


Gwendolyn szła z ogromną świtą żołnierzy, doradców, sług, członków rady, Srebrną

Gwardią, Legionem i połową Królewskiego Dworu, oddalając się – jak jedno wielkie,
przemieszczające się miasto – od Królewskiego Dworu. Gwen czuła, jak buzują w niej
emocje. Z jednej strony, była zachwycona tym, że uwolniła się od swojego brata Garetha i ten
już jej nie dosięgnie, że otaczają ją zaufani żołnierze, którzy mogli ją obronić, że nie musiała
się już obawiać, że Gareth ją zdradzi lub o to, że przyrzeknie komuś jej rękę. I nie będzie
musiała już oglądać się ciągle za siebie ze strachu przed jego zabójcami.

Gwen odczuwała również natchnienie i pokorę płynącą z tego, że to ją wybrano, by

rządziła, by przewodziła tej ogromnej grupie ludzi. Ogromna świta podążała za nią, jak gdyby
była jakimś prorokiem, krocząc po niekończącej się drodze do Silesii. Widzieli w niej swego
przywódcę – dostrzegała to w każdym ich spojrzeniu – i liczyli na nią. Czuła się winna,
chciała by to jeden z jej braci dostąpił tego zaszczytu – ktokolwiek, byle nie ona. Widziała
jednak, ile nadziei daje ludziom to, że mają sprawiedliwego i uczciwego przywódcę, i
radowało ją to. Jeśli mogła być dla nich takim władcą, zwłaszcza w tych mrocznych chwilach,
to nim będzie.

Gwen pomyślała o Thorze, o ich smutnym pożegnaniu przy Kanionie, i to wspomnienie

rozdarło jej serce; widziała, jak znika we mgle na moście nad Kanionem, wyruszając na
wyprawę, która najpewniej doprowadzi go do śmierci. Była to bohaterska i szlachetna
wyprawa – nie mogła mu jej odmówić – i wiedziała, że ktoś musi na nią wyruszyć, dla dobra
królestwa, dla dobra Kręgu. Jednak wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego to właśnie on
musiał się na nią wybrać. Chciałaby, by był to ktokolwiek inny. Nigdy tak bardzo jak dziś nie
pragnęła, by był przy niej. W tym czasie chaosu, ogromnych zmian, gdy musiała rządzić
zupełnie sama nosząc w łonie jego dziecko, chciała, by był u jej boku. Jednak jeszcze bardziej
martwiła się o niego. Nie wyobrażała sobie życia bez niego; na samą myśl łzy cisnęły jej się
do oczu.

Gwen odetchnęła głęboko i wzięła się w garść. Wiedziała, że wszystkie oczy zwrócone są

na nią w tej niekończącej się karawanie na zakurzonej drodze, prowadzącej daleko na północ,
w kierunku odległej Silesii.

Gwen była też wciąż w szoku, oderwana od rodzinnych ziem. Nie mieściło jej się w

głowie, że pradawna Tarcza opadła, że wróg przekroczył Kanion. Odlegli szpiedzy donosili,
że Andronicus już dotarł na ziemie McClouda. Nie miała pewności, którym wieściom
zawierzyć. Trudno było jej pojąć, że to wszystko mogło dziać się tak szybko – przecież
Andronicus musiałby przerzucić całą swoją flotę przez ocean. Chyba że jakimś cudem to
McCloud stał za kradzieżą miecza i ukartował osłabienie Tarczy. Ale jak? Jak udało mu się go
ukraść? Dokąd go zabrał?

Gwen wyczuwała zniechęcenie wszystkich dokoła i nie miała im tego za złe. W tym tłumie

panowała atmosfera przygnębienia; i był ku temu powód; bez Tarczy wszyscy stali się
bezbronni. Była to tylko kwestia czasu – jeśli nie dziś, to nazajutrz lub dzień później – kiedy
Andronicus ich najedzie. A kiedy to zrobi, nie będą w stanie odeprzeć jego ludzi. Wkrótce
miejsce, które nauczyła się kochać i o które się troszczyła, zostanie zdobyte, a wszyscy,
których kocha – zamordowani.

Szli, jak gdyby gotowali się na spotkanie ze śmiercią. Andronicus jeszcze tu nie dotarł,

background image

lecz oni już czuli się, jakby zostali pojmani. Przypomniało jej się coś, co jej ojciec kiedyś
powiedział: podbij ducha armii, a bitwa jest już wygrana.

Gwen wiedziała, że to ona musi ich wszystkich natchnąć, dzięki niej muszą się poczuć

bezpieczni, chronieni – i nawet, w jakiś sposób, musi tchnąć w nich optymizm. Była silnie
zmotywowana, by to zrobić. Nie mogła pozwolić na to, by jej osobiste obawy lub pesymizm
zwyciężyły w takiej chwili. I nie pozwalała sobie rozczulać się nad sobą. Teraz nie chodziło
już wyłącznie o nią. Chodziło o tych ludzi, ich życia, ich rodziny. Potrzebowali jej. Wszyscy
liczyli na jej pomoc.

Gwen pomyślała o swym ojcu i o tym, jak on postąpiłby na jej miejscu. Uśmiechnęła się

na myśl o nim. Robiłby dobrą minę do złej gry, bez względu na okoliczności. Mówił jej
zawsze, by skrywała strach za przechwałkami. Gwen pomyślała o jego życiu, i zdała sobie
sprawę z tego, że jej ojciec nigdy nie wyglądał na przestraszonego. Ani razu. Być może było to
jedynie przedstawienie, lecz było to dobre przedstawienie. Wiedział, że jako przywódca jest
cały czas na świeczniku, wiedział, że ludziom potrzebne jest takie przedstawienie, może
nawet bardziej niż przywództwo. Za bardzo skupiał się na innych, by pogrążać się w swoich
obawach. Będzie brała z niego przykład. Podobnie jak on nie pozwoli, by jej obawy przejęły
nad nią kontrolę.

Gwen obejrzała się i zobaczyła idącego obok Godfreya, a przy nim Illeprę, uzdrowicielkę;

ci dwoje zajęci byli rozmową. Zauważyła, że zaczynali pałać do siebie coraz większą
sympatią od chwili, gdy Illepra uratowała Godfreyowi życie. Gwen zapragnęła, by była przy
niej reszta jej rodzeństwa. Lecz Reece wyruszył z Thorem, Garetha rzecz jasna pożegnała na
zawsze, a Kendrick tkwił wciąż na swojej placówce gdzieś na wschodzie, pomagając w
odbudowie jednego z odległych miast. Wysłała do niego posłańca z wiadomością – była to
pierwsza rzecz, jaką zrobiła – i modliła się, by dotarła do niego na czas, by go sprowadzić, by
zdążył dotrzeć do Silesii i pomóc jej w obronie. Wtedy przynajmniej dwóch spośród jej
rodzeństwa – Kendrick i Godfrey – mogłoby znaleźć schronienie z nią w Silesii; i byliby
wszyscy razem. Oczywiście poza jej najstarszą siostrą, Luandą.

Po raz pierwszy od długiego czasu myśli Gwen skierowały się ku Luandzie. Między nią a

jej starszą siostrą zawsze istniała zaciekła rywalizacja; Gwen nie zdziwiło więc zupełnie, gdy
Luanda skorzystała z pierwszej możliwości, by opuścić Królewski Dwór i poślubiła tego
McClouda. Luanda zawsze była ambitna i zawsze chciała być pierwsza. Gwendolyn ją
kochała i chciała być jak ona, gdy była młodsza; lecz Luanda, która chciała zawsze wygrywać,
nie odwzajemniała tej miłości. Po jakimś czasie Gwen przestała się starać.

Teraz jednak było jej żal siostry; zastanawiała się, co się z nią stanie teraz, gdy Andronicus

najechał McCloudów. Czy zostanie zabita? Gwen zadrżała na tę myśl. Były rywalkami, ale
ostatecznie liczyło się tylko to, że były siostrami i nie chciała, by zginęła nim nadejdzie jej
czas.

Gwen pomyślała o swojej matce, jedynym poza Garethem członku rodziny, który został

tam, opuszczony w Królewskim Dworze, z Garethem, w tak okropnym stanie. Ta myśl
przyprawiła ją o dreszcze. Mimo gniewu, jaki do niej czuła, Gwen nie chciała, by matka
skończyła w ten sposób. Co się stanie, jeśli Królewski Dwór zostanie podbity? Czy jej matka
zginie?

Gwen czuła, że jej starannie poukładane życie się rozsypuje, a ona nie może temu zaradzić.

Miała wrażenie, że ledwie wczoraj było przesilenie letnie, ślub Luandy, wystawna uczta,
Królewski Dwór opływający w dostatki, cała rodzina razem, świętowanie – a Kręgowi nic

background image

nie zagrażało. Wydawało jej się wtedy, że będzie to trwało wiecznie.

Teraz wszystko się rozsypywało. Nic nie było już takie, jak niegdyś.
Podniosły się chłodne podmuchy jesiennego wiatru i Gwen otuliła się ciaśniej wełnianym

okryciem. Jesień była zbyt krótka tego roku; zbliżała się już zima. Czuła lodowaty wiatr, tym
wilgotniejszy, im dalej na północy się znajdowali, idąc wzdłuż Kanionu. Zaczynało się
szybciej ściemniać i powietrze przepełniał inny dźwięk – krzyki Zimowych Ptaków,
czerwono-czarnych sępów, które pojawiały się wraz z nadejściem niższych temperatur. Ich
nieustanne krakanie czasem drażniło Gwen. Było niczym dźwięk zbliżającej się śmierci.

Od chwili pożegnania z Thorem kierowali się wzdłuż Kanionu, na północ, wiedząc, że ta

droga doprowadzi ich do najbardziej na zachód wysuniętego miasta w zachodniej części
Kręgu – Silesii. Kiedy tak szli, przedziwna mgła wypływała falami z Kanionu, oplatając
kostki Gwen.

- Niebawem będziemy na miejscu, pani – dobiegł ją głos.
Gwen odwróciła się i ujrzała obok siebie Sroga, w charakterystycznej czerwonej zbroi

Silesii. Otaczało go kilku jego żołnierzy w czerwonych kolczugach i butach. Gwen urzekła
dobroć, jaką okazywał jej Srog, jego lojalność wobec pamięci jej ojca, jego propozycja, by
schronili się w Silesii. Nie wiedziała, co ona i pozostali zrobiliby w przeciwnym razie.
Najpewniej tkwiliby dalej w Królewskim Dworze na łasce zdrajcy Garetha.

Srog był jednym z najbardziej honorowych możnowładców, jakich znała. Miał do

dyspozycji tysiące żołnierzy i kontrolował słynną twierdzę zachodniej części Kręgu – nie
musiał składać nikomu hołdu. A jednak złożył go jej ojcu. Układ sił między nimi zawsze był
delikatny. W czasach ojca jej ojca Silesia potrzebowała Królewskiego Dworu; w czasach jej
ojca – już mniej; a w jej czasach – wcale. Tak naprawdę przez to, że Tarcza opadła, a w
Królewskim Dworze zapanował chaos, to oni potrzebowali Silesii.

Oczywiście Srebrna Gwardia i Legion byli najświetniejszymi wojownikami, jacy chodzili

po tej ziemi – podobnie jak tysiące oddziałów towarzyszących Gwen, które składały się na
połowę armii Króla. Srog mógł jednak, podobnie jak większość możnowładców, zwyczajnie
zamknąć bramy i dbać o własne interesy.

Zamiast tego odszukał Gwen, poprzysiągł jej lojalność i nalegał, że przyjmie ich

wszystkich. Za tę dobroć Gwen pewnego dnia z pewnością w jakiś sposób mu odpłaci. Rzecz
jasna, jeśli przeżyją.

- Nie troskaj się tym – odrzekła łagodnie, kładąc swą delikatną dłoń na jego nadgarstku. –

Poszlibyśmy na koniec świata, gdyby tam leżało twoje miasto. Mamy dużo szczęścia, że
okazujesz nam dobroć w tych ciężkich dla nas chwilach.

Srog się uśmiechnął. Był to wojownik w średnim wieku, o twarzy pooranej bliznami

zebranymi na polach bitwy, kasztanowatych włosach, wyraźnie zarysowanej linii szczęki, bez
brody. Srog był bardzo męski, był nie tylko panem, ale i prawdziwym wojownikiem.

- Skoczyłbym w ogień za twoim ojcem – odrzekł. – Nie należą mi się podziękowania. To

ogromny zaszczyt móc spłacić ten dług, pomagając jego córce. Wszak jego wolą było, byś to ty
objęła rządy. Odpowiadając przed tobą, odpowiadam przed nim.

Nieopodal Gwen szli Kolk i Brom, a za nimi rozchodził się niecichnący brzęk tysięcy

ostróg, mieczy szczękających w pochwach, tarczy obijających się o zbroje. Była to ogromna
kakofonia, przemieszczająca się coraz dalej na północ przy brzegu Kanionu.

- Pani – rzekł Kolk. – Dręczy mnie poczucie winy. Nie powinniśmy byli pozwolić

Thorowi, Reece’owi i pozostałym wyruszyć samotnie do Imperium. Więcej żołnierzy powinno

background image

było się zgłosić, by wyruszyć z nimi. Będę winił siebie, jeśli coś im się stanie.

- Wybrali tę wyprawę – odrzekła Gwen. – To szczytna wyprawa. Kto miał na nią pójść,

poszedł. Poczucie winy nic tu nie zmieni.

- A co się stanie, jeśli nie wrócą z Mieczem na czas? – zapytał Srog. – Armia Andronicusa

rychło stanie u naszych bram.

- Wtedy stawimy opór – rzekła Gwen śmiało, zbierając w głosie tyle odwagi, ile potrafiła,

w nadziei, że uspokoi pozostałych. Zauważyła, że inni generałowie odwrócili się i spojrzeli
na nią.

- Będziemy się bronić do ostatniego uderzenia – dodała. – Nie uciekniemy, nie poddamy

się.

Wyczuła, że generałowie są pod wrażeniem. Sama była pod wrażeniem własnego głosu.

Wezbrała w niej taka siła, że nawet ją samą to zaskoczyło. Była to siła jej ojca, siła siedmiu
pokoleń królów z rodu MacGil.

Nie zatrzymywali się. Nagle droga skręciła ostro w lewo i kiedy Gwen minęła zakręt,

stanęła w miejscu. Ten widok zaparł jej dech w piersi.

Silesia.
Gwen pamiętała, że ojciec zabierał ją tu, kiedy była małą dziewczynką. Było to miejsce,

które widywała od tamtej pory w swoich snach, miejsce, które wtedy owiane było jakąś
magią. Teraz, gdy stanęła przed nim jako dorosła kobieta, nadal zapierało jej dech w piersi.

Silesia była najniezwyklejszym miastem, jakie Gwen kiedykolwiek widziała. Wszystkie

budynki, fortyfikacje, kamień – wszystko zostało wzniesione ze starożytnej, błyszczącej
czerwieni. Górna połowa Silesii, wysoka, strzelista, pełna balustrad i wież, została
wybudowana nad ziemią, a dolna połowa miasta – pod nią, w ścianie Kanionu. Wirujące mgły
Kanionu wpływały i wypływały, otulając miasto, roziskrzając czerwień w słońcu – i
sprawiając wrażenie, że Silesia została wzniesiona w chmurach.

Fortyfikacje wznosiły się na sto stóp, zwieńczone były balustradami i umocnione

niekończącym się rzędem murów. To była forteca. Nawet gdyby armia jakimś cudem
przekroczyła mur, i tak musiałaby jeszcze zejść w dolną część miasta, klifami, i walczyć na
skraju Kanionu. Była to wojna, której żaden najeźdźca nie chciałby prowadzić. Właśnie
dlatego miasto stało niewzruszone od tysiąca lat.

Jej ludzie zatrzymali się, patrząc na miasto, i Gwen czuła, że ich także ogarnął zachwyt.
Po raz pierwszy od długiego czasu Gwen poczuła przypływ optymizmu. To było miejsce,

w którym mogli się zatrzymać, gdzie nie dosięgnie ich Gareth, miejsce, które mogli obronić.
Miejsce, w którym mogła rządzić. I może – żywiła nadzieję – w którym królestwo MacGilów
mogłoby się odrodzić.

Srog stał z rękoma wspartymi na biodrach, przyglądając się swemu miastu, jak gdyby

widział je po raz pierwszy. W jego oczach błyszczała duma.

- Witajcie w Silesii.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY


Thor otworzył oczy o brzasku i ujrzał delikatnie kołyszące się wody oceanu, wznoszące

się i opadające wysokie grzbiety fal rozświetlone miękkimi promieniami pierwszego słońca.
Jasnożółte wody Tartuwianu skrzyły się w porannej mgle. Łódź unosiła się cicho na wodzie, a
ciszę przerywał jedynie odgłos uderzających o nią fal.

Thor podniósł się i rozejrzał. Powieki ciążyły mu ze zmęczenia – tak naprawdę nigdy nie

czuł się tak wykończony, jak teraz. Płynęli wiele dni i wszystko tutaj, po tej stronie świata,
zdawało się inne. Powietrze było gęste od wilgoci, a temperatura – znacznie wyższa i Thor
czuł się, jak gdyby oddychał pod nieustannym strumieniem wody. Morzył go przez to sen, a
jego kończyny sprawiały wrażenie niezwykle ciężkich. Czuł się, jak gdyby przybył do lata.

Thor rozejrzał się i zauważył, że jego przyjaciele, zwykle na nogach przed świtem, teraz

jeszcze spali, rozrzuceni w niedbałych pozach po pokładzie. Nawet Krohn, który nigdy nie
spał, teraz drzemał obok niego. Gęsta tropikalna pogoda dała się wszystkim we znaki. Nikt już
nawet nie próbował trzymać steru – poddali się kilka dni temu. Nie było sensu: żagle były
zawsze w pełni rozwinięte i dął w nie silny zachodni wiatr, a magiczne fale tego oceanu
nieustannie pchały ich łódź w jednym kierunku, jak gdyby przyciągało ich jedno miejsce. Kilka
razy próbowali chwycić ster albo zmienić kurs – lecz ich wysiłki na nic się nie zdawały.
Poddali się więc Tartuwianowi i pozwolili mu nieść się tam, gdzie zamierzał ich
doprowadzić.

I tak nie wiedzieli, w którą część Imperium się udać, pomyślał Thor. O ile fale

doprowadzą ich na suchy ląd, myślał, to im wystarczy.

Krohn podniósł się i miauknął, po czym podszedł do Thora i polizał go po twarzy. Thor

sięgnął do swojej sakwy, niemal pustej, i dał Krohnowi swój ostatni kawałek suszonego
mięsa. Ku zaskoczeniu Thora, Krohn nie wyrwał mu go z dłoni jak zwykle; zamiast tego
spojrzał na mięso, na pustą sakwę, a potem znacząco na Thora. Wahał się, czy wziąć jedzenie i
Thor zrozumiał, że Krohn nie chciał pozbawiać go ostatniego kawałka pożywienia.

Thora poruszyło zachowanie Krohna, ale nalegał, wpychając mięso do pyska swojego

przyjaciela. Thor wiedział, że niedługo skończy im się jedzenie i modlił się, by dotarli do
lądu. Nie miał pojęcia, jak długo jeszcze potrwa ta podróż; co, jeśli będą tak płynąć
miesiącami? Czym będą się żywić?

Słońce szybko wędrowało tu po nieboskłonie, i zbyt szybko jego promienie zaczynały

oślepiać i palić. Mgła powoli podnosiła się znad wody. Thor wstał i przeszedł na dziób łodzi.

Zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Pokład pod jego stopami delikatnie się kołysał. Thor

spojrzał przed siebie, na rozpraszającą się mgłę. Zamrugał, zastanawiając się, czy mu się nie
przywidziało – na horyzoncie pojawił się odległy zarys lądu. Serce zaczęło mu bić szybciej.
Ląd! To naprawdę ląd!

Ziemia, która ukazała się jego oczom, odznaczała się najniezwyklejszym kształtem: były to

dwa długie, wąskie półwyspy wysunięte w morze, niczym dwa końce wideł, i kiedy mgła się
podniosła, Thor rozejrzał się na boki i z zaskoczeniem spostrzegł dwa pasy ziemi po każdej
stronie, każdy w odległości około pięćdziesięciu jardów. Wciągało ich prosto w środek
długiej zatoczki.

Thor gwizdnął, budząc swoich braci legionistów. Podpierając się rękami, szybko się

podnieśli i pospieszyli w jego stronę. Stanęli na dziobie i rozejrzeli się.

background image

Zaparło im dech w piersi: ta kraina miała najbardziej egzotyczne brzegi, jakie do tej pory

widzieli, porośnięte gęstą puszczą, o strzelistych drzewach wczepionych w linię brzegową,
rosnących tak gęsto, że nie dało się dostrzec, co kryje się za nimi. Thor spostrzegł ogromne
paprocie, wysokie na trzydzieści stóp, pochylające się nad wodą oraz żółte i fioletowe
drzewa, które zdawały się sięgać niebios. Zewsząd dochodziły ich nieznane i niecichnące
odgłosy zwierząt, ptaków, owadów i kto wie, czego jeszcze, warczących, krzyczących i
śpiewających.

Thor przełknął ślinę. Czuł, że wkraczają w nieprzeniknione królestwo zwierząt. Wszystko

było tu inne; powietrze pachniało inaczej, obco. Nic tutaj ani trochę nie przypominało Kręgu.
Pozostali legioniści odwrócili się i spojrzeli po sobie. Thor dostrzegł wahanie w ich oczach.
Wszyscy zastanawiali się, jakie stwory czekały na nich w gęstwinie tej dżungli.

I tak nie mieli wyboru. Prąd znosił ich w jednym kierunku i najwidoczniej to tutaj musieli

wysiąść na ziemie Imperium.

- Patrzcie! – krzyknął O’Connor.
Podbiegli do burty, za którą wychylał się O’Connor i spojrzeli w kierunku czegoś, co

wskazywał im w wodzie. Przy łodzi płynął ogromny owad, świetliście fioletowy, długi na
dziesięć stóp, o setkach odnóży. Pobłyskiwał pod falami, po czym częściowo się wynurzył;
wtedy tysiące jego małych skrzydełek zaczęły poruszać się z niezwykłą szybkością i owad
uniósł się tuż nad wodę. Po chwili znowu ślizgał się po jej powierzchni, po czym gwałtownie
rzucił się w dół. I powtórzył wszystko od początku.

Kiedy się mu przyglądali, nagle uniósł się wyżej, na wysokość wzroku chłopców i zawisł

w powietrzu, wpatrując się w nich swoimi czterema sporymi zielonymi ślepiami. Zasyczał i
wszyscy mimowolnie odskoczyli, chwytając za miecze.

Elden postąpił naprzód i zamachnął się na niego. Lecz kiedy jego miecz przecinał

powietrze, owad był już z powrotem w wodzie.

Thor i pozostali przewrócili się na pokład, gdy ich łódź gwałtownie zatrzymała się na

brzegu.

Serce Thora zabiło szybciej, gdy spojrzał za burtę: pod nimi znajdował się wąski pas

plaży składający się z tysięcy małych, ostro zakończonych kamyków w kolorze żywego fioletu.

Ląd. Udało im się.
Elden jako pierwszy ruszył do kotwicy. Pozostali chłopcy podążyli za nim i wspólnymi

siłami unieśli ją i przerzucili na zewnątrz. Wszyscy zeszli po łańcuchu, zeskakując z niego na
ziemię. Thor podał Eldenowi Krohna, gdy posuwał się w dół.

Thor westchnął, kiedy postawił stopę na lądzie. Dobrze było poczuć ziemię – suchy, stały

ląd – pod stopami. Nie miałby nic przeciwko temu, by już nigdy nie wsiadać na łódź.

Chwycili liny i wciągnęli łódź tak głęboko na brzeg, jak się dało.
- Myślicie, że przypływ ją zabierze? – spytał Reece, przypatrując się łodzi.
Thor spojrzał na nią; wydawała się tkwić mocno w piasku.
- Nie z tą kotwicą – powiedział Elden.
- Przypływ jej nie zabierze – powiedział O’Connor. – Lecz to nie oznacza, że nie zrobi

tego nikt inny.

Thor przyjrzał się łodzi po raz ostatni i zdał sobie sprawę z tego, że przyjaciel ma rację.

Nawet jeśli odnajdą miecz, po powrocie mogą zastać pusty brzeg.

- Jak wtedy wrócimy? – spytał Conval.
Thor miał wrażenie, że na każdym kroku tej wyprawy palą za sobą kolejne mosty.

background image

- Znajdziemy jakiś sposób – powiedział Thor. – Wszak w Imperium muszą być inne łodzie,

prawda?

Thor starał się brzmieć pewnie, by uspokoić swoich przyjaciół. Jednak gdzieś w głębi

duszy sam nie był do końca przekonany. Miał coraz gorsze przeczucia co do tej wyprawy.

Jak jeden mąż wszyscy odwrócili się i spojrzeli na dżunglę. Była to ściana listowia, za

którą kryła się czerń. Odgłosy zwierząt rozchodziły się wokół nich kakofonią tak głośną, że
Thor ledwie słyszał własne myśli. Jak gdyby każda bestia Imperium krzyczała, by ich powitać.

Albo ostrzec.

* * *

Thor i pozostali przedzierali się ramię przy ramieniu, ostrożnie, przez gęstą tropikalną

dżunglę. Każdy z nich był czujny. Thorowi trudno było usłyszeć własne myśli – tak natarczywe
były krzyki i nawoływania orkiestry owadów i ptaków dokoła. Mimo tego, gdy próbował
dojrzeć coś w ciemności, nie udawało mu się nic zobaczyć.

Krohn szedł przy jego nodze powarkując, z sierścią najeżoną na grzbiecie. Thor nigdy nie

widział, by był tak czujny. Obejrzał się na swoich towarzyszy broni i zobaczył, że wszyscy, jak
on, trzymają dłoń na rękojeści miecza, a nerwy mają napięte jak postronki.

Wędrowali już kilka godzin, zapuszczając się coraz głębiej w dżunglę, powietrze stawało

się coraz cieplejsze i gęstsze, bardziej wilgotne, coraz trudniej było oddychać. Szli po śladach
czegoś, co kiedyś było chyba przesieką – kilka złamanych gałęzi wskazywało na drogę, którą
mogli obrać przybyli tu ludzie. Thor żywił nadzieję, że była to ścieżka tych, którzy ukradli
miecz.

Thor spojrzał w górę, podziwiając przyrodę: wszystko tu osiągało niebosiężne rozmiary,

każdy liść był tak wielki, jak on sam. Czuł się jak owad w krainie olbrzymów. Widział, że coś
porusza się za liśćmi, ale nie mógł dostrzec, co się tam kryło. Miał złe przeczucie, że są
obserwowani.

Szlak zakończył się nagle gęstą ścianą listowia. Wszyscy zatrzymali się i spojrzeli po

sobie, zbici z pantałyku.

- Szlak nie może po prostu zniknąć! – powiedział O’Connor, nagle tracąc nadzieję.
- Nie zniknął – powiedział Reece, przyglądając się liściom. – Dżungla po prostu ponownie

zarosła.

- Którędy teraz? – spytał Conval.
Thor obrócił się i rozejrzał wokół, zastanawiając się nad tym samym. Zewsząd otaczała

ich gęsta ściana listowia i zdawało się, że nie ma stamtąd wyjścia. Thor miał złe przeczucie i
czuł się coraz bardziej zagubiony.

Nagle coś przyszło mu do głowy.
- Krohn – powiedział, klękając i szepcząc mu do ucha. – Wdrap się na to drzewo. Bądź

naszymi oczami. Powiedz nam, którędy wiedzie droga.

Krohn spojrzał na niego przenikliwie i Thor czuł, że go zrozumiał.
Krohn pognał w stronę ogromnego drzewa, o pniu szerokim na dziesięciu mężczyzn, bez

zastanowienia na nie skoczył i zaczął piąć się w górę. Wspiął się na jego wierzchołek, po
czym przeskoczył na jedną z najwyższych gałęzi. Przeszedł na sam jej koniec i rozejrzał się,
uszy postawił na sztorc. Thor zawsze przeczuwał, że Krohn go rozumie, a teraz miał co do
tego pewność.

Kron odchylił się w tył i wydał z siebie dziwny, gardłowy pomruk, po czym zbiegł w dół

background image

pnia i wystrzelił w jednym kierunku. Chłopcy wymienili zaciekawione spojrzenia, po czym
wszyscy się odwrócili i podążyli za Krohnem w leśną gęstwinę, odgarniając grube liście,
które zagradzały im drogę.

Po kilku minutach Thor z ulgą zauważył, że ścieżka znowu się pojawia – ślady w postaci

złamanych gałęzi i listowia wskazywały drogę, którą podążali mężczyźni. Thor pochylił się i
poklepał Krohna, całując go w głowę.

- Nie wiem, co byśmy zrobili bez niego – rzekł Reece.
- Ja również – odpowiedział Thor.
Krohn zamruczał, dumny i zadowolony.
Kiedy zapuścili się krętą ścieżką głębiej w dżunglę, natrafili na ścianę nowego listowia, o

ogromnych kwiatach wielkości Thora, mieniących się wszystkimi możliwymi barwami. Z
innych drzew zwieszały się owoce wielkości głazów.

Wszyscy zatrzymali się w zadziwieniu, a Conval podszedł do jednego z owoców,

kuszącego czerwienią i wyciągnął rękę, chcąc go dotknąć.

Nagle rozległ się głęboki, gardłowy warkot.
Conval cofnął się i chwycił swój miecz, a pozostali spojrzeli po sobie z niepokojem.
- Co to było? – spytał Conval.
- Odgłos dobiegł stąd – powiedział Reece, wskazując na inną część dżungli.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli. Lecz Thor nie dostrzegł nic prócz liści. Krohn

zawarczał na coś w ciemności.

Dźwięk narastał i stawał się coraz bardziej natarczywy. W końcu liście zaczęły się

poruszać. Thor i pozostali cofnęli się o krok, dobyli mieczy i trwali w bezruchu, spodziewając
się najgorszego.

To, co wyłoniło się z leśnej gęstwiny, przekroczyło nawet najśmielsze oczekiwania Thora.

Stał przed nimi ogromny owad, pięć razy większy od Thora, przypominający modliszkę, o
dwóch tylnych odnóżach i dwóch mniejszych przednich, które zwisały w powietrzu i były
zakończone ostrymi szponami. Był fluorescencyjnie zielony, pokryty łuskami i miał niewielkie
skrzydła, brzęczące i rozedrgane. Na czubku jego głowy znajdowało się dwoje ślepi i trzecie
na czubku nosa. Wyciągnął odnóża i odsłonił jeszcze więcej szponów – skrytych pod gardłem
– które drgały i uderzały o siebie z trzaskiem.

Owad stał tak nad nimi, gdy kolejne szpony wysuneły się z jego brzucha – długa, stercząca,

chuda ręka – i nagle tak szybko, że nikt nie zdołał zareagować, sięgnął po O’Connora. Chwycił
go, zaciskając na nim trzy rozrastające się szpony, które owinęły się wokół jego pasa. Uniósł
go wysoko w górę, jak gdyby był piórkiem.

O’Connor zamachnął się mieczem, lecz zrobił to zdecydowanie za wolno. Stwór

potrząsnął nim kilka razy, po czym otworzył nagle paszczę, ukazując rzędy ostrych zębów,
odwrócił O’Connora bokiem i zaczął zbliżać do paszczy.

O’Connor wydał z siebie krzyk, gdy w oczy zajrzało mu widmo nagłej i bolesnej śmierci.
Thor nie zwlekał. Bez zastanowienia umieścił kamień w swojej procy, obrał cel i cisnął

nim w trzecie ślepie stwora, znajdujące się na czubku jego nosa.

Był to celny strzał. Stwór wrzasnął – a był to okropny dźwięk, głośny na tyle, by przeciąć

drzewo wpół. Wypuścił O’Connora, który obróciwszy się kilka razy w powietrzu wylądował
na miękkim runie dżungli.

Wtedy bestia, rozwścieczona, przeniosła wzrok na Thora.
Thor wiedział, że stawianie oporu i walka z tym stworem byłyby daremne. Najmniej jeden

background image

z jego braci by zginął, Krohn pewnie też, i pozbawiłoby ich to cennych resztek sił. Pomyślał,
że może weszli na jego terytorium i jeśli szybko stamtąd odejdą, bestia zostawi ich w spokoju.

- UCIEKAJCIE! – krzyknął.
Odwrócili się i zaczęli biec. Bestia ruszyła za nimi.
Thor słyszał, jak szpony stwora przecinają gęste listowie tuż za nimi, świszcząc w

powietrzu i omijając jego głowę o kilka stóp. Strzępy liści fruwały w powietrzu i spadały na
nich. Legioniści biegli jak jeden mąż i Thor przeczuwał, że jeśli tylko uda im się zyskać
przewagę nad stworem, uda im się też znaleźć schronienie. Jeśli nie, będą musieli stanąć do
walki.

Nagle biegnący obok niego Reece przewrócił się, potknąwszy się o gałąź i wpadłszy

twarzą w listowie. Thor wiedział, że nie zdąży wstać, zatrzymał się więc przy nim, dobył
miecza i zagrodził drogę bestii.

- BIEGNIJCIE DALEJ! – krzyknął Thor przez ramię do pozostałych, stojąc obok Reece’a,

gotów go bronić.

Stwór rzucił się na niego z rykiem i zamachnął szponem na jego twarz. Thor zrobił unik i

jednocześnie zamachnął się mieczem. Bestia wydała z siebie przeraźliwy krzyk, kiedy Thor
odciął jeden z jej szponów. Zielony płyn wytrysnął z rany i opryskał Thora, który podniósł
wzrok i zobaczył z przerażeniem, że szpon bestii odrasta równie szybko, jak został odcięty. Jak
gdyby Thor nigdy jej nie zranił.

Thor przełknął ślinę. Nie da się zabić tej bestii. A on ją rozwścieczył.
Bestia zamachnęła się jeszcze inną ręką, sięgającą z jakiegoś innego miejsca na jej ciele i

uderzyła Thora mocno w brzuch, wyrzucając go w powietrze tak, że wylądował na kępie
drzew. Zbliżyła jeden ze swych szponów ku Thorowi i Thor wiedział, że jest w tarapatach.

Elden, O’Connor i bliźniacy rzucili się naprzód i gdy stwór zbliżył się z kolejnym szponem

do Thora, O’Connor posłał strzałę prosto w jego paszczę. Strzała utkwiła w tyle gardła i
bestia wydała z siebie głośny ryk. Elden sięgnął po swój dwuręczny topór i uderzył w plecy
stwora, a Conven i Conval rzucili po włóczni, trafiając z obu stron jego gardła. Reece skoczył
na nogi i zatopił ostrze miecza w jej brzuchu. Thor podskoczył i zamachnął się mieczem na
kolejną rękę bestii, odcinając ją. Krohn dołączył do nich, skoczył na stwora i zanurzył kły w
jego gardle.

Bestia wydawała z siebie krzyk za krzykiem, kiedy zadawali jej więcej ran, niż Thor

myślał, że jest możliwe. Thor pomyślał, że to niesamowite, że bestia jeszcze trzyma się na
nogach, a jej skrzydła wciąż drgają. Ten stwór nie zamierza umrzeć.

Patrzyli z przerażeniem, jak – po kolei – bestia chwyta i zaczyna wyciągać włócznie,

miecze i topór ze swojego ciała – a wszystkie rany goją się w okamgnieniu.

Tej bestii nie dało się pokonać.
Bestia wygięła się w tył i ryknęła tak głośno, że legioniści spojrzeli w górę, w szoku. Dali

z siebie wszystko, próbując ją zranić, a nie zadali jej nawet niewielkich ran.

Bestia szykowała się do kolejnego ataku, wystawiając ostre jak brzytwa zęby i szpony i

Thor zdał sobie sprawę z tego, że nic więcej nie mogli już zrobić. Wszyscy zginą.

- Z DROGI! – rozległ się nagle krzyk.
Głos dochodził zza Thora i brzmiał młodo. Thor odwrócił się i zobaczył małego chłopca,

w wieku może jedenastu lat, który biegł w ich kierunku, trzymając w dłoni coś, co wyglądało
na dzban z wodą. Thor uchylił się, a chłopiec wylał wodę na pysk bestii.

Stwór wygiął się w tył i zaskrzeczał, a z jego pyska zaczęła unosić się para. Bestia

background image

wyciągnęła szpony ku twarzy i pocierała nimi po policzkach, ślepiach, głowie. Ryczała cały
czas, i to tak głośno, że Thor musiał zakryć uszy dłońmi.

W końcu odwróciła się i wystrzeliła z powrotem w dżunglę, znikając w listowiu.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na chłopca zdumieni, z nowo odkrytą wdzięcznością.

Chłopiec ubrany był w łachmany, miał długawe, brązowe włosy i bladozielone oczy o
inteligentnym wejrzeniu, cały był pokryty pyłem. Jego bose stopy i brudne ręce wskazywały na
to, że tu mieszkał.

Thor nigdy nie był nikomu tak wdzięczny jak jemu w tej chwili.
- Orężem nic nie wskóracie przy gatorbestii – powiedział chłopiec, przewracając oczyma.

– Mieliście fart, że usłyszałem krzyki i byłem niedaleko. W przeciwnym razie już byście nie
żyli. Nie wiecie, że nigdy nie staje się na drodze gatorbestii?

Thor spojrzał na swoich przyjaciół, oniemiały.
- Nie stanęliśmy jej na drodze – rzekł Elden. – To ona stanęła nam na drodze.
- One nigdy nie stają nikomu na drodze – powiedział chłopiec. – Chyba że wkroczycie na

ich terytorium.

- Co powinniśmy byli zrobić? – spytał Reece.
- Cóż, przede wszystkim nie patrzeć jej w ślepia – odrzekł chłopiec. – A jeśli zaatakuje,

położyć się twarzą do ziemi i poczekać, aż odejdzie. I najważniejsze, nigdy, przenigdy nie
próbować uciekać.

Thor postąpił krok naprzód i położył dłoń na ramieniu chłopca.
- Ocaliłeś nam życie – powiedział. – Jesteśmy twymi dłużnikami.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- Nie wyglądacie na żołnierzy Imperium – powiedział. – Wyglądacie, jakbyście przybyli z

jakiegoś innego miejsca w świecie. Dlaczego więc nie miałbym wam pomóc? Wyglądacie jak
ta grupa, która przyszła z łodzi kilka dni temu.

Thor i pozostali wymienili porozumiewawcze spojrzenia i zwrócili się do chłopca.
- Wiesz, którędy poszła ta grupa? – spytał Thor.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- Było ich wielu i nieśli jakąś broń. Wyglądała na ciężką – wszyscy musieli ją

podtrzymywać. Tropiłem ich wiele dni. Łatwo było ich wytropić. Poruszali się powoli i byli
przy tym niezdarni i nieuważni. Wiem, dokąd poszli, choć nie tropiłem ich daleko za wioską.
Mogę was tam zaprowadzić i wskazać właściwy kierunek, jeśli chcecie. Ale nie dziś.

Wszyscy wymienili skonsternowane spojrzenia.
- Dlaczego nie? – spytał Thor.
- Za kilka godzin zapadnie noc. Nie można być na zewnątrz po zmierzchu.
- Ale dlaczego? – zapytał Reece.
Chłopiec spojrzał na niego jak na szaleńca.
- Etabugi – odrzekł.
Thor zrobił krok naprzód i spojrzał na chłopca. Od razu zapałał do niego sympatią. Był

inteligentny, poważny, nieustraszony i zdawał się mieć wielkie serce.

- Znasz jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się schronić przez noc?
Chłopiec spojrzał na Thora i wzruszył ramionami z niepewną miną. Wahał się.
- Chyba nie powinienem – powiedział. – Dziadek będzie zły.
Nagle Krohn wychynął zza Thora i podszedł do chłopca – jego oczy rozpromieniły się

radością.

background image

- Jejku! - krzyknął.
Krohn zaczął lizać chłopca po twarzy, a ten śmiejąc się radośnie wyciągnął rękę i

pogładził Krohna po głowie. Chłopiec przyklęknął, opuścił włócznię i objął Krohna. Zdawało
się, że Krohn też go objął i chłopiec zaczął się śmiać bez opamiętania.

- Jak się wabi? – zapytał chłopiec. – Co to jest?
- Wabi się Krohn – powiedział Thor z uśmiechem. – To rzadki gatunek białej pantery.

Pochodzi zza oceanu. Z Kręgu. My też stamtąd pochodzimy. Polubił cię.

Chłopiec pocałował Krohna kilka razy, po czym w końcu wstał i spojrzał na Thora.
- Cóż – powiedział chłopiec z wahaniem. – Chyba mogę was zaprowadzić do naszej

wioski. Oby dziadek za bardzo się nie złościł. Jeśli się zezłości, będziecie w tarapatach.
Chodźcie za mną. Musimy się pospieszyć. Za chwilę zapadnie zmrok.

Chłopiec odwrócił się i zaczął przedzierać się przez dżunglę, a Thor i pozostali ruszyli za

nim. Thor był zdumiony zręcznością chłopca i tym, jak dobrze znał dżunglę. Trudno było za
nim nadążyć.

- Ludzie pojawiają się tutaj od czasu do czasu – odezwał się chłopiec. – Ocean, prąd niosą

ich prosto do przystani. Niektórzy ludzie idąc od morza przecinają tędy, w drodze w jakieś
inne miejsce. Większości z nich nie udaje się przeżyć. Pożera ich któryś z leśnych stworów.
Wy mieliście szczęście. Są tu stwory znacznie gorsze niż gatorbestie.

Thor przełknął ślinę.
- Gorsze niż to? Na przykład jakie?
Chłopiec pokręcił głową, nie przerywając wędrówki.
- Nie chcecie wiedzieć. Byłem tu świadkiem strasznych rzeczy.
- Jak długo tu jesteś? – spytał Thor, zaciekawiony.
- Całe życie – odrzekł chłopiec. – Mój dziadek nas tu przeniósł, kiedy byłem mały.
- Ale czemu tutaj, w to miejsce? Z pewnością istnieją miejsca bardziej przyjazne niż to.
- Nie znasz Imperium, prawda? – spytał chłopiec. – Wszędzie są żołnierze. Nie tak łatwo

się przed nimi ukryć. Jeśli nas złapią, zrobią z nas niewolników. Ale tutaj rzadko się
zapuszczają – nie tak głęboko w dżunglę.

Kiedy przedzierali się przez gęstwinę listowia, Thor uniósł dłoń, żeby odsunąć liść ze

swojej drogi, lecz chłopiec odwrócił się i odepchnął jego rękę, krzycząc:

- NIE DOTYKAJ TEGO!
Wszyscy się zatrzymali, a Thor spojrzał na liść, którego niemal dotknął. Był ogromny, żółty

i zdawał się być zupełnie nieszkodliwy.

Chłopiec uniósł swój kij i lekko przytknął jego koniec do liścia. Kiedy to zrobił, liść nagle

i niezwykle szybko owinął się wokół niego. Towarzyszył temu świszczący dźwięk. Czubek
kija wyparował.

Thor był w szoku.
- Liść rankli – powiedział chłopiec. – Trucizna. Gdybyś go dotknął, nie miałbyś już dłoni.
Thor rozejrzał się po listowiu z nowo odkrytym szacunkiem. Nie mógł się nadziwić, jak

dużo mieli szczęścia, że spotkali tego chłopca.

Ruszyli w dalszą wędrówkę. Teraz wszyscy trzymali już ręce blisko ciała. Starali się

bardziej uważać, patrzeć pod nogi.

- Trzymajcie się blisko siebie i idźcie dokładnie po moich śladach – powiedział chłopiec.

– Niczego nie dotykajcie. Nie próbujcie jeść tych owoców. I nie wąchajcie tych kwiatów –
chyba że chcecie zemdleć.

background image

- Hej, a to co? – zapytał O’Connor, odwracając się i patrząc na ogromny owoc

zwieszający się z gałęzi, długi i wąski, błyszczący na żółto. O’Connor zrobił krok w jego
stronę, wyciągając dłoń.

- NIE! – krzyknął chłopiec.
Lecz było już za późno. Kiedy go dotknął, ziemia pod nimi zapadła się i Thor poczuł, że

ześlizguje się w dół, osuwając się po zboczu spływającym błotem i wodą. Spadali z lawiną
błota i nie mogli się zatrzymać.

Z krzykiem sunęli w dół przez setki stóp, prosto w czarną otchłań dżungli.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY


Erec siedział na końskim grzbiecie i oddychał ciężko, przygotowując się do ataku na

dwustu wojowników, którzy stali przed nim. Walczył mężnie i udało mu się położyć
pierwszych stu – lecz teraz jego ramiona osłabły, ręce zaczęły drżeć. Jego umysł mógł walczyć
po wsze czasy – lecz nie wiedział, jak długo jego ciału starczy sił, by dotrzymać mu kroku.
Zamierzał dać z siebie wszystko, jak we wszystkim, co robił przez całe swoje życie, i
pozwolić przeznaczeniu podejmować decyzje.

Erec krzyknął i ponaglił kopnięciem konia, którego ukradł jednemu z przeciwników, i

przypuścił szarżę na żołnierzy.

Oni zaszarżowali na niego, zagłuszając jego samotny okrzyk swoim, wściekłym. Na tym

polu przelało się już sporo krwi i najwyraźniej żadna ze stron nie zamierzała odejść, dopóki
nie wykończy przeciwnika.

Kiedy szarżował, Erec dobył zza pasa noża, wycelował i cisnął przed siebie w

dowodzącego żołnierza. Był to rzut idealny – Erec trafił w gardło i wojownik złapał się za
szyję, puszczając wodze i spadając z konia. Wpadł pod kopyta innych koni, i kilka z nich
potknęło się o niego i przewróciło na ziemię. Erec właśnie na to liczył.

Uniósł oszczep w jednej ręce, tarczę w drugiej, opuścił zasłonę hełmu i natarł z całych sił.

Miał zamiar zaszarżować na tę armię najszybciej i najmocniej, jak tylko potrafił, przyjąć
wszystkie uderzenia, które miały na niego spaść i wyciąć linię przez środek wojska.

Erec z krzykiem przypuścił szarżę na grupę. Wszystkie te lata potyczek na turniejach

opłaciły się – Erec z wielką wprawą użył oszczepu, kładąc jednego żołnierza po drugim,
strącając ich po kolei. Pochylił się nisko, a w drugiej ręce trzymał tarczę, którą się osłaniał;
czuł, że zewsząd spada na niego grad ciosów, na jego tarczę, na jego zbroję. Uderzały w niego
miecze, topory i buzdygany, istna burza metalu, i Erec modlił się, by jego zbroja wytrzymała.
Zacisnął mocniej dłoń na oszczepie, strącając tylu wojowników, ilu się dało, kiedy szarżował,
wycinając sobie ścieżkę w tej sporej grupie.

Erec nie zwalniał i po mniej więcej minucie jazdy w końcu wynurzył się po drugiej

stronie, znalazł się na otwartej przestrzeni. Przejechał siejąc zniszczenie przez środek grupy
żołnierzy. Zabił najmniej dwunastu z nich – ale nie przyszło mu to łatwo. Ciężko oddychał,
jego ciało rozrywał ból, brzęk metalu wciąż rozbrzmiewał mu w uszach. Czuł się tak, jak
gdyby przepuszczono go przez przyrząd do mielenia. Spojrzał w dół i zobaczył, że jest pokryty
krwią; na szczęście nie czuł, by zadano mu jakieś większe rany. Wyglądało na to, że to tylko
niewielkie rozcięcia i draśnięcia.

Erec zatoczył ogromne koło, odwracając się znowu w stronę armii i gotując się na kolejne

starcie. Ci również odwrócili się, szykując się raz jeszcze do szarży. Erec był dumny ze swych
dotychczasowych zwycięstw, lecz coraz trudniej było mu złapać oddech i wiedział, że jeszcze
jedno przejście przez tę grupę może go wykończyć. Mimo tego gotował się do kolejnej szarży.
Nigdy się nie poddawał.

Nagle na tyłach armii rozległy się niespodziewane krzyki i Erec ze zdumieniem ujrzał, że

jakiś oddział żołnierzy atakuje tył grupy. Rozpoznał zbroję i serce zabiło mu szybciej z
radości: był to jego bliski przyjaciel ze Srebrnej Gwardii, Brandt, wraz z księciem i
dziesiątkami jego ludzi. Serce mu zamarło, gdy dostrzegł wśród nich Alistair. Prosił ją, by
schroniła się w bezpiecznych murach zamku, a ona nie usłuchała. Kochał ją za to bardziej, niż

background image

był w stanie wypowiedzieć.

Ludzie Księcia zaatakowali armię od tyłu z wściekłym okrzykiem bitewnym, wzbudzając

niemałe zamieszanie. Połowa armii zwróciła się w ich stronę i natarli na siebie przy
donośnym zgrzycie metalu. Na czele jechał Brandt ze swym dwuręcznym toporem. Zamachnął
się na dowodzącego żołnierza, odciął mu głowę, i w tym samym ruchu zatopił ostrze w piersi
innego mężczyzny.

Erec odżył, na nowo przepełniony nadzieją: wykorzystał chaos i natarł na drugą połowę

armii. Pochylił się w galopie, wyrwał wystającą z ziemi włócznię, odchylił się w tył i cisnął
nią z siłą dziesięciu mężczyzn. Włócznia przeszyła gardło jednego żołnierza i zatopiła się w
piersi innego.

Erec uniósł wysoko miecz i opuścił go na pierwszego żołnierza, którego mógł dosięgnąć,

przecinając trzonek jego buzdyganu w połowie, zamachując się i odcinając jego głowę.

Erec walczył, rzucając się w grupę mężczyzn z całą siłą, jaką mu pozostała, pchając,

blokując, parując ciosy, atakując żołnierzy, którzy nacierali na niego chmarą ze wszystkich
stron.

Na przemian unosił tarczę, blokując kolejne uderzenia, i atakował; w ciągu kilku chwil

dziesiątki żołnierzy otoczyły go, napierając na niego z każdej strony.

Zabił więcej, niż byłby w stanie zliczyć, lecz było ich zbyt wielu, nawet mimo tego, że

ludzie księcia walczyli z nimi na drugim froncie. Jeden z nich zamachnął się buzdyganem na
Ereca i trafił go w plecy, między łopatki. Erec krzyknął z bólu, kiedy kolczasta metalowa kula
wylądowała na jego kręgosłupie. Spadł z konia prosto na ziemię. Uderzenie pozbawiło go
oddechu.

Nie poddawał się jednak. Instynkt podpowiadał mu, co robić. Zachował na tyle przytomny

umysł, by przeturlać się, unieść tarczę i zablokować cios, który spadał na jego głowę. Odparł
atak mieczem i ranił mężczyznę w ramię.

Jeden z żołnierzy zamierzał rozdeptać głowę Ereca, lecz ten usunął się z drogi, zamachnął i

odciął nogi konia, a jeździec spadł na ziemię. Erec przetoczył się i dźgnął go w pierś.

Nacierało na niego coraz więcej mężczyzn. Erec przetoczył się na kolana i blokował

uderzenie za uderzeniem, odpierając ciosy rojących się wokół niego żołnierzy. Jego ramiona
słabły. Wojownik o wyjątkowo imponującej posturze i prostej, długiej brodzie wystąpił
naprzód i podniósł wysoko topór. Erec uniósł tarczę, by zablokować cios, lecz inny żołnierz
wytrącił mu ją z rąk i nim Erec był w stanie zareagować, trzeci żołnierz nadepnął na jego
pierś, przyszpilając go do ziemi. Było ich po prostu zbyt wielu, a Erec był zbyt zmęczony.
Mógł jedynie patrzeć, jak ogromny rycerz opuszcza topór.

Nagle kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie i ujrzał, jak Brandt unosi swój miecz wysoko

z dzikim okrzykiem i zamachuje się z całych sił. Jednym ruchem przeciął rękojeść topora wpół
i ściął głowę ogromnego rycerza.

Za nim zjawili się książę i kilku innych, atakując żołnierzy wokół Ereca, wycinając do

niego drogę. Erec obrócił się, chwycił nogę mężczyzny, który stał na jego piersi i powalił go
na ziemię; po czym przetoczył się i gołymi rękoma skręcił mu kark.

Erec wyciągnął sztylet zza jego pasa, obrócił się i zatopił go w gardle innego napastnika,

który się do niego zbliżał. Stanął na nogi, podniósł miecz ze spływającego krwią pola bitwy i
odżył po raz drugi.

Erec siekł na wszystkie strony, pokrzepiony tym, że znów walczył u boku swego

przyjaciela Brandta i że mieli wsparcie ludzi księcia. We dwóch wycięli wkrótce drogę,

background image

zabijając tuzin mężczyzn, którzy na nich napierali.

Erec znalazł wolnego konia, dosiadł go i szybko przyłączył się do pozostałych. Ocenił

sytuację: dołączyło do niego kilka dziesiątek ludzi księcia i razem stawiali czoła temu, co
pozostało z armii możnowładcy, około setki mężczyzn. Natychmiast poszukał wzrokiem
Alistair i zobaczył ją na grzbiecie Warkfina na obrzeżach pola bitwy, przyglądającą sie
wszystkiemu. Erecowi ulżyło – była bezpieczna, z dala od walki.

Erec oddychał ciężko, a u jego boku równie ciężko dyszał Brandt, podobnie jak on

zbroczony krwią.

- Wiedziałem, że jeszcze będę walczył u twego boku – rzekł. – Lecz nie spodziewałem się,

że nastąpi to tak szybko.

Erec uśmiechnął się.
- Wygląda na to, że znów jestem twym dłużnikiem.
- Nic podobnego – powiedział Brandt. – Pamiętasz Artanię przed dziesięciu laty? Teraz

jesteśmy kwita.

Kiedy przygotowywali się, by zaszarżować na pozostałą setkę ludzi, z tyłów grupy doszedł

ich nagle kolejny krzyk i Erec, zdezorientowany, odwrócił się próbując pojąć, co się dzieje.
Zmrużył oczy i zdało mu się, że w oddali widzi bitwę, która wybuchła na tyłach wojsk. Nie
rozumiał, co się dzieje. Czyżby ludzie możnowładcy ścierali się między sobą?

- To twoi ludzie? – spytał Erec księcia.
Lecz książę zaprzeczył ruchem głowy, równie zbity z pantałyku.
- Wszyscy moi ludzie są ze mną. Nie wiem, kto przypuszcza na nich atak.
Erec był zbity z tropu, a armię, która przed nimi stała, ogarnął chaos. Mężczyźni zaczęli się

odwracać i uciekać z pola bitwy.

Kiedy chaos przeniósł się bliżej nich, Erec dostrzegł w końcu, co to było. Ten widok

zmroził mu krew w żyłach.

Armię możnowładcy atakowała od tyłu ogromna grupa stworów. Były dwa razy wyższe od

ludzi, dwa razy szersze, miały błyszczącą, żółtą skórę, każde z nich po dwie głowy i ręce
długie na osiem stóp. Erec od razu je rozpoznał. Kowenie. Legendarne stwory, które
odznaczały się nadludzką siłą, które potrafiły jedną ręką rozerwać człowieka na pół. Nie
miały żadnej broni – nie była im potrzebna.

Wbrew jemu samemu, serce Ereca napełniło się strachem.
- To niemożliwe – powiedział Brandt. – Kowenie żyją wyłącznie po drugiej stronie

Kanionu. Co robią tutaj?

- Mogły się tu znaleźć jedynie jeśli znalazły wyrwę w Kanionie – rzekł książę.
- Lub jeśli Tarcza opadła – powiedział Erec z powagą.
Kiedy Erec wypowiedział te słowa, nagle poczuł, że to prawda, i jego serce przepełniło

się prawdziwym strachem. Tarcza opadła. Krąg narażony na atak. Nie był w stanie tego pojąć.
Nie martwił się o siebie, lecz o przyszłość Kręgu. Jeśli tarcza jest opadła tutaj, mogła opaść w
całym Kręgu. Teraz mogli paść ofiarą napadu. Albo, co gorsza, Imperium mogło najechać.

Armia przed Erekiem rozstąpiła się, uciekając ile sił w nogach, kiedy coraz więcej

Kowenii pojawiało się, atakując ich z tyłu, podnosząc jedną ręką i odgryzając im głowy.

- Odwrót do Silesii! – zarządził Książę. – Musimy natychmiast zamknąć bramy!
Jak jeden mąż wszyscy odwrócili się i ruszyli z pola bitwy; Erec zwolnił jedynie na

chwilę, by podjechać do Alistair, wskoczyć na Warkfina i ruszyć dalej z nią. Czuł jej delikatne
ręce trzymające go mocno od tyłu i dotyk tych dłoni, myśl, że są razem, że jest bezpieczna,

background image

sprawiły, że wszystko było znowu w porządku.

- Zawdzięczam ci moje życie – powiedział Erec, kiedy jechali z innymi.
- A ja tobie moje – odrzekła.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


Kendrick stał przed odbudowanym murem miasta, podziwiając swoje dzieło. Wraz z

niewielką grupą Gwardzistów umacniał ten mur od wielu dni, rozbiwszy obóz w sporym
mieście przy wschodniej granicy Kręgu, które zostało mocno zniszczone w czasie najazdu
McClouda. Legion został wysłany, by odbudować mniejsze wioski na południu, Kendrick
uznał zatem, że Gwardziści powinni zająć się umocnieniem większych miast na wschodzie, na
mniej bezpiecznym terenie nieopodal McCloudów. Tak należało postąpić – przewodzić, dając
przykład.

Ich wysiłki przy odbudowie były zwieńczone sukcesem, i niedługo mieli opuścić to

miejsce. Kendrick od tygodni nie był w domu, nie miał wieści ze świata i odczuwał dojmującą
tęsknotę za Królewskim Dworem, swoją siostrą, bliskim przyjacielem Atme, wszystkimi
swoimi braćmi ze Srebrnej Gwardii – tęsknił nawet za swoim giermkiem, Thorem. Chciał jak
najszybciej wrócić do Królewskiego Dworu, by upewnić się, że jego siostrze nic nie zagraża i
by pomóc jej odsunąć Garetha od władzy. Kendrick, który trafił z jego rozkazu do lochu,
mocniej niż większość odczuł na sobie jego gniew. Płonęła w nim żądza zadośćuczynienia
niesprawiedliwości i obsadzenia na tronie swojej siostry – ze względu na pamięć ich
zmarłego ojca, ze względu na Królewski Dwór i na Krąg.

Drugie słońce chyliło się ku zachodowi, wymierzając koniec kolejnego dnia

wykańczającej pracy, podczas którego Kendrick nadzorował setkę mieszkańców miasta,
podczas gdy ci przenosili ogromne kamienie i łatali pradawną ścianę. Kendrick i jego ludzie
wskazali im najlepsze miejsce na fortyfikacje i linię obrony, powiedzieli, gdzie zbudować
balustrady i jak wznieść kamienne wieże, które miały służyć jako punkty obserwacyjne. Nim tu
przybył, otwory w fortyfikacjach miasta były zbyt szerokie, w murach brakowało ambrazur i
były grube jedynie na kilka cali. Teraz kamienne mury stały szerokie na kilka stóp i było tylko
jedno wejście do miasta, wybudowane w taki sposób i w takim kształcie, by mogło być
dobrze chronione od wewnątrz jedynie przez kilku mężczyzn. Zbudowano nowe balustrady, zza
których mieszkańcy mogli bronić się kilkoma kotłami smoły i zatrzęsieniem strzał.

Kendrick był zadowolony. W tym nowym mieście ledwie kilka setek dobrze wyszkolonych

mężczyzn mogłoby odeprzeć atak kilku tysięcy. Tym ludziom bardzo potrzebne było oko i ręce
profesjonalnych wojowników, i teraz ich miasto było znacznie bezpieczniejsze.

Kendrick odczuwał satysfakcję po dniu ciężkiej pracy, po pomaganiu swoim ziomkom – a

jednak w głębi duszy coś nie dawało mu spokoju. Nie był pewien, co to takiego. Mógłby
przysiąc, że wcześniej tego dnia zobaczył Estopheles, zataczającą koła wysoko, skrzeczącą w
sposób, który go niepokoił. To było jak ostrzeżenie. Co gorsza, ubiegłej nocy budziły go ciągle
niespokojne sny, w których to miasto płonęło, cała praca jego rąk szła na marne. Przyśniło mu
się to nie raz, a trzy razy, i trzeci raz rozbudził go na dobre – zdawał się zbyt prawdziwy, by
Kendrick mógł znowu zasnąć.

Nie rozumiał, co to wszystko znaczy. Nie miał koszmarów, od kiedy był dzieckiem, od

nocy przed śmiercią jego dziadka. Miał nadzieję, że sny nie były zwiastunem złych wieści.

- Panie! – rozległ się naglący głos.
Kendrick odwrócił się i zobaczył pędzącego w jego kierunku posłańca. Był to chłopiec,

którego przyjął, by pełnił straż na nowo wybudowanej strażnicy.

- Panie, pójdź za mną! Dostrzegłem coś na horyzoncie. Nie pojmuję, co to.

background image

Kendrick odwrócił się i wyruszył za posłańcem. Dołączyło do niego kilku jego ludzi.

Przecinali kręte uliczki miasta, które Kendrick znał już na pamięć, i wyjechali na wąską
ścieżkę, zakręcającą na niewielkim wzniesieniu na dalekim końcu miasta, tam, gdzie postawili
nową kamienną wieżę. Był to najwyżej położony teren w mieście i miejsce, w którym wedle
zaleceń Kendricka, żołnierz cały czas trzymał wartę. Po raz pierwszy strażnik coś dostrzegł i
Kendrick domyślał się, że to fałszywy alarm podniesiony przez strachliwego chłopca.

Kendrick dotarł na górę i stanął na wąskim, zaokrąglonym podeście wraz z innymi. Patrzył

na punkt na horyzoncie, który wskazywał mu chłopiec. Był przejrzysty dzień, mieniący się na
błękitno-żółto, ani jedna chmura nie mąciła nieba. Widoczność była idealna; Kendrick widział
wszystko hen daleko, jak okiem sięgnąć. Spojrzał na wschód, w stronę Pogórza, ku granicy z
McCloudem. Z miejsca, w którym się znajdowali, tego dnia Kendrick mógł dostrzec
niewyraźny zarys Pogórza, spowite mgłą łańcuchy górskie znaczące horyzont.

Kiedy przyjrzał się dokładniej, ku swojemu zaskoczeniu, również coś spostrzegł.
- Tam, panie – powiedział chłopiec, wskazując palcem na prawo.
Z początku Kendrick nie widział dokładnie tego, co pokazywał mu strażnik. Jednak kiedy

przyglądał się linii horyzontu, też zaczął to dostrzegać. Na horyzoncie, bardzo daleko, pojawił
się niewielki, niewyraźny obłok, który zdawał się być odrobinę gęstszy od pozostałych i
znajdować się nieco bliżej ziemi. Kendrick przyglądał się mu bacznie i zdało mu się, że staje
się coraz gęstszy i ciemniejszy.

- Wygląda jak dym – powiedział chłopiec. – To nie ma sensu.
Kendrick przytaknął. Chłopak miał rację: to nie miało sensu. Dlaczego po stronie

McClouda coś miałoby płonąć? Żaden z jego ludzi nie najechał, z tego co było mu wiadome.

- Być może to przypadkowy pożar, który wybuchł w jednym z ich miast? – zasugerował

jeden z ludzi Kendricka, stojący obok niego.

Kendrick skinął głową, zamyślony. Choć było to możliwe, odnosił wrażenie, że w tym

przypadku sprawy wyglądają inaczej. Przeczuwał, że coś jest nie tak, że to coś
poważniejszego. Coś, czego nie pojmował.

Kendrick wpatrywał się w horyzont, rozmyślając i próbując podjąć decyzję, jaki będzie

jego następny krok. Gotował się psychicznie do opuszczenia ziem granicznych i powrotu do
Królewskiego Dworu. Poprowadzenie teraz wypadu, by sprawdzić, co tam się dzieje, to
niemal cały dzień jazdy w przeciwnym kierunku, ku Pogórzu. Nie chciał tego robić, chyba że
był po temu dobry powód.

Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch i kiedy odwrócił się, zobaczył samotnego jeźdźca

zbliżającego się do miasta drogą prowadzącą do Królewskiego Dworu. Serce zabiło mu
mocniej z radości, bo natychmiast rozpoznał jeźdźca: zdradziły go jego koń i zbroja. Był to
człowiek, którego znał i u boku którego walczył, od kiedy nauczył się chodzić. Jego bliski
przyjaciel ze Srebrnej Gwardii, Atme.

Uradował się na jego widok, lecz kiedy obserwował, jak galopuje w stronę bram miasta,

po jego pośpiechu, po jego sylwetce poznał, że coś jest nie tak. To nie była zwykła,
przyjacielska wizyta. Atme miał jakąś naglącą sprawę i Kendrick przeczuwał, że przynosi złe
wieści.

Zebrał się w sobie, a Atme przemknął jak strzała przez bramę miasta, spostrzegł go,

zawrócił, zsiadł z konia i pognał w jego kierunku, przeskakując po trzy stopnie naraz.

- Ostatni raz widziałem, byś tak spieszył, gdy uciekałeś przed swoimi długami – rzekł

Kendrick z uśmiechem, kiedy jego stary przyjaciel podszedł do niego, z trudem łapiąc

background image

powietrze. Objęli się. Sługa podbiegł do Atme i podał mu wiadro wody, z którego ten długo
pił, a resztą wody oblał sobie głowę.

- Imperium, Kanion – wydusił Atme, łapiąc oddech. – Tarcza opadła.
Kendrickowi zamarło serce na dźwięk tych słów. Gdyby usłyszał to od kogokolwiek

innego, w innym czasie, uznałby to za żart. Lecz nie kiedy mówił to Atme, i to właśnie teraz.

Kendrick ledwo pojmował, co to znaczy. Tarcza opadła. To niemożliwe. Nie kiedy Miecz

Przeznaczenia jest w Królewskim Dworze.

- A co z Mieczem Przeznaczenia? – spytał Kendrick.
Atme pokręcił głową z powagą.
- Nie ma go – powiedział. – Zniknął. Został skradziony.
Kendrick zamarł.
- Skradziony – wykrztusił. – Jak to możliwe?
- Spora grupa mężczyzn zabrała go w nocy. Przekroczyli z nim Kanion, wsiedli na łódź i

odpłynęli w kierunku Imperium.

Wszystko to zdało się Kendrickowi nierealne. Miecz Przeznaczenia, z którego władcy z

rodu MacGilów czerpali siłę od wieków, skradziony. W rękach Imperium. Krąg bez ochrony.
Wyczuwał, że za tym wszystkim stoi Gareth.

Kendrick odwrócił się, przyjrzał się bacznie nowemu murowi miasta i zrozumiał, że to

wszystko na nic. Bez tarczy mogli się spodziewać najazdu całego Imperium – i nic, a z
pewnością nie ten mur, nie będzie w stanie ich powstrzymać.

Kendrick pomyślał od razu o swojej rodzinie. Gwendolyn, Reece, Godfrey. Pomyślał o

Królewskim Dworze, narażonym na atak.

- Królewski Dwór musi zostać natychmiast umocniony – powiedział Kendrick.
Atme po raz drugi pokręcił złowieszczo głową.
- Nastąpił rozłam. Twoja siostra opuściła Królewski Dwór i zabrała ze sobą połowę

ludzi, tych, na których nam zależy. Zmierzają teraz ku Silesii. Królestwo MacGilów rozpadło
się na dwie części. Królewski Dwór został w rękach Garetha. Gwendolyn przysyła mnie po
ciebie.

- Musimy zatem wyruszyć do mojej siostry – rzekł Kendrick. – Do Silesii.
Kendrick spojrzał na mieszkańców miasta w dole.
- Bez tarczy ci ludzie będą bezbronni – powiedział. – Te umocnienia mają chronić przed

oddziałami McClouda – nie wielomilionową armią Andronicusa. Ci ludzie nigdy nie
przetrwają najazdu Imperium.

Kendrick odwrócił się do Atme.
- Jedź do mojej siostry. Wyrusz przede mną. Powiedz jej, że jadę. Nie mogę zostawić tych

ludzi.

Na twarzy Atme odmalował się niepokój.
- To szlachetne z twej strony – rzekł. – Ale będą się poruszać powoli. Jeśli będziesz na

nich czekał, możesz nie zdążyć do Silesii na czas.

- Muszę podjąć to ryzyko – powiedział Kendrick.
Atme przypatrywał się swojemu staremu przyjacielowi i powoli pokiwał głową.
- Nie spodziewałem się, byś miał postąpić inaczej – rzekł. – Podejmę to ryzyko razem z

tobą. Jestem przy twoim boku. Zawsze!

- Panie! – dobiegł go pełen paniki głos strażnika, który stukał go w ramię.
Kendrick odwrócił się i raz jeszcze spojrzał na punkt, który chłopak wskazywał na

background image

horyzoncie. Tym razem dostrzegł coś wyraźniej.

Na początku Kendrick zamrugał. Czegoś takiego nie widział nigdy, w całym swoim życiu.

Ten widok zaparł mu dech w piersi – nawet jemu, zahartowanemu w boju wojownikowi.

Kiedy się mu przyglądał, cały horyzont poczerniał. Jak gdyby armia czarnych mrówek

powoli opanowywała świat. Jakby cała ludzkość rozprzestrzeniała się po świecie. Setki
tysięcy wojowników w imperialnej czerni pokryły każdy cal horyzontu, sunąc jak chmara
owadów w ich kierunku.

Andronicus.
Jego milionowa armia już tu jest.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Gwendolyn podziwiała strzeliste bramy Silesii, jej pradawny szkarłatny kamień

wznoszący się łukiem do nieba, czerwone bramy – ostre i masywne, o metalowych kolcach –
jej starannie brukowane ulice, przy których stały rzędy strażników w idealnych szeregach,
wszyscy na baczność, w szkarłatnych zbrojach Silesii. To był zupełnie inny świat.

Jego otoczenie pogłębiało nierealny wymiar miasta: znajdujący się za nim Kanion,

niekończący się przestwór nieba, wirująca mgła. Miasto stało tuż nad Kanionem, jak gdyby
balansując na jego krawędzi. Połowa Silesii zbudowana była nad ziemią, druga połowa – pod,
w granitowych klifach Kanionu. Wyglądało to tak, jak gdyby dwa miasta skryły się w jednym.
Silesia przetrwała wieki i słynęła jako jedyne miasto w Kręgu, którego nie dało się zdobyć. A
i tak wszystko, co Gwen kiedykolwiek słyszała o tym mieście, nie oddawało jego
fantastyczności. Kiedy teraz, jako dorosła, przyglądała się miastu, jej wspomnienia z
dzieciństwa odeszły w niepamięć, nie dorównując temu, co miała przed oczyma.

Kamienne mury Silesii wznosiły się na sto stóp, miały szerokość dziesięciu mężczyzn i

były zaopatrzone w ambrazury co dziesięć stóp, za którymi stały dziesiątki żołnierzy Silesii, z
łukami w pogotowiu. Wyżej, za rzędami równych balustrad, były kolejne setki żołnierzy
uzbrojonych we włócznie, małe głazy, a co dwadzieścia stóp – ogromne żelazne kotły z gorącą
smołą. Były tam nawet małe katapulty na ścianach, z których można było ciskać w najeźdźców
płonącymi kulami. Było to miasto, którego każdy szczegół został dokładnie przemyślany.

Gwen była wdzięczna Srogowi za to, że pozostał lojalny wobec jej ojca przez te wszystkie

lata: w przeciwnym razie, szczerze się zastanawiała, nie wiedziała czy ludzie jej ojca, nawet
Srebrna Gwardia, potrafiliby zdobyć to miasto. Gwardziści byli najlepszymi wojownikami na
świecie – lecz to nie oznaczało, że zdołaliby pokonać te mury.

Kiedy Gwen przejeżdżała przez bramy, jej serce napełniło się nadzieją; poczuła przypływ

optymizmu, czując, że być może – może – za tymi grubymi murami, na skraju Kanionu, uda im
się przetrzymać atak, nawet armii Andronicusa. Może nie uda im się wygrać, ale być może
zdołają odpierać ich wystarczająco długo. Wystarczająco długo na co – tego nie wiedziała. W
głębi serca, wbrew rozsądkowi miała nadzieję, że Thor wróci z Mieczem i ich ocali.

- Pani – powiedział Srog uprzejmie, przechodząc u jej boku przez bramę i wkraczając na

rozległy dziedziniec – Moje miasto cię wita.

Z każdego zakamarka ogromnego dziedzińca ludzie ubrani na czerwono pospieszyli

naprzód i obsypali Gwendolyn i jej ludzi płatkami czerwonych róż. Uśmiechali się uprzejmie,
podchodząc do Gwen i dotykając jej ramienia, pochylając się i całując ją w policzek, jeden za
drugim. Nigdy wcześniej nie była w takim miejscu; czuła, jak gdyby wszyscy oni ją tu
przyjmowali.

- Można by pomyśleć, że nie mają pojęcia, iż ku ich bramom zbliża się wojna –

powiedziała Gwen, podziwiając ich beztroski i spokojny sposób bycia.

- Wiedzą o tym – odrzekł Srog. – Lecz silesianie słyną z tego, że nie ulegają strachowi.

Moi ludzie mogą go odczuwać, ale nigdy się w nim nie pogrążają. Takie są nasze zwyczaje.
Wierzymy, że osoba, która boi się śmierci, umiera wiele razy, podczas gdy ta, która się nie
boi, umiera raz. Jesteśmy szczęśliwym ludem, zadowolonym z tego, co daje nam życie. Nie
pożądamy tego, co mają inni. I jesteśmy zadowoleni z tego, kim jesteśmy.

Więcej ludzi wyłoniło się na plac, uśmiechając się do Gwen i jej świty, gładząc ich po

background image

plecach, witając ogromny oddział żołnierzy i cywili, jak gdyby byli ich zaginionymi braćmi.
Gwen była w szoku. Spodziewała się ujrzeć ludzi rozgoryczonych ich obecnością; przecież
przygotowywali się do oblężenia, a oto zjawia się masa ludzi, która będzie żyć za ich
bramami, umocnieniami i z ich racji. Tymczasem silesianie zachowywali się zgoła inaczej,
zdawali się cieszyć, że do nich dołączyli. Byli niezwykle gościnnymi ludźmi.

- Recz nie tylko w tym, że twoi ludzie nie czują trwogi – rzekła Gwen. – Wyglądają też na

prawdziwie szczęśliwych. Nawet w obliczu zbliżającego się nieszczęścia.

- Jesteśmy szczęśliwym ludem – powiedział Srog. – Mówią, że to dzięki powietrzu z

Kanionu i kolorowi naszych szat – uśmiechnął się, następnie spoważniał. – Lecz nie chodzi
tylko o to. Cieszą się też na twój widok.

- Dlaczego? – spytała Gwen, zbita z tropu.
- Królewski Dwór to nasze miasto partnerskie i dochodziły nas różne wieści – wyjaśnił. –

Nikt tutaj nie był zadowolony z rządów twego brata. To ciebie uważają za prawowitą
następczynię tronu MacGilów i radują się, widząc prawdziwego władcę – nie parweniusza,
który odsunął od władzy swego ojca. Jesteśmy uczciwi i sprawiedliwi i takich pragniemy
mieć władców. Moi ludzie pragną władcy, na jakiego zasługują, i widzą go w tobie. Nie ma
dla nich znaczenia, czy wszyscy tu zginiemy, czy wszystkich nas zmiażdży Imperium. Dopóty
żyją, chcą żyć uczciwie.

Serce Gwen zabiło szybciej z radości na te słowa; czuła, że każdy widzi w niej kogoś

innego. Dla niektórych była wybawicielem, dla innych prorokiem, dla innych młodą
dziewczyną, która nie radzi sobie z sytuacją, w której się znalazła, jeszcze dla innych –
następczynią swojego ojca. Zaczynała odczuwać, jak wiele jej rola jako władczyni znaczyła
dla innych. Przytłoczyło ją to. Nie mogła być wszystkim dla wszystkich. Rozpierała ją duma,
lecz jednocześnie pokora. Czuła się przytłoczona tym, że jej postępowanie odbije się na
nazwisku jej ojca, jego honorze i pamięci. I odczuwała ciężar odpowiedzialności, by temu
sprostać, by być równie dobrą władczynią, co on władcą. Jej ojciec był dla niej jak bóg. Nie
potrafiła rządzić; była silnie zmotywowana, by się nauczyć, próbować tak, jak tylko umiała, by
być tak oddaną i miłą dla nich, jak oni byli dla niej.

Kiedy wjeżdżali głębiej w miasto, spory oddział żołnierzy w czerwonych zbrojach

odznaczony różnymi medalami wystąpił naprzód. Gwen od razu zauważyła, że była to elita
Sroga.

Zatrzymali się, by ją powitać i stojący w środku mężczyzna, wysoki, chudy, o rudej

brodzie i błyszczących zielonych oczach wystąpił naprzód, skłonił się i wyciągnął w kierunku
Gwen dłonie, na których spoczywała równo złożona, piękna, szkarłatna peleryna.

- Moja pani – powiedział miękko. – W imieniu silesiańskiej armii chciałbym zaofiarować

ci tę oto pelerynę. To okrycie naszej poprzedniej pani, nienoszone od lat. To najwyższa oznaka
szacunku, jaką możesz od nas otrzymać. Pani, uczyń nam ten zaszczyt i przywdziej ją.

Gwen zaniemówiła, wyciągnęła rękę i ostrożnie przyjęła okrycie; był to najdelikatniejszy

materiał, jakiego kiedykolwiek dotykała, prześlizgiwał się w jej dłoniach, kiedy go
rozkładała. Zachwycił ją misterny wzór i błyszcząca, złota klamra. Okryła nią ramiona i
zapięła klamrę pod szyją; pasowała jak ulał. Czuła się jak prawdziwa królowa, kiedy miała ją
na sobie.

Dokoła rozległ się dźwięk przypominający ciche gruchanie. Gwen spojrzała w górę, na

wysokie mury, wieże wzbijające się na setki stóp i zobaczyła małe okienka, a w nich ludzi
ubranych na czerwono, którzy przez nie wyglądali i wydawali te dźwięki. Unosili przy tym

background image

trzy palce do prawej skroni i powoli je odsuwali.

- Co oni robią? – spytał stojący obok Godfrey.
- Pozdrowienie silesian – wyjaśnił Srog. – To gest miłości. I szacunku.
Gwen nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy wcześniej nie czuła się tak kochana. Nigdy też

nie czuła, by na jej barkach spoczywała tak ogromna odpowiedzialność.

Gwen odwróciła się, słysząc szczęk metalu, i zobaczyła dziesiątkę żołnierzy po obu

stronach bram miasta, którzy zamykali żelazne kraty, kiedy ostatni ludzie Królewskiego Dworu
weszli do środka. Gwen zadrżała na ten dźwięk. Kryła się w nim jakaś ostateczność. Byli
teraz w Silesii. To był ich nowy dom. Dobrze się tu czuła. Lecz zarazem miała złe przeczucie.
W tym dźwięku słyszała, jak gotują się do wojny.

* * *

Gwendolyn siedziała w pięknej, wysoko położonej komnacie w zamku w Silesii i

rozkoszowała się otaczającą ją ciszą. Była sama po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.
Na zewnątrz, za zamkniętymi drzwiami ludzie Sroga oczekiwali jej rozkazów. Ale nie
wzywała ich jeszcze. Chciała mieć kilka minut dla siebie.

Była to piękna komnata. Należała do poprzedniej pani. Gwen wstała i zaczęła powoli

przechadzać się po komnacie, dokładnie się jej przyglądając. Była wyrzeźbiona ze
wspaniałego, czerwonego kamienia, o gładkich, starożytnych, startych podłogach i ścianach, i
stropach zwieńczonych spektakularnymi łukami. Komnata znajdowała się na samej górze
zamku, a jej zwrócone ku zachodowi okna wychodziły na Kanion. Rozległe widoki wpadały
do pokoju przez szerokie i wysokie łukowate okna.

Gwen wyjrzała na zewnątrz i zachwycił ją widok z tej wysokości. Nigdy nie widziała

Kanionu z takiej perspektywy, znajdując się dosłownie na jego skraju; stąd wydawało się, że
cały świat to Kanion, jedna ogromna dziura wydrążona w ziemi, w głębi której wirowała
wielobarwna mgła. Widok wzbudzał w niej zarazem niepokój, zachwyt pięknem, spokój i złe
przeczucia.

Gwen spojrzała w dal, na odległy horyzont, na Dzicz i w najbardziej oddalonym miejscu

zobaczyła delikatny zarys żółtych wód Tartuwianu. Skierowała myśli na Thora i serce jej
pękło. Zamknęła oczy i modliła się z całych sił o jego bezpieczeństwo. Bardziej niż
kiedykolwiek chciała, by był teraz przy niej. Chciała, by żył. Chciała, by wychowywał z nią
ich dziecko.

Gwen sięgnęła w dół i położyła dłoń na brzuchu, wyczuwając dziecko. Wiedziała, że to

niemożliwe, że było jeszcze za wcześnie, lecz czuła się jakoś pełniejsza, bardziej sobą. Czuła
w sobie siłę dwóch istot.

Ten dzień przytłoczył Gwen i targały nią sprzeczne uczucia, gdy spoglądała na ten piękny

krajobraz. Próbowała przygotować się psychicznie na to, by być przywódcą, by przetrzymać
coś, co z całą pewnością będzie najgorszym oblężeniem w dziejach Kręgu. Z jakiegoś powodu
nie mogła się pozbyć wrażenia, że to miasto będzie miejscem jej ostatecznego spoczynku.

Próbowała odegnać ponure myśli. Podeszła do małej, kamiennej fontanny, nabrała w dłoń

trochę zimnej wody i kilka razy ochlapała twarz. Podmuchy zimowego wiatru wdarły się do
pokoju i smagały ją po twarzy. Było to przyjemne uczucie. Potrzebowała tego. Musiała się
obudzić, zrozumieć, gdzie jest i co się niedługo stanie. Musiała przestać myśleć o sobie,
zrozumieć, że czas rządzić, że ludzie pokładali w niej nadzieję.

Ta myśl ją przytłoczyła. Pomyślała o swym ojcu, o tym, jak on by postąpił, jak by myślał.

background image

Nauczył ją roztaczać wokół siebie aurę pewności, bez względu na to, czy tak było w
rzeczywistości, czy nie. Podejmować odważne decyzje. Nie okazywać słabości,
niezdecydowania, wahania. Być dla ludzi kimś, w kogo mogą wierzyć.

Gwen pragnęła znowu zobaczyć ojca, zwłaszcza w chwili takiej jak ta. Oddałaby

wszystko, byle tylko pojawił się tu na kilka minut, aby wesprzeć ją radą. Choćby kilka zdań.
Jakąś częścią duszy czuła, że jest z nią. Usłyszała skrzeczenie, wyjrzała przez okno i
zobaczyła, jak jakiś ptak znika we mgle. Popadła w zadumę.

Gwen przeszła przez pokój w stronę krętych schodów, które wiły się aż do balustrady.

Chwilę później była już na dachu zamku.

Stała na górze, czując podmuchy zimnego wiatru, i patrzyła na Kanion, który z tej

perspektywy robił jeszcze większe wrażenie. Rozejrzała się dokładnie w poszukiwaniu
Estopheles, lecz nie mogła jej nigdzie dostrzec.

Gwen podeszła do brzegu balustrady i omiotła wzrokiem Silesię. Spojrzała w dół poza

brzeg Kanionu i ujrzała dolną część miasta, której jeszcze nie widziała, wybudowaną nisko w
dole, setki stóp w głąb Kanionu. Widok był niesamowity. Zastanawiała się, ilu silesian
mieszka na dole, ilu oczekiwało, że ich ocali. Miała nadzieję, że sprosta temu zadaniu.

- Znów się ukrywasz? – usłyszała nagle głos.
Na jego dźwięk Gwen wzdrygnęła się z obrzydzenia. Odwróciła się powoli, choć i tak

wiedziała, do kogo należy ten głos. Rozpoznała go i ścisnęło ją w żołądku. Ujrzała tę
odrażającą twarz i jej podejrzenia się potwierdziły: Alton.

Gwen nie mogła w to uwierzyć. Był tutaj, ten odrażający arystokrata, ta karykatura

mężczyzny, której nienawidziła bardziej niż czegokolwiek innego; chłopiec, który chciał ją
skłócić z Thorem, który nabił jej głowę kłamstwami, który nękał ją pół jej życia. Jakimś
cudem ten mały łachudra podążała za jej karawaną i jakimś cudem udało mu się przekonać
strażników, by go wpuścili. Nie dziwiło jej to: był uparty, nieustępliwy i doskonale kłamał.
Bardzo dobrze szło mu również przekonywanie innych, że należy do arystokracji.

Oczywiście nie należał do niej. Był w najlepszym razie arystokratą trzeciego rzędu,

dalekim kuzynem jej rodziców. To nie przeszkadzało mu jednak w tym, by myśleć o sobie
zgoła inaczej. Nie spotkała nigdy nikogo, kto uważałby, że przysługują mu większe prawa.

Poczerwieniała ze złości. Jak śmie się tu pojawiać, właśnie tutaj, właśnie teraz? Wtargnął

tu i uznał, że może się z nią zobaczyć, kiedy mu się spodoba i odzywać się do niej w tak
bezpośredni sposób – jakby nie uznawał jej nowej pozycji. Sama jego obecność, tak
zuchwała, niezapowiedziana, była dla niej obelgą.

- Co cię tu sprowadza? – spytała chłodno.
- Przyłączyłem się do połowy Królewskiego Dworu – powiedział. – Aby być z tobą.
- Szczerze w to wątpię – powiedziała, przejrzawszy jego kłamstwa. – Przyszedłeś, chcąc

uratować swoje życie.

Alton wzruszył ramionami.
- Możliwe, że przyświecały mi dwa cele. To prawda, Gareth jest niezrównoważony, a

Królewski Dwór narażony na atak. Mogę przyznać, że kierowała mną pewna forma instynktu
samozachowawczego.

Uśmiechnął się i postąpił krok naprzód.
- Lecz przyszedłem także dla ciebie – rzekł. – Aby dać ci drugą szansę.
Gwen prychnęła, oburzona jego arogancją.
- Aby dać mi drugą szansę? – powtórzyła. – Czy nie dostrzegasz szaleństwa w swych

background image

słowach? Widzisz szaleństwo Garetha, lecz nie swoje?

Alton wzruszył ramionami, niezniechęcony.
- Przeszłość zostawmy za sobą – rzekł. – Wybaczam ci twoje błędy. Oboje wiemy, że

cokolwiek się między nami wydarzyło, nie ma to teraz znaczenia. Sytuacja uległa zmianie. Oto
jesteś – królowa bez króla, władczyni bez dworu. Każda królowa potrzebuje króla. Władcy są
silni, gdy rządzą we dwoje. Czy naprawdę myślisz, że możesz rządzić tym wspaniałym
miastem, tą armią zupełnie sama?

Gwen potrząsnęła głową. Nie mogła w to uwierzyć. Był żałosny ponad wszelkie

wyobrażenie.

- Rozumiem, że to ty jesteś tym, który przybywa mi na ratunek, który będzie mi towarzyszył

w sprawowaniu rządów? – spytała drwiąco.

- A któżby inny? – spytał z dumą i rozpromienił się w uśmiechu. – Znamy się, od kiedy

nauczyliśmy się chodzić. Oboje pochodzimy z królewskiego rodu. Tłumy kochają nas oboje.

Gwen znowu się roześmiała.
- Czyżby? – spytała. – Nie zdawałam sobie sprawy, że tłumy cię kochają. Tak naprawdę

nie wiedziałam nawet, że wiedzą, kim jesteś.

Tym razem to Alton zaczerwienił się ze wstydu.
Nim zdążył się odezwać, Gwen uniosła dłoń. Miała dosyć. Nie miała na to czasu. Były

inne, bardziej naglące sprawy, którymi musiała się zająć.

- Zamilcz – rzekła. – Nie jestem tobą zainteresowana. Nigdy nie byłam. I z pewnością nie

będę niczym rządzić razem z tobą – nie, żebym myślała, że jesteś w stanie rządzić
czymkolwiek. Nie potrafisz rządzić nawet sobą. Nie wspominając już o tym, że jestem
przyrzeczona Thorowi, a on mnie. Możesz teraz odejść.

Alton roześmiał się krótko, drwiąco.
- To wszystko? – spytał. – To wszystko, co stoi między nami? Thor? Nie mówisz chyba

poważnie. Porzucił cię dla tej swojej małej, głupiutkiej wyprawy. Jest daleko na ziemiach
Imperium i oboje wiemy, że jego powrót nie jest możliwy.

Podszedł bliżej, prosząc.
- Przyznaj, Gwen. Znasz prawdę. Wiesz, że Thor odszedł. Że nigdy nie wróci. Zostawił cię

samą. Widzisz zatem, że teraz już nic nie stoi nam na przeszkodzie. Czas, byśmy się pobrali.
Jeśli nie poślubisz mnie, to kogo? Zostaniesz sama na tym świecie. Nie obawiaj się. Możesz
wyznać, jakie naprawdę żywisz do mnie uczucia.

Gwen zagotowała się ze złości.
- Powiem to tylko raz – wycedziła. – Tym razem słuchaj uważnie, bo usłyszysz te słowa po

raz ostatni. Nie ma we mnie ani krztyny miłości dla ciebie. Nie chcę więcej widzieć twojej
twarzy. Jeśli jeszcze raz zjawisz się przede mną niezapowiedziany, każę cię aresztować. A
teraz odejdź.

Powiedziawszy to, Gwen odwróciła się od niego i postąpiła dwa kroki naprzód,

spoglądając nad balustradą, przyglądając się uważnie Kanionowi. Serce biło jej jak oszalałe i
modliła się, by tym razem do niego dotarło i by ją zostawił, i żeby nigdy nie musiała już
oglądać jego twarzy. Trzęsła się ze złości przez jego bezczelność i nie chciała postępować
pochopnie.

Nie słyszała, żeby się oddalał. Zamierzała właśnie odwrócić się i spojrzeć, gdy nagle

poczuła, jak silna dłoń zakrywa jej usta, a druga oplata ją i chwyta wpół. Alton trzymał ją
mocno, mimo tego, że się wyrywała. Był zadziwiająco silny jak na takiego chudego i

background image

kościstego chłopaka. Przeszedł z nią kilka kroków naprzód i przechylił ją przez brzeg
balustrady.

Serce Gwen zamarło, gdy spojrzała prosto w dół na spadek i zdała sobie sprawę z tego,

jak mało brakuje, by Alton zepchnął ją w dół.

- Widzisz ten spadek? – krzyknął Alton. – Widzisz, co mogę zrobić? Przyznaj, że mnie

kochasz. Przyznaj! Jeśli tego nie zrobisz…

Gwen nagle przypomniała sobie, czego uczyli ją żołnierze jej ojca. Przypomniała sobie, że

miała na nogach buty z drewnianym obcasem. Podniosła wysoko nogę i szybko opuściła ją na
palec Altona.

Ten pisnął jak mała dziewczynka, tracąc równowagę. Gwen uwolniła jedną rękę,

zamachnęła się i uderzyła go łokciem w splot słoneczny.

Alton gwałtownie wciągnął powietrze i padł na kolana, oddychając chrapliwie.
Spojrzał na nią ze śmiercią w oczach i wstał, przygotowując się do kolejnego ataku.
Gwen położyła dłoń na sztylecie za pasem, gotowa go użyć.
Nagle Alton krzyknął i upadł na kolana.
Gwen zauważyła Steffena i zrozumiała, że właśnie zdzielił Altona w krzyż. Steffen złapał

Altona za włosy, przyciągnął w górę, wyciągnął sztylet zza pasa i zdecydowanym ruchem
przycisnął go Altonowi do gardła.

- Pani, wystarczy jedno słowo – powiedział Steffen. – A ten śmieć zniknie z historii

MacGilów.

- Błagam, błagam! – skamlał Alton. – Błagam, nie rób tego! Nie chciałem. Po prostu

chciałem być z tobą!

Alton wyglądał żałośnie, na klęczkach, skomląc, błagając o litość.
- Powinnam rozkazać poderżnąć ci teraz gardło – zawrzała Gwendolyn, wciąż drżąc po

tym, jak próbował ją wypchnąć za brzeg. Przestraszyła ją myśl o tym, jak niewiele brakowało.

- Proszę! – błagał Alton. – Nie możesz mnie zabić! Jestem arystokratą! Nie masz prawa

mnie tknąć!

Gwen zauważyła jakiś ruch i na dachu pojawiło się kilku mężczyzn. Przewodził im Srog,

za nim wpadli Kolk, Brom i kilku Gwardzistów. Podbiegli do niej i kilku mocno chwyciło
Altona, szarpnięciem stawiając go na nogi i przytrzymując w miejscu.

- Pani – powiedział Srog, dysząc ciężko, sprawiając wrażenie zakłopotanego. – Przyjmij

moje przeprosiny. Ten chłopak jakimś cudem prześlizgnął się obok straży. Powiedział im, że
pochodzi z królewskiego rodu, że jest z tobą spokrewniony.

Gwen nadal cała się trzęsła, lecz nie dała tego po sobie poznać.
- Dziękuję za twą troskę – powiedziała, starając się używać swojego królewskiego tonu,

próbując wejść w rolę, której od niej oczekiwano. – Ale nic mi nie jest. To tylko głupi
chłopiec, a Steffen był tu i przyszedł mi z pomocą.

Srog skinął głową z wdzięcznością ku Steffenowi.
- Prawo Silesii mówi, że każdego, kto tknie króla lub królową, musi spotkać śmierć –

powiedział Srog.

- NIE! – krzyknął Alton, szlochając jak dziecko. – Błagam! Nie możecie!
Gwen spojrzała na niego, kręcąc głową. Był żałosny, ale nie mogła znieść myśli o zabiciu

go – nawet, jeśli na to zasłużył.

- Panie – odrzekła Gwen Srogowi. – Jestem tu nowa, zatem proszę o przysługę. Ten jeden

raz proszę, byście nagięli swoje prawo. W tym jednym przypadku nie życzę sobie, by go

background image

zabijano. Wolałabym, byście wymierzyli mu jakąś lżejszą karę.

- Wola królowej – powiedział. – Co masz na myśli, pani?
Gwen zastanowiła się, próbując obmyślić sposób na to, by na dobre usunąć Altona ze

swego życia.

- Skoro ten chłopiec twierdzi, że jest arystokratą, niech dostąpi królewskiego przywileju i

walczy z żołnierzami. Dajcie Altonowi zbroję i oręż i wyślijcie go na bitwę ze zwykłymi
oddziałami, niech walczy w pierwszych liniach.

- Nie, pani! – krzyknął Alton. – Nie jestem wojownikiem!
- Zatem nauczysz się, jak nim być – powiedziała Gwen. – Może wykorzystasz swoją

waleczność w walce z wrogiem, a nie atakując bezbronną kobietę. Zabierzcie go – rozkazała
Gwendolyn.

Straże pospieszyły, by wykonać jej rozkaz, ciągnąc za sobą Altona, który krzyczał w

proteście całą drogę.

- Mądrze postąpiłaś, pani – powiedział Srog z podziwem.
- Pani, jeśli chodzi o ważniejsze sprawy – Brom wystąpił naprzód. – Otrzymujemy raporty

o mobilizacji armii Andronicusa. Trudno orzec, co jest prawdą, a co pogłoskami. Jednakże
jeśli większość raportów to prawda, możemy nie mieć tyle czasu, ile myśleliśmy. Musimy
zakończyć przygotowania i natychmiast zamknąć miasto.

- To miasto zostało wybudowane z zewnętrzną linią zabezpieczeń – dodał Srog. – Na

chwile takie jak ta. Możemy również zamknąć zewnętrzne bramy, jednak gdy to zrobimy, już
ich nie otworzymy. Nikt nie będzie mógł wejść ani wyjść.

Gwen się zamyśliła; wiedziała, że muszą się przygotować, ale nie była jeszcze gotowa na

to, by zamknąć miasto.

- Mój brat Kendrick wciąż tam jest – rzekła. – Podobnie jak Thorgin i inni mężni

Legioniści. Nie chcę zamykać miasta, póki mają szansę tu dotrzeć.

- Tak, pani – powiedział Srog.
Wbrew rozsądkowi Gwen miała nadzieję, że Thor wróci, nim zamkną bramy miasta;

wiedziała jednak, że będzie to graniczyło z cudem. Na tę myśl ogarniał ją smutek. Nie
podobała jej się myśl o pozostawieniu go na zewnątrz.

- Pani, jest jeszcze jedna sprawa – dodał Srog, odchrząkując i wahając się. – To miasto

zostało zbudowane z siecią tuneli przeznaczonych do ucieczki, głęboko pod powierzchnią.
Jeśli znajdziemy się w trudnej sytuacji, kilkoro z nas może się wydostać. Ty możesz się
wydostać. Jeśli otoczą nas i nasze umocnienia ustąpią, Andronicus zniszczy nas wszystkich.
Będziemy mogli wyprowadzić cię w bezpieczne miejsce. Poza mury, daleko stąd.

Gwendolyn poruszyła ta propozycja, lecz pokręciła powoli głową.
- Jestem głęboko wdzięczna – powiedziała. – Lecz nigdy bym nie opuściła żadnego z was.

Ani tego miasta. Przyjęliście mnie. Będę traktowała to miejsce jak mój dom. Jeśli Silesia
upadnie, upadniemy razem z nią. Nie będzie żadnej ucieczki. Nie dla mnie.

Mężczyźni spojrzeli na nią nagle jakoś inaczej i dostrzegła w ich oczach szacunek. Po raz

pierwszy poczuła się jak władca. Prawdziwy władca. Czuła, że to właśnie znaczyło rządzić.
Przewodzić, dając przykład.

Gwendolyn odwróciła się i spojrzała na Kanion, na wirującą mgłę, rozświetloną

zachodzącym słońcem i raz jeszcze zwróciła myśli ku Thorowi.

Proszę, Thor, pomyślała, Wróć do domu, do mnie.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Thor szedł tuż za chłopcem, a reszta podążała za nim, i w końcu wyłonili się z gęstego

listowia. Promienie drugiego słońca kładły się płasko na ziemi. Wydostanie się z dna krateru,
do którego zsunęli się razem z błotem, było nie lada wędrówką. Mieli wrażenie, że nigdy nie
przestaną spadać. Wszyscy byli całkowicie pokryci błotem, kiedy ześlizgiwali się kilkaset
stóp w dół ogromnego otworu. Musieli wdrapać się z powrotem na górę, co trwało
niemożliwie długo.

Prawie zapadł już mrok i chłopiec był zdenerwowany jak nigdy, ciągle zerkał na niebo.

Zdawało się, że niesamowicie mu ulżyło, kiedy wyszli na dużą polanę w dżungli, pierwszą,
jaką Thor zobaczył w tym miejscu. Przez chwilę był pewien, że nigdy się nie wydostaną z tego
błota – ani z tej dżungli.

Thor z zaskoczeniem ujrzał sporą polanę, liczącą może po sto stóp w obu kierunkach, a na

jej środku – małą chatkę. Z komina unosił się dym, co nie zdziwiło Thora – temperatura spadła
w ciągu ostatnich godzin, gdy zaczęła zapadać noc. Widok chatki w takim miejscu był
zdumiewający – domostwo w tak nieposkromionej dziczy, w otoczeniu drzew, których
wierzchołki sięgały nieba. Thor i pozostali wymienili zdziwione spojrzenia. Któż mógł tu
mieszkać, zastanawiał się Thor, w tym samotnym domu w sercu dziczy? To było bardzo
niespodziewane.

- Mój dziadek nie lubi większości ludzi – powiedział chłopiec, zwracając się ku nim. –

Zaczekajcie tu, pomówię z nim. Obyśmy trafili na dobry nastrój, wtedy pozwoli wam
zatrzymać się tu na noc.

- Jesteśmy ci niezwykle wdzięczni – powiedział Thor. – Ale nie musimy zostawać tu na

noc…

Nim zdążył skończyć zdanie, chłopiec zniknął w domu dziadka.
Niebo stawało się coraz ciemniejsze, dziwne nocne ptaki zaczęły wydawać najróżniejsze

odgłosy. Thor odchylił się do tyłu i spojrzał na strzeliste drzewa, sięgające nieba, które były
tak wysokie, że ledwie widział ich wierzchołki. Poczuł się przytłoczony ogromem natury w
tym miejscu.

Nagle z wnętrza chatki dobiegły ich krzyki. Thor spojrzał na innych, niezręcznie

przestępując z nogi na nogę, i zastanawiał się, co robić. Z jednej strony – nie chciał się tu
zatrzymywać, chciał ruszyć dalej. Ale chciał też poznać tego staruszka i dowiedzieć się, czy
wiedział coś o Mieczu, nim ruszą w dalszą drogę.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i na zewnątrz wyjrzał mężczyzna w średnim wieku. Był

łysy, z kępkami siwiejących włosów po obu stronach, dużym nosem, brązowymi oczami jak
szparki i podwójnym podbródkiem. Miał na sobie wystrzępione szaty w odrobinę lepszym
stanie niż łachmany. Zatrzymał się przed grupą i spojrzał prosto na Thora, wyraźnie
poirytowany.

- Jakim prawem kazaliście mojemu wnukowi się tu przyprowadzić? – zapytał, wściekły.
- Nie kazaliśmy! – zaprotestował Thor. – Zaproponował, że nas zaprowadzi…
- A skąd niby mam wiedzieć, że nie jesteście z Imperium? – naciskał mężczyzna, sięgając

w dół i chwytając rękojeść miecza, który spoczywał u jego pasa.

Thor i reszta również instynktownie sięgnęli do swoich broni. Nie wiedzieli wszak, jak

agresywny ten mężczyzna może się okazać.

background image

- Wasze szaty wskazują na to, że nie pochodzicie stąd – powiedział staruszek. – Ale co,

jeśli to podstęp? Co jeśli jesteście szpiegami Imperium?

Thor wyczuł, że tego nieufnego staruszka najlepiej przekonać dobrocią, podniósł więc

spokojnie dłoń i zrobił krok do przodu.

- Panie, nie chcemy zrobić wam krzywdy – powiedział najłagodniejszym tonem, na jaki

mógł się zdobyć. – Nie jesteśmy szpiegami Imperium. Przybyliśmy tu z Kręgu. Szukamy
miecza, który został skradziony z naszego królestwa. Nie spotka was z naszej strony nic złego.
Jeśli powiecie nam, w którą stronę się z nim udali, od razu ruszymy w drogę. Jeśli nie –i tak
ruszymy w drogę i zostawimy was w spokoju. W każdym razie podziękujcie waszemu
wnukowi za dobroć, jaką nam okazał, ratując nas. Jesteśmy jego dłużnikami.

Mężczyzna przyglądał się Thorowi poważnie przez chwilę, i w końcu jego dłoń się

rozluźniła; puścił rękojeść miecza i jego twarz również się rozluźniła.

- Słyszę to w twoim głosie – powiedział mężczyzna. – Akcent. Rzeczywiście jesteście z

Kręgu. Minęły lata, zbyt wiele lat, od kiedy tam byłem. Piękne miejsce. Mocno za nim tęsknię.

Mężczyzna przyjrzał się wszystkim, i w końcu rozluźnił się.
- Wybaczcie, że tak pochopnie was oskarżyłem – dodał. – Mieszkamy tu sami i nigdy nie

można być zbyt ostrożnym. Witajcie. Chciałbym, żebyście się tu zatrzymali. Wchodźcie szybko
– powiedział, machając rękami i spoglądając na drzewa, jak gdyby bał się, że coś może ich
zaatakować.

Thor spojrzał na Reece’a i pozostałych, którzy skinęli głowami i jak jeden mąż weszli do

chatki mężczyzny; ten wszedł za nimi i zamknął drzwi, ryglując je dużym metalowym drągiem.

- Siądźcie, proszę – powiedział staruszek po wejściu, uprzątając w chacie.
Thor rozejrzał się po przytulnej chatce i zauważył, że jest wystarczająco przestronna, by

pomieścić ich wszystkich. Na podłodze rozłożone były futra, mały ogień płonął w kominku, a
w powietrzu roznosił się zapach strawy. Thorowi zaczęło burczeć w brzuchu. Krohn też
musiał wyczuć ten zapach, bo zaczął skomleć.

Chłopiec pospieszył, by wykonać polecenie dziadka, wracając szybko z misą owoców,

których Thor nie znał. Thor i pozostali wzięli po jednym, a kiedy Krohn zaskomlał, chłopiec
wziął kawałek z misy, pochylił się i wyciągnął dłoń. Krohn wyrwał mu go z ręki, spałaszował,
zrobił śmieszną minę, kilka razy się oblizał i zaczął skomleć o więcej. Chłopiec się roześmiał.

Thor przyjrzał się kawałkowi owocu. Wyglądał jak figa, lecz był znacznie większy,

czerwony i pokryty delikatnym meszkiem.

- Co to? – spytał.
- To mules – odrzekł chłopiec.
- Spróbujcie – wtrącił się dziadek. – Jest gorzki, a zarazem słodki. Doda wam sił po tak

długiej wędrówce.

Thor podsunął owoc do nosa – nie pachniał jak nic, co znał, jak cebula skrzyżowana z

cytryną. Czuł w palcach, że się klei; podobnie jak pozostali, uniósł go i niepewnie ugryzł.

Był zaskoczony jego smakiem: owoc był niezwykle smakowity i nawet ten niewielki kęs

dał mu mnóstwo sił. Pochłonął go szybko i oblizał palce, czując się jak nowo narodzony.

Thor siedział wraz z pozostałymi na stercie futer rozłożonych na podłodze przed

kominkiem. Krohn podszedł do niego i położył głowę na jego kolanach. Thora zdumiało, jak
dobrze jest usiąść. Ból nóg powoli ustępował. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak długo byli
na nogach, jak mocno nadwerężył mięśnie. Byli też cali w siniakach przez starcie z tym
stworem. Te futra były tak miękkie i wygodne, że Thor miał wrażenie, że mógłby zasnąć na

background image

siedząco.

Pomyślał jednak o Kręgu, który był właśnie najeżdżany przez wroga, wiedział, że mają

pilną sprawę, którą muszą się zająć i nie chciał marnować czasu. Nachylił się.

- Jesteśmy niezwykle wdzięczni za waszą gościnę – powiedział Thor do staruszka. – Ale

obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu. Jesteśmy w trakcie naglącej wyprawy. Musimy
odnaleźć Miecz. Proszę, powiedzcie nam, w którą stronę szli, a wyruszymy w drogę.

Staruszek usiadł, podpierając się na futrze po drugiej stronie ognia, obok chłopca. Spojrzał

na nich i pokręcił głową.

- Nie możecie teraz tam wyjść – powiedział. – Nie teraz. Nie widzieliście? Drugie słońce

właśnie zachodzi.

- Mówiłem im, dziadziu! – powiedział chłopiec.
- Doceniamy waszą przezorność – powiedział Thor. – Lecz, jak już wspomniałem, mamy

naglącą sprawę, i nie lękamy się owadów.

Staruszek prychnął.
- Nie rozumiecie – rzekł. – Nikt nie może być na zewnątrz nocą. Nikt. Nie

przetrwalibyście godziny. Po zmroku, podczas wschodu pierwszego księżyca, spada deszcz.
Nikt nie przetrwa na zewnątrz podczas deszczu.

- A dlaczegóż to nikt nie przetrwa tego deszczu? – naciskał Reece.
Mężczyzna odwrócił się i zmrużył oczy.
- Bo to nie deszcz pada – powiedział. – To nie woda spada z nieba, chłopcze, lecz etabugi.
- Etabugi? – spytał Elden.
- Rodzaj pająka, tyle że większy i groźniejszy. W tej części Imperium pada nimi co noc.

Usłyszycie, jak spadają na naszą chatę. Trwa to godzinę, po czym uciekają. Lecz jeśli ktoś
znajdzie się w tym czasie na zewnątrz, bez schronienia, biada mu. Widziałem, jak etabugi
pożarły dorosłego słonia w mniej niż pięć minut. Nie, zostaniecie tutaj. Przy świtaniu
będziecie mogli wyruszyć w dalszą drogę.

Thor i pozostali spojrzeli po sobie zdumieni. Zadziwiało ich, jak bardzo to miejsce różniło

się od Kręgu. Kiedy Thor o tym pomyślał, zdał sobie sprawę z tego, że jest wykończony i
podczas gdy jego umysł palił się, by ruszać dalej, jego ciało nie dotrzymywało mu kroku. Jego
przyjaciele też wyglądali na wykończonych. Nie miał im tego za złe. Thor zrozumiał, że bycie
dobrym przywódcą czasami oznaczało motywowanie innych do działania, by ruszali dalej –
lecz czasem oznaczało też pozwolenie na odpoczynek. A jeśli ten staruszek nie przesadzał – a
Thor podejrzewał, że tak było – był wdzięczny, że znalazł to schronienie i że mężczyzna był
taki gościnny. Nie chciał myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby byli na zewnątrz w tym
czasie.

- Jesteśmy zatem bardzo wdzięczni za wasze ostrzeżenie i gościnę – rzekł Thor. –

Dziękuję, że możemy się tu zatrzymać na noc.

Staruszek wzruszył ramionami.
- Miło mieć towarzystwo od czasu do czasu. Zwłaszcza z Kręgu. Spędziłem tam lepszą

część młodości. Cudowne miejsce.

Thor otworzył oczy szeroko ze zdziwienia; ten człowiek był w Kręgu?
- Więc co robicie tutaj? – spytał O’Connor.
Mężczyzna spojrzał w dół, odczekał kilka sekund i nie odezwał się.
- Przepraszam – powiedział O’Connor. – Nie było moim zamiarem się wtrącać.
Staruszek milczał przez chwilę. W końcu wziął głęboki oddech.

background image

- Kiedy byłem młody, w moim życiu zdarzyła się tragedia. Myślałem, że najlepiej będzie

zacząć od nowa. Chciałem wyruszyć na zachód, za Kanion, przepłynąć przez Morze
Tartuwiańskie do Imperium, do dziczy. Chyba w tamtym czasie gdzieś w głębi duszy miałem
nadzieję, że zginę. Pochłonęły mnie moje żale i szukałem łatwej drogi, by o nich zapomnieć.

Tak się jednak nie stało. Jakimś cudem przetrwałem. I spodobało mi się to. Mieszkałem tu

sam przez te wszystkie lata – aż pojawił się mój wnuk. Teraz mam dla czego żyć. I mimo
wszystkich tych zwierząt, polubiłem to miejsce. Przebyłem całe Imperium, widziałem miejsca
i rzeczy, których nie jesteście w stanie sobie wyobrazić. To ogromna, rozległa ziemia, Krąg w
porównaniu z nią to błahostka. Nie żyliście naprawdę, jeśli nie widzieliście tego wszystkiego.
Nie tylko samego Imperium, i nie tylko wysp. Lecz również Krainy Smoków. I Krainy
Druidów.

- Krainy Druidów? – spytał Thor, prostując się i otrząsając z senności. – Byliście tam?
Mężczyzna skinął głową.
- W samym jej sercu. To magiczne miejsce. W Imperium jest wiele magicznych miejsc.

Wszystko zostało zniszczone przez Andronicusa, jego armię, która jest wszędzie. Jego patrole
są wszechobecne, dlatego zamieszkałem tutaj, głęboko w dżungli. Każdego, kogo złapią,
przerabiają na żołnierza lub niewolnika. Armia jego niewolników jest tak naprawdę większa
niż armia żołnierzy. Musi dominować nad wszystkimi, nad każdą jedną duszą.

Staruszek westchnął.
- Stałem się dość zręczny w ukrywaniu się przed tym człowiekiem. Nigdy mnie nie pojmali

– i nigdy im się to nie uda. Ani mojego wnuka. Nie chcę, by tak się stało. Dlatego jestem
nieufny wobec nowych gości, jak wy. Nie chcę, by ktokolwiek mnie wydał.

Thor i pozostali spojrzeli po sobie, zdumieni opowieścią staruszka.
- Czy możecie nam powiedzieć, co wiecie o Mieczu? – spytał Thor.
Mężczyzna bacznie się przyglądał Thorowi. W końcu odwrócił wzrok.
- Widziałem tuzin mężczyzn. Również z Kręgu. Niezręcznie poruszali się przez dżunglę.

Towarzyszyło im kilku wojowników, robili wrażenie. Zostawili za sobą szeroką przesiekę.
Łatwo za nimi podążać. Choć oczywiście dżungla zarasta każdego dnia, więc o ile ścieżka nie
jest świeża, znika. Ale obserwowałem ich. Wiem, dokąd się udali.

- Dokąd? – spytał Reece.
Thorowi wydało się, że widzi w oczach mężczyzny coś na kształt strachu.
- Obrali drogę, która prowadzi do Miasta Niewolników.
- Miasta Niewolników? – powtórzył Elden.
Staruszek skinął głową.
- Jakieś dziesięć mil na zachód stąd. My jesteśmy na skraju dżungli. Jest tylko jedna droga.

Ale uprzedzam was: Miasto Niewolników nie bez powodu nosi taką nazwę. Są ich tam setki
tysięcy. Wszyscy to niewolnicy, służący Andronicusowi. I taka sama liczba strażników.
Zapuśćcie się do tego miasta, a już się stamtąd nie wydostaniecie.

- Ale dlaczego mieliby zabierać tam Miecz? – spytał Conval.
- Nie twierdzę, że tam go zabierają – odrzekł. – Powiedziałem jedynie, że idą tą drogą.

Mogą iść dokądkolwiek.

- Więc powinniśmy ruszyć za nimi o brzasku – powiedział Thor.
Staruszek potrząsnął głową.
- Wejść do Miasta Niewolników to oddać się w niewolę. Szczególnie z tak małą siłą

zbrojną, jak wasza. To samobójstwo.

background image

- Nie mamy wyboru – nalegał Thor. – Przybyliśmy, by odzyskać miecz. I musimy podążać

za nim, gdziekolwiek się znajduje.

Staruszek opuścił głowę i potrząsnął nią ze smutkiem.
- Wskażecie nam drogę? – spytał Thor. – Rankiem?
- Skazujecie się na śmierć – powiedział staruszek. – Mogę wam pokazać, jak dojść

gdziekolwiek.

Zadowolony, Thor oparł się na futrach – jednak gdy wyciągnął rękę, poczuł, że coś go

parzy. Odsunął ją szybko, krzycząc z bólu.

Odwrócił się i spojrzał myśląc, że ujrzy ogień, lecz nic nie zobaczył. Zastanawiał się, co

się stało, czym się oparzył.

- Mówiłem ci, żebyś zamknął okiennice, chłopcze! – krzyknął staruszek.
Chłopiec podbiegł do Thora i szybko zamknął drewniane okiennice za nim. Kiedy Thor się

mu przyglądał, zdał sobie sprawę z tego, że siedział przy otwartym oknie. Był
zdezorientowany, kiedy patrzył na swoją rękę, na której został niewielki ślad po oparzeniu.

- Co mnie oparzyło? – zapytał.
- Światło księżycowe – odrzekł chłopiec.
- Światło księżycowe? – zapytał Thor, w szoku.
- Jest silne w tych stronach. Nigdy nie wystawiajcie się na nie bezpośrednio. Parzy.
- Tylko pierwszy księżyc parzy – dodał staruszek. – Promienie osłabną za kilka godzin, gdy

pająki znikną. Pod promieniami drugiego można już chodzić.

Thor potarł ramię, kładąc się na plecy, i myślał o tym miejscu. Czuł, jakby znalazł się o

milion mil od domu. Jakąś częścią duszy czuł, że już nigdy tam nie wróci.

- Przynieś mięsiwo – polecił starzec. Chłopiec przemierzył chatkę i pojawił się z

półmiskiem pełnym mięsa.

Thor i pozostali – zwłaszcza Krohn – ożywili się, unieśli senne powieki i nachylili się.

Thor nie śmiał zapytać, z jakiego zwierzęcia pochodzi to mięso, i tak nie znał nazw żadnych
tutejszych zwierząt. Lecz pachniało wyśmienicie i kiedy chłopiec zbliżył się z półmiskiem,
Krohn oblizał się i zaskomlał. Chłopiec roześmiał się i podał pierwszy kawałek mięsa
Krohnowi, odrywając go i rzucając mu w powietrzu; roześmiał się jeszcze głośniej, kiedy
Krohn złapał go w locie. Krohn poruszał ogonem, niosąc go do kąta i przeżuwając.

Thor uśmiechał się, kiedy każdy brał po kawałku z tacy za pomocą kijków. Chłopiec i

starzec poszli w ich ślady i wszyscy odsunęli się, posilając się z zadowoleniem przy ogniu.
Thor ugryzł kawałek i był zaskoczony tym, ile smaku kryło się w tym mięsie – i jak twarde
było. Czuł, że wracają mu siły, gdy je przeżuwał.

Chłopiec przyniósł bukłak z winem i kielichy, rozdając i napełniając je. Thor napił się i

mocny trunek od razu uderzył mu do głowy.

Z pełnym brzuchem, po mocnym winie i przy ciepłym płomieniu, który go odprężał, Thor

czuł, że zaczyna morzyć go sen. Ale otrząsnął się z tego uczucia. Był przywódcą tej grupy i nie
mógł sobie jeszcze pozwolić na to, by zasnąć. Najpierw chciał się upewnić, że pozostali
posnęli.

W chatce zapanowała przyjemna cisza. Wkrótce w pomieszczeniu zaczęło się rozlegać

chrapanie starca; chłopiec zachichotał. Krohn wrócił do Thora, oparł głowę na jego kolanach,
zamknął oczy i też zasnął.

Thor i jego bracia nie spali, szeroko otwartymi oczyma wpatrywali się w płomień.

Widzieli dzisiaj zbyt wiele i wszystkich, mimo zmęczenia, ogarnął niepokój. Panowała

background image

ponura, niezmącona cisza, jak gdyby wiedzieli, że są na wyprawie, która prowadzi ich do
śmierci.

- Myślicie czasem o tym, jak inaczej wyglądało nasze życie, nim przystąpiliśmy do

Legionu? – spytał O’Connor.

- Jaki sens teraz to roztrząsać? – spytał Elden.
O’Connor wzruszył ramionami.
- Czasem myślę o tym, co było kiedyś – powiedział O’Connor. – Choć nie żałuję. Po

prostu o tym myślę. Jak inaczej ułożyłoby się życie. Czasem ogarnia mnie tęsknota za moją
wioską. Za rodziną. Najbardziej chyba brakuje mi siostry. Jest o dwa lata młodsza. Teraz,
kiedy tarcza opadła i Imperium najeżdża myślę o niej, jest tam sama. Nie wiem, czy
kiedykolwiek ją jeszcze ujrzę.

- Jeśli zdążymy na czas – powiedział Thor. – Ocalimy ją.
O’Connor zamyślił się, nieprzekonany.
- Chciałem zostać kowalem – powiedział Elden. – Mój ojciec, to on nakłonił mnie do

Legionu. Sam próbował, jako chłopiec, i mu się nie powiodło. Chciał, bym osiągnął to, co
jemu się nie udało. Cieszę się, że tak się to potoczyło. Moje życie byłoby pospolite, gdyby nie
to. Nie zobaczyłbym połowy tego, co widziałem.

- Panny czekały na nas w wiosce – powiedział Conval. – Obaj byliśmy po słowie,

mieliśmy się żenić. Podwójny ślub. Legion to zmienił. Obiecały, że poczekają na nas.

- Jednak wątpimy, że tak się stanie – powiedział Conven.
Thor zamyślił się i zdał sobie sprawę z tego, że nie tęsknił za nikim ani niczym ze swojej

wioski. Legion był jego życiem, całym jego życiem. W oczach pozostałych dostrzegał, że to
było również ich życie. Stali się kimś więcej niż przyjaciółmi – stali się prawdziwymi braćmi.
Byli wszystkim, co mieli.

- Nie mówię już z rodziną – powiedział Elden.
- Ja również – rzekł O’Connor.
- Teraz Legion to nasza rodzina – powiedział Reece.
Thor zdał sobie sprawę z tego, że to prawda.
Nagle rozległy się głośne uderzenia o dach, jakby grad spadał z nieba. Przybierały na sile i

Thor i pozostali zaniepokojeni spojrzeli na sufit, który brzmiał jakby zaczynał się uginać.
Staruszek i chłopiec obudzili się i również spojrzeli w górę.

- Deszcz – zauważył staruszek.
Dźwięk był przerażający, absorbujący, brzmiał tak, jak gdyby z nieba spadały małe

kamienie. Co gorsza, temu dźwiękowi towarzyszył przerażający, świszczący odgłos tysięcy
owadów. Brzmiało to tak, jak gdyby owady chciały się przegryźć przez dach i dostać do
środka. Thor spojrzał w górę i był wdzięczny za tę barierę, która oddzielała ich od zewnątrz,
bardzo wdzięczny, że ten mężczyzna nie kazał im spędzić nocy w dżungli.

Po jakimś czasie, który zdawał się trwać kilka godzin, dźwięk w końcu ustał, a syczenie

przycichło. Chłopiec skoczył na nogi, przeszedł przez chatę, otworzył drzwi i rozejrzał się.

- Teraz jest już bezpiecznie – rzekł.
Wszyscy skoczyli na równe nogi, pospieszyli do drzwi i wyjrzeli na zewnątrz.
W oddali Thor widział tysiące czarnych owadów spieszących w przeciwnym kierunku, w

stronę dżungli.

- Promienie księżyca też już nic nie zrobią – powiedział chłopiec. – Widzicie – to drugi

księżyc. Można poznać po fioletowym świetle.

background image

Thor wyszedł na zewnątrz, wciągając w płuca zimne nocne powietrze. Dżungla

przepełniona była miękkimi odgłosami nocy. Thor rozejrzał się w ciemności ze zdumieniem.

- Teraz jest bezpiecznie, ale nie zostawajcie tu długo – powiedział chłopiec.
Reece wyszedł i stanął obok Thora, a chłopiec pospieszył do środka i zamknął za sobą

drzwi chaty. Stali tam we dwóch, patrząc na niebo, na ogromny, fioletowy księżyc i
błyszczące, czerwone gwiazdy. To miejsce było jeszcze bardziej fantastyczne, niż Thor sobie
wyobrażał.

- Możemy jutro zginąć – powiedział Reece, patrząc w niebo.
- Wiem – odrzekł Thor. Myślał dokładnie o tym samym. Zdawało się, że nie mają żadnych

szans.

- Jeśli tak będzie, chcę, byś wiedział, że jesteś moim bratem – powiedział mu Reece. –

Moim prawdziwym bratem.

Reece spojrzał na niego znacząco. Thor wyciągnął do niego rękę i ścisnął jego

przedramię.

- A ty moim – odrzekł.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY


Hafold spieszyła przez komnatę królowej, przygotowując jej poranny posiłek, jak każdego

dnia podczas trzydziestu pięciu lat swojej służby u królowej. Hafold była skrupulatną kobietą i
trzymała się sztywno swojego planu dnia, przemierzając kamienną komnatę i przygotowując
zupę z płatków owsianych dla królowej.

Jednak tego dnia poruszała się dwa razy szybciej niż zawsze. Po raz pierwszy w czasie

swojej służby spóźniła się. Wierciła się i przewracała całą noc przez jakieś niejasne sny, które
nie mogły wróżyć nic dobrego, pierwsze koszmary, jakie kiedykolwiek się jej przyśniły.
Widziała Królewski Dwór stojący w ogniu, ludzi płonących żywcem, krzyczących dokoła niej.

Kiedy się przebudziła, pierwsze słońce stało już wysoko na niebie i Hafold, zakłopotana,

wyskoczyła z posłania. Czuła się potwornie na myśl, że kazała królowej czekać, że zjawi się
tak późno. Hafold zwykle przychodziła pierwsza, a za nią druga służąca królowej, która
przynosiła przedpołudniową herbatę. Teraz Hafold będzie musiała się wstydzić, że zjawi się
w tym samym czasie, co druga służąca. Hafold nie znosiła niekompetencji u innych; u siebie
nie mogła jej ścierpieć.

Hafold pochyliła głowę, skuliwszy się, przyspieszyła kroku i zacisnęła drżące dłonie na

tacy, żywiąc nadzieję, że królowa nie będzie na nią zła. Rzecz jasna, w tak katatonicznym
stanie, w jakim znajdowała się królowa, trudno było oczekiwać, że wyrazi cokolwiek, czy to
zadowolenie, czy też jego brak. Lecz Hafold była w stanie wyczuć najmniejsze ruchy
królowej. Po tylu latach królowa była dla niej zarazem jak matka, siostra i córka. Hafold była
wobec niej bardziej opiekuńcza niż wobec któregokolwiek mieszkańca Królewskiego Dworu
– niż wobec któregokolwiek członka swojej rodziny.

Hafold skręciła za róg, zastanawiając się, w jaki sposób może wynagrodzić królowej

swoje spóźnienie. Podniosła wzrok i dostrzegła ją w oddali. Królowa siedziała na krześle
przy oknie, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń, niezmiennie od tygodni. Przy niej
stała druga służąca, z filiżanką w dłoni, w sam czas; dziewczyna była młoda i nowa w
Królewskim Dworze. Ostrożnie wlewała napar do błyszczącej, złotej filiżanki.

Hafold nie chciała im przeszkodzić, podeszła więc cicho, stąpając bezszelestnie, jej

miękkie pantofle tłumiły odgłos kroków na kamiennej podłodze. Kiedy się zbliżyła i
przygotowywała, by się odezwać, nagle się zatrzymała. Coś było nie tak.

Hafold zobaczyła, jak służąca szybkim ruchem sięga do kamizeli, wyciąga małą sakiewkę,

wsypuje biały proszek do herbaty królowej i wsuwa ją z powrotem do kieszeni. Włożyła
filiżankę w bezwładną dłoń królowej i pomagała jej ją wypić, jak zawsze.

Serce Hafold przepełniło się trwogą; upuściła srebrną tacę, roztrzaskując delikatne

naczynia na podłodze i rzuciła się w kierunku królowej. Wyciągnęła rękę i odepchnęła
filiżankę od jej ust. W sama porę trąciła delikatną porcelanę, która rozbiła się w drobny mak
na posadzce.

Służąca podskoczyła, spoglądając na Hafold oczyma ogromnymi z przerażenia. Hafold

przyskoczyła do niej, chwytając mocno za koszulę, rozrywając jej kamizelę i wyciągając
sakiewkę z proszkiem. Powąchała, nabrała odrobinę na koniuszek palca i spróbowała.
Warknęła na dziewczynę, która zamarła z przerażenia.

- Niamrut – powiedziała Hafold z naciskiem. – Dlaczego dajesz to królowej? Wiesz, czym

się kończy podawanie komuś tego proszku?

background image

Dziewczyna patrzyła na nią tępo, cała się trzęsła.
Hafold wpadła w furię. To była toksyczna trucizna, powstała, by zabijać mózg powoli.

Dlaczego ta dziewka jej to podawała? Patrząc na nią, tak młodą i głupią, Hafold zrozumiała,
że stał za tym ktoś inny.

- Kto cię do tego namówił? – naciskała Hafold, chwytając ją mocniej. – Kto rozkazał ci

otruć naszą królową? Jak długo to trwa? GADAJŻE! – wrzasnęła, zamachując się i z całej siły
uderzając dziewczynę otwartą dłonią.

Dziewczyna krzyknęła, cała się trzęsąc i szlochając. W końcu wydusiła z siebie:
- Król! Król rozkazał mi to zrobić! Zagroził mi. To jego rozkazy. Wybaczcie!
Hafold zatrzęsła się z gniewu. Gareth. Syn królowej. Truje swoją matkę. Na myśl o tym

zrobiło jej się niedobrze.

- Od jak dawna? – spytała Hafold, zastanawiając się, czy stan królowej rzeczywiście miał

coś wspólnego z jej udarem.

Dziewczyna wybuchnęła płaczem.
- Od śmierci jej męża. Wybaczcie. Nie wiedziałam. Król mówił, że to jej pomoże.
- Głupia dziewczyno – wrzasnęła Hafold i odepchnęła ją na drugi koniec pomieszczenia.

Dziewczyna krzyknęła, zatoczyła się i uciekła z komnaty z płaczem.

Hafold uklękła przy swojej królowej i spojrzała na nią zupełnie inaczej niż dotychczas.

Dzięki wieloletniej pracy pielęgniarki Hafold wiedziała, jakie szkody był w stanie wyrządzić
niamrut – wiedziała też, jak usunąć jego objawy. Jego efekty nie były trwałe, jeśli zaradziło
się mu w porę.

Hafold przymknęła powieki królowej i ujrzała, że mają żółtawy odcień, co utwierdziło ją

w przekonaniu, że królowej podawano tę truciznę. Hafold była przekonana, że to dlatego
wpadła w ten katatoniczny stan. To nie żal po zmarłym mężu – a trucizna, którą podawał jej jej
własny syn.

Musiała to przyznać Garethowi: wybrał idealną chwilę na to, by ją otruć, by przed

światem wyglądało to tak, jakby matka marniała z żalu. Był nawet bardziej przebiegły, niż
myślała.

Hafold przeszła na drugą stronę komnaty, przetrząsnęła każdą szufladę w swojej szafce z

lekami. Wyciągnęła żółty płyn, którego szukała. Drżącymi rękami dodała kroplę do filiżanki
wody, po czym pospieszyła do królowej i przyłożyła ją do jej ust, zmuszając ją do picia.

Królowa piła i piła, kręcąc głową, próbując się odsunąć, ale Hafold dopilnowała, by

wypiła całość.

Królowa, opierając się, opróżniła filiżankę. W końcu pokręciła głową, podniosła dłoń i

odepchnęła rękę Hafold.

Hafold była zaskoczona i zachwycona. Królowa uniosła dłoń po raz pierwszy od tygodni.
- Cóż to za napój, do którego wypicia mnie zmuszasz? – spytała królowa.
Hafold podskoczyła z radości na dźwięk jej głosu, jej pierwszych słów, bo zdała sobie

sprawę, że wraca do siebie. Wyciągnęła ręce i objęła królową – po raz pierwszy w ciągu
trzydziestu pięciu lat służby.

Królowa, która odzyskiwała siły, oburzona, wstała i wydała z siebie stłumiony krzyk.
- Moja królowo, moja królowo! – zawołała Hafold. – Wróciłaś do mnie!
Królowa odsunęła Hafold, dumna jak niegdyś.
- Co też mówisz? – zapytała królowa. – Jak to wróciłam?
- Byłaś truta – wyjaśniła Hafold. – Gareth cię truł!

background image

W oczach królowej zajaśniał błysk świadomości i nagle zrozumiała.
- Zaprowadź mnie do niego – rozkazała królowa.

* * *

Królowa MacGil kroczyła dobrze jej znanymi korytarzami Królewskiego Dworu z Hafold

u boku, doszedłszy do siebie. Po raz pierwszy od niepamiętnych dni czuła się świadoma, w
pełni sił. Jednocześnie wrzał w niej gniew na syna i chciała się z nim skonfrontować.

Z każdym krokiem stawała się bardziej dawną sobą, tym jaśniej docierało do niej to, co

się stało, i jaką rolę w tym odegrał jej syn. Ta myśl wywoływała w niej mdłości i w głębi
duszy wciąż nie chciała w to uwierzyć. Cóż takiego zrobiła, że wychowała takiego potwora?

- Moja królowo, to nie najlepszy pomysł – odezwała się idąca u jej boku Hafold. –

Powinnyśmy opuścić do miejsce jak najszybciej, uciec, póki czas. Nie wiadomo, jak Gareth
zareaguje – może kazać cię zabić. Musimy uciec daleko stąd. Musimy wyruszyć do Silesii, do
Gwendolyn. Tam otoczą cię opieką.

- Najpierw pomówię z moim synem – odrzekła.
Nic nie byłoby w stanie powstrzymać królowej przed poznaniem prawdy, przed

usłyszeniem tych słów z ust samego Garetha. Królowa MacGil nigdy nie uciekała przed
konfrontacją i teraz także nie zamierzała tego robić – a już z pewnością nie przed własnym
synem.

Królowa otworzyła z hukiem drzwi gabinetu swojego zmarłego męża, oburzona, że jej syn

pomyślał, że może go zająć. Gwałtownie wciągnęła powietrze, stając na progu pomieszczenia,
przerażona widokiem miejsca, cennych książek i zwojów jej zmarłego męża, rozdartych i
rozrzuconych na podłodze. Pomieszczenie było rozniesione na strzępy, zniszczone.

Na drugim końcu gabinetu rozparty na fotelu siedział jej syn. Patrzył na nią z nieczułym

uśmiechem.

Gareth siedział w samym środku tego rozgardiaszu i wpatrywał się w nią czarnymi,

bezdusznymi oczyma. Wyczuwała w powietrzu lekką woń opium. Gareth nie golił się od wielu
dni, miał silnie podkrążone oczy, jego ubrania były brudne i wyglądał, jakby postradał zmysły.
Nie wyglądał ani na jotę jak syn, którego urodziła, jak chłopiec, którego wychowała.
Władanie królestwem postarzyło go o dwadzieścia lat. Ledwie go rozpoznała.

- Matko – powiedział beznamiętnie, wcale nie zaskoczony, że ją widzi. – W końcu

przyszłaś się ze mną zobaczyć.

Królowa zgromiła go spojrzeniem.
- Co zrobiłeś z gabinetem mego męża? – zapytała.
Gareth się roześmiał.
- Raczej nie będzie go już potrzebował – rzekł Gareth. – Ale uważam, że teraz wygląda

znacznie lepiej. Nie sądzisz?

Królowa gwałtownie ruszyła naprzód.
- Trułeś mnie? – spytała.
Gareth wpatrywał się w nią z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Znalazłyśmy dzisiaj proszek, panie, przy służącej – wtrąciła Hafold. – Powiedziała, że to

z twoich rozkazów.

- Czy to prawda? – spytała cicho królowa, żywiąc nadzieję, że tak nie jest.
Gareth pokręcił wolno głową.
- Matko, matko, matko – rzekł. – Dlaczegóż teraz nagle się mną interesujesz, po tych

background image

wszystkich latach? Kiedy byłem młody, całą miłością obdarzałaś Reece’a. Kendrick był
najlepszym z nas wszystkich, ale nie potrafiłaś go pokochać, bo był bastardem twojego męża.
Godfrey rozczarowywał cię w tych swoich karczmach. Luanda była już po części poza
Królewskim Dworem i nie stanowiła dla ciebie zagrożenia. A Gwendolyn – no cóż, była
dziewczyną, i czułaś się zbyt zagrożona, by potrafić ją pokochać.

Więc całą miłość otrzymywał Reece. Reszta została pominięta. Ja dla ciebie nie istniałem.

Dopiero po tym wszystkim w końcu zauważyłaś, że tu jestem.

W spojrzeniu królowej pojawiły się gromy; nie miała nastroju na sofizmaty Garetha.
- Czy to prawda? – powtórzyła.
Gareth zachichotał.
- Prawda ma wiele płaszczyzn, czyż nie? – rzekł. – Jakie by to miało znaczenie, gdybyś

została otruta? W twym życiu nastąpiły gwałtowne zmiany, zbliżałaś się do grobu. Królowa
bez króla. Nie przychodzi mi do głowy nic bardziej bezużytecznego.

Królowa MacGil czuła, jak się w niej gotuje. Było jej niedobrze.
- Jesteś nędzną karykaturą człowieka, a nie synem – syknęła. – Przynosisz mi hańbę.

Żałuję, żeś się narodził.

- Wiem, matko – powiedział ze spokojem. – Wiedziałem to od dnia, w którym się

narodziłem. Jednakże teraz już nic nie możesz na to poradzić. Bo w końcu jestem poza twoim
zasięgiem, poza zasięgiem ojca. A teraz, rozkazuję ci – powiedział głośno, wstając, a twarz
poczerwieniała mu z gniewu. – Teraz ty jesteś moją poddaną. Wystarczy, bym skinął palcem, a
mój służący cię zabije. Jesteś na mojej łasce.

- Zatem zrób to – odparowała bez strachu, równie zdeterminowana. – Nie bądź tym

tchórzliwym chłopcem, którym zawsze byłeś. Bądź mężczyzną, jak twój ojciec i rozkaż zabić
mnie na twoich oczach. Lepiej – dobądź miecza i zrób to własnymi rękoma.

Gareth usiadł, trzęsąc się.
- Nie potrafisz tego zrobić, nieprawdaż? – zapytała. – Nie. Zamiast tego każesz tej małej

służącej zabijać mnie powoli. Jesteś tchórzem. Zawsze nim byłeś. Hańbisz pamięć swego
ojca.

Nagle Gareth sięgnął do pasa, wyciągnął sztylet, uniósł go wysoko i z przeraźliwym

krzykiem rzucił się na matkę. Kiedy znalazł się blisko niej, zniżył ostrze, kierując je ku jej
twarzy.

Lecz królowa MacGil była córką jednego króla i żoną drugiego. Całe życie obracała się

wśród przemocy, była szkolona przez królewskie straże od czasu, gdy nauczyła się chodzić.
Kiedy Gareth się na nią rzucił, ze spokojem chwyciła kamienne popiersie swojego męża,
poczekała, aż Gareth się zbliży, odsunęła się i zamachnęła na niego.

Wymierzyła idealnie – uniknęła jego ostrza i uderzyła popiersiem w głowę. Gareth zwalił

się na drewniany stół, zatoczywszy się, i gwałtownie zatrzymał na ścianie.

Gareth leżał na ziemi i z trudem łapał oddech. Zamrugał kilka razy. Z jego głowy ciekła

krew. Oszołomiony, próbował usiąść i wytarł krew z tyłu gardła. Przynajmniej z jego twarzy
zniknął uśmiech.

- Skończyłam z tobą – powiedziała królowa chłodno. – Od dziś nie jesteś już moim synem.

Chcę, byś zdawał sobie z tego sprawę. Nie jesteś nawet obcym. Jesteś dla mnie niczym.
Opuszczę to miejsce i nie wrócę, póki będziesz sprawował tu rządy. Jestem pewna, że to ty
odebrałeś mi mojego męża. I za to zgnijesz w piekle. Nie myśl, że za to nie zapłacisz.
Powiedziano mi, że tarcza opadła. Wkrótce ludzie Imperium zaleją to miejsce i spalą je do cna

background image

– a ty spłoniesz razem z nim.

Nagle Gareth się roześmiał, plując krwią.
- Jest to wątpliwe, matko – rzekł. – Wielu ludzi próbowało mnie zabić. Jednak nie

powiodło im się. Dziś rano mój nadworny degustator padł martwy na moich oczach – kolejna
nieudana intryga, która miała pozbawić mnie życia. A wczoraj dowiedziałem się, że ktoś z
mego bliskiego otoczenia zjawi się jutro o brzasku, by mnie zabić. Nie mam żadnych
sprzymierzeńców, lecz mam szpiegów. I diabła po swojej stronie. Widzisz, matko, nikomu
nigdy nie udało się mnie zabić. I nikomu się to nigdy nie uda. Zawsze jestem o krok przed
nimi, matko. Tego nigdy nie rozumiałaś. Zawsze jestem o krok przed innymi.

Gareth roześmiał się, trzęsąc się, lecz królowa MacGil miała go dosyć.
Odwróciła się i wypadła z pomieszczenia, trzasnąwszy drzwiami. Hafold podążała za nią.

Królowa słyszała śmiech swojego syna, który rozszedł się echem, i wiedziała, że po raz
ostatni postawiła stopę w Królewskim Dworze.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY


Gwendolyn skakała po letniej łące pełnej kwiatów, odurzającej barwami, ze swoim ojcem

– młodym, pełnym życia i zdrowym – u boku. Była mała, miała może z dziesięć lat, i ojciec
podrzucał ją w górę i huśtał, gdy przemierzali łąkę skacząc. Śmiała się bez opamiętania,
zachwycona, że może z nim być. On też się śmiał, a jego śmiech był niezwykle beztroski,
głęboki, pocieszający. Czuła się bezpieczna, pewna swego miejsca w świecie, jak gdyby nic
nie mogło się nigdy zmienić.

Łąka była zalana słońcem, najbardziej rozświetlona, jaką Gwen kiedykolwiek widziała, i

kiedy na niego patrzyła, wyglądał na młodszego i szczęśliwszego, niż kiedykolwiek go
widziała.

- Jestem z ciebie taki dumny, moje dziecko – powiedział do niej.
Z szerokim uśmiechem schylił się i podniósł ją, chwytając ją pod ręce. Uniósł ją wysoko

w górę, tak jak zawsze, kiedy była dzieckiem. Roześmiała się, rozradowana.

Lecz kiedy postawił ją i jej stopy dotknęły ziemi, spojrzała w dół i zrozumiała, że

wszystko się zmieniło. Wcześniej ziemia pokryta była kwiatami – na ich miejsce pojawiła się
czarna gleba; wcześniej niebo było czyste, błękitne – teraz ciemne, zachmurzone; wcześniej
były tam kwiaty, teraz zastąpiły je pola cierniowe.

A najgorsze było to, że nie było przy niej jej ojca, była sama.
Gwendolyn usłyszała piskliwy krzyk, jakby dziecka; odwróciła się i w oddali, na szczycie

niewielkiego wzniesienia spostrzegła kołyskę, umieszczoną w krzewie cierniowym. Krzyki
stały się głośniejsze. Gwen ostrożnie podeszła do kołyski. Jakimś cudem wiedziała, że to jej
syn.

Chłopiec.
Podeszła do kołyski, pochyliła się i zajrzała do środka – urzekło ją piękno tego dziecka.

Biło od niego światło i nie mogła się nadziwić, jak bardzo jest do niej podobne.

Wyciągnęła ręce w dół, by podnieść dziecko, lecz nagle kołyska zaczęła się poruszać.

Silny nurt wody zaczął płynąć obok niej, porywając kołyskę w dół krętej górskiej ścieżki.

Gwen pobiegła za nią, lecz na nic się to nie zdało. Kołyska płynęła zbyt szybko, a rzeka

wkrótce zmieniła się w przepastne morze.

Gwen stanęła na skalistym brzegu, patrząc na kotłującą się burzę.
- NIE! – krzyknęła, wyciągając ręce do dziecka, wchodząc do wody.
Jednak na nic się to nie zdało. Dziecko było już daleko na morzu, unoszone prądem,

łkające w kołysce. Gwendolyn nigdy nie czuła się tak bezsilna. Chciała, by ocean zabrał także
ją.

Gwen zauważyła, że powierzchnia wody zaczyna się burzyć i chwilę później z wody z

wrzaskiem wyłoniła się ogromna bestia.

Smok.
Smok wyłaniał się coraz wyżej. Nigdy nie widziała większego stwora. Wyrastał przed nią

jak ściana, przesłaniając niebo. Odrzucił łeb w tył i zaryczał. Był to najbardziej przerażający
dźwięk, jaki słyszała.

Nagle za nim wezbrała ogromna fala, wysoka na pięćdziesiąt stóp, i zmierzała wprost na

nią.

Chciała się odwrócić i uciekać, lecz było już za późno.

background image

Fala zmierzała w jej kierunku, niosąc ze sobą smoka, by ją pochłonąć i zabić.
Gwendolyn przebudziła się i usiadła na posłaniu, którego nie rozpoznawała, w

pomieszczeniu, którego nie znała, oddychając ciężko i rozglądając się, próbując przypomnieć
sobie, gdzie jest. Promienie wschodzącego pierwszego słońca wdzierały się przez okno.
Gwen skoczyła na nogi, przeszła przez komnatę, ubrała się szybko i ochlapała twarz zimną
wodą z małej kamiennej misy po drugiej stronie pomieszczenia. Przesunęła mokrymi dłońmi
po twarzy i przeczesała palcami włosy. Potrząsnęła głową, próbując otrząsnąć się z okropnych
wizji, starając się powrócić do jawy. Rzeczywistość była wystarczająco mroczna – nie
potrzebowała koszmarów, które by ją pogorszyły.

Sen zdawał się zbyt prawdziwy. Jej ojciec, dziecko, ocean, smok, mrok ogarniający świat.

Nie mogła się opędzić od myśli, że to zapowiedź jakichś okropności.

Gwendolyn stanęła przy dużym, otwartym oknie i spojrzała w dół na lśniącą w słońcu

Silesię; ludzie kręcili się już na zewnątrz, o tak wczesnej porze, przygotowując swoje dobra
na dzień handlowy. Kiedy przyglądała się mieszkańcom, dostrzegła też jakiś ruch – ujrzała, że
zbierają się przy bramach miasta. Podążyła za ich spojrzeniem i spostrzegła niewielki obłok
kurzu na horyzoncie, zmierzający niespiesznie ku Silesii i zdała sobie sprawę, że był to
jeździec, zmierzający w tę stronę. Dwóch jeźdźców. A za nimi grupa może ze stu mieszczan.

Gwen poczuła ulgę, kiedy zrozumiała, że to nie armia Andronicusa, lecz zastanawiała się,

kto to może być. Rozległ się stłumiony dźwięk rogu i Gwen zobaczyła, że strażnik wstaje i raz
za razem dmie.

Kiedy Gwen przyglądała się jeźdźcowi, którego powoli zaczynała widzieć coraz

wyraźniej, rozpoznała jego zbroję, jego wierzchowca.

Ktoś zastukał cicho do drzwi jej komnaty i Gwen odwróciwszy się i przeszedłszy przez

pokój otworzyła drzwi. Stał za nimi służący i kłaniał się na jej widok.

- Moja królowo, wybacz, że cię nachodzę – rzekł. – Ale nasi ludzie dostrzegli dwóch

jeźdźców zbliżających się do naszych bram, ze świtą ludzi. Mamy zamknąć bramy?

Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie – rzekła. – To nie jest zwyczajny jeździec.
Jej serce napełniło się radością, kiedy przygotowywała się do wyjścia z zamku.
- Zmierza do nas – powiedziała. – Mój brat.

* * *

Gwendolyn pokonywała po trzy stopnie naraz, podekscytowana, kiedy zbiegała w dół

krętych kamiennych schodów zamku, przez korytarze i wypadła na zewnątrz. Przemknęła jak
strzała przez dziedziniec, ku głównej bramie, gdzie zobaczyła nadjeżdżającego Kendricka, z
Atme u boku. Kamień spadł jej z serca. Czuła, jak gdyby była znowu w domu. Jej rodzina była
tak rozbita, tak patologiczna. Widok Kendricka przywrócił jej odrobinę normalności.

Była w tym pewna ironia: Kendrick był jej przyrodnim bratem, a czuła, że jest jej rodziną

bardziej niż pozostałe rodzeństwo. Wiedziała, że jako królowa będzie musiała podejmować
trudne decyzje, lecz nie wiedziała, jak mogłaby rozkazać zamknąć bramy, wiedząc, że
Kendrick jeszcze tu nie dotarł. Uchroniło ją to przed rozdzierającą serce decyzją.

Kiedy biegła ku bramom, Kendrick ją spostrzegł, zeskoczył z konia i podbiegł do niej,

chwytając ją w objęcia. Była niewymownie szczęśliwa, że znów go widzi. Gdzieś w głębi
duszy miała wrażenie, że skoro Kendrick wrócił, Thorowi również może się udać.

- Żyjesz – powiedziała nad jego ramieniem, a łza spłynęła jej po policzku. – Tak się

background image

cieszę, że żyjesz.

Przyciągnął ją do siebie, uśmiechając się szeroko; tak dobrze było zobaczyć innego

żywego członka jej rodziny, tutaj, w tym obcym mieście. Był też uderzająco podobny do jej
ojca i jego widok sprawił, że poczuła, jak gdyby jakaś niewielka część jej ojca do niej
wróciła.

- Żyję – powiedział. – Zawsze. Opowiedziano mi o twej wędrówce do tego miejsca, o

wydarzeniach, które miały miejsce. Jestem z ciebie niezwykle dumny, że poprowadziłaś tych
ludzi. Nie mogli obrać lepszego przywódcy.

Uśmiechnęła się, rumieniąc się z dumy. Takie słowa z ust Kendricka, który cieszył się

ogólnym szacunkiem, który był równie kompetentny, by być kolejnym królem, w rzeczy samej
były najwyższą pochwałą.

- Ci ludzie nie mnie powinni dziękować za to, że są bezpieczni – odrzekła z pokorą. –

Jestem pewna, że i tak znaleźliby sposób, by się zabezpieczyć.

Kendrick pokręcił głową.
- Potrzebowali przywódcy. Kogoś, kto ich poprowadzi. Ty wskazałaś im drogę. Wielu

ludzi przeżyje dzięki tobie.

- A ci ludzie, którzy podążają za tobą, dzięki tobie – powiedziała, wskazując ruchem

głowy nad jego ramieniem na setki mieszczan idących za Kendrickiem i Atme, którzy właśnie
dotarli do bram miasta i zaczęli się wlewać do środka.

Na twarzy Kendricka odmalował się niepokój.
- Obawiam się, że przynoszę złe wieści – powiedział. – Widzieliśmy armię Andronicusa.

Kierują się w naszą stronę.

Gwen otworzyła szerzej oczy, zaniepokojona.
- Jesteś pewien? – spytała.
- Nigdy nie byłem niczego bardziej pewien – rozległ się głos.
Gwen zobaczyła Atme, zbliżającego się do Kendricka, spoglądającego w tył ze

zmartwieniem. Wyciągnął rękę, ujął jej dłoń i ucałował końce palców.

- Pani – dodał. – Wypełniłem misję.
Gwen uśmiechnęła się.
- Przyprowadziłeś mego brata żywego – rzekła. – Nigdy ci tego nie zapomnę. Wiem, do

kogo zwrócić się następnym razem, gdy będę miała misję niecierpiącą zwłoki.

- Powierzyłaś mi najświętszą misję, w której w grę wchodziło życie twojej rodziny, i za to

będę dozgonnie wdzięczny – odparł Atme, skinąwszy głową.

Kątem oka Gwen spostrzegła jakieś poruszenie; odwróciła się i ujrzała Sroga, Broma i

Kolka, którzy zbliżali się w otoczeniu kilku członków Gwardii. Ich twarze rozjaśniły się na
widok Kendricka. Pospieszyli do niego i objęli go.

- Kendrick – powiedział Brom, ściskając jego przedramię. – Służysz Gwardii dobrze we

wszystkim, co robisz.

- Panie – odrzekł Kendrick.
- Przynosisz wielką chlubę pamięci swego ojca – powiedział Kolk.
Kendrick objął go.
- To zaszczyt mieć rycerza twego pokroju w Silesii – powiedział Srog, mocno ściskając

jego przedramię.

- To zaszczyt dla mnie tu być – odrzekł Kendrick. – Tak naprawdę jestem twym dłużnikiem

za to, że udzieliłeś schronienia mojej siostrze i połowie Królewskiego Dworu.

background image

- To ja mam u was dług – powiedział Srog. – Choć tyle mogliśmy zrobić, by oddać cześć

twojemu ojcu, który zawsze był dla nas dobry. Mógł nałożyć na nas znacznie wyższe podatki, a
jednak zdecydował się tego nie robić.

Kendrick skłonił lekko głowę w podziękowaniu, po czym zmarszczył czoło zaniepokojony.
- Obawiam się, że przynoszę straszne wieści – powiedział Kendrick, odchrząkując. –

Ludzie Andronicusa podążają za nami i nie są daleko.

- Widzieliśmy ich oddziały na własne oczy – dodał Atme.
Wśród mężczyzn rozległ się stłumiony krzyk. Gwen poczuła ucisk w żołądku.
- Jak daleko? – spytał Brom.
- Może dzień drogi. Może więcej. To ściana, która sieje spustoszenie i której nic nie

powstrzyma.

Pozostali wymienili ponure spojrzenia.
- Ocaliliśmy tych mieszczan – rzekł Kendrick, wskazując na ludzi, którzy napływali przez

bramy. – Lecz inne miasta nie będą miały tyle szczęścia. Nie ma czasu, by ocalić ich
wszystkich. Musimy zacząć się przygotowywać, jeśli mamy mieć szansę, by obronić to
miejsce.

- A mamy szansę? – spytała Gwen, bacznie mu się przyglądając.
Spojrzał na nią poważnie i w jego oczach ujrzała odpowiedź. Serce na chwilę przestało

jej bić.

- Musimy zrobić, co w naszej mocy – odpowiedział. – Wszystko w rękach losu.
- Mamy zatem mniej czasu, niż myśleliśmy – powiedział Kolk.
- Musimy natychmiast zacząć umacniać miasto – rzekł Srog.
- Teraz, kiedy jesteś tutaj, bezpieczny – dodał Brom. – Możemy zacząć zamykać

zewnętrzne bramy.

- Czekaliśmy na ciebie – wyjaśniła Gwen.
Kendrick spojrzał na nią i zauważyła, że poruszyło go to.
- W takim razie jestem wam dozgonnie wdzięczny – odrzekł.
- Zadmijcie w rogi – rozkazała Gwen, przejmując kontrolę nad sytuacją. – Nie mamy czasu

do stracenia – odwróciła się do Sroga. – Każ ludziom wznosić umocnienia.

Srog krzyknął do żołnierza, który znajdował się wysoko na murze, a ten odwrócił się i

krzyknął do kilku innych. Kilku chwyciło rogi i zadęło w nie, a dźwięk rozniósł się echem po
Silesii. Żołnierze zaczęli wyłaniać się z baraków i biec wzdłuż muru w kierunku zewnętrznych
fortyfikacji.

- Moja pani – powiedział Srog, odwracając się do Gwendolyn. – Widziałaś jedynie górną

część Silesii. Nasi ludzie na dole, w dolnej Silesii, którzy żyją wśród ścian Kanionu, oczekują
twej wizyty. W tych trudnych chwilach poznanie ciebie podniosłoby ich bardzo na duchu.
Mogę zasugerować, byśmy wszyscy wspólnie zeszli na teren dolnego miasta?

- Będę zaszczycona – rzekła Gwen.
Gwen odwróciła się i ruszyła wraz ze Srogiem w kierunku wejścia do dolnego miasta. W

drodze dołączali do nich inni mężczyźni i po chwili dużą i wciąż się zwiększającą grupą
przemierzali ulice Silesii. Żołnierze rozmawiali w podekscytowany, choć spokojny sposób.
Gwen minęła innych i szła obok Kendricka. Było to dla niej naturalne, iść u jego boku, tak jak
zawsze, od kiedy byli dziećmi w Królewski Dworze. Lecz Gwen męczyło coś, czym musiała
się z kimś podzielić.

- Czuję się winna, że zostałam obrana królową – powiedziała cicho, by inni nie słyszeli. –

background image

Owszem, tego chciał ojciec. Ale to ty jesteś jego pierworodnym. I jesteś mężczyzną. A teraz,
kiedy nie ma Ereca, dowodzisz Srebrną Gwardią. Wszyscy wojownicy cię szanują. Walczyłeś
ramię w ramię z każdym z nich. A ja? Cóż ja takiego zrobiłam? Czuję, że nie zrobiłam nic, by
na to zasłużyć. Jedyną moją zasługą jest to, że jestem córką naszego ojca. I to nawet nie
pierworodną.

Kendrick pokręcił głową.
- Nie dostrzegasz swych własnych cnót – powiedział.- Są znacznie większe, niż ci się

zdaje. Ojciec nie był pochopnym człowiekiem. Ani głupim. Wszystkie decyzje podejmował
mądrze. A wybór ciebie na królową był najmądrzejszą decyzją. To nie siła czy biegłość na
polu bitwy czynią z kogoś wielkiego władcę. Owszem, wielkiego wojownika, może i tak –
lecz nie wielkiego władcę. Nie chodzi o umiejętność władania mieczem, ani nawet o to, czy
inni cię podziwiają. Te przymioty mogłyby określać dobrego władcę – lecz nie wielkiego.

Wielki władca wykuty jest z mądrości. Wiedzy. Umiaru. Współczucia. Przenikliwości. I te

cechy ty właśnie posiadasz. To widział w tobie ojciec. Dlatego cię wybrał. I muszę przyznać
mu rację. Nie ujmuj swoim cnotom. I nie czuj się winna. Jestem zadowolony ze swojego
miejsca. Zasługujesz na to i nie śnię o niczym więcej, niż tylko ci służyć, bez względu na to,
czy jesteś mą siostrą, czy nie.

Gwen poczuła przypływ miłości do brata, jak zawsze. Zawsze wiedział dokładnie, co

powiedzieć, od kiedy byli małymi dziećmi.

- Doceniam twoją dobroć, bracie – powiedziała. – Lecz wciąż czuję, jakbyś został

pominięty. I nie zadowala mnie taki stan rzeczy. Jeśli mam rządzić, chcę, byś mi w tym
pomagał. Chcę, byś piastował ważną pozycję. Chciałabym mianować cię władcą naszych sił
zbrojnych. Chcę, żeby wszyscy – Gwardia, Legion, Ludzie Króla – odpowiadali przed tobą.
Nikomu nie ufam bardziej i nikt nie nadaje się lepiej, by stanąć na ich czele. Też jesteś
MacGilem, a twoja obecność we dworze natchnie mężczyzn.

- Nie jest to konieczne, siostro – powiedział cicho, z pokorą. – Miłuję cię tak samo bez

względu na wszystko.

- Wiem, że nie jest to konieczne – powiedziała. – Ale chcę to zrobić.
Nim zdążył się odezwać, odwróciła się do Sroga.
- Srog! – krzyknęła.
- Tak, pani – powiedział, spiesząc do niej, z Bromem i Kolkiem u boku.
- Mianuję mojego brata Kendricka nowym dowódcą sił zbrojnych – rzekła formalnym

tonem. – Proszę, by wszyscy generałowie wszystkich tu zebranych sił odpowiadali przed nim.
Oczywiście, poprowadzisz swoich ludzi, a Kolk i Brom swoich, lecz Kendrick obejmie
bezpośrednie dowództwo nad Srebrną Gwardią i wszyscy będziecie przed nim odpowiadać.
Zdaję sobie sprawę z tego, że mój brat jest znacznie młodszy niż wy. Lecz wiem również, że
tego chciałby mój ojciec i nie przychodzi mi na myśl nikt, kto bardziej by na to zasługiwał.

- Pani, to mądra decyzja – powiedział Srog. – Podziwiam cię za to, że dzielisz się władzą.

Chętnie będziemy odpowiadali przed Kendrickiem, który jest przecież naszym
najodważniejszym i najlepszym wojownikiem.

- My również – odrzekli entuzjastycznie Brom i Kolk.
- Zatem wszystko ustalone – powiedziała Gwen. – Kendricku, stoisz teraz na czele naszych

sił zbrojnych.

Kendrick spuścił wzrok.
- Jestem głęboko wdzięczny – rzekł. – Będę ci służył całym sercem.

background image

- Jak zawsze – powiedział Brom, podchodząc do niego i ściskając jego przedramię.
Szli krętymi, połyskującymi czerwienią, brukowanymi uliczkami, a promienie porannego

słońca ślizgały się po kamieniu. Dotarli do głębokiego i wąskiego przejścia, zwieńczonego
łukiem, wykutego w kamieniu, szerokiego jedynie na tyle, że mieściły się tam dwie osoby
naraz. Na drugim jego krańcu, może pięćdziesiąt jardów dalej, przeświecało światło Kanionu.
Kilku żołnierzy trzymało wartę, stając na baczność, kiedy zatrzymali się przed wejściem.

- Wejście do dolnej Silesii, pani – rzekł Srog.
Gwen weszła wraz z innymi w ciemność tunelu. Jedynym światłem było przyświecające na

końcu światło Kanionu. Odgłos ich kroków i szepty odbijały się echem od ścian tunelu.
Przedziwnie było tak iść przez ten długi tunel; Gwen czuła, jakby przekraczała portal do
innego świata.

- Na dole i na górze żyje ten sam lud – wyjaśnił Srog. – Choć pod pewnymi względami

dolna i górna Silesia zdają się być dwoma różnymi miastami. Ci z góry rzadko schodzą na dół,
a ci z dołu, żyjący wśród ścian Kanionu, lubią tu zostawać. Ci, którzy mają lęk wysokości, nie
czują się dobrze na dole; żartem nazywają mieszkańców dolnej Silesii „kozicami górskimi”.
Jednak ci, którzy oddychają powietrzem Kanionu, są zadowoleni z tego, gdzie są i nie
odczuwają potrzeby, by wychodzić na „płaskie ziemie”, jak je określają.

Gwen uśmiechnęła się.
- Poza tym – ciągnął. – Jesteśmy jednym ludem. Niech cię to nie zmyli, pani: jeśli

Andronicus zaatakuje, wszyscy będziemy bronić miasta jak jeden mąż. A jeśli górne miasto
zostanie zdobyte, będziemy mogli schronić się w dolnym. W tym kryje się potęga Silesii.
Dlatego nie podbito jej przez tysiąc lat.

Dotarli do końca korytarza i Gwen stanęła na niewielkim podeście. Zimny podmuch wiatru

uderzył ją w twarz i spojrzała w dół, na stromy spadek. Zakręciło jej się w głowie. Poczuła
się, jak gdyby stanęła na skraju nieba, a przed nią nie znajdowało się nic poza rozległą
przestrzenią Kanionu. Czuła, jak gdyby znalazła się w samym Kanionie: jeszcze jeden krok i
poszybuje w dół, na spotkanie ze śmiercią.

Poniżej, wykuta w ścianach Kanionu, znajdowała się dolna Silesia. Widziała ją po raz

pierwszy. Również wybudowane ze starożytnego czerwonego kamienia, o zapierającej dech
architekturze, dolne miasto przepełnione było wieżami, balustradami i domostwami, które
wybudowano przy ścianie klifu i które wystawały na dobre pięćdziesiąt stóp w głąb Kanionu.
Poniżej panował rozgardiasz, tłum ludzi, bydło, bawiące się dzieci. Jego mieszkańcy
zachowywali się, jakby żyli w zwykłym mieście, a nie zwisali na skraju klifu, a pod nimi
znajdował się spadek, który niechybnie posłałby ich na śmierć, gdyby tylko powinęła im się
noga.

Gwendolyn cofnęła się, czując mdłości i zastanawiając się, jak ci ludzie mogą tu żyć.
- Nie martw się, pani, każdy reaguje w ten sposób za pierwszym razem – uśmiechnął się

Srog. – Trzeba się przyzwyczaić. Po jakimś czasie nie zważa się nawet na wysokość.

Srog poprowadził ich w dół wąskich, krętych schodów, wyrytych w klifie. Gwendolyn

trzymała się mocno poręczy, aż zbielały jej knykcie, kiedy schodzili po schodach. Starała się
nie patrzeć w dół. Nadszedł kolejny podmuch wiatru, tak silny, że straciła równowagę. Nie
miała lęku wysokości, ale to zejście było tak strome i tak blisko krawędzi, że się
przestraszyła. Nie pojmowała, jak ci ludzie to robili – a zwłaszcza, jak mogli pozwalać
swoim dzieciom tak beztrosko się tu bawić. Podejrzewała, że wszyscy byli na to znieczuleni.

Po minięciu kilku pięter stanęli na rozległym podeście, szerokim na pięćdziesiąt stóp, o

background image

wysokiej poręczy i Gwen w końcu się odprężyła. Na dole czekało na nich kilka dziesiątek
mieszkańców dolnej Silesii, by ich powitać, napływając z bocznych uliczek. Wyglądali, jak
gdyby wyłaniali się z klifów. Podobnie jak silesianie z górnej części miasta, byli ciepłymi i
przyjaznymi ludźmi o serdecznych uśmiechach. Wszyscy spoglądali na Gwen z uwielbieniem.
Bez wątpienia, podobnie jak ci na górze, widzieli w niej swoją królową.

Gwendolyn czuła się przytłoczona. Wszyscy ci ludzie, czekający, by im przewodziła – to

było nierealne uczucie. Po raz kolejny poczuła się niepewnie, zastanawiając się, czy sprosta
zadaniu i będzie dla nich przywódczynią, której potrzebują. Bycie córką króla postarzyło ją
szybciej niż innych, jednak wciąż miała dopiero szesnaście lat, ledwie sama uważała się za
dorosłą. Zadziwiało ją to, jak ci ludzie pokładali w niej wiarę. W głębi serca wiedziała, że to
przez wzgląd na pamięć jej ojca. Było widać, że go kochali. Za to ona kochała ich. Każdy, kto
kochał jej ojca, zdobył jej miłość i wdzięczność.

- Drodzy silesianie – zagrzmiał Brom. – Mam zaszczyt przedstawić naszą panią

Gwendolyn, córkę króla MacGila, nową królową Zachodniego Królestwa Kręgu.

Rozległy się krzyki i wiwaty. Tłum podszedł bliżej, i kilka kobiet ścisnęło jej przedramię,

niektóre przytulały ją, inne całowały jej dłoń. Inni przesuwali dłońmi po jej policzku, a dzieci
chwytały jej długie włosy. Unieśli trzy palce do prawej skroni i powoli je odsunęli, oddając
jej honor.

Gwen odchrząknęła.
- Jestem tu, by pomóc wam, jak tylko potrafię – rzekła, podnosząc głos, aby jej słów nie

zagłuszyło wycie wiatru. – Mam nadzieję, że bogowie dadzą mi siłę, by służyć wam dobrze.

- Pani, już nam dobrze służysz! – wykrzyknęła jakaś kobieta i w tłumie rozległy się

wiwaty.

Gwendolyn zmarszczyła brwi, zaniepokojona.
- Powinniście wiedzieć, co was czeka – ciągnęła. – Jak wiecie, Tarcza opadła. Może nie

wiecie jeszcze, że Andronicus i jego armia najechali Krąg. Wkrótce dotrą i tutaj. Znacznie
przewyższają nas liczebnie. Zrobimy, co w naszej mocy, by obronić Silesię. Lecz musicie
przygotować się na wojnę i na oblężenie.

- Pani, nasze wspaniałe miasto było atakowane wiele razy – krzyknął któryś z

mieszkańców. – Nie boimy się śmierci. Nawet z ręki Andronicusa. Jeśli polegniemy, to jako
wolni mężczyźni i wolne kobiety. Niczego więcej nie pragniemy.

Znów rozległy się wiwaty, po czym silesianie zaczęli się rozchodzić i wracać do

umacniania dolnego miasta, zakrywając okna deskami i zabezpieczając bramy.

- Pozwolisz, pani? – spytał Srog.
Ruszyli w dalszą drogę po dolnym mieście, która prowadziła ich przez serię zakręcających

uliczek i przejść oraz przez imponujące fortyfikacje wybudowane w tym zdumiewającym
mieście osadzonym na skraju Kanionu.

Srog przeprowadził ich przez kamienną bramę zwieńczoną łukiem na długi, kamienny

występ, wysunięty na dwadzieścia stóp w głąb Kanionu.

- Punkt Kanionu – rzekł Srog.
Podeszli na sam jego koniec, gdzie wiatr dął jeszcze mocniej. Jego zimne podmuchy

wyciskały Gwen łzy z oczu. Spojrzała w dół i zobaczyła, że jej stopy spowija przywiana przez
wiatr mgła. Podniosła wzrok i spojrzała przed siebie, na rozległą przestrzeń. Ogrom tego
miejsca ją przytłaczał.

- Pani, znajdujesz się w najbardziej na zachód wysuniętym punkcie Kręgu – rzekł Srog. –

background image

Używamy tego podestu jako punktu obserwacyjnego, kiedy mgły nie są zbyt silne. Roztacza się
stąd widok na całą dolną Silesię.

Srog odwrócił się i stanął przodem do ściany Kanionu, Gwen również się odwróciła.

Wciągnęła gwałtownie powietrze, zdumiona tym, jak imponująca jest dolna Silesia. Ujrzała
tysiące ludzi, zajmujących się swoimi sprawami, jedna historia obok drugiej, jak gdyby żaden
z nich nie wiedział, co dzieje się ponad lub pod nimi. Zrozumiała, dlaczego to miejsce
przetrwało tysiące lat. Było nie do zdobycia.

- Moja pani – powiedział Srog. – W imieniu moich ludzi, nim bitwa się rozpocznie,

chcielibyśmy poznać twoje zdanie na temat kapitulacji.

Gwen odwróciła się i spostrzegła, że twarze wszystkich mężczyzn chmurnieją.
- Myślę, że wszyscy zgodzimy się, że to bezprecedensowa sytuacja – powiedział Srog. –

Mamy kilka tysięcy dobrych wojowników, przygotowanych, by walczyć na śmierć i życie –
lecz staną przeciw milionowi mężczyzn. Nawet najlepsi wojownicy opadają kiedyś z sił. Być
może uda się nam ich wstrzymać. Lecz na jak długo?

- Może wystarczająco długo, by Thor i pozostali zdążyli wrócić z Mieczem – rzekła

Gwen.

Pozostali wymienili sceptyczne spojrzenia.
- Oczywiście, pani – powiedział Brom. – Wszyscy kochamy Thora jak syna. I wszyscy

pokładamy ogromną wiarę w jego męstwo. Lecz nawet z tak ogromnym szacunkiem, jakim go
darzymy, wszyscy wiemy, że szanse na ich powrót są nikłe. Jako praktyczni żołnierze, musimy
być przygotowani na każdą ewentualność.

- Pani, staniemy u twego boku, cokolwiek postanowisz – powiedział Srog. – Ale musimy

wiedzieć. Czy planujesz w którymkolwiek momencie poddać miasto Andronicusowi?

- To byłoby naiwne – wtrącił się Kendrick. – Wszyscy znamy reputację Andronicusa.

Zabija wszystkich. Poddanie się byłoby jednoznaczne z przyzwoleniem na rzeź. Albo, w
najlepszym przypadku, ze zgodą, by stać się jego niewolnikami. A on pozbawiony jest
skrupułów.

- Jednakże – powiedział Kolk. – Jeśli pozwolimy mu kontrolować to miasto i Zachodnie

Królestwo, może zawrze z nami układ. A jeśli nie złożymy broni, i tak możemy skończyć
martwi albo jako niewolnicy.

Kiedy Gwen przysłuchiwała się tym argumentom, czuła się przytłoczona wagą decyzji,

która ją czekała. Nie chciała podjąć błędnej. Choć zdawało się, że cokolwiek zrobi, zrobi źle.
W obu przypadkach mogli zginąć ludzie.

- Srog – powiedziała, odwracając się ku niemu. – Może to i dwór mego ojca, lecz Silesia

to twoje miasto. To twoi ludzie. Żyłeś z nimi i walczyłeś u ich boku całe swoje życie.
Najpierw chcę poznać twoją opinię. Co oni myślą. Co sądzą o poddaniu się?

Srog spojrzał w dół z powagą i potarł brodę.
- Silesianie to bardzo ciepli i przyjaźni ludzie. Lecz są zarazem niezwykle dumni. Nigdy

się nie poddaliśmy, ani razu w dziejach Kręgu. Oni nie wiedzą, co to znaczy kapitulacja.

Westchnął.
- Pójdą za tobą, pani, cokolwiek postanowisz. Lecz nie chcieliby, byś się poddawała ze

względu na nich. Cenią życie. Lecz wyżej cenią honor.

- Kendricku – powiedziała, odwracając się do niego. – A ty jak uważasz?
Kendrick ściągnął brwi, spoglądając w Kanion.
- To trudna decyzja – powiedział. – Z jednej strony, nieustraszoność to ceniona cnota. Z

background image

drugiej jednakże, nie należy być bezkompromisowym władcą, który skazuje podwładnych na
śmierć przez swą dumę. Miej w pamięci, co ci rzekłem: być władcą to co innego, niż być
wojownikiem.

- Co zrobiłby ojciec? – spytała Gwen.
Kendrick powoli pokręcił głową.
- Ojciec był upartym, dumnym człowiekiem. Był bardziej wojownikiem niż królem.

Decyzja, którą musisz podjąć, nie jest decyzją dla wojownika. To decyzja dla władcy. Teraz
liczy się to, co ty byś zrobiła.

Gwendolyn poczuła ciężar jego słów. Odwróciła się od innych, postąpiła naprzód kilka

kroków, na sam koniec podestu i utkwiła wzrok w głębi Kanionu.

Stała tam przez chwilę, zamyślona. Słowa Kendricka dźwięczały jej w głowie. Miał rację.

W pewnym momencie musiała przestać się martwić i zastanawiać, co myśleli inni, co
zrobiliby inni. Musiała przestać czuć, jak gdyby nie była wystarczająco kompetentna, by
podjąć decyzję. Wróciła myślami do wszystkich lat nauki w Domu Uczonych. Myślała o
wszystkich wojnach, o których czytała, wszystkich oblężeniach, z których ją odpytywano.
Myślała o historii MacGilów, o historii Kręgu. Przypomniała sobie wszystkie historie
kapitulacji, przeciągających się oblężeń. Przypomniała sobie, że czytała o kilku kapitulacjach,
które skończyły się dobrze, lecz pamiętała, że znacznie więcej zakończyło się źle. A żaden z
tych najeźdźców nie był tak bezwzględny, jak Andronicus.

Gwendolyn przypomniała sobie też o wszystkich królach, o których czytała, którzy z nich

odnieśli sukces, a którzy nie. Czuła, że bycie dobrym władcą nie zawsze oznaczało podjęcie
najlogiczniejszej decyzji, lecz czasem tej, w której ludzie odnajdą najwięcej męstwa i honoru.
Gwen zamknęła oczy, prosząc ojca, by pomógł jej dokonać właściwego wyboru.

Wtedy poczuła, że ogarniają ją nagła siła i jasność. Czuła, że nie jest sama: krążyła w niej

krew sześciu królów z klanu MacGil. Była MacGilem, jak pozostali. Fakt, że była kobietą,
niczego jej nie ujmował.

Odwróciła się i spojrzała na pozostałych. W jej oczach błyszczała dzika determinacja.
- Być może wszyscy tu zginiemy – powiedziała, a jej głos grzmiał pewnością. – Ale nie

poddamy się, nigdy. Nie jesteśmy ludźmi, którzy by się poddali. A to, kim jesteśmy, jest
ważniejsze od tego, w jaki sposób zginiemy.

Wszyscy patrzyli na nią, a w ich oczach odmalował się nowy szacunek, wręcz podziw.

Skinęli z powagą głowami i widziała, że się z nią zgadzają. W ich spojrzeniach dostrzegła
także, że w końcu udało im się odnaleźć ich prawdziwego przywódcę.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY


Thor i pozostali członkowie Legionu szli od wielu godzin wąską ścieżką wychodzącą z

dżungli, z Krohnem przy nodze. Droga, którą obrał chłopiec, wyprowadziła ich na pustynne
tereny. Thora wprawiła w osłupienie nagła zmiana krajobrazu – ściana dżungli ustąpiła
miejsca jałowej ziemi, a nad nimi widniało jedynie czyste niebo, na którym górowało palące
słońce. Wyruszyli w drogę nim pierwsze słońce wzeszło na nieboskłon, na prośbę dziadka
chłopca, który nie chciał, by spostrzegli ich żołnierze Imperium. Chłopiec był na tyle
uprzejmy, by towarzyszyć im całą drogę, mimo tego, że dziadek przestrzegał go przed tym.
Chłopiec nalegał jednak, że ich odprowadzi, skieruje w odpowiednią stronę.

W końcu po godzinach marszu dotarli na rozstajne drogi, które rozchodziły się w tym

miejscu w trzech kierunkach.

- Widzicie, dlatego musiałem iść z wami – powiedział chłopiec, kiedy stali na rozdrożu,

oddychając ciężko. – Droga rozwidla się po raz czwarty. Za każdym razem wszystko jest
bardziej pogmatwane. Nie chciałem, byście zabłądzili. Gdyby tak było, już byście nie żyli. Na
tych pustynnych przestrzeniach są potwory, jakich nawet nie jesteście w stanie sobie
wyobrazić.

Chłopiec westchnął.
- Ale teraz, kiedy dotarliśmy do ostatniego rozwidlenia, mogę zawrócić, a wy – wyruszyć

w dalszą drogę. Idźcie na prawo, a dotrzecie do Miasta Niewolników. Życzę wam
wszystkiego dobrego.

Wszyscy zbliżyli się do chłopca z wdzięcznością. Thor wyciągnął rękę i położył ją na jego

ramieniu.

- Jesteśmy ci niezwykle wdzięczni za dobroć, którą nam okazałeś – powiedział Thor. –

Wczoraj uratowałeś nam życie, choć byliśmy ci obcy, prowadząc nas do chatki swego
dziadka. A teraz, po raz kolejny, prowadząc nas ku właściwej drodze. Jak możemy ci się
odwdzięczyć za twą pomoc?

Chłopiec wzruszył ramionami z pokorą.
- Nie musicie mi się odwdzięczać – odrzekł. – Lubię mieć towarzystwo. Czasem jest tu

samotnie. Poza tym nienawidzę Imperium i chciałbym zobaczyć, jak ich pokonujecie i
uwalniacie nas od nich. Nienawidzę żyć w ukryciu. Chcę być wolny.

- Będziemy walczyć, by tak się stało, i nie tylko o to – rzekł Thor. – Lecz z pewnością jest

coś, co moglibyśmy dla ciebie zrobić? Cokolwiek?

Chłopiec wbił wzrok w ziemię.
- Cóż, może moglibyście coś zrobić – powiedział z wahaniem. – Zawsze marzyłem o tym,

by wstąpić do Legionu. Wiem, że jestem teraz za młody. I za mały. Ale jeśli przetrwacie to
wszystko, jeśli Krąg przetrwa, może jednego dnia odnajdę was i pozwolicie mi spróbować się
zaciągnąć. To wszystko, o co proszę. Wiem, że jestem mały, ale potrafię rzucać włócznią
lepiej niż ktokolwiek, kogo znam.

Thor uśmiechnął się do chłopca.
- Masz wielkie serce – rzekł. – Wcale nie tak dawno temu byłem nie większy niż ty – i

mimo tego wstąpiłem do Legionu. Nie widzę powodu, dla którego ty też byś nie mógł. Prawda,
bracia? – zapytał Thor, zwracając się do pozostałych.

Wszyscy entuzjastycznie pokiwali głowami.

background image

- Ma większe serce niż połowa Legionu – powiedział Reece.
- Upewnimy się, że będą traktować cię poważnie – powiedział O’Connor. – Przynajmniej

tyle możemy zrobić.

Chłopiec uśmiechnął się szeroko.
- Powiedz, chłopcze – rzekł Thor. – Jak ci na imię? Nie powiedziałeś nam.
Chłopiec podniósł wzrok i zmrużył oczy.
- Nie posiadam imienia – odpowiedział. – Tu, w Imperium, nie mamy zwyczaju nadawać

imion. Wszyscy jesteśmy niewolnikami Andronicusa. Karą za nadanie imienia jest śmierć.
Niektórzy z nas sami nadają sobie imiona. Sekretne imiona, które trzymamy dla siebie. Lecz
nie wolno nam nikomu ich wyjawiać.

- Możesz zdradzić nam swoje – powiedział Thor. – Przysięgamy utrzymać je w tajemnicy.
Chłopiec spojrzał na ich twarze, wahając się. Thor dostrzegł strach w jego oczach. W

końcu odchrząknął i powiedział:

- Ario.
Chłopiec szybko wyciągnął rękę, ścisnął przedramię Thora, po czym odwrócił się i ruszył

w podskokach po drodze w stronę dżungli.

- Pamiętajcie – krzyknął chłopiec. – Nie zbaczajcie ze ścieżki. Miasto pojawia się

znienacka. Uważajcie.

Po tych słowach chłopiec odwrócił się i puścił się biegiem, i wkrótce znikł na końcu

drogi.

Thor odwrócił się, spoglądając na pozostałych, i ruszyli w dalszą drogę ścieżką.
Mijały kolejne godziny, drugie słońce wzeszło i prażyło niemiłosiernie, kiedy posuwali się

w głąb nieużytku. Thor, pozostawiony monotonii swych myśli, zastanawiał się, jak to wszystko
się skończy. Widział przed sobą ślady tych, którzy skradli Miecz, odciśnięte głęboko w ziemi.
Chłopiec podążał ich tropem całą drogę i Thor zaczynał zyskiwać pewność, że są coraz bliżej.
Miał nadzieję, że dotrą do miasta na czas, złapią złodziei przed ich przybyciem, jakoś zdobędą
Miecz i wrócą do domu, niespostrzeżeni przez Imperium, nim będzie za późno.

Posuwali się dalej, a nogi Thora zaczynały trząść się ze zmęczenia. W końcu minęli zakręt,

za którym droga zaczynała opadać. W dole ujrzeli Miasto Niewolników. Siedziało tam,
rozciągając się hen daleko, po horyzont. Było to największe miasto, jakie Thor kiedykolwiek
widział, niskie i płaskie, ciągnące się przez mile; nie było nawet widać, gdzie się kończy.
Roztaczała się wokół niego ponura, przemysłowa atmosfera, tysiące budynków wznosiły się
jeden przy drugim.

Między nimi tysiące niewolników pracowały, ściśnięte na ulicach, tłocząc się jak mrówki.

Nawet stąd Thor dostrzegał, że są skuci razem łańcuchami i że są wśród nich tysiące
nadzorców, biczujących ich. Miasto rozświetlały jasne punkty światła; Thor dostrzegł małe
płomienie, które wystrzeliwały z ziemi na terenie całego miasta. Miasto Niewolników zlewało
się z piaskami pustyni i Thor ze zdumieniem zauważył, że nie było ogrodzone.

- Żadnych bram, żadnych murów – zauważył Thor.
- Widać nie boją się, że niewolnicy uciekną – rzekł Reece.
- A dokąd mieliby uciec, w tym zapomnianym przez boga miejscu? – spytał Elden.
- Nie potrzebują ich – powiedział Conval. – Są skuci razem łańcuchami. Nie mogliby

uciec, nawet gdyby próbowali.

- Nie wspominając już o żołnierzach – powiedział Conven. – Jest ich tyle, co

niewolników.

background image

- Poza tym nie potrzebują murów, by się obronić – powiedział O’Connor. – Wszak nikt nie

byłby na tyle głupi, by ich atakować. Są tu tysiące żołnierzy Imperium. A dokoła w promieniu
mil – pusto.

- Dlaczego złodzieje mieliby przynosić Miecz w takie miejsce? – spytał Elden.
Thor przyjrzał się uważnie ziemi i zobaczył, że ślady prowadzą w tym kierunku.
- To nie ma sensu – dodał Reece.
Thor wzruszył ramionami.
- Chłopiec powiedział, że mógł to być dla nich przystanek w drodze ku innemu miejscu.
Jak jeden mąż ruszyli drogą w kierunku miasta. Każdy z nich czujnie położył dłoń na

rękojeści swego miecza.

- Rychło nas spostrzegą – powiedział Reece. – Widzicie te kamienie? Powinniśmy się do

nich zbliżyć i trzymać się blisko, w cieniu. W przeciwnym razie nas zauważą.

- Ale chłopiec mówił, żeby nie zbaczać ze ścieżki – powiedział O’Connor.
Reece wzruszył ramionami.
- Nie odejdziemy daleko. Poza tym wolę podjąć ryzyko i zmierzyć się z tym, co nas tam

czeka, cokolwiek to jest, niż z Imperium.

Thor czuł, że wszyscy liczą, iż to on podejmie ostateczną decyzję. Obydwa punkty

widzenia były zasadne i niełatwo było mu zdecydować.

W końcu skinął głową.
- Ścieżka to pewna śmierć – powiedział Thor. – Skała nie. Idźmy w stronę skały.
Jak jeden mąż zeszli ze ścieżki, trzymając się blisko ogromnej nagiej skały, tak aby ich nie

zauważono. Powoli zbliżali się do miasta. Z odległości stu jardów słyszeli krzyki i jęki
niewolników, cierpiących pod silnymi rękami żołnierzy Imperium. Miasto wypełniały odgłosy
strzelających biczów i trzaskających płomieni, które wystrzeliwały w górę w różnych
punktach miasta.

Kiedy znaleźli się bliżej, Thor spostrzegł metalowe konstrukcje wbudowane w ziemię, z

których zwisały jakiegoś rodzaju niewielkie przyrządy; niewolnicy zakuci w grube, żelazne
kajdany naprowadzali je na ogromne otwory, uderzając raz za razem w ziemię. Wbijali się
głęboko w ziemię, a płomienie strzelały w górę i do konstrukcji.

- Co oni robią? – spytał Conval.
- Zdaje się, że coś wydobywają – powiedział Elden.
- Ale co takiego?
Pozostali wzruszyli ramionami, nie znajdując odpowiedzi.
Nie zdążyli postąpić kolejnego kroku, gdy nagle O’Connor wrzasnął głośno. Wszyscy

zatrzymali się i obejrzeli. Thor spojrzał w dół i zobaczył długą, kościstą rękę jakiegoś stwora,
która wyciągała się z piasku i chwyciła łydkę O’Connora. Zacisnęła na niej swoje szpony i
szarpała O’Connora, ciągnąc go w dół, w piasek.

Thor zareagował pierwszy. Wystąpił naprzód z mieczem i przeciął nadgarstek stwora.

Gdzieś spod powierzchni piasku dobiegło ich stłumione skrzeczenie i ręka stwora schowała
się pod ziemią. Jednak odcięta dłoń wciąż zaciskała się na łydce O’Connora, który dalej
krzyczał. Krohn, warcząc, skoczył naprzód i kąsał ją; ręka puściła, pognała po piasku i
również zniknęła pod jego powierzchnią.

Chłopcy wymienili zdumione spojrzenia.
Nie mieli jednak zbyt wiele czasu, by się nad tym zastanowić, bo nagle dokoła nich

dziesiątki rąk stwora zaczęły wyskakiwać nad powierzchnię piasku. Thor w końcu pojął,

background image

dlaczego chłopiec kazał im trzymać się ścieżki.

Thor odskoczył, kiedy jedna ręka wystrzeliła w górę, chcąc pochwycić go za nogę –

uskoczył i roztrzaskał ją butem. Lecz pojawiła się inna i drasnęła go w kostkę.

- Uciekajcie! – krzyknął Thor. – Z powrotem na ścieżkę!
Pobiegli jak jeden mąż, siekąc mieczami na wszystkie strony i lawirując między szponami.
Nogi Thora, nieustannie chwytane i drapane, paliły z bólu. Krohn warczał i skakał,

biegnąc i gryząc ręce, które wyłaniały się spod ziemi.

Pędzili ile sił w nogach, bardziej skacząc, niż biegnąc. W końcu wypadli na ścieżkę,

ledwie kilka kroków przed miastem.

Nie zatrzymywali się, próbując wtargnąć do miasta wystarczająco szybko, by ich nie

zauważono. Biegli za Thorem przez wąską uliczkę między dwoma budynkami, w której
zdawało się być tylko kilku żołnierzy Imperium, ale za to cała masa niewolników.

Niewolnicy zaprzestali pracy, odgłos ich dłut osłabł. Odwrócili się i spojrzeli na nich

zdumieni. Otworzyli szeroko oczy: najwyraźniej nigdy wcześniej nie widzieli wolnych ludzi
na ulicach tego miasta.

- Kim jesteście? – spytał jeden z nich.
Thor odwrócił się i zobaczył ogromnego mężczyznę o brudnej twarzy, opierającego się na

swoim kilofie i przyglądającego się im. Dokoła zebrały się dziesiątki innych niewolników.

- Przybyliśmy z Kręgu – powiedział Thor. – Wyruszyliśmy na wyprawę, by odzyskać coś,

co zostało nam skradzione. Szukamy grupy mężczyzn, którzy nieśli miecz. Powiedziano nam, że
przybyli do tego miasta. Widzieliście ich?

Ogromny niewolnik pokręcił głową.
- Popełniliście ogromny błąd, przychodząc tutaj – powiedział tubalnym głosem.
Otaczał ich coraz gęstszy tłum. Mężczyzna dodał:
– Nie wyjdziecie stąd żywi. Nikt nie wychodzi stąd żywy. Oddziały Imperium są wszędzie.

Ucieczka jest niemożliwa.

- Uwolnijcie nas! – wrzasnął inny niewolnik.
- Tak, uwolnijcie nas! – krzyknął jeszcze inny, rozpaczliwym ruchem unosząc kajdany. –

Albo powiadomimy straże o waszej obecności.

Thor dobył miecza, podobnie jak pozostali.
- Nie zrobicie tego – ostrzegł ich Reece.
- Uwolnimy was, jeśli powiecie nam, dokąd udali się mężczyźni z mieczem – powiedział

Thor.

- Nie boimy się was – powiedział ogromny niewolnik, występując naprzód, patrząc na

nich złowrogo. – Wiecie, co tu wydobywamy? Ogień!

- Ogień? – spytał Thor, zbity z pantałyku.
Niewolnik zamachnął się kilofem i raz po raz zaczął uderzać ziemię. Po kilku sekundach w

górę wystrzelił ogień i ogromna metalowa konstrukcja rozjarzyła się na pomarańczowo,
pochłaniając płomienie.

- To są kopalnie ognia – powiedział inny niewolnik, butnie występując naprzód. – Jedno z

najgorszych miejsc, w jakie można zostać zesłanym w Imperium. Wy i wasze miecze nie
możecie nam zrobić nic, czego już nam nie zrobiono. Zatem uwolnijcie nas teraz. To wasza
ostatnia szansa. Jeśli tego nie zrobicie, zawołamy straże!

Thor stał w milczeniu, wahając się.
- Nie rób tego – powiedział Elden.

background image

- Jeśli ich uwolnisz – powiedział Reece. – Powstanie zamieszanie, które nas zdradzi.
- Uwolnijcie nas! – krzyczeli niewolnicy coraz głośniej.
Thor i pozostali rozejrzeli się nerwowo dokoła i spostrzegli, że kilku strażników w oddali

odwraca głowy w ich stronę.

- STRAŻE! – zawołał jeden z niewolników.
- STRAŻE! – zawtórowali mu inni.
- Uciekajcie! – powiedział Thor, chcąc uniknąć starcia. – Tędy!
Ruszyli wzdłuż uliczki, posuwając się coraz głębiej w Miasto Niewolników. Mijali rzędy

niewolników, którzy przerywali pracę i przyglądali im się, kiedy przebiegali obok. Thor
obejrzał się za siebie i ścisnęło go w dołku na widok dziesiątek oddziałów Imperium, które
groźnie sunęły w ich kierunku.

Rozległ się dźwięk rogu i dołączyło do nich więcej oddziałów, napływając ze wszystkich

stron.

Żołnierze szybko ich otoczyli, szarżując z każdej strony. Nie mieli dokąd uciec.
- Tutaj! – usłyszeli głos.
Thor odwrócił się i ujrzał niewolnicę przykutą łańcuchem do pala, żywo gestykulującą w

ich kierunku. Miała długie, splątane czarne włosy, ładną twarz przybrudzoną pyłem i
rozpaczliwe, błyszczące czarne oczy. Uniosła ogromną metalową klapę w ziemi i gestami
przywoływała ich do siebie.

- Do środka, szybko! – krzyknęła. – Ukryję was!
Thor spojrzał na pozostałych, którzy patrzyli sceptycznie; lecz gdy się odwrócili i

zobaczyli zbliżające się groźnie straże zrozumieli, że tak naprawdę nie mieli zbyt wielkiego
wyboru. Thor nie chciał wdawać się w walkę z tysiącami żołnierzy Imperium, a już z
pewnością nie tutaj, na tej wąskiej przestrzeni, w miejscu, którego nie znał. Musiał jej zaufać.

Thor skinął głową i wszyscy odwrócili się i ruszyli w stronę otworu, rzucając się głowami

naprzód, włącznie z Krohnem. Thor dał nura w płytki otwór w ziemi, inni rzucili się na niego,
ściskając się do granic możliwości, a dziewczyna zamknęła nad nimi pokrywę. Zapanowała
ciemność.

Krohn wtulał się w Thora. Trudno było im oddychać. Serce Thora biło jak oszalałe,

zastanawiał się, czy dziewczyna ich podeszła, czy to wszystko było pułapką. Zachodził w
głowę, czy ukrycie się tutaj i zaufanie jej nie było głupotą.

Usłyszeli nad sobą jakiś stłumiony hałas i odgłos kroków dziewczyny, która stanęła na

metalowej pokrywie, a po chwili tupot butów dziesiątek żołnierzy przebiegających obok. Po
kilku sekundach nad ziemią zapanowała cisza i dziewczyna uniosła klapę.

Metalowa klapa otworzyła się powoli i do środka wlało się jaskrawe światło. Thor

zobaczył twarz dziewczyny, która szybkimi gestami nakazywała im, by wyszli. Wdrapali się
wszyscy na zewnątrz, a dziewczyna poprowadziła ich w cień muru, stając obok nich. Na jej
nadgarstkach brzęczały ciężkie, żelazne kajdany.

- Uwolnijcie mnie – powiedziała, patrząc na nich dziko, rozpaczliwie. – Rozetnijcie moje

kajdany!

Thor uważnie się jej przyjrzał; była wysoka, szeroka i koścista, niemal tak wysoka jak

Elden, o pospolitych rysach twarzy i wielkich, czarnych oczach. Była pokryta pyłem i otaczała
ją aura dzikości, szału oraz niezłomność, którą Thor rzadko widywał u dziewczyn. Było w niej
też coś podejrzanego, przebiegłego i Thor miał wrażenie, że niezupełnie mogą jej ufać.
Zdawało się, że wiele w życiu przeszła.

background image

- Niby dlaczego mielibyśmy cię uwolnić? – spytał Elden stanowczo, stając blisko

niewolnicy.

Zwróciła na niego wzrok i przyjrzała się mu bacznie, podczas gdy on przyglądał się jej.
- Wyprowadzę was stąd! – powiedziała. – Nikt nie zna tego miasta równie dobrze, co ja.

Jeśli ze mną nie pójdziecie, z pewnością was złapią i uwiężą. Ale ja znam wyjście. Nie mamy
wiele czasu. Chcecie mi zaufać?

Thor pokręcił głową.
- Doceniamy twoją propozycję, lecz nie przybyliśmy do tego miasta, by z niego uciekać –

rzekł. – Przybyliśmy, by znaleźć miecz i grupę mężczyzn, którzy go nieśli.

- Wiem, dokąd poszli – powiedziała.
Wszyscy spojrzeli na nią szeroko otwartymi oczyma.
- A niby skąd to wiesz? – spytał Conval.
- Bo to złodzieje – powiedziała. – Jak ja. Złodzieje zawsze wiedzą, jakimi drogami

chadzają inni złodzieje.

Chłopcy spojrzeli na nią, zaskoczeni jej bezpośredniością.
- Naprowadzę was na ich ślad – dodała. – Prowadzi za miasto. Nie ma ich tutaj.
Elden zmrużył oczy, patrząc na nią nieufnie.
- Może po prostu wyjaw nam, którędy iść i ruszymy w drogę – powiedział Elden.
Thor dostrzegł w wyrazie jego twarzy coś, czego nie widział nigdy wcześniej; było to coś

więcej niż tyko zwykła ciekawość. Wydawał się zainteresowany tą dziewczyną.

Pokręciła głową.
- Na to się nie zgodzę – powiedziała. – Albo idę z wami, albo nie idziecie wcale.
- Dlaczego chcesz iść z nami? – spytał.
- Ja również chcę opuścić to miejsce – rzekła. – I teraz mam po temu okazję.
- Ale jak możemy ci zaufać? Złodziejce? – wtrącił się Reece.
- Nie możecie – odrzekła. – Ale komuś musicie. A teraz uwolnijcie mnie! – zażądała,

zerkając na obie strony uliczki. Po jednej z nich właśnie przebiegł strażnik. – Albo z chęcią
popatrzę, jak tu giniecie!

Elden patrzył na nią długo i przenikliwie.
- Uwolnijmy ją – powiedział Elden.
- Mamy powierzyć nasze życie w ręce tej niewolnicy? – krzyknął O’Connor. – Tej

złodziejki? Może zaprowadzić nas w pułapkę.

- Może nie mieć pojęcia, gdzie jest Miecz – dodał Conval.
- Co innego nam pozostaje? – zapytał Reece.
Wszyscy spojrzeli na Thora.
Thor odchrząknął.
- Cóż – powiedział Thor. – Już raz ocaliła nam życie. Nie musiała tego robić. Musimy

odnaleźć Miecz, a ona twierdzi, że wie, gdzie go znajdziemy. To lepsze niż to, co mamy teraz,
czyli nic. Złodziejka czy nie, niewolnica czy nie, zawierzmy jej.

- Jeśli bezpiecznie nas stąd wyprowadzisz i naprowadzisz na ślad złodziei – powiedział

Thor. – Przysięgam cię chronić. Jeśli nas zdradzisz, przysięgam cię zabić.

- Nie potrzebuję waszej ochrony – prychnęła wyzywająco, drwiąco się uśmiechając. – A

teraz przestańcie gadać i rozetnijcie łańcuch!

Elden postąpił naprzód, uniósł miecz i opuścił go jednym, płynnym ruchem. Łańcuch

ustąpił z głośnym zgrzytem.

background image

- Za mną! – powiedziała. Nie marnując ani chwili, puściła się biegiem, lawirując

wąskimi uliczkami miasta.

Thor i reszta nie ociągali się; deptali jej po piętach na każdym zakręcie, zapuszczając się

coraz głębiej w Miasto Niewolników. Grupa niewolników skuta razem łańcuchami odwróciła
się, wyciągnęła ręce i krzyczała za nimi, kiedy przebiegali obok, próbując ich chwycić,
zatrzymać. Jednak biegli zbyt szybko.

Dziewczyna radziła sobie niewiarygodnie, była jak chodząca mapa. Znała każdy skrawek

miasta i tak gwałtownie skręcała przez wąskie przejścia, że Thorowi ledwo mieściło się to w
głowie. Cała szóstka trzymała się blisko, Krohn biegł przy nodze Thora. Lawirując próbowali
wydostać się z miasta, zmierzając prosto ku jego drugiemu końcowi. Było gorąco i biegnąc
wzniecali tumany kurzu, a ulice, wypełnione odgłosami biczów i zgrzytem maszyn zaczynały
wypełniać się czymś innym: głosami niewolników, którzy podnosili się, patrzyli w ich stronę i
krzyczeli za nimi.

Nagle jeden z nadzorców wyłonił się z tłumu z biczem i mocno smagnął dziewczynę po

plecach.

Krzyknęła z bólu i zatoczyła się, padając na twarz.
- Wracaj do pracy, niewolnico! – wrzasnął nadzorca.
Elden, poczerwieniały ze złości, nawet nie zwolnił. W biegu uniósł miecz i zamachnął się

na nadzorcę. Ten odwrócił się i kątem oka dostrzegł zbliżającego się Eldena. Otworzył oczy
szeroko ze strachu, lecz nie zdążył już zareagować.

Elden odciął jego głowę i biegł dalej, nawet nie zwalniając. Wyciągnął rękę, schwycił

dziewczynę pod ramię i pociągnął ją do góry, pomagając jej stanąć na nogi. Biegli dalej przed
siebie.

Thor odwrócił się i zobaczył, że kolejne dziesiątki żołnierzy dołączają do pogoni. Spojrzał

przed siebie, ujrzał obrzeża miasta i rozległą, otwartą przestrzeń, puste pole. Wystawią się na
atak, kiedy się tam znajdą – zwłaszcza biorąc pod uwagę tę ogromną grupę żołnierzy, którzy
deptali im po piętach.

Thor dogonił dziewczynę, próbując złapać oddech.
- Prowadzisz nas za miasto, na otwartą przestrzeń! – krzyknął Thor. – Będziemy narażeni

na atak! Jak ich zgubimy na pustych polach?

- Te pola nie są puste – powiedziała, z trudem łapiąc powietrze. – Zaufaj mi.
Biegli jak jeden mąż i wypadli na otwarte pola; Thor nie rozumiał, co miała na myśli, ale

wiedział, że nie mają wyboru: musieli jej zaufać.

Wypadli za nią na otwartą przestrzeń. Thor zastanawiał się, jakiego asa ma w rękawie, gdy

niespodziewanie tuż obok niego ogromny płomień buchnął w górę z ziemi, przypalając mu
rękaw. Thor odskoczył, ledwie unikając ognia i biegł dalej.

- Co to było? – wrzasnął.
- Pola ognia! – odkrzyknęła. – Spójrz za siebie. Widzisz żołnierzy Imperium?
Thor odwrócił się i zobaczył, że dziesiątki żołnierzy Imperium zatrzymały się na obrzeżach

miasta, wahając się, niepewni, czy powinni ruszyć za nimi.

- Nie są na tyle szaleni, by biec tu za nami! – krzyknęła.
Nim zdążyła dokończyć zdanie, kolejny ogromny płomień wystrzelił w górę obok

O’Connora, który krzyknął, kiedy ogień oparzył jego ramię. Przygasił płomień szybko drugą
ręką.

- Gdzie ty nas wyprowadziłaś? – krzyknął do niej.

background image

- To nasza jedyna szansa na wolność! – odkrzyknęła. – I tędy szli złodzieje!
Thor spojrzał za siebie i zobaczył, że garść wojowników odłącza się od grupy i rusza za

nimi. Zobaczył, jak jeden z nich wbiega w ogromną kulę ognia i z krzykiem pada martwy na
ziemię.

Im dalej się posuwali, tym częściej płomienie strzelały w górę; Thor biegł zygzakiem,

modląc się, by udało im się pokonać to płomienne pole minowe. Wokół niego jego bracia
postępowali podobnie, Krohn również, skomląc i warcząc, i kłapiąc na ogniste kule.

Jeden z płomieni oparzył go w nogę. Zaskomlał i podskoczył, lecz nie zatrzymał się.
- Kiedy to się kończy? – krzyknął Thor do dziewczyny.
Thor usłyszał krzyk i patrzył, jak kolejnego żołnierza Imperium zajmuje ogień i ten z

krzykiem kona.

- Tam! – krzyknęła dziewczyna, wskazując palcem. – Widzisz, tam w oddali?
Thor spojrzał i dostrzegł niewyraźny zarys rwącej rzeki przed nimi.
- To nasza droga ucieczki! – krzyknęła. – Jeśli tam dotrzemy!
- Droga ucieczki? – spytał Thor niedowierzająco.
Ten plan był bardziej szalony, niż przypuszczał: wody rzeki były spienione, rwące. Rzeka

zdała mu się równie niebezpieczna, co ogniste pole minowe.

Nie mieli jednak wyboru. Dziewczyna przyspieszyła, i pozostali również zwiększyli

tempo. Thor modlił się z całych sił, by żadna ognista kula nie stanęła mu na drodze, nim dotrze
do wody. Starał się biec tak szybko i zwinnie, jak tylko potrafił.

Twarz Thora była czarna od sadzy. Zbliżyli się do rzeki, byli już niecałe dziesięć stóp od

niej. Dźwięk jej rozbryzgującej się wody ogłuszał – i wtedy nagle w górę wystrzeliła przed
nim kula ognia. Nie zdążył zwolnić.

Thor zakrył twarz rękoma, i całe jego ciało znalazło się w ogniu. Krzyknął, gdy zaczęły

trawić go płomienie. Biegł ile sił w nogach i skoczył, płonąc, w rwący nurt rzeki.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY


Pan Kultin kroczył pewnym krokiem przez kamienne korytarze Królewskiego Dworu. Za

nim podążały dziesiątki jego żołnierzy. Nie mógł się doczekać, by zdradzić Garetha,
podrzynając mu gardło i samemu zasiąść na tronie.

Kultin czekał cierpliwie nazbyt długo, znosząc Garetha tylko dlatego, że płaca była dobra,

Tarcza podniesiona i przez chwilę zdawało się, że Gareth będzie rządził po wsze czasy. Lecz
gdy Andronicus przekroczył Krąg, Kultin wiedział, że dni Garetha są policzone i że nadszedł
właściwy czas. Początkowo Kultin zamierzał jedynie opuścić Garetha; lecz później, gdy
zobaczył, jak słabym i żałosnym jest królem, Gareth wzbudził w nim odrazę. Sam byłby
lepszym królem i właśnie tego potrzebował teraz Królewski Dwór. Nie Garetha, nie jego
siostry, nie kolejnego MacGila – a właśnie jego, pana Kultina, prawdziwego mężczyzny,
najemnika, który będzie w stanie przejąć tron siłą. Przez wieki właśnie tak rodzili się władcy i
Kultin czuł, że czas ożywić stare zwyczaje. Wszak kto bardziej zasługuje na bycie królem niż
ten, który objął tron nie z mocy prawa, lecz siłą?

Kultin przyspieszył kroku, nie mogąc się doczekać wyraz twarzy Garetha, gdy wparuje do

komnaty tej małej gnidy i przeciwstawi się jego rozkazom, gdy zrzuci go z tronu i natychmiast
zabije. Być może pozwoli Garethowi błagać przez chwilę. Ale nie zważając na to, co powie,
ostatecznie i tak zrobi to, czego chcieli wszyscy w Królewskim Dworze: zabije króla.

Kultin wziął głęboki oddech, rozkoszując się już władzą, którą zdobędzie. Będzie królem.

On. Królem. A później odmieni Królewski Dwór. Zgromadzi wszystkich żołnierzy, którzy będą
zachwyceni, mając za przywódcę prawdziwego wojownika, zagrodzi bramy Królewskiego
Dworu i ustawi linię prawdziwej obrony przed Andronicusem. Wyprze go z Kręgu, po czym to
on, Kultin, zostanie najwyższym władcą Kręgu.

Kultin otworzył z hukiem wysokie, łukowate drzwi prowadzące do prywatnej komnaty

Garetha, spodziewając się, że ujrzy go siedzącego na tronie, jak zawsze. Był ożywiony, nie
mógł się doczekać, by zobaczyć jego pełne zaskoczenia i przerażenia spojrzenie.

Jednak gdy wszedł do komnaty, od razu zauważył, że coś jest nie tak. To niemożliwe.

Komnata była pusta.

Niemożliwe. Kultin zamknął wszystkie wyjścia, by Gareth nie uciekł. Nie mógł tak po

prostu wyparować. Nie rozumiał też, skąd Gareth wiedział, że nadchodzi.

Kultin przetrząsnął całą komnatę i wtedy to spostrzegł: kominek. Pośrodku paleniska

znajdowała się klapa – otwarta.

Kultin odchylił się w tył, cały czerwony na twarzy. Gareth uciekł. Znalazł tylne wyjście z

zamku. Przewidział, że nadejdzie. Przechytrzył go.

Poirytowany Kultin krzyknął, wiedząc, że Gareth jest już daleko stąd, że już go nie

dosięgnie. Odwracając się w stronę okna, poczuł, że jego marzenia legły w gruzach.

Jednak kiedy spoglądał przez otwarte okno, spostrzegł coś, co zmartwiło go dalece

bardziej. Spojrzał po raz drugi, nie dowierzając za pierwszym razem własnym oczom.
Przyjrzał się jednak uważniej i serce mu zamarło, gdy zobaczył, że to prawda. Po raz pierwszy
w życiu poczuł strach. Prawdziwy strach.

W dole rozległ się głośny krzyk i armia Andronicusa wpadła nagle przez bramy

Królewskiego Dworu, zarzynając każdego w zasięgu wzroku. Tysiące żołnierzy wlewały się
do miasta, jak gdyby ustąpiła zapora na rzece i miasto zalała bezkresna fala zniszczenia.

background image

Za nimi, na linii horyzontu kłębił się milion mężczyzn, pokrywających ziemię jak mrówki.
Nim Kultin zdążył pojąć, co się dzieje, nim zdążył się odwrócić, by wydać rozkazy swym

ludziom czy dobyć miecza, jeden z żołnierzy nagle spojrzał w górę, wycelował w okno i
cisnął włócznią.

Broń przecięła powietrze i zatopiła się w gardle Kultina, wchodząc jedną stroną i

wychodząc drugą.

Kultin stał z szeroko otwartymi oczyma, trzymając się za gardło i brocząc krwią, która

przeciekała mu przez dłonie. Nagle przewrócił się i wypadł przez okno.

Spadał, obracając się kilka razy w powietrzu, a w ostatnich chwilach swego życia

zastanawiał się, jakim sposobem Garethowi udało się uciec.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


Erec popędził przez bramy Savarii z Alistair trzymającą się go kurczowo na grzbiecie

Warkfina. Książę, Brandt i kilku innych rycerzy mknęło u jego boku. Nie zatrzymali się ani
razu, odkąd te stwory pojawiły się na polu bitwy i kiedy Erec obejrzał się za siebie, zobaczył,
że wciąż deptały im po piętach, pieszo pokonując drogę niemal równie szybko, co oni pędząc
na swych wierzchowcach.

- ZADĄĆ W ROGI! – krzyknął książę. – ZAMKNĄĆ BRAMY!
Jak tylko znaleźli się wewnątrz murów, opadły za nimi żelazne kolce, uderzając w ziemię z

przenikliwym hukiem.

W mieście wybuchła panika, jeden róg rozbrzmiewał za drugim, a mieszkańcy biegali po

ulicach miasta, spiesząc do swych domów, ryglując drzwi i okiennice. Zewsząd zaczęli
napływać żołnierze, ustawiając się na swoich pozycjach wzdłuż murów, przy balustradach, za
głównymi bramami miasta. Książę wykrzykiwał na wszystkie strony rozkazy swoim
żołnierzom.

Erec przemierzył z Alistair dziedziniec, kierując się do pałacu księcia i zatrzymał się tylko

na chwilę, by pomóc jej zsiąść z konia. Spojrzał na nią w dół z powagą, trzymając w swojej
dłoni jej dłoń.

- Ocaliłaś mi życie – powiedział. – Teraz ja ocalę twoje. Błagam cię: zostań za wrotami

zamku, póki ten konflikt nie dobiegnie końca. Jeśli nie zwyciężymy, służący księcia pokażą ci
sekretny tunel, którym będziesz mogła uciec. Proszę, posłuchaj mnie. Te stwory to dzikusy.

Z tymi słowami Erec odwrócił się, ponaglił konia kopniakiem i pogalopował przez plac.

Dołączył do Brandta, który zamierzał pomóc siłom księcia przy bramach miasta.

Dziesiątki żołnierzy siedziały w szeregach na koniach, w gotowości, zwróceni w stronę

żelaznych kolców i starożytnych, zamkniętych dębowych bram. Erec spojrzał w górę i
zobaczył setki żołnierzy zajmujących miejsca za balustradami dokoła miasta. Lecz setka tych
stworów przypuszczała teraz szarżę na miasto i wiedział, że nie będzie łatwo odeprzeć ten
atak.

- Sądzisz, że te bramy długo wytrzymają? – spytał Brandt.
Erec wzruszył ramionami, przyglądając się starożytnemu drewnu. Gdyby to był zwykły

przeciwnik, człowiek, mógłby z łatwością dać odpowiedź. Jednak w przypadku tych stworów
nic nie było przesądzone.

- Te bramy przetrwały próbę czasu – rzekł z dumą książę.
Nim zdążył dokończyć zdanie, ze zdumieniem usłyszeli dudnienie, jakby szarżujące słonie,

a potem trzask pękającego drewna: Erec nie wierzył w to, co widział; ogromne dębowe bramy
ustępowały – grube na pięć stóp, wysokie na trzydzieści – zostały wyrwane z zawiasów. Teraz
między nimi a stworami została jedynie żelazna brama zakończona kolcami.

Stworzenia uniosły drewniane wrota, jak gdyby te były zabawkami i cisnęły nimi o ziemię.

I przeniosły wzrok na żelazne kraty.

Setki z nich podeszły do metalu, przysuwając do niego swoje wykrzywione w ohydnych

grymasach twarze, wciskając szpony przez kraty, które powoli zaczynały się wyginać.

- Cóż takiego mówiłeś? – spytał Brandt księcia, który poczerwieniał na twarzy i stał z

ustami otwartymi ze zdumienia.

- ŁUCZNICY! – krzyknął książę.

background image

Erec nie czekał na rozkaz. Zdążył już wypuścić trzy strzały, nim książę krzyknął. Trafił trzy

stworzenia prosto w głowy, kiedy te chwytały za kraty. Wszystkie padły.

Dokoła Ereca wszyscy, dziesiątki ludzi księcia, oddawali strzały. Pierwszy rząd stworów

padł, lecz szybko zastąpiły je kolejne dziesiątki. Wyglądało na to, że cała armia tych stworzeń
przywędrowała z drugiej strony Kanionu, jak gdyby przez te wszystkie lata czekały jedynie, by
siać zniszczenie w Kręgu, gdy tylko Tarcza opadnie.

Metalowa brama wyginała się coraz mocniej i Erec pojął, że ich strzały nie powstrzymają

stworów zbyt długo.

- SMOŁA! – krzyknął książę.
Wysoko za balustradami dziesiątki żołnierzy powoli przewróciły kotły z gorącą smołą.

Gdy wylewali ją wzdłuż murów miasta, krzyki oblewanych palącym płynem stworzeń nasiliły
się. Dziesiątki z nich zginęły od razu. Ciała stworów piętrzyły się przed wejściem.

Erec widział jednak za nimi kolejne setki, wciąż napierające. Wiedział, że to tylko kwestia

czasu, nim brama ustąpi, nim skończą im się strzały i smoła. Wiedział, że potrzebują innej
strategii i to szybko, nim stwory rozniosą bramę na strzępy.

- Czy jest jakieś tylne wyjście z miasta? – spytał Erec.
Książę spojrzał na niego, zbity z pantałyku.
- Jeśli uda mi się zakraść od tyłu i je zaskoczyć – powiedział Erec. – Stworzę drugi front i

odciągnę ich uwagę od bram. To jedyne wyjście. Musimy podzielić ich armię. Jeśli wszystkie
będą atakować bramę naraz, wkrótce ją rozniosą.

Książę pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Odważny z ciebie wojownik – rzekł. – Miń plac i obierz trzecią bramę na prawo. Tuż za

nią znajdziesz małe, łukowate drzwiczki bez uchwytu, skryte przy kamieniu. To te. Niech
bogowie mają cię w swojej opiece.

Erec odwrócił się i pogalopował przez miasto, podążając za wskazówkami księcia.

Usłyszał, że ktoś podąża za nim, a gdy się odwrócił, zobaczył Brandta, który doganiał go z
uśmiechem na twarzy.

- Sądziłeś, że pozwolę, by ominęła mnie cała zabawa? – zapytał Brandt.
Erec szykował się, by w pojedynkę stawić czoła armii, ale uradowała go myśl, że będzie

miał u boku swojego starego przyjaciela.

Zanurkowali pod kamiennym łukiem i podążyli za wskazówkami księcia, aż natrafili na

ukryte drzwi. Skryte za kamienną fasadą drzwi trudno było dostrzec; kiedy zsiedli z koni, Erec
odchylił się i kopnął je kilka razy, aż w końcu ustąpiły. Ponownie wskoczył na konia i schylił
się, kiedy przejeżdżał pod łukiem. Brandt podążył za nim i zamknął za nimi starannie drzwi.

Przejechali przez długi tunel i wyłonili się za murami miasta; zaczekali, aż znajdą się w

bezpiecznej odległości, po czym objechali miasto szerokim kołem, by zasadzić się na stwory
od tyłu.

Zatoczyli w końcu koło i zbliżyli się do stojących na tyle stworzeń. Przypuścili na nie

szarżę, zbliżając się, gdy te były skupione przy bramie. Żelazo się wyginało – Erec i Brandt
zjawili się w samą porę.

Erec uniósł swój miecz i wydał z siebie dziki okrzyk bitewny, chcąc odwrócić ich uwagę

od bramy. Brandt przyłączył się do niego.

Podziałało. Połowa armii stworzeń odwróciła się i przypuściła atak na nich. Kowenie

były ohydnymi istotami, tak wysokimi, że równały się z nimi wzrostem, gdy siedzieli na
końskich grzbietach, o mięśniach naprężonych pod błyszczącą, żółtą skórą. Ich palce zwężały

background image

się w długie, żółte szpony, i każdy stwór miał dwie głowy i ręce długie na osiem stóp. Nie
nosiły broni: nie potrzebowały jej.

Kowenie ryknęły, a ich wrzaski były jeszcze głośniejsze niż Ereca.
Lecz Erec się nie bał. Całe życie szkolił się dla chwil takich, jak ta; wiedział, że stał po

stronie prawdy i męstwa. Nigdy jeszcze nie czuł się bardziej żywy niż teraz.

Erec uniósł wysoko miecz i kiedy pierwsza bestia przyskoczyła do niego, wyciągając

szpony, by wydłubać mu oczy, ten zrobił unik, zamachnął się mocno i przeciął tors stworzenia
wpół.

Erec szarżował dalej, zanurzając ostrze miecza w sercu kolejnego stwora. Drugą ręką

uniósł długi kiścień zakończony kolcami, zakręcił nim nad głową i zdjął trzy głowy naraz.

Erec poczuł piekący ból w boku, gdy jeden ze stworów rzucił się na niego, powalając go z

konia na ziemię. Stwór podniósł wysoko ręce, przygotowując się, by opuścić swoje szpony na
twarz Ereca – a wtedy Warkfin zarżał, wsparł się na przednich nogach i kopnął stwora w
klatkę, miażdżąc mu żebra i posyłając go martwego w powietrze.

Erec przeturlał się na bok i pięść kolejnego stworzenia śmignęła obok niego, omijając go o

włos; przyskoczył i stanął na nogi, chwycił swój miecz i uderzył, zabijając stwora.

Te stwory były jednak zbyt szybkie i było ich zbyt wiele. Erec poczuł, że coś kopnęło go

mocno z tyłu i poleciał na ziemię głową naprzód.

Erec odwrócił się i zobaczył, jak stwór wyciąga szpony i gotuje się, by opuścić je i

zatopić w jego gardle. Nie zdążył już zareagować. Przygotował się na śmierć.

Kiedy tak leżał, oczekując śmiertelnego ciosu, pierś stwora przeszyła włócznia. Nagle

pojawił się Brandt, dźgając bestię w powietrzu nim ta zdołała wyrządzić krzywdę Erecowi.

Erec skoczył na nogi, jak zawsze wdzięczny przyjacielowi; spostrzegł stwora

przymierzającego się do skoku na Brandta. Erec chwycił swój kiścień, zakręcił nim i uderzył
kolczastą kulą w głowę stwora, nim ten zdołał powalić Brandta.

Kolejne stworzenie skoczyło i zrzuciło Brandta z konia, który spadł na ziemię obok Ereca.

Erec obrócił się i dźgnął stwora w szyję.

Brandt i Erec stanęli plecami do siebie, z mieczami w dłoniach, parując silne ciosy bestii,

które ich otoczyły. Grupa bestii gęstniała z chwili na chwilę. Stwory miały nad nimi znaczącą
przewagę liczebną. Erec czuł, że jego ręce zaczynają się męczyć. Jakieś stworzenie
przyskoczyło od tyłu i wyrwało mu kiścień z rąk.

Nim zdążył się odwrócić, inny stwór kopnął go w plecy, między łopatki, wytrącając miecz

z dłoni. Trzecie stworzenie kopnęło go mocno w tył kolan, posyłając na ziemię.

Erec leżał na ziemi, i gdy podniósł wzrok, ujrzał, jak jeden ze stworów kopie jego

przyjaciela Brandta w klatkę i ten również upada, nieprzytomny, obok niego.

Spojrzał w górę i zobaczył, że jest otoczony. Leżąc tam, sam, bezbronny, mógł tylko

bezradnie się przyglądać, jak wszystkie stwory zgodnie przygotowywały się, by go
wykończyć.

Erec wiedział, że w końcu nadeszła chwila jego śmierci.

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY


Selese chodziła tam i z powrotem po swojej chatce, machinalnie przebierając palcami w

ziołach, wyglądając przez okno na swoją wioseczkę. W jej głowie kołatała się tylko jedna
myśl: Reece. Odkąd opuścił jej wioskę, nie była w stanie myśleć o niczym innym. Jego imię
rozbrzmiewało jej w głowie niczym mantra. Reece.

Reece.
Syn króla. Ten, którego odtrąciła. Ten, którego ocaliła. Jakże głupia była, odnosząc się do

niego z takim dystansem, odsyłając go ot tak, po prostu.

Nie dlatego, że był synem króla.
Ale dlatego, że – wbrew temu, co mu powiedziała – ona również go kochała.
Zaskoczona jego zalotami, swoimi uczuciami do niego, Selese odegrała niezłe

przedstawienie, zachowała się, jak gdyby myślała, że zwariował – że postępuje irracjonalnie
– tak szybko wyznając jej miłość. Lecz w głębi serca odwzajemniała jego uczucia – być może
kochała go nawet bardziej niż on ją. W jego osobowości, jego pasji i szczerości było coś, co
przyciągało ją jak magnes. Nie była w stanie tego ubrać w słowa. Była zbyt przestraszona, by
to przyznać. Przestraszona, że uzna ją za szaloną.

Była tak głupia, tak niedojrzała, wzbraniała się niepotrzebnie. Nie miała odwagi, by być

tak szczerą, jak on. Bo też się bała. Bała się, że to prawda – i bała się, że zniknie równie
szybko, jak się pojawiło.

Teraz, kiedy go tu nie było, dni mijały, a Selese dręczyło uporczywe uczucie w sercu, które

wisiało nad nią jak chmura burzowa i które było prawdziwe, była tego pewna. Wiedziała o
tym, bo bolał ją brzuch, kłuło w piersi, bo nie potrafiła przestać o nim myśleć, widzieć jego
twarzy, słyszeć jego głosu w każdej chwili dnia i nocy, gdy nie spała. Wiedziała, że jej miłość
do niego jest bardziej prawdziwa niż wszystko, co kiedykolwiek czuła.

Selese nie zmrużyła oka od dwóch nocy, zadręczając się myślami, jak mogłaby postąpić

inaczej. I wszystko naprawić.

Stała tam, patrząc przez okno, przebierając palcami w ziołach, decydując, które z nich

zabierze, a które zostawi. Obok niej leżał worek jej spakowanych rzeczy. Była gotowa opuścić
to miejsce i nigdy nie wracać. Była zdecydowana odnaleźć Reece’a i rozpocząć z nim życie.

Bez względu na to, przez co musiałaby przejść, odnajdzie go. Ofiaruje mu drugą szansę – i

sama o nią poprosi. Może – może – modliła się, zgodzi się. Nie dlatego, że chciała opuścić
swoją wioskę; kochała swoją wioskę. Nie dlatego, że był synem króla; nie przeszkadzałoby
jej nawet gdyby był nędzarzem. Lecz przez to coś w jego oczach, w jego głosie, przez tę więź
między nimi. Przez to, jak bardzo ją kochał. Przez to, w jaki sposób do niej mówił.

Kiedy tak stała, przyglądając się promieniom wschodzącego słońca, przygotowywała się

psychicznie do pożegnania się z tym miejscem. Zamknęła oczy i pomodliła się do każdego
boga, jakiego znała, o to, by go odnalazła i by jej nie odesłał. Z zamkniętymi oczyma starała
się utrwalić wygląd swej chatki, układ mikstur, rozmieszczenie ziół. Żywiła nadzieję, że
jednego dnia będzie mogła zamieszkać z Reece’em w miejscu takim jak to.

Wtedy usłyszała ten odgłos. Był to niezwykły dźwięk, którego nie słyszała od lat, i na

początku myślała, że jej wyobraźnia płata jej figle. Wsłuchała się jednak uważniej i wiedziała,
że to nie jej wyobraźnia. Był to odgłos owadów, uciekających po spieczonej pustynnej ziemi.

Tysiące owadów; miliony. Był to dźwięk szału. Poczuła jego drżenie.

background image

Owady nie uciekały w popłochu, chyba że coś było bardzo nie w porządku. Bardzo,

bardzo nie w porządku. Odwróciła się i wypadła ze swojej chatki, stanęła na zewnątrz i
spojrzała na pustynię. Rzeczywiście, dostrzegła je: rząd owadów, biegnących, jak gdyby
uciekały przed jakąś katastrofą.

Albo przed armią.
Selese, z sercem łomoczącym w piersi, odwróciła się powoli, obawiając się tego, co

zobaczy. Spojrzała w przeciwnym kierunku, w stronę, z której owady uciekały i odebrało jej
mowę: linia horyzontu poczerniała od ludzi. Wyglądało to tak, jakby cała planeta maszerowała
w kierunku jej wioski; wielka siła zniszczenia. Owady były mądre – wiedziały, kiedy czas
uciekać.

Jej wioska, wciąż pogrążona we śnie, leżała na ich drodze. A Selese była jedyną, która nie

spała. Puściła się biegiem przez plac, pokonała kilka stopni i zabiła w dzwon, raz za razem,
szarpiąc szorstki sznur z całych sił. Miasto powoli budziło się, ludzie wychodzili z domów,
zaspani, patrząc na nią, jakby zwariowała.

Wskazała palcem horyzont.
- Armia! – krzyknęła.
Mieszkańcy w końcu odwrócili się i spojrzeli, a po przerażeniu malującym się na ich

twarzach było widać, że też wiedzieli, co zbliża się w ich kierunku. Rozległy się okrzyki
przerażenia i coraz więcej ludzi wychodziło z domów. Panika rozlała się po wiosce i wszyscy
zaczęli uciekać.

Serce Selese zamarło, kiedy zobaczyła, że armia przyspiesza i rusza biegiem w ich

kierunku. Jej pierwszym odruchem było odwrócenie się i ucieczka razem z innymi. Najpierw
jednak zmusiła się, by zajrzeć do każdego domostwa i upewnić się, że wszyscy się obudzili i
wiedzą, co się dzieje. Obudziła kilka rodzin, pomogła dzieciom zebrać ich rzeczy i ocaliła
więcej żyć, niż była w stanie zliczyć.

W końcu, gdy wszyscy wiedzieli już, że armia się zbliża, sama przygotowała się do

ucieczki. Ruszyła w stronę swojej chaty, by zabrać swój worek, ale dotarło do niej, że nie
było na to czasu. Jeśli chciała przeżyć, musiała zostawić swoje rzeczy tutaj.

Selese odwróciła się i wybiegła przez bramy wioski, dołączając do wypływających

mieszkańców.

Ruszyli

przez

puste

piaszczyste

tereny,

pod

promieniami

ciemnopomarańczowego słońca, zmierzając gdzieś na północ. Gdzieś w kierunku Silesii.

I gdzieś, modliła się, w kierunku Reece’a.

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY


Godfrey siedział zgarbiony nad stołem w podłej karczmie gdzieś w zapomnianym krańcu

Silesii. Obok niego siedzieli Akorth i Fulton. Godfrey pociągnął haust piwa i podziwiał moc
trunku w tym mieście. Opróżnił swój czwarty kufel spienionego czerwonego napitku, który od
razu uderzył mu do głowy. Przytłaczały go kolory tego miejsca: wszystko było tu czerwone, od
czerwonego stroju barmana, po stoły i krzesła – nawet jego piwo. Zaczynało mu się kręcić w
głowie. Albo od tego, albo od piwa.

Lecz nie to zaprzątało myśli Godfreya: kiedy oparł głowę na kontuarze obok swoich

ziomków, próbował zapomnieć o swych smutkach, o nieuchronnej wojnie. A przede wszystkim
o tym, że nienawidził siebie. Wiedział, że powinien być u boku siostry i brata i wspierać ich
razem z innymi, starając się jak najlepiej bronić miasto. Jednak nie mógł się na to zdobyć.
Zawsze taki był, od najmłodszych lat: kiedy na drodze pojawiały się trudności, nie był w
stanie stawić im czoła. Miast tego krył się w tawernie i topił tam swoje smutki.

W Godfreyu nie krążyło po prostu tyle siły, co w innych, choć starał się, jak umiał. Kiedy

coś zaczynało go przytłaczać, zamiast odważnie podjąć wyzwanie, jak Kendrick, Reece albo
Gwendolyn, obezwładniała go panika i nie był w stanie działać; zamiast stawiać czoła swoim
problemom unikał ich w nadziei, że same znikną. Wiele razy, po kilku kolejkach mocnego
trunku, był w stanie przekonać siebie, że wszystko będzie w porządku, że nie musi kłopotać się
zmartwieniami świata – że może pozostawić je innym.

Jednak tym razem Godfrey wyczuwał, że jest inaczej, tym razem wiedział, że wszystko nie

będzie w porządku. Był tu, w tym obcym mieście, tej obcej karczmie i wszystko miało się
zmienić na zawsze. Jego dawne ulubione miejsca, Królewski Dwór, dobrze znane stare
uliczki, stara okolica, stare karczmy – wszystko, co znał, zostanie zmiecione z powierzchni
ziemi. Wkrótce nic już nie będzie takie samo; wkrótce śmierć przyjdzie i po nich, tutaj.

Tarcza opadła. Nadal to do niego nie docierało. To zawsze napawało wszystkich

największym strachem, od kiedy był dzieckiem, a teraz stało się prawdą. Godfrey wiedział, że
szczególnie w takiej chwili nie powinien pić, że powinien się wyprostować, być mężczyzną,
pospieszyć do siostry, brata i reszty i stawić czoła niebezpieczeństwu nadciągającemu ku
bramom. Wiedział, że powinien być lepszym mężczyzną, niż był. I wiedział, że przyrzekł
siostrze, że nie będzie już pił.

Gardził sobą. Jednak choć chciał być inny, paraliżowały go strach i niemoc. Po prostu nie

potrafił się zmusić, by wstać, wyjść i zrobić, co należało. Nie był wyćwiczonym
wojownikiem, jak jego bracia. Nie przykładał się do lekcji w dzieciństwie, nigdy nie słuchał
się ojca. Tak naprawdę w niczym się nie wyróżniał, poza tym, że wiedział, które karczmy
wybierać i w którym złym towarzystwie się obracać.

Kiedy siedział tak, przybity, czuł, że zmarnował swoje życie. Rozpaczliwie pragnął to

zmienić, lecz nie wiedział jak. I nie mógł się oprzeć wrażeniu, że już na to za późno. W końcu
co on, jeden człowiek, może zrobić, by powstrzymać taką armię jak ta Andronicusa? I on,
ledwie przeszkolony wojownik, nic więcej. Wszystko wydawało się takie beznadziejne. Jeśli
i tak ma zginąć, może przynajmniej zginąć w dobrym nastroju.

Jedną rzeczą, którą mógł zrobić, którą był w stanie kontrolować, był kolejny kufel i

stłumienie zmartwień, jak tylko się dało.

- Kolejne! – krzyknął Godfrey do barmana.

background image

- Dla mnie też! – zawtórował Akorth.
- I dla mnie! – wrzasnął Fulton.
Kilku gości rozpychało się obok niego. Do karczmy napływało coraz więcej mężczyzn,

ściśnięci jeden obok drugiego, i Godfrey musiał przysunąć się bliżej kontuaru. Jego
przyjaciele, podobnie jak inni goście w tym miejscu, pili z rozpaczy.

- Nigdy nie widziałem, żeby panował tu taki tłok – powiedział barman, stawiając przed

nimi kufle. – Szkoda, że wojna tak rzadko się zdarza – dodał. – Wygląda na to, że każda
cholerna duszyczka w tym mieście chce dziś utopić swoje smutki.

- Jeśli to nasz ostatni dzień – rzekł Fulton. – Jestem cholernie pewien, że nie chcę ginąć z

trzeźwą głową.

- Święte słowa – ryknął Akorth. – Ja również. Jeśli mam zginąć, czemu miałbym się nie

upić?

- Jaka płynie korzyść z bycia trzeźwym, gdy wrzucają cię do ziemi? – dodał Fulton.
- Cóż – zaczął Godfrey, bawiąc się w adwokata diabła. – Jest jeden dobry powód, dla

którego warto być trzeźwym: możecie wyjść na zewnątrz i walczyć, i nie dać się zabić.

- Ha! – zaśmiał się Akorth. – Mogę walczyć równie dobrze pijany!
- Właśnie! – zawtórował mu Fulton. – Nie wiesz, że połowa wojowników na polu bitwy i

tak jest pijana? Naprawdę myślisz, że walczą z trzeźwymi głowami?

- To i tak nie ma znaczenia – powiedział Akorth. – Trzeźwy czy nie, naprawdę myślisz, że

jeden wojownik może powstrzymać milion mężczyzn?

Godfrey musiał przyznać mu rację. Ale i tak był rozczarowany sobą. Kochał swoją siostrę

Gwendolyn i swojego brata Kendricka bardziej, niż potrafił przyznać i czuł, jakby ich
opuszczał, jak gdyby ich rozczarowywał. Była to jedyna rzecz, której chciał uniknąć. Mógł
rozczarować swego ojca – z tym nauczył się żyć. Lecz z czasem pokochał swoje rodzeństwo,
zwłaszcza Gwendolyn, i ona w niego wierzyła – nienawidził myśli, że ją zawodzi. Zwłaszcza
po tym, jak go uratowała.

- I po cóż mnie uratowała? – zawołał Godfrey do siebie.
Akorth i Fulton odwrócili się i spojrzeli na niego, zbici z pantałyku.
- O czym ty mówisz, chłopcze? – spytał Fulton. – Cóż ty tam bełkoczesz?
Godfrey miał wrażenie, że różni się od pozostałych bywalców karczmy. Wszak był synem

króla. Był ulepiony z innej gliny. Miał w sobie coś, co sprawiało, że był inny. Czy nie
powinien postępować inaczej? Ci ludzie nigdy nie mieli szansy w życiu. A on miał coś więcej
niż tylko szansę – on miał wszystko.

Czy na pewno? Może to wszystko było tylko bzdurą, cała to gadanina o byciu MacGilem, o

byciu synem króla? Czy to nie znaczyło tak naprawdę nic? Czy koniec końców stał na równi z
pozostałymi, bez względu na ich pochodzenie?

Godfrey pociągnął duży łyk z kolejnego kufla piwa. Odpowiedzi na te wszystkie pytania

mu się wymykały, kłębiąc się w jego rozgorączkowanym umyśle. Nie wiedział, czy dotrze
kiedyś do ich sedna.

Nagle drzwi karczmy otworzyły się z hukiem. Wszystkie głowy zwróciły się w tym

kierunku, a do środka weszła piękna kobieta. Godfrey również się odwrócił i zamrugał kilka
razy, próbując się skupić i przypomnieć sobie, kim ona jest. I wtedy przypomniał sobie i aż
podskoczył na to wspomnienie: Illepra. Uzdrowicielka, która uratowała mu życie.

Illepra wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Miała na sobie swoje brązowe skórzane

odzienie, jej długie włosy były potargane, a zielone oczy błyszczały. Utkwiła spojrzenie w

background image

Godfreyu, idąc w jego stronę, przecinając przez karczmę, nie zważając na otaczających ją
mężczyzn.

Ci usuwali się jej z drogi, robiąc jej miejsce. Pijani mężczyźni zdawali się być zaskoczeni

widokiem piękna w takim miejscu.

- Powiedziano mi, że cię tu znajdę – rzuciła Illepra oskarżycielskim tonem do Godfreya.

Stanęła blisko niego, zmarszczywszy czoło. Sala ucichła, przyglądając się konfrontacji.

Godfreyowi nie chciało się wierzyć w to, że odszukała go tutaj, w takim miejscu.

Rozmawiali przez całą drogę z Królewskiego Dworu do Silesii. Od kiedy się spotkali,
wyczuwał, że łączy ich więź i w czasie drogi ta więź się pogłębiła. Obiecał jej, że się zmieni,
że odstawi alkohol i stanie do walki u boku swego rodzeństwa.

A mimo tego był tutaj. Zaczerwienił się, odczuwając jeszcze bardziej palący wstyd.
- Okrywasz hańbą swoją rodzinę – dodała szorstko. – Po to uratowałam ci życie? Byś w

naszą najczarniejszą godzinę chował się tutaj i je przepijał? Żebyś się pośmiał z przyjaciółmi?
To się dla ciebie teraz liczy, gdy twoje rodzeństwo jest na zewnątrz, gotując się do walki o
nasze życie?

Godfrey spuścił wzrok ze wstydem. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Sam myślał

dokładnie to samo.

- Wybacz – rzekł. – Masz rację. Nie zasługuję na to, by być tam razem z nimi. Nigdy na to

nie zasługiwałem. Przepraszam. Nie chciałem sprawić ci zawodu.

- Powiedz mi zatem jedno – nalegała. Jej oczy płonęły. – Po co ocaliłam ci życie, skoro

nie zamierzasz nawet stanąć do walki, by go teraz bronić?

Illepra odwróciła się na pięcie, wściekła, przyglądając się pozostałym twarzom w

karczmie.

- To się tyczy was wszystkich – powiedziała, podnosząc głos. – Chowacie się tutaj,

podczas gdy wasi ziomkowie opuścili domy i gotują się. Żaden z was nie zamierza wyjść tam i
stanąć do walki, by bronić swego życia. Zapomnijcie o swoim życiu – co z życiem innych?
Wasi ludzie was potrzebują. Czy jesteście aż tak zapatrzeni w siebie? O to będą walczyć? By
uratować takich, jak wy?

Wszyscy patrzyli na nią w milczeniu.
- To, czy walczymy, czy nie, panienko – krzyknął jeden z mężczyzn. – Nie ma znaczenia.

Miliona mężczyzn nie zatrzyma kilka tysięcy.

Po pomieszczeniu przeszedł pomruk aprobaty.
- Może i nie – rzekła Illepra. – Lecz to nie znaczy, że nie będziemy próbować. Pewnego

dnia wszyscy umrzemy. Rzecz nie w tym, kto przeżyje, a kto zginie. Rzecz w tym, jak żyjemy. I
jak umrzemy.

Odwróciła się i utkwiła wzrok w Godfreyu.
- Myślałam, że jesteś inny – powiedziała cicho. – Myślałam, że drzemie w tobie moc, by

stać się kimś lepszym. Lecz teraz widzę, że się myliłam. Jesteś tylko jeszcze jednym pijakiem.
Takim, za jakie uważa cię całe królestwo.

- Nic w tym złego, panienko! - zawołał Akorth w jego obronie, wznosząc swój kufel. –

Możesz zginąć tutaj albo zginąć tam. Ale mój przyjaciel przynajmniej zginie szczęśliwy.

W tłumie rozległy się okrzyki aprobaty, mężczyźni wznieśli kufle.
Illepra zaczerwieniła się, odwróciła na pięcie i wściekle ruszyła w kierunku wyjścia.
Mężczyźni powrócili do swych rozmów, a Godfrey patrzył, jak Illepra odchodzi, spalając

się w środku. Fulton nachylił się i poklepał go po ramieniu.

background image

- Kobiety już takie są – rzekł pocieszająco. – Nie wiedzą, co jest ważne. Postępujesz

słusznie – napij się jeszcze! – powiedział, podsuwając w jego stronę kolejny kufel.

Kiedy Godfrey spojrzał w dół na trunek, coś w nim wezbrało. Było to nowe uczucie, coś,

czego nigdy wcześniej nie doświadczył. Było to poczucie dumy. Poczucie czegoś większego
niż on. Po raz pierwszy w życiu nie myślał o sobie. Nie myślał o kolejnym piwie.

Myślał o Kręgu. O silesianach. O przedkładaniu innych przed siebie.
Im dłużej o tym myślał, tym bardziej jego lęki zaczynały ulatywać. Im bardziej rozważał

pomoc innym, tym mniej bał się o siebie.

Godfrey miał dosyć. Nagle cisnął swoim kuflem o ziemię, odskoczył od stołu i zaczął

przeciskać się spiesznie przez tłum, w stronę drzwi.

- A ty dokąd? – zawołał za nim Akorth.
Godfrey odwrócił się i spojrzał na przyjaciela po raz ostatni, nim wyszedł.
- Idę przywdziać zbroję, chwycić broń i pomóc mojej siostrze! – oświadczył z powagą.
Jego przyjaciele wyśmiali go.
- Nigdy w życiu nie miałeś broni w ręku! – krzyknął Fulton.
Godfrey patrzył na niego, czerwieniąc się, niezrażony.
- Rzeczywiście, nie miałem – przyznał. – Ale chwycę ją i nauczę się nią posługiwać. Albo

zginę, próbując!

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY


Gwendolyn stała za najwyższą balustradą w Silesii otoczona swoimi generałami,

obserwując bacznie horyzont. Skończyli właśnie obchód wewnętrznych i zewnętrznych linii
obrony i Srog, Kendrick, Brom, Kolk i generałowie, jeden po drugim, omawiali z Gwendolyn,
jak najlepiej umocnić każdą z nich, czego się spodziewać, gdy armia nadejdzie, jak odpierać
ataki na kilku frontach i ile czasu upłynie, nim ich umocnienia ustąpią. Rozmawiali o
pożywieniu, zaopatrzeniu i wodzie, o planach awaryjnych, o zejściu do dolnego miasta.
Omówili już niemal wszystko i wszyscy byli wyczerpani.

Żaden z nich nie mówił o tym, jak postąpią, jeśli zostaną pokonani. Panowała wśród nich

niewypowiedziana opinia, że kapitulacja nie wchodziła w rachubę, lecz nikt nie wspomniał o
nieuniknionym: co zrobią, jeśli wszyscy ich ludzie zginą. Panowało niewypowiedziane
przekonanie, że wszyscy będą walczyć do ostatniej kropli krwi. W pewien sposób czuli, że
przystają na masowe samobójstwo.

Godzina mijała za godziną, wszyscy ludzie trwali na swych pozycjach, plany były

przemyślane i nie było już czego omawiać. Stali w przyjemnej ciszy, wpatrywali się w linię
horyzontu, nad którą zbierały się burzowe chmury, i czekali na nieuniknione. Horyzont
wydawał się Gwen tak spokojny, tak cichy; zdawało się, że ludzie Andronicusa nigdy nie
nadejdą.

Wiedziała jednak, że się zbliżają. Przez cały dzień dochodziły do niej raporty od

posłańców z całego Kręgu przynoszących najświeższe wieści dotyczące najazdu. Nadszedł
nawet raport, że Królewski Dwór został zaatakowany – i to zabolało ją najbardziej.
Próbowała wyprzeć ten obraz z głowy.

Gwen nigdy nie pragnęła tak bardzo jak dziś, by Thor był przy niej. Złowróżbne słowa

Argona dźwięczały jej w głowie. Nie pojmowała, co znaczą. Wiedziała, że cząstka niej będzie
musiała umrzeć, by zadośćuczynić za uratowanie życia Thorowi. Czy to oznaczało, że
naprawdę umrze? Tutaj, w tym miejscu? Zamknęła oczy i pomyślała o dziecku w swym łonie.
Starała się nie myśleć o śmierci. Nie dlatego, że bała się własnej śmierci. Bała się o życie
swojego dziecka; i bała się życia bez Thora.

Kątem oka dostrzegła jakieś zamieszanie i gdy odwróciła się i spojrzała ponad ramionami

mężczyzn, zobaczyła, że w ich kierunku zbliża się niewielka świta żołnierzy. Otworzyła oczy
szeroko ze zdumienia, gdy zobaczyła, komu towarzyszą. W jej stronę zmierzała kobieta, której
nie spodziewała się już nigdy ujrzeć: jej siostra.

Luanda trzymała pod rękę swego męża, Bronsona, który, jak ze smutkiem zauważyła Gwen,

stracił dłoń. Oboje byli obszarpani, posępni i skrajnie wycieńczeni; wyglądali, jakby jechali
całą noc.

Gwen nie rozumiała, co tu robią. Kamień spadł jej z serca na ich widok, lecz zarazem

zbiło ją to z pantałyku. Czyż Bronson nie był McCloudem i czy nie powinien zostać po stronie
Kręgu należącej do McClouda? A Luanda u jego boku?

Gwen tak ulżyło, że zobaczyła siostrę żywą i bezpieczną, że w pierwszym odruchu chciała

rzucić się w jej stronę i ja przytulić. Lecz kiedy dorastały, ich relacje zawsze cechował
pewien dystans, pewna formalność; była to wina Luandy – odziedziczyła to po ich matce.
Gwendolyn wiele razy próbowała się do niej zbliżyć i gdy wszystkie jej starania kończyły się
odrzuceniem, pojęła swoją lekcję. Tak więc Gwen po prostu stała, zwrócona w kierunku swej

background image

starszej siostry i z powagą odpowiedziała jej skinieniem głowy.

- Siostro moja – powiedziała Luanda, a Bronson schylił głowę.
Gwendolyn skinęła głową w odpowiedzi.
- Bracie – dodała Luanda, zwracając się do Kendricka. Skinęła mu głową, na co on

odpowiedział tym samym w milczeniu, najpewniej równie zbity z pantałyku, co Gwendolyn.
Zdawało się, że stał się odrobinę bardziej czujny na widok McClouda w tak bliskiej
odległości, podobnie jak pozostali wojownicy.

- Co wy tu robicie? – spytała Gwendolyn.
- Popełniłam ogromny błąd – powiedziała Luanda. – Przechodząc na stronę Kręgu

McClouda. Nie – wychodząc za Bronsona, którego szczerze kocham i który nie jest ani krztynę
taki, jak pozostali. Pozostali McCloudowie to brutalni ludzie, dzikusy. Jego ojciec próbował
zabić i mnie, i swojego własnego syna.

Ludzie Gwen wydali z siebie stłumiony krzyk zaskoczenia. Przyjrzała się Bronsonowi i

dostrzegła jego odciętą dłoń i blizny; było widać, że przeszedł piekło, a jednak stał przed nimi
z dumą. Było w nim coś, co jej się podobało; nie przypominał ani trochę swego ojca, który,
jak Gwendolyn przypomniała sobie z niesmakiem, był prawdziwym brutalem.

- McCloudowie się nie zmieniają – obwieścił grzmiącym głosem Kendrick. – Są, jacy są.

Zawsze tacy byli.

- Mieliście szczęście, że udało wam się ujść z życiem – dodał Brom.
- Zwracamy się do was o pomoc – powiedziała Luanda, przenosząc wzrok z Kendricka na

Sroga i na Broma – każdego poza Gwendolyn. – Prosimy was, byście udzielili nam
schronienia. Powiedziano nam, że godna szacunku połowa Królewskiego Dworu tu się skryła.
Chcemy opuścić stronę Kręgu, która należy do McClouda. Chcemy być u boku MacGilów.

- Chcemy walczyć u boku MacGilów – dodał dumnie Bronson. – Przysięgnę wam swą

lojalność. Będę walczył do ostatniej kropli krwi dla was. Zwłaszcza przeciwko memu ojcu i
jego ludziom.

Gwendolyn i pozostali wymienili spojrzenia. Dostrzegła wahanie w ich oczach.
- A skąd mamy wiedzieć, że możemy wam zaufać? – spytał Brom, występując naprzód i

mierząc McClouda chłodnym spojrzeniem. – Twój ojciec zabił więcej moich ludzi, niż jestem
w stanie zliczyć. I wszystkich w brutalny i tchórzliwy sposób. Skąd mamy wiedzieć, że syn nie
wdał się w ojca? Skąd mamy wiedzieć, że to wszystko to nie zasadzka, że nie czekasz tylko,
aby wystąpić przeciwko nam?

Bronson powoli uniósł rękę, pokazując kikut, na którym kiedyś znajdowała się jego dłoń.
- To dzieło mego ojca – rzekł ponuro. – To, co kiedyś nas łączyło, już nie istnieje.

Pierwszy rzuciłbym się, by zatopić ostrze miecza w jego piersi w czasie walki.

Brom przyglądał mu się, jak gdyby oceniając, czy może mu zaufać. Wyglądało na to, że w

końcu mu uwierzył.

Gwendolyn też mu wierzyła. Sprawiał wrażenie prawdomównego i uczciwego człowieka.
- Należysz do rodziny – rzekła Gwen do Luandy, przerywając ciszę. Odwróciła się do

Bronsona. – To oznacza, że teraz ty także do niej należysz. Jeśli Luanda cię kocha, nie
potrzebuję innych zapewnień. Przyjmiemy was z otwartymi ramionami.

Bronson skinął głową, jego oczy wypełniły się wdzięcznością.
- Andronicus wkrótce zaatakuje i czeka nas oblężenie – ostrzegła Gwendolyn. – Będziemy

potrzebowali każdej pary rąk.

- Będę zaszczycony, mogąc walczyć dla waszej sprawy, pani – powiedział Bronson.

background image

Luanda rzuciła Gwendolyn zdziwione spojrzenie.
- Kto objął tu rządy? – spytała Luanda, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. –

Skoro Gareth jest w Królewskim Dworze, przypuszczam, Kendricku, że ty? Czy może ty,
Srogu?

Pozostali wymienili zakłopotane spojrzenia; Gwen zdała sobie sprawę, że nikt jeszcze nie

powiedział Luandzie.

- Nasza siostra jest teraz królową Zachodniego Królestwa Kręgu – odrzekł Kendrick.
- Gwendolyn? – spytała Luanda drwiąco, nie dowierzając. Zlustrowała Gwen z góry do

dołu, w szoku. – Ty? Królową?

- Tego życzył sobie ojciec przed śmiercią – powiedział stanowczo Kendrick.
- Ale… ale… – zaczęła Luanda, wzburzona. – Jesteś kobietą. Nadto, moją młodszą

siostrą. Jeśli któraś z nas miałaby rządzić, to chyba powinnam to być ja?

Gwen poczuła, jak wzbiera w niej fala gniewu wobec Luandy, zupełnie jak w

dzieciństwie. Całe jej życie, odkąd tylko pamiętała, jej siostra była o nią śmiertelnie
zazdrosna. Najwidoczniej nic się nie zmieniło.

- Pani – wtrącił Steffen.
Luanda, zaskoczona, spojrzała protekcjonalnie na Steffena.
- Słucham? – powiedziała.
Steffen wystąpił naprzód, marszcząc brwi.
- Będziesz się zwracać do Gwendolyn, która jest teraz naszą królową, „pani”

powiedział rozdrażniony.

Luanda spojrzała na niego ze zdumieniem, po czym omiotła spojrzeniem poważne twarze

pozostałych i zdała sobie sprawę z tego, że nie żartował. Spojrzała na Gwen z konsternacją.

- Nie spodziewacie się chyba, że będę odpowiadać przed moją młodszą siostrą? – spytała

Luanda, odwracając się do Kendricka.

- Będziesz przed nią odpowiadać – powiedział Kendrick ponuro. – Jeśli zamierzasz tu

pozostać. Ale, jeśli wolisz, możesz opuścić mury Silesii i zdać się na łaskę wroga. Uszanujesz
ostatnie życzenie naszego zmarłego ojca, jak my wszyscy.

Bronson wyciągnął rękę i położył dłoń na nadgarstku Luandy.
- Luando – rzekł cicho. – Twoja siostra okazuje nam ogromną dobroć i wielkoduszność,

przyjmując nas tutaj. Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy przed nią odpowiadać.

Jednak w oczach Luandy zapłonęły opór i ambicja, jak zawsze.
- Ojciec zawsze podejmował złe decyzje – wybuchnęła Luanda. – Dlatego w ogóle

znaleźliśmy się w tym bałaganie. Czy naprawdę myślisz, że spośród wszystkich ludzi, to
właśnie ty nadajesz się na królową? – spytała Gwendolyn. – Nie wstyd ci nawet próbować?
Nie będziesz się czuła potwornie winna, jeśli poprowadzisz tych wszystkich ludzi na śmierć?

- I tak wszyscy zmierzamy ku śmierci, Luando – powiedziała ze spokojem Gwendolyn. –

Rzecz nie w tym, czy zginiemy. Lecz w tym, jak żyjemy. I – tak, odpowiadając na twoje
pytanie, nadaję się, by poprowadzić tych ludzi – powiedziała, czując, że budzi się w niej
nowa siła. Po raz pierwszy naprawdę czuła, że jest do tego zdolna, teraz, gdy broniła siebie. –
Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Jak wspomniał Kendrick, jeśli obecny porządek spraw
nie znajduje twojego uznania, bramy stoją przed tobą otworem. Możesz stąd odejść.

Luanda poczerwieniała na twarzy, odwróciła się na pięcie i odeszła z wściekłością.
Bronson stał na miejscu, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie zawstydzony.
- Przepraszam w jej imieniu – powiedział. – Z całą pewnością nie miała tego na myśli.

background image

Trudne chwile za nami.

- Miała to na myśli – rzekła Gwendolyn. – Zawsze się tak zachowuje. Taka już jej natura.
Bronson opuścił głowę.
- Niemniej jednak ja jestem wam głęboko wdzięczny za przyjęcie nas. Porozmawiam z nią.

Uspokoi się.

Bronson pospiesznie ukłonił się i pobiegł za żoną.
Na dole nastąpiło nagłe poruszenie i kiedy Gwen spojrzała w dół zza balustrady, ujrzała

rozhisteryzowaną kobietę biegnącą do bram. Dwóch strażników próbowało ją powstrzymać, a
ona krzyczała i młóciła rękoma w powietrzu, próbując przepchnąć się obok nich.

- Pozwólcie mi przejść! – wrzasnęła. – Musicie pozwolić mi przejść! Muszę pomówić z

królową!

- Wpuśćcie ją – zawołała Gwendolyn do strażników.
Strażnicy odwrócili się i spojrzeli na nią w górę, po czym puścili kobietę.
Ledwie to zrobili, kobieta przebiegła przez bramę i krętymi kamiennymi schodami

pomknęła w górę, wprost do Gwendolyn, przeciskając się między grupą żołnierzy, szlochając.
Zatrzymała się przed nią, padła na kolana i schyliła głowę. Szlochała i trzęsła się i Gwendolyn
serce się krajało; chwyciła ją i delikatnie pomogła jej wstać.

- Nie musisz przede mną klęczeć – powiedziała Gwen głosem pełnym współczucia.
- Pani – wyrzuciła z siebie kobieta między szlochami. – Musisz mi pomóc! Musisz!

Proszę!

- Co cię dręczy? – spytała Gwen.
- Moja wioska została ewakuowana. Mówią, że Imperium się zbliża. Wszyscy uciekali.

Ale moje córki tam zostały, w Domu Chorych. Nie mogą chodzić. Nie mogłam ich zabrać ze
sobą – a inni zniknęli zbyt szybko. Nie ma mi kto pomóc. Proszę! To moje dzieci!

Serce Gwen rozpadło się na milion kawałków. Nie mieściło jej się w głowie, jak bardzo

musiała cierpieć ta kobieta.

- Dochodzą nas podobne raporty z całego Kręgu, wszędzie wioski są najeżdżane – rzekł

Srog.

- Przykro mi – powiedziała do niej Gwendolyn. – Czego od nas oczekujesz?
- Proszę, poślijcie swoich ludzi, nim będzie za późno. Przywieźcie moje córki,

przywieźcie je tutaj. Nie wyobrażam sobie, że miałyby zginąć tam same z rąk tych dzikusów.
To zbyt okrutne.

- Tutaj też możemy wszyscy zginąć – powiedział Kolk.
- Jeśli mają zginąć, niech chociaż zginą tutaj, ze mną – powiedziała kobieta. – Nie

pozwólcie im zginąć tam samym. Proszę. Pani, jesteś kobietą – rozumiesz. Musicie mi pomóc!

Kobieta wyciągnęła rękę i mocno chwyciła dłoń Gwendolyn. Steffen podszedł i odepchnął

jej rękę.

- Nie dotykaj naszej królowej – zganił ją Steffen, stając między nimi.
- Nic się nie stało – powiedziała Gwendolyn.
Uniosła dłoń i przesunęła nią po głowie kobiety.
- Ta kobieta szaleje z żalu – ciągnęła Gwen. – Rozumiem ten żal aż nazbyt dobrze.
Gwen pomyślała o swoim ojcu i powstrzymała łzy.
- Rozumiem twój ból – rzekła Gwen. – Naprawdę. Jednak musisz również zrozumieć, że

otrzymujemy raporty o grabionych wioskach i mordowanych ludziach z każdej części Kręgu i
nie możemy poświęcać ludzi, wysyłając ich w każde z tych miejsc. Trwają ostatnie etapy

background image

zabezpieczania bram i zamykania tego miasta, dla dobra wszystkich silesian, reszty
Królewskiego Dworu i tysięcy dusz, które się tu schroniły. Potrzebna jest nam każda para rąk.
A nade wszystko, gdybyśmy mieli posłać teraz grupę ludzi, by przyprowadzili twoje
dziewczynki, nie wróciliby tu żywi. Imperium jest już zbyt blisko. Nasi mężczyźni zginęliby, a
twoje dziewczynki wraz z nimi.

Gwendolyn westchnęła. Nienawidziła podejmować tych decyzji, lecz czuła się w

obowiązku dbać o dobro swoich ludzi.

- Tak bardzo mi przykro – konkludowała. – Serce mi się kraje na myśl o twoich

dziewczynkach. Naprawdę. Lecz wojna się zbliża. I czekają nas niełatwe decyzje.

- NIE! – krzyknęła kobieta, zanosząc się lamentem. Rzuciła się twarzą na ziemię, krzycząc

i zawodząc. – Nie możecie pozwolić moim córkom umrzeć!

Gwendolyn spojrzała w dal, na horyzont, żałując, że musiała poznać tę kobietę. Zaczynała

odkrywać, co oznacza być władcą; nie było to przyjemne uczucie.

- Ja po nie pojadę – rozległ się głos.
Gwen odwróciła się i zobaczyła, że Kendrick występuje mężnie naprzód, z dłonią na

rękojeści miecza, dumny i niewzruszony.

Gwendolyn spojrzała na brata, do głębi poruszona i natchniona.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli pojedziesz, nie będziemy mogli ponownie otworzyć

bram dla ciebie – powiedziała cicho. – Zginiesz tam.

Pokiwał głową z powagą.
- Jaka śmierć może być lepsza niż w trakcie takiej misji? – odparł.
Gwendolyn zaczęła szybko oddychać, zdumiona jego rycerskością, tym, jaki był

nieustraszony. Kochała brata w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek; a jednocześnie czuła
przejmujący smutek na myśl, że wyruszy w taką misję.

Pozostali wojownicy patrzyli ponuro, nie będąc w stanie zaprzeczyć temu, co powiedział.
- Przyłączę się do ciebie – powiedział Atme, występując naprzód i stając obok Kendricka.
Kendrick skinął głową do przyjaciela.
- Dziękuję! Dziękuję! – krzyczała kobieta, wstając na kolana i całując ich po rękach.
Gwendolyn westchnęła.
- Kendricku, nie mogę ci odmówić. Przewodzisz, dając przykład, jak zawsze. Przynosisz

wielką chlubę naszemu ojcu, ofiarowując swą pomoc w tej sytuacji. Masz moje
błogosławieństwo. Jedź i ratuj te dziewczynki. Będę trzymała dla was bramy otwarte tak
długo, jak będę mogła – do ostatniej sekundy przed atakiem Andronicusa.

- Pani, podziwiam męstwo Kendricka i nie przeczę, że jego misja jest zasadna –

powiedział Srog poważnie. – Jednak muszę cię ostrzec, że potrzeba czasu, by zamknąć
zewnętrzne bramy. Nie będzie to łatwe z tak krótkim wyprzedzeniem. Musisz zrozumieć, że
stawiasz całe miasto w niebezpieczeństwie zgadzając się na tę misję i trzymając bramy
otwarte tak długo, jak zamierzasz.

Gwen odwróciła się i spojrzała na linię horyzontu. Gdzieś tam były córki tej kobiety,

chore, opuszczone. Nie mogła znieść tej myśli.

- Dziękuję za twą radę, panie – powiedziała miękko do Sroga. – Rozumiem, jakie są

konsekwencje. Nie postawię twych ludzi w niebezpieczeństwie. Bramy zostaną zamknięte, gdy
będzie to konieczne.

Odwróciła się do Kendricka.
- Jedźcie. Odnajdźcie te dziewczynki i wracajcie rychło. Nie chciałabym zamykać bram,

background image

kiedy będziecie po ich drugiej stronie.

Kendrick pokiwał poważnie głową, po czym odwrócił się i szybko zbiegł w dół z Atme u

boku.

Pozostali mężczyźni rozeszli się, a Gwen odwróciła się i szła kamiennym wałem przy

dalekim końcu balustrady, by mieć chwilę na przetrawienie tego wszystkiego – i zobaczyć, jak
Kendrick i Atme odjeżdżają. Stanęła na samym końcu fortyfikacji, patrząc, jak oddalają się w
stronę horyzontu, wzniecając ogromny obłok kurzu.

Stała tak, czując się bardziej samotna niż kiedykolwiek, i zapragnęła, by był przy niej

Thor. Była coraz bardziej przekonana, że czeka ich bitwa, której nie mogą wygrać i w głębi
duszy czuła, że ich jedyną nadzieją jest powrót Thora, Miecz Przeznaczenia i ponowne
podniesienie tarczy. Jeśli miała zginąć, chciała zginąć u boku Thora.

Zacisnęła mocno oczy i z głębi serca modliła się do Boga, by Thor do niej wrócił.
Proszę, Boże. Wiem, że już i tak prosiłam cię o zbyt wiele. Ale proszę o jeszcze jedno:

spraw, by Thor wrócił.

- Odpowiedzi Boga pojawiają się niespodziewanie.
Gwendolyn nie musiała się odwracać, by rozpoznać ten głos.
Odwróciła się i zobaczyła Argona. Stał o kilka stóp od niej, zapatrzony w horyzont,

przyglądając się oddalającemu się Kendrickowi. Jego oczy płonęły.

Uradowała się na jego widok.
- Myślałam, że już nigdy cię nie ujrzę – rzekła.
- Dlaczego? Bo znalazłaś się w nowym miejscu? Fizyczne granice są dla mnie niczym.
- Więc będziesz z nami tutaj? Podczas oblężenia? – spytała z nadzieją.
- Zawsze jestem tu z tobą. Czasem, nie zawsze, fizycznie.
Gwen płonęła wewnątrz. Pragnęła usłyszeć odpowiedzi.
- Powiedz mi – powiedziała. – Błagam. Czy Thor jest bezpieczny?
- Teraz tak.
- A będzie? – naciskała.
- To dopiero jest pytanie, czyż nie? – spytał, odwracając się do niej z tajemniczym

uśmiechem na ustach. – Jego przeznaczenie jest mroczne. Jest ustalone – a jednocześnie można
je zmienić. Jak w przypadku każdego z nas.

- Przeżyje? – spytała. – Ujrzę go jeszcze?
Zebrała się w sobie, czekając na odpowiedź, modląc się i żywiąc nadzieję, że będzie

twierdząca.

- Jeśli nie w tym świecie – rzekł Argon powoli. – To w przyszłym.
Gwendolyn czuła, że jej serce zamiera.
- Ależ to niesprawiedliwe! – zaprotestowała. – Muszę go jeszcze zobaczyć!
- On wybrał swoje przeznaczenie – powiedział Argon. – Ty wybrałaś swoje. Czasem dwa

losy nie mogą się spleść.

- A co z Imperium? – zapytała Gwen. – Zaatakują Silesię?
- Tak – powiedział beznamiętnie.
- Odniesiemy zwycięstwo?
- Zwycięstwo jest względne – odrzekł. – Istnieją różne jego rodzaje. Czerwone mury

Silesii trwały przez tysiąc lat. Lecz nawet tym murom pisane jest runąć.

Gwen czuła, jak narasta w niej złe przeczucie.
- Czy to znaczy, że to miasto upadnie?

background image

Musiała wiedzieć. Lecz Argon milczał, utkwiwszy wzrok w oddali.
- Z pewnością istnieje jakiś sposób na to, by ich powstrzymać! – rzekła.
- Poświęcasz zbyt wiele uwagi temu, co jest teraz i tutaj – powiedział Argon. – Wszak są

inne stulecia. Stulecia przed twoim – i po nim. Jesteśmy jedynie szprychą w kole czasu. Ludzie
będą umierać – i rodzić się. Miejsca będą upadać, a inne powstawać. Nic nie trwa wiecznie.
Nawet zniszczenie.

Gwendolyn stała tam, rozmyślając nad wszystkim, co powiedział. Zastanawiała się, czy to

oznacza, że jest dla nich jakaś nadzieja.

- Czuję, że nie powinnam zajmować miejsca, na którym się znajduję – powiedziała

Gwendolyn. – Tak jakby to wszystko było w jakiś sposób moją winą. Tak jakby wszystkim tym
ludziom mógł pomóc władca lepszy niż ja.

Odwrócił się i spojrzał na nią, a jego oczy przewiercały ją na wskroś.
- Krąg nigdy nie miał władcy świetniejszego niż ty – powiedział. – I być może już nigdy

nie będzie miał.

Serce zabiło jej szybciej, jego słowa dodały jej otuchy. Po raz pierwszy czuła, że znajduje

się na właściwym miejscu.

- Powiedz mi – rzekła, rozpaczliwie pragnąc poznać odpowiedź. – Jak to wszystko się

skończy?

Argon powoli pokręcił głową.
- Czasem przed największym światłem przychodzi największa ciemność.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY


Krohn miauczał i lizał Thora po twarzy aż ten powoli otworzył oczy. Zobaczył, że leży

twarzą na piasku; miał piasek w ustach, na języku, w oczach.

Thor zamrugał kilka razy, po czym powoli usiadł, strzepując piasek, nachylając się i

całując Krohna i głaszcząc go po głowie. Rozejrzał się dokoła, próbując pozbierać się i
przypomnieć sobie, gdzie się znajduje.

Pod stłumionymi promieniami pierwszego słońca Thor ujrzał wszystkich swoich

przyjaciół rozrzuconych po plaży, leżących na plecach na piasku dokoła niego. Na szczęście
wszyscy wyglądali na żywych – i po szybkim przeliczeniu przekonał się, że są wszyscy.
Wszyscy, a nawet więcej: była z nimi dziewczyna o długich, zmierzwionych włosach
rozrzuconych na piasku.

Thor próbował przypomnieć sobie, kim była. Nagle wszystko wróciło: niewolnica, którą

uratował Elden. Usiadł mrużąc oczy, rozprostowując obolałe mięśnie i próbując przypomnieć
sobie, co dokładnie się stało.

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, było to, że stanął w płomieniach i wskoczył do lodowatej

wody bystrzycy. Na szczęście był w odległości jedynie kilku stóp od wody, gdy zaczął się
palić i wszystko potoczyło się tak szybko, że wylądował w wodzie, nim płomienie zdołały go
oparzyć. Obejrzał swoją skórę i choć był posiniaczony i obolały, i czuł, jak gdyby rozrywało
mu mięśnie, nie był poparzony. Odetchnął z ulgą.

Thor pamiętał dziki spływ w dół rzeki, pamiętał, że miotało nimi w bystrzycy i znosiło z

biegiem rzeki. Pamiętał, że raz obejrzał się za siebie, tuż przed tym, jak uderzył głową w
kłodę, i zobaczył oddziały Imperium, już daleko za nimi, w górze rzeki, trawione ogromnym
płomieniem.

Thor przyłożył rękę do głowy i przejechał dłonią po ogromnym guzie na głowie, który

bolał przy dotyku. Thor zdał sobie sprawę, że musiał stracić przytomność w rzece. Jakimś
cudem wyrzuciło ich wszystkich na ten brzeg i najwyraźniej spędzili tu noc. Na tym wąskim,
gładkim pasie plaży o białych piaskach przy rwącej rzece. Wokół rozlegał się niecichnący
szum wody. Thor wstał, odwrócił i rozejrzał na wszystkie strony, chcąc się przekonać, co
jeszcze znajduje się w pobliżu.

Po drugiej stronie plaży stał gaj, a za nim rzeka rozwidlała się na dwa spokojne, ciche

nurty. Gaj przeradzał się w gęsty, rozległy las, do którego prowadziła kręta ścieżka.
Wyglądało na to, że rzeka wyrzuciła ich na jakiegoś rodzaju skrzyżowaniu.

- A myśleliśmy, że będziecie spali cały dzień – dobiegł Thora głos, który wydał mu się

znajomy.

Thor odwrócił się gwałtownie, z Krohnem przy nodze, i nie mógł uwierzyć w to, kogo

ujrzał. Stali przed nim trzej mężczyźni, legioniści w nowych, lśniących zbrojach, wyposażeni
w nowy oręż i wpatrujący się w niego wzrokiem, który prześladował go całe życie.

Było to trzech mężczyzn, z którymi dorastał w przekonaniu, że są jego braćmi: Drake,

Dross i Durs.

Thor zaniemówił.
Thor nie miał pojęcia, co oni tutaj robią i przetarł oczy, zastanawiając się, czy nie śni.

Jednak bracia nie zniknęli i dotarło do niego, że to nie omamy.

Thor wstał, patrząc na nich oczyma szeroko otwartymi ze zdziwienia, próbując to wszystko

background image

zrozumieć.

- Co wy tutaj robicie? – spytał. – Jak się tu znaleźliście?
Dokoła Thora jego bracia legioniści zaczęli się budzić, niewolnica również, i powoli

wstali, otrzepując się z piasku i zbierając się wokół Thora. Wszyscy patrzyli na Drake’a ,
Drossa i Dursa, równie zaskoczeni.

- Przybyliśmy wam pomóc – rzekł Drake. – Kolk wysłał nas wkrótce po tym, jak

wyruszyliście. Podążaliśmy waszym tropem. Kiedy wyruszyliście, ogarnęły ich wyrzuty
sumienia, że wasza szóstka samotnie wybrała się na taką wyprawę. Chcieli przysłać wam
posiłki.

- Otrzymali też nowe wieści – powiedział Dross, występując naprzód ze zwojem w dłoni.

– Od złodzieja, którego złapali i który miał coś wspólnego z kradzieżą Miecza. Wyznał, w
jakie miejsce w Imperium go zabierają. Narysował nam mapę.

Dross rozwinął przed nimi zwój i wszyscy zebrali się przy nim, przyglądając się uważnie

mapie.

- Wiemy, dokąd idą – powiedział Durs. – Przybyliśmy, by was tam zaprowadzić. I pomóc

wam wrócić cało.

- A dlaczego nie zgłosiliście się, by nam pomóc szybciej? – wystrzelił Reece,

rozdrażniony.

- Pojawiacie się teraz – dodał Elden, nieufnie. – Gdy wam rozkazano.
- Radzimy sobie doskonale bez waszej pomocy – powiedział O’Connor.
- Ach tak? – spytał Drake, lustrując ich spojrzeniem pełnym wzgardy. – A wygląda to tak,

jak gdybyście byli wykończeni, cali posiniaczeni po walce i nie mieli pojęcia, gdzie się
znajdujecie.

- Zdołaliście nawet zabrać nowy balast po drodze – dodał Dross, patrząc pogardliwie na

niewolnicę.

Thor, choć nieufny, doceniał to, że się tu pojawili i chciał zakończyć sprzeczkę.
- Jak nas znaleźliście? – spytał Thor.
- Dobry tropiciel i mnóstwo królewskiego złota – odrzekł Dross. – Zdołaliśmy podążać

waszym śladem. Dosyć niefortunnym. Niesamowite, że udało wam się uciec z Miasta
Niewolników w taki sposób. My je obeszliśmy, ale na szczęście bystrzyca prowadzi tylko w
jedną stronę i wystarczyło, że udaliśmy się w tym kierunku, by was znaleźć. Trudno byłoby
was nie zauważyć: wasza siódemka rozwalona na piasku jak banda pijaków. Nie można by
powiedzieć, że nie rzucacie się w oczy.

Bracia roześmiali się drwiąco.
- To dopiero sposób na rozbicie obozu – dodał Durs.
Thor poczerwieniał na twarzy i widział, że jego legionowi bracia gotują się ze złości.
- Jak wspomnieli moi bracia – rzekł Thor, przejmując kontrolę nad sytuacją. – Nie

potrzebujemy waszych obelg. Ani waszej pomocy. Dotarliśmy tak daleko sami – bez mapy, bez
tropiciela i bez królewskiego złota.

Trzej bracia spojrzeli na niego nieco zaskoczeni. Thor był pod wrażeniem autorytetu w

swoim własnym głosie. Tych trzech nękało go całe życie i nie zamierzał im na to pozwolić
teraz, nie zamierzał pozwolić im przejąć kontroli nad tą misją. Wiedział, jacy są – z
pewnością nie byli mili. Wiedział, że jakąkolwiek pomoc oferują, robią to jedynie ze względu
na rozkazy albo swoje osobiste korzyści po powrocie. Wiedział, że w głębi serca tak
naprawdę nie dbali o niego.

background image

Spodziewał się, że ich twarze spochmurnieją, że będą się z nim kłócić, jak zwykle, będą

próbowali go poniżyć. Jednak ku jego zaskoczeniu, twarz Drake’a złagodniała. Postąpił
naprzód i rzekł cicho:

- Thor, rozumiemy, że jesteś na nas zły. Tak w zasadzie masz ku temu podstawy. Nie

byliśmy dla ciebie dobrymi braćmi. Przepraszamy cię za to. Nie przybyliśmy tu, by cię
poniżyć ani by podważać twój autorytet. Rozumiemy, że to ty dowodzisz tą misją. Naprawdę
chcemy wam pomóc. Proszę. Ważą się losy całego Kręgu, a mapa, którą mamy w rękach, jest
bezcenna.

Thora zaskoczył przyjazny ton głosu Drake’a i szacunek dla jego pozycji. Nigdy wcześniej

się tak nie zachowywali. To było nierealne, jak gdyby stały przed nim trzy zupełnie inne osoby.

Pomyślał o tym, co powiedział Drake i uznał, że brzmi to sensownie. To los Kręgu był

najważniejszy, bez względu na to, jakie różnice ich dzieliły. I mimo przeszłości, Thor zawsze
chętnie dawał innym drugą szansę – zwłaszcza jeśli zdawali się naprawdę jej chcieć.

Pokiwał powoli głową.
- W takim razie – rzekł. – Z chęcią wyruszymy z wami w dalszą drogę.
Trzech braci skinęło głowami z zadowoleniem. Thor spojrzał za nich, na rozwidlenie rzeki

i spostrzegł ich łódź przycumowaną do brzegu; wyglądała jak długie kanu, wystarczająco duże,
by pomieścić z tuzin osób.

- By dotrzeć do miejsca, w które zdążają złodzieje – powiedział Dross, spoglądając na

mapę. – Musimy wrócić na rzekę i skierować się na południe. Doprowadzi nas ona do
ogromnego jeziora, i dalej do innych odnóg. To najbardziej bezpośredni sposób, by ich
znaleźć, odciąć i zyskać na czasie. Jeśli się zgadzacie, wyruszymy od razu – nie mamy czasu
do stracenia.

Odwrócili się wszyscy i ruszyli w kierunku łodzi – a wtedy niewolnica wystąpiła naprzód.
- Mylicie się! – krzyknęła.
Zatrzymali się gwałtownie, odwrócili i spojrzeli na nią.
- Złodzieje nie obraliby tej drogi – rzekła. – Nieważne, co mówi wasza mapa. Znam moją

rodzinną ziemię lepiej niż wy. Widzicie ten las? – spytała, odwracając się i wskazując na gaj.
– Poszli tędy.

- A niby skąd możesz to wiedzieć? – zapytał Drake.
- Bo ta rzeka prowadzi do śmierci – powiedziała. – Nie wybraliby tej drogi. Jedyną

bezpieczną drogą, by przekroczyć wielkie przedzielenie, jest ścieżka przez las. Graniczy z
ziemiami pustynnymi.

Thor spojrzał na drzewa, na bystrzycę i zamyślił się.
- A kim jest ta kobieta, która wie wszystko? – uśmiechnął się szyderczo Durs.
Elden wystąpił naprzód i otoczył ją ramieniem.
- To dziewczyna, którą uwolniłem z Miasta Niewolników – powiedział Elden. – I której

ufam. Wyprowadziła nas stamtąd.

- Nawet jej nie znasz – powiedział Drake.
- Znam ją wystarczająco – rzekł Elden.
- Więc jak jej na imię? – spytał Dross.
Elden zaczerwienił się, a trzech braci wyśmiało go.
- Na tych ziemiach posiadanie imienia jest zabronione – zawołała dziewczyna. – Ale sama

nadałam sobie sekretne imię. Indra.

- Cóż, Indro, nie interesują nas twoje plemienne bajki. Jesteśmy mężczyznami, i niestraszna

background image

nam żadna rzeka. Idziemy tam, dokąd prowadzą nas złodzieje – i tam, dokąd zaprowadzi nas ta
rzeka – powiedział Drake stanowczo. – Jeśli boisz się wody, zostań na suchym lądzie. To
misja Legionu; nikt nie prosi cię, byś do nas dołączyła.

Trzech braci odwróciło się i ruszyło w kierunku łodzi. Pozostali spojrzeli na Thora, który

stał w miejscu, nie wiedząc, co zrobić. Logika podpowiadała mu, by ruszyć w kierunku łodzi;
jednak coś w głębi duszy nie pozwalało mu podjąć ostatecznej decyzji.

W końcu podszedł do Indry.
- Wsiądź z nami do łodzi – rzekł. – Jeśli nie znajdziemy tego, czego szukamy, zawsze

możemy wrócić i podążyć twoją ścieżką.

Pokręciła powoli głową.
- Ta rzeka prowadzi do ciemności i śmierci – powiedziała strącając ramię Eldena i

wystrzeliła w kierunku łodzi. Weszła na pokład wraz z pozostałymi. Nim to zrobiła, rzuciła
Thorowi wściekłe spojrzenie.

- Przygotujcie się – powiedziała, kiedy Thor i pozostali wsiadali. – Wsiadacie na łódź do

piekła.

* * *

Płynęli, wiosłując, po rozległych wodach jeziora. Thor zastanawiał się, czy to jezioro

kiedykolwiek się skończy. Płynęli już wiele godzin, wiosłując równo, i w końcu zapadła
między nimi przyjemna cisza. Te nowe wody zdawały się być bezkresne. Zdawały się być jak
ocean – żadnego lądu w zasięgu wzroku – a mimo tego były niewzruszone, niezmącone nawet
najmniejszym podmuchem wiatru.

Thor wciąż starał się przetrawić spotkanie swoich trzech „braci”, ich nową życzliwość w

stosunku do niego i co to może zmienić w ich misji. Jeśli ich mapa była prawdziwa, a nie
rozpaczliwym wymysłem jakiegoś złodzieja, ich pojawienie się może być darem niebios,
dokładnie tym, czego potrzebowali, by odnaleźć Miecz i przeprawić się z nim z powrotem.
Jednak nie potrafił wyrzucić z głowy słów dziewczyny i z każdym uderzeniem wioseł
zastanawiał się, czy zmierzają w niewłaściwym kierunku, czy jego bracia dali się zwieść temu
złodziejowi i jego mapie.

- Skąd pochodzisz? – spytał Elden siedzącej obok niego dziewczyny. Thor siedział jedynie

kilka cali od nich i nie mógł nie słyszeć ich rozmowy, choć Elden mówił cicho. Elden starał
się zagadać ją od jakiegoś czasu, lecz ona sprawiała wrażenie niezbyt zainteresowanej. Thor
zauważył, że Elden zaczynał ją naprawdę lubić. Po raz pierwszy widział go w takiej sytuacji.

- Z miejsca, o którym nigdy nie słyszałeś – odrzekła. – Miejsca, w którym nigdy nie

chciałbyś się znaleźć. Z jednego z niewolniczych miast na peryferiach Imperium. Zgarnęli nas
do Miasta Niewolników jakiś rok temu. Nie wszystkich. Tylko mnie. Moją rodzinę zabili na
miejscu.

Elden pokręcił głową.
- Nie jesteś już niewolnicą. Teraz jesteś wolna.
Wzruszyła ramionami.
- Co to tak naprawdę znaczy, być wolnym? Całe teren Imperium to niewolnicy Imperium.

Pokaż mi miejsce, które naprawdę jest wolne.

- Krąg jest naprawdę wolny – upierał się Elden.
Prychnęła.
- Na jak długo? – zripostowała. – Wkrótce was również najadą, jak nas, i będziecie

background image

odpowiadać przed wielkim Andronicusem. Jak my wszyscy.

- Nigdy! – warknął Elden. – Nie znasz mnie. Nie możesz tak mówić.
Wzruszyła ramionami.
- Znam Andronicusa. Nic go nie powstrzyma. Nic. Nawet twój Krąg, Kanion i zaginiony

Miecz. Żyjesz w bajce. Ja jestem realistką.

- Jesteś cyniczką – poprawił ją Elden. – Najwyraźniej straciłaś swoje ideały dawno temu.

Ja swoich nie straciłem. Nigdy nie będę niewolnikiem. Nigdy nie będę odpowiadał przed
Andronicusem. A moi ludzie nigdy nie upadną. Jeśli tak się stanie, ja upadnę razem z nimi, w
walce.

Wzruszyła ramionami, niewzruszona.
- Więc upadniesz – powiedziała. – Już mówiłam, ulegniesz Andronicusowi jak wszyscy –

w taki czy inny sposób.

Na łodzi zapadła ponura cisza. Wiosłowali dalej, coraz głębiej i głębiej w nieznane. Ciszę

przerywał jedynie chlupot wody.

Drugie słońce stanęło w zenicie, paliło mocno i oślepiało, odbijając się od wszystkiego.

Jezioro było jak ogromna tafla lustra, błyszczące bielą, rozświetlone. Jak gdyby wiosłowali
do nieba.

Kiedy Thor zaczął się po raz kolejny zastanawiać, czy zmierzają we właściwym kierunku,

nagle w oddali dał o sobie znać cichy dźwięk. Był tak cichy, że na początku Thor zastanawiał
się, czy mu się nie zdaje. Brzmiało to jak muzyka, jak odległa, cicha pieśń śpiewana kobiecym
głosem, wznoszącym się i opadającym, jak gdyby śpiewał chór kobiet. Był to najmilszy i
najcichszy dźwięk, jaki Thor kiedykolwiek słyszał. Odbijał się echem od wody. Thor
zastanawiał się, czy nie śni.

Z wyrazu twarzy pozostałych, którzy nagle opuścili wiosła i również spojrzeli w tamtym

kierunku, Thor wywnioskował, że nie tylko on go słyszał.

- Pieśń sention – powiedziała przerażona Indra. – Musimy zawrócić!
- Co masz na myśli? – spytał Thor, zaniepokojony.
Indra była rozgorączkowana, rozglądała się na wszystkie strony, jak gdyby miała zamiar

wyskoczyć z łodzi.

- Ta wyspa – powiedział. – To wyspa uwodzicielek! Muzyka ma przyciągnąć tych, którzy

przepływają obok. Muzyka, której mężczyźni nie są w stanie się oprzeć. Kiedy tam docierają,
zostają zabici i pożarci. Musicie natychmiast zawrócić!

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz – powiedział Dross. – Podążamy szlakiem do Miecza.
Lecz Thor czuł, że zaczyna go ogarniać dziwne uczucie, że po jego ciele rozchodzi się

jakieś mrowienie – pożądanie. Im dłużej przysłuchiwał się tym pieśniom, im bardziej się
zbliżali, tym bardziej to uczucie się pogłębiało, tym bardziej czuł, że musi ich słuchać. Nigdy
wcześniej nie doświadczył niczego podobnego – tak jakby jego ciałem zawładnęła żądza
słuchania tej pieśni i była to dla niego kwestia życia i śmierci. Zabiłby kogokolwiek i
cokolwiek, co stanęłoby mu teraz na drodze.

Jego kompani – poza Indrą – najwyraźniej czuli to samo, zwracając się w tę stronę,

urzeczeni, wiosłując mocno, gdy nagły nurt zaczął ich wciągać w jednym kierunku, ku muzyce.

Ich oczom ukazała się niewielka wyspa, pośrodku której znajdował się niski, okrągły

budynek z błyszczącego białego marmuru. Na brzegach wyspy stała grupa kobiet w białych,
powiewnych szatach, o długich brązowych włosach, opadających luźno na plecy. Każda z nich
była lekko odchylona w tył, wyciągała dłonie przed siebie i śpiewała. Chór głosów stał się

background image

głośniejszy, prąd nasilił się i nim zdążył się zorientować, Thor wraz z innymi znalazł się u
brzegów wyspy.

Serce Thora biło mocno, powodowane żądzą, by być z tymi kobietami; nie potrafił myśleć

o niczym innym. Nie był w stanie nawet myśleć o Gwendolyn. Jak gdyby odebrało mu rozum.

- Zawróćcie! – krzyknęła Indra gorączkowo.
Lecz teraz nic nie było w stanie ich powstrzymać. Nurt przybrał na sile jeszcze bardziej,

pchając ich zdecydowanie ku wyspie, i po chwili ich łódź osiadła mocno w piasku. Kilka
kobiet czekało, by wciągnąć ją na brzeg. Sięgnęły swoimi długimi, delikatnymi dłońmi, każda
nich chwyciła część łódki i wciągnęły ją na ląd.

Dotyk dłoni kobiety rozpalił Thora, gdy wzięła go za rękę, uśmiechając się i śpiewając

przez cały czas. Poprowadziła go z łodzi na piasek. Pozwolił jej się wprowadzić, nie
potrafiąc się oprzeć, niekończącymi się marmurowymi schodami na ich wyspę. Obok niego
piszczał i miauczał Krohn, a Indra krzyczała. Lecz Thor ledwie ich słyszał; wszystkie dźwięki
znikały zagłuszone śpiewem. Szedł obok swych braci legionistów, którzy również bez oporu
pozwalali się prowadzić.

Każdego z chłopców prowadziła za rękę inna kobieta, uśmiechając się słodko, śpiewając i

ciągnąc ich coraz głębiej w wyspę. Thor dostrzegł, że wyspa porośnięta jest najpiękniejszymi
drzewkami owocowymi, jakie kiedykolwiek widział. Ich gałęzie uginały się pod owocami –
pomarańczowymi, czerwonymi i żółtymi – i obsypane były kwiatami, które zalewały miejsce
delikatnymi woniami. Dotarł do niego też zapach gotującej się gdzieś w oddali strawy, i
zaburczało mu w brzuchu.

Thor słyszał krzyki Indry, potem usłyszał, jak ktoś ją knebluje i nie rozumiał już, co

krzyczy; odwrócił się i zobaczył, że kobiety na nią skaczą, krępując jej ręce za plecami i
przenosząc ją. Jakąś częścią woli Thor chciał jej pomóc, zakończyć to wszystko. Ale większa
jej część była pod urokiem tak głębokim, że zeskoczyłby z krańca świata, gdyby te kobiety go
tam zaprowadziły.

W końcu znalazł swój prawdziwy dom. I nie chciał go już nigdy opuszczać.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY


Gwendolyn stała na murach obronnych miasta ze Steffenem u boku, wyglądając Kendricka,

starając się dojrzeć jakikolwiek jego ślad na horyzoncie. Wokół niej jej ludzie zajęci byli
przygotowywaniem ostatnich umocnień – grupa za nią jęczała z wysiłku, pchając kolejny
żelazny kocioł wypełniony gorącą smołą na swoje miejsce. Setki łuczników zajęły swoje
pozycje, klękając przy ścianach z łukami i strzałami w pogotowiu. Wśród nich siedziały
dziesiątki pomocników, młodych chłopców trzymających pochodnie gotowe do podpalenia.

Niżej na murach kolejne pozycje zajmowały setki mężczyzn z włóczniami; obok nich

kolejne dziesiątki dzierżyły proce.

W dole, na wewnętrznym dziedzińcu, zgromadzone za bramami były setki żołnierzy z

mieczami, tarczami i każdego rodzaju bronią, jaką tylko można sobie wyobrazić. Jej armia
rozrastała się z każdą chwilą i Silesia zaczynała sprawiać wrażenie niedostępnej. Gwen
przepełniał optymizm.

Spojrzała jednak na horyzont i przypomniała sobie, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Całe

życie słyszała historie o Andronicusie; wiedziała, że mimo tego, iż Silesia przetrwała tysiąc
lat, tym razem będzie inaczej. Zamknęła oczy i modliła się o siłę, by przynajmniej mężnie się
bronić. Bez względu na to, czy wszyscy przeżyją, czy zginą, chciała po prostu przejść przez to
z honorem.

Gwen otworzyła oczy, znów skierowała wzrok na horyzont i zaczęła przemierzać mur w tę

i z powrotem. Była kłębkiem nerwów, a fakt, że Kendrick był nadal poza murami miasta nie
ułatwiał jej sprawy. Nie wyobrażała sobie zamknąć bram przed bratem. Nawet sama myśl o
tym była zbyt bolesna.

- Wpatrywanie się w horyzont nie sprawi, że wróci szybciej – powiedział Steffen.
Spojrzała przez ramię, jak zawsze wdzięczna Steffenowi, że jest przy niej. Stał się jej

filarem przez to wszystko, nieodłącznie u jej boku, zawsze o nią dbał, zawsze był pod ręką, by
służyć dobrą radą lub pocieszyć. Był mądrzejszy, niż wyglądał i zaczynała coraz częściej
widzieć w nim partnera do dyskusji, dzięki któremu łatwiej było jej podejmować decyzje. Był
też tym, któremu mogła najbardziej zaufać, który uratował jej życie już dwa razy; zaczynała się
czuć przy nim swobodnie na tyle, by dzielić się z nim nawet najskrytszymi myślami.

- Nie wiem, czy byłabym w stanie to zrobić – powiedziała do niego cicho. – Zamknąć

bramy, kiedy Kendrick jest tam, na zewnątrz.

- Będziesz musiała – odrzekł. – Na tym polega bycie królową. Na przedkładaniu królestwa

przed rodzinę. Twój brat jest tylko jeden; twoich ludzi są tysiące.

Dalej chodziła niespokojnie po murze, wiedząc, że ma rację. Modliła się tylko, by nie

przyszło jej podejmować takiej decyzji.

Rozległ się dźwięk trąbki i Gwen odwróciła się raptownie, spoglądając na drogę i

zastanawiając się, czyje przybycie obwieszcza dźwięk. Serce zabiło jej szybciej, miała
nadzieję, że zobaczy Kendricka zmierzającego w kierunku miasta.

Serce jej zamarło, gdy zobaczyła małą karawanę i zdała sobie sprawę, że to nie on. Był to

koń i powóz, nadjeżdżający drogą z Królewskiego Dworu. Była zaskoczona: komuś udało się
przeżyć i uciec.

Niecierpliwie czekała na wieści. Zbiegła po krętych schodach i wypadła na zakurzony

dziedziniec wewnętrzny Silesii. Steffen utorował jej drogę między żołnierzami i pospieszyła

background image

nią ku wewnętrznym bramom miasta, które powoli się otwierały.

Powóz podjechał do wejścia i zatrzymał się.
Kilku żołnierzy zbliżyło się i otworzyło drzwi. Gwendolyn była w szoku, gdy zobaczyła,

kto wysiada z powozu.

Stała przed nią kobieta, której nie spodziewała się już nigdy zobaczyć.
Jej matka. Poprzednia królowa.
A u jej boku jej oddana służąca, Hafold.
Matka Gwendolyn spojrzała na nią. Dwie królowe mierzyły się wzrokiem i Gwendolyn

przepełniały miriady emocji – od szoku, że ją widzi, przez ulgę, że żyje, smutek i współczucie
ze względu na stan jej zdrowia, po wściekłość ze względu na wszystkie dawne wspomnienia.
Poczuła też nagły bunt: jeśli jej matka pojawiła się tu, by próbować mówić jej, jak ma rządzić,
nie zamierzała tego słuchać.

Przede wszystkim była jednak zdumiona. Jakim cudem jej matka, tak schorowana, stała o

własnych siłach? I jak udało jej się uciec z Królewskiego Dworu?

- Matko – powiedziała Gwendolyn.
Jej matka przyglądała jej się beznamiętnym wzrokiem.
- Gwendolyn – powiedziała rzeczowo. – Znalazłam się w niespodziewanej i niezręcznej

sytuacji, będąc zmuszoną prosić moją córkę o udzielenie mi schronienia na jej dworze. Od
czasu zniszczenia Królewskiego Dworu, jedynego miejsca, które nazywałam domem, stałam
się bezdomna. Ogromna armia podąża tuż za nami i jeśli zamkniesz przede mną bramy,
niechybnie tam zginę. Cokolwiek o mnie myślisz, z pewnością nie przyniosłabyś tym chluby
pamięci swego ojca.

Tłum żołnierzy zebranych wokół nich ucichł i Gwendolyn czuła, że wszyscy przyglądają

się konfrontacji. Wzięła głęboki oddech. Buzowały w niej mieszane uczucia.

- Nie jestem mściwa, matko – powiedziała Gwendolyn. – W przeciwieństwie do ciebie.

Nigdy nie zostawiłabym cię na łasce Imperium, bez względu na to, jaką matką byłaś.
Oczywiście, że możesz się schronić za naszymi bramami.

Jej matka wpatrywała się w nią, wciąż bez śladu emocji. Skinęła lekko głową.
- Jak wróciłaś do zdrowia? – spytała Gwendolyn. – Kiedy widziałam cię ostatni raz, nie

byłaś w stanie się poruszyć ani wymówić ani słowa.

- Odkryłam, że była pod wpływem działania trucizny – powiedziała Hafold. – Którą

podawał jej jej syn, król.

W tłumie rozległ się stłumiony krzyk, największy wyszedł z ust Gwendolyn. Mimowolnie

pokręciła głową.

- W takim razie trafisz pod opiekę Illepry, naszej uzdrowicielki, która jest tu z nami.

Udzieli ci wszelkiego rodzaju pomocy, byś w pełni wróciła do zdrowia. Witaj w Silesii,
matko.

Jej matka skinęła głową, ale nie ruszała się z miejsca.
- Doszły mnie słuchy, że jesteś teraz królową – powiedziała jej matka.
Gwendolyn przytaknęła ostrożnie, nie wiedząc, do czego zmierza.
- Tego chciał twój ojciec. Walczyłam z tym. Lecz teraz, w końcu, widzę, że była to mądra

decyzja. Być może jego jedyna mądra decyzja.

Z tymi słowami jej matka odwróciła się i minęła ją, zbyt dumna, by zatrzymać się i

powiedzieć coś więcej. Hafold podążyła za nią.

Gwendolyn, wiedząc, jak dumną osobą jest jej matka, i pamiętając, że nigdy nie potrafiła

background image

obdarzyć jej dobrym słowem, zdawała sobie sprawę z tego, jak trudno musiał jej być
powiedzieć coś takiego. Była wzruszona. Po raz setny zastanowiła się, dlaczego jej i matki nie
mogły łączyć bardziej zażyłe stosunki.

Drzwi powozu otworzyły się po raz drugi. Gwendolyn odwróciła się i z zaskoczeniem

ujrzała, że z drugiej strony wysiada Aberthol. Szedł powoli przy pomocy żołnierzy,
podpierając się laską.

Odwrócił się i swoim charakterystycznym chodem ruszył w stronę Gwendolyn,

uśmiechając się ciepło, kiedy się do niej zbliżał.

Podeszła kilka kroków w jego kierunku i przytuliła go. Zrobiło jej się cieplej na sercu,

kiedy zobaczyła znowu swojego starego nauczyciela i doradcę swego ojca; było to trochę tak,
jakby wróciła do niej jakaś cząstka jej ojca.

- Gwendolyn, moja droga – rzekł swoim pradawnie brzmiącym głosem. – Przytulenie

takiego zwyczajnego starca jak ja nie wyda się stosowne przed wszystkimi twoimi nowymi
poddanymi – powiedział z uśmiechem, odsuwając się od niej. – Wszak jesteś teraz królową.
Jestem z tego powodu bardzo z ciebie dumny. Lecz królowa musi się zawsze zachowywać jak
królowa.

Gwendolyn odwzajemniła jego uśmiech.
- To prawda – odrzekła. – Lecz bycie królową daje mi też przywilej przytulania, kogo

tylko chcę.

Uśmiechnął się.
- Zawsze wiedziałem, że jesteś nad wyraz mądra – powiedział.
- Twoja obecność w tym miejscu sprawia, że obawiam się najgorszego – powiedziała

Gwendolyn ponuro. – Słyszałam, że Królewski Dwór został zaatakowany. Lecz teraz, gdy
widzę, że opuściłeś swoje cenne księgi, wiem już na pewno, że to prawda.

Oblicze Aberthola spochmurniało. Potrząsnął głową z powagą.
- Spalone – powiedział. – Wszystko spalone do cna. Uciekliśmy noc wcześniej.
Gwendolyn, której serce waliło jak oszalałe, bała się zadać następne pytanie.
- A co z Domem Uczonych? – wydusiła w końcu z siebie. Serce tłukło jej się w piersi, gdy

pomyślała o miejscu, które było dla niej drugim domem, czymś świętszym nade wszystko w
świecie.

Aberthol ze smutkiem spuścił wzrok i po raz pierwszy w życiu Gwen zobaczyła, jak po

jego policzku spływa łza.

- Nic się nie ostało – rzekł schrypniętym głosem. – Tysiące lat historii, bezcennych ksiąg –

przepadły w ogniu podłożonym przez barbarzyńców.

Gwen jęknęła wbrew sobie; złapała się za serce, przyciskając dłonie do piersi.
- Pozostało jedynie kilka ksiąg, które chwyciłem nim uciekliśmy, tylko tyle zmieściłem w

powozie. Tysiąc lat historii, poezji, filozofii – wszystko stracone.

Pokręcił głową z powagą.
- Odtworzymy to – powiedziała, chcąc go pocieszyć. Położyła dłoń na jego ramieniu. –

Pewnego dnia wszystko odtworzymy.

Starała się brzmieć przekonująco, podnieść go na duchu, lecz nawet ona wiedziała, że to

niewykonalne.

Podniósł na nią wzrok, w którym dostrzegła zwątpienie.
- Wiesz, co zbliża się w naszym kierunku od horyzontu? – powiedział. – Armia większa niż

wszystko, czemu stawiał czoła twój ojciec.

background image

- Wiem – powiedziała. – I wiem również, jacy jesteśmy. Przeżyjemy. Jakoś. I odbudujemy

wszystko.

Przypatrywał jej się długo i uważnie, w końcu pokiwał głową.
- Twój ojciec podjął dobrą decyzję – powiedział. – Bardzo, bardzo dobrą.
Aberthol zmrużył oczy, a jego twarz pokryła się milionem zmarszczek.
- Pamiętasz lekcje historii? – spytał. – Acholemowie?
Gwen wysiliła umysł i po chwili wszystko jej się przypomniało.
- Wielkie oblężenie – powiedziała.
- Największe oblężenie w historii MacGilów – dodał Aberthol. – Było ich tylko stu – a

odparli atak dziesięciu tysięcy.

Gwen otworzyła szeroko oczy. Jej serce powoli napełniało się nadzieją, kiedy zaczęła

przypominać sobie tę historię.

- W jaki sposób? – zapytała.
- Walczyli jak jeden mąż – odrzekł. – Bitwy nie zawsze wygrywa się mieczem. Częściej

wygrywa się je duchem. Sprawą. Księga starożytnego języka pełna jest historii o kilku, którzy
zwyciężyli wielu.

Westchnął.
- Kiedy będziesz dowodzić tymi ludźmi – powiedział. – Nie odwołuj się do ich oręża.

Wejrzyj w ich serca. Każdy z nich jest synem, ojcem, bratem, mężem. Każdy ma powód, dla
którego mógłby umrzeć – lecz każdy z nich ma też powód, by żyć. Znajdź powód, dla którego
chcesz żyć, a odnajdziesz drogę do zwycięstwa.

Zaczął odchodzić, kiedy nagle zatrzymał się i spojrzał na nią.
- A co najważniejsze – spytał ją. – Spytaj siebie: jaki jest twój powód, by żyć?
Została sama, a w głowie dźwięczały jej jego słowa. Jaki miała powód, by żyć?
Kiedy o tym rozmyślała, pojęła, że miała dwa powody. Położyła rękę na brzuchu i

przesunęła po nim, po czym spojrzała na horyzont i pomyślała o Thorze.

W tej chwili postanowiła, że przeżyje.
Przeżyje bez względu na wszystko.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY


Kendrick galopował przez pokrytą kurzem drogę z Atme u boku, zmierzając w kierunku

horyzontu, nad którym kotłowały się napływające chmury burzowe. Co rusz niebo
rozbrzmiewało grzmotami, grożąc deszczem. W oddali w końcu zaczęli dostrzegać wioskę, o
której mówiła kobieta i Kendricka ogarnęła ulga. Chciał jak najszybciej do niej dotrzeć.

Jechali wiele godzin i obawy Kendricka pogłębiały się, kiedy oddalali się od bezpiecznej

Silesii i zbliżali do nadciągającej armii, gdzieś hen przed nimi, zmierzającej prosto na nich.
Kendrick żywił jedynie nadzieję, że uda im się znaleźć wioskę, znaleźć dziewczynki i wrócić,
nim ludzie Andronicusa ich dosięgną – i nim bramy Silesii zostaną zamknięte.

Kendrick wiedział, że to zuchwała misja; lecz wiedział również, że ta misja jest istotą

tego, kim był. Poprzysiągł pomagać bezbronnym i ta przysięga była dla niego święta. Dla
Kendricka było to ważniejsze niż jego osobiste bezpieczeństwo i wiedział, że misje takie, jak
ta, zuchwałe czy nie, musiały zostać podjęte. Słyszał o brutalności Andronicusa i wiedział, co
jego ludzie zrobiliby dziewczynkom. Na coś takiego nie mógł pozwolić, nawet gdyby miał
zginąć próbując temu zapobiec.

Kendrick przyspieszył, tracąc dech, zbierając w sobie wszystkie siły. Energii dodawał mu

widok wioski, która była coraz bliżej. Była to mała kropka na horyzoncie, jedna z wielu
rolniczych osad na peryferiach Kręgu, w kształcie koła, jak większość z nich, jedynie z
kilkoma dziesiątkami domostw i niewielkim murem obronnym. Wymienił z Atme
porozumiewawcze spojrzenie i obaj przyspieszyli, zachęceni, zmotywowani, by dotrzeć tam
przed Andronicusem – i uratować dziewczynki.

Kiedy zbliżali się do wioski, Kendrick usłyszał odległy grzmot. Gdy podniósł wzrok, w

oddali ujrzał z tuzin żołnierzy, którzy zmierzali galopem w stronę wioski z przeciwka. Serce
zabiło mu szybciej, gdy zobaczył, że są odziani w czerń Imperium. A więc już tu są. Obie
strony zmierzały ku tej samej wiosce. Kendrick i Atme byli znacznie bliżej – lecz tamci ich
doganiali.

Kendrickowi otuchy dodawało jedno – nie dostrzegał, by jechała z nimi cała armia;

zdawało się, że to tylko niewielki oddział. Zrozumiał od razu, że to grupa zwiadowcza, która
wracała, by zdawać raporty głównej armii. Jednak wszędzie, gdzie byli zwiadowcy, wkrótce
pojawiała się główna armia – zwykle po kilka minutach.

Kendrick przyspieszył jeszcze bardziej, krzyknął i ponaglił konia kopnięciem. We dwóch

przejechali przez bramy miasta. Jechali wąskimi uliczkami i rozglądali się na boki,
przyglądając się małym, skromnym domostwom. Całe to miasto było opuszczone, wymarłe;
pogubione rzeczy walały się po ulicach i było oczywiste, że mieszkańcy uciekali w popłochu.
Mądrze z ich strony. Wiedzieli, co zbliża się w ich kierunku.

Mijali zabudowanie za zabudowaniem, aż w końcu Kendrick spostrzegł budynek większy

od pozostałych, z namalowaną na nim czerwoną gwiazdą. Dom Chorych.

Ruszyli w jego kierunku i zatrzymali się przed wejściem, zeskoczyli z koni i wpadli przez

otwarte drzwi. Nim to zrobili, Kendrick obejrzał się za siebie i zobaczył zbliżających się
zwiadowców, oddalonych może o minutę drogi.

Kendrick i Atme pędzili przez budynek, mijając rzędy opuszczonych łóżek. Przez chwilę

Kendrick zastanawiał się, czy te miejsca były wolne, czy byli w złym miejscu, czy
dziewczynki zostały już gdzieś przeniesione. Minęła chwila, nim jego wzrok przyzwyczaił się

background image

do światła – a wtedy usłyszał cichy płacz.

Odwrócili się i w dalekim końcu pomieszczenia ujrzeli dwie chore dziewczynki, leżące na

wznak w łóżkach. Miały może z dwanaście lat. Wyciągnęły do nich osłabione ręce.

- Pomocy! – zawołała jedna z nich.
Druga była zbyt chora, by choćby unieść dłoń.
Kendrick wystrzelił przez pomieszczenie i przerzucił sobie jedną z dziewczynek przez

ramię, jęczącą, a Atme podniósł drugą. Odwrócili się, puścili się biegiem przez budynek i
wypadli przez otwarte drzwi w stronę swych koni.

Każdy z nich posadził dziewczynkę na siodle i przygotowywał się, by samemu dosiąść

swego wierzchowca – gdy nagle od tyłu nadjechały dziesiątki żołnierzy Imperium, szarżując
na nich. Kendrick zrozumiał, że nie było czasu. Będą musieli stanąć do walki.

Kendrick i Atme odwrócili się i ruszyli im naprzeciw, ustawiając się między oddziałem a

dziewczynkami, z charakterystycznym metalicznym świstem dobywając mieczy i unosząc
tarcze.

Dowodzący żołnierz zamachnął się mieczem. Kendrick uniósł tarczę i zablokował cios w

ostatniej chwili, i odparł atak mieczem w tym samym momencie, przecinając siodło żołnierza,
który poleciał z konia prosto na ziemię. Kolejny z napastników zamachnął się toporem na
głowę Kendricka, ale ten zrobił unik i dźgnął go w żebra. Wojownik z krzykiem spadł z konia.
Kolejny napastnik zamierzył się na niego włócznią, ale Kendrick odwrócił się i wyrwał mu ją
z rąk.

Kendrick przycisnął włócznię do swego ramienia, przypuścił szarżę i strącił kolejnego

napastnika z konia, posyłając go na innego żołnierza. Obaj spadli na ziemię. Wtedy Kendrick
odchylił się w tył, obrał cel i cisnął włócznią; poszybowała w powietrzu i zabiła kolejnego
atakującego, przeszywając jego zbroję i zatapiając się w piersi.

Kendrick został bez broni i nie zdążył zareagować, gdy kolejny napastnik skoczył na niego,

powalając ich obu na ziemię. Przewracali się, mocując się, a wtedy wojownik dobył sztyletu,
uniósł go wysoko i opuścił szybkim ruchem, mierząc w gardło Kendricka.

Kendrick chwycił go za nadgarstek w powietrzu i przytrzymywał. Mocowali się; żołnierz

napierał całą mocą, uśmiechając się drwiąco; Kendrick ledwie go powstrzymywał, czubek
ostrza niebezpiecznie zbliżał się do jego twarzy.

W końcu Kendrickowi udało się odepchnąć nadgarstek wojownika na bok, przeturlał się i

uderzył go rękawicą w podbródek, posyłając go na plecy. Uderzył mężczyznę jeszcze raz, i ten
stracił przytomność na dobre.

Kątem oka Kendrick zauważył, że kolejny napastnik zamierza się na niego, przygotowując

się, by kopnąć go w żebra; zareagował natychmiast, chwytając sztylet, który wypadł z dłoni
żołnierza, obrócił się i cisnął nim. Nóż przeciął powietrze, obracając się kilka razy w locie, i
zatonął w gardle napastnika, który zatrzymał się w miejscu. Stał tak przez chwilę w bezruchu,
po czym padł na bok, martwy.

Atme też nie próżnował. Kendrick zobaczył pięciu lub sześciu żołnierzy, którzy go

zaatakowali, martwych, porozrzucanych w różnych pozycjach na ziemi. Ich krew znaczyła
ziemię. Zobaczył, jak Atme dobija ostatniego, robiąc unik przed jego mieczem i odcinając
głowę mężczyzny swoim mieczem.

Kendrick i Atme stali przez chwilę, dysząc ciężko w tym nagłym bezruchu i oceniając

zadane przez siebie zniszczenia.

- Jak za starych czasów – powiedział Atme.

background image

Kendrick skinął głową w odpowiedzi.
- Cieszę się, że to ty byłeś u mego boku – odrzekł.
W oddali rozległ się chóralny odgłos rogów i Kendrick poczuł, że ziemia drży. Spojrzał na

horyzont i dostrzegł niewielkie migotanie wzbijanego w górę pyłu. Tym razem nie był to obłok
kurzu wzniecony przez dziesiątki mężczyzn – lecz pył ogromnej armii, rozciągającej się hen
daleko, jak okiem sięgnąć.

Nie tracili czasu. Odwrócili się i rzucili do swych koni. Kendrick wskoczył za chorą

dziewczynkę, która kiwała się luźno w siodle, przytrzymał ją mocno jedną ręką, a drugą
chwycił wodze. Atme postąpił podobnie i po chwili wypadli z miasta, przez bramę i z
powrotem na drogę prowadzącą do Silesii.

Kendrick pomyślał o zamykających się bramach i miał jedynie nadzieję, że nie będzie za

późno.

* * *

Gwendolyn stała na szczycie niewielkiego wzniesienia przed zewnętrznymi bramami

Silesii, czekając i obserwując. Serce jej łomotało. Przyglądała się linii horyzontu od wielu
godzin, modląc się o jakiś ślad Kendricka. Odliczali godziny, minuty do czasu, gdy będzie
musiała zamknąć bramy.

- Pani – powiedział Steffen, wciąż lojalnie stojąc u jej boku. – Musisz wrócić do miasta!

Czekanie tutaj na Kendricka nie sprawi, że wróci szybciej – a stanowi zagrożenie dla twego
bezpieczeństwa. Proszę, wróć za nasze bramy.

Gwendolyn potrząsnęła głową.
- Nie mogę czekać bezpiecznie za bramami, gdy on ryzykuje tam życie.
- Ależ, pani, twoi ludzie cię potrzebują. Liczą na ciebie.
- Liczą, że będę – powiedziała. – Nieustraszona. W czasie wojny jest to cenny przymiot.
- Skoro nie wracasz za mury, ja także nie wrócę – rzekł.
Steffen zamilkł i stali tak we dwoje, patrząc przed siebie.
Gwendolyn wiedziała, że Steffen ma rację, wiedziała, że to tylko kwestia czasu, nim

będzie musiała kazać zamknąć bramy. Wewnątrz pękało jej serce.

Usłyszała odległe dudnienie i jej serce załomotało, gdy podniosła wzrok i zobaczyła, że

cała linia horyzontu pokrywa się czernią. Rozciągało się przed nią więcej oddziałów, niż w
życiu widziała, tysiące tysięcy, wyglądały, jak gdyby ciągnęły się na cały świat. Pośrodku
jechały dwa tuziny żołnierzy niosących sztandary, unosząc kolory Imperium wysoko nad
głowami. Rozbrzmiały setki rogów.

- Pani, kończy nam się czas! – krzyknął Srog, podjeżdżając do niej z dziesiątką

wojowników. – Musimy zamknąć bramy!

Gwen odwróciła głowę i spojrzała przez ramię na setki swych ludzi, niespokojnie

przygotowujących się, trwających na pozycjach wzdłuż balustrad. Odwróciła się i spojrzała
ponownie na horyzont. Docierała do niej rzeczywistość: oto, w końcu, zbliżał się Andronicus.
Tymczasem nie było żadnych śladów Kendricka i Atme. Serce jej zamarło. Czy zginął? Nie
słyszała, by wcześniej mu się nie powiodło. Jak to możliwe? Kendrick był ich
najświetniejszym rycerzem. Jeśli on zginął, jak to wróżyło reszcie?

Gwen przeklinała siebie za to, że zezwoliła mu jechać. Powinna była nakazać mu nie

ruszać się z miejsca. Kochała w nim to, że żył według swojej przysięgi honoru – lecz w tym
przypadku rycerskość doprowadziła do jego śmierci.

background image

- Pani, nie możesz tu dłużej zostać! – krzyknął Steffen. Słyszała wzburzenie w jego głosie.
Gwendolyn wiedziała, że nadszedł już czas. Armia zbliżała się i w ciągu kilku chwil nie

będzie mogła wejść za mury swego miasta. Jednak jakoś nie mogła się do tego zmusić. Nie
dopóki nie przekonała się, że jej bratu się nie udało.

- Pani! – ponaglił Brom, stając obok Sroga. – Jeśli będziemy zwlekać dłużej, nasi ludzie

zginą!

Nagle kątem oka Gwendolyn dostrzegła niewielki obłok kurzu; odwróciła się i, ku swej

niewypowiedzianej radości, na małej bocznej dróżce spostrzegła Kendricka i Atme,
wiozących dwie dziewczynki. Galopowali w ich kierunku, pozostawiając armię w tyle, coraz
szybciej, zbliżając się coraz bardziej ku bramom. Mieli nad nimi dobre sto jardów przewagi i
serce Gwen uradowało się, kiedy zobaczyła ich znowu, żywych.

Udało im się. Ledwie była w stanie w to uwierzyć. Udało im się!
Gwendolyn czuła, że ogromny kamień spadł jej z serca. Odwróciła się, dosiadła swego

rumaka i ruszyła w kierunku otwartych bram Silesii. Steffen, Srog, Brom i dziesiątki żołnierzy
podążyły za nią. Dołączały do nich kolejne oddziały, cierpliwie czekające na nią, i wszyscy
przemknęli przez zewnętrzne bramy. Kiedy wjechali do środka, dziesiątki mężczyzn, w
pogotowiu, zaczęły zamykać masywne żelazne bramy z obu stron.

Przejechali przez nie w ostatniej chwili, skrzydła bramy były uchylone dla nich jedynie na

kilka stóp. Kendrick i Atme deptali im po piętach i również przemknęli przez bramy. Ciężki
metal zamknął się z hukiem tuż za nimi.

Jechali dalej i gdy minęli bramy wewnętrzne, kolejna brama zakończona kolcami

zatrzasnęła się za nimi.

Gdy Gwendolyn wpadła na wewnętrzny dziedziniec wraz z otaczającymi ją mężczyznami,

tysiące żołnierzy pospieszyły, by ustawić się na swoich pozycjach. Wszędzie panował chaos,
gorączkowa atmosfera, a oczekiwanie było namacalne.

- ZADĄĆ W ROGI! - krzyknęła, a wokół niej od razu odezwał się chór rogów.
Mieszkańcy kryli się w domach, ryglowali okna i drzwi, dziedziniec pustoszał. Kiedy

znaleźli się już w środku, większość z nich pospieszyła ku górnym oknom, uchylając je
odrobinę, by móc wyglądać na plac i trzymać łuki i strzały w pogotowiu. Gwen wiedziała, że
każdy silesiański mężczyzna, kobieta i dziecko było gotowe, by przyłączyć się do nich i
walczyć na śmierć i życie.

Ogarnęła ją ulga, kiedy Kendrick podjechał obok niej. On i Atme oddali chore

dziewczynki matce, która objęła je z łzami radości, szlochając. Chwyciła Kendricka za nogę.

- Dziękuję – powiedziała. – Nigdy nie będę w stanie wam się odwdzięczyć.
Gwendolyn i Kendrick zsiedli z koni i przytulili się.
- Żyjesz – powiedziała nad jego ramieniem, niewymownie szczęśliwa. Marzyła, by taki

sam los spotkał Thora. – I uratowałeś je.

Kendrick uśmiechnął się.
- Jest jeszcze wielu, których trzeba uratować – odparł.
Gwen nie zdążyła odpowiedzieć, bo nagle zewnętrzne bramy rozbrzmiały przejmującym

hukiem, tak potężnym, że zatrząsł całym miastem.

Kendrick zajął pozycję obok reszty Gwardzistów, a Gwendolyn wbiegła, ze Steffenem u

boku, w górę krętych schodów na szczyt wewnętrznej balustrady, skąd roztaczał się najlepszy
widok.

Gwen spojrzała w dół i wtedy rozległo się kolejne straszne uderzenie. To, co ujrzała,

background image

wprawiło ją w niemałe zdumienie: armia Andronicusa tłoczyła się wokół miasta i dziesiątki
żołnierzy w zwartych szeregach taranowały swymi tarczami zewnętrzną bramę, napierając na
nią ramionami.

To było jedynie preludium: mężczyźni rozstąpili się i naprzód wyjechał długi, gruby,

żelazny taran na kołach, popychany przez dwa tuziny mężczyzn. Ruszyli naprzód, zaparli się i
uderzyli w zewnętrzne bramy, wgniatając je. Gwendolyn przyglądała się temu ze zgrozą. Mury
miasta zadrżały, a kilka kamieni wokół niej skruszyło się.

- Czekamy na twe rozkazy! – powiedział Srog, stając obok niej.
- TERAZ! – powiedziała.
- ŁUCZNICY! – krzyknął Srog.
Na górze i dole balustrad łucznicy napięli łuki i korzystając z każdego otworu i szczeliny,

wycelowali w dół.

- TERAZ!
Niebo zaczerniło się od deszczu strzał, których tysiące przecinały powietrze, trafiając w

narażonych na atak żołnierzy Imperium.

Rozległy się krzyki i dziesiątki wojowników Imperium padły martwe na ziemię.
Lecz armia Andronicusa była dobrze zdyscyplinowana: setki wojowników przyklękły,

ustawieni w idealnie równych rzędach, i wypuściły strzały w kierunku murów.

Gwen przypatrywała się, zdumiona, znalazłszy się po raz pierwszy w środku prawdziwej

bitwy. Nawet nie przyszło jej do głowy, by zareagować. Czuła, jak jakaś silna dłoń chwyta ją
za odzienie i ciągnie w dół, rzucając na kamienną podłogę. Poczuła świst powietrza
przelatującej strzały, która minęła ją o włos, spojrzała na bok i zobaczyła Steffena leżącego na
ziemi obok niej. Leżała tak, a serce waliło jej jak oszalałe. Zdała sobie sprawę z tego, jak
głupia była, że nie przypadła do ziemi wcześniej, jak wszyscy mężczyźni wokół niej. Steffen
po raz kolejny uratował jej życie.

Jednak nie każdy miał tyle szczęścia. Chłopiec odrobinę starszy od Thora, który stał o

kilka stóp od niej, wpatrywał się w mężczyzn na dole, jak gdyby w szoku. W jego gardle
tkwiła strzała. Stał tak jeszcze sekundę, po czym przewrócił się przez balustradę i spadł
pięćdziesiąt metrów w dół, na stos ciał.

- ŁUCZNICY! – krzyknął znowu Srog.
Silesianie ponownie unieśli łuki, napięli je i posłali strzały w dół, w Imperium.
Rozległy się kolejne krzyki i kolejne oddziały Imperium padły.
Lecz po tym w stronę silesian poleciała następna seria strzał.
Bitwa przybrała na sile i strzały cięły niebo w obydwu kierunkach. Siły Imperium zostały

mocniej przetrzebione, a większość silesian przeżyło; udało im się schronić za grubymi
kamiennymi murami. Lecz w toku bitwy coraz więcej silesian ginęło od strzał przeciwnika.
Zginęło ich może dwunastu, w porównaniu z setkami Imperium – lecz silesianie mieli mniej
ludzi do stracenia.

Wszystko działo się tak szybko, że Gwen ledwie była w stanie to przetrawić. Pustka, ciche

dni oczekiwania przerodziły się nagle w zaciekłą bitwę.

Imperium raz jeszcze skierowało taran w stronę bram, wgniatając mocniej metal. Ziemia

się zatrzęsła, gdy uderzali z hukiem.

Kendrick wystąpił naprzód, zbierając Gwardzistów.
- KOTŁY! – krzyknął.
Kendrick ruszył naprzód z Atme i dziesiątką Gwardzistów u boku. Przechylili ogromny

background image

żelazny kocioł za brzeg muru. Chwilę później wrząca smoła wylała się za brzeg, na mężczyzn,
którzy obsługiwali taran. Dziesięciu Gwardzistów jednocześnie przyklęknęło z łukami i
płonącymi strzałami i wypuściło je w ich kierunku.

Rozległy się krzyki, kiedy mężczyźni zajęli się ogniem – to powstrzymało ich przed

kolejnym uderzeniem w bramy.

Jednak w ciągu sekund tuziny kolejnych żołnierzy zwyczajnie zepchnęły płonących

wojowników z drogi i przejęły taran.

Gwen uderzyła beznadzieja sytuacji. Liczba oddziałów Imperium zdawała się być

nieskończona i bez względu na to, ilu zabili, ich wysiłki okazywały się daremne. Na miejsce
każdej zabitej setki napływały dwie kolejne. Przez cały czas roiło się od nich na horyzoncie,
daleko, jak sięgnąć okiem, rząd za rzędem, oddział za oddziałem, cisnęli się jak miliony
mrówek robotnic. Śmierć kilku setek Imperium była niezauważalna przy takich siłach.

A po stronie silesian każda śmierć miała znaczenie. Nie można było zaprzeczyć, że

walczyli znakomicie, odpierając ogromną armię ułamkiem jej sił – lecz i tak odczuwali
dotkliwie każdą stratę – Gwen widziała, że jej szeregi zaczynają się przerzedzać, a liczba ich
broni znacznie się uszczupliła.

Było oczywiste, że dla Andronicusa życie ludzkie nie miało żadnej wartości, że będzie

posyłał kolejnych ludzi na śmierć bez zastanowienia. Zdawało się nawet, że to jego strategia –
poświęcać tak wielu swych ludzi, jak będzie trzeba, póki silesianom nie skończą się strzały,
smoła, włócznie. Wszak kiedyś się skończą. Walka przeciwko jakiemukolwiek innemu
dowódcy dałaby silesianom szansę, lecz przeciwko Andronicusowi, człowiekowi, który nie
dbał nawet o własnych ludzi, cóż mogli poradzić? Gwen zamyśliła się. Czy był aż tak
bezwzględny, by bez wahania poświęcić tak wiele tysięcy swoich ludzi?

Patrząc w dół, gdzie żołnierz za żołnierzem padali martwi, Gwen zdała sobie sprawę z

tego, że był.

Nim zdążyła dokończyć myśl, katem oka spostrzegła, że coś szybuje w jej kierunku i tym

razem uchyliła się na czas. Tuż nad jej głową przeleciał ogromny, płonący głaz. Przeciął
powietrze, lecąc nad balustradą i wylądował wewnątrz miasta. Zatopił się głęboko w ziemi,
jak płonąca kometa, upadając z takim impetem, że zadrżała ziemia. Po wylądowaniu potoczył
się i zatrzymał na kamiennym murze, iskrząc się i płonąc.

Dziesiątki płonących głazów przecięły nagle powietrze. Jeden z nich strzaskał kamienny

mur niedaleko jej głowy. Gwen, opierając się na rękach i kolanach, wyjrzała przez otwór i
zobaczyła, że naprzód wypchnięty został rząd katapult. Dziesiątki wojowników zbroiły je w
głazy, oblewały jakimś płynem i podpalały, po czym naciągały liny i wypuszczały.

Ziemia i mury wokół zatrzęsły się, gdy głazy przecięły powietrze jak strzały; rozległy się

krzyki i dziesiątki jej ludzi zginęły.

- STRZELAJCIE W KATAPULTY! – krzyknęła Gwen. – Celujcie w tych, którzy je

obsługują!

Jej rozkazy zostały wykrzyczane i powtórzone wśród szeregów wzdłuż balustrad i wszyscy

łucznicy odwrócili uwagę od ludzi obsługujących taran i przenieśli ją na tych obsługujących
katapulty. Posypał się na nich grad strzał, raniąc i zabijając większość żołnierzy.

Jednak ludzie Andronicusa musieli spodziewać się tego, bo jak tylko łucznicy Gwen wstali

i wystrzelili, ukazując się zza balustrad, posypały się na nich tuziny włóczni, które przecięły
niebo i trafiały w nich. Gwen patrzyła na to przerażona. Podniosły się krzyki i ich ciała
wypadły za brzeg, rozbijając się na dole.

background image

- Chcę się przyłączyć! – usłyszała czyjś krzyk. – Chcę się przyłączyć do walki!
Gwendolyn odwróciła się i, zszokowana, zobaczyła zbliżającego się Godfreya. Był lekko

przy kości i oddychał teraz ciężko, stając przed nią w zbroi. Jego twarz poczerwieniała z
wysiłku, a oczy otworzyły się szeroko ze strachu.

- Padnij! – krzyknęła, a Steffen pociągnął go na ziemię w samą porę. Włócznia

poszybowała nad jego głową.

- Chcę walczyć! – krzyknął. – Proszę! Przydziel mi pozycję!
Gwendolyn spojrzała na Kendricka, który w odpowiedzi skinął głową.
- Możesz dołączyć do moich ludzi – powiedział Kendrick. – Strzelałeś kiedyś z łuku?
- Oczywiście! – powiedział Godfrey. – Ojciec kazał nam wszystkim brać lekcje.
- Ale czy pamiętasz? – naciskał Kendrick.
Godfrey wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, drżąc na całym ciele.
- Tak mi się zdaje – odpowiedział.
- Weź to – powiedział Kendrick, sięgając po wolny łuk i kołczan pełen strzał. – I zajmij

pozycję przy tym murze, obok łuczników. Trzymaj się nisko i nie wychylaj się. Czekaj na moje
rozkazy!

Godfrey usłuchał, pospiesznie zajmując pozycję. Przyklęknął i drżącymi dłońmi sięgnął po

strzałę z kołczanu, po czym załadował łuk. Był tak zdenerwowany, że trzęsąc się upuścił
kołczan i wszystkie strzały posypały się na ziemię.

Jednak po tym zebrał się w sobie, założył strzałę i wychylił się ponad kamienny mur. Obok

przeleciała strzała, ledwie go omijając. Przyklęknął, drżąc.

- Mówiłem, byś się nie wychylał! – wrzasnął Kendrick.
- Wybacz – rzekł Godfrey. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać.
- Nie poddawaj się strachowi – rozkazał Kendrick. – Weź głęboki oddech. Trzymaj się

blisko ziemi, cały czas.

Godfrey zamknął oczy i wziął kilka głębokich wdechów.
- ŁUCZNICY! – krzyknął Kendrick. – TERAZ!
Godfrey otworzył oczy, wycelował przez otwór w murze, napiął łuk drżącymi rękoma i

wypuścił strzałę. Patrzył przez otwór w murze.

Sposępniał, kiedy zauważył, że chybił.
Załadował jednak kolejną strzałę, tym razem nieco pewniejszym ruchem, przyklęknął,

obrał cel i wystrzelił.

- Trafiłem! – zawołał triumfalnie. – Nie do wiary! Naprawdę go trafiłem!
Gwen niesamowicie się cieszyła, że Godfrey opuścił karczmę i walczy u ich boku. Była z

niego niezwykle dumna.

Po jej drugiej stronie, nieopodal, stał mąż jej siostry, Bronson, który walczył mężnie u

boku innych, znajdując sposób, by mimo braku jednej dłoni wypuszczać strzałę za strzałą w
ludzi Andronicusa i zabijając wielu z nich. Luanda skryła się gdzieś bezpiecznie w dolnym
mieście, tak jak Gwen się spodziewała.

Brakowało jedynie Thora, pomyślała ze smutkiem.
Nagle rozległ się jakiś nowy odgłos, głośne trzeszczenie; Gwen wyciągnęła szyję i

spojrzała przez otwór w kamiennym murze, by zobaczyć, co to. Serce jej zamarło.

Żołnierze Imperium rozsunęli się, by zrobić miejsce dla dziesiątek mężczyzn pchających

naprzód wózki, na których znajdowały się długie, drewniane drabiny. Musiała ich być z setka,
i wózki znajdowały się coraz bliżej zewnętrznego muru.

background image

- POCHODNIE! – krzyknął Kendrick.
Na górze i na dole balustrad żołnierze i ich pomocnicy podpalili pochodnie.
- CZEKAĆ! – krzyknął Kendrick.
Wszyscy czekali, a skrzypienie wózków było coraz głośniejsze. Serce Gwen waliło bez

opamiętania, kiedy drabiny znalazły się jeszcze bliżej. Były oddalone ledwie o kilka stóp i
wszystko w niej krzyczało, by wojownicy użyli pochodni. Lecz zdała się na Kendricka,
pozwalając mu, weteranowi bitew, dowodzić swymi ludźmi.

Czekała i czekała, przyglądając się, jak drabiny opierają się o mury. Na jej czole zaczęły

się tworzyć krople potu.

- TERAZ! – krzyknął w końcu Kendrick.
Silesianie poderwali się z głośnym krzykiem, wychylili i podpalili drabiny. Jedna za

drugą, drewniane drabiny zaczęły płonąć.

Lecz nie wszystkim silesianom się powiodło: kilku z nich, gdy podkładali ogień pod

drabiny, zostało przestrzelonych przez pierś, oczy i gardła; inni zostali trafieni włóczniami i
oszczepami. Gwen patrzyła z przerażeniem, jak dziesiątki jej ludzi wypadają za brzeg przy
chórze krzyków.

Wiele drabin płonęło, lecz tyle samo stało opartych o mury i zapełniało się żołnierzami

Imperium, którzy wdrapywali się szybko na górę.

Silesianie przystąpili do akcji, dowodzeni przez Kendricka, który podbiegł do najbliższej

drabiny, uniósł topór i zamachnąwszy się, rozrąbał ją i posłał strzaskaną na ziemię.

Jednak Kendrickowi przyszło słono za to zapłacić: krzyknął z bólu, gdy strzała wbiła się w

jego ramię, rozbryzgując krew na wszystkie strony. Sięgnął i wyrwał ją z kolejnym głośnym
krzykiem.

Jego pomocnik nie miał tyle szczęścia; strzała przebiła jego gardło i chłopak padł na

ziemię martwy.

Wojownicy przy górnych i dolnych balustradach podbiegali do wciąż się zwiększającej

liczby drabin, próbując je odepchnąć. Godfrey, ku swojej chwale, wstał i podbiegł do jednej,
wydając z siebie swój pierwszy okrzyk bitewny; zdawał się przełamywać coś wewnątrz
siebie. Kiedy dobiegł do niej, żołnierz Imperium był już na górze i miał właśnie przeskoczyć
przez mur. Godfrey zaatakował i przebił go włócznią.

Żołnierz krzyknął, patrząc tępo na Godfreya, który patrzył na niego równie zszokowany;

zachwiał się i zaczął spadać w tył. Jednak nim to zrobił, wyciągnął rękę i chwycił Godfreya za
koszulę, pociągając go ze sobą.

Godfrey krzyczał, zbliżając się szybko do brzegu. W ostatniej chwili wyciągnął ręce i

chwycił kamień, zapierając się, by nie spaść. Z całych sił starał się utrzymać, lecz kamień był
śliski. Gwendolyn widziała, że za chwilę zginie.

Gwendolyn bez zastanowienie przystąpiła do działania. Ruszyła naprzód, chwyciła

pozostawiony przez kogoś na ziemi miecz o zakrwawionej rękojeści i tuż przed tym, jak jej
brat puścił kamień, rzuciła się do przodu, uniosła miecz i odcięła dłoń żołnierza, który trzymał
Godfreya.

Żołnierz, krzycząc, spadł w tył obok drabiny, strącając kilku innych mężczyzn.
Godfrey zatoczył się w tył, uwolniony z chwytu i spojrzał szeroko otwartymi oczami na

Gwen, w szoku.

- Drabina! – krzyknęła.
Podbiegła i chwyciła jeden koniec drabiny, a on ocknął się i chwycił drugi. Steffen, tuż za

background image

nią, podbiegł od środka. W trójkę zaparli się i odepchnęli drabinę od ściany, posyłając ją na
ziemię, gdzie się roztrzaskała.

Było jednak zbyt wiele drabin i za mało mężczyzn, by móc odepchnąć je wszystkie;

pierwsza część żołnierzy Imperium przeskoczyła przez balustrady i wkrótce na górze zaroiło
się od nich.

Serce Gwendolyn waliło jak szalone, gdy zobaczyła mężczyzn biegnących w jej kierunku

ze wszystkich stron.

- MIECZE! – krzyknął Srog do swoich ludzi.
Wokół niej wywiązała się walka wręcz, odciągając jej ludzi od żołnierzy na dole. Dzięki

temu żołnierze Imperium mogli ponownie skupić siły na taranowaniu żelaznych bram
zewnętrznej linii obrony; raz za razem taran wstrząsał murami z siłą wystarczająco dużą, by
Gwen i jej ludzie się chwiali.

Bramy były pełne ogromnych wgnieceń i zaczynały ustępować.
- Pani, musimy zaprowadzić cię do środka, dla twego bezpieczeństwa! – zawołał Steffen

gorączkowo.

Ale Gwendolyn nie chciała opuszczać swych ludzi; chciała wyjrzeć za mury i ocenić, jak

wielkie zniszczenia zostały zadane bramom, gdy nagle jeden z żołnierzy Imperium przeskoczył
przez poręcz obok niej, przechylił się i uderzył ją zewnętrzną częścią dłoni w twarz. Gwen
poleciała w tył, zataczając się od tego ciosu. Odczuła piekący ból i była w szoku.

Wtedy żołnierz skoczył na nią; Gwendolyn czmychnęła z drogi w ostatniej chwili i żołnierz

chcąc uderzyć ją pięścią chybił, trafiając w kamień. Dobyła sztyletu zza pasa, obróciła się i
zatopiła go w tyle jego karku. Jego ciało zwiotczało.

Gwen odrętwiała; nie mogła uwierzyć w to, że właśnie zabiła człowieka. Zrobiło jej się

niedobrze. W środku cała się trzęsła.

Nie miała jednak czasu tego roztrząsać: pojawił się inny żołnierz i zamachnął się mieczem

na jej twarz. Nie zdążyła zareagować; skuliła się, unosząc dłonie i gotując się na nieuchronną
śmierć.

W ostatniej chwili rozległ się głośny szczęk; otworzyła oczy i ujrzała Steffena,

blokującego cios swoim mieczem, jedynie kilka cali od niej, i starającego się z całych sił
utrzymać ostrze z dala od niej. Gwendolyn odsunęła się z drogi, chwyciła leżącą na ziemi
tarczę, zamachnęła się i uderzyła wojownika w bok głowy. Steffen kopnął go, skoczył na nogi i
dźgnął mężczyznę w gardło.

Gwen odwróciła się i zobaczyła żołnierza, który unosił włócznię i zamierzał opuścić ją na

plecy Steffena. Rzuciła się naprzód i odepchnęła Steffena z drogi, ratując mu życie, i patrzyła z
przerażeniem, bezsilna, jak włócznia rozcina powietrze w jej kierunku.

Wtedy rozległ się dźwięk przecinanego drewna. Gwen spojrzała w górę i zobaczyła

stojącego nad nią Godfreya z mieczem w ręku, którym właśnie przeciął włócznię napastnika,
nim ta zdążyła jej dosięgnąć.

Godfrey stał tak, zdumiony tym, czego właśnie dokonał. Żołnierz odwrócił się do niego,

dobył krótkiego miecza i miał zamiar go dźgnąć. Godfrey stał w bezruchu, oszołomiony, zbyt
wolny, by zareagować.

Nim wojownik zdołał dokończyć swój atak, z jego ust wyrwał się krzyk i postąpił kilka

kroków naprzód; za nim stał Kendrick, który właśnie przebił jego plecy włócznią.

Steffen odwrócił się, zdając sobie sprawę z tego, co się właśnie stało i spojrzał na

Gwendolyn.

background image

- Teraz to ja jestem twoim dłużnikiem, pani.
Rozległo się kolejne głośne dudnienie, aż mury się zatrzęsły, głośniejsze, niż kiedykolwiek

słyszała – a po nim głośne wiwaty Imperium.

Gwendolyn spojrzała w dół i z przerażeniem zobaczyła, że pokonali zewnętrzne bramy.

Tak szybko, mimo wszystkich ich linii obrony, bramy ustąpiły.

Setki wojowników Imperium były martwe – lecz nie stanowiło to nawet małego

uszczerbku w ich siłach. Spojrzała na horyzont i zobaczyła hordy ludzi przed nimi – i zbierało
się ich coraz więcej. Pod nimi, z krzykiem, dziesiątki żołnierzy Imperium zaczęły wbiegać
przez bramy.

- Odwrót za wewnętrzne mury! – krzyknęła Gwen.
Jej rozkaz powtórzono na górze i na dole w szeregach i jej ludzie zaczęli się wycofywać

wąskimi drewnianymi pomostami wznoszącymi się pięćdziesiąt stóp nad ziemią za
wewnętrzne mury.

Kiedy wszyscy tam dotarli, odwrócili się, wedle rozkazu, i roztrzaskali drewniane

pomosty za sobą. Wszyscy żołnierze Imperium, którzy za nimi podążali, spadli w dół i zginęli.
Ci spośród żołnierzy Imperium, którym udało się wdrapać po ścianach, stali teraz przy
pierwszym rzędzie balustrad, nie mogąc podążać za nimi. Utknęli. Udało się, dokładnie tak,
jak zaplanowali.

Na dole wojownicy Imperium wlewali się do środka, pędząc ku wewnętrznej bramie,

ostatecznej linii obrony miasta. Jednak w tym pośpiechu nie patrzyli wystarczająco uważnie
pod nogi; gdyby to zrobili, spostrzegliby, że to pułapka, sztuczne pokrycie, pod którym
znajduje się wypełniona fosą woda.

Wszyscy wpadli do środka, rozchlapując wodę i młócąc rękoma.
Jednak nawet to ich nie powstrzymało: coraz więcej żołnierzy Imperium, ciągnących

nieustępliwie, napływało, depcząc bezlitośnie po głowach swoich towarzyszy broni w
wodzie, tratując ich i topiąc pod powierzchnią. Nie dbali o nich. W przeciwieństwie do
większości dowódców, Andronicus nie zatrzymywał się, by postawić most: w tym celu używał
ofiar z ludzi.

Niestety, zaczęło to odnosić skutek. Ciała utworzyły ludzki most, po którym mogła

przebiegać reszta żołnierzy.

- ŁUCZNICY! – krzyknął Kendrick.
Dziesiątki silesian przygotowały łuki i strzały, podpalone przez pomocników. Gwen

spojrzała w dół na plamę ropy, którą rozlali na wodzie i modliła się, by się udało.

- OGNIA! – krzyknął Kendrick.
Wystrzelili płonące strzały mierząc w wodę i wielki płomień buchnął na jej powierzchni.

Rozległy się krzyki, a w powietrzu rozszedł się potworny swąd palonych ciał. Ludzie pod
spodem płonęli żywcem.

Zdawało się, że co najmniej tysiąc mężczyzn zginęło, i ich ciała piętrzyły się teraz między

murami. Wystarczyłoby to, by zatrzymać każdą inną armię, by zakończyć każde inne oblężenie.

Lecz nie była to każda inna armia.
Żołnierzom Andronicusa nie było końca i zabitych szybko zastępowali kolejni. Trudno

było jej w to uwierzyć, ale coraz więcej ludzi wlewało się do środka. Napierali, nie zważając
na własne życie, prosto w płomienie, tuż obok płonących ciał.

Kiedy ci ludzie zginęli, na ich miejsce pojawiło się jeszcze więcej.
Ciała żołnierzy ugasiły płomienie i wkrótce nie było już żadnego sposobu, by ich

background image

powstrzymać. Ludzie Gwendolyn strzelali wszystkim, co im pozostało. Lecz gdy minęła
kolejna godzina, wykorzystali niemal zupełnie swoją broń.

A ludzie Andronicusa wciąż napływali.
Imperium wytoczyło w końcu następny taran po ciałach swoich własnych ludzi i żołnierze

z mocnym pchnięciem uderzyli w wewnętrzne żelazne bramy.

Cały mur się zatrząsł, a Gwendolyn zachwiała się i upadła. Pod nią brama była wypadła

już w połowie z zawiasów.

Nim Gwen i jej ludzie zdołali się przegrupować, taran uderzył ponownie – i z ogromnym

hukiem roztrzaskał wewnętrzne bramy.

Wśród ludzi Andronicusa rozległy się okrzyki zadowolenia i po chwili zaczęli się wlewać

na wewnętrzny dziedziniec.

Gwen i jej ludzie wymienili przerażone spojrzenia. Jego ludzie byli w środku.
Teraz już nic ich nie powstrzyma.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI


Thor szedł za rękę z kobietą w białej szacie, która prowadziła go przez niewielką wyspę.

Był jak w transie. Obok niego jego bracia legioniści byli prowadzeni przez inne kobiety. Przez
niskie łukowate drzwi weszli do okrągłego białego budynku pośrodku wyspy. Kiedy Thor
wyszedł po drugiej stronie, znalazł się na okrągłym dziedzińcu na świeżym powietrzu,
porośniętym trawą i obsadzonym egzotycznymi drzewkami owocowymi. Próbował zrozumieć,
co się dzieje, lecz nie był w stanie jasno myśleć. Chciał się oprzeć, lecz kiedy kobieta go
prowadziła, był bezradny pod jej dotykiem, pod dotykiem jej skóry, zapachem jej włosów.
Odurzała go.

Nade wszystko dźwięczał mu w głowie jednak dźwięk tej muzyki – nigdy nie przestała

rozbrzmiewać w jego uszach, wciągając go – zrobiłby w tej chwili wszystko, o co by go
poprosiła. Jak przez mgłę docierało do niego, że nie powinien tu być, powinien myśleć tylko o
Gwendolyn. O domu. O swojej misji. O milionie innych spraw – o wszystkim, lecz nie o tym
miejscu. Nie o tej kobiecie.

Choć bardzo się starał, nie potrafił odzyskać kontroli nad swoim umysłem. Muzyka

zagłuszała wszystkie jego myśli.

Kobieta poprowadziła go do hamaka i delikatnie w nim położyła. Przyzwolił jej na to, i

kołysząc się delikatnie, podniósł wzrok i zobaczył długie, wąskie liście drzewa owocowego
poruszające się na wietrze. Nad nimi rozciągało się niebo i płynące powoli obłoki.

Thor poczuł, że się odpręża – tak bardzo, że miał wrażenie, że już nigdy się nie podniesie.
- Jesteś wspaniałym i mężnym wojownikiem – szepnęła kobieta, przyklęknąwszy obok

niego, przeczesując jego włosy delikatnymi dłońmi i przesuwając nimi po jego powiekach.
Dźwięk jej głosu rozpalał go. Kiedy jej skóra dotknęła jego powiek, te zrobiły się ciężkie i
zaczęły się zamykać.

- Kim jesteś? – zdołał zapytać zachrypniętym głosem.
- Jestem każdym i nikim – odrzekła. – Jestem twoim najśmielszym snem – i twoim

najgorszym koszmarem.

Jej ostatnie słowa zaniepokoiły Thora. Jakąś częścią woli chciał wyrwać się na wolność z

tego miejsca, od uścisku tej kobiety, póki jeszcze miał ku temu szansę.

Jednak był zbyt głęboko pogrążony w transie: nie mógł zmusić ciała, by podążało za

umysłem. Był zbyt zaprzątnięty myślami o niej.

Kiedy skończyła mówić, Thor poczuł, że oplata go coś grubego, coś owija się dokoła

niego; wokół jego ramion, później rąk, torsu, nóg, unieruchamiając go w hamaku, jak gdyby
był rybą wyciągniętą z morza. Otworzył oczy i zobaczył, że jest całkowicie skrępowany, od
stóp do głów, i nie może się poruszyć, nawet gdyby chciał.

Kobieta stała nad nim i przypatrywała mu się z uśmiechem; Thor, zdezorientowany,

rozejrzał się i zobaczył, że jego bracia również są przywiązani do hamaków.

- Mężny wojowniku – wyszeptała, pochylając się nad nim. – Nadszedł twój czas. Teraz

staniesz się strawą na uczcie. Naszej uczcie.

Na środku dziedzińca w górę wystrzeliło ognisko i dwie służące wyszły z bocznych drzwi,

niosąc spętanego sznurem mężczyznę, którego Thor nie znał. Mężczyzna znajdował się miedzy
dwoma długimi kijami i służące zbliżały się z nim coraz bliżej ogniska.

- Nie, błagam, nie! – krzyknął mężczyzna, otwierając szeroko oczy z przerażenia.

background image

Służące niosły dalej krzyczącego mężczyznę. W końcu uniosły go i umieściły nad

płomieniem, opierając kij o ruszt, jak gdyby był zwierzęciem. Wrzeszczał, kiedy obracały go
powoli, raz za razem, podpiekając na ogniu.

Thor próbował odwrócić wzrok, lecz nie potrafił.
Po kilku minutach, gdy krzyki ucichły, ściągnęły go, zupełnie czarnego, i przewiozły na

wózku w stronę ogromnego marmurowego stołu.

- Myślę, że teraz jego kolej – powiedziała jedna z kobiet, wskazując na Thora.
Dwie inne służące zbliżyły się do Thora z nowym kijem i obniżyły go, zamierzając go do

niego przymocować.

Krohn, który czaił się w krzakach, nagle skoczył naprzód, warcząc, i zatopił kły w szyi

jednej ze służących. Upadła krzycząc kiedy Krohn przygniótł ją do ziemi, stając wszystkimi
łapami na jej piersi i nie puszczając, póki nie przestała się ruszać.

Wtedy Krohn odwrócił się i skoczył na drugą służącą, która próbowała uciec, i zatopił kły

w jej łydce. Upadła, a wtedy skoczył jej na plecy i zacisnął szczękę na jej szyi, zabijając ją.

Jedna z kobiet chwyciła rozpaloną włócznię i cisnęła nią w Krohna. Pisnął, gdy trafiła w

jego prawą łapę, zostawiając ślad po oparzeniu na udzie. Odwrócił się, skoczył w powietrze i
odgryzł dłoń kobiety; ta krzyknęła i upuściła włócznię.

Pozostałe kobiety zebrały się wokół Krohna, który stał przed Thorem, nie pozwalając

żadnej z nich się do niego zbliżyć. Warczał na kobiety, które podchodziły bliżej, celując w
niego włóczniami.

- Krohn, tutaj! – krzyknęła Indra.
Krohn odwrócił się i wyrwał z miejsca, gnając przez okrągły dziedziniec, unikając

włóczni i biegnąc do Indry, która leżała rozciągnięta ze skrępowanymi kostkami i
nadgarstkami.

- Krohn, przegryź sznury! – krzyknęła.
Krohn zrozumiał. Skoczył na sznury, chwytając je zębami i silnie szarpiąc, póki nie

ustąpiły.

- A teraz przynieś mi ten nóż! – krzyknęła Indra, nerwowo zerkając przez ramię i widząc,

że kobiety ruszyły w jej kierunku.

Krohn zdawał się rozumieć: skoczył ku wielkiemu sztyletowi leżącemu na stole, chwycił

go w zęby i pobiegł z powrotem do Indry. Wyrwała mu go, pochyliła się i przecięła sznury
krępujące jej nogi.

Indra odsunęła się z drogi, kiedy pierwsza kobieta natarła na nią z włócznią, potem

przetoczyła się z powrotem i dźgnęła ją w gardło.

Kobieta upadła, otwierając szeroko oczy, martwa.
- Nie jestem mężczyzną – uśmiechnęła się Indra szyderczo. – I nie lubię muzyki.
Pozostałe kobiety, które przymierzały się do ataku, nagle się zawahały, widząc, z kim

przyszło im się zmierzyć. Indra nie czekała: skoczyła naprzód, wyrwała włócznię z rąk jednej
z kobiet, zamachnęła się i przebiła jej gardło.

Potem nachyliła się w przód i dźgnęła kolejną kobietę w brzuch.
Nie chcąc tracić więcej swojej cennej energii na starcie z tymi kobietami, Indra odwróciła

się i pomknęła przez dziedziniec prosto do Thora. Krohn biegł przy jej nodze. Kiedy do niego
dotarła, zauważyła, że jego spojrzenie było mętne, że wciąż był w transie.

Indra szybko rozcięła sznury, które go krępowały, potem odcięła linę podtrzymującą

hamak, i Thor z hukiem spadł na ziemię. Spojrzał na nią, wciąż mętnie.

background image

- Thor, posłuchaj mnie! – powiedziała. – Jesteś w transie. Rozumiesz? Musisz się ocknąć!

Musisz ocalić innych i siebie, nim będzie za późno. Proszę. Ze względu na mnie. Wracaj!

Krohn doskoczył i raz za razem lizał Thora po twarzy.
Gdzieś w głębi duszy coś zaczęło przebijać się do jego świadomości. Zaczynało do niego

docierać, że zagubił się głęboko w innej rzeczywistości. Powoli muzyka syren zaczęła cichnąć
w jego głowie i twarz stojącej przed nim kobiety stała się na powrót ostra.

Indra… Niewolnica…Mówiła do niego… coś mu mówi… mówi, żeby wstał… żeby

uciekał… uciekał, już!

Thor potrząsnął głową i skoczył na nogi. Uwolnił się od uroku.
Thor poczuł mrowienie w ciele, przechodzące od czubków palców u stóp po czubki

palców u dłoni. Poczuł, że zalewa go fala gorąca.

Kiedy pierwsza z kobiet podbiegła do niego z włócznią, Thor odsunął się z drogi, wyrwał

jej włócznię z rąk, złapał za drzewiec i uderzył w głowę drewnianym końcem, przewracając
ją.

Zamachnął się i użył włóczni jak pałki, wytrącając włócznie z rąk pozostałych kobiet,

zakręcając się wokół nich i przewracając je. Nie chciał zabijać żadnej z nich – chciał je tylko
zatrzymać i uratować przyjaciół.

- Uwolnij resztę! – krzyknął Thor do Indry.
Thor i Indra rozdzielili się, Krohn biegł u boku Thora. Biegli od jednego legionisty do

drugiego, odcinając sznury i uwalniając ich. Wszyscy byli nadal w transie, lecz kiedy Thor
obezwładniał więcej kobiet, zaklęcie powoli znikało. W końcu doszli do siebie na tyle, by
przynajmniej wykonywać rozkazy Thora.

- Za mną! – krzyknął Thor do każdego z nich.
Thor, Indra i Krohn biegli z pozostałymi, prowadząc ich, przez małą wyspę z powrotem w

kierunku ich łodzi.

Wszyscy wskoczyli na pokład. Thor sięgnął końcem włóczni i odepchnął ich mocno od

brzegu, Indra zrobiła to samo po drugiej stronie.

Pozostali, którzy w końcu doszli do siebie, zaczęli wiosłować co sił, walcząc z nurtem, i

powoli zaczęli się oddalać od wyspy.

Pozostałe na wyspie kobiety wybiegły na brzeg, stanęły nad wodą i patrzyły, jak

odpływają; zrozpaczone, zaczęły krzyczeć i wyrywać sobie włosy. Ich krzyki, straszniejsze
jeszcze od ich pieśni, odbijały się echem od wody, prześladując Thora, kiedy prąd w końcu
złapał ich i poniósł.

* * *

Thor wiosłował posępnie wraz z pozostałymi. Na łodzi zapanowała ponura atmosfera.

Wiosłowali wiele godzin, oddalając się coraz bardziej od tej wyspy. Mijali wciąż się
zmieniające krajobrazy i Thor nie mógł się pozbyć myśli, jak bliscy byli śmierci. Nadal nie do
końca rozumiał, co tam się właściwie stało.

Kiedy opuścili to miejsce, przez kilka pierwszych godzin wszystkich napędzała adrenalina,

strach i podniecenie zmuszało ich do podjęcia wysiłku. Jednak teraz, gdy drugie słońce
wędrowało coraz dalej po nieboskłonie, podniecenie zaczynało opadać i czuli się wyczerpani,
wiosłując w niezakłóconej niczym ciszy. Thor czuł, że jego ramiona zaczynają się męczyć, a
plecy sztywnieć. Zastanawiał się, czy to wiosłowanie kiedykolwiek się skończy.

- Jak długo będziemy tak płynąć? – O’Connor zadał w końcu pytanie, które dręczyło

background image

wszystkich, odkładając wiosło i ocierając pot z karku. – To bez sensu. Nie docieramy nigdzie.

- I nawet nie wiemy, dokąd zmierzamy – dodał Elden, równie sfrustrowany.
- Owszem, wiemy – powiedział Drake rozdrażniony, unosząc mapę.
- Ty i ta twoja głupia mapa – powiedział Conval. – Mapa złodzieja. Skąd w ogóle wiesz,

że jest prawdziwa?

- Przez nią prawie tam zginęliśmy – powiedział Conven.
- Powinniśmy byli od początku słuchać Indry – powiedział Elden.
- Owszem, powinniście byli – rzekła Indra. – Zmierzamy w niewłaściwym kierunku.

Mówiłam wam o tym.

- Ta niewolnica nie ma pojęcia, o czym mówi – warknął Durs. – Mapa jest jasna.
- Nigdy więcej tak o niej nie mów – warknął Elden, odwracając się do Dursa i

czerwieniąc się. – Indra uratowała nam wszystkim życie, o ile jeszcze pamiętasz.

Durs zamilkł i Thor po raz pierwszy widział, żeby przed kimś ustąpił. Elden był wyższy i

szerszy, mimo swojego wieku, i nie zanosiło się na to, by Durs szukał z nim zwady. Thor nie
widział nigdy wcześniej, by Elden był tak rozgorączkowany i w tej chwili Thor zrozumiał, że
Elden naprawdę się zakochał.

- Rzecz w tym – powiedział Dross. – Że my wiemy, dokąd zabierają Miecz. Ta mapa nas

tam zaprowadzi. A te wody to jedyna droga. Musimy tylko się jej trzymać.

- Powiem wam, dokąd niosą nas te wody – powiedziała Indra ponuro. – Te wody niosą nas

w kierunku Krainy Nieumarłych. Złej i nieprzyjaznej krainy; miejsca największego mroku i
śmierci. Ci, którzy się tam zapuszczają, nigdy się stamtąd nie wydostają. Nigdy. To pewne. Nie
zwróciliście uwagi na prądy? – spytała, spoglądając w dół. – Nasiliły się. Pchają nas w
jednym kierunku: ku wielkiemu wodospadowi. Kiedy nim spłyniemy, nie będzie już odwrotu.
To wasza ostatnia szansa: zawróćcie teraz.

Spojrzeli po sobie, zaniepokojeni.
- I dokąd mamy płynąć? – spytał Reece.
- Tam, gdzie zaczęliśmy – odrzekła.
Trzej bracia wydali z siebie jęk.
- Aż na początek? – spytał Dross.
- Więc radzisz nam płynąć pod prąd całą drogę z powrotem i zacząć od początku, bez

mapy, bez niczego, o co moglibyśmy się zaczepić, polegając jedynie na twym słowie? – spytał
Drake.

- A skąd mamy wiedzieć, że nie masz jakichś ukrytych zamiarów? – dodał Durs. – Nie

jesteś jedną z nas. Mielibyśmy powierzyć życie w ręce dzikiej niewolnicy, zadeklarowanej
złodziejki?

- Już to zrobiliście – zauważyła Indra. – I wyszliście z tego cało.
- Prędzej jej zaufam niż tobie – powiedział Elden, uśmiechając się drwiąco do Dursa.
W grupie zapadła pełna napięcia cisza.
Drake westchnął.
- A ty co chcesz, żebyśmy zrobili? – spytał Drake, odwracając się do Thora. –To ty

dowodzisz tą misją. Mamy zacząć od początku, zawierzyć temu, co mówi ta dziewczyna, ta
obca, której nawet nie znamy i zignorować mapę z Kręgu?

Thor czuł na sobie spojrzenia wszystkich i rozważał obie możliwości. Gdzieś w głębi

duszy czuł, że coś jest nie tak z kierunkiem, w którym zmierzali. Lecz jednocześnie uczucie to
nie było wyraźne. Kryło się w nim coś niejasnego. Nie wiedział, co – i to go przerażało. Nie

background image

był pewien, czy powrót był najlepszą drogą. Poza tym, nawet gdyby chcieli, prądy stały się
zbyt silne i wszyscy byli zbyt zmęczeni. Nie wydawało mu się, by było to nawet możliwe.

Trzej bracia przynajmniej mieli mapę, cel, plan. Poza tym nie mogli stracić więcej

cennego czasu w poszukiwaniu Miecza.

- Damy szansę waszej mapie – rzekł Thor. – Do jutra. Jeśli nie posuniemy się naprzód, nie

znajdziemy jakiegoś wyraźnego śladu, wtedy zawrócimy i podążymy drogą Indry.

Wszyscy pokiwali głowami, sprawiając wrażenie zadowolonych i chwycili ponownie

wiosła.

- Zakładając, że przeżyjemy do jutra – powiedziała Indra złowieszczo, kiedy wszyscy

ponownie zamilkli. Jedynym dźwiękiem rozcinającym ciszę było chlupotanie wody pod ich
wiosłami.

* * *

Wiosłowali tak długo, że Thor miał wrażenie, iż ręce odpadną mu od reszty ciała. Drugie

słońce zwieszało się coraz niżej nad linią horyzontu i kiedy Thor poczuł, że nie da rady
kolejny raz unieść wiosła, przestwór wody zwęził się w wąski tunel. Z obu stron otaczał ich
teraz ląd – rozległe, opustoszałe ziemie o czarnej, skalistej glebie, rozciągające się daleko jak
okiem sięgnąć. Wyglądało to jak niekończące się pola rozkopanej ziemi; zdawało się, że
przybyli do miejsca, w którym nic nie żyło – jak gdyby dotarli na sam koniec świata.

- Nieużytki – powiedziała Indra cicho, złowieszczo. – Już niedaleko do wodospadu.
Thor zaczynał słyszeć odległy szum spadającej wody, coraz głośniejszy, i zauważył, że nurt

również zaczął się nasilać, pchając ich przez wodę, która zaczynała przybierać formę rzeki.
Wkrótce wszyscy unieśli wiosła – nie były im już potrzebne, woda niosła ich swoim rytmem.

Kiedy minęli zakręt rzeki, dźwięk pędzącej wody stał się głośniejszy, i Thorowi zamarło

serce, gdy dostrzegł w oddali spienioną wodę, pewną oznakę, że czeka ich spadek. Wyczuł w
powietrzu drobne kropelki wody, jakby mgłę, i wilgoć, już tutaj. Indra miała rację: wodospad.

Wszyscy spojrzeli po sobie złowieszczo.
- Wygląda na to, że znowu się myliłeś – powiedział Reece, odwracając się do Drake’a.
- Obyś miał rację co do tej mapy – powiedział Elden groźnie.
- Ten wodospad nas zabije! – krzyknął O’Connor.
- Jak stromy jest spadek? – spytał Conval.
Wszyscy spojrzeli na Indrę w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Nie wiem – odrzekła. – Lecz jeśli przeżyjemy, gwarantuję wam, że wodospad okaże się

najmniejszym z naszych zmartwień.

Prąd znacznie przyspieszył, szum wody i wilgoć w powietrzu nasiliły się i wszyscy

chwycili się mocno boków łódki.

- Musimy zawrócić! – powiedział Conven, próbując wiosłować w tył.
- Za późno! – krzyknął Thor. – Prąd jest zbyt mocny! Uważajcie!
Łódź mknęła w stronę wodospadu coraz szybciej i szybciej, i Thor otworzył szeroko oczy,

kiedy ujrzał wodospad. Była to ściana białej wody, spadająca pionowo w dół. Krohn,
siedzący obok Thora, zaczął skomleć i Thor wyciągnął ramię, objął go i mocno przycisnął do
swego boku.

- W porządku, Krohn – powiedział. – Tylko trzymaj się blisko. A jeśli wpadniesz do wody,

przypłyń do nas.

Krohn znowu zaskomlał, jak gdyby w odpowiedzi, i chwilę później Thor poczuł ucisk w

background image

żołądku, kiedy łódź zaczęła się przechylać nad krawędzią.

Thor spojrzał w dół i zobaczył ogromny spadek, na co najmniej pięćdziesiąt stóp. Była to

ściana białej wody. Nie było czasu na reakcję.

Łódź przechyliła się i wszyscy jak jeden mąż krzyknęli i polecieli gwałtownie w dół.
Thor spadał w ścianie wody. Wypadł z łodzi i leciał w powietrzu, wymachując rękami.

Zagubił się w pędzącej wodzie, obracając się w locie, cały zalany wodą.

Z głośnym pluskiem wpadł pod powierzchnię i bardzo długo się nie wynurzał. Miał

wrażenie, że rozerwie mu płuca, kiedy woda wdarła mu się do nosa, a twarz paliła go przez
siłę upadku.

Kiedy był już przekonany, że naprawdę rozerwie mu płuca, woda wypchnęła go na

powierzchnię; wynurzył się, machając rękoma i gwałtownie wciągając powietrze. Znajdował
się gdzieś w dole rzeki. Był zdezorientowany, miał wodę w oczach, uszach i nosie, i próbował
otworzyć oczy wśród ryczącego, rozpędzonego nurtu, lecz zobaczył tylko więcej wody.

Nurt wciągał go dalej, co chwilę go zanurzając, aż w końcu zaczął zwalniać i po kilku

sekundach Thor wynurzył się, z trudem chwytając powietrze i ledwo się utrzymując na
powierzchni.

Thor poruszał rękami i nogami pod wodą, by nie zanurzyć się ponownie pod

powierzchnię, rozglądając się w poszukiwaniu przyjaciół. Jeden po drugim zaczęli się
pojawiać, wynurzając głowy, chwytając łapczywie powietrze, wymachując rękoma. Nurt niósł
ich w dół rzeki. Thor zauważył też Indrę; Elden podpłynął do niej i chwycił ją. Thor rozejrzał
się gorączkowo w poszukiwaniu Krohna, lecz nie mógł go nigdzie dostrzec.

- KROHN! – krzyknął Thor.
Odwracał się w każdą stronę i przez ułamek sekundy, daleko w dole rzeki, zobaczył jego

wynurzoną głowę, która zaraz zanurzyła się z powrotem. Zobaczył na pysku Krohna wyraz
przerażenia, jakiego nigdy wcześniej nie widział; wyraz bezsilności.

Ich łódź wynurzyła się nieopodal, poobijana, ale jakimś cudem nienaruszona i wszyscy

zaczęli płynąć w jej kierunku. Lecz Thor płynął sam w przeciwną stronę, zmierzając do
miejsca, w którym ostatnio widział Krohna.

- Płyń do łodzi! – krzyknął do niego Reece.
Lecz Thor go zignorował; musiał dotrzeć do Krohna, tym bardziej, że zbliżał się do nurtu,

który zaniósłby go w innym kierunku.

- Wracaj! – wrzasnął O’Connor. – Nie płyń tam!
Thor jednak rozcinał wodę co tchu, walcząc z nurtem.
- KROHN! – krzyknął znowu.
Przez głowę Thora przelatywały obrazy z chwili, kiedy znalazł Krohna, gdy był jeszcze

mały, o więzi, jaka ich łączyła. Myśl o tym, że mógł go stracić sprawiała mu ból większy niż
był w stanie sobie wyobrazić.

Nagle Thor dostrzegł jedną z łap Krohna nad powierzchnią, nim zanurzyła się ponownie.

Thor zanurkował i ruszył w tym kierunku; kiedy otworzył oczy pod powierzchnią przejrzystej
błękitnej wody, zobaczył, jak Krohn opada na dno.

Thor płynął głębiej, w uszach huczało mu od ciśnienia. Chwycił Krohna i popłynął w

kierunku powierzchni, ciągnąc go ze sobą.

Kiedy wypłynęli na powierzchnię, Thor wziął głęboki oddech, i Krohn również. Krohn

skomlał, utrzymując się na powierzchni i walcząc z nurtem, a Thor odwracał się i kopał,
starając się z całych sił odpłynąć od rozwidlenia. Nie przesuwał się jednak tak szybko, jak

background image

chciał.

Thor poczuł na swoim ramieniu dłoń i obejrzawszy się, zobaczył Reece’a płynącego z

nimi; zaczął kopać w wodzie i razem udało im się posuwać naprzód, walcząc z nurtem, i
dotrzeć w końcu do łodzi.

Kiedy do niej dotarli, Thor przerzucił Krohna przez burtę, a ten wylądował na czterech

łapach, wdzięczny, że nie jest już w wodzie i trząsł się jak szalony, po czym wykaszlał trochę
wody, raz za razem. Thor i Reece trzymali się ściany łodzi, która niosła ich w dół rzeki.

Thor odwrócił się i spojrzał za siebie, w górę, na wodospad; z tego miejsca wydawał się

niesamowicie wysoki, jak góra. Nie mógł uwierzyć w to, że przeżyli ten upadek. Mieli
szczęście, że na dole nie było skał, a głęboka woda.

Thor i Reece trzymali się brzegu łodzi, przecinając szybko wodę, i jednocześnie spojrzeli

na siebie, wciąż oszołomieni, po czym nagle wybuchnęli śmiechem.

- Przeżyliśmy, stary przyjacielu – powiedział Reece, niedowierzająco.
Thor potrząsnął głową.
- Jakoś nam się udało – odpowiedział.
Thor i Reece podciągnęli się na łódź. Nurt niósł ich w dół rzeki i w pewnym momencie

spostrzegli swoje wiosła unoszące się na wodzie. Skierowali łódź w tamtą stronę i sięgnęli po
nie. Thor czuł, że zaczyna znowu panować nad sytuacją.

Jednak za zakrętem rzeki ulga Thora przerodziła się w niepokój. Rozciągała się przed nimi

nowa kraina i Thor natychmiast zrozumiał, że wszystko, przed czym ostrzegała ich Indra, było
prawdą. Zrozumiał, że popełnili wielki błąd, zapuszczając się tutaj.

Zaświaty były najciemniejszą, najbardziej opuszczoną i ponurą krainą, jaką Thor

kiedykolwiek widział. Rzeka rozpruwała jej krajobraz, składający się z czarnej, wulkanicznej
ziemi, którą porastały niekończące się pola bezlistnych czarnych drzew o pękatych pniach i
obumarłych gałęziach powykręcanych w złowróżbne kształty i pokrytych cierniami. Wyglądało
to jak las, który spłonął i nigdy nie odrósł, albo jak gdyby nic nigdy tu nie żyło. W każdym
razie, nic dobrego.

Nawet niebo w tej części świata miało ponury odcień bladości, jakiego Thor wcześniej

nie widział. Jasny błękit ustąpił miejsca ciemnosiwemu, a po niebie pędziły czarne chmury,
zapowiadając burzę. Słońce też wisiało niżej, a na miejscu popołudniowego światła pojawił
się ponury zmierzch. Thor czuł się, jak gdyby porzucili popołudnie i zjawili się w zmierzchu,
jak gdyby zaniosło ich do krainy, w której rządy sprawowała rozpacz.

Wokół nich rozległy się dziwaczne odgłosy, coś jak ptasi śpiew połączony z zawodzeniem.

Thor odwrócił się i zobaczył stada ogromnych ptaków siedzących na gałęziach. Były podobne
do kruków, lecz cztery razy większe i miały oczy w głowach i na piersiach. Zamiast skrzydeł
miały szpony, którymi wściekle poruszały, odchylając się do tyłu i pusząc piersi, i wydawały z
siebie te dziwne odgłosy.

Wszystkie przypatrywały się przepływającej łodzi i Thor miał wrażenie, że w każdej

chwili stado może się na nich rzucić. W pewien sposób ich przerażające oczy, obserwujące
każdy ich ruch były nawet gorsze.

Obok niego Krohn zaczął warczeć.
- I co teraz z tą waszą mapą? – spytał Elden szyderczo trzech braci.
Ci siedzieli z tyłu łodzi, wyglądając, jak gdyby jeszcze nie doszli do siebie, niepewni.
- Wciąż ją mam – powiedział Drake, unosząc ją w górę. – Jest mokra, ale da się ją

odczytać. Trzymałem ją z całych sił.

background image

- Dlaczego wasza mapa nie wspomniała o wodospadzie? – naciskał Reece.
- To nie mapa topograficzna – powiedział szyderczo Drake. – Narysował ją więzień, by

nakierować nas na Miecz.

- Albo na śmierć – powiedział O’Connor.
- Przyszło wam w ogóle do głowy, że to mogła być pułapka? – spytał Conven.
- Myślę, że ktoś chce z nas zrobić głupców – dodał Conval.
- Więc co teraz proponujecie? – odrzekł Durs. – Zawrócić, wdrapać się po wodospadzie i

zacząć od nowa?

Wszyscy obejrzeli się za siebie, wiedząc, że to niemożliwe.
- Nie mamy wyboru – powiedział Dross. – Trzymamy się mapy.
Na łodzi znów zapadła ponura cisza.
- Wygląda na to, że wszystko, co do tej pory mówiłaś, było prawdą – powiedział Thor do

Indry. – Powiedz nam więcej o tych zaświatach, przez które płyniemy.

Indra rozejrzała się nieufnie; nie sprawiała wrażenia zadowolonej, że tam jest. Długo

milczała, nim w końcu przemówiła.

- Słynie jako jedna z siedmiu rzeczywistości piekieł – powiedziała, wpatrując się w

ponury krajobraz. – Legenda głosi, że kiedy w piekle zabrakło miejsca, Diabłom dano sześć
dodatkowych rzeczywistości. Stało się to za wczesnych dni Imperium. Przed Andronicusem –
nawet przed jego przodkami. W to miejsce nie zapuszczają się nawet wojska Imperium.

- Rzeka, która przecina ziemię, łączy dwie różne krainy Imperium. To w pewnym sensie

skrót. Ale nikt nie jest na tyle głupi, by z niego korzystać. Ludzie zawsze wybierają okrężną
drogę, bez względu na to, jak dużo czasu zajmuje jej przebycie.

Zamilkli, wiosłując po wąskiej, meandrowej rzece. Zapadał coraz głębszy mrok. Było to

jak wiosłowanie w głąb czyjegoś koszmaru.

Nagle rozległ się chlupot. Thor obejrzał się i zobaczył parę świecących ślepi

wynurzających się z wody – i znikających pod powierzchnią.

- Widzieliście to? – spytał O’Connor.
Wszyscy przyjrzeli się wodzie, a wtedy woda wokół nich wzburzyła się i po chwili na

powierzchnię wyłoniło się wiele par świecących ślepi.

Kiedy Thor pochylił się, by lepiej się im przyjrzeć, nagle gad wyskoczył z wody. Był

rozmiarów sporej ryby, o ogromnych, świecących ślepiach i szczękach długich jak u
krokodyla. Miały chyba z dwie stopy długości i kłapnęły na Thora.

Thor odchylił się w ostatniej chwili, i paszcza niemal przegryzła go na pół.
Krohn zawarczał na stworzenie, ale cofnął się sam, kiedy kolejny z tych stworów

wyskoczył w powietrze i kłapnął na niego. Thor uniósł wiosło i odpychał gady, kiedy
wyskakiwały z wody wokół niego. Pozostali postępowali podobnie, odpychając je, kiedy
krążyły wokół łodzi.

Jednemu z nich udało się wyskoczyć w powietrze i zatopić zęby w ręce Convala.
- Ściągnijcie to! – wrzasnął, próbując go odczepić.
Conven pospieszył mu na pomoc. Złapał szczęki stwora, zdołał je podważyć i ściągnąć z

ręki brata, po czym wrzucił stwora na powrót do wody. Na szczęście udało mu się ściągnąć go
wystarczająco szybko i na ręce brata została jedynie niewielka rana.

- Są ich tysiące! – zawołał O’Connor, robiąc unik przed jednym, który skoczył w

powietrzu tuż obok niego. – Nie uda nam się ich wiecznie powstrzymywać!

Thor zdał sobie sprawę, że miał rację; te stwory ich otoczyły i było tylko kwestią czasu,

background image

póki nie wyrządzą im jakiejś poważniejszej szkody; nie było mowy, by obronili się przed
wszystkimi. Wyglądało to tak, jak gdyby wpłynęli w ławicę piranii.

Lecz wtedy wszystkie stworzenia nagle odwróciły się i wystrzeliły przed siebie, chowając

się pod wodę i mknąc najszybciej, jak się dało.

- Co one robią? – spytał Elden.
- Zdaje się, że uciekają przed nami – powiedział O’Connor.
- Albo przed czymś innym – powiedziała Indra złowróżbnie.
Thor zdał sobie sprawę z tego, że miała rację i aż coś ścisnęło go w dołku. Te stwory nie

uciekałyby tak szybko, gdyby ich coś nie przestraszyło, gdyby nie uciekały przed czymś. Czymś
znacznie większym niż one.

Nagle woda gwałtownie się wzburzyła. Thor spojrzał w dół i zobaczył, że woda się pieni,

na jej powierzchni pojawiają się bąble.

Wiedział, że coś gotuje się, by ich zaatakować. Coś dużego.
- Uważajcie! – wrzasnął.
Woda przed nimi rozprysnęła się i wynurzył się z niej ogromny potwór morski. Był

niepodobny do niczego, co Thor kiedykolwiek widział. Było to ogromne stworzenie,
przypominające wieloryba, o szczękach długich na dwadzieścia stóp, wypełnionych rzędami
ostrych jak brzytwa zębów. Jego czerwone oczy odstawały z boku głowy szerokiej na kilka
stóp, a nos zakręcał w górę, długi na kilka stóp, z ostrzami na końcu.

Jego rozwarte szczęki zbliżały się w kierunku łodzi. Instynkt podpowiedział Thorowi, co

robić. Bez zastanowienia umieścił kamień w procy, odchylił się i cisnął z całej siły, celując w
nos potwora. Thor pamiętał, że usłyszał kiedyś, iż nos bestii to miejsce najbardziej podatne na
rany i modlił się z całych sił, by była to prawda. W przeciwnym razie za kilka sekund znajdą
się wszyscy w brzuchu bestii.

Był to idealny rzut, z całych sił, i kiedy kamień trafił w bestię, ta zatrzymała się nagle w

połowie drogi, odchyliła się w tył i zaryczała.

Był to rozdzierający uszy wrzask, wystarczająco głośny, by wzburzyć wody i rozkołysać

ich łódź; Thor ledwie utrzymał równowagę, przyciskając ręce do uszu.

Potwór wynurzył się jeszcze bardziej, na kolejne trzydzieści stóp, ukazując rzędy szponów

wyciągające się wzdłuż boku jego ciała, zwężającego się w tym miejscu. Wyglądał jak
krzyżówka wieloryba z wężem morskim.

Cały Legion wkroczył do akcji, natchniony zachowaniem Thora, i cisnął w bestię

włóczniami, które zatopiły się w jej ciele; Elden rzucił toporem, który utkwił w jej głowie, a
O’Connor zdołał wypuścić trzy strzały, które wylądowały w jednym z oczu stwora.

Jednak, ku zaskoczeniu Thora, bestia pozostała niewzruszona. Po prostu wyciągnęła

wszystkie bronie, jak gdyby były to wykałaczki, za pomocą swych wielu szponów, i wrzuciła
je do wody.

Bestia, jeszcze bardziej rozwścieczona, odrzuciła głowę w tył, rozwarła szczękę dwa razy

szerzej i ponownie ją opuściła, gotując się, by przeciąć ich wszystkich wpół.

Tym razem nic nie było w stanie jej powstrzymać.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI


Gwendolyn stała jak sparaliżowana, patrząc na żołnierzy Imperium rozbijających bramy w

dole i wlewających się do Silesii. Nie mogła uwierzyć, że stało się to tak szybko. Wszystkie
ich starannie przemyślane plany obrony zostały zniszczone w ciągu kilku godzin.

- Pani, musimy się wycofać – krzyknął Steffen obok niej, gorączkowo, ciągnąc ją za rękę.
Otrząsnęła się, obudziły się jej instynkty. Zobaczyła Sroga, Broma, Kolka, Kendricka,

Godfreya i innych wycofujących się wraz z żołnierzami po tylnych schodach balustrady i
przypomniała sobie ich plan na czarną godzinę. Omawiała go bez końca ze swoimi generałami
i wcielenie go w życie wydało jej się nierealne.

Kiedy pierwsi wojownicy Imperium przebiegli przez bramy, Srog odwrócił się do swoich

ludzi i krzyknął:

- TERAZ!
Kilku wojowników pociągnęło za ogromne dźwignie u góry, a wtedy tuż za bramą

otworzyła się zapadnia i dziesiątki żołnierzy Imperium krzycząc wpadły do środka, w głęboki
i ciemny dół. Ogromna dziura powstrzymała wojowników przed przedostaniem się dalej za
bramy Silesii. Dało to Gwen i innym odrobinę cennego czasu – lecz Gwen wiedziała, że to nie
powstrzyma ich na długo i wszyscy wycofywali się dalej.

Ludzie Imperium zaczynali się orientować, co się dzieje i zatrzymali się gwałtownie przy

wejściu do miasta, tuż przed bramami, tuż przed otworem. Powstał jednak zator i nie mieli w
którą stronę się ruszyć; nie mogąc się wycofać, byli tratowani przez swoich własnych ludzi,
którzy spieszyli, by dostać się do miasta i spychali coraz więcej mężczyzn, krzyczących, do
dołu.

Kiedy fala mężczyzn w końcu się zatrzymała, zaczęli się odwracać i wycofywać z miasta,

szukając innych sposobów, by dostać się do środka.

Dało to Gwen i jej ludziom czas, którego potrzebowali na odwrót. Gwen była

zadowolona, że ta taktyka podziałała – był to ostatni szlif, który dodała do ich planów
wojennych. Dawało im to czas, by pokierować mieszkańców miasta, zebrać starców, kobiety i
dzieci i wyprowadzić ich z domów i przez łukowate bramy do dolnego miasta. By
zaoszczędzić czas przy schodzeniu, Gwen kazała zainstalować żelazne rury na górze i dole
ścian i dziesiątki mieszkańców jednocześnie mogły zsuwać się w dół Kanionu, lądując na
niższych poziomach w zorganizowany sposób.

Plan zadziałał dokładnie tak, jak zamierzyli i w ciągu kilku minut wszyscy silesianie z

górnego miasta znajdowali się bezpiecznie za drugim zestawem brama miasta i schodzili na
niższe poziomy. Gwen stała przed bramami, czekając, aż wszyscy przejdą i upewniając się, że
nikt nie został, a Steffen i Kendrick lojalnie stali u jej boku. W końcu upewniwszy się, że
wszyscy są już na dole, również skierowała się w tamtą stronę. Za nią zamknęły się cztery
rzędy ciężkich, żelaznych bram zakończonych kolcami, jedna za drugą. Z pewnością niełatwo
byłoby je pokonać, zwłaszcza, że osadzono je w kamiennych murach grubych na kilkanaście
stóp.

Gwen dołączyła do żołnierzy na kolejnej linii obrony – na górnej balustradzie, za kratami,

na skraju Kanionu. Zajęła pozycję obok Steffena, Kendricka, Godfreya, Sroga i innych. Setki
silesiańskich łuczników klęczały w oczekiwaniu, by utrzymać tę ostateczną pozycję.

Gwen widziała już pierwszych żołnierzy Imperium pokonujących ściany na dziedzińcu,

background image

opuszczających liny i ustawiających drabiny, by inni mogli wejść. W ciągu kilku chwil
podążyły za nimi dziesiątki, biegnące ich w kierunku, w stronę drugiego zestawu żelaznych
bram. Jednak tylko pewna ilość mężczyzn mogła przeniknąć tam naraz, zważywszy na to, że ich
drogę blokował ogromny dół przed bramami.

Kendrick przyklęknął przy niej, trzymając swój łuk, czekając.
- JESZCZE NIE! – zawołał do swoich ludzi, którzy czekali na jego rozkaz.
Mężczyźni zbliżali się i atmosfera stawała się coraz bardziej napięta.
- TERAZ! – krzyknął Kendrick, wstając ze swoim łukiem.
Setki silesiańskich żołnierzy stały obok niego, wśród nich Godfrey, Steffen, Srog, Brom,

Kolk – a nawet Gwendolyn – i grad strzał posypał się przez niebo, zatrzymując dziesiątki
żołnierzy Imperium.

Łucznicy natychmiast ponownie załadowali łuki i wystrzelili po raz drugi, i trzeci.
Udało im się zabić pierwszą grupę mężczyzn, nie dopuściwszy ich na dziedziniec,

zapełniając ziemię ich ciałami. Imperium zostało zaskoczone; nie spodziewali się
kontrnatarcia po tym, jak sforsowali bramy.

Jednak bez względu na to, jak wielu zabili, żołnierze Imperium wciąż napływali. Wkrótce,

depcząc im po piętach pojawił się zorganizowany oddział łuczników, którzy przyklękli, unieśli
tarcze, by zablokować grad strzał i wystrzelili.

Gwen schyliła się, kiedy niebo zapełniło się zmierzającymi w ich kierunku strzałami.

Jedna przeleciała tuż obok niej.

Niektórzy silesianie nie byli tak szybcy jak ona i kilku z nich krzyknęło, kiedy strzały ich

raniły i przeleciało przez kamienny mur, spadając w dół, martwi.

Gwen wstała, wystrzeliła ponownie i z zaskoczeniem zobaczyła, że trafiła jednego z nich

w gardło. Poczuła dłoń, która pociągnęła ją w dół, a obok jej ucha przeleciała strzała. To
Steffen, stojący przy niej.

- Niski wzrost ma swe zalety, pani – rzekł. – Ciebie to nie dotyczy. Chodź za mną i trzymaj

się nisko.

Steffen wyjrzał za brzeg, wychylił się z łukiem i wypuścił trzy szybkie strzały, trafiając

trzech wojowników zbliżających się do bram.

- Nie trzeba być wysokim, by zabić człowieka – powiedział do niej. – Jeśli czegoś się w

życiu nauczyłem, to właśnie tego.

Walka trwała długo, strzały fruwały nieustannie, krzyki rozlegały się po obu stronach, a

ciała piętrzyły się coraz wyżej. Godziny mijały, a ciała żołnierzy Imperium zbierały się na
dziedzińcu.

I tak coraz więcej oddziałów Imperium wdrapywało się po murach jak mrówki. Silesian

ratowało jedynie to, że Imperium napływało powoli, nie mogąc przypuścić szarży przez dół
przy bramie.

I wtedy wszystko uległo zmianie. Gwen patrzyła z przerażeniem, jak oddział żołnierzy

Imperium pojawia się z długimi deskami i pokrywa nimi dół przy wejściu. Układali je jedna
po drugiej i wkrótce udało im się przykryć go całkowicie, tworząc most. Nie próbowali
ratować żołnierzy, którzy utknęli w dole; miast tego, by zaoszczędzić czas, przydusili ich,
stawiając most nad ich głowami.

Kiedy prowizoryczny most został wzniesiony, setki żołnierzy Imperium ruszyły przez

wewnętrzny dziedziniec w zawrotnym tempie. Wydali z siebie okrzyk bitewny, przypuszczając
szarżę na bramy.

background image

Serce Gwendolyn zamarło. Jej ludziom kończyły się strzały, ich szeregi były przerzedzone

i wiedziała, ze ich godziny są policzone. Nie mogli odpierać ataku, powstrzymywać tak wielu
ludzi tak długo.

Żołnierze Imperium rozstąpili się, i dwa tuziny mężczyzn wypchnęły ogromny żelazny taran

naprzód. Zaszarżowali i uderzyli nim w żelazną bramę z hukiem. Ziemia pod Gwen zatrzęsła
się, a metal się wygiął.

Cztery żelazne bramy, które zdawały się być nie do przebycia, od razu zaczęły się

poddawać.

- KOTŁY! – krzyknął Kendrick.
Silesiańscy żołnierze ruszyli naprzód i jak jeden mąż przechylili ogromne kotły gorącej

smoły przez brzeg.

W dole rozległy się krzyki, gdy dziesiątki żołnierzy Imperium zostały zalane gęstym

płynem.

- ŁUCZNICY! – krzyknął Kendrick.
Łucznicy wystąpili naprzód, tym razem uzbrojeni w płonące strzały i wystrzelili w

wojowników oblanych smołą, podpalając ich.

Na dziedzińcu rozległy się krzyki, kiedy płomienie zaczęły się rozprzestrzeniać i kolejne

dziesiątki żołnierzy ginęły. Ciała piętrzyły się wysoko przy bramach. Byłoby to wystarczające,
by zatrzymać jakąkolwiek armię.

Lecz nie armię Andronicusa.
Żołnierze Imperium wciąż napływali. Napływali bez końca.
Gwen patrzyła z przerażeniem, jak inni unieśli taran i uderzyli w pierwszą bramę tak

mocno, że wyrwali ją z zawiasów. Wśród oddziałów Imperium rozległy się wiwaty. Zostały
tylko trzy bramy.

- Pani, już prawie skończyła nam się smoła i… - Srog zaraportował naglącym tonem.
Nim zdołał skończyć zdanie, rozległ się kolejny huk, tak silny, że Gwendolyn zachwiała się

w tył; spojrzała w dół i zobaczyła, że ściągnęli drugą bramę.

- Czas na odwrót do dolnego miasta! – powiedział Srog.
Gwen zrozumiała, że miał rację. Skinęła głową i Srog bez chwili zastanowienia krzyknął:
- ODWRÓT!
Żołnierze Gwen odwrócili się i opuścili swoje pozycje, zbiegając tylnymi schodami z

murów.

Gwen przyłączyła się do pozostałych, spiesząc w dół kamiennymi schodami, pokonując

piętro po piętrze i mijając dziesiątki żołnierzy trzymających wartę, zajmujących pozycje na
każdym poziomie. Rozległ się kolejny huk. Gwen obejrzała się przez ramię i poczuła ucisk w
żołądku, gdy zobaczyła, że trzecia brama ustępuje.

Gdy tylko Gwen i pozostali oczyścili niższe poziomy, sięgnęli w górę i poruszyli

ogromnymi korbami; wtedy uniosły się żelazne kolce, które wystrzeliły prosto w niebo,
osłaniając dolne miasto niczym tarcza. Kiedy Imperium przedarło się przez czwartą i ostatnią
bramę z okrzykiem radości, żołnierze ruszyli pędem przez łukowatą bramę, przymierzając się
do ataku.

Lecz nie mieli którędy przejść. Dolne miasto było chronione z góry przez pole żelaznych

kolców. Kilku żołnierzy nie zdążyło się zatrzymać. Napierali dalej i pofrunęli, nadziewając
się na kolce i zawisając w powietrzu. Ich krew sączyła się w dół.

W końcu wojska Imperium zatrzymały się i stały na samym skraju Kanionu, spoglądając w

background image

dół, na kolce, zdając sobie sprawę z tego, że nie było innej drogi do dolnego miasta.

Gwendolyn spojrzała w górę i w końcu zobaczyła, że Imperium nie mogło ruszyć dalej. W

końcu byli bezpieczni.

Kiedy Gwen dotarła do dolnych poziomów miasta, powitały ją dziesiątki jej generałów,

wszyscy niecierpliwie na nią czekający. Mieszkańcy tłoczyli się, a w powietrzu dało się
wyczuć ich poruszenie.

- Tu, na dole, jesteśmy bezpieczni, pani – rzekł Srog. – Nie dostaną się tutaj.
- Tak, ale na jak długo? – spytał Kendrick, kiedy wszyscy zebrali się otoczeni swymi

żołnierzami.

- Jak długo będzie trzeba – odpowiedział.
- Jak długo nie skończą nam się jedzenie i zaopatrzenie – dodał Brom złowróżbnie.
- Jak długo możemy przetrwać tu na dole, bez zapasów? – spytał Kolk.
Srog potrząsnął głową.
- Nigdy tego nie sprawdzono. Może tydzień. Może dwa.
- A co później? – spytał Kendrick.
Srog powoli pokręcił głową.
- Przynajmniej tu nas nie dosięgną – powiedział.
- Lecz to nie uchroni nas od głodu – dodała Gwendolyn.
Gwendolyn spojrzała w górę wraz z pozostałymi, na twarze żołnierzy Imperium,

patrzących w dół. Wiedziała, że prędzej czy później znajdą sposób, by zejść na dół. A teraz,
zapędzeni w kozi róg, nie mieli już dokąd uciekać.

W końcu będą musieli stawić im czoła – lub zginąć.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY


Thor stał na łodzi obok pozostałych, patrząc na górującego nad nimi potwora morskiego, i

szykował się na śmierć.

Zamknął oczy i z głębi serca modlił się do Boga.
Proszę, Boże, daj mi siłę, by pokonać tę bestię.
Thor pomyślał o słowach Argona.
Nie próbuj obezwładniać natury. Stańcie się jednym. Wykorzystaj siłę natury. W końcu ty

też jesteś jej częścią.

Thor czuł, że po jego ciele rozlewa się obezwładniające ciepło, rozchodzi się ze stóp

przez nogi, tors, ręce, aż do dłoni.

Otworzył oczy i uniósł dłonie, zwracając je w stronę bestii, kiedy ta zbliżała się z

rozwartymi szczękami, by zabić ich wszystkich.

Ku zaskoczeniu Thora, na jego dłoniach pojawiła się kula światła, która wystrzeliła w

powietrze, trafiając w paszczę bestii.

Bestia poleciała w tył, wyleciała z wody prosto na brzeg, dobre trzydzieści stóp dalej.

Rzucała się i trzepotała na ziemi, krzycząc, machając szponami we wszystkich kierunkach.

Po blisko minucie rzucania się bestia legła na boku, martwa.
Pozostali odwrócili się i spojrzeli na Thora w nagłej ciszy. Chciał móc im odpowiedzieć;

chciał rozumieć, skąd biorą się jego moce, rozumieć, jak przywoływać je, kiedy tylko
zapragnął. A najbardziej chciał wiedzieć, kim jest.

Lecz nie wiedział.
Różnił się od pozostałych, wiedział o tym. Ale w jaki sposób?
Czy kiedykolwiek się tego dowie?

* * *

Leniwy nurt niósł ich dalej w dół rzeki, głębiej w serce zaświatów. Wszyscy wiosłowali

co sił, starając się oddalić się od potwora. Niebo znacznie pociemniało. Thor wciąż stał na
tyle łodzi, próbując zrozumieć, co się stało. Było to jakby inna jego część, część, której nie
potrafił do końca zrozumieć. Minęła chwila, nim doszedł do siebie.

- Wiem, kim jesteś – rzekła Indra, oglądając się na niego jakby ze strachem i podziwem w

oczach. – Jesteś synem Druida. Wybrańcem. Słyszałam opowieści o tobie. Wspaniałe
opowieści.

Thor zamrugał, zdezorientowany.
- O czym mówisz? – spytał. – Nie mogłaś nic o mnie słyszeć. Pochodzę z małej wioski w

Kręgu. Jestem tylko jednym z legionistów.

Indra pokręciła głową z przekonaniem.
- Mój lud ma swoje legendy. Starożytne legendy. Mówią o dniu, w którym pojawi się

Wybraniec i nas poprowadzi. Mówią, że będzie niósł ze sobą kule ognia i światła, siłę, jakiej
wcześniej nie widzieliśmy. Syn Druida. Nadejdzie w czasie wielkiej zawieruchy, wielkiej
bitwy między światłem a ciemnością. Mężczyzna, który stoi między dwoma światami. Nasza
ostatnia nadzieja.

Thor spojrzał na nią, niepewny, czy ona wie, o czym mówi. Założył, że coś jej się

pomyliło, że bierze go za kogoś innego.

background image

- Zdaje się, że bierzesz mnie za kogoś, kim nie jestem – powiedział. – Twoje legendy nie

mówią o mnie – dodał, w końcu siadając i wiosłując z resztą.

- Nie mylę się – upierała się. – Wiem, co mówią legendy. I teraz wiem już, kim jesteś.
Pozostali zarzucili wiosła i odwrócili się, wpatrując się w Thora. Thor pokręcił głową.
- Jestem zwykłym chłopcem – rzekł Thor. – Jak każdy inny.
Tylko tego pragnął. Być jak inni. By inni nie widzieli w nim nikogo wyróżniającego się.
Indra potrząsnęła głową, wpatrując się nadal w niego, jak gdyby był obcym, który spadł z

nieba. Wykonała dziwny znak dłonią przed gardłem, piersią i głową, prawie jak gdyby modliła
się do Thora. Albo chroniła się przed nim.

Skłoniła głowę, po czym zwróciła się znowu w stronę wody.
Thor poczuł, jak po jego ciele przebiega dreszcz. Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Po

raz pierwszy ktoś spojrzał na niego w ten sposób. Jak gdyby był bogiem.

Nurt stał się silny, a noc ciemna. Thor rozejrzał się po rzece z nowym szacunkiem dla

stworów, które mogły się tam czaić. Zbliżali się do niewielkiej góry, w którą wrzynała się
rzeka, stając się małym, czarnym tunelem w kamieniu.

- Pieczara Diabłów – wysyczała Indra ze strachem w głosie.
Wszyscy spojrzeli na nią z nowym szacunkiem.
- To nie brzmi zbyt zachęcająco – powiedział O’Connor.
Indra potrząsnęła głową.
- To dom kości. Legenda głosi, że diabły przychodzą tam, by się posilić.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Na ich twarzach malowała się obawa.
- Nie ma innej drogi? – spytał Reece.
Nurt pchał ich silnie w tamtym kierunku.
Indra pokręciła głową.
- Moglibyśmy wyciągnąć łódź i spróbować przejść lądem – powiedział Elden.
Potrząsnęła głową.
- Ziemia jest gorsza – powiedziała. – Widzicie glebę?
Thor odwrócił się wraz z pozostałymi i spojrzał na brzeg.
- To nie gleba – dodała. – To setki milionów robaków. Robaków, które żywią się ludzkim

mięsem. Chwila, w której postawisz tam stopę, będzie twoja ostatnią.

Thor przyjrzał się dokładnie czarnej ziemi. Zauważył, że rzeczywiście poruszała się,

niemal niezauważalnie. Przełknął ślinę z nowym szacunkiem dla tego miejsca.

- Mapa mówi, że musimy płynąć przez jaskinię – nalegał Dross.
Indra wydała z siebie krótki, drwiący śmiech.
- Twoja mapa mówi wiele rzeczy. A czy mówi, jak mamy przeżyć?
Nurt nasilił się i wkrótce decyzja została podjęta za nich – prąd wessał ich prosto do

jaskini. Wszyscy musieli się schylić, żeby nie uderzyć w niskie, łukowate kamienne wejście.
Coś ścisnęło ich w żołądkach ze strachu. Co to za miejsce?

Kiedy wpłynęli do jaskini, poczuli się, jak gdyby znaleźli się w zupełnie innym świecie.

Najpierw było tam ciemno jak noc, sufit zwieszał się nisko nad ich głowami, i wokół
panowała śmiertelna cisza, nie licząc echa spadających ze ścian kropel wody. Thor słyszał,
jak jego bracia ciężko oddychają. Dźwięk wzmacniał się, odbijając się echem, i Thor
wyczuwał strach w swoich kompanach. Sam też go odczuwał. Miał się na baczności,
spodziewając się ataku w każdej chwili.

Po minucie jaskinia rozszerzyła się, sufit nad ich głowami podniósł się o dziesiątki stóp, a

background image

nurt powoli przepychał ich przez jej środek. Było tu głośniej, każda kropla wody odbijała się
od wysokich ścian – i usłyszeli jeszcze inny dźwięk: kakofonię owadów i małych zwierząt.
Rozlegał się tam trzepot skrzydeł i dziwne, gruchające odgłosy, których Thor wolałby nigdy
nie usłyszeć. Potem rozległy się wysokie i niskie odgłosy wszelkiego rodzaju owadów,
przypominające jęki, a każdy brzmiał bardziej złowróżbnie niż poprzedni. Jak gdyby znaleźli
się w jaskini strachu. A niemożność zobaczenia niczego tylko pogarszała sprawę.

Obok Thora Krohn warczał jeżąc sierść. Thor rozglądał się na wszystkie strony, jak

pozostali, próbując dojrzeć coś w ciemności i odkryć, co się tam kryje.

Woda prowadziła ich w głąb jaskini, i jej ściany zaczynały delikatnie połyskiwać,

delikatnie się rozświetlać; Thor spojrzał uważnie, zastanawiając się, skąd bierze się to
światło, gdy zauważył tysiące owadów przylegających do kamiennych ścian. Owady syczały
na nich, a ich połyskujące zielone oczy otwierały się, gdy przepływali obok, i rzucały światło.
Thor zauważył z przerażeniem, że się budziły. To było jak tysiące małych świeczek w
ciemności, ale przynajmniej coś widzieli.

- Co to? – spytał Elden Indry czujnie, obawiając się, że mogą zaatakować.
- Ssawki – powiedziała Indra. – Ich użądlenie ma moc użądlenia setek pszczół. Nie martw

się: trzymają się ścian, chyba że się je sprowokuje.

- Po czym poznać, że się je sprowokowało? – spytał O’Connor.
- Ich oczy zaczną świecić – odrzekła.
Thor przełknął ślinę.
- Tak jak teraz? – zapytał.
Skinęła głową w odpowiedzi.
Syczenie trwało dalej i ssawki zaczęły pełzać po ścianach, a niektóre z nich wyciągały

swoje główki w kierunku łodzi.

Wnętrze jaskini rozświetliło się i Thor zdołał określić jej rozmiary: była ogromna, jej

łukowaty sufit wznosił się na dziesiątki stóp. Rzeka w tym miejscu zwężała się, przecinając
środek jaskini.

Z sufitu zwieszały się ogromne stalaktyty, a równie duże stalagmity wyrastały z podłoża

jaskini.

Gdzieś z głębi jaskini dobiegł ich niski, gardłowy dźwięk. Thor i pozostali odwrócili się –

lecz nic nie zobaczyli.

- Nie podoba mi się to – rzekł Reece, zaciskając dłoń na rękojeści miecza.
- Mnie też nie – powiedział Conval. Dobył miecza i metaliczny dźwięk rozszedł się echem

po jaskini, raz za razem, jak gdyby dobyte zostały dziesiątki mieczy.

- Nie powinieneś był tego robić – skarciła go Indra. – Teraz ich sprowokujesz.
- Kogo? – spytał Conval.
Z otchłani ciemności zaczęły się wyłaniać dziesiątki cieni. Szły w ich stronę.

Przypominały ludzkie szkielety, same kości, żadnego ciała, lecz ich kości były czarne, a oczy
świeciły na biało. Każdy z nich niósł długi, biały miecz, który połyskiwał, odbijając światło
wody. Thor zauważył, że każdy miecz był wykonany z kości. Wyglądały na ludzkie kości.

- Armię nieumarłych – odpowiedziała Indra ze strachem w głosie.
Thor odwrócił się powoli i zobaczył, że z każdego zakamarka jaskini wyłaniają się setki

tych stworów, tych nieumarłych szkieletów dzierżących w dłoni miecze z kości, i wszystkie
zmierzały w ich kierunku.

- Nieumarłych? – spytał Elden. – Nie można ich zabić?

background image

- Nie – odparła Indra. – Już są martwe. Do zabicia zostaliśmy tylko my.
Rozległ się głośny stukot kości i nagle nieumarli rzucili się w ich kierunku, unosząc

miecze.

- Cóż, jeśli mamy zginąć – powiedział Thor. – To na suchym lądzie i z wysoko uniesionymi

mieczami. Do ataku! – rozkazał.

Jak jeden mąż dziewięciu członków Legionu wyskoczyło z łodzi na suchy ląd, a Krohn tuż

za nimi. Dobyli mieczy i odważnie natarli na nieumarłych.

Rozległ się głośny szczęk broni, gdy miecz uderzał o miecz, dźwięki wzmacniało

odbijające się od wszystkiego echo. Legion ćwiczył, by radzić sobie w chwilach takich jak ta,
gdy przyjdzie im zmierzyć się z wrogiem przewyższającym go liczebnie, trenowali, by
walczyć z zażartymi żołnierzami – i choć te szkielety walczyły zażarcie, ich umiejętności nie
wykraczały poza przeciętność i nie mogły się równać z doświadczeniem Legionu.

Thor i pozostali oddawali szkieletom cios za cios. Gdy miecz Thora zetknął się z jednym z

ostrzy przeciwnika, z radością zauważył, że jego stal wyszczerbiła kostny miecz; zamachnął
się i uderzył w szkielet. Wszystkie jego kości połamały się i posypały bezładnie na ziemię.

Thor odwracał się na wszystkie strony; blokując ciosy, odpierając, roztrzaskując miecze i

siekąc szkielet za szkieletem, a kości lądowały bezładnie u jego stóp.

Wokół niego jego legionowi bracia robili to samo, zręcznie pokonując innych żołnierzy.
Krohn włączył się do walki, warcząc, skacząc na jeden szkielet po drugim, przewracając

je na ziemię i zostawiając rozsypane kości.

Po blisko godzinie walki na brzegu piętrzyły się leżące bezładnie kości. Choć Thor i jego

legionowi bracia byli posiniaczeni, podrapani i dyszeli ciężko, wykończeni, żaden z nich nie
odniósł poważnych ran.

Spojrzeli wszyscy po sobie, przegrupowując się, bez tchu. Po raz pierwszy, od kiedy byli

w Imperium, Thor zaczynał odzyskiwać nadzieję, a nawet myślał optymistycznie. Pokonali
jedne z najgorszych stworów, jakie mogły tu na nich czyhać i przetrwali.

- Wygraliśmy – powiedział O’Connor. – Nie do wiary.
Odwrócili się i ruszyli w kierunku łodzi – i wtedy zobaczyli, że Indra otwiera oczy

szeroko z przerażenia, spoglądając nad ich ramionami.

- Nie chwal się na zapas, wojowniku – ostrzegła.
Zza nich dobył się dźwięk, przez który Thorowi włosy z tyłu karku stanęły dęba. Był to

dźwięk tysiąca zbierających się kości.

Thor powoli się odwrócił, niemal bojąc się spojrzeć.
Zobaczył z przerażeniem, jak wszystkie kości pokonanych szkieletów powoli zaczynają

podnosić się z ziemi i składać z powrotem. Kość po kości, cała armia nieumarłych wracała do
życia.

- Jak mówiłam – powiedziała Indra. – Nie da się zabić czegoś, co już jest martwe.
Thor patrzył szeroko otwartymi oczyma, jak cała armia zaczęła przygotować się do

kolejnego ataku. Cała ta walka, to zwycięstwo – wszystko na nic. Te potwory będą się cały
czas odradzały, aż wymęczą Thora i jego ludzi i ich zabiją. Może i nie byli równie dobrymi
wojownikami – lecz dysponowali czymś, czego Thor i jego ludzie nigdy nie będą mieli:
nieskończoną wytrzymałością. Thor wiedział, że koniec końców, wytrzymałość zawsze
zwycięży.

- Do łodzi! – wrzasnął Thor, cofając się powoli z innymi.
Jak jeden mąż wszyscy odwrócili się i wskoczyli z powrotem do łodzi, odepchnęli ją

background image

mocno od brzegu i wiosłowali mocniej niż kiedykolwiek. Nurt poniósł ich i wkrótce mknęli z
biegiem rzeki, oddalając się od tego brzegu. Thor i jego ludzie schylili się, wpływając w inny
kanał i opuszczając rozległą przestrzeń w samą porę, by znaleźć się poza zasięgiem zbliżającej
się armii.

Po raz pierwszy w życiu Thora zwycięstwo nie miało znaczenia i gdy wpłynęli w kolejny

ciemny tunel, zastanawiał się, z narastającym poczuciem beznadziei, jakie inne strachy czekają
ich za zakrętem rzeki.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY


Gwendolyn stała na szerokim kamiennym podeście w dolnej Silesii, otoczona swymi

generałami, żołnierzami i mieszkańcami Silesii. Wszyscy patrzyli w złowróżbnej ciszy w
przestrzeń, obserwując, jak drugie słońce chyli się ku zachodowi. Żołnierze Imperium nie
dawali znaku życia przez cały ten czas i po długiej, poruszonej panice w tłumie powoli
zapadła głęboka cisza. Napięcie wisiało gęsto w powietrzu. Każdy z nich pogrążony był we
własnym świecie, patrząc w niebo, mierząc się ze swoją własną śmiertelnością. Była to cisza
tysięcy dusz w obliczu burzy, ludzi, którzy wiedzieli, że nie mają dokąd pójść – jedynie na
śmierć.

Cisza ze strony Imperium przerażała Gwen bardziej niż ich atak. Wiedziała, że Andronicus

jest gdzieś tam na górze, knując coś i to tylko kwestia czasu, nim wcieli to w życie. Był
najbardziej bezwzględnym wojownikiem, jakiego widziała. Najgorsze było to, że nawet jeśli
nic nie zrobi, i tak nie będzie dla nich innego wyjścia niż śmierć. Jak długo będą w stanie
przeżyć tu na dole, nim skończą się im zapasy? Nie mieli dokąd pójść, jedynie w górę. A to nie
wchodziło w rachubę.

Andronicus oczywiście wiedział o tym. Miał ich w garści. Weźmie ich na przeczekanie.

Pozwoli, by zakorzeniła się w nich panika. Prawdopodobnie teraz upajał się sytuacją. Miał
ich dokładnie tam, gdzie chciał.

Gwen pomyślała, że powinna być zadowolona z siebie przynajmniej za odparcie ich tak

dobrze w swojej pierwszej bitwie, za zabicie tak wielu żołnierzy Imperium i za uratowanie
tak wielu swoich ludzi podczas ewakuacji. Nie była jednak z siebie ani trochę zadowolona.
Czuła, że odniosła porażkę.

Niedaleko stali Srog, Brom, Kolk i Godfrey wraz z innymi żołnierzami, a u jej boku –

Steffen i Kendrick. Wszyscy wpatrywali się w Kanion z chmurnymi wyrazami twarzy.
Chciałaby wiedzieć, co rzec, by podnieść ich na duchu, chciałaby wiedzieć, co teraz zrobić.

- Pamiętasz, jak ojciec – Kendrick rzekł cicho, nostalgicznie, patrząc w niebo. – Uczył cię

władać mieczem? Odmówiłaś. Powiedziałaś, że miecze są dla słabych ludzi.

Gwendolyn uśmiechnęła się.
- Jak przez mgłę – rzekła. – Musiałam być bardzo młoda.
Kendrick uśmiechnął się.
- Ojciec tak się wściekł – ciągnął. – Że zakończył nasze ćwiczenia na ten dzień. Wtedy

wydawało się, że powiedziałaś najgłupszą rzecz na świecie.

Westchnął.
- Jednak teraz, gdy jestem starszy, zdałem sobie sprawę, że w tym, co powiedziałaś, kryła

się wielka mądrość – dodał. – Najprostsze bitwy wygrywa się mieczem. Najbardziej
skomplikowane wygrywa się innymi sposobami. Strategią. Organizacją. Siłą woli.

- Jestem pewna, że nie to miałam na myśli jako dziecko – uśmiechnęła się.
Odwzajemnił uśmiech.
- Nie, z pewnością nie to. To, co powiedziałaś, było mądre nad twój wiek. Już nawet

wtedy.

Odwrócił się i spojrzał na nią.
- Chcę, byś wiedziała, że doskonale prowadziłaś tę bitwę – powiedział. – Zabiliśmy

dwadzieścia razy tyle żołnierzy, ilu mamy i straciliśmy dużo mniej ludzi, niż powinniśmy.

background image

Każdego innego przywódcę okryłoby to sławą po wsze czasy. Nie miej wyrzutów sumienia.
Było ich zbyt wielu dla jakiejkolwiek armii.

- Kendrick ma rację, pani – powiedział stojący obok niej Steffen.
- Nigdy nie padły bardziej prawdziwe słowa – dodał Srog.
- Dziękuję, bracie – powiedziała do Kendricka. – Chcę, byś wiedział, że zawsze myślałam

o tobie jak o moim bracie. Moim prawdziwym bracie. Mamy tego samego ojca. Mnie to
wystarczy.

Kendrick spojrzał na nią i zobaczyła w jego oczach, jak dużo jej słowa dla niego znaczyły.
- Co teraz, pani? – spytał Srog. – Obawiam się, że nie mamy już żadnych planów

awaryjnych poza tym. Teraz ludzie czekają, co postanowisz. Teraz decyzja należy do ciebie.

- Na niewiele by się zdało, gdybyśmy wszyscy poddali się Andronicusowi – rzekła

Gwendolyn. – Wszyscy wiemy, jaką ma reputację: nie pozwala swoim jeńcom przeżyć.
Musimy to przeczekać.

- A jeśli pierw dopadnie nas głód? – spytał Brom.
Gwen westchnęła.
- Wtedy będziemy walczyć z innym rodzajem śmierci – odrzekła. – Chyba że któryś z was

ma inny pomysł?

Wszyscy stali posępnie w ciszy, wsłuchując się w wycie wiatru. Nikt nie miał nic do

dodania.

W końcu Kendrick odchrząknął.
- Kiedy przyjęto nas do Legionu – rzekł. – A później do Gwardii, złożyliśmy przysięgę.

Była to przysięga, by walczyć, nawet gdy nie ma żadnej szansy na zwycięstwo. Była to
przysięga honoru. Przysięga chwały. Właśnie to osiągnęliśmy dzisiaj, tutaj. Nie zwycięstwo, a
chwałę. Czasem, długo po tym, gdy zwycięzca zniknie, chwała pozostaje i to o niej śpiewane
są pieśni, nie o podboju. Czasem blask chwały jest wspanialszy.

Kiedy siedzieli tak w ciszy, przypatrując się przesuwającemu się coraz niżej słońcu,

kołysani podmuchami huczącego wiatru, grzmiący głos przeciął nagle powietrze.

- Gwendolyn, chcę z tobą pomówić! – rozbrzmiał głos, odbijając się echem od ścian

Kanionu.

Wszyscy się odwrócili i spojrzeli po sobie, zbici z tropu, po czym przenieśli wzrok na

górę, jak jeden mąż. Wtedy Gwendolyn dostrzegła, skąd dobiega głos. Po plecach przebiegł
jej zimny dreszcz.

Andronicus.
Stał w otoczeniu setek swoich ludzi, nachylając się nad brzegiem Kanionu i patrząc na nią

z triumfalnym uśmiechem na twarzy.

- Gwendolyn, królowo Zachodniego Królestwa Kręgu, zostałaś tylko ty. Królewski Dwór

już nie istnieje. McCloudowie są moimi więźniami. Tylko ty ośmielasz się stawiać mi opór.

Przerwał.
- Wbrew temu, co o mnie słyszałaś, nie jestem dzikusem. Tak naprawdę jestem bardzo

rozsądny. Walczyłaś dzisiaj odważnie. Lepiej, niż się spodziewałem. I za to chwała ci. I za to
chciałbym cię nagrodzić. Przydaliby mi się tacy cenni przywódcy jak ty w mojej armii, i tacy
cenni żołnierze jak silesianie.

- Nigdy nie pozostawiam więźniów przy życiu. Jednak dziś z powodu twej odwagi uczynię

wyjątek. Jeśli się poddasz, ty osobiście, oszczędzę całe twoje miasto. Pozwolę wszystkim żyć,
także twoim żołnierzom. I uwolnię każdego z was. Będziecie żyć w pokoju w moim Imperium

background image

i zostawię Silesię w spokoju.

W zamian chcę tylko, byś poprzysięgła mi lojalność. Byś złożyła przysięgę, że będziesz mi

służyć, że będziesz królową pod moim panowaniem. Będę cię traktował uczciwie i
sprawiedliwie. Obsadzę cię na jakiej tylko zechcesz pozycji w moim dworze. To z pewnością
niezbyt wygórowana cena – twoja osobista ofiara dla dobra twych ludzi.

To dobra i wspaniałomyślna oferta. Postąp mądrze i przyjmij ją ze względu na tysiące dusz

wokół ciebie. Rozejrzyj się, spójrz na ich twarze. Żyją. Jeśli będziesz mi się sprzeciwiać,
dosięgnie ich gniew wielkiego Andronicusa.

Nie zwlekaj zbyt długo z odpowiedzią. Jeśli do poranka jej nie dostanę, spadnie na was

ogień, jakiego nigdy nie widzieliście. I do czasu, aż jutro zajdzie drugie słońce, legenda Silesii
odejdzie w zapomnienie. Zniknie nawet z ksiąg historycznych; wszystkie je zniszczę.

W końcu głos Andronicusa ucichł. Odbił się słabym echem od wiatru, po czym zniknął

tam, skąd przyszedł. Kiedy spojrzała w górę, on i jego ludzie wycofali się z górnego podestu,
znikając z pola ich widzenia.

Gwen odwróciła się i spojrzała na innych, którzy wpatrywali się w nią oczyma szeroko

otwartymi ze zdumienia.

- Nie rób tego – powiedział Srog poważnie.
- Nie można mu ufać – powiedział Kendrick.
- To nieszczera propozycja – powiedział Steffen.
- Nie pozwoliłbym, byś uratowała moją duszę, służąc mu – powiedział Kolk.
- Ja również – rzekł Kendrick.
Gwendolyn popadła w zadumę. Wiedziała, że Andronicusowi nie można ufać. Jednak jego

słowa brzmiały prawdziwie. Jaki inny wybór im pozostawał? Tak jak rzekł – jeśli odmówi,
zginą. Sama to wiedziała. Jeśli nie z jego ręki, to w inny sposób.

- Chętnie będę mu służyć, jeśli to ocali życie was wszystkich – rzekła. – Czuję, że to

propozycja, którą powinnam przyjąć.

- Nie możesz, pani! – wykrzyknął Kendrick. – Nie chcę o tym słyszeć!
- Nigdy bym nie pozwolił na to, byś poświęcała się dla mnie! – powiedział Srog. – Już

wolałbym zginąć w walce.

- Czy życie jest dla ciebie tak wiele warte? – spytał Brom.
- Moje nie – odrzekła. – Ale wasze. Was wszystkich. To byłoby samolubne z mej strony,

gdybym odrzuciła tę propozycję i posłała was wszystkich na śmierć.

- Waży się twój honor – powiedział Srog.
- Walczyliśmy honorowo – powiedziała. – Jedyną osobą, która będzie mu służyć, będę ja.
- O jedną osobę za dużo – rzekł Kendrick. – To niesprawiedliwe, byś poświęcała się dla

nas wszystkich.

- Popieram Kendricka – powiedział Srog.
- Ja również – zawtórowali pozostali.
- Nie pozwolimy ci pójść, pani – powiedział Steffen. – Jesteśmy wszyscy za jednego i

jeden za wszystkich.

Wśród ludzi rozległy się okrzyki poparcia. Była wzruszona ich lojalnością. Jednak

propozycja Andronicusa ciążyła jej. Jej życie za życie wszystkich pozostałych. Chętnie by na
to przystała.

* * *

background image

Gwendolyn stała sama na skraju Punktu Kanionu, patrząc, jak ostatnie światło dnia kładzie

się cieniem na Kanion. Był to piękny zachód słońca, połyskujący w wirującej mgle; płonąca
czerwień, która zdawała się rozpalać świat. Był ponury i zwiastował nieuniknione. Wpasował
się w jej nastrój.

Kiedy go obserwowała, coś jej mówiło, że ogląda ostatni zachód słońca w swoim życiu.

Tym bardziej, że podjęła ostateczną decyzję.

Gwendolyn przeszła przez miasto, przyjrzała się uważnie twarzom wszystkich mężczyzn,

kobiet i dzieci, młodych żołnierzy – widziała wszystkie ambicje, całą nadzieję kryjącą się w
ich oczach; patrzyli na nią, jak gdyby miała odpowiedzi, których szukają, jak gdyby była ich
wybawcą. Pojęła, że dano jej szansę, wyjątkową możliwość w wyjątkowej chwili w historii,
by uratować tych ludzi. Jej życie za ich. Będzie zaszczycona mogąc to uczynić. Może znalazła
się tutaj, w tym miejscu i czasie z tego właśnie powodu, dla tej jednej chwili, dla tej decyzji.
Może dlatego przeznaczone jej było rządzić – by podjąć tę jedną decyzję, która uratuje tysiące
żyć.

Gwendolyn podjęła decyzję. Nie to, co zrobiliby jej doradcy, nie to, co zrobiłby jej ojciec,

nie to, co zrobiłby Kendrick. To, co ona by zrobiła. Tylko to się teraz liczyło.

O brzasku, kiedy będzie jeszcze ciemno, kiedy wokół nie będzie nikogo, kto mógłby ją

powstrzymać, uda się na górę. Podda się Andronicusowi. Przystanie na jego warunki, będzie
mu służyć i poświęci się dla większego dobra.

Kiedy Gwendolyn stała tam, obserwując zachód słońca po raz ostatni jako wolna kobieta,

pomyślała o Thorze. Przesunęła dłonią po brzuchu i pomyślała o ich dziecku. Chciała, by to
dziecko żyło. Dla tego dziecka, jeśli nie dla innych, chciała zapobiec większemu rozlewowi
krwi. Ona może i będzie poddaną Andronicusa, lecz to dziecko będzie wolne.

Gwen spojrzała przed siebie i musiała przyznać, że w głębi duszy żywiła nadzieję, że Thor

się pojawi, wyłoni nagle z Mieczem i uratuje ją przed tym wszystkim. Oddałaby za to
wszystko i jej serce zabiło szybciej na tę myśl.

Lecz w głębi serca wiedziała, że to tylko marzenie. Thor odpłynął, był daleko stąd. Była

sama. Było jej przeznaczone trwać samotnie, nie ulegać zdaniu innych. Być kobietą, jaką
spodziewał się w niej zobaczyć jej ojciec. Na tym polegało bycie królową, w końcu to pojęła.
Być otoczoną ludźmi – a jednocześnie być całkiem samą.

- Nie wszystkim marzeniom przeznaczone jest się spełnić – dobiegł ją głos.
Gwendolyn odwróciła się i zobaczyła Argona, który stał obok niej i patrzył na zachód

słońca. Czuła się odrętwiała i po części nie była nawet zaskoczona, że go widzi. Niewiele się
dla niej liczyło, teraz, kiedy podjęła już decyzję. Podobnie jak Argon zwróciła twarz ku
zachodzącemu słońcu.

- Pojawiasz się w chwili, w której już nie potrzebuję twej rady – powiedziała do niego.
- Nie przybyłem, by udzielać ci rad – powiedział. – Lecz by złożyć ci wizytę. Nie

spodziewałem się takiej decyzji. Bardzo odważnie. Twój ojciec byłby dumny. Jesteś najlepszą
z MacGilów.

- Po to przybyłeś? – spytała, wyczuwając, że to nie wszystko.
- Nie – odrzekł. – Przybyłem też pożegnać się.
Odwróciła się i spojrzała na niego, ale on wpatrywał się dalej w Kanion.
- Opuszczasz nas? – zapytała, nagle tknięta złym przeczuciem. Lecz po tym ogarnął ją

strach jeszcze większy:

- Czy to ja opuszczam ciebie?

background image

Argon wpatrywał się beznamiętnie przed siebie i milczał.
- Podejrzewam, że wkrótce, gdy będę poddaną Andronicusa, będziesz doradzał kolejnemu

MacGilowi – rzekła.

Pokręcił głową.
- Czasy się zmieniają – rzekł.
Nagle w Gwen zapłonęła chęć, by poznać przyszłość.
- Powiedz mi tylko jedno – poprosiła. – Thor? Jest bezpieczny? Żyje?
Nie dbała już o własne bezpieczeństwo, jedynie o jego.
- Tak, żyje.
Wpatrywała się w niego.
- Nie powiedziałeś, czy jest bezpieczny – naciskała.
Argon nie odpowiadał. Serce jej pękało.
- Możesz go ocalić? – poprosiła. – W jakimkolwiek niebezpieczeństwie się znajduje?

Proszę. Oddam ci wszystko. Możesz utrzymać go przy życiu?

Argon odwrócił się i wpatrywał się w nią. Jego oczy przeszywały ją na wylot.
- Już raz ocaliłem Thorgrina. Dla ciebie. A teraz twe przeznaczenie żąda czegoś w zamian.
Argon postąpił trzy kroki naprzód i położył dłoń na jej ramieniu. Przepalała ją na wylot,

jak gdyby dotknęło jej słońce.

- Bogowie są z ciebie dumni – rzekł. – Zawsze ujrzysz dla siebie honorowe miejsce.
Gwen już miała się wyrwać z jego palącego uścisku, gdy nagle Argon zniknął. Gwen

odwróciła się i rozejrzała dokoła, lecz nie było po nim ani śladu. Znowu była tam sama, na
skraju skały, bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.

Podniosła wzrok na ścianę Kanionu wznoszącą się do górnego miasta i wiedziała, co musi

zrobić.

Nadszedł czas, by postawić pierwszy krok.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY


Erec zbierał siły, leżąc tak, bezbronny, a stwór przygotowywał się, by zatopić szpony w

jego twarzy. Przez głowę przelatywały mu obrazy, kiedy szykował się na spotkanie ze śmiercią
– z czasów, gdy był chłopcem, jego dni w Legionie, życia rycerza – lecz żadnego nie widział
tak wyraźnie, jak tego, na którym była Alistair. Szykując się na śmierć, żałował tylko jednego:
że nie mógł spędzić z nią więcej czasu.

Jednak gdy stwór opuszczał kamień, nagle wydarzyło się coś niespodziewanego.

Powietrze rozświetliło mocne światło i coś odrzuciło stworzenie w tył, zmiotło je z nóg. Kula
światła uderzyła je w pierś i posłała przez połowę pola bitwy.

Erec zamrugał kilka razy, zdezorientowany, nie rozumiejąc, co się właśnie stało.
Kolejna kula światła rozbłysnęła nad polem bitwy, a po niej jeszcze jedna i stwory dokoła

niego zaczęły fruwać we wszystkie strony.

Erec odwrócił się, spojrzał w górę i zobaczył stojącą nad nim Alistair.
Ku swojemu zaskoczeniu, ujrzał, że wyciąga dłoń, z której emanuje kula światła. Jej

bladoniebieskie oczy błyszczały i wyglądała jak nie z tego świata, anielsko, jej długie jasne
włosy opadały w jego stronę.

Nie wiedział, co o tym myśleć.
Erec podniósł się i stanął u jej boku, a ona dalej posyłała kule we wszystkie stworzenia na

polu bitwy, ratując jego przyjaciela Brandta tuż przed tym, gdy jedno ze stworzeń zamierzało
przeciąć go na pół.

W przeciągu sekund po polu bitwy przeszła fala zniszczenia, wyrzucając wszystkie stwory

w górę.

Te, które nie zostały jeszcze trafione, patrzyły na nich z nowym strachem i ostrożnie

zaczęły się wycofywać, po czym odwróciły się i uciekły.

Erec odwrócił się i spojrzał na Alistair z zupełnie nowym uznaniem, zdumiony. Czy miało

to coś wspólnego z sekretem jej urodzenia? Kim tak naprawdę była? Skąd brała się niej taka
moc? I dlaczego trzymała to w tajemnicy?

Ledwie potrafił wypowiedzieć te słowa, tak zaschło mu w gardle. Odwrócił się w jej

stronę. Niemal obawiał się zadać pytanie:

- Kim ty jesteś?

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY


Pierwsze słońce wzeszło nad Kanionem, obdarzając go najniezwyklejszym wschodem

słońca, jaki Gwendolyn kiedykolwiek widziała i napełniając wszechświat czerwono-
pomarańczową mieszanką barw i wirującymi kłębami mgły. Gwen wspinała się po krętych
schodach, piętro po piętrze, czując się, jak gdyby wspinała się do nieba. Wewnątrz cała się
trzęsła i jej serce łomotało ze strachu, a nogi stawały się cięższe z każdym krokiem. Nigdy nie
czuła się bardziej samotna, od kiedy opuściła Królewski Dwór i swoją rodzinę, swoją armię,
swoich ludzi, wszystko, co znała i co było bliskie jej sercu.

Przygotowywała się, że sama stawi czoła Andronicusowi, podda się jego rozkazom dla

dobra jej ludzi i wszystkich tych, których kochała. Był to najsamotniejszy spacer jej życia i
zmuszała się, by iść szybko, nie chcąc o tym myśleć. Obawiała się, że gdyby przemyślała to
zbyt dokładnie, mogłaby zawrócić.

Gwen dotarła do ostatniego podestu przed wyjściem na górę i natknęła się na kilku

silesiańskich żołnierzy, którzy stanęli na baczność, zaskoczeni jej obecnością. Zasalutowali.

- Pani – powiedział jeden z nich. – Co robisz tu na górze? Czy wszystko w porządku?
Odchrząknęła.
- Wszystko dobrze – odrzekła, próbując ukryć swój strach i starając się brzmieć pewnie.
- Dokąd idziesz, pani? – spytał inny.
- Na górę – odpowiedziała.
Żołnierze wymienili spojrzenia pełne przerażenia.
- Na górę, pani? – spytał jeden z nich. – Wiesz, że armia Andronicusa czeka na górze.
Pokiwała głową.
- Wiem o tym bardzo dobrze. A teraz, wybaczcie.
Żołnierze spojrzeli po sobie z wahaniem, zdezorientowani, i przez chwilę wydawało się,

że nie pozwolą jej przejść; lecz ustąpili i w końcu rozsunęli się.

Przechodząc obok nich, Gwen odwróciła się i stanęła z nimi twarzą w twarz, pamiętając o

tym, że wszyscy widzieli w niej władczynię.

- Wszyscy doskonale się spisaliście – powiedziała. – Dziękuję wam za wasze oddanie.
- Pani – powiedział jeden ze strażników, odchrząkując, z bardzo zmartwionym wyrazem

twarzy. – Jeśli mogę wtrącić, cokolwiek masz zamiar zrobić – nie musisz tego robić. Wszyscy
jesteśmy gotowi walczyć za ciebie do ostatniej kropli krwi.

Uśmiechnęła się do niego.
- Wiem, że jesteście – odrzekła. – I właśnie dlatego to robię.
Gwen odwróciła się nie mówiąc już nic więcej i ruszyła samotnie w górę, pokonując kilka

ostatnich stopni, zakręcając, aż w końcu dotarła na najwyższy poziom. Stała tam, pośród
kolców, które wyciągały się do nieba, jej ostatnią obrony przed hordami Imperium. Stanęła
obok, pośrodku małej platformy i pociągnęła za grubą linę.

Przesuwała linę powoli, raz za razem, i platforma podnosiła się, unosząc ją coraz wyżej i

wyżej nad kolce. Z każdym pociągnięciem jej serce zamierało bardziej, czuła niepokój przed
spotkaniem z tym, co mogło być jej śmiercią.

W końcu dotarła na górę, ponad kolcami i wystąpiła naprzód, na podest górnej Silesii.

Stały tam dziesiątki żołnierzy Imperium. Odwrócili się w jej stronę i spojrzeli na nią oczyma
szeroko otwartymi w szoku. Stali tam, gapiąc się, niepewni, jak się zachować.

background image

Gwen postąpiła naprzód kilka dumnych kroków, unosząc podbródek i pierś, wiedząc, że

reprezentuje Krąg. Wszystko, co robiła, odbijało się na jej ludziach i była zdeterminowana
być odważną i silną.

Wyszukała wzrokiem najważniej wyglądającego żołnierza, podeszła do niego i zmierzyła

go chłodnym spojrzeniem.

- Zaprowadźcie mnie przed Andronicusa – rozkazała, używając swego najbardziej

władczego głosu.

Żołnierze Imperium spojrzeli po sobie, zdezorientowani, jak gdyby ujrzeli w swoich

szeregach ducha.

W końcu żołnierz dowodzący skinął głową. Odwrócił się i szedł obok niej. Dołączyło do

nich kilku innych żołnierzy.

Serce Gwen łomotało, gdy przechodzili przez wewnętrzny dziedziniec Silesii. Jej serce

pękło na ten widok; był zniszczony, spustoszony, spalony na popiół i wypełniony tysiącami
tłoczących się żołnierzy Imperium. Kiedy przechodzili przez plac, wojownicy z obu stron
skakali na równe nogi, gapiąc się na Gwendolyn, jak gdyby była egzotycznym gatunkiem
zwierzęcia, barankiem prowadzonym na rzeź.

Serce Gwen przepełniało się coraz większym strachem. Teraz było już za późno na

ucieczkę. Teraz była zdana całkowicie na ich łaskę.

Modliła się, by okazało się, że podjęła dobrą decyzję, że robi to, co trzeba. Modliła się,

by Andronicus dotrzymał swego słowa.

W obozie rozległ się szmer, gdy wszyscy wyszli za bramę miasta i weszli do wielkiego

obozu poza jego murami. Gwen oniemiała na ten widok: setki tysięcy żołnierzy Imperium
rozbiło obóz daleko jak okiem sięgnąć. Wszyscy się odwrócili, stali i patrzyli na Gwen – i
zrodził się wśród nich wielki szum.

Poprowadzono Gwen po szczątkach mostu zwodzonego, w kierunku ogromnego czarnego

namiotu wzniesionego pośrodku obozu, który – jak przypuszczała – należał do Andronicusa.

Kiedy się do niego zbliżyli, jego klapy nagle gwałtownie się rozchyliły i wyłonił się z

niego, schylając się, a potem unosząc dumnie głowę, Andronicus w czarnej pelerynie, bez
koszuli, i w naszyjniku ze skurczonych głów. Zobaczyła nowy dodatek – głowę pana Kultina,
najemnika Garetha. Starała się odwrócić wzrok.

Gwen podeszła do Andronicusa tak pewnym krokiem, na jaki tylko potrafiła się zdobyć.

Uśmiechał się szeroko, triumfująco. Był bardziej bestią niż człowiekiem – dwa razy wyższy
niż jakikolwiek mężczyzna, którego w życiu widziała, o długich kłach i szponach. Trudno jej
było uwierzyć, że chodził na dwóch nogach.

- No proszę, moja mała owieczka – powiedział. Jego gardłowy głos bulgotał i grzmiał w

jego piersi. – Jednak skorzystałaś z mojej propozycji.

W obozie zapadła cisza, a Gwen odchrząknęła.
- Przysięgłeś nie robić krzywdy żadnemu z moich ludzi, ani mnie, i pozwolić nam żyć jako

wolnym ludziom – rzekła. – Jeśli przysięgnę ci wierność i będę pod twoimi rozkazami. Jestem
gotowa przystać na tę propozycję.

Andronicus rozpromienił się w uśmiechu, a jego oczy połyskiwały, gdy patrzył na nią.
- Jesteś bardzo odważna – powiedział. – Jesteś gotowa poświęcić się dla swych ludzi.

Doprawdy, bardzo szlachetnie. Mądrze zrobiłaś, przystając na moją propozycję. Możesz
zacząć od uklęknięcia przede mną i złożenia imperialnej przysięgi lojalności.

Myśl, że musi klęknąć przed tym potworem i przysiąc mu lojalność rozdzierały Gwen od

background image

wewnątrz. Każdy mięsień jej ciała się przed tym wzbraniał. Zmusiła się jednak, by myśleć o
swoich ludziach tam na dole, o cierpieniu, jakie by ich dotknęło, gdyby tego nie zrobiła, i
powoli zmusiła swoje kolana do tego, by się zgięły i klęknęła przed nim.

- Schyl głowę – dobiegł ją szorstki głos służącego Andronicusa.
Gwendolyn powoli schyliła głowę.
- Powtarzaj za mną – powiedział sługa. – Ja, Gwendolyn, córka króla MacGila, królowa

Zachodniego Królestwa Kręgu…

- Ja, Gwendolyn, córka króla MacGila, królowa Zachodniego Królestwa Kręgu…
- Stwierdzam, że wielki Andronicus jest jednym i wyłącznym władcą wszechświata…
- Stwierdzam, że wielki Andronicus jest jednym i wyłącznym władcą wszechświata…
- Nigdy nie było większego, i nigdy nie będzie…
- Nigdy nie było większego, i nigdy nie będzie…
- I przysięgam mu wieczną lojalność.
Kiedy miała powtórzyć, te ostatnie słowa prawie ugrzęzły jej w gardle. Poczuła, że

zalewa ją fala mdłości. Zatrzymała się, zastanawiając się, czy przez to przebrnie.

- I przysięgam mu wieczną lojalność.
Udało jej się. Wyrzuciła je z siebie. W końcu było po wszystkim. Podniosła głowę,

spoglądając na Andronicusa.

Z głębi jego gardła wydobył się donośny, grzmiący bulgot. Był to dźwięk zadowolenia.
- Wybornie – rzekł. – Naprawdę wybornie. Będzie z ciebie bardzo dobra poddana. Teraz

możesz wstać.

Gwen wstała i obrzuciła go chłodnym spojrzeniem.
- A teraz możesz wypuścić moich ludzi – powiedziała.
Twarz Andronicusa rozjaśniła się w uśmiechu, gdy przyłożył dłoń do szyi i przesuwał

palcami po naszyjniku ze skurczonych głów.

- Tak, cóż, jeśli o to chodzi – zaczął. – Widzisz, czasami sprawia mi przyjemność

prawdomówność. A czasem czerpię ogromną radość z kłamstwa. W tym przypadku, przykro
mi to mówić, było to to drugie. Składam wiele obietnic. Niektórych z nich dotrzymuję,
niektórych nie. I obawiam się, że trafiłaś na mój zły dzień.

Serce Gwendolyn zaczęło walić jak oszalałe. W środku krzyczała na siebie. Jak mogła być

tak głupia?

- Twoi ludzie – ciągnął Andronicus. – Może rzeczywiście nie zabiję ich wszystkich ze

względu na to, co zrobiłaś tu dzisiaj. Ale zabiję zdecydowaną większość. A z reszty uczynię
swoich niewolników. Obawiam się, że nie będą już wiedzieć, co to znaczy wolność. I tak
niewielu wie.

Westchnął.
- A co do ciebie, moja droga – rzekł. – Powinnaś wiedzieć, że w moim dworze nie ma

innych pozycji niż moja. Nie ma innych przywódców poza mną, a wszyscy ci, którzy są moimi
niewolnikami, są tylko niewolnikami, niczym więcej. Ty także.

Andronicus skinął głową. Na ten znak dwóch żołnierzy pospieszyło naprzód i mocno

chwyciło ją pod ręce.

- Puśćcie mnie! – krzyknęła Gwen, szarpiąc się. – Przyrzekłeś. Przyrzekłeś! Gdzie twój

honor?

Andronicus wybuchnął śmiechem.
- Honor? – zapytał. – To coś, z czym pożegnałem się dawno temu. I bardzo mnie to cieszy.

background image

Nawet sobie nie wyobrażam, ile bitew bym przegrał, gdyby nie to.

Nagle zamilkł.
- Obawiam się, moja droga, że musisz posłużyć za przykład. Wyjątkowo brutalny przykład.

Widzisz, tylko w ten sposób każdy, kto odważy się stawić mi opór, nauczy się.

Andronicus odwrócił się.
- MCCLOUD! – wrzasnął.
Z szeregów, ku przerażeniu Gwendolyn, wyłonił się starszy król McCloud, o oszpeconej

twarzy, na której połowie znajdował się symbol Imperium Andronicusa.

- Czas, by dać tej MacGilównie nauczkę – powiedział Andronicus. – Zrobiłbym to

osobiście, ale więcej przyjemności czerpię obserwując, jak moi wrogowie torturują się
wzajemnie. Tak naprawdę to jedna z moich największych przyjemności.

- Zrobię wszystko, co każesz, panie – powiedział uniżenie McCloud.
- Wiem, że zrobisz wszystko – zaśmiał się szyderczo, chłodno. – Poużywasz sobie z tą

kobietą. Może ci się poszczęści i da ci syna. A ja będę na wszystko patrzył.

Ogromny uśmiech zagościł na twarzy McClouda, kiedy mierzył Gwen wzrokiem, jak gdyby

była jego ofiarą.

- Z przyjemnością, panie – powiedział McCloud.
Gwendolyn krzyczała i szarpała się, kiedy McCloud ruszył w jej kierunku. Zdołała

wyrwać się z chwytu dwóch żołnierzy – odwróciła się i zaczęła biec.

Nie uciekła jednak zbyt daleko. Odbiegła tylko na kilka stóp, kiedy McCloud powalił ją od

tyłu. Upadła twarzą na ziemię, a McCloud przygniótł ją, odbierając jej dech.

- NIE! – krzyczała, machając rękoma.
Lecz był dla niej zbyt silny. Wkrótce jego grube, szorstkie dłonie rozdarły jej szaty i

poczuła, jak zimne powietrze szczypie jej odsłoniętą skórę.

Słyszała zachęcające okrzyki ludzi Andronicusa, krzyczała i krzyczała, próbując z całych

sił się wyrwać, modląc się, by znalazła się w jakimkolwiek innym miejscu. Mogłaby przysiąc,
że gdzieś wysoko nad głową usłyszała Estopheles, zataczającą koła, skrzeczącą.

Zamknęła oczy, próbując sprawić, by to wszystko zniknęło, wyobrażając sobie siebie

gdzieś, gdziekolwiek indziej. Wyobrażała sobie, że jest z Thorem. Z ich dzieckiem. Na polu
letnich kwiatów. W raju położonym daleko, daleko od wszystkich okropieństw tego świata.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY


Thor stał sam na rozległym polu szkarłatnych kwiatów rozświetlonym krwawoczerwonym

zachodem słońca. Nad jego głową gdzieś wysoko zataczała koła Estopheles, skrzecząc. Z
przodu, w oddali, dostrzegł samotną postać, leżącą bezwładnie w trawie. Nie widział, kto to.

Thor zbliżał się do niej, a serce waliło mu jak oszalałe. Niebo stawało się ciemniejsze z

każdym jego krokiem i czuł narastające złe przeczucie. Coś w środku mówiło mu, że to ciało
osoby, którą kocha.

Kiedy podchodził bliżej, po powiewnych białych koronkach rozrzuconych na ziemi poznał,

że była to kobieta. Z przerażeniem zobaczył jej długie, jasne włosy, wijące się wokół ramion i
nim do niej dotarł, wiedział już, kto to.

Gwendolyn.
Thor wyciągnął drżącą rękę, złapał ją za ramię i powoli odwrócił, bojąc się tego, co może

zobaczyć. Serce stanęło mu na ten widok.

Gwendolyn leżała na ziemi, nie poruszając się, a jej ciało zbroczone było krwią.
Thor zaczął szlochać niekontrolowanie, nie mógł przestać. Pochylił się, chwycił ją w

ramiona, wstał, odchylił się w tył i krzyknął.

- NIE! – wrzasnął Thor.
Jego krzyk wzniósł się, odbijając się echem, i sięgnął niebios, gdy trzymał jej bezwładne

ciało w ramionach, miłość swojego życia. Jedna kobieta, która znaczyła dla niego więcej niż
wszyscy pozostali. Kobieta, którą planował poślubić. Z jakiegoś powodu nie żyła. I nie było
go tam, by ją uratować.

- NIE! – wrzasnął znowu.
Krzykowi Thora odpowiedziało skrzeczenie. Estopheles zataczała koła i zanurkowała,

wyciągając szpony, zmierzając wprost na jego twarz.

Thor obudził się, dysząc ciężko, wyprostował się i rozejrzał dokoła. Serce tłukło mu się w

piersi. Był zdezorientowany i nie potrafił rozróżnić, co jest prawdą, gdzie się znajdował.

Stopniowo Thor zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że był wciąż w łodzi, że w niej

zasnął – wszyscy jego bracia legioniści posnęli. Cała grupa leżała, zmorzona snem, a łódź
powoli niosła ich w dół rzeki, popychana jej leniwym nurtem. Próbował sobie przypomnieć,
jak długo spał, jak daleko już dopłynęli, dokąd zmierzali. Czuł, jak gdyby byli na tej wyprawie
od zawsze.

Thor odetchnął głęboko, myśląc o swym śnie, o Gwendolyn, starając się otrząsnąć z tego

strasznego obrazu. Wydawał się taki prawdziwy. Zbyt prawdziwy. Ten obraz go przeraził.

Wiedział, że to tylko sen, lecz jednocześnie wyczuwał, że kryje się za nim coś więcej.

Każdą tkanką swojego ciała wyczuwał, że Gwendolyn była w niebezpieczeństwie. Że spotkało
ją coś strasznego.

Rozdzierało go to od wewnątrz. Bardziej niż kiedykolwiek miał ochotę wyskoczyć z łodzi

i pognać do niej, by uratować ją od tego, co jej zagrażało.

Znajdował się jednak w innym świecie i nie mógł nic zrobić. Nigdy nie czuł się bardziej

bezradny. Jakaś jego część nienawidziła siebie za to, że wyruszył na tę wyprawę. Czy
powinien był zostać?

Thor wyprostował się, a Krohn usiadł obok niego, skomląc i wtulając głowę w jego pierś,

kiedy ten go głaskał. Krohn nie przestawał skomleć i Thor wiedział, że Krohn też to

background image

wyczuwał, że on też wiedział, że Gwendolyn coś się stało. W końcu Krohn był do niej
przywiązany prawie tak bardzo, jak Thor.

Thor czuł w dołku ucisk, który nie chciał ustąpić. Czuł, że zostawił ją, gdy była w

potrzebie.

Spojrzał w górę i zobaczył kolejny świt po tej stronie świata; do życia budził się kolejny

dzień przygnębienia. Nigdzie nie było widać słońca, jedynie gęste, czarne chmury i
przytłumione światło, które próbowało się przez nie przebić. Przepływały nad rozległymi
terenami nieużytków, nad martwymi, czarnymi drzewami, tymi dziwnymi, przerażającymi
ptakami, które patrzyły na nich, obserwowały. Najwyraźniej nie śpiewały o poranku. Miast
tego przypatrywały się im w ciszy, a ich świecące oczy poruszały się powoli za łodzią.

Thor spojrzał przed siebie i z zaskoczeniem spostrzegł, że rzeka się kończy. Po kilku

stopach ich łódź uderzyła w ziemię, zaskakując Thora i budząc pozostałych.

Wszyscy zerwali się, jeden za drugim i rozejrzeli się, zaskoczeni. Thor bez zastanowienia

stanął na nogi, przeszedł na przód łodzi i zeskoczył na suchy ląd, Krohn deptał mu po piętach.
Pozostali chłopcy ruszyli za nim.

- Gdzie jesteśmy? – spytał Reece, zeskakując na suchy ląd obok niego, rozglądając się

dokoła w zdumieniu.

- Tutaj kończy się rzeka? – spytał O’Connor.
- Nie mam pojęcia – rzekł Thor.
Trzech braci również wyskoczyło z łódki. Drake trzymał mapę i rozglądał się dokoła.
- To tutaj prowadzi nas wasza cudowna mapa? – spytała sarkastycznie Indra.
- Jesteśmy dokładnie tam, gdzie powinniśmy być – powiedział Drake, rozdrażniony.
- Czyli gdzie dokładnie? – spytała. – Pośrodku niczego?
- Nasz cel jest blisko – powiedział Dross, nachylając się. – Według mapy to już niedaleko.
- Chodźcie za nami – powiedział Drake, wyruszając ze swoimi braćmi.
- Nie podoba mi się to miejsce – powiedział Conval do Convena, stając blisko niego.
Thor pomyślał dokładnie o tym samym. Trudno był dojrzeć coś daleko przed nimi,

pojawiła się gęsta mgła. Widział tylko zarysy drzew, jałowych nieużytków.

Po jakimś czasie wędrówki mgła w końcu się przerzedziła i Thor zobaczył ogromną

okrągłą polanę przed nimi. Krajobraz zmienił się gwałtownie z łysej ziemi w fioletową trawę,
jak gdyby jedna kraina przysłaniała inną. Jak gdyby stali na skrzyżowaniu: w jednym kierunku
była kraina fioletu, w drugim – żółtej pustyni.

- Co to za miejsce? – spytał Elden.
- Wygląda na jakieś skrzyżowanie – powiedział Reece.
- Skrzyżowanie umarłych – powiedziała Indra. – Stąd ziemia prowadzi na trzy obszary. To

kraniec podziemia.

- Co teraz? – spytał Thor, odwracając się do Drake’a.
Lecz wtedy stało się coś dziwnego: kiedy Thor odwrócił się, by spojrzeć na Drake’a,

zobaczył, że trzej bracia nagle się wycofują, odsuwając się kilka kroków od pozostałych.

Nim Thor zdążył się zastanowić, co się dzieje, mgła się uniosła i nagle zobaczył

biegnących na nich stu żołnierzy Imperium.

Nim Thor zdążył dobyć miecza, poczuł, że ktoś skacze na niego z tyłu, kilku żołnierzy

chwyta go i przypiera do ziemi. Jego bracia legioniści też wpadli w tę pułapkę.

W mgnieniu oka zostali pojmani i związani, zupełnie bezsilni. Złapali ich w zasadzkę.
Wszyscy poza Drake’em, Drossem i Dursem. Ich Imperium nie ruszało.

background image

Trzej bracia podeszli naprzód i stanęli nad Thorem. Wszyscy mieli na twarzach złośliwe

uśmiechy.

Thor nie mógł w to uwierzyć. Został zdradzony. Przez własnych braci.
- Zaufałem wam – powiedział Thor do Drake’a.
Drake uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Nigdy nie potrafiłeś dobrze oceniać ludzi – odpowiedział.
- Ale dlaczego? – spytał Reece. – Dlaczego nas zdradziliście? Własnych braci z Legionu?
- Nie jesteście naszymi braćmi – odrzekł Dross, po czym odwrócił się do Thora. – A

zwłaszcza ty. Pół życia czekaliśmy, by ujrzeć cię martwego. I w końcu nadszedł twój dzień.

- Pożegnaj się, braciszku – powiedział Durs.
Dobył miecza z charakterystycznym świstem, a żołnierz Imperium mocno przytrzymywał

Thora.

Thor próbował się szarpać, ale na nic się to nie zdało. W tych sznurach było coś, co

niwelowało działanie jego siły. Nie potrafił nawet zdobyć się na to, by się wyszarpnąć.

Pozostało mu tylko bezradnie przyglądać się, jak Durs występuje naprzód i unosi wysoko

miecz, mierząc w jego odsłoniętą szyję. Thor wiedział, że nadszedł jego czas.

Zostało mu tylko jedno życzenie: gdyby tak raz jeszcze mógł ujrzeć Gwendolyn.

background image

Koniec księgi 5

ciąg dalszy to


SZARŻA WALECZNYCH

Księga 6 Kręgu Czarnoksiężnika

background image

Table of Contents

Karta tytułowa
Cykl
Motto
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
cdn


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morgan Rice Krąg Czarnoksiężnika 13 Rządy Królowych
Morgan Rice Krag czarnoksieznika 05 Blask chwaly
Morgan Rice Królowie i Czarnoksiężnicy 03 Potega Honoru
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o Czarnoksiężniku Tom 13 Klasztor w Dolinie Łez
Sandemo Margit Saga o Czarnoksiężniku Tom 15 W nieznane
Sandemo Margit Saga o czarnoksiężniku tom 08
Saga o Czarnoksiężniku Tom 6
Saga o Czarnoksiężniku Tom 10

więcej podobnych podstron