MORGAN RICE
POTĘGA HONORU
Cykl: Królowie i Czarnoksiężnicy - Księga 3
Książki Morgan Rice
z cyklu: Królowie i Czarnoksiężnicy
Powrót Smoków (Część - 1)
Powrót Walecznych (Część - 2)
Potęga Honoru (Część - 3)
Cdn.
“Jeśli stracę Honor,
to jakbym poszedł na stracenie.”
--William Shakespeare
Antoniusz i Kleopatra
Theosa ogarnęła ślepa furia. Zanurkował w powietrzu, kierując się wprost na znajdującą się poniżej wioskę. Zamierzał zrównać z ziemią cały Escalon, sprawić, by wszyscy ludzie zapłacili za zniknięcie jego jaja. Będzie siał zniszczenie tak długo, aż nie znajdzie tego, czego szukał.
Był zdruzgotany ironią tej sytuacji. Uciekł przecież ze swojej ojczyzny tylko po to, by w tym odległym kraju ukryć jajo przed gniewem swych pobratymców. Smoki z jego krainy obawiały się bowiem proroctwa, według którego to właśnie jego syn miał zostać Władcą Wszystkich Smoków. Za nic w świecie Theos nie mógł pozwolić, by jego pierworodnemu stała się krzywda. W ciężkich bojach odniósł wiele poważnych ran, ale zdołał uciec i przemierzywszy tysiące kilometrów nad wielkimi morzami, dotarł tutaj, do wyspy ludzi, miejsca, w którym inne smoki nigdy nie będą go szukać. Tutaj chciał znaleźć bezpieczne schronienie dla swego potomka.
Jednak gdy tylko wylądował i złożył jajo na miękkim poszyciu, znienacka zaatakował go pandezyjski żołnierz. Ponownie narażając swoje życie, zdołał odwrócić uwagę napastnika od jaja, sam jednak doznał kolejnych ciężkich obrażeń. Przeżył tylko dzięki pomocy tej dziewczyny, Kyry. Przez to całe zamieszanie stracił z oczu swoje dziecko i później, mimo nieustannych poszukiwań w gęstej śnieżycy, nie mógł go już odnaleźć. To był błąd, za który nienawidził siebie, za który winił całą rasę ludzką i którego nigdy, przenigdy nie wybaczy.
Theos leciał coraz szybciej, wydając z siebie ryk, który w drżenie wprowadzał nawet drzewa i ziejąc śmiercionośnym strumieniem ognia, który mógł zmieść z powierzchni ziemi całe miasto. Za swój cel obrał przypadkową wieś, która miała nieszczęście leżeć akurat na jego drodze. W dole nieświadomi niczego mieszkańcy pracowali w swoich gospodarstwach, dzieci bawiły się na podwórzach, a psy ganiały po ulicach.
Ludzkie twarze zmroził strach, gdy spojrzeli w górę i zobaczyli sięgające ich płomienie. Drąc się wniebogłosy, rozbiegli się, próbując ratować życie, jednak dla nich było już wtedy za późno. Ogień nie szczędził nikogo, dosięgnął mężczyzn i kobiety, dzieci, rolników i wojowników, tych którzy uciekali i tych, którzy sparaliżowani strachem tkwili w bezruchu. Theos trzepotał wielkimi skrzydłami, podsycając dodatkowo płomienie, które trawiły ludzi, ich zwierzęta, domy, broń i cały dobytek. Wszyscy, każdy jeden z tych ludzi, zapłaci za jego stratę.
Cała wioska stała w ogniu, wszystko wkrótce miało zamienić się w kupkę popiołu. Cóż, Theos pomyślał: z popiołu ludzie powstali i w popiół się obrócą.
Theos leciał teraz tuż nad ziemią, rycząc, wciąż zionąc płomieniami, zahaczając o drzewa, łamiąc gałęzie i strząsając liście. Za sobą zostawiał ślad spalonej ziemi, który niczym blizna przecinała ziemie Escalonu. Podpalał ogromne połacie Cierniowego Lasu, wiedząc, że nic nie urośnie tu przez tysiące lat, że ta blizna nie pozwoli zapomnieć ludziom o tym, co tu zaszło. Ta myśl napawała go satysfakcją. Choć podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że płomienie mogą dosięgnąć i jego jaja, opętany rządzą zniszczenia nie mógł się powstrzymać.
W miarę jak oddalał się od wioski, krajobraz pod nim zmieniał się coraz bardziej. Lasy i pola zastąpiły teraz kamienne budynki i rozległy garnizon, w którym zebranych było tysiące żołnierzy w niebiesko-żółtych zbrojach. Pandezjanie. Żołnierze spoglądali w niebo z przerażeniem w oczach. Ci sprytniejsi uciekli; odważniejsi czekali aż smok zniżył lot i wtedy rzucili w jego stronę włóczniami.
Theos jednym tchem zamienił je w unoszący się na wietrze popiół. Kolejny oddech przeznaczony już był dla żołnierzy, którzy rozbiegli się teraz po okolicy. Płomienie paliły ich żywcem, pozostawiając na ziemi puste zbroje. Cieszyła go myśl, że te stalowe pancerze będą rdzewieć tu przez lata, upamiętniając jego wizytę.
Theos leciał coraz dalej na północ, nie mogąc powstrzymać swojej furii. Krajobraz znowu się zmienił, a on nie zwolnił nawet wtedy, gdy dostrzegł w oddali dziwny widok: oto z tunelu w ziemi wyłaniał się gigantyczny potwór, jakiego nigdy dotąd nie widział. To było potężne stworzenie, jednak on nie czuł przed nim strachu. Wprost przeciwnie – czuł wciąż narastający w sobie gniew.
Bestia spojrzała na niego i gdy Theos zniżył lot, w popłochu zaczęła chować się z powrotem do tunelu. Smok nie miał jednak zamiaru pozwolić jej odejść. Jeśli nie znajdzie swego dziecka, zniszczy ich wszystkich, zarówno ludzi jak i bestie. I nic mu w tym nie przeszkodzi.
Wezuwiusz stał w tunelu, wpatrując się jak zahipnotyzowany w oświetlające go promienie słońca znad Escalonu. Ten otwór, wysoko nad jego głową, symbolizował zwieńczenie marzeń, zrealizowanie planu, w którego powodzenie nikt, poza nim, nie wierzył. Osiągnął coś, czego nie udało się osiągnąć żadnemu z jego poprzedników – otworzył drogę całemu narodowi Mardy do Escalonu, umożliwiając tym samym dokonanie wielkiej inwazji.
Drobinki pyłu wciąż połyskiwały we wpadającym do tunelu świetle. Wezuwiusz wiedział, że przejście przez ten otwór oznacza wyjście naprzeciw przeznaczeniu. Cały jego lud pójdzie za nim i wkrótce Escalon będzie jego. Uśmiechnął się szeroko na samą myśl o tym festiwalu krwi, o terrorze, który tu wprowadzi. Ludzi uczyni swymi niewolnikami, a terytorium Mardy powiększy dwukrotnie.
- Narodzie Mardy, do boju! - krzyknął.
Za jego plecami wzniosły się okrzyki podniecenia, gdy setki trolli stłoczonych w tunelu podniosło halabardy i ruszyło za swym przywódcą. Prowadził ich w stronę światła, wspinając się w górę tunelu po gruzie i osuwających się kamieniach. Escalon był już w zasięgu jego wzroku.
Wezuwiusz wyobraził sobie te wszystkie zniszczenia, które rozwścieczony gigant poczyni na powierzchni ziemi i uśmiechnął się szerzej. Pozwoli mu się tam zabawić, a gdy uzna, że nie jest mu już potrzebny, po prostu go zabije. Póki co jednak, bestia stanowiła wspaniałe uzupełnienie jego demonicznego planu.
Nagle ziemia zadrżała i gdy Wezuwiusz podniósł wzrok, zdumiony zobaczył, jak niebo nad nim nagle ciemnieje, a przez otwór wdziera się strumień ognia. Usłyszał przeraźliwy pisk giganta, a w chwilę potem poczuł, jak uderza go ściana gorąca. Widział, jak olbrzym chwiejąc się i wyjąc z bólu, zaczyna pakować się z powrotem do tunelu. Wezuwiusz aż jęknął z przerażenia, gdy zorientował się, że potwór ze spaloną połową twarzy szarżuje prosto na niego.
Nie mógł zrozumieć, co za koszmar się przed nim rozgrywa. Dlaczego gigant zawrócił? Skąd ta fala ciepła? Co spaliło twarz potwora?
Wtedy usłyszał odgłos łopotania skrzydeł i ryk bardziej przerażający nawet od tego, który wydawał z siebie gigant. Poczuł, jak dreszcz przechodzi przez całe jego ciało, gdy uświadomił sobie, że tam, nad powierzchnią ziemi unosi się istota potężniejsza nawet od olbrzyma, której spotkania nigdy by się nie spodziewał. Smok.
Zmrożony strachem Wezuwiusz stał bez ruchu, a za nim cała jego armia trolli uwięziona w potrzasku. Niemożliwe stało się prawdziwe: gigant uciekał przed czymś potężniejszym od siebie. Spalony, w agonii, przerażony, gigant wymachiwał swoimi ogromnymi pięściami, uzbrojonymi w ostre jak brzytwa pazury, torując sobie drogę pomiędzy jego żołnierzami. Wszystko, co stało mu na drodze, ginęło pod jego stopami, rozdzierane było szponami albo miażdżone pięściami.
I wtedy, zanim zdążył usunąć się z drogi, poczuł jak potwór unosi go w powietrze i rzuca nim o ścianę. Okropny ból przeszył całe jego ciało, gdy głową zarył o skałę. Przed tym, jak stracił przytomność, zdążył jeszcze zobaczyć, jak olbrzym niszczy wszystko wokół siebie, niwecząc cały jego plan. Wtedy zdał sobie sprawę, że umrze właśnie tutaj, pod ziemią, gdzie zaledwie kilka metrów dzieli go od spełnienia marzeń.
Duncan poczuł owiewający go podmuch wiatru, gdy zsuwał się po linie o zachodzie słońca, schodząc w dół majestatycznych szczytów Kos. Trzymał się kurczowo, zjeżdżając szybciej niż, jak mu się wydawało, jest to możliwe. Wokół niego zjeżdżali Anvin i Arthfael, Seavig, Kavos, Bramthos i tysiące innych - jego podwładni, ludzie Seaviga i Kavosa złączeni w jedną armię. Wszyscy zjeżdżali po lodzie w równych rzędach, zdyscyplinowana armia ludzi przeskakujących się nawzajem, by jak najszybciej dotrzeć na dół, zanim zostaną zauważeni. Gdy tylko stopy Duncana dotknęły lodowej ściany, natychmiast odepchnął się znowu, by zeskoczyć dalej. Dłonie miałby już poszarpane w strzępy, gdyby nie grube rękawice, które dał mu Kavos.
Duncan nie mógł nadziwić się prędkości, z którą poruszała się jego armia, prawie że zeskakując w dół ścian. Gdy byli jeszcze na samej górze, nie miał pojęcia jak Kavos chciał szybko i bezpiecznie zejść z armią tej wielkości; nie miał pojęcia, że mieli na tyle bogaty zestaw lin i czekanów, by zupełnie gładko sprowadzić ich na dół. Ci ludzie stworzeni byli do życia pośród lodu, dla nich to błyskawiczne zejście było niczym codzienny spacer. Wreszcie zrozumiał co mieli na myśli, mówiąc, że to nie oni uwięzieni są w górach. To Pandezjanie, tam w dolinie - to oni siedzą w pułapce.
Kavos zatrzymał się nagle, lądując obiema nogami na długiej i szerokiej półce wystającej ze zbocza. Duncan i reszta ludzi zatrzymali się obok na krótką przerwę w połowie wysokości górskiej ściany. Kavos podszedł do krawędzi, po chwili Duncan dołączył do niego, by wyjrzeć w dół. Podążył wzrokiem za linami, których końce huśtały się daleko w dole; między nimi, jeszcze niżej, przez mgłę i ostatnie promienie słońca zdołał dojrzeć kamienny garnizon Pandezjan przycupnięty przy podstawie góry, tętniący tysiącami zbrojnych.
Duncan zwrócił wzrok na Kavosa, ten zaś odpowiedział spojrzeniem, w jego oczach widać było rozkosz. Rozkosz, którą Duncan rozpoznał od razu, widział ją w życiu już wielokrotnie: ekstaza prawdziwego wojownika, którego chwile tylko dzielą od walki. Tym żyli ludzie tacy jak Kavos. Duncan, przyznając się szczerze, również czuł to mrowienie w żyłach, ten węzeł zaciskający się w brzuchu. Widok Pandezjan sprawiał, że jak każdy nie mógł doczekać się walki.
- Mogłeś sprowadzić nas gdziekolwiek indziej – powiedział, rozglądając się po rozpościerającej się wokół okolicy – Wszędzie wokół jest pusto. Mogliśmy oszczędzić sobie konfrontacji i ruszyć na stolicę. A jednak wybrałeś miejsce, w którym Pandezjanie są najsilniejsi.
Kavos uśmiechnął się szeroko.
- Nie inaczej – odpowiedział – Zbrojni Kavosa nie uciekają od konfrontacji – tylko jej szukają.
Jego uśmiech jeszcze się poszerzył.
- Poza tym – dodał – wcześnie przyjęta bitwa rozgrzeje nas porządnie przed marszem na stolicę. A przy okazji nauczę tych Pandezjan, by dobrze zastanowili się, zanim zdecydują się otoczyć podnóże naszych gór.
Po czym odwrócił się i skinął głową na swojego oficera, Bramthosa, ten zaś zebrał swoich ludzi i wraz z Kavosem ruszyli do ogromnej, lodowej skały leżącej na brzegu urwiska. Wszyscy razem, jak jeden mąż, zaparli się o nią barkami.
Duncan, zorientowawszy się co robią, skinął na Anvina i Arthfaela, którzy tak samo zebrali ludzi. Seavig i jego podwładni dołączyli do nich, by pchać skałę wspólnymi siłami.
Duncan zaparł się mocno i wytężał wszystkie siły, choć ciężar był ogromny, a podłoże śliskie. Jednak po chwili wspólnego stękania z wysiłku głaz w końcu zaczął się toczyć.
- Prezent na powitanie? – spytał Duncan z uśmiechem, sapiąc ramię w ramię z Kavosem.
Kavos odpowiedział krzywym uśmiechem.
- Ot, taki drobiazg, by zaanonsować nasze przybycie.
Chwilę później Duncan poczuł, że głaz wystrzelił spod ich rąk, usłyszał tylko trzask lodu i wyjrzał przez krawędź, by ze zdumieniem oglądać, jak skała stacza się z brzegu urwiska. Cofnął się prędko, jak cała reszta i patrzył tylko, jak spada w dół prędko, jak toczy się i odbija od lodowej ściany, coraz szybciej i szybciej. Ogromny głaz, średnicy jakichś dziesięciu metrów, spadał prosto w dół, niczym anioł zagłady szarżujący na pandezyjski fort poniżej. Duncan spiął mięśnie, przygotowując się na wstrząs, żołnierze tak w dole nie mieli o niczym pojęcia, nie spodziewali się ataku.
Głaz wyrżnął w sam środek kamiennego garnizonu, z hukiem głośniejszym, niż cokolwiek Duncan do tej pory słyszał. Zdawało się, jakby na Escalon spadła kometa, echo łoskotu było tak ogromne, że musiał zakryć uszy, aż ziemia zatrzęsła się pod jego stopami tak mocno, że zachwiał się na nogach. Wokół podniosła się ogromna chmura kamiennego i lodowego pyłu, wysoka na kilkadziesiąt metrów. Nawet z takiej odległości doszły ich krzyki przerażenia i bólu. Połowę kamiennego garnizonu rozbiło uderzenie, a głaz toczył się dalej, miażdżąc ludzi, obalając budynki, zostawiając po sobie szeroki zagon zniszczenia i chaosu.
- MĘŻOWIE KOS! – zakrzyknął Kavos – Któż miał czelność podejść pod nasze góry?
Odpowiedział mu ogłuszający krzyk, gdy tysiące wojowników w tej samej chwili rzuciło się przed siebie, by skoczyć z brzegu urwiska, zaraz za Kavosem, łapiąc liny i zjeżdżając po nich tak szybko, jakby spadali w dół zbocza. Duncan poszedł za ich przykładem, prowadząc swoich ludzi, skacząc, łapiąc się lin i schodząc tak szybko, że zapierało dech w piersiach; był pewien, że jedyne, co czeka go na dole, to złamany kark.
Jednak po kilku sekundach wylądował twardo dziesiątki metrów poniżej, wskakując w olbrzymią chmurę pyłu i lodu, na ziemi wciąż wstrząsanej przez toczący się głaz. Ich ludzie zwrócili się w kierunku garnizonu i wydali głośny okrzyk bojowy, obnażyli miecze i w dzikiej szarży skoczyli w chaos pandezyjskiego obozu.
Pandezyjscy żołnierze, wciąż oszołomieni grzmotem, zwracali zdumione twarze, by ujrzeć nacierającą armię; tego się nie spodziewali. Byli zupełnie ogłuszeni, całkowicie zaskoczeni - kilku z ich dowódców leżało martwych, zmiażdżonych pod głazem - wydawali się zbyt zdezorientowani, by w ogóle wiedzieć, co się dzieje. Gdy więc Duncan, Kavos i ich zbrojni rzucili się na nich, część zwróciła się do ucieczki. Inni sięgnęli po miecze – jednak Duncan i jego ludzie opadli ich jak szarańcza i zakłuli zanim którykolwiek zdołał wyciągnąć broń.
Duncan przetoczył się ze swoją drużyną przez obóz, nie zatrzymując się nawet na chwilę - wiedział, że czas działa na ich niekorzyść - na lewo i prawo ścinając oszołomionych żołnierzy, podążając w ślad za niszczycielskim głazem. Ciął wokół szaleńczo, dźgnął jednego w pierś, wyrżnął drugiego w twarz rękojeścią miecza, kopnął następnego, który rzucił się w tą stronę, wreszcie schylił się, by uniknąć ciosu topora wymierzonego w jego głowę i odpowiedział uderzeniem barku. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, zabijając wszystkich na swojej drodze, dysząc ciężko; wiedział, że to wróg nadal ma przewagę liczebną, że musi zabić tak wielu jak tylko zdoła, tak szybko jak potrafi.
U jego boku walczył Anvin, Arthfael i reszta jego ludzi, bacząc na swoje plecy, biegnąc razem, tnąc we wszystkie strony i zbijając nadchodzące zewsząd ciosy. Szczęk broni wypełnił cały garnizon. Bitwa była naprawdę potężna, Duncan wiedział doskonale, że rozsądniej było uniknąć tego starcia i ruszyć na Andros. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że poczucie honoru wojowników Kos sprawiało, że musieli wydać tą bitwę, po prawdzie rozumiał ich doskonale; najmądrzejsze z posunięć nie zawsze było tym, co porywało ludzkie serca.
Posuwali się przez obóz szybko, w zwartym szyku, Pandezjanie zaś byli w takiej rozsypce, że ledwie można to było nazwać obroną. Za każdym razem, gdy dowódca zaczynał wykrzykiwać rozkazy, lub sformował się jakiś szyk, Duncan i jego ludzie natychmiast wycinali ich w pień.
Szli przez garnizon jak burza, ledwie godzina minęła, gdy Duncan wreszcie stanął na drugim krańcu fortu i rozejrzawszy się na wszystkie strony, zorientował się, że pośród morza krwi nie został ani jeden wróg. Stanął bez ruchu, dysząc ciężko, pod ciemniejącym wieczornym niebem, pod górami zasłoniętymi mgłą, wsłuchując się w ogłuszającą ciszę.
Fort został zdobyty.
Jego ludzie, zorientowawszy się, że zwycięstwo należy do nich, zakrzyknęli na wiwat. Do Duncana, który wycierał krew z ostrza i ze zbroi, podszedł Anvin z Arthfaelem, Seavig, Kavos i Bramthos. Na ramieniu Kavosa widoczna była świeża, krwawiąca rana.
- Jesteś ranny – zwrócił uwagę Kavosowi, który zdawał się jej nie zauważać.
Kavos zerknął na nią i wzruszył ramionami. Jego twarz wykrzywiła się w uśmiechu.
- Rzeczywiście, podrapałem się o czyjś miecz – odpowiedział.
Duncan rozejrzał się po polu bitwy zasłanym trupami, w większości Pandezjan, lecz także i jego ludzi. W końcu zwrócił wzrok ku górze, ku skutym lodem szczytom Kos wiszącym nad ich głowami, ginącym w chmurach, zadziwił się jak wysoko się wspięli i jak szybko zeszli. Naprawdę zaatakowali z prędkością błyskawicy – śmierć spadła na ich wrogów jak deszcz – i udało im się. Pandezyjski garnizon jeszcze kilka godzin temu wyglądał na nienaruszalny, a teraz leżał w gruzach, z całą załogą utopioną w morzu krwi pod ciemniejącym niebem. Zdumiewające. Wojownicy Kos nie oszczędzili nikogo, nie mieli litości, byli niepowstrzymani. Dawny szacunek, który czuł do nich Duncan miał znowu świeże podstawy. Będą ważnymi sojusznikami w walce o wyzwolenie Escalonu.
Kavos także rozejrzał się po ziemi zasłanej trupami, on też dyszał ciężko.
- Tak właśnie ucieka się z pułapki – powiedział.
Duncan zobaczył jak z zadowoleniem spogląda na ciała wrogów, patrząc jak ich ludzie zbierają broń z ciał zabitych.
Kiwnął tylko głową.
- Prawda, sprawiliśmy się – odpowiedział.
Odwrócił się i spojrzał na zachód, daleko, w stronę zachodzącego słońca, na tle którego zobaczył jakiś ruch. Zmrużył oczy i jego serce napełniło się ciepłem, gdy zobaczył to, czego w gruncie rzeczy bez wątpienia oczekiwał. Daleko, na horyzoncie, stał jego wierzchowiec, dumnie prężąc się na czele stada koni. Jak zawsze wyczuł gdzie znajdzie Duncana i czekał na niego cierpliwie. Serce Duncana skoczyło, wiedział, że stary druh pomoże im pokonać drogę do stolicy.
Duncan gwizdnął, jego koń zaś ruszył mu na spotkanie. Reszta wierzchowców poszła za jego przykładem, z głośnym tętentem galopując przez ośnieżoną równinę.
Kavos, stojąc obok, pokiwał głową z uznaniem.
- Konie – powiedział, śledząc je wzrokiem, gdy się zbliżały – Ja do Andros poszedłbym pieszo.
Duncan uśmiechnął się.
- Nie wątpię, przyjacielu.
Duncan wyszedł przed szereg na spotkanie swego rumaka, przywitał go gładząc po grzywie. Skoczył na siodło, za tym przykładem poszli jego ludzie, tysiące zbrojnych dosiadło wierzchowców. Stali tak przez chwilę, w pełnym rynsztunku, spoglądając w zachodzące słońce, przed nimi rozpościerały się zaśnieżone równiny, dzielące ich od stolicy.
Duncan poczuł falę podniecenia, gdy wreszcie, wreszcie byli tak blisko. Czuł to dobrze, powietrze pachniało zwycięstwem. Kavos bezpiecznie sprowadził ich w doliny; teraz czas by on przejął dowodzenie.
Wzniósł swój miecz wysoko, czując, że oczy wszystkich ludzi zwracają się ku niemu.
- ŻOŁNIERZE! – wykrzyknął – Na Andros!
Przyjęli komendę z bojowym okrzykiem i ruszyli za nim, spiesząc w noc, poprzez śnieżne równiny, gotowi jechać bez chwili wytchnienia, aż dotrą do stolicy i rozpoczną największą wojnę ich czasów.
Zwrócona w stronę wschodzącego słońca Kyra wpatrywała się w stojącą nad sobą postać. Wprost nie mogła uwierzyć, że oto spotkała wreszcie człowieka, dla którego przebyła cały Escalon, dzięki któremu pozna sekret swego przeznaczenia, który będzie ją trenował. To był jej wuj, jedyne ogniwo łączące ją z matką, której nigdy nie znała.
Aż zamrugała ze zdziwienia, gdy wyłonił się z cienia i w końcu mogła zobaczyć jego twarz. Był do niej niewiarygodnie podobny. Około czterdziestoletni mężczyzna miał szerokie ramiona i muskularne ciało. Był wysoki, zakuty w lśniącą zbroję, wyglądał zjawiskowo. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo, w kim mogłaby odnaleźć swoje rysy. Zawsze czuła się wyobcowana, niepodobna do nikogo z rodziny – nawet nie do swojego ojca - ale teraz, widząc twarz tego człowieka, jego wyraźne kości policzkowe, błyszczące szare oczy i jasnobrązowe włosy, po raz pierwszy w życiu poczuła z kimś więź, przynależność do rodu, do czegoś większego od siebie. Wreszcie znalazła swoje miejsce na ziemi.
Mężczyzna był zupełnie wyjątkowy. Bez wątpienia był dumnym i szlachetnym wojownikiem, choć nie posiadał żadnej broni, nie miał miecza ani tarczy. Ku jej zdumieniu i radości, miał przy sobie tylko jeden przedmiot: złoty kij, taki, jak miała i ona.
- Kyra – powiedział do niej.
Jego głos rezonował z jej duszą, głos znajomy, jakby jej własny. Gdy do niej przemówił, poczuła więź nie tylko z nim, ale i ze swoją matką. Przed nią stał człowiek, który wiedział kim była. W końcu dowie się prawdy - nie będzie już więcej tajemnic w jej życiu. Wkrótce będzie wiedziała wszystko o kobiecie, którą zawsze pragnęła poznać.
Wyciągnął do niej dłoń, a ona chwyciła ją i podniosła się na sztywne od wielogodzinnego siedzenia pod wieżą nogi. Jego ręka była silna i muskularna, a przy tym zaskakująco gładka. Leo i Andor zbliżyli się do niego, lecz ku zaskoczeniu Kyry, wcale nie zaczęli warczeć jak zwykle. Zamiast tego podeszli bliżej i polizali jego rękę, jakby znali go od zawsze.
Potem, ku jej zdumieniu, obydwaj stanęli w szeregu, jakby wypełniając niemy rozkaz. Kyra nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego. Jakie zdolności posiadał ten człowiek?
Nie musiała nawet pytać, czy był jej wujkiem – czuła to w każdej komórce swego ciała. Był silny i dumny, dokładnie taki, jaki wyobrażała sobie, że będzie. Było w nim coś jeszcze, coś czego nie mogła do końca nazwać. Promieniowała od niego wyjątkowa energia, aura spokoju, ale i niewiarygodnej siły.
- Wujku - powiedziała. Lubiła dźwięk tego słowa.
- Możesz nazywać mnie Kolva - odpowiedział.
Kolva. To imię brzmiało znajomo.
- Przebyłam Escalon by się z tobą spotkać - powiedziała przejęta, nie wiedząc, co jeszcze dodać. Jej słowa przerwały absolutną ciszę, która dotąd spowijała jałowe równiny - Ojciec mnie przysłał.
Uśmiechnął się serdecznie, a na twarzy pojawiły mu się zmarszczki człowieka, który żył jakby tysiąc lat.
- To nie ojciec cię przysłał – odpowiedział – lecz coś znacznie większego.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, odwrócił się i ruszył przed siebie, podpierając się złotym kijem.
Kyra patrzyła za nim, zdziwiona; czy czymś go obraziła?
Pobiegła do niego, Leo i Andor przy jej boku.
- A wieża? – powiedziała zdezorientowana – nie wejdziemy do środka?
Uśmiechnął się.
- Może kiedyś – odparł tajemniczo.
- Myślałam, że miałam dotrzeć do wieży.
- I zrobiłaś to – zauważył – choć do niej nie weszłaś.
Szli w stronę lasu. Kyra z trudem dotrzymywała mu kroku, zachodząc w głowę, co miał na myśli.
- To gdzie będziemy trenować? - spytała.
- Będziesz trenowała tam, gdzie trenują wszyscy wielcy wojownicy – odparł i spojrzał przed siebie – W lesie przy wieży.
Wszedł do lasu i choć wydawał się iść spokojnym, równym krokiem, poruszał się tak szybko, że Kyra prawie musiała biec, by za nim nadążyć. Tajemnica spowijająca go pogłębiała się z każdą chwilą; w jej umyśle pojawiało się coraz więcej pytań.
- Czy moja matka żyje? – zapytała śpiesznie, nie mogąc już dłużej powstrzymać ciekawości – Jest tutaj? Spotkam ją?
Mężczyzna uśmiechnął się tylko i pokręcił głową, nie zwalniając kroku.
- Tak wiele pytań – odpowiedział. Wędrowali przez długi czas, wsłuchując się w odgłosy dzikich stworzeń. W końcu dodał – Sama się przekonasz, że pytania mają tu niewielkie znaczenie. A odpowiedzi jeszcze mniejsze. Musisz nauczyć się szukać własnych odpowiedzi. Ich źródła. A co ważniejsze - źródła pytań.
Kyra zamyśliła się nad jego słowami. Wkrótce weszli tak głęboko w las, że straciła z oczu wieżę i przestała słyszeć szum obijających się o brzeg fal. W głowie pojawiały jej się kolejne pytania i wkrótce nie mogła już dłużej wytrwać w milczeniu.
- Dokąd mnie zabierasz? – spytała – Czy idziemy tam, gdzie będziesz mnie trenował?
Mężczyzna kontynuował marsz wzdłuż krętego potoku, wijącego się pomiędzy starymi drzewami, których zielona kora mieniła się w świetle.
- Nie ja będę cię szkolił – powiedział – tylko twój wujek.
Kyra z zaskoczenia aż przystanęła.
- Mój wujek? – spytała i znowu podbiegła do niego – Myślałam, że to ty jesteś moim wujkiem.
- Jestem – odparł – ale masz jeszcze jednego.
- Jeszcze jednego? – spytała z niedowierzaniem.
Wreszcie dotarli do krawędzi lasu i gdy wylegli na leśną polanę, Kyra aż zaniemówiła z wrażenia.
Po przeciwnej stronie polany rosło ogromne drzewo, największe, jakie kiedykolwiek widziała. Wyglądało, jakby stało tu od tysięcy lat. Jego pień musiał mieć ponad dziesięć metrów szerokości, a rozłożyste gałęzie obsypane były połyskującymi w słońcu fioletowymi liśćmi. Jakieś trzy metry nad ziemią jego poskręcane konary tworzyły coś na kształt małego domku, w którym paliło się pojedyncze światło. Na jednej z gałęzi Kyra dostrzegła zwróconą w ich stronę postać, która wyglądała, jakby była w stanie głębokiej medytacji.
- On także jest twym wujkiem – powiedział Kolva.
Kyry serce zabiło mocniej. Nic z tego nie rozumiała. Patrzyła na człowieka, który rzekomo miał być jej wujkiem i zastanawiała się, czy aby nie robią sobie z niej żartów. Ten drugi wujek wyglądał jej na około dziesięcioletniego chłopca. Siedział idealnie wyprostowany i patrzył przed siebie, ale nie na nią. Miał błyszczące niebieskie oczy. Jego chłopięca twarz była pomarszczona, jakby miał tysiąc lat, jego skóra pokryta była starczymi plamami. Miał trochę ponad metr wzrostu. Wyglądał jak chłopiec chory na progerię.
Nie wiedziała, co o tym myśleć.
- Kyro – powiedział – poznaj Alvę.
Merk wszedł do Wieży Ur przez wysokie, złote wrota, oślepiony bijącym z jej wnętrza blaskiem. Gdy ręką osłonił oczy przed światłem, ujrzał stojącego przed sobą Obserwatora, który przyglądał mu się w milczeniu swoimi żółtymi ślepiami. Odziany był w żółtą, lejącą się szatę, która dokładnie okrywała całe jego ciało. Twarz miał bladą, pociągłą, z zapadniętymi policzkami i oczami tak przenikliwymi, że Merkowi aż zrobiło się słabo, gdy w nie spojrzał. W ręku trzymał złoty kij, z którego biło światło.
Merk poczuł silny powiew wiatru i usłyszał huk zatrzaskujących się ze nim drzwi, który rozniósł się echem po pustych murach. Wyczerpany i półprzytomny aż podskoczył na ten dźwięk. Uświadomił sobie wtedy, że od tej chwili nie ma już odwrotu. Ta myśl dodała mu jednak otuchy. Stojąc tam, czuł dziwne poczucie przynależności, jak gdyby w końcu odnalazł swój od dawna poszukiwany dom.
Spodziewał się ciepłego powitania, lecz miast tego Obserwator odwrócił się i odszedł bez słowa, pozostawiając go samego przy drzwiach. Merk nie miał pojęcia co powinien zrobić, zostać tu i czekać na jego powrót, czy za nim podążyć.
Obserwator przeszedł na drugą stronę komnaty i ku zaskoczeniu Merka, zamiast wejść na górę, zaczął schodzić w dół po krętych schodach z kości słoniowej. Po chwili zniknął mu z oczu pod ziemią.
Merk stał w milczeniu, zbity z tropu, nie wiedząc, co czynić.
- Czy mam iść za tobą? - zawołał w końcu.
Jego głos odbił się echem od kamiennych ścian, jakby przedrzeźniając go.
Merk rozejrzał się po wnętrzu wieży. Ujrzał lśniące ściany, wykonane z litego złota; podłogę z czarnego marmuru podszytego złotem. Komnata była słabo oświetlona tajemniczym blaskiem przenikającym przez ściany. Spoglądając w górę, zobaczył antyczne schody rzeźbione w kości słoniowej; podszedł do nich i gdy odchylił głowę, na samym ich szczycie dojrzał złotą kopułę, przez którą przeświecało słoneczne światło. Zastanawiał się, jakie tajemnice skrywają te wszystkie piętra i komnaty, które widział z dołu.
Z tym większą ciekawością spojrzał w dół na stopnie, po których przed chwilą zszedł Obserwator, jakby do podziemnego świata. Zachwycające swym pięknem kręte schody z kości słoniowej były niczym dzieło sztuki sięgające zarówno samego nieba, jak i najgłębszych otchłani piekieł. Myśl o tym, że gdzieś w tej wieży może znajdować się legendarny Ognisty Miecz, który chroni całe Escalon, przyprawiała go o dreszcze. Gdzie mógł być ukryty? Na górze czy na dole? Jakie inne relikwie i skarby są tu przechowywane?
Nagle, przez ukryte w bocznej ścianie drzwi wszedł potężny wojownik o surowej twarzy i bladej skórze. Na sobie miał kolczugę, a przy pasie miecz z wyraźnymi insygniami, symbolem, który Merk widział już wcześniej na murach wieży: kręte schody, wznoszące się ku niebu.
- Tylko Obserwatorzy mogą zejść po tych schodach – przemówił do Merka niskim, szorstkim głosem – A ty, mój przyjacielu, nie jesteś jednym z nich. Przynajmniej na razie.
Mężczyzna zatrzymał się tuż przed nim, podparł ręce na biodrach, po czym zmierzył go wzrokiem z góry na dół.
- Cóż – kontynuował – skoro cię tu wpuścili, pewnie mieli ku temu jakiś powód.
Westchnął.
- Chodź za mną.
Mówiąc to, wojownik odwrócił się i wszedł na schody. Merkowi serce zabiło mocniej, gdy z głową pełną pytań ruszył w ślad za nim.
- Rób swoje i rób to dobrze – niski głos mężczyzny odbijał się echem od ścian – a być może dostąpisz zaszczytu służenia tutaj. Ochranianie wieży jest świętym powołaniem. Do tego trzeba być kimś więcej, niż tylko wojownikiem.
Gdy weszli na wyższy poziom, mężczyzna zatrzymał się i spojrzał Merkowi w oczy tak głęboko, jakby chciał prześwietlić jego duszę. Merkowi aż dreszcze przeszły po plecach.
- Wszyscy mamy mroczną przeszłość – powiedział – To ona nas tutaj przywiodła. A jaka cnota leży u podstaw twojej przeszłości? Czy jesteś gotowy, by narodzić się na nowo?
Przerwał, a Merk stał tam jak wryty, starając się zrozumieć jego słowa, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Na szacunek trzeba tu ciężko pracować – kontynuował – Jesteśmy najznakomitszymi mężami Escalonu. Zdobądź nasz szacunek, a pewnego dnia może zostaniesz jednym z nas. Jeśli ci się to nie uda, zostaniesz poproszony o opuszczenie tego miejsca. Pamiętaj: przez te same drzwi, przez które wszedłeś, możesz równie łatwo wyjść.
Serce Merka zamarło na tą myśl.
- Jak mogę służyć? – zapytał, czując jak rodzi się w nim poczucie celu, do którego tęsknił całe swoje życie.
Wojownik stał tam przez dłuższy czas, po czym odwrócił się i zaczął wchodzić na następny poziom. Merk zastanawiał się, ile sekretów kryje ta wieża, sekretów, których on być może nigdy nie pozna.
Ruszył w ślad za nim, ale gdy tylko wszedł na pierwszy stopień, jakaś silna ręka uderzyła go w pierś, zagradzając dalszą drogę. Merk nie rozumiał, co się dzieje. Patrzył przez chwilę bezradnie, jak wojownik znika na kolejnym piętrze. Spojrzał w bok i zobaczył innego wojownika w złotej kolczudze, który patrzył na niego z góry surowym wzrokiem.
- Ty będziesz służył z innymi na tym poziomie – powiedział szorstko – Jestem twoim dowódcą. Vicor.
Jego nowy dowódca, szczupły mężczyzna o twarzy tak surowej, jak gdyby wyciosanej z kamienia, sprawiał wrażenie osoby nieznoszącej sprzeciwu. Odwrócił się i zdecydowanym ruchem wskazał na otwarte w ścianie drzwi. Merk przeszedł przez nie, zastanawiając się dokąd go prowadzi tymi wąskimi kamiennymi korytarzami. Szli w milczeniu, aż wreszcie dotarli do ogromnej sali z wysokim, strzelistym sufitem, której kamienne ściany i podłogę oświetlały promienie słońca wpadające do środka przez wąskie okna. Merk był zaskoczony, widząc dziesiątki wpatrujących się w niego twarzy, twarzy wojowników, w oczach których można było wyczytać determinację oraz poczucie obowiązku i celu. Przyodziani w złote kolczugi stali wzdłuż ścian, każdy przy innym oknie, wpatrując się teraz beznamiętnym wzrokiem w nowoprzybyłego.
Merk czuł się skrępowany, patrzył na tych mężczyzn w niezręcznej ciszy.
Obok niego Vicor odchrząknął.
- Bracia ci nie ufają – powiedział do Merka – Możliwe, że nigdy ci nie zaufają. I że ty nigdy nie zaufasz im. Tutaj na szacunek trzeba sobie zapracować. I nie licz na drugą szansę.
- Co mam robić? – zapytał Merk, zagubiony.
- Tak samo jak cała reszta – odparł szorstko Vicor – obserwować.
Merk rozejrzał się po kamiennym pokoju, by na samym jego końcu, jakieś 30 metrów dalej, dostrzec otwarte okno, przy którym nie siedział żaden wojownik. Gdy Vicor postąpił w jego kierunku, Merk ruszył za nim, mijając kolejnych wojowników, którzy odprowadzali go wzrokiem, po czym znowu odwracali się do swoich okien. To było dziwne uczucie, być wśród tych ludzi, ale nie być jednym z nich. Jeszcze nie. Merk zawsze walczył samotnie, nie wiedział, jak to jest przynależeć do grupy.
Merk podświadomie wiedział, że wszyscy ci mężczyźni, tak jak i on, mieli mroczną przeszłość i żadnego innego celu w życiu. Dla każdego z nich ta wieża stała się domem.
Gdy zbliżył się do swojego okna, zauważył, że ostatni człowiek, którego mijał, wygląda inaczej niż reszta. Był młodym chłopakiem, może osiemnastoletnim, o delikatnej skórze i długich blond włosach sięgających do pasa. Był o wiele szczuplejszy od innych i wyglądał jakby nigdy dotąd nie brał udziału w żadnej bitwie. A mimo to stał dumnie i, ku zaskoczeniu Merka, patrzył na niego takimi samymi żółtymi oczami pełnymi zaciekłości, jakimi patrzył na niego Obserwator. Z jednej strony chłopak wyglądał na zbyt kruchego, zbyt wrażliwego by tu być, z drugiej zaś strony jego spojrzenie wywoływało ciarki na karku Merka.
- Nie lekceważ Kyla – powiedział Vicor, patrząc jak chłopak zwraca się w kierunku okna – On jest najsilniejszym z nas i jedynym prawdziwym Obserwatorem. Przysłali go tutaj, by nas chronił.
Merkowi trudno było w to uwierzyć.
Gdy dotarł do swojego posterunku, usiadł przy wysokim oknie i wyjrzał na zewnątrz. Widok, który się przed nim roztoczył, zaparł mu dech w piersiach. Z tego miejsca widać było cały półwysep Ur, jałowe ziemie, korony drzew w odległym lesie, ocean i niebo. Czuł się tak, jakby obserwował stąd cały Escalon.
- Czy to wszystko? – zapytał Merk, wciąż nie do końca rozumiejąc powierzone mu zadanie – Mam tu po prostu siedzieć i patrzeć?
Vicor uśmiechnął się.
- To jeden z twoich obowiązków.
Merk zmarszczył czoło, rozczarowany.
- Nie przeszedłem całej tej drogi, by siedzieć w wieży – powiedział Merk, ściągając na siebie spojrzenia innych – Jak mam stąd bronić wieży? Nie lepiej by było, gdybym patrolował okolicę z ziemi?
Vicor znowu się uśmiechnął.
- Stąd widać znacznie więcej niż z dołu – odpowiedział.
- A jeśli coś zobaczę? – dopytywał Merk.
- Wtedy zabijesz w dzwon.
Ruchem głowy wskazał na dzwon wiszący przy oknie.
- Na przestrzeni wieków było wiele ataków na naszą wieżę – kontynuował Vicor – Dzięki nam, żaden nie był udany – Jesteśmy Obserwatorami, ostatnią linią obrony. Całe Escalon nas potrzebuje – a sposobów obrony wieży jest wiele.
Przyglądając się, jak dowódca odwraca się i odchodzi, zastanawiał się po cichu, w co on właściwie się wplątał?
Duncan prowadził swoich ludzi galopem pod księżycowym niebem, przez ośnieżone równiny Escalonu, godzina za godziną mijała, gdy jechali w stronę Andros, tam, za horyzontem. Nocna jazda przywoływała wspomnienia dawnych bitew, czasu, gdy mieszkał w stolicy, służąc u starego Króla; zupełnie zagubił się we własnych myślach, wspomnienia pomieszały mu się z teraźniejszością, aż nie był pewien, co z tego jest prawdą. Jak zwykle, wybiegł myślami ku córce.
Kyra. Gdzie jesteś, dziecko? - zastanawiał się.
Duncan miał nadzieję, że jest bezpieczna, że dobrze idzie jej nauka, i że wkrótce znów będą razem, już na zawsze. Czy będzie w stanie znów wezwać Theosa? – myślał. Jeśli nie, nie był pewien, czy uda się im wygrać wojnę, którą rozpoczęła.
Nocne powietrze wypełniał nieustanny rumor galopujących koni i brzęk zbroi. Zimno ledwie docierało do Duncana, jego serce rozgrzane było zwycięstwem, tempem, jakie nabrały sprawy, świadomością, że za jego plecami podążała coraz większa armia, wreszcie niepewnym oczekiwaniem. Wreszcie, po tylu latach, czuł że szczęście zaczyna mu sprzyjać. Wiedział, że Andros będzie dobrze strzeżone, że pilnuje go stały garnizon zawodowej armii, że będą mieli nad nimi znaczną przewagę liczebną, że stolica będzie mocno ufortyfikowana, i że nie mają wystarczająco ludzi, by rozpocząć oblężenie. Wiedział, że czeka go najważniejsza bitwa życia, która zdecyduje o dalszym losie Escalonu. Cóż, taki był ciężar honoru.
Duncan wiedział także, że walczyli w dobrej sprawie, że napędza ich prawdziwa potrzeba, cel – i, co najważniejsze, działają szybko i z zaskoczenia. Pandezjanie nigdy nie będą spodziewać się ataku na stolicę, nie ze strony podbitego narodu, a już na pewno nie w nocy.
Wreszcie, gdy pierwsze promienie słońca poczęły pokazywać się na horyzoncie, chodź niebo nadal było ciemne, Duncan ujrzał rysującą się w oddali znajomą panoramę stolicy. Tego widoku nie spodziewał się już ujrzeć na własne oczy – sprawił on, że jego serce zabiło szybciej. Wspomnienia znów go zalały, te wszystkie lata, które tu spędził, które poświęcił w lojalnej służbie Królowi i tej ziemi. Wspomniał Escalon u szczytu chwały, dumny, wolny naród, który zdawał się być niepokonany.
Lecz towarzyszyły mu też gorzkie wspomnienia: lud zdradzony przez słabego Króla, to jak poddał stolicę, i cały Escalon. Wspomniał jak on i reszta wielkich dowódców rozpierzchli się po kraju, jak zmuszono ich, by uciekali z podkulonymi ogonami, wygnani do własnych warowni rozsianych po całym kraju. Widok tej majestatycznej panoramy miejskiej sprawiło, że jednocześnie zalała go tęsknota i nostalgia, jak i strach pomieszany z nadzieją. Ta panorama ukształtowała jego życie, rysująca się na horyzoncie linia najwspanialszego miasta Escalonu, gdzie od wieków zasiadali królowie, rozciągająca się tak daleko, że ledwie można było poznać gdzie się kończy. Duncan westchnął głęboko, ujrzawszy znajome blanki, kopuły i wieże, które wszystkie nosił głęboko w swej duszy. W pewnym sensie czuł tak, jakby powracał do domu – poza tym, że nie był już przegranym, lojalnym dowódcą z dawnych lat. Teraz był silniejszy, nie miał zamiaru kłaniać się nikomu, za plecami zaś prowadził armię.
Dopiero szarzał świt, a miasto wciąż oświetlone było pochodniami, nocna warta dopiero zaczynała otrząsać się z długiej nocy w porannej mgle. Duncan był coraz bliżej, zauważył kolejny szczegół, który sprawił, że aż skręciło go w trzewiach: niebiesko-żółte proporce Pandezji powiewające dumnie nad murami Andros. Szarpnęło nim obrzydzenie, które zmieniło się w świeże źródło determinacji.
Natychmiast przyjrzał się bramom, serce skoczyło mu radośnie, gdy zorientował się, że pilnuje ich minimalna załoga. Odetchnął z ulgą. Jeśli Pandezjanie wiedzieliby wcześniej, że nadchodzą, wrót strzegłyby tysiące żołnierzy – a Duncan i jego ludzie nie mieliby żadnych szans. To jednak było dowodem, że nie mieli o nich pojęcia. Tysiące skoszarowanych tu pandezyjskich żołnierzy musiało jeszcze spać. Jego armia, szczęśliwie, posuwała się wystarczająco szybko, by dać sobie szansę zwycięstwa.
Element zaskoczenia, Duncan wiedział doskonale, był ich jedyną przewagą, jedyną szansą na to, by zająć ogromną stolicę, ufortyfikowaną szeregami murów pomyślanymi, by wytrzymały napór wielkiej armii. To – i oczywiście wiedza, którą posiadał o tych umocnieniach i ich słabych punktach. Znał bitwy, które wygrywano mniejszymi siłami. Intensywnie przyglądał się miejskim wrotom, wiedział gdzie musi zaatakować, by dać sobie jakąkolwiek szansę na zwycięstwo.
- Ktokolwiek kontroluje te bramy, ma w garści stolicę! – wykrzyknął do Kavosa i reszty swoich przybocznych – Nie mogą się zamknąć, nie możemy pozwolić, by je zatrzasnęli, za wszelką cenę. Jeśli tak się stanie, nie mamy szans dostać się do środka. Wezmę ze sobą niewielki oddział i tak szybko, jak się da, ruszę do wrót. Wy – powiedział wskazując na Kavosa, Bramthosa i Seaviga – poprowadzicie resztę armii w stronę koszar i osłonicie nasze flanki przed nadchodzącym przeciwnikiem.
Kavos potrząsnął głową.
- Szturm na te bramy z niewielkim oddziałem to szaleństwo – odkrzyknął – Będziesz otoczony, a gdy my będziemy walczyć przy koszarach, trudno nam będzie chronić twoje plecy. To samobójstwo.
Duncan uśmiechnął się.
- Właśnie dlatego to zadanie wybrałem dla siebie.
Popędził konia kopniakiem i wysforował się przed resztę, kierując się w stronę bram, Anvin i Arthfael pospieszyli za nim wraz z tuzinem najbliższych mu żołnierzy, mężczyzn, którzy znali Andros równie dobrze jak on, mężczyzn, którzy walczyli u jego boku przez całe życie, nie musiał nawet wydawać rozkazów. W pełnym galopie skręcili ku miejskim bramom, za sobą zaś ujrzał kątem oka, jak Kavos, Bramthos i Seavig z trzonem ich armii skręcają w stronę pandezyjskich garnizonów.
Serce szalało Duncanowi w piersiach, wiedział, że musi dotrzeć do bram zanim będzie za późno, pochylił więc głowę i jeszcze bardziej spiął konia. Galopowali środkiem traktu, przez Most Królewski, wybijając na nim szalone staccato końskimi kopytami. Czuł podniecenie na myśl o zbliżającej się bitwie. W jaśniejącym brzasku dostrzegł zdumioną twarz pierwszego Pandezyjczyka, który dostrzegł ich atak, młodego żołnierza, który zaspany strzegł mostu. Teraz mrugał zaskoczony i spoglądał ku nim zdjęty przerażeniem. Duncan chwilę później był już przy nim i jednym prędkim cięciem miecza zdjął mu głowę z ramion, zanim ten zdołał podnieść tarczę.
Rozpoczęła się bitwa.
Anvin, Arthfael i reszta cisnęli włóczniami, zabijając pół tuzina pandezyjskich żołnierzy, którzy zwrócili się w ich stronę. Nie przerwali galopu, żaden z nich nie zatrzymał się, wiedzieli doskonale, że ich życie wisi na włosku. Pomknęli szybko przez most, jadąc wprost na szeroko otwarte wrota Andros.
Zostało im dobre sto metrów, Duncan spojrzał w górę na legendarne bramy Andros, wysokie na trzydzieści metrów, zdobione złotem, z murami grubymi na trzy metry, wiedział doskonale, że jeśli ta droga zamknie się przed nimi, miasta nie uda się zdobyć. By skruszyć te mury, będzie potrzeba porządnego sprzętu oblężniczego, którego nie mieli, oraz wielu miesięcy i wielu żołnierzy bijących w te bramy – których też im brakowało. Nie zdarzyło się jeszcze, by zdobyto te bramy, choć przez wieki podejmowano wiele prób. Jeśli nie dotrą do nich na czas, wszystko stracone.
Duncan przyjrzał się garstce pandezyjskich żołnierzy stojącej na straży, z nocnymi latarniami w rękach, zaspanych o świcie, nie spodziewających się ataku, i znów popędził konia, wiedząc, że czas im nie sprzyja. Musiał dotrzeć do nich, zanim cokolwiek zauważą; potrzebował ledwie minuty więcej, by ziścić swoje plany.
Nagle jednak rozbrzmiał dźwięk rogu, a serce Duncana stanęło na chwilę, gdy spojrzawszy w górę zorientował się, tam, wysoko na blankach, spoglądali na nich pandezyjscy strażnicy, dmąc w rogi raz za razem, podnosząc alarm. Dźwięk odbił się echem po miejskich murach. Duncanem wstrząsnął dreszcz przerażenia, gdy zorientował się, że ich jedyna przewaga, którą dysponowali, właśnie zniknęła. Nie docenił przeciwnika.
Pandezyjscy żołnierze u bram ruszyli do akcji. Skoczyli do przodu i naparli ramionami na wrota, po sześciu z każdej strony, pchając z całej siły, by je zamknąć. W tej samej chwili dalszych czterech żołnierzy zaczęło kręcić wielkimi korbami po obu stronach, następnych czterech ciągnęło łańcuchy, po dwóch z każdej strony. Z głośnym skrzypieniem kratownica zaczęła się zamykać. Duncan obserwował ich z przerażeniem, czuł jakby powoli zamykali wieko trumny nad jego sercem.
- SZYBCIEJ! – krzyknął na swego konia.
Przyspieszyli jeszcze bardziej, w ostatnim szaleńczym cwale. Byli coraz bliżej, kilku z jego ludzi cisnęło ku bramom swoje włócznie w desperackiej próbie – byli jednak za daleko, broń nie dosięgła celu.
Duncan spiął swego konia jak nigdy wcześniej, pędząc jak na złamanie karku przed wszystkimi, i gdy zbliżał się do zamykanych bram, poczuł nagle, że coś śmignęło mu koło ucha. Zorientował się, że to oszczep, zerknął w górę, by zobaczyć, że żołnierze na blankach ciskają je w dół. Usłyszał wrzask bólu, gdy zerknął przez ramię ujrzał jednego ze swych ludzi, mężnego wojownika, który towarzyszył mu w boju od lat, przebitego przez pierś; spadł martwy z konia.
Duncan gnał dalej, zupełnie porzuciwszy własne bezpieczeństwo, jedyne co miał przed oczami, to zamykające się wrota. Do bram brakowało mu dwudziestu metrów, a były już prawie całkiem zamknięte. Nie mógł do tego dopuścić, za wszelką cenę, nawet jeśli musiałby poświęcić życie.
W ostatnim zrywie samobójczej szarży skoczył z rumaka, mierząc w kurczącą się przerwę między skrzydłami wrót. W ostatniej sekundzie wyciągnął przed siebie miecz, i celnym pchnięciem zablokował szczelinę, choć była o włos bliska zamknięcia. Jego ostrze wygięło się – lecz wytrzymało. Tylko ten kawałek stali powstrzymał wrota przed zatrzaśnięciem się na dobre, tylko to sprawiło, że stolica nie była jeszcze zaryglowana na cztery spusty, że Escalon nie był jeszcze stracony.
Zaskoczeni żołnierze Pandezji, zorientowawszy się, że brama wciąż jest otwarta, spojrzeli jak zaczarowani na miecz Duncana. Po czym nagle wszyscy rzucili się ku niemu. Duncan wiedział, że musi ich powstrzymać, nawet za cenę życia.
Wciąż oszołomiony upadkiem z konia, z obolałymi żebrami, starał się przetoczyć w bok, by uniknąć ataku pierwszego żołnierza, który właśnie na niego skoczył, jednak nie udało mu się wystarczająco szybko. Ujrzał tylko unoszący się nad jego plecami miecz i spiął się w oczekiwaniu śmiertelnego ciosu – gdy nagle wojak wykrzyknął. Duncan obejrzał się, zdumiony, usłyszał rżenie i zobaczył, jak jego rumak pochyla się, by wierzgnięciem kopyta kopnąć wroga w pierś, chwilę przed tym, jak miał uderzyć jego pana. Zerknął na swojego konia z wdzięcznością - wyglądało na to, że po raz kolejny uratował mu życie.
Ta chwila wystarczyła, by Duncan odtoczył się w bok i stanął na nogi, wyciągając zapasowe miecz, gotując się na spotkanie grupki żołnierzy, która właśnie go opadała. Pierwszy żołnierz ciął go z góry, Duncan jednak zablokował cios, unosząc własne ostrze nad głowę i zatoczywszy nim wokół, ciął przeciwnika w bark, obalając go na ziemię. Do następnego podskoczył sam i dźgnął go w brzuch, zanim ten był w stanie zareagować. Przeskoczył upadające ciało i obiema nogami kopnął następnego w pierś, zwalając go do tyłu. Uskoczył w uniku, gdy następny wojak zamachnął się na niego, obrócił się i ciął go przez plecy.
Ten atak odwrócił jego uwagę, jednak kątem oka udało mu się dostrzec ruch - jeden z Pandezjan złapał miecz, który blokował odrzwia i szarpał nim, uczepiony rękojeści. Nie ma czasu, pomyślał, po czym zwrócił się w jego stronę, przymierzył i rzucił w niego mieczem. Ostrze obracało się w powietrzu chwilę, po czym utkwiło mężczyźnie prosto w gardle, chwilę przed tym, jak udało mu się wyciągnąć zakleszczoną broń. Uratował sytuację – jednak teraz pozostał z pustymi rękoma.
Rzucił się w kierunku bramy, chcąc poszerzyć szczelinę, jednak wrogi żołnierz natarł na niego z tyłu i pchnął na ziemię. Jego plecy były teraz doskonałym celem - Pandezjanin podnosił już włócznię, by przebić go na wylot.
Usłyszał tylko okrzyk i kątem oka zobaczył skaczącego ku nim Anvina, który celnym ciosem buławy wytrącił przeciwnikowi włócznię z ręki, zanim ta zatopiła się w ciele Duncana. Zeskakując z konia, Anvin obalił wrogiego żołnierza na ziemię, chwilę przed tym jak Arthfael i reszta pojawili się u jego boku, by zaatakować drugą grupę żołnierzy zmierzających w kierunku Duncana.
Wciąż żywy, rozejrzał się wokół i ujrzał, jak strażnicy bramy leżą martwi, wrota zaś nadal zakleszczone są jego mieczem. W oddali zobaczył, że setki pandezyjskich żołnierzy zaczynają wyłaniać się z koszarów i ruszają, by walczyć z Kavosem, Bramthosem, Seavigiem i ich ludźmi. Wiedział, że nie ma chwili do stracenia. Mimo pomocy Kavosa i całej armii, wystarczająco zbrojnych będzie w stanie odłączyć się od głównych sił i skierować ku bramie. Jeśli Duncan prędko nie opanuje sytuacji, będą skończeni.
Uskoczył w bok, gdy kolejna włócznia poleciała w jego stronę z murów. Rzucił się do najbliższego trupa, chwycił łuk ze strzałą, odchylił do tyłu, wymierzył i strzelił w Pandezjanina, gdy ten nachylił się z kolejną włócznią. Chłopak wrzasnął i spadł z blanków, nie spodziewając się kontrataku. Uderzył z hukiem w ziemię zaraz obok Duncana, który musiał uchylić się, by ciało nie spadło mu na głowę. Z prawdziwą satysfakcją zorientował się, że właśnie zabił chłopaka, który zadął w róg i podniósł alarm.
- DO BRAM! – rozkazał Duncan swoim żołnierzom.
Jego ludzie zebrali się w szyk, zsiedli z koni i ruszyli do niego, by pomóc w rozwarciu masywnych wrót. Szarpali z całych sił – jednak te ledwie drgnęły. Do wysiłku dołączało coraz więcej ludzi, i gdy wszyscy pociągnęli razem, jedno ze skrzydeł zaczęło się otwierać. Uchylało się powoli, centymetr po centymetrze. Wkrótce między wrotami było wystarczająco miejsca, by Duncan mógł wepchnąć stopę do środka.
Udało mu się wcisnąć ramię przez szparę, zaparł się więc mocno i pchnął z całej siły, sapiąc potężnie i trzęsąc się cały. Pot lał mu się po twarzy mimo porannego chłodu. Z garnizonu wciąż wysypywali się nowi żołnierze. Większość zajmowali walką Kavos, Bramthos i ich ludzie, jednak część omijała ich bokiem, kierując się w stronę bram. Nagły krzyk rozdarł poranne powietrze i Duncan zobaczył, jak jeden z jego ludzi, dobry człowiek i lojalny oficer, upadła na ziemię. W jego plecach tkwiła włócznia. Obejrzawszy się zauważył z trwogą, że Pandezjanie są już coraz bliżej.
Kilku kolejnych wzniosło swoje włócznie do rzutu. Duncan aż spiął się cały, wiedział bowiem, że nie będą w stanie na czas przedostać się przez wrota. Nagle, ku jego zaskoczeniu, wrogowie zatrzymali się i upadli twarzami w ziemię. Plecy mieli naszpikowane strzałami i mieczami. Duncan z ulgą zorientował się, że Bramthos i Seavig odłączyli się od Kavosa, który trzymał w szachu garnizon, i poprowadzili setkę ludzi im na pomoc.
Duncan podwoił wysiłki, pchając z całej siły, aż Anvin i Arthfael byli w stanie wcisnąć się obok niego, trzeba im było rozchylić szczelinę na tyle szeroko, by reszta ludzi mogła się w niej zmieścić. Wreszcie, gdy coraz więcej i więcej z nich wpychało się w przerwę między wrotami, zdołali zaprzeć się na tyle mocno w ośnieżoną ziemię, by pchać wrota wolnym krokiem. Duncan stawiał stopę za stopą, aż wreszcie, z głośnym skrzypieniem, brama otworzyła się do połowy.
Z tyłu dobiegł ich zwycięski okrzyk, więc Duncan obrócił się, by ujrzeć Bramthosa i Seaviga na czele stu wojowników, spieszących ku nim konno, w kierunku otwartej bramy. Duncan odzyskał swój miecz, wzniósł go wysoko i ruszył do ataku, prowadząc swych zbrojnych przez bramę, przestąpiwszy granicę stolicy, zapominając o własnym bezpieczeństwie.
Z góry wciąż spadał na nich deszcz włóczni i strzał. Duncan szybko zorientował się, że muszą zdobyć blanki, na których na domiar złego stały katapulty, zdolne zadać ogromne straty walczącym poniżej. Zerknął na mury, próbując obmyślić najlepszy sposób podejścia, gdy nagle usłyszał kolejny krzyk i zobaczył, że przed nimi zbiera się kolejny oddział pandezyjskich żołnierzy.
Duncan zwrócił się ku nim odważnie.
- MĘŻOWIE ESCALONU, SPÓJRZCIE NA SZCZURY, KTÓRE ZALĘGŁY SIĘ W NASZEJ WSPANIAŁEJ STOLICY! – zakrzyknął.
Jego ludzie odpowiedzieli mu okrzykiem i rzucili się za nim do walki, gdy Duncan skoczył z powrotem na konia i poprowadził ich na powitanie wroga.
Chwilę później powietrze wypełniło się szczękiem oręża, gdy żołnierz starł się z żołnierzem, a koń napotkał konia. Duncan i setka jego ludzi zaatakowała setkę pandezyjskich zbrojnych. Mimo że Pandezjanie zostali zaskoczeni o świcie, teraz poczuli zapach łatwego zwycięstwa, gdy zobaczyli Duncana i jego garstkę – jednak nie spodziewali się tak wielkiej odsieczy za ich plecami. Był w stanie dojrzeć migające w ich oczach przerażenie na widok Bramthosa, Seaviga i reszty wlewającej się przez miejskie bramy.
Duncan uniósł miecz wysoko, by zablokować cięcie mieczem, po czym wbił sztych w brzuch wrogiego żołnierza, obrócił się i grzmotnął kolejnego tarczą, po czym złapał włócznię przytroczoną do siodła i rzucił nią w następnego. Mężnie wycinał w tłumie krwawą ścieżkę, na lewo i prawo zabijając wrogów, dokładnie tak samo jak Anvin, Arthfael, Bramthos, Seavig i ich ludzie wszędzie wokół. Wspaniale było być znowu w stolicy, pośród tych ulic, które kiedyś znał tak dobrze – a jeszcze lepiej bronić jej przed Pandezjanami.
Wkrótce dziesiątki ciał leżało u jego stóp, nie byli w stanie powstrzymać naporu Duncana i jego grupy, którzy niczym spieniona fala przelewali się przez stolicę o świcie. Mieli zbyt dużo do stracenia, przebyli zbyt długą drogę, a ci tutaj byli daleko od domu, słabł w nich duch walki, nie pchał ich sprawiedliwy cel, ich przywódcy byli gdzieś daleko. Byli zupełnie nieprzygotowani. W końcu nigdy jeszcze nie spotkali w walce prawdziwych wojowników Escalonu. Gdy fala zwycięstwa przechyliła się na ich korzyść, resztka Pandezjan zwróciła się do ucieczki, poddając plecy – jednak Duncan i jego ludzie byli szybsi. Dopadali ich jednego po drugim i obalali celnymi strzałami i włóczniami, aż nikt nie został żywy.
Drogę w głąb stolicy mieli już czystą, nadal jednak opadały ich strzały i włócznie ze wszystkich stron. Duncan odwrócił się więc i znów skoncentrował na blankach. Usłyszał, jak kolejny z jego ludzi spada z konia, śmiertelnie ugodzony strzałą. Musieli dotrzeć na mury, wysoko, nie tylko by powstrzymać napór ostrzału, ale również by wspomóc Kavosa; w końcu Kavos nadal walczył pod murami z przeważającymi siłami wroga. Potrzebował pomocy Duncana z góry, potrzebował katapult, jeśli miał mieć jakiekolwiek szanse na przeżycie.
- NA MURY! – wrzasnął Duncan.
Jego ludzie wykrzyknęli na wiwat i jak jeden mąż ruszyli we wskazanym kierunku. Gdy dał im znak, rozdzielili się na dwie grupy, połowa poszła za nim, połowa zaś za Bramthosem i Seavigiem na drugą stronę dziedzińca, by zaatakować inne wejście. Duncan ruszył ku kamiennym schodom, które szły wzdłuż muru, prowadząc na blanki. Strzegł ich tuzin żołnierzy, którzy z przerażeniem czekali na nadchodzący szturm. Duncan zaatakował ich wściekle, wraz ze swymi ludźmi rzucając włóczniami, by tamci nie mieli nawet czasu podnieść tarcz. Nie było chwili do stracenia.
Spojrzał w górę i zobaczył, jak pandezyjscy żołnierze zbiegają w dół z wysoko podniesionymi włóczniami, gotowymi do rzutu. Wiedział, że mają przewagę. Nie chcąc marnować czasu na walkę wręcz, postanowił przyjąć inną taktykę.
- DO ŁUKÓW! – wydał rozkaz żołnierzom za swymi plecami.
Wypowiedziawszy te słowa, padł na ziemię, by w chwilę później usłyszeć nad swoją głową świst przelatujących strzał. Zerknął w górę i z satysfakcją zobaczył, jak ludzie zbiegający do nich wąskimi, kamiennymi schodami potykają się i lecą w bok, z krzykiem spadając na bruk dziedzińca daleko w dole.
Duncan znów ruszył po schodach, starł się z żołnierzem, jako że coraz więcej schodziło po stopniach, i zrzucił go przez krawędź. Okręcił się wokół i uderzył kolejnego tarczą, także posyłając go w dół, po czym skoczył z mieczem przed siebie i dźgnął następnego pod brodę.
To jednak postawiło go w odsłoniętej pozycji na wąskich schodach, jednemu z Pandezjan udało się zaskoczyć go od tyłu i pociągnąć w stronę krawędzi. Duncan z całej siły złapał się, drapiąc nagi kamień, nie mogąc znaleźć oparcia, prawie już spadł w dół – gdy nagle mężczyzna siłujący się z nim zwiotczał i spadł mu przez ramie, martwy. Duncan dojrzał, że w plecach tkwił mu miecz, gdy zaś odwrócił się, zobaczył Arthfaela, który podniósł go na nogi.
Nacierał dalej, dziękując, że miał takich ludzi u swego boku, wbiegał coraz wyżej i wyżej, unikając włóczni i strzał, blokując część tarczą, aż wreszcie wbiegł na same blanki. Na górze znajdował się szeroki, kamienny dach barbakanu, krąg jakichś dziesięciu metrów średnicy, zaraz ponad bramą, wypełniony po brzegi pandezyjskimi żołnierzami, którzy stali ramię przy ramieniu, wszyscy uzbrojeni w łuki, włócznie i oszczepy, ostrzeliwując zaciekle drużynę Kavosa poniżej. Gdy Duncan wszedł na górę ze swoją grupą, zaprzestali ataku na Kavosa, swoją uwagę zwrócili na nowo przybyłych. W tym samym czasie Seavig i reszta dostali się na szczyt schodów po drugiej stronie dziedzińca i atakowali żołnierzy od drugiej flanki. Złapali ich w kleszcze, nie było im gdzie uciekać.
Starcie było ciężkie, w bliskim zwarciu, mężczyźni po obu stronach walczyli o każdy centymetr murów. Duncan uniósł swą tarczę i miecz, gdy szczęk oręża i zapach krwi wypełnił powietrze, zaczął przecinać się do przodu, obalając jednego wroga po drugim. Uskoczył, by uchylić się przed ciosem, po czym uderzył barkiem, spychając więcej jak jednego wroga z góry. Z wrzaskiem spadli na spotkanie śmierci poniżej, wiedział doskonale, że czasem najlepszą bronią wcale nie jest stal.
Krzyknął z bólu, otrzymawszy cięcie w brzuch, szczęśliwie skręcił ciało odpowiednio, ostrze tylko go drasnęło. Gdy żołnierz zbliżył się, by zadać śmiertelny cios, Duncan, nie mając miejsca na manewry, wyrżnął go głową, sprawiając, że ten upuścił miecz. Następnie uderzył go kolanem, sięgnął do niego rękoma, złapał mocno i przerzucił przez krawędź.
Walczył bez wytchnienia, każdy metr okupił ciężkim wysiłkiem, jako że słońce stało już wyżej i pot zalewał mu oczy. Jego ludzie stękali i wznosili okrzyki bólu ze wszystkich stron, zaś jego ramiona bolały już od zabijania.
Zaczerpnął kolejny oddech, cały kleił się od krwi przeciwnika, dał jeszcze jeden krok przed siebie i uniósł miecz – by z zaskoczeniem stwierdzić, że przed sobą ma tylko Bramthosa, Seaviga i ich ludzi. Rozejrzał się wokół, zobaczył okolicę zasłaną trupami i w zadziwieniu stwierdził, że dokonali celu – oczyścili blanki.
Chwilę później podniósł się okrzyk zwycięstwa, gdy ich ludzie spotkali się pośrodku.
Jednak Duncan wiedział, że sytuacja wciąż nagli.
- STRZAŁY! – wykrzyknął.
Natychmiast spojrzał w dół, na ludzi Kavosa, zobaczył, że pod nimi rozgrywa się ogromna bitwa, na dziedzińcu poniżej, jako że kolejne tysiące pandezyjskich żołnierzy wyległo z koszarów na ich spotkanie. Okrążenie powoli zamykało się wokół Kavosa.
Ludzie Duncana porwali łuki z ciał zabitych, przycelowali nad murami i zaczęli strzelać w dół, w Pandezjan, on sam także złapał za łuk. Wrogowie nie spodziewali się, że będą ostrzeliwać ich ze stolicy, padali więc jak muchy, w skrwawioną ziemię, choć jeszcze chwilę temu zyskiwali przewagę nad armią Kavosa. Wszędzie wokół Pandezjanie zaczęli ginąć, wkrótce zaś podniosła się panika, gdy zorientowali się, że Duncan kontroluje mury. Zamknięci między nim i Kavosem - nie mieli gdzie uciekać.
A Duncan nie miał zamiaru dać im okazji, by się przegrupować.
- WŁÓCZNIE! – rozkazał.
Sam złapał za jedną i cisnął ją w dół, i kolejną, kolejną, korzystając z ogromnej rezerwy broni zebranej na murach, pomyślanej dla odparcia atakujących Andros.
Szyki Pandezjan zaczęły się chwiać, jednak Duncan wiedział, że potrzebują czegoś spektakularnego, by wykończyć ich szybko.
- KATAPULTY! – krzyknął.
Jego ludzie rzucili się do katapult ustawionych na murach i chwycili za grube liny, zaczęli kręcić korbami i celować. Umieścili głazy w koszach i zatrzymali się, czekając na rozkaz. Duncan przeszedł wzdłuż szeregu i poprawił pozycję katapult, by kamienie ominęły drużynę Kavosa i trafiły celnie we wroga.
- OGNIA! – krzyknął wreszcie.
Dziesiątki głazów poszybowało w górę, Duncan spoglądał z satysfakcją, jak spadały w dół i roztrzaskiwały kamienne koszary, zabijając dziesiątki Pandezjan na raz, gdy ci wciąż wylewali się na zewnątrz, jak mrówki, by walczyć z ludźmi Kavosa. Grzmot odbił się echem po dziedzińcu, ogłuszając Pandezjan i potęgując ich panikę. Podniosła się chmura pyłu i gruzu, oni zaś kręcili się w niej w kółko, nie wiedząc z której strony znajduje się wróg.
Kavos, jako że był doświadczonym wojownikiem, szybko wykorzystał ich wahanie. Zebrał swoich ludzi i ruszył do przodu z nową mocą, więc gdy Pandezjanie rozproszyli się, przeciął krwawą drogę przez ich szeregi.
Ciała padały na lewo i prawo, pandezyjski obóz poszedł w rozsypkę, wkrótce odwrócili się i poczęli uciekać we wszystkich kierunkach. Kavos dopadał każdego z osobna. Rozpoczęła się rzeź.
Do czasu, gdy słońce podniosło się w pełni, wszyscy Pandezjanie leżeli pokotem, bez życia.
W końcu zapadła cisza, Duncan zaś spoglądał w dół, oszołomiony, wypełniony rosnącym poczuciem zwycięstwa; zorientował się, że dokonali niemożliwego. Zdobyli stolicę.
Wszyscy jego ludzie wznosili wokół okrzyki, poklepując go po ramionach, ciesząc się i ściskając nawzajem, Duncan tylko otarł pot z oczu, wciąż dysząc ciężko, powoli dochodziło do niego, co się zdarzyło: Andros było wolne.
Stolica należała do nich.
Zadarłszy głowę, Alec spojrzał oszołomiony na bramę Ur, przez którą przechodził właśnie razem z tysiącem innych przejezdnych. Szedł przy Marco, podziwiając marmurowy łuk, wznoszący się jakieś trzydzieści metrów ponad ich głowami. Potężne ściany starożytnej świątyni stanowiły jednocześnie wejście do miasta. Wielu wiernych klęczało przed tymi murami, ludzie ze wszystkich stron świata, których modlitwom towarzyszyły odgłosy codziennego życia miasta. Niegdyś i on modlił się do bogów Escalonu. Teraz zastanawiał się już tylko nad tym, jaki bóg pozwoliłby umrzeć jego rodzinie? Jedynym bogiem, któremu teraz mógł służyć, był bóg zemsty – i był mu oddany całym sercem.
Alec był oszołomiony dochodzącymi go zewsząd nowymi zapachami, obrazami i dźwiękami. To miasto niczym nie przypominało jego rodzinnej wioski ani żadnego innego miejsca, w którym dotąd był. Przyglądał się ze zdumieniem tej mieszaninie ludzi pochodzących z różnych zakątków świata, odzianych w egzotyczne stroje, mówiących niezrozumiałymi językami. To było prawdziwie kosmopolityczne miasto. Po raz pierwszy od śmierci swojej rodziny poczuł, że żyje. Jego serce napełniło się radością, gdy uświadomił sobie, że te mury kryją wielu jemu podobnych, przyjaciół Marco, których życiem kieruje teraz żądza zemsty na Pandezjanach.
- Pochyl głowę – Marco szturchnął Aleca, kiedy wtopieni w tłum przechodzili przez wschodnią bramę – Tam – ruchem głowy wskazał grupę pandezyjskich żołnierzy, który obstawiali wejście do miasta – Sprawdzają przyjezdnych. Jestem pewien, że to właśnie nas szukają.
Alec odruchowo zacisnął dłoń na swoim sztylecie, lecz Marco natychmiast położył rękę na jego nadgarstku.
- Nie tutaj, mój przyjacielu – powstrzymał go Marco – To nie jest mała wioska na peryferiach, a warowne miasto. Zabij dwóch Pandezjan przy bramie, a ściągniesz na siebie całą armię.
Marco spojrzał na niego wymownie.
- Chcesz zabić dwóch Pandezjan? – przekonywał – czy dwa tysiące?
Alec wiedział, że Marco ma rację, a mimo to nie łatwo mu przyszło zwolnić uścisk na rękojeści sztyletu. Tak bardzo pragnął zemścić się na tych łajdakach.
- Będzie jeszcze wiele okazji, przyjacielu – powiedział Marco, gdy przeciskali się przez tłum ze schylonymi głowami – Moi towarzysze są tutaj, mamy silne wsparcie.
Starając się jak najmniej rzucać w oczy, chłopcy spuścili wzrok i wpatrując się w czubki swoich butów, ruszyli przed siebie.
- Hej, ty! – warknął pandezyjski żołnierz, gdy przechodzili obok niego. Alec czuł jak serce podchodzi mu do gardła.
Strażnicy rzucili się w jego stronę, a on zacisnął dłoń na sztylecie w oczekiwaniu na atak. Odetchnął z ulgą, gdy złapali za ramiona młodego chłopaka stojącego zaraz przy nim i chwyciwszy go za włosy, odchylili głowę, by przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Korzystając z okazji Alec przemknął przez bramę niezauważony.
W końcu wkroczyli na miejski rynek i gdy Alec zsunął z głowy kaptur i uniósł wzrok, aż oniemiał z wrażenia. Przed nim roztaczał się spektakularny widok na cuda architektury, jakich dotąd nie widział. Miasto pulsowało życiem, całe lśniło w promieniach słońca. Najbardziej niesamowite były wszechobecne kanały, którymi niczym krew w żyłach, płynęła błękitna woda, przez co czuło się, jakby miasto stanowiło jedność z morzem. Po kanałach pływały statki każdego typu, wiosłowe i żaglowe, a nawet czarne jak smoła okręty wojenne pod niebieskimi i żółtymi banderami Pandezji. Wzdłuż kanałów ciągnęły się brukowane ulice, którymi przechadzali się przejezdni ze wszystkich stron świata. Byli wśród nich rycerze i żołnierze, mieszczanie, handlarze, chłopi i żebracy, żonglerzy, kupcy i rolnicy, miejscowi i ludzie przybyli zza morza, którzy odwiedzali ten największy port Escalonu tylko przejazdem. Bandery wszystkich krajów powiewały na masztach przycumowanych do brzegu statków, jakby cały świat spotkał się w tym jednym miejscu.
- To dzięki wysokim klifom otaczającym Escalon nasz kraj jest tak trudny do zdobycia – Marco wyjaśniał nie zwalniając kroku – Ur ma jedyną plażę dostępną dla statków. Escalon ma inne porty, ale nie tak łatwo dostępne. Więc ktokolwiek chce do nas zawitać, zawsze przypływa tutaj – dodał i szerokim ruchem dłoni wskazał na gromadzących się tu ludzi i statki.
- Ma to zarówno dobre, jak i swoje złe strony – kontynuował –Przynosi ogromne zyski z handlu i rzemiosła. Kupcy przybywają z najdalszych nawet zakątków królestwa.
- A złe? – zapytał Alec, gdy przeciskali się przez kłębiący się na targowisku tłum.
- Sprawia, że Ur jest podatne na ataki z morza – odparł – To najlepsze miejsce na przeprowadzenie inwazji.
Alec studiował panoramę miasta w zachwycie, podziwiając imponujące dzwonnice i niekończące się szeregi wysokich budynków. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego.
- A wieże? – zapytał, patrząc na szereg wysokich, kwadratowych wież zwieńczonych blankami, które królowały nad miastem zwrócone ku morzu.
- Zostały zbudowane, by móc z nich obserwować morze – odpowiedział Marco – Na wypadek inwazji. Chociaż po kapitulacji króla na niewiele nam się już zdały.
Alec zastanawiał się przez chwilę.
- A jeśli by się nie poddał? – zapytał wreszcie – Czy Ur mogłoby odeprzeć atak z morza?
Marco wzruszył ramionami.
- Nie jestem dowódcą – powiedział – ale wiem, że mamy swoje sposoby. Z pewnością możemy odeprzeć atak piratów i bandytów. Flota to już co innego. Ale w swojej tysiącletniej historii, Ur nigdy nie upadło – a to o czymś świadczy.
Z oddali dochodził ich dźwięk dzwonów, który mieszał się z krzykiem krążących nad ich głowami mew. Gdy przedzierali się przez ludzki gąszcz, otoczeni oszałamiającymi zapachami aromatycznych przypraw i świeżo przyrządzonych potraw, Alecowi zaczęło niemożliwie burczeć w brzuchu. Z szeroko otwartymi oczami przyglądał się bogato zastawionym straganom, które mijali po drodze. Egzotyczne przysmaki i nieznane dotąd przedmioty przykuwały jego uwagę. Wszystko działo się tutaj tak szybko, ludzie zdawali się być w ciągłym pośpiechu, jakby nie istniało jutro.
Alec podszedł do stoiska, na którym wyłożone były największe czerwone owoce jakie kiedykolwiek dotąd widział, i już sięgał do kieszeni, by kupić jeden, gdy nagle poczuł, jak ktoś z boku trąca go mocno w ramię.
Obróciwszy się, zobaczył potężnego mężczyznę w średnim wieku, który stał nad nim z groźną miną i wykrzykiwał coś w języku, którego Alec nie rozumiał. Nagle pchnął go tak mocno, że Alec poleciał do tyłu i z całym impetem wylądował na brukowanej ulicy.
- Po co te nerwy? – Marco zagrodził mężczyźnie drogę, starając się go uspokoić.
Alec, normalnie spokojny i opanowany, czuł, jak ze złości puszczają mu nerwy. To było nieznane mu dotąd uczucie, tląca się w nim od śmierci rodziny wściekłość, musiała wreszcie znaleźć swoje ujście. Ta sytuacja przelała czarę goryczy i w jednej chwili stracił nad sobą panowanie. Zerwał się na równe nogi i z zaskakującą nawet jego samego siłą, uderzył mężczyznę prosto w twarz, przewracając go na stoisko po drugiej stronie ulicy.
Zaskoczony tym, że zdołał jednym ciosem powalić na ziemię znacznie większego od siebie człowieka, Alec stał tam jak wryty, nie wiedząc co robić. Marco przyglądał się całej sytuacji z niedowierzaniem.
Na rynku wybuchło ogromne zamieszanie, gdy z jednej uliczki zaczęli nadbiegać towarzysze podnoszącego się teraz z ziemi bambra, z drugiej zaś wyłonił się oddział uzbrojonych po zęby Pandezjan. Alec i Marco spojrzeli po sobie w panice.
- Spadamy stąd! - wrzasnął Marco, szarpiąc Aleca za ramię.
Alec natychmiast ruszył za swoim przyjacielem, który lawirując zwinnie pomiędzy straganami, zniknął w labiryncie wąskich uliczek. Marco poruszał się po tym mieście z niebywałą gracją. Zdawało się, że zna tu każdy zaułek, każdą dziurę w bruku. Alec ledwo za nim nadążał, a mimo to, gdy obejrzał się przez ramię, za plecami zobaczył zbliżających się coraz bardziej przeciwników. Wiedział, że jeśli dojdzie do konfrontacji, nie będą mieli najmniejszych nawet szans na wygraną.
- Tutaj! - wrzasnął Marco.
Alec zobaczył, jak Marco zeskakuje do kanału i nie myśląc wiele, ruszył w jego ślady, szykując się na kąpiel.
Ku swemu zaskoczeniu, zamiast w wodzie, wylądował na kamiennej półce, której nie sposób było zobaczyć w góry. Marco, dysząc ciężko, zapukał cztery razy w tajemnicze drewniane drzwi, wbudowane w kamienną ścianę poniżej ulicy. Po chwili drzwi otworzyły się i obaj chłopcy zniknęli w ciemności. Zanim to się jednak stało, kątem oka Alec zdążył jeszcze dostrzec nadbiegających mężczyzn, którzy nie mogąc nigdzie dojrzeć uciekinierów, zatrzymali się nad krawędzią kanału ze zdezorientowanym wyrazem twarzy.
Brocząc w wodzie po kostki, Alec biegł teraz podziemnym korytarzem, zastanawiając się, gdzie właściwie są. Już wkrótce, po tym jak kolejny raz wzięli ostry zakręt, ponownie ujrzał światło słoneczne.
Wbiegli do dużego kamiennego pomieszczenia, które oświetlały przenikające przez kratkę kanalizacyjną promienie. Rozejrzał się wokół, by ze zdumieniem stwierdzić, że otacza go grupka chłopców mniej więcej w jego wieku, o umorusanych błotem twarzach i wesołych, przyjaznych uśmiechach. Marco, wciąż z trudem łapiąc oddech, powitał swoich przyjaciół serdecznym uśmiechem.
- Marco! – wykrzyknęli wszyscy i rzucili mu się w ramiona.
- Jun, Saro, Bagi – Marco ściskał wszystkich ze łzami w oczach.
Było jasne, że traktuje tych chłopców, jak swoich braci. Wszyscy byli w podobnym wieku, wysocy, barczyści, o twarzach zdradzających niełatwe życie ludzi, którzy codziennie musieli walczyć o przetrwanie.
Marco przyciągnął Aleca do siebie.
- A to – oświadczył – to jest Alec. Od teraz jest jednym z nas.
Jednym z nas – pomyślał Alec – jak to pięknie brzmi. Dobrze było być częścią grupy.
Każdemu z nich uścisnął ramię na znak wspólnoty.
- Więc to ty rozpętałeś tę burzę? – zapytał z uśmiechem Bagi, najwyższy z nich.
Alec uśmiechnął się, lekko zmieszany.
- Facet mnie pchnął – próbował się usprawiedliwić.
Pozostali wybuchli śmiechem.
- Powód dobry jak każdy inny by ryzykować życie w tak pięknym dniu – Saro odpowiedział wesoło.
- Teraz jesteś w mieście, chłopaku – powiedział Jun surowo, w przeciwieństwie do innych nie uśmiechając się wcale – Naraziłeś nas wszystkich na niebezpieczeństwo. To było bardzo głupie. Tutaj ludzi nic nie obchodzi, będą cię popychać a nawet gorzej. Uważaj gdzie leziesz, a jeśli ktoś na ciebie wpadnie, nie odwracaj się, bo możesz skończyć ze sztyletem w plecach. Tym razem miałeś szczęście. To Ur. Nigdy nie wiesz, kogo spotkasz na ulicy. Ludzie gotowi są tutaj podciąć ci gardło z byle powodu – a niektórzy nawet i bez powodu.
Jego nowi towarzysze odwrócili się nagle i ruszyli przed siebie w głąb przepastnych korytarzy. Nie myśląc wiele, Alec pospieszył za nimi. Wszyscy zdawali się znać te korytarze lepiej niż własną kieszeń. Mimo panujących tam prawie zupełnych ciemności, z łatwością przemierzali podziemne tunele, jakby spędzili w nich pół życia. Alec był pełen podziwu dla ich poczucia orientacji i znajomości topografii miasta. Widać było już na pierwszy rzut oka, że ci chłopcy niejedno wycierpieli. Przez całe życie mogli polegać wyłącznie na sobie. Byli prawdziwymi twardzielami, doświadczonymi przez los.
Chłopcy kluczyli przez jakiś czas mrocznymi alejkami, po czym wdrapali się po metalowej drabinie z powrotem na powierzchnię ziemi w zupełnie innej, choć równie zatłoczonej, części Ur. Alec odwrócił się i rozejrzał po dużym rynku z miedzianą fontanną po środku. Nie miał bladego pojęcia, gdzie się obecnie znajdują.
Chłopcy zatrzymali się przed niskim, niewyróżniającym się niczym kamiennym budynkiem z czerwonym dachem. Bagi zapukał dwa razy i po chwili zardzewiałe drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Cała grupa szybko wemknęła się do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.
Alec znalazł się w mrocznym pokoju, oświetlonym wyłącznie słabym światłem słonecznym. Natychmiast rozpoznał dźwięk młotów, uderzających w kowadła i z zainteresowaniem rozejrzał się po pokoju. W głębi zobaczył znajome tumany pary i od razu poczuł się jak w domu. Był w kuźni pełnej kowali wyrabiających broń. Jego serce zabiło mocniej z podniecenia.
Wysoki, szczupły mężczyzna koło czterdziestki, z krótką brodą i poczerniałą od sadzy twarzą, wytarł ręce o fartuch i zbliżył się do nich. Skinął głową na znak szacunku, a oni odpowiedzieli uśmiechem.
- Fervil – powiedział Marco.
Fervil odwrócił się i gdy zobaczył Marco, jego twarz pojaśniała. Podszedł i objął go serdecznie ramieniem.
- Myślałam, że służysz w Płomieniach – powiedział.
Marco uśmiechnął się.
- Już nie – odpowiedział.
- Chłopcy, gotowi do pracy? – zapytał, a potem spojrzała na Aleca – A kogo my tu mamy?
- To mój przyjaciel – wyjaśnił Marco – Alec. Wprawny kowal, chętny służyć sprawie.
- Czyżby? – zapytał sceptycznie Fervil i rzucił Alecowi pogardliwe spojrzenie – Wątpię w to – ciągnął – Mi wygląda na chuderlawego młodzika. Ale może się przydać do porządkowania złomu. Weź to – powiedział, wręczając mu wiadro pełne odpadków z produkcji – Dam ci znać, jeśli będziesz do czegoś jeszcze potrzebny.
Alec poczerwieniał, oburzony. Nie rozumiał, dlaczego ten człowiek pała do niego taką niechęcią - być może czuł się zagrożony. W kuźni zapadła cisza i Alec wiedział, że inni czekają na jego reakcję. Pod wieloma względami ten człowiek przypominał mu jego ojca, a to tylko zwiększyło jego gniew.
W środku cały się gotował. Po śmierci rodziców poprzysiągł sobie, że już nigdy nie będzie tolerował takiego zachowania w stosunku do siebie.
Gdy inni zaczęli rozchodzić się już do swoich zajęć, Alec cisnął na kamienną podłogę wiadro pełne metalu. Ogłuszeni hukiem, odwrócili się natychmiast, w napięciu obserwując sytuację.
- Wynoś się z mojego warsztatu! – wrzasnął Fervil.
Alec zignorował go i podszedł do najbliższego stołu, z którego wziął długi miecz. Wyciągnął go przed siebie i obejrzał uważnie.
- To twoje dzieło? – zapytał Alec.
- Za kogo ty się uważasz, by mnie wypytywać?
- Odpowiedz mu – Marco naciskał, biorąc stronę przyjaciela.
- Owszem, to moja robota – odburknął Fervil.
Alec skinął głową.
- To śmieć.
Na sali podniósł się głośny szmer.
Fervil poczerwieniał na twarzy i pięścią walnął w stół.
- Wynocha z mojego warsztatu! – huknął – Wszyscy! Mam tutaj dość kowali.
Alec nawet nie drgnął.
- A żaden z nich nie wart złamanego grosza – zauważył hardo.
Fervil groźnie postąpił do przodu. Marco stanął mu na drodze.
- Wyjdziemy – powiedział.
Alec oparł nagle czubek miecza o podłogę, uniósł stopę i jednym silnym ruchem złamał go z trzaskiem na pół.
- Czy tak się zachowuje porządny miecz? – zapytał Alec z krzywym uśmiechem.
Fervil ryknął wściekle i niczym rozjuszony byk, ruszył na Aleca, lecz gdy tylko się zbliżył, chłopak przystawił mu złamaną końcówkę ostrza do piersi. Kowal stanął jak wryty.
Widząc to, pozostali chłopcy wyciągnęli miecze i rzucili się Fervilowi na pomoc.
- Co ty wyprawiasz? – Marco zwrócił się do Aleca, zdezorientowany – Przecież wszyscy walczymy za tą samą sprawę. To szaleństwo.
- I dlatego nie mogę pozwolić, byśmy walczyli takim złomem – odparł Alec, po czym rzucił złamane ostrze na ziemię, by powoli wysunąć swój własny miecz zza pasa.
- Oto moje dzieło – powiedział dumnie – Sam je wykułem w kuźni mego ojca. Lepszej broni nigdzie nie znajdziesz.
Z tymi słowami Alec chwycił miecz na ostrze i rękojeścią podał Fervilowi.
Kowal spojrzał niepewnie, wyraźnie zaskoczony zachowaniem chłopaka. Chwycił za rękojeść, pozostawiając Aleca bezbronnym, i przez chwilę wydawało się, jakby rozważał przeszycie go na wylot jego własną bronią.
Alec jednak stał dumnie, nie lękając się.
Powoli twarz Fervila złagodniała, gdy wzrok jego spoczął na mieczu. Ważył go w ręku i unosił do światła, by wreszcie, po długim czasie, spojrzeć na Aleca z nieskrywanym podziwem.
- To naprawdę twoja robota? – zapytał z lekkim niedowierzaniem w głosie.
Alec skinął głową.
- I mogę zrobić ich wiele więcej – odpowiedział.
Zrobił krok do przodu i spojrzał na Fervil z determinacją.
- Chcę zabijać Pandezjan – kontynuował – A to tego potrzebuję prawdziwej broni.
Długa, gęsta cisza zawładnęła pomieszczeniem, aż w końcu Fervil powoli pokręcił głową i uśmiechnął się.
Opuścił miecz i wyciągnął rękę, a Alec uścisnął ją na znak pojednania. Powoli wszyscy chłopcy opuścili broń.
- Przypuszczam – Fervil zaczął z uśmiechem – że znajdzie się tu dla ciebie miejsce.
Aidan podążał samotną leśną drogą, w najbardziej odludnym miejscu, w jakim kiedykolwiek dotąd był. Gdyby nie Leśny Pies przy jego boku, byłby zgubiony bez nadziei; ale Biały dawał mu siłę, wystarczyło tylko, by Aidan przesunął dłonią po jego krótkiej, białej sierści i od razu czuł się lepiej. Obydwaj kuleli, ranni po spotkaniu z tamtym szalonym woźnicą, każdy krok pod ciemniejącym niebem powodował dreszcz bólu. Kuśtykając krok za krokiem, Aidan przysięgał sobie, że jeśli kiedykolwiek spotka tego mężczyznę, zabije go gołymi rękami.
Biały zaskomlał cicho, więc Aidan sięgnął ku niemu i pogłaskał po łbie, pies był prawie tak wysoki jak on sam, bardziej dzika bestia niż domowy pupil. Aidan był wdzięczny nie tylko za jego towarzystwo, lecz także za to, że uratował mu życie. Sam stanął w obronie Białego, ponieważ coś w środku nie pozwoliło mu pozostawić go własnemu losowi – a w podzięce i on został przez niego ocalony. Jeśli miałby wybierać jeszcze raz, wybrałby tak samo, nawet dobrze wiedząc, że przyjdzie mu znaleźć się tu, na środku pustkowia, z głodem i śmiercią jako jedynymi widokami na przyszłość. Nadal było warto.
Biały zaskomlał znowu, Aidana także skręcało z głodu.
- Wiem, Biały – powiedział – Mi też chce się jeść.
Spoczął oczyma na ranach Białego, wciąż krwawiących lekko, i pokręcił głową, czuł się okropnie, zupełnie bezradny.
- Zrobiłbym wszystko, by ci pomóc – powiedział – Tylko nie wiem jak.
Pochylił się nad nim i pocałował go w łeb, poczuł na twarzy miękką sierść, gdy zwierzak przytulił się do niego w odpowiedzi. Było to niczym uścisk dwóch skazańców idących na śmierć. Dźwięki dzikich stworzeń podniosły się, grając osobliwą symfonię w ciemniejącym lesie. Aidan czuł, że jego nogi płoną, nie sądził, by był w stanie iść dalej. Tu chyba przyjdzie im umrzeć. Nadal byli całe dnie drogi od czegokolwiek, a wraz z zapadającą nocą robiło się niebezpiecznie. Biały, mimo swej siły, nie był w formie, by odgonić jakikolwiek atak. Aidan, pozbawiony broni i ranny, nie miał się wiele lepiej. Od długich godzin nie widzieli już żadnych wozów, podejrzewał, że nikt nie będzie przejeżdżał tędy przez całe dnie.
Pomyślał o swym ojcu, który był gdzieś tam daleko. Czuł, że zupełnie go zawiódł. Jeśli miał umrzeć, życzyłby sobie umierać u boku ojca, walcząc za jakąś wielką sprawę, lub w domu, w zaciszu Volis. Nie tutaj, samotnie, pośrodku pustkowia. Z każdym krokiem zdawał się ciągnąć swoje własne ciało ku śmierci.
Aidan zamyślił się nad swym krótkim życiem, przypominając sobie wszystkich ludzi, których dane było mu poznać i pokochać, jego ojca i braci, i – co najważniejsze – jego siostrę, Kyrę. Zamyślił się nad jej losem, był ciekaw gdzie teraz jest, czy przebyła już Escalon, czy udało jej się dotrzeć do Ur. Zastanawiał się, czy zdarzało jej się o nim myśleć, czy byłaby z niego dumna, wiedząc jak stara się podążyć w jej ślady, że on też, na swój sposób, stara się przemierzyć Escalon, by pomóc ich ojcu i jego sprawie. Był ciekaw, czy dożyje sposobności zostania wielkim wojownikiem. Czuł ogromny smutek na myśl, że już nigdy nie zobaczy siostry.
Czuł także, że z każdym kolejnym krokiem słabnie, i że niewiele może na to poradzić, tylko poddać się ranom i wyczerpaniu. Szedł coraz wolniej i wolniej, spojrzawszy na Białego zobaczył, że on także powłóczy nogami. Wkrótce będą musieli położyć się i odpocząć choć trochę, tu przy drodze, cokolwiek by się nie działo. Przerażał go ten pomysł.
Przez chwilę zdawało mu się, że coś usłyszał. Zatrzymał się więc i wytężył słuch. Biały zatrzymał się zaraz obok, patrząc na niego pytająco. Aidan zaczął modlić się gorączkowo. Czyżby miał już omamy?
Jednak znowu dosłyszał ten dźwięk. Tym razem był pewien, że jest prawdziwy. Skrzypienie kół. Drewna. I metalu. Słyszał jadący wóz.
Odwrócił się na pięcie, serce skoczyło mu w piersi, gdy zmrużył oczy, próbując dostrzec coś w gasnącym świetle wieczora. Lecz powoli, bez wątpliwości, coś pojawiało się w oddali. Wóz. Kilka wozów.
Serce Aidana skoczyło mu do gardła, ledwie był zdolny powstrzymać podniecenie, które wybuchło w nim, gdy usłyszał turkot, stukot końskich kopyt i zobaczył nadjeżdżającą karawanę. Jego entuzjazm osłabł, gdy zaczął zastanawiać się, czy nie będą aby wrogo nastawieni. W końcu któż taki mógł podróżować przez taki szmat bezludnej drogi, tak daleko od ludzkich osad? On nie był w stanie walczyć, Białemu także, choć powarkiwał bez przekonania, nie zostało wiele siły. Byli zdani na łaskę nadjeżdżających, kimkolwiek by nie byli. Ta myśl napędziła mu strachu.
Rumor stał się ogłuszający, gdy wozy zbliżały się do nich, Aidan stanął śmiało pośrodku drogi, zorientowawszy się, że już się nie ukryje. Musiał zaryzykować. Wydawało mu się, że wraz z malejącą odległością, zaczyna słyszeć muzykę, co tylko pogłębiło jego ciekawość. Wozy przyspieszyły jeszcze, przez chwilę zastanawiał się, czy nie mają zamiaru go przejechać.
Wtem cała karawana zwolniła i zatrzymała się przed nim, jako że blokował im drogę. Spojrzeli na niego z wozów w opadającym wokół kurzu. Byli dużą grupą, około pięćdziesięciu osób, Aidan aż zamrugał z zaskoczenia, gdy zorientował się, że to nie żołnierze. I nie wyglądali na wrogich, co przyjął z oddechem ulgi. Zauważył, że wozy pełne były najróżniejszych ludzi, mężczyzn i kobiet w różnym wieku. Na jednym zdawali się jechać muzycy, trzymający różnorakie instrumenty; kolejny pełen był mężczyzn, którzy wyglądali na żonglerów czy komediantów, z twarzami pomalowanymi w jaskrawe kolory, noszących kolorowe trykoty i tuniki; na następnym siedzieli aktorzy, w rękach trzymali zwoje, zdawali się ćwiczyć swoje kwestie, ubrani w teatralne kostiumy; ostatni zaś pełny był kobiet – skąpo ubranych, o rysach podkreślonych ostrym makijażem.
Aidan zarumienił się i odwrócił wzrok, wiedząc, że jest za młody, by gapić się na coś takiego.
- Hej, chłopcze! – zakrzyknął jakiś głos. Należał do mężczyzny o bardzo długiej, jasnorudej brodzie sięgającej mu pasa. Wyglądał bardzo osobliwie, ale uśmiech miał przyjazny.
- Czy ta droga należy do ciebie? – zapytał żartem.
Śmiech gruchnął ze wszystkich wozów, na co Aidan znów okrył się rumieńcem.
- Kim jesteście? – spytał Aidan, zdumiony.
- Sądzę, że lepszym pytaniem jest to – odkrzyknął mężczyzna w odpowiedzi – kim ty jesteś? – wszyscy spojrzeli z przestrachem na Białego, który zdecydował się zawarczeć – I co, na Boga, robisz z Leśnym Psem? Nie wiesz, że te bestie są niebezpieczne? – pytali z przestrachem w głosach.
- Ten nie jest – odpowiedział Aidan – Czy wy wszyscy jesteście... artystami? – spytał, nadal ciekawy co robią na tym pustkowiu.
- To bardzo łaskawe określenie! – wykrzyknął ktoś w wozu, co przyjęto wybuchem złośliwego śmiechu.
- Jesteśmy aktorami i graczami, żonglerami i hazardzistami, muzykami i błaznami! – wykrzyknął inny z mężczyzn.
- I łgarzami, i łajdakami, i kurwami! – zakrzyknęła kobieta, po czym znów wszyscy wybuchli śmiechem.
Ktoś szarpnął struny harfy, jakby akompaniując coraz głośniejszym śmiechom, zaś Aidan zaczerwienił się po raz kolejny. Zalały go wspomnienia, pamiętał jak kiedyś spotkał takich ludzi, gdy był młodszy i mieszkali w Andros. Pamiętał, jak oglądał artystów zjeżdżających się do stolicy, by zabawić Króla; zapamiętał ich kolorowe twarze; żonglowanie nożami; mężczyznę pożerającego futro; kobietę śpiewającą pieśni; i barda recytującego poematy z pamięci, które zdawały się ciągnąć godzinami. Pamiętał, jak dziwił się czemu ktokolwiek miałby wybrać taką drogę życia, zamiast zostać wojownikiem.
Aż zabłysły mu oczy, gdy wreszcie się zorientował.
- Andros! – wykrzyknął – Jedziecie do Andros!
Jakiś mężczyzna zeskoczył do niego z wozu. Był postawny, koło czterdziestki, z wydatnym brzuchem, potarganą, brązową brodą, rozczochranymi włosami do kompletu i ciepłym, przyjacielskim uśmiechem na twarzy. Podszedł do Aidana i ojcowskim gestem otoczył go ramieniem.
- Jesteś za młody, by pałętać się tu samemu – powiedział – Rzekłbym, że się zgubiłeś, jednak patrząc na twoje rany, i twojego pieska, zgaduję, że zaszło coś więcej. Wydaje mi się, że wpadłeś w kłopoty i tkwisz już w nich po szyję. Coś mi podpowiada – zakończył, oglądając się na Białego ostrożnie – że ma to coś wspólnego z ratowaniem tej bestii.
Aidan nie odpowiedział ani słowem, nie był pewien ile może zdradzić. Biały jednak, ku jego zaskoczeniu, podszedł do mężczyzny i polizał go po ręku.
- Zwę się Papug – dodał mężczyzna, wyciągając rękę.
Aidan odpowiedział ostrożnym spojrzeniem, nie podał mu ręki, ale kiwnął głową w powitaniu.
- Mi na imię Aidan – odrzekł.
- Możecie tu sobie zostać i zagłodzić się na śmierć – ciągnął dalej Papug – jednak to niezbyt piękne umieranie. Ja osobiście wolałbym przynajmniej podjeść, a ze świata zejść w jakiś inny sposób.
Grupa znowu gruchnęła śmiechem, Papug zaś wciąż trzymał przed sobą wyciągniętą dłoń, spoglądając na Aidana dobrotliwie, ze współczuciem.
- Wydaje mi się, że wam dwóm, tak pokiereszowanym, przyda się pomocna dłoń – dodał.
Aidan stał dumnie wyprostowany, nie chcąc okazać słabości, jak uczył go ojciec.
- Świetnie dawaliśmy sobie radę – powiedział.
Papug, a za nim reszta, skwitował to kolejnym wybuchem śmiechu.
- Pewnie, i to jak – odpowiedział.
Aidan zerknął podejrzliwie na wyciągniętą dłoń mężczyzny.
- Sam udaję się do Andros – powiedział.
Papug uśmiechnął się szeroko.
- To tak jak my – odparł – Na szczęście miasto jest na tyle duże, że pomieści nas wszystkich.
Aidan wciąż się wahał.
- Tylko wyświadczycie nam przysługę – dodał Papug – Niczego tak nam nie potrzeba, jak trochę więcej ciężaru na wozach.
- I kolejnej gęby do wykarmienia! – wykrzyknął błazen z jednej z grupek, znów wzbudzając falę śmiechu.
Aidan spojrzał na nich niepewnie, zbyt dumny by przyjąć pomoc, szukał sposobu, by wyjść z tego z twarzą.
- Cóż... – powiedział – Jeśli zrobimy wam przysługę...
I podał rękę Papugowi, który natychmiast wciągnął go na swój wóz. Był silniejszy, niż Aidan spodziewał się po nim, zważywszy że, ze sposobu w jaki się nosił, wyglądał na królewskiego błazna; jego ręka, mocna i ciepła, była dwukrotnie większa od dłoni Aidana.
Papug następnie zabrał się za Białego, podsadził go w górę, i położył delikatnie z tyłu wozu, obok Aidana. Pies zwinął się obok w słomie, z głową na jego kolanach, oczyma półprzymkniętymi z wyczerpania i bólu. Aidan czuł się podobnie.
Papug wskoczył za nimi, woźnica zaś zaciął batem i karawana ruszyła, pełna uciechy, rozbrzmiewająca muzyką. Grano radosną piosenkę, panowie i panie szarpali struny harf, grali na fletach i brzękadłach, nawet kilka osób, ku zdumieniu Aidana, zaczęło pląsać na jadących wozach.
Nigdy jeszcze nie widział tak wesołej grupy ludzi. Całe swoje życie spędził w posępnym i cichym forcie pełnym wojowników, nie był więc pewien, jak to wszystko oceniać. Jak można było być tak wesołym? Jego ojciec uczył go zawsze, że życie to poważna sprawa. Cóż więc to za błahostki?
Gdy jechali tak wyboistą drogą, Biały popiskiwał z bólu, zaś Aidan głaskał go po łbie. Papug podszedł do nich, i ku zdziwieniu Aidana kucnął przy psie i założył kompres na jego rany, smarując je zieloną maścią. Biały powoli uspokoił się. Aidan wdzięczny był za tą pomoc.
- Kim właściwie jesteś? – spytał.
- Cóż, nazywano mnie różnie – odpowiedział Papug – Najbardziej podoba mi się „aktor”. Ale bywało też: „figlarz”, „błazen”, „komediant”... i tak dalej. Nazywaj mnie jak sobie chcesz.
- Więc żaden z ciebie wojownik – stwierdził Aidan z rozczarowaniem.
Papug aż odchylił głowę, takim śmiechem gruchnął, po jego policzkach popłynęły łzy; Aidan nie był w stanie pojąć co w tym tak śmiesznego.
- Wojownik – powtórzył Papug, kręcąc głową w zadziwieniu – Tak to jeszcze nikt na mnie nie wołał. I całe szczęście.
Aidan zmarszczył brew, nic z tego nie rozumiał.
- Ja pochodzę z rodu wojowników – powiedział dumnie, wypinając pierś, chodź siedział i wszystko go bolało – Mój ojciec jest wielkim wojownikiem.
- Cóż, bardzo ci współczuję – powiedział Papug, wciąż roześmiany.
Aidana zbiło to z tropu.
- Współczujesz? Dlaczego?
- Bo to jak wyrok – odpowiedział Papug.
- Wyrok? – powtórzył Aidan – Nie ma nic wspanialszego w życiu jak być wojownikiem. Od zawsze o tym marzyłem.
- Czyżby? – spytał Papug z rozbawieniem – Więc podwójnie ci współczuję. Ja tam sądzę, że uczty i śmiech, i spanie z pięknymi kobietami to najwspanialsze ze wszystkich rzeczy – znacznie lepsze niż paradowanie po lasach i polach w nadziei, że znajdzie się ktoś, komu można wrazić miecz w bebechy.
Aidan poczerwieniał ze złości; nigdy wcześniej nie słyszał, by ktokolwiek mówił tak o wojowaniu, naprawdę się obraził. Nigdy wcześniej nie poznał nikogo podobnego.
- Gdzie szukać honoru w takim życiu? – spytał zmieszany.
- Honor? – spytał Papug, wydając się autentycznie zaskoczonym – Tego słowa nie słyszałem już od lat – poza tym to zbyt wielkie słowo na tak małego chłopaka – westchnął – Nie wydaje mi się, by istniało coś takiego jak honor – ja ze swojej strony nigdy go nie uświadczyłem. Też kiedyś myślałem, by być honorowy – i nic mi to nie dało. Co więcej, widziałem zbyt wielu mężczyzn pełnych honoru, którzy padli ofiarą kobiet, które cześć i chwałę mają za nic – zakończył, reszta jadących na wozie uśmiała się z tego.
Aidan rozejrzał się wokół, zobaczył jak ludzie ci tańczą i śpiewają, i piją przez cały dzień, miał mieszane uczucia, by towarzyszyć im w podróży. Ci mężczyźni nie byli z tych, którzy starali się prowadzić życie wojownika, nisko cenili chwalebne życie. Wiedział, że powinien być wdzięczny za pomoc, i oczywiście był, jednak nie był pewien, co sądzić o tym towarzystwie. Na pewno nie byli ludźmi, z którymi zadawałby się jego ojciec.
- Pojadę z wami – stwierdził wreszcie Aidan – I będę wam dobrym kompanem w podróży. Jednak nie mogę myśleć o was jako towarzyszach broni.
Oczy Papuga rozwarły się szeroko w zdumieniu, zamilkł na dobrze dziesięć sekund, nie wiedząc jak odpowiedzieć.
Aż wreszcie ryknął kolejną salwą śmiechu, która trwała o wiele za długo, do której dołączyli się wszyscy wokół. Aidan nie rozumiał tego człowieka, nie sądził by kiedykolwiek miał go zrozumieć.
Duncan, z drużyną przy boku, maszerował przez stolicę, przez wielkie miasto Andros, jego krokom towarzyszył krok tysiąca wiernych mu żołnierzy, zwycięskich, pełnych triumfu, pobrzękujących zbroją, gdy szli tak paradą przez wyzwolone miasto. Wszędzie, gdzie się skierowali, witały ich radosne okrzyki mieszkańców, mężczyzn i kobiet, starych i młodych, ubranych bogato, na wielkomiejską modłę stolicy, wszyscy spieszyli przez brukowane ulice, by obrzucić ich kwiatami i słodyczami. Wszyscy dumnie powiewali flagami Escalonu. Duncan czuł się jak bohater, mogąc znów oglądać kolory swojej ojczyzny nad miastem, widząc tych wszystkich ludzi, jeszcze wczoraj tak udręczonych, teraz zaś tak radosnych, swobodnych. Tego widoku nigdy nie zapomni, ten widok sprawił, że wszystko to było warte swej ceny.
Nad stolicą wschodziło poranne słońce, w jego promieniach Duncan czuł się jak we śnie. Jeszcze do niedawna był pewien, że jego noga nie postanie już w tym miejscu, przynajmniej nie za życia, a na pewno nie w taki sposób. Andros, stolica. Klejnot w koronie Escalonu, w którym królowie zasiadali od tysiąca lat, teraz był pod jego kontrolą. Pandezyjskie garnizony padły. Jego ludzie kontrolowali bramy, drogi, ulice. To więcej, niż kiedykolwiek mógł sobie życzyć.
Przecież jeszcze kilka dni temu był nadal w Volis, a cały Escalon leżał pod okutym butem Pandezji. Dziś już cały północno-zachodni Escalon był wolny, a jego stolica, jego serce i dusza, wolna była od pandezyjskich rządów. Jasne było, pomyślał Duncan, że osiągnęli to zwycięstwo wyłącznie dzięki szybkości i zaskoczeniu. Zwycięstwo wspaniałe, lecz w gruncie rzeczy przejściowe; gdy tylko wieści dotrą do Imperium Pandezji, ruszą na niego – tym razem jednak nie w sile kilku garnizonów, a całą potęgą świata. Ziemia zatrzęsie się pod tętentem bojowych słoni, niebo wypełni się strzałami, morze zaroi się statkami. Jednak to nie powód, by odwracać się od czynów sprawiedliwych, czynów godnych wojownika. Przynajmniej na razie są zwycięscy; choć przez chwilę będą wolni.
Duncan usłyszał rumor, odwrócił się by zobaczyć wspaniałą, marmurową statuę Jego Wspaniałości Ra, najwyższego władcy Pandezji, przewróconą, ściągniętą linami z postumentu przez garstkę mieszkańców. Roztrzaskała się na tysiąc odłamków, gdy uderzyła o bruk, na co ludzie krzyknęli na wiwat i zaczęli tratować odłamki pod butami. Kolejni mieszkańcy rzucili się, by zerwać wielkie niebiesko-żółte sztandary Pandezji z murów, z budynków, świątynnych wież.
Duncan nie mógł nic poradzić, uśmiech sam cisnął mu się na usta, gdy zewsząd obsypywano go wiwatami, gdy mógł oglądać dumę, która budzi się w tych ludziach po odzyskaniu wolności, uczucie, które sam rozumiał doskonale. Spojrzał przez ramię na Kavosa i Bramthosa, Anvina, Arthfaela i Seaviga, wraz ze wszystkimi ich ludźmi, spostrzegł, że oni także uśmiechają się szeroko, tryumfalnie, skąpani w chwale dnia, który wryje się już na stałe w karty historii. Pamięć o tym zdarzeniu będą już nosić w sobie po kres swoich żywotów.
Maszerowali razem przez stolicę, przechodząc przez dziedzińce i place, skręcając w ulice, które Duncan pamiętał doskonale z wielu lat, które tu spędził. Pokonali kolejny zakręt, po czym oczom jego ukazał się królewski pałac w Andros, ze złotą kopułą lśniącą w promieniach słońca, o wielkich, okrągło sklepionych wrotach, równie imponujących jak dawniej, o lśniącej fasadzie z białego marmuru, tak jak ją zapamiętał, rzeźbionej prastarymi cytatami Escalońskich filozofów. To jeden z niewielu budynków, których Pandezja nie tknęła, Duncan zaś poczuł się dumny, mogąc go teraz oglądać.
Poczuł jednak także ciężar w sercu; wiedział, że w środku czeka na niego szlachta i politycy, obecna rada Escalonu, ludzie polityki, knowań, ludzie, których nie rozumiał. Nie byli żołnierzami, dowódcami, mierzyli swą wartość w pieniądzu, we władzy i wpływach, które odziedziczyli po przodkach. Ludzie, którzy nie zasłużyli na władzę, którą posiadali, chociaż nadal trzymali Escalon w stalowym uścisku.
Co najgorsze, był pewien, że pomiędzy nimi będzie również Tarnis.
Duncan spiął mięśnie i wziął głęboki oddech, po czym skierował się w górę setki marmurowych schodów, ze swymi ludźmi u boku, ku wrotom otwieranym przed nim właśnie przez Gwardię Królewską. Jeszcze raz odetchnął głęboko. Wiedział, że powinien smakować zwycięstwo, ale był też świadom, że wchodzi w gniazdo żmij, w miejsce, w którym honor ustępuje kompromisom i zdradzie. O wiele bardziej wolałby walczyć z całą Pandezją niż spędzić choć chwilę spotykając się z tymi ludźmi, ludźmi niestałych kompromisów, ludźmi, którzy nie mieli żadnych zasad, którzy tak zamotani byli w kłamstwa, że często nie rozumieli nawet siebie samych.
Strażnicy Gwardii Królewskiej, ubrani w jasnoczerwone zbroje, których Duncan nie widział już od lat, ze szpiczastymi hełmami i paradnymi halabardami, otworzyli szeroko wrota, po czym spojrzeli z powrotem na Duncana z szacunkiem. Ci tutaj byli prawdziwymi wojownikami. Gwardia była pradawną formacją, poświęconą wyłącznie służbie królowi Escalonu. Byli jedyną formacją wojskową, która tu pozostała, gotowi wykonać każdy królewski rozkaz, pozostałość minionej świetności miasta. Duncan wspomniał przysięgę złożoną Kavosowi, wystarczyło, że pomyślał o wstąpieniu na tron, a już czuł ciężką gulę w brzuchu. To ostatnia rzecz, której mógłby dla siebie chcieć.
Poprowadził swych ludzi przez wrota, w głąb okrytych czcią korytarzy pałacu królewskiego, wpatrując się, jak za każdym razem, z zapartym tchem w wysoko sklepione sufity pokryte płaskorzeźbami insygniów escalońskich klanów, w podłogi wyłożone białym i niebieskim marmurem, w których wyryty był symbol ogromnego smoka z lwem w paszczy. Wystarczyło znów to zobaczyć, by wrócić do wspomnień. Nieważne ile razy tu wchodził, to miejsce sprawiało, że czuł się zupełnie nieistotny.
Miarowy marsz jego ludzi odbijał się echem w przestronnych komnatach, Duncan szedł na przedzie, kierując się do Komnaty Rady, i znów poczuł, jak zawsze zresztą, że to miejsce jest jak grobowiec, pozłacany grobowiec, w którym politycy i szlachta mogli gratulować sobie nawzajem knucia sprytnych planów, które utrzymałyby ich przy władzy. Zawsze starał się spędzać tu możliwie najmniej czasu, gdy mieszkał w stolicy, teraz życzyłby sobie zostać tu jeszcze krócej.
- Pamiętaj swoją przysięgę.
Duncan odwrócił się, by napotkać intensywne spojrzenie Kavosa, natarczywość aż błyszczała w jego ciemnych oczach, podkreślanych przez ciemną brodę. Była to twarz prawdziwego wojownika, wojownika, któremu winien był poważny dług honoru.
Żołądek Duncana zacisnął się na te słowa. Prześladowała go ta przysięga, którą złożył. Przysięga, że weźmie koronę. Że odsunie od władzy starego przyjaciela. Polityka była ostatnią rzeczą, w którą miał ochotę się mieszać; wszystko czego pragnął, to wolność i otwarta walka na polu bitwy.
Jednak musiał złożyć tą przysięgę, tak jak teraz musiał jej dotrzymać. Gdy zbliżał się do żelaznych drzwi, wiedział doskonal, że to, co teraz nastąpi nie będzie przyjemne, było jednak konieczne. W końcu który z obecnych w tej komnacie polityków, mógł chcieć oddać mu władzę, uznać go Królem, nawet jeśli to jemu zawdzięczają tą właśnie koronę?
Przeszli pod otwartym łukiem, z drogi zeszła im następna drużyna Gwardii Królewskiej, odsłaniając dwuskrzydłowe drzwi z brązu. Antyczne Wrota Rady, które przetrwały wielu, wielu królów. Otworzyli je na oścież i usunęli się z drogi, Duncan więc wkroczył do Komnaty Rady.
Komnata Rady, kształtu koła o średnicy około trzydziestu metrów, miała w swym środku okrągły stół z czarnego marmuru, wokół którego siedział i krążył ogromny, niespokojny tłum szlachetnie urodzonych. Duncan od razu wyczuł wiszące w powietrzy napięcie, słysząc kłócących się, zdenerwowanych mężczyzn, odgłosy nerwowych kroków, w komnacie było tłumniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Zwykle zasiadała tu spokojna grupa kilkunastu możnych, którym przewodniczył stary Król. Teraz pomieszczenie wypełnione było setką mężczyzn ubranych w bogate stroje. Duncan mógł spodziewać się, że nastrój obecnych będzie radosny, zważywszy zwycięstwo – jednak nie w takiej grupie. To byli profesjonalni malkontenci.
W środku grupy stał Tarnis, a gdy Duncan i jego ludzie weszli, wszyscy przestali się spierać i zamilkli. Wszystkie głowy zwróciły się ku niemu, na twarzach rysowały się wyrazy oszołomienia, zaskoczenia, także podziwu i respektu – lecz głównie przestrachu, obawy przed zmianą, która właśnie miała nastąpić.
Duncan wkroczył na środek wraz ze swymi dowódcami, reszta z jego kilkunastoosobowej drużyny stanęła na straży przy ścianach pomieszczenia. Taki pokaz siły był Duncanowi po myśli. Jeśli ludzie ci opieraliby się, knuli, by utrzymać swoich przy władzy, jego drużyna przypominałaby im, kto wyzwolił stolicę, kto pokonał Pandezję. Zauważył, że szlachta rzuca nerwowe spojrzenia w stronę jego żołnierzy, by znów spojrzeć na niego, gdy podchodził. Byli jednak zawodowymi politykami, umieli więc stwarzać pozory.
Tarnis, najsprawniejszy w polityce z nich wszystkich, zwrócił się do Duncana i uśmiechnął szybkim, wymuszonym grymasem. Rozpostarł ramiona i postąpił ku niemu.
- Duncanie! – wykrzyknął ciepło, prawie jakby miał uściskać dawno nie widzianego brata.
Tarnis był po sześćdziesiątce, opalony, jego twarz okalały zmarszczki i proste, delikatne, siwe włosy sięgające brody, zawsze wyglądał nieskazitelnie, wizerunek miał wypieszczony; nie można było spodziewać się niczego innego, zawsze wiódł życie pełne przepychu i luksusu. Jego twarz wyglądała też rozsądnie i mądrze – ale Duncan wiedział doskonale, że to tylko fasada. Był doskonałym aktorem, najlepszym ze wszystkich, wiedział doskonale jak sprawiać dobre wrażenie. Ta właśnie sztuka pozwoliła mu na zdobycie władzy. Po wszystkich tych latach spędzonych przy nim, Duncan wiedział, że jest mistrzem w udawaniu dowolnych przekonań – i jednocześnie działaniu im na przekór.
Tarnis podszedł do niego i objął go ramionami, Duncan odpowiedział chłodnym uściskiem, wciąż nie był pewien, co o nim sądzić. Wciąż czuł się zraniony, wybitnie rozczarowany tym mężczyzną, którego niegdyś szanował niczym ojca. W końcu on był tym, który poddał ich ziemię. Widzieć go tu było potwarzą dla Duncana, tutaj, u władzy, zaraz po tym zwycięstwie, w miejscu, na które nie zasługiwał. Co więcej, wszyscy możni wciąż spoglądali na niego z szacunkiem. Duncan był pewien, że Tarnis wciąż myślał o sobie jak o królu. Zupełnie zaskakujące, jakby nic nigdy się nie zmieniło.
- Sądziłem, że już nigdy cię nie zobaczę – dodał Tarnis – A już na pewno nie w takich okolicznościach.
Duncan odpowiedział spojrzeniem, nie był w stanie jednak zmusić się do uśmiechu. Zawsze był uczciwy w swych emocjach, nie mógł udawać, że zachował ciepłe uczucia dla tego człowieka.
- Jak mogłeś tak postąpić? – wykrzyknął wściekły głos.
Duncan odwrócił się, by po drugiej stronie stołu zobaczyć Banta, przywódcę Baris, które sąsiadowało ze stolicą od południa, wpatrującego się w niego gniewnie. Bant miał opinię człowieka trudnego, kłótliwego, jak zresztą wszyscy mieszkańcy Baris, żyjący w tym kanionie, twardzi, mrukliwi ludzie. Im nie należało ufać.
- Jak postąpić? – odkrzyknął Duncan w oburzeniu – Wyzwolić was?
- Wyzwolić nas?! – zadrwił – Rozpocząłeś wojnę, której nie jesteśmy w stanie wygrać!
- Teraz możemy jedynie liczyć na litość Pandezji! – krzyknął ktoś inny.
Duncan odwrócił się, by znów napotkać rozgniewany wzrok jakiegoś szlachcica.
- Wszystkich nas wyrżną teraz w pień, przez ciebie i twoją brawurę! – wykrzyknął tamten.
- I to w dodatku bez porozumienia z nami! – wykrzyknął kolejny, którego Duncan nie rozpoznał, noszący barwy północnego zachodu.
- Masz natychmiast się poddać! – zażądał Bant – Udasz się do lordów Pandezji, złożysz przed nimi broń i będziesz błagał o wybaczenie w imieniu nas wszystkich.
Duncan wściekł się na słowa tego tchórza.
- Wszyscy napawacie mnie obrzydzeniem – odpowiedział, akcentując mocno każde słowo – Wstyd mi, że walczyłem za waszą wolność.
Gęsta cisza zapadła nad komnatą, nikt nie ważył się odpowiedzieć.
- Jeżeli nie poddasz się natychmiast – Bant krzyknął wreszcie – zrobimy to za ciebie. Nie będziemy umierać za twoją lekkomyślność.
Kavos postąpił do przodu, z Bramthosem blisko u boku, i wyciągnął miecz, dźwięk obnażanej stali odbił się echem w komnacie, podnosząc jeszcze napięcie.
- Nikt tu się nie podda – powiedział głosem zimnym i twardym – Podejdź bliżej, przekonasz się, że jedynie twoja skóra może poddać się pod sztychem mojego miecza.
Napięcie w komnacie sięgnęło zenitu, obie strony zerkały na siebie nerwowo, aż wreszcie Tarnis, stary Król, postąpił do przodu i delikatnie położył dłoń na ostrzu Kavosa. Na jego twarzy, obliczu zawodowego polityka, pojawił się uśmiech.
- Nie ma potrzeby się tu kłócić – powiedział, jego głos brzmiał miękko, uspokajająco – Wszyscy jesteśmy mężami Escalonu, każdy z nas walczyłby i zginął za wspólną sprawę. Wszyscy pragniemy wolności. Wolności dla nas samych, naszych rodzin, naszych miast.
Kavos powoli opuścił swój miecz, wciąż jednak wpatrywał się zimno w Banta ponad stołem.
Tarnis westchnął.
- Duncanie – powiedział – zawsze byłeś wiernym żołnierzem i prawdziwym przyjacielem. Rozumiem twoją potrzebę wyzwolenia; my także ją podzielamy. Jednak czasem rozwiązania siłowe nie są wskazane. No cóż, pomyśl sam. Wyzwoliłeś północny wschód, zdołałeś nawet wygrać stolicę, przynajmniej na razie. Za to należna jest ci cześć i chwała. Od nas wszystkich – powiedział, wskazując wnętrze komnaty podniesieniem ręki, jakby mówił o nich wszystkich. Potem znów zwrócił się do Duncana i spoczął na nim oczyma – Lecz jednocześnie sprawiłeś, że wystawieni jesteśmy na atak. Atak, którego nie możemy być w stanie odeprzeć. Którego nie odeprzesz nawet ty, nawet ze wszystkimi swoimi ludźmi, nawet z całym Escalonem.
- Wolność ma swoją cenę – odpowiedział Duncan – Tak, wielu umrze. Ale będziemy wolni. Zabijemy wszystkich pozostałych Pandezjan, zanim będą mieli szanse się przegrupować, w ciągu dwóch tygodni cały Escalon będzie nasz.
- Nawet jeśli? – odparł Tarnis – Nawet jeśli zdołasz wygnać ich z naszej ziemi zanim zbiorą się w siłę? Dogadajmy się. Czy następnym ich krokiem nie będzie po prostu kolejna inwazja przez otwartą Bramę Południową?
Duncan kiwnął głową na Anvina, który odpowiedział tym samym.
- Moi ludzie właśnie przygotowują się, by ruszyć na południe i zabezpieczyć bramę.
Politycy zaszemrali w zaskoczeniu, w oczach Tarnisa także pojawiło się zdumienie.
- Nawet jeśli ją zabezpieczą. Czy Pandezja nie ruszy na Bramę Południową w sile miliona żołnierzy? I nawet jeśli stracą ten milion, czy nie będą w stanie zastąpić go kolejnym milionem?
- Z Bramą w naszych rękach żadna siła jej nie weźmie – odpowiedział Duncan.
- Nie zgadzam się z tobą – odparł Tarnis – Dlatego właśnie poddałem Escalon.
- Brama Południowa jeszcze nigdy nie została zniszczona – skontrował Duncan.
- Jednak Escalon jeszcze nie bił się nigdy z armią rozmiaru Pandezji. Nigdy jeszcze nie wystawiono nas na taką próbę – rzekł Tarnis.
- Dokładnie – odparł Duncan – Nie możesz być pewien tego, że przegramy. A mimo to nas poddałeś.
- A ty, przyjacielu – odpowiedział Tarnis – nie możesz być pewien, że wygramy. Który z nas jest bardziej lekkomyślny?
- A co z Ur? – wykrzyknął jeden z możnych – Czy tamte plaże także utrzymasz swoją malutką armią, gdy Morze Smutku zaczerni się pandezyjską flotą?
- Nie tylko moimi siłami – odpowiedział Duncan – Lecz siłami wszystkich naszych ludzi. Czy nie jesteśmy jednością, tu, w Escalonie?
Mężczyźni znów zaszemrali między sobą, większość skończyła potrząsając głowami i odwracając oczy pełne strachu.
- Nie jesteśmy w stanie pokonać Pandezji – wykrzyknął jeden z lordów – Jakkolwiek dobrze byśmy się nie bili.
- Escalon był wolny przez tysiące lat – odpowiedział Duncan – Czyżbyśmy byli mniej godni od naszych przodków?
- Nie – odkrzyknął kolejny – Lecz Pandezja jest silniejsza. Kiedyś nie była tym, czym jest teraz.
Gdy komnata znów napełniała się kłótnią, Tarnis znowu podniósł dłoń, zapadła cisza. Duncan był zaskoczony tym, że stary Król nadal miał taką władzę nad swoim ludem.
- Nie jesteśmy w stanie wygrać – powiedział miękko, lecz zdecydowanie – Ale życie na kolanach, złożenie hołdu silniejszemu, jest lepsze niż śmierć.
Duncan pokręcił głową.
- Życie na kolanach – odparł – równe jest śmierci.
Tarnis westchnął, dyskusja stanęła w martwym punkcie, nad komnatą zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na Tarnisa, który wciąż emanował aurą władzy.
- Pozwalasz, by honor wojownika i odwaga wyznaczała twoją drogę – powiedział wreszcie – To wielce chwalebne – ale niezbyt praktyczne. Jesteś wojownikiem; nie musisz być Królem, nie musisz przejmować się ziemią oddaną ci pod opiekę. Możesz walczyć do śmierci, to twój sposób życia; jednak my, my walczymy o przetrwanie. Escalon jest bezbronny przed armią takich rozmiarów.
- Nie doceniasz nas – odpowiedział Duncan – Mamy jeszcze inne środki.
Musiał przyznać, że w tym momencie pomyślał o Kyrze, o jej smoku.
- Słyszałem o twoim smoku – odrzekł Tarnis, wpatrując się w niego jakby czytał mu w myślach; zawsze był w stanie robić takie rzeczy – I o twojej córce. Czy o nich teraz mówisz?
Duncan nie odpowiedział.
- Chciałbym cię poinformować – kontynuował Tarnis – że smok, na którym tak polegasz, zwrócił swój gniew na naszych ludzi. Zalewają nas doniesienia o wioskach spalonych na północy.
Na te słowa serce Duncana zatrzymało się na chwilę, był w szoku. Sądził cicho, że smok może przybyć im na pomoc, ta wiadomość wgniotła go w podłogę.
Tarnis wyciągnął rękę i położył dłoń Duncanowi na ramieniu.
- Widzisz, mój przyjacielu – mówił dalej miękkim, pełnym współczucia głosem – zostały nam tylko nasze tarcze i miecze. Nie jesteśmy w stanie obronić się przed Pandezją, nawet jeśli twoje poczucie honoru właśnie tego wymaga. Naszą najlepszą szansą, naszą jedyną szansą jest dogadać się z nimi. Pójść na kompromis. Poddać się i złożyć broń. Chronić i zachować to, co mamy.
Westchnął.
- Dlatego właśnie nie możemy do was dołączyć – ciągnął dalej – I dlatego właśnie musisz się poddać. Poprosić o łaskę. To wyrozumiały naród. Zrozumieją. Użyję swoich wpływów, by pomóc im zrozumieć, by zachować twoje życie.
Duncan skrzywił się w odpowiedzi, ubodły go te słowa, stracił resztki szacunku dla tego człowieka, choć kiedyś kochał go jak ojca. Sięgnął do jego ręki i zrzucił ją ze swego ramienia.
- Źle mnie zrozumiałeś – odpowiedział Duncan, głosem twardym, oficjalnym – To nie była prośba – odwrócił się i spojrzał po ludziach zebranych w pomieszczeniu – To rozkaz. Oto właśnie wyzwalamy Escalon, z wami czy bez was. Będziemy walczyć o świcie, jako jeden naród, a wy dołączycie do nas. Jeśli tak się nie stanie, czeka was więzienie lub śmierć. Jeśli zechcecie przeszkodzić nam w jakikolwiek sposób, czeka was więzienie lub śmierć. To nie ja rozpocząłem tą wojnę, za to ja ją zakończę.
Zapadła długa, ciężka cisza, aż wreszcie Bant wystąpił do przodu.
- Pod swoją komendą masz niewiele ponad kilka tysięcy – powiedział, w jego głosie można było słyszeć taki sam sprzeciw i determinację – Ja dysponuję siłą dwa razy większą, w Baris, możemy zawezwać dalsze posiłki. Spróbuj tylko użyć wobec nas przemocy, a twoja sytuacja zmieni się ze złej w tragiczną.
Duncan odpowiedział spojrzeniem, ani mrugnął.
- Celna uwaga – odpowiedział – Twoi ludzie znajdują się w Baris – zaś moi są tutaj. Opuścisz tą komnatę krótszy o głowę, jeśli masz zamiar rozkazać swym ludziom walkę przeciwko nam. Wybór należy do ciebie.
Powietrze zatrzymało się w ciszy, gdy Bant rozglądał się po pokoju, widząc drużynę Duncana, przez jego twarz przebiegł skurcz niepewności.
- Pomyśl o Gwardii Królewskiej – odezwał się Tarnis – Tysiące dobrych żołnierzy stacjonujących tu, w stolicy, pod moją komendą. Tylko Król może wydać im rozkazy. Nie wesprą twojej sprawy. A jeśli zagrozisz nam, staną ci na drodze.
- Prawda – odpowiedział Duncan – Gwardia jest pod bezpośrednią komendą Króla. A ty już nie jesteś Królem.
Po raz pierwszy twarz Tarnisa przyjęła naturalny wyraz, gdy wraz z całą komnatą aż jęknął ze zdumienia.
- Przykro mi, Tarnisie – ciągnął dalej Duncan – ale zrezygnowałeś z korony w dniu, w którym poddałeś Escalon. Teraz jesteś zwykłym, starym człowiekiem; nie masz tu żadnej władzy.
- Kto więc dzierży władzę królewską? – odpowiedział mu Tarnis kpiąco - Ty?
- Tak – odparł Duncan prosto.
Podenerwowane szepty znów podniosły się w komnacie w odpowiedzi na szyderstwa Tarnisa.
- A kto niby obwołał cię Królem? – wykrzyknął Bant.
- Nie masz żadnych praw do korony! – zawołał jeden z możnych.
Wszyscy szemrali patrząc na niego gniewnie, jednak Duncan mężnie stawił im czoła.
- Wyzwoliłem Escalon – odpowiedział – Wyzwoliłem stolicę. Rozpocząłem powstanie, które wy baliście się rozpocząć. Ryzykowałem życiem, wy nie ryzykowaliście niczym. Czy więc zasadnym jest, byście pozostali u władzy?
Nad komnatą zapadła cisza, gdy spoglądał każdemu z obecnych w oczy.
- Nie pożądam władzy – ciągnął dalej Duncan – Chcę tylko zobaczyć Escalon wolnym i zjednoczonym. Jeśli tak się stanie tylko pod moim przywództwem, niech i tak będzie.
Tarnis potrząsnął głową z dezaprobatą.
- Niezależnie od twoich słów – odpowiedział Tarnis – Gwardia Królewska nie odda się pod twoje rozkazy. Dopóki ja jestem Królem.
- Ma rację – przerwał mu Kavos – Gwardia nie będzie służyła dwóm królom – nikt nie będzie służył dwu na raz. Dlatego właśnie musisz go zabić.
Odgłos oburzenia przebiegł falą przez komnatę, Duncan zwrócił się do Kavosa z żołądkiem splątanym w węzły.
- Przysięgałeś – przypomniał Kavos – Nadszedł czas, by spełnić tą przysięgę.
Duncan zastanowił się nad słowami Kavosa. Nie chciał, by doszło do tego, jakkolwiek niewiele szacunku zostało mu dla Tarnisa. Dostrzegł przerażenie na twarzy starego Króla, co jeszcze pogłębiło jego udrękę. Po raz pierwszy widział w oczach Tarnisa prawdziwy strach. Znów zapadła długa, napięta cisza, a wszystkie oczy zwróciły się na Duncana.
Duncan spoglądał przez długą chwilę na starego Króla, zamyślony, wspominał wszystkie te lata, które spędził w jego służbie. Wiedział, że Kavos ma rację. Wiedział, że Tarnis powinien umrzeć.
Jednak potrząsnął w końcu głową.
- Nie pozbawię cię życia – powiedział zmęczonym głosem, rządzenie już zaczęło mu ciążyć – Ale też nie mogę pozwolić ci zachować wolności. Zostaniesz zatrzymany i postawiony pod strażą.
Kavos zwrócił się do niego wściekły.
- Przysięgałeś go zabić! – upierał się.
Duncan pokręcił głową.
- Przysięgałem przejąć władzę, co właśnie czynię – odpowiedział mu.
- To dwie strony tej samej monety – sprzeciwił się Kavos.
Duncan jednak był nieugięty.
- Nie mam zamiaru być okrutny czy bezlitosny. On nie stanowi zagrożenia dla żadnego z nas.
Duncan zwrócił się do swoich żołnierzy.
- Wziąć go pod straż – rozkazał.
Kilku zbrojnych podeszło do Tarnisa, zaaresztowali go na oczach reszty możnych, których twarze rozpalały się w panice i wściekłości, gdy obserwowali jak wyciągają go z komnaty.
Zapadła pełna napięcia cisza, Duncan następnie zwrócił się do Banta.
- Nie pragnę bić się z tobą, ani twoimi ludźmi. Dołącz do naszej sprawy. Będziemy walczyć ramie w ramie – zamiast między sobą.
Znów zapadło milczenie, cisza, która wydała się nie mieć końca. Duncan wiedział, że do niego należy przełamać tą chwilę. Powoli pokonał szerokość komnaty, obchodząc wokół stół, ze swą drużyną za plecami. Reszta schodziła im z drogi, gdy szli powoli, pobrzękując zbroją. Duncan zatrzymał się wreszcie przed Bantem. Nie znosił tego człowieka równie mocno jak reszty, jednak wiedział, że teraz był Królem, i musiał zachować się niczym król. Musiał pogodzić się ze swym wrogiem, by zjednoczyć swój lud. Jeśli Bant pójdzie za nim, inni pójdą także, również Gwardia Królewska przyjmie jego rozkazy.
- Możesz mnie zabić – powiedział Bant, spojrzawszy na Duncana – i możesz zabić moich ludzi. Ale Escalonu bez nas nie weźmiesz.
- Prawda – odparł Duncan – Dlatego właśnie musisz do nas dołączyć. Gdybyś stawał nam na drodze, nie pozostawiałbyś mi wyboru, jak tylko cię zabić. Dla nas nie ma już odwrotu, chciałbym więc, byś do nas dołączył.
Duncan zaryzykował: nie mówiąc ani słowa więcej wyciągnął przed siebie rękę. Spojrzał Bantowi głęboko w oczy i czekał na reakcję.
Zapadła kolejna niemożliwie długa cisza, aż wreszcie Bant wyciągnął swoją dłoń i podał ją Duncanowi, skinąwszy mu głową z szacunkiem.
W tym uścisku dłoni, pomyślał Duncan, zdecydował się los Escalonu. Zalała go fala ulgi.
Uśmiechnął się i zwrócił ku reszcie komnaty, odpowiedział mu cichy wiwat.
- Dziś – wykrzyknął – wydamy ucztę. A o świcie ruszymy po zwycięstwo!
Wezuwiusz z hukiem uderzył w skalną podłogę jaskini, czując, jak łamią mu się wszystkie kości. Leżał bezwładnie, bezradnie patrząc, jak zniszczeniu ulega wszystko wokół niego. Widział, jak olbrzym każdym swoim krokiem wywołuje wstrząsy ziemi i miażdży pod stopami dziesiątki trolli, jak wymachuje wielkimi łapami, rzucając o ściany kolejnych jego poddanych.
Serce Wezuwiusza zamarło, gdy bestia odwróciła się i z przeraźliwym rykiem ruszyła w jego stronę. Gdy podniosła ogromną łapę nad jego głowę, wiedział, że jego czas jest policzony.
Resztkami sił przetoczył się kilka metrów, w ostatniej chwili umykając śmierci. Obok niego bestia wybiła w skale głęboki na ponad trzy metry krater. Olbrzym, rozwścieczony, podniósł drugą nogę i Wezuwiusz wiedział, że musi coś wymyślić albo umrze tu, w tym tunelu, razem ze wszystkimi innymi trollami.
Wezuwiusz rozejrzał się w panice po otoczeniu i zobaczył coś błyszczącego w słońcu. To długa włócznia, leżała tam upuszczona przez jednego z trolli, którego zwłoki spoczywały obok. To była jego jedyna szansa. Zerwawszy się na równe nogi, pędem rzucił się w jej stronę, cudem unikając kolejnego ataku olbrzyma. W biegu złapał włócznię, odwrócił się i natarł na potwora. Trzymając mocno obiema rękami, uniósł ją wysoko i wycelował w ścięgno Achillesa, najwęższą część ciała bestii, modląc się, by ta nie podniosła nogi.
Ku jego zaskoczeniu, włócznia rzeczywiście zdołała przebić ciało na wylot. Z rany trysnął strumień krwi a bestia ryknęła w agonii. To był idealny cios.
Tunel zatrząsnął się, gdy olbrzym padł na kolano, nie mogąc znieść bólu.
- Do włóczni! – rozkazał swym podwładnym.
Ostatnie żyjące trolle rzuciły się do ataku z uniesionymi nad głowy włóczniami. Bestia, klęczała teraz z opuszczoną głową, próbując wyjąć ostrze z nogi. Wezuwiusz wykorzystał tę okazję i wbił kolejną włócznię w jej odsłoniętą szyję. Inne trolle zrobiły to samo, dźgając stwora w kark, podbródek, twarz i ramiona.
Olbrzym ryknął z bólu i rozpaczy; sięgnął do góry, chwycił za włócznie i wyrwał je, uwalniając fontannę krwi. Wymachując łapskami, coraz słabszy, znowu posyłał na skały dziesiątki trolli.
Wezuwiusz wiedział, że potrzebny jest jeszcze jeden, decydujący cios. Złapał więc kolejną włócznię i rzuciwszy się do przodu, wbił ostrze w jego gardło.
Olbrzym znowu zawył i w ślepej furii zaczął rozbijać pięściami skały wokół siebie. Ogromne głazy spadały z każdego kierunku, miażdżąc pod sobą kolejne trolle. Jeden z kamieni trafił w Wezuwiusza, boleśnie kiereszując jego ciało.
Gigant, poważnie ranny, padł tym razem na oba kolana, pochylając głowę do samej ziemi. Wezuwiusz, widząc, że inne trolle są zbyt przerażone, żeby zbliżyć się do bestii, sam zebrał w sobie resztki sił i rzucił się do przodu. W biegu złapał porzuconą włócznię, uniósł ją nad głowę i z bojowym okrzykiem na ustach, dźgnął odsłoniętą szyję. Pełen determinacji wbijał ostrze coraz głębiej, aż poczuł, jak dociera do samego mózgu.
Bestia wydała z siebie ostanie jęknięcie i osunęła się na ziemię; jej oczy zaczęły zamykać się, a ciało wiotczeć. Padła na bok martwa, miażdżąc kilka kolejnych trolli.
Wezuwiusz stał tam, sapiąc ciężko i szacując straty. Przed nim leżał martwy gigant, a wokół setki martwych trolli, stosy gruzu, kurz wirujący w powietrzu. Nie mógł w to uwierzyć. To był koniec.
Wtedy usłyszał jakieś zamieszanie i wytężył wzrok, próbując dojrzeć coś w chmurze pyłu. Wtem zobaczył w oddali, jak z głębi tunelu wyłaniają się setki trolli. Jego poddani przyszli mu z odsieczą, gotowi pod jego dowództwem dokonać inwazji. Wiedząc, że teraz potrzebują go bardziej, niż kiedykolwiek dotąd, zmusił się, by mimo ogromnego bólu wstać na równe nogi. Otarł krew z ust, odwrócił się i spojrzał w górę. Tam, na zewnątrz tunelu, świeciło słońce, panowała cisza i nigdzie nie widać było smoka.
Drzwi do Escalonu stały przed nim otworem.
- Narodzie Mardy! – wykrzyknął do swej armii – Do ataku!!!
Cały tunel wypełnił się okrzykami z tysięcy gardeł. Żądna krwi armia, z podniesionymi halabardami, ruszyła do przodu gotowa do inwazji. Ich celem była zagłada całego Escalonu.
* * *
Wezuwiusz gnał bezdrożami, za sobą mając potężną armię, a pod stopami zmrożoną ziemię Escalonu. Czuł się jak we śnie. Był tu, po drugiej stronie Płomieni, oddychał powietrzem Escalonu, czuł jego wiatr na twarzy. Marzył o tej chwili od zawsze. Cały ten naród Escalonu, chroniony dotąd przez Płomienie, ludzie, którzy uważali się za lepszych od Mardańczyków, którzy myśleli, że są bezpieczni, nietykalni. Nie docenili go. Wszyscy go zlekceważyli.
Wezuwiusz biegł ile sił w nogach przez wciąż tlące się miejscami ziemie, które zaledwie chwilę temu nawiedził smok. Biegł tak długo, aż nie znalazł się na szczycie wzgórza, z którego mógł omieść wzrokiem całą dolinę, na której dnie jawiła się prosta wioska. Z kominów unosił się dym, rolnicy pracowali na polach, a kobiety i dzieci kręciły się po ulicach. Nie mieli pojęcia, Wezuwiusz pomyślał z uśmiechem na twarzy, jakie piekło im zaraz zgotuje.
Wezuwiusz zaśmiał się okrutnie. Już za kilka chwil zgwałci wszystkie te kobiety, podda torturom wszystkich mężczyzn, kilku z nich weźmie do niewoli, a resztę zabije w najbardziej okrutny sposób, jaki przyjdzie mu do głowy.
- Trolle Mardy! – krzyknął – Oto wasza pierwsza nagroda!
Trolle zakrzyknęły na wiwat, po czym uniosły halabardy i biegiem ruszyły za swoim przywódcą w dół zbocza.
Wezuwiusz nigdy nie czuł się równie szczęśliwy jak w chwili, gdy dotarł do wioski i ujrzał pierwszego mieszkańca Escalonu. Wyraz przerażenia na twarzy tej kobiety, gdy z szeroko otwartymi oczami gapiła się na stwora, o którego istnieniu wiedziała tylko z opowieści, był bezcenny. Ta rozkoszna chwila sprawiła, że wszystko, co Wezuwiusz musiał poświęcić, by tu dotrzeć, było tego warte.
Wezuwiusz podniósł halabardę, zamachnął się szeroko, i gdy zaczęła drzeć się wniebogłosy - ściął jej głowę.
Jaka szkoda, pomyślał, byłaby idealną zabawką. Miał jednak zasadę, której nie mógł złamać nawet dla niej – zawsze zabijał pierwszą napotkana w walce osobę.
Jej opadające na ziemię ciało dało sygnał armii do ataku. Z pochodniami i halabardami w rękach trolle ruszyły na wioskę, przebijały męskie serca, powalały kobiety i dzieci, niszczyły wszystko, co im stanęło na drodze . Okrzyki przerażenia wypełniały powietrze, gdy ludzie rozbiegali się po okolicy, próbując ratować swoje życie.
Już po chwili Wezuwiusz poczuł, jak jego całe ciało oblepione jest ludzką krwią. Od zabijania czuł, że bolą go już ramiona i barki. Zaśmiał się głośno, dziękując niebiosom za te upojne chwile rozkoszy. Oddałby wszystko, by zatrzymać czas.
Teraz był pewien, że już wkrótce cały Escalon będzie jego.
Wykluwszy się z jaja, młody smok stał drżącymi z wysiłku łapami na ziemi Escalonu, i wściekły wciąż zionął ogniem, choć stado wilków uciekało już w popłochu do lasu. Wygiął szyję, jego czerwone łuski nadal oblepione były śluzem, zmrużył oczy i oddychał, aż ogień buchający z jego paszczy wreszcie ustał.
Zrobił swoje pierwsze chwiejne kroki, jedna łapa za drugą, uczył się chodzić. Potem rozłożył skrzydła, powoli zaczynał rozumieć swoje ciało. Czuł ogień krążący w jego wnętrznościach, płynący w żyłach, szukający ujścia. Czuł, jak z każdą chwilą staje się coraz potężniejszy. Odchylił się do tyłu i znowu wypuścił z gardła strumień ognia.
Wilki uciekały, ale nie wystarczająco szybko. Smok patrzył z satysfakcją, jak skąpana w ogniu wataha tarza się po ziemi, ujadając rozpaczliwie. Zrobił kolejny chwiejny krok do przodu i zionął raz jeszcze, wciąż czując niedosyt.
Wkrótce ze stada została zaledwie kupka popiołu. Smocze dziecko odwróciło się i spojrzało na las. Tam, na jego obrzeżu, stało jeszcze kilka wilków struchlałych z przerażenia.
Smok pragnął więcej. Niezdarnie biegł przed siebie, kuśtykając i potykając się bez przerwy. Próbował wznieść się w powietrze, jednak skrzydła jego były na to jeszcze zbyt słabe i każda nieudolna próba kończyła się kolejną bolesną wywrotką. On jednak nie miał zamiaru odpuścić.
Gdy zbliżył się do wilków, zionąc ogniem, te odwrócił się i uciekły spłoszone. I w tej właśnie chwili, płomień z jego pyska nagle ustał. Stał tam samotny, niezdolny do ucieczki ani do lotu, pozbawiony swojej jedynej broni, i uświadomił sobie, że osiągnął szczyt swoich możliwości. Spróbował raz jeszcze, i kolejny, ale nie był w stanie wykrzesać z siebie ognia. Jak dużo czasu minie, nim zregeneruje siły? - zastanawiał się. Jak długo jeszcze będzie bezbronny?
Smok rozejrzał się po otoczeniu. Czuł się taki bezradny. Spojrzał w niebo w poszukiwaniu ojca, nigdzie go jednak nie było. Czuł, że pewnego dnia moc w jego żyłach odrodzi się, jednak jeszcze nie teraz.
Gdy tylko myśl ta przeszła mu przez głowę, usłyszał za sobą trzask gałęzi. Odwrócił się i zobaczył zbliżających się ku niemu kilkoro żołnierzy w niebiesko-żółtych zbrojach. Patrzyli na niego nieufnie a przed sobą trzymali wyciągnięte tarcze.
- Co my tu mamy? – zapytał jeden z nich.
Inny żołnierz przyglądał mu się uważnie, po czym zadarł głowę i spojrzał w niebo w poszukiwaniu jego rodzica. Nie widząc nic, spojrzał znowu na młodego smoka.
- Wygląda na to, że ktoś tu zapomniał swego dziecka – powiedział okrutnie.
Żołnierz podszedł do rozbitej skorupy jaja i dźgnął ją swą długą włócznią, przyglądając się jej uważnie. Ze środka wylał się obślizgły płyn.
- Dopiero co się wykluł – zauważył – Wciąż jest słaby. Tym lepiej dla nas.
Żołnierz, ośmielony, z okrutnym wyrazem twarzy, zaczął zbliżać się coraz bardziej.
Smok stanął dumnie, wygiął grzbiet i spróbował ziać ogniem.
Ale i tym razem, ku jego przerażeniu, z jego paszczy wydostał się tylko maleńki płomyczek.
Żołnierze wybuchli drwiącym śmiechem, smok zaś poczuł pierwsze ukucie strachu. Zanim zdążył zareagować, żołnierz podszedł i uderzył go w bok głowy swoją tarczą.
Smok zachwiał się, gdy poczuł falę bólu przebiegającą przez swoje ciało. Wiedział, że pewnego dnia będzie mógł zabić wszystkich tych ludzi jednym oddechem; dziś jednak jest na to wciąż za słaby.
Mimo to, smok, urodzony wojownik, był zdeterminowany by walczyć o życie, bez względu na przewagę liczebną przeciwnika, na beznadziejność swojej sytuacji. Wyczekał, aż żołnierz podejdzie wystarczająco blisko i wtedy, w ostatniej sekundzie, zaatakował go swoimi ostrymi pazurami i poharatał mu twarz. Krew trysnęła z paskudnej rany, żołnierz zaś, drąc się wniebogłosy, upuścił tarczę i odskoczył przerażony, potykając się i upadając na ziemię.
Drugi żołnierz, widząc to, pobiegł do smoka od tyłu i dźgnął go w plecy włócznią; Smok zapiszczał, gdy ostrze wbiło się w jego wciąż miękkie łuski.
- Tylko go nie zabij! – rozkazał głos.
Żołnierz, większy od innych, z wieloma odznaczeniami na piersi, najwyraźniej ich dowódca, zrobił krok do przodu.
- Musimy wziąć go żywcem! – kontynuował – To będzie nasza najważniejsza zdobycz.
Inny żołnierz wystąpił do przodu i uderzył smoka w szczękę.
Kolejne szarpnięcie bólu przeszyło jego ciało. Zebrawszy jednak siły, zdołał zamachnąć się łapą i rozpłatać człowiekowi brzuch szponem.
Wtedy ktoś kopnął go od tyłu.
Kilkunastu innych żołnierzy rzuciło się na niego ze wszystkich stron. Jego uszy wypełnił brzęk metalu. Z każdym uderzeniem stawał się coraz słabszy, aż wreszcie świat przed nim spowiła mgła.
On jednak wciąż walczył, rzucał się, wymachiwał łapami, drapiąc na oślep wszystko, co znalazło się w zasięgu jego pazurów.
To jednak nie wystarczyło. Wkrótce, mimo całych jego wysiłków, padł na bok, na trawę, tracąc przytomność. Spojrzał w górę, przeszukując niebo z jedną tylko nadzieją.
Ojcze, zawołał w myślach, czemuś mnie opuścił?
Kyra stała przed Alvą, swoim drugim wujem i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wbrew sobie, czuła bolesne rozczarowanie. Kolva był dokładnie taki, jakim wyobrażała sobie swego wujka, napawał ją dumą, dawał poczucie przynależności do rodu; miała nadzieję, że to z nim będzie spędzała czas, że to on będzie ją trenował. Była dumna, mogąc nazwać go swym mentorem.
Alva natomiast, ten niski, mizerny chłopak, który siedział przed nią na drzewie, nie wydawał się być ani jej mentorem, ani wojownikiem, ani czarownikiem ani nawet mnichem. Nie tak sobie wyobrażała wszechpotężnego i wszystkowiedzącego mistrza, który pomoże jej stać się największym wojownikiem wszechczasów. On był tylko zwykłym chłopcem, młodszym nawet od jej brata, Aidana. Czuła, jakby ktoś z niej zakpił. Czyżby po to przebyła Escalon? By trenować nie w słynnej Wieży Ur tylko tutaj, w lesie, pod okiem zwykłego chłopca?
Kyrze chciało się płakać. Odrzucała ją również myśl, że ten dziwny chłopak był jej wujkiem, że łączyły ich więzy krwi. Musiała przyznać, że czuła się tym zażenowana. Zaczęła poddawać w wątpliwość swoje pochodzenie.
Nie wiedziała, co powiedzieć ani co zrobić; chciała uciec z tego miejsca, wrócić do wieży, dobijać się do drzwi tak długo, aż ktoś jej nie wpuści. Ktoś, kogo mogłaby szanować, ktoś, kto miałby prawo nauczać ją, kto pomógłby rozwijać jej moce. Czuła się tak, jakby marnowała tu swój czas.
- Pragniesz stąd odejść – zaobserwował Alva z uśmiechem, jego głos brzmiał jak głos dziecka – Jesteś spięta. Twoja ręka spoczywa mocno na twym kiju, a myśli krążą wokół łuku na plecach, wilka i Andora przy boku. Myślisz o powrocie do wieży. Być może nawet o powrocie do swojego ojca.
Kyra zarumieniła się, gdy odczytał to wszystko z jej myśli. Czuła się obnażona; nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego. Zapadła długa cisza.
- Nie chciałabym cię obrazić – powiedziała w końcu – Ale przybyłam tu by trenować. A ty jesteś o połowę ode mnie młodszy i mniejszy.
Spodziewała się, że obrażą go te słowa, on jednak wciąż się uśmiechał.
- A jednak - powiedział, wciąż siedząc na gałęzi ze skrzyżowanymi nogami i patrząc na nią przyjaźnie – żyję kilka wieków dłużej od ciebie.
Zmarszczyła brwi, zdezorientowana.
- Wieków? – spytała – Nie rozumiem. Wyglądasz młodo. I nie jesteś do mnie podobny.
Kolva stał na skraju polany, cierpliwie czekając na rozkazy Alvy, a Kyra, przenosząc wzrok z jednego wuja na drugiego, nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że tak różnych od siebie ludzi łączą więzy krwi.
- Krewnych się nie wybiera – odrzekł Alva – Czasami rodzina nie spełnia naszych oczekiwań. Szukamy źródła dumy w naszych przodkach i krewnych. Ta duma jest jednak bezwartościowa. Prawdziwa duma powinna pochodzić z nas samych.
Kyra kiwnęła głową. Była coraz bardziej skołowana. Chciała wzgardzić tym chłopcem, a jednak musiała przyznać, że czuła ogromną energię, moc od niego płynącą, której nie potrafiła pojąć.
- Muszę wrócić do mojego ojca i mu pomóc – powiedziała.
- Być może już mu pomagasz. Teraz. Stojąc tutaj.
Kyra nie wiedziała, co o tym myśleć; nie miała cierpliwości do zagadek.
- Nie mam na to czasu – zdenerwowała się – Muszę trenować.
- Przecież trenujesz, tu i teraz – uspokoił ją.
Uniosła brwi.
- Trenuję? – zapytała, zastanawiając się, czy stroi sobie z niej żarty – Stoję w lesie, z dala od bitew, rozmawiam z chłopcem siedzącym na drzewie. Czy to ma być szkolenie? Czy możesz nauczyć mnie sztuki władania kijem i strzelania z łuku tak, bym mogła stać się wielką wojowniczką?
Uśmiechnął się, niewzruszony.
- Czy to wszystko, czego chcesz się nauczyć? – dociekał – Mogę nauczyć cię znacznie więcej.
Patrzyła na niego niepewna.
- Te rzeczy, o których mówisz, są trywialne – kontynuował – Mają niewiele wspólnego z prawdziwą mocą. Każdy wojownik może władać bronią. Moje nauki tyczą się czegoś o wiele istotniejszego, źródła mocy tej broni; ręki, która ją dzierży; ducha, który tę rękę prowadzi.
Patrzyła na niego, nie pojmując znaczenia jego słów. Nie wiedziała, co powiedzieć, co czuć.
- Myślałam, że... – zaczęła, po czym ucichła – Myślałam, że ... zaprowadzisz mnie do mojej matki. Że skoro jesteś moim wujkiem, zdradzisz mi, kim ona jest. I kim ja jestem.
Zamknął oczy i pokręcił głową, jego uśmiech powoli zaczął zanikać.
- Zbyt wiele pytań cię otacza – odpowiedział – Jesteś pełna wymagań, wobec siebie i wobec świata. Czasami wszechświat nie jest gotowy by dać nam odpowiedź. Twoja matka potrafiła to zrozumieć.
Na wspomnienie o matce Kyra otworzyła szerzej oczy.
- Więc znałeś ją? – dociekała.
Pokiwał głową.
- I to bardzo dobrze – odpowiedział – Oboje ją znaliśmy.
Kyra spojrzała na Kolvę, który przytaknął skinieniem głowy.
- I jaka ona była? – dopytywała z ciekawością.
Alva otworzył oczy i spojrzał na nią z błyskiem w oczach.
- Taka, jak ty.
Kyra poczuła przypływ podniecenia na tą myśl. Pragnęła dowiedzieć się więcej.
- Opowiedz mi więcej.
Zamknął oczy i pokręcił głową.
- Tylko uwalniając się od wszelkich pytań i oczekiwań, będziesz w stanie trenować. Uwolnij się od wszystkiego co masz i kim jesteś.
Kyra spojrzała na niego z wahaniem.
- Spodziewałam się znaleźć tu miejsce odpowiednio przygotowane do treningów – odpowiedziała – oraz wielkich wojowników, z którymi mogłabym trenować.
Potrząsnął głową.
- Wciąż ulegasz iluzji – odpowiedział – oferuję ci znacznie więcej. Oferuję ci to wszystko –powiedział i rozłożył szeroko ramiona.
Rozejrzała się wokół i zobaczyła nic prócz drzew.
- Co to jest? – nalegała.
- Nie widzisz drzew przed sobą – odpowiedział ze smutkiem.
Kyra straciła w końcu cierpliwość. Była pewna, że próbują ją oszukać, że jest w fazie testów, że to wszystko jest częścią jakiegoś sprawdzianu.
- Nie chcę cię urazić – powtórzyła – ale mam niewiele czasu. Nie mogę pozwolić, by mój ojciec gdzieś tam narażał życie, podczas gdy ja tkwię tu i marnuję czas.
Kyra odwróciła się, pospieszyła przez polanę i dosiadła Andora. Skierowała go w stronę lasu, przygotowana, by odjechać jak najdalej stąd.
Ale gdy już miała popędzić go do jazdy, spojrzała w las i wtem osłupiała z wrażenia. Zamiast drzew ujrzała lśniące w słońcu wzgórza. Widziała, złote i srebrne zamki, surrealistyczny krajobraz wodospadów, rzek i jezior. Widziała miejsce niepodobne do niczego, co kiedykolwiek widziała.
W oddali zobaczyła ogromną armię, całą czarną, tworzącą się na horyzoncie.
Wtedy krajobraz zmienił się i znów była w lesie.
Rozejrzała się wokół, serce waliło jej jak oszalałe, niepewna, co się właściwie stało. Alva podniósł rękę, a gdy to zrobił, Andor, ku jej zaskoczeniu, nagle usiadł.
Kyra przyglądała się Alvie w zachwycie, i wreszcie zaczęło docierać do niej, jak potężny był. Uświadomiła sobie w końcu, że spotkała swojego prawdziwego nauczyciela.
- Co to było? – spytała, niepewnie – Kim jesteś? – dodała szeptem.
Uśmiechnął się szeroko.
- Wkrótce, moja siostrzenico – odpowiedział – wkrótce się tego dowiesz.
Dierdre siedziała dumnie na swym koniu, prowadząc grupę wyzwolonych dziewczyn przez znajome ulice Ur, czując rodzaj dumy z powrotu do domu. Dobrze było znowu znaleźć się w znajomym otoczeniu, z powrotem w warowni jej ojca, tak jak dobrze było, co ważniejsze, być zdolną pomóc tym dziewczętom, ocalić ich z udręki, która była jej losem.
Jednak szarpały nią mieszane emocje, gdy jechała tłocznymi, znajomymi ulicami, których każdy zakamarek wypełniony był wspomnieniami z jej dzieciństwa, czuła także smutek. To przecież tutaj pojmali ją Pandezjanie; właśnie tutaj jej ojciec i jego ludzie nie zrobili nic, by ich powstrzymać, pozwolili, by zabrano ją niczym własność na jakimś targu bydła. Wszystko dlatego, że jakiś lord w odległym imperium orzekł, że kobiety Escalonu są własnością mężczyzn. I tu właśnie, w jej rodzinnym mieście, została zdradzona. Tu jej ojciec, jej największy bohater wśród ludzi, zawiódł ją całkowicie.
Dierdre jechała dalej w determinacji, oczekując, że czeka ją konfrontacja z ojcem. Chciała jej bardzo, lecz jednocześnie była nią przerażona. Z jednej strony kochała swoje miasto rodzinne, jego piękne kanały, brukowane ulice, wieże i kopuły, jego pradawne świątynie, powietrze pełne pokrzykiwań zamorskich kupców i widok flag odległych państw. Z drugiej strony chciała uciec od tego wszystkiego, zacząć gdzieś indziej od początku. Gdy przejeżdżała pod łukiem starożytnej świątyni, coś w niej aż krzyczało, by poprowadziła dziewczyny gdzie indziej, gdziekolwiek indziej w Escalonie.
Wiedziała jednak doskonale, że nie może uciekać od swoich strachów. Musiała stawić czoła swojej przeszłości, spojrzeć w oczy tym, którzy ją zdradzili, nauczyć ich, co znaczy sprzedać czyjeś życie. Oni wszyscy, jej ojciec w szczególności, musieli odpowiedzieć za swoje czyny. Przez całe życie Dierdre była chętna, by unikać konfrontacji, teraz jednak wiedziała, że ucieczka przed nią byłaby tchórzostwem. Jeśli nie stanęłaby z nimi oko w oko, nie sprawiła, że odpowiedzą za to, co uczynili, naraziłaby inne córki, inne dziewczyny na los taki, jaki był jej udziałem.
Gdy skręcała w zatłoczony rynek, ludzie zatrzymywali się i gapili ze zdziwieniem na sznur dziewcząt, jadących dumnie środkiem ulic. Ur było miastem, które widziało już wszystko, zważywszy, że przyjmowało egzotycznych gości ze wszystkich stron świata. Jednak ten widok zadziwiał ludzi. W końcu były osobliwą grupą, młode, piękne dziewczęta, wyczerpane długą podróżą, jechały dumnie ulicami niczym zbrojna drużyna. Dierdre czuła się odpowiedzialna za los każdej z nich, zdeterminowana, by znaleźć każdej dom – lub oferować miejsce u swego boku. Wybór należał do nich.
Jechała dumnie środkiem ulicy, chociaż była świadoma niebezpieczeństw tak demonstracyjnego zachowania; wiedziała, że Pandezjanie obecni są wszędzie, i że wieść o ich przybyciu szybko się rozniesie, zakładając oczywiście, że jeszcze się nie rozniosła. Przybędą, by szukać jej w warowni ojca. Nie miała jednak zamiaru kryć się w swoim własnym mieście. Sięgnęła w dół i zacisnęła dłoń na rękojeści miecza; jeśli przyjdą po nią, będzie gotowa.
Gdy jechała niespiesznie, jej myśli zwróciły się ku przyjaciółce, Kyrze, która samotnie wyruszyła w stronę Wieży Ur. Była ciekawa, czy jej się udało. Przysięgała sobie, że gdy tylko zapewni bezpieczeństwo dziewczynom, gdy zbierze broń i wsparcie, których potrzebowała, odnajdzie ją w jakiś sposób i dołączy do niej. Myślała już o Kyrze jak o siostrze, której nigdy nie miała. Połączyły ich krzywdy doznane z rąk Pandezjan.
Znów skręciła za róg i poczuła falę podniecenia na widok warowni swego ojca, pradawnego, kamiennego fortu o niskich, zakończonych blankami murach, na których stało wielu z żołnierzy ojca. Oczywiście nie byli uzbrojeni, jako że w mieście rezydowali Pandezjanie, a prawo zabraniało ludziom Escalonu dobywać broni. Przynajmniej dalej mogli zajmować fort, jej ojcu pozostawiono resztki sił, którymi dysponował niegdyś jako tutejszy dowódca. Wiedziała doskonale, że to tylko fasada. Pod pandezyjską okupacją trudno było myśleć o sobie jak o wolnych i dumnych wojownikach, którymi byli, swego czasu. Jednak wszystko to się zmieni – jeśli będzie na to miała jakikolwiek wpływ.
Dierdre zlustrowała znajome mury fortu, jego grube, prastare, dębowe drzwi okute żelazem, ujrzała ludzi jej ojca stojących na straży przed wejściem, ubranych w kolczugi wojowników Escalonu, i w końcu poczuła się jak w domu. Gdy podjechała na czele swoich dziewcząt, wszyscy zatrzymali się i spojrzeli na nią w szoku. Odpowiedziała zimnym i twardym spojrzeniem, zdając sobie sprawę z tego, że nie jest już młodą, niewinną dzierlatką, która stąd wyjeżdżała. Teraz była kobietą – kobietą, która widziała zbyt wiele, która przeszła już niejedno. Już nie była tak skora, by kłaniać się mężczyznom w pas.
- Dierdre? – jeden z żołnierzy wykrzyknął w zaskoczeniu, podbiegając – Dlaczego wracasz? Czy twój ojciec nie wydał cię za mąż?
- Wydać za mąż – wyrzuciła z siebie z obrzydzeniem, gniew pobrzmiewał w jej głosie – Bardzo zgrabne określenie.
Żołnierz w zdumieniu przyjrzał się dziewczynom, które z nią podróżowały.
- I co to za dziewczęta? – spytał.
Dierdre zsiadła z konia i skinęła na nie, by także zeszły. Wokół nich zbierało się coraz więcej zaskoczonych ludzi jej ojca.
- To wyzwolone kobiety Escalonu – odparła Dierdre – I są pod moją opieką.
- Opieką? – spytał strażnik, kącik jego ust uniósł się w uśmiechu.
Twarz Dierdre pociemniała.
- Przybyłam, by zobaczyć się z mym ojcem. Otwórzcie wrota – rozkazała.
Mężczyźni popatrzyli na siebie w zadziwieniu, tym bardziej, jak sądziła, że nigdy wcześniej nie słyszeli jej przemawiającej tak stanowczym tonem.
- Czy spodziewa się ciebie?
Dierdre odpowiedziała spojrzeniem twardym jak stal.
- Nie proszę, by otworzyć wrota – odparła – tylko rozkazuję.
Mężczyźni zawahali się, wciąż popatrując po sobie, wreszcie jeden z nich kiwnął głową, a reszta rozstąpiła się na boki, by otworzyć drzwi. Rozwarły się powoli, z głośnym skrzypnięciem.
- Cóż, niech twój ojciec sobie z tobą radzi – powiedział jeden ze strażników, przepuszczając ją dalej.
Dierdre niewiele obeszła ta dezaprobata. Kroczyła dumnie, prowadząc dziewczęta przez bramę.
Stary, stęchły zapach tego miejsca uderzył ją, gdy weszła do środka, zapach, który pamiętała tak dobrze, zapach prawdziwego fortu. Wewnątrz było ciemno, tak jak pamiętała, jedyne światło pochodziło z kilku wąskich okien, które wpuszczały do środka cienkie promienie światła.
Szły w głąb kamiennych korytarzy o nagich ścianach. Gdy raz po raz patrzyła na nie, zauważała puste placki, ślady w miejscach, gdzie wisiały trofea jej ojca, jego najlepszy oręż, tarcze, zbroje czy chorągwie klanów, które pokonał w walce. Nawet one zniknęły już stąd, przebrzmiałe wspomnienia przeszłości, kolejna potwarz ze strony Pandezji.
Dierdre szła dalej długim korytarzem, aż nie ujrzała znajomych, sklepionych łukiem drzwi i stojącego przed nimi strażnika – choć gdy ten zobaczył determinację na jej twarzy, nie wahał się ani chwili – od razu usunął się na bok i otworzył przed nią wejście. Natychmiast ze środka uderzyły ją rumor i hałas.
Spięła się cała, wchodząc do środka na czele grupy dziewcząt.
Dziesiątki podwładnych jej ojca krążyło po komnacie, w której jedynym meblem był długi, prosty, drewniany stół na samym środku. Po obu stronach płonęły paleniska, przed którymi wylegiwały się psy, szarpiąc się o rzucane im resztki. Mężczyźni pili, jedli, zdawali się dyskutować o wojnie. Tym właśnie byli, wojownikami bez wojny, bez prawdziwego celu, niepotrzebni, rozbrojeni, odarci z wszystkiego, co kiedyś czyniło ich wielkimi.
U głów zasiadał jej ojciec, przed wielkim, prostokątnym blatem, służącym za miejsce biesiad, spotkań czy zebrań w poważnych sprawach, często tyczących się wojny. Spraw, które już od lat nie były tu podnoszone.
Gdy Dierdre i jej towarzyszki weszły do środka, mężczyźni szybko zwrócili na nie uwagę. W komnacie zapadła cisza. Nigdy nie sądziła, ze kiedykolwiek będzie dane jej zobaczyć tak zdumione wyrazy na ich twarzach, gdy jeden po drugim zwracali się w jej stronę. Wyglądali tak, jakby zobaczyli ducha.
Dierdre wmaszerowała na środek i podeszła do stołu, do swego ojca. Ten zaś zaprzestał rozmowy z wojownikiem obok i spojrzał na nią, z zaskoczenia opadła mu szczęka. Wstał, prostując się przed nią.
- Dierdre – powiedział słabo, w jego głosie pobrzmiewał szok – Co ty tu robisz?
Zauważyła, że w jego oczach błysnęła troska, dobrze było widzieć, że chociaż zdawał się obchodzić jej losem. Zahartowało ją cierpienie, już nie była tą samą osobą, co kiedyś. Jej ojciec od razu to zrozumiał, nawet jeśli do jego ludzi jeszcze to nie doszło. Jego twarz zalała troska i poczucie winy, gdy zerwał się z miejsca i pospieszył ku niej, by ją objąć.
Jednak gdy rozpostarł ramiona, ona wyciągnęła tylko rękę, zatrzymując go w pół kroku.
Spojrzał na nią pytająco, na twarzy odmalował mu się ból.
- Nie zasługujesz na uścisk córki – powiedziała zimno, głębokim, władczym głosem, który nawet ją zaskoczył – którą wcześniej oddałeś obcym.
Jego twarz pociemniała ze wstydu, jednocześnie jednak, jak czasem bywało, spięła się uparcie.
- Nie miałem wyjścia – odparował w obronie – Zmusiło mnie prawo.
- Czyje prawo? – spytała.
Zmarszczył brew, ewidentnie niezbyt zadowolony faktem, że podważa jego decyzje. Nie był przyzwyczajony, by mu się przeciwstawiała.
- Prawem nadanym nam wszystkim, całemu Escalonowi – odpowiedział.
- Prawem, które pozwoliłeś na siebie nałożyć – sprzeciwiła się, nie mając zamiaru się wycofać.
Jego twarz zaogniła się z gniewu i wstydu.
- Dierdre, córko moja – powiedział łamiącym się głosem – Czemu powróciłaś? Pozwolono ci odejść? Jak pokonałaś całą drogę przez Escalon, sama? Co się z tobą stało? Nie poznaję głosu dziewczyny, która do nie mówi.
Spojrzała mu w oczy, czując po części żal, po części gniew, wspominając jak bardzo kiedyś kochała tego człowieka, i jak bardzo bolała ją jego zdrada.
- To prawda, ojcze. Nie znasz mnie takiej. Nie jestem już dziewczynką, którą wyprawiałeś z domu. Od tej właśnie chwili, gdy oddałeś mnie niczym przedmiot, niczym czyjąś własność. Nie po wszystkim tym, co wycierpiałam. Teraz jestem kobietą. Powiedz, ojcze, czy swoich synów oddałbyś równie łatwo jak mnie? Czy walczyłbyś na śmierć i życie, jeśli chcieliby ci ich odebrać?
Wpatrywał się w nią, ona zaś w niego. Gdy tak stali, twarzą w twarz, po raz pierwszy poczuła, że stoi twardo na własnych nogach, że już nie musi siedzieć cicho, godzić się na wszystko, jak zawsze. Po raz pierwszy poczuła, że jest równie silna, równie zaciekła jak jej ojciec. Już nie czuła potrzeby odwracania wzroku od jego szarobrązowych oczu, oczu, które po nim odziedziczyła.
Aż w końcu, powoli, stała się rzecz niesłychana. Po raz pierwszy, odkąd go znała, wyraz twarzy jej ojca zmienił się w pełen winy i żalu, jego oczy zaś zaszły łzami.
- Przepraszam cię – powiedział łamiącym się głosem – Za wszystko zło, które cię spotkało. Nigdy nie chciałem, by stała ci się krzywda.
Jej także zbierało się na płacz, nie mogła jednak się poddać; zamiast tego zwróciła się do reszty wojowników w komnacie.
- Czy wiecie jak bito mnie każdego dnia? Jak mnie torturowano? Że zamknięto mnie w celi? Że jeden lord przekazywał mnie drugiemu? Pozostawiono mnie na moją zgubę. Co dzień modliłam się o śmierć. Gdyby nie droga przyjaciółka, dawno już bym nie żyła. Ona mnie uratowała. Ta dziewczyna, ta kobieta, która miała więcej siły i odwagi niż wy wszyscy, mężczyźni. Nikt inni nie przyszedł mi na pomoc – żaden z was. Budziłam się co dzień, będąc pewną, że ktoś wreszcie przybędzie – byłam pewna, że znajdzie się ktoś, kto zaryzykuje życie, by wyratować pannę od tortur.
Westchnęła.
- A jednak żaden z was nie przybył mi na ratunek. Wy, dzielni wojownicy, którzy pysznicie się tak swą rycerskością.
Spoglądała we wszystkie twarze, jedna po drugiej, każdy uciekał wzrokiem w bok lub wbijał go w podłogę, wszyscy złamani wstydem, nie mający słów na swoją obronę.
Jej ojciec postąpił do przodu, z twarzą ściągniętą z bólu.
- Kto cię skrzywdził? – zażądał – Nie wydałem cię na tortury; wydałem cię za mąż, byś poślubiła szlachetnie urodzonego pandezyjskiego lorda.
Dierdre rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
- Poślubiła? – syknęła – Tak się na to mówi? To strasznie paradne słowo na usprawiedliwienie własnego tchórzostwa.
Jego twarz poczerwieniała ze wstydu, nie był w stanie nic odpowiedzieć, patrzył tylko po innych zgromadzonych w komnacie, jak zwieszali nisko głowy, żaden nie miał słów.
- To, co zrobiła Pandezja nie dotknęło tylko mnie – wykrzyknęła silnym głosem – lecz także was wszystkich. Powinniście być tego świadomi. Powinniście być świadomi tego, że gdy oddajecie swoje córki, nie wydajecie ich za mąż, lecz na tortury. I są torturowane, nawet w tej chwili, wszędzie w Escalonie, w imię ich przewspaniałego prawa. A wy zasiadacie tutaj i pozwalacie, by to działo się nadal. Przyznajcie się: kiedy przestaliście być prawdziwymi mężczyznami? Kiedy przestaliście bronić tego, co słuszne?
Znów rozejrzała się po ich twarzach, zobaczyła, że zaczynają marszczyć się w oburzeniu.
- Wy wszyscy, wielcy wojownicy, mężowie, których szanowałam więcej, niż cokolwiek w świecie, staliście się słabymi, tchórzliwymi chłopcami. Przyznajcie się, kiedy zapomnieliście swoich przysiąg? W dniu, w którym złożyliście broń? Jak sądzicie, ile czasu minie, zanim Pandezja przyjdzie już nie po wasze kobiety, lecz także po was? Czy wtedy was to poruszy? Gdy położą wam miecz na gardle?
Jej przemowa sprawiła, że żaden z obecnych nie był w stanie wydusić słowa odpowiedzi. W komnacie zgęstniało aż od ciężkiej ciszy, prawie że mogła zobaczyć, jak gotuje im się w głowach.
- Brzydzę się wami – powiedziała, oburzenie rozpalało jej żyły – To nie Pandezja, to wy nosicie największą winę – bo wy pozwoliliście, by to się stało. Nie zasługujecie, by nazywać się wojownikami. Ani mężczyznami.
Zamilkła wreszcie, i stanęła w przed swoim ojcem, czekając na odpowiedź. Lecz po raz pierwszy w życiu wydawał się zupełnie wryty w ziemię.
Gdy wreszcie odezwał się, przemówił słowami człowieka złamanego, człowieka, który wyglądał o wiele starzej, niż kiedy wparowała do pokoju, człowieka, w którym nie było wiele, oprócz żalu za winy.
- Masz rację – powiedział zgnębionym, złamanym głosem. Była zupełnie zaskoczona; jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło się, by przyznał się do błędu – Nie zasługujemy, by nazywać się wojownikami. Dopiero dziś dotarło to do mnie.
Wyciągnął rękę i położył ją na jej ramieniu, tym razem nie oponowała.
- Wybacz mi – powiedział, jego oczy napłynęły łzami – Nie miałem pojęcia, że byłem w takim błędzie. To najstraszliwsza hańba mego życia, spędzę resztę danego mi czasu, by ci to wynagrodzić, jeśli tylko mi pozwolisz.
Dierdre poczuła, że jej oczy także wilgotnieją na te słowa, że trzymane na wodzy emocje szarpią się w niej, wspomnienia o tym jak bardzo go kochała, jak mu ufała. Jednak zwalczyła słabość, nie chciała okazywać im niczego, wciąż niepewna, czy będzie w stanie wybaczyć.
Jej ojciec zwrócił się do swych ludzi.
- Dnia dzisiejszego – odezwał się mocnym głosem – córka moja przypomniała nam to, o czym zapomnieliśmy. Przypomniała nam, co znaczy być wojownikiem. Że niegdyś takimi właśnie byliśmy. I czym się staliśmy. Ona właśnie jest najodważniejszą i najlepszą wśród nas.
Mężczyźni mruknęli na zgodę, stukając kielichami o stół.
Jej ojciec wyprostował się, znów rozpierała go duma, a w jego oczy powrócił błysk, którego nie widziała od lat.
- Dziś jest dzień – wykrzyknął – w którym znów chwycimy za broń, nawet kosztem swego życia, jak uczyniły to nasze dzielne kobiety!
Mężczyźni krzyknęli na wiwat, ich twarze rozjaśniły się.
- Nauczymy się od nowa, co znaczy być wojownikami. Nieprzyjaciel stoi u bram. Możemy zginąć w tej walce – jednak zginiemy, na powrót, jako mężczyźni!
Reszta wzniosła radosny okrzyk i zerwała się na nogi.
- Podaj mi ten zwój – ojciec kiwnął na giermka.
Chłopak popędził przez komnatę i zdjął ze ściany długi zwój z pandezyjskim pismem. Ojciec uniósł go w górę, by wszyscy dobrze widzieli.
- Pandezjanie ogłosili, że ich prawa muszą wisieć wszędzie tam, gdzie sprawowana jest władza. Usunięcie ich karane jest śmiercią – przypomniał.
Po czym chwycił zwój w obie dłonie i powolnym ruchem przedarł go na pół, dźwięk zawibrował w powietrzu.
Mężczyźni gruchnęli radością, a Dierdre poczuła, jak topnieje lód w jej sercu, gdy ojciec rzucił podarte szczątki na podłogę.
- Ruszymy do walki z Pandezją – powiedział, zwracając się do Dierdre – a ty wskażesz nam drogę.
Po czym wyciągnął ku niej ręce, tym razem jednak padła mu w ramiona, wśród szalejących wokół wiwatów.
Jest szansa, pomyślała, że życie zacznie się na nowo.
Aidan trzymał się kurczowo, gdy wagon trząsł się na wyboistych drogach. Biały wreszcie zasnął z głową na jego kolanach, po drugiej stronie wozu rozsiadł się Papug. Aidan rozglądał się tylko w zadziwieniu. Sznur wozów, niosących żonglerów, akrobatów, aktorów, muzyków i wszelkiej maści artystów, był pełen życia, wszyscy opowiadali dowcipy, śmiali się, grali na instrumentach, śpiewali piosenki i szarpali między sobą – kilku nawet starało się tańczyć. Nigdy jeszcze w życiu nie widział grupy tak beztroskich ludzi, tak niepodobnych ponurym wojownikom, z którymi dorastał w forcie swego ojca. Tam, skąd pochodził, mężczyźni siedzieli cicho, aż nie przyszło im do głowy coś, co musieli powiedzieć. Nie miał, tak naprawdę, pojęcia co sądzić o tych ludziach.
Oglądał to wszystko w zadziwieniu, jak gdyby właśnie uchylono mu kurtynę, za którą skrywała się radośniejsza strona życia, o której nikt nigdy nie wspomniał mu nawet słowem. Nie miał pojęcia, że życie mogło być tak beztroskie, że komukolwiek wolno było być tak beztroskim, że nie było czymś strasznym radować się tak i wygłupiać. To było coś, czego jego ojciec, człowiek poważny, nielubiący tracić czasu na głupstwa, na pewno by nie pochwalał. On sam miał kłopot, by się przyzwyczaić.
Jechali już w tej głuszy od kilku dni, drogą, która wiła się i kręciła przez głęboki, ciemny las, a nadal nie było widać ich celu. W drodze Aidan miał szansę przyjrzeć się nieznanej okolicy, jak śnieg powoli ustępuje trawie, poskręcane, czarne drzewa ustępują strzeliście prostym drzewom o lśniącej zieleni. Tak daleko na południe Escalonu także powietrze było inne, bardziej gęste, ciężkie od wilgoci; nawet niebo wydawało się mieć inny odcień. Im dalej jechali, tym silniejsze były emocje Aidana, podniecenie pomieszane z obawą. Nie mógł doczekać się spotkania z ojcem, jednak był świadomy faktu, że nigdy wcześniej nie był tak daleko od Volis. Co jeśli, nawet po tak długiej podróży, nie zastanie ojca na miejscu?
W którymś momencie poczuł, że Biały wierci mu się na kolanach. Papug podsunął się i Aidan patrzył tylko jak ten sprawdza bandaż na łapie psa. Biały nawet nie zaskomlał, gdy mężczyzna z powrotem zawijał opatrunek. Gdy skończył, z wdzięcznością polizał go po ręku.
Aidan sięgnął dalej i podał psu trochę wody w misce i drobny smakołyk – kawałek suszonego mięsa, które dostał od Papuga. Biały chapnął go łapczywie, po czym polizał Aidana po twarzy. Widać było, że zwierzęciu wraca dobry humor. Wiedział, że ta przyjaźń przetrwa wszystko.
Doszła go kolejna eksplozja śmiechu i krzyk z sąsiedniego wozu. Któraś z grup właśnie skończyła swoją pieśń, przemywali właśnie gardła winem z bukłaków. Chłopak zmarszczył brew, nic nie rozumiejąc.
- Czemu jesteście tak weseli? – spytał.
Papug odpowiedział mu skonfundowanym spojrzeniem.
- Dlaczego mielibyśmy się smucić? – odparował.
- Życie to poważna sprawa – powiedział Aidan, wtórując mądrości, którą ojciec wtłaczał mu do głowy wielokrotnie.
- Czyżby? – odparł Papug, w kąciku ust powoli wykwitał mu uśmiech – Mi nie wydaje się tak poważne.
- To dlatego, że nie jesteś wojownikiem – powiedział Aidan.
- Czy być wojownikiem to jedyna rzecz, którą warto robić w życiu? – spytał Papug.
- Oczywiście – odparował chłopak – Bo cóż innego?
- Co innego? – mężczyzna powtórzył pytanie ze zdziwieniem – Jest jeszcze wiele rzeczy poza zabijaniem ludzi.
Aidan zmarszczył brew.
- Zabijanie to nie wszystko, czym my, wojownicy, się zajmujemy.
- My? – Papug uśmiechnął się – Więc jesteś wojownikiem?
Aidan wypiął dumnie pierś i odezwał się najbardziej dorosłym głosem, jakim zdołał.
- Ależ oczywiście.
Papug wybuchnął śmiechem, na co Aidan poczerwieniał.
- Nie wątpię, że kiedyś nim będziesz, młody Aidanie.
- Wojownicy nie tylko zabijają ludzi – upierał się chłopak – Chronimy innych. Bronimy. Wiedziemy życie honoru i chwały.
Papug uniósł swój bukłak i wziął dużego łyka.
- Ja zaś żyję dla picia, kobiet i zabawy! Na zdrowie!
Aidan wbił w niego oczy, sfrustrowany tym, że nie jest w stanie go przekonać.
- Jak możesz być tak radosny? – spytał – Przecież w powietrzu wisi wojna.
Papug wzruszył ramionami.
- Zawsze gdzieś wisi wojna. Ta wojna, czy tamta. Wojna, którą wywołujecie wy, wojownicy. To nie moja wojna.
Aidan skrzywił się.
- Brak ci honoru – powiedział – I dumy.
Papug roześmiał się głośno.
- I doskonale sobie bez nich radzę! – odparł.
Kilku muzykantów podjechało do nich, śmiejąc się i śpiewając. Aidan zachodził w głowę jak sprawić, by towarzysz podróży go zrozumiał.
- Honor, to wszystko co mamy – powiedział wreszcie, przypominając sobie powiedzenie pradawnych wojowników, które kiedyś przeczytał.
Papug tylko potrząsnął głową.
- Mi potrzeba znacznie więcej – odparł – Honor nic mi nigdy nie dał. Poza tym, wiele jest rzeczy ważnych, poza honorem.
- Na przykład? – spytał Aidan.
Papug oparł się wygodnie i spojrzał w niebo, wydając się zamyślony.
- No cóż – zaczął – dobrze jest wywołać uśmiech na czyjejś twarzy. Dobrze jest zabawić kogoś, opowiedzieć jakąś historię, odegnać od ludzi ich smutki, kłopoty i strach, nawet jeśli tylko na jeden wieczór. Przenieść kogoś do innego świata znaczy więcej, niż wszystkie wasze miecze razem wzięte.
Papug wziął kolejny łyk.
- Dobrze jest być skromnym, a nie tak napuszonym dumą jak większość twoich wojowników - dodał - Dobro znajdziesz nawet we własnym uśmiechu. Twój problem – zakończył – polega na tym, że przebywałeś zbyt długo wśród wojowników, dorastając w tamtym forcie. Masz tylko jedno przed oczyma.
Aidan nigdy nie myślał o tym w ten sposób. Dla niego liczyło się jedno, nie chciał niczego więcej od życia, jak przebywać z wojownikami jego ojca, słuchać opowieści o bitwach i chwale powtarzanych raz po raz przy ognisku. Tyle właśnie znaczył dla niego honor. Nigdy wcześniej nie usłyszał nic podobnego, więc dziwił się strasznie temu mężczyźnie, jego słowom, jego ubraniu w pstrokatych kolorach, tak jak dziwił się jego przyjaciołom, tym wszystkim ludziom pozbawionym rozsądku, zajmującym się trywialnymi rzeczami.
Zaczął zastanawiać się nad jego słowami, pomyślał, że być może jest jakaś inna strona życia, inny sposób bycia człowiekiem, inny sposób życia. Musiał przyznać, mimo wszystko, że było w tym coś z prawdy: on sam nigdy nie czuł wspanialszego uczucia, jak zasłuchać się w dobrą opowieść, zagubić się w marzeniach o dawnym świecie i bitwach. To one były jego inspiracją, one go napędzały. Cóż, jeśli ten człowiek potrafił opowiadać takie historie, być może było w nim coś dobrego.
- Czy tym właśnie się zajmujesz? – spytał ciekawie, taksując mężczyznę spojrzeniem – Opowiadasz historie? Jesteś więc bardem, tak?
- To nie zwykłe opowiadanie historyjek – odparł Papug – Ja tworzę światy. Rozpalam wyobraźnię. Rozpalam serca. Zabieram ludzi w podróż po krainie fantazji, krainie, do której samemu trudno im trafić. To, czym się param, jest nie mniej ważne, niż to co robi twój ojciec.
- Nie mniej ważne? – Aidan spojrzał na niego sceptycznie – Jak możesz mówić takie rzeczy?
- Gdyby nie ja – powiedział Papug – kto opowiadałby legendy? Po tym, jak wojownicy wygrają swoje bitwy, kto opowie o nich ludowi? A jeśli nikt o nich nie opowie, pamięć po nich nie przetrwa. Wszystko, co osiągnie twój ojciec i jego wojska nie pozostanie nawet wspomnieniem.
Aidan zadumał się nad tymi słowami, Papug zaś wziął kolejny łyk z bukłaka i westchnął.
- Poza tym – ciągnął dalej – wojny twego ojca są w większości zupełnie przyziemne. Na każdą heroiczną bitwę, godną opisania, przypada rok trywialnych starań. Jednak moje opowieści nie bywają przyziemne. Moje opowieści wyciskają samo życie z morza nieciekawych zmagań, które są udziałem twojego ojca. Moje opowieści to nie sucha historia, to nie hasła z encyklopedii; opowiadam o tym, co najważniejsze, o tym, co warto pamiętać.
Aidan zmarszczył brew.
- Mój ojciec broni królestw – powiedział – Ma wielu ludzi pod swoją obroną. Ty opowiadasz bajki.
- Ja też bronię swoich królestw – odparł Papug – Ja także mam wielu ludzi pod obroną. To inne królestw, królestwa ducha, i inny rodzaj obrony, obrona serc i dusz ludzkich – są jednak równie wartościowe. Królestwa duszy, mimo wszystko, mają pierwszeństwo. Pozwalają ludziom marzyć, pobudzają wyobraźnię, służą układaniu planów, by w końcu prowadzić do zmiany królestw tego świata. Są źródłem inspiracji, źródłem mądrych lekcji, rozsądnych strategii – wszystko to bierze początek w moich opowieściach. Czym byłoby życie bez opowieści, bez historii, bez legend, które sobie opowiadamy? Zastanów się, młody Aidanie: gdzie kończy się świat marzeń, a gdzie zaczyna prawdziwe życie? Czy jesteś w stanie tak naprawdę rozłączyć te dwie rzeczy?
Aidan znów zmarszczył brew.
- Nic nie rozumiem – powiedział.
Papug odchylił się wygodnie, wziął długi łyk z bukłaka i przyjrzał się chłopakowi.
- Jesteś mądrym chłopcem – odparł – Doskonale rozumiesz. Mogę rozmawiać z tobą jak z dorosłym, bo wiem, że mnie wysłuchasz. Musisz tylko to przemyśleć. Musisz tylko porzucić swoje przesądy. Wiesz doskonale, że masz ich sporo.
Aidan wyjrzał z wozu, gdy turlali się i podskakiwali na wyboistej drodze, zapatrzył się w zmieniający się wciąż krajobraz, oglądał podnoszącą się mgłę, która za chwilę się rozwiała. I zastanawiał się. Czy było cokolwiek z prawdy w tym, co ten człowiek powiedział? Czy poza ścieżką wojownika były w życiu inne godne ścieżki?
Obaj zamilkli, zapadła długa, przyjemna cisza, przerywana wyłącznie przez dźwięk wozów bujających się po nierównej, wiejskiej drodze i pojedyncze śmiechy czy muzykę graną przez ich towarzyszy.
- A gdy umieramy – powiedział Papug wreszcie, przerywając ciszę, która wydawała się nie mieć końca. Jego głos zachrypł od wina, twarz przysłaniała mu mgła – nie zostaje po nas nic na tym świecie. Ani nasze rodzeństwo, ani rodzice, ani dziewki, z którymi spaliśmy, nawet nie trunek, którym napełniamy brzuchy. Wszystko co zostaje to pamięć. A pamięć często nas zawodzi. Zamienia się w pół-prawdy, zamazane fakty, po części rzeczywiste, po części zaś takie, jakie chcemy, by były. Nasze wspomnienia z czasem przemieniają się, czy chcesz tego czy nie, w opowieści. I to opowieści są najważniejsze. Dobra opowieść zawsze pokona wspomnienia. Gdy wspomnisz swoje życie, gdy spróbujesz uchwycić cokolwiek z tego, co było, to nie zblakłe wspomnienia przyjdą ci na pomoc, tylko historie, opowieści, które stały się tak prawdziwe, że stały się częścią ciebie. I to je trzeba powtarzać.
Papug pochylił się do przodu, pełen pasji, z nagłym błyskiem w oku.
- Widzisz, młody Aidanie, nasze życie jest często zbyt przyziemne. Albo zbyt skomplikowane. Albo niesprawiedliwe. Albo tajemnicze. Albo poplątane. Życie jest pełne trudnych spraw, czasem bez rozwiązania. Czasem nawet potrafi przerwać swój bieg w samym środku. Lecz nasze historie, nasze opowieści – one zachowują się inaczej. Mogą być tym wszystkim, czego brakowało w życiu. Mogą być doskonałe. To one są naszym pocieszeniem.
Wziął głęboki oddech.
- A nawet więcej – ciągnął dalej – nie tylko naszym pocieszeniem. Jeśli żyjemy nimi wystarczająco długo, stajemy się tymi fantazjami. Czy mnie rozumiesz? Legendy, które czytamy, historie, które wybieramy – zapadają w nas naprawdę głęboko. Stają się częścią tego, kim jesteśmy. Tego, kim się staniemy. Są równie mocno częścią nas, jak nasze prawdziwe wspomnienia – nawet bardziej, jako że wspomnienia są nam narzucone, a fantazje sobie wybieramy. Kiedy więc słyszysz wspaniałą opowieść, taką, jakie ja opowiadam, twoje życie może się zmienić. Na zawsze.
Papug w końcu odchylił się z powrotem i usiadł wygodnie z westchnięciem, po czym znów napił się z bukłaka.
- Tak więc widzisz, chłopcze – zakończył – To nie jest zwykłe opowiadanie bajek. Ja zmieniam ludzkie życia. Przynajmniej w takim stopniu, jeśli nie większym, jak twój ojciec. Bo miecze twego ojca kiedyś zardzewieją; a moje opowieści żyć będą jeszcze długo, długo później.
Papug złożył dłonie na piersi, zamknął oczy, i chwilę później, ku zaskoczeniu Aidana, już smacznie chrapał.
Ten mężczyzna zupełnie zadziwiał Aidana, był tak inny od wszystkich ludzi, których dotąd spotkał. Był ciekaw skąd pochodzi. Gdy rozglądał się wokół, musiał przyznać, że jest pod wrażeniem tych ludzi, tak szczęśliwych, tak beztroskich. W forcie swego ojca nie widział nigdy takiej radości. Czy mieszkańcom Volis brakowało czegoś, co ci tutaj mieli?
Wóz jechał dalej, długie godziny, podskakując na wybojach. Aidan trzymał Białego na kolanach, starając się ochronić go od wstrząsów, jego rany nadal były świeże. Wyglądał na zewnątrz, podziwiał mijaną okolicę, drzewa zmieniające kolor liści z zielonych w szkarłatne, w żółte, i znowu zielone. Zastanawiał się, czy ten las kiedykolwiek się skończy, aż nagle otwarła się przed nimi wielka równina.
Aidan siadł wyprostowany, czując przypływ podniecenia na widok tej zmiany. Niebo otworzyło się nad nimi, gdy wyjechali z lasu, zza drzew zaświeciło piękne słońce. Czuł, że byli już blisko. Droga pod kołami była bardziej równa, ich konie ruszyły szybciej, a gdy stanął wyprostowany, by widzieć wszystko lepiej, zaskoczyło go to, co zobaczył.
Bo tam, na horyzoncie, wyłaniał się z mgły kształt Andros, stolicy. Aż zaparło mu dech w piersiach. To najwspanialsze miejsce, które kiedykolwiek widział, rozciągało się szeroko na horyzoncie, jakby chcąc wypełnić cały świat. Wpatrywał się intensywnie, lecz nie potrafił dojrzeć, gdzie się kończyło. Widział olbrzymią świątynię, z wieżami ginącymi w chmurach, zaś pośrodku otwarte wrota, olbrzymią bramę miasta, przez którą spieszył tłum ludzi, w obie strony. Przyjrzał się murom, oczekując widoku żółto-niebieskich chorągwi Pandezji, widoku pandezyjskich żołnierzy stojących na straży – jednak w radosnym zaskoczeniu stwierdził, że nie widzi nic z tych rzeczy. Serce aż skoczyło mu ze szczęścia, gdy zorientował się, że nad miastem dumnie powiewają proporce Escalonu. Aż zamrugał, myśląc sobie, czy to nie sen.
To nie był sen. Stolica, zorientował się w dreszczu podniecenia, znów należała do jego ludu. A to znaczyć mogło tylko jedno: jego ojciec już ją zdobył. Zwyciężył.
To zaś oznaczało, Aidan pomyślał rozentuzjazmowany, że jego ojciec wciąż mógł tam być.
- Patrz! – wykrzyknął radośnie, szturchając Papuga, gdy zrywał się na nogi, by popatrzeć jak zbliżają się do stolicy. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś mógłby przespać taką chwilę. Konie pobiegły jeszcze szybciej, a Papug w końcu otworzył oczy przestraszony. Rozejrzał się wokół, po czym usiadł wyprostowany i spojrzał w stronę miasta – lecz już po chwili znów oparł się wygodnie i ku zaskoczeniu Aidana, złożył dłonie na piersi i znów zamknął oczy.
- Widziałem je milion razy – powiedział ziewając.
Aidan odwrócił się od Papuga i na powrót spojrzał w stronę stolicy. Nie wierzył własnym oczom, jego serce szalało z podniecenia. Jak komukolwiek mogło być tak wszystko jedno, być tak niewzruszony w obliczu najwspanialszego widoku w Escalonie. Kilka osób jadących na wozach zadęło w rogi, Aidan aż podskoczył, gdy jeden z muzykantów siedzących obok niego zadął w swój instrument.
- Co oni wyprawiają? – spytał Papuga.
- Ogłaszają nasze przybycie – mężczyzna odpowiedział szorstko, wciąż miał zamknięte oczy.
Rogi zadudniły serią krótkich dźwięków, w osobliwym rytmie, którego Aidan nigdy wcześniej nie słyszał.
- Ale po co? – spytał.
- By napędzić klientów – odpowiedział Papug – By wiedzieli, że nadjeżdżamy. To w końcu stolica, a my nie jesteśmy jedyną rozrywką w mieście – będziemy mieli sporą konkurencję.
Rogi grzmiały raz po raz, konie zaś nabierały pędu, więc niedługo potem dotarli do wielkiego, drewnianego mostu zwodzonego. Konie zadudniły kopytami, gdy przejeżdżali przez niego, zaś Aidan poczuł dreszcz podniecenia, gdy wmieszali się w tłum. Wyjrzał z wozu i rozpoznał kilku z żołnierzy jego ojca, strzegących bramy na baczność. Na ich widok z gardła wyrwał mu się radosny śmiech, zachwycony tym, że jego ojciec naprawdę zwyciężył, naprawdę tu był. Wjazd do miasta przywołał mgliste wspomnienia czasu, gdy był jeszcze mały i mieszkali tu z ojcem, gdy słaby Król zasiadał jeszcze na tronie. To było tak dawno, jakby w poprzednim życiu.
Jednocześnie czuł się tak przytłoczony, widząc rozmiar i rozmach tego miasta, doszło do niego, że znaleźć ojca za tymi murami nie będzie tak prosto. Stolica wydawała się równie ogromna, jak reszta krainy.
Na ulicach podniosły się odgłosy wiwatów i śmiechu, gdy tłumy zbierały się wokół ich wozów. Aidan znów kopnął Papuga, który wciąż spał.
- Nic nie rozumiesz! – wykrzyknął chłopak – Stolica jest wolna! Jest nasza!
Papug otworzył oczy szeroko, tym razem skoczył na nogi, wyglądał na zaskoczonego. Zobaczył proporce Escalonu, uradowane tłumy, i po raz pierwszy, odkąd Aidan go poznał, wyglądał na prawdziwie oszołomionego.
- Tego się nie spodziewałem – powiedział do siebie, rozglądając się w zdumieniu.
- Jesteśmy wolni! – wykrzyknął uradowany Aidan.
Papug wzruszył ramionami.
- Wolni czy nie, jeden pies – opowiedział – Ważne, że tłum jest w nastroju. Wypchamy trochę sakiewki.
- Tylko o to się troszczysz? – szczeknął na niego Aidan – Pandezja została pokonana, przez mego ojca! Tym powinieneś się cieszyć.
Papug wzruszył ramionami.
- Cieszy mnie brzęk monet – odpowiedział – I za nie jestem twemu ojcu bardzo wdzięczny. Może nawet ułożę o nim opowieść.
Papug zobaczył radosne tłumy pchające się do wozu ze srebrnymi monetami w rękach, na sam ten widok wyszczerzył szeroko zęby.
- Widzisz, młody Aidanie? – powiedział – Wojownicy nie cieszą się połową naszego uznania.
Ten jednak płonął cały, tak bardzo chciał odnaleźć ojca, nie chciał tracić ani minuty więcej. Wyskoczył przez burtę wozu, Biały skoczył za nim, wylądował twardo na pylistej ziemi i pobiegł przez miejską bramę.
- Aidan! – krzyknął za nim Papug.
Lecz Aidan ani myślał się odwracać. Już przepychał się przez tłumy, w kierunku stolicy, gubiąc się w ludzkiej masie, zdecydowany jak najszybciej znów odnaleźć ojca.
Merk siedział na kamiennej podłodze Wieży Ur przed ryczącym kominkiem i razem z kilkunastoma innymi zebranymi tam wojownikami wpatrywał się w ogień, rozmyślając o swoim życiu. To był długi dzień na służbie, obserwowaniu. Merk żuł paski suszonego mięsa, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo był głodny po podróży i szczęśliwy, mogąc wreszcie rozprostować nogi po całym dniu siedzenia w oknie i obserwowania okolicy.
Rozejrzał się po twarzach ludzi, którzy, jak sądził, tak jak i on nie mieli żadnego innego miejsca na ziemi, do którego mogliby pójść. Byli, podobnie jak on, zbłąkanymi duszami, złamanymi ludźmi; wiedział przy tym, że każdy z nich musiał mieć w sobie coś wyjątkowego, co pozwoliło mu przekroczyć próg tych drzwi. Co ich wszystkich tutaj przywiodło?
Miejsce to, w którym wszyscy zagubieni byli we własnych myślach, wypełniała cisza i odległy, monotonny szum oceanu, wdzierający się przez okna. Miejsce to przypominało klasztor, a wojownicy – mnichów, którzy przed wejściem tu złożyli uroczyste śluby milczenia.
Merk chciał jednak zrobić coś więcej niż tylko obserwować, chciał chronić. Zastanawiał się, kiedy otrzyma inne obowiązki. Z całą pewnością, taką miał przynajmniej nadzieję, nie będzie zamknięty w tej wieży na zawsze? Skazany na siedzenie przy oknie i obserwowanie?
Rozejrzał się po pokoju, a jego oczy spoczęły na Kylu, tajemniczym chłopcu o długich, złotych włosach, który siedział z dala od innych. Bez wątpienia miał w sobie coś wyjątkowego. Ze swoimi surrealistycznymi, błyszczącymi szarymi oczami, wydawał się należeć do innej rasy. Ale dlaczego prawdziwy Obserwator stacjonował z nimi?
Odwrócił się i spojrzał na swojego nowego dowódcę, Vicora, który siedział na czele kręgu, wpatrując się w płomienie i pociągnął długi łyk z bukłaka pełnego wina, który przekazywany był z rąk do rąk. Bukłak szybko dotarł do Merka, więc i on pociągnął spory łyk. Był zaskoczony, jak szybko mocne i ciepłe wino uderzyło mu do głowy. Czuł się świetnie.
- Dziś – zaczął w końcu Vicor, przerywając ciszę – będziemy patrolować.
Rozejrzał się po kręgu ludzi i zatrzymał spojrzenie na Merku.
- Opuścimy wieżę i wyruszymy na pieszy patrol.
Słysząc te słowa, Merk poczuł przypływ podniecenia.
- Czego będziemy szukać? – zapytał Merk.
Vicor rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie.
- Wszystkiego, co chciałoby cię zabić – odpowiedział stanowczo – Patrolujemy w nocy, a w ciągu dnia obserwujemy. Ustalamy dyżury.
- Dlaczego nie patrolujemy w ciągu dnia? – dociekał Merk.
Vicor znów wbił w Merka lodowate spojrzenie, jasne było, że nie lubi jak zadaje mu się pytania.
- Ponieważ nasi wrogowie wolą atakować nas w nocy.
Nagle Merka olśniło; przez te wszystkie noce, które on spędził na zewnątrz, próbując dostać się do wieży, ci ludzie musieli go widzieć. A jednak, pozwolili mu tam siedzieć.
- Dlaczego do mnie wtedy nie podszedłeś? – zapytał Vicora.
Vicor wzruszył ramionami.
- Kandydaci bez przerwy pukają do naszych drzwi – odpowiedział – Nie nam decydować o ich losie. Inni w wieży mają w tej sprawie głos. Ci, co koczują przed naszymi drzwiami, nie stanowią zagrożenia.
- Więc kto stanowi?
- Trolle – odpowiedział bez wahania – Atakują z Mardy małymi grupami, gdy prześlizgną się przez Płomienie. To są pojedyncze ataki.
Merk był zaskoczony.
- Myślałem, że Płomienie nas przed nimi chronią.
Vicor pokręcił głową.
- Niektórym udaje się przemknąć.
- I docierają aż tutaj? – Merk nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
- Części się udaje.
Po długim milczeniu Vicor kontynuował.
- Ze wszystkich zakątków Escalonu, ze wszystkich zakątków świata, wszyscy chcą tego samego: Ognistego Miecza. Naszym zadaniem jest go strzec.
- Więc on jest tutaj ukryty? – zapytał Merk dociekliwie, chociaż wiedział, że nie powinien.
Vicor odwrócił wzrok. Następnie, po długiej przerwie, odparł:
- Tego nigdy się nie dowiesz. Ani ja. Naszym zadaniem jest obserwowanie. Dla nas nie ma znaczenia, czy Miecz jest tutaj, czy w Wieży Kos. Naszym świętym obowiązkiem jest strzec tego miejsca tak czy inaczej. W Wieży tej kryje się wiele tajemnic i wiele skarbów – niektóre z nich cenniejsze są nawet od Miecza.
Te słowa jeszcze bardziej rozbudziły ciekawość Merka.
- Co może być ważniejsze od Miecza? – zapytał.
Gdy Vicor spojrzał na innych, ci odwrócili tylko wzrok i zamilkli. Merk zdał sobie sprawę z tego, nie nadal nie był jednym z nich; musiał dopiero zdobyć ich zaufanie.
- Wieża ta nie jest tym, czym się wydaje – odpowiedział w końcu Vicor – Jest tu wiele poziomów, do których nigdy nie będziesz miał dostępu, tajnych przejść, prowadzących do miejsc, których nie możesz sobie nawet wyobrazić. Włóczenie się po wieży bez pozwolenia karane jest śmiercią.
Spojrzenie Vicora świadczyło o tym, że nie żartuje.
- Zatem całymi dniami obserwujemy a nocami patrolujemy – podsumował Merk – Czy kiedykolwiek śpimy?
Vicor uśmiechnął się bez przekonania.
- W systemie zmianowym – odpowiedział – Masz dwie godziny przed świtem.
- Dwie godziny? – Merk powtórzył zaskoczony.
Vicor nagle wstał, a wszyscy ludzie wstali za nim. Spojrzał na Merka i w tej samej chwili rzucił mu pod nogi piękny, lśniący miecz ze starożytnymi inskrypcjami.
- Dzisiejszej nocy do nas dołączysz – powiedział do niego.
Merk schylił się i podniósł miecz z kamiennej podłogi. Był pod wrażeniem jego kunsztu, z namaszczeniem przejechał palcem po rzeźbionej głowni, nie mogąc nadziwić się jej doskonałości.
- Chcesz zostać Obserwatorem – rzucił – Zobaczymy, czy sobie na to zasłużysz.
Merk ruszył w ślad za grupą, gdy szli do drzwi i jeden za drugim zbiegali krętymi schodami. Przed nim podążał Kyle.
- Nie nosisz żadnej broni – zaobserwował Merk, gdy schodzili z kolejnego piętra.
Kyle odwrócił się w biegu.
- Spowalniałaby mnie tylko – odpowiedział.
Merka zaskoczyło to, nie miał jednak czasu by się nad tym teraz zastanawiać. Gdy dotarli na piętro ze złotymi wrotami, Merk zobaczył jak reszta zbiega jeszcze niżej, pod ziemię, głębiej i głębiej. Biegł za nimi, niepewny dokąd zmierzają, aż wreszcie przeszli przez łukowate drzwi i ruszyli długim, oświetlonym pochodniami korytarzem. Merk szedł za resztą krętym tunelem, aż wreszcie dotarli do niewielkich schodów prowadzących w górę. Gdy weszli na nie, przed nimi otworzyły się kamienne drzwi.
Merk był w szoku, gdy okazało się, że tym sekretnym przejściem obeszli wieżę i teraz wychodzą na powierzchnię przez właz ukryty w kamieniu. Czuł wilgotne, chłodne powietrze na twarzy. Dziwnie było znaleźć się z powrotem na zewnątrz. Kamienne drzwi zamknęły się za nimi tajemniczo i Merk zatrzymał się, by popatrzeć na wieżę. Nie mógł się nadziwić temu, jaka była wysoka.
Wsłuchiwał się w szum oceanu i gdy spojrzał w oświetloną tylko pochodniami noc, zobaczył, jak mężczyźni zaczynają się rozchodzić. Wszyscy kierowali się w stronę lasu, z dala od wieży.
- Co mamy robić? – zapytał Kyla, zbliżywszy się do niego – Czego szukamy?
Kyle milczał przez dłuższą chwilę, idąc szybko przed siebie, nie odrywając oczu od lasu.
- Wróg przybiera różne formy – odpowiedział w końcu tajemniczo, wciąż patrząc prosto przed siebie.
Merk szedł za innymi coraz głębiej w noc.
Przez te wszystkie godziny patrolowania nie widział ani nie słyszał nic, prócz skrzypienia liści pod butami swymi i pozostałych. Zastanawiał się nad charakterem tego miejsca, nad swoją rolą tutaj. Czy naprawdę służył tu Escalonowi? Bo nie czuł się tak. Nie mógł być nawet pewien, czy Ognisty Miecz był w tej wieży. Czuł się tak, jakby jego wyjątkowe umiejętności nie były tu wykorzystywane. Czy tak właśnie wyglądała służba Obserwatora?
Minęły kolejne godziny, gdy nagle, gdzieś głęboko w leśnej gęstwinie, Merk usłyszał hałas. Dźwięk był podobny do tego, który wydaje wrona, lecz bardziej upiorny. Merk przysłuchiwał się temu krakaniu i czuł, jak z każdą chwilą staje się ono coraz bardziej złowieszcze. Jakby zapowiadało nadejście czegoś potwornego.
Pozostali zwrócili się już w kierunku wieży i za Vicorem wychodzili z lasu. Z jednej strony Merk chciał podążyć za nimi, jednak poczucie obowiązku nie pozwalało mu opuścić posterunku, zanim nie dowie się, co takiego kryje się w ciemnościach.
- Czekajcie – zawołał Merk do innych.
Mężczyźni zatrzymali się i Vicor podszedł do Merka, gdy ten wpatrywał się w mrok.
- To twój pierwszy patrol – powiedział Vicor po długim milczeniu – Nic tam nie ma.
- Popisałeś się – zadrwił inny mężczyzna, klepiąc go po plecach.
Wszyscy odwrócili się i ruszyli do wieży, Merk jednak stał w miejscu, sam, nie chcąc się ruszyć na krok. Zawsze ufał swym zmysłom, i to właśnie czyniło go najgroźniejszym zabójcą Escalonu. Teraz jego zmysły mówiły mu, że coś tam było.
Merk cierpliwie obserwował las przez kilka minut, nasłuchując. Dźwięk jednak zanikł.
I gdy już zaczął zastanawiać się nad powrotem, nagle usłyszał trzask gałęzi i wycie. Włosy zjeżyły mu się na karku, gdy poczuł, że zaraz coś wyłoni się z ciemności. I z całą pewnością nie będzie to wrona.
W chwilę później ujrzał pośród drzew głowę odrażającego stwora, nie człowieka, ale też nie bestii, lecz zniekształconą twarz ogromnego trolla. Wiedział od razu, że oto staje do najważniejszej walki w całym swoim dotychczasowym życiu.
Gdy troll rzucił się na niego, Merk z przerażeniem zauważył, że za nim nadciągają kolejne dziesiątki. Uniósł miecz, choć wiedział, że nie ma żadnych szans. To nie mogło go jednak powstrzymać. Zdecydowany odejść z honorem, rzucił się w wir walki, pragnąc wypełnić swój święty obowiązek, nawet pod osłoną nocy.
Duncan usiadł u szczytu długiego stołu bankietowego, pośrodku wielkiej Komnaty Biesiad i spojrzał z niepokojem na zgromadzony przed nim ogromny tłum żołnierzy. Wiedział, że powinien być zadowolony z tego, co widzi – w końcu to właśnie chciał zobaczyć: wszystkich swych wojowników właśnie tu, w Andros, ucztujących i radujących się zwycięstwem. Byli wśród nich ludzie Kavosa i podwładni Seaviga, wszyscy razem, zajmując miejsca, na których jeszcze niedawno zasiadali Pandezjanie, zajadając się najlepszymi frykasami, pijąc najlepsze wino i radując się, tak jak na to zasłużyli, zdobywszy stolicę pomimo przytłaczającej przewagi wroga. Duncan nie mógł nadziwić się, jak udało im się nieść zwycięstwo od Volis do Esephus, do Jeziora Gniewu, przez szczyty Kos – aż do samej stolicy. To było jak sen. Rozpalili płomień w Escalonie, i uwolnili już połowę krainy. A przecież powstanie było tak spontaniczne, wywołane przez Kyrę, żaden z nich nie mógł niczego takiego zaplanować. Móc oglądać obalanie pandezyjskich pomników, jak dziś, było wisienką na torcie najważniejszego zwycięstwa w życiu.
Wiedział, że powinien czuć się zwycięski, zrelaksowany. Tak jednak nie było. Albowiem przed nim zasiadali, pomiędzy jego ludźmi, przedstawiciele niełatwego przymierza, podwładni Banta oraz szlachta wraz z Gwardią Królewską, ludzie którzy, jak podejrzewał, nadal byli lojalni Tarnisowi. To naprawdę było kruche przymierze, łączyło wrogie klany i skonfliktowane interesy, każdy z nich, choć byli Escalończykami, miał własne plany i punkt widzenia, cały stół ludzi, którzy pragnęli korony, i żywili odmienne przekonania tyczące się wygnania Pandezji. Duncan świetnie wyczuwał wiszące w powietrzu napięcie, które podsycał fakt, że każde stronnictwo trzymało się swoich racji. A im więcej wina się lało, tym atmosfera robiła się coraz cięższa.
Duncan rozejrzał się wokół. Tak bardzo chciał przekonać samego siebie, że ma przed sobą zjednoczoną grupę rodaków, walczącą we wspólnej sprawie. W końcu wszyscy tu chcieli wolności. Jednak każdy, jak wyraźnie czuł, miał przed sobą inny cel, a drogi ich osiągnięcia musiały różnić się jeszcze bardziej. Im dłużej Duncan ich obserwował, tym bardziej był przekonany, że nie widzi jednego ludu, a grupkę rywali, którzy z przypadku wtłoczeni są do jednego kąta. Zaczynał dostrzegać, że w rzeczywistości Escalon nigdy nie był zjednoczony. Tak naprawdę był to luźny związek warowni zamknięty we wspólnych granicach, każda z własnymi upartymi wojownikami i przywódcą, z których każdy interesował się wyłącznie własnym regionem. Zadaniem Króla, z czego Duncan powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, było stać się spoiwem, który trzymał ich wszystkich razem, ten osobliwy sojusz, który wydawał się wisieć na włosku. W świetle tego trudno było nie szanować starego Króla. Pomimo swych wad Tarnis potrafił przynajmniej ich połączyć. Jedność, pomyślał Duncan, mogła być trudniejsza do osiągnięcia, niż zwycięstwo.
Czuł także niepokój na widok Enisa, syna Tarnisa, łatwo było go rozpoznać po stroju arystokraty, chytrych oczach i długiej, pionowej bliźnie biegnącej przez ucho. Wbijał w Duncana zimne spojrzenie, aż ten w końcu także na niego spojrzał, on jednak szybko odwrócił wzrok. Jemu Duncan ufał najmniej, widząc jego puste oczy i drapieżne spojrzenie. Przypomniał sobie ich kłopotliwe spotkanie, krótko po tym, jak aresztował jego ojca. Enis upierał się, że on będzie najlepszym królem w miejsce swego ojca, prawie że błagał Duncana, by postawił go u władzy, obiecując mu w zamian wszelkiego rodzaju sojusze. Duncanowi niedobrze robiło się na widok takiego braku lojalności ze strony królewskiego syna, kazał go więc odprawić. Nie podobał mu się pomysł, by gościć go teraz przy stole, na pewno nie pozwoliłby na to, gdyby Enis nie był blisko z Bantem, Gwardią Królewską i całą szlachtą. To kolejny, brudny kompromis polityki.
Uczta ciągnęła się godzinami, komnata wypełniona była dźwiękami muzyki, kobietami, napitkiem, święto pomyślane tak, by scementować ich braterstwo. Duncan o wiele bardziej wolał zdobyć Escalon własnymi siłami, wiedział jednak, że potrzebuje Banta i jego ludzi, że potrzebuje Gwardii Królewskiej. Wyzwolić kilka miast to jedno – zdobyć całą krainę, zabezpieczyć jej granice i władzę, to coś zupełnie innego. Potrzebował ich, szczególnie że Pandezja z całą pewnością szykowała się na kontratak.
Chociaż reszta jadła smacznie i piła, Duncan ledwie tknął jedzenie. Już nienawidził bycia Królem. Nie znosił polityki, nie znosił rządzenia, nie podobało mu się, że musiał aresztować Tarnisa, który niegdyś, jakiekolwiek nie były jego winy, był mu jak ojciec. Jednak nie pozostawiono mu wiele wyboru. Mógł wydać go na śmierć, albo uwięzić. Cieszył się, że uniknął chociaż tego pierwszego. Ten wybór jednak, wiedział doskonale, wystawiał jego sojusz z Kavosem na próbę. On bowiem wciąż sarkał na to, że Tarnis ciągle jest żywy. Duncan czuł, że jego przymierze rozsypuje się ze wszystkich stron.
Zerknął w bok, na Arthfaela, przynajmniej on był mu pocieszeniem, chociaż dalej stało puste krzesło Anvina, jego najbardziej zaufanego oficera. Gdy tylko pomyślał o misji, którą wyznaczył Anvinowi, poczuł kolejny skurcz żołądka. Anvin w tej właśnie chwili jechał przez ciemną noc w stronę Thebus, by zabezpieczyć Bramę Południową, zanim będzie za późno. Duncan zastanawiał się, czy zdąży na czas, zanim Pandezja nie zaleje ich z południa niczym fala przypływu. Nie życzył sobie niczego więcej, jak dołączyć do swego przyjaciela, wiedział jednak, że jest potrzebny tutaj, by poskładać do kupy ich sojusz przed nieuniknionym atakiem.
Mężczyźni siedzący przed nim pili i radowali się, wszyscy świętując tak żywo, jakby wcale nie musieli wstać o świcie i stanąć do kolejnej bitwy. Widział już wcześniej takie zachowanie u swoich żołnierzy – to był ich sposób, by przygotować się na możliwą śmierć, by ogłuszyć w sobie strach przed walką. Nie mógł odmówić im tej przyjemności. Nawet jego synowie, jak widział, byli już czerwoni na twarzach, wypili już przynajmniej jeden kielich za dużo. Jednak mimo płonących policzków czy ich bełkotliwej arogancji, wiedział, że jeszcze nie czas, by przywoływać ich do porządku.
Ten widok jednak sprawił, że zakłuło go serce, pomyślał bowiem o swej nieobecnej córce. Gdzie Kyra teraz była? – zastanawiał się. Czy udało się jej? Ze wszystkich życzeń, które pojawiały się w jego głowie, najmocniejsze było, by mieć ją tu, u swego boku – ją, i jej smoka. Tak bardzo ich teraz potrzebował.
- Mężowie Baris są jako żywo najwspanialszymi wojownikami Escalonu! – wykrzyknął chropawy, pijacki głos.
Przez tłum przetoczył się rumor.
Duncan zacisnął zęby i spojrzał w stronę pijanego Banta, który właśnie trzasnął w stół swoim kuflem, by zwrócić uwagę swoich ludzi na te przechwałki. Mówił na tyle głośno, by prowokować ludzi Duncana, siedzących po drugiej stronie stołu. Podwładni Banta wykrzyknęli na wiwat, jednak twarze podwładnych Duncana pociemniały. Zdawało się, jakby Bant szukał sposobu, by sprowokować Duncana i jego ludzi, by zerwać ten sojusz. Być może jednak, pomyślał, Bant starał się tylko ratować tak twarz po dzisiejszych wydarzeniach.
Duncan nie chwycił przynęty. Był tym, który spajał ten sojusz, wiedział, że nie może wdawać się w takie utarczki, musi zachować spokój i umiar, którymi tak pogardzał jako wojownik. I chociaż nie lubił pełnych buty mężów z Baris, wiedział doskonale, że dla dobra Escalonu musi trzymać język za zębami, uspokoić się i starać się trzymać swój sojusz w całości.
- Więcej, Baris jest najwspanialszą warownią w całym Escalonie! Oto wyzwanie, niech ktoś wskaże mi potężniejszą!
- Masz na myśli tą mysią dziurę głęboko w wąwozie, którą ty nazywasz miastem? – wykrzyknął głos z drugiej strony stołu.
Wszyscy zamilkli, wszystkie oczy zwróciły się w stronę, z której dochodził głos. Duncan także zerknął i aż serce skoczyło mu, gdy potwierdził swoje podejrzenia, słysząc ten głos: to jego syn, Braxton, siedział razem z Brandonem i wpatrywał się w Banta. Nie, Duncan krzyknął na swoich nieznośnych synów w myślach. Nie w takiej chwili.
- A jeśli chodzi o najlepszych wojowników – zawtórował mu Brandon – dziesięciu waszych nie stawiło by czoła jednemu z nas.
Tym razem na wiwat krzyknęli ludzie Duncana, Bant zaś poczerwieniał. W odpowiedzi rzucił chłopakom gniewne spojrzenie.
- Mamy za sobą więcej zwycięstw, chłopcze, niż potrafisz zliczyć – syknął, kładąc obie dłonie płasko na stole.
Brandon parsknął.
- Zwycięstw! – szydził – Czy tak mówicie na przeganianie krów po polach?!
- Jedyne zwycięstwo, które osiągnąłeś – dodał Braxton – było w podlizywaniu się staremu Królowi.
W całej komnacie podniosły się krzyki i gwizdy.
Bant stanął na nogi, upokorzony, w oczach miał nienawiść. Na blacie położył pięści i wbił w nich wzrok.
Duncan był wściekły, wiedział, że musi powstrzymać tą utarczkę, zanim wymknie się spod kontroli.
- Chłopcy! – syknął, chcąc ich uciszyć. Byli młodzi i głupi, łatwo złapali się na przynętę Banta.
Oczekiwał, że zwrócą na niego uwagę, jednak obaj, rozgrzani winem, zdawali się go nie słyszeć. Zuchwali, młodzi i porywczy, zerwali się na nogi i stanęli przed Bantem.
- Powiedz – dodał Braxton – jak podobało ci się dzisiejsze podlizywanie się naszemu ojcu?
Twarz Banta oblała się purpurą. Splunął na stół, zaś wszyscy jego ludzie skoczyli wokół na nogi, oburzeni, jakby gotowali się do walki. Bant odwrócił się i spojrzał na Duncana.
- Moi ludzie nie będą walczyć u twego boku! – warknął – Możecie ruszać na Pandezję sami – i sami umierać, zrywam nasz sojusz!
Jego podwładni krzyknęli na wiwat, i za przykładem Banta wyciągnęli miecze.
Ludzie Duncana także zerwali się na nogi po drugiej stronie stołu, prezentując hardo swą broń. Stanęli naprzeciw siebie, gotowi w każdej chwili rzucić się sobie do gardeł. Duncan wiedział, że musi natychmiast coś zrobić.
Odsunął więc pchnięciem swoje krzesło od blatu, stanął u szczytu stołu, wyrżnął pięścią w drewno i wykrzyknął:
- DOSYĆ!
Wszyscy spojrzeli w jego stronę, czując autorytet w jego głosie.
- Jest tylko jedna ścieżka do zwycięstwa! – odezwał się donośnym głosem, głosem wielkiego dowódcy – Nieprzyjaciel stoi u naszych bram, wróg, którego pokonać możemy wszystkimi naszymi siłami. Jak więc możemy siedzieć tu, kłócąc się pomiędzy sobą jak dzieci?
Pod jego spojrzeniem ludzie uspokajali się. Wciąż czerwoni na twarzach trzymali w garściach miecze, jednak przynajmniej nie rzucali się na siebie w szale.
- Nie mam zamiaru tolerować obelg ze strony twoich potomków! – wykrzyknął Bant.
Duncan spojrzał na swych synów, bojąc się co może z tego wyniknąć. Wiedział, że jego chłopcy mieli rację, nie chciał prosić ich, by przeprosili, szczególnie tego durnia. Jednak stawka była za duża, dobry przywódca musiał czasem coś poświęcić.
- Natychmiast przeprosicie Banta! – rozkazał – Obydwaj!
Jego synowie skrzywili się w odpowiedzi, wciąż pijani.
- Nie będziemy przepraszać za prawdę! – wykrzyknął Brandon.
- Ten człowiek prowokował nas przez cały wieczór! – zawtórował mu Braxton – Czy to nie on powinien nas przeprosić?
- Jeśli naprawdę jest tak wielkim wojownikiem, jak twierdzi – dodał Brandon – niech poprze czymś swoje słowa!
Duncan poczuł, że jego żołądek splata się w węzły, a jego plany rozsypują mu się w rękach.
- Wy małe gnojki! – Bant spojrzał na nich z wściekłością – Walczyłem dzielnie już w czasach, gdy wy wisieliście u matczynej piersi. Gdybyście nie stali u boku swego ojca, poprzebijałbym was dawno swym mieczem.
- Tylko spróbuj! – Seavig wykrzyknął nagle, stając obok Brandona – A moje ostrze poszuka twego serca!
- Zaś moje twojego! – odkrzyknął jeden z ludzi Banta.
Obie strony stołu zaczęły przekrzykiwać się nawzajem, aż w końcu Bant skoczył na blat i splunął siarczyście.
- Nasz pakt jest skończony! – wykrzyknął.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, wszyscy zamilkli.
- Wyjeżdżamy do Baris! – oznajmił – A gdy Pandezja pozabija was wszystkich, pierwsi zatańczymy na waszych grobach.
Bant równie nagle zeskoczył na podłogę, odwrócił się i wymaszerował z komnaty, jego ludzie postąpili za nim, połowa pomieszczenia opustoszała.
Duncan mógł jedynie patrzeć, jak jego sojusz rozpada się w drobny mak. Wiedział, że nic więcej nie poradzi, jego królestwo rozlatywało się w kawałki.
Kyra wymachiwała kijem w każdym kierunku, tnąc gałęzie wokół siebie, podczas gdy Alva, idealnie wyprostowany, siedział nieruchomo na drugim krańcu polany w trawie i obserwował. Obok niego zadziwiająco spokojnie siedzieli Leo i Andor.
W porannym słońcu, dysząc ciężko i ocierając pot z czoła, Kyra kolejną godzinę ścinała gałęzie, swych wyimaginowanych wrogów, jak kazał jej Alva. Świst jej kija i szelest gałęzi niosły się po całym lesie, gdy kolejne konary zamieniała w wiór. Biegała od jednego drzewa do następnego, czując, jak Alva ją obserwuje i ocenia.
Kyra wciąż nie wiedziała, co o nim sądzić. Wydawał się być po części człowiekiem, po części czymś innym, i choć wyglądał na młodego chłopca, miał w sobie też coś starożytnego, ponadczasowego. Wyczuwała w nim tysiące lat doświadczenia i mądrości. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że był jej wujkiem i koniecznie chciała dowiedzieć się więcej o swej matce. Jakie sekrety, zastanawiała się, skrywa przed nią Alva? Kiedy je wyjawi?
Kyra zamachnęła się i ścięła kolejną gałąź, po czym wycelowała kij w opadający po drugiej stronie polany liść i z zadowoleniem patrzyła, ja ostrze przebija go w locie. To był doskonały rzut.
Kyra, dumna ze swoich wyczynów, odwróciła się i spojrzała na Alvę, oczekując pochwały. Była zaskoczona, widząc go niewzruszonym, wciąż wpatrującym się w dal. Milczał, jakby odmawiając jej zasług.
- Trafiłam każdy cel i ukończyłam wszystkie testy - zawołała z oburzeniem.
Powoli pokręcił głową.
- Nie zrobiłaś jeszcze nic – poprawił ją.
Kyra spojrzała na niego rozczarowana i zdezorientowana.
- Żadna gałąź się nie ostała! – krzyknęła.
Zamknął oczy.
- Trafiłaś wszystkie – powiedział w końcu – a jednak nie trafiłaś w żadną. Twój umysł wciąż cię ogranicza.
Alva zerwał się nagle na równe nogi z prędkością, która zbiła ją z tropu. Była w szoku, że ktoś może poruszać się tak szybko. Powoli podszedł i zatrzymał się jakieś pięć metrów od niej.
- Kiedy stajesz oko w oko z wrogiem – kontynuował – z prawdziwym wrogiem, twój umysł musi być czysty. Teraz jest pełen myśli. Weź mnie, na przykład.
Uniósł dłoń i ku zdumieniu Kyry, jej kij, który jeszcze przed momentem leżał na ziemi, unosił się teraz w powietrzu i przeleciawszy przez polanę, wylądował w jego dłoni. Patrzyła ze zdumieniem, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że w istocie miał on o wiele większe moce, niż myślała.
- Zaatakuj mnie – powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Stał tam, po drugiej stronie polany, rozluźniony, czekając. Ledwo ruszył ręką, a jej kij unosił się już w powietrzu, lądując po chwili w jej wyciągniętej dłoni. Spojrzała na niego bez słowa.
Nie wiedziała, co robić, nie chciała go atakować.
- Nie uderzę chłopca – zawołała w końcu – Bezbronnego, w dodatku.
Uśmiechnął się.
- Jestem twoim wujkiem. I mam więcej do obrony niż potrafisz sobie wyobrazić. A teraz do dzieła!
Kyra czuła, że nie ma innego wyboru, jak tylko słuchać. Ruszyła więc bez przekonania i celując w ramię, wymierzyła cios.
Lecz nim ukończyła zamach, jego już tam nie było. Rozejrzała się wokół i ku swemu zaskoczeniu, znalazła go za swoimi plecami.
- Ale... jak? – spytała, oszołomiona – Nagle zniknąłeś i pojawiłeś się znowu.
- Czekam – odpowiedział Alva – Uderz mnie.
Kyra podniosła znowu kij i tym razem uderzyła od dołu, z większą prędkością.
I znowu chybiła, Alva z łatwością uniknął ciosu, kołysząc się jakby w zwolnionym tempie.
Kyra rzuciła się do przodu i cięła zdeterminowana, pudłując za każdym razem. Ze wszystkich sił próbowała dosięgnąć go swoim kijem, uderzała raz po raz z szybkością większą niż kiedykolwiek, a mimo to on nadal z łatwością unikał jej ciosów. Nie mogła w to uwierzyć; nigdy nie spotkała kogoś takiego jak on.
W końcu, gdy uchylił się przed kolejnym, wyjątkowo szybkim ciosem, Kyra stanęła zrezygnowana, z trudem łapiąc oddech. Uświadomiła sobie, że nigdy nie zdoła go uderzyć, był od niej o wiele lepszym wojownikiem. Nie mogła tego zrozumieć. W ataku frustracji uniosła broń i rzuciła się na niego, przekonana, że tym razem trafi.
Zamiast tego, znowu uderzyła powietrze, potknęła się i poleciała do przodu, lądując na kolanach w trawie.
Alva stał obok niej, uśmiechając się.
- Jesteś zbyt szybki – jęknęła, pokonana, klęcząc w błocie.
Potrząsnął głową.
- Nie – odpowiedział – To twój umysł jest zbyt szybki. Za dużo myślisz, zamiast korzystać ze swoich wewnętrznych mocy. Boisz się ich.
- Tak – wyznała, zdając sobie sprawę, że miał rację.
Kyra wstała i spojrzała mu w oczy ze wstydem. Dotąd zawsze jej kij dosięgał celu, a teraz pudłowała za każdym razem. To było upokarzające. Nie była wojownikiem, za którego się uważała.
- Nie odkryłaś jeszcze w pełni swoich możliwości – odpowiedział – Uczepiłaś się drogi wojownika. A to cię ogranicza.
- Naucz mnie – błagała Kyra. Wiedziała, że Alva mówi o czymś, co zawsze było poza jej zasięgiem – Naucz mnie, jak wykorzystywać moc, o której mówisz.
- Wiesz już to – odparł – Przecież już to robiłaś.
Przypomniała sobie: Theos. Jej walka z armią Pandezji. Te momenty w walce, o których ledwo pamiętała, w których niemal opuściła ją świadomość.
- Masz rację – przytaknęła – Kiedy wzywałam Theosa, on przyszedł. Kiedy walczyłam w Volis... czułam... się potężniejsza – zamilkła – Teraz jednak nie potrafię go już wezwać... straciłam tę moc.
Milczał przez długi czas, aż w końcu się odezwał.
- Dlaczego twój smok teraz nie przybywa? – zapytał.
Wyczuła, że znał odpowiedź, a ona bardzo chciała wiedzieć. To samo pytanie kołatało się w jej głowie przez te wszystkie dni, od kiedy opuściła Argos.
- Ja... nie wiem – odpowiedziała.
Spojrzała na niego, mając nadzieję na odpowiedź.
- Powiedz mi – błagała.
Ale Alva spojrzał na nią tylko bez wyrazu.
- Spróbuj przywołać go teraz – powiedział.
Kyra zamknęła oczy i ze wszystkich sił próbowała ponownie przywołać Theosa.
Theosie, pomyślała. Potrzebuję cię. Przybądź do mnie. Gdziekolwiek jesteś, przybądź do mnie. Błagam.
Po długim milczeniu Kyra otworzyła oczy i ze smutkiem stwierdziła, że jej nawoływania nie przyniosły żadnego skutku. Na horyzoncie nie było widać smoka, nie słychać było pisku, ani trzepotania skrzydłami. Nic, tylko cisza.
Kyrze napłynęły łzy do oczu. Czuła się zupełnie bezsilna. Zdała sobie sprawę z ograniczeń swej mocy i za wszelką cenę chciała się dowiedzieć, z czego one wynikają.
- Jeśli zdołałabyś przywołać smoka – powiedział w końcu Alva – jeśli mogłabyś go kontrolować, zakończyłabyś wojnę, która szaleje w tobie i w Escalonie. W jednej chwili mogłabyś ocalić ojca. Nie możesz jednak tego zrobić. Co jest tego przyczyną?
Pokręciła głową, nie potrafiąc odpowiedzieć na to pytanie.
- To dlatego tu jesteś. Tego masz się tu nauczyć. Nie tego – oznajmił, chwytając jej kij i rzucając go na ziemię. Podszedł bliżej i dotknął jej czoła między oczy – A tego. Prawdziwego źródła twojej mocy. Nigdy tego nie zrozumiesz, dopóki nie odrzucisz broni i nie zaczniesz wszystkiego od nowa.
Gdy rozważała w myślach jego słowa, nagle usłyszał warczenie, które wywołało dreszcze na jej karku. Alva odsunął się na bok, a kiedy wyjrzała zza niego w głąb lasu, zobaczyła zbliżającego się salika. Zamarła. To był przerażający stwór, o którym dotąd tylko czytała, o czarnej skórze, czerwonych oczach i trzech czerwonych rogach. Zwierz wielkości nosorożca ślinił się i szczerzył ostre kły, gdy skradał się w ich stronę.
Alva stał odwrócony do niego plecami, zupełnie nie zwracając na niego uwagi. Z jakiegoś powodu bestia skupiała wzrok wyłącznie na niej.
- Ten las przynosi nam to, czego boimy się najbardziej – Alva powiedział spokojnie, nie odwracając się nawet – To, z czym obawiamy się zmierzyć. A ty czego się boisz najbardziej? Kim jesteś, Kyro? – zapytał Alva, jego głos stał się nagle głęboki i władczy.
W tym samym momencie salik rzucił się na nią. Ona podniosła swój kij i zamachnęła się szeroko.
Lecz on wytrącił jej broń z ręki jednym zaledwie machnięciem łapą.
Kyra stała bezbronna, gdy wyskoczył w powietrze z pazurami wycelowanymi w jej pierś. Wtedy wiedziała już, że za chwilę zostanie rozszarpana na strzępy.
Merk spiął mięśnie w gotowości, gdy stanął w obliczu grupy szarżujących na niego trolli, warczących, z wystającymi z paszczy kłami. Zaufał swemu instynktowi, pozostał w lesie, mimo że pozostali Obserwatorzy zawrócili do wieży. Udowodnił, że miał rację, a teraz stał tam samotny, bezbronny, z dala od innych. W trwodze zdał sobie sprawę, że nie ma innego wyboru, jak tylko w pojedynkę stawić czoła całej tej zgrai.
Merk przygotował się na starcie z pierwszym trollem, pozwalając, by jego zabójczy instynkt przejął nad nim kontrolę; czuł, jak spływa na niego spokój, jak strach przestaje dla niego istnieć, nawet w obliczu tak ogromnego niebezpieczeństwa. Niejednokrotnie stawał do walki z wieloma przeciwnikami na raz, i choć nigdy dotąd nie były to trolle, czuł się dziwnie komfortowo. W końcu urodził się po to, by walczyć, bez względu na to, jak bardzo chciał to zmienić.
Gdy pierwszy troll zamachnął się siekierą, celując w jego głowę, a cios jego na tyle był silny, że mógł powalić drzewo, Merk wyczekał do ostatniej chwili, by zwinnym ruchem uchylić się przed nadlatującym ostrzem. Wtedy uderzył trolla w splot słoneczny rękojeścią miecza i kiedy ten się przewrócił na kolana, on obrócił się i odrąbał mu łeb. Lepka, gorąca krew trysnęła jak z fontanny, obryzgując wszystko wokół.
Kolejny troll natarł na niego z wysoko uniesiona halabardą, lecz nim zdążył dosięgnąć nią Merka, on i jemu odrąbał głowę. Halabarda poleciała w krzaki, a bezgłowy troll runął na ziemię u jego stóp.
Wtem do boju przystąpiły kolejne dwa trolle. Merk złapał swój miecz mocno w obie dłonie, po czym uniósł go wysoko nad swoją głowę, i zatopił go w klatce piersiowej pierwszego z nich. Ostrze weszło tak głęboko, że nie był już w stanie go wyjąć. Stwór wrzasnął i padł na kolana. Wtedy drugi troll wykonał potężny zamach i Merk w ostatniej chwili padł na ziemie i przetoczył się pod krzaki, o włos unikając ostrza. Chwycił wystająca z zarośli halabardę, wstał na kolana i długim cięciem zwalił stwora z nóg. Nie wahając się ani chwili, doskoczył do niego i wbił mu klingę w plecy.
Następny troll spróbował ciąć go w twarz, lecz Merk, wciąż na ziemi, podniósł halabardę wysoko nad głowę, przekręcił ją na bok i zablokował spadające na niego ostrze.
Powietrze wypełnił brzęk stali, gdy poleciał na plecy pod ciężarem uderzenia. Troll wylądował na nim, jego obleśna gęba zaledwie centymetry od niego, przyprawiając Merka o dreszcz obrzydzenia. Ze wszystkich sił próbując wydostać się spod niego, złapał pokrakę za fraki i kopnął między nogi, przerzucając przez siebie. Wtedy też ostrzem swojego sztyletu rozpłatał mu brzuch.
Obejrzawszy się za siebie, dostrzegł szarżującego z niebywałą szybkością potężnego trolla z toporem w ręku. Wiedział, że nie zdąży zareagować na czas, że zaraz poczuje przeszywający ból rozrywanych wnętrzności. Wiedział, że to koniec, pocieszał go jednak fakt, że umrze w walce o bezpieczeństwo wieży i tego, co jest w niej ukryte.
Gdy już przygotował się na najgorsze, usłyszał świst i kątem oka zobaczył złotą włócznię przelatującą tuż nad jego głową. Za jego plecami rozległ się jęk i troll, który miał go przebić na wylot, wylądował na kolanach tuż przy nim z włócznia wbitą w głowę.
Merk, oszołomiony tym, że jego życie zostało ocalone, podniósł wzrok, by przed sobą ujrzeć ostatnią osobę, której by się tam spodziewał: Kyla. Z jakiegoś powodu musiał po niego zawrócić, wyczuć, że Merk go potrzebuje. Był zaskoczony jego walecznością, szybkością i celnością, i tym że obchodził go na tyle, by narażać dla niego swoje własne życie.
- PADNIJ!!! - krzyknął Kyle.
Merk pochylił się nisko i gdy to zrobił, halabarda przeleciała tuż nad jego głową. Kyle przemknął przez polanę z niewyobrażalną prędkością i dopadłszy stojącego nad Merkiem trolla, kopnął go w klatkę piersiową.
Nie było to jednak zwykłe kopnięcie: siła uderzenia była tak duża, że troll przeleciał dwadzieścia metrów w powietrzu na przeciwną stronę polany, po czym uderzył w drzewo tak mocno, że to aż pękło w pół. Troll bezwładnie osunął się na ziemię, martwy.
Merk siedział tam osłupiały, przyglądając się chłopakowi w akcji. Kyle przebiegł przez polanę szybko niczym strumień światła i błyskawicznymi uderzeniami zaczął powalać na ziemię kolejne trolle. Kopnął jednego, kolejnemu łokciem pogruchotał żebra, następnego uderzeniem w podbródek posłał na drzewo. W ciągu zaledwie kilku chwil kłębiące się wokół niego kreatury, leżały rozsiane po polanie w bezruchu.
Merk sterczał tam z otwartymi ustami, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Nagle wokół nich zrobiło się tak spokojnie, tylko ich dwoje i dziesiątki martwych trolli. Był zaskoczony, widząc, że Kyle stał tam zrelaksowany, jakby nie kosztowało go to żadnego wysiłku. Kim on był? zastanawiał się Merk. Skąd przybył? Jakiej rasy był? Zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo go nie doceniał.
Wtem spomiędzy drzew wyłonili się pozostali wojownicy, wbiegli na polanę i stanęli jak wryci, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Gapili się przez czas jakiś na stosy martwych trolli, po czym przenieśli spojrzenia na Merka i wtedy w ich oczach pojawił się podziw. Dotarło do nich, że Merk miał rację, że jego instynkt go nie zawiódł i że sam stawił im czoła.
Kyle podszedł do jednego z ciał, schylił się i silnym szarpnięciem wyjął swoją długą, złotą włócznię z piersi trolla. Wytarł ją z krwi, po czym przykucnął nad cielskiem i zaczął przyglądać mu się uważnie.
- To nie są zwykłe trolle – powiedział Kyle, wstając i szturchając go butem – Spójrzcie na ich stroje, ich broń.
Merk patrzył, jednak wciąż nie rozumiał.
- Są nienaznaczone – wyjaśnił Kyle – Nie przeszły przez Płomienie, musiały dostać się tu inną drogą.
Merk spojrzał na pozostałych, ich oczy wypełniał teraz strach. Wtedy i do niego dotarło, co to naprawdę znaczy.
- Marda – oznajmił grobowym głosem – przedostała się na nasze terytorium.
Anvin jechał galopem przez kamienne bramy Thebus, za sobą miał kilkudziesięciu wojowników, którzy spod kopyt wzbijali porządną chmurę pyłu, aż ciężko było oddychać. Tu, na południu było już bardzo ciepło, sucho, pustynnie; każdy oddech pełen był piasku, palił niczym żar z pieca. Anvin nie był jeszcze nigdy tak daleko na południu, czuł się tutaj jak w obcym kraju; nie posiadał się ze zdumienia, że to nadal Escalon. Trudno było uwierzyć, że gdy wyruszali z Volis, na ziemi nadal leżał śnieg. Jednak równiny Thebus, odcięte od reszty kraju łańcuchem górskim miały swój własny, pustynny klimat, od zawsze były więc oddzielnym regionem Escalonu.
To była długa i ciężka podróż, przez Everfall, potem Diabelski Kanion, przez bezbrzeżną, pylistą pustynię Thebus; podróż, która złamałaby wielu innych mężczyzn. Anvin jednak nie zatrzymał się ani na chwilę, odkąd Duncan wysłał go z Andros, na czele małego, elitarnego oddziału swych ludzi, na tą niebezpieczną misję. Znał wagę swego zadania, wiedział o jaką stawkę gra się toczy, wiedział, że nie może go zawieść, nie w momencie, gdy od niego zależał los Escalonu.
Do Anvina dołączyli najlepsi z ludzi Duncana, każdy gotów spojrzeć śmierci w twarz bez mrugnięcia okiem. Dokładnie takich ludzi potrzebował na misję, którą mieli niewielkie szanse przeżyć. W końcu przejęcie i utrzymanie Bramy Południowej, jedynej drogi do reszty Escalonu, jedynego punktu obrony przed Pandezją, to niemała rzecz. Ten skrawek ziemi, przewężenie przy bramie było na tyle małe, by kilka tysięcy ludzi mogło powstrzymać milion – jednak brama musiała zostać zabezpieczona, zamknięta wystarczająco szybko i utrzymana na tyle długo, by dać szansę Duncanowi na dotarcie do niej z posiłkami. Jednak by tego dokonać, musiał dotrzeć najpierw do Fortu Thebus i zebrać miejscowych żołnierzy.
Wreszcie przejechali przez wysoki, kamienny łuk i wjechali do fortu, który leżał o dzień jazdy od Bramy Południowej. Anvin wiedział, że fort Thebus, najdalej wysunięta na południe Escalonu warownia, była kluczowa. Rozejrzał się wokół i zobaczył proste, niskie, nijakie zabudowania, które kolorem wtapiały się w pustynię, miejsce, w którym królował piasek, wiatr i skała. To miejsce nie miało w sobie ani krzty piękna, jakby wszystko wyssane zostało do sucha przez piasek i rozpalone niebo. Nie nadawało się właściwie do zamieszkania, chociaż wojownicy z Thebus zdawali się jakoś żyć na tym odległym posterunku. Anvin pokręcił głową, dziwiąc się temu, jak twardzi muszą być ludzie, by prowadzić tak mizerny żywot, prawie zupełnie odcięci od Escalonu. Byli ostatnią linią obrony południa, miejscem, które od zawsze było lojalne reszcie kraju, chociaż zostało zdradzone, jak żadne inne, gdy słaby Król otworzył bramy i poddał Escalon.
Gdy Anvin przejeżdżał przez fort na czele swych ludzi, mijając pyliste ulice, których mieszkańcy nawet nie starali się upiększyć, zauważał co rusz skierowane ku nim twarze, wojowników ustawionych w luźnych szeregach, z włosami i brodami pełnymi piachu, zblakłymi na blond od nadmiaru słońca. Wszyscy spoglądali na niego sceptycznie. Wyglądali, jakby wciąż mrużyli oczy w zalewie światła, co obsypywało ich oczy pajęczyną zmarszczek, wyglądali jakby w życiu widzieli już wszystko. Patrzyli na nich tylko w ciszy, z dłoniami opartymi na rękojeściach mieczy, jakby równie gotowi byli powitać, jak pozabijać swych rodaków.
Anvin jechał dalej do głównego wejścia garnizonu, zaskoczony tym, że fort nie ma wrót, nie ma bram. Przejechał tylko przez pusty łuk, pogoda była tu na tyle ciepła, że nie trzeba było zamykać drzwi, okolica była tak opustoszała, że nie było potrzeby jej bronić. Zresztą, ktokolwiek zbliżałby się do Thebus zostałby zauważony z odległości stu kilometrów.
Wjechał na wewnętrzny dziedziniec fortu, po czym w oczy wpadło mu jeszcze więcej wojowników, którzy stali tu i ówdzie, czekając. Ich dowódca, Durge, stał pomiędzy nimi, otoczony kilkoma dziesiątkami swoich ludzi, widocznie zauważył ich z daleka i czekał na ich przybycie.
Anvin wreszcie mógł się zatrzymać. Oddychał ciężko, każdy mięsień w jego ciele bolał od długiej, nieprzerwanej jazdy. Zsiadł z konia, jego ludzie także, po czym odwrócił się do Durga.
Durge stał bez ruchu i wpatrywał w niego bez wyrazu, z zapiaszczonymi włosami, szeroką szczęką i szerokimi barkami, nieprzenikniony człowiek, czterdziestu kilku lat. Rękę trzymał na mieczu, jakby równie gotów zabić go, jak uściskać, stał bez ruchu jak skała, mężczyzna, który widział już wszystko, nie ufał nikomu i nie przejmował się niczym. Surowy człowiek w surowym miejscu.
Anvin postąpił do przodu w ciszy, zastanawiając się, czy Durge go pamięta.
- Minęło wiele lat, odkąd walczyliśmy ramię w ramię – zaczął Anvin.
Durge zmierzył go wzrokiem w ciszy, tylko wiatr wył przez puste ulice.
- W bitwie o Wrzosową Puszczę – odpowiedział wreszcie powolnym, ochrypłym głosem, równie szorstkim, jak może piasku wokół.
Anvin kiwnął głową, ulżyło mu.
- Zabiliśmy wielu ludzi – odpowiedział.
- Mniej, niż było trzeba – dodał Durge poważnie.
Anvin przytaknął.
- Ciekawi mnie czemu nie macie wrót, żadnej bramy – odrzekł – Jak bronicie się, gdy nadejdzie wróg?
Po raz pierwszy Durge uśmiechnął się.
- Nie potrzebujemy bramy – odpowiedział – ponieważ bardzo pragniemy spotkać się z przeciwnikiem. Niech atakują – przecież po to żyjemy. Dlaczego mielibyśmy chować się za bramami?
Anvin odpowiedział uśmiechem, był pewien, że słowa tego wojownika, to szczera prawda.
- Przynoszę pilne wieści ze stolicy – ciągnął dalej Anvin.
Durge wzruszył ramionami.
- Tutaj nic nie jest pilne – odpowiedział Durge – A sprawy stolicy niewiele mnie obchodzą – zakończył zimnym, twardym tonem.
Anvin wiedział, że nie będzie miał łatwego zadania, że swoje następne słowa musi sformułować bardzo ostrożnie. Durge był dumnym człowiekiem, który nie dawał sobą rządzić.
- Wiem, że jesteś wolnym człowiekiem – odparł Anvin – I że nie jesteś pod niczyimi rozkazami. Lecz ja nie przynoszę rozkazów, jedynie prośbę – z ust naszego nowego Króla.
W oku Durga po raz pierwszy błysnęło zaciekawienie.
- Jakiego nowego Króla? – spytał.
- Tarnis został uwięziony – odrzekł Anvin dumnie – Na tronie zasiada Duncan.
Durge wydawał się prawdziwie zaskoczony. Odchylił się w tył i pogładził swą długą, jasną brodę w zamyśleniu.
- Duncan – mówił do siebie – Wojownik, którego szanuję. Poważny człowiek. Nigdy nie pomyślałbym, że pragnie korony.
- Wcale jej nie pragnie – powiedział Anvin – Jedyne czego pragnie, to wolność dla Escalonu.
Durge zamyślił się.
- Czego więc Duncan od nas oczekuje? – spytał Durge bardziej przychylnym tonem.
- Nie oczekuje niczego – odpowiedział Anvin – Chce wam coś ofiarować.
Oczy Durga zwęziły się.
- A cóż to takiego?
- Wolność – odparł Anvin – Coś, czego dać komuś nie sposób. Coś, co sami będziecie musieli zdobyć.
Durge patrzył na niego przez długą chwilę, zadumany.
- A w jakiż to sposób ten nowy Król miałby ofiarować nam wolność – spytał – Stoimy nie więcej jak dzień jazdy od Bramy. A za Bramą są miliony Pandezjan. Z jednej flanki mamy Morze Smutku, z drugiej Morze Łez, po tych wodach pływa kolejny milion. Gdzie znaleźć tu wolność?
Anvin zaczerpnął tchu, przygotowując się.
- Duncan nie boi się, nie kryje jak Tarnis – odpowiedział – Walczy z wrogiem twardo i zdecydowanie. Wyzwoliliśmy już Volis i Argos, Esephus i Kos – a teraz także Andros. Potężne miasta. Połowa Escalonu jest już wolna – druga połowa będzie wkrótce. Ale potrzebujemy twojej pomocy, by zabezpieczyć Bramę Południową. Jeśli się nie uda, hordy Pandezji dokonają kolejnej inwazji, zaś wszystkie starania Duncana obrócą się wniwecz.
Durge zmrużył oczy, gładząc swoją brodę, po czym obrócił się i podszedł do skraju dziedzińca, do wejściowego łuku, i wyjrzał na pustynną równinę. Przed dłuższą chwilę gładził się tak po brodzie w zupełnej ciszy.
Anvin podszedł do niego, czekał. Wiedział, że musi dać mu trochę czasu.
- Brama Południowa, tak? – powiedział, wciąż patrząc w dal.
Anvin czekał cierpliwie, gdy Durge wpatrywał się w horyzont, przetrawiając wszystko to po cichu. Anvin podążył za jego wzrokiem, daleko w oddali, ledwie widoczne na horyzoncie, dostrzegł złote łuki Bramy Południowej, błyskające w słońcu.
- Wspaniała rzecz, to prawda – stwierdził Durge z oczyma wbitymi w horyzont – Pobudowane przez naszych przodków, budowla, której nie bylibyśmy w dzisiejszych czasach w stanie postawić. Najwyższa i najgrubsza fortyfikacja w Escalonie. Zbudowana tak, by wytrzymać inwazję, wytrzymać wojnę. I stoi od wieków, od wieków chroniąc nas przed Pandezją.
Odwrócił się do Anvina i zmarszczył brew.
- Aż na tronie nie zjawił się Tarnis – ciągnął dalej – Aż nie przekreślił tego wszystkiego jednym ruchem ręki. Otworzył Bramę bez walki, poszedł na ugodę. I, co gorsza, nikomu o tym nie wspomniał. Pewnego dnia obudziliśmy się już otoczeni, uwięzieni, bez szans na walkę. Zdradził nas wszystkich. Nigdy nie dał nam szansy bronić Bramy, wypełnić swej świętej powinności, tego mężowie Thebus nigdy mu nie zapomną.
Durge westchnął.
- A teraz pojawiasz się ty, z nowym Królem i nowymi obietnicami – kontynuował – Naszych ludzi już raz zawiodła polityka, wtedy poprzysiągłem sobie – nigdy więcej.
- Nie tylko ty byłeś przedmiotem zdrady – odpowiedział Anvin – Tarnis i nas zdradził. A Duncan w niczym nie przypomina Tarnisa.
Durge pogłaskał swą brodę.
- Nowy Król, tak – pomyślał głośno – Ale polityka to zawsze to samo. Władza zawsze działa podobnie. Ile czasu minie, aż nasz wspaniały, nowy Król przesiąknie nią, jak wszyscy przed nim?
Anvin zmarszczył brew.
- Duncan jest wojownikiem. Zawsze był wojownikiem, i na zawsze nim pozostanie.
- Może i tak – odparł Durge – Jednak jego otoczenie może nie być tak twarde.
- Nie dowiesz się tego, dopóki nie zaryzykujesz, prawda? – stwierdził Anvin.
Durge westchnął, wciąż gładząc brodę, myślał. Zapadła długa, ciężka cisza, aż w końcu dowódca Thebus zwrócił się do Anvina.
- Jesteśmy w stanie zdobyć Bramę – powiedział wreszcie – To nie będzie trudne. Jednak utrzymać ją to zupełnie inna rzecz. Gdy ruszą na nas pandezyjskie hordy, uderzą w sile większej, niż kiedykolwiek. Jeśli nie będziemy mieli ze sobą Duncana i jego sił, wyrżną nas do nogi. Wszystkich moich zbrojnych – jak również twoich.
Anvin postąpił kroku i odezwał się z całą mocą.
- Przysięgam ci na wszystko, co mi drogie – powiedział – że Duncan nigdy nas nie zdradzi. Spieszy do nas nawet w tej chwili. Gdy tylko zdobędziemy Bramę, gdy Pandezja zaatakuje, Duncan i jego armia przybędą nam na pomoc. On także złożył przysięgę, której nigdy nie złamie. A jeśli tak się stanie, z chęcią zginę jako pierwszy.
Durge zmierzył go spojrzeniem, wyglądał, jakby ujęła go powaga tych słów.
- Potrzebujemy twojej pomocy – powiedział Anvin twardo, czując, że nadeszła odpowiednia chwila – Czy staniesz u naszego boku? Będziesz walczył za wolność? Czy schowasz się w tym pustym forcie, który nazywasz domem i będziesz udawał, że jesteś wolny?
Anvin wiedział, że ryzykuje, prowokując w ten sposób Durga, jednak wydało mu się to konieczne. Ciemne oczy wojownika pociemniały z wściekłości, szczęka spięła mu się widocznie, Anvin czuł, jak wszystko się w nim gotuje.
Jednak równie szybko w jego twarzy ukazał się uśmiech.
- Jedziemy więc na Bramę – odpowiedział, jego uśmiech jeszcze się poszerzył – Dziś równie dobrze będzie umrzeć, jak każdego innego dnia.
Otoczony ze wszystkich stron chłopcami i mężczyznami, w zaparowanej kuźni przy kowadle siedział Alec i uderzał młotem w rozgrzaną do czerwoności głownię miecza. Wszędzie wokół latały iskry, a pot spływał mu ciurkiem do oczu. Obok niego siedział Marco, a dalej reszta jego nowych przyjaciół, członków ruchu oporu, przygotowujących się do powstania przeciwko Pandezji.
Z każdym uderzeniem młota Alec myślał o zemście. Wyobrażał sobie Pandezjan, których zabije tą właśnie bronią, myślał o swoim bracie, o matce i o ojcu. O swojej wiosce. Swych ludziach. Alec wiedział, że cała ta broń, którą tu wykuje, będzie tylko kroplą w morzu potrzeb; lecz wiedział też, że każdy miecz, który wyjdzie spod jego ręki, każdy topór i każda tarcza, oznacza co najmniej jednego martwego Pandezjanina więcej, dodatkową szansę, aby ochronić Ur. I to dawało mu wielką satysfakcję.
Ukończył swój miecz, uniósł go do oczu i dokładnie obejrzał, po czym zanurzył w kadzi z wodą; kolejna chmura pary natychmiast wypełniła pokój, gdy rozległ się głośny syk. Znowu przyjrzał się swemu dziełu, ważył go w dłoni, po czym położył na stos innych, gotowych już mieczy, zadowolony.
Alec zrobił sobie przerwę, otarł pot z czoła i rozejrzał się po pomieszczeniu. Ta kuźnia była przestronniejsza niż jego ojca, z dużym, szeroko otwartym oknem, przez które wlatywało świeże powietrze i jasne światło słoneczne. Gdy wyjrzał przez nie, zobaczył wpływające do kanałów statki ze wszystkich stron świata, zapatrzył się na ich wysokie maszty i zapierające dech w piersiach żagle. To wielokulturowe miasto, to barwne i dynamiczne centrum wymiany handlowej, w którym ludzie żyli pod pręgierzem Pandezjan, błagało o wyzwolenie. On wiedział, że wielka wojna nadejdzie szybciej, niż ktokolwiek z jego mieszkańców się spodziewa.
Alec kręcił się pomiędzy mężczyznami i chłopcami, przyglądając się ich pracy. Wszyscy oni byli jeszcze amatorami, wiec przy każdym musiał przystanąć, by udzielić mu rad.
- Uderzasz nierówno – powiedział do jednego z chłopców, unosząc jego łokieć – Twój miecz będzie postrzępiony.
Stanął obok drugiego.
- Rękojeść jest wygięta – powiedział, prostując jego nadgarstek – Uderzasz pod niewłaściwym kątem.
Podchodził do jednego chłopca do drugiego, oceniał każdą broń, doradzał i poprawiał. Każdy z nich podążał za jego radami - nawet Fervil, który wreszcie uznał wyższość jego kunsztu nad swoim. Zatrzymał się przy starszym mężczyźnie, który kuł tarczę i zniecierpliwiony, wyrwał mu młot z rąk.
- Ta tarcza nie zatrzyma ciosu miecza – powiedział krytycznie – Jest stanowczo zbyt cienka.
Alec, niegdyś tak spokojny i dobroduszny, czuł się coraz bardziej sfrustrowany, wybuchał, kiedy nie powinien. Zastanawiał się nad swoim gniewem i zniecierpliwieniem, chciał go w sobie stłumić, ale nie potrafił. Czuł, że nie jest już tą samą osobą co kiedyś, przed śmiercią rodziców. Nienawidził siebie za to.
Alec przystanął i wziął głęboki oddech, zmuszając się do wyciszenia, uwolnienia od gniewu. Nie chciał się już na nikim więcej wyżywać. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, na przepływające obok statki. Szybko, nim ktoś zauważył, otarł łzę, która niespodziewanie pociekła mu po policzku.
Wzdrygnął się, gdy poczuł dłoń na swym ramieniu. To Fervil podszedł do niego, zatroskany.
- Odpuść im trochę – powiedział, dobrotliwie – Oni nie są jak ty czy ja. Nie są kowalami. Wszyscy są tutaj, by służyć jednemu celowi.
Alec zamknął oczy i wziął głęboki oddech; wiedział, że to prawda.
- Przykro mi – powiedział – Ale jestem taki sfrustrowany. Nie mamy dość ludzi. Nie mamy wystarczająco dużo broni. Mamy za mało czasu. Wszystko, co tutaj robimy – powiedział, rozglądając się po izbie – to tylko kropla w morzu potrzeb. Co zrobimy, gdy z odsieczą przybędzie cała flota Pandezji? Gdy ich potężne statki wpłyną w te kanały? – powiedział, obserwując przepływający właśnie żaglowiec.
- Robimy wszystko, co w naszej mocy - Fervil odpowiedział.
Alec pokręcił głową.
- To nie wystarczy – stwierdził ze smutkiem w głosie – Miecze i tarcze nie zatrzymają statków. Tak nie pokonamy floty.
- To co mamy robić – warknął Fervil, sam już tracąc cierpliwość – Zbudować flotę? Odgrodzić się od morza? Te miecze są wszystkim, co mamy, i będą musiały nam wystarczyć.
Alec ucichł. Coś, co powiedział Fervil wyraźnie go zaintrygowało. Jakaś myśl rodziła się w jego głowie. Gdy wyjrzał na zewnątrz i spojrzał na kanały, wreszcie do niego dotarło. Poczuł przypływ podniecenia – już wiedział, co robić.
- Mylisz się – powiedział podekscytowany – Mamy coś jeszcze.
Alec pobiegł nagle do stołów i zaczął oglądać całą stal, którą mieli, wszystkie na wpół wykute bronie, niedokończone topory i maczugami. Nieusatysfakcjonowany, myszkował po pokoju tak długo, aż wreszcie znalazł to, czego szukał: był tam, leży w ciemnym kącie na kamiennej podłodze.
- Co robisz? – zapytał Fervil, idąc za nim.
Alec podniósł jeden koniec ogromnego, grubego łańcucha, pierwotnie zaprojektowanego do kotwicy.
- Pomóżcie mi! – zawołał do innych.
Marco i reszta chłopców przerwali pracę i biegiem rzucili się do pomocy. Każdy z nich chwycił jedno ogniwo, uginając się pod jego ciężarem. To było jak dźwiganie gigantycznego węża.
Wspólnymi siłami zdołali przytargać go przez salę i z brzękiem rzucić na stół. W ciągu zaledwie kilku chwil cała broń, którą do tej pory zasłany był ośmiometrowy, prostokątny blat, teraz wylądowała z hukiem na ziemi, ustępując miejsca ponad pięćdziesięciokilogramowemu, masywnemu łańcuchowi. Alec rozwijał go, aż ten nie zajął całej powierzchni stołu.
Alec cofnął się i spojrzał na niego z uśmiechem.
- Nada się – ocenił uradowany.
- Do czego? – Fervil zapytał zdziwiony.
Alec odwrócił się do niego, podekscytowany.
- Jak szeroki jest kanał?
Fervil wzruszył ramionami.
- Ma może z dziesięć metrów.
- W takim razie potrzebujemy trzynastu – oświadczył Alec – Musimy mieć więcej łańcucha.
- Ale do czego – Fervil nadal nie rozumiał – Co to za szaleństwo?
Alec odwrócił się i rozejrzał po pokoju, ignorując go zupełnie. Zatrzymał się, gdy znalazł to, czego szukał: stosu długich kolców, przeznaczonych na włócznie.
- Będziemy potrzebować ich wszystkich – oznajmił – I musimy wykuć więcej.
- Potrzebuję tych kolców na włócznie! – zawołał Fervil – Nie możemy ich oddać! Co ty wyprawiasz? Co to za wymysły!?
Alec chwycił kolce i rozłożył je na stole, obok łańcucha, a następnie cofnął się i spojrzał na swoje dzieło. Na widok ośmiometrowego łańcucha gęsto naszpikowanego kolcami, cały się rozpromienił. To naprawdę mogło zadziałać.
Pozostali też musieli zrozumieć, o co mu chodzi, bo powoli i na ich twarzach zaczęły pojawiać się uśmiechy.
- Chcesz zastawić w porcie pułapkę – powiedział cicho kowal, załapawszy wreszcie.
Alec zwrócił się do niego z uśmiechem.
- Owszem – odparł.
Alec nachylił się i dotknął kolca, podziwiał, jaki był ostry.
- Rozłożymy go na dnie kanału – objaśnił – a potem będziemy czekać. Kiedy Pandezjanie nadejdą, podniesiemy go. Zamiast jednego człowieka, zlikwidujemy cały statek; zamiast kilku żołnierzy, zabijemy ich setki. A uszkodzony statek powinien zablokować kanały, zablokować całą ich flotę, sprawić, że wpłynięcie będzie niemożliwe.
Wszyscy patrzyli w milczeniu, wyraźnie pod wrażeniem.
- Ryzykowne – Fervil stwierdził w końcu, chodząc od jednego końca do drugiego, przyglądając się konstrukcji – To będzie wymagało ogromnie dużo pracy, a szanse powodzenia…
Nagle drzwi do izby otworzyły się z hukiem i wszyscy odwrócili się zaskoczeni. Gdy Alec zobaczył, kto wchodzi do środka, przetarł aż oczy ze zdumienia, zastanawiając się, czy przypadkiem nie ma zwidów.
Przed nim stanęła najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek dotąd widział, wysoka, mniej więcej w jego wieku, o długich włosach, pięknych brązowych oczach i dumnej twarzy osoby, która niejedno w życiu przeszła. Co bardziej go jeszcze zaskoczyło, to kilkanaście dziewcząt, które podążały w ślad za nią. Poprowadziła je z dumą, w oczach jej nie widać było strachu, a wokół siebie roztaczała atmosferę buntu.
- Dierdre – Fervil powiedział zaskoczony, wyraźnie poznając ją – Czy przysłał cię twój ojciec?
Weszła do pokoju i spojrzała na niego zdecydowanie.
- Sama się przysłałam – odrzekła.
Fervil spojrzał pytająco.
- Po co? – zapytał – I kim są te dziewczęta?
Dierdre wyszła na środek sali, dumna i pewna, jakby to miejsce należało do niej. Alec poczuł, jak jego serce bije coraz mocniej; jej uroda go onieśmielała, odbierała zdolność myślenia. W Soli nigdy nie widział kogoś takiego.
- Przyszłam nas uzbroić – odpowiedziała, pewna siebie – I dać tym dziewczętom szansę pracy w kuźni. To jest tak samo nasza sprawa jak wasza.
Kilku chłopców w pokoju parsknęło śmiechem, a reszta spojrzała po sobie ze zdumieniem. Fervil pokręcił głową.
- To nie jest miejsce dla dziewcząt i żadna dziewczyna nie będzie dzierżyć miecza – oznajmił władczym tonem – Ani go kuć. Największy pożytek byłby z ciebie w forcie twego ojca, gdzie pomagałabyś innym kobietom w niezbędnych przygotowaniach.
Dierdre jeszcze bardziej spoważniała i postąpiła krok do przodu z wypiętą piersią.
- Ty chyba nie rozumiesz – odparła, jej głos był twardy i zimny – To nie było pytanie, to polecenie.
W pomieszczeniu zapadła niezręczna cisza i oczy wszystkich zwróciły się teraz na Fervila. Alec wciąż jednak nie mógł oderwać od niej wzroku, czuł w stosunku do niej nie tylko podziw, ale też nieznane mu dotąd uczucie, jakim była miłość. Był oczarowany. To było dla niego wyjątkowo zaskakujące również dlatego, że od czasu śmierci jego rodziny czuł tylko pustkę i smutek. A jednak, patrząc na nią, coś się w nim obudziło. Stała tu, wspaniała i odważna, tak silna i dumna, w niej znalazł wzór odwagi do naśladowania w obliczu przeciwności. Znowu miał powód, by żyć.
Alec wystąpił nagle przed szereg, nie mogąc się opanować.
- To nie jest taki głupi pomysł – zawołał, broniąc jej i przełamując krępującą ciszę.
Oczy wszystkich natychmiast przeniosły się na niego i jego serce zabiło szybciej, gdy wśród nich dostrzegł hipnotyzujące spojrzenie Dierdre.
- Chętnie wam pomogę – powiedział, podchodząc do niej – Mogę nauczyć was sztuki wykuwania broni. Kto wie? Może poradzicie sobie lepiej, niż niektórzy z tu zebranych.
Uśmiechnął się ciepło, oczekując, że odwzajemni jego uśmiech. Nic takiego się jednak nie stało. Gdy w milczeniu spojrzał jej w oczy, odkrył w nich mur zbudowany ze smutku, przez który nic nie było w stanie się przebić. Zapragnął poznać jej historię.
Dierdre skinęła głową do dziewczyn, a kiedy podeszły bliżej, Alec skinął na chłopców, by zrobili dla nich miejsce przy stole. Gestem zaprosił Dierdre by także usiadła, ona jednak ruszyła pomiędzy stoły, przyglądając się uważnie leżącej tam broni. Zatrzymała się przy mieczu, jednym z ulubionych Aleca, długim, z cienką srebrną rękojeścią, lżejszym i cieńszym od innych, ale też ostrzejszym, i podniosła go. Po sposobie, w jaki go oglądała, Alec był przekonany, że wychowywała się wśród broni.
- Dobry wybór – przyznał.
- Czy przebije człowieka? – zapytała.
- Tak – odpowiedział, zastanawiając się nad źródłem jej gniewu.
- Nawet przez zbroję? – dopytywała.
Pokiwał głową.
- A nawet więcej – odpowiedział, czując głębię jej wściekłości – Kogo masz nadzieję zabić?
Odwróciła się i ich oczy spotkały się, jej spojrzenie lodowate i śmiertelnie poważne.
- Każdego Pandezjanina którego znajdę – odparła zdecydowanym głosem.
Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, uśmiechnął się szeroko, ponownie czując, jak jego serce wypełnia się radością.
- Myślę, że ty i ja – zauważył – mamy ze sobą wiele wspólnego.
Aidan przechadzał się ulicami stolicy w zupełnym zadziwieniu, nie obchodziło go nawet, że co chwila ktoś potrąca go w tłumie, jego oczy wciąż były w górze, zapatrzone w najwyższe budynki, jakie kiedykolwiek widział. Widział już najwspanialsze umocnienia obronne, w warowni swojego ojca, ale nie podejrzewał nawet, że można budować rzeczy tak wysoko, jak te tutaj. Wszystko co widział było nowe, inne, kształty budynków, wygląd drzwi wejściowych, okna, ogromne posągi i fontanny przed wejściami, po prostu nie mógł się napatrzeć. Kręcił się wokół, chcąc zobaczyć tyle, ile tylko był w stanie. Nie pamiętał tych widoków z czasów, gdy mieszkał tu jako dziecko, tylko blade cienie wspomnień. Gdziekolwiek więc nie poszedł, kręcąc się po brukowanych ulicach, przechodząc przez place, mijając świątynie z Białym przy boku, wąchającym za każdym kramem z jedzeniem, czuł że mógłby spacerować tak całe tygodnie i nie zobaczyć nawet połowy tego olbrzymiego miasta.
Gdzie nie spojrzeć, wszędzie ktoś coś sprzedawał, nawoływał prosząc o uwagę, starał się zatrzymać Aidana, by spojrzał, posłuchał, dotknął towaru; powietrze pełne było muzyki, wszędzie kręcili się grajkowie starający się zagłuszyć pokrzykiwania przekupniów i ujadanie psów. Wszyscy gdzieś się spieszyli. Wszędzie wokół czuć było atmosferę święta, radość wyzwolonego ludu. Aidan czuł głęboką dumę, wiedział doskonale, że to dzieło jego ojca.
Szukał go wszędzie, swego ojca lub jego żołnierzy, nigdzie jednak nie mógł znaleźć nikogo znajomego. Gdy wyszedł z alejki, zorientował się, że stoi na ogromnym, okrągłym placu, szerokim na co najmniej sto metrów, w jego centrum znajdowała się wysoka fontanna. Wokół niej krążyło tysiące ludzi, część przysiadała na cembrowinie, lecz większość spieszyła w jakimś kierunku. Plac otaczały wysokie, stare budynki, zbudowane z marmuru tak zblakłego, jakby stały tu od zawsze. Pomiędzy budynkami Aidan dostrzegł kolejne alejki, dziesiątki uliczek, rozbiegające się każda w innym kierunku.
Na ten widok poczuł nagłe ukłucie paniki, zorientował się, że się zgubił. Te uliczki mogły prowadzić dokądkolwiek. Każdy plac po prostu kierował go do następnego placu. Miał blade pojęcie jak poruszać się po tym mieście, nie miał pomysłu, jak mógłby znaleźć ojca. Rozejrzał się po rynku, szukając jakichkolwiek ludzi ojca, jednak bezskutecznie.
Nagle usłyszał skomlenie, zorientował się, że Biały żałośnie drepcze mu pod nogami. Wylizał się już ze swych ran, jednak widocznie czuł się tu nieswojo – i był wygłodzony. Aidanowi też burczało w brzuchu, więc sięgnął do torby, by wymacać ostatnie złote monety, które mu zostały. Stwierdził, że pora z nich skorzystać.
Raptownie poczuł silną rękę na swoim nadgarstku, przed nim stał potężny, zarośnięty mężczyzna z wydatnym brzuchem, wbijając w niego spojrzenie pełne nienawiści znad zdeformowanej szczęki.
- Co taki mały chłopak robi tu z taką górą złota? – spytał natarczywie.
Jednak nie czekał na odpowiedź, tylko zacisnął rękę na jego nadgarstku, ściskając tak mocno, że Aidan prawie słyszał już trzeszczące kości.
- Nie chcesz aby oddać mi swoich błyskotek i ocalić skóry?
W Aidanie wezbrała fala paniki, gdy mężczyzna sięgnął do jego sakwy; rozejrzał się wokół, lecz nie zobaczył znikąd pomocy. Zauważył, że w drugiej ręce mężczyzny błyska niewielki sztylet wycelowany w jego gardło. Nie wiedział co robić. Nie mógł oddać mu tego złota, to wszystko co mu zostało.
Nagle dało się słyszeć mrożące w krew żyłach warknięcie, gdy Biały skoczył na napastnika i wpił zębiska w rękę, którą przytrzymywał Aidana. Pies był tak szybki i silny, a jego zęby tak ostre, że mężczyzna ledwie wrzasnął, a jego ręka była już odgryziona.
Natychmiast odwrócił się i puścił biegiem, wyjąc z bólu, zniknął w tłumie równie szybko, jak się pojawił.
Aidan zerknął na Białego, który wciąż warczał jak wściekły, by po chwili rzucić się, ku zdumieniu chłopaka, przez tłum, w pogoń za napastnikiem. Jeszcze z nim nie skończył.
- Biały! – wykrzyknął Aidan.
Ale pies nie usłuchał. Chłopak pobiegł w ślad za nim, dobiegł do nich dopiero kilka ulic dalej, by zobaczyć jak Biały rzuca się mężczyźnie na plecy i zatapia kły w jego karku. Bandyta upadł bez ruchu na ziemię, jego wrzaski ucichły chwilę potem. Był martwy.
Zwierzak zauważył za sobą Aidana, na jego widok krwiożerczy wyraz oczu zniknął. Chłopak popatrzył na niego ze świeżym szacunkiem, gdy przypadł do niego na kolana, by pogłaskać go po łbie.
- Dziękuję – powiedział. Biały w odpowiedzi polizał go po twarzy.
Aidan zorientował się, że przechodnie zerkają na martwe ciało, jednak nikt się nie zatrzymuje. W takim mieście, pomyślał, martwy człowiek to jeszcze nie powód do zdziwienia. Jednak nie chciał ryzykować, że wpadnie w kolejne kłopoty.
- Lepiej chodźmy.
Odciągnął Białego w bok, po chwili obaj wtopili się z powrotem w tłum. Pies popędził przodem, Aidan musiał podbiec, by go złapać. Był ciekaw gdzie go niesie.
- Biały! – krzyknął znowu.
Aidan wyskoczył zza rogu, zastanawiając się w jakie kłopoty teraz wpakuje go futrzasty przyjaciel. Dostrzegł Białego na drugim końcu placu, jak wsadza nos w stojak obwieszony mięsem. Chłopak uśmiechnął się; pies po prostu szedł za swym nosem. Sprzedawczyni nie wydawała się wyjątkowo zadowolona.
Aidan podbiegł do nich i wręczył kobiecie złotą monetę. Musiał przyznać, zapach sprawiał, że i jemu zaburczało w brzuchu.
Przekupka wzięła monetę i obejrzała ją sceptycznie pod światło, po czym spojrzała na chłopaka.
- Co podać? – zapytała wreszcie szorstko.
- Cały stojak, poproszę – powiedział Aidan, Biały musiał być bardzo głodny.
Kobieta sięgnęła w bok, by po chwili podać mu długi kij obwieszony kawałkami pieczonego mięsa, ociekającymi tłuszczem. Aidan zdjął jeden i podał go Białemu, który porwał go z jego ręki i rzucił się do reszty, obgryzając mięso bezpośrednio z kija, kawałek po kawałku. Przekupka podawała mu jeden kijek po drugim, aż cały stojak był pusty. Aidan nie mógł nadziwić się, ile Biały był w stanie zjeść. Ostatni patyk zostawił dla siebie, każdy kęs polędwicy był przepyszny, zajadał aż tłuszcz kapał mu z brody.
- Coś do popicia? – spytała kobieta.
Podała mu miskę wody, którą postawił dla Białego; dla niego znalazł się mały bukłak picia.
Aidan strzyknął sobie z niego do gardła, spodziewając się wody, aż zakrztusił się, gdy zorientował się, że to coś innego. Poczuł szum w głowie i zorientował się: to było wino.
- Co jest w tym bukłaku? – spytał zaskoczony.
Kobieta odsłoniła w uśmiechu niekompletne uzębienie.
- Coś kapkę mocniejszego – odpowiedziała – Czas byś stał się mężczyzną. Witamy w stolicy.
Wino uderzyło mu do głowy, uczucie nie było przyjemnie. Czuł się zdezorientowany.
- Czy w mieście są ludzie z Volis? – spytał jej niecierpliwie.
- Masz na myśli wszystkich tych nowych żołnierzy? – zapytała – Tych, co wyzwolili miasto?
Kiwnął głową.
- Co masz z nimi za interes? – padło kolejne pytanie.
- To żołnierze mego ojca – powiedział dumnie.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, jakby podejrzewała, że się przechwala.
- Sprawdź Plac Południowy – powiedziała – Zwykle tam kwaterują żołnierzy.
Wskazała mu odpowiednią uliczkę, więc Aidan ruszył w tamtą stronę.
Kluczył przez niezliczoną ilość niekończących się alejek, aż wyszedł na kolejnym placu, by znów skręcić w boczną uliczkę. Biały szedł mu wiernie u nogi. Wyłonił się z pomiędzy rzędu wysokich, wąskich budynków, miasto znowu się przed nim otworzyło w całej krasie.
Aidan wszedł na kolejny plac i spojrzał w górę, przytłoczony budowlami kilkudziesięciu metrów wysokości. Jeden z nich, o złotych drzwiach zwężających się ku górze, wyglądał jak świątynia, inny, z imponującą kolumnadą, przypominał bibliotekę. Kilka budynków miało złote, lśniące w słońcu kopuły, wszystkie wyglądały jakby stały tu od wieków.
Aidan przechadzał się przez otwartą przestrzeń, szukając jakiegoś drogowskazu, który skierowałby go do Placu Południowego.
- Znasz drogę do Placu Południowego? – spytał jakiegoś przechodnia, mężczyznę, który wydawał się spieszyć odrobinę mniej, niż wszyscy inni. Ten jednak potrząsnął tylko głową i oddalił się spiesznie.
Aidan rozejrzał się wokół. Gdzie nie spojrzał były ulice, uliczki i place, czuł się zagubiony i przytłoczony tym wszystkim.
Nagle dosłyszał jakiś głos.
- Pomóż, proszę!
Odwrócił się i zobaczył dziewczynę mniej więcej w jego wieku, siedzącą na ulicy ze skrzyżowanymi nogami, o zagubionym, bezbronnym wyrazie twarzy. Cała była umorusana, wyglądała jakby nie jadła od wielu miesięcy, ledwie żywa, nie miała nawet siły odgonić much, które siadały jej na twarzy.
- Potrzebuję coś zjeść – powiedziała chropawym głosem – Cokolwiek.
Ten widok prawie złamał Aidanowi serce. Zajrzał do swojej sakwy, obejrzał pozostałe monety i zawahał się przez chwilę, wiedział, że oddaje ostatnie swoje pieniądze. Jednak po chwili zalała go fala współczucia dla dziewczyny. Wiedział, że postępuje dobrze, więc podszedł do niej i podał jej całą swą torbę.
Spojrzała na niego, jej oczy powoli zrobiły się okrągłe z zaskoczenia. Gdy wstała z ziemi, na jej policzkach błysnęły łzy.
- Jak ci na imię? – spytała.
- Aidan.
- Ja jestem Cassandra – powiedziała – I nigdy ci tego nie zapomnę.
Objęła go rękoma i uściskała, po czym odwróciła się i zniknęła w najbliższym zaułku.
Aidan został bez grosza przy duszy, za to czując się wspaniale, ciesząc się z dobrego uczynku. Mógł niepokoić się o własną przyszłość, nie miał już pieniędzy, jednak nie żałował.
Z dalszego krańca placu zaczęła rozbrzmiewać muzyka, Aidan zwrócił się w tamtym kierunku, i z zaskoczeniem stwierdził, że z uliczki właśnie wyjeżdża wielka platforma, na której zebrani są żonglerzy i muzycy. Aż serce zabiło mu szybciej, gdy rozpoznał kilku aktorów, z którymi wjechał dziś do miasta. Na środku sceny stał Papug.
- Panie i panowie, mieszkańcy Andros! – odezwał się donośnym głosem, gdy tłum zaczął się zbierać – Pragnę opowiedzieć wam historię do innych niepodobną!
Aidan desperacko chciał odnaleźć ojca, jednak wyglądało na to, że noc już blisko, a po ciemku jego poszukiwania byłyby bezcelowe. Nogi odmawiały mu już posłuszeństwa po długim dniu, wiedział, że potrzebuje odpocząć. Więc wtopił się w tłum i ruszył do sceny, należało mu się trochę rozrywki. W końcu jego nowi przyjaciele na pewno znają to miasto, jeśli ktokolwiek miał pomóc mu dostać się do Placu Południowego, do ojca, będą to oni.
Merk stanął na szczycie wieży Ur, obserwując wstający świt, wpatrując się w bezkres nieba i toń oceanu i czuł się tak, jakby na nowo się odrodził. Roztaczający się przed nim widok zapierał mu dech w piersiach. Widział stąd wszystko: ciągnące się w nieskończoność Morze Smutku, jałowe, smagane wiatrem ziemie półwyspu Ur, korony drzew wielkiego lasu. Dalej rozciągał się widok na całe Escalon. Zza horyzontu powoli wyłaniało się słońce, rozświetlając milionem kolorów całe niebo. Porywy wiatru były tak silne, że prawie zdmuchiwały go z wieży. Oparł się o niski mur i wychylił ostrożnie, spoglądając z trwogą dziesiątki metrów w dół.
Merk zdawał sobie sprawę z tego, jakie ma szczęście, że żyje. Obudził się dziś jakby nowym człowiekiem. Minionej nocy Kyle wyrwał go nie tylko z objęć śmierci, ale i z pułapki jego dotychczasowego życia. Nigdy dotąd nie był tak bliski śmierci i nigdy jeszcze nikt go nie uratował. Było to niemalże mistyczne doświadczenie, które wywołało w nim głębokie zmiany.
Dźwięk młotów wypełniał powietrze i gdy Merk skończył swoją przerwę, wrócił na stanowisko i razem z innymi kontynuował wbijanie żelaznych kołków w wierzchołek wieży. Przyglądał się twarzom pracujących z nim mężczyzn, wielu z nich nie rozpoznawał, twarzom wojowników przybywających tu ze wszystkich zakątków wieży, ze wszystkich pięter, twarzom surowym, pozbawionym emocji. Widział też Kyla, który pracował razem z innymi, wbijał kołki, by następnie zarzucić na nie linę i sprawdzić ich wytrzymałość. Wydawało się, jakby wszyscy mężczyźni w wieży zostali zmobilizowani do działania po wczorajszej konfrontacji.
Merk wbił kolejny kołek, zarzucił na niego linę i spuścił ją z wieży na sam dół, po czym palącymi dłońmi wciągnął ją z powrotem na szczyt.
Zadowolony, przygotował do wbicia kolejny kołek i gdy to zrobił, podszedł do Kyla, by mu podziękować.
- Nadal nie widzę w tym sensu – zagadnął do Kyla.
On nie spojrzał nawet na niego, skoncentrowany na swojej pracy, na uderzeniach.
- Te liny pomogą nam odeprzeć atak – wyjaśnił – Dają nam dodatkową możliwość obrony i ataku. A co najważniejsze, mogą stanowić drogę ucieczki.
- Ucieczki? – powtórzył Merk zaskoczony – Czy to nie jest walka na śmierć i życie?
- Nie naszej ucieczki – wyjaśnił Kyle – A Miecza.
Merk zamyślił się.
- Więc on tu jest – zapytał ciekawy.
Kyle spojrzał na niego, a potem odwrócił wzrok.
- Bez względu na to, czy jest tu, czy też nie, musimy zabezpieczyć wszystkie poziomy – odpowiedział tajemniczo – od góry, do dołu.
Merk zastanowił się.
- Czy pod wieżą są tunele?
Kyle, wciąż skupiony na pracy, nie podniósł na niego wzroku.
- Nasza wieża kryje wiele tajemnic – odpowiedział w końcu – Nawet dla tych, którzy służą tu od wieków. Nie wszystko objawia się każdemu, nie w tym samym czasie. Każdy z nas posiada pewną ograniczoną wiedzę na temat tego miejsca, odgrywa tu pewną rolę. Niektórzy znają dach, inni – tunele. Niektórzy strzegą Miecza, zakładając, że on tu jest, inni trzymają wartę przy oknach.
Merk patrzył, jak Kyle uderza młotem. Intrygowało go, ile ten chłopiec może mieć lat?
Zapadła cisza. Inni Obserwatorzy, pochłonięci swoja pracą, od czasu do czasu spoglądali na Merka z podziwem. Niektórzy jednak, przynajmniej tak mu się zdawało, byli zazdrośni, a może zakłopotani, że to właśnie on wyczuł obecność trolli, podczas gdy oni zawrócili.
- Nie miałem okazji ci podziękować – powiedział w końcu do Kyla.
- Za co? – zapytał, wciąż nie podnosząc wzroku.
- Za uratowanie mi życia ostatniej nocy.
- Nie ratowałem ciebie. Wykonywałem tylko swój obowiązek.
- Ale przy okazji mnie ocaliłeś – Merk nalegał.
Kyle wzruszył ramionami.
- Nie było to moim zamiarem – odpowiedział obojętnie.
Merk poczuł się dotknięty.
- Chcesz powiedzieć, że nie obchodziło by cię, gdybym tam umarł? – z jakiegoś powodu to miało dla Merka znaczenie. Nigdy nie był dla nikogo na tyle ważny, by ktoś zdecydował się stanąć w jego obronie. Chciał wiedzieć, czy tym razem było inaczej.
Kyle zamilkł na długi czas, sprawdzał swoją linę, ciągną za nią mocno, okręcał.
- Wielu ludzi przychodziło tu i odchodziło – powiedział w końcu – Widziałem, jak wielu z nich umierało. Taka jest natura człowieka, prawda?
Merk próbował zrozumieć.
- A jaka jest natura twojej rasy – zapytał Merk – Czy wy nigdy nie umieracie?
Kyle wzruszył ramionami.
- Wy jesteście śmiertelni – odpowiedział – My także mamy swoje słabości.
- Jakie na przykład?
Kyle znowu zamilkł i wrócił do pracy. Merk poczuł się dotknięty, miał nadzieję znaleźć w nim przyjaciela, a tymczasem został odepchnięty. Zabolało go to tym bardziej, że przez całe swoje dotychczasowe życie trzymał się na uboczu, nigdy nie szukał w nikim bratniej duszy. Dopiero teraz. Znowu zerwał się wiatr i nagle wieża stała się jeszcze zimniejsza i bardziej samotna niż wcześniej.
- Myślisz, że jesteś wyjątkowy, prawda? – odezwał się chrapliwy głos.
Merk odwrócił się i zobaczył jednego z Obserwatorów, Pulta, potężnego, zarośniętego człowieka o kwadratowej szczęce i ciemnych oczach, patrzącego na niego spode łba.
- Tylko dlatego, że zeszłej nocy zauważyłeś trolle – dodał.
Merk nie szukał zwady, zwłaszcza ze swoimi nowymi sprzymierzeńcami, ale wiedział, że wszędzie znajdą się ludzie, którzy mają w sobie potrzebę gnębienia innych. Nie mógł ryzykować okazania słabości przy pierwszym spotkaniu. Słabość tylko ośmiela zbirów, a czuł, że ten człowiek jest agresywny i że darzy go nienawiścią bez powodu. Aż za dobrze znał takich, jak on i wiedział, jak z nimi postępować.
- Ty to powiedziałeś – Merk odpowiedział, nie cofając się, nie ulegając jego atakom – nie ja.
Mężczyzna poczerwieniał, z pewnością nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
- Powiem ci coś, przybyszu – powiedział mężczyzna, podchodząc blisko – Widziałem tu wielu włóczęgów, takich jak ty. Zdziwiłbyś się, ilu z nich zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach – uśmiechnął się i podszedł jeszcze bliżej – To bardzo niebezpieczne miejsce, w którym łatwo można zrobić sobie krzywdę.
Merk uśmiechnął się, zdecydowany nie okazywać strachu i odwrócił się plecami do mężczyzny. Schylił się do liny i sprawdził jej wytrzymałość.
- A ja widziałem wielu chojraków w swoim życiu – Merk odpowiedział, wciąż plecami do niego – Oni lubią dużo gadać. Nudzą mnie. Ja lubię działać. Jeśli więc masz mi coś do powiedzenia, wyciągnij sztylet. W przeciwnym razie oszczędź sobie słów.
Merk poczuł nagle kopnięcie w plecy, a w chwilę potem ześlizgiwał się już z krawędzi wieży. Był oszołomiony, nie spodziewał się, że zostanie zaatakowany tutaj, przy tych wszystkich ludziach.
W ostatniej chwili chwycił obiema rękoma linę i zawisnął na niej, obijając się o kamienną ścianę. Spojrzał w dół, zdyszany, z sercem walącym tak, jakby zaraz miało wyrwać mu się z piersi. Wiedział, że upadek stąd równa się śmierci.
Merk próbował wspiąć się na górę, gdy nagle z pomocą przyszła mu młoda, gładka dłoń i wciągnęła go na dach jednym zaskakująco silnym ruchem.
Wylądował na kamieniach, dysząc ciężko. Wściekły, rozejrzał się w poszukiwaniu łajdaka, który go wypchnął, jednak jego już nigdzie nie było. Reszta tłumu wróciła już do pracy, nie chcąc się wtrącać, nie dbając o to, czy Merk przeżył.
Tylko Kyle stał nad nim i patrzył na niego z obojętnym wyrazem twarzy.
- Ratowanie cię staje się moim głównym zajęciem – zauważył, kręcąc głową, po czym wrócił do pracy.
Merk, oszołomiony, podniósł się powoli na wciąż drżące nogi.
- Dlaczego? – zapytał, podchodząc do niego – Skoro cię nie obchodzę, to dlaczego mnie znowu uratowałeś?
Kyle uśmiechnął się, wciąż patrząc na swój młot.
- Nie lubię być tutaj jedynym outsiderem – odpowiedział w końcu, po czym przerwał pracę i zwrócił się do niego – Poza tym muszę przyznać, że odkąd przybyłeś, zrobiło się tu znacznie ciekawiej.
Anvin galopował na południe przez rozpalone, pustynne równiny Thebus, ledwie dysząc w gęstym powietrzu, smagany promieniami okrutnego słońca. Durge jechał u jego boku, za sobą mieli kilkudziesięciu żołnierzy, kierowali się do Bramy Południowej. Jechali równo, końskie kopyta wybijały regularny rytm na twardej drodze. Również serce pędziło w Anvinowej piersi; kilka następnych godzin miało rozstrzygnąć los jego, i całego Escalonu. Nigdy jeszcze nie dotarł do samej Bramy, tak daleko ląd zwęził się do niewielkiego pasma pustyni, które z obu stron omywało inne morze. Po obu stronach widać było wodę migoczącą oślepiającymi błyskami. Ziemia promieniowała nieznośnym żarem, powietrze nad nią stało nieruchomo, nie poruszał nim najlżejszy powiew. To wąskie pasmo lądu było jedyną barierą między dwoma morzami, jedynym pomostem między Escalonem a Pandezją. Anvin zdawał sobie sprawę z tego, że ktokolwiek trzyma to miejsce, kontroluje wjazd do ich krainy.
Durge podjechał bliżej, Anvin zerknął na niego przez ramię, by ujrzeć uśmiech maniaka rysujący się na jego twarzy, jakby przygotowywał się do szalonego rozlewu krwi. Mężczyzna zdawał się być stworzony na taki dzień, jak dziś.
- Myślisz, że rozsądnie było zabierać tylko dwa tuziny twoich ludzi? – wykrzyknął Anvin, myśląc o setkach, które zostały w forcie.
Durge nawet nie zwrócił obsypanej pyłem twarzy w jego kierunku, wpatrywał się w horyzont z morderczą intensywnością.
- Zdobyć Bramę Południową będzie łatwo – powiedział na swoją obronę – Utrzymać ją, to prawdziwe zadanie. Pandezjanie doskonale o tym wiedzą, dlatego właśnie nie bronią jej w sile większej niż kilkudziesięciu żołnierzy. I nie spodziewają się ataku z północy – w końcu kto byłby na tyle nierozsądny?
Anvin w zamyśleniu przyglądał się bramie, która rosła na horyzoncie.
- Nam trzeba myśleć o obronie Bramy – ciągnął dalej Durge – do tego zaś potrzebujemy nie kilkuset, a kilku tysięcy ludzi. Potrzebujemy armii twojego Duncana, tych wszystkich posiłków, które obiecałeś.
Anvin rozumiał go dobrze.
- Przybędą na czas – zapewnił go – Duncan nigdy nie złamałby przysięgi.
Już zbliżali się do Bramy, został im niecały kilometr, gdy Anvinowi przyszło coś do głowy.
- Powiedz mi – odezwał się – Gdy Tarnis poddał Bramę Południową i nakazał otworzyć ją przed wrogiem – czemu usłuchaliście?
Twarz Durga poczerwieniała ze złości, jechał jednak dalej, zacisnąwszy szczęki, pamięć o tamtej chwili musiała być przykra.
- Gdy Król rozkazuje – odpowiedział – ty słuchasz. Tak zachowują się lojalni żołnierze.
- A teraz? – spytał Anvin.
Jechali chwilę w milczeniu, wreszcie Durge odezwał się.
- Tej pomyłki nie popełnię dwa razy – odparł – Jeśli jeszcze raz będę musiał wybrać między lojalnością do Króla, a honorem – wybiorę swój honor.
Jechali dalej, końskie kopyta dudniły pod nimi, gdy wjeżdżali na długie, wąskie przewężenie, zostawiając za sobą chmurę pyłu. Serce Anvina zabiło szybciej, zbliżali się do czegoś, co mogło być tylko Bramą Południową. Witało ich blaskiem, wypełniając cały horyzont. Ogromny, złoty łuk wysoki na kilkadziesiąt metrów, największa brama jaką kiedykolwiek widział. Od góry widać było ogromne, żelazne kolce podniesionej kratownicy; wrota były otwarte, nic nie blokowało przejazdu między Escalonem a Pandezją. Zadaniem Anvina było to zmienić – lub oddać życie próbując. Ktokolwiek kontrolował Bramę, pomyślał Anvin, mógł trzymać ich świat w szachu, mógł obronić Escalon przed dowolną inwazją. Dzięki tym fortyfikacjom tysiące odpowiednio przygotowanych żołnierzy Escalonu mogło oprzeć się milionom wrogów.
Na szczycie bramy, niczym plama na honorze Anvina, powiewała pandezyjska flaga, zdradziecka żółć i błękit, pusząc się i wydymając na wietrze. Zaraz pod nią widać było kilkunastu pandezyjskich żołnierzy; stali leniwie na straży, odwróceni do nich plecami, spoglądając na południe. Ani jeden nie patrzył w stronę Escalonu. Nigdy w życiu nie spodziewaliby się stamtąd ataku.
- Stacjonować przy Bramie – Durge krzyknął do Anvina – to najgorsza placówka dla Pandezjanina! Smażą się w słońcu od rana do wieczora i nudzą niemiłosiernie.
- Dziś wszystko się zmieni – zauważył Anvin.
Durge obnażył miecz.
- Dziś wszystko się zmieni – powtórzył jego słowa.
Anvin pochylił się i popędził konia, rzucili się galopem przez naturalną groblę, ich niewielka drużyna spieszyła na spotkanie z przeznaczeniem. Pędził wraz z Durgem na czele, prowadząc ich ludzi przez wąskie, puste pasmo ziemi, pod promieniami palącego słońca, które wyciskało pot na ich oczy. Blask był oślepiający, odbijał się od wszystkiego wokół – wody, tak blisko po obu stronach, i Bramy, kilkaset metrów przed nimi, która błyskała jaśniej niż oba morza razem wzięte.
Anvin czuł, jak serce wali mu w piersiach, wiedział, że kilka następnych chwil wszystko rozstrzygnie, będzie zwieńczeniem wszystkiego, o co do tej pory walczył. Jeśli zdobędą Bramę, zabezpieczą Escalon przed światem po raz pierwszy od wielu lat, ochronią go przed inwazją, odetną go od zewnątrz, by dokończyć wyzwalanie krainy. Jeśli jednak im się nie uda – cała Pandezja opadnie na nich, zadusi swoim ciężarem, oni zaś zostaną zabici.
Pomyślał o Duncanie, liczył na niego. Złapał za miecz, wiedział, że nie może zawieść swojego towarzysza.
- Pierwsi muszą paść trębacze! – wykrzyknął Durge.
Anvin spojrzał na niego zdziwiony.
- Widzisz te statki? – wyjaśnił Durge, wskazując na morze.
Anvin spojrzał w tamtym kierunku, na horyzoncie zobaczył setki czarnych statków, płynących pod żółto-niebieską banderą Pandezji.
- To dlatego u bram jest tak mało obrońców – dodał – Jedyne czego potrzebują, to zadąć w rogi, by wszystkie te statki pospieszyły im na pomoc. Nie możemy im na to pozwolić!
Anvin podążył wzrokiem za palcem towarzysza i zobaczył, wysoko na platformach nad bramą, po jednym żołnierzu, każdy trzymał pokaźnej długości róg. Oni także zwróceni byli na południe, plecami do nich.
- Zajmę się tym po prawej – powiedział, sięgając po włócznię. Jeszcze popędził konia, modląc się, by udało im się zbliżyć wystarczająco, zanim żołnierze zwrócą na nich uwagę.
- Drugi jest mój – odparł Durge.
- Ty weź żołnierza przy korbie – wydał rozkaz jednemu ze swych ludzi, wskazując cel mieczem.
Anvin spojrzał w tamtą stronę i zobaczył żołnierza stojącego przy wielkiej korbie, gotowego do akcji, choć również odwróconego plecami.
- Jeśli bramy zamkną się, zanim do nich dotrzemy – dodał Durge – jesteśmy skończeni.
Spięli się ze wszystkich sił, konie wybijały szaleńczy rytm kopytami, jeszcze pięćdziesiąt metrów, czterdzieści, trzydzieści. Gardło Anvina było zupełnie suche, ledwie oddychał. Przyglądał się trębaczowi po prawej i liczył kroki, aż będzie na tyle blisko, by móc rzucić włócznią. Wiedział, że cios musi być idealny, teraz ryzykowali wszystko.
Zostało jeszcze tylko kilka metrów, gdy nagle jeden z pandezyjskich żołnierzy odwrócił się nagle, chyba ich usłyszał. Jego oczy w panice urosły jak spodki. Skoczył do swoich towarzyszy i zaczął szarpać ich za ramiona, po chwili wszyscy odwrócili się, by zobaczyć co się dzieje.
- TERAZ! – wykrzyknął Durge.
Anvin był pewien, że potrzebuje jeszcze kilku metrów, by jego włócznia z pewnością trafiła w cel – jednak nie miał już wyboru. Zaczerpnął tchu, uspokoił ramię na tyle, na ile był w stanie, uniósł ciężką włócznię z modlitwą na ustach – i cisnął nią z całej siły.
Wstrzymał oddech, obserwując lot włóczni; ręce miał śliskie od potu, nie miał pojęcia, czy rzut będzie celny. Równocześnie widział miecz Durga lecący obok, kręcił się w powietrzu, zbliżając się do celu.
Trębacz po lewej, cel Durga, odwrócił się i podniósł róg do ust, jednak w tej samej chwili rzucony miecz przebił jego pierś. Natychmiast upuścił róg i zleciał martwy z platformy.
W tej samej chwili odwrócił się trębacz Anvina, chwilę przed tym, jak włócznia miała przebić go na wylot. Z przerażeniem stwierdził, że ten ruch go uratował, włócznia poleciała bokiem, ledwie drasnęła go w ramię, lecz zdołała wybić z równowagi.
Anvin z ulgą patrzył, jak żołnierz krzyczy i spada z platformy. Jednak nawet tak wysoki upadek go nie zabił. Nadal był żywy i czołgał się powoli w stronę rogu, który upadł parę metrów dalej.
Zalała go panika, wiedział, że nie ma chwili do stracenia. Zostało mu dziesięć metrów, gdy trębacz sięgnął ręką i złapał swój róg. Uniósł go do ust trzęsącymi się dłońmi i zaczerpnął powietrza, by w niego zadąć.
Anvin pozwolił, by pokierował nim ślepy instynkt. Skoczył z konia w pełnym galopie, cały świat wokół zawirował, uniósł miecz i ciął w kierunku trębacza. Poczuł, że jego broń tnie ciało ofiary, przed oczyma mignęło mu, jak żołnierz upada, krótszy o głowę, z rogiem wciąż przy ustach, policzkami wydętymi – nie wydawszy jednak dźwięku.
Anvin uderzył ciężko o ziemię i przetoczył daleko, po czym skoczył na nogi, korzystając z pędu. Rzucił się na żołnierza stojącego przy korbie, wiedział, że każda sekunda jest cenna, w biegu mignął mu drugi żołnierz, który stał przy korbach, teraz leżał już w kałuży swojej krwi, zabity włócznią wystającą z pleców.
Anvin rzucił się na żołnierza, który chwycił za korbę opuszczającą masywną kratownicę. Obalił go na ziemię i zacisnął mu ręce na gardle, jednak od razu poczuł silnego kopniaka w plecy od drugiego Pandezjanina – zaraz potem dostał pałką od kolejnego. Tylko spojrzał przez ramię, zobaczył kolejnego z mieczem nad głową, gotowego wymierzyć mu śmiertelny cios. Błysnęło mu w głowie, że tak wysforował się przed grupę, że odsłonił się zupełnie na kontratak.
Jednak zdążył tylko spiąć mięśnie w oczekiwaniu na cios, gdy dogonili go jego ludzie, ich konie przegalopowały obok, zaś Anvina zalała ulga, gdy jeden z nich ściął głowę temu, który w niego mierzył. Drugi przebił Pandezjanina obok ciosem włóczni w pierś. Anvin zauważył jeszcze, że trzeci z nieprzyjaciół biegnie w stronę kołowrotu, jednak za nim pojawił się obracający w powietrzu topór i celnie wbił się w jego plecy.
Durge i jego ludzie przegalopowali konno przez bramę, siekając, zabijając na lewo i prawo Pandezjan, którzy nie zdołali przygotować się do obrony. Przetoczyli się środkiem niczym pustynna burza i wycięli do nogi w mgnieniu oka. Kilku Pandezjan zdążyło nawet złapać za miecze i tarcze, jednak nie zdołali podnieść ich porządnie, gdy spadły na nich śmiertelne ciosy. Trębacze byli martwi, kołowroty także były bezpieczne, żołnierze wroga nie mieli jak ostrzec swoich. Szybko zostali otoczeni i wybici.
Po chwili wszyscy Pandezjanie leżeli pokotem, ich krew rozlewała się po piasku, zaś wszystko ucichło.
- Jeden ucieka! – zakrzyknął ktoś.
Anvin odwrócił się i zauważył, że pojedynczemu Pandezjaninowi rzeczywiście udało się umknąć. Żołnierz skoczył na konia i ruszył galopem na południe. Anvin wiedział doskonale, że jeśli udałoby mu się uciec, wszystko byłoby stracone.
Nie wahał się więc ani chwili. Bez namysłu dosiadł konia i pognał w ślad za nim. Przysiadł na wierzchowcu, spinając go jak tylko się dało, ledwie był w stanie oddychać w tym pędzie. Jechali tak chwilę, tylko oni dwoje, teren szybko zmienił kształt, gdy tylko oddalili się od bramy i wyjechali z przesmyku na teren Pandezji piasek zastąpiła twarda skała. Kopyta ich koni stukały po niej głośno, wjeżdżali właśnie na Skalne Pola, skrawek czarnej skały, która nie nadawała się do jazdy.
Koń Anvina ślizgał się i chybotał na gładkim kamieniu, nie minęła chwila jak potknął się i przewrócił – całe szczęście wierzchowiec Pandezjanina także padł jak długi. Anvin upadł ciężko, i potłukł się przy tym porządnie, całe ciało miał obolałe. Jedynym pocieszeniem było to, że mężczyzna przed nim był w takim samym położeniu.
Anvin przetoczył się w bok i przywołał resztkę sił, by wstać. Pandezjanin był wolniejszy, więc Anvin, zmusiwszy się, by stanąć na nogi, ruszył biegiem w jego kierunku, jakieś dwadzieścia metrów w palących promieniach słońca. Mężczyzna potknął się znowu, on zaś jeszcze bardziej spiął się w biegu.
Zostało mu metr czy dwa, Anvin już wyciągał ręce, by chwycić żołnierza, gdy ten nagle zaskoczył go: odwrócił się, uniósł niewielką włócznię, którą ukrywał i rzucił ją w niego.
Zareagował odruchowo, w ułamku sekundy skręcił ciało w uniku tak, że broń tylko drasnęła go w ramię.
Żołnierz uniósł oczy pełne strachu i rzucił się do ucieczki, nie miał już broni. Anvin, zdając sobie sprawę, że pościg po tak śliskiej skale mógł zakończyć się tragicznie dla nich obu, nie ruszył za nim, tylko wyciągnął miecz, stanął pewnie, zamachnął się i rzucił bronią.
Ostrze obracało się w powietrzu chwilę, aż wreszcie trafiło mężczyznę celnie w plecy. Żołnierz jęknął tylko i padł twarzą na kamień, martwy.
Anvin podszedł do niego, dysząc ciężko i stanął nad jego ciałem, by wyciągnąć miecz, po czym odwrócił się i spojrzał na bramę lśniącą w oddali. Zobaczył swoich ludzi, zwyciężyli, brama była w ich rękach. Ten widok wydał mu się najpiękniejszym, jaki w życiu widział.
Dojrzał, jak wiwatują w oddali, był więc pewien, że im udało się.
Zdobyli Bramę.
Kyra stała sfrustrowana na leśnej polanie, dysząc ciężko. Jej ręce były odrętwiałe, a kołczan pusty - wystrzeliła już wszystkie strzały, a nie trafiła w żaden cel.
Czuła się jak nieudacznik. Nie rozumiała, jak mogła za każdym razem chybić. Przecież od tylu lat jej strzały zawsze sięgały celu. Teraz, ile razy zwalniała tylko cięciwę, drzewo zdawało się przesuwać. Cienkie konary były tutaj nad wyraz żywe, jakby celowo unikały jej strzał; nie mogła nawet musnąć liści, jej strzały przelatywały nieszkodliwie obok nich, lądując w gęstwinach lasu. Alva zaś siedział tam cały ranek i bez słowa obserwował jej zmagania. Jego obecność tylko pognębiała jej poczucie klęski, mimo że on nigdy nie wyrażał dezaprobaty, nigdy nie próbował jej poprawiać – w ogólnie nic nie mówił. Obserwował tylko, a to jeszcze bardziej ją rozpraszało. Nigdy nie wiedziała, o czym myśli. Czy tak właśnie miał wyglądać trening?
Postanowiła chwilę odsapnąć, zastanowić się nad tym, co robi źle. Pomyślała o swoim spotkaniu z salikiem. Była pewna, że się na nią rzucił, że zamierzał ją zabić; jednak zniknął, gdy już miał zatopić w niej pazury. To wyprowadzało Kyrę z równowagi. Nie rozumiała tego miejsca, tak jak i nie rozumiała Alvy. Ona chciała zwyczajnie trenować gdzieś z prawdziwymi wojownikami, prawdziwymi przeciwnikami i prawdziwymi nauczycielami.
- Nie rozumiem – powiedziała w końcu, oddychając ciężko, rozdrażniona – Jakim cudem pudłuję? Dlaczego mnie nie poprawiasz?
Alva patrzył na nią spokojnie, siedząc na leśnym poszyciu po drugiej stronie polany.
- Nikt nie ma prawa cię poprawiać – odpowiedział – Zwłaszcza ja. Musisz znaleźć swój własny sposób.
Pokręciła głową.
- Jak mam to zrobić? Nie wiem, dlaczego mi nie wychodzi. To powinny być łatwe cele. Nie rozumiem tego miejsca.
Zapadła długa cisza, słychać było tylko szelest liści kołysanych wiatrem i szum oceanu gdzieś daleko stąd. Wreszcie Alva wziął głęboki oddech.
- To miejsce jest w tobie – powiedział – Wszystko, co widzisz jest tylko odbiciem tego, co nosisz w sobie. Cele zbyt trudne do trafienia; przeciwnicy poruszający się zbyt szybko.
Kyra zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć.
- Nie rozumiem – odpowiedziała – Czuję się tak, jakbym przybyła tu jako wojowniczka, a teraz stała się nikim. Niczego już nie wiem.
Uśmiechnął się po raz pierwszy.
- Dobrze – odpowiedział, ku jej zaskoczeniu – Bardzo dobrze. Zaczynasz się uczyć.
Zmarszczyła brwi.
- Zaczynam się uczyć? – powtórzyła – Nie mam pojęcia, co robię. Myślałem, że nauczysz mnie władać nową bronią – magicznymi halabardami i włóczniami, toporami, mieczami i tarczami. Myślałam, że będę poznawać zaawansowane techniki walki. A czuję się tak, jakbym była tu od tygodni, a nie zrobiła z tego absolutnie nic. Ścigałam się z ruchomymi celami; biegałam w te i z powrotem po dolinie; Oglądałam drzewa kołyszące się na wietrze; Śledziłam trasy mrówek. Co to za szkolenie? Ja nawet nie wierzę, że jesteś moim wujkiem.
Dodała w złości, chcąc sprowokować jego reakcję, ale Alva tylko spojrzał na nią spokojnie.
- Doprawdy? – zapytał.
- Nie chcesz mi nic powiedzieć o mojej matce – dodała – ani o mnie samej. Myślałam, że gdy tu przybędę, otrzymam odpowiedzi. Zamiast tego, z każdym dniem mam coraz więcej pytań.
- Tracę tu czas – oświadczyła, nie mogąc wytrzymać już dłużej – Muszę stąd odejść. Muszę wrócić do mojego ojca. On toczy wojnę, potrzebuje mnie. To był błąd, aby tu przyjechać.
Kyra stała tam, oddychając ciężko, zła na siebie i u kresu wytrzymałości.
Alva natomiast siedział spokojnie, niewzruszony, bez wyrazu. Kyra czuła, że jest na skraju załamania i płaczu, a on był na to obojętny.
- Jedyna wojna, która się toczy, to ta wewnątrz ciebie – rzekł w końcu spokojnym głosem – Ta wojna jest o wiele bardziej interesująca i znacznie potężniejsza. Czy zastanawiałaś się, dlaczego nie możesz przywołać smoka?
Kyra zamrugała, niepewna. Bez przerwy zmagała się z tym pytaniem.
- Ja... nie wiem - wyznała, coraz bardziej zrozpaczona. Zaczęła zastanawiać się, czy kiedykolwiek w ogóle była w stanie go przywołać, czy kiedykolwiek miała wyjątkowe moce, czy może to wszystko, to był tylko sen.
- Nie możesz go przywołać – odpowiedział – bo jesteś zbyt zajęta myśleniem, planowaniem, trenowaniem. Nadal uważasz, że możesz kontrolować świat wokół siebie, i to jest twoją największą wadą. Niczego nie możesz kontrolować. Nie lasy wokół siebie, nie wszechświat, ani nawet nie swoje moce. Im szybciej zrozumiesz, że nie nad wszystkim możesz panować, tym szybciej uwolnisz swoje moce. Nigdy ci się to nie uda, jeśli na to nie pozwolisz. Kiedy próbujesz trzymać je w ryzach, uniemożliwiasz sobie działanie.
Kyra zamknęła oczy, starając się zrozumieć sens jego słów. Na poziomie intelektualnym rozumiała, co mówi, ale nie potrafiła jeszcze pojąć tego instynktownie.
- Weź mnie, na przykład – powiedział, zerwawszy się nagle na równe nogi – Dzierżysz w dłoni wspaniałą broń, kij, który kochasz, którym mogłabyś zabić wielu wojowników. I ja też trzymam – powiedział, podchodząc do niej i podnosząc z ziemi patyk – cienki kijek.
Zatrzymał się jakieś trzy metry od niej, kijek trzymał jedna ręką za plecami.
- Jestem małym chłopcem – kontynuował – chorym na progerię. Nieszkodliwym chłopcem z małym kijkiem. Ty jesteś wielką wojowniczką, jesteś potężniejsza od większości mężczyzn, których spotkałem, i władasz śmiertelną bronią. Powinnaś być w stanie łatwo mnie pokonać, zgadza się?
Popatrzyła na niego, zdezorientowana, przerażona myślą o walce z nim.
- Nigdy bym cię nie skrzywdziła – powiedziała – Jesteś moim nauczycielem. Nawet jeśli nie rozumiem, czego tak naprawdę mnie uczysz.
Potrząsnął głową.
- Musisz ze mną walczyć – odpowiedział – Bo patrzysz swoimi oczami, a nie swoim sercem. Słuchasz uszami, ale nie swoim umysłem. Nadal uważasz, że to, co widzisz, jest prawdziwe. Nadal nie podniosłaś wielkiej zasłony wszechświata.
Westchnął.
- Dopóki jej nie podniesiesz, nie ujrzysz prawdy, nie zrozumiesz, że wszystko co widzisz teraz to świat iluzji.
Kyra rozważała jego słowa, kiedy on patrzył na nią spokojnie.
- Zaatakuj mnie – rozkazał wreszcie.
Pokręciła głową przerażona.
- Nie – odpowiedziała.
- Rozkazuję ci – powiedział stanowczo, jego głos stał się poważniejszy, pradawny, nagle przerażający.
Kyra czuła, że nie może mu się sprzeciwić. Podeszła do niego powoli i bez przekonania zaatakowała kijem jego ramię.
Ku jej zaskoczeniu Alva odwinął się i swoim patykiem wytrącił jej broń z dłoni. Spojrzała na niego w szoku. Nigdy wcześniej nie upuściła swojego kija.
- Powiedziałem, zaatakuj – rozkazał.
Kyra podniosła broń i z trzęsącymi się rękami, zwróciła się znowu ku niemu. Nie była pewna, co robić. Podeszła i zaatakowała ponownie, tym razem trochę mocniej.
Kiedy zamachnęła się, on wykonał zwrot, ponownie wytrącił jej kij z dłoni, odchylił się do tyłu i kopnął ją w klatkę piersiową tak mocno, że aż przeleciała przez polanę.
Podniosła się i spojrzała na chłopca zszokowana. Stał tam, wciąż uśmiechnięty, wyglądając tak, jakby w ogóle się nie poruszył. Po raz pierwszy poczuła wobec niego strach. Zrozumiała, jak bardzo go nie doceniła. W końcu zaczęła rozumieć, że nic tu nie jest takie, jakie jej się do tej pory zdawało.
- Najwięksi wojownicy nie wykładają od razu wszystkich kart – powiedział – Oni oszukują. Udają słabość, brak doświadczenia. Celowo wprowadzają w błąd przeciwników, którzy osądzają po wyglądzie. Teraz, atakuj mnie.
Tym razem Kyra, wściekła, cała boleśnie poobijana, podbiegła, chwyciła swój kij i natarła na niego z całą swoją mocą.
On uchylił się i ku jej zaskoczeniu, znowu chybiła, uderzając powietrze i lecąc bezwładnie do przodu. Wtedy też poczuła silny cios w plecy i gdy odwróciła się, ze złości cała czerwona na twarzy, zobaczyła stojącego tam Alvę, wciąż trzymającego w dłoni swój patyk.
- Dobrze – powiedział – w końcu przestałaś mnie lekceważyć. Teraz zastanówmy się, co możesz zrobić.
Kyra wydała z siebie bojowy okrzyk i unosząc oburącz kij, cięła nim pionowo, celując w pierś. On jednak i tym razem z łatwością zablokował jej cios. Atakowała go od lewej i od prawej, ani przez chwilę nie odpuszczając. Napierała ze wszystkich sił, przepychając go przez polanę uderzeniami, które mogłyby powalić i dziesięciu chłopa.
On jednak za każdym razem spokojnie unosił swój chudy patyk i niczym stalową tarczą, parował jej ciosy to z jednej, to z drugiej strony.
Gdy już myślała, że zyskuje przewagę, spychając go na skraj polany, on jednym sprawnym ruchem wytrącił jej broń z dłoni, posyłając ją w przestworza. Potem długim pchnięciem dźgnął ja w splot słoneczny na tyle mocno, że ta padła przed nim na kolana, z trudem łapiąc oddech.
Klęczała tam, cudem powstrzymując się od płaczu, poniżona jak nigdy dotąd. Była bezbronna, zażenowana, czuła się tak, jakby w ogóle nie umiała walczyć. Czyżby jej umiejętności były tylko iluzją? Czy ona kiedykolwiek była w tym dobra?
Powoli spojrzała na niego ze wstydem, ale również ze strachem przed jego zdolnościami. On najwyraźniej nie był zwykłym człowiekiem.
- Kim jesteś? – zapytała.
- Liczy się nie to, kim ja jestem – odpowiedział – ale kim ty jesteś? To tego nie jesteś w stanie zrozumieć.
- Więc kim ja jestem? – zapytała – Ty to wiesz. Powiedz mi.
Przyglądał jej się beznamiętnie przez dłuższy czas.
- Jesteś kimś znacznie więcej niż zwykłą dziewczyną, Kyro – odparł w końcu – Dlatego to ty – i tylko ty – możesz odpowiedzieć na to pytanie.
* * *
Kyra, zostawiwszy Leo i Andora daleko za sobą, zapuszczała się coraz głębiej i głębiej w tajemnicze odmęty lasu Ur, mijając po drodze błyszczące, jasnozielone drzewa, kołyszące się lekko na wietrze. Wciąż dochodząc do siebie po spotkaniu z Alvą, potrzebowała czasu tylko dla siebie, by przemyśleć wszystko, co od niego usłyszała. Raz za razem odtwarzała w głowie wydarzenia minionego dnia. Jak mogła ponieść tak sromotną klęskę? Jak mogła być tak nieskuteczna? Co miał na myśli, mówiąc, że wszystkie odpowiedzi leżą w niej samej? Czym jest ta zasłona wszechświata?
Szkolenie okazało się być o wiele trudniejsze, niż to sobie wyobrażała, nie tylko fizycznie, ale psychicznie i duchowo. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby miała tradycyjne cele, bronie i przeciwników do walki. Trening umysły, któremu została poddana, wykańczał ją. Bała się, że nie zdoła osiągnąć tego, czego oczekiwał od niej wujek. Czy to znaczyło, że poniosła porażkę?
Przymknęła oczy, starając się wejrzeć w głąb siebie, przywołać tę energię, której kiedyś doświadczyła.
Bezskutecznie. Teraz była nikim.
Tak wielu ludzi pokładało w niej swoje nadzieje. Czyżby na to nie zasłużyła?
Po ich sparingu Alva nakazał jej odnaleźć gdzieś głęboko w lesie Ur Staw bez Odbicia. Zagubiona w swych myślach, niemal zapomniała, po co tutaj przyszła, gdy nagle uwagę jej przykuły połyskujące w słońcu czerwone refleksy. Kyra pobiegła w ich stronę i gdy wyłoniła się spośród gęstwiny drzew, stanęła na polanie, tuż nad niewielkim, czerwonym stawem. Wyczuła przedziwną moc emanującą od niego. To musiało być miejsce, o którym mówił Alva.
Kyra podeszła ostrożnie i uklęknąwszy nad jego wodami, spojrzała w toń, szukając swego odbicia.
Tam go jednak nie znalazła.
Było tak, jak powiedział Alva. Staw nie odzwierciedlał świata zewnętrznego; pokazywał tylko to, co kryło się głęboko w człowieku, czego człowiek sam nie chciał dostrzec. Kyra z nadzieję wpatrywała się w wodę, czekając, aż ta wskaże jej drogę.
Lecz choć wpatrywała się w nań długo, ku swemu rozczarowaniu, nic tam nie dojrzała. Słyszała jedynie szelest liści wysoko nad swą głową.
Czego wszechświat od niej oczekiwał? zastanawiała się. Dlaczego nie mogła być taka jak inni?
Nagle, tuż za swymi plecami, usłyszała trzask i odwróciła się błyskawicznie, wysuwając jednocześnie kij zza pasa. Wtedy, przerażona, zobaczyła srebrną włócznię szybującą w jej kierunku.
Gdy ta śmignęła nad nią niegroźnie, Kyra zdała sobie sprawę, że nie była przeznaczona dla niej. Odwróciła się, zdezorientowana i zobaczyła jak grot wbija się w pierś pandezyjskiego żołnierza, stojącego zaledwie kilka metrów od niej z uniesionym mieczem wcelowanym w jej plecy. Wojak mruknął tylko i martwy osunął się na ziemię. Szybko zdała sobie sprawę z tego, że żyje wyłącznie dzięki tej włóczni. Jak głupia była, przestając obserwować, co dzieje się wokół niej.
Kyra, skołowana, rozejrzała się nerwowo po lesie, zastanawiając się, kto rzucił włócznią, kto ją ocalił i dlaczego.
Znowu rozległ się trzask gałęzi i gdy odwróciła się w stronę, z którego doszedł, zaparło jej dech w piersi. Tam, zaledwie kilka metrów od niej, stał najbardziej zniewalający chłopak, jakiego w życiu widziała. Był wysoki i dumny, mniej więcej w jej wieku, z szerokimi ramionami, gładką twarzą, wyrzeźbioną szczęką i pięknymi, złotymi włosami, długimi aż do pasa. Patrzył na nią swoimi zniewalającymi, szarymi jak stal oczami. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Po raz pierwszy w życiu, była zahipnotyzowana.
Chłopak odwrócił wzrok. Zrobił krok do przodu, wyszarpnął swoją srebrną włócznię z ciała żołnierza i nogą przewrócił go na plecy.
- Oni są wszędzie - powiedział głosem jego równie zniewalającym, jak on sam – Szukają ciebie. Ten był zwiadowcą. A to oznacza, że armia nadchodzi.
Oszołomiona, ledwo rozumiała sens jego słów.
- Uratowałeś mi życie – powiedziała głosem o ton tylko głośniejszym od szeptu.
Odwrócił wzrok, przeczesując lasy. Zabolało ją, że nie patrzy na nią.
- Nie mogę tu zostać - powiedział, badając linię drzew – Ty też nie.
Gapiła się na niego, nie mogąc oderwać wzroku.
- Kim jesteś? – zapytała - Dlaczego mnie uratowałeś?
Opuścił wzrok.
- Czekałem na ciebie – powiedział głosem miękkim, ledwo słyszalnym. Potem podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy - Przez całe moje życie. Na ciebie i na nikogo innego. Na tę jedną chwilę. A to właśnie ciebie, bardziej niż kogokolwiek innego, nie wolno mi oglądać.
Gdy spojrzał na nią oczyma pełnymi łez, zrozumiała dwie rzeczy: że on nie był człowiekiem. I że ona była zakochana.
- Uratowałem cię, ponieważ cię kocham – kontynuował - Zawsze kochałem i zawsze będę kochał. Uratowałem cię, ponieważ od tej chwili już nigdy więcej nie będzie mi dane cię zobaczyć.
Powoli wyciągnął dłoń i musnął jej policzek; jego dotyk ją poraził.
Nagle cofnął rękę i równie szybko jak się pojawił, zniknął wśród drzew.
Kyra została sama, nie mogąc uwierzyć w to, co tu zaszło. Czy to możliwe, że sobie to wszystko tylko wyobraziła?
Po sposobie, w jaki biło jej serce i po dotyku, który wciąż czuła na swej skórze, wiedziała, że to nie był sen. To spotkanie ją odmieniło. Po raz pierwszy w życiu nie myślała o walce i o treningach. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, opuściły ją wszystkie troski.
Myślała tylko o tym chłopcu. Magicznym, mistycznym chłopcu, który pojawił się jak burza i zniknął równie szybko. Była pewna, że ponowne ich spotkanie oznaczałoby kłopoty tak dla niej, jak i dla niego.
A jednak, że bez względu na konsekwencje, tylko tego pragnęła.
Duncan maszerował dziarsko przez Fort Andros zalany księżycowym światłem. Jego obcasy wybijały równy rytm na antycznych, kamiennych podłogach, odbijały się echem po niekończących się marmurowych ścianach, jego zbroja pobrzękiwała cicho. Za plecami miał kilku swoich ludzi, a po głowie wciąż kołatały mu się niespokojne myśli. Minął rząd łuków i kolumn, które wyglądały na wewnętrzny dziedziniec pałacu, był dumny widząc setki swoich żołnierzy kręcących się wokół, wraz z ludźmi Kavosa i Seaviga, oraz Bramthosem i Arthfaelem między nimi; wszyscy przygotowywali się w oczekiwaniu świtu. Tylko kilka godzin dzieliło ich od wyruszenia w drogę, by przypuścić atak na resztki pandezyjskich garnizonów, by znów przystąpić do walki.
Duncan skręcił w kolejny korytarz, zobaczył przed sobą rząd pochodni oświetlających noc i kolejną grupę kilkudziesięciu swoich podwładnych trzymających straż pod ścianą. Rozkazał wystawić dodatkowe straże, co okazało się dobrym pomysłem: uczta była potwornym fiaskiem. Sojusz sił Escalonu nie wytrzymał próby, niewiele brakowało, by jego ludzie poszli na noże z Bantem. Czuł, że będzie trudno nawet wiernych mu ludzi utrzymać razem, że nie mógł ufać nikomu.
Szedł dalej, zatopiony głęboko w myślach, z głową tętniącą milionem trosk, nie mógłby zasnąć, nawet gdyby chciał. Gdy Baris opuściło jego sojusz, Duncan nie tylko stracił połowę swych sił, ale także zyskał kolejnego, potężnego wroga. Ludzie z Baris byli mściwi i przebiegli, teraz nie dość, że musiał pokonać Pandezję, to jeszcze musiał ciągle oglądać się za siebie, czy nie nastają na niego mieszkańcy jego własnej ojczyzny – wszystko dzięki ułańskiej fantazji jego porywczych synów. Bardzo możliwe jednak, że Bant po prostu zniknie w swoim kanionie, nie wesprze żadnej ze stron, a w wypadku zwycięstwa Pandezji powoła się na swoją neutralność, by ocalić skórę. Duncan był jednak pewien, że neutralność tym razem nie uratuje nikogo.
Musiał jednak otrząsnąć się z tych trosk, miał ważniejsze sprawy na głowie. O świcie poprowadzi połowę ich armii na południe, do Bramy Południowej, by wesprzeć Anvina i powstrzymać pandezyjską inwazję. Po drodze miał zamiar wyzwolić południowe miasta i zabezpieczyć tamten region. Druga połowa jego armii, pod wodzą Kavosa i Bramthosa, wyruszy na północ i zachód, by zabezpieczyć Ur, jego porty i tamtą część Escalonu. Jednak bez Banta ich siły będą naprawdę rozproszone; musiał ufać temu, że po drodze uda im się zwerbować więcej wojowników, że lud Escalonu pomoże mu w spontanicznym zrywie. Jeśli na czas uda się zamknąć Bramę Południową, a także utrzymać porty Ur, był pewien, że Escalon wytrzyma.
Duncan kluczył korytarzami, maszerując długo, aż nie dotarł do wąskich, kamiennych schodów. Zszedł nimi w dół, głęboko, niespokojnie pokonując kolejne stopnie kręconych schodów prowadzące go do pałacowych podziemi. Nawet taki spacer wśród tych korytarzy przywoływał wiele wspomnień.
Gdy dotarł na najniższą kondygnację, jego żołądek skręcił się w supeł, przypomniał sobie dokąd idzie: szedł do Tarnisa zamkniętego w lochach, który napisał do niego, nalegając, by się spotkali. Był sceptycznie nastawiony, zastanawiał się czego Tarnis mógł chcieć w sytuacji, gdy był uwięziony. W pierwszym odruchu chciał go zignorować, wiedział jednak, że były król wciąż miał władzę i wpływy dzięki swym koneksjom w stolicy. Doszedł więc do wniosku, że rozsądnie będzie chociaż go wysłuchać. Musiał także przyznać, że zostało w nim trochę przychylnych uczuć ze starych czasów, nostalgia nadawała ton jego współczuciu.
- Szkoda twojego czasu – usłyszał obok spieszny głos.
Zerknął przez ramię, by zobaczyć, że dołączył do niego Kavos, idąc obok z twardym, nieruchomym wyrazem twarzy. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Dlaczego obchodzi cię, co Tarnis ma do powiedzenia? – ciągnął dalej – Słowa uwięzionego są bez znaczenia, to tylko słaby starzec, który próbuje desperacko wydrapać resztkę swojej władzy.
Duncan zamyślił się nad tymi słowami.
- Być może – odparł – Jednak muszę go wysłuchać. Nic mi to nie szkodzi, a władca, który nie jest gotów słuchać, jest nierozsądnym władcą.
Dotarli do wielkiego, kamiennego łuku zamkniętego żelazną kratą, pilnowanego przez podwładnych Duncana i zatrzymali się przed nim na chwilę. Wtedy Kavos złapał go za ramię i spojrzał na niego znacząco.
- Nie ufaj mu – powiedział z naciskiem – Nie możemy zaufać żadnemu z nich. Już i tak okazałeś mu wielką łaskę, pozwalając zachować życie. Pamiętaj: lojalność nikomu nie należy się ot tak. Niczym nie uzasadniona lojalność jest najgroźniejsza ze wszystkich.
Duncan nad tymi słowami także musiał się zamyślić.
- To zwykła rozmowa – odpowiedział – Nie mam zamiaru podejmować nagłych decyzji. Niezależnie od tego co ma mi do powiedzenia – wyruszamy o świcie, wszyscy, ja także nie mogę doczekać się walki.
Kavos nie wydawał się przekonany.
- Naszym zajęciem jest wojna – ciągnął dalej – a nie gadanina. Nie zapominaj o tym. Nie jesteśmy jak Tarnis. Nie jesteśmy jak jego poplecznicy. Nie jesteś jak żaden z dotychczasowych Królów Escalonu. Nareszcie jeden z nas siedzi na tronie. Ty założyłeś koronę na hełm wojownika, jednak nie myśl sobie, że reszta myśli podobnie.
Powiedziawszy to, odwrócił się i odmaszerował.
Duncan odwrócił się do strażników i powitał ich skinieniem głowy. Oni odkłonili mu się z szacunkiem i otworzyli żelazne bramy.
Wszedł na niewielki dziedziniec, nad którym otwierało się gołe niebo i lśniła tarcza księżyca. W odległym rogu zauważył Tarnisa siedzącego pod ścianą, z rękami na kolanach, wyglądał osowiale, jak cień człowieka, którego niegdyś znał. Kilku ludzi Duncana trzymało straż pod ścianami, powyżej wisiały pochodnie rzucające wokół migotliwy blask.
Gdy tylko się pojawił, Tarnis podniósł wzrok, jego oczy ożywiły się na ten widok. Skoczył na nogi i pospieszył w jego kierunku.
- Wiedziałem, że przyjdziesz – powiedział z uśmiechem – Zawsze byłeś jedynym dowódcą, któremu mogłem ufać.
Rozpostarł ręce, by uściskać go z ciepłym uśmiechem na twarzy – jednak Duncan nie ruszył się z miejsca, stał przed nim sztywno.
- Nie jestem już twoim generałem – odpowiedział zimnym, twardym tonem – Jestem twoim Królem.
Tarnis stanął bez ruchu, posmutniał rozczarowany, jego ramiona opadły powoli, wydawał się upokorzony. Duncanowi wydało się zabawne, że po wielu latach, gdy służył wiernie Królowi, teraz znajdował się po drugiej stronie barykady – musiał jednak być pewien, że Tarnis rozumie doskonale nową sytuację, że nie żywi złudnych nadziei.
- Wybacz mi, mój Królu – odezwał się wreszcie złamanym głosem – Nie chciałem cię obrazić. Potrzeba mi czasu, by przyzwyczaić się do twojego tytułu. W końcu jeszcze niedawno ty nazywałeś mnie Królem.
Duncan zacisnął zęby, po głowie chodziła mu tylko czekająca ich o świcie bitwa, nie miał wiele cierpliwości dla tego mężczyzny.
- Dlaczego chciałeś się ze mną widzieć? – zażądał niecierpliwie.
Tarnis westchnął.
- Muszę pomówić z tobą, w samotności – powiedział, patrząc po strażnikach stojących pod ścianą.
Duncan zmierzył go wzrokiem, jego cierpliwość się kończyła, jednak czuł, że wiadomość mogła być ważna, niechętnie zwrócił się do swych żołnierzy i skłonił głowę.
Wszyscy natychmiast zebrali się i wyszli szeregiem, zostawiając ich samych na dziedzińcu, zamknąwszy za sobą z hukiem żelazną bramę.
- Więc? – powiedział Duncan – Nie mam wiele czasu.
- Przejdź się ze mną kilka kroków – powiedział Tarnis, kładąc rękę na jego ramieniu – Chociaż tyle.
Odwrócili się i ruszyli powolnym krokiem, Duncan na tyle mógł przystać. Noc była ciepła tu, na południu, wiał przyjemny wiatr, światło księżyca mieszało się z blaskiem pochodni. Duncan przypomniał sobie niespieszne tempo, z jakim stary król potrafił prowadzić rozmowę, po części dlatego, że równie wolno deliberował, nie lubił podejmować pochopnych decyzji, po części dla teatralnego efektu.
- Służyłeś mi wiele lat jako członek Rady Królewskiej – powiedział wreszcie z nostalgią – Podjąłem w tym czasie wiele dobrych decyzji, decyzji, które przysłużyły się Escalonowi. Jednak wiele decyzji było złych, pierwszy to przyznam. Teraz ty jesteś Królem, musisz więc dobrze zrozumieć, co naprawdę znaczy być Królem. To znaczy nie tylko szukać najlepszego wyjścia, czasami trzeba szukać najmniejszego zła.
Tarnis westchnął głęboko, szli dalej niespiesznie.
- Poddanie Escalonu – ciągnął dalej – było złą decyzją. Dziś mogę to przyznać, prawdziwie, głęboko żałuję tej decyzji. Jednak wtedy byłem przekonany, że to najlepsze możliwe wyjście.
Szli dalej w milczeniu, Duncan zastanawiał się do czego to wszystko dąży. Nie mógł odpędzić od siebie myśli, że kiedyś o swoich czynach będzie mówił tak samo.
- Prędzej czy później przekonasz się – kontynuował Tarnis – że mimo wielu dobrych decyzji, część z nich okaże się zła. Jedyne, o co możesz się modlić, to że dobre przeważą nad złymi. W moim przypadku tak się nie stało. Tak wiele słusznych wyborów, wszystkie zapomniane, wymazane przez ten jeden błąd.
Szli w milczeniu, Duncan zamyślił się nad jego słowami.
- Złe decyzje nie niosą od razu hańby – odpowiedział wreszcie – Złe konsekwencje zawsze można wybaczyć, jeśli tylko podjąłeś wybór zgodnie z honorem. Jednak w poddaniu kraju nie było ani krzty honoru. W tym tkwił twój błąd. Decyzja okazała się zła, co jednak więcej, ujawniła skazę twojego charakteru. Takie chwile, zagrożenia, kryzysu, ujawniają prawdziwą naturę człowieka. Wiele razy byłem świadkiem tego na polu bitwy. Po tym naprawdę poznać można wartość człowieka.
Duncan oczekiwał, że Tarnis będzie się z nim spierał, jednak ku jego zaskoczeniu ten tylko pokiwał głową w zgodzie.
- To wszystko prawda – odrzekł – Będziesz mądrym i dobrym władcą – lepszym ode mnie. Owszem, tamta decyzja była odbiciem moich wad. Ale jednocześnie pokazała wiele moich cnót. Współczucie. Brak buty. W nich także jest honor.
Tarnis znów westchnął, Duncan zaś czuł, że zaczyna tracić cierpliwość, nadal nie wiedział do czego to wszystko dąży.
- Nie spodziewaj się – ciągnął dalej Tarnis – że nie spotkają cię chwile, które ujawnią twoje wady. Tak, nawet twoje, mimo całego twego honoru i rycerskiego etosu. Trzeba ci zrozumieć, że być Królem to nic więcej, jak pracować nad kompromisem. Twoim zadaniem jest utrzymać jedność tej niepewnej wspólnoty, którą zwiemy Escalonem. To święta prawda, nie jesteśmy jedną, wspólną krainą – i nigdy nie byliśmy. Jesteśmy zbiorem miast-państw, którym nie zawsze po drodze. I często, zbyt często, jako Król musisz godzić się na wiele rzeczy, by utrzymać wszystko razem. W jedności – potrząsnął głową, jak gdyby to był jakiś wspaniały cel - Co jest tak wspaniałego w jedności? Dlaczego tak ważne jest, byśmy byli jednym krajem, pod jednym imieniem, jedną flagą? Dlaczego właśnie nie pozostać ziemią niezależnych warowni, by każda miała swojego władcę?
Duncan zamyślił się nad tymi słowami, spacerując dalej.
- W ten sposób nie obronimy się przed inwazją – odparł.
- Byłem mistrzem w polityce – ciągnął dalej Tarnis – Tak jak mój ojciec, tak jak jego ojciec. I byłem świetny w tym, co robiłem, tak jak ty jesteś dobry w tym co robisz. Nie umiałem dobywać miecza tak jak ty – ale ty nie potrafiłbyś wytrzymać wszystkich kłamstw i machinacji, które ja musiałem przecierpieć w Królewskiej Radzie. Obaj mamy swoje talenty, swoje silne i słabe strony. Żaden z nas nie jest lepszy od drugiego.
Zatrzymali się wreszcie, Tarnis odwrócił się do niego i spojrzał w twarz z oczyma pełnymi uczucia.
- Wyniosłem cię ponad wszystkich moich generałów – powiedział – Uczyniłem cię pierwszym wśród wojowników. Ty zaś pozwoliłeś mi zachować życie, choć nie miałeś ku temu powodów – to dar o wiele większy. Chciałbym odpłacić ci za twe dobro.
Duncan spojrzał na niego w zamyśleniu.
- Jak? – zapytał.
- Ratując życie tobie – odpowiedział Tarnis.
Duncan zmarszczył brew.
- Nie potrzebuję twojej pomocy.
Tarnis uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Łudzisz się – odpowiedział – O świcie beztrosko ruszysz na wojnę przeciwko całej Pandezji. Ale obaj wiemy doskonale, że nie masz szans zwyciężyć. Nawet jeśli wyzwolisz cały kraj i zamkniesz Bramę Południową, Imperium wyśle na nas wszystkie hordy świata, które nie zatrzymają się, aż wszyscy, których znamy i kochamy będą martwi i dawno zapomniani.
Duncan zagryzł zęby niewzruszony.
- To właśnie różnica między tobą a mną – odpowiedział chłodno – Ty przystępujesz do walki, jeśli możesz wygrać. Ja walczę, ponieważ zmusza mnie do tego poczucie honoru i obowiązku.
- A jeśli mógłbym ofiarować ci zwycięstwo w inny sposób? – spytał Tarnis – Za zachowaniem honoru, ale także życia?
Duncan zmierzył go wzrokiem podejrzliwie.
- W jaki niby sposób? – spytał.
Tarnis uśmiechnął się tylko.
- Wypracowałem sobie zaufanie Pandezji – odparł – Nie opierałem się inwazji, godziłem się na ich żądania, oni zaś, w rezultacie, myślą o mnie dobrze. Słuchają, gdy mam coś do powiedzenia. Wysłałem do nich wiadomość – a oni odpowiedzieli. Wynegocjowałem dla ciebie zawieszenie broni.
Duncan uniósł brwi w zaskoczeniu.
- Zawieszenie broni? – spytał oburzony – Za kogo się uważasz, by negocjować pokój dla kraju, którym przestałeś rządzić?
Tarnis potrząsnął głową.
- Więcej jak pokój – naciskał – Zwycięstwo. Twoje zwycięstwo. Zwycięstwo, które nigdy nie było nam dane. W końcu wielka Pandezja nigdy w swej historii nie wycofała się, nigdy się nie poddała, jednak jest skłonna poddać się tobie. Opuszczą nasze brzegi. Żadna więcej krew nie będzie przelana. Zwycięstwo będzie twoje. O świcie ich Lord Gubernator przysiągł mi, że spotka się z tobą i złoży kapitulację przed tobą i twoim wojskiem.
Duncan spojrzał na niego sceptycznie.
- Czego chcą w zamian?
- Bezpieczeństwa – odpowiedział Tarnis – Niczego więcej. Chcą uratować resztki swojej armii i zapewnić sobie bezpieczne opuszczenie naszych granic.
Tarnis zrobił pauzę, dając Duncanowi czas na przemyślenie tych słów.
- Nie widzisz, Duncanie? – naciskał – Daruję ci całkowite zwycięstwo.
Duncan nie czuł pewności.
- To brzmi zbyt dobrze, by było prawdą – odpowiedział.
- A jednak! – stwierdził Tarnis – Wiedzą doskonale, że otoczyliśmy ich ludzi. Wiedzą, że inicjatywa leży po naszej stronie. Jednak nadal mają w naszym kraju wielu ważnych Lordów Gubernatorów. Boją się o swoje życie, więc sami ślą prośby do Pandezji. Wiedzą, że Escalon zbyt trudno utrzymać – i mają znacznie ważniejsze królestwa do podbicia. Już wycisnęli z naszej ziemi wszystko co mogli, są gotowi odejść.
Duncan mierzył Tarnisa długim, twardym spojrzeniem, myślał. Serce drżało mu na samą myśl ofiarowania swojemu ludowi zwycięstwa, zakończenia rozlewu krwi, wolnego Escalonu.
- Jeśli jest tak jak mówisz, jeśli to bezwarunkowa kapitulacja – odezwał się powoli, w zamyśleniu – wtedy tak, pozwolę im się wycofać. Nie mam powodu mordować wojska, które się poddało. Więcej, honor nakazuje mi dołożyć starań, by wycofali się bez uszczerbku.
Tarnis uśmiechnął się.
- Mądra decyzja – powiedział.
Duncan popatrzył na niego.
- A ty? – spytał – Co sprawia, że jesteś tak chętny, by negocjować pokój dla Króla, który właśnie cię obalił?
Tarnis zmarszczył brew.
- Kocham swój kraj – odpowiedział – Tak samo jak ty. Chociaż obaj inaczej okazujemy tą miłość.
Duncan czekał, czując, że jest w tym coś jeszcze.
- Jednak – Tarnis ciągnął dalej – poza wagą spraw państwowych mam do ciebie drobną prośbę, przysługę w zamian za wynegocjowanie pokoju.
Duncan patrzył w milczeniu, Tarnis zaś wziął głęboki oddech.
- To nie warunek, mój przyjacielu – ciągnął dalej – a zwykła prośba. Niewielka przysługa. Wiem, że nie mogę domagać się czegokolwiek, zwracam się więc do twego poczucia łaski i dawnej przyjaźni.
- Słucham – zapewnił go Duncan, był ciekaw.
- Chodzi o moją córkę – oznajmił wreszcie Tarnis.
Duncan spojrzał na niego w zaskoczeniu. Wiedział, że Król ma syna – porywczego, bezczelnego młodziana – jednak nigdy nie słyszał nawet słowa o córce.
- Córkę? – spytał.
Tarnis przytaknął.
- Jedyną córkę. Z nieprawego łoża. To moja jedyna rodzina, nie licząc syna. Nie mogłem pozwolić, by dorastała w tym mieście. Sama świadomość jej istnienia była zagrożeniem – zawsze trzymałem to w sekrecie. Jesteś jedynym, któremu o tym mówię.
Duncan patrzył w zamyśleniu.
- O co więc prosisz? – spytał.
- Byś zapewnił jej bezpieczeństwo – odpowiedział Tarnis – Jesteś jedynym, któremu ufam. Ona znaczy dla mnie więcej, niż wszystko na tym świecie.
Duncan ujrzał wyraz twarzy Tarnisa, po raz pierwszy odkąd go znał, w jego słowach wyczuł szczerą prawdę.
- Gdzie ją ukryłeś? – spytał.
Tarnis wziął głęboki oddech i rozejrzał się, jakby bojąc się, czy ktoś ich nie podsłucha.
- Na samym krańcu Diabelskiego Palca – powiedział cichym głosem – W Knossos.
Duncan słuchał wszystkiego tego w zaskoczeniu; Knossos było dalekim, odludnym miejscem, zamieszkałym przez mnichów-wojowników z Wieży Kos, niczym więcej. Dostać się tam było prawie niemożliwe, wyspa ta była tak odcięta do Escalonu – i reszty świata – jak to tylko możliwe.
- Powierzam ci moje życie – dodał Tarnis – Jako że ona jest jedynym, co mi z życia zostało. Nie proszę cię, byś zwrócił mi tron – nie proszę też o wolność. Będę służył ci w twych rządach. Proszę tylko, byś ją odnalazł. I ją chronił. Obawiam się, że ktoś mógł dowiedzieć się o jej istnieniu, że jakaś mroczna siła zbliża się do niej z każdą chwilą.
Tym razem Duncan odetchnął pełną piersią, mile zaskoczony szczerością Tarnisa i miłością, którą żywił dla córki. Sam pomyślał o Kyrze.
- Twoja córka otrzyma wszelką pomoc – powiedział – Popełniłeś wiele błędów, lecz pod równie wieloma względami jesteś porządnym człowiekiem. Cieszę się, że nie wydałem cię na śmierć.
Stary Król roześmiał się wesoło i uśmiechnął szeroko, po raz pierwszy na jego twarzy pojawiła się ulga.
- Ja również – odpowiedział – Czas odebrać laur zwycięstwa, przyjacielu.
Tarnis wyciągnął dłoń, którą Duncan uściskał. W jego myślach pojawiła się wizja pokoju, poczucie zwycięstwa, które jaśniało w nim niczym nowy świt wstający nad Escalonem.
Zwycięstwo. W końcu.
Dierdre z resztą ludzi wypadła z kuźni, usłyszawszy dźwięk rogów, który raz po raz niósł się echem po ulicach Ur, za każdym razem wzbudzając w niej dreszcz strachu. Był to sygnał ostrzeżenia, sygnał zagrożenia, dźwięki, których nie słyszała od dziecka, ostatni raz kiedy jej miasto zostało zajęte przez Pandezję. Ten hejnał mógł znaczyć tylko jedno: nadpłynął pandezyjski okręt wojenny.
Serce Dierdre biło jak oszalałe gdy wybiegła na zewnątrz, zaraz za nią biegły jej dziewczyny. Także chłopcy i mężczyźni pracujący w kuźni rzucili wykuwane właśnie bronie i ruszyli pędem na zatłoczone ulice. Ktoś od razu ją potrącił, wszędzie wokół ulice wypełniały się do granic możliwości, ku kanałom pchały się straszliwe tłumy, wszyscy chcieli zobaczyć, co się dzieje. Dierdre przepchała się do wody, przeciskając się między ludźmi, Alec i jego przyjaciel, Marco, tak jak cała reszta, próbowali iść jej śladem. Naprawdę martwiła się o niego, od pierwszej chwili, gdy go zobaczyła. Było w nim coś wyjątkowego, w tych oczach czaiła się jakaś tragedia. Czuła w nim pokrewną duszę, czuła, że on także wycierpiał swoje.
I choć Dierdre była tak zamknięta w sobie, szczególnie w stosunku do mężczyzn, musiała przyznać, że w tym chłopaku było coś, co lubiła. Próbowała stłumić te uczucia, wiedząc, że to nie pora, by się zakochiwać, nie po tym co przeszła. Nie wspominając już o tym, że nie czas był na miłość – a na zemstę. Czas, by odpłacić Pandezji za całe zło, które było ich udziałem.
Gdy wreszcie dotarła do wody, potrząsnęła głową, by odegnać od siebie te myśli. Wychyliła się do przodu i wyciągnęła szyję i wtedy dojrzała to, na co wszyscy wokół gapili się w zdumieniu – i aż serce zatrzymało jej się na ten widok. Na drugim końcu kanału wpływał do miasta ogromny, połyskujący czernią pandezyjski okręt wojenny, powiewający banderami. Z burt straszył dziesiątkami armat, na pokładzie niósł setki żołnierzy w pełnej zbroi z bronią gotową do boju. Dierdre spojrzała dalej, by zobaczyć, że za tym statkiem nie płynie już nic więcej, przynajmniej za tyle była wdzięczna losowi. Wydawało się, że to samotny statek, być może płynął na zwiady przed resztą floty. Rogi grzmiały raz za razem, statek zaś wpływał coraz głębiej do miasta, coraz bliżej nich. Pod otwartymi przyłbicami żołnierze wydawali się zdeterminowani, jakby przypłynęli w bardzo konkretnym celu. Dierdre poczuła gulę w żołądku, od razu domyśliła się po co przybyli: po nią.
Całe miasto zdawało się skłębiać w stronę kanałów. Dierdre zacisnęła uchwyt na swej pałce, poprzysięgła już sobie, że nie zostanie schwytana. Pozabija ich albo zginie sama. Ucieczka nie wchodziła w grę – miała dość uciekania.
Kątem oka wyczuła ruch, odwróciła się, by zobaczyć jak Alec odbiega w tłum i znika między ludźmi.
- Alec! – wykrzyknął Marco – Gdzie lecisz?!
Lecz Alec nie odpowiedział, tylko zniknął bez słowa, Dierdre także zastanawiała się co mu się stało. Nie wyglądał na chłopaka, którego pierwszą reakcją jest uciec przed zagrożeniem.
- Przyszli po ciebie – powiedział Fervil stając obok, na jego twarzy malowała się troska – Masz tego świadomość?
- Tak – odpowiedziała.
- Biegnij do swego ojca – ponaglił ją – Na pewno zbiera już swych ludzi. Zaraz zacznie się wojna, w której środku znajdziesz się ty. Z pewnością już cię szuka.
Dierdre wiedziała, że ma rację, dlatego nie zastanawiając się ani chwili, odwróciła się i pobiegła, przepychając się przez gęsty tłum, by znaleźć ojca.
Ciżba przerzedziła się, gdy oddaliła się trochę od kanałów, teraz mogła ruszyć pędem. Skręciła w znajomą uliczkę, w lewo, a potem w prawo, gdy nagle usłyszała za sobą kroki. Obejrzała się za siebie, i ku swemu zaskoczeniu zobaczyła za sobą dziewczyny, które uwolniła.
Zatrzymała się i spojrzała na nie, dysząc ciężko.
- Wracajcie z powrotem – powiedziała – Zostańcie z innymi. Będziecie bezpieczniejsze. Schowajcie się w kuźni.
One jednak potrząsnęły twardo głowami.
- Jesteśmy z tobą – powiedziała jedna, wychodząc przed grupę.
- I walczymy razem z tobą – powiedziała inna.
- My też mamy dość uciekania – stwierdziła kolejna.
Dierdre, widząc, że niełatwo będzie je zniechęcić, poczuła zalew wdzięczności na widok ich oddania. Odwróciła się znowu i pobiegła dalej, dziewczyny dołączyły do niej, pędząc wzdłuż kanałów, do miejsca gdzie na pewno jej ojciec zbierał swych ludzi.
W końcu wyłoniły się z wąskiej alejki i wypadły na szeroki, otwarty, brukowany plac, obramowany ze wszystkich stron starymi budynkami, u samego końca kanałów. Tutaj statki musiały się zatrzymywać, to najdalej jak dało się wpłynąć do miasta. Jak podejrzewała, z brzegu zobaczyła swego ojca w otoczeniu żołnierzy. Stał tam z setką wojowników za plecami, zwrócony w stronę kanału, obserwując go nerwowo, spoglądając na zbliżających się Pandezjan.
Dierdre przepchała się przez tłum, mężczyźni ustępowali drogi jej i dziewczętom, aż dotarła do swego ojca.
Zwrócił się do niej, na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.
- Dierdre – wykrzyknął – Wszystko w porządku? Moi ludzie szukali cię wszędzie.
W jego oczach ujrzała szczerą troskę, która jeszcze bardziej pomogła jej wybaczyć.
- Wszystko w porządku, ojcze.
- Widziałaś ich? – spytał prędko – Słyszałaś hejnał? Wiesz, że przyszli po ciebie.
Kiwnęła głowa stoicko, pogodzona z losem.
- Wiem.
- Na pewno zażądają, bym cię wydał. Wiesz o tym – powiedział, bardziej stwierdzając, niż pytając. W jego głosie słyszała udrękę.
Kiwnęła znowu, zastanawiając się, co wybierze.
- Zrobisz to? – spytała.
Westchnął, wyglądał na wykończonego, zdenerwowanego.
- Chcesz, żebym poświęcił całe nasze miasto, by ratować jedną dziewczynę? – spytał.
Dierdre zakuło serce. Czy naprawdę nic się nie zmienił?
- Chcę, byś był moim ojcem – odpowiedziała zimno.
- Nadciąga śmierć – powiedział jej ojciec, zaciskając szczęki, chwycił mocno rękojeść miecza – Nie chcę, byś tutaj została. Zabierz dziewczęta i uciekaj. Moi ludzie zapewnią ci eskortę. Mamy wiele tuneli i fortów, w których możecie się schować.
Potrząsnęła tylko głową.
- Nie rozumiesz, ojcze? Nie słuchałeś niczego, co mówiłam? Nie chcę już uciekać. Nie chcę się ukrywać. Chcę tylko sprawiedliwości. Chcę stawić czoła swym prześladowcom.
Jej ojciec westchnął, udręczony; jednak w jego oczach widziała także dumę. Gdy patrzył w dal, w oddali grzmiały rogi, raz za razem.
- Ten statek to wyłącznie ostrzeżenie – ciągnął dalej – Za nim płynie milion innych. Nie mamy szans obronić miasta. Wiesz, co stanie się, gdy nas zwyciężą?
- Nie boję się śmierci, drogi ojcze – powiedziała poważnie – Już stanęłam z nią oko w oko. Jedyne, czego się boję, to zrezygnować ze swej godności.
Spojrzał jej w oczy, długo i twardo, powoli na jego twarzy pokazał się uśmiech.
- Naprawdę jesteś krwią z mojej krwi.
Jego słowa znaczyły dla niej więcej, niż cokolwiek w świecie.
- A ty, ojcze? – spytała – Co zrobisz, gdy po mnie przyjdą?
Spojrzała mu w oczy, widziała jak mocuje się z myślami.
Rogi zabrzmiały po raz kolejny, nagląco, gdy odwróciła się, ujrzała, że pandezyjski okręt wojenny przypłynął blisko, rzucając w ich kierunku złowieszczy cień. Jego działa wycelowane były w ich kierunku, kilkudziesięciu łuczników gotowych było do strzału, kolejnych kilkadziesiąt trzymało włócznie. Pływająca armia, gotowa do ataku.
Dierdre poczuła na ich widok, jak przerażenie przesiąka ją swym chłodem do kości. Statek zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów od nich, przy końcu kanału, jego ogromne maszty wznosiły się w niebo i rzucały cień w ich kierunku. Tysiące mieszkańców Ur przybyło do brzegu, by spojrzeć na okręt, zebrali się, by zobaczyć tą konfrontację.
Ciężkie milczenie zapadło nad miastem. Dierdre stała obok swego ojca, także spoglądając na statek w oczekiwaniu. Okręt kołysał się na wodzie, jego deski skrzypiały, żołnierze patrzyli na nich niewzruszenie, z bronią gotową do ataku. Dierdre czuła, jakby wszystkie ostrza celowały w nią, wiedziała, że w każdej chwili może umrzeć. Jednak z jakiegoś powodu nie było w niej strachu.
Wreszcie przed szereg wyszedł pandezyjski dowódca, chrzęszcząc zbroją, i stanął na samym dziobie z rękoma pod boki. Za plecami miał słońce i setki swoich ludzi, spoglądał na nich z góry niczym morski bóg. Jego zbroja błyszczała w jasnych promieniach, gdy patrzyło się na nich z dołu, statek wydawał się niepokonany. A gdzieś tam, daleko, pomyślała Dierdre, czaiły się tysiące innych statków, wystarczyło poczekać na ich przybycie. Mimo wszystko ona jednak była gotowa, by stawić im czoła.
Dowódca przemówił w końcu dudniącym głosem.
- Jego Wspaniałość Ra, Najwyższy Lord Imperator, władca wspaniałych miast Pandezji, Boski Pan Południa, Tytan Zachodu – zakrzyknął władczym głosem – rozkazał nam, czwartemu legionowi floty Pandezji, jako pierwszym wpłynąć do Ur, by dać wam ostatnią szansę. Za nami płynie flota niosąca śmierć, rozciąga się po krańce Morza Smutku. Oddajcie nam dziewczynę, która stanęła przeciwko Pandezji, która zamordowała naszego Lorda Gubernatora, a oszczędzimy całe to miasto od zniszczenia, na które zasługuje. To niezwykle szczodra oferta – dodał – której nie usłyszycie po raz drugi.
Zrobił pauzę.
- Jeśli nie posłuchacie – ciągnął dalej – zalejemy to miasto ogniem tak straszliwym, że dwa tygodnie nie miną, jak zostanie po nim tylko wspomnienie.
Dierdre zerknęła na ojca, czuła mękę i cierpienie, które nim szarpały. Widziała jak wszyscy mieszkańcy spoglądają na niego, czekając na odpowiedź, wiedziała, że to krytyczny moment jego życia, prawdziwy sprawdzian ducha wojownika i ojcowskiego serca. Widziała, jak jego twarz tętni emocjami, serce znów zabiło jej mocniej. Czy znowu odpowie tak samo? – pomyślała. Czy znów odda ją pod tym szantażem?
Jeśli tak, nie miała zamiaru iść po dobroci, przysięgła sobie. Zacisnęła w ręku włócznię, jeśli tylko spróbuje ją oddać, tym ostrzem zabije przynajmniej jednego wroga, zanim ją zabiorą.
Wreszcie, po długiej, napiętej ciszy, jej ojciec oczyścił gardło chrząknięciem.
- Macie przygotowane na nas tysiące strzał – zaczął – i tysiące włóczni. Jakby tego było mało, wszelką możliwą broń.
Zrobił krótką pauzę.
- Jednak moja odpowiedź brzmi: nie – ciągnął dalej – Nie oddam wam swojej córki – żadnej z naszych córek. Już nigdy więcej. Możecie odebrać nam życie. Możecie zniszczyć nasze miasto. Lecz nigdy nie oddamy wam tego, czego naprawdę chcecie – naszej wolności.
Tłum aż jęknął w zaskoczeniu, Dierdre zaś poczuła przypływ podziwu dla ojca, poczuła, że sprawiedliwości stało się zadość. Jej ojciec znów był tym, kim dawniej, człowiekiem, którego zawsze kochała i podziwiała, który służył jej za wzór.
Patrzyła z radością, jak twarz pandezyjskiego dowódcy oblewa się czerwienią.
- Zapłacicie za to życiem! – wykrzyknął, po czym zwrócił się do podwładnych.
- CAŁA NAPRZÓD! – wrzasnął.
Podnieśli żagle, wielki okręt znów zaczął płynąć w ich kierunku.
- ŁUCZNICY! – zakrzyknął dowódca.
Łucznicy podnieśli łuki, serce Dierdre skoczyło w piersi, gotując się na śmierć. Statek podpływał coraz bliżej, wiedziała, że gdy dotrze do brzegu żołnierze zsiądą z niego i rzucą w krwawy bój – oczywiście jeśli nie zabije jej któraś ze strzał czy rzuconych włóczni. Stała bez ruchu u boku ojca, czekając na pewną śmierć, gdy nagle ciszę strzaskał przedziwny łoskot.
Dierdre spojrzała w wodę, zastanawiając się, co się dzieje. Dźwięk przypominał szczęk łańcuchów po dnie kanału, gdy tylko spojrzała w dół, z zaskoczeniem ujrzała Aleca i kilku chłopców po jednej stronie, ukrytych z boku, zaś po drugiej Marco i jego przyjaciół.
- TERAZ! – wykrzyknął Alec.
Po czym szarpnął mocno wraz ze swymi chłopakami, z drugiej strony tak samo zrobił Marco i reszta chłopców, a Dierdre ze zdumieniem zobaczyła, jak z wody podnosi się ogromny, żelazny łańcuch nabijany kolcami. Chwilę później dał się słyszeć ogłuszający trzask drewna, gdy kadłub masywnego okrętu wpłynął na metalowe kolce.
Alec i reszta szybko owinęli żelazny łańcuch wokół pachołków cumowniczych przy nabrzeżu, raz za razem, i jeszcze, i jeszcze, do samego prawie momentu, jak naprężył się sztywno. Pandezyjski statek płynął jednak dalej, coraz szybciej, nie mogąc manewrować. Jego załoga zgłupiała, nie wiedząc, co się dzieje.
Okręt przechylił się i szarpnął gwałtownie, jego załoga poleciała po przodu. Trzaski były coraz głośniejsze, nagle statek stanął prawie dęba, gdy jego kadłub zalała woda, i zaczął iść na dno kanału, dziobem do przodu.
Powietrze nagle wypełniło się wrzaskami setek pandezyjskich żołnierzy, którzy stracili oparcie dla nóg, zsuwali się z pokładu i wpadali do wody. Okręt stał prawie pionowo, niewiele było w stanie powstrzymać ich upadek. Wszyscy wypuścili broń, która nie czyniąc nikomu krzywdy powpadała w wodę. Kilku spadło z rufy wzniesionej wysoko, z chrzęstem łamiąc żebra i lądując w wodzie. Machali rękami jak mrówki, miotając się w ciężkich zbrojach, ich wspaniały okręt roztrzaskiwał się w drobny mak.
Mieszkańcy Ur, ujrzawszy ten obraz, wykrzyknęli radośnie i pospieszyli w stronę brzegu kanału.
- DO ATAKU! – zawołał ojciec Dierdre.
Jego ludzie ruszyli do przodu, przechylili się przez skraj i zaczęli rzucać włóczniami w wodę, celując w Pandezjan, którzy starali się łapać nabrzeża i wdrapywać na górę. Dierdre także ruszyła do przodu, za nią zaś wszystkie dziewczyny. Kopnęła jednego z Pandezjan w twarz, gdy dotarł na górę, posyłając go z powrotem w wodę, jej dziewczyny złapały za łuki. Jej ojciec i jego żołnierze rzucali włóczniami, po chwili powietrze rozedrgało się krzykami umierających, woda zaś splamiła się czerwienią.
Dierdre chwyciła za włócznię, zacisnęła mocno dłoń i wycelowała w pandezyjskiego dowódcę, którego głowa kołysała się na wodzie pomiędzy jego ludźmi, już nie wyglądał tak dumnie. Postąpiła kroku, uniosła włócznię, wycelowała i rzuciła. Obserwowała z zapartym tchem, jak broń szybuje do celu – uczucie satysfakcji było wielkie, gdy włócznia wbiła się w jego pierś. Zdołał tylko unieść ręce w niebo, przechylił się do tyłu, po czym zniknął pod wodą.
Mieszkańcy na lewo i prawo łapali kamienie, czy co popadnie, i ciskali je w wodę, trafiając pływających poniżej. Jeden po drugim Pandezjanie topili się, ich nieruchome ciała zaczęły unosić się po powierzchni kanału.
Wkrótce wszystko ucichło, pozostał tylko wrak statku i ciała setek żołnierzy, którzy jeszcze przed chwilą dumnie prężyli piersi, teraz zaś kołysali się po wodzie bez życia.
Znów odezwały się rogi, nie był to jednak już hejnał ostrzegawczy. Tym razem dźwięk nie był podobny do niczego, co Dierdre słyszała wcześniej w Ur: był to wiwat, sygnał zwycięstwa.
Wokół podniósł się ogłuszający krzyk tryumfu, ludzie ściskali ją ze szczęścia, wszyscy rzucili się sobie w ramiona i skakali radośnie, Dierdre zaś ledwie była w stanie się ruszyć, zupełnie ogłuszona, ledwie docierało do niej, co właśnie się stało. Pomimo wszystko udało im się zniszczyć pandezyjski okręt wojenny. Cokolwiek ich nie czekało, przynajmniej tym razem przeciwstawili się wrogowi, i zwyciężyli. Nie wycofali się przed przeważającą siłą przeciwnika, a ich męstwo zostało nagrodzone. Zwycięstwo, przynajmniej na dziś dzień, należało do nich.
Aidan siedział pośród hałaśliwego tłumu na głównym placu miasta, z każdej strony ktoś wciąż popychał go w tej ciżbie. Po ścianach rozwieszono tyle pochodni, że ledwie dałoby się odróżnić noc od zwykłego dnia. Obok niego usiadł Biały, obydwoje wpatrywali się w scenę, która przykuwała całą ich uwagę. Wszyscy wokół zapatrzeni byli w Papuga i jego aktorów i wciąż śmiali się do rozpuku. Powietrze wibrowało krzykami i chichotem, rozradowany tłum pchał się wciąż w stronę sceny, na której brzegu stał Papug, ze swym wydatnym brzuszyskiem i szeroko otwartymi oczyma.
- Więc chcesz wziąć nasze kobiety? – zakrzyknął do aktora naprzeciwko.
Aktor był o głowę od niego wyższy, ubrany w złote szaty, trzymał złote berło. Grał Ra, władcę Pandezji, grał go doskonale, popatrując wyniośle na Papuga.
- TAK BRZMI MOJE ŻYCZENIE! – wykrzyknął.
Tłum zagwizdał z dezaprobatą, a Papug podszedł o krok, buntowniczo.
- A czemuż to chciałbyś je zabrać? – dociekał – By zrobić z nich Pandezjanki? Cóż to za cnota kryje się w kobietach z Pandezji? Przecież w nich nie ma żadnych cnót!
Znów wybuchły śmiechy i wiwaty na cześć Papuga, który podszedł jeszcze bliżej.
- UCZYNIMY TAK, JAK NAM SIĘ PODOBA! – krzyknął Ra – ESCALON JEST NASZ! ZAWSZE JUŻ BĘDZIE NASZ!
Na to podniosły się gwizdy, kilka osób nawet obrzuciło scenę pomidorami.
- No cóż – odparł Papug – By ziemia należała do was, trzeba wam rządzić jej stolicą. A z tego co mi wiadomo stolica jest wolna.
Dzika radość i wiwaty gruchnęły z gardeł tysięcy osób zebranych na placu, wszyscy skoczyli na nogi. Kilku aktorów wypadło z boków, okrążyło Ra i zakuło go drewnianymi włóczniami, tłum aż tupał ze szczęścia, gdy złota postać padała na deski.
Ludzka masa zahuczała radośnie, i wybuchła burzą oklasków ku opadającej kurtynie. Cała obsada podeszła jeszcze raz na proscenium, by ukłonić się i zebrać brawa na bis. Przedstawienie, które trwało już od wielu godzin, dobiegło końca. Aidan przetarł zmęczone oczy, gdy ludzie wokół rzucali monety na scenę, podest zapełniał się złotem, srebrem, i miedziakami ciskanymi ze wszystkich stron. Aktorzy sięgali po nie i napełniali nimi kieszenie tak szybko, jak tylko mogli.
Sztuka podobała się Aidanowi, chociaż nie zrozumiał w niej wszystkiego, a części, które zrozumiał wydawały mu się zbyt sztampowe. Co najmniej jakby upraszczali wszystko co można, by utrafić w gusta prostackiego tłumu; wystarczyło rozejrzeć się wokół po twarzach i odzieniu, by dojść do wniosku, że większość pewno nie umie czytać ani pisać. Nie mieli tyle szczęścia co on, by mieć osobistych nauczycieli przez całe życie, by być uczonym z antycznych pism. Od tej sztuki oczekiwał jednak czegoś trochę mniej jednowymiarowego.
Biały zaskomlał obok, więc Aidan otoczył go ramieniem.
- Wiem, piesku – powiedział – Ja też jestem głodny. Chodź, znajdziemy Papuga.
Nie mógł doczekać się już, by z nim porozmawiać i poprosić o pomoc w odnalezieniu ojca, przepychał się więc wśród gawiedzi, próbując dostać się w pobliże sceny. Tłum gęstniał, jednak on pchał się i kluczył, aż wreszcie dotarł do aktorów, którzy ze śmiechem ściskali się z widzami. Odnalazł wreszcie Papuga, który stał w samym środku, był zlany potem, policzki miał czerwone, w ręku bukłak wina i śmiał się radośnie.
Gdy tylko zauważył Aidana odepchnął ludzi w bok, by zrobić mu miejsce.
- Młody Aidanie! – zakrzyknął, sięgając ku niemu i obejmując go ramieniem. Ten aż zawstydził się, jako że wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, był zaskoczony, że Papug ucieszył się na jego widok, czy że w ogóle go rozpoznał.
- Potrzebuję pomocy, by odnaleźć ojca – powiedział – Jest na Placu Południowym.
Papug wybuchnął śmiechem.
- Tobie zawsze spieszno, prawda?! I jak zawsze zajęty jesteś poważnymi sprawami! Twój ojciec poczeka jeszcze chwilę. Zapraszamy cię do karczmy!
Aktorzy wznieśli wiwat, jednak Aidan tylko potrząsnął głową.
- Nie mam czasu – upierał się – Poza tym jestem za młody na rajd po karczmach.
Papug znów zaśmiał się.
- Ja do pierwszego bukłaka dorwałem się będąc o połowę od ciebie młodszy!
Tym razem cały tłum zawtórował mu wesołością.
- Poza tym – dodał – Plac Południowy jest na drugim krańcu Andros. Nie mamy szans dotrzeć tam dziś wieczór. Miasto jest zbyt duże, a noc już późna. Dziś zostaniesz z nami, jutro zabiorę cię tam z samego rana.
Aidan zawahał się, jednak Papug położył mu na ramieniu swą wielką, mięsistą dłoń i pchnął ze sobą, nie miał więc wyjścia, jak podążyć z nim i resztą aktorów przez gęsty tłum. Pokonali drogę do karczmy, wkrótce Aidan przekraczał próg niskiego budynku z kamienia przez szeroko otwarte drzwi.
Gdy tylko weszli do zatłoczonego pomieszczenia, powitały ich wiwaty i krzyki, wszyscy wznosili bukłaki w stronę Papuga i jego aktorów. Miejsce było dobrze oświetlone, pełne pochodni. Aidan ledwie oddychał w tym ścisku, sala była długa na ponad trzydzieści metrów, lecz i tak wszyscy stali ramię przy ramieniu. Biały skamlał cicho, nie wydawał się przesadnie szczęśliwy. Tłum jednak rozstępował się przed nimi, więc wkrótce przepchali się do kontuaru.
- Dwa dla mnie – Papug zahuczał do karczmarza – dwa dla każdego z mych przyjaciół, aktorów i jedno dla tego tu młodzieńca.
Aidan uniósł dłoń w sprzeciwie.
- Ja nie piję – odpowiedział – Ale Biały jest głodny.
- Dziś musisz się napić – odparł Papug, nie przyjmując do wiadomości jego odmowy.
Karczmarz przerzucił nad ladą kawał mięsa, który spadł na podłogę obok, Aidan z zadowoleniem patrzył, jak pies łapie się za nie i połyka w kilku kęsach. Przed nimi wyrosły trzy pełne, spienione kufle piwa, z których Papug złapał za dwa, zaś jeden włożył Aidanowi w dłoń.
- Spróbuj, na pewno ci zasmakuje – powiedział – Może nie dziś, ani jutro, ale pewnego dnia na pewno!
Po czym zarechotał rubasznie i wychylił duszkiem oba kufle, po czym postawił je puste na ladzie. Po chwili czekały na niego dwa kolejne.
Aidan czuł, że oczy wszystkich aktorów spoczywają właśnie na nim, głupio było mu nie pić. Piana lała mu się po ręku, podniósł więc kufel do nosa i powąchał, po czym wzdrygnął lekko.
- Pachnie jak coś zepsutego – powiedział.
Papug i reszta wybuchnęli śmiechem, na co Aidan poczerwieniał.
- Pewnego dnia na ten właśnie zapach ślina sama będzie napływać ci do ust – powiedział brzuchacz – Poza tym to nie do wąchania, a do picia. No, zdrowie!
Chłopak przyłożył usta do naczynia i wziął mały łyczek, by ich udobruchać. Jednak od razu gdy przełknął, rozkaszlał się potężnie. Smak był tak okropny, że miał ochotę wszystko wypluć, wiedział jednak, że wszyscy na niego patrzą.
Aidan odstawił swój kufel pośród eksplozji histerycznego śmiechu, czując upokorzenie i jednocześnie lekki poszum w głowie. Wcale nie spodobało mu się to uczucie.
- No cóż – powiedział Papug, poklepując go po plecach – Początki zawsze są trudne.
- Dosyć tego – zażądał Aidan, niecierpliwiąc się coraz bardziej – Nie chcę marnować tu więcej czasu. Muszę zobaczyć się z ojcem.
Papug pokręcił głową.
- Do świtu jeszcze wiele godzin, mój chłopcze – odpowiedział – a Andros jest naprawdę ogromne. Jeśli nie znasz drogi, wiele dni zabierze ci przedostanie się z jednego krańca na drugi. Nie znajdziesz swego ojca po nocy. Cierpliwości, rankiem zabiorę cię do niego. Poza tym tak młody chłopak nie powinien kręcić się tu po zmroku. Zostań, z nami będzie ci bezpieczniej.
Aidan westchnął z niecierpliwością, musiał jednak przyznać mu rację. W dodatku był wyczerpany po długim dniu; bolały go nogi, a oczy same się zamykały. Nie pogardziłby kilkoma godzinami odpoczynku, a jako że sam nic nie poradzi, stwierdził, że to żadna szkoda.
- Powiedz mi, proszę – powiedział Papug, zwracając się do niego, skończywszy dwa kolejne kufle piwa – jak podobało ci się nasze przedstawienie?
Aidan wzruszył ramionami, nie był pewien jak odpowiedzieć.
- Było w porządku – powiedział.
Papug zmarszczył brew.
- W porządku, tylko tyle? – spytał zdziwiony, i lekko urażony – Nie podobało ci się jak grałem?
- Podobało mi się, naprawdę – odrzekł mu Aidan, nie znał się zbytnio na aktorstwie, więc nie wiedział, co powiedzieć.
- Więc co nie przypadło ci do gustu? – Papug zażądał odpowiedzi.
- Wszystko było w porządku – powiedział Aidan, szukając odpowiednich słów – tylko...
Nie był pewien, jak to ująć, żeby nikogo nie urazić.
- No, o co chodzi? – nalegał Papug.
- Po prostu – zaczął chłopak – to nie było zbyt... prawdziwe.
- Prawdziwe?! – odezwał się mężczyzna – To tylko przedstawienie!
- Miałem na myśli, że... że wolałbym, aby taka sztuka była o poważnych sprawach – odpowiedział mu – Na przykład o bitwie. Chociaż oczywiście lepiej oglądać prawdziwą bitwę, niż przedstawienie. A już najlepiej walczyć w takiej bitwie. Dlaczego marnować czas na udawanie i teatr?
Papug uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Musiałeś już walczyć w wielu bitwach, prawda? – spytał.
Aidan zaczerwienił się zawstydzony.
- Znam wszystkie szczegóły wielkich bitew mojego ojca – odpowiedział dumnie – O wszystkich potrafię opowiedzieć.
Papug odpowiedział mu śmiechem.
- Więc sam jeszcze nie brałeś w żadnej udziału? – spytał.
Aidan poczerwieniał jeszcze bardziej, nie wiedział jak odpowiedzieć. Słyszał wielokrotnie opowieści o męstwie i waleczności swego ojca, czuł prawie tak, jakby sam był ich częścią. Jednak przy tak postawionym pytaniu, musiał przyznać, że nie.
- Pewnego dnia i ja będę walczył – upierał się – Pewnego dnia poprowadzę armię do boju. Stanę na czele niejednej armii!
Papug uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową.
- Ciebie interesuje rzeczywistość – powiedział – podczas gdy nas o wiele bardziej pociąga fantazja. Nasz fach jest mocniejszy. Bardziej czysty. Bardziej dostępny. Twój fach jest krótki, zagmatwany, brudny i brak mu stałości. Przemija bardzo szybko. A sztuka zostaje na wieki.
Aidan, skołowany zmęczeniem i piwem, nie potrafił porządnie zebrać myśli. Ziewnął po raz kolejny, oczy mu się zamykały, czuł się ogłuszony tym całym hałasem i harmidrem.
- Idź na górę – polecił mu Papug – Znajdź sobie pokój. I zabierz psa ze sobą. Prześpij się trochę. O świcie możesz liczyć na moją pomoc. Jeślibym spał, bądź nadal był pijany, po prostu mnie ocuć.
- Tylko że nie mam już ani grosza – odparł Aidan, przypomniawszy sobie jak oddał swą sakiewkę.
Papug rzucił monetę na kontuar, karczmarz wciął ją i kiwnął głową.
- Załatwione – odpowiedział.
Aidan poczuł zalew wdzięczności; mimo że nie zgadzał się z jego poglądami, polubił go, a nawet zaczął szanować w jakiś sposób.
- Czy znajdę na górze nocnik? – spytał, czując ucisk na pęcherzu.
- Nie u nas – powiedział karczmarz – Wysikaj się w uliczce. Wszyscy tu tak robią.
- I weź psa ze sobą – dodał Papug – Na zewnątrz jest jeszcze więcej rabusiów niż tu, w środku – a sala dziś prawie pełna.
Aidan, wykończony i skołowany piwem przecisnął się przez ciżbę i wyszedł z karczmy.
Zaczerpnął głęboko świeżego, nocnego powietrza i zasłuchał się w ciszy, pokrzykiwania ze środka były tu ledwo słyszalne. Alejka była ciemna, ledwie kilka pochodni migotało gdzieniegdzie, jednak Aidan wolał odejść na stronę, mając Białego u boku.
Skręcił za róg, jednak tutaj też było pełno ludzi sikających pod ścianami. Szedł więc dalej, za kolejny róg, aż nie znalazł ciemnej i pustej uliczki.
Jednak gdy tylko stanął pod ścianą, usłyszał stłumione głosy. Spojrzał w głąb alejki i zobaczył dwie postacie, stojące w mroku kilka metrów od niego, szybko dotarło do niego, że jest świadkiem czegoś, czego być nie powinien. Wycofał się głębiej w cień i kucnął, by popatrzeć.
Z brzegu okręgu światła rzucanego przez pochodnię stało dwóch mężczyzn. Jeden wyróżniał się mocno, był wysoki, bogato ubrany, miał pionową bliznę na lewym uchu i mrużył chytrze oczy. Enis, tak zwracał się do niego drugi mężczyzna. Ten był ubrany w królewsko szyte ubranie w kolorach żółtym i niebieskim, z pewnością to pandezyjski lord.
Serce załomotało Aidanowi szybko.
- Pokaż – zażądał Enis.
Pandezjanin postąpił w bok i podjechał bliżej taczką. Zdjął z niej koc, na co Aidan aż westchnął z zaskoczenia, w środku było pełno błyszczącego złota – więcej, niż kiedykolwiek widział w jednym miejscu.
Enis podszedł bliżej i przeczesał dłońmi ten skarb, monety brzęczały w świetle pochodni. Wreszcie odwrócił się i skinął głową do Pandezjanina.
- Jest wasz – powiedział.
Pandezjanin uśmiechnął się.
- Tylko żadnych pomyłek – powiedział – Duncan musi umrzeć. On i wszyscy jego ludzie.
Serce skoczyło Aidanowi w piersi na dźwięk imienia jego ojca.
Enis odpowiedział z uśmiechem.
- To nasz wspólny cel – odrzekł – Nie masz się czym martwić.
- Dobrze. Sto lat nowemu Królowi.
Enis uśmiechnął się szeroko.
Aidan ze zdumienia aż cofnął się o krok i niechcący potrącił coś metalowego w ciemności, zdradzając swą obecność głośnym brzękiem. Obydwaj mężczyźni odwrócili się w jego stronę.
- Hej, chłopcze, stój! – wykrzyknął Enis.
On jednak czym prędzej odwrócił się i ruszył biegiem, z Białym przy nodze, za plecami usłyszał odgłosy pogoni.
Skręcił w alejkę, i następną, kluczył jak mógł, biegł tak szybko, jak niosły go nogi, wreszcie skoczył przez niewielki łuk, przez który dorosły mężczyzna nie mógłby się przecisnąć. Poczuł ulgę, jednak biegł nadal, mimo że zgubił ich za sobą.
Był przerażony do granic szaleństwa. Pomyślał o swoim ojcu, o czekającej go śmierci, wiedział, że nie może zwlekać ani minuty dłużej. Biegł więc i biegł, wiedział, że nie może zatrzymać się, cokolwiek by się nie stało. Musiał jakoś znaleźć ojca, musiał go ostrzec. Będzie biegł całą noc, jeśli będzie trzeba, przebiegnie całe miasto, aż go nie znajdzie i nie uratuje – za nim będzie za późno.
Kyra wpatrywała się w twarz chłopca jak zahipnotyzowana. Wprost nie mogła oderwać od niego wzroku. Czuła, jak tonie w jego krystalicznie niebieskich oczach, oczach chłopca jakby z innego świata, oczach, które znały ją od zawsze. Czuła, jak oczyma tymi zagląda w jej duszę, jak kołysze się ziemia pod jej nogami i gdy spojrzała w dół, zobaczyła, że stoi na tratwie unoszącej się na wodzie, a on stoi na drugim jej krańcu. Nie rozumiała, co się dzieje, gdzie jest, ani dokąd płyną. Wiedziała tylko, że są tam razem, ich dwoje po środku rozległego morza, mając wyłącznie siebie.
- Kyra - powiedział.
Jego głos przeniknął jej serce, głos, który był jej znajomy. Wiedziała, że to właśnie za tym głosem tęskniła całe życie.
- Kim jesteś? - zapytała z zapartym tchem.
Spojrzał na nią bez wyrazu, lecz intensywność jego spojrzenia mówiła wszystko. Wyciągnął swą dłoń i sięgnął do niej. Ponad wszystko pragnęła poczuć jego dotyk na swej twarzy.
Lecz wtedy, gdy już miała poczuć ciepło jego skóry na swym policzku, on osunął się z tratwy, z cichym pluskiem lądując w wodnej toni.
Podbiegła do krawędzi tratwy, przerażona.
- Nie! – krzyknęła.
Zeskoczyła z tratwy, chcąc go ratować, lecz gdy tylko stopami dotknęła wody, poczuła pazury na plecach, chwytające ją za koszulę i unoszące ku niebu. Usłyszała nad sobą jazgot i spojrzała w górę, by ujrzeć tam Theosa, który na swych ogromnych skrzydłach niósł ją w przestworza.
Serce Kyry zabiło szybciej. Lecieli nad wodą i gdy spojrzała w dół, ze zgrozą dostrzegła tam czarne mrowie unoszące się na morskiej tafli. To flota, większa niż kiedykolwiek mogłaby sobie wyobrazić; lecieli tak nisko, że jej stopy niemalże muskały szczyty masztów, na których powiewały niebieskie i żółte bandery Pandezji. To oznaczać mogło tylko jedno - inwazję.
Przelatywała nad kolejnymi statkami, a flota zdawała się nie mieć końca. Głęboko w sercu wiedziała, dokąd płynie i ta myśl napełniała ją rozpaczą. Chcieli zniszczyć Escalon. Patrzyła, jak wroga armia ładuje płonące głazy do katapult i jak deszcz ognia spada na jej ziemie. Wybuchy wstrząsnęły ziemią, gdy ogromne, płonące głazy sięgnęły swego celu, zamieniając Escalon w płonące pustkowie.
Kyra była zdumiona, widząc samotnego chłopaka o długich blond włosach, stojącego pośród płomieni. Trwał tam wyprostowany, odważny, wypatrując jej nawet wtedy. Wiedziała, że był ostatnim żyjącym człowiekiem w Escalonie. Wtem smok wypuścił ją ze swych szponów, a ona z krzykiem zaczęła spadać w dół prosto na niego.
- NIE! - wrzasnęła.
Wtedy obudziła się, zdezorientowana, dysząc ciężko. Poczuła język na swym policzku i zobaczyła siedzącego obok niej Leo. Wyjrzała ze swego szałasu i zobaczyła Andora żującego trawę w promieniach wschodzącego słońca i przypomniała sobie. Las. Ur. Wciąż trwało jej szkolenie.
Przetarła twarz. To wszystko to był tylko sen, długi, przerażający sen. A jednak był taki prawdziwy. Kim był ten chłopak? Przypomniała sobie wydarzenia ostatniego dnia, w lesie, gdy ocalił jej życie. Czuła, że to nie było przypadkowe spotkanie, między nimi było coś wyjątkowego, coś, czego nie była w stanie pojąć. A sen – był taki rzeczywisty. Czyżby ten chłopak odwiedził ją we śnie? Czy Escalon czeka zagłada?
Kyra zerwała się na równe nogi i bez chwili zwłoki wybiegła ze swojej chaty. Musiała dowiedzieć się tego jak najprędzej.
- Kyra - zawołał silny głos.
Kyra odwróciła się zaskoczona, by ujrzeć stojącego tam w porannym słońcu swojego wuja - Kolvę. Nie spodziewała się go tutaj, w końcu nie widziała go od kiedy doprowadził ją do tego miejsca. Tym czasem on stał tam wysoki, dumny, z poważnym wyrazem twarzy i wpatrywał się w nią.
- Gdzie jest Alva? Chyba nie odszedł? - zapytała zaniepokojona, gdy rozejrzała się po polanie i nigdzie go nie znalazła. Poczuła węzeł w brzuchu – Czyżbym go zawiodła? Czy jest mną rozczarowany?
- Nieznane mi są ścieżki Alvy, - odpowiedział Kolva - Nigdy go nie rozumiałem, nawet gdy z nim trenowałem. Rozczarowany ... nie sądzę, to by nie było do niego podobne. Zawsze jest jakiś powód jego wyjazdów i zawsze jest to częścią szkolenia.
Kyra odczuwała głęboki niepokój.
- Ale czy on wróci? - zapytała z wahaniem.
- Tego nie wiem - odpowiedział - Czasami swoim wyjazdem chce zmusić człowieka do wejrzenia w głąb siebie; czasem robi to dlatego, bo czuje, że jego obecność rozprasza; bywa i tak, że w ten sposób mobilizuje uczniów do intensywniejszych treningów.
Patrząc na niego, Kyra wyraźnie czuła, że coś przed nią ukrywa.
- A jednak nie przyszedłeś tutaj, by pomówić o Alvie - powiedziała, nagle zdając sobie z tego sprawę - Mam wrażenie, że jesteś tu z innego powodu.
Kolva powoli skinął głową ponuro.
- Tak - powiedział stanowczo. Potem zapadła cisza.
- Wczoraj coś się wydarzyło – wspomniała – Prawie zginęłam od miecza Pandezjanina. Pewien chłopiec uratował mi życie. Chłopiec, którego nie znam. Chłopiec o długich, złotych włosach.
Patrzyła, jak w oczach wuja pojawia się błysk dezaprobaty.
- Ty go znasz - powiedziała, przekonana, że ma rację. Następnie, w pośpiechu, zapytała:
- Jakie nosi imię?
- Kyle – odpowiedział niechętnie.
Kyle. Jakimś cudem Kyra wiedziała to już wcześniej.
- Kim on jest? – dopytywała, wyczuwając, że wuj niechętny jest dalszej rozmowie. Ona jednak musiała to wiedzieć.
- Jest Obserwatorem – odpowiedział w końcu opieszale – Mieszka w wieży.
Kyry źrenice rozszerzyły się.
- W wieży Ur? – spytała - Chciałabym go zobaczyć.
Twarz wuja jeszcze bardziej spoważniała, gdy przecząco pokręcił głową.
- To niemożliwe – powiedział z pełną stanowczością w głosie.
- Dlaczego?
- On nie jest z twojej rasy. To zabronione. Nigdy nie powinien był cię zobaczyć. Nie wiem, jak do tego doszło. Otrzyma naganę po moim powrocie.
Kyra była oburzona.
- Naganę? – spytała z niedowierzaniem – Przecież on uratował mi życie. Czy to nic nie znaczy?
- Znaczy wiele. Ale istnieją pewne zasady, których nie wolno łamać. Starożytne prawa. Święte prawa.
- Jakie prawa, wuju? - warknęła.
Westchnął zniecierpliwiony.
- Nie przyszedłem tu rozmawiać o Kylu – urwał – Nie mówmy już o nim nigdy więcej.
Kyra obrzuciła go piorunującym spojrzeniem.
- Nie jesteś moim ojcem – wykrzyknęła w końcu.
- A jednak przyszedłem tu w jego imieniu.
Popatrzyła na niego zbita z tropu.
- Przyszedłem zakończyć twoje szkolenie - oświadczył.
Zbita z tropu, aż zaniemówiła.
- Zakończyć? Przecież ono się nawet jeszcze na dobre nie zaczęło! – Kyra była oburzona.
Potrząsnął głową.
- To nie ma znaczenia – odpowiedział - Nie mamy czasu. Pandezja nadchodzi. Zwiadowcy już tu są. To dlatego zostałaś odnaleziona i zaatakowana. Miałeś szczęście; za tym żołnierzem nadchodzą kolejne tysiące, wszyscy szukają ciebie. To tylko kwestia dni, kiedy opanują Escalon i nas otoczą. Musisz uciekać ze mną do wieży. Tam przygotujemy obronę.
Kyra zastanawiała się, czy to znaczy, że znowu zobaczy Kyla.
- Kyle będzie na innym piętrze - odparł, czytając jej w myślach – O to się nie martw, nigdy więcej go już nie zobaczysz. A teraz ruszajmy.
Kyra stała twarzą w twarz z wujem i czuła, jak budzi się w niej bunt; a wraz z nim i moc, ta sama moc, dzięki której stała się wojowniczką, która pozwoliła jej samotnie przekroczyć Escalon.
- Nie – sprzeciwiła się stanowczo.
Spojrzał na nią zaskoczony.
- Jestem twoim wujkiem. Rób, co ci każę.
- Jest w moim życiu wiele osób, które uważają, że mogą mi mówić, co mam robić – powiedziała - Nauczyłam się jednak, że nie muszę słuchać żadnej z nich. Nie ukończyłam jeszcze szkolenia i nie poddam się. Nie wtedy, gdy mój ojciec mnie potrzebuje.
- Kyra - powiedział łagodniejszym tonem - Staram się ciebie chronić, nie rozumiesz?
- Nie potrzebna mi jest ani twoja ani niczyja ochrona. Chcę trenować, uczyć się, jak samej się ochronić.
Wuj stał tam, niepewny co robić.
- Twoja matka by tego nie pochwaliła - powiedział w końcu.
Kyra poczuła, jak jej serce zabiło szybciej na dźwięk tego słowa. Matka. Nie mogła powstrzymać swojej ciekawości.
- Kiedy nadejdzie właściwy czas – dodał – Powiem ci o niej wszystko.
- Nie wierzę ci.
- Kyra, nie mamy czasu - powiedział zirytowany - Chodź ze mną.
Ona jednak pokręciła tylko głową.
- Czy nie widzisz, wujku? – spytała – To nie śmierć mnie przeraża, a życie bez honoru.
Kolva wpatrywał się w nią przez długi czas aż w końcu, widząc determinację w jej oczach, odwrócił się i zniknął z powrotem wśród drzewa, pozostawiając Kyrę samą w tym ogromnym lesie. Czuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek dotąd.
Theosie, pomyślała. Gdzie jesteś?
Wezuwiusz pędził bezdrożami Escalonu, wciąż nie mogąc uwierzyć, że pod stopami czuje ziemię, o której śnił przez całe swoje życie. Udało mu się, dotarł do ziemi obiecanej, o której jego przodkowie mogli tylko pomarzyć, o której śpiewali pieśni, która dotąd zawsze była poza ich zasięgiem.
Teraz, nareszcie, był po południowej stronie Płomieni. Jemu jako jedynemu udało się to osiągnąć. Przeto jego przeznaczeniem, jak głosiły proroctwa, było władanie. Nigdy dotąd jego stopa nie postała w innym kraju niż Marda, a radość z tej chwili przekraczała jego najśmielsze oczekiwania. Przepuścił już swoją armię przez pierwszą wioskę, mordując i torturując każdego, kto znalazł się w zasięgu jego wzroku.
Gdy biegł przez równiny, wrócił pamięcią do tamtych chwil. Wciąż umazany świeżą krwią uśmiechał się szeroko na myśl o tych wszystkich kobietach, dzieciach i zwierzętach, które zamordował. Torturowanie ich, ludzi, którzy odbierali mu jego marzenia przez te wszystkie lata, sprawiło mu przyjemność, której nigdy nie zapomni. Obraz palącej się wioski wciąż ogrzewał jego serce. Pomyślał o tych wszystkich wioskach i miastach, które czekają tylko by je splądrować i wiedział, że to dopiero początek. Wkrótce cały Escalon będzie u jego stóp.
Pierwszą myślą Wezuwiusza po wyjściu z tunelu, było udać się do Wieży Ur, by ukraść stamtąd Ognisty Miecz; inne jednak pragnienie okazało się być silniejsze. Od zawsze marzył o tym, by zobaczyć Płomienie od drugiej strony i poczuć jak to jest patrzeć na północ, w kierunku Mardy. Co więcej, chciał zemsty. Chciał, by każdy człowiek, który stał na straży Płomieni i który zabijał jego pobratymców, zapłacił za to. To ich chciał zabić najpierw. Wiedział, że nie będą spodziewać się ataku od tyłu, i nie mógł doczekać się, by zobaczyć wyraz ich twarzy, kiedy zorientują się, że znaleźli się w potrzasku pomiędzy ścianą ognia a armią trolli. Uśmiechał się szeroko, gdy wyobrażał to sobie: będzie dźgał ich w plecy, gdy oni będą uciekali w ogień. Może nie zdołać obniżyć Płomieni, przynajmniej nie do czasu aż dotrą do Wieży Ur i ukradną Ognisty Miecz, ale przynajmniej zabije każdego człowieka, który odważył się stanąć im na drodze. To nauczy ich szacunku do Mardy.
Wezuwiusz biegł coraz szybciej, nogi paliły go jak ogień, gdy wraz z armią trolli wbiegał na kolejne wzgórza. Z halabardą w dłoni przemierzał kilometr za kilometrem, nie tracąc nawet na chwilę oddechu. Jak reszta trolli był niezwykle wytrzymały, mógł dobiec na koniec świata i nawet się nie zmęczyć. Wiedział, że ta siła będzie mu wkrótce bardzo potrzebna. Jego trolle rozproszą się po całym Escalonie, by siać spustoszenie nawet w najdalszych jego zakątkach. Wezuwiusz rozglądał się po okolicy, planując, gdzie zbuduje nowe miasta, jakie nazwy im nada, gdzie postawi swoje posągi. Zniewoli rasę ludzką, pobuduje kopalnie, wielkie doły wypełnione ogniem i będzie w nich torturował mężczyzn i kobiety, tak ot, dla własnej przyjemności. Nie mógł się już doczekać.
Mijały godziny. W końcu Wezuwiusz wbiegł na kolejną górę i gdy wyłonił się z lasu, widok, który przed sobą ujrzał, zaparł mu dech w piersiach. Nie dalej jak sto metrów od niego wznosiły się Płomienie, tak jasne, tak wysokie, tak wspaniałe, że prawie go oślepiły. Aż stąd czuł ich ciepło, słyszał ich trzaski. Nie spodziewał się, jak będą wyglądały z tej perspektywy. Były wprost oszałamiające.
A tam w dole czekali na niego strażnicy, rozstawieni po posterunkach wzdłuż ściany ognia, zwróceni ku północy, nie podejrzewający nawet, że ich wróg czai się na południu.
- Trolle Mardy! – krzyknął – Do ataku!
Za jego plecami wzniosły się okrzyki bojowe, które niosły się echem po całej dolinie.
Wezuwiusz czekał i obserwował, delektując się chwilą, jak setki ludzi stojących na straży Płomieni powoli odwraca się i spogląda w górę. Obserwował ich twarze, jak zmieniają się z zaskoczonych w absolutnie przerażone. Za plecami mieli ogień, byli odcięci od drogi ucieczki.
Z krzykiem na ustach Wezuwiusz rozpoczął natarcie. Podekscytowany, biegł w dół na czele swojej armii, płomienie z każdą chwilą stawały się coraz jaśniejsze i gorętsze. Jego serce waliło z radości, kiedy podniósł halabardę wysoko i ruszył na młodego chłopca, który z trwogi upuścił aż swój miecz na ziemię. Wezuwiusz doskoczył do niego, uniósł broń i ciął bezlitośnie, przerąbując chłopaka na pół.
Powietrze wokół niego wypełniło się wrzaskami przebijanych na wylot ludzi i trzaskiem łamanych kości. Większość z nich wpadła w zbyt dużą panikę, żeby nawet się bronić. Ci nieliczni, którzy próbowali, polegali od pierwszych ciosów. Jego armia zalała ich jak morze śmierci. Część ludzi uciekała w płomienie, wybierając spalenie żywcem nad katusze z rąk trolli.
Wszędzie słychać było rozpaczliwe krzyki i czuć było smród palonego ciała, gdy jeden za drugim, wszyscy ci śmiałkowie, elita ludzkich wojowników, ginęła w straszliwych męczarniach.
Wezuwiusz odchylił się do tyłu i spojrzał w niebo, uśmiechając się szeroko, rozkoszując najwspanialszym momentem swego życia. Żądny krwi, z halabardą w ręku, wzniósł okrzyki do niebios. To wszystko, wiedział, to był zaledwie początek. Nic już nie mogło go zatrzymać.
Wreszcie Escalon będzie należał do niego.
Theos leciał nad Escalonem, zionąc ogniem, który pozostawić miał wieczną bliznę na tych ziemiach. Jego wściekłość była nieokiełznana, zdecydowany był nie poprzestać tak długo, aż ten kraj, który odebrał mu jajo, nie zostanie doszczętnie zniszczony.
Gdy po raz kolejny przelatywał nad spowitymi ogniem terenami, podpalając kolejne połacie ziemi, nagle coś usłyszał. Ten dźwięk rozpoznałby wszędzie, dźwięk tak pierwotny, tak bliski jego duszy, że słyszalny nawet tutaj, w przestworzach, wśród kakofonii innych odgłosów.
Znowu go usłyszał.
I jeszcze raz.
Theos poczuł dreszcz emocji, kiedy rozpoznał ten krzyk. Nie mógł się mylić: to był krzyk smoka. Smoczego dziecka. Wiedział, że po raz pierwszy w życiu słyszy płacz swojego syna.
Theos zawrócił i z sercem pełnym nadziei ruszył w kierunku, z którego dochodził ten niepowtarzalny dźwięk. Leciał nisko, spoglądając w dół, zdeterminowany, całe ciało miał naelektryzowane. Jego dziecko krzyczało o pomoc. Wzywało go.
Theos jeszcze bardziej przyśpieszył, teraz leciał szybciej, niż kiedykolwiek dotąd, w mgnieniu oka pokonując kolejne dziesiątki kilometrów. Przelatywał nad wzgórzami, rzekami, lasami. Jego dziecko, czuł to wyraźnie, było coraz bliżej. Tak blisko.
Powoli, daleko w dole, Theos zaczynał coś dostrzegać. Widział zarys wielkiego, kamiennego budynku, fortu, na którym powiewała niebiesko-żółta flaga. Wewnątrz kręciły się tysiące pandezyjskich żołnierzy, a na jego centralnym placu zobaczył coś, co sprawiło, że pękło mu serce.
Jego dziecko.
Jego potomek przywiązany był do pala, krzyczał rozpaczliwie spętany linami. Płakał za swym ojcem. Wszędzie wokół niego kręcili się pandezyjscy żołnierze, uzbrojeni w długie włócznie, dźgali go nimi, raniąc jego delikatne ciało. Z każdym ukłuciem dziecko Theosa krzyczało z bólu, w nim zaś jak lawa w wulkanie wzbierała wściekłość, aż w pewnej chwili nie mógł już dłużej jej kontrolować. Był gotów zniszczyć świat.
Zawładnęła nim ślepa furia. Zanurkował w dół z oszałamiającą prędkością, nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi, i z otwartą paszczą gotową do zionięcia ogniem pikował w stronę ludzi, chcąc ich wszystkich spalić. Wiedział, że musi być przy tym wyjątkowo ostrożny, by płomienie nie sięgnęły jego własnego dziecka.
Theos zionął ogniem, zataczając wielkie kręgi nad dziedzińcem, paląc żywcem dziesiątki żołnierzy. Zanurkował niżej, jego potężne skrzydła trzepotały z ogromną siłą, zrzucając kawałki muru, gruz kruszył się i spadał na uciekających ludzi. Przeleciał tuż obok swojego dziecka, tak blisko, że prawie mógł go dotknąć i wtedy znowu wzbił się w powietrze, wiedząc, że nim go uratuje, wpierw musi zabić wszystkich wrogów.
Theos zanurkował ponownie i rozwartymi szponami poharatał ciała uciekających w popłochu żołnierzy. Zszedł jeszcze niżej i zatopił swe kły w plecach jednego z uciekinierów, po czym uniósł go w powietrze i gwałtownie zamachał głową, rozszarpując nieszczęśnika na strzępy.
Theos znowu zatoczył krąg, zniżając lot tak bardzo, by tym razem uwolnić już syna. Uderzeniami skrzydeł zrzucał z murów kolejne kamienie. Leciał niżej, niż kiedykolwiek dotąd, gotowy by wyrwać go z niewoli i z nim na grzbiecie dalej zabijać ocalałych jeszcze żołnierzy.
Theos zbliżył się, czując już radość z odzyskania pierworodnego, gdy nagle poczuł niespodziewane szarpnięcie. Coś zaczęło krępować jego ruchy. Odwrócił łeb, zdezorientowany, i zobaczył owinięte wokół jego skrzydeł grube liny wzmocnione stalą, które spadały na niego ze wszystkich stron. Spojrzał w górę i zobaczył więcej lin, i wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że wleciał w pułapkę. Setki Pandezjan wyrwało się nagle do przodu, zarzucając na niego solidną siatkę. Zrozumiał, że czekali tylko aż zniży lot, by go zniewolić.
Jego spętane skrzydła zaczęły coraz bardziej przywierać do ciała, uniemożliwiając dalsze utrzymanie się w powietrzu. Nagle poczuł jak zaczyna spadać na ziemie i w chwilę potem z całym impetem uderzył głową w kamienny mur.
Theos, zdjęty bólem, próbował się uwolnić, ale nie był w stanie. Wił się jak szalony, lecz im dłużej walczył, tym bardziej zaplątywał się w siatkę, która boleśnie wpijała się w jego ciało. Oprawcy coraz ciaśniej zaciskali pęta, a po chwili poczuł jak setki ostrzy przebija jego ciało.
Wrzasnął z bólu, gdy żołnierze otoczyli go i długimi, lśniącymi włóczniami dźgali go bezlitośnie. Najpierw kilku, potem już tysiące.
Z ran tryskała mu krew. Z każdym ukłuciem stawał się coraz słabszy, jego walka o życie stawała się coraz mniej zapalczywa.
Wkrótce Theos poczuł, jak światło, które paliło się w nim od tysięcy lat, powoli zaczyna gasnąć. Wiedział już, że umiera. Rodzicielska miłość odebrała mu rozsądek, sprawiła, że popełnił największy błąd swego życia.
Znowu poczuł dźgnięcie. I kolejne. Ból był zbyt silny, by mógł jeszcze myśleć. Jego wielkie oczy zaczęły się zamykać. Co dziwne, ostatnie myśli, które przeszły mu przez głowę, krążyły wokół Kyry. Myślał o jej przeznaczeniu, o tym jak blisko byli. Teraz będzie już zdana tylko na siebie.
Teraz było już za późno.
Nad ziemiami Ur wstawał nowy dzień. Kyra siedziała na szczycie najwyższej grani z widokiem na las, mając Leo i Andora w pobliżu, nogi miała skrzyżowane, dłonie skierowane ku niebu, tak jak uczył ją Alva. Uwagę swoją starała się skupić na oddechu. Wyciszona, wsłuchując się w dochodzący z oddali szum fal, próbowała oczyścić umysł.
Rozpaczliwie starała się przywołać swą wewnętrzną siłę. Pragnęła ukończyć szkolenie, by stać się potężniejszą, niż kiedykolwiek dotąd, by znów poczuć tę moc, której niegdyś zasmakowała. Próbowała odtworzyć w myślach chwilę, gdy udało jej się wezwać Theosa, przypomnieć sobie, jak to uczucie.
Jednak bez względu na to, jak bardzo się starała, nic nie działało. Słowa Alvy dzwoniły jej w głowie jak mantra.
Chcesz kontrolować wszechświat. Ale to wszechświat kontroluje ciebie. Choć na chwilę uwolnij się od pragnienia kontrolowania wszystkiego wokół siebie. Pozwól by moc na ciebie spłynęła. By porwał cię potężny prąd, potężniejszy nawet od ciebie.
Kyra zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech, i przestała próbować. Na ułamek sekundy przestała próbować kształtować wszechświat według własnego uznania, przestała się starać. Nie chciała już przywołać w sobie mocy; nie pragnęła zakończyć misji; nie starała się już o aprobatę ze strony swego ojca, przez chwilę nie musiała być w niczym najlepsza. Tylko przez moment pozwoliła sobie być tym, kim naprawdę jest. Pozwoliła wyższej sile spłynąć na siebie, przejąć nad sobą kontrolę.
Siedziała w milczeniu, powoli wdychając i wydychając powietrze i gdy w końcu zdołała zupełnie wyciszyć myśli, osiągnęła stan głębokiego odprężenia, stan nirwany, w którym mogła zajrzeć w niedostępne do tej pory zakątki swej duszy. Wtedy też zdała sobie sprawę, że Alva miał rację: bezustannie dążyła do doskonałości, szukała poklasku, próbowała być najlepsza. Te ciągłe próby, te starania, utwierdzały ją tylko w przekonaniu, że wciąż nie jest wystarczająco dobra. Ludzie, którym udało się osiągnąć to, do czego dążyli, nie muszą już dłużej próbować. Oni już to mają. Musiała w samej sobie odnaleźć siłę, samą siebie przekonać, że posiada tę moc. Wtedy i tylko wtedy zdoła urzeczywistnić ją w świecie zewnętrznym.
Do tej pory żyła w przekonaniu, że nieustannie musi udowadniać wszystkim swoją wartość. Pogoń za doskonałością zawładnęła jej życiem. Być może to dlatego, że była dziewczyną w warowni pełnej mężczyzn, a może dlatego, że tak bardzo pragnęła by ojciec był z niej dumny. W końcu zrozumiała, że jeśli chce osiągnąć wszystko, czego pragnie, musi przestać wreszcie o to walczyć. Musi pozwolić, by moc sama na nią spłynęła. A przede wszystkim musi docenić i zaakceptować siebie w tej właśnie chwili. Docenić i zaakceptować fakt, że niezależnie od tego, co się wydarzy, ona jest wystarczająco dobra dokładnie taka, jaka jest..
Kyra, pogrążona w myślach, nie wiedziała ile czasu minęło, nim poczuła, jak ciepło zaczyna wypełniać jej ciało. Poczuła, jak spływa na nią łaska akceptacji, jak jej dusza łączy się ze wszechświatem. Weszła w stan jeszcze głębszego ukojenia i absolutnego skupienia. Wtedy zaczęły pojawiać się w niej nowe uczucia. Nagle wszystko zrozumiała. To było tak, jakby otworzyły się przed nią drzwi do świata, w którym nigdy wcześniej nie była. Stopniowo zaczęła wypełniać ją nowa moc, moc, która do tej pory była poza jej zasięgiem.
Kyra bardzo powoli otworzyła oczy, nie mogąc uwierzyć, że słońce chyliło się już ku zachodowi. Odwróciła się, by zobaczyć jak Leo i Andor oddalają się od niej z podwiniętymi ogonami, jakby się jej bali. Musieli wyczuć, że coś się w niej zmieniło.
Szerzej otworzyła oczy i zrozumiała, że nie jest już tą samą osobą. Wiedziała, że obudziła swą wrodzoną siłę, i że teraz była potężniejsza, niż kiedykolwiek dotąd. Alva miał rację. Źle go oceniła; to on był jej mistrzem i mentorem.
Kyra spojrzał na drzewa poniżej i chcąc sprawdzić swą moc, skoncentrowała się na jednej z gałęzi. Już po chwili ta gałąź odłamała się i spadła na leśne poszycie.
Ośmielona, chcąc dalej poznawać swoje moce, spojrzała na przepływający w dole strumyk i w myślach rozkazała mu się zatrzymać. Wtedy woda przerwała swój bieg i koryto zaczęło wysychać. Ukontentowana, puściła tą myśl i wtedy znowu usłyszała szum potoku.
Nadszedł czas był spróbować czegoś nieco trudniejszego. Rozejrzała się po okolicy i w oddali zobaczyła ogromne zwalone drzewo. Postanowiła je na powrót postawić. Patrzyła z zapartym tchem, jak skrzypiąc i trzeszcząc, drzewo powoli podnosi się do pionu. Ptaki i wiewiórki uciekały w popłochu, a ona z dumą podziwiała swoje dzieło.
W każdej komórce swojego ciała czuła tą niesamowitą, nieograniczoną moc. Krążyła w niej niczym rwąca rzeka, której nie mogła zatrzymać. Poczuła się silniejsza od tysiąca mężczyzn. Mogła zrobić wszystko. Osiągnęła swój cel. Zamknęła oczy, podekscytowana, ogarnięta przemożnym uczuciem zwycięstwa. Nie wiedziała, czy już zawsze będzie miała te moce, czy zaraz nie znikną i czy kiedyś powrócą. Ale teraz, w tym momencie, jej potęga była niezaprzeczalna.
W końcu zdała sobie sprawę z tego, że była wyjątkowa; że proroctwa były prawdziwe.
Kyra zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, chcąc wejrzeć w siebie jeszcze głębiej. Musiała wiedzieć więcej. Czuła, że wszystkie odpowiedzi leżą tuż przed nią, że jeśli tylko się odważy, zdoła poznać sekret swego przeznaczenia i prawdę o swojej matce. Wszystkie te tajemnice leżały na skraju jej świadomości. Poczuła mrowienie pod powiekami, energię przepływającą przez jej dłonie i wiedziała, że prawda nadchodzi.
Smagana oceaniczną bryzą, trwała w bezruchu tak długo, aż wreszcie wizje zaczęły na nią spływać. Obrazy były tak żywe, jakby działy się przed jej oczami.
Theos. Widziała go, krążącego w przestworzach nad Escalonem. Nagle poczuła przeszywający ból, gdy zobaczyła, jak z rozdzierającym piskiem spada z nieba i wikła się w stalową sieć. Kyra patrzyła z przerażeniem, jak rozbija się o ziemię i wtedy poczuła jego cierpienie. Widziała, jak żołnierze zbliżają się do niego i dźgają go pikami ze wszystkich stron. Na własnym ciele czuła jego rany, mimowolnie krzyknęła z bólu i rozpaczy, gdy on cierpiąc katusze, zamykał oczy i umierał.
Kyra dyszała ciężko. Chciała, to wyłączyć, otworzyć oczy i uciec, ale wszechświat miał jej więcej do pokazania, nie mógł jeszcze pozwolić jej odejść.
Nadeszła kolejna wizja. W Andros, stolicy Escalonu, ujrzała swego ojca. Stał na podwórzu, o świcie, otoczony przez żołnierzy. Żołnierzy, których nie znał, ani którym nie ufał. Było ich tysiące. Osaczyli go ze wszystkich stron. Widziała pandezyjskie barwy. Patrzyła, jak dowódca podchodzi bliżej i unosi swój miecz, by zatopić go w sercu jej ojca.
Kyra krzyknęła i otworzyła oczy, nie mogąc znieść tego już ani chwili dłużej. Zeskoczyła z głazu, na którym siedziała, i pędem rzuciła się w dół zbocza, przez las. Ostre gałęzie raniły jej ciało, ale ona o to nie dbała, musiała jak najszybciej wrócić na polanę. Musiała znaleźć Alvę, dowiedzieć się prawdy, obudzić się z tego koszmaru.
Gdy zatrzymała się przed jego chatą, z przerażeniem stwierdziła, że nadal nikogo tam nie było.
- Alva! - krzyknęła, a jej głos niósł się echem przez las - Gdzie jesteś?
- Jestem wszędzie i nigdzie - rozległ się cichy głos.
Kyra odwróciła się, zaskoczona, i zobaczyła go jak stoi na polanie z kijem w dłoni i patrzy na nią ze spokojem.
Podeszła do niego rozedrgana, wciąż dysząc ciężko.
- Theos! - krzyknęła, słowa grzęzły jej w gardle - On nie żyje!
Patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby oczekiwała, że i on się przerazi, że nazwie ją szaloną, zapewni, że to niemożliwe. Chciała tego bardziej, niż czegokolwiek na świecie.
Ale Alva pozostawał niewzruszony i tylko nieznacznie skinął głową.
- To prawda – przyznał beznamiętnie - te dwa słowa były jak ostrze, które przeszyło jej serce.
Poczuła, jakby cały świat walił jej się na głowę.
- Jak to możliwe!? – wykrzyknęła zrozpaczona.
Theos, smok, którego mogła przywołać, bestia, która miała dać jej i jej ojcu panowanie nad Escalonem, był martwy.
- Stoisz tam obojętny – krzyknęła oskarżycielskim tonem - Co z tobą!? Theos! Mój smok! On nie żyje!
Kyra czuła się tragicznie bezsilna.
- On nigdy nie był twój, Kyro - Alva odpowiedział spokojnie - Jego towarzystwo było darem, którym dane ci było cieszyć się tylko przez chwilę.
Stała tam zagubiona, starając się to wszystko zrozumieć.
- Ale... nie rozumiem. Przecież go uratowałam. I to wszystko na nic!?
Alva spojrzał na nią swoimi przenikliwymi, niebieskimi oczami.
- Ty go uratowałaś? - zapytał filozoficznie - czy może on uratował ciebie?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Jeśli on nie żyje... - ciągnęła – nie zostało nam już nic. Bez niego jestem nikim.
Alva pokręcił głową.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz, Kyro – odpowiedział - W rzeczywistości jesteś kimś o wiele potężniejszym.
Ze wszystkich sił starała się powstrzymać łzy, gdy przywoływała w głowie swoją wizję. Starała się słuchać Alvy, ale trudno jej było się skupić. Wizja wciąż wisiała nad nią jak chmura. Podniosła zasłonę, lecz wcale nie spodobało jej się to, co za nią zobaczyła.
- Mój ojciec - dodała, przypominając sobie - jest otoczony. Został zdradzony.
Wpatrywała się w Alvę z nadzieją, modląc się o to, że choć tym razem zaprzeczy jej słowom.
On jednak skinął głową.
- To również prawda.
Kyra zamknęła oczy, czując, że umiera w środku. Myśl o jej ojcu, zdradzonym, samotnym, otoczonym ze wszystkich stron, rozdarła jej serce na kawałki.
- Zabiją go.
- Owszem.
Wbrew sobie wybuchła płaczem.
- Muszę go uratować! - krzyknęła.
Bez chwili namysłu rzuciła się przez polanę i dosiadła Andora.
- Jeśli tam pojedziesz, umrzesz - jego słowa brzmiały jak wyrok - Nie jesteś jeszcze gotowa – dodał - Twój trening się jeszcze nie zakończył. Jeśli teraz odejdziesz, wszystko przepadnie.
Kyra pokręciła głową, nie chcąc tego słuchać.
- Nie mogę tu zostać, wiedząc, że mój ojciec wkrótce umrze - upierała się, podnosząc głos w determinacji - Jeśli zostanę, jaką córką będę? Straciłabym do siebie cały szacunek.
Potrząsnął głową.
- Nie masz władzy nad losem innych – odpowiedział - Ale możesz kontrolować swoją moc. Tego właśnie chciałby twój ojciec. Jeśli teraz wyjedziesz, zanim ukończysz szkolenie, zostaniesz z niczym.
- Może i polegnę – odpowiedziała, nie lękając się śmierci – Lecz jeśli tak się stanie, będę wiedziała, że umieram za jedyny słuszny cel.
Chwyciła lejce i już miała pogonić konia, gdy jego głos wybrzmiał jeszcze raz.
- Podjęłaś bardzo poważną decyzję, Kyro – powiedział – Decyzję, która będzie miała wpływ na całe twoje dalsze życie. Twój wybór będzie kształtował przyszłość Escalonu dla wielu pokoleń. Nie odchodź, Kyro. Umrzesz tam.
Lecz ona podjęła już decyzję i nic nie było w stanie jej zmienić.
- Są rzeczy, których boję się bardziej od śmierci – odparowała – Na przykład żyć jak tchórz.
Z tymi słowami Kyra pogalopowała w las, z Leo u boku, kierując się na południe w stronę stolicy, w stronę ojca. Modliła się tylko, żeby nie było za późno.
Ojcze, modliła się w duchu. Pozwól nam umrzeć razem. Zaczekaj na mnie.
Alec szedł powoli przez kuźnię, zdumiony jak wiele osób przyciągnęło tu od czasu zatopienia pandezyjskiego okrętu wojennego. Wydawało się jakby całe miasto Ur wyległo na ulice, by wspólnie przygotować się na nadchodzącą wojnę. Wewnątrz nie starczało już miejsca, ludzie pracowali nawet na zewnątrz, na ulicach i placach, powietrze wibrowało dźwięczeniem kowalskich młotów, spod których wychodziło więcej broni, tarcz i zbroi, niż Alec był w stanie zliczyć. Całe miasto zamieniło się w wojenną fabrykę.
Zewsząd leciały iskry, Alec zaś chodził wokół i doglądał pracy, gdy mijał piece do wytopu metalu jego uszy wypełnił syk płynnej stali, w oczy buchnęły kłęby pary. Po drodze doradzał ludziom w pracy i, co ważniejsze, doglądał wykuwania fragmentów łańcucha, które leżały teraz na wszystkich stołach. Pracowano zaciekle, by umocować na nim kolce.
Po jego spektakularnym sukcesie wszyscy rzucili się z zapałem do pracy, by powielić jego łańcuch i przygotować tak wiele nowych, ile tylko się dało. Wkrótce miała dotrzeć do nich pandezyjska flota, zmuszając ich, by wykonali kilkumiesięczną pracę w przeciągu kilku dni. Całe rzędy stołów przeznaczone były wyłącznie do składania łańcuchów, przez drzwi wciągano setki połączonych już ogniw, by przymocować do nich kolce i wywlec z powrotem na zewnątrz.
Alec był upojony dumą, wciąż nie mógł otrząsnąć się z satysfakcji po zatopieniu tamtego statku. Jego wynalazek tchnął moc w całe miasto, teraz zabierając się do dalszej pracy czuł, że jego rodzina uśmiecha się do niego, a to sprawiało, że starał się jeszcze bardziej. Od czasu ich śmierci Alec w końcu znalazł powód, by żyć. W końcu zostało mu jeszcze wielu Pandezjan do zabicia.
Wreszcie dotarł do stołu Dierdre, zatrzymał się więc i obserwował. Była zajęta wykuwaniem miecza, otoczona swoimi dziewczętami. Wszystkie pracowały równie ciężko, postukując młotami z taką furią, jakby na kowadłach leżeli Pandezjanie. Jasne było, że chcą się zemścić.
Był nią zupełnie zauroczony. Pomyślał o jej nieprzejednanej postawie przeciwko Pandezji, i jego serce wezbrało się dumą. Sięgnął do niej i delikatnie dotknął jej ręki, by jej pomóc, ona jednak zatrzymała się i cofnęła, jakby pod dotykiem węża. Poczuł zakłopotanie, zapomniał jak zamknięta była w sobie.
- Nie chciałem cię urazić – powiedział unosząc ręce – Tylko pomóc ci w pracy. Widzisz ostrze, tutaj? Musisz obrócić je w ten sposób. W przeciwnym razie nie wyjdzie tak ostre.
Obejrzała je, obróciła i znów zaczęła uderzać młotem, krzesząc iskry. Nie podziękowała mu, nawet nie zerknęła w jego stronę.
Alec tak bardzo chciał dowiedzieć się o niej czegoś, nawiązać kontakt, nie poddawał się więc. Usiadł obok i spróbował jeszcze raz.
- Dobrze sobie radzisz – powiedział – Lepiej niż większość chłopaków.
Nie spojrzała na niego, jej oczy wciąż intensywnie wpijały się w wykuwany miecz.
Wydawało mu się, że już nie odpowie, jednak w końcu odezwała się:
- To łatwe, gdy masz przed sobą cel – odpowiedziała.
Zastanowił się nad jej słowami.
- A jaki jest twój cel? – spytał.
- Zabić ich wszystkich.
Alec rozumiał; jednak mocno uderzyła go głębia jej gniewu.
- Podziwiam twoją odwagę, jak stanęłaś w obronie naszych ludzi w porcie – powiedział.
- Nie stanęłam w ich obronie – odpowiedziała twardym głosem – Broniłam siebie.
- Jeśli nawet – nalegał – to twoja odwaga dała odwagę miastu.
Wciąż kuła młotem, nawet na niego nie spojrzała.
- Wolałabym zginąć, niż by mnie zabrali – odpowiedziała – Nic więcej.
- Nie wątpię – odparł – Widać to w twoich oczach.
Wciąż go ignorowała, powoli dochodził do wniosku, że może go nie lubi. Była cicho przez tak długą chwilę, że już myślał, by wstać i odejść, w końcu jednak przemówiła.
- Ja podziwiam to, czego tobie udało się dokonać – powiedziała – Twoje łańcuchy i kolce. To wielki dar dla naszego miasta.
Uśmiechnął się, serce przyspieszyło mu na myśl, że on też nie był jej obojętny.
- Sprawiło mi to wielką przyjemność – odpowiedział.
Po raz pierwszy odwróciła się i spojrzała na niego, jej twarz straciła trochę twardości.
- Skąd pochodzisz?
Odwrócił wzrok i milczał przez chwilę, czując nagły przypływ tęsknoty za domem, nie był pewien jak odpowiedzieć.
- Teraz tu jest mój dom – rzekł.
Przypatrzyła się mu, po raz pierwszy wydawała się zainteresowana.
- A wcześniej? – naciskała.
- Z małej wioski – opowiedział, nie mogąc ukryć żalu – Na pewno nigdy o niej nie słyszałaś. A teraz już nawet nie istnieje.
Chyba wyczuła coś w jego głosie, spytała bowiem:
- A twoja rodzina?
Alec powoli potrząsnął głową, powstrzymując łzy, po raz pierwszy na twarz Dierdre wystąpił wyraz współczucia.
- Przykro mi – powiedziała wreszcie.
Podzielili się długą chwilą ciszy, obydwoje zdawali się rozumieć.
- A ty? – spytał – Skąd ty pochodzisz?
- Stąd.
- Z Ur? – spytał zdziwiony.
Kiwnęła głową.
- Wcześniej tutaj mieszkałam. Zanim ojciec mnie nie oddał. Zabrali mnie Pandezjanie, ale wróciłam.
- Wróciłaś? Tak po prostu? – spytał zaskoczony, jego podziw rósł coraz bardziej – Udało ci się uciec od Pandezjan, podejrzewam więc, że twój powrót był nie lada wyzwaniem.
Alec czuł, że coraz bardziej jej współczuje, powoli dochodziło do niego, co przeszła. Wiele pytań przyszło mu na myśl, jednak zamilkł, nie chciał być natarczywy. Nie był pewien od czego zacząć.
- Cóż, to wszystko już za nami, prawda? – powiedział.
- W pewnym sensie – odpowiedziała, wróciwszy do wykuwania miecza.
Patrzył jak pracuje młotem i zastanawiał się, co jeszcze powiedzieć; w końcu tak jak ona przeżył swoją tragedię, nie mógł pomóc nawet samemu sobie.
- Nie jesteśmy w stanie naprawić przeszłości – przyznał w zamyśleniu – Jednak może... będziemy w stanie zmienić przyszłość.
- Ja na pewno zmienię przyszłość – odpowiedziała, zaskoczyła go gniewna determinacja w jej głosie – Pozabijam ich wszystkich.
- Nie wątpię – odparł – Jednak musisz zapytać samej siebie, co stanie się, gdy skończysz swoje dzieło, gdy wszyscy zginą. Co wtedy?
To pytanie także jemu nie dawało spokoju. Wciąż zastanawiał się: jak już zabije ich wszystkich, co wtedy? Nie odzyska swojej rodziny. Czy jego ból kiedykolwiek minie?
- Sądzisz, że to odegna twój ból? – spytał.
Potrząsnęła głową.
- Nie – powiedziała – Ale jeśli wystarczająco zmieni przyszłość, może poprawi też przeszłość. Nie odegna jej całkowicie. Ale może... zmieni ją w coś innego.
- Może – powiedział – Poza tym przyszłość to wszystko, co mamy, prawda? – zamilkł na chwilę – Może nawet lepiej znać cierpienie – dodał – lepiej nosić jakąś tragedię, niż nie mieć nic. To daje ci siłę, siłę, której potrzebujesz. Tak przynajmniej mawiał mój ojciec.
- Wierzysz w to? – spytała, odkładając młot.
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Cierpieć naprawdę jest beznadziejnie. Ale dzięki temu jestem silniejszy. Nawet więcej – zmieniło mnie to. Jestem inną osobą. Jestem nie tylko starszy. Jestem bardziej dojrzały. Tu, w środku. Stałem się kimś więcej, kimś, kim nie miałbym szansy zostać. Naprawdę trudno mi to wytłumaczyć.
Drzwi do kuźni otworzyły się nagle i do środka wkroczył wysoki mężczyzna ubrany w zamorski, piękny strój, wokół ramion owinięte miał szkarłatne jedwabie, nosił płaszcz z insygniami, którego kraju Alec nie rozpoznał. Wyglądał zupełnie inaczej niż wszyscy, miał pociągłą twarz, połyskliwe, zielone oczy, krótką, brązową brodę, bliznę przez ucho oraz tajemnicze, arystokratyczne oblicze. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zatrzymał na nim swój wzrok.
Alec nie miał pojęcia kto to może być. Kolejny ochotnik? Jego ubiór wyglądał zbyt elegancko.
Drewniana podłoga skrzypnęła pod jego dużymi butami, gdy przeszedł przez pomieszczenie i stanął przed nim. Następnie wyciągnął rękę i położył zdumiewająco twardą rękę na jego ramieniu.
- Przyszedłem w poszukiwaniu miecza – powiedział głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent, którego Alec nie słyszał jeszcze w życiu.
- Chcesz walczyć z Pandezjanami? – spytał go chłopak.
Mężczyzna skinął głową.
- Owszem, chcę.
Alec sięgnął do stołu, wziął z blatu jeden ze świeżo wykutych mieczy i wręczył mu go.
Mężczyzna podniósł ostrze i obejrzał je, ważąc broń w obu dłoniach.
- Porządna robota – powiedział ze swym dziwnym akcentem. Jednak po chwili odłożył broń z dezaprobatą.
- Potrzeba mi czegoś więcej.
- Więcej? – spytał Alec, zdziwiony.
- Chodź – odparł ten – Pokażę ci.
Mężczyzna nagle odwrócił się i wyszedł, tak szybko jak pojawił się w kuźni.
Alec popatrzył za nim zdumiony, po czym odwrócił się, by spojrzeć na Dierdre, mając nadzieję, że ona coś mu podpowie. Lecz ona nawet nie patrzyła, zajęta swoją robotą. Alec wiedział, że ma jeszcze dużo do zrobienia, jednak tajemnica tego człowieka nie dawała mu spokoju, musiał dowiedzieć się więcej.
Wyszedł za nim z kuźni, zostawiając ją pod opieką innych. Ulica na zewnątrz była zatłoczona, promienie słońca na chwilę oślepiły go, więc zajęło mu chwilę, nim dojrzał mężczyznę znikającego w tłumie i za nim ruszył.
Szedł za nim przez tętniące życiem ulice, ledwie nadążając. Szczęście, że mężczyzna był o głowę wyższy niż reszta – inaczej dawno by go zgubił.
- Kim jesteś? – wykrzyknął za nim, przyspieszając, by go złapać – Gdzie idziesz?
Mężczyzna nie zwolnił ani na chwilę, skręcał w kolejne tłumne uliczki, aż pojawiła się przed nimi jedna z potężnych wież obserwacyjnych wyrastających nad Ur od strony morza.
Alec pospieszył za nim, gdy ten ruszył do środka.
- Gdzie ty idziesz? – krzyknął Alec, zdumiony – Nie mam na to czasu!
- Chodź za mną, a wszystkiego się dowiesz – odkrzyknął, po czym zniknął w budynku.
Alec spojrzał w stronę kuźni, zastanawiając się, był już zirytowany. Jednak zdjęła go ciekawość, pomyślał, że nie po to przeszedł taki kawał drogi, by teraz nie dowiedzieć się o co chodzi. Wyczuł, że w tym mężczyźnie jest coś wyjątkowego, chciał wiedzieć więcej.
Poszedł więc za nim. Wkroczył do ciemnej, chłodniej wieży obserwacyjnej, postawionej całkowicie z kamienia, i gdy tylko jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, zobaczył, że mężczyzna wspina się po kręconych schodach. Ruszył więc za nim, wbiegając na coraz wyższe piętra. Nogi paliły go już żywym ogniem, jednak nadal starał się złapać tajemniczego mężczyznę. Obcy był zaskakująco szybki na tak wysokiego człowieka, Alec dobiegł do niego dopiero na samej górze, zupełnie zmachany.
Wyszedł na dach i gdy spojrzał w stronę mężczyzny, który stał do niego tyłem, poraził go wspaniały widok. Można było stąd dojrzeć całe Ur, które rozciągało się poniżej, a dalej niekończący się ocean, aż po horyzont. Uderzył go silny powiew wiatru, zdało mu się, że stoi na szczycie świata.
Rozejrzał się wokół, lecz nie zauważył nic prócz mężczyzny, zaczął zastanawiać się, czy to nie jakiś żart.
- Czego tu szukamy? – Alec zażądał odpowiedzi, wciąż starając się zaczerpnąć tchu.
- Podejdź, coś ci pokażę – powiedział mężczyzna, wciąż obrócony plecami.
Alec podszedł w jego kierunku, w stronę krawędzi, i stanął obok, kładąc ręce na niskim, kamiennym murku, po czym spojrzawszy na horyzont, aż westchnął ze zdumienia. To, co zobaczył sprawiło, że serce zwiędło mu niczym jesienny liść. Tam daleko, przed nim, Morze Smutku wypełnione było czernią. Cała pandezyjska flota rozciągała się po horyzoncie, czarna linia, której końca nie było widać. Wydawała się przykrywać cały świat.
- Liczebna na milion statków – zauważył mężczyzna głucho – Wszystkie płyną na Ur.
Odwrócił się i spojrzał na Aleca z ponurym wyrazem twarzy.
- A ty wyobrażasz sobie, że zatrzyma je wszystkie trochę łańcuchów i kolców? – spytał.
Alecowi w żołądku urosła gula, gdy spoglądał w dal, wiedział, że mężczyzna ma rację. Czuł się bezsilny, jakby śmierć szła powoli po nich wszystkich, a on nie mógł nic na to poradzić.
- Zatrzyma wystarczająco wiele – odpowiedział niepewnie.
- Tą garstką mieczy i tarcz zatrzymacie armię, która podbiła świat? – spytał go mężczyzna.
Alec westchnął rozdrażniony.
- Co niby mielibyśmy zrobić? – warknął na niego – Załamać ręce i poddać się?
Mężczyzna odwrócił się i wpił w niego połyskliwe, zielone oczy, tak intensywnie, że Aleca przeszedł dreszcz. Wyglądał jak nie z tego świata.
- Nie przeszedłem jednak całej tej drogi, by dostać twoją stal – powiedział – Przybyłem po ciebie.
- Po mnie? – spytał Alec, w zdumieniu – Dlaczego?
Mężczyzna wpatrzył się w niego.
- Jesteś ostatnią nadzieją – odpowiedział – Twoje przeznaczenie zostało zapisane.
Alec był zupełnie ogłuszony, nie wiedział co odpowiedzieć. Przeznaczenie?
- Wydaje mi się, że mogłeś mnie z kimś pomylić – powiedział wreszcie, nic nie rozumiejąc – Jestem zwykłym chłopakiem z małej wioski. Nie mam żadnego przeznaczenia. Nie mam niczego.
Mężczyzna powoli pokręcił głową.
- Tak bardzo się mylisz – odpowiedział – Masz o wiele więcej, niż ci się wydaje – tylko o tym nie wiesz.
Obcy taksował go wzrokiem, Alec nie miał pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.
- Możesz pozostać tutaj – ciągnął mężczyzna – ze swymi tarczami, mieczami i łańcuchami. Możesz czekać na śmierć wraz z całą resztą. Albo pójdziesz ze mną, by mieć prawdziwą szansę pokonać Pandezję.
- Iść z tobą?! – spytał Alec, oszołomiony – Gdzie?!
Mężczyzna spojrzał w dół. Podążając za jego wzrokiem, Alec dojrzał samotny statek o czerwonych i zielonych żaglach zacumowany w kanale. Chłopak spojrzał z powrotem na obcego, lecz ten już zdążył odwrócić się i odejść, kierując się w stronę schodów.
- Ja nawet nie wiem kim ty jesteś! – Alec wykrzyknął za nim.
Ale mężczyzna zszedł już niżej, nawet nie odpowiedział.
Chłopak stał bez ruchu, odrętwiały. Wyjrzał znowu na horyzont, zobaczył czarne statki podchodzące powolutku coraz bliżej, czuł, że jego życie zaraz zupełnie wywróci się do góry nogami. Nie miał dokąd uciec, nieważne czy zostałby czy odszedł. Wiedział, że odejście, przeprawianie się przez morze z człowiekiem, którego ledwie poznał byłoby najbardziej szaloną, najbardziej nielogiczną rzeczą, jaką mógł zrobić.
Jednak, pomimo wszystko, słowa mężczyzny dźwięczały mu w głowie. Przeznaczenie. To wielkie słowo, którego Alec nie słyszał jeszcze z niczyich ust, nigdy w życiu. Czy to mogła być prawda? Czy był kimś wyjątkowym?
Choć ledwie zdawał sobie sprawę z tego, co robi, czuł, że stopy same poniosą go w odpowiednim kierunku. Nie wiedział jeszcze co zrobi. Wiedział jednak, że zanim zejdzie na dół, wybór będzie jasny.
Jedno przeznaczenie.
Lub inne.
.
Kyle stał w mroku przedświtu na najwyższym piętrze wieży Ur i z sercem na ramieniu spoglądał przez okno. Czuł, że coś było nie tak. Patrzył, jak niebo zaczyna rozświetlać się poranną zorzą i wsłuchiwał się w odgłosy budzących się do życia ptaków. Cała wieża pogrążona wciąż była we śnie, tylko on stał na warcie. Na pozór wszystko było w porządku.
On jednak czuł w kościach, że było inaczej. W dole rozciągał się krajobraz Ur, jałowe równiny, zarys lasu, bezmierna cisza. Wiedział, że powinien udać się na spoczynek, odpocząć przed poranną zmianą, jednak sny jego i tak nie dałyby mu zasnąć. To były sny inne, niż wszystkie. Od czasu kiedy spotkał tę dziewczynę - Kyrę -zaszła w nim jakaś głęboka zmiana.
Kiedy po raz pierwszy ją ujrzał, od razu wiedział, bez cienia wątpliwości, że to była ta jedyna. Ta z przepowiedni. Ta, której przeznaczeniem było odmienić losy świata. Z pośród wszystkich jedyna, z którą kiedykolwiek mógłby być.
Wiedział też, że spotkanie z nią, z człowiekiem, było zabronione i bardzo ryzykowne. On ponosił już konsekwencje swojego lekkomyślnego zachowania. Uwięziony został tutaj, na najwyższym piętrze wieży. Wiedział, że to dopiero przedsmak jego kary. Ale nie obchodziło go to; ocalenie jej życia, ba, samo ujrzenie jej przez tą krótką chwilę, było warte najwyższych poświęceń. Wciąż czuł jej aksamitną skórę na czubkach swoich palców. To dodawało mu sił.
A jednak jego sny, zbyt żywe, budziły go dzisiejszej nocy wiele razy. Wciąż powtarzał się ten sam sen, jakby ktoś dobijał się do jego duszy: niepokojący koszmar, w którym Kyra wjeżdżała samotnie w gęstwiny lasu i tam zostawała zabita. Nie potrafił powiedzieć, co ją zabijało, ale wiedział, że to coś nie należało do tego świata.
Czy miała teraz umrzeć? - zastanawiał się - po tym wszystkim, czego dokonała? Wiedział, że wszystko było możliwe.
Kyle wpatrywał się w krajobraz przed oknem, zimny pot spływał mu po plecach. Z sercem na ramieniu przeczesywał okolicę, zastanawiając się, czy to wszystko było tylko snem? Czy Kyra rzeczywiście była w niebezpieczeństwie? Czy go potrzebuje?
Kyle cierpiał katusze, wiedząc, że jeśli teraz opuści wieżę, zostanie wygnany z niej na wieki. Oni już nigdy nie wpuściliby go do środka, nigdy, choćby nie wiem co, a wtedy on zaprzepaściłby całe wieki treningów, opieki nad świętym sekretem. Równocześnie czuł, że jeśli tu zostanie, Kyra, jego jedna prawdziwa miłość, umrze. A na to za nic w świecie nie mógł pozwolić.
Kyle zamknął oczy i zwrócił się do swojej specjalnej mocy, tej, którą w sobie budził tylko wtedy, gdy na szali było życie i śmierć. Trwał w bezruchu i czekał.
Wkrótce moc spłynęła na niego. Zaczął słyszeć różne dźwięki, odgłos galopującego konia, ciężki oddech Kyry. Usłyszał trzask gałęzi i wilka, których przy nich biegł.
Skupił się jeszcze bardziej i wyczuł niebezpieczeństwo. Kyra biegnie przez las. Otaczają ją. Szykują zasadzkę.
Nagle Kyle otworzył oczy i wyjrzał przez okno, cały rozpalony. Nie mógł pozwolić jej umrzeć.
Mimo że jego następny ruch zdecydować miał o jego dalszym losie, Kyle od razu wiedział, co ma robić. Wskoczył na kamienne blanki i bez chwili wahania zeskoczył z nich dziesiątki metrów w dół, lądując na ziemi miękko jak kot.
Zaczął iść, a zaraz potem biec.
Pędził w stronę wstającego świtu, do lasu Ur, zostawiając za sobą całe swoje dotychczasowe życie, poświęcając wszystko dla tej jednej dziewczyny, którą ledwie znał. Miał tylko nadzieję, że nie było jeszcze za późno.
* * *
Merk, nie mogąc spać, przechadzał się po niższym piętrze wieży Ur. Wciąż rozmyślał o swoim spotkaniu z trollami, o bliskim śmierci doświadczeniu na dachu wieży. Niebezpieczeństwo zdawało się czaić tu na każdym rogu. Zabezpieczając wieżę razem z innymi Obserwatorami, pogrążył się w pracy, zdecydowany bronić tego miejsca za wszelką cenę. Wiedział, że choć w tym powinien odnaleźć spokój.
Coś jednak wciąż go gryzło, nie pozwalało zasnąć. Z początku myślał, że to poczucie obowiązku, potrzeba stania na straży, trzyma go na nogach; jednak im dłużej o tym myślał, tym bardziej przekonywał się, że instynkt, który wskazywał mu drogę przez całe jego życie, nie daje mu spokoju. To nie miało nic wspólnego z nadchodzącą armią. To było coś innego, jakieś inne niebezpieczeństwo. Nie wiedział dokładnie, co to było, ale ufał swojemu instynktowi.
Merk chodził od okna do okna, patrząc jak nad Ur wstaje powoli nowy dzień. Obserwował okolicę, szukał czegoś, choć nie wiedział jeszcze czego.
W końcu usiadł przy jednym z okien, oparł się dłońmi o zimne kamienie, i patrzył.
Wszystko wydawało się być w porządku, wszystko było na swoim miejscu. Próbował samego siebie przekonać, że nie ma się czym martwić.
Przecierał oczy ze znużenia, zastanawiając się, czy nie powinien aby wrócić do snu, gdy nagle jakiś ruch przykuł jego uwagę. Coś przemykało przez polanę we wczesnym świetle poranka. To była jakaś postać. Biegła. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, i Merk aż zamrugał ze zdziwienia, zastanawiając się przez chwilę, czy nie ma przypadkiem zwidów. Po namyśle stwierdził jednak, że z całą pewnością widział kogoś o długich blond włosach, kto biegł przez polanę szybko jak błyskawica. Poruszał się z prędkością niemożliwą do osiągnięcia przez zwykłego człowieka. I nagle dotarło do niego, bez wątpienia mogła być to tylko jedna osoba: Kyle.
Merk z niepokojem zdał sobie sprawę z tego, czego był świadkiem: Kyle jakimś sposobem zszedł z wieży i uciekł do lasu. Ale dlaczego? Merk wiedział, że Kyle został ukarany, uwięziony, przeniesiony na wyższe piętra, pozbawiony możliwości opuszczenia wieży. Wszyscy o tym mówili. Dlaczego Kyle tak bardzo ryzykował, wiedząc, że to oznacza jego banicję?
Potem dotarło do niego coś jeszcze, coś nawet bardziej niepokojącego: ucieczka Kyla pozostawiała górne piętra bez nadzoru, zagrożone atakiem.
Merk wiedział, że musi coś zrobić. Wszyscy inny spali, tylko on to widział. Nie mógł po prostu zostać tu i zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Musiał chociaż wejść na górę, by przekonać się na własne oczy, czy wieża faktycznie pozostała niezabezpieczona.
Merk prześlizgnął się bezszelestnie przez komnatę, tak, żeby nie obudzić innych, zwłaszcza tych, którym nie do końca ufał, otworzył ciężkie drewniane wrota i zamknął je za sobą najcichszej, jak tylko się dało. Wyszedł na ciemny i zimny korytarz wieży i stanął przed wielkimi krętymi schodami, które pięły się wysoko w górę oraz bóg jeden raczył wiedzieć, jak daleko w dół. Były jak dzieło sztuki, nieme ostrzeżenie, przed ruszeniem w którymkolwiek z tych kierunków.
Spojrzał w górę i zobaczył, jak pierwsze promienie słońca przenikają do środka przez złotą kopułę, magicznie oświetlając schody. Wiedział, że wejście na nie oznacza wygnanie. Czuł jednak, że musi to zrobić. To był jedyny sposób, by chronić wieżę. Musiał przejąć wartę Kyla.
Wziął głęboki oddech, wciąż niepewny swej decyzji i z sercem na ramieniu wykonał pierwszy krok. Wiedział, że to zmieni wszystko, a jednak w głębi serca był przekonany, że wypełnia swój święty obowiązek.
Merk wspinał się na kolejne stopnie, serce biło mu jak oszalałe, wiedział, że wkracza na zakazany teren i że ryzykuje tym wszystko. Wstępował na kolejne piętra, każde z nich oznaczone innymi insygniami wygrawerowanymi w ścianie, lśniącymi w różnych kolorach klejnotami i dziwnymi znakami, których nie mógł zrozumieć. Wieża była pełna tajemnic.
Merk dotarł wreszcie na ostatnie piętro i zdyszany, rozejrzał się wokoło. Tutaj mury wyglądały inaczej, drzwi zrobione były z litego dębu, dodatkowo zabezpieczone kratami, nieprzywykłe by je otwierać. A jednak, wąski strumień światła na podłodze korytarza zdradził Merkowi, że jedne z niech były lekko uchylone. Coś było nie tak. Ktoś wyraźnie wykorzystał nieobecność Kyla, by wkraść się do komnaty. Ktoś z wewnątrz wieży.
Czyżby wśród nich był zdrajca?
Serce mu waliło. Zrobił krok do przodu i powoli pchnął drzwi. Wiedział, że nie wolno mu było ich dotykać. Gdy w pełnej gotowości wszedł do środka, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Cała komnata wyłożona była czerwonymi rubinami, które mieniły się światłem pochodni. Zdezorientowany, spojrzał w głąb sali i na jej końcu dostrzegł kolejne drzwi, tym razem wyrzeźbione ze złota, ze skomplikowanymi znakami na swej powierzchni. Merk poczuł dreszcze, wiedział bowiem, że to były te drzwi. Drzwi, których nikt nie miał prawa otworzyć, nawet nie Obserwator. Drzwi, które owiane były legendą.
Wrota do Ognistego Miecza.
Merk wytężył wzrok i w półmroku dojrzał coś jeszcze bardziej zaskakującego, coś, co wzbudziło w nim przerażenie: ukradkiem w ciemnościach jakaś postać zbliżała się do drzwi.
Mężczyzna odwrócił się nagle i gdy zobaczył Merka, na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia i strachu, jakby złapany został na gorącym uczynku.
- Pult? - zapytał Merk, natychmiast rozpoznając człowieka, który targnął się na jego życie - Ale dlaczego?
Merk zauważył, jak Pult próbuje ukryć coś w rękawie, jakieś metalowe narzędzie, wyraźnie przeznaczone do tego, by wyłamać nim drzwi. Wściekły, natychmiast zrozumiał, że przed jego oczami stoi właśnie zdrajca.
Pult wydał z siebie nagle okrzyk bojowy i rzucił się na niego z wyciągniętym sztyletem, chcąc wypruć mu flaki.
Merk pozwolił by instynkt wojownika przejął nad nim kontrolę. Wykonał zwinny unik, tak że ostrze ledwo musnęło jego ramię, po czym zamachnął się i przyrżnął łajdakowi w twarz.
To był cios, który mógł zabić niejednego człowieka, Pult jednak padł tylko na kolana, po czym zaraz z nich wstał, gotowy do kolejnego ataku. Błyskawicznie doskoczył do Merka i ciął go w brzuch sztyletem.
Merk, jęknął i zataczając się z bólu, spojrzał na swego przeciwnika, zdając sobie sprawę, że nie docenił go. Pult wykonał kolejny zamach, jednak tym razem Merk zdążył zaprzeć się o ścianę i kopnąć go w brzuch ze wszystkich sił. Potem znowu dał mu w pysk i kopniakiem wytrącił sztylet z dłoni.
Ale Pult, jakby nic sobie z tego nie robiąc, naparł na niego jak taran, owijając ramiona wokół jego pasa i wpychając go z ogromną siłą na złote wrota stojące za nim. Rozległ się trzask, gdy Merk swoim ciężarem wyważył je i runął twardo na ziemię. Poczuł na karku chłodny powiew wiatru.
Merk spojrzał w górę, by zobaczyć wycelowany w swoją twarz sztylet Pulta. W ostatniej chwili przesunął głowę i ostrze ze szczękiem obiło się o kamień. Wykorzystując tę chwilę, Merk chwycił obiema rękami czerep zdrajcy i skręcił go z ogromną siłą. Ten chwyt nie raz już uratował mu skórę. Usłyszał pęknięcie i w chwilę później, mężczyzna przygniótł go swoim bezwładnym cielskiem.
Merk dopiero po fakcie zorientował się, jak nierozsądny z jego strony był to krok. Powinien był wziąć go w niewolę, by go przesłuchać, by zrozumieć, dlaczego zdradził i komu służył. A tak nie miał już z niego żadnego pożytku. Zrzucił go więc z siebie i powoli, dysząc ciężko i jęcząc z bólu, zaczął podnosić się na kolana.
Znowu poczuł powiew wiatru na swojej szyi i zobaczył nienaturalne światło, które zalewało teraz pokój. Zawahał się, zdając sobie sprawę, że siedzi przy wejściu do świętego pomieszczenia, a drzwi do niego są uchylone. Wciąż odwrócony plecami wiedział, że nie powinien się oglądać, nie powinien zaglądać do środka tego najświętszego ze świętych miejsc Escalonu. Wiedział, że nie ma prawa spojrzeć na antyczny Ognisty Miecz, święty przedmiot, który chronił cały Escalon. Nawet jeśli on tam był.
Próbował zmusić się, by stamtąd odejść. By się nie obejrzeć. By zamknąć po prostu tamte drzwi.
Ale gdy stał tam, wewnątrz świętej komnaty, nie mógł powstrzymać ciekawości. Nie mógł odejść. Nie teraz. Nie, gdy był tak blisko.
I choć wszystko w nim krzyczało, żeby tego nie robił, on powoli zaczął odwracać głowę. Musiał stanąć oko w oko z legendą, która prześladowała go przez całe życie.
Z każda chwilą światło stawało się coraz jaśniejsze, i wkrótce, mrużąc oczy, wpatrywał się już we wnętrze sanktuarium, w najświętsze miejsce w całym Escalonie.
Jęknął, a jego oczy rozszerzyły się.
Stał tam jak wryty z zapartym tchem.
Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
Vidar stał na szczycie murów Volis w padającym śniegu, obserwując okolicę; czuł, że coś jest nie tak. Obudził się wcześnie, jeszcze przed świtem i stał tu już od wielu godzin, patrząc. Wszyscy jego ludzie zebrali się obok, czekali.
Pytali co go obudziło, dlaczego przyszedł tu tego spokojnego poranka, on jednak nie był w stanie odpowiedzieć. To był jakiś instynkt, coś co wyrobił sobie przez całe lata walki, przeczucie, że nadciąga śmierć. Dzięki temu instynktowi wiele zdołał przetrwać. Ten właśnie instynkt sprawił, że Duncan jemu powierzył obronę Volis pod swoją nieobecność.
Właśnie wstawał dzień, zimny i szary, Vidar jednak nadal obserwował horyzont, choć nie widział nic więcej, prócz śniegu. Stał już wystarczająco długo by zmarznąć mocno, nie czuł już palców. Jego ludzie dreptali wokół, chcieli już wracać do ciepłego fortu, on także zaczynał wątpić w swoje przeczucia.
Gdy nagle dojrzał coś: wąską wstęgę czarnego dymu unoszącą się na horyzoncie, ledwie widoczną w śniegu. W tej samej chwili poczuł ją nosem: zapach spalenizny. Coś się paliło, coś więcej jak sosny.
I wtedy poczuł coś jeszcze: wstrząs, lekki wstrząs pod stopami, którego nikt, poza nim, nie wydawał się czuć. To oznaczało, czuł to w kościach, że nadchodziła jakaś armią.
Ale jaka? – zamyślił się. Pandezjanie byli gdzieś daleko, północny wschód Escalonu został wyzwolony. Smok także odleciał w dal, nie widziano go już od dawna; poza tym smok nie maszerowałby po ziemi. To nie miało sensu. Escalon został zaatakowany – tylko kto mógł atakować od wewnątrz?
Vidar wciąż obserwował horyzont, zastanawiając się nad liczebnością drużyny, którą Duncan zostawił mu do obrony Volis, będąc przekonanym, że nie czyha na nich żadne zagrożenie. Teraz Vidar zastanawiał się z przerażeniem, czy będzie w stanie obronić ten samotny fort z taką garstką ludzi. Takiej obrony nie mógł prowadzić długo. Wystarczy ich, by obronić się przed bandą rabusiów – ale nie przed całą armią.
Zwrócił się do swoich ludzi, lojalnych żołnierzy, którzy służyli wraz z nim na tym pustkowiu, popatrzył w ich poważne twarze, równie surowe jak ta okolica. W ich oczach widział, że staną za nim murem. Za to ich kochał.
- Zamknąć bramy – wydał rozkaz swojemu sierżantowi, głosem spokojnym i zimnym jak stal. Ten poważny ton sprawił, że wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni.
- Kobiety i dzieci do środka. Zabić deskami okna, pozamykać drzwi, opuścić kratownicę.
Jego ludzie zawahali się przez chwilę, po czym kiwnęli głowami równie poważni. Jeden kiwnął na drugiego, ten zadął w róg, wielką, długą trąbę, której dźwięk dudnił tak, jakby miał sięgnąć niebios. Vidar zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Dźwięk rogu wibrował w jego ciele, ledwie był w stanie uwierzyć, że to wszystko prawda.
Po chwili ruszył szybko w dół kamiennych, kręconych schodów, prowadząc swych ludzi. Zszedł z blanków i przemaszerował prędko przez wewnętrzny dziedziniec Volis. Wszędzie wokół uwijali się wieśniacy, kupcy zwijali swe kramy, kobiety, dzieci i starcy spieszyli w nieładzie, by schować się do domów. Wszędzie zatrzaskiwano drzwi i okiennice. Vidar czuł wokół chaos i panikę, modlił się do wszystkich bogów, których znał, by udało mu się ochronić tych wszystkich ludzi, których mu powierzono.
Gdy jego żołnierze zaczęli zamykać masywne bramy i kręcić kołowrotami, które opuszczały kratownicę, Vidar skinął na nich ręką, by poczekali chwilę. Chciał jeszcze wyjść na zewnątrz, zobaczyć na własne oczy co im grozi.
Przeszedł więc przez bramę na zewnątrz, w kierunku niebezpieczeństwa, sądząc że będzie sam, usłyszał jednak, że kilku najbardziej lojalnych towarzyszy dołączyło do niego. Przeszli razem przez most zwodzony, drewniane deski skrzypiały pod ich butami, i dotarli na drugą stronę, w zaspy śniegu. Tam Vidar zatrzymał się na chwilę, by obserwować.
Na twarzy czuł chłodny powiew i padający śnieg, nadal nie widział nic oprócz pól zasłanych bielą i, w oddali, ciemnej linii Cierniowego Lasu.
Jednak dudnienie było głośniejsze, coraz bardziej, a wstrząsy pod stopami zdawały się mocniejsze, wystarczająco, by jego ludzie zaczęli wymieniać się zdumionymi spojrzeniami. Teraz także oni je czuli, zastanawiali się pewnie co to takiego.
Gdy Vidar oglądał linię drzew, zauważył po chwili, że zaczęły się ruszać. Po czym ujrzał coś, czego nie wyśnił nawet z najstraszliwszych snach, widok, którego nie dało się zapomnieć.
Jeszcze mrugnął oczyma, by upewnić się, że nie przywidziało mu się. Po chwili jednak zdecydował, że nie. Ten koszmar był jak najbardziej prawdziwy.
W oddali dojrzeć można było armię trolli, która pędziła w kierunku Volis. Tysiące trolli. Rozpostarci po całej okolicy biegli podrygując swymi pokręconymi ciałami, wykrzywiając groteskowe twarze, potrząsając wielkimi halabardami, wrzeszcząc pokryci krwią. Armia śmierci, która kierowała się wprost na nich.
Vidar zapatrzył się na nią, zmroziło go przerażenie. Nic nie rozumiał. Jak Marda mogła przedrzeć się przez Płomienie?
Ogarnęło go głębokie, złe przeczucie, nagle był zupełnie pewien, że właśnie dzisiejszego dnia umrze. Wszyscy tutaj zginą. Nie mieli najmniejszych szans na wygraną, nawet jeśli miałby tysiąc porządnych żołnierzy do swej dyspozycji. A miał kilkunastu.
Jednak to nie nadchodzącą śmiercią martwił się najbardziej. Bolało go, gdy myślał o kobietach i dzieciach w forcie. Że nie będzie w stanie ich obronić. Że zawiedzie ich wszystkich.
Zacisnął tylko szczęki, czując falę wściekłości. Chciał dać im choć trochę więcej czasu na tym świecie. Najmniejszy cień szansy na przeżycie. Być może, jeśli kratownica wytrzyma, jeśli mury nie padną, być może wytrzymają oblężenie. Jednak musiał przyznać, że sam w to nie wierzył.
- Nie obronimy się – doszedł do niego poważny głos jednego z podwładnych, który także spoglądał na horyzont. Vidar z dumą stwierdził, że w jego tonie nie słychać paniki – tylko odwagę.
- Nie – odpowiedział szczerze. W końcu ludzie zasługiwali na prawdę w godzinie śmierci – Nie obronimy się.
Wziął głęboki oddech.
- Jednak nie oddamy fortu bez walki – dodał twardym tonem – I być może zabierzemy ze sobą kilka trolli do grobu.
Odwrócił się i spojrzał na swych ludzi na blankach. Wszyscy patrzyli w dół, czekali na jego rozkazy. Ta chwila była jego przeznaczeniem, właśnie dla niej się urodził.
- Wszyscy na mury! – wykrzyknął – Przygotować smołę i ogień! Naciągnąć katapulty! Strzelać na moją komendę!
Vidar odwrócił się do swego giermka, młodego chłopaka, który od zawsze służył u jego boku, teraz zaś patrzył na niego wielkimi ze strachu oczyma.
- Zamknij za mną kratownicę – rozkazał.
Jego giermek spojrzał na niego z zaskoczeniem.
- Zostajesz na zewnątrz? – spytał – Sam? Zabiją cię przecież!
Vidar położył mu pocieszająco rękę na ramieniu.
- Wszystkich nas zabiją, chłopcze – powiedział – Jedyne, co nam pozostaje, to wybrać jak zginiemy. No, idź już.
- Wy wszyscy – dodał, zwracając się do lojalnych mu żołnierzy obok – Do środka.
Oni jednak pokręcili tylko głowami.
- Tak jak mówiłeś – odpowiedział jeden – Pozostaje nam wybrać jak zginiemy.
Wszyscy wyciągnęli miecze i stanęli obok, zwracając się mężnie w stronę nadchodzącej armii. Vidar skinął im głową z szacunkiem, jego podziw dla tych ludzi urósł do nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów. Dobrze będzie umrzeć w takim towarzystwie.
Chłopak postąpił zgodnie z rozkazem. Niedługo później Vidar usłyszał trzask wielkiej, żelaznej kratownicy zamykającej się za ich plecami, zamykającej fort na stałe. On także wyciągnął miecz, wybory zostały dokonane. Ten fakt dał mu siłę.
Obserwował jak armia zbliża się, była już niewiele ponad kilkaset metrów od nich.
- KATAPULTY! – rozkazał – TERAZ!
Nad głową Vidara poszybowało wysokim łukiem kilkanaście płonących głazów, by uderzyć pośród podchodzącej armii trolli. Powietrze rozbrzmiało krzykami, gdy setki potworów padło zabitych.
Jednak za nimi dalej biegły tysiące. Byli zbyt szybcy i zbyt blisko, by uderzyć w nich kolejną salwą.
Vidar czekał z wyciągniętą bronią. Pod butami czuł już prawdziwe trzęsienie ziemi, w rytm szarży przeciwnika. Stał w miejscu zaciskając ręce na rękojeści miecza, wiedział, że nie da rady zabić wielu. Jednak tych kilka, które uda mu się uśmiercić, zrobi różnicę. Tylko tyle potrzebował. Chciał utoczyć pierwszą krew w tej bitwie i paść z bronią w ręku.
Zbliżali się. Trzydzieści metrów, dwadzieścia, wreszcie dziesięć. Tak blisko, że Vidar mógł spojrzeć prosto w twarz ich przywódcy, trolla, którego – jak słyszał – zwano Wezuwiuszem. Jego groteskowa morda ociekała krwią, w rękach zaś dobywał dwóch halabard tak lekko, jakby trzymał wykałaczki.
Armia była już na wyciągnięcie ręki, Vidar nie mógł czekać dłużej. Wydał z piersi okrzyk wojenny i ruszył, by przywitać ich szarżą.
- ŻOŁNIERZE! – krzyknął – ZA HONOR!
Jego ludzie odpowiedzieli krzykiem i ruszyli za nim biegiem z obnażonymi mieczami. Ich garstka przeciwko tysiącom.
Vidar rzucił się na ich dowódcę, gdy Wezuwiusz zamachnął się halabardami on zablokował je, wzbudzając fontannę iskier. Były tak ciężkie, że ich uderzenie strzaskało jego miecz.
Chwilę później jęknął, gdy poczuł jak troll wbija grot swej halabardy w jego brzuch. Nigdy jeszcze nie czuł tak rozdzierającego bólu, tak strasznego, że zaparło mu dech, że nie mógł nawet myśleć. Tak właśnie wyglądała śmierć.
Każdy inny poddałby się temu uczuciu. Lecz nie Vidar. On pomyślał o Duncanie. O swojej przysiędze. O kobietach i dzieciach wewnątrz Volis. I po prostu odmówił umierania. Sam musiał najpierw zadać śmierć.
Pomyślał o wszystkich bitwach, które kiedykolwiek stoczył u boku Duncana. Nie był jeszcze gotów na koniec. Jeszcze nie.
Jakimś sposobem zdobył się na ostateczny wysiłek. Zebrał siłę na ostatnie uderzenie.
Umierając, podniósł strzaskane ostrze swojego miecza i wbił je w pierś Wezuwiusza.
I gdy padał doznał ostatniej satysfakcji: Wezuwiusz, z jego mieczem w piersi, padał obok, dwa martwe ciała upadły na pole bitwy, w biały śnieg, jedno na drugie, by zadeptała je armia biegnąca do bram, by zniszczyć wszystko co Vidar znał i kochał.
Smocze dziecko stało przywiązane do pala na dziedzińcu pandezyjskiego fortu, cierpiąc z bólu, a teraz i z rozpaczy. Każda część jego młodego ciała była obolała, pal wpijał mu się w plecy, a liny wpijały się pod łuski. W swoim krótkim życiu doświadczył już tyle okrucieństwa, że żałował, że kiedykolwiek wyszedł ze skorupki.
Nie rany bolały go jednak najbardziej, a obraz, który malował się przed jego oczami: jego ojciec leżący tam bez życia.
Przypomniał sobie to uczucie dumy, która rozpierała go, gdy przyglądał się, jak ojciec lata nad fortem, zabijając jego oprawców, a skrzydła jego tak były wielkie, że przysłaniały nawet słońce. Wciąż wspominał ciepło jego płomieni, płomieni, którymi sam miał nadzieję pewnego dnia zionąć, fal ognia, które spadały na żołnierzy jak deszcz. Czuł, że dosięgła ich sprawiedliwości, że zapłacą za to, co mu zrobili, że jego ojciec zabije wszystkich tych ludzi. I czuł się poruszony, wiedząc, że ojciec robił to wszystko dla niego, aby go uratować. Ta myśl napełniała go miłością i dumą. Po raz pierwszy, od kiedy się urodził, nie czuł się samotny. Wyrywał się i piszczał, starając się do niego dołączyć, by i on mógł być z niego dumny.
Ojciec był tak blisko ocalenia go; spodziewał się, że lada chwila pochwyci go w swe szpony i wzbije się z nim wysoko w powietrze. Od wolności dzieliły ich zaledwie centymetry.
Zamiast tego musiał przyglądać się bezradnie, jak jego ojciec wpada w pułapkę, jak żołnierze chwytają go w sieci. Serce mu pękło, gdy zobaczył, jak opada bezwładnie głową na bruk. Najgorzej jednak było patrzeć, jak te podłe tchórze otaczają go ze wszystkich stron i dźgają pikami tak długo, aż ten nie wyzionął ducha. Czuł jak życie ulatuje z jego ojca i to sprawiło mu niewyobrażalny ból.
Z jego małych płuc wydobył się rozpaczliwy krzyk stworzenia, które nie miało już nic do stracenia. Z każdą chwilą pisk stawał się coraz głośniejszy, a jego pługa coraz silniejsze. Wkrótce żołnierze, którzy wciąż ranili jego ojca, zaczęli zwracać na niego uwagę. Z każdym okupionym bólem oddechem, uczucia w nim zaczęły się zmieniać: żal został zastąpiony gniewem; smutek, wściekłością. Jego rozpacz dawała mu siłę, sprawiła, że zapomniał o ranach i o bólu. Nienawiść do tych ludzi zaślepiła go, czuł się coraz potężniejszy.
I kiedy w furii wił się jak oszalały, nagle usłyszał trzask.
I kolejny.
Nie musiał nawet patrzeć, żeby wiedzieć, co się dzieje: krępujące go liny pękały jedna po drugiej, gdy on coraz pewniejszy swojej siły, walczył zaciekle o wolność. Pochylił łeb i ostrymi jak brzytwa zębami rozszarpał jedną z lin.
Potem następną.
Wreszcie pochylił się do przodu, napiął skrzydła i jednym potężnym ruchu, zerwał ostatnie krępujące go pęta.
Żołnierze zwrócili się ku niemu, zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Powoli zaczęli się zbliżać, ostrożnie podnosząc broń, z wyrazem twarzy, który zdradzał ich niepewność. Gdy podeszli, on odchylił się do tyłu i otworzywszy paszczę, wziął głęboki oddech, modląc się o ogień.
Ku jego zaskoczeniu, tym razem udało się – z jego gardła wydobył się strumień ognia. Gorący jak lawa, ten płomień różnił się od innych, którymi zionął do tej pory, pochodził z głębi jego duszy. Ogień sięgał coraz dalej i dalej, zalewając ludzi niczym wzburzone fale oceanu. W ciągu jednej chwili zabił kilkunastu Pandezjan, zbyt zaskoczonych, by w porę usunąć się z drogi.
Smok zeskoczył z platformy i gdy leciał bezwładnie ku ziemi, zaczął trzepotać z całych sił skrzydłami. Jakiż był szczęśliwy, gdy poczuł, że zaczyna spadać coraz wolniej, a po chwili zauważył, że unosi się w powietrzu.
Początkowo jego lot był powolny, nieudolny. Lecz już po chwili nabrał prędkości i wyrównał lot. Naprawdę unosił się w powietrzu. To było niesamowite.
Wzniósł się jeszcze wyżej, tam, gdzie piki żołnierzy nie mogły go już dosięgnąć. Był z siebie taki dumny. Uwolnił się. Przed nim rozciągał się otwarty horyzont, chmury, wolność. Przeżył. Mógł polecieć wszędzie, gdzie tylko zapragnął. Mógł kontrolować swoje ruchy, nurkować i znów wzbijać się w przestworza, obracać się, przyspieszać i zwalniać; jego pazury też były silniejsze, był w stanie je kontrolować, wysuwać i chować, czuł się niezwyciężony. Poczuł nieodpartą potrzebę rozszarpania czegoś.
Spojrzał w dół i zobaczył kręcących się poniżej żołnierzy. Zemsta wzywała go. Musiał pomścić śmierć swego ojca.
Zawrócił i zanurkował w kierunku fortu, gdzie jeszcze przed momentem był więziony i torturowany. Wiedział, że dużo ryzykuje, ale nie dbał o to. Z przeraźliwym piskiem, już nie dziecka, a prawdziwego smoka, leciał w dół z niewiarygodną prędkością. Gdy żołnierze spojrzeli w górę, otworzył paszczę i zionął gorącym płomieniem, fale ognia zalewały wszystko wokół, zabijając setki żołnierzy.
Wybuchła panika, powietrze wypełniły krzyki. Ludzie próbowali się gdzieś ukryć, on jednak był zbyt szybki i zręczny, zdolny dopaść ich wszędzie. Kilku żołnierzy niezręcznie rzuciło w niego włóczniami, lecz one tylko odbiły się od jego pancerza. Zanurkował i zionął w nich płomieniem, a tych, którym udał się uniknąć ognia, rozszarpał na strzępy swoimi szponami. Zauważył jednego z żołnierzy, który torturował go wyjątkowo okrutnie, porwał go więc w powietrza, a gdy był już wystarczająco wysoko, upuścił na ziemie.
Patrzył z satysfakcją, jak mężczyzna spadła z krzykiem, a następnie ląduje na platformie, nadziany na ten sam pal, do którego jeszcze niedawno przywiązany był on.
Piszczał ile sił w płucach i wkrótce ten dźwięk stał się nie do rozpoznania nawet przez niego. To był głos smoka, który dojrzewał zbyt szybko.
Smoka, który gotowy był przejąć władzę nad światem.
Duncan przemierzył pałacowe podwórze w świetle wschodzącego słońca, napełniony optymizmem, którego nie czuł już od bardzo dawna. Nad Escalonem wstawał nowy dzień, który odmieni jego życie i los jego ojczyzny, na zawsze. Nie spał jeszcze od spotkania z Tarnisem, przepełniony triumfem i oczekiwaniem. Myślał o nadchodzącym pokoju, o pakcie, który podpisze z Pandezją; zdał sobie sprawę, że osiągnął wszystko, co chciał dla swego ludu, a nawet więcej. Czuł, że właśnie wpisuje się na karty historii. Nareszcie Escalon będzie wolny.
Duncan maszerował szybko, Kavos, Bramthos, Seavig, Arthfael, jego synowie, Brandon i Braxton i wszyscy oficerowie szli obok, za nimi maszerowały setki wojowników, wypełniając miasto we wczesnym poranku. Szczęk ich zbroi niósł się przez puste ulice, odbijał echem od ścian, przez dziedzińce i place, ich buty wybijały równy rytm na miejskim bruku. Byli jednością, wspólną siłą, ludźmi już zapisanymi w legendach o wyzwoleniu Escalonu, pomimo przewagi wroga. Ten dzień będzie ukoronowaniem ich zwycięstwa.
Obejrzał się na Tarnisa, który szedł wraz z nimi, gotowy pomóc przy negocjowaniu pokoju, z jego szczerego spojrzenia dało się wyczytać, że chce odpokutować za przeszłe winy, za to, że wpuścił Pandezję w ich granice, że chce naprawić to, co zniszczył. Duncan od zawsze był pewien, że głęboko w sercu Tarnis był dobrym człowiekiem.
Przeszli pod masywnym, kamiennym łukiem, otworzył się przed nim główny plac, Duncan był uradowany tym, co zobaczył. Na środku, tak jak Tarnis obiecał, stał pandezyjski gubernator, sam, czekając na nich z ceremonialnym, biało-czarnym mieczem symbolizującym poddanie się, leżącym na jego wyciągniętych dłoniach. Serce zabiło Duncanowi szybciej. Wszystko, co Tarnis obiecał, okazało się prawdą.
Duncan śmiało wymaszerował na plac z Kavosem z jednej strony, swoimi synami zaraz obok oraz Seavigiem i Tarnisem z drugiej, gotów przyjąć poddanie się Pandezji, gotów negocjować stały pokój.
Zatrzymali się wreszcie, kilka metrów od pandezyjskiego gubernatora. Plac był zupełnie cichy, aż za bardzo. Gubernator zmierzył go wzrokiem, był przedstawicielem Pandezji, która dokonała inwazji na jego kraj i zamieniła ich życie w piekło. Mimo wszystko Duncan, stając oko w oko z wrogiem, zmusił się by uciszyć swój gniew.
Czekał w milczeniu. W końcu to Pandezjanie zaoferowali pokój, ich poseł musiał przemówić pierwszy.
Minęła długa, niezręczna chwila ciszy, aż gubernator, sztywny człowiek w bogatym odzieniu, który pocił się nawet mimo chłodnego poranka, postąpił do przodu. Jego oczy biegały nerwowo we wszystkie strony, Duncan oczekiwał, że po prostu wręczy mu ceremonialny miecz; jednak ku jego zdumieniu gubernator po prostu upuścił ostrze na ziemię.
Duncan poczerwieniał.
- Jak śmiesz, przecież to potwarz! – powiedział w zdumieniu.
Gubernator odpowiedział uśmiechem.
- Dokładnie – odrzekł.
Nagle plac wypełnił się chrzęstem zbroi, odgłosami butów maszerujących ze wszystkich stron. Duncan obrócił się wokół i z zaskoczeniem stwierdził, że są całkowicie otoczeni oddziałami pandezyjskich żołnierzy, tysiącami ludzi, którzy maszerowali na nich karnie ze wszystkich stron, wkraczając przez otwarte łuki, wychodząc z każdej szczeliny. Usłyszał dźwięk naciąganych łuków, spojrzał w górę, by zobaczyć kolejne tysiące żołnierzy na blankach, z bronią wycelowaną w ich kierunku. Jeszcze większym szokiem było, że nosili kolory Escalonu. Duncan zmrużył oczy, by dojrzeć czerwono-czarne insygnia Baris. Jednak nie był w stanie dostrzec pomiędzy nimi Banta.
Duncan zacisnął dłoń na mieczu i zagryzł z wściekłością szczęki, powoli dochodziło do niego jak wielkiej zdrady był świadkiem. Całkowicie oszołomiło go to, że jego rodacy mogli zwrócić się przeciwko niemu, i że tak łatwo udało im się złapać ich w pułapkę.
Ludzie Duncana stąpali nerwowo we wszystkie strony, zorientowawszy się, że są otoczeni, zaś Duncan zwrócił się do Tarnisa, wściekły za to, że ich sprzedał. Jednak ku jego zaskoczeniu ujrzał, że również na jego twarzy maluje się szok. Podążył za jego spojrzeniem, by zobaczyć Enisa wychodzącego z pomiędzy Pandezyjskich szyków, by stanąć obok gubernatora. Wszystko stało się jasne: to Enis uknuł ten plan. Sprzedał nie tylko Duncana i jego ludzi, ale także własnego ojca.
Duncan zamarł, doszło do niego, że po raz pierwszy w życiu dał się tak zaskoczyć. Być może mogli stanąć do walki z wojskiem, które ich otaczało, nawet jeśli mieli przewagę liczebną, jednak las wycelowanych w nich łuków sprawiał, że nie mógł zaryzykować, by wyciągnąć miecz.
Enis postąpił do przodu, na jego twarzy malował się pełen satysfakcji uśmieszek. Podszedł do Duncana i zmierzył go wzrokiem.
- Cóż – powiedział wreszcie, przerywając napiętą ciszę – twoja szansa minęła. Teraz ja koronuję się Królem.
Duncan skrzywił się, chłopak wzbudzał w nim obrzydzenie.
- Synu mój, co ty zrobiłeś? – spytał go Tarnis, w jego głosie pobrzmiewał ból, wydawał się nagle o wiele starszy.
Duncan ujrzał na jego twarzy szczere przerażenie, wydawał się doszczętnie zdruzgotany zdradą. Przynajmniej tyle, Tarnis nie spiskował wraz ze swym synem, wydawał się być najbardziej zaskoczony.
- Sprawiłem się nie gorzej niż ty, ojcze – odpowiedział Enis – Przecież sam wpuściłeś ich przez Bramy. Po prostu zdecydowałem się dokończyć dzieło, które ty rozpocząłeś. Twój czas minął – teraz nadeszła moja chwila. Ty wynegocjowałeś swoje, ja ubiłem inny interes. Mój wydaje się być bardziej opłacalny. Wszystko, co musiałem sprzedać, to głowa jednego człowieka, za cenę pokoju w naszych granicach. Doskonały interes, nieprawdaż?
Duncan zmierzył go nienawistnym spojrzeniem.
- Jesteś po stokroć gorszy od swego ojca – skrzywił się na niego – Tarnis przynajmniej chciał uratować swój kraj. Ty jednak zawarłeś pakt przeciwko własnemu ludowi. I to nie dla pokoju, ale dla własnej korzyści. Twój ojciec uczynił swoje, by chronić ludzi – ty chciałeś wyłącznie władzy.
Kavos, zaciskając szczęki, poprawił swój uchwyt na włóczni.
- Ostrzegałem cię, Duncanie – powiedział głosem pełnym szału – Dobrze radziłem ci zabić ich wszystkich.
- Dosyć już tego gadania – warknął Enis zwracając się do Duncana – Odłóżcie broń, a oszczędzę twoich ludzi. Spójrzcie w górę, jeśli się nie poddacie, umrzecie zanim zdążycie wyciągnąć broń. Nie ma innego wyjścia.
Duncan spojrzał wokół wściekle, wiedział, że to prawda. Dusza wojownika podpowiadała mu, by walczyć, nawet jeśli mieli naszpikować go strzałami, by walczyć do ostatniej kropli krwi; jednak był dowódcą tych ludzi, a teraz też ich Królem, był za nich odpowiedzialny. Nie mógł poświęcić ich życia. Wszyscy poszliby za nim w ogień, oddali za niego życie, nie mógł zdradzić tak głębokiego oddania.
Więc powoli odłożył swój miecz, powietrze wypełniło się odgłosami wyciąganych powoli i odkładanych na ziemię mieczy. Plac zadźwięczał brzękiem tysięcy sztuk broni upuszczanych na kamienny bruk.
Jeden Kavos stał bez ruchu, z dłoniami zaciśniętymi na broni, trzęsąc się z wściekłości.
- Kavosie – Duncan powiedział cicho.
Odpowiedział mu długim, twardym spojrzeniem, by wreszcie odłożyć niechętnie swój oręż.
Uśmiech Enisa rozbłysnął satysfakcją.
- Synu, jak możesz tak czynić – powiedział Tarnis ojcowskim głosem, postępując do przodu i kładąc mu rękę na ramieniu – To niehonorowe. Wynegocjowałem pokój, przysięgałem na własne imię. A ty plamisz je w ten sposób.
- Twoje imię już dawno zostało splamione, ojcze – odpowiedział Enis – Za to moje – powiedział postępując kroku, by wyciągnąć ukryty sztylet i wbić go swemu ojcu prosto w serce – moje imię będzie żyło po wsze czasy.
Tarnis zdołał tylko jęknąć, i padł Duncanowi pod stopy.
Duncan stał jak wryty, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie zobaczył. Ojciec zabity przez własnego syna, wyłącznie dla zdobycia władzy. Jakkolwiek nisko nie oceniał Tarnisa, nawet on nie zasłużył, by umrzeć w ten sposób.
Zalany gniewem skoczył w jego stronę, jednak natychmiast poczuł, jak łapią go i przytrzymują z tyłu, Pandezyjscy żołnierze rzucili się na niego ze wszystkich stron, by go pojmać. Duncan szarpał się z całych sił, jednak nie był wstanie oswobodzić się, mógł tylko patrzeć jak ten koszmar staje się coraz straszniejszy. Najbardziej szalał z wściekłości na samego siebie. Kavos miał rację, od samego początku. Dlaczego zdecydował się im zaufać?
- Zapłacisz za to! – wykrzyknął.
- Nie wydaje mi się – uśmiechnął się Enis.
Nagle z pomiędzy Pandezjan wyłonił się Bant. Podszedł do przodu i skrzywił się w uśmiechu na Duncana.
- Coś mi się wydaje, że nie jesteś już w stanie ochronić swoich ptaszyn – zadrwił.
Po czym postąpił do Brandona i Braxtona, którzy także zostali obezwładnieni przez pandezyjskich żołnierzy i na nich także skrzywił się złym uśmiechem z bliska.
- Nie wyglądacie tak dzielnie bez pomocy ojca – stwierdził.
Po czym, zanim Duncan był w stanie zareagować, wzniósł miecz i przebił nim Brandona, a następnie Braxtona prosto przez pierś.
Duncan poczuł, jak gdyby oba ciosy uderzyły w niego, mógł tylko patrzeć, jak chłopcy padają na ziemię u jego stóp.
- NIE! – mógł jedynie wykrzyknąć.
Rzucał się i wił jak mógł, czując jak coś w nim umiera, jednak nie był w stanie się uwolnić, nagle poczuł jak metalowa rękawica uderza go w twarz, by pozbawić przytomności. A gdy uderzył głową w bruk, pomiędzy ciałami swoich synów, gdy świat tonął w ciemności jego ostatnią myślą było:
Kyro! Gdzie jesteś?
Aidan, z Białym przy nodze, pędził przez wąskie uliczki Andros w świetle wschodzącego słońca; choć ledwie starczało mu tchu – nie miał zamiaru się zatrzymać. Skręcał raz po raz w kolejną uliczkę, biegnąc slalomem przez to rozległe miasto. Jego płuca ledwie wytrzymywały, a nogi płonęły żywym ogniem, jednak nic go to nie obchodziło. Gdy tylko zobaczył tych dwóch ludzi w bocznej alejce, umawiających się, by zdradzić jego ojca, z większą niż kiedykolwiek desperacją ruszył, by ostrzec go zanim będzie za późno. Jednak wstający dzień napawał go przerażeniem, wiedział, że czas się kończy. Mimo to biegł coraz szybciej, ignorując ból i zmęczenie.
Biegł dalej i dalej, mijając niewielkie placyki, pędząc alejkami, by znów wyskoczyć na kolejnym placu. Starał się podążać w kierunku, który wskazywali mu ludzie, rozpytując się o drogę wszystkich wokół. Starał się obserwować drogowskazy i znaki wyryte w kamiennych ścianach, choć oświetlone były pojedynczymi pochodniami i trudno było je odczytać. Nad miastem ledwie podnosiło się światło, było tak cicho, tak spokojnie, ledwie można było uwierzyć, że gdzieś za rogiem mógł czaić się chaos.
Aidan zatrzymał się na chwilę, by odpocząć, gdy tylko wyłonił się z kolejnej uliczki. Oparł się o ścianę i dyszał ciężko. Wierzchem dłoni otarł spocone czoło, nie był pewien ile jeszcze będzie miał siły biec, nie był nawet pewien, czy zdąża we właściwym kierunku – gdy nagle usłyszał ten dźwięk, którego nie można było z niczym pomylić. Miarowy stukot wojskowych butów, brzęk zbroi. Słyszał armię. Armię swojego ojca. Która znajdowała się zaraz za rogiem.
Aidan rzucił się pędem przez plac, biegł tak szybko, że ledwie oddychał, choć Biały bez kłopotów dotrzymywał mu kroku. Gdy przebiegł wreszcie rząd kamiennych łuków, skręcił w kolejną alejkę, na przeciwko ogromnego, otwartego łuku – to zaś, co zobaczył po drugiej stronie, zupełnie go oszołomiło. Na wielkim placu, największym w stolicy, w samym jego środku zobaczył swego ojca, aż przeszedł do dreszcz radości, stojącego dumnie na czele kilkuset ludzi.
Aidan pospieszył do przodu i już miał przejść na drugą stronę, gdy coś kazało mu się zatrzymać. Stanął bez ruchu na skraju placu, ukryty w cieniu, jako że zauważył coś jeszcze: tysiące innych żołnierzy, ubranych w niebieskie i żółte barwy otaczało jego ojca. Serce stanęło mu na chwilę, gdy zorientował się kto to: Pandezjanie.
Jego ojciec, zorientował się w szoku, już został zdradzony.
Aidan patrzył w przerażeniu jak jego ojciec i jego ludzie składają broń; zobaczył jak zostaje aresztowany; a co gorsza, zobaczył jak dwóch jego braci, stojących obok ojca, zostaje zabitych pchnięciem w pierś.
- NIE! – krzyknął rozdzierająco.
I rzucił się przed siebie, by wybiec na plac, pomóc swemu ojcu, swoim braciom, chwycić pierwszy lepszy miecz i zabić pierwszego Pandezjanina, którego znajdzie.
Jednak nagle na jego twarz opadła silna dłoń, zamknęła mu usta i uciszyła jego krzyki. Pociągnęła go w tył i zatrzymała w miejscu. Dłoń była wielka, mięsista, śliska od potu, ręka grubego człowieka, który jednak miał dosyć siły, by go obezwładnić. Aidan był zaskoczony, że Biały ani warknął, ani myślał mu pomóc – jednak jedno spojrzenie przez ramię wystarczyło, by zorientował się dlaczego: ręka należała do Papuga.
Aidan, oszalały z wściekłości, rozpaczliwie chcąc pomóc rodzinie, próbował uwolnić się szarpaniem.
- Puszczaj mnie! – próbował krzyczeć pomiędzy palcami mężczyzny.
Jednak Papug tylko poprawił chwyt i pokręcił głową.
- Jeśli to zrobię, skończysz tak jak oni – odpowiedział twardo, wciągając go z powrotem w cień.
Aidan próbował walczyć z nim, jak tylko mógł, mężczyzna był jednak zbyt silny.
- Nic nie osiągniesz w ten sposób – ponaglił go – Bądź cicho. Przez ciebie obydwaj zginiemy, co w żaden sposób nie pomoże twemu ojcu, ani jego ludziom.
Aidan próbował się wyrwać, jednak na próżno. Choć starał się być silny, po policzkach popłynęły mu łzy, gdy przez oczyma stanęła mu scena śmierci jego braci.
- Jest inny sposób – rzekł szybko Papug, jego głos po raz pierwszy, odkąd Aidan go poznał, brzmiał tak poważnie – Znacznie mądrzejszy sposób. Nie daj się zabić. Żyj, by dać sobie szansę na zwycięstwo. A ja ci pomogę.
Lecz Aidan nie mógł myśleć o niczym oprócz swej rodziny tam, po drugiej stronie ściany, jak bardzo go potrzebują, o tym jak długa była jego podróż, jak bardzo był już blisko, i jeszcze mocniej wił się i szarpał, chociaż w głębi serca wiedział, że Papug ma rację.
- Przykro mi – powiedział mężczyzna – Nie robię tego z przyjemnością. Ale to jedyny sposób, by ocalić ci życie.
Po czym wepchnął Aidanowi w usta kawał szmaty, kneblując go, i przerzucił go sobie przez ramię. Chłopak próbował krzyczeć, lecz na próżno; kopał i rzucał się, jednak Papug był zbyt silny.
I zanim doszedł co się dzieje, już podrygiwał w górę i dół, przewieszony jak worek ziemniaków przez ramię Papuga, gdy ten biegiem uciekał z dala od placu, nurkując w ciemne zaułki, z Białym przy nodze. Mężczyzna, ze swoim wielkim brzuszyskiem, aż sapał z wysiłku, jednak trzeba było mu przyznać, nie zatrzymał się nawet na chwilę. Udało mu się zabrać Aidana daleko od placu, daleko od śmierci jego braci, od zasadzki na ojca, daleko od nieszczęść, od zdarzeń, które na pewno zmienią życie chłopaka, daleko do innego świata.
Anvin stał na straży przed Bramą Południową, mając Durga i jego ludzi za plecami, pod stojącym wysoko na nieboskłonie słońcem, przypiekany bezlitosnym żarem tej pustyni, zaciskając miarowo dłoń na rękojeści miecza. To był stary nawyk, który budził się w nim, gdy zbliżało się zagrożenie. A gdy tak obserwował nerwowo horyzont, widział największe zagrożenie swojego życia.
Rumor był coraz głośniejszy, wzbierał z każdą godziną, gdy horyzont wypełniał się morzem czerni. To maszerowała piechota, niosąc w górze żółto-niebieskie flagi Pandezji. Za nimi szły rzędy kawalerii, zaś jeszcze dalej stąpały słonie, nosorożce i inne bestie, których nie rozpoznawał, wszystkie dosiadane przez żołnierzy. Piechota niosła wszelkie możliwe uzbrojenie i maszerowała z doskonałą, mrożącą krew w żyłach dyscypliną. Stukot ich butów brzmiał jak stałe, spokojne bicie serca, minuta po minucie, godzina po godzinie, nie zmieniając tempa, nie zwalniając, nie przyspieszając. To przerażało go najbardziej: ta dyscyplina. Nigdy wcześniej nie był świadkiem takiego pokazu dyscypliny – szczególnie w armii tych rozmiarów – wiedział więc, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Taka dyscyplina, połączona z ogromną liczebnością, była w stanie zniszczyć wszystko. Mógł jedynie wyobrażać sobie jak wymagający i okrutni byli pandezyjscy dowódcy, skoro zdołali utrzymać taki dryg.
Wyglądało to tak, jakby pół świata maszerowało w ich stronę. Długie rzędy żołnierzy maszerowały przez Pola Rudy, ich buty człapały po twardej, czarnej skale, ich zbroje pobrzękiwały, każdy krok dało się czuć jak małe trzęsienie ziemi. Nie inaczej: wszyscy ci żołnierze, ciężar całego świata, maszerowali na Bramę Południową. Prosto na niego.
Anvin odwrócił się i spojrzał na Morze Smutku po jednej stronie i Morze Łez po drugiej, nie znalazł jednak w tym widoku pocieszenia. Także oceany pełne były czerni, która zamykała się wokół. Nad Escalonem zaciskała się pętla, był otoczony ze wszystkich stron. Wielka inwazja właśnie się rozpoczynała, bez wątpienia.
Niczego innego nie oczekiwał, miał jednak nadzieję, że będzie miał ze sobą Duncana i jego ludzi, gdy przyjdzie czas walczyć. Brama Południowa była w stanie wszystkich ich powstrzymać – lecz nie mogli bronić jej samotnie, nie mogli zabezpieczyć swych flank bez żadnego wsparcia. Potrzebowali Duncana i jego armii. Po nich jednak nie było widać ani śladu, mimo że przysięgał się zjawić.
- Gdzie jest twój mężny Duncan?
Anvin odwrócił się, by zobaczyć jak Durge mierzy go wściekłym spojrzeniem, zimnymi, twardymi oczyma, w których czaił się ból po zdradzie. Jego ludzie także mieli w oczach ten sam mroczny wyraz. Anvin znów spojrzał przez ramię, chyba tysięczny już raz, w kierunku horyzontu, patrząc przez pustynne pola Thebus, oczekując, że zobaczy Duncana wyłaniającego się zza horyzontu w każdej chwili, ze swą armią za plecami, by wesprzeć ich tak, jak przysięgał.
Jednak jakkolwiek by się nie wpatrywał, z coraz większym zdenerwowaniem, widział tylko pustkę. Obserwował już tak od samego świtu, przekonany, że Duncan nie mógłby go zawieść. Nie zdarzyło się ani razu, przez te wszystkie lata, które spędzili razem, by Duncan złamał przysięgę, by go opuścił. Jednak słońce wdrapało się już na szczyt nieba, a posiłki nie nadchodziły. A jeśli nie nadeszły dotąd, nie nadejdą już nigdy, wiedział o tym świetnie. Duncan porzucił ich wszystkich tu na śmierć.
- Przyrzekałeś – powiedział Durge głosem, w którym dźwięczał gniew – Przysięgałeś, że mężowie Thebus nie zostaną znowu zdradzeni.
- Duncan przybędzie – upierał się Anvin, sam próbując w to uwierzyć.
Durge wbił w niego wściekłe spojrzenie.
- Zapomnij o swych mrzonkach – odpowiedział – Czas dawno już minął. Jesteśmy tu sami, zostawieni na śmierć.
Anvin nie wiedział co na to rzec. Brak posiłków znaczył śmierć i dla niego.
- Nie zostawiłby nas tak samych – upierał się – Jeśli nie przybywa, to znaczy tylko jedno: sam został schwytany lub zabity.
Durge wzruszył ramionami, niewiele go to obchodziło.
- To żadne pocieszenie – odrzekł.
Lecz Anvin, choć widział nadchodzącą śmierć, bardziej martwił się losem Duncana, który był dla niego jak brat. To, że nie nadchodził, znaczyło bądź że został zdradzony, schwytany, bądź zabity. A w takim wypadku Escalon już przepadł. Zagrali o wysoką stawkę – i przegrali.
Ta prawda powoli zapadała Anvinowi w umyśle, że Duncan już nie nadejdzie. Że zostali tu sami, ta garstka ludzi, by bronić Bramy Południowej przed wszystkimi hordami świata.
Jednak wraz z tym wnioskiem nie nadchodził strach. Ani żal. Przeciwnie, czuł wdzięczność. Był wdzięczny temu, że będzie mógł chociaż w ten sposób bronić honoru, że będzie mógł umrzeć z bronią w ręku, choć stawali przed wrogiem o tak szalonej przewadze liczebnej, stawali mężnie, mając za sobą słuszną sprawę. O to jedno prawdziwy wojownik mógł się modlić. Honor czasami wymagał wielkiej ceny, ta zaś była największą z możliwych.
Marsz dudnił już niczym burza. Z oddali doszły ich ogłuszające dźwięki rogów, Anvin widział, jak piechota ruszyła truchtem – a potem biegiem. Byli coraz bliżej; teraz już o kilkaset metrów od nich.
- Nie mam zamiaru ukrywać się za tą bramą – powiedział Durge.
Anvin zobaczył jego uśmiech i od razu zrozumiał, on także czuł to samo.
- Otworzymy bramę? – spytał.
Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Durge uśmiechnął się szeroko.
- Otworzymy bramę – odpowiedział niczym echo.
Odwrócili się do swoich ludzi i skinęli głowami, ci zaś bez wahania otworzyli bramy szeroko, wszyscy zdawali się myśleć o tym samym, żaden z nich nie okazał cienia strachu. Chwycili za kołowroty i powoli, jeden ciężki obrót za drugim, zaczęli kręcić. Ze szczękiem łańcuchów potężna kratownica poczęła się unosić.
Gdy zaś otworzyła się wystarczająco Anvin przeszedł przez nią z Durgem u boku, dwóch doświadczonych dowódców, mężczyzn, którzy przeżyli już wszystko, którzy poświęcili całe życie Escalonowi. Dwóch mężczyzn, z których każdemu można było powierzyć armię pod dowództwo. Stali dzielnie, po drugiej stronie bramy, nie osłonięci niczym, ramię przy ramieniu, stawiając czoła hordom, które szły na nich szarżą potężną, jak burza. Stali dumnie, ani drgnąwszy, nawet nie myśląc o odwrocie.
Anvin usłyszał chrzęst butów po żwirze i z dumą ujrzał, jak jeden po drugim jego ludzie występują do przodu, by stanąć wraz z nimi po tej stronie bramy. Nie było w nich strachu. Każdy czynił to, do czego został stworzony.
I gdy Anvin po raz ostatni zmrużył oczy w palącym słońcu, spoglądając w podnoszące się kłębu kurzu, pomyślał o swym życiu, o swej rodzinie, o Volis. Pomyślał o swych przyjaciołach, o swych dzieciach. Pomyślał o Duncanie. Pomyślał o Kyrze, o tym jak ją podziwiał, jak zawsze ją wspierał. I z jakiegoś powodu ostatnią jego myślą było to, że chciałby, aby przetrwała to wszystko. Aby przeżyła, by go pomścić.
Hordy zbliżały się, były już raptem sto metrów od nich, a ziemia pod ich stopami drżała potężnie. Anvin wyciągnął miecz, ten charakterystyczny dźwięk dało się słyszeć nawet przez ogłuszający rumor, Durge i reszta wyciągnęli swoje. Żaden nie spojrzał nawet do tyłu. Wszyscy stali w nieosłoniętym miejscu, przed bramą. Czekali. Byli gotowi przyjąć swój los.
- MĘŻOWIE ESCALONU! – krzyknął Anvin – ZA WOLNOŚĆ!
Z ich gardeł podniósł się okrzyk bojowy, zaś Anvin ruszył pędem przed siebie. Nie miał zamiaru czekać na przeciwnika – miał zamiar rzucić się na wrogów biegiem. Jego ludzie poszli zaraz za nim, kilku mężczyzn przeciwko milionowi, biegnąc na spotkanie walki, na spotkanie śmierci, ich nagrodą był honor.
W świetle porannego słońca Kyra galopowała przez gęsty las Ur, zdeterminowana, by dotrzeć do swego ojca na czas. W dręczących ją wizjach widziała jego twarz w przedśmiertnym grymasie. Widziała też martwego Theosa. Ze wszystkich sił próbowała zablokować te myśli, wmówić sobie, że to tylko złudzenie, zły sen, że to kolejny test. W głębi duszy wiedziała jednak, że to nieprawda.
Kyra jechała tak od wielu godzin, wiedząc, że stolica jeszcze daleko, a jednak zdecydowana, by przekroczyć cały Escalon. Nie miała zamiaru się zatrzymać, dopóki nie dotrze do celu swej podróży. W głowie wciąż słyszała ostrzeżenia Alvy, nawoływania do tego, by została, by kontynuowała szkolenie. Z tych myśli też próbowała się otrząsnąć. Nie mogła jednak pozbyć się przeczucia, które mówiło jej, że gdzieś tu czyha na nią wielkie niebezpieczeństwo. Nie dbała jednak o to; gdyby jej ojciec umarł, ona też nie miałaby już po co żyć.
Kyra pochyliła się na Andorze, jeszcze bardziej przyśpieszając, gdy nagle coś przykuło jej uwagę. Kątem oka dostrzegła coś błyszczącego między drzewami, a kiedy skierowała tam spojrzenie, zobaczyła odbijający światło staw. Nad nim, ku jej zaskoczeniu, w pięknej srebrnej kolczudze stał Kyle i patrzył na nią swoimi hipnotyzującymi oczami. Chłopiec, który ją uratował. Chłopiec, o którym nie mogła przestać myśleć.
Wyciągnął rękę, patrząc prosto na nią.
- Kyra – zawołał - Pomóż mi.
Kyra, oczarowana jego głosem i spojrzeniem, nie miała wyboru. Bez chwili namysłu pociągnęła za wodze i zatrzymała Andora. Szybko zsiadła z konia i rzuciła mu się na ratunek. Zatrzymała się zaledwie kilka kroków od niego, poranne słońce odbijało się w jego oszałamiających, pełnych miłości oczach.
- Czy jesteś ranny? - zapytała.
- Potrzebuję cię - odpowiedział.
Wyczuła w nim coś, czego nie rozpoznawała, jego głos. Był jakiś inny, jego wyraz twarzy, to jak mówił. Nie potrafiła tego nazwać.
Zbliżyła się o krok, zaintrygowana.
- Co ci się stało? - zapytała zaniepokojona. Zawdzięczała mu życie i zrobiłaby wszystko, żeby mu pomóc.
Kyle wyciągnął przed siebie drugą rękę, którą do tej pory trzymał na piersi i gdy to zrobił, Kyra z przerażeniem ujrzała krew na jego dłoni.
- Kto ci to zrobił? - zapytała strwożona.
Szybko oderwała pasek materiału od swej koszuli i obiema rękami przycisnęła mu go do piersi. Gdy jednak odjęła go na chwilę od rany, spodziewając się, że będzie już cały zakrwawiony, ze zdziwieniem stwierdziła, że nadal był nietknięty. Spojrzała na rany, po których teraz nie było już śladu.
Podniosła wzrok, zdezorientowana, by ujrzeć tam nie twarz chłopca, a twarz starej wiedźmy, przyodzianej w żółto-niebieską zbroję Pandezji. Gapiła się na Kyrę z nienawistnym uśmiechem, a gdy uniosła połyskujący przedmiot, Kyra zdała sobie sprawę, zbyt późno, że została okrutnie oszukana. Przed nią stał nie Kyle, a potężny zmiennokształtny.
W tym samym momencie Leo i Andor rzucili się na kobietę, warcząc wściekle, wystarczyło jednak, że ta uniosła tylko pomarszczoną dłoń, a oni padli na ziemię bez ruchu.
Kyra była zbyt oszołomiona, by zareagować, kiedy kątem oka zobaczyła, jak staruszka z perfidnym uśmiechem unosi rękę, by w chwile potem wbić ostrze w jej brzuch tak głęboko, że odjęło jej dech. Nigdy w życiu nie czuła takiego bólu.
Był tak silny, że Kyra nie była w stanie myśleć. Desperacko walczyła tylko o każdy oddech.
- Pozdrowienia - wycedziła kobieta – od Pandezji.
Kobieta zachichotała, gdy Kyra bezwładnie osunęła się na ziemię. Leżała tam, z każdą chwilą coraz słabsza, ledwo świadoma tego, co się z nią dzieje. Krew spływała jej z kącika ust i czuła się tak, jakby opuszczała ten świat. Tylko jedna myśl, kołatała jej się jeszcze po głowie:
Wybacz mi, ojcze.
KONIEC Części 3!
Już wkrótce
Część 4 serii Królowie i Czarnoksiężnicy
KUŹNIA MĘSTWA