Powrot Walecznych (Ksiega 2 Kro Morgan Rice


MORGAN RICE

 

 

 

 

 

POWRÓT WALECZNYCH


Cykl: Królowie i Czarnoksiężnicy - Księga 2


 

 


 






Książki Morgan Rice



z cyklu: Królowie i Czarnoksiężnicy


Powrót Smoków (Część - 1)

Powrót Walecznych (Część - 2)

Cdn.








 


 


“Trwożliwy stokroć umiera przed śmiercią;

Mężny raz tylko czuje śmierci gorycz..”



--William Shakespeare
Juliusz Cazar




ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Kyra, przemierzając z wolna pole bitwy, nie mogła uwierzyć w to, co tu zaszło. Była wstrząśnięta. Jak okiem sięgnąć ziemia zasłana była ciałami tysięcy żołnierzy Gwardii Lorda. Najgroźniejsi ludzie w całym Escalonie leżeli teraz martwi u jej stóp, zmieceni z powierzchni ziemi jednym zionięciem smoka. Śnieg topniał pod ich zwęglonymi, tlącymi się jeszcze zwłokami. Szkielety, skręcone w nienaturalnych pozycjach, wciąż kurczowo ściskały broń w kościstych palcach. Twarze wykrzywione były w agonii. Jakimś sposobem kilka trupów nadal stało na baczność, patrząc w niebo, jakby zastanawiając się, co ich zabiło.

Kyra zatrzymała się przy jednym z nich, skonfundowana. Wyciągnęła rękę i dotknęła palcem jego piersi, po czym zaskoczona obserwowała, jak zwęglony korpus w jednej chwili zamienia się w dymiącą stertę kości.

Usłyszawszy przeraźliwy pisk dochodzący z przestworzy, podniosła głowę, by na nieboskłonie dojrzeć Theosa, wciąż zionącego ogniem w szale. Dokładnie czuła to, co czuł on, wściekłość płynącą w jego żyłach, pragnienie zniszczenia całej Pandezji – a może i całego świata – gdyby tylko mógł. To był pierwotny gniew, furia, która nie znała granic.

Dźwięk ciężkich butów za plecami wyrwał ją z zamyślenia. Odwróciwszy się, Kyra ujrzała dziesiątki mężczyzn, ludzi swego ojca, podążających w jej kierunku, rozglądających się po okolicy z niedowierzaniem. Ci zaprawieni w bojach mężczyźni chyba nigdy wcześniej nie widzieli na własne oczy takiej masakry. Nawet jej ojciec, który stał nieopodal w towarzystwie Anvina, Arthfaela i Vidara wydawał się oszołomiony. To wszystko było jak sen.

Kyra widziała, jak ci dzielni wojownicy przenoszą zdumiony wzrok z nieboskłonu na nią. Tak jakby to ona była odpowiedzialna za ten pogrom, jakby to ona sama była smokiem. W końcu tylko ona mogła go przywołać. Odwróciła wzrok, zakłopotana; nie było dla niej jasne, czy patrzą na nią jak na wojownika czy jak na dziwadło. Być może oni sami nie wiedzieli.

Kyra wróciła myślami do swej modlitwy w noc Zimowego Księżyca, do swego życzenia, by dowiedzieć się wreszcie, czy naprawdę była wyjątkowa, czy jej moce były prawdziwe. Po tym, co tutaj się dzisiaj stało, po tym starciu, nie miała już co do tego żadnych wątpliwości. Przywołała smoka siłą swojej woli. Czuła to. Nie wiedziała tylko jak to zrobiła. Teraz jednak była już pewna, że nie jest taka, jak inni. I nie mogła przestać myśleć o tym, czy w związku z tym także inne proroctwa były prawdziwe. Czy jej przeznaczeniem było stać się wielkim wojownikiem? Wielkim władcą? Większym nawet niż jej ojciec? Czy naprawdę poprowadzi całe narody do walki? Czy los Escalonu naprawdę był w jej rękach?

Kyra nie mogła w to uwierzyć. Może Theos przybył tu z własnych pobudek; może pogrom, którego dokonał, nie miał z nią nic wspólnego. W końcu to Pandezjanie go okaleczyli, a to przecież mogła być jego zemsta.

Kyra nie była już niczego pewna. Krocząc po polu bitwy, gdzie największy wróg jej narodu leżał pokonany w zgliszczach, czując siłę smoka płynącą w swych żyłach, wiedziała, że nie ma rzeczy niemożliwych. Zrozumiała, że nie jest już piętnastoletnią dziewczynką, szukającą uznania w oczach innych ludzi; już nie jest zabawką Lorda Gubernatora, ani żadnego innego mężczyzny; nie jest niczyją własnością, nikt nie miał już prawa zmuszać jej do małżeństwa, wykorzystywać, torturować. Była panią swojego losu. Wojowniczką wśród mężczyzn, której należał się szacunek.

Kyra brnęła przez morze ciał, by w końcu dotrzeć do jego krańca, do miejsca, gdzie biel śniegu nie była już zbrukana krwią. Stanęła obok ojca, by wraz z nim chłonąć roztaczający się przed nimi widok. Wpatrywali się jak zaczarowani w na wskroś otwarte wrota Argos, miasta, którego mieszkańcy leżeli teraz martwi wśród tych wzgórz. Niesamowite było widzieć, jak ten potężny fort stoi teraz pusty, zupełnie bezbronny. Najlepiej strzeżony bastion Pandezji stał się teraz otwarty dla każdego. Dotąd jego przytłaczająco wysokie mury obronne, wyrzeźbione z grubego kamienia, solidne kraty i tysiące stacjonujących tu żołnierzy Pandezji, wykluczały jakąkolwiek możliwość buntu w społeczeństwie; przejęcie go przez siły Pandezji pozwoliło tym niegodziwcom utrzymać w żelaznym uścisku całą północno-wschodnią część Escalonu.

Wszyscy razem wyruszyli krętą ścieżką w dół zbocza, w kierunku bram miasta. To był zwycięski marsz wzdłuż drogi usianej ciałami nieszczęśników, ciałami, które wyznaczały krwawy szlak zemsty smoka. To było jak chodzenie po cmentarzysku.

Kiedy przechodzili przez bramę, Kyra zamarła w progu z trwogi: wewnątrz bowiem ujrzała kolejne tysiące zwęglonych, wciąż tlących się zwłok. Tylko tyle pozostało z posiłków, które jeszcze niedawno wesprzeć miały Gwardię Lorda. Theos nie oszczędził nikogo.

Gdy wyszli na dziedziniec, uderzyła ich przejmująca cisza, w której pogrążone było Argos. W całym forcie nie było ani śladu żywej duszy. Tak potężne miasto, zupełnie pozbawione teraz życia, robiło niesamowite wrażenie. Wyglądało to tak, jakby Bóg wymiótł życie z tego miasta jednym oddechem.

Ludzie jej ojca ruszyli naprzód i wtem cały dziedziniec wypełnił się okrzykami podekscytowania. Kyra szybko zrozumiała dlaczego. Cała ziemia zasnuta była drogocenną bronią, jakiej nigdy dotąd nie widziała. Porozrzucane po całym rynku były łupy wojenne: najznakomitsza broń, najtwardsza stal, najlepsze zbroje, wszystko oznaczone Pandezjańskimi emblematami. Wśród tych wszystkich skarbów porozrzucane tu i ówdzie leżały sakiewki ze złotem.

Co więcej, na drugim krańcu dziedzińca znajdowała się kamienna zbrojownia, której pozostawione w pośpiechu otwarte na oścież drzwi, odsłaniały zgromadzone wewnątrz skarby. Ściany obwieszone były mieczami, halabardami, pikami, toporami, włóczniami i łukami, wykonanymi z najszlachetniejszej stali, jaką do zaoferowania miał świat. Było tu wystarczająco dużo broni by uzbroić połowę Escalonu.

Wtem dobiegł ją dźwięk rżenia i Kyra odwróciła się, by nieopodal dojrzeć rząd stajni, a w nich całą armię najlepszych koni, którym smok darował życie. Koni było wystarczająco dużo, by ponieść całą armię.

W oczach ojca Kyra ujrzała płomyk nadziei, którego nie widziała u niego od lat. Dokładnie wiedziała, o czym myślał: Escalon ma szansę się odrodzić.

Nagle rozległ się ogłuszający pisk i gdy Kyra zadarła w górę głowę, ujrzała majestatyczną postać Theosa, który z rozpostartymi szponami zniżał swój lot nad miastem. Nawet z takiej odległości widziała, jak wlepia w nią swoje żółte, błyszczące ślepia. Nie mogła wręcz oderwać od nich wzroku.

Theos zanurkował i wylądował tuż za bramą miasta. Kyra wiedziała, że czeka tam na nią. Czuła, jak ją do siebie wzywa.

Kyrze z przejęcia aż zrobiło się słabo. Poczuła intensywny związek z tym stworzeniem. Nie miała wyboru, musiała do niego podejść.

Gdy Kyra odwróciła się i ruszyła przez dziedziniec w stronę bram miasta, czuła na sobie spojrzenie wszystkich zabranych tam mężczyzn. Szła samotnie w stronę smoka, śnieg skrzypiał jej pod butami, a serce waliło tak, jakby zaraz miało wyskoczyć jej z piersi.

W pewnej chwili Kyra poczuła delikatny dotyk na swym ramieniu. Obejrzała się by ujrzeć zaniepokojoną twarz swego ojca.

- Bądź ostrożna - ostrzegł ją.

Kyra ruszyła dalej, nie czując strachu. Ze smokiem łączyła ją intensywna więź, jakby był częścią niej, częścią, bez której nie potrafiłaby już żyć. Dręczyło ją tak wiele pytań; skąd przybywa? Co go sprowadza do Escalonu? Dlaczego nie wrócił wcześniej?

Gdy Kyra przeszła przez bramę Argos i zbliżyła się do smoka, ten wydał z siebie jeszcze głośniejszy odgłos, coś pomiędzy mruczeniem a warczeniem, i delikatnie zatrzepotał swymi ogromnymi skrzydłami. Otworzył pysk, obnażając przy tym swoje długie na prawie dwa metry i ostre jak brzytwa zęby, jakby chciał zionąć na nią ogniem. Wtedy oblał ją prawdziwy strach. Patrzył na nią tak przenikliwie, że nie była w stanie nawet myśleć.

Kyra w końcu zatrzymała się, zaledwie kilka kroków przed nim. Przyglądała mu się z podziwem. Theos był wspaniały. Miał jakieś dziesięć metrów wysokości, a całe jego cielsko pokryte było grubą, twardą łuską. Ziemia drżała, gdy oddychał. Była skazana na jego łaskę.

Stali w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem. Serce w piersi Kyry biło tak mocno, że z trudem mogła oddychać.

Wreszcie głośno przełknęła ślinę i zebrała się na odwagę, by przemówić.

- Kim jesteś? – zapytała niemal szeptem - Dlaczego do mnie przychodzisz? Czego ode mnie chcesz?

Theos spuścił łeb i warcząc pochylił się do niej tak blisko, że jego wielki pysk niemal dotknął jej piersi. Jego ogromne, świecące na żółto oczy, zdawały się przenikać ją na wskroś. Patrzyła w jego ślepia i czuła jak przenosi się do innego świata, w inne czasy.

Kyra czekała na odpowiedź. Czekała aż jej umysł wypełni się z myślami, jak to było kiedyś.

Z każdą chwilą Kyra zaczynała niepokoić się coraz bardziej, w umyśle jej bowiem nie pojawiał się głos Theosa. Czyżby zamilkł na zawsze? Czy straciła z nim więź?

Kyra wpatrywała się w niego, nie mogąc nic z tego zrozumieć. Smok był bardziej tajemniczy, niż kiedykolwiek dotąd. Nagle zniżył się jeszcze bardziej, wyciągając szyję, jakby zapraszał ją do lotu. Natychmiast rozpromieniała, gdy wyobraziła sobie, że szybuje na nim w przestworzach.

Kyra powoli podeszła do jego boku, wyciągnęła rękę i chwyciła jego twarde i szorstkie łuski, chcąc wspiąć się po jego szyi.

Lecz ledwie go dotknęła, ten szarpnął się gwałtowanie, zwalając ją z nóg. Zatrzepotał skrzydłami i jednym szybkim ruchem poderwał się w powietrze. Jej dłonie poocierały się o niego jak o papier ścierny.

Kyra stała tam poraniona, zaskoczona, ale przede wszystkim ze złamanym sercem. Patrzyła bezradnie, jak ten potężny stwór unosi się w powietrze i leci coraz wyżej i wyżej. Tak szybko, jak się pojawił, teraz zniknął w chmurach, nie pozostawiając po sobie nic prócz ciszy.

Kyra stała tam zrozpaczona, bardziej samotna niż kiedykolwiek dotąd. I gdy ostatnie jego krzyki ucichły, wiedziała na pewno, że tym razem Theos odszedł na zawsze.



 


ROZDZIAŁ DRUGI



Alec i Marco biegli przez gęsty las w ciemną noc, co i rusz potykając się o wystające korzenie drzew przysypane śniegiem. Serce tak mocno waliło w piersi Aleca, że z trudem łapał oddech. Pragnął przystanąć choć na chwilę, nabrać sił, lecz wiedział, że jeśli chce ujść z życiem, musi dotrzymać kroku Marco. Po raz setny już chyba obejrzał się przez ramię i patrzył, jak blask Płomieni słabnie w miarę jak zagłębiają się w gęstwinie. Minął kolejne grube drzewa, by już po chwili zatopić się w bezkresnej ciemności.

Chłopcy po omacku szukali teraz drogi pomiędzy grubymi pniami i sterczącymi gałęziami, które boleśnie kaleczyły ich ramiona. Alec przedzierał się coraz głębiej w las, starając się nie zwracać uwagi na dobiegające ich zewsząd przeraźliwe odgłosy dzikich zwierząt. Nie raz ostrzegano go przed tym lasem, pełnym śmiertelnych niebezpieczeństw. Z każdym kolejnym krokiem ogarniała go coraz większa panika. Czuł na swym karku oddech czyhających na ich życie wściekłych bestii. Przeszło mu nawet przez myśl, że może powinien był zostać u Płomieni.

- Tędy! - Marco złapał go za ramię i pociągnął do siebie, wskazując drogę pomiędzy dwoma ogromnymi drzewami. Alec podążył za nim, ślizgając się na śniegu, by po chwili znaleźć się na oświetlonej przez księżyc niewielkiej polanie.

Oboje zatrzymali się przed nią i pochyleni, z rękami wspartymi na biodrach, próbowali złapać oddech. Wymienili spojrzenia, po czym Alec spojrzał przez ramię na knieję. Ciężko oddychał, płuca bolały go z zimna. Korzystając z chwili postoju, zapytał:

- Dlaczego nie idą za nami?

Marco wzruszył ramionami.

- Być może wiedzą, że las załatwi sprawę za nich.

Alec nasłuchiwał głosów pandezyjskich żołnierzy, spodziewając się, że niebawem strażnicy ich dogonią. Zamiast tego usłyszał inny dźwięk, jakby niskie, wściekłe warczenie.

- Słyszysz to? - zapytał Alec, a włosy zjeżyły mu się na karku.

Marco pokręcił głową.

Alec stał bez ruchu, nasłuchując, zastanawiając się, czy to aby nie jego umysł płata mu figle. Nagle znowu to usłyszał. Dźwięk dochodził z oddali, dźwięk wywołujący ciarki, jakiego Alec dotąd nie słyszał. Odgłos stawał się coraz wyraźniejszy. Alec wiedział już, że to coś się do nich zbliża.

Marco spojrzał na niego z przerażeniem w oczach.

- To dlatego po nas nie szli - powiedział Marco, głosem pełnym niepokoju.

Alec nie bardzo rozumiał.

- Co masz na myśli? - zapytał.

- Wilvoxy – odpowiedział z trwogą – Spuścili je na nas.

Na dźwięk słowa Wilvox Aleca oblały zimne poty; w przeszłości słyszał o tych stworach, wiedział, że podobno zamieszkują Cierniowy Las, choć w istocie nigdy nie myślał, że istnieją naprawdę. Mówiło się o nich, że są najbardziej morderczymi istotami na świecie, potworami z nocnych koszmarów.

Warczenie stawało się coraz głośniejsze, a co gorsza, nie należało do jednego stworzenia.

- SPADAMY STĄD - zarządził Marco.

Chłopcy rzucili się w pęd przez polanę i wbiegli z powrotem między drzewa. Adrenalina buzowała w żyłach Aleca. Biegnąc, słyszał bicie własnego serca, które zagłuszało nawet odgłosy lasu. Wkrótce poczuł jednak, że bestie są coraz bliżej i wiedział już, że nie maja szans przed nimi uciec.

Alec potknął się o korzeń i z impetem uderzył w drzewo; krzyknął z bólu, zdyszany, lecz szybko otrząsnął się i ruszył dalej. Wiedział, że mają coraz mniej czasu. Rozejrzał się po okolicy, szukając jakiegokolwiek schronienia – wokół jednak były tylko drzewa i chaszcze.

Warczenie stawało się coraz głośniejsze. Biegnąc, Alec obejrzał przez ramię i natychmiast tego pożałował. Ujrzał tam szarżujące na nich cztery najbardziej krwiożercze stworzenia, jakie kiedykolwiek dotąd spotkał na swej drodze. Przypominające wilki, Wilvoxy były dwa razy od nich większe, a ze łba wystawały im rogi ostre niczym sztylety, pomiędzy którymi umiejscowione było wielkie, krwistoczerwone oko. Bestie miały niedźwiedzie łapy, zakończone długimi pazurami, a ich sierść była śliska i czarna jak smoła.

Widząc, jak się zbliżają, Alec wiedział, że właściwie już jest martwy.

Jeszcze raz zebrał w sobie siły i wystrzelił do przodu jak z procy. Wilvoxy były tuż za nim. Chłopak czuł na sobie ich zdesperowane spojrzenie, widział ślinę kapiącą z ich pysków i był pewien, że już za kilka chwil rozerwą go na strzępy. Nie miał żadnej szansy ucieczki. Spojrzał na Marco z nadzieją, że może on ma jakiś plan, nic jednak na to nie wskazywało. Żaden z nich nie miał najmniejszego pojęcia, co teraz zrobić.

Alec zamknął oczy i zrobił coś, czego nigdy przedtem nie robił: pomodlił się. Całe życie przeleciało mu przed oczami i uświadomił sobie, jak bardzo nie chce jeszcze umierać. Nigdy dotąd nie czuł w sobie tak silnego pragnienia życia.

Proszę, Boże, pomóż mi. Po tym, co zrobiłem dla mojego brata, nie pozwól mi tu umrzeć. Nie w tym miejscu, nie od zębisk tych stworzeń. Zrobię, co tylko zechcesz.

Alec otworzył oczy, spojrzał przed siebie i tym razem zauważył drzewo nieco inne od wszystkich. Jego gałęzie były bardziej sękate, a rosły tak wysoko, że mógł je dosięgnąć tylko z podskoku. Nie miał pojęcia, czy Wilvoxy potrafią się wspinać na drzewa, ale nie miał innego wyjścia.

- Tamta gałąź! - krzyknął do Marco, wskazując palcem.

Razem pobiegli w stronę drzewa i kiedy jeden z Wilvoxów był już prawie przy nich, podskoczyli do gałęzi i pociągnęli się na niej wysoko.

Ręce Aleca ślizgały się na ośnieżonym drewnie. Ostatkami sił zdołał się utrzymać i zarzucić na nią nogę. Zaraz potem wskoczył na następny konar, metr wyżej, na którym czekał już Marco. W życiu tak szybko się na nic nie wspinał.

Wilvoxy doskoczyły do drzewa, warcząc wściekle i rzucając się do ich zwisających nóg. Alec poczuł ich gorący oddech na stopie i dosłownie w ostatniej chwili uchylił ją przed kłami. Napędzani adrenaliną młodzieńcy kontynuowali wspinaczkę tak długo, aż znaleźli się dobre pięć metrów nad ziemią, gdzie w końcu byli bezpieczni.

Alec przywarł mocno do gałęzi i spojrzał w dół, modląc się, by te potwory nie potrafiły łazić po drzewach. Pot spływał mu z czoła, a oddech nadal miał ciężki i nierówny.

Kamień spadł mu z serca, gdy zobaczył, jak wściekłe bestie bez powodzenia próbują wdrapać się na pień.

Obydwaj siedzieli teraz na gałęzi i gdy dotarło do nich, że są tu bezpieczni, głośno odetchnęli z ulgą. Ku zaskoczeniu Aleca, Marco nagle wybuchnął histerycznym śmiechem,. To był śmiech szaleńca, śmiech ulgi, śmiech człowieka, który został uratowany przed pewną i jakże okrutną śmiercią.

Alec też zaczął się śmiać, choć wiedział, że ich los jeszcze nie jest przesądzony. Tylko tutaj byli bezpieczni, a przecież nie mogli tu zostać na zawsze. To było tylko chwilowe rozwiązanie, które nieznacznie przedłużało ich życie.

- Wygląda na to, że jestem ci coś winien - powiedział Marco.

Alec pokręcił głową.

- Jeszcze mi nie dziękuj - odpowiedział Alec.

Wilvoxy warcząc wściekle, przyprawiały Aleca o gęsią skórkę. Odruchowo spojrzał w górę, chcąc jeszcze dalej uciec od tych potworów. Zastanawiał się też, czy jest stąd jakakolwiek droga ucieczki.

Nagle Alec zastygł w bezruchu. Tuż przed swoją twarzą zobaczył bowiem coś absolutnie przerażającego. Wśród gałęzi ukryte było najohydniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek dotąd widział. Było długie na trzy metry, z ciałem węża, ale z sześcioma parami odnóży zakończonymi długimi pazurami. Łeb miało węgorza i wąskie żółte ślepia, skupione teraz na Alecu. Stwór wygiął swoje cielsko, podpełznął jeszcze bliżej, zasyczał i rozwarł swoje niewiarygodne elastyczne szczęki. Alec nie mógł uwierzyć, jak szeroko zdołał je otworzyć. Z powodzeniem mógł teraz połknąć go całego. A jakby tego było mało, ogon jego zakończony był żądłem, którym w jednej chwili mógł pozbawić życia ich obu.

Gdy bestia rzuciła się do gardła Aleca, ten zareagował odruchowo. Wrzasnął i odskoczył tak gwałtownie, że aż ześlizgnął się z gałęzi. Teraz myślał już tylko o tym, by uciec przed tymi morderczymi kłami, ogromnymi szczękami, pewną śmiercią.

Nawet nie zastanawiał się, co czeka na niego poniżej. Kiedy poczuł, że leci do tyłu, wymachując rękami, zdał sobie sprawę, że ucieka od jednego drapieżnika wprost w szczęki drugiego. Obejrzał się i zobaczył śliniące się Wilvoxy, kłapiące szczękami, i wiedział, że nie pozostało mu już nic innego, jak przygotować się na najgorsze.

Zamienił bowiem jedną śmierć na inną.



 


ROZDZAŁ TRZECI



Gdy Kyra przeszła przez bramy Argos i zobaczyła oczy tych wszystkich ludzi skupione na niej, chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu. Źle zinterpretowała swoją relację z Theosem. Naiwnie myślała, że mogła go kontrolować – a zamiast tego on ośmieszył ją na oczach tych wszystkich ludzi. Każdy z nich widział jej bezsilność, brak jakiejkolwiek władzy nad smokiem. Teraz była dla nich zwyczajnym wojownikiem – a nawet nie wojownikiem – była zwykłą nastolatką, która uwikłała ich w wojnę, której bez pomocy smoka nie mogli wygrać.

Na dziedzińcu panowała niezręczna cisza. Zastanawiała się, co ci wszyscy mężczyźni teraz o niej myślą? Nie była nawet pewna, co powinna myśleć o sobie. Czyżby Theos nie zjawił się tu dla niej? Czy walczył tu wyłącznie z własnych pobudek? Czy w rzeczywistości nie miała żadnych szczególnych mocy?

Kyrze ulżyło, kiedy mężczyźni spuścili wreszcie wzrok i wrócili do zbierania łupów, do gromadzenia broni, którą walczyć mieli wkrótce na wojnie. Uwijali się jak w ukropie, gromadząc na stosie wszystkie skarby pozostawione przez Gwardię Lorda. Brzęk stali unosił się nad całym dziedzińcem, gdy ludzie rzucali tarcze, zbroje i wszelkiej maści uzbrojenie w jedno miejsce. Zapadał zmrok a z nieba zaczął sypać śnieg, toteż nie mieli zbyt dużo czasu do stracenia.

- Kyra – zabrzmiał znajomy głos.

Odwróciła się i ku swojej uciesze zobaczyła rozpromienioną twarz Anvina. Patrzył na nią z szacunkiem i życzliwością. Podszedł do niej, czule objął ramieniem i uśmiechnął się szeroko, po czym wyciągnął przed siebie lśniący miecz, na którego ostrzu wyryte były symbole Pandezji.

- Od lat nie trzymałem w dłoni tak znakomitej stali - zauważył z szerokim uśmiechem - Dzięki tobie mamy wystarczająco dużo broni, żeby rozpocząć wojnę. Uczyniłaś nas wszystkich o wiele potężniejszymi.

Kyrę ucieszyły te słowa, choć nie pomogły jej pozbyć się uczucia zrezygnowania i zagubienia, które pojawiło się po tym, jak została odtrącona przez smoka. Wzruszyła więc tylko ramionami.

- To nie moja zasługa – odparła – tylko Theosa.

- Ale to dla ciebie Theos wrócił.

Kyra rozejrzała się po pustym niebie.

- Nie byłabym tego taka pewna – odpowiedziała w zadumie.

Przez chwile razem spoglądali w niebo.

- Ojciec na ciebie czeka – odezwał się w końcu Anvin, a głos jego zabrzmiał wyjątkowo poważnie.

Kyra ruszyła za Anvinem przez dziedziniec, omijając leżące na ziemi trupy i krzątających się wokół nich ludzi. Ci mężczyźni pierwszy raz od niepamiętnych czasów wydawali się być rozluźnieni. Widziała jak śmieją się, piją i szturchają przyjacielsko. Zachowywali się jak dzieci w lany poniedziałek.

Dziesiątki mężczyzn stało w rzędzie, przekazując sobie z rąk do rąk worki ze zbożem i układając je równo na wozach; kolejny zaprzęg, wypełniony po brzegi orężem, przejechał obok nich ze szczękiem. Był tak przepełniony, że co chwila spadały z niego elementy uzbrojenia, które natychmiast zbierali z drogi idący za wozem żołnierze. Gdzie nie spojrzeć toczyły się ciężko powozy, niektóre w drodze powrotnej do Volis, inne zaś w zupełnie innych kierunkach, wskazanych przez jej ojca. Wszystkie zaś wypełnione po brzegi drogocennymi łupami. Widok ten napawał Kyrę optymizmem, pozwalając myśleć, że wojna jeszcze nie jest przegrana.

Skręcili za róg i wtedy Kyra dostrzegła swego ojca w towarzystwie grupy wojowników, który dokonywał właśnie inspekcji zarekwirowanej broni. Odwrócił się w jej stronę, gdy do niego podeszła i jednym ruchem ręki nakazał swym ludziom, by zostawili ich samych.

W końcu wymownie spojrzał na Anvina, wyraźnie zaskoczonego tym, że i jego prosi o oddalenie się. Anvin odwrócił się posłusznie, pozostawiając dowódcę samego z córką. Kyrę też to zaskoczyło, ponieważ nigdy dotąd nie widziała, by ojciec odsunął Anvina od rozmów.

Kyra spojrzała na niego, jego twarzy była nieprzenikniona, zdystansowana. Taką postawę dowódcy przyjmował zawsze wśród swych ludzi. Ukrywał wtedy ciepłe oblicze ojca, jakie znała i kochała. Spojrzał na nią, a ona poczuła jak tysiące nerwowych myśli przebiega przez jej głowę: Czy był z niej dumny? A może był wściekły za to, że rozpętała tą wojnę? Czy był rozczarowany tym, że Theos wzgardził nią i opuścił ich armię?

Kyra czekała cierpliwie, przyzwyczajona do jego długiego milczenia przed rozmową. Niczego nie była już pewna; zbyt dużo się między nimi zmieniło. Czuła się tak, jakby z dnia na dzień wydoroślała. On też nie był już taki jak kiedyś. Miała wrażenie, że stali się dla siebie bardziej obcy, że nie potrafili już ze sobą rozmawiać. Czy nadal był tym ojcem, którego znała i kochała, który długimi godzinami czytał jej do snu? A może teraz był już tylko jej dowódcą?

Stał tam, wpatrując się w nią i wtedy zrozumiała, że nie wiedział, jak przerwać tą ciszę, ciszę, którą przecinał teraz tylko porywisty wiatr. Gdy mężczyźni zaczęli zapalać pochodnie, a światło z nich bijące oświetliło zadumaną twarz ojca, Kyra nie wytrzymała już dłużej.

- Zabierzesz to wszystko z powrotem do Volis? - zapytała, gdy wóz wypełniony po brzegi mieczami przejechał obok nich.

Odwrócił się, wyrwany nagle ze swych myśli i nie odrywając wzroku od toczącego się wozu, pokręcił głową.

- W Volis nie czaka już na nas nic, prócz śmierci - oznajmił głębokim, zdecydowanym głosem – Teraz kierujemy się na południe.

Kyra była zaskoczona.

- Na południe? - zapytała.

Przytaknął.

- Do Esephus - dodał.

Serce Kyry zalała fala podniecenia, gdy wyobraziła sobie wyprawę do Esephus, ich największego sąsiada na południu, starożytnej twierdzy wzniesionej nad samym morzem. Najbardziej jednak ekscytujące było to, że owa wyprawa mogła oznaczać tylko jedno - powszechną mobilizację ich wojsk.

Skinął głową, jakby czytał w jej myślach.

- Nie ma już dla nas odwrotu - powiedział.

Kyra od lat nie była tak dumna z ojca. Przestała postrzegać go, jako zadowolonego z siebie wojownika, wiodącego spokojne życie w zaciszu bezpiecznych murów fortu. Znów był tym samym odważnym dowódcą, gotowym poświęcić wszystko dla wolności, którego niegdyś znała.

- Kiedy wyruszamy? – zapytała podekscytowana, nie mogąc się już doczekać.

Jakież było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że ojciec kręci tylko głową.

- Nie my – poprawił ją - Ja i moi ludzie. Ty nie.

Te słowa przebiły serce Kyry niczym sztylet.

- Chcesz mnie tu zostawić? – wyjąknęła - Po tym wszystkim, co tu zaszło? Co jeszcze muszę zrobić, by udowodnić ci swoją wartość?

Znowu potrząsnął stanowczo głową. Była zdruzgotana widząc jego stanowcze, zimne spojrzenie. Wiedziała już, że się nie ugnie.

- Ty udasz się do swego wuja – zadecydował. Nie miała wątpliwości, że to było polecenie, a nie prośba. To też pokazało, kim teraz dla niego jest – żołnierzem, nie zaś córką. Dotknęło ją to do żywego.

Kyra wzięła głęboki oddech – nie miała zamiaru tak łatwo odpuścić.

- Chcę walczyć z tobą ramię w ramię - upierała się - Mogę ci pomóc.

- Pomożesz mi – powiedział – udając się tam, gdzie jesteś najbardziej potrzebna. A jesteś potrzebna właśnie przy tam, przy wuju.

Zmarszczyła brwi, starając się zrozumieć.

- Ale dlaczego? – zapytała niepewnie.

Milczał przez długi czas, aż w końcu westchnął.

- Posiadasz ... – zaczął - ... pewne zdolności, których ja nie rozumiem. Zdolności, bez których nie wygramy tej wojny. Zdolności, w rozwijaniu których tylko twój wuj będzie potrafił pomóc. Wyciągnął rękę i położył na jej ramieniu.

- Jeśli chcesz nam pomóc – kontynuował- jeśli chcesz pomóc naszym ludziom, musisz zrobić to, co do ciebie należy. Nie potrzebuję kolejnego żołnierza – potrzebuję wyjątkowych mocy, które tylko ty możesz nam zaoferować. Zdolności, które tylko ty posiadasz.

Kyra dostrzegła gorliwość płonącą w jego oczach i pomimo smutku, który odczuwała na myśl o tym, że nie będzie mogła mu towarzyszyć w wyprawie, jego słowa dodały jej otuchy, a nawet wzbudziły pewną ciekawość. Zastanawiała się, jakie zdolności mógł mieć na myśli. Chciała też dowiedzieć się, kim był jej wujek.

- Idź i posiądź wiedzę i umiejętności, których ja nie mogę ci przekazać – powiedział uroczyście – Wracaj do nas silniejsza, by pomóc nam wygrać tę wojnę.

Kyra spojrzała w jego pełne szacunku i ciepła oczy i znowu poczuła się mu bliska.

- Żeby dostać się do Ur, będziesz musiała przebyć daleką drogę – dodał – to dobre trzy dni jazdy na północny zachód. Będziesz musiała samotnie przemierzyć Escalon. Jedź szybko, bocznymi dróżkami i co najważniejsze, cały czas miej się na baczności. Wieść o tym, co tu zaszło, szybko się rozniesie, sprowadzając na nas gniew wszystkich Lordów Pandezji. Główne trakty będą bardzo niebezpieczne – lepiej trzymaj się leśnych ścieżek. Kieruj się na północ, w stroną morza, a gdy do niego dotrzesz, kontynuuj wzdłuż wybrzeża, aż dotrzesz do Ur. Trzymaj się z dala od wsi, z dala od ludzi. Nie zatrzymuj się. Nie mów nikomu, dokąd zmierzasz. W ogóle z nikim nie rozmawiaj.

Chwycił ją mocno za ramiona, jakby chciał się upewnić, że trafia do niej każde jego słowo.

- Zrozumiałaś mnie? – spytał błagalnym głosem – Ta podróż byłaby śmiertelnie niebezpieczna nawet dla dorosłego mężczyzny, a co dopiero dla młodej dziewczyny. Niestety, nie mogę dać ci eskorty. Musisz być na tyle silna, by przebyć tą drogę sama. Czy jesteś na to gotowa?

Jego oczy wypełniał strach i troska o jej życie.

- Jestem, Ojcze - odpowiedziała z dumą.

Przyjrzał się jej uważnie, w końcu skinął głową, rad z jej odpowiedzi. Powoli jego oczy napełniły się łzami.

- Spośród wszystkich moich ludzi – powiedział – spośród tych wszystkich dzielnych wojowników, ty jesteś potrzebna mi najbardziej. Nie twoi bracia, nie nawet moi zaufani żołnierze. Ty jedna możesz wygrać tę wojnę.

Kyra czuła się zagubiona i przytłoczona tym wszystkim; nie była do końca pewna, co ojciec miał na myśli. Otworzyła usta, by dopytać go, gdy nagle poczuła, że ktoś się zbliża.

Odwróciła się i zobaczyła szeroki uśmiech Baylora, głównego koniuszego w stajniach jej ojca. Niewysoki mężczyzna z wyraźną nadwagą, grubymi brwiami i zmierzwionymi włosami podszedł do nich i spojrzał na jej ojca, jakby w oczekiwaniu na przyzwolenie.

Ojciec skinął na niego, a ten zwrócił się do Kyry i zaczął:

- Powiedziano mi, że wyruszasz w długą i wyczerpującą podróż – powiedział Baylor nosowym głosem - Do tego trzeba ci będzie konia.

Kyra zmarszczyła brwi, zdezorientowana.

- Mam konia - odparła, spoglądając na białego ogiera, którego dosiadała podczas bitwy z Gwardią Lorda.

Baylor uśmiechnął się.

- To nie jest koń - powiedział.

Baylor spojrzał na ojca, a ten skinął na niego głową porozumiewawczo. Kyra nadal nie rozumiała, co się dzieje.

- Idź za mną - powiedział, i nie tracąc ani chwili dłużej, odwrócił się na pięcie i ruszył do stajni.

Kyra patrzyła na niego jak odchodzi, zdezorientowana, po czym spojrzała na ojca. Ten uśmiechną się tajemniczo.

- Idź za nim – powiedział - Nie pożałujesz.

* * *

Kyra przeszła z Baylorem przez zaśnieżony dziedziniec. Po drodze dołączyli do nich Anvin, Arthfael i Vidar, wszyscy razem skierowali swe kroki ku kamiennym stajniom. Maszerując dziarsko, Kyra zastanawiała się, co Baylor miał na myśli, jakiegoż to konia dla niej przygotował.

Gdy zbliżyli się do rozległych kamiennych stajni, ciągnących się przez co najmniej sto metrów, Baylor spojrzał na nią z zachwytem w oczach.

- Córka naszego Dowódcy będzie potrzebowała najznakomitszego konia, by zabrał ją tam, dokąd zmierza.

Serce Kyra zaczęło bić szybciej; nigdy dotąd nie dostała konia od Baylora. Zaszczyt ten spotykał wyłącznie najznamienitszych wojowników. Zawsze marzyła o tym, że pewnego dnia, gdy będzie już wystarczająco duża i kiedy na to zasłuży, Baylor wybierze dla niej rumaka. To był zaszczyt, którego nie dostąpili nawet jej bracia.

Anvin pękał z dumy.

- Zasłużyłaś na to - powiedział.

- Jeśli radzisz sobie ze smokiem - dodał Arthfael z uśmiechem – poradzisz sobie i z ogierem.

Gdy tak szli wzdłuż stajni, wokół nich zaczął zbierać się coraz większy tłum mężczyzn, wyraźnie zaciekawionych tym, dokąd prowadzą dziewczynę. Wśród nich byli też jej dwaj starsi bracia, Brandon i Braxton, którzy zerkali na Kyrę zazdrośnie. Szybko jednak odwracali wzrok, zbyt zadufani w sobie, by zdobyć się na jakikolwiek gest uznania. Cóż, Kyra nie mogła spodziewać się po nich niczego innego.

Wtedy dostrzegła swą przyjaciółkę, Dierdre, zbliżającą się do niej.

- Słyszałem, że odchodzisz - powiedziała Dierdre, gdy znalazła się tuż przy Kyrze.

Bliskość nowej przyjaciółki dodawało Kyrze otuchy. Wróciła myślami do ich wspólnych chwil w celi Lorda Gubernatora, do cierpień, które udało im się przetrwać dzięki wzajemnemu wsparciu, i do ucieczki. Poczuła, że łączy ją z Dierdre niezwykle silna więź. Kyra zastanawiała się, co się stanie z tą biedną dziewczyną, po jej odejściu. Uświadomiła sobie, że nie może jej tak po prostu zostawić w tym forcie. Z armią wyruszającą na południe, Dierdre zostałaby tu zupełnie sama.

- Przydałaby mi się towarzyszka podróży – powiedziała Kyra i od razu zaczęła obmyślać pewien plan.

Dierdre spojrzała na nią zaskoczona, by już w następnej chwili rozpromienić się w uśmiechu.

- Miałam nadzieję, że to powiesz - przyznała.

Anvin, słysząc to, zmarszczył brwi.

- Nie wiem, czy twój ojciec to pochwali – wtrącił – to są bardzo poważne sprawy.

- Nie będę przeszkadzać - przekonywała Dierdre – I tak muszę przejechać cały Escalon by powrócić do swego domu. Wolałbym nie jechać sama.

Anvin potarł brodę.

- Twojemu ojcu się to nie spodoba – ostrzegł Kyrę – Ona może być dla ciebie dodatkowym ciężarem.

Kyra spojrzała na niego zbulwersowana.

- Dierdre jest moją przyjaciółką – powiedziała zdecydowanie - Nie porzucę jej, tak jak ty nie porzuciłbyś swoich ludzi. Czego zawsze mnie uczyłeś? Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Kyra westchnęła.

- Może i pomogłam jej uciec z tej celi - dodała Kyra - ale i ona uratowała mnie. Jestem jej to winna. Przykro mi, ale to, co myśli na ten temat mój ojciec, nie ma tu wielkiego znaczenia. To ja mam przemierzyć cały Escalon, nie on. Zabieram ją ze sobą.

Dierdre była szczerze wzruszona jej słowami. Podeszła do Kyry i objęła ją czule. Kyra nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że podjęła właściwą decyzję. Towarzystwo przyjaciółki w czasie tej trudnej podróży bardzo jej się przyda.

Kyra zauważyła swych braci przechodzących nieopodal i nie mogła przestać myśleć o tym, jak bardzo się na nich zawiodła. Oni w ogóle nie przejmowali się jej bezpieczeństwem, nawet przez myśl im nie przeszło, by zaoferować jej swoją pomoc; najwyraźniej nie widzieli w niej nic, poza konkurencją. Było jej przykro, że takie relacje łączą ją z braćmi, nie potrafiła jednak tego zmienić. Może to i lepiej, pomyślała. Oni byli pełni brawury, lekkomyślni, na pewno wpędziliby ją w nie lada kłopoty.

- Ja również chciałbym ci towarzyszyć – powiedział wreszcie Anvin głosem pełnym poczucia winy – Wizja ciebie przemierzającej samotnie całe Escalon wcale mi się nie podoba - westchnął ciężko - Ale twój ojciec potrzebuje mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek. Poprosił mnie bym wyruszył z nim na południe.

- Ja również - zawtórował mu Arthfael – chętnie bym z tobą poszedł, zostałem jednak przydzielony do oddziału idącego na południe.

- Ja natomiast mam zostać tutaj, by strzec Volis podczas jego nieobecności - dodał Vidar.

Kyra była poruszona ich szczerą chęcią pomocy.

- Nie martwcie się – odpowiedziała – Od Ur dzieli mnie zaledwie trzy dni drogi. Nic mi nie będzie.

- Jestem co do tego przekonany – wtrącił Baylor, podchodząc bliżej – A by uczynić twą podróż lżejszą, czas wybrać dla ciebie nowego konia.

Z tymi słowami Baylor otworzył szeroko drzwi do stajni, uwalniając z niej ciężkie powietrze, przesiąknięte zapachem koni. Baylor wszedł pierwszy do niskiego budynku, a za nim podążyła reszta.

Oczy Kyry powoli przyzwyczajały się do półmroku. W stajniach panowała wilgoć i chłód. Konie rżały i uderzały kopytami w boksy, podekscytowane obecnością człowieka. Kyra była urzeczona. W boksach stały najpiękniejsze konie, jakie kiedykolwiek dotąd widziała - czarne i brązowe, wielkie, silne, majestatyczne rumaki. Prawdziwy skarb.

- Gwardia Lorda wiedziała, co dobre – Baylor ocenił wprawnym okiem, mijając kolejne wierzchowce. Wreszcie był w swoim żywiole. Głaskał i poklepywał konie, jakby witał się z najlepszymi przyjaciółmi.

Kyra szła powoli, chłonąc atmosferę tego miejsca. Każdy koń był jak dzieło sztuki; potężne istoty, od których biło piękno i siła.

- Dzięki tobie i twojemu smokowi, te konie są teraz nasze - powiedział Baylor z satysfakcją – Dlatego też masz pierwszeństwo w wyborze, nawet przez swoim ojcem.

Kyra była przytłoczona wyborem. Czuła na sobie wielki ciężar odpowiedzialności, wiedziała bowiem, że taka szansa może się już nigdy nie powtórzyć.

Szła powoli wzdłuż stajni, przystając przy każdym koniu, głaszcząc ich lśniące grzywy, czując ich aksamitną sierść pod palcami. Każde z tych zwierząt było wyjątkowe na swój sposób. Zupełnie nie potrafiła podjąć ostatecznej decyzji.

- Skąd mam wiedzieć, którego wybrać? - zapytała Baylora.

Ten uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Trenowałem konie przez całe swoje życie – zaczął – Dbałem o nie, jak o swoje własne dzieci. Jeśli jest jedna rzecz, którą wiem na pewno to to, że nie ma dwóch takich samych koni. Niektóre z nich hodowane są dla swej prędkości, inne dla wytrzymałości; niektóre stworzone są do przewożenia ciężkich ładunków, inne są zbyt dumne by dać się zaprząc do wozu. Są też takie, które trenowane są do walki. Jedne sprawdzają się najlepiej w pojedynkach inne zaś w wielkich bitwach. W niektórych z nich znajdziesz przyjaciela na zawsze, inne prędzej czy później zwrócą się przeciwko tobie. Twój związek z koniem to rzecz święta. Musisz go do siebie przywołać, a i on musi ciebie zaakceptować. Wybierz dobrze, a twój koń nigdy cię nie opuści, ani w czasach pokoju, ani wojny. Każdy szanujący się wojownik powinien mieć swojego rumaka.

Kyra szła powoli, serce biło jej mocniej z podniecenia, gdy mijała jednego konia za drugim. Niektóre z nich patrzyły prosto na nią, inne odwracały wzrok, część z nich rżała i uderzała kopytami o deski, inne zaś słały prawie bez ruchu. Czekała, aż z którymś z nich połączy ją jakaś specjalna więź. Żaden z nich nie wydał jej się jednak wyjątkowy. Z każdym kolejnym boksem była coraz bardziej zrezygnowana.

Nagle Kyra poczuła, jak przez całe jej ciała przechodzi dreszcz, jakby strzelił w nią piorun. Uczucie to wywołał dźwięk, który rozniósł się echem po całej stajni, dźwięk, który zaprowadzić miał ją do jej konia. Nie były do odgłosy wydawane przez zwykłego konia – te dźwięki były o wiele mroczniejsze, potężniejsze. Brzmiały, jakby dziki lew próbował uwolnić się z klatki. Przerażały ją, ale i przyciągały jak magnes.

Kyra zwróciła się w stronę ich źródła i w tej właśnie chwili usłyszała trzask pękającego drewna. Zobaczyła jak drewniane drzwi do boksu roztrzaskują się pod niewiarygodnie silnym uderzeniem i jak kilkoro mężczyzn biegnie w tamtą stronę, by zaryglować połamane wrota. Koń ani na chwilę nie przestawał taranować ich swoimi kopytami.

Kyra pospieszyła w stronę zamieszania.

- Dokąd idziesz? - zapytał zdezorientowany Baylor – najlepsze wierzchowce są tutaj.

Ale Kyra była głucha na jego słowa. Serce biło jej coraz szybciej, gdy zbliżała się do boksu. Wiedziała, że tam czeka jej przeznaczenie.

Baylor i inni pognali za nią. Gdy ja dogonili, ona stała już przed popękanymi drzwiami do boksu i gapiła się w jego wnętrze jak zaczarowana. Obraz, który tam zobaczyła, przerósł jej najśmielsze oczekiwania. W środku stało coś na kształt konia, lecz dwa razy większe od niego, z nogami grubymi jak pnie drzew. Na łbie miało dwa małe, ale ostre jak brzytwa rogi, ledwo widoczne za uszami. Jego sierść nie była brązowa czy czarna, jak innych koni, tylko szkarłatna; jego ślepia zaś błyszczały na zielono. Patrzył prosto na nią, a intensywność jego spojrzenia zapierała jej dech w piersiach. Kyra osłupiała z wrażenia.

Górujące nad nią stworzenie, wydało z siebie odgłos niczym warknięcie i ukazało imponujące kły.

- Co to za koń - zapytała Baylora niemalże szeptem.

Ten pokręcił głową z dezaprobatą.

- To nie jest koń - zmarszczył brwi - ale dzika bestia. Rzadko spotykany wybryk natury. Solzor. Prawdopodobnie przywieziono go z dalekich zakątków Pandezji. Lord Gubernator musiał go tu trzymać jako trofeum. Nie mógł jeździć na tej bestii - nikt by nie mógł. Solzory to dzikie stwory, nie dają się oswoić. Chodź – tracimy tu tylko cenny czas. Wracajmy do koni.

Ale Kyra stała tam jak wryta, nie mogąc oderwać on niego wzroku. W głębi duszy wiedziała, że jest jej przeznaczony.

- Wybieram tego - powiedziała do Baylora.

Baylorowi i innym odebrało mowę. Patrzyli na nią tak, jakby postradała zmysły. 

- Kyra – zaczął po chwili Anvin - twój ojciec nigdy się na to nie zgodzi.

- To miał być mój wybór, prawda? - odpowiedziała.

Anvin skrzywił się i wsparł ręce na biodrach.

- To nie jest koń! - upierał się - To jakaś dzika bestia.

- Gotowa cię zabić w każdej chwili - dodał Baylor.

Kyra odwróciła się do niego.

- Czy to nie ty mówiłeś, żebym zaufała swojemu instynktowi? - spytała – Otóż mój instynkt doprowadził mnie właśnie tutaj. To zwierzę i ja należymy do siebie.

Nagle Solzor stanął dęba, po czym z ogromną siłą uderzył w drewniane drzwi, roztrzaskując je na wiór. Mężczyźni rozbiegli się po kątach, Kyra zaś stała bez ruchu w pełnym zachwycie. Dzikie i nieokiełznane zwierzę, zbyt potężne by trzymać je w niewoli, zbyt dumne.

- Dlaczego ona ma go dostać? - zapytał Brandon, występując przed szereg – Jestem od niej starszy, to ja powinienem go mieć.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Brandon rzucił do przodu, z zamiarem wskoczenia mu na grzbiet. A gdy tylko to uczynił, Solzor wybił się z tylnych nóg tak gwałtownie, że chłopak przeleciał na drugą stronę stajni, rozbijając się z hukiem o ścianę.

Wtedy Braxton ruszył w kierunku Solzora, a gdy tylko do niego podszedł, ten odwrócił pysk i w jednej chwili rozharatał jego ramię swoimi ostrymi kłami.

Krwawiąc obficie, Brandon wrzasnął i uciekł ze stajni, ściskając się za rękę. Braxton też podniósł się na równe nogi i ruszył w te pędy za bratem, cudem unikając czyhających na niego zębów Solzora.

Kyra stała jak sparaliżowana, choć z jakiegoś powodu wcale nie była wystraszona. Wiedziała, że w stosunku do niej będzie zachowywał się inaczej. Czuła, że łączyła ich swoista więź, podobna do tej, którą miała z Theosem.

Wtedy Kyra śmiało postąpiła na przód i zatrzymała się tuż przed zwierzęciem, na tyle blisko, bo być w zasięgu jego kłów. Chciała pokazać Solzorowi, że darzy do zaufaniem.

- Kyra - krzyknął przerażony Anvin – Wracaj tu natychmiast!

Ale Kyra go nie słuchała. Stała tam, wpatrując się w oczy bestii.

On też na nią patrzył, a z gardła jego wydobywało się stłumione warczenie, jakby nie był pewien, co zrobić. Kyra drżała ze strachu, ale nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział.

Za wszelką cenę chciała udowodnić swoją odwagę. Powoli uniosła dłoń, zrobiła krok do przodu, i dotknął jego szkarłatnej sierści. Warknął głośniej, pokazując kły, a ona poczuła jego gniew i frustrację.

- Rozkujcie jego łańcuchy – rozkazała.

- Że co!? – zdziwił się jeden z ludzi.

- To nie jest zbyt mądre – ostrzegł ją Baylor.

- Zróbcie, co mówię! - upierała się Kyra, czując rosnącą w sobie siłę, jakby przemawiało przez nią to zwierzę.

Żołnierze niechętnie posłuchali rozkazu. Przez ten cały czas bestia ani na chwilę nie odrywała od dziewczyny swoich wściekłych oczu, jakby oceniając ją, chcąc ją onieśmielić.

Gdy tylko zwierzę zostało odkute, wierzgnęło nerwowo, jakby chciało zaatakować.

O dziwo jednak nie zrobiło tego. Wręcz przeciwnie, ślepia jego, które do tej pory wyrażały tylko gniew, teraz powoli złagodniały. Pojawiło się w nich nawet coś na kształt wdzięczności.

Wtedy prawie niezauważalnie Solzor pochylił swój łeb. Gest ten był tak subtelny, że chyba nikt poza Kyrą go nie dostrzegł. Jej to jednak wystarczało

Kyra podeszła do jego boku, złapała za grzywę i jednym sprawnym susem wskoczyła mu na grzbiet.

Odgłosy zdumienia wypełniły stajnię.

Początkowo zwierzę zaczęło wierzgać i rżeć niespokojnie, Kyra czuła jednak że robi to na pokaz. Tak naprawdę nie chciał jej z siebie zrzucić - była to raczej demonstracja siły, swego rodzaju przestroga. Chciał, żeby wiedziała, że nikomu nie da się ujarzmić, że jest dziką, wolną istotą.

Nie chcę cię ujarzmić, powiedziała w myślach, pragnę tylko byśmy byli partnerami w walce.

Solzor uspokoił się nieco, jakby słysząc w głowie jej słowa. Po chwili zupełnie przestał brykać i tylko powarkiwał groźnie na innych, jakby chcąc zaznaczyć, że od teraz on się nią zaopiekuje.

Kyra, siedzą wysoko na jego grzbiecie, spoglądając w dół na zszokowane twarze zebranych tam mężczyzn, uśmiechnęła się szeroko i wyprężyła z dumą pierś.

- To jest mój wybór – powiedziała władczo – A jego imię brzmi Andor.

* * *

Gdy Kyra jechała wierzchem na Andorze przez dziedziniec, wszyscy zebrani tam mężczyźni, zaprawieni w bojach wojownicy, przerywali swoje zajęcia i gapili się z otwartymi ustami na tą osobliwą parę. Ponad wszelką wątpliwość nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego.

Kyra klepała Solzora lekko po szyi, starając się go uspokoić, gdy ten warczał na gapiów, jakby żywił do nich urazę za przetrzymywanie go w niewoli. Kyra poprawiła pozycję w nowiutkim, skórzanym siodle, które podarował jej Baylor, próbując przywyknąć do jazdy tak wysoko nad ziemią. Siedząc na tym potężnym zwierzęciu, czuła się niepokonana.

Szlachetną klacz, kroczącą dumnie obok nich, dosiadała Dierdre. Dziewczęta jechały ramię w ramię przez zaśnieżony dziedziniec w stronę bram, gdzie czekał już na nie ojciec Kyry. Stał otoczony swą świtą, pragnąc pożegnać córkę przed jej odjazdem. W oczach jego i zebranych tam ludzi widać było podziw i szacunek. Dodało jej to otuchy i wiary w powodzenie jej misji. Jeśli nawet Theos nigdy by już do niej nie wrócił, wiedziała, że na to wspaniałe zwierzę od teraz zawsze będzie mogła liczyć.

Gdy podjechały do ojca, Kyra zeskoczyła z Andora i podprowadziwszy go bliżej, dostrzegła na twarzy ojca wyraz niepokoju. Nie była pewna, czy wywołał go Solzor czy raczej myśl, że to może być ich ostatnie spotkanie. Uświadomiła sobie wtedy, że nie tylko ona jest pełna obaw i że mimo wszystko ojciec martwi się o nią. Na ułamek sekundy pozwolił sobie opuścić gardę i rzucił jej takie spojrzenie, które tylko ona mogła rozpoznać: spojrzenie pełne ojcowskiej miłości.

Zatrzymała się tuż przed nim, patrząc mu głęboko w oczy. Wokół nich zapadła cisza.

Twarz Kyry rozpromieniła się w słodkim uśmiechu.

- Nie martw się, ojcze – powiedziała do niego – wychowałeś mnie na silną kobietę.

Skinął głową, udając, że jej słowa uspokoiły go. Żadne jednak nie mogły sprawić, by przestał bać się o życie córki.

Spojrzał w górę, rozglądając się po niebie.

- Gdyby tylko twój smok wrócił teraz po ciebie – powiedział - Mogłabyś przebyć całe Escalon w zaledwie kilka minut. Albo lepiej - mógł towarzyszyć ci w podróży i zamieniać w popiół każdego, kto by śmiał się do ciebie zbliżyć.

Kyra uśmiechnęła się smutno.

- Theos odszedł, ojcze.

Spojrzał na nią oczami pełnymi zdumienia.

- Na zawsze? – zapytał drżącym głosem. Jako wódz prowadzący swych ludzi na wojnę, musiał to wiedzieć.

Kyra zamknęła oczy, próbując zestroić się ze smokiem, by uzyskać do niego odpowiedź. Pragnęła by Theos do niej przemówił.

Ku swej rozpaczy, nie usłyszała jednak w głowie jego głosu. Nie była już nawet pewna, czy kiedykolwiek potrafiła porozumiewać się z Theosem, czy może tylko to sobie wyobraziła.

- Nie wiem, ojcze - odparła szczerze.

Skinął głową na znak, że rozumie. Życie nauczyło go przyjmować rzeczy takimi, jakimi są i polegać wyłącznie na sobie.

- Pamiętaj, co ci… - zaczął ojciec.

- KYRA! – radosny krzyk przeciął powietrze, nie pozwalając ojcu dokończyć myśli.

Kyra odwróciła się natychmiast i ku swej ogromnej uciesze, w bramie miasta ujrzała Aidana, który zeskoczył właśnie z wozu i próbując nie wyłożyć się na śniegu, biegł jak na skrzydłach w jej stronę. Pierwszy jednak doskoczył do niej Leo, powalając ją na ziemię i liżąc po całej twarzy.

Widząc to, Andor warknął nerwowo, jakby chciał go odgonić. Wilk zerwał się natychmiast i doskoczył do niego, szczerząc groźnie kły. Oto dwa nieustraszone stworzenia, gotowe walczyć o nią – Kyra poczuła się zaszczycona.

Nie czekając jednak na rozwój sytuacji, zerwała się na równe nogi i stanęła między nimi, przytrzymując Leo.

- W porządku, Leo, Andor jest teraz z nami – powiedziała, po czym odwróciła się do Andora – a to jest Leo, mój wierny przyjaciel.

Wilk wycofał się niechętnie. Andor nie przestawał warczeć, choć teraz spuścił jakby z tonu.

- Kyra!

Kyra odwróciła się i w tej samej chwili Aidan wpadł jej w ramiona. Pochyliła się i zaczęła tulić go mocno do siebie. Jakież to było wspaniałe uczycie, mieć go znowu przy sobie. Był jedynym powiewem normalności w jej szalonym życiu, jedyną rzeczą, która się nie zmieniła.

- Jak tylko usłyszałem, że tu jesteś - powiedział w pośpiechu – poprosiłem żołnierzy by mnie do ciebie zabrali. Jestem taki szczęśliwy, że wróciłaś.

Uśmiechnęła się smutno.

- Obawiam się, że nie na długo, braciszku - powiedziała.

Jego twarz natychmiast spoważniała.

- Odchodzisz? - zapytał zbity z tropu.

- Wyjeżdża, by spotkać się ze swoim wujem – wtrącił się ojciec – Musi zaraz ruszać w drogę.

To, że ojciec nazwał go jej wujem, przykuło uwagę Kyry. Ciekawa była dlaczego.

- Zatem mógłbym pojechać razem a nią – powiedział Aidan przekonany, że to wspaniały pomysł.

Ojciec pokręcił głową.

- Obawiam się, że to nie będzie możliwe - odpowiedział.

Kyra uśmiechnęła się do brata. Zawsze był gotów ją wspierać.

- Ojciec potrzebuje cię gdzie indziej – powiedziała z całą powagą.

- Na froncie? - spytał Aidan, zwracając się do ojca z nadzieją – Wyruszacie to Esephusu - dodał śpiesznie - Słyszałem! Chcę, jechać z wami!

Ale on znowu pokręcił głową.

- Twoje miejsce jest w Volis – odpowiedział stanowczo – Zostaniesz tam, gdzie będziesz bezpieczny wśród moich ludzi. Pole bitwy to nie miejsce dla ciebie. Jeszcze nie teraz.

Aidan cały aż poczerwieniał ze złości.

- Ale ojcze, ja chcę walczyć! – zaprotestował – Nie chcę zostawać w jakimś zabitym dechami forcie z kobietami i dziećmi!

Ludzie ojca parsknął śmiechem, ojciec jednak pozostał poważny.

- Taka jest moja decyzja - odpowiedział krótko.

Aidan zmarszczył brwi.

- Jeśli nie mogę dołączyć do Kyry, ani nie mogę jechać z tobą - powiedział, nie chcąc dać za wygraną - to po co te wszystkie nauki o wojnie, ćwiczenia z broną? Na co to wszystko?

- Niech ci najpierw wyrosną włosy na klacie, braciszku - roześmiał się Braxton, podchodząc bliżej, Brandon obok niego.

Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, a Aidan poczerwieniał ze wstydu.

Kyra posłała Braxtonowi piorunujące spojrzenie, po czym uklęknęła przed Aidanem i położyła mu dłoń na policzku

- Będziesz największym wojownikiem z tej całej zgrai – wyszeptała do niego - Bądź cierpliwy. W międzyczasie czuwaj nad Volis. Jesteś tam potrzebny. Spraw, żebym była z ciebie dumna. Wrócę, obiecuję, i pewnego dnia będziemy walczyć w wielkich bitwach, ramię w ramię.

Aidana pocieszyły trochę te słowa, pochylił się więc i znowu mocno ją przytulił

- Nie chcę, żebyś wyjeżdżała - powiedział cicho – Miałem sen o tobie. Śniło mi się ... - Spojrzał na nią niechętnie, a oczy miał pełne strachu. - ... Że tam zginiesz.

Kyrę zszokowały jego słowa. Nie wiedziała, co powiedzieć.

Anvin podszedł do nich i okrył jej ramiona grubymi futrami; wstała i natychmiast poczuła się pięć kilogramów cięższa, ale przynajmniej nie czuła już przeszywającego wiatru i chłodu na karku. Uśmiechnął się.

- Noce będą długie, a Płomienie daleko - powiedział i objął ją szybko.

Ojciec zbliżył się do niej i mocno przytulił do serca. W jego silnych ramionach czuła się taka bezpieczna.

- Jesteś moją córką - powiedział stanowczo - nie zapominaj o tym. - Potem ściszył głos tak, by inni nie mogli słyszeć i dodał - Kocham cię.

Słowa te wzruszyły ją do głębi, ale zanim zdążyła coś odpowiedzieć, szybko odwrócił się i odszedł. W tej samej chwili Leo zaskomlał i wskoczył na nią, trącając ją nosem w piersi.

- On chce z tobą iść – zauważył Aidan - Weź go. Ty będziesz go bardziej potrzebować, niż ja za zatrzaśniętymi okiennicami Volis. Poza tym, on i tak jest twój.

Kyra przytuliła Leo. Wiedziała, że nie może odmówić – on i tak nie pozwoliłby jej bez siebie odejść. Cieszyła się, że wierny przyjaciel będzie towarzyszył jej w podróży, zwłaszcza że bardzo się już za nim stęskniła. A dodatkowa para uszu i oczu też na pewno jej się przyda.

Gotowa do drogi, wdrapała się na Andora i ruszyła przez most, wzdłuż którego stali mężczyźni z pochodniami w dłoniach, oddający jej honory. Spojrzała w dal, na czekające tam na nią dzikie bezdroża. Czuła podniecenie, strach, ale przede wszystkim, poczucie obowiązku. Przeznaczenia. Oto wyruszała w najważniejszą misję swojego życia, misję, od której powodzenia zależał nie tylko jej los ale i los wszystkich mieszkańców Escalonu. To była gra o najwyższą stawkę.

Wyruszała w długą i niebezpieczną podróż ze swą pałką przewieszoną przez jedno ramię, łukiem przewieszonym przez drugie ramię, Leo i Dierdre przyboku i Andorem pod sobą. Jechała powoli, pomiędzy pochodniami, mijając salutujących jej ludzi i czuła się tak, jakby wyruszała po swoje przeznaczenie. Pełna determinacji nie oglądała się za siebie. Wtem za jej plecami rozległ się pożegnalny dźwięk rogu, dźwięk pełen szacunku i podziwu.

I już miała popędzić Andora łydką, gdy ten, czytając jej jakby w myślach, ruszył najpierw kłusem by już po chwili przejść w szaleńczy galop.

Kyra pędziła teraz poprzez zaśnieżony krajobraz, zimny wiatr hulał w jej włosach, a przed nią długa i trudna droga, dzikie zwierzęta i zapadająca noc.





ROZDZIAŁ CZWARTY



Merk biegł ile tylko sił w nogach przez gęstwiny Białego Lasu, potykając się co i rusz o wystające korzenie. Pędził w stronę unoszących się w oddali pióropuszy ciemnego dymu, przysłaniających krwawoczerwony zachód słońca. Czuł, że jeśli się nie pośpieszy, wkrótce będzie za późno. Wiedział, że gdzieś tam czeka na niego młoda dziewczyna, która bez jego pomocy już wkrótce będzie martwa.

Mimo usilnych prób, Merk nie mógł przestać zabijać; Śmierć czekała na niego za każdym zakrętem, każdego dnia – tak jak na innych mężczyzn czekał w domu ciepły posiłek. Miał randkę ze śmiercią, jak mawiała jego matka. Te słowa często pobrzmiewały w jego głowie, prześladowały go przez większość jego życia. Czy jej słowa były samospełniającą się przepowiednią? Czy może urodził się pod ciemną gwiazdą?

Zabijanie było naturalną częścią życia Merka, jak oddychanie czy jedzenie. Im dłużej o tym myślał, tym większe czuł do siebie obrzydzenie. I mimo swego ogromnego pragnienia, by rozpocząć swe życie na nowo, mimo usilnych starań zerwania z zabijaniem, z jakiegoś powodu nie mógł tego zrobić. Śmierć po raz kolejny wzywała go do siebie, nie pozwalając mu zawrócić, by kontynuować pielgrzymkę do Wieży Ur.

Merk biegł w coraz gęstych kłębach dymu, które utrudniały oddychanie. Zapach spalenizny drażnił nozdrza, a w nim narastało znajome uczucie. Nie był to jednak strach ani nawet podekscytowanie. To było znajome uczucie, które zapowiadało jego rychłą przemianę w bezlitosną maszynę do zabijania. Zawsze tak się działo, kiedy ruszał do boju. Stawał wtedy z wrogiem twarzą w twarz, nie była mu potrzebna zbroja, nie dbał sławę i poklask. W jego mniemaniu tylko tak wyglądała prawdziwa walka, a toczyć ją mogli wyłącznie najdzielniejsi z wojowników.

A jednak, tym razem nie wszystko było takie, jak zawsze. Zazwyczaj Merka nie obchodziło, kto żył, a kto był martwy; to była wyłącznie praca. To pozwalało mu zachować dystans, na chłodno oceniać sytuację. Tym razem coś się zmieniło. Po raz pierwszy od kiedy pamiętał, nikt mu za to nie płacił. Robił to z własnej woli, nie było żadnego innego powodu, poza współczuciem dla tej dziewczyny. Chciał tylko wyrównać jej krzywdy. To zaś sprawiło, że czuł się w to emocjonalnie zaangażowany, a to mu się wcale nie podobało. Żałował teraz, że podjął decyzję, by ruszyć jej z pomocą.

Merk nie miał przy sobie żadnej broni – nie była mu potrzebna. Za paskiem schowany miał tylko swój sztylet i to mu wystarczyło. Istniało dużo prawdopodobieństwo, że i on nie będzie mu potrzebny. Wolał rozpoczynać walkę bez broni – zbijało to z tropu jego przeciwników. Poza tym, zawsze mógł przejąć broń przeciwnika i użyć jej przeciwko niemu. Dzięki temu zawsze miał dostęp do pełnego arsenału, którego nie musiał nosić ze sobą.

Merk wybiegł z Białego Lasu na szeroką równinę, gdzie przywitało go ogromne, czerwone słońce, chowające się już powoli za horyzont. Przed nim rozciągała się dolina a w niej, pod czarnym niebem przysłoniętym gęstymi kłębami dymu, stało w ogniu to, co, jak mniemał, pozostało z gospodarstwa dziewczyny. Merk stąd aż słyszał podekscytowane okrzyki bandytów, głosy wypełnione satysfakcją i żądzą krwi. Jego bystre oko od razu namierzyło dwunastu mężczyzn; ich twarze oświetlały pochodnie, z którymi biegali po okolicy, podkładając ogień wszędzie, gdzie się tylko dało. Część z nich rzucała właśnie pochodnie na słomiany dach domu, podczas gdy inni zarzynali niewinne bydło siekierami. W pewnej chwili zauważył, jak jeden z nich ciągnie za włosy ciało po błotnistej ziemi.

Kobieta.

Serce Merka zamarło. Nie był pewien, czy to była ta dziewczyna, a nawet czy była żywa, czy też martwa. Ciągnięto ją w stronę, jak się mu wydawało, jej rodziny, która przywiązana była linami do stodoły. Byli tam jej ojciec i matka, a obok nich, prawdopodobnie jej młodsze rodzeństwo, dwie małe dziewczynki. Jak wiatr przewiał na chwilę chmurę czarnego dymu, Merk dostrzegł długie blond włosy, zmierzwione z brudu, i wiedział już, że to była ona.

Merk poczuł przypływ adrenaliny, gdy ruszył biegiem w dół zbocza. Przedarłszy się przez chmury dymu, jego oczom ukazał się makabryczny obraz. Tak jak przypuszczał, martwe ciała członków rodziny leżały bezwładnie oparte ścianę.

Kamień spadł mu z serca, gdy zobaczył, że chociaż dziewczyna jest żywa i wciąż próbuje stawiać opór. Widział jednak, że dosłownie kilka metrów dalej czeka już na nią rzeźnik ze sztyletem i wiedział, że ona miał być następna. Przybył za późno, by uratować jej rodzinę – na szczęście nie było jeszcze za późno na to, by uratować ją.

Merk wiedział, że musi zbić tych ludzi z tropu. Zwolnił kroku i spokojnie wyszedł na środek gospodarstwa. Nie śpieszył się, nie próbował zwrócić na siebie uwagi – chciał, żeby oni sami go zauważyli.

I tak też się stało. Jeden z bandytów odwrócił się na dźwięk kroków i ku swemu zdumieniu za plecami ujrzał brodatego mężczyznę wyłaniającego się z kłębów dymu. Natychmiast zaalarmował swoich towarzyszy.

Niby od niechcenia kontynuował swój marsz w stronę dziewczyny, czując na sobie osłupiały wzrok oprychów. Na widok Merka facet, który ciągnął dziewczynę za włosy, odepchnął ja w błoto, a sam ruszył w jego stronę, gotowy do walki.

- Co my tu mamy? – odezwał się, po czym wyciągnął miecz z pochwy i otoczony swymi kompanami podszedł bliżej.

Merk nie odrywał wzroku od dziewczyny, chcąc się upewnić, że żyje i że nic jej nie jest. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że ta powoli obraca się w błocie, ciężko podnosi głowę z ziemi i patrzy na niego zdezorientowana. Merk ucieszył się, że zdążył na czas by ją ocalić. Być może był to pierwszy krok na długiej drodze do jego odkupienia.

Dziewczyna uniosła się lekko na łokciach i spojrzała na niego oczami pełnymi nadziei.

- Zabij ich! - krzyknęła.

Merk pozostał spokojny, szedł niewzruszony w kierunku dziewczyny, jakby nie zauważał otaczających go zbirów.

- Znasz tę dziewczynę? – zapytał jeden z nich.

- Może jesteś jej wujkiem? – zakpił inny.

- Przyszedłeś ją uratować? – zadrwił kolejny.

Pozostali parsknęli śmiechem wyraźnie rozbawieni tym pomysłem.

Merk, nie dając niczego po sobie poznać, obmyślał w głowie plan walki. Najpierw dokładnie ich policzył, potem ocenił ich masę i zwinność, a na końcu przyjrzał się broni, którą dysponowali. Błyskawicznie przeanalizował stosunek ich mięśni do tłuszczu, ich stroje, jaki mieli zakres ruchów w tych ubraniach, jak szybko mogli biegać w swoich butach. Zauważył, prymitywne noże, porysowane, źle wyprofilowane sztylety. Ocenił też ich postawę, to jak i gdzie trzymają broń – w której ręce, przed sobą czy z boku, i jak silny mają chwyt.

Potwierdził swoje przypuszczenia, że większość z nich to kompletni amatorzy, którzy nie będą stanowili dla niego zagrożenia. Tylko jeden z nich wydawał się być groźny. Człowiek z kuszą. Merk zanotował w pamięci, by zabić go pierwszego.

Merk wszedł na inny poziom świadomości, przestał być zwykłym człowiekiem i stał się tym, kim stawał się zawsze podczas konfrontacji. Był całkowicie pogrążony we własnym świecie, w świecie, nad którym miał tylko ograniczoną kontrolę. W tym odmiennym stanie świadomości decydował kogo, jak i kiedy zabić, by być najbardziej efektywnym. Jemu chodziło teraz wyłącznie o zmaksymalizowanie strat przeciwnika przy minimalnym wysiłku z jego strony.

Trochę nawet żal mu było tych oprychów; nie mieli pojęcia, w co się wpakowali.

- Hej, mówię do ciebie! - zawołał szef bandy, stojąc zaledwie trzy metry od niego z mieczem w dłoni.

Merk nie zwracał na niego uwagi, spokojnie kontynuował swój marsz, nie zdradzając żadnych emocji. Był maksymalnie skoncentrowany, głosy mężczyzn w jego mózgu były teraz wyciszone. Nie miał zamiaru wykonywać żadnych ruchów dopóki nie uzna, że nadszedł idealny moment do tego, by zaatakować. Widział, jak bardzo jego zrównoważona postawa wyprowadza ich z równowagi.

- Hej, wiesz, że jesteś już trupem? – szef próbował zwrócić na siebie jego uwagę – Słyszysz mnie?

Merk nie zareagował aż do momentu, gdy ten nie wytrzymał już dłużej, z furią uniósł miecz w górę i z bojowym okrzykiem na ustach, ruszył do ataku.

Merk wyczekał go do ostatniej chwili. Nie napinał mięśni, nie zdradzał żadnych oznak gotowości do boju. Wiedział jednak dokładnie, jaki chwyt zastosować, żeby zadać największy ból.

Czekał, aż nieświadomy niczego napastnik wzniesie miecz wysoko ponad swą głowę, by wykorzystać ten moment i zaatakować z zaskoczenia, uderzając dwoma palcami w punkt pod jego pachą.

Łotrzykowi z bólu aż wyszły oczy na wierzch, po czym bezwiednie wypuścił miecz z dłoni.

Wtedy Merk doskoczył do niego, płynnym ruchem wykręcił mu rękę, blokując ją za plecami, drugie zaś ramię owinął wokół jego szyi, unieruchamiając go przed sobą. Zdecydował się zaatakować jego pierwszego, tylko po to, by zrobić sobie z niego ludzką tarczę. I dobrze zrobił, bo za jego plecami inny jegomość szykował się właśnie do oddania strzału z kuszy. Merk obrócił się gwałtownie i w tej samej chwili usłyszał świst bełtu lecącego w jego stronę. Mocniej przytrzymał swoją żywą tarczę.

Gdy pocisk wbił się w ciało nieszczęśnika, ten wygiął się w bólu i jęknął żałośnie. Wtedy i Merk poczuł bolesne ukłucie w swoim podbrzuszu, jakby ktoś zadał mu cios nożem. Zdezorientowany, dopiero po chwili zorientował się, że to bełt przeszył osłaniające go ciało na wylot, wbijając czubek grotu w jego skórę. Wiedział, że rana nie była na tyle głęboka, by poważnie mu zaszkodzić, bolała jednak jak diabli.

Oszacowując czas, który potrzebny był do przeładowaniu kuszy, wypuścił martwe ciało z objęć, i ułamku sekundy doskoczył do leżącego na ziemi miecza, po czym zwinnym ruchem rzucił nim w chwilowo bezbronnego. Mężczyzna krzyknął z bólu, gdy miecz przebił jego pierś. Upuścił kuszę i osunął się bezwładnie na ziemię.

Merk odwrócił się i spojrzał na pozostałych bandytów. Ci stali w szoku, ubożsi o swoich dwóch najlepszych wojowników, wyraźnie niepewni co dalej robić. Nad gospodarstwem zapadła cisza.

- Kim jesteś? – zawołał ktoś w końcu drżącym głosem.

Merk uśmiechnął się szeroko i strzelił palcami na znak, że to jeszcze nie koniec.

- Ja – odpowiedział – jestem najgorszym koszmarem z waszych snów.


ROZDZIAŁ PIĄTY



Duncan jechał na czele swej armii, tętent setek koni grzmiał w jego uszach, gdy pod osłoną nocy prowadził swych ludzi na południe od Argos. Jego zaufani oficerowie jechali zaraz obok, Anvin po jednej stronie, zaś Arthfael po drugiej. Tylko Vidar został w domu, by strzec Volis. W odróżnieniu od innych wodzów, Duncan lubił jeździć ze swymi ludźmi w jednym szeregu; nie myślał o nich jak o swoich podwładnych, tylko towarzyszach broni.

Jechali w mroku nocy, z chłodnym wiatrem we włosach, śniegiem pod nogami. To wspaniałe uczucie znów być w drodze, wyruszać do boju, nie chować się już za murami Volis, jak czynił Duncan przez pół swego życia. Spojrzał przez ramię i odnalazł wzrokiem swoich synów, Brandona i Braxtona, jadących ramię w ramię z jego ludźmi, i choć był dumny, mając ich u swego boku, nie myślał o nich tak, jak o swej córce. Wzbraniał się przed tym, poprzysiągł sobie, że odegna zmartwienie, jednak nocą, gdy leżał nie mogąc zasnąć, jego myśli krążyły wokół Kyry.

Zastanawiał się gdzie mogła teraz być. Myśl o tym, że przemierza Escalon samotnie, za towarzyszy mając tylko Dierdre, Andora i Leo, przyprawiała go o szybsze bicie serca. Wiedział doskonale, że wyprawa, na którą ją posłał, mogła zgubić nawet najbardziej doświadczonych wojów. Jeśli tylko ją przetrwa, powróci jako wojownik potężniejszy, niż którykolwiek z ludzi jadących dziś w jego drużynie. Jeśli nie wróci – on nie będzie w stanie sobie tego wybaczyć. Jednak trudne czasy wymagają trudnych decyzji, a Duncan bardziej niż kiedykolwiek potrzebował, by Kyra wykonała swoje zadanie.

Wjechali na szczyt wzgórza i pojechali w dół zboczem. Wiatr wzmógł się, Duncan zaś zapatrzył się na rozciągające się poniżej pola, oświetlone lśnieniem księżyca, i pomyślał o celu ich podróży: Esephus. Morska warownia, miasto pobudowane wokół portu, serce północnego wschodu i główny port dla całego handlu. Miasto miało brzeg Morza Łez po jednej stronie, zaś zatokę portową po drugiej. Powiadano więc, że ktokolwiek kontroluje Esephus, trzyma w garści większą część Escalonu. Wiedział doskonale, że jeśli chce mieć realną szansę wzbudzić rewolucję, Esephus musi być jego pierwszym celem. Był to bowiem najbliższy Argos fort i kluczowa warownia. To wspaniałe miasto musiało zostać wyzwolone. Jego port, niegdyś tak dumnie zapełniony przez statki pod banderą Escalonu, teraz gościł flotę Pandezji. Nie był już niczym więcej, jak gorzkim wspomnieniem swojej wielkości.

Duncan i Seavig, przywódca Esephus, swego czasu byli sobie bliscy. Niezliczoną ilość razy ruszali razem do walki jako towarzysze broni, a Duncan nie raz wypływał z Seavigiem na morze. Jednak od czasu inwazji stracili kontakt. Seavig, niegdyś dumny dowódca, był teraz zwykłym żołnierzem. Nie mógł wyruszyć na morze, rządzić swym miastem czy wizytować inne warownie. Równie dobrze mogli go aresztować i okrzyknąć więźniem, którym w rzeczywistości był. Tak jak zresztą i pozostali dowódcy Escalonu.

Duncan jechał pośród nocy, wśród wzgórz oświetlonych jedynie pochodniami dzierżonymi przez swoich ludzi, setkami jasnych punktów kierujących się na południe. Gdy tak jechali, padało coraz mocniej i wzmagał się wiatr, zaś pochodnie ledwie tliły się, tak jak księżyc, który ledwie przedzierał się przez chmury. Mimo to armia Duncana parła naprzód, coraz dalej, ci ludzie, którzy za nim pojechaliby na kraniec świata. Atakować nocą, do tego w śniegu, to niekonwencjonalna taktyka, Duncan wiedział o tym doskonale – jednak od zawsze był niekonwencjonalnym dowódcą. To właśnie było podstawą jego wojskowej kariery, sprawiło, że został głównym dowódcą starego króla, i wreszcie, że dowodził własną warownią. Właśnie to sprawiło, że stał się najbardziej szanowanym dowódcą rozproszonej armii. Duncan nigdy nie działał tak jak inni. Jedyne motto, według którego starał się żyć to: rób to, co najmniej oczekiwane.

Pandezjanie nie mogli spodziewać się ataku, jako że wieści o rewolcie Duncana nie mogły dotrzeć tak szybko na dalekie południe. A już na pewno nikt nie spodziewa się ataku nocą, w dodatku w śniegu. Wszyscy doskonale znają ryzyko jazdy nocą, konie łamiące nogi i setki innych problemów. Jednak wojny, wiedział to świetnie, często wygrywane są przez zaskoczenie i szybkość, a nie siłą.

Duncan planował jechać całą noc, aż nie dotrą do Esephus, by spróbować pokonać ogromne siły Pandezji i odbić to wielkie miasto mając do dyspozycji jedynie kilka setek ludzi. A jeśli udałoby się przejąć Esephus, wtedy realnym stałoby się marzenie, by sprawa nabrała takiego rozpędu, żeby rozpocząć wojnę o wyzwolenie Escalonu.

- Przed nami! – wykrzyknął Anvin, wskazując w śnieżną dal.

Duncan spojrzał w dolinę rozciągającą się poniżej i zauważył kilka niewielkich wiosek pstrzących okolice, ukrytych pod śniegiem i mgłą. Wiedział, że te wioski zamieszkane są przez mężnych wojowników, oddanych Escalonowi. W każdej była zaledwie garstka ludzi, ale gdy zebrać ich razem... Jego armia nabrałaby liczebności i zdobyła potrzebną siłę.

Duncan odezwał się, przekrzykując podmuchy wiatru i tętent koni.

- Zadąć w rogi!

Jego ludzie unieśli rogi do ust, seria krótkich dźwięków ułożyła się w starą melodię bitewną Escalonu; odgłosy te rozgrzały jego serce, nie słyszał ich już od bardzo dawna. Te dźwięki były znane każdemu z rodaków - powiedzą im wszystko, co powinni wiedzieć. Jeśli w tych wioskach pozostali jeszcze porządni ludzie – ten hejnał poruszy ich do działania.

Rogi odzywały się raz za razem i gdy zbliżyli się, wioski zaczęły rozświetlać się pochodniami. Mieszkańcy, zauważywszy ich obecność, zaczęli wychodzić na ulice, płomienie ich pochodni migotały na tle białego śniegu. Mężczyźni zaczęli ubierać się w pośpiechu, łapać za broń i nakładać taką zbroję, jaka jeszcze im została. Wszyscy patrzyli w kierunku wzgórza, w kierunku zbliżającego się Duncana i jego ludzi, z ich gestów można było wyczytać, że ledwie wierzą w ten cud. Duncan mógł jedynie domyślać się jaki to widok - niewielka armia galopująca ciemną nocą, przez śnieżną zamieć, w dół zbocza, z setkami pochodni w rękach, niczym legion ognia walczący ze śniegiem.

Wjechali do pierwszej wioski i zatrzymali się, światło ich pochodni oświetlało zaskoczone twarze. Duncan spojrzał po wypełnionych nadzieją oczach swoich rodaków i wykrzywił twarz w swoim najstraszliwszym bitewnym grymasie, przygotowując się, by zagrzać ich do walki lepiej, niż kiedykolwiek.

- Mężowie Escalonu! – wykrzyknął, zbierając konia z galopu do stępa, ciągnąc jego wodze, by obracał się wokół, dając mu spojrzeć na wszystkich ludzi zbierających się coraz ciaśniej dokoła.

- O wiele za długo cierpimy już pod ciężką okupacją Pandezji! Czas wybrać, czy chcecie pozostać tutaj i wieść spokojny żywot w tej wiosce, a Escalon zakopać w pamięci – czy powstaniecie jako wolni ludzie i pomożecie nam rozpocząć wielką wojnę o nasze wyzwolenie!

Zgromadzenie wybuchło radosnym krzykiem, gdy mieszkańcy ruszyli przed siebie jak jeden mąż.

- Pandezjanie zaczęli zabierać nasze dziewczęta! – wykrzyknął jeden z ludzi – Taka wolność to nie wolność!

Mieszkańcy wykrzyknęli na wiwat.

- Jesteśmy z tobą, Duncanie! – krzyknął kolejny – Pojedziemy za tobą na koniec świata!

Dał się słyszeć kolejny wiwat, po czym mieszkańcy wioski ruszyli dosiadać koni i dołączać do szeregów. Duncan, zadowolony rosnącą liczebnością żołnierzy, popędził konia i skierował się do wyjazdu z wioski. Zaczęło docierać do niego, że Escalon już od dawna był gotowy do rewolty.

Po chwili dotarli do kolejnej wioski, jej mieszkańcy stali już przed domami, czekając, z zapalonymi pochodniami, jako że z daleka słyszeli głos rogów, krzyki, widzieli rosnącą armię i doskonale wiedzieli, co się dzieje. Miejscowi pozdrawiali się nawzajem, rozpoznając swoje twarze, byli świadomi w czym uczestniczą i nie potrzebowali więcej przemów. Duncan przejechał przez tą wioskę tak, jak przez poprzednią, jednak nikogo więcej nie trzeba było przekonywać, wszyscy pragnęli wolności, pragnęli odzyskania godności, wskakiwali więc na konie, chwytali za broń i dołączali do Duncana, nie pytając o nic.

Duncan jechał od jednej wioski do drugiej. Każda z nich rozświetlała się, pomimo wiatru, śniegu, pomimo czarnej nocy. Ich potrzeba wolności rozświetlała nawet najczarniejszą noc. Wszyscy byli gotowi chwycić za broń by odzyskać swoje życie.

* * *

Duncan jechał przez noc, prowadząc rosnącą armię na południe, jego obolałe i zgrabiałe od zimna ręce trzymały mocno końskie wodze. Im dalej jechali na południe, tym bardziej okolica zaczynała się zmieniać. Suchy ziąb Volis zastępowała zimna wilgoć Esephus, z ciężkim powietrzem, które Duncan dobrze zapamiętał, morską bryzą i zapachem soli. Drzewa były tu niższe, potargane, przygięte do ziemi przez wschodni wicher, który wydawał się nigdy nie cichnąć.

Przejeżdżali jeden pagórek po drugim. Chmury rozstąpiły się, mimo padającego śniegu, a spomiędzy nich wyjrzał księżyc ze swą jasną tarczą, oświetlając im drogę. Duncan dobrze wiedział, że tę noc zapamięta na resztę swego życia. Jeśli, oczywiście, przeżyje. Na tej bitwie opierało się wszystko. Pomyślał o Kyrze, o swojej rodzinie, swym domu, jak bardzo nie chciał ich utracić. Chodziło tu o jego życie, o życie wszystkich, których znał i kochał, wszystko to trzeba było rzucić na szalę.

Duncan zerknął przez ramię i z radością dostrzegł, że do drużyny dołączyło kolejne kilkaset ludzi, wszyscy jechali równo, mając ten sam cel przed sobą. Wiedział, że mimo rosnącej liczebności, wróg będzie miał miażdżącą przewagę, poza tym ich armia składała się z zawodowych żołnierzy. W Esephus stacjonowało tysiące Pandezjan. Duncan wiedział, że Seavig nadal miał kilkaset swoich pod komendą, jednak nie mógł być pewien, czy zaryzykuje wszystko i dołączy do niego. Musiał zakładać, że tak się nie stanie.

Po chwili wjechali na kolejne wzniesienie i zatrzymali się na jego szczycie, nie potrzebując komend. Przed nimi, poniżej, rozciągało się Morze Łez, jego fale rozbijały się o brzeg, zobaczyli wielki port i starożytne miasto Esephus zaraz obok. Miasto wyglądało, jakby pobudowano je plecami do lądu, jakby było zwrócone ku morzu, z łukowatymi bramami zanurzonymi w wodzie, jakby znacznie bardziej zależało im na tym, by gościć statki, niż konie.

Duncan przyjrzał się portowi, niekończącym się rzędom statków, które, ku jego udręce, stały pod banderą Pandezji, żółto-niebieską flagą, która tkwiła mu cierniem w sercu. Na wietrze powiewał herb Pandezji – czaszka w dziobie orła – Duncanowi aż zrobiło się niedobrze na ten widok. Widzieć jak tak wspaniałe miasto zakuto w pandezyjskie kajdany sprawiało, że Duncan spłonął wstydem. Nawet pośród czarnej nocy jego policzki poczerwieniały. Statki stały w porcie dumne, bezpiecznie zacumowane, niespodziewające się ataku. Oczywiście. Kto śmiałby ich zaatakować? Szczególnie w ciemną noc, i do tego w zamieć?

Duncan poczuł, że oczy wszystkich jego ludzi spoczywają na nim, wiedział, że nadeszła godzina prawdy. Wszyscy czekali na jego komendę, która miała odmienić los Escalonu, czuł, że gdzieś wewnątrz, w trzewiach, jego przeznaczenie rwie się do działania. Wiedział, że to jedna z chwil, które nadaje kształt całemu życiu – jego i wszystkich tu obecnych.

- NAPRZÓD! – wykrzyknął.

Jego ludzie krzyknęli na wiwat i jak jeden mąż pognali w dół wzniesienia, spiesząc w kierunku portu, kilkaset metrów stąd. Podnieśli wysoko pochodnie, Duncan czuł, jak serce galopuje mu w piersi, szybciej jeszcze, niż wiatr owiewający mu twarz. Wiedział, że to samobójcza misja – a jednocześnie miał świadomość, że plan jest na tyle szalony, że aż może się udać.

Pognali pustym polem, ich konie gnały tak szybko, że pęd mroźnego powietrza odbierał mu dech, a gdy zbliżali się do portu, gdy kamienne mury znajdowały się nie dalej jak kilkadziesiąt metrów, Duncan spiął się do walki.

- ŁUCZNICY! – wykrzyknął.

Jego łucznicy, jadący w równych rzędach za jego plecami, podpalili swoje strzały, przytykając pochodnie do grotów, i czekali na rozkaz. Wciąż jechali, końskie kopyta dudniły niczym grzmoty, jednak Pandezjanie zdawali się być wciąż nieświadomi nadchodzącego ataku.

Duncan odczekał, aż znajdą się bliżej – dwadzieścia metrów, piętnaście, wreszcie dziesięć – aż był pewien, że nadeszła odpowiednia chwila.

- OGNIA!

Czerń nocy nagle rozświetliła się tysiącem płonących strzał, szybujących wysoko w górę, przecinając padający śnieg, w kierunku dziesiątek pandezyjskich statków zacumowanych na przystaniach. Jedna po drugiej, niczym świetliki, znajdowały swoje cele, lądując na długich, powiewających płótnach żagli Pandezjan.

Wystarczyła chwila, by statki zajęły się ogniem, najpierw żagle, a potem kadłuby stanęły w ogniu, który w mgnieniu oka, niesiony wiatrem, rozprzestrzeniał się po porcie.

- JESZCZE RAZ! – wykrzyknął Duncan.

Salwa płonących strzał za salwą spadała niczym deszcz na całą flotę Pandezji.

Z początku wszystko odbywało się w ciszy, wszyscy żołnierze twardo spali, nikt nie podejrzewał niczego. Pandezjanie stali się, pomyślał Duncan, zbyt aroganccy, zbyt beztroscy, za nic nie podejrzewaliby takiego ataku.

A Duncan nie dał im ani chwili, by zebrać siły; śmiało jechał naprzód, zbliżając się do portu. Poprowadził swoją drużynę pod sam mur okalający przystanie.

- POCHODNIE! – zakrzyknął.

Jego ludzie podeszli do samego brzegu, unieśli pochodnie wysoko i z krzykiem podążyli za przykładem Duncana, rzucając płonące szczapy na pokłady najbliższych statków. Ciężkie pochodnie lądowały niczym maczugi na drewnianych deskach, przez chwilę było słychać tylko drewno stukające o drewno i kolejnych kilkanaście statków stało w płomieniach.

Kilku pandezyjskich żołnierzy stojących na warcie o wiele zbyt późno zorientowało się, co się dzieje, niewiele więc mogli poradzić na wznoszące się coraz wyżej ściany ognia. Krzyczeli tylko bezsilnie i skakali z pokładów do wody.

Duncan wiedział, że to kwestia czasu, aż reszta Pandezjan obudzi się.

- DO ROGÓW! – krzyknął.

Zewsząd dało się słyszeć dęcie w rogi, stary escaloński sygnał grany przed walką. Wiedział, że Seavig rozpozna te krótkie, urywane dźwięki. Miał nadzieję, że to zbudzi go do działania.

Duncan zeskoczył z konia, wyciągnął miecz i pobiegł ku portowemu murowi. Bez wahania przeskoczył przez niski mur, wskoczył na płonący statek, prowadząc swoją drużynę. Musiał poradzić sobie z Pandezjanami, póki nie uformowali szyków.

Anvin i Arthfael biegli u jego boku, dołączyła do nich reszta jego ludzi, wszyscy wykrzykiwali bitewne okrzyki, gdy rzucali swoje żywota na wiatr. Po tylu latach poddaństwa, wreszcie nadszedł czas zemsty.

Pandezjanie powoli orientowali się w sytuacji. Żołnierze poczęli wychodzić spod pokładów, prąc naprzód niczym mrówki, kaszląc w gryzącym dymie, zupełnie oszołomieni. Wystarczyło jednak, żeby zobaczyli Duncana i jego drużynę, by natychmiast wyciągnęli miecze i rzucili się do boju. Duncan zorientował się, że ma przed sobą niekończące się strumienie wrogów – jednak nie cofnął się o krok; przeciwnie, ruszył do ataku.

Rzucił się do przodu i schylił w uniku, jako że pierwszy żołnierz ciął, celując w jego głowę, prostując się dźgnął go w brzuch. Kolejny ciął w jego plecy, lecz Duncan obrócił się i zablokował cios – po czym wywinął miecz z ręki wroga i dźgnął go w pierś.

Walczył jak szalony, jako że ataki nadchodziły ze wszystkich stron, przed oczyma stawały mu dawne dni. Cały zatonął w walce, parując ciosy nadchodzące ze wszystkich stron. Gdy wrogowie zbliżyli się zbytnio by walczyć mieczem, odchylił się do tyłu i kopniakiem odrzucił ich, tworząc wystarczająco dużo miejsca na zamach ostrzem; obracał się wtedy wokół, uderzał łokciami i pięściami, gdy tylko było potrzeba. Wrogowie padali gęsto wokół, nikt nie był w stanie się zbliżyć.

Po chwili do Duncana dołączył Anvin i Arthfael, wraz z grupką kilkunastu ludzi, którzy skoczyli mu na pomoc. W samą porę - Anvin ledwie zdążył zablokować cios żołnierza, który zaszarżował na Duncana od tyłu, Arthfael zaś zdążył unieść miecz i przyjąć na niego topór, celujący w twarz Duncana. Wtedy Duncan skoczył do przodu i dźgnął żołnierza w brzuch, razem z Arthfaelem kończąc jego żywot.

Wszyscy walczyli jak jeden mąż, jak maszyna dotarta przez wiele lat, które spędzili razem, strzegąc nawzajem swoich pleców, w brzęku mieczy i zbroi, które przeszywały noc.

Wszędzie wokół Duncan widział swych ludzi skaczących na statki w całym porcie, atakujących flotę jak jeden mąż. Pandezyjscy żołnierze wylewali się na zewnątrz, ledwie obudzeni, niektórzy z grzbietami zajętymi ogniem, zaś wojownicy Escalonu dawali im mężny odpór, walcząc dzielnie pośród płomieni; żaden nie cofnął się, nawet gdy ogień szalał wszędzie wokół. Sam Duncan walczył dopóki starczyło mu sił w ramionach, zlany potem, z oczyma piekącymi od dymu, ogłuszony brzękiem mieczy, powalając jednego żołnierza po drugim, gdy starali się uciec do brzegu.

Wreszcie płomienie rozpaliły się tak, że ledwie dało się wytrzymać żar. Żołnierze Pandezji, ubrani w ciężkie zbroje, uwięzieni przez ogień, skakali ze statków w toń wody – Duncan zaś sprowadził swoich ludzi z pokładu, przez kamienny mur, z powrotem do portu. Usłyszał krzyk i zwrócił się ku niemu, by ujrzeć setki pandezyjskich żołnierzy starających się zejść za nimi ze statku.

Gdy schodził na suchy ląd, gdy ostatni z jego ludzi zszedł z pokładu, zwrócił się, uniósł miecz wysoko i ciął grube liny, którymi statki zacumowane były do brzegu.

- LINY! – zakrzyknął.

Na lewo i prawo, w całym porcie, jego ludzie poszli za jego przykładem i przecinali cumy, którymi uwiązana była flota. Gdy wielka lina wreszcie puściła, Duncan położył swój but na burcie, by kopnięciem posłać statek z dala od brzegu. Aż stęknął z wysiłku, więc Anvin, Arthfael i nastu innych skoczyło mu na pomoc. Wspólnymi siłami odepchnęli płonący kadłub od nabrzeża.

Statek stał w ogniu, cały wypełniony był wrzaskiem żołnierzy i powoli dryfował w kierunku reszty statków w porcie – a gdy dotarł do nich, je także zaczął podpalać. Ludzie zeskakiwali ze statków setkami, wrzeszcząc i tonąc w czarnych wodach.

Duncan stał tak, dysząc ciężko i patrząc z błyskiem w oku, jak cały port w końcu objęła wielka pożoga. Tysiące Pandezjan, w pełnym rynsztunku, wybiegało spod pokładów – lecz już było za późno. Zatrzymywały ich ściany ognia, pozostawiając im wybór, by spłonąć żywcem lub utonąć w zimowej toni. Wszyscy wybierali to drugie. Duncan patrzył, jak wody portu zapełniały się setkami ludzi unoszącymi się na powierzchni, wszyscy krzyczeli i starali się płynąć w stronę brzegu.

- ŁUCZNICY! – wykrzyknął Duncan.

Jego łucznicy wycelowali i strzelali salwę za salwą, celując w miotających rękoma żołnierzy w wodzie. Strzały sięgały celu, a Pandezjanie tonęli, jeden po drugim.

Wody stały się gęste od krwi, po chwili dało się słyszeć wrzaski, gdy toń napełniła się rekinimi płetwami, które pożywiały się wśród tej jatki.

Duncan spojrzał przed siebie, powoli dochodziło do niego, czego udało mu się dokonać: cała flota Pandezji, jeszcze kilka godzin temu zacumowana twardo w porcie, symbol pandezyjskiego podboju, przestała istnieć. Setki statków zostało zniszczonych, płonęły jeszcze tylko jako symbol zwycięstwa Duncana. Szybkość i zaskoczenie przeważyły.

Z gardeł jego ludzi podniósł się głośny okrzyk, Duncan zwrócił się do nich, by zobaczyć, że wszyscy wiwatują, patrząc na płonące statki, z twarzami czarnymi od sadzy, wyczerpani nocną jazdą – jednak zupełnie upojeni zwycięstwem. Był to krzyk ulgi. Krzyk wolności. Krzyk, który czekał w ich piersiach całe lata.

Jednak zaraz po nim powietrze zadrżało od kolejnego krzyku – znacznie bardziej zagadkowego – po czym dał się słyszeć dźwięk, od którego Duncanowi aż zjeżyły się włosy na karku. Odwrócił się i jego serce prawie stanęło, gdy zobaczył otwierające się bramy pobliskich kamiennych koszar. Za wrotami ujrzał przerażający obraz: tysiące pandezyjskich żołnierzy, w pełnym rynsztunku i karnych szeregach; zawodowa armia, o dziesięciokrotnej przewadze liczebnej, gotowała się do walki. I gdy bramy otworzyły się wreszcie, tysiące gardeł krzyknęło na raz i armia ruszyła na nich szarżą.

Wreszcie obudzili potwora. Teraz rozpocznie się prawdziwa wojna.

 


ROZDZIAŁ SZÓSTY



Kyra, Dierdre i Leo pędzili pod osłoną nocy przez zaśnieżone równiny zachodniego Argos. Mijały długie godziny. Miarowy stukot końskich kopyt przeniósł Kyrę w jej własny świat. Podekscytowana, wyobrażała sobie, co może na nią czekać w Wieży Ur, kim może być jej wuj i czego dowie się tam o sobie i o swej matce. Musiała przyznać, że czuła też narastający niepokój. Czekała ją długa droga przez niebezpieczne ziemie Escalonu. Strach potęgował roztaczający się przed nią widok na majaczący w oddali zarys Cierniowego Lasu, przez który wiedziała, że prędzej czy później, będą musieli przejechać. Już wkrótce wjechać mieli w tę klaustrofobiczna gęstwinę, w której nawet najgorszy koszmar mógł okazać się rzeczywistością.

Zamieć śnieżna hulała po rozległych równinach, ograniczając jej widoczność i kalecząc boleśnie twarz. Kyra dopiero teraz zorientowała się że pochodnia, którą wciąż trzymała w swej zdrętwiałej z zimna dłoni dawno już wygasła, pogrążając ich w zupełnej ciemności. Zamyślona, wsłuchiwała się z stukot kopyt, przerywany niekiedy tylko rżeniem Andora. Kyra czuła pod sobą jego dzikość, jego furię, jego nieposkromioną rządzę walki.

Owinięta w swe futra, poczuła kolejną falę głodu, a gdy znowu usłyszała skamlenie Leo, wiedziała, że ​​nie będą mogli już dłużej ignorować tego uczucia. Jechali od wielu godzin i zdążyli już zjeść wszystkie swoje zapasy suszonego mięsa. Kyra zbyt późno uświadomiła sobie, że nie zaopatrzyli się w odpowiednią ilość zapasów. Co gorsza, na zamarzniętej ziemi nie dostrzegła żadnych gryzoni. Nie wróżyło to nic dobrego. Wkrótce będą musieli przystanąć, by znaleźć coś do jedzenia.

W miarę jak zbliżali się do granicy Cierniowego Lasu, zwalniali coraz bardziej. Kyra obejrzała się przez ramię na równiny Argos i ostatni raz popatrzyła w otwarte niebo. Westchnęła na myśl o tym, że tego widoku nie uświadczy przez dłuższy czas. Odwróciła się znowu w stronę lasu. Wiedziała, co tam na nich czeka i wiedziała też, że od tej chwili nie ma już dla nich odwrotu.

- Jesteś gotowa? – Kyra zapytała Dierdre.

Dierdre wydawała się być teraz zupełnie inną dziewczyną, niż tam, w więzieniu. Była dużo silniejsza, bardziej zdecydowana, jak gdyby powróciła z piekieł, gotowa stawić czoła największym wyzwaniom.

- Najgorsze, co mogło mnie spotkać, już mnie spotkało - odpowiedziała Dierdre głosem zimnym i twardym.

Kyra skinęła głową, na znak zrozumienia, po czym razem wjechały w odmęty lasu.

W chwili, gdy przekroczyły linię drzew, Kyra poczuła przeszywający chłód. Ogarnęła je klaustrofobiczna ciemność, którą dodatkowo zagęszczały pradawne czarne drzewa, z sękatymi gałęziami przypominającymi ciernie i grubymi czarnymi liśćmi. Las ten wręcz emanował złem.

Ruszyły stępem pomiędzy drzewami. Śnieg skrzypiał pod ich wierzchowcami, a z głębin lasu zaczęły wydobywać się przerażające odgłosy dzikich i niespotykanych nigdzie indziej stworzeń. Kyra rozejrzała się wokół, chcąc zlokalizować ich źródło, ciemność jednak była zbyt nieprzenikniona. I bez tego wiedziała, że są obserwowani.

Zapuszczały się coraz głębiej w las, próbując kierować się na zachód i północ, tak jak radził ojciec Kyry. Leo i Andor co chwilę powarkiwali na stworzenia ukryte w gęstwinach, ona zaś próbowała omijać kaleczące ją gałęzie. Kyra myślała o długiej drodze, którą mają przed sobą. Choć myśl o poszukiwaniach wuja przyprawiała ją o szybsze bicie serca, równie mocno pragnęła być teraz ze swoimi ludźmi, by wspierać ich w walce. Czuła, że chce jak najszybciej do nich powrócić.

Mijały kolejne godziny. Kyra, spoglądając w otchłań lasu, zastanawiała się ile czasu jeszcze upłynie, zanim dotrą do morza. Wiedziała, że dużo ryzykują, kontynuując podróż w ciemnościach, z drugiej jednak strony, rozbijając obozowisko w tym miejscu i o tej porze, z pewnością naraziliby się na jeszcze większe niebezpieczeństwo.

- Gdzie jest morze? – Kyra zapytał w końcu Dierdre, głównie po to by przerwać milczenie.

Dierdre drgnęła nerwowo, wyrwana z odmętów własnych myśli; Kyra mogła się tylko domyślać, jakie koszmary ją prześladowały.

Dierdre pokręciła głową.

- Chciałbym to wiedzieć - odpowiedziała ochrypłym głosem.

Kyra była zdziwiona.

- Czy nie tędy cię wieźli? - spytała.

Dierdre wzruszyła ramionami.

- Jechałam zamknięta w klatce z tyłu wozu – odpowiedziała – Przez większość drogi byłam nieprzytomna. Nie znam tego lasu.

Westchnęła, wpatrując się w ciemność.

- Ale gdy znajdziemy się w pobliżu Białego Lasu, powinnam lepiej się orientować.

Dalszą podróż kontynuowały w milczeniu. Kyra mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad przeszłością Dierdre. Czuła bijącą od niej siłę, ale i przemożny smutek. Kyrę zaczęły ogarniać czarne myśli o podróży, braku żywności, przenikliwym zimnie i dzikich stworzeniach, które czyhały na nie w zaroślach. Musiała skupić na czymś innym swoją uwagę.

- Opowiedz mi o wieży Ur – poprosiła Kyra - jaka ona jest?

Dierdre spojrzała na nią swoimi podkrążonymi ze zmęczenia oczami i wzruszyła ramionami.

- Nigdy nie byłam w wieży – odpowiedziała - Jestem z miasta Ur - a to jest dobry dzień jazdy na południe.

- Opowiedz mi zatem o swoim mieście - nalegała Kyra, chcąc oderwać się od swych myśli.

Oczy Dierdre rozjaśniły się.

- Ur to piękne miejsce – powiedziała z tęsknotą w głosie – Miasto położone nad morzem.

- Jak byłam dzieckiem, ojciec zabrał mnie raz do miasta położonego nad morzem – wspominała Kyra – Do Esephus, dzień drogi na południe od Volis.

Dierdre pokręciła głową.

- To nie jest morze - odpowiedziała.

Jej słowa zbiły Kyrę z tropu.

- Co masz na myśli?

- Tam jest Morze Łez - wyjaśniła Dierdre - Ur znajduje się nad Morzem Smutku. Nasze morze jest o wiele ciekawsze. Na wschodnim wybrzeżu dominują niewielkie fale, za to na zachodzie, fale osiągają prawie dziesięć metrów, a pływy są tak silne, że nawet statki, nie wspominając już o ludziach, nie dają im rady. Nasze miasto jest jedynym miejscem w całym Escalonie, gdzie klify są na tyle niskie, by pozwolić statkom przybić do brzegu. I tylko my mamy plażę. To dlatego Andros zostało zbudowane dzień jazdy na wschód od nas.

Kyra chłonęła jej słowa, szczęśliwa, że może pomyśleć o czymś innym. Pamiętała, że o Ur uczuła się trochę w przeszłości, ale nigdy nie znała nikogo, kto by stamtąd pochodził.

- A twoi ludzie? – dopytywała Kyra - Jacy oni są?

Dierdre westchnęła.

- Są dumni – odpowiedziała - jak wszyscy w Escalonie. Ale jest w nich też coś wyjątkowego. Mówi się, że ludzie w Ur mają jedno oko na Escalon a drugie na morze. Patrzymy w dal. Jesteśmy mniej prowincjonalni, być może dlatego, że tak wielu obcokrajowców przybija do naszych brzegów. Ludzie z Ur byli niegdyś słynnymi wojownikami, a w wśród nich przede wszystkim mój ojciec. Teraz jesteśmy poddanymi, jak wszyscy inni.

Westchnęła i zamilkła na dłuższy czas. Kyra była zaskoczona, gdy znów zaczęła mówić.

- Nasze miasto poprzecinane jest kanałami – ciągnęła - Kiedy byłam mała, siadywałam na szczycie wzgórza i całymi godzinami przypatrywałam się statkom wpływającym i wypływającym z naszych portów. Przypływały do nas z całego świata, pod różnymi banderami i żaglami. Przywozili przyprawy, jedwab, broń i przeróżne egzotyczne przysmaki, a czasem nawet zwierzęta. Obserwowałam ludzi i wyobrażałam sobie kim są, skąd pochodzą. Rozpaczliwie chciałam być jedną z nich.

Kyra zobaczyła, jak na myśl o tym miejscu twarz Dierdre się nieco rozpromienia.

- Kiedyś miałam marzenie, – powiedziała Dierdre – że kiedy dorosnę, wkradnę się na pokład jednego z tych statków i popłynę do jakiegoś odległego kraju. Tam spotkam mojego księcia, z którym zamieszkam gdzieś na wyspie we wspaniałym zamku. Gdzieś daleko od Escalonu.

Kyra zobaczyła szeroki uśmiech na jej twarzy.

- A teraz? - zapytał Kyra.

Dierdre natychmiast zwiesiła nos na kwintę i ze łzami w oczach pokręciła głową.

- Teraz jest już dla mnie za późno – powiedziała cicho - Po tym, co mi zrobili.

- Nigdy nie jest za późno – Kyra próbowała dodać przyjaciółce otuchy.

Ale Dierdre tylko pokręciła znowu głową.

- To były marzenia niewinnej dziewczyny - powiedziała, jej głos był ciężki od wyrzutów sumienia – A ta dziewczyna już dawno odeszła.

Zapadła cisza. Kyra czuła ogromny żal, współczucie dla cierpienia swojej przyjaciółki. Pragnęła uśmierzyć jej ból, ale nie wiedziała jak. Rozmyślała nad bólem, który odczuwali inni ludzie. Kiedyś ojciec powiedział jej coś takiego: Nie daj się zwieść pozorom – każdy z nas nosi rozpacz w sercu. Niektórzy tylko potrafią ją lepiej ukryć. Każdego człowieka obdarzaj współczuciem, nawet jeśli źródło jego smutku nie jest ci znane.

- Najgorszy dzień mojego życia - Dierdre nie mogła już dłużej w sobie tego dusić – był kiedy mój ojciec poddał się prawu Pandezji, kiedy wpuścił ich statki do naszych kanałów i pozwolił tym bydlakom opuścić nasze bandery. I kiedy pozwolił im mnie zabrać.

Kyra rozumiała to aż nazbyt dobrze. Znała to okropne poczucie zdrady.

- A kiedy wrócisz? - zapytał Kyra – Spotkasz się z ojcem?

Dierdre dłuższą chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

- On nadal jest moim ojcem. Popełnił błąd. Jestem pewna, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co tam ze mną zrobią. Myślę, że kiedy się dowie, już nigdy nie będzie taki, jak dawniej. Chcę mu powiedzieć. Oko w oko. Chcę, żeby zrozumiał przez co przeszłam. Do czego doprowadziła jego zdrada. On musi zrozumieć, co się dzieje, gdy mężczyzna decyduje o losie kobiety - otarła łzę z policzka – Kiedyś był moim bohaterem. Nie rozumiem, jak mógł mnie im oddać.

- I co teraz?

Dierdre pokręciła głową.

- Nigdy więcej. Skończyłam z czynieniem z mężczyzn moich bohaterów. Czas poszukać innych.

- A co z tobą?

Dierdre zwróciła się do niej, zdezorientowana.

- Co masz na myśli?

- Po co szukać bohaterów dalej niż w samej sobie? Nie możesz być swoją własną bohaterką?

Dierdre zupełnie zatkało.

- Nie bardzo rozumiem.

- Dla mnie już jesteś bohaterką - oznajmiła Kyra – To, co tam przeszłaś… ja bym nie zniosła takiego cierpienia. Ty to wszystko przetrwałaś. Co więcej, otrząsnęłaś się z tego i teraz jesteś jeszcze silniejsza. To właśnie sprawia, że jesteś moją bohaterką.

Dierdre najwyraźniej kontemplowała jej słowa, bo przez dłuższą chwilę jechały w ciszy.

- A ty, Kyra? - Dierdre zapytał w końcu - Opowiedz mi coś o sobie.

Kyra wzruszył ramionami, zastanawiając się, co powiedzieć.

- Co chciałabyś wiedzieć?

Dierdre odchrząknęła.

- Powiedz mi o smoku. Co tam się stało? Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Dlaczego on do ciebie przyszedł? - zawahała się przez chwilę - Kim ty jesteś?

Ku swemu zaskoczeniu, w jej głosie Kyra rozpoznała strach.

Długo zastanawiała się, jak jej odpowiedzieć. Starannie dobierała słowa, by jak najlepiej oddać prawdę, przynajmniej tą, którą znała.

- Nie wiem – odpowiedziała w końcu, zgodnie z prawdą - Przypuszczam, że tego właśnie jadę się dowiedzieć.

- Nie wiesz? - Dierdre naciskała - Smok nadlatuje z nieba, by walczyć o ciebie, a ty nie wiesz dlaczego?

Kyra wiedziała, jak nieprawdopodobnie to brzmi, ale nic więcej nie potrafiła jej powiedzieć. Odruchowo spojrzała na niebo między koronami drzew, naiwnie wierząc, że może gdzieś tam dostrzeże Theosa.

Nie było tam jednak nic, poza gęstym mrokiem. Poczuła się jeszcze bardziej samotna.

- Wiesz, że jesteś inna, prawda? – dopytywała Dierdre.

Kyra wzruszyła ramionami i zakłopotana oblała się rumieńcem. Zastanawiała się, czy przyjaciółka patrzy na nią jak na jakiś wybryk natury.

- Kiedyś byłam wszystkiego taka pewna - odpowiedziała Kyra - Ale teraz... teraz nic już nie jest dla mnie jasne.

W milczeniu kontynuowały podróż, przechodząc chwilami do kłusu, gdy tylko las się dla nich otwierał, to znów zeskakując z koni i prowadząc je za sobą pomiędzy powykręcanymi konarami drzew. Przez cały ten czas Kyra czuła się tak, jak gdyby za chwilę coś miało wyskoczyć na nie z krzaków i rozerwać im gardła. Ani przez chwilę nie mogła się w tym lesie zrelaksować. Nie wiedziała, co dokucza jej bardziej: przeszywające zimno, czy skurcze żołądka wywołane głodem. Bolały ją wszystkie mięśnie i nie czuła już ust. Czuła się okropnie. Nie mogła uwierzyć w to, że ich podróż tak naprawdę dopiero się zaczęła.

W pewnej chwili Leo zaczął dziwnie skamleć. Wydawał z siebie takie odgłosy, jakby poczuł zapach jedzenia. W tej samej chwili Kyra też coś poczuła. Wstrzymawszy solzora zaczęła nasłuchiwać z uwagą. Po chwili, gdzieś z oddali, zaczęły dochodzić ją jakieś szmery.

Kyra z jednej strony była podekscytowana, z drugiej jednak obawiała się, co to mogło oznaczać: w lesie był ktoś, poza nimi. Przypomniała sobie ostrzeżenie ojca, a ostatnią rzeczą, której chciała, była konfrontacja. Nie tutaj i nie teraz.

Dierdre spojrzała na nią.

- Umieram z głodu – powiedział cieniutkim głosem.

Kyra czuła to samo.

- Ktokolwiek tam jest – odpowiedziała – w taką noc jak ta raczej nie będzie miał ochoty dzielić się z nami jedzeniem.

- Mamy mnóstwo złota – przekonywała ją Dierdre – Może będą chcieli trochę nam odsprzedać.

Kyra miała złe przeczucia.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – powiedziała stanowczo, miło kolejnego bolesnego skurczu żołądka – Powinnyśmy trzymać się naszego szlaku.

- A jeśli nie znajdziemy już żadnego jedzenia? – Dierdre była bliska płaczu – Możemy umrzeć tutaj z głodu. I nasze konie też. Nasza podróż może potrwać jeszcze kilka dni. A co, jeśli to nasza jedyna szansa? Poza tym, nie mamy się czego obawiać. Masz broń, ja też mam swoją, no i są z nami Leo i Andor. Przecież ty potrafiłabyś umieścić trzy strzały w człowieku, zanim ten zdążyłby mrugnąć.

Kyra wciąż nie była przekonana.

- Poza tym, nie wydaje mi się, żeby jakiś myśliwy z mięsem na rożnie, chciał zrobić nam krzywdę – dodała Dierdre.

Kyra niechętnie zaczęła ulegać namowom towarzyszki.

- Nie podoba mi się to – powiedziała - Idźmy powoli i zobaczmy, kto tam jest. Przyrzeknij mi, że jeśli dostrzeżemy coś niepokojącego, natychmiast uciekniemy.

Dierdre skinęła głową.

- Masz moje słowo – odpowiedziała uroczyście.

Wszyscy razem żwawo ruszyli przez las. Z każdym ich krokiem zapach stawał się coraz intensywniejszy. Pomiędzy zaroślami Kyra dojrzała wreszcie blade światło. Cała w nerwach zastanawiała się, któż to mógł być. 

Im bardziej zbliżali się do źródła światła, tym wolniej i ostrożniej jechali. Z każdą chwilą poświata stawała się jaśniejsza, hałas głośniejszy, a zamieszanie większe. Nie było już wątpliwości, że zbliżają się do sporej grupy ludzi.

Dierdre pozwoliłaby głód przejął nad nią kontrolę. Zwiększając tępo zaczęła coraz bardziej oddalać się od Kyry.

- Dierdre! – syknęła Kyra, próbując przywołać ja z powrotem do siebie.

Ale Dierdre oddalała się coraz bardziej, myśląc wyłącznie o swoim głodzie.

Kyra pospieszyła konia, by ją dogonić. Już po chwili obie dziewczyny znalazły się na skraju polany, oślepione jasnym światłem.

Stanęły jak wryte, oszołomione tym, co tam zobaczyły.

Na całej polanie rozstawione były dziesiątki rusztów, na których piekły się w ogniu ogromne świniaki. Zapach był wprost zniewalający. Wokół ognisk siedzieli mężczyźni, którzy śmieli się, pili wino i śpiewali, zajadając się przy tym świeżym mięsiwem. Kyra zmrużyła oczy, by przyjrzeć się im dokładniej i ku swojemu przerażeniu dostrzegła, że na ich strojach widnieją emblematy Pandezji. 

Rozejrzawszy się po okolicy, Kyra dojrzała w mroku skupisko wozów, a na nich żelazne klatki, z których wyglądały wychudzone twarze dziesiątek mężczyzn i młodych chłopców. Od razu wiedziała, dokąd ich zabierają.

- Płomienie - syknęła do Dierdre – Zabierają ich wszystkich do Płomieni.

Nie mogąc oderwać wzroku od świniaków, Dierdre nawet nie obejrzała się na Kyrę.

- Dierdre! - Kyra syknął, czując narastający w sobie niepokój - Musimy natychmiast stąd uciekać!

Dierdre stała tam jak zaczarowana, głucha na jej słowa. Kyra już miała złapać ją za rękę, gdy kątem oka dostrzegła jakich ruch w zaroślach.

W tej samej chwili Leo i Andor warknęli groźnie - było już jednak za późno. Z głębi lasu wyłoniła się nagle grupa pandezyjskich żołnierzy, trzymających przed sobą ogromne sieci.

Kyra odwróciła się i instynktownie sięgnęła za plecy po swój kij, zanim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, poczuła, jak spada na nią siatka i krępuje jej ruchy. Zrozumiała, że oto trafiła w niewolę Pandezjan.


ROZDZIAŁ SIÓDMY



Alec stracił równowagę i machając desperacko rękami, leciał prosto w kłapiące paszcze Wilvoxów. Całe życie przeleciało mu przed oczami. Cudem umknął przed jadowitym ukąszeniem by teraz zostać rozszarpanym przez te wściekłe bestie. Tuż przy nim leciał Marco, który również ześlizgnął się z gałęzi. Marna to jednak była pociecha. Alec nie chciał widzieć, jak jego przyjaciel umiera.

Alec poczuł jak boleśnie obija się plecami o coś twardego. Ku swemu zaskoczeniu zorientował się, że zamiast wylądować na zlodowaciałej ziemi, w zasięgu zębisk Wilvoxa, spadł prosto na jego umięśniony grzbiet. Wszystko musiało wydarzyć się tak szybko, że Wilvox nie zdążył nawet zareagować. Potężne cielsko zamortyzowało upadek chłopaka, przy okazji skutecznie unieszkodliwiając bestię.

Wtedy rozległ się kolejny łomot. Alec spojrzał na ziemię, gdzie na przygniecionym cielsku drugiego Wilvoxa, leżał Marco. I jemu udało się wylądować tak, by uniknąć morderczych szczęk. To jednak nie był jeszcze koniec, dwa pozostałe Wilvoxy nadal szykowały się do ataku, groźnie szczerząc kły.

W chwili, gdy jeden z nich rzucił się na wciąż leżącego na plecach Aleca, ten podniósł do góry zgięte nogi, próbując ochronić w ten sposób brzuch. Gdy bestia skoczyła na niego, Alec z całych sił odepchnął nogami zwierza, posyłając go na śnieg kilka kroków dalej. To kupiło mu kilka cennych sekund.

Wtedy Alec poczuł jak cielsko, na którym do tej pory leżał, wymyka się spod niego. Wiedział, że musi działać szybko. Odwrócił się i owinął ramię wokół jego szyi. Trzymał go na tyle blisko, żeby ostre kły nie mogły go dosięgnąć i ściskał najmocniej, jak tylko potrafił. Stworzenie walczyło w uścisku jak szalone, desperacko próbując się wyrwać. Alec jednak ściskał mocniej i mocniej. Bestia rzucała się i wiła w śniegu, a Alec razem z nią.

Kątem oka Alec dostrzegł kolejnego zwierza szarżującego na jego odsłonięte teraz plecy i wiedział, że zaraz poczuje jak ostre kły wbijają się w jego ciało. Nie miał czasu na zastanowienie, więc zrobił to, co podpowiadała mu intuicja: wciąż ściskając mocno Wilvoxa, przewrócił się na plecy, osłaniając się jego cielskiem. W chwilę potem kły bestii zanurzyły się nie w Alecu, a w odsłoniętym podbrzuszu zwierzęcia, z którego Alec zrobił sobie żywą tarczę. Potwór zawył z bólu, a z jego ciała polała się gorąca krew.

To był moment zarówno zwycięstwa jak i głębokiego smutku dla Aleca. On nigdy wcześniej nie zabił żywej istoty. W przeciwieństwie do innych chłopców, nigdy nie polował, brzydził się zabijaniem. I choć wiedział, że bestia z pewnością by go zabiła, to i tak było mu jej żal.

Nagle Alec poczuł piekący ból w nodze, wrzasnął, a gdy spojrzał w dół, zobaczył jak Wilvoxa, zaciska na nim właśnie swoje szczęki. Natychmiast zrzucił z siebie przygniatające go do ziemi martwe cielsko i wyszarpnął nogę z paszczy bestii. Na szczęście potwór nie zdążył jeszcze zatopić w nim kłów zbyt głęboko. Tracąc już nadzieję na przeżycie, Alec w ostatniej chwili przypomniał sobie, że przecież za paskiem ma ukryty sztylet. Co prawda był on bardzo niewielki, ale w tej sytuacji musiał wystarczyć. W akcie desperacji, Alec sięgnął po sztylet i usztywnioną rękę wyciągną przed siebie.

Gdy Wilvox rzucił mu się do gardła, Alec nadział go na błyszczące ostrze. Bestia wydała z siebie przeraźliwy ryk, a jej krew zalała ręce chłopaka. Alec trzymał sztylet wbity w potężne cielsko tak długo, aż to zupełnie zwiotczało. Przerażająca paszcza zwisała teraz bezwładnie zaledwie kilka centymetrów od twarzy Aleca.

Serce chłopaka waliło jak oszalałe. Przywalony czarnym jak smoła truchłem zwierza, sam nie był do końca pewien czy przeżył. Pulsujący ból w nodze był jedyną oznaką tego, że jakimś cudem udało mu się wygrać tę walkę.

Nagle krzyk rozdarł nocne powietrze, przypominając Alecowi o Marco.

Alec spojrzał w bok i dostrzegł przyjaciela w poważnych tarapatach. Chłopak walczył o życie, leżąc na śniegu i desperacko próbując utrzymać szczęki Wilvoxa z dala od siebie. Zwierzę znowu natarło i tym razem śliskie od krwi ręce Marca nie zdołały powstrzymać bestii przed wbiciem kłów w jego ramię.

Marco wrzasnął z bólu. Alec widział, że musi natychmiast coś zrobić, zanim drugi z Wilvoxów rzuci się na jego rannego towarzysza.

Bez chwili wahania Alec rzucił mu się na ratunek, ryzykując przy tym własnym życiem. Biegł w stronę Marca tak szybko, jak tylko mógł, modląc się do Boga, by pozwolił mu dotrzeć tam przed bestią. On i Wilvox rzucili się na Marca w tym samym momencie - zwierz by rozerwać go na strzępy, Alec zaś, by ochronić go przed śmiertelnym atakiem.

Alec zasłonił przyjaciela własnym ciałem i wtedy poczuł rozrywający ból w ramieniu. To Wilvox wbił w niego swoje zębiska.

Alec zrzucił z siebie bestię i złapał się za krwawiące ramię. Sięgnął za pas w poszukiwaniu sztyletu i wtedy przypomniał sobie, że przecież tkwi on już w gardle innej bestii.

Alec leżał na plecach, z trudem powstrzymując Wilvoxa przed rozszarpaniem go na strzępy i poczuł, jak opada z sił. Był wyczerpany, ranny i zbyt słaby by pokonać tą potężną i żądną krwi kreaturę. Szczęki Wilvoxa były coraz bliżej niego, ślina kapała mu na twarz, a on czuł, że jego czas dobiega końca.

Jedyną jego nadzieją był Marco, ale ten sam szamotał się wciąż z Wilvoxem i Alec widział jak i jemu braknie już sił. Dotarło wtedy do niego, że ich obu czeka tu niechybna śmierć.

Przygniatający go potwór wygiął teraz grzbiet i już miał wbić w niego swoje zębiska gdy nagle zamarł w bezruchu. Alec nie rozumiał, co się stało. Zwierz, jakby sparaliżowany, jęknął tylko żałośnie i opadł bezwładnie na Aleca.

Martwy.

Alec był zupełnie zdezorientowany. Czy potwór został postrzelony strzałą? Ale przez kogo?

Kiedy usiadł, próbując zorientować się w sytuacji, poczuł na nodze coś zimnego i obślizgłego. Jego serce zamarło, gdy spojrzał w dół i zorientował się, że łazi po nim to obrzydliwe stworzenie podobne do węża. Musiało ześlizgnąć się z drzewa i spaść na Wilvoxa, wbijając w niego swoje śmiercionośne żądło - jak na ironię ratując tym samym Alecowi życie.

Wężowaty stwór pełzał wokół martwego Wilvoxa, owijając się wokół jego ciała. Alec był absolutnie przerażony, jeszcze bardziej nawet, niż gdy walczył z żywym Wilvoxem. Wydostał się spod martwego cielska, chcąc jak najszybciej uciec od tego obrzydliwego stworzenia, póki było jeszcze zajęte swoją zdobyczą.

Alec zerwał się na równe nogi i ruszył w stronę Marca, który wciąż siłował się z czarnym potworem. Gdy dotarł do niego, kopnął Wilvoxa w żebra tak mocno, jak tylko potrafił, zrzucając go z przyjaciela. Bestia jęknęła i przewróciła się na śnieg, wyraźnie zaskoczona.

Marco zerwał się z ziemi i pobiegł w stronę zwierza, by zadać mu serię potężnych kopniaków. Bestia stoczyła się w dół zaśnieżonego zbocza i zniknęła w zaroślach.

- Spadamy stąd! – krzyknął Alec.

Marca nie trzeba było długo przekonywać. Obaj chłopcy wystrzelili jak z procy w stronę lasu, o włos mijając żądło węża, który wciąż leżał owinięty wokół truchła Wilvoxa. Alec pędził przed siebie ile sił w nogach, chcąc jak najdalej uciec od tych potwornych stworzeń.

Gdy spojrzał przez ramię, by upewnić się, czy nic ich nie goni, ku swemu przerażeniu zobaczył ostatniego żyjącego wciąż Wilvoxa, biegnącego za nimi w morderczym pościgu. Rozjuszona bestia za wszelką cenę chciała dopaść ich w swoje szpony.

Rozejrzawszy się wokół, Alec dostrzegł stojące nieopodal dwa głazy, nieco wyższe od niego, oddzielone wąską szczeliną. Wtedy wpadł mu do głowy pewien szalony pomysł.

- Za mną! – zawołał.

Alec słyszał ciężki oddech bestii za swoimi plecami. Wiedział, że to ich jedyna szansa na przeżycie. Modlił się, by jego plan się powiódł.

Alec i Marco przeskoczyli nad głazami, lądując w śniegu po drugiej stronie. Odwrócili się i obserwowali jak w ślad za nimi na głazy próbuje wskoczyć Wilvox. Nie mogąc się jednak utrzymać na śliskiej powierzchni, ląduje w potrzasku między skałami.

Widząc to, Alec głośno odetchnął z ulgą. Przyglądał się bezbronnemu zwierzakowi uwiezionemu w rozpadlinie, nie mogąc uwierzyć, że oto położył kres ich koszmarowi.

Marco spojrzał na Aleca oczami pełnymi podziwu.

- Udało ci się – powiedział – Teraz możesz go zabić.

Alec stał na wyciągnięcie ręki od bestii, która gdyby tylko mogła, natychmiast rozerwałaby go na strzępy. Wiedział, że nie powinien czuć do niej nic prócz nienawiści. Jednak widok żywej, bezbronnej teraz istoty, napawał go raczej współczuciem niż pragnieniem zemsty.

Alec nie był pewien, co ma zrobić.

Marco schylił się, podniósł ostry kawał skały i podał go Alecowi. Chłopak wiedział, że w jednej chwili mógłby tym zabić bestię. Nie mógł się jednak do tego zmusić. Ręka mu zadrżała i w końcu wypuścił śmiercionośne narzędzie w śnieg.

- Co robisz? - zapytał Marco, wyraźnie zaskoczony.

- Nie mogę tego zrobić - powiedział Alec - Nie mogę zabić bezbronnego stworzenia. Bez względu na to, jak bardzo zasługuje na śmierć. Chodźmy stąd. Ta bestia nie może nam już zagrozić.

Marco spojrzał na niego, zszokowany.

- On przecież może się stąd uwolnić!

Alec skinął głową.

- Pewnie tak, ale do tego czasu my będziemy już daleko.

Marco zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem – powiedział – Ta bestia próbowała zabić nas obu. Pogryzła nas i poturbowała.

Alec chciał to jakoś sensownie wytłumaczyć, ale sam nie wiedział jak. Wreszcie westchnął.

- Mój brat powiedział mi kiedyś – wspominał Alec - że kiedy odbiera się życie jakiejś żywej istocie, razem z nią zabija się kawałek świata.

Alec spojrzał wymownie na Marca.

- Chodźmy już - powiedział.

Gdy odwrócił się, chcąc odejść, Marco wyciągnął rękę i zrobił krok do przodu.

- Uratowałeś mi życie – powiedział głosem pełnym szacunku - Ta rana na twoim ramieniu była przeznaczona dla mnie. Gdyby nie ty, leżałbym tam martwy. Zawdzięczam ci życie.

- Nic takiego nie zrobiłem - Alec odpowiedział skromnie.

- Ryzykowałeś dla mnie życiem.

Alec westchnął.

- Kim byłbym, gdybym nie ryzykował życia dla innych? - odparł.

Chłopcy ścisnęli sobie dłonie. Od tej chwili Alec wiedział, że bez względu na to, co dalej się z nimi stanie i jakie niebezpieczeństwa staną na ich drodze, on zyskał przyjaciela na całe życie. 


ROZDZIAŁ ÓSMY



Merk stał w błocie naprzeciwko dziesięciu bandytów uzbrojonych w prostą broń. Najwyraźniej mężczyźni ci nie byli już tak pewni siebie, bo zamiast ruszyć do ataku, spoglądali nerwowo to na swojego martwego przywódcę, to znów na jego oprawcę.

Otaczające ich płomienie sprawiały, że Merkowi było diabelnie gorąco, czarny dym piekł go w oczy, lecz mimo tego pozostawał spokojny i skupiony, gotowy do kolejnej konfrontacji.

- Rzućcie broń i zmykajcie stąd – poradził Merk - a być może przeżyjecie. Dwa razy nie będę powtarzał.

Jeden z nich, wysoki drab o szerokich ramionach i z blizną na brodzie, wykrzywił twarz w nerwowym uśmiechu.

- Jesteś bardzo pewny siebie – wycedził przez zęby - Myślisz, że dasz nam wszystkim radę?

- Ciągle jest tu nas dziesięciu przeciwko tobie jednemu - dodał inny.

Merk zaśmiał się, kręcąc głową.

- Widzę, że nadal nie rozumiecie – powiedział – Wy wszyscy już jesteście martwi, tylko jeszcze o tym nie wiecie.

Patrzył na nich swoimi czarnymi, zimnymi oczami i widział, jak z każdą chwilą ogarnia ich coraz większy strach. Ludzką słabość potrafił wyczuć na odległość.

Nagle jeden z mężczyzn wydał z siebie okrzyk bojowy i ruszył na Merka z podniesionym mieczem. Jak każdy amator miał w sobie więcej brawury niż umiejętności, co nie mogło się dobrze dla niego skończyć.

Merk obserwował go kątem oka, ale nawet nie drgnął. Czekał cierpliwie aż do momentu, gdy ostrze miecza miało przebić mu plecy i wtedy przykucnął nisko, pozwalając bandycie wylądować na swoich ramionach. Gdy stal zabłysła nad jego głową, chwycił zbira za fraki i przerzucił go przez bark. Gdy ten wylądował na plecach, Merk zmiażdżył jego tchawicę swoim ciężkim buciorem.

Teraz pozostało już tylko dziewięciu.

Kolejny bandyta zaatakował niemal natychmiast. Gdy natarł na niego z mieczem, Merk spokojnie wyjął broń z ręki zabitego przed chwilą oprycha, wykonał zwinny unik, po czym rozpłatał mu brzuch jednym cieciem.

Wtedy dwóch innych wkroczyło do walki. Jeden z nich niezdarnie wymachiwał prymitywnym kiścieniem, drugi zaś dzierżył w dłoni buławę. Ten pierwszy był silny, ale ruszał się ociężale, wręcz niezdarnie. Merk bez trudu uchylił się przed lecąca w jego stronę kolczastą kulą, po czym wbił swój sztylet w bok napastnika. Gdy drugi bandyta zamachnął się na niego buławą, Merk wyciągnął zakrwawione ostrze i poderżnął mu nim gardło.

Merk złapał buławę mężczyzny, zamachnął się i rzucił nią w kolejnego napastnika. Ta z całym impetem uderzyła w oczodół zbira, natychmiast powalając go na ziemię. 

Pozostałych pięciu rzezimieszków wymieniło między sobą zaskoczone spojrzenia. 

Merk uśmiechnął się i otarł krew z wargi wierzchem dłoni.

- Z przyjemnością zabiję was wszystkich w tym samym miejscu, w którym wy zabiliście tą bogu ducha winną rodzinę.

Któryś z nich odchrząknął i splunął Merkowi pod nogi.

- Jedynym, który tu umrze, będziesz ty – odezwał się hardy głos.

- Do tej pory miałeś szczęście - powiedział inny – Ale nas nadal jest pięciu, a tym jesteś sam.

Merk zaśmiał się drwiąco.

- Moje szczęście zaczyna być dla was wyjątkowo uciążliwe, nieprawdaż?

- Chciałbyś jeszcze coś dodać, zanim cię zabijemy? – wybełkotał któryś, a akcent jego był tak silny, że Merk ledwo go zrozumiał.

- To jest to, co lubię – odpowiedział z udawanym podziwem - odwaga w obliczu śmierci.

Wtedy najbardziej wyrośnięty z nich rzucił na ziemię swoją broń i porwał się na Merka z gołymi rękami. Wyraźnie chciał walczyć według własnych reguł.

Przez te wszystkie lata Merk nauczył się jednego – nigdy nie walczyć według zasad przeciwnika. Gdy więc ten niezdarny idiota zaatakował Merka swoimi wielkimi łapskami, on nawet nie próbował zejść mu z drogi. Przykucnął tylko, by w odpowiednim momencie podnieść do góry rękę, w której trzymał sztylet.

Gdy ostrze przebiło gardo delikwenta, trysnęła fontanna ciemnej krwi. Bandyta padł martwy twarzą w błoto.

Czterej pozostali mężczyźni spojrzeli w dół na swojego broczącego krwią kompana i wtedy właśnie obleciał ich prawdziwy strach.

Stojący najbliżej Merka bandyta cisnął swoją broń na ziemię i podniósł do góry ręce.

- Już dobrze, odejdziemy – powiedział drżącym głosem niespełna dwudziestoletni chłopak– Tylko nie rób nam krzywdy.

Spojrzawszy na zamordowaną rodzinę, Merk poczuł, jak znowu burzy się krew w jego żyłach. Nie mógł pozwolić, żeby taka zbrodnia uniknęła kary. Schylił się i jakby od niechcenia podniósł miecz chłopaka.

- Niestety, przyjacielu – powiedział cicho – Zmarnowaliście swoją jedyna szansę na przeżycie.

Po tych słowach przebił zbirowi serce jego własną bronią, nie przestając ani na chwilę patrzeć w jego oczy.

Widząc to, trzej pozostali bandyci w jednej chwili rzucili się Merka. Wiedzieli, że to ich jedyna szansa, by ujść z życiem.

Merk odwrócił się w ich stronę, wyskoczył w powietrze, i kopnął jednego z nich w klatkę piersiową tak mocno, że ten padł na ziemię nieprzytomny. Drugi z nich zamachną się pałką, celując w jego głowę. On jednak zdążył uchylić się od ciosu, po czym wbił łokieć pod żebra bandziora, posyłając go na mokrą już od krwi glebę. Następnie kopniakiem zgniótł mu tchawicę, drugiemu zaś złamał kark sprawnym ruchem ręki.

Przy życiu pozostał już tylko jeden oprych, który teraz natarł na Merka z wyciągniętym przed siebie mieczem. Merk uchylił się przed cięciem, zgarnął z ziemi leżący nieopodal drąg i walnął napastnika w tył głowy. Ten poleciał do przodu i padł twarzą w błoto.

Merk już miał go dobić, gdy w jego głowie pojawił się inny pomysł.

Podniósł mężczyznę z ziemi i trzymając go w żelaznym uścisku, zawlókł przez dziedziniec do dziewczyny.

Zatrzymał się tuż przed nią, jakby czekał na dalsze rozkazy.

- Proszę, pozwól mi odejść! – jęknął mężczyzna - To nie była moja wina!

- Decyzja należy do dziewczyny - Merk warknął do ucha mężczyzny.

Merk widział w jej oczach smutek i palące pragnienie zemsty. Wolną ręką sięgnął za pas i podał jej swój sztylet.

- Proszę, nie – załkał żałośnie - Ja nic nie zrobiłem!

Gdy dziewczyna chwyciła sztylet Merka i spojrzała na mężczyznę, jej twarz pociemniała z nienawiści.

- Czyżby? – zapytała głosem zimnym i surowym – Patrzyłam, jak zabijasz moją matkę. Patrzyłam, jak zabijasz całą moją rodzinę.

Nie czekając na jego odpowiedź, dziewczyna rzuciła się do przodu i wbiła ostrze w serce bandyty.

Merk poczuł jak ten wygina się w jego ramionach, jak próbuje złapać ostatni oddech. Był zaskoczony precyzją, z jaką dziewczyna zadała ten śmiertelny cios.

Ciało mężczyzny zwiotczało i Merk wypuścił je z rąk na mokrą od krwi, spaloną ziemię.

Merk spojrzał na dziewczynę. Ta nadal trzymała nóż w ręku, dysząc ciężko, nie mogąc opanować furii. Wyglądała, jakby jej pragnienie zemsty wciąż nie było zaspokojone. Merk znał to uczucie aż za dobrze.

Powoli podniosła wzrok, a gdy spojrzała na niego, w jej oczach pojawiła się głęboka wdzięczność. Wtedy, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, Merk poczuł, że zrobił coś dobrego. Uratował komuś życie. Choć przez ułamek sekundy poczuł się człowiekiem, którym tak bardzo chciał się stać.

W przypływie emocji Merk dał się ponieść chwili, opuścił gardę i kierując się ludzką życzliwością, podszedł do dziewczyny, chcąc objąć ją i dodać jej otuchy.

Lecz gdy to zrobił, kątem oka zauważył jakiś ruch na dziedzińcu. Odwrócił się i ku swojemu zaskoczeniu zobaczył stojącego tam na chwiejnych nogach, ledwo przytomnego młodego chłopaka, który w drżących rękach trzymał wycelowaną w Merka kuszę. Po raz pierwszy w życiu, Merk dał się zaskoczyć. Jego opiekuńcze instynkty wobec dziewczyny, przytłumiły jego zmysły.

Wtem powietrze przeszył znajomy świst strzały. Merk stał tam jak wryty, świadom swej bezradności. Teraz pozostało mu już tylko przygotować się na śmierć.

Ułamek sekundy później strzała wbiła się w jego plecy a on poczuł paraliżujący ból, który odebrał mu dech w piersiach.

Osunął się na kolana i kaszlnął krwią. Poczuł, jak jego serce wypełnia smutek i rozgoryczenie. Choć ze śmiercią był za pan brat, nie chciał umierać tutaj, w błocie, w szczerym polu, od strzały jakiegoś prostego rzezimieszka.

Był już przecież tak bliski rozpoczęcia zupełnie nowego życia.



 


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



Kyra desperacko próbowała uwolnić się spod zarzuconej na nią ciężkiej sieci. Przygnieciona przez prawie pięćdziesięciokilogramową konstrukcję ze stalowej siatki i grubych lin, nie mogła się ruszyć. 

Żołnierze naciągnęli mocniej sieć, przyciskając ją i jej towarzyszy płasko do ziemi. Andor i Leo warczeli i rzucali się wściekle. Leo odwrócił pysk i zatopił kły w siatce, ale jego wysiłki były daremne – tej stali nie dało się przegryźć tak łatwo.

Kyra obserwowała, jak uzbrojeni w miecze i halabardy żołnierze zbliżają się do nich. Obwiniała siebie za tę sytuację. Nie powinna była do tego dopuścić. Wiedziała, że jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, czeka ich niechybna śmierć. Nie mogła na to pozwolić. Przede wszystkim, nie mogła zawieść swego ojca. Za wszelką cenę musiała się stąd wydostać.

Kyra na wszelkie sposoby próbowała dosięgnąć swego kija, niestety, jej ramiona były nazbyt skrępowane. Ich sytuacja stawała się coraz bardziej rozpaczliwa.

Wtem rozległ się przerażający ryk, jakby rozsierdzony lew próbował uwolnić się z potrzasku, a po chwili krępująca ich sieć zaczęła się unosić. Kyra spojrzała w bok i zobaczyła jak Andor, używając swojej ogromnej siły, podnosi się z ziemi, odwraca pysk i rozrywa stalową siatkę swoimi ogromnymi zębiskami.

Kyra nigdy nie widziała czegoś równie nieprawdopodobnego. To wspaniałe, potężne zwierzę przegryzło stalowe liny i w ataku wściekłości, rozerwało siatkę na strzępy, uwalniając siebie i całą resztę z pułapki.

Andor jednym susem doskoczył do stojącego najbliżej, sparaliżowanego strachem żołnierza i zatopił kły w jego klatce piersiowej. Mężczyzna zawył z bólu i padł martwy.

Wtedy Andor odwrócił łeb i w chwili, gdy inny żołnierz natarł na niego z mieczem, staranował go swoim cielskiem, po czym rozszarpał jego pierś.

Wybiwszy się z tylnych kopyt, Andor posłał na zlodowaciałą ziemię dwóch kolejnych wojów, łamiąc im przy tym żebra.

W pewnej chwili Kyra zauważyła, jak jeden z żołnierzy celuje z kuszy w Andora. Wiedziała, że natychmiast musi coś zrobić, inaczej Andor zginie. Była jednak zbyt daleko, by zdążyć na czas.

- LEO! – krzyknęła do swojego wilka, ufając, że ten będzie wiedział co robić.

Leo natychmiast ruszył do ataku: popędził w stronę żołnierza, skoczył na niego, powalając go na ziemię, po czym zatopił zębiska w jego gardle. Strzała z kuszy nieszkodliwie poszybowała w przestworza, oszczędzając życie Andora.

Wystąpiwszy naprzód, dwaj kolejni żołnierze podnieśli swoje łuki i wycelowali je w Solzora. Kyra zareagowała instynktownie, wyciągnęła swój kij, jednym ruchem rozłożyła go na dwie części i robiąc krok do przodu, rzuciła nimi w stronę napastników. Włócznie poszybowały w powietrze, by po chwili wbić się w piersi mężczyzn. Ci osunęli się na ziemię, a ich strzały utkwiły w gałęziach pobliskich drzew.

Kyra usłyszała świst i poczuła ruch powietrza tuż nad swoją głową. Spojrzała w górę i zobaczyła jak włócznia przelatuje tuż obok niej, mijając ją o włos. Obejrzała się za siebie i zobaczyła szarżujących na nią dwóch żołnierzy, którzy dzierżąc w dłoniach miecze wyglądali tak, jakby największym ich marzeniem, było wyrwać jej serce.

Ich bojowa postawa nie zrobiła jednak na Kyrze większego wrażenia. Spokojnie sięgnęła po swój łuk, umieściła w nim strzałę i posłała ją w stroną pierwszego z nich. Druga strzałę wystrzeliła, nim jeszcze ta pierwsza dosięgła celu.

Obaj napastnicy padli martwi, nim zdążyli dobiec do Kyry.

Zaraz potem Kyra usłyszała za sobą jakiś hałas i gdy obejrzała się przez ramię, zobaczyła jak kolejny napastnik skrada się w jej stronę z wysoko podniesionym mieczem. Był już zbyt blisko, by mogła wystrzelić w niego strzałę. Pomyślała, że jej koniec jest bliski.  

W tym momencie żołnierz jęknął i padł martwy u jej stóp. Kyra gapiła się na niego w szoku, nie rozumiejąc co się stało.

Gdy wreszcie podniosła wzrok z leżącego przed nią ciała, zobaczyła stojącą kilka metrów dalej Dierdre, z wciąż wycelowanym w jego stronę łukiem. Znowu spojrzała w dół i zobaczyła strzałę sterczącą z pleców martwego żołnierza. Poczuła przypływ wdzięczności. Nigdy dotąd nie widziała takiej determinacji w oczach swojej przyjaciółki. Pałała ona niespotykaną wręcz żądzą zemsty na Pandezjanach, której nikt już nie był w stanie ugasić.

Kyra miała nadzieję, że już po wszystkim. Niestety, w zaroślach usłyszała szelest i dostrzegła żołnierza wyraźnie szykującego się do ucieczki. Natychmiast przypomniała sobie, co stało się ostatnim razem, gdy pozwoliła komuś odejść. Bez wahania wycelowała do niego z łuku i umieściła strzałę w jego plecach. Mężczyzna osunął się na ziemię po konarze drzewa. Kyra była zaskoczona, że tym razem nie pojawiły się w niej żadne wyrzuty sumienia. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Kim się staje?

Kyra stała tam w milczeniu, oddychając ciężko i przyglądając się ciałom, którymi zasłana była mokra od krwi ziemia. Spojrzała na Andora, Leo i Dierdre i powoli zaczęła uświadamiać sobie, że wygrali to starcie.

Kyra ucałowała pysk Leo, a następnie podeszła do Andora i z wdzięcznością poklepała go po masywnej szyi.

- Udało ci się, przyjacielu - powiedziała do niego głosem pełnym podziwu – Uratowałeś nas.

Andor wydał z siebie niski odgłos, jak gdyby mruczenie i po raz pierwszy jego oblicze złagodniało.

Dierdre pokręciła głową, skruszona.

- Miałaś rację – przyznała – Głupotą było zbliżać się do tego miejsca. Przepraszam.

Kyra przeniosła wzrok za linię drzew, na polanę, gdzie nieświadomi ich obecności Pandezjanie ucztowali przy ogniskach. W oddali widziała też udręczone twarze chłopców, uwięzionych w ciasnych klatkach.

- Mamy szczęście, że tamci o nas nie wiedzą – powiedziała Dierdre - To musiał być jakiś patrol. Uciekajmy stąd, póki jeszcze możemy.

Kyra pokręciła przecząco głową.

- Jeszcze nie teraz – odpowiedziała tajemniczo.

Dierdre zmarszczyła brwi.

- Ale dlaczego?

Kyra obejrzała się na szlak prowadzący do wolności. Wiedziała, że najbezpieczniej byłoby odjechać stąd ukradkiem, zanim ktokolwiek zorientuje się, co tu zaszło.

Pomyślała jednak, że czasem warto jest podjąć ryzyko dla dobra sprawy. Czuła się tak, jakby ktoś ją sprawdzał. Ile razy ojciec powtarzał jej, że w życiu najbardziej liczy się to, co robisz dla innych? Bez względu na to, jak daleko zajdziesz i jaką sławę osiągniesz, ostatecznie znaczenie ma tylko to, ile z siebie dasz innym, ile istnień ocalisz i ilu przyjaciół zdobędziesz.

Teraz wszystko zaczynało nabierać sensu. To była próba. Mogła wybrać drogę do wolności i bezpieczeństwa, albo podjąć śmiertelnie niebezpieczną próbę uwolnienia chłopców, których nawet nie znała. Wiedziała, co powinna zrobić. Sprawiedliwości musiało stać się zadość.

Czuła, że narasta w niej potrzeba działania. Musiała zaryzykować własne życie, by uratować tych ludzi. Kim by była, gdyby zostawiła ich tu na pastwę okrutnych Pandezjan?

- Chyba nie myślisz o tym, o czym wydaje mi się, że myślisz? - zapytała Dierdre z niedowierzaniem.

Kyra skinęła głową.

- Droga przez tę polanę jest długa - powiedziała, układając w głowie plan - Ale nasze konie są szybkie.

- I co potem? – zapytała, wciąż nie mogąc uwierzyć, że Kyra faktycznie chce to zrobić – Tam czeka na nas cała armia. Nie damy rady im uciec, a tym bardziej ich wszystkich pokonać. Narazimy się na pewną śmierć.

Kyra pokręciła głową.

- Zdołamy dotrzeć do wozów. Gdy zerwiemy łańcuchy i wyswobodzimy chłopców, Pandezjanie będą mieli ważniejsze rzeczy do roboty, niż ganianie za nami.

Dierdre uśmiechnęła się szeroko.

- Jesteś szalona i nieustraszona – powiedziała – I właśnie za to cię lubię.

Dwie przyjaciółki wymieniły uśmiechy, po czym bez słowa dosiadły swych wierzchowców i ruszyły galopem w stronę wozów.

Serce Kyry waliło jak oszalałe, gdy w świetle księżyca gnała przez zaśnieżoną polanę, na której zgromadzeni byli niepodejrzewający niczego pandezyjscy żołnierze. Wiedziała, że ​​jeśli zauważą ją zbyt wcześnie, jej brawurowy plan weźmie w łeb.

Na jej szczęście, mężczyźni wydawali się być zbyt pochłonięci zabawą, piciem i ucztowaniem, by zwrócić uwagę na przemykającą za ich plecami grupę śmiałków.

Adrenalina buzowała jej w żyłach, wyostrzając wszystkie zmysły. Im bliżej podjeżdżała do wozów, tym wyraźniej widziała brudne, zmęczone i zrezygnowane twarze uwięzionych w środku chłopców. Gdy kilku z nich dostrzegło zbliżającą się, nieznajomą postać, natychmiast zaczęło wznosić desperackie okrzyki.

- Tutaj! – krzyknął jeden z nich, przełamując ciszę.

- Uwolnij nas! - błagał rozpaczliwie inny.

W klatkach wybuchła ogromna wrzawa, chłopcy krzyczeli i uderzali kajdanami w stalowe pręty klatek. Kyra próbowała ich uciszyć, ale było już za późno, Pandezjanie zorientowali się, co się dzieję.

- Hej ty! Zatrzymaj się! – wykrzyknął dowódca.

Żołnierze zerwali się na równe nogi i ruszyli w jej stronę.

Serce Kyry na chwilę zamarło. Wiedziała, że jeśli nie zdoła uwolnić tych chłopców zanim nadejdą żołnierze, czeka ja niechybna śmierć. Kyra i Dierdre pośpieszyły konie i z podniesionymi mieczami wjechały w sam środek zagłębia wozów. Cięły łańcuchy aż iskry szły, a brzdęk metalu niósł się po całej okolicy, gdy kłódki opadały ciężko na ziemię.

Zaskrzypiały metalowe wrota i z klatek zaczęli wyskakiwać chłopcy, taranując się wzajemnie, ślizgając na śniegu i potykając o korzenie drzew. Część z nich, chcąc ratować swoje życie, natychmiast uciekła w las; większość jednak, kierowana pragnieniem zemsty, ruszyła prosto na nadchodzące zastępy Pandezjan.

Kyra i Dierdre jechały od jednego powozu do drugiego, tnąc łańcuchy i uwalniając kolejnych niewolników. Gdy jedne z metalowych drzwi nie chciały ustąpić, Andor wierzgnął swoimi potężnymi kopytami, i z hukiem wyrwał je z zawiasów.

Wkrótce setki chłopców rozpierzchły się po leśnej polanie. Bez broni, lecz z sercami przepełnionymi rządzą zemsty, ruszyli do ataku. Pandezjanie musieli dostrzec furię w ich oczach, bo ich zapał do walki szybko topniał. 

Chłopcy rzucili się na żołnierzy z dzikim okrzykiem. Początkowo Pandezjanie próbowali odeprzeć atak, zabijając wielu z nich, wściekły tłum szybko zyskiwał jednak przewagę. Wypuszczeni z klatek młodzi mężczyźni byli tak zdesperowani, że gołymi rękami powalali uzbrojonych wojaków i odbierali im miecze.

Polanę szybko wypełniły bojowe okrzyki wyzwolonych chłopców i dramatyczne wrzaski umierających w męczarniach Pandezjan.

Kyra i Dierdre wymieniły między sobą dumne spojrzenia. Ich misja dobiegła końca. Dzięki nim chłopcy byli wolni i mogli pomścić swoje cierpienie.

Kyra zawróciła Solzora i popędziła w stronę linii drzew. W pewnym momencie usłyszała nad swą głową świst strzał. Obejrzała się i zobaczyła grupę pandezyjskich łuczników, którzy naciągali cięciwy, by wystrzelić w nie kolejną salwę strzał. Kyra pochyliła się nisko na Andorze i popędziła go do jeszcze szybszego galopu. Wreszcie zdołali wjechać w las, gdzie spowiła ich ciemność. W tej samej chwili ostatnia strzała przeleciała obok Kyry i wbiła się tuż obok niej w pień drzewa.

I oto znów cała drużyna kierowała się na północ, w stronę morza, do miejsca gdzie czekać na nią miało jej przeznaczenie. Odgłosy walki za ich plecami powoli cichły a ona zastanawiała się, co przyniesie im kolejny dzień.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY



Duncan podniósł miecz wysoko, wydał z siebie wściekły okrzyk bojowy i poprowadził swoich ludzi, szarżując mężnie naprzód, gotowy skrzyżować broń z pandezyjską armią wylewającą się z koszarów Esephus. Jasne było, że ci tutaj otrząsnęli się już z pierwszego szoku, którym był atak w środku nocy i podpalenie ich floty stojącej w porcie. Sam Duncan był zaskoczony tym, jak wiele zniszczeń udało mu się spowodować. Nocne niebo rozpalone było za jego plecami resztkami armady, która oświetlała port, dopalając się powoli.

Cios był potężny, ale trzon armii pozostawał nietknięty, pandezyjski garnizon skoszarowany na lądzie nadal miał ogromną przewagę liczebną nad jego ludźmi. Nieskończony strumień ludzi wylewał się z otwieranych bram, wszyscy zaś byli zawodowymi żołdakami, uzbrojonymi po zęby doskonała bronią, świetnie wyszkolonymi i gotowymi do walki. Duncan wiedział, że prawdziwa bitwa ledwie się rozpoczęła.

Był dumny z tego, że żaden z jego ludzi nie cofnął się, wszyscy jechali u jego boku, podtrzymując jego nadzieję. Wszyscy dosiedli na powrót koni i jechali odważnie na spotkanie wroga, z uniesionymi mieczami i toporami, halabardami i włóczniami gotowymi do ciosu, przygotowani na śmierć lub zwycięstwo.

Duncan zawsze z dumą stawał w pierwszym szeregu, przed swoimi ludźmi, tej nocy postarał się, by tak właśnie było. Wysforował się naprzód i wydał bitewny okrzyk, podnosząc swój miecz wysoko i zadając pierwszy cios, który odbił się od tarczy pandezyjskiego żołnierza, który, sądząc po zbroi, był jednym z oficerów.

Cios Duncana zadźwięczał głośnym brzękiem i skrzesał strumień iskier, pierwszych ogni tej bitwy. Żołnierz odpowiedział ciosem, lecz Duncan przewidział to, sparował uderzenie i ciął z drugiej strony przez pierś przeciwnika, obalając go z konia na ziemię – polała się pierwsza krew tej potyczki.

Nocne niebo nagle wypełniło się szczękiem oręża, gdy ostrza uderzyły o siebie, tarcze zaczęły przyjmować uderzenia mieczy, toporów, halabard, ludzie poczęli krzyczeć, stękać z wysiłku i jęczeć, gdy spadali z koni pod wrogimi ciosami. Szeregi armii szybko rozmyły się, gdy obie strony starły się w boju, walcząc wściekle o przetrwanie.

Duncan ujrzał obok siebie Anvina, który zamachnął się kiścieniem. Metalowa kula nabijana ćwiekami strąciła jednego z żołnierzy z konia. Zauważył Arthfaela, który cisnął włócznią, by przebić gardło kolejnego z wrogów przed sobą, człowieka o szerokich barkach gotującego się z mieczem na Duncana. Widział jak jeden z najwyższych zbrojnych jego drużyny zamachnął się halabardą i ciął Pandezjana w ramię, zrzucając go z konia. Ten widok napełnił go dumą. Jego ludzie byli doskonałymi żołnierzami, najlepszymi ludźmi Escalonu, wszyscy oni walczyli mężnie za swą ojczyznę. Za swoją wolność.

Jednak Pandezjanie zwarli szeregi i walczyli z równym męstwem. Byli zawodową armią, która od lat podbijała nowe ziemie, taką siłę niełatwo było odeprzeć. Na serce Duncana opadł ciężar, gdy zobaczył, że wielu dobrych ludzi także i po ich stronie traci życie, ludzi, których znał, z którymi walczył od zawsze. Widział jak jeden z nich, chłopiec ledwie w wieku jego syna, upadł obok niego z barkiem przebitym włócznią. Widział jak kolejny traci dłoń, na którą spadł cios bojowego topora.

Duncan walczył z całą zaciętością, przecinając krwawą ścieżkę w tej jatce, tnąc żołnierzy na lewo i prawo, popędzając konia, by parł naprzód za wszelką cenę, o wiele głębiej niż reszta jego ludzi. Wiedział, że zatrzymać się teraz znaczy umrzeć. Szybko zupełnie zanurzył się w boju, otoczony zewsząd żołnierzami wroga. W ten sposób właśnie lubił walczyć – o swoje życie.

Kręcił się wokół i ciął z boku na bok, zaskakując Pandezjan; byli zupełnie nieprzygotowani na wroga, który przebił się tak głęboko w ich szeregi. Po ciosie wzniósł tarczę i przyjął na nią kilka uderzeń mieczy, buzdyganów i maczug – po czym machnął nią, by zbić przeciwników z koni. Tarcza, wiedział doskonale, potrafi być czasem najlepszą – i najmniej oczekiwaną – bronią.

Duncan obrócił się i uderzył żołnierza głową, następnemu wyszarpnął miecz z ręki, przyciągnął do siebie i dźgnął w brzuch sztyletem. Ale w ten samej chwili otrzymał własną ranę, cięcie miecza dosięgło jego barku, który eksplodował bólem. Chwilę później ktoś zranił go w udo. Okręcił się i zabił obydwu atakujących. Rany były bolesne, ale powierzchowne, doznał już w życiu wystarczająco, by te draśnięcia wytrąciły go z rytmu. Wielokrotnie był raniony znacznie gorzej.

Gdy tylko zabił swoich wrogów, potężny cios pandezyjskiej maczugi obił jego żebra zrzucając go w bok z konia, w gęstwinę ludzi.

Duncan otrząsnął się z szoku i skoczył na nogi z mieczem w ręku, gotowy do walki. Miał przed sobą wielu przeciwników, część piechurów, część konno. Sięgnął wysoko, złapał jednego z nich za nogę i ściągnął go z wierzchowca; mężczyzna spadł, a Duncan natychmiast wskoczył na jego siodło. Z ręki wyrwał mu lancę, którą zamachnął się wokół, strącając kolejnych trzech z koni, robiąc sobie trochę miejsca.

Wokół szalała bitwa. Z koszarów wylewali się kolejni Pandezjanie, zdawałoby się niekończącym strumieniem, zaś z każdą kompanią, która pojawiała się na polu walki, ich szanse na zwycięstwo malały. Zauważył, że jego ludzie zaczynali słabnąć: jeden z młodszych wojowników dostał włócznią między żebra, z jego ust buchnęła krew – zaś wojownika, który dopiero co dołączył do ich drużyny, cięto mieczem przez pierś.

Jednak Duncan nie poddawał się; to nie leżało w jego naturze. Z tego boju nie można było się wycofać, niezależnie od szans na zwycięstwo. Brał już udział w wielu bitwach, które wyglądały na przegrane, jednak ani razu nie rzucił się do ucieczki, jak wielu jego towarzyszy. Tak zdobył swoją reputację i szacunek mężów Escalonu. Wiedzieli, że mógł poprowadzić ich na śmierć, lecz na pewno nie bez honoru.

Duncan podwoił wysiłki: zaszarżował naprzód, zakrzyknął wściekle i zeskoczył z konia, trzymając lancę bokiem do wroga – zwalając z nóg kilku żołnierzy. Dalej nacierał pieszo, coraz głębiej w tłum, używając lancy, by zbijać z nóg kolejnych ludzi na prawo i lewo. To samobójcza szarża, ale on nie zważał już na nic – to sprawiło, że poczuł, jak ciężar wszystkich trosk spada mu z ramion, poczuł się zupełnie wolny, jak nigdy wcześniej.

Gdy jakiś żołnierz przeciął lancę Duncana na pół, ten użył jej poszarpanych końców, by dźgnąć przeciwnika, po czym dobył miecza i zamachnął się nim oburącz, porzucając też tarczę, zapominając o własnym bezpieczeństwie. Ciął i siekał dopóki starczyło mu sił w rękach i pot nie zalał mu oczu, szybciej niż ktokolwiek wokół –zmęczył się jednak równie szybko. To była jego przedśmiertna szarża, wiedział, że nie pociągnie o wiele dłużej, jednak pocieszeniem był fakt, że umrze dając z siebie wszystko.

Ramiona Duncana opadały z sił, a rzuciło się na niego jeszcze kilku żołnierzy, wiedział więc, że właśnie spogląda śmierci w oczy; nagle jednak dało się słyszeć świst strzały i uderzenie trafiającego grotu. Ku zaskoczeniu Duncana, żołnierz przed nim zwalił się na plecy, z jego piersi sterczały drzewce pocisku.

Po chwili mignęła kolejna. I kolejna. Niedługo powietrze napełniło się świstem i krzykami umierających Pandezjan, Duncan więc obejrzał się za siebie w zdumieniu: rozświetlone księżycową poświatą niebo pełne było strzał, prawdziwa powódź pocisków przelatywała nad jego głową, prosto w stronę Pandezjan. Ci zaś, zalewani morzem grotów, padali jak muchy, spadając jeden po drugim z koni. Część cofała się, wielu jednak zsuwało się z koni na przesiąkniętą krwią ziemię. Ich zbroje chrzęściły głucho przy upadku, zaś konie, wolne od ciężaru jeźdźców, kopały wokół wściekle.

Duncan był zaskoczony; z początku sądził, że to jego ludzie znajdują się pod ostrzałem. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że ktoś im pomaga. Ale kto?

Duncan zwrócił się, by poszukać źródła strzał, jego oczy podniosły się i zobaczył, wysoko na blankach miasta Esephus, rząd ludzi oświetlonych pochodniami. Jego serce skoczyło radośnie, gdy zorientował się, że to wojownicy Esephus, z łukami w rękach, sięgający raz po raz po strzały i posyłający je ku Pandezjanom. Duncan aż wykrzyknął radośnie. To Seavig, który w końcu zdecydował się zaryzykować wszystko i dołączyć do niego.

Nagle bramy Esephus otworzyły się i wypadł z nich, z bojowym okrzykiem na ustach, Seavig, jadący na czele setek swoich ludzi, dumnych wojowników Escalonu. Duncan był niezmiernie szczęśliwy na widok starego przyjaciela, człowieka, z którym stawał do walki niezliczoną ilość razy, prowadzącego teraz na pomoc swą małą armię. On także był żołnierzem, który przez lata znosił pandezyjską niewolę, i wreszcie miał okazję się przeciwstawić. Teraz powrócił w chwale, znów był wojownikiem, którego Duncan pamiętał.

Seavig zaszarżował naprzód i dołączył do ludzi Duncana, atakując Pandezjan od tyłów. Zbrojni Duncana przyjęli pomoc z okrzykiem na ustach i rzucili się w kierunku wroga z nowymi siłami, Duncan zaś dostrzegł na twarzach przeciwników strach. Jasne było, że oczekiwali posłuszeństwa od mieszkańców Esephus, nie sądzili, że zerwą się ze smyczy. Doszło do nich, że armia Duncana właśnie podwoiła swoją liczebność, zaczęli więc wpadać w panikę. Nie raz widział ten wyraz na twarzach wrogów – wiedział doskonale, co on oznacza: szansę na wygraną.

Duncan rzucił się naprzód, wykorzystując chwilę słabości przeciwnika, odpychając go w tył wraz ze swymi ludźmi. Który z Pandezjan uniknął strzał, padał pod ciosami Duncana i jego ludzi. W szeregach zapanował chaos, szala bitwy zaczęła przechylać się w drugą stronę. Pandezjanie słabli, zaczęli się cofać – aż wreszcie zwrócili się do ucieczki.

Duncan ruszył w pościg, na czele swoich ludzi, Seavig nacierał zaraz obok na czele swoich, powietrze zadrżało zwycięskimi okrzykami. Pandezjanie starali się wycofać do kamiennych koszar i zamknąć za sobą bramę, jednak Duncan dopadł jej pierwszy i ściął żołnierzy, który się z nią mocowali. Jednego dźgnął w brzuch, drugiego grzmotnął rękojeścią miecza w twarz, trzeciego obalił kopniakiem.

Pandezjanie szybko porzucili pomysł zamykania bram. Teraz jedynie co mogli zrobić, to uciekać w kierunku swych koszar. Duncan rozejrzał się za ich dowódcą. Zdał sobie sprawę, że trzeba skrócić wrogą armię o głowę. Dostrzegł go szybko pośród tłumu, poznając po piersi pełnej pandezyjskich orderów.

Duncan skierował się w jego stronę, przecinając krwawą ścieżkę w szeregach wroga, aż wreszcie dotarł do celu i starł się z nim twarzą w twarz. Stanęli naprzeciwko siebie, obaj trzymając w rękach miecze, a przestrzeń wokół nich oczyściła się, otoczył ich tylko niewielki tłum. Duncan czuł, że wszystkie oczy powędrowały ku nim, wiedział, że wynik tej potyczki wskaże zwycięzcę całej bitwy.

Obydwaj natarli na siebie i walczyli wściekle. Dowódca walczył o wiele lepiej niż inni, zaskoczył Duncana siłą i szybkością swoich ciosów. Ich miecze spotykały się raz za razem, krzesząc iskry, żaden z nich nie był w stanie zdobyć przewagi, odpychali się tylko z jednego krańca kręgu na drugi. Duncan wreszcie znalazł przeciwnika godnego szacunku; wielka szkoda, że nie walczył po stronie Escalonu.

Wreszcie Duncan, opadając z sił, potknął się; lecz jednocześnie zauważył swoją szansę. Dowódca uniósł miecz, a Duncan rzucił się na niego, uderzając go barkiem w brzuch.

Obalił swojego przeciwnika na ośnieżoną ziemię, przytrzymał i wyciągnął krótki miecz, przykładając go do jego gardła.

- PODDAJ SIĘ! – rozkazał, gdy tłum wokół ucichł, walka zdawała się oddalać od nich – Poddaj się, a wezmę cię za jeńca, zachowasz życie, swoje i swoich ludzi!

- Poddać się, tobie? – mężczyzna splunął w odpowiedzi – Nie jesteś tu władcą! Jesteś tylko jednym z niewolników Escalonu!

- Nie rzucam słów na wiatr – ostrzegł go Duncan.

Dowódca zamrugał kilkukrotnie, dysząc ciężko, zdając sobie sprawę z tego, że Duncan mówi poważnie.

Wreszcie kiwnął głową.

- PODDAJEMY SIE! – wykrzyknął.

Z gardeł zbrojnych Duncana i Seaviga podniósł się okrzyk zwycięstwa, gdy reszta pandezyjskich żołnierzy, nie mając gdzie się wycofać, szybko złożyła broń. Jasne było, że zupełnie opuścił ich duch walki.

Duncan poczuł, jak kilka silnych dłoni poklepało go po plecach, gratulując zwycięstwa, zaś jego ludzie skoczyli ku przeciwnikowi i odebrali mu miecz i zbroję. Wokół wybuchały okrzyki radości, jego ludzie zaczęli orientować się, że dokonali niemożliwego: Pandezja została pokonana. Esephus, jedno z najważniejszych miast Escalonu, było wolne.

Zdarzyło się coś niepojętego.

Na przekór wszystkiemu, Escalon wygrywał.

* * *

Duncan szedł wzdłuż portu Esephus, mając przy boku Seaviga, Anvina, Arthfaela i kilkunastu innych ludzi. Razem oglądali zniszczenia. Powietrze było aż gęste od zapachu dymu, jako że pozostałości pandezyjskiej floty nadal płonęły, rozjarzając swoim żarem mrok nocy, tu i ówdzie buchając wyżej, gdy przewracał się któryś z ogarniętych płomieniami masztów. Cały port zamienił się w gigantyczne ognisko.

Wszędzie wokół zbrojni Duncana i Seaviga pędzili setki pandezyjskich żołnierzy wziętych do niewoli, kierując ich, zakutych w kajdany, ku fortowym lochom. Jego ludzie zajęci byli także wyławianiem z portowych przystani pływających szczątków, kosztowności i broni; co raz wyławiali także pływające ciała, je jednak zostawiali w spokoju.

Duncan spojrzał po brzegu, zasłanym napęczniałymi trupami, śladem największej porażki Pandezjan, jaką kiedykolwiek widział, największych zniszczeń, które kiedykolwiek zadał najeźdźcy – i poczuł wielką satysfakcję.

Pochodnie gasły, jedna za drugą, nocne niebo zaczęło jaśnieć wschodzącym słońcem, niebo wybuchło milionem kolorów, coraz jaśniej i jaśniej. Duncan miał wrażenie, że świat właśnie się odradza.

- Zupełnie niepojęta rzecz – powiedział Seavig szorstkim, niskim głosem, krocząc obok Duncana.

Duncan odwrócił się i spojrzał na starego przyjaciela, jego długie, potargane, czarne włosy, brodę i krzaczaste brwi. Wyglądał tak, jak dawniej. Miał ogorzałą twarz, spaloną wieloma dniami spędzonymi na morzu.

- Co masz na myśli? – spytał.

- Co szybkość i zaskoczenie znaczą w walce – odpowiedział Seavig – Potrafią zmienić wyszkolonych ludzi w kłębki nerwów; pozwala setkom pokonać tysiące.

Zwrócił twarz do Duncana.

- Zawsze byłeś największym spośród nas – dodał – To, czego udało ci się dokonać tej nocy, będzie pamiętane po wsze czasy. Zwróciłeś wolność naszemu miastu, miastu, które porzuciło już sny o wolności. Pomimo tego, że na twojej drodze stanęło wielkie imperium, wiedząc doskonale, że narażasz się na pewną zemstę i śmierć.

Seavig położył rękę na jego ramieniu.

- Jesteś prawdziwym wojownikiem – dodał – i prawdziwym przyjacielem. Moi ludzie winni są ci wdzięczność. I ja ci dziękuję.

Duncan potrząsnął głową skromnie.

- Uczyniłem jedynie – odpowiedział – zadość sprawiedliwości. Z potrzeby wolności. Nic więcej ponad to, co ty z siebie dałeś. I co powinien był zrobić stary król przed laty. Co powinienem był uczynić już dawno. I nie wygralibyśmy tej walki, nie zapominaj, gdyby nie ty i twoi ludzie.

Seavig zatrzymał się i westchnął.

- Co teraz? – spytał.

Zatrzymali się przy krańcu nabrzeża, Duncan odwrócił się i spojrzał na jasną twarz swego przyjaciela. Pełna była zmarszczek, nosiła ślad wielu lat spędzonych w tym mieście, ślad fal i wiatru, które nią szarpały.

- Teraz – odpowiedział – nie mamy już wyboru. Co rozpocząłem, muszę zakończyć. Odwrót, bezpieczeństwo – to wszystko przeszłość. Większość Escalonu nadal jest pod okupacją. Już nie zaznamy spokoju – ani ja w Volis, ani ty w Esephus. Wkrótce wieść rozniesie się, a armia Pandezji zbierze swoje siły. Nie mogę czekać; trzeba mi walczyć, zanim będą gotowi. Każde z miast Escalonu musi zostać oswobodzone.

Seavig powoli uniósł ręce, podparł się pod boki i zapatrzył w wodę, której toń rozświetlało jasne, poranne słońce. Stali tak i patrzyli w brzask, dwóch weteranów smakujących ciszę zwycięstwa, dwóch wojowników myślących o tym samym.

- Wiem, że pewnego dnia przyjdzie mi umrzeć – powiedział Seavig – Tym się nie martwię. Jedyne, czego chcę, to umrzeć dobrą śmiercią.

Seavig zamilkł na chwilę, patrząc na fale rozbijające się o kamienne nabrzeże.

- Nie byłem pewien, czy starczy mi sił, by umrzeć próbując odzyskać wolność. To wielki dar, przyjacielu. Udało ci się przypomnieć mi, co naprawdę liczy się w życiu.

Seavig sięgnął ku niemu i uścisnął ramię Duncana swą twardą dłonią.

- Jestem na twoje rozkazy – powiedział uroczystym głosem – tak jak wszyscy moi ludzie. Pojedziemy u twego boku, gdziekolwiek ruszysz. Przez cały Escalon. Od warowni do warowni. Dopóki ostatni z nas nie będzie wolny – nawet po bramy śmierci.

Wspaniale było Duncanowi usłyszeć te słowa, uśmiech powoli wykwitł na jego twarzy, znów miał starego druha u swego boku.

- Dokąd więc, przyjacielu? – spytał Seavig.

Duncan zamyślił się.

- Najpierw musimy odrąbać potworowi głowę – odpowiedział – ciało bez niej zginie samo.

Seavig spojrzał na niego pytająco.

- Masz na myśli wziąć stolicę – powiedział, domyślając się.

Duncan kiwnął głową.

- Ale by zdobyć Andros – odpowiedział – potrzebujemy pomocy z wysoka. Potrzebujemy ludzi, którzy rządzą szczytami.

Oczy Seaviga rozświetliły się domysłem i podekscytowaniem.

- Kos? – spytał.

Duncan kiwnął, wiedząc, że towarzysz doskonale go zrozumie.

Seavig spojrzał w wodę i potrząsnął głową.

- Nie będzie łatwo dotrzeć do Kos – zadumał się – Cała droga usiana jest pandezyjskimi garnizonami. Wplączesz się w walkę długo przed tym, nim dotrzesz do klifów.

Duncan spojrzał mu w oczy, wdzięczny za radę.

- Ja pochodzę z Volis – odpowiedział – Tutaj ty jesteś gospodarzem, przyjacielu. Znasz okolicę o wiele lepiej niż ja. Co proponujesz?

Seavig potarł brodę i zapatrzył się w morze, zamyślony głęboko.

- Jeśli chcesz dotrzeć do Kos – odpowiedział – najpierw musisz udać się do Jeziora Gniewu. Jego brzeg doprowadzi cię do Thusius. Dalej popłyniesz rzeką. To jedyny sposób. Idąc lądem wplączesz się w sidła wojny.

Odwrócił się i spojrzał na Duncana.

- Znam tą drogę – powiedział – Pozwól, że cię zaprowadzę.

Duncan odpowiedział uśmiechem i chwycił ramię druha.

- Wyruszam ze swymi ludźmi natychmiast – odpowiedział, zadowolony z planu – Możecie dołączyć do nas, gdy wypoczniecie.

Seavig gruchnął śmiechem.

- Wypoczniecie? – odpowiedział z szerokim uśmiechem – Walczyłem całą noc, jestem bardziej wypoczęty, niż kiedykolwiek byłem.


ROZDZIAŁ JEDENASTY



Gdy pierwsze promienie słońca pokazywały się nad Volis, Aidan nerwowo chodził po blankach miasta, wypatrując na horyzoncie jakiegokolwiek śladu swego ojca, Kyry, swoich braci – czy kogokolwiek z drużyny ojca. Zmartwiony, nie spał przez większą część nocy, resztę spędził targany koszmarami, w których jego siostra spadała w otchłań, a ojciec palony był żywcem w porcie. Przyszedł tu w nocy, by spacerować nerwowo w świetle gwiazd, od tego czasu nie przestał rozglądać się po okolicy, nie mogąc doczekać się ich powrotu.

Tak naprawdę nie podejrzewał, by szybko wrócili do Volis – jeśli w ogóle kiedyś wrócą. Kyra ruszyła na zachód, na drugi kraniec Escalonu i miała przed sobą trudną drogę. Jego ojciec zaś, bracia i reszta ludzi pojechali gdzieś na południe, na wojnę, ryzykować życie. Aidan płonął w środku. Niczego więcej nie chciał, jak tylko być z nimi, szczególnie w czasie wojny. Wiedział, że właśnie rozgrywają się wydarzenia, jakich nigdy więcej nie będzie dane mu zobaczyć. Nie mógł więc przeboleć, że ze względu na swój młody wiek nie uczestniczy w nich wcale. Wiedział, że jest mniejszy niż cała reszta, wciąż za młody, zbyt słaby i brak mu doświadczenia; ale mimo wszystko wierzył, że mógłby się przydać. Być może nie był w stanie rzucić włócznią czy posłać strzałę do celu tak dobrze jak inni, ale był znany ze sprytu, rozsądku, umiejętności rozpatrywania problemów inaczej niż reszta, czuł, że mógłby jakoś wspomóc ojca.

Nieważne co by się działo, na pewno nie chciał tkwić tutaj, w niemalże opuszczonym forcie Volis, z dala od wszystkiego, bezpieczny za grubymi wrotami, razem z kobietami, dziećmi i drobiem biegającym po pustym dziedzińcu, jakby nic wielkiego nie działo się w świecie. Dzień po dniu, nic oprócz czekania na wiadomości o śmierci bliskich. Wolał umrzeć, niż żyć w ten sposób.

Gdy słońce wreszcie wzeszło i oświetliło niebo, Aidan rozejrzał się po warowni i ujrzał nie więcej jak kilkunastu wojowników, których ojciec zostawił na miejscu, by pełnili straż. Przez pół nocy zamęczał strażników, by dowiedzieć się gdzie dokładnie udał się jego ojciec. Jednak żaden nie pisnął słowa. Aidan znów poczuł, że czym prędzej musi się tego dowiedzieć.

Kątem oka zauważył jakiś ruch, zwrócił się więc w jego stronę, by zobaczyć, jak Vidar przechodzi przez dziedziniec na czele kilku ludzi, jak gaszą płonące pochodnie i ruszają od jednego posterunku do drugiego, zmieniając wartę. Aidan ruszył przed siebie, zbiegł po spiralnych schodach, piętro po piętrze, chcąc przyprzeć Vidara do muru i wycisnąć z niego odpowiedzi.

Zbiegłszy na sam dół, wyszedł na zasypany śniegiem dziedziniec. Biegł dalej, lód chrzęścił mu pod butami w mroźnym poranku, dyszał ciężko, gdy pędził w kierunku Vidara, który szedł w stronę bram.

- Vidar! – wykrzyknął.

Vidar zwrócił się w jego kierunku, gdy zaś zobaczył, kto go woła, spojrzał w bok odwracając wzrok. Było jasne, że chce uniknąć spotkania. Ruszył w swoją stronę.

- Nie mam ci nic do powiedzenia, młody Aidanie – odkrzyknął i ruszył marszem wraz ze swoją drużyną w kierunku bram, chuchając w zmarznięte dłonie.

Ale Aidan nie zwolnił, nadal biegł za nimi.

- Muszę wiedzieć dokąd ruszył mój ojciec! – krzyknął.

Mężczyźni szli dalej, a Aidan przyspieszył jeszcze, ślizgając się po lodzie, aż dotarł do Vidara i pociągnął go za rąbek koszuli.

- Mój ojciec odszedł, co czyni mnie dowódcą tego fortu! – upierał się, wiedząc, że nagina prawdę. Był jednak wystarczająco zdesperowany, by się przed tym nie cofnąć.

Vidar zatrzymał się i wybuchł gromkim śmiechem, jego orszak zawtórował mu.

- Doprawdy? – spytał.

- Odpowiedz! – nie ustępował Aidan – Gdzie on jest? Przecież mogę się przydać! Mój miecz jest równie ostry, a z łuku strzelam wyśmienicie!

Vidar roześmiał się radośnie, reszta ludzi także śmiała się w niebogłosy, policzki Aidana zaś poczerwieniały. Potrząsnął głową i położył chłopcu dłoń na ramieniu, dodając mu otuchy.

- Naprawdę, skóra zdjęta z ojca – powiedział, uśmiechając się – ale mimo wszystko nie mogę powiedzieć ci gdzie pojechali. Wiem, że jeśli to zrobię, ruszysz za nimi – a na to nie mogę pozwolić. Pozostawiono cię pod moją opieką, zawierzył mi twój ojciec. Dla niego byłbyś tylko ciężarem. Poczekaj, aż trochę podrośniesz – i dla ciebie znajdą się bitwy.

Vidar obrócił się, by odejść, jednak Aidan złapał go za rękaw, nalegając.

- Nie będzie już bitew takich, jak te! – powiedział – Ojciec mnie potrzebuje. Moi bracia również! I nie dam ci spokoju, dopóki mi nie powiesz! – rzekł twardo, tupiąc nogą.

Vidar spojrzał na niego z bardziej poważnym wyrazem twarzy, zaskoczony determinacją chłopaka. Wreszcie powoli potrząsnął głową.

- Więc trochę sobie poczekasz – odpowiedział w końcu.

Strząsnął z siebie rękę Aidana i odmaszerował na czele swych ludzi, przez bramę. Ich kroki chrzęściły w śniegu, każdy z nich był niczym gwóźdź wbijany w serce chłopca.

Aidanowi zachciało się płakać, więc stał tylko w miejscu i bezsilnie patrzył, jak odchodzili ku jaśniejącemu niebu, zostawiając go samego w forcie, za wysokimi murami, które jemu jawiły się wyłącznie jak ściany grobowca.

* * *

Aidan czekał cierpliwie za ogromnymi, żelaznymi wrotami Volis, patrząc jak słońce pnie się coraz wyżej na niebie, a ludzie jego ojca patrolują mury. Wszędzie wokół sople zaczynały rozpuszczać się i kapać, śnieg spadał z dachów, dzień był coraz cieplejszy, nawet ptaki zaczęły swoje śpiewy. Chłopak jednak pozostawał skupiony. Koncentrował się na obserwowaniu strażników, czekając na zmianę warty, która zaraz miała nadejść.

Po bóg wie jak długim czasie, gdy ręce już mu zgrabiały, a nogi zesztywniały, druga zmiana wartowników wreszcie nadeszła. Widząc swoich zmienników, członkowie poprzedniej zmiany rozluźnili się. Aidan obserwował, jak Vidar odchodzi znów w kierunku fortu, z za nim reszta jego ludzi. Chłopak wiedział, że ta chwila zamieszania po zmianie warty jest jego szansą.

Aidan wstał i wyszedł przez bramę, opuszczając fort tak spokojnie, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, pogwizdując pod nosem, by dla każdego, kto patrzy, było jasne, że przed niczym się nie chowa. Nowi strażnicy wymienili między sobą zdumione spojrzenia, jakby nie byli pewni czy zatrzymać go, czy też przepuścić.

Aidan przyspieszył kroku, modląc się o to, by nawet nie spróbowali. Był zdecydowany uciec, bez względu na to, co by się działo.

- A ty gdzie się wybierasz? – zakrzyknął jeden z nich.

Aidan zatrzymał się, z sercem szarpiącym się dziko w piersi, starając się, by nie było po nim znać zdenerwowania.

- Vidar wam nie powiedział? – Aidan wykrzesał z siebie najbardziej władczy głos, na jaki było go stać, starając się ich zdezorientować – Poprosił mnie, bym sprawdził zające.

Żołnierze znów wymienili zdziwione spojrzenia.

- Zające? – jeden z nich odkrzyknął.

Aidan starał się jak mógł wyglądać na pewnego siebie.

- Zeszłej nocy zastawiłem wnyki, w lesie – odpowiedział – Teraz są pewnie pełne. Akurat będą dziś na obiad. Przestańcie mnie zaczepiać, muszę się spieszyć, zanim zjedzą je wilki.

Obrócił się wtedy na pięcie i ruszył przed siebie szybkim, pewnym krokiem. Nie starczyło mu odwagi, by się obrócić – modlił się jedynie, by kupili ten blef. Szedł dalej, wciąż przerażony, że strażnicy zorientują się w sytuacji i go aresztują.

Gdy odchodził coraz dalej od fortu, jego oddech uspokoił się. Nie słyszał żadnych dźwięków za sobą, widać nikt go nie ścigał. Jego podstęp zadziałał. Był tak bardzo podekscytowany. Wreszcie wolny – nic nie mogło go teraz powstrzymać. Jego ojciec był gdzieś tam, daleko, i dopóki go nie znajdzie, żadna siła nie mogłaby sprawić, by wrócił do Volis.

Szedł dalej, i gdy wreszcie wdrapał się na szczyt wzniesienia, zobaczył drogę ciągnącą się przed nim, wyraźnie przetartą w śniegu, biegnącą na południe. Wyszedł już z zasięgu wzroku strażników, ruszył więc biegiem, by szybko oddalić się jak najbardziej, zanim zorientują się i zaczną go szukać.

Aidan biegł tak szybko, jak pozwalały na to jego płuca, dokąd starczyło mu tchu. Czuł się nieswojo w tym zaśnieżonym, pustym otoczeniu. Pomyślał jak dobrze byłoby mieć Leo przy sobie. Zrobiło mu się smutno na myśl, że oddał go Kyrze. Zastanawiał się, jak daleko przyjdzie mu iść. Nigdy nie dowiedział się, gdzie jest jego ojciec, wiedział tylko, że udał się na południe. Więc i on ruszył w tamtą stronę. Nie miał pojęcia na ile starczy mu sił w nogach. Nie wiedział, czy wkrótce nie zamarznie na śmierć. Nie miał konia, nie miał prowiantu i już cały trząsł się z zimna.

Ale zupełnie go to nie obchodziło. Był uradowany wolnością, celem, który miał przed sobą. Był w drodze, jak jego ojciec, bracia i Kyra. Teraz był prawdziwym wojownikiem, nie chował się za niczyimi plecami. Jeśli to znaczyło być wojownikiem, to właśnie miał zamiar uczynić. Sprawdzi się w ten sposób – nawet jeśli oznaczałoby to śmierć.

Gdy tak szedł, jego myśli zwróciły się w stronę siostry. Jakim sposobem Kyra miała przebyć cały Escalon? Czy Leo nadal był z nią.

Puścił się biegiem wzdłuż drogi, dopóki nie doszedł do skraju Cierniowego Lasu. Wtem usłyszał coś w tyle, schował się więc za drzewem.

Gdy wyjrzał zza niego, zobaczył zbliżający się pojazd, który kierował się na południe. Na koźle siedział chłop, pełny siana wóz ciągniony był przez dwa konie. Trząsł się i podskakiwał na nierównej drodze, wyglądał na strasznie niewygodny. Ale Aidan miał to za nic. Jechał w dobrym kierunku, a jego nogi już zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa.

Szybko przemyślał swoje opcje. Mógł poprosić chłopa, by go podwiózł. Ale mężczyzna mógł odmówić i wysłać go z powrotem do Volis. Nie. Musiał zabrać się za to w inny sposób. Swój własny sposób. Czy nie tak postąpiłby prawdziwy wojownik? Wojownicy nie prosili o pozwolenie – gdy na szali był ich honor, robili to, co uważali za słuszne.

Aidan wyczekał na odpowiedni moment, serce biło mu w piersi, gdy wóz był coraz bliżej. Odczekał, aż go minie, ledwie będąc w stanie powstrzymać swoje podniecenie i niecierpliwość, aż odgłosy skrzypienia były wystarczająco głośne. Gdy go minął, szybko wyskoczył zza drzewa i rzucił się pędem za nim.

Nie chciał, by go odkryto, biegł więc skulony, dziękując za skrzypienie kół, które zagłuszało jego chrzęszczące w śniegu kroki. Furmanka jechała wystarczająco wolno po wyboistej drodze, by zdołał dobiec do niej i szybkim ruchem wskoczyć na górę, lądując w sianie.

Aidan przykucnął i zerknął na przód, by upewnić się, że nie został zauważony; z ulgą stwierdził, że woźnica nawet się nie obejrzał.

Szybko zagrzebał się w sianie, które okazało się bardziej wygodne, niż sobie wyobrażał – w dodatku było takie ciepłe. Osłaniało go od zimna i powiewów wiatru. Nawet sprawiało, że wyboje były do zniesienia.

Westchnął z ulgą. Po chwili rozluźnił się nieco, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Udało się. Jechał na południe, na spotkanie z ojcem, jego braćmi, na bitwę, do walki. I nikt – nikt – już nie mógł go powstrzymać.



 


ROZDZIAŁ DWUNASTY



Merk stał z rozdartym sercem obok dziewczyny, przyglądając się jak pierwsze promienie wschodzącego nad ziemiami Ur słońca oświetlają jej zapłakaną twarz. Przez kilka godzin razem z nią czuwał przy ciałach jej zamordowanego ojca, matki i sióstr, czekając, aż będzie gotowa by ich pożegnać.

Wyczerpany i obolały przez wiele godzin kopał dla nich groby, pragnąc pochować ich w godny sposób. Przynajmniej tyle mógł dla nich zrobić.

Chciał też odwdzięczyć się dziewczynie za uratowanie mu życia. To ona bowiem zabiła tego chłopaka, a następnie usunęła strzałę z ciała Merka, opatrzyła ranę i przez całą noc pielęgnowała go, gdy zmagał się z bólem i gorączką. Paradoksalnie, to on teraz zawdzięczał jej życie.

Merk wbijał łopatę w spaloną ziemię, przekopując się przez kolejne warstwy piachu i kamieni. Ostry zapach dymu, dochodzący znad wciąż tlącej się stajni, wypełniał nozdrza, utrudniając oddychanie. Merk nie zwracał jednak no to uwagi i z coraz większym zapałem kopał doły, pragnąc zatracić się w fizycznej pracy. Rozmyślał o swoim szczęściu, o drugiej szansie, jaką dostał. Gdyby nie ta dziewczyna, z całą pewnością leżałby teraz martwy w błocie. Niepokoiło go jednak uczucie przywiązania, które się w nim rodziło. Chciał stłumić je w sobie, nie pozwolić, by przejęło nad nim kontrolę. Mimo dokuczającej mu rany, kopał więc coraz bardziej zapalczywie, chcąc oderwać uwagę od jej szlochu.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mógł przestać obwiniać się za ich śmierć. Kto wie, co by się było, gdyby dotarł tu wcześniej.

Merk przestał wreszcie kopać i stanął nad grobami, wpatrując się w ich wnętrza. Odłożył łopatę i z trudem wyprostował obolałe plecy. Podniósł wreszcie wzrok na dziewczynę, a kiedy to zrobił, wszystkie uczucia, których próbował się pozbyć, powróciły. Chciał podejść do niej, objąć ją ramieniem i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Nie wiedział jednak jak wyrazić swoje uczucia. Nigdy dotąd nie był się w takiej sytuacji, nigdy nie odczuwał żalu z powodu czyjejś śmierci. Ona jednak obudziła w nim jakieś nowe uczucia, uczucia, z którymi nie potrafił sobie poradzić. Jedyne, czego teraz chciał, to ulżyć jej cierpieniu.

Merk czekał cierpliwie, aż dziewczyna zdecyduje się pochować zmarłych. Ona jednak stała tam w milczeniu, nie potrafiąc rozstać się z rodziną. Łzy spływały jej po policzkach, a Merk nie mógł już dłużej patrzeć na jej cierpienie. Przyklęknął przy ciele ojca, uniósł jego tułów nieco nad ziemię i zaczął ciągnąć go w kierunku świeżo wykopanego grobu. Ból w jego plecach stawał się trudny do zniesienia, ale on chciał już tylko złożyć ciała w grobach i jak najszybciej stąd odejść. 

Nagle dziewczyna, jakby wyrwana z letargu, pobiegła za nim i złapała go za ramię.

- Nie, czekaj! - krzyknęła.

Odwrócił się i spojrzał w jej oczy mokre od łez.

- Nie rób tego – błagała - Nie mogę tego znieść.

Merk zmarszczył brwi.

- Wolisz, żeby wilki się nimi zajęły?

- Proszę cię – wycedziła łkając – Jeszcze nie teraz.

Opadła na kolana i oplotła ramionami ojca.

Merk westchnął ciężko i spoglądając na horyzont, zadumał się nad istotą życia i śmierci. Jaki był sens tego wszystkiego, skoro każdy człowiek, bez względu na to jak żył i jak umarł, lądował w tym samym miejscu? Jaki jest sens życia, skoro na końcu i tak każdego czeka śmierć, bez względu na to, czy wiódł spokojne i godne życie, czy też łajdacze?

Merk obserwował jaśniejące niebo i wiedział, że wkrótce będzie musiał odejść. Zbyt wiele czasu poświęcił już na walkę w nie swojej sprawie. Zastanawiał się, czy zawsze tak się dzieje, kiedy człowiek miesza się do cudzego życia? Czy zawsze pojawia się w nim poczuciem zagubienia?

- Muszę już iść - powiedział stanowczo - Długa droga przede mną, a wstaje już nowy dzień.

Nie odpowiedziała. Spojrzał na nią i nagle poczuł się odpowiedzialny za jej los. Nie był pewien, co powinien zrobić.

- Tutaj nie będziesz bezpieczna – w jego głosie pojawiła się troska – Nie powinnaś zostać tu sama. Chodź ze mną. Znajdę dla ciebie bezpieczne miejsce w Wieży Ur lub gdzieś w jej pobliżu.

Po raz pierwszy w całym życiu Merk zaoferował komuś, żeby do niego dołączył. Nigdy wcześniej nie zboczył ścieżki, którą podążał, by bezinteresownie pomóc innemu człowiekowi. Napawało go to radością, ale i niepewnością.

Merk spodziewał się, że dziewczyna z wdzięcznością przyjmie jego ofertę, zdziwił się więc, gdy ta pokręciła tylko głową, nie spojrzawszy nawet na niego.

- Nigdy – wycedziła wreszcie przez zaciśnięte zęby.

Był w szoku, gdy spojrzała na niego oczami pełnymi nienawiści.

- Za nic na świecie nie wyruszę z tobą w drogę – dodała.

Zbity z tropy, patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

- Nie rozumiem – wydusił z siebie w końcu.

- To wszystko twoja wina - powiedziała, wskazując wzrokiem na martwą rodzinę.

- Moja wina? - zapytał oburzony.

- Błagałam cię o pomoc – powiedziała z żalem - Gdybyś mnie posłuchał, gdybyś pobiegł za mną, może zdołałbyś ich uratować. A tak, wszyscy są teraz martwi. Twój egoizm ich zabił.

Merk zmarszczył brwi.

- Przypomnę ci – odpowiedział - że gdyby nie ja, ty też leżałabyś tu martwa. Żyjesz wyłącznie dzięki mnie.

Pokręciła głową.

- Tylko gorzej dla mnie – rzuciła oschle - Żałuję, że mnie też nie zabili. Nienawidzę cię!

Merk cały się w środku gotował. To tak ludzie odwdzięczają się za pomoc? Nienawiścią?

- Dobrze więc – powiedział i odwrócił się, by odejść.

Coś go jednak powstrzymywało, mimo wszystko nadal czuł się za nią odpowiedzialny.

- Drugi raz nie zaproponuję – powiedział gniewnym głosem.

Nie odpowiedziała.

Odwrócił się i spojrzał na nią.

- Zdajesz sobie sprawę, że jeśli tu zostaniesz, czeka cię śmierć?

Skinęła głową.

- I dokładnie na to liczę - odpowiedziała.

- Jesteś zagubiona – powiedział – To nie ja ich zamordowałem. Jestem twoim wybawicielem.

Spojrzała na niego z taką pogardą, że Merk aż się cofnął.

- Nie jesteś niczyim wybawicielem – wrzasnęła i splunęła mu pod nogi - Nie jesteś nawet człowiekiem. Jesteś najemnikiem. Zabójcą do wynajęcia. Nie jesteś ani trochę lepszy od tych łajdaków tutaj.

Słowa te zabolały go do żywego. Od razu pożałował, że pozwolił sobie na chwilę słabości, że pozwolił, by ktoś przestał być mu obojętny.

- Dlaczego więc uratowałaś mnie tej nocy? – zapytał - Dlaczego nie pozwoliłaś mi umrzeć?

Nie odpowiedziała.

Jej milczenie ostatecznie wyprowadziło Merka z równowagi. Rzucił łopatę na ziemię, odwrócił się na pięcie i odmaszerował, nie oglądając się już za siebie.

Idąc w stronę wschodzącego słońca, Merk wciąż słyszał za plecami szloch dziewczyny. Choć minął już jedno wzgórze, potem drugie, jej płacz wcale nie ucichał. To było tak, jakby ten dźwięk odbijał się echem w jego głowie.

 


ROZDZIAŁ TRZYNASTY



Kyra nie mogła przestać trząść się z zimna, gdy w strugach deszczu przemierzała bezkres Cierniowego Lasu. Lodowaty wiatr kaleczył jej policzki i dłonie, wkradał się pod ubranie, wywołując nieprzyjemne dreszcze. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz siedziała przy ogniu w suchym i bezpiecznym miejscu.

Choć świt wstał już dawno temu, zawieszone tuż nad ziemią, czarne, ciężkie chmury nie pozwalały odróżnić dnia od nocy.

Kyra i Dierdre jechały tak od wielu godzin, chcąc jak najdalej uciec przed Pandezjanami. Obie były przekonane, że żołnierze ruszą za nimi w pościg, dlatego przez cały ten czas nie pozwoliły sobie ani na chwilę odpoczynku.

Mijały kolejne godzinny, a Kyra czuła się tak, jakby zaraz miała spaść z siodła. Była zupełnie wyczerpana, przemarznięta do szpiku kości, a przemożny głód nie pozwalał jej myśleć. Próbowała skupić się na celu swej misji, na Ur, jednak w tej chwili zmęczenie nie pozwalało jej myśleć o niczym innym , jak tylko o bezpiecznym i ciepłym schronieniu, w którym mogłaby coś zjeść i złożyć głowę do snu. Nie byli nawet w połowie drogi przez Escalon, a ona miała coraz więcej wątpliwości co do tego, czy kiedykolwiek zdoła dotrzeć do miejsca swego przeznaczenia. Ur wydawało się leżeć na drugim końcu świata.

Kyra rozglądała się po okolicy, próbując znaleźć jakieś schronienie, głazy, jaskinie lub pusty pień drzewa, w którym mogliby choć chwilę odpocząć. Wokół nie dało się jednak dojrzeć nic, poza niekończącymi się zastępami powykręcanych konarów drzewa.

Kyra i Dierdre ostatkami sił utrzymywały się w siodłach, zbyt zmęczone, by rozmawiać. W pewnej chwili Kyra uświadomiła sobie, że od pewnego czasu z oddali dochodzi do niej dźwięk, który słyszała zaledwie kilka razy w ciągu całego swojego życia – szum fal.

Wytężyła wzrok, próbując dojrzeć coś w gęstej ulewie. Czy to możliwe?

Zatrzymawszy się obok Dierdre, nasłuchiwała uważnie, próbując wychwycić ten dźwięk spośród szelestu liści i odgłosu deszczu. Dierdre, patrzyła na nią, zaciekawiona.

- Wydaje mi się, że słyszałem ocean - powiedział Kyra niepewnie – Choć pewnie mogła być to też rzeka.

Ruszyły wiec pędem w stronę źródła tego dźwięku, a im bliżej niego się znajdowały, tym ich ciekawość narastała. 

W końcu między drzewami zaczęło prześwitywać niebo, a gdy wyjechały na otwartą przestrzeń, jej oczom ukazał się nadzwyczajny widok: zaledwie kilkaset metrów od nich, jak daleko okiem sięgnąć, rozciągało się wzburzone morze. Białe od piany, rozgniewane morze, bezlitośnie kołysało skupionymi teraz przy brzegu okrętami. Uwagę Kyry zwróciła wartka rzeka, która zdawała się oddzielać dwa lasy. Drzewa po jej drugiej stronie miały inny kolor, biła od nich biel. Kyra nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego. Aż zaniemówiła z wrażenia.

Dziewczęta wpatrywały się w ten obraz jak zahipnotyzowane. Krople deszczu zalewały ich twarze, ale one zdawały się tego nie zauważać.

- Morze Smutku – oznajmiła Dierdre – Udało nam się.

Kyra spojrzała na rzekę i na mały drewniany mostek, łączący jej dwa brzegi.

- A rzeka? – zapytała po chwili.

- To rzeka Tanis - odpowiedziała Dierdre – Stanowi granicę pomiędzy Cierniowym i Białym lasem. Kiedy ją przekroczymy, znajdziemy się na Zachodzie.

- A stamtąd, jak daleko do Ur?

Dierdre wzruszyła ramionami.

- Może kilka dni – odpowiedział niepewnie.

Słysząc to, serce Kyry zamarło. Z głodu i zmęczenia cała ich piątka ledwie trzymała się na nogach. Kyra wiedziała, że kolejne kilka dni jazdy w tych warunkach oznaczać będzie dla nich śmierć.

- Szybciej byłoby rzeką – dodała Dierdre – Możemy znaleźć łódź, jednak w ten sposób nie dotrzemy do samego Ur. W dodatku wiązałoby się to z ogromnym ryzykiem. Wielu ludzi straciło życie w tych wodach.

Kyra spojrzała na wartką rzekę i natychmiast zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Pokręciła głową. Wolała już stawić czoła zagrożeniom, które czyhały na nie na lądzie, niż zdać się na łaskę i niełaskę tych rwących prądów.

W pewnej chwili jej uwagę przyciągnęły zacumowane wzdłuż brzegu, nieopodal wygiętego w łuk mostu, niewielkie łodzie. Nad rzeką stała drewniana chatka, w której oknach paliły się świece. Z jej wnętrza dochodziła muzyka i ochrypłe krzyki. Nie ulegało wątpliwości, że patrzy właśnie na tawernę.

Unoszący się w powietrzu zapach jedzenia, uderzył ją jak cios w brzuch i sprawiał, że trudno jej było skupić się na czymkolwiek innym. Zastanawiała się, co to za ludzie byli w środku.

- Pandezjanie? – pomyślała na głos.

Dierdre pokręciła głową.

- Spójrz na te łodzie – powiedziała – Każda z nich jest pod inną banderą. Należą do podróżnych, którzy przybyli tu od morza, a teraz chcą rzeką Tanis dotrzeć na drugą stronę Escalonu. Większość z nich to handlarze. Widziałam wielu takich w Ur.

Leo zaskamlał przy jej nodze, a wtedy i ona poczuła kolejne ukłucie głodu w żołądku. W tej samej chwili przypomniała sobie jednak przestrogę ojca, by omijać ludzi z daleka.

- Chyba wiem, o czym myślisz – powiedziała Dierdre porozumiewawczo.

Kyra pokręciła głową, rozdarta między swoim złym przeczuciem, a nieodpartą chęcią posilenia się i schronienia przed wiatrem i deszczem. Przyglądała się tawernie z największą uwagą, ciągle nie mając pewności, co robić. Okrzyki dochodzące z wnętrza budynku, były wyjątkowo niepokojące; tylu pijanych mężczyzn zgromadzonych w jednym miejscu nie wróżyło nic dobrego. Wiedziała, że tam gdzie alkohol, tam i kłopoty.

- Jako dwie podróżujące samotnie dziewczyny– przez Kyrę przemówił głos rozsądku –będziemy niepotrzebnie ściągać na siebie uwagę.

Dierdre zmarszczyła brwi.

- To nie są żołnierze – przekonywała - tylko obwoźni handlarze. A to nie jest garnizon, tylko tawerna. Nie będzie tak, jak przy spotkaniu z Pandezjanami. Wtedy miałyśmy pecha. Ci ludzie będą bardziej zainteresowani swoimi kuflami, niż nami. Możemy kupić tylko jedzenie i wyjść. Poza tym mamy Andora i Leo, i ciebie i twoją broń. Skoro żołnierze tam w lecie nie dali nam rady, czy naprawdę sądzisz, że banda pijanych żeglarzy może nam zagrozić?

Kyra zawahała się. Równie mocno jak Dierdre pragnęła coś zjeść i choćby na chwilę schronić się przed zimnem i wilgocią.

- Opadłam już z sił - nalegała Dierdre – Wszyscy opadliśmy. I nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Nie damy rady iść dalej bez jedzenia i odpoczynku. Umrzemy z wyczerpania. Widzisz, cała drżysz, a nawet już tego nie zauważasz.

Wtedy dopiero Kyra uświadomiła sobie, że z zimna aż szczęka zębami. Wiedziała, że Dierdre ma trochę racji. Każde z nich potrzebowało przerwy, by zregenerować siły. Wejście do tawerny będzie ryzykowne, ale kontynuowanie podróży w takim stanie, to czyste szaleństwo.

Kyra skinęła wreszcie głową.

- Wejdziemy tam tylko i zaraz wyjdziemy – powiedziała stanowczo – Nie podnoś wzroku. Trzymaj się blisko mnie. A jeśli ktoś z mężczyzn podejdzie zbyt blisko, wbij mu to brzuch.

Kyra wsadziła sztylet w dłonie przyjaciółki i spojrzała na nią wymownie. W jej oczach dostrzegła desperację i wiedziała już, że Dierdre jest gotowa.

A mimo tego, w miarę jak zbliżały się do tawerny, Kyrę ogarniał coraz większy niepokój. W głębi duszy wiedziała, że zapuszczanie się tam to fatalny pomysł, który narazi je na ogromne niebezpieczeństwo.

 


ROZDZIAŁ CZTERNASTY



Duncan prowadził swojego konia stępem, obok niego jechał Seavig, Anvin i Arthfael, reszta zaś niedaleko z tyłu. Wystarczyło odwrócić się, by zobaczyć, że tworzą teraz jedną armię. Ludzie Seaviga, kilkuset wojów, zgrali się doskonale z jego ludźmi. Teraz ich drużyna liczyła dobrze ponad tysiąc zbrojnych, o wiele więcej, niż Duncan spodziewał się zobaczyć, wyruszając z Volis; po prawdzie nie sądził nawet, że przeżyje tak długo.

Kierowali się na południe i wschód, byli w drodze już od kilku godzin, prowadzeni przez Seaviga tereny, oddalając się od Esephus w kierunku Jeziora Gniewu. Rozpoczęli marsz o świcie, jednak mimo popołudniowych chmur wiszących ciężko na niebie, żaden z ludzi, choć walczyli całą noc, ani myślał się zatrzymać. Wszyscy gnani byli potrzebą, Duncan czuł to doskonale, której nikt nie widział w Escalonie od czasu inwazji. Coś wyjątkowego wisiało w powietrzu, coś, czego brakowało Escalonowi od lat, coś, czego Duncan nie spodziewał się już więcej zobaczyć: nadzieja.

Duncan czuł przepełniający go optymizm, największy od czasu, gdy był jeszcze młodym wojownikiem. Jego armia już podwoiła swoją liczbę, a z każdą chwilą dołączali do nich kolejni wieśniacy, których miejscowości mijali po drodze. Ich siła rosła już własnym rozpędem. Volis było wolne; Argos było wolne; Esephus było wolne. Trzy warownie północnego wschodu z powrotem znalazły się w rękach Escalonu, wszystko działo się tak szybko, tak nagle, niczym nocny przypływ. Imperium Pandezji wciąż nie miało o niczym pojęcia. To znaczyło, że Duncan miał czas na działanie. Jeśli zdołaliby przetoczyć się przez Escalon wystarczająco szybko, wtedy może, ale tylko może, wyparliby Pandezję, zanim ta zebrałaby siły, zanim trzon Imperium cokolwiek zwęszy. Jeśli udałoby się wypchnąć ich przez Południową Bramę, wtedy na pewno zdołają użyć naturalnych granic Escalonu, by utrzymać go wolnym.

Jednak Duncan zdawał sobie sprawę z tego, że kluczem do zwycięstwa było zjednoczyć warownie i rządzących nimi dowódców. Ich słaby król został obalony, stolica zaś trafiła w ręce Pandezjan, więc cokolwiek zostało z wolnego Escalonu – znajdowało się w rozproszonych warowniach, każda z nich miała własną drużynę i swojego dowódcę. Duncan wiedział, że aby ich przekonać, by do niego dołączyli, musiał pokazać swoją siłę: musiał zdobyć stolicę. Lecz by wziąć Andros, potrzebował zbrojnych, którzy rządzili okolicznym pogórzem: wojowników z Kos.

Kos było kluczowe; prawie jak papierek lakmusowy. Mieszkańcy Kos znani byli z izolacyjnej polityki, do tego byli uparci niczym górskie kozły zamieszkujące ich góry. Jeśli Duncan byłby w stanie przekonać ich, wtedy reszta Escalonu na pewno by za nim poszła. Jeśli jednak Kos odmówiłoby, lub Pandezja zorientowałaby się zbyt szybko, wtedy morze żołdaków, którego nikt nie był w stanie powstrzymać – nawet najlepsi z ich ludzi – zalałoby Escalon i wybiło nie tylko jego zbrojnych, ale także starców, kobiety i dzieci Escalonu. Królestwo przestałoby istnieć, spalone na wiór. Stawka nie mogła być większa: Duncan grał o życie wszystkich.

Lecz wolność, jak nauczył go ojciec, była więcej warta od czegokolwiek w życiu. Trzeba też było na nią zasłużyć, a to wymagało wielkich poświęceń.

Szli dalej, dzień był chłodny i szary, gęste chmury wisiały nisko, wszędzie wokół sypał śnieg, drobnym opadem, który zdawał się nie mieć końca. Maszerowali w milczeniu, rozumiejąc się bez słów. Gdy ludzie walczą ze sobą wystarczająco długo, nie muszą już nic mówić.

Duncan patrzył wokół ciekawie, obserwował krajobraz, który zmieniał się tym bardziej, im dalej szli na południe. Morski klimat Esephus ustępował nagim polom i niewielkim wzgórzom. Wypatrywał w oddali Jeziora Gniewu, jednak bez powodzenia; pola zdawały się rozciągać w nieskończoność.

Gdy weszli na wzgórze, wiatr uderzył w Duncana śniegiem, odbierając mu dech. Zamrugał, by zetrzeć białe płatki z oczu, a gdy wreszcie odzyskał widoczność, stanął jak wryty. W dolinie poniżej znajdował się cel ich wędrówki: Jezioro Gniewu. Lśniło nawet mimo chmurnego nieba, jarząc się jasną czerwienia, niczym morze ognia. Duncan znał legendy, które powiadały, że kolor ten pochodzi z krwi ofiar utopionych w tych wodach; inne twierdziły, że to przez straszliwie bestie zamieszkujące głębiny; jeszcze inne zaś mówiły, że to barwa łez spadłych z oczu bogini, która pierwsza odkryła Escalon.

Jezioro Gniewu w całym królestwie uważane było za święte miejsce, miejsce, do którego przybywali pielgrzymi, by modlić się do Boga Stworzenia i Boga Śmierci – a co najważniejsze, Boga Zemsty. Znamiennym było, zorientował się Duncan, że w takie dni przyszło im odwiedzić te brzegi.

Jednak, mimo wszystko, wolałby iść inną drogą. Jezioro było także przeklętym miejscem, miejscem śmierci, którego nie odwiedzało się bez przyczyny. Czuł dreszcze, patrząc na jezioro nawet z takiej odległości, jego brzegi wysypane czerwonym żwirem, wody tryskające gorącymi źródłami, buchające niewielkimi obłoczkami pary, jakby sapały wściekle. Zatrzymali się wszyscy, ich zbroje pobrzękiwały, gdy tysiąc koni stanęło w miejscu, zapadła nagła cisza, przerywana jedynie wyciem wiatru. Duncan z zadziwieniem patrzył na jeden z cudów Escalonu.

- Nie ma innej drogi? – spytał Seaviga, który zatrzymał się u jego boku.

Seavig potrząsnął głową ponuro, wciąż patrząc w dal.

- Musimy podążać tym brzegiem, aż do ujścia Thusius, to najprostsza droga do Kos. Nie martw się, stary druhu – powiedział, poklepując Duncana po ramieniu z szerokim uśmiechem na twarzy – te stare bajdy to bzdura. Jezioro cię nie zje, przecież nie zamierzamy się kąpać.

Duncan nie był przekonany.

- Czemu nie pójdziemy równiną? – spytał Anvin.

Seavig wyciągnął palec.

- Widzisz, tam? – powiedział.

Duncan spojrzał w tamtą stronę i zobaczył gęstą mgłę, pędzącą w ich kierunku. Nadeszła o wiele zbyt szybko, niczym burzowa chmura, chwilę później opadła na nich, tak że nic nie widzieli. Zatopiony w mlecznej bieli Duncan poczuł szarpnięcie strachu, nagle nie był w stanie dojrzeć swych ludzi – nie widział nawet Seaviga, choć ten był nieopodal. Nigdy nie widział nic podobnego.

- To nie Jeziora Gniewu należy się bać – powiedział Seavig, jego spokojny głos przebijał się przez gęsty opar – tylko równin, które je otaczają- i tej mgły. Patrz, przyjacielu, słyszysz mój głos, ale nie widzisz mojej twarzy. Tak się tu umiera. Gubisz się we mgle i nigdy nie wracasz.

- Jak mgła miałaby zabić człowieka? – spytał Arthfael gdzieś z boku.

- To nie mgła – odpowiedział Seavig – ale istoty, które wraz z nią kroczą.

Równie nagle podmuch wiatru wzmocnił się i przewiał opary – Duncan poczuł prawdziwą ulgę, że znów widzi jezioro.

- Jeśli pójdziemy równiną – ciągnął Seavig – pogubimy się nawzajem we mgle. Jeśli będziemy trzymać się brzegu, będziemy mieli przewodnika. Pospieszmy się, wiatr się zmienia.

Seavig pognał konia, tak samo zrobił Duncan i pozostali, idąc kłusem w dół zbocza, w kierunku jeziora. Syczenie wód było coraz głośniejsze, im bardziej zbliżali się do brzegu, zaś żwir pod kopytami koni skrzypiał w dziwny sposób. Obawy Duncana tylko się pogłębiły.

Opadła ich kolejna fala mgły, po raz kolejny Duncan zatonął w niej cały. Znów nie widział nic przed sobą, jednak tym razem opary nie rozwiewały się.

- Trzymajcie się blisko i słuchajcie skrzypienia żwiru – powiedział Seavig – w ten sposób będziecie pewni, że wciąż jedziecie brzegiem. Niedługo usłyszycie rzekę, jednak nie zbaczajcie przed tym ze ścieżki.

- A co z istotami, o których mówiłeś? – krzyknął Duncan, nerwowy z powodu mgły – Co jeśli nadejdą?

Usłyszał szczęk metalu, to Seavig wyciągnął miecz.

- Nadejdą z pewnością – odpowiedział – Zamknij oczy i zaufaj swemu mieczowi.

* * *

Duncan nie popędzał konia we mgle, szedł stępa, mając obok swoich ludzi. Ich wierzchowce ocierały się o siebie nawzajem, był to jedyny sposób, by trzymać się razem. Nerwowo ściskał rękojeść miecza. Gdzieś za nim ktoś dął w róg, raz za razem, samotny dźwięk obijał się echem od wzgórz, od wód jeziora, jego ludzie szli za nim, by nie pogubić się nawzajem. Jednak z każdym dźwiękiem rogu spinał się, sądząc, że może sprowokować do ataku istoty, które żyły w mgle. Zresztą trudno było zorientować się, skąd dobiega, więc gdyby nie żwir pod kopytami, na pewno już by się pogubili. Seavig miał rację.

W pewnej chwili Duncan uświadomił sobie, że mimo wszystko traci orientację, zapada w głębokie zamyślenie, traci poczucie rzeczywistości, gdy wjeżdżał coraz głębiej w biały opar. To przedziwne; teraz już rozumiał jak mgła mogła doprowadzić człowieka do szaleństwa.

Niski, twardy głos Seaviga złamał ciszę, ku radości Duncana.

- Pamiętasz Krwawe Wzgórze, stary druhu? – spytał, w jego głosie pobrzmiewała nostalgia – Byliśmy młodzi. Zupełnie zieloni wojownicy, bez żon i dzieci – tylko my, nasze miecze i cały świat do zdobycia, by sprawdzić swoją wartość. Ta bitwa zrobiła z nas mężczyzn.

- Pamiętam ją dobrze – odpowiedział Duncan, czując jakby zdarzyła się wczoraj.

- Mieli przewagę dwóch do jednego – ciągnął Seavig – kiedy nadeszła mgła, prawie jak ta dzisiaj. Odłączyliśmy się od reszty drużyny, tylko ty i ja.

Duncan pokiwał głową.

- Wpadliśmy w pułapkę – dodał Duncan.

- W gniazdo szerszeni – powiedział Seavig – Pamiętasz co powiedziałeś mi tego dnia.

Duncan pamiętał, aż za dobrze.

- Powiedziałeś: na ten dar właśnie czekałem – ciągnął Seavig – Dopiero po latach zrozumiałem, co miałeś na myśli. To był dar. Dar bycia okrążonym, dar przewagi liczebnej wroga, dar liczenia tylko na samych siebie. Ilu ludzi otrzymało taki dar?

Duncan kiwnął, serce drgnęło mu na wspomnienie tamtego dnia.

- Rzadki dar, zaiste – powiedział.

- Zebrałem wiele ran tamtego dnia – ciągnął dalej Seavig po długiej pauzie – o których przypominam sobie wciąż, gdy tylko zegnę kolano. Ale nie to pamiętam najlepiej – nawet nie to, że wszystkich ich zabiliśmy. Najlepiej pamiętam twoje słowa. I moje zaskoczenie, że nie było w tobie strachu. Przeciwnie, nigdy później nie widziałem cię szczęśliwszym, niż w tamtej chwili. Twoja odwaga dała mi siłę. Tamtego dnia poprzysiągłem sobie zostać wielkim wojownikiem.

Duncan zamyślił się głęboko nad słowami przyjaciela, zalały go wspomnienia, przez długą chwilę więc jechali w milczeniu. Ledwie był w stanie uwierzyć, że minęło już tyle lat. Gdzie podziała się jego młodość?

- Korona należy się tobie – powiedział Seavig po długiej chwili milczenia, jego twardy głos dudnił we mgle.

Te słowa zaskoczyły Duncana; królowanie to nie coś, do czego dążył, głos przyjaciela brzmiał niczym złe podszepty, które go popędzały.

Potrząsnął głową.

- Dawny król był moim przyjacielem – odpowiedział – Jedyne czego chciałem od życia, to dobrze służyć.

- Ale zdradził koronę – odparował Seavig – Poddał Escalon. Nie zasługuje na to, by być królem. Ja, na ten przykład, nigdy nie przysięgnę mu już posłuszeństwa, jeśli Escalon kiedykolwiek będzie wolny- inni także tego nie zrobią. Nie mamy króla- nie widzisz tego? A czym będzie wolny Escalon bez władcy?

- To może i prawda – powiedział Duncan – lecz nadal jest naszym królem, godny tego czy nie. Poddanie królestwa nie przekreśla korony.

- Czyżby? – odpowiedział Seavig – Jeśli nie to, to co? Kimże jest król, który nie broni swych ziemi?

Duncan westchnął, wiedział, że jego druh miał rację. Sam myślał o tym wielokrotnie. Ta rozmowa brzmiała tak, jakby spierał się z samym sobą; nie wiedział jakich argumentów użyć.

- Nawet jeśli obierzemy nowego króla – odpowiedział – dlaczego mam nim być ja? Jest wielu ludzi godnych tego zaszczytu.

- Wszyscy cię poważamy – odparł Seavig – Wszyscy dowódcy. Wszyscy wielcy wojownicy, rozproszeni po Escalonie. Ty łączysz wszystko, co w nas dobre. Gdy Tarnis poddał królestwo, wszyscy sądziliśmy, że ty obejmiesz koronę. Ale nie zrobiłeś tego. Twoje milczenie było najbardziej znamienne. Twoje milczenie, twoja wierność staremu królowi, to pozwoliło Pandezji wziąć naszą ziemię.

Te słowa ubodły Duncana głęboko, niczym sztylet w serce, zastanawiał się, czy jego przyjaciel miał rację. Nigdy nie myślał o tym w ten sposób.

- Pragnąłem tylko być lojalny – odpowiedział – Lojalny królestwu, lojalny poddanym, lojalny memu królowi.

Seavig potrząsnął głową.

- Lojalność może być największym zagrożeniem, jeśli jest ślepa, źle skierowana.

Duncan rozważył te słowa uważnie. Czy zaślepiła go lojalność kultywowana dla niej samej?

- Wiele mnie nauczyłeś, Duncanie – ciągnął Seavig – Pozwól więc, że ja ciebie czegoś nauczę. To nie lojalność i oddanie czynią człowieka wielkim. Wielkim czyni cię wiedzieć komu być lojalnym- i kiedy. Lojalności nie przysięga się na zawsze. Na lojalność trzeba zasłużyć, każdą chwilą, każdym dniem. Jeśli ktoś, komu poprzysiągłem lojalność wczoraj nie zasłuży na nią dziś, wtedy moje oddanie musi odejść- jeśli nie, widać niewiele znaczyło. Lojalności nie nabywa się z urodzeniem. To najświętsza rzecz, gdy ktoś jest ci lojalny; jeśli zaś okażesz się niegodnym, musisz zmierzyć się z konsekwencjami. Ślepe oddanie to kula u nogi. Ciężar. Wojownik nie może pozwolić sobie go dźwigać.

Dalej jechali w ciszy, słowa Seaviga dźwięczały w uszach Duncana, trafiając mu prosto w serce i duszę, sprawiając, że inaczej spoglądał na całe swoje życie. Zraniły go, sprowokowały; i choć chciałby je cofnąć, nigdy ich nie usłyszeć, wiedział także, że dobrze się stało.

- Co zrobisz, gdy Escalon będzie wolny? – ciągnął dalej Seavig po długiej przerwie – Podeptasz honor wszystkich swoich ludzi, którzy walczyli za ciebie i oddasz koronę z powrotem w ręce człowieka, który na nią nie zasługuje? Czy uszanujesz tych, który ciebie uszanowali i dasz im przywódcę, którego pragną?

Duncan nie wiedział jak odpowiedzieć. Jego ojciec wychował go, by poważał lojalność nad wszystko inne; ludzie odchodzą, lecz lojalność jest wieczna, tak mu mówiono. Nigdy dotąd nie zdradził nikogo mu bliskiego, nigdy też nie zapomniał długu. Wychowano go także w szacunku dla swojej pozycji, nie myślał nigdy wspinać się na wyżyny, które nie były mu pisane.

Wszystko co Seavig mówił, kłóciło się z tym, kim był, z tym, czego go nauczono. Ale mimo wszystko rozumiał jego argumenty: słaby król rozczarował ich wszystkich, skrzywdził ich królestwo, Duncan wiedział, że w słowach Seaviga kryje się ziarno prawdy, nawet jeśli nie był w stanie ich wszystkich porządnie przetrawić.

Znów zapadła cisza, gdy kontynuowali marsz wzdłuż brzegów Jeziora Gniewu, tylko żwir chrzęścił pod kopytami koni, mgła zaś była tak gęsta, że Duncan ledwie widział czubek swego nosa. Im dalej szli, tym bardziej wzmagał się jego niepokój. Nikt nie był w stanie wzbudzić w nim strachu, jednak nie lubił walczyć z czymś, czego nie widział. Czuł, że w tym wietrze czai się coś złego, więc jeszcze mocniej ścisnął rękojeść miecza. Miał nadzieję, że nie prowadzi swoich ludzi na rzeź.

Spiął się cały, gdy usłyszał stłumiony krzyk. Zatrzymał się i wpatrzył we mgłę, kiedy znów dało się go słyszeć. Jeden z jego ludzi wykrzyknął, po czym dało się słyszeć głuche łupnięcie, niczym ciało spadające z konia.

- Mgliste upiory! – wrzasnął Seavig, jego głos przeciął powietrze.

Nagle wszędzie wokół rozległy się krzyki, Duncan nie wiedział, w którą stronę się zwrócić, tylko mocno ściskał miecz, starając się dostrzec wroga – po czym wszystko utonęło w chaosie.

Nagle Duncan poczuł lodowaty uścisk wokół szyi, spojrzał w bok i zobaczył coś jakby szkielet, tylko prawie przejrzysty, jak z lodu, jego długie szpony wpijały mu się w gardło i przebijały skórę. Zobaczył przed sobą przerażającą, szkieleto-kształtną kreaturę, z pustymi oczodołami, paszczą o dłoń od siebie, powoli wyłaniającą się z mgły. Potwór otworzył gębę straszliwie szeroko, pochylił się ku niemu i przyssał do piersi Duncana.

Pomimo tego, że zmora nie miała zębów – i tak wysysała z niego siły, jak pijawka; czuł, jak ucieka z niego życie, nawet przez twardą kolczugę. Wykrzyknął z bólu. Z całą mocą, która mu została, sięgnął w dół, złapał czaszkę potwora obiema dłońmi i ścisnął. Wysiłek był straszliwy, aż drżały mu ręce, czuł ze słabnie z każdą chwilą, jakby potwór miał wyssać mu serce z piersi.

Wreszcie czaszka potwora pękła, jego kruche kości posypały się wokół.

Duncan roztarł swoją pierś, dysząc ciężko, czuł jak pali go skóra, czuł, że było blisko.

Wszędzie wokół rozległy się krzyki, próbował więc dojrzeć coś we mgle, nigdy wcześniej nie czuł się w bitwie tak bezradny. Ledwie cokolwiek widział; jedynie, gdy coś się poruszało. Popędził konia kopniakiem i ruszył głębiej, wiedział, że nie może stać bez ruchu; musiał pomóc swoim ludziom, więc drogę zdecydował się wybrać na wiarę.

Dotarł do jednego ze swych ludzi i dojrzał, że u jego piersi wisi mglisty upiór, jego paszcza ssała wściekle. Z przerażeniem zobaczył, jak stwór wyssał wreszcie serce z ciała swej ofiary; nadal biło, gdy żołnierz z krzykiem zwalił się na ziemię, martwy.

Powiew wiatru rozwiał mgłę na krótką chwilę, wystarczyło jednak, by Duncan ujrzał setki mglistych upiorów wiszących w powietrzu, jeszcze więcej wynurzało się z samego Jeziora Gniewu. Jego serce ścięło przerażenie. Wiedział, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, jego ludzie poginą na tym brzegu.

- Z KONI! – krzyknął w stronę swojej drużyny – Kryć się!

Jego rozkaz poszybował na wietrze, odpowiedział mu brzęk zbroi, gdy ludzie schodzili z koni za jego przykładem. Duncan kucnął nisko, by lepiej widzieć stwory, które nadlatywały z góry, i gdy jeden zbliżył się, podniósł swój miecz i ciął. Ostrze trafiło potwora w pierś, dało się tylko słyszeć stukot jego kości, które opadły wokół na ziemię.

Kolejny ruszył do ataku, otwierając paszczę szeroko, Duncan roztrzaskał go jednak celnym pchnięciem. Następny nadszedł z boku, ledwie roztrzaskał go tarczą, a kolejny już rzucił się na niego z drugiej strony.

Duncan kręcił się i ciął na lewo i prawo, roztrzaskując stwory nadchodzące ze wszystkich stron, gdy sięgały po niego swymi szponami. Odnalazł go Anvin, stanęli więc plecami do siebie, by chronić się od mgły. Anvin obracał swoim kiścieniem, wznosząc kolczastą kulę na łańcuchu nad głowę i roztrzaskując upiory w kupki kości wszędzie wokół.

Seavig rzucił się na ziemie zaraz obok, obrócił na plecy i zamachnął toporem, by strącić stwory znad swojej głowy. Grupka zbiła się ciasno, by strzec nawzajem swych pleców, walcząc jak jeden mąż w obronie przed potworami.

Jednak wszędzie wokół nadal dało się słyszeć krzyki agonii, zbyt wielu ludzi umierało w szponach stworów, które wypełzły znikąd, jakby były częścią mgły. Wydawało się, że ich strumień płynie bez końca, jakby jezioro wypluwało je wraz z buchającą parą. Duncan okręcił się i ściął jednego, chwilę zanim ukąsił Seaviga w plecy – lecz w tej samej chwili poczuł ostre szpony wpijające się w jego skórę. Sięgnął w tył, i przerzucił stwora przez ramię, po czym roztrzaskał go pod swoim butem. Jednak od razu następny uwiesił się na nim i zaczął ssać jego ramię. Seavig skoczył ku niemu i roztrzaskał go na kawałki ciosem topora – gdy Anvin rzucił się, by pchnąć kolejnego w paszczę chwilę przed tym, jak dosięgł karku Duncana.

Powietrze pełne było klekotu kości, gdy mężczyźni dzielnie odpierali ataki. Podmuch wiatru znów podniósł na chwilę mgłę i Duncan zobaczył wokół kupki kości, setki martwych stworów, zaściełające brzeg. Lecz w oddali z przerażeniem zauważył tysiące nowych mglistych upiorów wyłaniających się z oparów i lecących w ich kierunku, wyjąc przeszywającym zawodzeniem.

- Jest ich zbyt dużo! – wykrzyknął Anvin.

- Do wody! – wrzasnął Seavig – Do jeziora! Wszyscy! To nasza ostatnia szansa!

Duncan przeraził się na samą myśl.

- Do Jeziora Gniewu? – odkrzyknął – Przecież roi się tam od bestii?

- A jakże! – krzyknął Seavig – Ale ryzyko śmierci nadal lepsze jest niż pewna śmierć!

- DO WODY! – zakomenderował Duncan, krzycząc do swoich ludzi, zorientowawszy się, że w przeciwnym razie będą bezradni.

Zadęto w rogi i zbrojni jak jeden mąż pobiegli w kierunku jeziora. Duncan biegł wraz z nimi, dotarł wreszcie do wody, zewsząd podniósł się rumor plusków, wszystkim spieszno było wskoczyć do środka. Gdy wszedł w toń, z zaskoczeniem stwierdził, że czerwona woda jest ciepła i lepka, gęsta, niczym ruchome piaski. Wchodził coraz dalej, wreszcie zanurzył się po pierś, woda zdawała się jeszcze gorętsza, bulgotała i syczała.

Mgliste duchy poleciały w ich kierunku, jednak gdy zbliżyły się do wody, uniosły się wyżej i skręciły w bok, jakby się bały. Zaczęły krążyć nad nimi w wielkim roju, niczym nietoperze, wyjąc, rozczarowane. Duncan poczuł chwilową ulgę, zorientował się, że Seavig miał rację: naprawdę obawiały się wody. To uratowało ich od tej hałastry.

W końcu, zorientowawszy się, że nie mogą się zbliżyć, mgliste upiory zawyły wszystkie jednocześnie i odleciały, znikając na dobre.

Ludzie Duncana podnieśli przesiąknięte wodą ramiona i krzyknęli na wiwat, uradowani. Nawet Duncan rozluźnił się, po raz pierwszy odkąd tu przybyli.

Gdy tylko to uczynił, poczuł, że coś śliskiego okręca mu się wokół kostek, niczym wodorosty. Serce skoczyło mu w piersi, gdy starał się zrzucić to coś kopniakiem. Spojrzał w dół, próbując dojrzeć coś w gęstej wodzie, jednak bez skutku. Coś szarpało go za nogi i zacząć wciągać go głębiej.

Nagle zobaczył, że woda wokół kotłuje się tysiącem kształtów przypominającym morskie węże.

Zewsząd podniosły się krzyki, gdy jeden po drugim, ze wszystkich stron, jego ludzie zaczęli znikać pod powierzchnią mętnej wody, nurkując po straszną śmierć.

 

 


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY



Im bliżej tawerny były, tym przeczucie Kyry stawało się coraz bardziej intensywne i złowrogie. Choć czuła w kościach, że to był bardzo zły pomysł, coś nie pozwalało jej zawrócić. Rozsądek podpowiadał, że powinna słuchać rad ojca, trzymać się z dala od ludzi, podążać obraną ścieżką, która w końcu doprowadzić ją miała do Ur. Była jednak zbyt głodna i zmęczona, by oprzeć się nęcącemu zapachowi jedzenia i pokusie ogrzania się w ciepłym i suchym miejscu.

Dierdre miała przecież dużo racji w tym, że kontynuowanie podróży bez jedzenia, mogłoby przynieść fatalne konsekwencje.

Z tawerny dochodziły coraz głośniejsze okrzyki pijanych mężczyzn. Kilka świń i kurczaków przechadzało się po obejściu, a z dachu wiatr zrywał gont.

- Co tu jest napisane? – zapytała Dierdre.

Kyra uświadomiła sobie wtedy, że jej przyjaciółka nie potrafi czytać. Nie zdziwiło jej to jednak za bardzo – w końcu większość ludzi w Escalonie była niepiśmienna. Ona, dzięki swemu ojcu, jako jedna z nielicznych opanowała tą sztukę.

Kyra uniosła dłoń do oczu, próbując w deszczu dostrzec litery.

- Gospoda w Tanis - odparła.

Nazwa tego miejsca idealnie oddawała jego klimat. Była prosta, jak cała jego konstrukcja. Budynek wyglądał, jakby ktoś postawił go w zaledwie kilka dni.

W tawernie znowu podniosła się wrzawa. Kyra wolała nie myśleć, co za podły tłum czeka na nie w środku.

- Masz szczęście - powiedziała Dierdre.

- Dlaczego? - zapytał Kyra, zaskoczona.

- Tylko ludzie wysoko urodzeni potrafią czytać – powiedziała – Ja też bym chciała – dodała ze smutkiem w głosie.

Kyrze zrobiło się jej żal.

- Moi bracia też nie potrafią - odpowiedział Kyra – Tylko mi jednej na tym zależało. Jeśli chcesz, mogę cię nauczyć.

Dierdre natychmiast rozpromieniała.

- Pewnie że bym chciała! – odpowiedziała bez chwili wahania.

Stojąc przed tawerną, Kyra sięgnęła do kieszeni, chcąc sprawdzić, czy nadal są w niej złote monety, które dostała przed wyjazdem. Brzdęk dochodzący z sakiewki uspokoił ją, i upewnił, że pieniędzy maja aż nadto.

Do środka wchodzą tylko po to, by zaopatrzyć się w jedzenie i paszę dla zwierząt i by ogrzać trochę zmarznięte dłonie. Nie zabawią tam długo – co więc może się stać w ciągu zaledwie kilku minut.

Rozejrzała się wokół – nigdzie nie było ani śladu pandezyjskich koni ani łodzi. Trochę ją to uspokoiło. Obywatele Escalonu raczej nie będą atakować swoich; Ale co z przyjezdnymi?

Lekko uchylone drzwi do gospody wychodziły na rzekę i drewniany mostek. Na wodzie kołysały się dziesiątki niewielkich łodzi – niektóre z nich były długie i wąskie, jak kajaki, inne zaś dużo szersze i z płaskim dnem. Spojrzawszy na północ, zobaczyła wejście do portu, a w nim kilka wielkich statków pod różnymi banderami. Pewnie wszyscy ci żeglarze zatrzymali się tu z tego samego powodu co ona – by ogrzać się i uzupełnić zapasy.

Dziewczęta zeszły z siodeł i Dierdre przywiązała swojego konia do drewnianego pala. Gdy Kyra próbowała to samo zrobić z Andorem, ten, jakby urażony, zarżał i nerwowo zarzucił łbem.

Kyra wyciągnęła do niego rękę i poklepała go po szyi.

- Zaraz wracam – zapewniła go – Idę tylko zdobyć nam coś do jedzenia.

Andor znowu parsknął wymownie, jakby chciał ją przed czymś ostrzec.

Leo też chciał pójść z nimi, jednak gdy tylko się ruszył, Kyra przytrzymała go w miejscu.

- Poczekaj tu z Andorem – powiedziała i natychmiast poczuła się winna, deszcz z każdą chwilą przybierał na sile.

- Chodźmy - powiedziała Dierdre.

Kyra ruszyła za nią i gdy tylko weszły po prowizorycznych, drewnianych schodkach, drzwi do gospody otwarły się z impetem i ze środka wybiegł pijany w sztok człowiek. Potykając się, podbiegł do barierki, wychylił się i głośno zwymiotował.

Kyra, wzdrygnęła się i odwróciła głowę z obrzydzeniem, zastanawiając się jednocześnie, czy to nie aby jakiś znak.

Gdy drzwi do gospody znowu otworzyły się, Karę uderzyła fala ciepłego, zatęchłego powietrza. Wewnątrz unosił się duszący zapach zwietrzałego piwa, potu i jedzenia. Aż ją zemdliło. Panował tam ciężki do wytrzymania hałas. Kyra rozejrzała się i w drugim końcu sali dostrzegła wąski bar i stojącego za nim wysokiego, chudego mężczyznę z zapadniętymi policzkami i podkrążonymi oczami. Sala po brzegi wypełniona była dziesiątkami mężczyzn, którzy przybyli tu z najróżniejszych zakątków świata. Część z nich mówiła z akcentem, którego nie rozumiała, inni zaś w językach, których nawet nie rozpoznawała. Łączyło ich tylko jedno – każdy z nich przyszedł tu po to, by się napić.

Gdy tylko weszły do środka, cała tawerna jakby zamarła. Gwar ucichł, mężczyźni odłożyli kufle i odwrócili się w ich stronę. Kyra poczuła się wyjątkowo nieswojo, gdy cała ta zgraja mierzyła je wzrokiem z góry na dół. Najwyraźniej nie zdarzało się często, by dwie samotne kobiety zaglądały do tego miejsca. Co więcej, sądząc po ilości brudu, noga kobiety prawdopodobnie nigdy dotąd tu nie postała.

Kyra rozejrzała się po zgromadzonych tam twarzach i natychmiast pożałowała, że tu weszła. To były twarze pijanych, zdesperowanych mężczyzn, którzy od wielu tygodni nie widzieli żadnej kobiety. Większość z nich miała kilkudniowy zarost, długie, brudne włosy i przekrwione oczy. Ich lubieżne spojrzenia zdradzały ich niecne zamiary.

Znalazły się dokładnie w takiej sytuacji, której Kyra najbardziej chciała uniknąć. Teraz niestety było już za późno, żeby się wycofać.

Kyra zrobiła dziarską minę i nie spuszczając z oczu barmana, śmiało ruszyła przez tłum w jego stronę. Dierdre nie odstępowała jej ani na krok.

- Te kurczaki za barem – powiedziała zdecydowanym, mocnym głosem - wezmę cztery. Potrzebuję też cztery worki paszy, dwa worki z wodą i jeden kawał surowego mięsa - dodała, myśląc o Leo.

Barman spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- A masz pieniądze na to wszystko? – zapytał z akcentem, którego nie słyszała nigdy wcześniej.

Nie odrywając od niego wzroku, sięgnęła do kieszeni, z której wyciągnęła dużą złotą monetę. Była watra o wiele więcej, niż te zakupy, ale Kyra nie maiła zamiaru się targować. Rzuciła monetę na bar, a ta zabrzęczała charakterystycznie.

Barman spojrzał na nią czujnie, po czym podniósł monetę do światła. Kyra wiedziała, że nie tylko oczy barmana spoczywają na tej monecie. Nic nie przykuwa uwagi bardziej niż pieniądze i kobiety, pomyślała.

- Te znaki – zauważył barman - Jesteś z Volis?

Kyra skinął głową. Starała się zachować spokój, choć serce waliło jej jak oszalałe.

- A co dwie dziewczyny z Volis robią same nad rzeką Tanis? - zapytał chrapliwy głos.

Kyra usłyszała zamieszanie za swoimi plecami i gdy odwróciła się, zobaczyła stojącego tam potężnego mężczyznę o zielonych oczach i brązowych włosach. Napięła mięśnie i położyła dłoń na sztylecie, nie wiedząc, czego się spodziewać.

- Jadę odwiedzić mego wuja - powiedziała enigmatycznie, nie chcąc zdradzić zbyt wiele.

Zmrużył oczy.

- A gdzie jest twój wuj? – zapytał - Być może go znam.

- W Ur - odparła beznamiętnie.

Spojrzał na nią sceptycznie.

- Ur jest daleko stąd. Same przemierzacie całe Escalon?

Kyra wiedziała, że na to pytanie nie powinna odpowiadać. Chciała tylko zrobić zakupy i jak najszybciej ulotnić się z tego miejsca.

Spojrzała mu więc prosto w oczy i odburknęła, starając się wyglądać tak groźnie, jak tylko potrafiła.

- A ty za kogo się masz, żeby mnie tak wypytywać?

Twarz mężczyzny poczerwieniała, a na sali podniosła się wrzawa.

- Samotna niewiasta, szczególnie w tak trudnej sytuacji, powinna okazywać więcej szacunku starszym - powiedział złowrogo.

- Okazuję szacunek tym, którzy okazują go mi - odpowiedziała hardo – A ciebie nie zaliczyłabym do tych osób. A co do mojej sytuacji – dodała – Ja bym na twoim miejscu zaczęła się martwić o siebie. Jestem dobrze uzbrojona, ty zaś nie masz nic, poza nożem przy pasku. Nie lekceważ mnie tylko dlatego, że jestem dziewczyną. Mogę poderżnąć ci gardło zanim zdążysz wymówić następne słowo.

Wśród tłumu dały się słyszeć pomruki niezadowolenia. Napięcie rosło z każdą chwilą.

Mężczyzna popatrzył na nią zaskoczony i wsparł ręce na biodrach.

- Jak na dziewczynę jesteś bardzo wyszczekana– powiedział – szczególnie podróżującą samotnie – dodał – Nie dasz sobie w kasze dmuchać, co? – zapytał – Sądząc po twoim wyglądzie, nie jesteś zwykłą dziewczyną - podrapał się po brodzie - Futra, takie jak te, zarezerwowane są dla watażków. Skąd dwie dziewczyny maja takie odzienie? - spojrzał ponuro, domagając się odpowiedzi.

Po chwili wahania Kyra zdecydowała się powiedzieć mu prawdę.

- To są futra mojego ojca - powiedziała dumnie, posyłając mu przy tym piorunujące spojrzenie - Duncana. Dowódcy Volis.

Usłyszawszy to, mężczyzna pobladł, a jego postawa wyraźnie złagodniała.

- Duncan – powiedział drżącym głosem – jest twoim ojcem?

Tłum mruknął ze zdziwieniem.

- I pozwala ci podróżować samotnie? – dodał – bez obstawy swych ludzi?

- Mój ojciec wierzy we mnie – odpowiedziała - Widział, do czego jestem zdolna. Widział ile gardeł, takich jak twoje, poderżnęłam. Wie, że żaden mężczyzna nie ma ze mną szans - odpowiedziała śmiało, wiedząc, że gdyby okazała słabość, nie wyszłaby z tego miejsca żywa.

Mężczyzna aż oniemiał z wrażenia. Najwyraźniej nie spodziewał się tak dosadnej odpowiedzi.

Po chwili jego twarz rozjaśnił uśmiech.

- Jesteś taka, jak twój ojciec – powiedział wreszcie - A on jest wyjątkowym człowiekiem. Spotkałem go kiedyś. To najodważniejszy, najwaleczniejszy wojownik, jakiego znam.

Zwrócił się do barmana.

- Wszystkiego, o co prosiła – zażądał – daj jej podwójnie! Na mój koszt!

Rzucił kolejną złotą monetę barmanowi, a ten schował ją szybko do kieszeni i pędem ruszył na zaplecze po towar.

Teraz to Kyra wyglądała na zdezorientowaną. Choć poczuła ulgę, nadal nie była do końca pewna, czy powinna zaufać intencjom nieznajomego.

- Dlaczego chcesz zapłacić za nasze jedzenie? – wtrąciła się Dierdre.

- Twój ojciec uratował mi kiedyś życie - powiedział mężczyzna do Kyry – Jestem mu coś winien. Możesz mu przekazać, że teraz jesteśmy kwita. Plus, chodzą słuchy, że twój ojciec zabił kilku Pandezjan – dodał – Podobno wojna wisi w powietrzu.

Kyra spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, zastanawiając się, ile może mu powiedzieć.

On zmierzył ja wzrokiem i pokiwał głową.

- Domyślam się, że ma to jakiś związek z twoją podrożą – powiedział - A sądząc po twoim zachowaniu, nie zdziwiłbym się, jakbyś i ty miała na rękach krew Pandezjan.

Kyra wzruszyła ramionami.

- Cóż, jeden czy dwóch stanęło mi na drodze – przytaknęła – I musieli ponieść karę.

Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym wybuchnął gromkim śmiechem.

- Każdy, kto zabija Pandezjan jest moim przyjacielem - powiedział serdecznie – Nie obawiajcie się dziewczęta, nikt nie zrobi wam tu krzywdy, ani ja, ani nikt inny!

Kyra poczuła jak kamień spada jej z serca, gdy nagle, z wnętrza sali dobiegł ją ponury, szorstki głos.

- Mów za siebie!

Kyra odwróciła się, by w tłumie dostrzec potężnego mężczyznę, prawdziwego zakapiora, który szedł w ich stronę w towarzystwie kilku kumpli. Wszyscy nosili kolczugi i ciemnobrązowe peleryny, na których widniały emblematy w kształcie jastrzębia. Zerkali na Dierdre i Kyrę spode łba.

Drewniana podłoga skrzypiała pod ich ciężkimi buciorami, gdy trzymając ręce na mieczach i sztyletach, podchodzili coraz bliżej baru.

Kyra czuła w kościach, że z tego będą prawdziwe kłopoty.

- Ja nie dbam o to, kim jest twój ojciec – mruknął oprych - Moja ziemia leży daleko za morzem, mnie nie obchodzą ani Pandezjanie, ani Escalon. Dla mnie liczy się teraz tylko to, że przede mną stoją dwie samotne dziewczęta. A ja jestem spragniony. I moi ludzie też.

Podszedł bliżej, po czym uśmiechnął się szeroko, prezentując liczne braki w uzębieniu. Kyra zacisnęła mocniej dłoń na swoim kiju, szykując się do konfrontacji. Serce waliło jej jak oszalałe. Żałowała tylko, że nie ma większego pola manewru.

- Czego chcesz? - zapytała Dierdre drżącym głosem.

Kyra przeklęła w myślach, żałując, że jej przyjaciółka nie siedziała cicho; strach w jej głosie był ewidentny, a to mogło ich tylko ośmielić.

- Wielu rzeczy - odpowiedział mężczyzna, oblizując przy tym wargi – Na przykład, złota w waszych sakiewkach. A poza tym pieniędzy, które za was dostanę. Bo widzisz, tam skąd pochodzę, młode dziewczyny osiągają bardzo wysoką cenę – wykrzywił twarz obleśnym uśmiechu – Dzięki wam stanę się bardzo, bardzo bogatym człowiekiem.

Gdy mężczyzna podszedł jeszcze bliżej, Kyra zobaczyła, jak znajomy jej ojca spogląda nerwowo to na nią, to znów na zgraję oprychów, jakby nie mogąc się zdecydować, czy stanąć w jej obronie. 

- Nie próbuj się w to mieszać – ostrzegł go cudzoziemiec – Jeśli chcesz wyjść stąd żywy.

Ku rozczarowaniu Kyry, znajomy ojca uniósł tylko ręce w poddańczym geście i cofnął się o krok.

- Powiedziałem, że jestem winien jej ojcu przysługę – powiedział - I oddałem ją. Ja jej nie skrzywdzę. Ale co inni chcą z nią zrobić, cóż… to już nie moja sprawa.

W jednej sekundzie Kyra straciła cały szacunek dla tego człowieka. Co ciekawe, jego ucieczka w pewnym sensie dodała jej sił. Nie chciała polegać na żadnym mężczyźnie - wolała liczyć wyłącznie na siebie.

Gdy cała ta obleśna banda zaczęła otaczać ją i Dierdre, Kyra zacisnęła jeszcze mocniej dłoń na kiju i napięła mięśnie w oczekiwaniu na ich atak.

Przysięgła sobie wtedy, że cokolwiek się stanie, żywcem jej nie wezmą.


ROZDZIAŁ SZESNASTY



Maszerując przez równiny północnej Soli, Alec wpatrywał się przekrwionymi oczami w pierwsze promienie wschodzącego nad horyzont słońca. Z wyczerpania ledwo trzymał się na nogach, mróz paraliżował jego ruchy, a głód nie pozwalał myśleć. Od czasu spotkania z Wilvoxami on i Marco ani na chwilę nie przerwali wędrówki, chcąc jak najdalej uciec od tego koszmaru. Alec był wdzięczy losowi za to, że pozwolił mu przetrwać tę długą i niebezpieczną podróż przez las i znowu stanąć pod gołym niebem, gdzie mógł nacieszyć wzrok widokiem oświetlonych porannym słońcem wzgórz, które pamiętał jeszcze z dzieciństwa.

Rany na nodze i ramieniu doskwierały mu coraz bardziej, spowalniając znacząco jego ruchy i nie pozwalając zapomnieć o tym, co wydarzyło się w Cierniowym Lesie. Wycieńczony i obolały Marco też ledwie powłóczył nogami. Półprzytomni, nie pamiętali już, kiedy ostatni raz jedli czy spali.

Dla Aleca liczyło się jednak teraz tylko to, że każdy krok przybliżał ich do jego rodzinnego domu. Odurzony emocjami, nawet nie zauważył, kiedy krople łez zaczęły napływać mu do oczu. Minęło kilka minut, zanim uświadomił sobie, że płacze. Szybko otarł łzy z policzków. Nie mógł uwierzyć, że po tym wszystkim, co przeszedł, już wkrótce znów zasiądzie przy jednym stole ze swymi najbliższymi. Czuł się tak, jakby życie dało mu drugą szansę.

- Gdzie jest twoja wioska? - głos Marco wyrwał go nagle z głębokiego zamyślenia.

Alec odwrócił się i zobaczył jak jego przyjaciel rozgląda się po okolicy z niknącą nadzieją. Przed nimi, gdzie okiem sięgnąć, rozciągały się niemal identyczne wzgórza, okryte teraz lśniącą w porannym słońcu mgłą.

- Moja wioska leży tam, za trzecim wzgórzem - odparł Alec - Jesteśmy blisko - westchnął z ulgą – Została nam zaledwie godzina drogi.

W oczach Marca pojawił się błysk radości.

- Jak dobrze to słyszeć! – Marco natychmiast się ożywił – Nie sądzę, by moje nogi mogły zanieść mnie dużo dalej. Myślisz, że twoja rodzina będzie miała dla nas jakieś jedzenie?

Alec uśmiechnął się na samą myśl o tym.

- Jedzenie i o wiele więcej – odpowiedział – Czeka tam na nas rozpalony kominek, świeże ubrania, broń, jaką tylko sobie wymarzysz i…

- I posłanie? - zapytał Marco z nadzieją.

Alec uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Posłanie, w którym będziesz mógł przespać i tysiąc lat.

Marco był wniebowzięty.

- To wszystko, czego mi teraz trzeba.

Nie chcąc tracić już ani minuty dłużej, obaj ruszyli energicznym krokiem w dół zbocza. Oczyma wyobraźni Alec widział już te wszystkie wspaniałe potrawy, które przyrządzi dla nich matka, czuł ich zapach, smak. Widział wyraz dumy i podziwu na twarzy swego ojca, wyobrażał sobie minę swojego brata, gdy ten otworzy mu drzwi. W oczach rodziców widział wzruszenie i radość z powrotu syna. Być może teraz go wreszcie zauważą. Jako drugi syn, dotąd czuł się przez nich niedoceniony, zaniedbany; ale teraz, w końcu, może zrozumieli ile dla nich znaczy.

Końcowy etap wędrówki zleciał szybko. Alec nie czuł już bólu ani zmęczenia, i zanim się obejrzał, podekscytowany wspinał się z Marco na ostatnie już wzniesienie. Gdy stanął na jego szczycie, spojrzał w dół na Soli i natychmiast rozpoznał znajome kształty kamiennych domków. Wzrokiem szukał kolorowych dachów, bawiących się na placach roześmianych dzieci i ganiających się po okolicy psów.

Ale im uważniej się przyglądał, tym wyraźniej widział, że coś jest nie tak. Żołądek zaczął podchodzić mu do gardła a serce biło coraz szybciej. Nie mógł uwierzyć własnym oczom - jego wioska zamieniła się w totalną ruinę. Nigdy nie widział czegoś tak potwornego. Prawie wszystkie domy spłonęły, a nad ich zgliszczami wciąż unosił się czarny dym. Wszystko pokryte było gruba warstwą popiołu.

Jego wieś przestała istnieć.

Z oddali dobiegły go głosy, nie były to jednak okrzyki bawiących się beztrosko dzieci, a szloch lamentujących kobiet. Alec podążył wzrokiem za tymi głosami, i ku swej rozpaczy, na obrzeżach wsi dostrzegł grupkę starych kobiet, klęczących przed usypanymi z ziemi kopcami, w które wbite były krzyże. I wtedy ogarnęło go straszne przeczucie, że każdy, kogo znał i kto drogi był jego sercu, spoczywa teraz w jednym z tych grobów. 

Alec poczuł, jak robi mu się ciemno przed oczami.

- NIE! – wrzasnął rozpaczliwie.

Bez chwili wahania rzucił się pędem w dół wzgórza, a biegł tak szybko, że w płucach brakło mu tchu, a nogi prawie unosiły się nad ziemią.

- Alec! - zawołał za nim Marco.

Alec potknął się i upadł w mokrą trawę, po czym przez kilka metrów toczył się błotnistym zboczem. Gdy tylko zdołał wyhamować, wstał z ziemi i znowu ruszył przed siebie. Świat wokół niego jakby się zatrzymał, nie słyszał nic, poza biciem własnego serca.

- Ashton! - zawołał, gdy tylko dotarł do wioski.

Alec biegł przez rumowiska, mijając kolejne spalone domy, wciąż tlące się zgliszcza. Nic tu nie wyglądało tak, jak kiedyś. Nad wioską unosiło się gęste od zapachu dymu, ziemi i śmierci powietrze.

Nie mógł pojąć, co tutaj zaszło. Kto mógł to zrobić? I dlaczego?

Gdy dobiegł do miejsca, w którym niegdyś stał jego dom, z przerażeniem stwierdził, że została z niego jedynie kupa gruzu. Z całego gospodarstwa ocalała tylko jedna kamienna ściana kuźni ojca.

Podążając za głosami lamentujących kobiet, Alec pobiegł na kraniec miasta.

Gdy tylko wybiegł na otwarte pole, zobaczył klęczące w rzędzie kobiety, które na przemian płakały i wznosiły do niebios żałobne modlitwy. Alec szedł powoli wzdłuż ułożonych przy grobach ciał, przyglądając się im i w duchu prosząc Boga, by nie znalazł wśród nich swoich najbliższych.

Proszę, modlił się. Nie pozwól, aby moja rodzina tam była. Proszę. Zrobię wszystko.

Nagle Alec zamarł w bezruchu i poczuł jak przeszywa do zimny dreszcz. Jego oczom ukazał się widok, który wstrząsnął nim go głębi. Przed nim leżały zwłoki obojga jego rodziców. Na ich bladych twarzach rysował się wyraz agonii. Poczuł wtedy jak pęka mu serce.

- MATKO! OJCZE!

Upadł na kolana przy ich boku, łkając przeraźliwie, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje.

Alec przypomniał sobie wtedy o swoim bracie. Wyprostował się, otarł zapłakane oczy i znowu rozejrzał się po martwych twarzach, którymi usłana była ziemia. Wśród nich nie było jednak Ashtona. W jego sercu pojawił się promyk nadziei: czyżby przeżył?

Zdesperowany, podbiegł do klęczącej nieopodal kobiety i chwycił ją za ramię.

- Gdzie on jest!? – zapytał - Gdzie jest mój brat!?

Pogrążona w rozpaczy kobieta spojrzała na niego smutnym wzrokiem i bez słowa pokręciła głową.

Alec znowu ruszył między groby. Zatrzymywał się przy każdym z nich, chcąc upewnić się, że wśród zabitych nie ma jego brata.

- ASHTON! – krzyczał z całych sił.

Niczego na świecie nie pragnął bardziej, niż odnaleźć go żywym.

Wreszcie coś usłyszał.

- Alec! – odezwał się ktoś cicho.

Alec poczuł ulgę słysząc znajomy głos i natychmiast pobiegł w jego kierunku.

Gdy tylko znalazł się na krańcu cmentarzyska, zobaczył leżącego tam w kałuży krwi brata. Poczuł jak grunt usuwa mu się spod nóg.

Przykląkł przy nim i złapał go za bezwładną, zimną dłoń. Spojrzał na krew sączącą się z jego rany i zrozumiał, że jego ukochany brat umiera. Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny.

- Braciszku – wyszeptał z trudem Ashton.

Gdy nieznacznie się uśmiechnął, Alecowi pękło serce.

- Wiedziałem, że przyjdziesz – powiedział – Chciałem cię jeszcze raz zobaczyć, zanim... umrę.

Alec ścisną mocniej dłoń brata i pokręcił głową na znak protestu.

- Na pewno nie umrzesz – powiedział Alec, choć w głębi duszy wiedział, że to nieprawda.

Ashton uśmiechnął się znowu.

- Nigdy nie miałem okazji ci podziękować - Ashton patrzył Alecowi prosto w oczy – za to, że zamiast mnie zaciągnąłeś się do Płomieni.

Ashton z trudem przełknął ślinę i zamilkł na dłuższą chwilę.

- Kto to zrobił? – zapytał Alec, ocierając z policzków łzy - Kto ci to zrobił?

Ashton próbował coś powiedzieć, ale był tak słaby nie mógł wydusić z siebie słowa.

- Pandezjanie – odpowiedział w końcu i zakrztusił się własną krwią - ... przyszli by dać nam nauczkę… by się zemścić…

Alec był zaskoczony, gdy nagle poczuł silny uścisk jego dłoni na swoim ramieniu. Ashton przeszył go nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem i powiedział:

- Pomścij mnie – jego głos, choć cichy, był bardzo stanowczy - Pomścij... nas wszystkich. Naszych rodziców. Naszych ludzi. Zabij... Pandezjan.... Przysięgnij mi...

Alec poczuł jak słowa brata wypełniają całą jego świadomość, jak rodzi się w nim determinacja, poczucie celu, którego nigdy dotąd nie miał. Chwycił dłoń brata i spojrzał mu w oczy z równą zaciekłością.

- Przysięgam ci – powiedział uroczyście – Przysięgam na wszystko, co jest mi drogie. Wyrżnę Pandezjan co do jednego, albo umrę, próbując.

Usłyszawszy to, Ashton obdarował brata spojrzeniem pełnym dumy i wdzięczności.

Z każdym kolejnym oddechem ciało Ashtona zaczął wypełniać spokój. Gdy jego głowa opadła luźno na ziemię, a w oczach pojawiła się pustka, Alec wiedział, że jego brat odszedł już na zawsze. W tym momencie poczuł, jakby razem z bratem umarła cząstka jego duszy.

- NIE! - Alec wrzasnął w niebogłosy.

Łkając nad ciałem ukochanego brata, nie mógł pogodzić się z myślą, że oto stracił wszystko, co kochał na tym świecie.

Wiedział, że od tej chwili całe jego żyje podporządkowane będzie jednemu celowi.

Zemście.

 

 


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY



Kyra ani na chwilę nie odwróciła wzroku od potężnego cudzoziemca, który z obleśnym uśmiechem na twarzy, mierzył ją lubieżnym spojrzeniem.

- Nikt ci tu nie pomoże - powiedział do niej – Nie próbuj walczyć, to tylko pogorszy twoją sytuację.

Kyra nie dała się jednak zastraszyć, wyglądała na spokojną i pewną siebie. Wyrównała oddech i skupiła na przeciwniku całą swoją uwagę. Serce waliło jej w piersi, a w żyłach burzyła się krew. Była gotowa do konfrontacji.

- Jeśli ktoś tu potrzebuje pomocy - odpowiedziała śmiało - to ty. Macie ostatnią szansę, by zejść mi z drogi. Inaczej przekonacie się, do czego zdolni są ludzie z Escalonu.

Mężczyzna spojrzał na nią zdumiony.

Po chwili on i reszta jego ludzi wybuchli drwiącym śmiechem.

- Nie masz w sobie za grosz pokory – powiedział – Tym lepiej dla mnie. Poskromienie tak narwanej dziewczyny przyniesie mi wiele radości. Może nawet uczynię z ciebie moja osobistą niewolnicę. Tak, będziesz znakomitą rozrywką dla ludzi na moim statku. Nasze rejsy potrafią ciągnąc się w nieskończoność.

Kyra wzdrygnęła się z obrzydzenia, gdy zmierzył ją wzrokiem od stóp do głowy.

- Powiedz mi coś, - powiedział – Nas jest dziesięciu. Wy jesteście dwie. Co pozwala ci myśleć, że macie z nami szansę?

W głowie Kyry zaczął kiełkować pewien plan; był on ryzykowny, ale nie miała wyboru – musiała spróbować. By zbić go z tropu i pokazać, że się nie boi, ostentacyjnie odwróciła się do niego plecami.

Z sercem na ramieniu spojrzała wymownie na Dierdre, po czym zwróciła się do barmana, który chwilę wcześniej wyłożył na blat zamówione przez nią towary.

- Czy to jest nasza żywność? - zapytała barmana, sięgając po worki z paszą.

Barman skinął głową z wahaniem.

- Czy zapłata moja była wystarczająca? – spytała grzecznie.

Znów skinął głową, pocąc się obficie.

- Dziewczyno – warknął cudzoziemiec, zirytowany – zaraz zostaniesz wzięta do niewoli na resztę życia, a martwisz się o zapasy? Zwariowałaś?

Kyra czuła jak narasta w niej napięcie. Wiedziała jednak, że odpowiedni moment do ataku jeszcze nie nadszedł. Wciąż zwrócona plecami do niego, zaczęła mówić spokojnym, pewnym głosem:

- Nie jestem dziewczyną, - zauważyła - ale kobietą. A ci, którzy myślą, że pokonają mnie tylko dlatego, że są mężczyznami, albo dlatego że są więksi, lub dlatego że jest ich więcej, najwyraźniej zapomnieli, co w walce liczy się najbardziej.

Zapadła długa cisza, aż w końcu, zapytał:

- To znaczy?

Kyra wzięła głęboki oddech, wiedząc, że oto nadeszła chwila prawdy.

- Zaskoczenie - powiedziała beznamiętnie.

W tej samej chwili obróciła się w miejscu i z całą siłą rzuciła w przeciwników workami. Te otworzyły się w locie, a z ich środka wysypała się pasza, oślepiając przy tym napastników.

Mężczyźni wrzasnęli i przysłonili oczy rękami. Dierdre poszła za przykładem Kyry i zrobiła dokładnie to samo, oślepiając resztę gości tawerny. To wszystko wydarzyło się tak szybko, że zaskoczeni mężczyźni nie zdążyli zareagować. Oczywistym było, że nie spodziewali się tak odważnego zagrania ze strony dwóch samotnych dziewcząt.

Bez wahania Kyra zdjęła z pleców swój kij, zrobiła krok do przodu i z bojowym okrzykiem rozbiła nim głowę przywódcy zgrai. Gdy tylko mężczyzna upadł na kolana, Kyra kopnęła go w klatkę piersiową tak mocno, że ten aż poleciał na deski. Wykorzystując chwilę jego słabości, wyprowadziła jeszcze jeden, tym razem krótki cios, którym złamała mu nos. Człowiek zalał się krwią, a Kyra, nie tracąc czasu, zakręciła kijem wokół siebie i trzasnęła nim w szczękę stojącego nieopodal osiłka.

Zaraz potem chwyciła kij obiema rękami i za jednym zamachem złamała nosy dwóm kolejnym zbirom, którzy ruszyli na nią z na wpół otwartymi oczami.

Podczas gdy cała reszta zgrai przecierała zaprószone ślepia, Kyra rzuciła się w tłum i kopnęła jednego z nich między nogi. Ten z bólu zgiął się w pół, a wtedy Kyra odwinęła się i kijem walnęła go z całej siły w brodę. Nie czekając aż padnie, obróciła się i cisnęła kijem w pierś kolejnego draba. Siła uderzenia posłała go na drewnianą ławę, która złamała się pod jego ciężarem.

Kyra wirowała pomiędzy napastnikami jak tornado. Wszystko działo się tak szybko, że oszołomieni ludzie nie mieli szans zareagować. Wyglądało to tak, jakby stanowiła jedność ze swoją bronią. Wszystko, czego nauczyła się podczas treningów w forcie swego ojca, teraz do niej wróciło. Pozwoliła, żeby instynkt przejął nad nią kontrolę. W mgnieniu oka zasłała podłogę gospody nieprzytomnymi ciałami.

Nadeszła chwila, kiedy już tylko dwóch oprychów stało na własnych nogach, przecierając ze zdumienia podrażnione od pyłu oczy. Przez dłuższą chwilę patrzyli na Kyrę tak, jakby zobaczyli ducha. Wreszcie jeden z nich wyciągnął zza paska sztylet.

- Zobaczymy, jak ten twój kij poradzi sobie z nożem – warknął i rzucił się na nią z obłędem w oczach.

Kyra właśnie szykowała się do odparcia ataku, gdy nagle usłyszała głuchy trzask i ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, jak bandzior pada nieprzytomny u jej stóp. Spojrzawszy w górę, ujrzała stojącą nad nim Dierdre, która w drżących rękach trzymała połamany stołek. Minę miała taką, jakby nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą zrobiła.

Upatrując w tym swoja szansę, ostatni już bandzior ruszył w jej stronę, chcąc powalić ją na ziemię i wziąć jako zakładniczkę. Kyra nie mogła na to pozwolić.

Wiedząc, że nie ma ani chwili do stracenia, uniosła swój kij nieco ponad głowę, wycelowała i z niebywałą precyzją rzuciła nim w biegnącego napastnika.

Kij szybował w powietrzu niczym włócznia, a Kyra z satysfakcją obserwowała, jak wbija się w skroń człowieka, powalając go na ziemię, tuż pod nogami Dierdre.

Dierdre spojrzała na nią z wdzięcznością, po czym podniosła broń i podała ją Kyrze.

Kyra stała teraz na środku gospody, rozglądając się po zasłanej nieprzytomnymi ciałami podłodze. Sama była zaskoczona tym, czego dokonała. Reszta klientów gospody stała jak wryta, gapiąc się na nią z otwartymi gębami, przecierając oczy ze zdumienia. Znajomy jej ojca przełknął głośno ślinę.

- Pomógłbym ci – wybełkotał bez przekonania.

Kyra zupełnie go zignorowała, odwróciła się powoli, zrobiła krok nad nieprzytomnym przywódcą bandy i jakby nigdy nic podeszła znowu do baru. Podała worki z wodą Dierdre, a sama chwyciła kurczaki i mięso, które nadal leżały na ladzie. Tym razem nie wyjdą bez jedzenia.

- Wygląda na to, że będę potrzebowała więcej paszy - powiedziała do barmana.

Barman, oszołomiony, powoli sięgnął pod ladę i wręczył jej kolejne dwa worki paszy.

Obładowane zapasami, przemaszerowały dziarsko przez tawernę z wysoko podniesionymi głowami. Były przekonane, że nikt więcej nie odważy się wejść im w drogę.

Gdy wyszły z powrotem na mróz i deszcz, Kyra nie czuła już zimna. Pewność siebie i świadomość tego, że nie jest już bezbronną córeczką tatusia, rozgrzewały ją od środka. Ci ludzie w tawernie niewłaściwie ją ocenili. Przez całe życie była niedoceniana przez mężczyzn, a co ważniejsze – sama też nie wierzyła we własne możliwości. Ale to się nigdy nie powtórzy. Bez względu na to, co przygotował dla nich los, Kyra wiedziała, że od tej chwili może stawić czoła wszelkim przeciwnościom. Była tak silna, jak ci mężczyźni.

A nawet silniejsza.




ROZDZIAŁ OSIEMNASTY



- KRWAWE WĘGORZE! – zakrzyknął Seavig.

Duncan uniósł miecz i ciął tłuste, czerwone węgorze, oplatające coraz wyżej jego nogę, których kształtami ożyły wody Jeziora Gniewu. Czuł jak wrzynają mu się w ciało, wszyscy wokół zdawali się krzyczeć i tonąć w głębinie, miotając wściekle rękoma; ciosy jego miecza okazały się zbyt słabe, by przeciąć gęstą wodę i naprawdę zranić te stwory.

Czuł, że wciągają go głębiej, więc zdesperowany sięgnął do pasa, chwycił za sztylet i pchnął prosto w dół. Usłyszał skrzeczący wrzask, po czym woda pod powierzchnią zabulgotała, zaś owinięty wokół niego węgorz zrobił się wiotki.

- SZTYLETY! – krzyknął do swoich ludzi.

Gdy upiory zniknęły, mgła wreszcie zaczynała podnosić się i Duncan dostrzegł, jak wszędzie wokół jego ludzie idą za jego rozkazem i dźgają sztyletami w atakujące ich stwory. Wszędzie rozbrzmiały syki i krzyki, gdy jeden po drugim węgorze ginęły, zaś ludzie zaczęli się oswobadzać.

- DO BRZEGU! – zakrzyknął Duncan, zorientowawszy się, że mgła się podniosła.

Mężczyźni rzucili się do brzegu, bryzgając wszędzie wodą, kiedy starali się jak najszybciej wyjść na ląd. Duncan rozejrzał się, z cierpieniem przyjmując widok wielu ludzi, którzy nie byli w stanie dość szybko zareagować, wciągniętych pod powierzchnię mętnej wody z krzykiem na ustach – zginą zanim ktokolwiek będzie w stanie do nich dotrzeć.

Duncan usłyszał krzyk, spojrzał w tamtą stronę, by zobaczyć, że Anvin właśnie tonie nieopodal. Zawrócił więc i skoczył w stronę przyjaciela.

- Chwyć mnie za rękę! – krzyknął, brocząc w gęstej od węgorzy wodzie, rozdając ciosy jedną ręką, zaś drugą wyciągając do Anvina. Wiedział, że ryzykuje życie, jednak nie mógł zostawić przyjaciela samemu sobie.

Wreszcie udało mu się złapać rękę Anvina, którą pociągnął z całej siły, starając się uwolnić go ze śliskiej pułapki. Wyciągnął go trochę, nagle jednak kilka węgorzy skoczyło z wody i owinęło się wokół jego przedramienia; zamiast pomagać przyjacielowi, sam poczuł, że zaczyna się zapadać.

Usłyszał plusk i odwrócił się, by ujrzeć Arthfaela, Seaviga i kilku innych ludzi spieszących im na pomoc. Machali wściekle sztyletami i mieczami, tnąc celnie rybie cielska tak, by nie zranić przy tym Duncana i Anvina. Węgorze syczały wszędzie wokół, i po chwili poczuł, jak zaczynają odpuszczać.

Wszyscy zwrócili się do brzegu, brodząc w wodzie tak szybko, jak tylko mogli. Tym razem udało się, Duncan dotarł na piasek, dysząc ciężko, całe ciało obolałe miał od ukąszeń stworów. Upadł na kolana wyczerpany i ucałował suchy ląd. Mgła zniknęła, zaś węgorze szarpały się daleko w głębinach. Nigdy wcześniej Duncan nie był tak wdzięczny za to, że pod stopami ma suchą ziemię.

W końcu i ten koszmar dobiegł końca.

* * *

Duncan wzniósł topór i ciął niewielkie, czerwone drzewo przed sobą, rąbał już tak od wielu godzin, zlewając się potem, ręce miał obolałe i pokryte odciskami. Zewsząd dawało się słyszeć dźwięki rąbania niewielkich drzew, które znikały w wycince. Ostatni cios i jego drzewo także przewróciło się z szelestem liści.

Duncan oparł się na rękojeści topora, dysząc ciężko, wytarł pot z czoła i rozejrzał się wokół. Jego ludzie pochłonięci byli pracą, część ścinała drzewa, inni nosili pnie i układali jeden przy drugim, jeszcze inni związywali kłody razem grubymi linami, budując tratwy.

Duncan złapał jeden koniec pięciometrowego pnia, zaś Anvin drugi, po czym unieśli go na ramiona. Był zaskakująco ciężki. Przeszli kilka kroków błotnistym brzegiem Thusius i zrzucili na stos przy samej wodzie.

Zroszony kotłującą się wodą, Duncan stanął i spojrzał na swoje dzieło. Pieniek był ostatnim potrzebnym dla ukończenia improwizowanej tratwy. Wszędzie wokół na brzegu rzeki jego ludzie robili to samo. Udało się naprędce zbić już kilkanaście tratw i właśnie przygotowywano je do spływu. Już dziś jego armia popłynie w dół rzeki.

Zerknął na niespokojne wody Thusius, zastanawiając się, czy jego tratwa wytrzyma ich napór. Wiedział jednak doskonale, że to jedyny sposób, by niezauważenie przetransportować wszystkich swoich ludzi do Kos. Odwrócił się, by zobaczyć, że związywano właśnie ostatnie tratwy, że nadszedł czas wyruszyć.

Seavig podszedł do niego, otoczony przez kilku ludzi i, położywszy ręce na biodrach, spojrzał w dół rzeki.

- Wytrzymają? – spytał Duncan, patrząc na tratwy.

Seavig skinął głową.

- Na morzu spędziłem więcej czasu niż na lądzie – odparł – Nie martw się. Jeśli moi ludzie mają jakiś szczególny dar, jest nim obchodzenie się z wodą. Tratwy mogą wyglądać nieporządnie, lecz ich konstrukcja jest solidna. Używamy splotu z Esephus, mocniejszego niż jakakolwiek z lin Volis. Także bale, mimo że wydają się cienkie, są bardzo wytrzymałe: czerwona sosna z Thusius jest najtwardsza na świecie. Łatwo ją zgiąć, ale trudno złamać.

Duncan popatrzył na zastępy swoich ludzi, byli zaprawieni w bojach, lecz niewielu z nich miało doświadczenie w żeglowaniu. A tratwy były śliskie, nie było gdzie się przytrzymać, wszyscy zaś nosili zbroje, nietrudno więc byłoby się utopić. Seavig przyzwyczajony był dowodzić ludźmi na morzu, jednak w oczach Duncana warunki były dalekie od idealnych.

- Jak daleko mamy do Kos? – spytał.

Seavig kiwnął głową w kierunku horyzontu.

- Widzisz te góry?

Duncan spojrzał w dal i zobaczył poszarpane, białe szczyty wznoszące się niemożliwie wysoko, znikające w chmurach, wyżej niż cokolwiek do tej pory widział. Na pierwszy rzut oka wydawały się oddalone o kilka dni drogi.

- Jeśli trafimy na dobry nurt – odpowiedział Seavig – dotrzemy do ich podnóża w przeciągu dnia. Jeśli, oczywiście, w ogóle się uda.

Seavig spojrzał na niego zmartwiony.

- Poradź swym ludziom by pozostawali możliwie blisko środka tratw; Thusius roi się od stworzeń, które sprawiają, że te, co zostawiliśmy za sobą, wydają się być zupełnie niegroźne. I ponad wszystko, niech unikają wirów.

- Wirów? – spytał Duncan, krzywiąc się na samą wzmiankę.

- W rzece często tworzą się zawirowania – powiedział Seavig – Trzymajmy się razem, a wszystko będzie w porządku.

Duncan zmarszczył brew; był przyzwyczajony do suchego lądu, nie podobały mu się te plany.

- Nie ma bezpieczniejszej drogi do Kos? – spytał znowu, studiując krajobraz.

Seavig potrząsnął głową.

- Żadna droga nie jest też krótsza – odpowiedział – Możemy pojechać równiną, jeśli sobie życzysz, ale strzeże jej pandezyjski garnizon. Co oznaczałoby przyjąć bitwę. Jeśli chcesz dotrzeć do Kos w spokoju, Thusius jest jedyną drogą.

Duncan nadal miał przewagę szybkości i zaskoczenia, nie mógł ryzykować, że zaalarmuje Pandezję o swej rewolcie; na to po prostu nie mógł sobie pozwolić.

- Płyniemy więc rzeką – zdecydował wreszcie.

Pozostało mu tylko jedno, zanim wszyscy wypłyną. Obrócił się i podszedł do swego wierzchowca, który był mu przyjacielem w bitwie tak długo, jak tylko pamiętał. Smutno było mu zostawić go z tyłu – ale nie mogli wziąć koni na tratwy.

- Mój przyjacielu – powiedział Duncan, głaszcząc go po grzywie – poprowadź resztę koni. Teraz i ty masz swoją armię. Poprowadź je na południe. Do Kos. Do podnóża gór. Poczekajcie tam na nas, na drodze do Andros. Będę się was spodziewał – jestem pewien, że będziesz na mnie czekał.

Duncan rozmawiał ze swym koniem tak, jakby był jednym z jego ludzi, po czym szturchnął go lekko, na co rumak zarżał, stanął dęba, po czym odwrócił się i nagle ruszył dumnym galopem, niczym przywódca w swoim świecie. Inne konie – całe setki – także zwróciły się i podążyły za nim, tworząc jedno wielkie stado biegnące na południe, aż ziemia trzęsła się im pod kopytami. Wzbiły za sobą chmurę pyłu, Duncan obserwował je z mieszaniną smutku i dumy. Jego koń rozumiał go lepiej, niż którykolwiek z ludzi na świecie.

- Jeśli tylko podwładni słuchaliby mnie w taki sposób – powiedział Seavig tęsknie, podchodząc z boku.

- Miejmy nadzieję, że gdy dotrze na miejsce, jego pan nadal będzie wśród żywych – odparł Duncan.

Skinął głową, po czym Anvin zadął w róg, ludzie Seaviga zadęli w swoje. Ich armia ożyła, ludzie zaroili się wokół, wpychając tratwy do wody i wskakując na pokład. Duncan także chwycił za swoją; była cięższa niż sądził, potrzebował pomocy kilku mężczyzn, by przepchnąć ją przez błoto, aż uniosła się w wodzie. Poczuł ulgę, widząc że Seavig miał rację: czerwona sosna świetnie unosiła się na powierzchni, a sznurki trzymały mocno.

Duncan wskoczył na pokład razem z innymi, po czym sięgnął po długą tyczkę, którą wyciął wcześniej z drzewa, wbił ją w suchy brzeg i zaczął odpychać się od niego, w kierunku środka rzeki.

W Thusius, szerokiej na niecałe pięćdziesiąt metrów, płynęła krystalicznie czysta woda, bez problemów dostrzec można było dno, leżące jakieś sześć metrów pod powierzchnią, połyskujące szarymi i kolorowymi kamieniami o różnym kształcie i kolorze. Widok był wspaniały. Po chwili prąd złapał ich i zaczęli płynąć, z początku powoli, setki tratw niosących tysiące ludzi niczym sznur korali. Armia na wodzie.

Szybko nabrali tempa. Duncan był zadowolony tym, że wody pod nimi płyną tak spiesznie i wszystkie tratwy trzymają się dobrze; poruszali się szybciej, niż udałoby się na lądzie – przy okazji nie nadwyrężając sił koni czy ludzi. Rozejrzał się po okolicy i zauważył swego rumaka, galopującego w oddali, prowadzącego armię koni. Na widok ten zalała go fala dumy.

Duncan stał na tratwie z kilkoma ludźmi, czując rzekę pędzącą pod nimi, wiatr we włosach, co jakiś czas sięgały go rozbryzgi wody. Sterował tratwą przy pomocy tyczki, płynęło się doskonale po tej szerokich i spokojnych wodach.

W końcu rozluźnił się i opuścił gardę, dając się prowadzić przez następujące po sobie zakręty rzeki. Spojrzał w dal i wpatrzył w zmieniający się jak w kalejdoskopie krajobraz. Mijali purpurowe lasy i zblakłe do bieli równiny; mijali stada egzotycznych stworzeń, które wyglądały jak gazele, jednak miały głowy na obu końcach ciał. Mijali kamieniste równiny, pełne osobliwych kształtów, jak gdyby jakaś pradawna cywilizacja ustawiła je tutaj i zniknęła. Te rejony Escalonu były niezamieszkane, tutaj królowała natura, nie człowiek.

Duncan spojrzał wyżej i wpatrzył się w góry Kos, ich białe szczyty wciąż majaczące na horyzoncie, coraz wyżej, im bardziej się zbliżali. Niedługo dotrą do ich podnóża. Jeśli tylko udałoby się pozyskać dla sprawy wojowników, którzy żyli na tych szczytach – to byłoby punktem zwrotnym, tym, czego potrzebował, by zorganizować atak na stolicę. Wiedział, że szanse nie są wielkie, to jednak w jego oczach znaczyło być wojownikiem: przyjmować walkę niezależnie od szans na wygraną.

Serce zabiło mu szybciej na samą myśl o wyzwoleniu Escalonu, o uwolnieniu go od Pandezjan, o wojnie, którą powinni byli przyjąć lata temu. Wygra ją czy przegra – najważniejsze było, że w końcu podąża ku swemu przeznaczeniu.

- Ile czasu minęło od chwili gdy ostatni raz widziałeś Kos? – Seavig odezwał się, przekrzykując szum wody, pokierował tyczką swoją tratwę tak, by zbliżyła się do tratwy Duncana, teraz obie płynęły burta w burtę w dół rzeki.

Duncan przykucnął nisko, gdy jego łódka raptownie opadła o metr, bujając wściekle na kataraktach, zanim trafiła na równy nurt. Spływ robił się trudniejszy, zaś Duncan, próbując koncentrować się na sterowaniu, dziwił się jak niewzruszenie wyglądają Seavig i jego ludzie – prawdziwi żeglarze, wyprostowani, nawet nie zauważając chybotania pokładu, jakby stali na suchym lądzie.

- Wiele lat – Duncan odkrzyknął wreszcie – Byłem jeszcze młody. Chociaż nigdy tego nie zapomnę. Pamiętam... wspinaczkę... wysokość... i ludzi – trudnych ludzi. Dzielnych wojowników, nieustraszonych – ale trudnych. Odludnych. Dołączyli do nas, ale jakby nie całkiem.

Seavig kiwnął głową.

- Nic się nie zmieniło – odparł – Teraz stronią od ludzi bardziej, niż kiedykolwiek. Zawsze byli niezależni – a teraz, po zdradzie Tarnisa, zachowują się jak oddzielny naród.

- Może to wina górskiego powietrza – zażartował Anvin, podpływając swoją tratwą z boku – Może patrzą na nas z góry.

- To nie to – odpowiedział Seavig – Po prostu niewiele obchodzą ich inni.

Duncan spojrzał w górę i wpatrzył się w białe szczyty, zbliżające się z każdym pokonanym zakrętem rzeki.

- Chowają się tam – powiedział Seavig – przed pandezyjskimi warowniami w dolinach. Jeśliby zeszli, zostaliby zaatakowani. Ale Pandezjanie nie ważą się wkroczyć w góry – wiedzą, że to byłoby niemądre. Więc ludzie Kos uważają się za wolnych – choć wcale wolni nie są. Siedzą w pułapce.

Duncan, wpatrzony w góry, nie był tego taki pewien.

- Mieszkańcy Kos, których spotkałem, nie bali się niczego – odpowiedział – Na pewno nie Pandezjan. Wątpię, by bali się zejść w doliny.

- Więc dlaczego nie zrobili tego od czasu inwazji? – spytał Seavig.

Duncan także zastanawiał się nad tym.

- Może uważają, że stary król nie zasługuje na ich szacunek – podpowiedział Anvin – Może sądzą, że nie warto schodzić do nas po tym, jak poddaliśmy Escalon. Góry są ich domem – zejść w dół znaczyło by dołączyć do walki obcych.

- Zejść w dół znaczyłoby walczyć za Escalon, który jest także ich ziemią – odparował Seavig.

Duncan wzruszył ramionami.

- Nie znam odpowiedzi – wykrzyknął – Ale dowiemy się tego.

- A jeśli odmówią, nie dołączą do nas? – spytał Seavig – Co wtedy? Wdrapać się na te szczyty to niemałe ryzyko.

Duncan spojrzał w górę i zamyślił się nad tym samym, badając strome podejście. Poprowadzi swoich ludzi w górę tej niebezpiecznej ścieżki – co jeśli pójdą na próżno?

- Zejdą z nami – powiedział wreszcie – Dołączą do nas. Ponieważ mieszkańcy Kos, których znałem, nie odmówią wezwaniu do walki o wolność.

- Czyją wolność? – spytał Seavig – Ich czy naszą?

Duncan zamyślił się nad jego słowami, zapadła cisza, tylko katarakty szumiały wokół, prowadząc ich coraz szybciej w dół Thusius. Do naprawdę dobre pytanie. A wspinaczka na te szczyty będzie niemałym ryzykiem – modlił się, by nie robili tego na marne.

Duncan usłyszał jakiś nieznany dźwięk i spojrzał w stronę Seaviga. Z zaskoczeniem stwierdził, że jego przyjaciel wpatruje się intensywnie w wodę, po raz pierwszy mając strach w oczach.

- Wiry! – wykrzyknął Seavig.

Jego ludzie zadęli we wszystkie rogi na raz, zaś Seavig począł gorączkowo odpychać się tyczką, starając się przesunąć tratwę do drugiego brzegu rzeki. Duncan i jego ludzie poszli za ich przykładem. Gdy przepływali, Duncan spojrzał w toń i nie mógł uwierzyć w to, co tam zobaczył. Przed nimi szalały rzędy małych wirów, które szarpały się wokół, podnosząc głośny szum, wsysając pod powierzchnię wszystko, co płynęło. Zajmowały sporą część rzeki, zostawiając tylko wąski pasek, którym trawy mogły bezpiecznie przepłynąć.

Duncan spojrzał przez ramię, by policzyć swoich ludzi, serce zmroził mu widok kilku tratw, które nie wydostały się z głównego nurtu wystarczająco szybko. Patrzył z przerażeniem, jak wciągane były przez wiry. Ludzie wrzeszczeli w niebogłosy gdy wiry obracały nimi raz po raz, by nagle wessać na samo dno rzeki.

Duncan odruchowo chciał skoczyć za nimi, chociaż był już dobre pięćdziesiąt metrów dalej, jednak Seavig sięgnął ku niemu tyczką i zagrodził mu nią drogę, zaś ludzie chwycili go za ramiona.

- Wskoczysz, jesteś martwy – powiedział Seavig – Każdy, kto skoczy za tobą, umrze. Bez ciebie umrą kolejni. Czy tego właśnie chcesz?

Duncan stał tak, rozdarty wewnętrznie, czując jakby tonął wraz ze swymi ludźmi. Głęboko w sercu wiedział doskonale, że Seavig ma rację. Nie miał więc innego wyboru, jak tylko zacisnąć zęby i obserwować z oddali, jak jego ludzie znikają w wodnej toni.

Znowu niechętnie spojrzał przed siebie, w dół rzeki, tam gdzie wiry znikały i nurt znów się uspokajał. Przeklinał to miejsce. Nic nie bolało go bardziej, niż patrzeć na śmierć swoich ludzi – i być bezsilnym, nie móc nic poradzić. Wiedział, że to cena bycia przywódcą. Nie był już jednym z wielu równych; był odpowiedzialny za każdego z nich.

- Przykro mi, przyjacielu – powiedział Seavig ciężkim głosem – To cena spływu po Thusius. Suchy ląd z pewnością rzuciłby nam równie ciężkie kłody pod nogi.

Duncan widział strach na twarzach żołnierzy, którzy płynęli z nim na tratwie. Jego myśli same zwróciły się ku Kyrze. Był ciekaw gdzie teraz jest. Czy dotarła już do Białego Lasu? Czy doszła już do morza?

I, co najważniejsze, czy jest bezpieczna?

Gdy tylko o niej myślał, podróżującej samotnie, czuł w trzewiach nieprzyjemny ciężar. Pamiętał o jej mocy, oczywiście, jej niewiarygodnych umiejętnościach walki; lecz była, mimo wszystko, tylko dziewczyną, nawet nie kobietą, a Escalon był wymagającym miejscem. Musiała odbyć tę podróż dla własnego dobra, nadal jednak wątpił w swoje decyzje. Czy nie było błędem posyłać ją w drogę samą? Co jeśli jej się nie uda? Nie byłby w stanie żyć bez niej.

Poza tym zastanawiał się: kim stanie się po ukończeniu szkolenia? Jak zmieni się, gdy wreszcie się spotkają? Był jednocześnie zachwycony mocami, które posiadała – i bał się ich.

Duncan spojrzał w dal i zapatrzył się w przemijający krajobraz. Im bliżej byli gór, tym pogoda robiła się coraz chłodniejsza. Trawiaste brzegi rzeki powoli ustępowały miejsca mokradłom, długie odcinki brzegu zarośnięte były trzciną, zabagnione. Duncan zauważył egzotyczne, kolorowe zwierzaki, które podnosiły łby z pomiędzy trzcin, by raz kłapnąć zębami i zniknąć tak szybko, jak się pojawiły.

Godzina płynęła za godziną, Thusius wciąż zwijała się w zakrętach. Ochłodziło się, podniosła się bryza, po chwili Duncan poczuł, że jego dłonie i stopy kostnieją. Góry na horyzoncie były coraz większe, miało się uczucie, że wystarczy wyciągnąć rękę, by ich dotknąć. Wiedział przy tym doskonale, że zostało im jeszcze wiele godzin drogi. Duncan rozejrzał się z nadzieją w poszukiwaniu koni, lecz nie udało mu się ich dojrzeć.

Nie wiedział właściwie ile minęło godzin, odkąd ruszyli z nurtem, gdy nagle dojrzał Seaviga, który macha na niego z tratwy obok. Kiedy wypłynęli zza zakrętu, dojrzał kotłującą się wodę przed nimi. Coś wzburzało i pieniło wodę, choć zdawałoby się, że powinna być spokojna. Jakby pod powierzchnią płynęła ławica ryb.

Duncan przyjrzał się temu zdumiony, gdy zbliżyli się wystarczająco, zdało mu się nawet, że coś wyskoczyło na chwilę z wody. Spojrzał w stronę Seaviga i po raz pierwszy, odkąd rozpoczęli swoją wspólną wędrówkę, zobaczył prawdziwy strach na twarzy przyjaciela.

- Rekiny rzeczne! – wrzasnął Seavig – Padnij!

Jego ludzie rzucili się płasko na pokłady swych tratw, Duncan zaś obserwował to zdumiony. Zanim on lub jego ludzie zdołali upaść, zobaczył nagle, z przerażeniem, to o czym mówili: tam, z przodu, znajdowała się ławica ogromnych rekinów, długich na dziesięć metrów. Ryby wyskakiwały z wody i leciały wysokimi łukami, by po chwili znów z pluskiem upaść w wodę. Były ich dziesiątki, kotłowanina zaczynała przesuwać się, jasne było, że płyną w górę rzeki – prosto na nich.

Duncan patrzył, zahipnotyzowany, przerażony, na ich masywne szczęki, rzędy ostrych zębów, jarzące się czerwienią ślepia wypełnione furią, gdy tylko pojawiały się nad wodą, płynąc wprost na nich. Wszystko w nim krzyczało, by padł na pokład – ale było za późno. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko, i zanim zrozumiał, co się dzieje, nie zostało czasu na reakcję.

Patrzył prosto w paszczę rekina, który wyskoczył wprost na niego, z szeroko otwartymi szczękami, i poczuł, że to właśnie tu, na tej rzece, spotkał wreszcie przeciwnika, którego nie zdoła pokonać. Tu, na tych wodach, nadszedł jego kres.




ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY



Kyra oparła się o rozgrzaną ścianę jaskini i milcząc, wpatrywała się w trzaskający ogień. Była spokojna i zrelaksowana, miała pełny żołądek i ciepłe dłonie. Jej zmęczone mięśnie powoli się rozluźniały. W jaskini unosił się cudowny zapach pieczonego kurczaka. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, Kyra mogła naprawdę odpocząć.

Obok niej siedziała Dierdre, a na jej kolanach głowę złożył Leo. Andor i klacz Dierdre stali na zewnątrz jaskini, strzegąc wejścia i zajadając się owsem. Deszcz i wiatr ustały. Kyra próbowała wprowadzić Andora do jaskini, żeby tam się ogrzał i odpoczął, on jednak wolał zostać na powietrzu.

Gdy Kyra przymknęła na chwilę powieki, przed jej oczami pojawił się kojący obraz białych drzew, wśród których wędrowały po przekroczeniu rzeki Tanis. Z radością i ulgą zostawiła za sobą Cierniowy Las, jego mrok i złą aurę. W Zachodnim Lesie, jak nazywała go Dierdre, czuły się o wiele bezpieczniej. A co najważniejsze, w zasięgu słuchu miały teraz ocean, który miał być ich przewodnikiem aż do samego Ur. 

Dziewczęta kontynuowały wędrówkę przez Biały Las aż do chwili, kiedy Leo znalazł tę jaskinię. Kyra dziękowała za to Bogu, bo nie była pewna, jak długo jeszcze wytrzymają bez jedzenia i w mokrych ubraniach. Początkowo miał być to krótki postój, lecz gdy tylko spoczęły przy ogniu na suchej, miękkiej ziemi i wyciągnęły zmęczone nogi, szybko zmieniły zdanie. Z resztą, nie było sensu kontynuować podróży nocą, kiedy wszyscy byli tak wyczerpani.

Kyra zamknęła oczy i zatraciła się w swoich myślach. Zastanawiała się, gdzie jest teraz jej ojciec? Czy dotarł już na południe, do Esephus? Czy toczy teraz bitwy? Czy myśli czasem o niej? Czy martwi się o nią? A przede wszystkim: czy jest z niej dumny?

Myślała też o Aidanie? Czy jest bezpieczny w Volis?

Na krótką chwilę Kyra przymknęła powieki, chcąc dać odpocząć zmęczonym oczom. Dryfowała w błogim półśnie, gdy nagle obudził ją jakiś hałas. Otworzyła oczy i ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, że na dworze wstał już nowy dzień. Nie mogła uwierzyć, że spała tak długo.

To Leo wyrwał ją ze snu. Stał obok niej i warcząc wściekle, wpatrywał się w wejście do jaskini.

Zaniepokojona, usiadła na ziemi w gotowości.

- Leo, o co chodzi? - spytała.

Ale on nie zwracał na nią uwagi. Powoli podpełzał w kierunku wejścia, jakby chciał się na coś przyczaić. Sierść zjeżyła mu się na karku. Kyra wyprostowała się, chwyciła swój kij i nasłuchiwała. Żadne jednak dźwięki do nie docierały.

Kyra zachodziła w głowę, cóż takiego może czaić się na zewnątrz. Wstała i szturchnęła Dierdre swoim kijem, by ją obudzić. Zaspana przyjaciółka usiadła na ziemi, przetarła oczy, po czym ze zdziwieniem spojrzała na Leo. Teraz oboje obserwowały podejrzane zachowanie wilka.

- LEO! – krzyknęła Kyra, gdy z zewnątrz dobiegł ją przeraźliwy ryk.

W tej samej chwili tuż przed jaskinią przebiegło w szalonym pędzie stado zwierząt, podnosząc z ziemi chmurę kurzu. Kyra i Dierdre rzuciły się w stronę wyjścia, chcąc sprawdzić, co to było.

Kyra wyjrzała z jaskini i dosłownie w ostatniej chwili dostrzegła w zaroślach uciekające w popłochu stado jeleni. To, przed czym uciekały, nie mogło być daleko.

Gdy tylko odwróciła głowę, w odległości około stu metrów od nich ujrzała hordę dzikich bestii. Przez chwilę wydawało się jej, że ma zwidy, lecz potężny huk i zbliżająca się chmura pyłu, uświadomiły jej, że to jednak nie złudzenie. Każde z tych stworzeń było wielkości małego nosorożca, miało czarną skórę ozdobioną żółtymi paskami i dwa długie na ponad metr, smukłe rogi na czubku nosa. Sześć potężnych stworzeń szarżowało teraz na nich z prawdziwą furią w czerwonych ślepiach.

- Dzikorożce! – wrzasnęła Dierdre – Musiał zwabić je zapach naszego jedzenia!

Dierdre i Kyra błyskawicznie wskoczyły na swoje wierzchowce i ruszyły z kopyta w stronę lasu, mając nadzieję, że uda im się umknąć przed rozsierdzoną watahą.

Kierując się na południe, Kyra starała się nie oddalać za bardzo od rzeki. Gdy tak galopowały wśród wciąż mokrych od deszczu gałęzi, Kyra nie mogła nadziwić się, jak różny był ten las, od tego po drugiej stronie rzeki. Drzewa tutaj były całe białe, liście lśniły w słońcu, przykuwając uwagę nawet w takiej chwili. Cały ta sytuacja wydawała się być tak surrealistyczna, że momentami Kyra nie była nawet pewna czy to dzieje się naprawdę.

Kyra spojrzała przez ramię z nadzieją, że dzikorożce zostały daleko w tyle. Jakież było jej zaskoczenie, kiedy zobaczyła, że nie tylko utrzymują dystans, ale wręcz sukcesywnie go zmniejszają. Przypominały rozdrażniony rój gigantycznych szerszeni, który zbliżał się do nich z imponującą prędkością.

Kyra popędziła Andora, jednak już po chwili doszła do wniosku, że działanie to jest bezcelowe. Mimo że Andor był o wiele szybszy od klaczy Dierdre, i tak nie był w stanie oddalić się od bestii na bezpieczną odległość. Poza tym Kyra nie chciała zostawić przyjaciółki w tyle.

Gdy tylko myśl ta przeszła jej przez głowę, Kyra usłyszała za plecami dudnienie i rozpaczliwe rżenie konia. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła jak przywódca stada, najszybszy i najpotężniejszy zwierz jakiego w życiu widziała, równa się z klaczą Dierdre, po czym wbija róg w jej brzuch.

Ranna klacz przewróciła się na ziemię, zrzucając Dierdre w zarośla. Wtedy dzikorożec zatopił w niej swoje zębiska. Po chwili dołączyła reszta stada i zaczęła rozrywać kobyłę na strzępy. Ta rżała w niebogłosy jeszcze przez chwilę, po czym zamilkła na zawsze. Kyra wiedziała, że to tylko kwestia czasu nim wataha zauważy Dierdre, a wtedy już nic jej nie pomoże.

Kyra musiała natychmiast ją stamtąd wydostać. Zawróciła Andora i razem z Leo ruszyła Dierdre na odsiecz. Przejechała tuż obok niej, pochyliła się i chwyciła ją za rękę, wciągając na siodło. Dierdre objęła ją w pasie i wszyscy razem ruszyli pędem przed siebie. Zajęte swoją zdobyczą dzikorożce, nawet nie podniosły pysków znad kawałków padliny.

Przedzierając się przez ostępy Białego Lasu, Kyra miała nadzieję, że wkrótce oddalą się od watahy na bezpieczną odległość.

Serce podskoczyło jej do gardła, gdy za plecami usłyszała znajomy już dźwięk. To jeden z dzikorożców odłączył się od stada i z ryjem wymazanym krwią, ruszył za nimi w pogoń.

Bestia była już bardzo blisko, gdy Leo odłączył się nagle i szczerząc wściekle kły, ruszył do ataku.

- LEO! - Kyra wrzasnęła za nim.

Ale jego nic nie mogło już zatrzymać. Rzucił się dzikorożcowi do gardła, powalając go przy tym na ziemię. Niestety, ostre kły wilka nie były w stanie przebić grubej skóry zwierzęcia. Dzikorożec jednym potężnym ruchem łba zrzucił go z siebie i gdy ten wylądował w błocie, ruszył na niego z otwartą paszczą.

Kyra wiedziała, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobi, potwór rozszarpie go na strzępy.

Musiała działać instynktownie. Bez namysłu chwyciła swój łuk, umieściła w nim strzałę, uniosła go i wycelowała.

Serce waliło jej w piersi, gdy obserwowała, jak strzała ze świstem przecina powietrze i wbija się dzikorożcowi w oko.

Nie było wątpliwości, że taki strzał powaliłby każdą bestię.

Każdą, prócz tej.

Dzikorożec zawył tylko z bólu, po czym wielką łapą złamał strzałę w pół. Jeszcze bardziej rozjuszony, zwrócił się teraz ku Kyrze i z przeraźliwym rykiem, ruszył w jej kierunku

Był tak szybki, że Kyra nie zdążyła nawet przeładować broni. W mgnieniu oka znalazł się zbyt blisko, by mogła do niego strzelić. Teraz pozostało jej już tylko przygotować się na najgorsze.

I gdy Kyra straciła już wszelką nadzieję, Andor pochylił swój wielki łeb, groźnie warknął i zarył ziemie kopytem niczym wściekły byk. Po chwili z impetem ruszył do ataku. Zrobił to tak gwałtownie, że Kyra ledwo utrzymała się na jego grzbiecie.

Chwilę później świat pod Kyrą zatrząsnął się, gdy dwie rozjuszone bestie spotkały się w starciu. Rozsierdzony Andor nadział dzikorożca na swe monstrualne rogi, a ten jedyne co mógł teraz zrobić, to zawyć z bólu. Kyra nie mogła uwierzyć własnym oczom, gdy Solzor uniósł go w powietrze, tak jak gdyby chciał zaprezentować swoje trofeum.

Gdy wreszcie dzikorożec przestał się wić w agonii, Andor szarpnął łbem, zrzucając martwe zwierzę ze swojego rogu.

Kyra wiedziała, że choć wygrali tę bitwę, w wojnie z całym stadem skazani byli na porażkę. Gwizdnęła więc na Leo i łydką popędziła Andora go galopu, chcąc jak najszybciej oddalić się od reszty watahy. Miała nadzieję, że dzikorożce są zbyt zajęte posiłkiem, żeby ich zobaczyć. A nawet jeśli, to leżące na drodze truchło ich przywódcy powinno skutecznie ostudzić ich zapał do pościgu.

Jej nadzieje okazały się jednak złudne. Już po chwili Kyra usłyszała za plecami znajomy odgłos. Nie musiała się nawet odwracać, żeby wiedzieć, że to stado ruszyło już za nimi w pogoń. Śmierć jednego z nich zdawała się ich tylko rozwścieczyć i zmobilizować do jeszcze bardziej gorliwego pościgu. Te istoty były zdeterminowane i rządne krwi.

Biorąc pod uwagę, jak duże było stado, Kyra wiedziała, że ich sytuacja jest rozpaczliwa: Andor i Leo nie mieli szans na pokonanie tak liczebnej grupy w bezpośrednim starciu. Na myśl o tym, że już wkrótce dzikorożce rozszarpią ich na strzępy, Kyra poczuła atak paniki.

- Nie damy rady im uciec! – krzyknęła Dierdre przerażona, spoglądając przez ramie na zbliżające się bestie.

Z każdą chwilą ich szanse na przeżycie malały.

Kyra gorączkowo próbowała zebrać myśli. Wiedziała, że musi się uspokoić i zacząć myśleć racjonalnie, jeśli chce wydostać ich z tych tarapatów. Zamknęła więc oczy i wzięła głęboki oddech, zmuszając się do wyciszenia emocji.

Nagle w jej głowie pojawił się znajomy szum. Otworzyła oczy i skoncentrowała się na tym dźwięku, próbując zidentyfikować jego źródło. Wreszcie do niej dotarło: rzeka Tanis. Przypomniała sobie te wszystkie łodzie zacumowane wzdłuż jej brzegu i wiedziała już, że to ich jedyna szansa na ratunek.

- Rzeka! - krzyknęła do Dierdre – Tylko tam będziemy bezpieczni!

Kyra gwałtownie ściągnęła lejce Andora, skręcając nim ostro w lewo, w stronę wody; pędzące tuż za nimi dzikorożce nie wyrobiły się na zakręcie i z hukiem przydzwoniły w drzewa, zostając nieco w tyle.

Kyra wbiła pięty w Andora popędzając go do jeszcze szybszego galopu. 

No dalej, pomyślała, nie mogąc doczekać się widoku rzeki. Pokaż się już!

Wreszcie wyjechali z leśnej gęstwiny na otwartą przestrzeń. Od rzeki dzieliło ich już zaledwie trzydzieści metrów.

- Co z Andorem? – zawołała Dierdre, gdy zbliżali się już do wody.

Kyra rozejrzała się nerwowo w poszukiwaniu łodzi, która mogłaby utrzymać całą ich czwórkę. Jej uwagę przyciągnęła szeroka, płaska szalupa, przycumowana w zaroślach.

- Ta łajba pomieści nas wszystkich – krzyknęła, wskazując palcem.

Kyra zatrzymała Andora tuż przy brzegu i pozwoliła Dierdre zeskoczyć pierwszej na ziemie. Kiedy i ona zsiadła z konia, natychmiast podbiegła do brzegu i jednym susem przeskoczyła na łódź. W ślad za nią ruszył Leo, a zaraz potem dołączyła do nich Dierdre. Kyra zrobiła miejsce dla Andora, lecz gdy pociągnęła go za wodze, poczuła, jak ten stawia opór.

Andor stał twardo na lądzie, nie mając najmniejszego zamiaru się ruszyć. Kyra nie wiedziała o co mu chodzi. Początkowo myślała, że ten boi się wody, szybko jednak zrozumiała, że prawdziwy powód był zupełnie inny. On chciał zostać tutaj by zabezpieczyć ich tyły. Był gotowy walczyć z dzikorożcami na śmierć i życie, żeby one mogły w tym czasie uciec.

Kyrę poruszyła jego lojalność, nie potrafiła jednak zostawić go tutaj samego.

- Nie, Andor! – powiedziała stanowczo.

Gdy Kyra miała już zejść po niego na brzeg, Andor pochylił nagle łeb i za pomocą swojego ostrego jak brzytwa rogu, przeciął linę cumowniczą.

Gwałtowne szarpnięcie niemal zwaliło Kyrę z nóg, gdy rwący nurt porwał łódź od brzegu.

Kyra stała teraz na pokładzie, przyglądając się bezradnie jak Andor odwraca się w stronę szarżującej na niego watahy i z godną podziwu odwagą, szykuje się do odparcia ataku. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, gdy zobaczyła, jak jeden z dzikorożców przebiega obok Andora, bez cienia wahania wskakuje do piętrzącej się wody i płynie za nimi, osiągając niemal taką samą prędkość, z jaką jeszcze przed chwilą za nimi biegł. Dopiero wtedy Kyra uświadomiła sobie, dlaczego Andor chciał zostać na brzegu. Musiał wiedzieć, że te bestie potrafią pływać i tylko tak mógł sprawić, by choć część z nich zaniechała morderczego pościgu. Andor ryzykował swe życie, żeby zwiększyć ich szanse ucieczki.

Gdy dzikorożec podpłynął bliżej, Leo rzucił się na rufę i ujadając wściekle, pilnował wejścia na pokład. Kyra uniosła wtedy łuk, wycelowała i strzeliła prosto w otwartą paszczę zwierza. Ten zesztywniał i jak kłoda poszedł na dno.

Kyra obejrzała się na ląd i zobaczyła, jak dzielny Andor samotnie walczy przeciwko całemu stadu krwiożerczych bestii. Musiał wiedzieć, że tego starcia nie wygra, a mimo to ani na chwilę nie przestawał atakować dzikorożców. Był jak nieustraszony wojownik, który poświęca życie dla ratowania swych pobratymców.

Kyra nie mogła już dłużej przyglądać się bezczynnie, jak jej towarzysz toczy samotną walkę. Zostawienie go na pastwę tych potworów, było wbrew wszystkiemu, w co wierzyła.

- ANDOR! – wrzasnęła rozpaczliwie.

- Za późno - powiedziała Dierdre, kładąc dłoń na jej ramieniu – Nic nie możemy już zrobić.

Ale Kyra nie mogła się z tym pogodzić. Nie mogła zostawić przyjaciela w potrzebie.

Bez namysłu rzuciła się w czarną otchłań lodowatego strumienia.

Rwące prądy natychmiast porywały jej ciało. Kyra desperacko próbowała dopłynąć do brzegu, do Andora - nurt jednak był zbyt silny. Z każdą chwilą było jej coraz trudniej złapać oddech, utrzymać głowę nad powierzchnią wody. 

- KYRA! - wrzasnęła Dierdre, nie wiedząc, co robić.

Ale ona nie słyszała już przyjaciółki. Była zbyt daleko od łodzi, sama, przerażona przekonana, że jej śmierć jest blisko.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY



Aidan kręcił się i rzucał trapiony niespokojnym snem. Widział swego ojca gnającego w dół rzeki, tonącego w kataraktach; zobaczył inną rzekę i swoją siostrę, Kyrę, machającą panicznie rękami, gdy spadała w dół wodospadu; widział całą armię Pandezji najeżdżającą Escalon, zatapiającą go w płomieniach; wreszcie ujrzał armię smoków obniżającą lot, zionącą ogniem nad Escalonem, spalającą go na popiół. Ognie smoków spotykały się z ogniem Pandezjan, po chwili Escalon był jedną wielką pożogą. Aidan zobaczył siebie samego, uwięzionego w samym środku, wyjącego z bólu, spalanego żywcem.

Obudził się zlany potem, dysząc ciężko, z krzykiem na ustach; jednak powstrzymał się w ostatniej chwili, nie chcąc naruszyć ciszy. Czuł, że wszystko rusza się i podskakuje, poczuł twarde drewno pod głową. Okręcił się, leżał w bardzo niewygodnej pozycji, i starał się przypomnieć sobie gdzie się znajduje.

Rozejrzał się wokół zdezorientowany, poczuł słomę w swojej garści, kilka źdźbeł w ustach. Wypluł je i usłyszał stukot końskich kopyt, po czym poczuł kolejne szarpnięcie, wreszcie zdał sobie sprawę: był na wozie.

Przypomniał sobie, że upchał się w tyle wozu, chowając się pod słomą, jechał już, zdawałoby się, całe dnie – choć wiedział doskonale, że na pewno tyle nie upłynęło. Czuł głód szarpiący jego żołądek, zimno kłujące go w kościach, widocznie zasnął gdzieś po drodze. Sny wydawały się tak prawdziwe, że zajęło mu chwilę, zanim się z nich otrząsnął, chciał wstać, ale zorientował się, że nie może wychylać się zbyt wysoko, jeśli chce pozostać ukryty. Ostatnią rzeczą, której potrzebował, było stracić jedyny dostępny tu środek lokomocji, daleko od domu, w środku Ciernistego Lasu. Musiał przebyć jeszcze długą drogę, zanim dotrze do ojca i jego ludzi – gdziekolwiek by się nie znajdowali.

Aidan zamyślił się nad treścią swoich snów, zupełnie nie potrafił o nich zapomnieć. Serce waliło mu w piersiach. Czy jego ojciec był w niebezpieczeństwie? A Kyra? Czy Pandezja atakowała? Czy smoki przybywały, by zabić ich wszystkich? Czuł, że czym prędzej musi dotrzeć do ojca.

Znów położył się na plecach i zapatrzył w niebo, z ulgą zorientowawszy się, że nadal jest noc, która pomaga mu się ukryć. Wóz jechał po wybojach, więc miliony gwiazd zdawały się tańczyć gdzieś tam, daleko. Jego myśli skierowały się ku nim, jak często bywało. Aidan uczył się astronomii – a także filozofii, historii, czytania i pisania – tak jak jego bracia i siostra. Mieli wiele szczęścia, doskonale o tym wiedział, taka edukacja zwykle zarezerwowana była dla rodziny królewskiej. Miał szczęście, że historyk słabego króla umknął z Andros, by zatrzymać się u jego ojca w Volis.

Jego nauczyciel musztrował go od lat w wiedzy na temat konstelacji gwiezdnych. Aidan zdołał więc rozpoznać Cztery Groty i Siedem Sztyletów; zobaczył w którą stronę są skierowane i z ulgą stwierdził, że nadal podróżują na południe – choć odbili trochę na zachód. To mogło oznaczać tylko jedno: jechali do Andros. Dokładnie tam, gdzie Aidan chciał dojechać.

Wiedział, że jego ojciec udaje się na południe, choć wciąż nie był pewien gdzie. Stolica wydawała się być dobrym wyborem. W końcu czy jego ojciec nie powinien najpierw skierować się ku stolicy, by zdobyć poparcie dawnego króla? Przecież stolica była na południu. Tam więc się spotkają, zdecydował. W Andros.

Nie pamiętał swojej ostatniej wizyty w stolicy, był wtedy zbyt mały. Wyobrażał sobie jak wjeżdża do miasta na tym wozie, zsiada z niego i rozgląda się wokół, podziwiając najwspanialsze miasto Escalonu, ten widok na pewno go nie rozczaruje. Wkroczy do miasta dumnie, mężnie, od razu ogłosi swoje przybycie i zażąda, by powiedziano mu gdzie jest jego ojciec. Zaraz potem zostanie do niego zaprowadzony, przyjmą go jak bohatera.

Aidan był rozczarowany tym, że ojciec nie pokładał w nim wystarczającej wiary, by powiedzieć mu chociaż, gdzie się udaje, nie mówiąc już o tym, by zabrał go ze sobą; był pewien, że w jakiś sposób mógł pomóc jego sprawie. Przecież wiedział więcej o wielkich, dawnych bitwach, niż którykolwiek z ludzi jego ojca. Czy nie mógł chociaż doradzić im w strategii? Dlaczego jego ojciec sądził, że trzeba być dorosłym mężczyzną, by osiągnąć wielkość? Czy Nikor Wielki nie zdobył Równin w wieku lat czternastu? Czy Carnald Okrutny nie zdobył Zachodniej Połówki, gdy miał tylko dwanaście lat? Oczywiście, to zdarzyło się wieki temu, w innych czasach, daleko stąd. Lecz Aidan nie mógł zgodzić się, by go pomijano. Mimo wszystko był synem wielkiego wojownika, nawet jeśli najmłodszym i najsłabszym z nich.

Wóz szarpnął mocniej, gdy konie wpadły w koleinę, Aidan uderzył się w głowę o bok skrzyni tak mocno, że aż jęknął głośno.

Wóz natychmiast się zatrzymał, więc Aidan od razu wsunął się głębiej pod snopki siana. Serce waliło mu z przerażenia, modlił się, by go nie odkryto. Jeśli wyrzucono by go z wozu, z dala od czegokolwiek, mógł tu równie dobrze umrzeć.

Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, że woźnica, krępy mężczyzna w średnim wieku, o szerokich barkach i łysym placku z tyłu głowy, odwraca się i zerka w tył, oglądając swój wóz. Miał nos jak kartofel, szeroką szczękę, niskie czoło i wyglądał jak ktoś żądny mordu.

Dureń, pomyślał Aidan. Nie mogłeś usiedzieć w miejscu? Musiałeś się odzywać?

Leżał bez ruchu, oblany zimnym potem, modląc się, by nie został odkryty. Gdy tak czekał w nocnej ciszy, wydawało mu się, że lada chwila usłyszy, jak mężczyzna zeskakuje z kozła, podchodzi do skrzyni wozu, by złapać go za kark.

Jednak chwilę później, ku swemu zaskoczeniu, poczuł, że ruszają, usłyszał znów stukot końskich kopyt. Poczuł taką ulgę, aż podziękował Bogu za ukrywającą go ciemność. Odetchnął głęboko i obiecał sobie nie ruszać się ani trochę, aż nie dotrą do Andros.

Godzina mijała za godziną, Aidan ułożył się tak wygodnie, jak się dało, zważywszy na chybotliwy wóz, powoli więc znów zaczął zapadać w sen. Powieki miał ciężkie, już prawie znów widział swoje sny – kiedy nagle poczuł, że coś otarło się o jego nogę.

Aidan leżał bez ruchu, zastygły ze strachu, zastanawiając się, co to mogło być. Coś poruszyło się znowu. Coś było tutaj, razem z nim w tym sianie. Coś żywego. Czyżby wąż zakradł się między snopki?

Wiedział doskonale, że nie powinien się ruszać, ale nie mógł tego tak zostawić. Powoli podniósł siano, tylko tyle, by widzieć – i zobaczył coś, czego już nigdy nie zapomni. Pod sianem leżało kilka martwych zwierząt – zabity jeleń, trzy martwe lisy i dzik, wszystkie z łapami i racicami powiązanymi zwykłym sznurkiem. Jednak nie to go tak zdumiało; było tam jeszcze jedno zwierzę, także przywiązane, leżało razem z nimi, pokrwawione, ranne: młody pies. Aidan był w jeszcze większym szoku, gdy zobaczył, że psiak rusza łapą.

Nie był to zwykły pies, Aidan dostrzegł to od razu, a Leśny Pies, dzika rasa, która żyła w puszczy, dorosłe osobniki były prawie dwa razy większe od udomowionych psów i miały reputację niebezpiecznych zwierząt. Ten maluch miał białą grzywę, krótką sierść, krępe, muskularne ciało, długi, wąski pysk i piękne, głębokie, zielone oczy, którymi wpatrywał się bezradnie w Aidana. Leżał na boku, dysząc ciężko, obolały, ledwie poruszając łapą. Wydawał się, co Aidan przyjął z bólem serca, zdychać. Chłopak zauważył rozcięcie na łapie zwierzaka, widział, że patrzy na niego desperacko. Jakby prosił o pomoc.

Ten widok zupełnie złamał mu serce. Niczego tak nie znosił, jak widok zranionego zwierzęcia. Natychmiast przypomniał sobie herb swego domu, rycerza z wilkiem na rękach, wiedział także, że świętym obowiązkiem jego rodziny jest ratować zwierzęta w potrzebie. Obowiązek czy nie, nie miał zamiaru pozwalać zwierzętom cierpieć.

Aidan przypomniał sobie, że Leśne Psy, choć wyglądały potulnie, były nawet bardziej niebezpieczne niż wilki. Ostrzegano go, by nigdy do żadnego się nie zbliżał. Ale gdy Aidan patrzył na niego, nie wyczuwał w nim żadnej agresji; co więcej, czuł jakby nawiązał z nim więź. Płonął ze wściekłości, że tak go potraktowano - wiedział, że nie może pozwolić mu zdechnąć.

Siedział jednak wciąż w bezruchu, rozdarty wewnętrznie. Wiedział, że gdy tylko spróbuje go uwolnić, lub mu pomóc, zostanie odkryty. A to znaczyło, że zostanie tu porzucony, pośrodku tego lasu – co właściwie oznacza śmierć. Koszt ratowania tego zwierzaka był wielki – oddać własne życie. Za życie umierającego zwierzęcia.

Jednak Aidana to nie obchodziło. Myślał jedynie o tym, by postąpić słusznie.

Więc przeczołgał się przez siano, starając się trzymać głowę nisko, sięgnął przed siebie i pogłaskał futro psa. Gotowy był na to, że go ugryzie, jednak z zaskoczeniem stwierdził, że ten, być może dlatego, że był ranny, tylko zaskomlał i polizał go po ręku.

- Ciii... – starał się go uspokoić – Wszystko będzie dobrze.

Chłopak obejrzał jego białe futro i powiedział:

- Nazwę cię Biały.

Biały zaskomlał, jakby na zgodę.

Aidan spojrzał w górę, ulżyło mu, że nie został zauważony, i zabrał się do oglądania rany Białego. Oderwał pasek ze swojej tuniki i owinął go wokół psiej nogi, ten natychmiast zaskomlał głośniej. Chłopak szybko wyciągnął kawałek suszonego mięsa ze swojej sakwy i włożył mu go do pyska, starając się go uciszyć.

Biały żuł słabo, z półprzymkniętymi oczami, Aidan widział, że jest bardzo słaby. Wydawał się być ciężko ranny, chłopak zastanawiał się, czy przeżyje.

Jednak po tym jak przełknął jedzenie, ku zaskoczeniu Aidana, pies otworzył szeroko oczy, jakby spłynęły na niego nowe siły. Spojrzał prosto na chłopca z wdzięcznością w oczach, Aidan natychmiast poczuł, że właśnie nawiązał przyjaźń na całe życie. Nie mógł teraz porzucić tego zwierzęcia – nieważne za jaką cenę. Musiał go uwolnić.

Wyjął niewielki sztylet zza pasa i szybko przeciął więzy krępujące łapy Białego.

Pies usiadł o własnych siłach i spojrzał na Aidana jakby z zaskoczeniem. Zaczął machać przyjaźnie ogonem.

- Cśśś... – powiedział Aidan – nie ruszaj się. Bo zauważy nas obu.

Ale Biały był zbyt uradowany – chłopak nie dał rady powtrzymać go, gdy skoczył mu do nóg, strząsając siano na wszystkie strony. Serce Aidana zatrzymało się na chwilę, wiedział, że już po nich.

Tak jak sądził, chwilę później powóz zatrzymał się gwałtownie, powodując, że Aidan znów wyrżnął się w głowę o drewnianą skrzynię. Ledwie konie zatrzymały się, woźnica zeskoczył na ziemię i pobiegł w ich stronę.

Mężczyzna stanął przed nimi, wspierając się rękami pod boki i patrzył na nich spode łba. Wydawał się zaskoczony tym, że pies wciąż żyje, a tym bardziej, że jest rozwiązany. Był też wściekły, widząc Aidana na swoim wozie.

- Kim jesteś, chłopcze? – zażądał odpowiedzi – I co robisz na moim wozie? – zerknął wściekle na psa – Poza tym, co robisz z moją zwierzyną?

- Uwolniłem go – Aidan odrzekł dumnie, wstając z wypiętą piersią; oburzenie napędzało w nim odwagę – Chciałeś zabić przepiękne zwierzę. To wstyd.

Mężczyzna sapnął, twarz nabiegła mu czerwienią, widoczną dobrze nawet w świetle gwiazd.

- Jak śmiesz mi pyskować, ty bezczelny smarku! – powiedział mężczyzna – To moja zdobycz i będę się z nią obchodził tak, jak tego zapragnę!

- To nie zdobycz! – odkrzyknął Aidan – To pies! A teraz jest wolny!

- Wolny, powiadasz?! – mężczyzna wrzasnął wściekle, bliski apopleksji, zbliżając się do nich coraz bardziej.

Aidan poczuł wtedy nieznaną siłę, która zalewa go na samą myśl o ratowaniu psa. Wiedział, że jest w niewesołej sytuacji, wiedział, że musi postarać się jak tylko potrafi, by odstraszyć raz na zawsze tego mężczyznę.

- Mój ojciec jest dowódcą garnizonu w Volis! – rzekł dobitnie i dumnie – Dowodzi tysiącem ludzi. Jeśli położysz rękę na mnie, lub na tym stworzeniu, każe wtrącić się do lochu!

Mężczyzna tylko sapnął, wydawał się, ku rozczarowaniu Aidana, niezbyt przejęty.

- Mały, durny gówniarz. Czy na prawdę sądzisz, że obchodzi mnie kto jest twoim ojcem? – odgryzł się – Siedzisz na moim wozie. A to moja zdobycz. Mam zamiar ją zabić – a gdy skończę, tobie też wlepię parę batów.

Mężczyzna skoczył do przodu, uniósł pięść i zanim Aidan miał szansę zareagować, uderzył nią psa prosto w łeb.

Chłopak z przerażeniem zobaczył jak Biały skomle i zsuwa się w tył, z wozu, lądując na zamarzniętej ziemi z głośnym łupnięciem.

Mężczyzna znów uniósł rękę, by uderzyć psa raz jeszcze, z mordem w oczach, jednak tym razem Aidan zareagował odruchowo. Ścisnął sztylet, skoczył do przodu, i zanim mężczyzna był w stanie uderzyć Białego, ciął go prosto w pachę.

Mężczyzna zawył, cofnął się niepewnie i złapał pod pachę, spod której kapała krew. Powoli odwrócił się i spojrzał krzywo na Aidana, w oczach miał śmierć.

- Jesteś trupem, mały – powiedział ciężkim głosem.

Mężczyzna rzucił się na niego, zbyt szybko, by chłopak miał szansę coś zrobić. Złapał go za nadgarstek, wytrącił mu z ręki sztylet, po czym złapał go od tyłu i rzucił nim.

Aidan poczuł, że leci, spada z wozu. Upadł twarzą w błoto, bez siły, ciało pulsowało mu bólem.

Starał się pozbierać, wstał na kolana, jednak natychmiast mężczyzna podbiegł i kopnął go w żebra wielkim buciorem.

Aidan nigdy w życiu nie czuł takiego bólu, jakby wszystkie jego żebra pękły na raz, znów upadł w błoto. Zanim zdołał zaczerpnąć tchu, poczuł jak twarde ręce łapią go i podnoszą w górę.

- Głupiec – powiedział mężczyzna – Ryzykować życie dla psa – i to w dodatku ledwo żywego.

Rzucił nim, Aidan znów uderzył w ziemię i przetoczył się, jeszcze mocniej niż przedtem, aż zobaczył gwiazdy i nie był w stanie odetchnąć.

Odwrócił się na plecy, jęknął i spojrzał w górę. Zobaczył, że mężczyzna podchodzi, podnosi but i mierzy w jego twarz. Widział doskonale, że w oczach mężczyzny czaiło się samo zło i okrucieństwo, że nie ma w nim krzty serca. Zrobi tak, jak powiedział: zabije Aidana. Przyjdzie mu zginąć, tu w lesie, sam, z dala od wszystkich, tej czarnej i zimnej nocy – i nikt nigdy się o tym nie dowie.

Jego podróż do ojca właśnie nieoczekiwanie się zakończyła.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY



Kyra co i rusz obijała się o wystające z wody konary i głazy, gdy szaleńczy nurt niósł ją w dół rzeki Tanis. W lodowatej wodzie coraz trudniej jej było oddychać, a zmęczone mięśnie powoli odmawiały posłuszeństwa. Zamiast jednak martwić się o siebie, Kyra nie mogła przestać myśleć o Andorze. To szlachetne zwierzę gotowe było poświęcić dla niej własne życie, a ona zostawiła je w potrzebie. Myśl, że to przez nią Andor zginie, była nie do zniesienia. 

Jej desperackie próby dopłynięcia do brzegu były bezskuteczne – nurt był zbyt silny, a ona coraz słabsza. Ledwie utrzymywała się na powierzchni wody, nie mówiąc już o płynięciu pod prąd. Ogarnęła ją czarna rozpacz, gdy dotarło do niej, że już nigdy nie zobaczy Andora.

Nagle Kyra z ogromnym impetem wpadła na wystającą z wody skałę. Uderzenie było tak silne, że prawie straciła przytomność. Poczuła, jak prąd wciąga jej obolałe i wyziębione ciało pod wodę. Wyczerpana i targana wyrzutami sumienia, nie była już pewna, czy chce dalej walczyć o życie. Bez Andora droga do Ur zdawała się być nie do pokonania. Na każdym kroku czyhało na nią zbyt wiele niebezpieczeństw, zbyt wielu nieprzyjaznych ludzi.

I już miała się poddać, gdy w ostatnim przebłysku świadomości przypomniała sobie o Dierdre i Leo. Jeśli ona tu umrze, zostawi ich samych na pastwę tego okrutnego świata – a na to nie może pozwolić. Musi żyć, jeśli nie dla siebie, to dla nich. Dla swojego ojca i dla Aidana. Dla wszystkich tych, dla których była ważna. Mimo wyrzutów sumienia, musiała znaleźć w sobie siłę, by żyć. Śmierć byłaby zbyt samolubnym rozwiązaniem. Na świecie byli przecież ludzie, którzy jej potrzebowali.

Zdeterminowana by przetrwać, znowu zaczęła walczyć z rwącą rzeką. Ze wszystkich sił machała rękami i nogami, starając się wypłynąć na powierzchnię wody. Czuła się tak, jakby ciśnienie miało zaraz rozsadzić jej płuca, a lodowana woda zamrozić ciało. Każdy ruch wymagał od niej nadludzkiego wręcz wysiłku i sprawiał niewyobrażalny ból.

Wreszcie, ostatkami sił zdołała wydostać się na powierzchnię. Nigdy wcześniej żaden oddech nie przyniósł jej takiej ulgi. To uczucie sprawiło, że jeszcze bardziej zapragnęła żyć.

- Tutaj! - zawołał głos.

Kyra spojrzała za siebie i zobaczyła płynącą w jej stronę szalupę z Dierdre i Leo na pokładzie. Starała się podpłynąć bliżej, jednak dopiero gdy rzeka zwolniła na chwilę swój bieg, udało jej się na tyle zbliżyć do burty, by przyjaciółka mogła chwycić ją za rękę.

Dierdre była zaskakująco silna, jak na tak kruchą istotę. Jednym zdecydowanym szarpnięciem zdołała wciągnąć Kyrę na pokład. Leo podbiegł do niej i natychmiast zaczął lizać ją po twarzy. Kyra przewróciła się brzuch i wciąż z trudem łapiąc oddech, rozejrzała się po brzegu z nadzieją, że dostrzeże tam Andora.

Rzeka była jednak na tyle kręta, że miejsce, w którym ostatnio widziała Andora znalazło się poza zasięgiem jej wzroku.

Kyra poczuła falę smutku zalewającą jej serce. Nie mogła przestać wyobrażać sobie, jak dzikorożce otaczają jej przyjaciela i rozrywają go na kawałki. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze.

Kyra znowu poczuła zimny jęzor Leo na swojej twarzy. Wilk skomlał radośnie i łasił się do niej jak szczeniak. Kyra złapała go za pysk, pocałowała i przytuliła mocno do siebie.

- Dziękuję – powiedziała, patrząc na Dierdre z wdzięcznością.

Dierdre uśmiechnęła się do niej, po czym zdjęła skóry ze swoich ramion i otuliła nimi przyjaciółkę.

- Nie mogę tego przyjąć – powiedziała stanowczo, zdejmując je z siebie.

Dierdre pokręciła głową.

- Tobie potrzebne są teraz bardziej niż mnie. Oddasz, kiedy poczujesz się lepiej.

Kyra przystała na to i ponownie się nimi okryła. Już po chwili poczuła jak ich ciepło przenika w głąb jej wyziębionego ciała, przywracając normalne krążenie krwi i bicie serca. Koryto rzeki stało się teraz szersze, a nurt łagodniejszy. Kyra wzięła głęboki oddech i rozsiadła się wygodnie na lewej burcie. Wreszcie mogła chwilę odpocząć.

- Rzeka niesie nas w kierunku Ur – zauważyła Dierdre – Od niej będzie już tylko dzień drogi do miasta.

- Tylko skąd będziemy wiedziały, gdzie wysiąść? - zapytała Kyra.

- O to się nie martw – odparła Dierdre z uśmiechem – Zostaw to mnie. W końcu jestem stąd, pamiętasz? To jeszcze trochę zajmie, musimy przepłynąć kawał Escalonu. Możesz się przespać - najgorszy odcinek mamy za sobą.

Kyra poczuła ulgę, słysząc te słowa. Była tak wyczerpania, że nie miała siły już myśleć. Wiedziała, że powinna martwić się o zapasy, sprawdzić stan broni i opatrzyć rany, ale była na to wszystko stanowczo zbyt zmęczona.

Odchyliła się więc do tyłu, owinęła futrami i spojrzała w niebo, na którym wisiały pierzaste obłoki. Jej powieki stawały się coraz cięższe, aż w końcu dała za wygraną i złożywszy ręce pod głową zapadła w głęboki sen.

* * *

Kyra leżała nieruchomo na dryfującej w dół rzeki tratwie i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w błyszczące, żółte ślepia smoka, który unosił się tuż nad nią, trzepocząc swoimi imponującymi, szeroko rozłożonymi skrzydłami.

Theos, zawołała w myślach, szczęśliwa, że znowu go widzi. Gdzie się podziewałeś? Dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego wróciłeś?

W odpowiedzi usłyszała pradawny głos, który rozbrzmiał w jej głowie.

Wracam po swoje dziecko.

Kyra nie mogła uwierzyć własnym uszom. Swoje dziecko? Co to może znaczyć?

Wlepiła w smoka pytające spojrzenie, pragnąc dowiedzieć się, co miał na myśli.

- Dziecko? - spytała.

Ale Theos nie odpowiedział; zamiast tego coraz bardziej zniżał swój lot, zbliżając do niej swoje ogromne szpony.

Pęd powietrza, wywołany ruchem jego skrzydeł, prawie zdmuchiwał ją z łodzi. Ona jednak, zamiast skryć się, podeszła do niego jeszcze bliżej, mając nadzieję, że pochwyci ją w swoje szpony i uniesie w przestworza. Kyra bardziej niż czegokolwiek innego na świecie pragnęła dowiedzieć się kim on naprawdę jest. I kim jest ona.

Lecz w chwili, gdy wydawało się, że już prawie może go dotknąć, on niespodziewanie zamachał mocniej potężnymi skrzydłami i począł wznosić się z powrotem ku niebu. Kyra zadarła wysoko głowę, obserwując, jak szkarłatny smok oddala się od niej coraz bardziej, aż wreszcie znika wśród chmur.

Nagle Kyra poczuła coś zimnego i mokrego na swojej twarzy i gdy otworzyła oczy, zobaczyła stojącego nad sobą Leo, który skomląc radośnie, wlepiał w nią swoje pełne miłości ślepia.

Półprzytomna, podparła się na łokciach i z nadzieją spojrzała w niebo. Z całego serca pragnęła dostrzec tam Theosa.

Po smoku jednak nie było ani śladu.

Kyra sama nie wiedziała, co o tym myśleć. Ich spotkanie wydawało się tak realne. Czy to był tylko sen? Czy może było to coś więcej?

Kyra nie mogła uwierzyć w to, jak długo spała. Pamiętała, że gdy zasypiała, było jeszcze rano, a teraz słońce chyliło się już ku zachodowi, oświetlając bursztynowym blaskiem drzewa po obu stronach rzeki.

Zdezorientowana, rozejrzała się po łodzi i zobaczyła siedzącą na dziobie Dierdre, która wpatrywała się w spokojne wody rzeki Tanis, pogrążona we własnych myślach.

- Przespałam cały dzień? – zapytała, chcąc się upewnić.

Dierdre odwróciła się do niej i uśmiechnęła przyjaźnie.

- To ci było potrzebne. Mówiłaś przez sen ... coś o smoku. I coś o jajku.

- O jajku? – powtórzyła z niedowierzaniem, nie mogąc sobie przypomnieć nic takiego.

Kyra znów spojrzała w niebo tęsknym wzrokiem.

Gdy rozejrzała się po okolicy, spostrzegła, że krajobraz wokół nich zmienił się nie do poznania. Zostawiły za sobą świat śniegu i lodu i teraz płynęły przez rozległe równiny pokryte soczysta trawą. Wszystko wskazywała na to, że są już daleko na południu, gdzie klimat jest o wiele łagodniejszy.

Kyra przypomniała sobie, że wciąż ma na sobie futra Dierdre. Pośpiesznie zdjęła je z ramion i podała przyjaciółce.

- Dziękuję - powiedział Kyra - I przepraszam. Nie miałam zamiaru w nich zasypiać.

Dierdre otuliła się futrami, wyraźnie szczęśliwa, że ma je już z powrotem. Uśmiechnęła się.

- Tobie były bardziej potrzebne niż mnie.

Kyra skinęła głową na znak wdzięczności.

Spojrzawszy znowu na linię brzegową, nie mogła nadziwić się temu, jak szybko się przemieszczają.

- Pokonanie tej drogi lądem zajęłoby nam o wiele więcej czasu – zauważyła, obserwując mijający krajobraz. Ciężko jej było uwierzyć, że przebyły już taki kawał Escalonu i to bez żadnych nieprzyjemnych przygód.

Kyra pogłaskała Leo po łebku i znów zwróciła się do Dierdre.

- Ty też spałaś cały ten czas? - zapytała.

Dierdre pokręciła głową, nie odrywając wzroku od wody.

- Rozmyślałam – odpowiedziała.

- O czym? – zapytała zaciekawiona.

Lecz gdy tylko zadała to pytanie, natychmiast pomyślała, że być może nie powinna była być tak dociekliwa. Po tym, co Dierdre ostatnio przeszła, Bóg jeden wiedział, co za czarne myśli krążyły jej po głowie.

Dierdre milczała przez dłuższą chwilę, wpatrując się w horyzont swoimi przekrwionymi ze zmęczenia, lub od łez oczami. Kyra czuła bijący od niej smutek, żal wywołany wspomnieniami.

- O powrocie do domu – odparła w końcu Dierdre.

Kyra zadumała się nad jej słowami. Choć nie chciała się wtrącać, musiała zapytać:

- Czy ktoś tam na ciebie czeka?

Dierdre westchnęła.

- Ojciec – odpowiedziała - Człowiek, który pozwolił mnie zabrać.

Kyra zbyt dobrze wiedziała, co Dierdre musiała teraz czuć.

- Nie walczył o mnie - Dierdre kontynuowała - Żaden z nich tego nie zrobił. Żaden z tych dzielnych wojowników nie kiwnął nawet palcem, kiedy te bydlaki zabierały mnie ze sobą. A dlaczego? Dlatego, że jestem kobietą. Jakby to było wystarczającym powodem, żeby ze mnie zrezygnować. Gdybym była chłopcem, walczyliby o mnie na śmierć i życie. Tego dnia straciłam cały szacunek do mężczyzn – a przede wszystkim do ojca. Jemu ufałam najbardziej.

Kyra przysłuchiwała się w milczeniu, wiedząc jakie to uczucie być zdradzoną.

- A jednak do nich wracasz – zauważyła, nie rozumiejąc, dlaczego to robi.

Dierdre otarła łzy i z trudem mówiła dalej.

- On wciąż jest moim ojcem. Nie wiem, dokąd indziej mogłabym pójść – westchnęła ciężko - Poza tym, chcę, żeby wiedział, co mi zrobił. Chcę, żeby wszyscy wiedzieli. Żeby spalili się ze wstydu. Chcę, żeby zrozumieli, że życie dziewczyny jest warte tyle samo ile chłopca. Chcę, żeby zrozumieli, do czego doprowadziła ich ignorancja. Nie pozwolę im zapomnieć o mnie i o tym, co przez nich przeszłam. Chcę być solą w ich oku.

Cierpienie przyjaciółki sprawiało Kyrze ból.

- A co potem? - zapytała Kyra – Po tym jak już osiągniesz swój cel?

Dierdre powoli pokręciła głową, łzy znowu napłynęły jej do oczu.

- Nie wiem, co będzie ze mną dalej – wzruszyła ramionami - Czuję się zbrukana, obdarta z marzeń i nadziei. Kiedyś myślałam, że spotkam swojego księcia – teraz boję się, że nikt mnie takiej nie zechce.

Mówiąc to, Dierdre wybuchła rzewnym płaczem. Kyra przybliżyła się do niej i objąwszy ją ramieniem, próbowała ją uspokoić.

- Nie waż się tak nawet myśleć – przytuliła ją mocniej do siebie – Życie bywa okrutne, ale nie wolno ci się załamywać. Musisz być silna. Z czasem wszystko się ułoży, nadejdą lepsze dni. Koszmary z przeszłości przestaną cię dręczyć i będziesz znowu szczęśliwa.

Dierdre wpatrywała się w rzekę bez słowa.

- Przeszłość jest nieistotna - Kyra kontynuowała – Liczy się przyszłość. Nie możemy pozwolić by przeszłość nami zawładnęła, by odebrała nam radość życia. Musimy wyciągać wnioski i w oparciu o nie budować swoją przyszłość. Cierpienie czyni nas silniejszymi. Od ciebie tylko zależy, do czego wykorzystasz ta siłę!

Kyra widziała, jak Dierdre rozważa w myślach jej słowa. Zamilkła więc, by dać jej czas do zastanowienia. Mówiąc o koszmarach z przeszłości, Kyra nie przestawała myśleć o własnym cierpieniu. Wiedziała, że swymi słowami próbuje nie tylko dodać otuchy przyjaciółce, ale i przekonać samą siebie, że nadal ma po co żyć. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że każdy kogo zna, czy to młody czy stary, jest prześladowany przez jakieś przykre wspomnienia. Czy to mogło oznaczać, że cierpienie wpisane jest w życie każdego człowieka?

Rozmyślając nad sensem istnienia, Kyra zupełnie straciła poczucie czasu. Z zadumy wyrwał ją dopiero plusk w wodzie. Zaciekawiona spojrzała za burtę, gdzie ujrzała jakieś małe, żółte, fluorescencyjnych kształty, które unosiły się na powierzchni jak meduzy. Płynęły w kierunku brzegu, kłapiąc przy tym swoimi malutkimi ząbkami. Kyra zobaczyła jak wpływają na płyciznę i tam, osiadają na błotnistym dnie, rozświetlając je na żółto. Widok ten sprawił, że Kyrze odechciało się wychodzić z łodzi.

W pewnej chwili Kyra usłyszała niepokojący dźwięk, który brzmiał trochę jak kaskady. Dierdre też musiała go usłyszeć, bo wstała z miejsca i z coraz bardziej zatroskaną miną, badała wzrokiem powierzchnię wody.

Nagle na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia.

- Musimy natychmiast zawrócić! – krzyknęła spanikowana.

- Co to jest? – Kyra zerwała się na równe nogi.

- Święte Wodospady - krzyknęła Dierdre - Nie sądziłam, że naprawdę istnieją!

Dierdre chwyciła wiosło i zaczęła gorączkowo wiosłować do tyłu, próbując spowolnić ich dryf. Łódź nieco zwolniła, ale wciąż zbliżała się do przepaści. Hałas stawał się coraz głośniejszy, a Kyra zaczęła czuć drobinki wody na swej twarzy.

- Pomóż mi! – ponagliła ją Dierdre.

Kyra bez dyskusji ruszyła do działania. Złapała drugie wiosło i zaczęła wiosłować ile sił w rękach. Nurt stawał się jednak coraz silniejszy i bez względu na to, jak bardzo się starały, nie były w stanie zmienić kursu łodzi.

- Nie mamy szans! – wrzasnęła Kyra, próbując przekrzyczeć huk wodospadu.

- Wiosłuj w bok! – zarządziła Dierdre – do brzegu!

Kyra zrobiła co kazała i wkrótce z ulgą zauważyła, że łódź delikatnie zmienia kurs i bokiem zaczyna dryfować ku błotnistemu brzegowi.  Szum wodospadów z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Nie dalej niż dwadzieścia metrów przed sobą Kyra zobaczyła wznoszącą się ku niebu chmurę wodnego pyłu i wiedziała już, że ich czas się kończy.

Gdy zbliżały się już do brzegu, łódka nagle zakołysała się gwałtownie. W pierwszej chwili Kyra myślała, że wpadły na kamienie, ale gdy wyjrzała za burtę, nic tam nie dostrzegła.

I znowu szarpnięcie, tym razem tak silne, że Kyra zachwiała się i upadła na pokład. Wstała na kolana i znowu wychyliła się za burtę, zachodząc w głowę, co to mogło być. Nagle spod powierzchni wody wyłoniła się żółta macka, potem następna i jeszcze kolejna. Kyra patrzyła z przerażeniem jak z głębin wyłania się olbrzymia, podobna do kałamarnicy kreatura, której obślizgłe, żółte ramiona oplatały całą ich łódkę.

Kyra i Dierdre wiosłowały gorączkowo, próbując uwolnić się z jej uścisku. Potwór jednak był wyjątkowo silny i z łatwością ściągał łódź ku swojej rozwartej paszczy. Stało się jasne, że nie uda im się dotrzeć do brzegu, mimo że znajdowały się zaledwie kilka metrów od niego.

Co gorsza, łódź znowu znalazła się w głównym nurcie rzeki, zaledwie dziesięć metrów od wodospadu.

Kierowana instynktem, Kyra sięgnęła po swój kij, przełamała go na dwie części i oba ostrza wbiła w macki potwora. Ten zapiszczał przeraźliwie, a z jego ran zaczęła sączyć się zielonkawa ropa. Mimo to bestia nie zwolniła uścisku. Zamiast tego jeszcze silniej zaczęła przyciągać łódź do siebie, chcąc połknąć ją w całości.

Kyra wiedziała, że mają tylko jedno wyjście. Musiały działać szybko.

- Rzuć wiosła - krzyknęła do Dierdre, która wciąż nie dawała za wygraną - Musimy skakać!

- Skakać? - powtórzyła zaskoczona, a jej głos ledwo przebijał się przez ogłuszający huk wodospadu.

- Teraz! - wrzasnęła, gdy szczęki bestii były zaledwie metr od nich.

Kyra złapała Dierdre za rękę i ciągnąc ją za sobą, wskoczyła do lodowatej wody. Leo skoczył w ślad za nimi.

Silny nurt Tanis niósł teraz całą ich trójkę w kierunku wodospadów. Kyra widziała błyszczące macki kałamarnicy wijące się pod wodą i wiedziała, że choć upadek z góry może ich zabić, ten potwór, jeśli tylko ich dorwie, zrobi to na pewno.  

Kyra poczuła jak ogromne masy wody osuwają się w przepaść, pociągając ją za sobą. Kątem oka zobaczyła jak Dierdre przelatuje z wrzaskiem obok niej i gdy już była pewna, że zaraz i ona zginie w odmętach spienionej wody, coś nagle przytrzymało ją nad urwiskiem. Kyra spojrzała pod wodę i zobaczyła żółtą mackę owiniętą wokół swojej nogi.

Była przerażona widząc, jak szczęki potwora z każdą chwilą zbliżają się do niej coraz bardziej. Nie mogła pozwolić by ta wstrętna kreatura ją pożarła. Uniosła więc nad wodę dwie części swego kija, które wciąż trzymała w dłoniach i zmuszając się do nadludzkiego wysiłku, rzuciła nimi w bestię.

Patrzyła jak włócznie szybują w powietrzu i modliła się by dosięgnęły celu.

Nagle rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask i Kyra zobaczyła, jak oba ostrza wbijają się w ślepia potwora.

Stwór rozluźnił swój uścisk i Kyra poczuła, jak nurt znowu porywa ją w dół rzeki. Już po chwili leciała w dół przepaści, prosto w skłębione masy wody.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI



Merk wbił swoją laskę w wilgotne, leśne poszycie, dźgając liście pod swymi stopami, brnąc przez ostępy Białego Lasu. Jego wędrówka trwała już od wielu dni, jednak tym razem przysiągł sobie, że nic nie zatrzyma go, aż nie dotrze do Wieży Ur. Idąc przed siebie przymknął na chwilę oczy, i jakkolwiek by się nie starał, nie mógł sprzed oczu odpędzić tego strasznego widoku – dziewczyny, jej rodziny, wylanych łez... Jej ostatnie słowa wciąż dzwoniły mu w uszach. Był wściekły na siebie za to, że wrócił po nią, tak samo jak wściekły był, że ją zostawił.

Zupełnie nie rozumiał, co takiego się z nim działo; przez całe życie był wolny od winy, nieczuły na ludzkie potępienie, obojętny na problemy innych ludzi. Zawsze żył sam dla siebie, niczym na bezludnej wyspie, idąc samotną ścieżką. Zawsze starał się trzymać na dystans od reszty świata, nie wplątywać się w kłopoty innych ludzi – chyba że potrzebowali jego wyjątkowych zdolności i oferowali porządną zapłatę.

Lecz teraz, z jakiegoś powodu, Merk nie mógł przestać myśleć o dziewczynie, którą przecież ledwie znał, o tym, jak go przeklinała, mimo że nie zrobił nic złego. Nie wiedząc czemu – gryzło go to straszliwie.

Teraz nie mógł, rzecz jasna, wrócić po nią kolejny raz. Dostała swoją szansę. Wciąż jednak nie mógł zrozumieć, czemu w ogóle zdecydował się po nią pójść. Wydawał się już niezdolny do podejmowania właściwych decyzji: żyć samemu sobie, czy poświęcić życie innym? Czy to spotkanie miało być dla niego lekcją? Jeśli tak, czego właściwie się nauczył?

Cóż złego w tym, pomyślał, że chciał własnego dobra? Że chciał zaspokoić własne potrzeby, zatroszczyć się o własną skórę? Dlaczego ludzie wciąż musieli się plątać w sprawy innych? Dlaczego tak bardzo im zależało? Dlaczego inni ludzie nie mogli po prostu nauczyć się liczyć na samych siebie? A jeśli nie byli w stanie, dlaczego niby mieliby przetrwać?

Powoli jednak zaczął dopuszczać do siebie myśl, że może w życiu chodzi o coś więcej, że dbając wyłącznie o własne potrzeby, wpędził się w głęboką samotność. Dochodziło do niego, że pomaganie innym może być najlepszym sposobem, by pomóc samemu sobie. To uczucie przynależności do świata dawało mu swoiste poczucie sensu życia.

Tutaj chodziło o cel. Merk potrzebował celu tak mocno, jak spragniony potrzebuje wody. Nie celu, który wyznaczał mu zleceniodawca, lecz własnego celu. Nie potrzebował więcej zleceń – potrzebował sensu. Lecz czym był ten sens? Zamyślił się głęboko. Zawsze umykało mu to, zdawało się być poza zasięgiem. A nie znosił rzeczy, których nie był w stanie pojąć.

Spojrzał w górę, podziwiając korony drzew Białego Lasu, ich piękne, białe liście drżące w popołudniowym słońcu, którego promienie zwiastujące zachód przebijały się tu i ówdzie, otaczając wszystko wspaniałą poświatą. To miejsce było cudowne. Wiał delikatny, ciepły wiatr, pogoda wreszcie zmieniała się na lepsze, jego uszy wypełniły się szelestem, gdy liście leniwie opadały z drzew. Merk zmusił się, by skupić się na swej wędrówce, krańcu swej drogi. Wieży Ur.

Już widział siebie jako jednego z Obserwatorów, jak dołącza do zakonu, by chronić królestwo od trolli i kogokolwiek, kto spróbowałby ukraść Ognisty Miecz. Wiedział, że to najświętsze z powołań, wiedział że los Escalonu zależał od powodzenia tej misji, i nie chciał niczego więcej, jak temu właśnie poświęcić swe życie. Nie mógł doczekać się, kiedy wykorzysta swoje niezwykłe umiejętności w dobrej sprawie. To największy honor, którego chciał dostąpić.

Wtedy uderzyła go straszna myśl, przebiegła przez jego głowę niczym mroczny cień: co jeśli go nie zaakceptują? Do zakonu należeli zarówno wojownicy tacy jak on, jak i przedstawiciele innej, starożytnej rasy, której pochodzenia nikt nie znał. Zakon był znany z tego, że często odrzucał kandydatów. Merk nie mógł być pewien, jak zareagują na jego przybycie. Czego się spodziewać? – pomyślał. Czy przyjmą go jako swojego? A co, jeśli tego nie zrobią?

Merk wszedł na szczyt wzniesienia. Przed nim rozpostarła się rozległa dolina, a na jej drugim końcu dojrzał długi półwysep wrzynający się w Morze Smutku i połyskujące fale piętrzące się wokół jego brzegów. Zaparło mu dech w piersiach. Na samym krańcu szarpanej bryzą ziemi stała ona: Wieża Ur. Na sam jej widok serce Merka zabiło szybciej. Wieża stała w miejscu, które zdało mu się najpiękniejszym, najwspanialszym, jakie dotąd widział: z trzech stron otoczona była oceanem, którego fale rozbijały się o przybrzeżne skały, podnosząc fontanny błyszczącej w słońcu, białej piany. Wieża wysoka była na trzydzieści, a szeroka na piętnaście metrów, idealnie okrągła, pobudowana z pradawnego kamienia pokrytego białą patyną, jakiej nie widział nigdy przedtem; wyglądała, jakby stała tu od wieków. Przykryta była gładkim, okrągło sklepionym, złotym dachem połyskującym słonecznym światłem, wejście zaś znaczyły ogromne wrota, wysokie na dziesięć metrów, okrągło sklepione, również ze szczerego złota.

To miejsce było jak ze snu. Zawsze zastanawiał się jak wygląda, czasem wątpiąc nawet w jego istnienie. A teraz, gdy zobaczył je na własne oczy – zabrakło mu tchu. Nigdy nie wierzył w tajemne moce, a jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że z tego miejsca emanuje wyjątkowa energia.

Merk z nowymi siłami ruszył w dół zbocza, przejęty faktem, że oto wkroczył w ostatni etap podróży. Las ustąpił już miejsca łagodnej, zielonej łące, przechodzącej dalej w półwysep. Było tu cieplej, niż gdziekolwiek indziej w Escalonie. Poczuł słońce na swej twarzy, usłyszał łoskot fal, ujrzał jasne niebo nad sobą – i poczuł głęboki, wewnętrzny spokój. Poczuł, że wreszcie jest u celu.

Merk szedł w stronę rysującej się w oddali wieży, zaskoczony, że nikt nie stoi na jej straży. Spodziewał się tu zastać całą armię, chroniącą dostępu do najcenniejszych relikwii Escalonu. Tymczasem w okolicy nie widać było żywej duszy.

Merk nie mógł tego zrozumieć. Jak miejsce to mogło być tak dobrze chronione, nie mając wystawionej na zewnątrz straży? Czuł, że wkracza do tajemniczego świata, w którym nauczy się więcej o sztukach walki, niż mógłby sobie wyobrazić.

Szedł tak długo, aż nie dotarł na rozległą łąkę u stóp wieży. Jego oczom ukazała się przedziwna rzeźba: kamienne, kręcone schody, wysokie na jakieś siedem metrów, ze stopniami wykonanymi z bogato zdobionej kości słoniowej.

Stopnie kręciły się w górę, wyżej i wyżej, jednak nie prowadziły donikąd. Stały sobie tu, ot tak, on zaś nie mógł pojąć, co mogły oznaczać – ani dlaczego umieszczono je pośrodku tej łąki. Był ciekaw jakie jeszcze niespodzianki czekają tutaj na niego.

Merk szedł dalej, a gdy w końcu zbliżył się od wielkich, złotych wrót, serce zabiło mu mocniej z podekscytowania. Czuł się przytłoczony tym miejscem, zupełnie oszołomiony. Podszedł do bram, zatrzymał się tuż przed nimi i z pełnym szacunku namaszczeniem, położył dłonie na ich złotej powierzchni. Metal był zimny, jednak osobliwie suchy, pomimo unoszącej się tu morskiej bryzy; pod palcami czuł kształty wyrytych w nim znaków. Odchylił głowę do tyłu i spojrzał w górę, podziwiając rozmiary wieży i jej nienaganne wykonanie. Potęga tego miejsca onieśmielała go, sprawiała, że czuł się malutki zarówno ciałem, jak i duchem.

Popatrzył znów na starożytne, złote wrota, stanowiące jakby przejście do innego świata, strzegące najwspanialszego ze skarbów Escalonu. Mieniły się w słońcu, olśniewając nie tylko swoją mocą, ale także pięknem. Wieża ta była, bez wątpienia, tak fortecą, jak i dziełem sztuki.

Ujrzał starożytny napis wyryty w złocie, natychmiast zapragnął wiedzieć, co on oznacza. Tak bardzo żałował, że nie potrafi czytać ani pisać. Zrobiło mi się wstyd. Ci, którzy żyli wewnątrz, musieli być mądrzejsi, niż on kiedykolwiek będzie. Nie był szlachetnie urodzony, i choć nigdy dotąd mu to nie przeszkadzało, teraz tego żałował.

Merk przyglądał się wrotom, szukając klamki, kołatki, czegokolwiek – ku swemu zdumieniu nic takiego jednak nie znalazł. Wrota wydawały się być zupełnie gładkie.

Stał więc bezradnie, nie wiedząc, co czynić. To miejsce było jedną wielką zagadką. Z wewnątrz nie dochodził go żaden dźwięk, jakby nie było tu żywej duszy; żadnych Obserwatorów, żadnych ludzi – nic, prócz ciszy. Nie rozumiał tego.

Słyszał tylko powiew wiatru, podmuch, który burzył wodę i szarpał nim tak mocno, że ledwie trzymał się na nogach.

Nie mając lepszego pomysłu, zaczął walić w bramę pięściami. Sam ledwie słyszał swoje uderzenia - dźwięk szybko ginął w szumie wiatru.

Merk czekał chwilę, aż drzwi się przed nim otworzą.

Nic takiego się jednak nie stało.

Zastanawiał się, w jaki sposób powinien zawiadomić ich o swoim przybyciu. Stał więc bez ruchu, zamyślony, aż wreszcie wpadł na pomysł. Zza pasa wyjął sztylet, sięgnął nim wysoko i uderzył jego rękojeścią we wrota. Tym razem ostry dźwięk dał się słyszeć o wiele głośniej, powtarzany echem raz po raz. Tego dźwięku nie mogli przegapić.

Merk stał więc i czekał, słuchając cichnącego echa, zastanawiając się, czy ktokolwiek mu otworzy. Dlaczego go ignorowali? Czy to jakiś test?

Rozważał właśnie, czy nie obejść wieży dookoła i nie poszukać innego wejścia, gdy wreszcie wrota uchyliły się. Merk aż podskoczył z zaskoczenia. Z ciemności patrzyła na niego para żółtych, przenikliwych oczu, jakich dotąd nie widział u żadnego człowieka. Czuł, że oczy te mają wgląd w jego duszę. Przeszedł go dreszcz.

Merk stał osłupiały, nie wiedząc, jak przerwać ciszę.

- Czego tu szukasz? – usłyszał wreszcie głęboki, dudniący głos, który zmroził go do kości.

Z początku nie wiedział jak odpowiedzieć. Po chwili jednak odezwał się:

- Chcę wejść do środka. Pragnę zostać Obserwatorem, pragnę służyć Escalonowi.

Milczące oczy wpatrywały się w niego niewzruszone, bez wyrazu. Merk bał się, że stworzenie nigdy mu nie odpowie. Wreszcie odezwał się dudniący głos:

- Tylko godni mogą przestąpić próg tych wrót – oznajmił zimnym głosem.

Merk poczerwieniał ze złości.

- Czemu sądzisz, że ja nie jestem godzien? – zaprotestował.

- A jak możesz udowodnić, że jesteś?

Szczelina zamknęła się tak szybko, jak wcześniej się otworzyła i wrota znów stały się zupełnie gładkie.

Merk patrzył na nie zupełnie zdezorientowany. Sięgnął znów po sztylet i począł uderzać nim w drzwi, raz za razem. Głuchy dźwięk niósł się echem, aż dźwięczało mu w uszach.

- Wpuście mnie! – darł w niebogłosy.

Wrota jednak pozostawały niewzruszone.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI



Duncan spiął się cały, gdy olbrzymi, czerwony rekin – dziesięciu metrów długości – wyskoczył z rzeki, z rozwartą paszczą, wprost na niego. Wiedział, że za chwilę wyląduje na ich łódce, roztrzaska ją na kawałki, a jego rozszarpie na strzępy. Co gorsza, wszędzie wokół ławica tych stworzeń skakała w powietrze, mierząc w jego ludzi i ich tratwy ze wszystkich stron.

Duncan zareagował instynktownie, jak zawsze w bitwie. Wyciągnął miecz i przygotował się na spotkanie z wrogiem. Przynajmniej umrze z godnością, a jeśli uda mu się odwrócić uwagę stworzenia, sprawić, by skupił się tylko na nim, być może będzie w stanie uratować resztę ludzi z jego tratwy.

- SKACZCIE! – rozkazał głosem nieznoszącym sprzeciwu. Żołnierze z jego tratwy zrobili tak, jak powiedział. Nie trzeba było ich popędzać, wystarczył widok zbliżającej się bestii.

Duncan schwycił miecz w obie dłonie, postąpił naprzód i z okrzykiem bitewnym na ustach podniósł ostrze, by zewrzeć się z rekinem. Gdy zwierzę spadało na niego, kucnął nisko i podniósł miecz nad głowę, mierząc w punkt pod szczękami rekina. Gdy ten był blisko, stanął na nogi, przebijając ostrzem paszczę rekina, przez żuchwę i podniebienie, klinując jego szczęki w zamkniętej pozycji. Był zaskoczony tym, jak twarda była jego skóra, jak strasznie był masywny. Musiał użyć wszystkich swoich sił, by wbić w niego miecz.

Krew trysnęła w dół, oblewając Duncana całego, gdy rekin, trzepocząc na wszystkie strony, zaczął spadać na niego. Duncan nadal trzymał miecz, więc nie był w stanie odsunąć się wystarczająco szybko. Był pewien, że ciężar stworzenia całkiem go zmiażdży.

Krzyk Duncana stłumiło cielsko lądującego na nim rekina. Musiał ważyć kilkaset kilo, więc gdy upadł na niego, Duncan poczuł się wprasowany w tratwę. Jakby pękały mu wszystkie żebra, jakby świat zalała ciemność.

Nagle, z wielkim trzaskiem, tratwa rozpadła się pod nim na kawałki, Duncan zaś poczuł z ulgą, że spada do wody, uwolniony od ciężaru bestii. Gdyby byli na lądzie, z pewnością już by nie żył, zmiażdżony ogromną masą. Uratowała go woda i połamana tratwa.

Zdezorientowany szedł na dno, zaraz obok miotał się rekin. Duncan starał się odpłynąć od niego, jednak ten wciąż płynął w jego kierunku. Na szczęście jego szczęki wciąż były zakleszczone, więc nie był w stanie go ugryźć.

Duncan wypuścił miecz z uścisku, zamachał rękoma i po chwili zdołał wypłynąć spod bestii, próbując uciec jak najdalej. Był przekonany, że bestia wciąż za nim płynie, jednak gdy się odwrócił, wszędzie dokoła zobaczył bulgoczącą krew i wielkie cielsko wreszcie idące na dno.

Duncan wciąż był pod wodą, każdy fragment jego ciała krzyczał z bólu, a prąd popychał go w dół rzeki. Zerknął w górę, by poszukać słońca i skierował się ku powierzchni. Przez czystą wodę widać było ławicę rekinów, które skakały wysoko w powietrze, słychać było stłumione dźwięki roztrzaskiwanych tratw – i krzyku jego ludzi. Poczuł jak pęka mu serce, gdy zorientował się, że woda nabiega czerwienią krwi, że martwe ciała zaczynają wpadać do wody. Wiedział, że nad nim giną dobrzy ludzie.

Duncan wreszcie wynurzył się na powierzchnię, dysząc ciężko, machając rękami, starając się zorientować w sytuacji. Spojrzał w górę rzeki i zobaczył, że ławica rekinów już go minęła, skacząc jak łososie w górę rzeki, wpadając na przypadkowe tratwy. Ulżyło mu, gdy zobaczył, że nie rzucają się specjalnie na jego ludzi; po prostu płynęły w górę rzeki, nie zwracając uwagi na to, co znajdowało się przed nimi. Wyskakiwały co chwila z wody, roztrzaskując cokolwiek było na ich drodze. Jeśli był to człowiek, pożerały go - wystarczyło jednak zejść im z drogi, by ocalić życie. Widać było, że dokądś płyną, a ławica trzyma się razem, znikając za zakrętem tak szybko, jak się pojawiły.

Duncan, dryfując w nurcie rzeki, rozejrzał się wokół, by zorientować się w stratach. Około jedna trzecia ich floty została zniszczona, wodę wypełniały kałuże krwi, wszędzie wokół unosiły się ciała i potrzaskane drewno. Dziesiątki ludzi było martwych lub rannych, część jęczała, szamotała się w wodzie, inni unosili się na niej bez życia. Duncan dostrzegł ludzi ze swojej tratwy, jego synów, Seaviga, Anvina i Arthfaela. Cieszył się, widząc ich żywych.

Wszędzie wokół ludzie pomagali ocalałym wejść na pokład, wyciągali w górę rannych, pozwalając martwym płynąć w dół rzeki. Widok był okropny, scena niczym z rzeźni, jakby opadła ich nagła fala śmierci, prosto z jasnego nieba. Należało się cieszyć, że w ogóle ktokolwiek przeżył.

Duncan poczuł szczypanie ramienia, a gdy spojrzał po sobie, zorientował się, że jego prawy bark jest mocno obtarty skórą rekina. Rana bolała jak diabli i mocno krwawiła, ale nie zagrażała życiu. Usłyszał plusk i odwrócił się, by zobaczyć, jak Seavig płynie zaraz obok. Ku swojemu przerażeniu zorientował się, że z jego ręki płynie krew i że brak jej dwóch palców.

- Twoja ręka! – krzyknął, zaskoczony stoickim spokojem Seaviga.

Ten tylko wzruszył ramionami. Zagryzł zęby, oderwał kawałek płótna od koszuli i owinął go wokół krwawiącej dłoni.

- Draśnięcie – odpowiedział – Powinieneś zobaczyć jak skończył rekin, który to zrobił – dodał uśmiechając się krzywo.

Duncan poczuł, jak silne dłonie łapią go od tyłu, po chwili poczuł, że wciągają go na tratwę. Przysiadł na niej, dysząc ciężko, powoli odzyskując zimną krew. Spojrzał w górę i zobaczył, że góry Kos znajdują się jeszcze bliżej, poczuł świeży przypływ determinacji. Jego armia, cokolwiek z niej zostało, wciąż płynęła w dół rzeki, teraz nic nie było w stanie ich powstrzymać.

Thusius wiła się w zakrętach, gdy zbliżali się do Kos. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Olbrzymie góry dominowały na tym krańcu Escalonu, ich obsypane śniegiem i zakryte mgłą szczyty wisiały wysoko, górując nad okolicą. Klimat był tu chłodniejszy, Duncan czuł, jakby wkraczali do innego kraju.

Pragnął już bardzo zejść na ląd - tam czuł się o wiele pewniej. Mógł walczyć z każdym z ludzi, z całą armią, dowolną bestią czy straszydłem – byle na suchym lądzie. Nie lubił walczyć, nie czując twardego gruntu pod nogami, nie ufał tej przeklętej rzece, zamieszkującym ją stworzeniom i zawirowaniom nurtu. Jakkolwiek niezdobyte wydawały się te góry, wybrałby je bez namysłu, by tylko mieć ziemię pod stopami.

Woda płynęła przed siebie, oni zaś, unoszeni na powierzchni, zbliżali się do podnóża gór. Duncan zobaczył, że wokół nich rozciągają się wielkie, puste pola. Na horyzoncie dojrzeć można było stacjonujące w tej równinie garnizony pandezyjskich żołnierzy. Szczęśliwie, rzeka była wystarczająco daleko, by osłonić ich przed wzrokiem zwiadowców, szczególnie, że brzegi zarośnięte były drzewami. Pomiędzy nimi Duncan był jednak w stanie dostrzec Pandezjan, stojących daleko na straży, jakby góry te były ich własnością.

- Mieszkańcy Kos mogą być jednymi z najlepszych wojowników Escalonu – powiedział Seavig, podpływając obok na swojej tratwie – ale są tu uwięzieni. Pandezjanie czekają na nich, aż zejdą ze szczytów odkąd tylko dokonali inwazji.

- Nie zaryzykowaliby wspinaczki – dodał Anvin, także podpływając bliżej – Te granie są zbyt zdradliwe.

- Zresztą, nie muszą tego robić – dodał Arthfael – Pandezja zamknęła ich w pułapce, teraz tylko czekają, aż Kos podda się samo.

Duncan rozejrzał się po okolicy w zamyśleniu.

- Może więc nadszedł czas, żeby ich wyzwolić – powiedział wreszcie.

- Nie będziemy musieli bić się, zanim nie dotrzemy do samych gór? – spytał Anvin.

Seavig potrząsnął głową.

- Ta rzeka zaprowadzi nas do celu, pod same zbocza, przez wąski przesmyk – odpowiedział – Zejdziemy na ląd po drugiej stronie i zaczniemy się wspinać niezauważeni. To oszczędzi nam konfrontacji z Pandezjanami.

Duncan kiwnął głową zadowolony.

- Nie miałbym nic przeciwko konfrontacji – powiedział Anvin, kładąc dłoń na mieczu, spoglądając pomiędzy drzewami w kierunku odległej równiny.

- Wszystko w swoim czasie, przyjacielu – powiedział Duncan – Najpierw zdobędziemy poparcie Kos – potem zaatakujemy Pandezję. Gdy wezwiemy ich do walki, chcę, byśmy byli zjednoczeni siłą – i będziemy walczyć na naszych zasadach. Równie ważne jak z kim walczyć, jest to gdzie i kiedy.

Gdy łódki wpływały pod naturalną formację skalną, gdzie rzeka zwężała swój nurt, Duncan spojrzał wyżej i zapatrzył się w góry, które zdawały się sięgać nieba.

- Nawet jeśli dotrzemy do szczytów – powiedział Arthfael, zwracając się do Duncana – naprawdę sądzisz, że Kos do nas dołączy? Przecież to ludzie gór – słyną z tego, że nie nigdy z nich nie schodzą.

Duncan westchnął, zastanawiając się nad tym samym. Wiedział, że wojownicy Kos są upartym ludem.

- Prawdziwy wojownik – odpowiedział wreszcie – zrobi to, co należy dla wolności. W twoim sercu mieszka ojczyzna – nie miejsce, w którym żyjesz.

Ludzie zamilkli, zamyśliwszy się nad jego słowami, patrzyli tylko na rzekę, która meandrami układała się przed nimi. Góry zamknęły się już za nimi, zasłaniając ich całkiem od równiny, od pandezyjskich garnizonów, nurt prowadził ich wciąż na południe.

- Pamiętasz, jak przepłynęliśmy Thusius do samego ujścia?

Duncan odwrócił się do Seaviga, który stał zapatrzony w wodę, zagubiony we wspomnieniach. Kiwnął głową, pamiętał dobrze, choć wolałby zapomnieć.

- Pamiętam doskonale – odparł.

To była okropna podróż, aż do samego Diabelskiego Palca, do samej Wieży Kos. Chciał wyrzucić z głowy wspomnienie tego pustkowia, na którym prawie zginął. Nazywali to miejsce diabelską ziemią – nie bez przyczyny. Przysięgał sobie nigdy tam nie wrócić.

Duncan przyglądał się górom, które coraz bardziej zbliżały się do brzegów, całe białe od śniegu i lodu. Przybyli na miejsce, był ciekaw które miejsce Seavig wybierze na zejście z rzeki. Seavig także przyglądał się czujnie okolicy. Wreszcie skinął głową, Duncan podniósł więc pięść, dając swym ludziom sygnał do zatrzymania się – i by nie dęli w rogi.

Łódki jedna po drugiej kierowały się do brzegu, wszędzie wokół dawało się słyszeć drewniane tratwy obijające się o siebie, wreszcie lądujące na kamienistym lądzie. Chwilę potem Duncan skoczył na brzeg, szczęśliwy, że wreszcie znaleźli się na suchej ziemi. Jego ludzie także zaczęli zsiadać. Odwrócił się i kopniakiem posłał pustą tratwę dalej w nurt, by zrobić miejsce dla innych, reszta postąpiła podobnie. Patrzył tylko jak puste łódki dryfują w dal, popędzane nurtem rzeki.

- Nie będziemy ich już potrzebować? – Arthfael spytał zmartwiony.

Duncan potrząsnął głową.

- Z tych grani zejdziemy pieszo – odpowiedział – już po drugiej stronie, wraz z armią gotową zdobyć stolicę – lub zostaniemy tam na zawsze. Nie ma już odwrotu – uda się nam, bądź zginiemy.

Duncan wiedział jaką moc ma palenie za sobą mostów w krytycznym momencie – to potężny bodziec dla jego ludzi, mówił im, że nie ma już odwrotu.

Setki jego ludzi wkrótce stali zebrani u podnóża gór, Duncan zrobił przegląd swych sił: wszyscy byli ledwo żywi, zmęczeni, zziębnięci i głodni. Czuł się tak samo, lecz nie miał zamiaru tego okazywać: w końcu najgorsza część ich wędrówki wciąż była przed nimi.

- ŻOŁNIERZE! – wykrzyknął Duncan, gdy zbierali się wokół niego – Wiem, że wycierpieliście wiele. Nie będę kłamał: najgorsze dopiero nadchodzi. Musimy wspiąć się na te granie, i zrobić to szybko, na górze możemy nie zostać gościnnie przyjęci. Nie będzie odpoczynku, wspinaczka będzie trudna. Wiem, że część z was jest ranna, wiem, że straciliście bliskich przyjaciół. Lecz spytajcie samych siebie, gdy będziecie szli w górę: jaka jest cena wolności?

Duncan popatrzył po ich twarzach, widział, że pokrzepiają ich jego słowa.

- Jeśli jest tu ktokolwiek, kto chce wycofać się, niech wystąpi z szeregu – krzyknął, patrząc im w oczy.

Czekał chwilę w ciężkiej ciszy, jednak nie było nikogo, co z ulgą stwierdził, kto wystąpiłby do przodu. Wiedział, że tak właśnie będzie. To byli jego ludzie, poszliby za nim na śmierć.

Z zadowoleniem zwrócił się i zaczął przygotowywać do wspinaczki na strome zbocza – gdy nagle dobiegł go jakiś dźwięk. Rozejrzał się i po chwili dostrzegł kilku chłopców wyłaniających się z pośród drzew. W rękach trzymali setki dużych butów śniegowych, z kolcami na podeszwach, a także czekany i zwoje liny.

Duncan rzucił Seavigowi ciekawe spojrzenie, na co ten mrugnął do niego poufale.

- Handlarze górscy – wytłumaczył – Tak zarabiają na życie. Chcą sprzedać nam swój towar.

Jeden z chłopaków wyszedł na czoło grupy.

- Będziecie potrzebować takich butów – powiedział, pokazując jednego ze śniegowców – Każdy, kto wybiera się w te góry musi założyć dobre buty.

Duncan wziął but do ręki i obejrzał jego ostre kolce. Zerknął w górę, na górskie granie i zamyślił się nad oblodzoną drogą.

- Ile za nie chcesz? – spytał Duncan.

- Sakwę złota, za to wszystko – powiedział inny chłopak, wychodząc przed grupę, twarz miał umazaną błotem.

Duncan spojrzał na niego, był mniej więcej w wieku jego synów, wyglądał jakby nie jadł od kilku dni, aż zrobiło mu się ciężko na sercu; widocznie nie miał tu łatwego życia.

- Sakwa złota za ten szmelc? – Brandon spytał szyderczo, podchodząc do nich.

- Po prostu zabierzmy im co nam potrzeba, ojcze – dodał Braxton, zbliżając się z drugiej strony – Co niby nam zrobią, jak się obronią?

Duncan spojrzał na synów ze wstydem. Nie mieli żadnych skrupułów, by odmówić tym chłopcom, co im należne.

Podszedł do nich i odepchnął swoich synów, po czym spojrzał na chłopców i pokiwał głową zgodnie.

- Dostaniecie dwie sakwy złota – powiedział.

Chłopcy westchnęli z zachwytu, zdumieni, Duncan zaś zwrócił się do synów:

- A pieniądze pójdą z waszych kieszeni – powiedział twardo – Poproszę od każdego z was po jednej sakwie. Natychmiast.

To nie była prośba, tylko polecenie, Brandon i Braxton wyglądali na zupełnie zbitych z tropu. Jednak musieli zauważyć determinację w oczach ojca, jako że z ociąganiem sięgnęli do pasów, obydwaj odpięli po jednej sakiewce.

- To całe moje złoto, ojcze! – wykrzyknął Brandon.

Duncan kiwnął głową nieporuszony.

- Świetnie – odpowiedział – Więc zapłaćcie chłopakom.

Brandon i Braxton niechętnie podeszli i wręczyli sakiewki chłopcom. Ci zaś, uradowani, rozbiegli się wokół, wręczając wszystkim buty i liny.

- Wspinajcie się wschodnim zboczem – jeden z chłopców poradził Duncanowi – Tam śnieg mniej się topi. Północny szlak wygląda na łatwiejszy, ale zwęża się wreszcie – tam utkniecie. I pamiętajcie – nie zdejmujcie kolców. Przydadzą się wam przy niejednej okazji.

Po chwili odwrócili się i popędzili z powrotem w las, zostawiając Duncana zadumanego nad ich słowami.

Wszyscy założyli swoje buty i przepasali się linami do wspinaczki przez piersi; gdy Duncan zakładał swoje obuwie, zdał sobie sprawę, jak bardzo będzie potrzebne.

Ledwie zaczęli wspinać się na górę, gdy nagle kolejny człowiek wybiegł z lasu, ubrany był w łachmany, miał trzydzieści kilka lat, długie, przetłuszczone włosy i pożółkłe zęby. Zatrzymał się przed nimi i rozejrzał się nerwowo po ich twarzach, po czym zwrócił się do Duncana.

- Jestem myśliwym – powiedział – znam najlepsze ścieżki wiodące do Kos. Wszyscy podróżnicy mi ufają. Jeśli pójdziecie beze mnie, nie wróżę wam powodzenia.

Duncan wymienił spojrzenie z Seavigiem.

Seavig podszedł do niego spokojnie i położył mężczyźnie rękę na ramieniu.

- Dzięki ci za tą propozycję – powiedział.

Mężczyzna odpowiedział nerwowym uśmiechem, Seavig jednak nagle, ku przerażeniu Duncana, wyciągnął sztylet zza pasa i zatopił go w brzuchu przybysza.

Ten tylko jęknął i upadł u ich stóp, martwy.

Duncan wbił oczy w ciało, zupełnie ogłuszony.

- Rozum ci odebrało? – spytał.

Seavig położył nogę na martwe ciało i pchnął je, by rozciągnąć je na plecach, po czym kopnął w kieszeń zakrwawionej koszuli, z której wypadło kilka złotych monet. Sięgnął ku nim i podniósł jedną, tak by wszyscy widzieli. Tego Duncan się nie spodziewał – na rewersie wybite były insygnia Imperatora Pandezji.

- Być może ten człowiek kiedyś był oddany Escalonowi – powiedział Seavig – Ale zdążył sprzedać lojalność. Pandezjanie dobrze mu zapłacili. Jeśli poszlibyśmy za nim, przypłacilibyśmy to życiem.

Duncan był zdumiony, takiej zdrady nie spodziewał się w tych okolicach.

Seavig upuścił pandezyjską monetę z powrotem na ziemię.

- W tych górach – powiedział – czeka na nas niejedna pułapka.

 


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

 

Kyra spadła tak szybko, że pęd powietrza zapierał jej dech w piersiach. W dole widziała znikające w odmętach rzeki Tanis sylwetki Leo i Dierdre. Po chwili spieniona woda wypluła ich ciała i nurt porwał ich w dół rzeki. Nie miała pojęcia czy przeżyli upadek, ale nie wyglądało to dobrze.

Całe życie mignęło jej przed oczami. Nigdy nie spodziewałaby się, że zginie w taki właśnie sposób. W dole dostrzegła wystające z piany potężne głazy, a pomiędzy nimi głęboki basen, który przez stulecia wyryła w skale spadająca z wodospadu wody.  Gdyby tylko udało jej się tam wylądować, to może, ale tylko może, nie złamałaby sobie karku, zwiększając nieco swoje szanse przeżycia.

Rozłożyła ręce i napięła mięśnie, próbując, na tyle na ile mogła, kontrolować swoje ciało, a tym samym kierunek spadania.

I wtedy stało się – Kyra uderzyła w wodę z taka siłą, że sama nie była pewna, czy to aby nie była jednak skała.

Tonęła coraz głębiej i głębiej, niczym kamień rzucony w wodę.

Ciśnienie rozsadzało jej bębenki w uszach. Minęło dobre trzydzieści sekund zanim wreszcie dotknęła piaszczystego dna. Odbiła się od niego z całych sił i machając wściekle rękami i nogami, zaczęła wypływać z powrotem na powierzchnię. 

Czuła, że z wysiłku zaraz zabraknie jej powietrza w płucach. Nie miała jednak wyboru – musiała walczyć. Poddanie się oznaczałoby śmierć, a na to nie była jeszcze gotowa.

I kiedy traciła już nadzieję, że ta męka kiedykolwiek się skończy, w akcie rozpaczy jeszcze raz odepchnęła rękami wodę i wtedy na twarzy poczuła uderzenie powietrza. Rwący prąd natychmiast porwał jej ciało, wciągając ją pod wodę raz po raz. Kyra walczyła rozpaczliwie o każdy oddech, starając się utrzymać głowę nad powierzchnią wody.

W końcu udało jej się dopłynąć tam, gdzie nurt stał się nieco słaby. Kątem oka zobaczyła dryfującą obok siebie kłodę i natychmiast rzuciła się w jej stronę. Gdy dopłynęła wreszcie do niej, wyciągnęła rękę, by ją pochwycić. Niestety, kłoda była bardzo śliska i wymsknęła jej się spod zdrętwiałych palców. Kyra spróbowała jeszcze raz i tym razem zdołała zarzucić na nią obie ręce. Podciągnęła się i przygniotła ją swoim tułowiem.  

Przetarła oczy i dysząc ciężko, rozejrzała się w poszukiwaniu Dierdre i Leo. Po chwili dostrzegła w oddali jakieś kształty unoszące się na wodzie i natychmiast zaczęła wiosłować rękami w ich kierunku.

Podpływając bliżej rozpoznała Leo, który przebierając szybko łapami, starał się utrzymać łeb nad wodą. Kamień spadł jej z serca, gdy zobaczyła, że przeżył. Jej entuzjazm szybko jednak ostudził widok Dierdre, która leżąc na brzuchu dryfowała bezwładnie z twarzą z wodzie. Kyra obawiała się najgorszego.

- Dierdre! – krzyknęła płaczliwie.

Kyra wciągnęła na kłodę przepływającego obok niej Leo, po czym chwyciła Dierdre pod ramię i przyciągnęła ją do siebie. Gdy odwróciła ją na plecy, z przerażeniem zobaczyła, że twarz przyjaciółki była sina.

- Dierdre! – krzyknęła, potrząsając nią.

Nie wiedząc, co innego może zrobić, odwróciła ją na brzuch i przewiesiła przez kłodę, a potem zaczęła uderzać w plecy, starając się oczyścić jej płuca w wody.

- Nie możesz teraz umrzeć!

Na myśl o utracie przyjaciółki, poczuła nagły atak paniki. Uderzała ją raz po raz, aż wreszcie Dierdre ocknęła się i zaczęła gwałtownie odkrztuszać wodę i spazmatycznie łapać oddech.

Kyra z radością patrzyła, jak przyjaciółka powoli wraca do życia.

Gdy Dierdre odwróciła się wreszcie i spojrzała na nią, Kyra zobaczyła w jej oczach głęboką wdzięczność.

Uwagę Kyry zwrócił przepływający obok kawałek ich starej łodzi, a potem kolejny i jeszcze jeden. Widząc to, Kyra uświadomiła sobie, że ta kłoda, na której teraz wiszą, to wszystko, co mają.

Wdrapali się więc na ten kawał drewna, zastanawiając się co dalej. Leo położył się na brzuchu, skamląc żałośnie, wyraźnie nieufny wobec takiego środka transportu. Na szczęście kłoda wydawała się być na tyle stabilna, żeby nie musieli się martwić o to, czy zaraz znowu wylądują w wodzie.

- Nie jest tu zbyt przestronnie - uśmiechnęła się do Dierdre - ale na teraz musi wystarczyć.

Dierdre odpowiedziała uśmiechem i spojrzała na horyzont.

- Już niedaleko – powiedziała po chwili - Widzisz to miejsce, gdzie rzeka się rozdziela? - zapytała, wskazując palcem - To tam musimy wysiąść. Ostatni etap podróży pokonamy lądem.

Kyra zobaczyła rozlewisko na horyzoncie i ucieszyła się, że zbliżają się wreszcie do kresu tej podróży. Miała dość rzeki i bardzo chciała wrócić już na ląd.

Odetchnęła z ulgą po raz pierwszy od dłuższego czasu. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła wciąż nie tak odległe wodospady i trudno jej było uwierzyć, że udało się mi wszystkim przeżyć. Zdała sobie sprawę z tego, jakie szczęście mieli, że przeżyli i są w jednym kawałku. Znowu spojrzała przed siebie, zastanawiając się, jakie jeszcze niebezpieczeństwa przygotował dla nich los.

Kolejne godziny rejsu zleciały jej na podziwianiu zmieniającego się krajobrazu. Dryfowały wzdłuż Białego Lasu, gdzie drzewa mieniły się wszystkimi odcieniami bieli. Białe liście szybowały na wietrze niczym płatki śniegu, nadając temu miejscu magiczny klimat. Kyra, przemoczona do suchej nitki, obserwowała to w wszystko trzęsąc się z zimna. W końcu Dierdre podniosła rękę i wskazała na brzeg.

- Tam – powiedziała - Widzisz te dwa głazy? Wskazują miejsce, gdzie zaczyna się droga do Ur. Tutaj musimy zejść na ląd.

Kyra i Dierdre starały się jak mogły pokierować kłodę do brzegu. Odpychały wodę rękami, kołysały się i machały nogami – nic to jednak nie dawało. Ta wielka szczapa drewna uparcie odmawiała współpracy.

- Będziemy musieli skakać! - powiedział Kyra, zauważywszy, że zaraz wpłyną w złą odnogę rzeki.

Leo szczeknął na wodę, wyraźnie nieprzychylny temu pomysłowi.

- Już dobrze Leo - Kyra uspokajała go – Trzymaj się mnie. Razem popłyniemy do brzegu.

Kyra spojrzała przed siebie i zobaczyła jak rzeka rozgałęzia się, a nurt nabiera pędu. I bez względu na to, jak bardzo nie chciała znowu wchodzić do tej wody, wiedziała, że teraz albo nigdy. Wymieniły z Dierdre spojrzenia i jednocześnie wskoczyły do rzeki, pociągając za sobą Leo.

Kyra poczuła jak tysiące małych igiełek wbija się w jej skórę i czym prędzej zaczęła płynąć do brzegu, walcząc z silnym pądem. Rzeka zaczęła wreszcie zwalniać i stawać się coraz płytsza, aż w końcu Kyra, ku swojej radości, dotknęła jej dna. Na czworaka zaczęła wychodzić w wody, aż wreszcie wyczołgała się na suchy ląd.

Ledwo przytomna padła twarzą w piasek, Dierdre i Leo obok niej. Dyszała ciężko, wypluwając wodę. Leżała bez ruchu przez kilka minut, ręce trzęsły jej się ze zmęczenia. Chciała zasnąć na milion lat. Czy ta wyprawa kiedykolwiek się skończy? zastanawiała się.

Kyra nie wiedziała ile czasu minęło, nim poczuła rękę pod swoim ramieniem, która pomagała jej się podnieść. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą uśmiechniętą twarz Dierdre.

- Wygląda na to, że znowu nam się udało - powiedział Dierdre.

Kyra podniosła się ciężko, otrzepując piasek z włosów i ubrania. Czuła, jak wszystko ją boli.

- No cóż, skoro wodospady nas nie zabiły, to chyba już nic tego nie zrobi – odpowiedziała żartobliwie.

Kyra oczyściła sierść Leo z błota, a ten z wdzięcznością polizał ją po dłoni. Cała ich trójka zwróciła się teraz ku Białemu Lasowi, którego niekończący się gąszcz białych drzew mienił się w popołudniowym słońcu.

- Pośród tych drzew wiedzie droga do Ur - zauważyła Dierdre.

- Jak myślisz, ile zajmie nam podróż? - zapytała Kyra.

Dierdre wzruszyła ramionami.

- Na piechotę pewnie kilka dni.

Kyra spojrzała tęsknym wzrokiem w stronę lasu z nikłą nadzieją, że może dojrzy tam gdzieś Andora. Niestety, nigdzie go nie było. Zostali sami, zupełnie sami, bez zapasów i bez koni. Jedyne co im się ostało, to broń wciąż przytroczona do pleców Kyry.

Kyra wiedziała, że nie mają czasu do stracenia. Ruszyła więc dziarskim krokiem przez las, zdeterminowana by dotrzeć do wieży Ur.

* * *

Kyra, Dierdre i Leo wędrowali w milczeniu przez ostępy Białego Lasu w kierunku chylącego się ku zachodowi słońca. Białe liście kołysały się nad ich głowami i skrzypiały im pod nogami. Kyra zastanawiała się, kiedy wreszcie dotrą do Ur. Byli już po dobrej stronie rzeki Tanis, wiec zakładając, że nie będą miały już żadnych nieprzyjemnych przygód, droga powinna zając im nie więcej niż kilka dni. Na myśl o tym, że Ur jest już tak blisko, serce zabiło jej szybciej.

Dzięki Leo, który nie dawno wrócił z polowania z trzema królikami w pysku, nie musiała się nawet martwić o jedzenie. Była wzruszona tym, że jej wspaniały, bezinteresowny przyjaciel nie zjadł ich sam w ukryciu, tylko przyniósł do nich, żeby razem mogli cieszyć się posiłkiem.

Kyra myślała o swoim ojcu, zastanawiała się, gdzie jest, czy toczy teraz bitwy, czy może – tego nie przyjmowała do świadomości – leży już gdzieś martwy. Myślała też o Aidanie, a nawet o swoich lekkomyślnych braciach, którzy denerwowali ją ponad miarę. Zastanawiała się, czy Volis jeszcze stoi, czy może Pandezjanie zrównali je już z ziemią. Wiedziała, że ​​to tylko kwestia czasu, kiedy wielka armia Pandezji dowie się o tym, co zrobili i zacznie jej szukać. Wiedziała, że ​​liczy się każda chwila.

Dlaczego? zastanawiała się. Dlaczego jest potrzebna w Ur? Kim był jej wujek? Kim była jej matka? Jakie miała moce, które mogłyby pomóc jej ojcu? I dlaczego to wszystko było utrzymywane przed nią w tajemnicy? Czy proroctwa były prawdziwe? Czy naprawdę miała zostać tak potężnym wojownikiem jak jej ojciec?

Nagle z zamyślenia wyrwał ją szelest gałęzi i poczuła wstrzymująca ją rękę Dierdre na swej piersi. Wszyscy troje zatrzymali na skraju lasu, zaskoczeni widokiem szerokiej, dobrze utrzymanej drogi, wijącej się przez las. A jeszcze bardziej zdumiał ich dźwięk drewnianych kół, który dochodził do nich zza zakrętu. Niemiała wątpliwości – w ich stronę toczył się powóz.

Serce jej zamarło, kiedy zobaczyła wynurzający się zza drzew duży powóz, z charakterystycznymi żółto-niebieskimi zdobieniami po bokach. Pandezjanie, pomyślała. Gdy powóz przejeżdżał obok nich, Kyra zajrzała do jego środka i za kratami ujrzała przerażone twarze kilku młodych dziewcząt.

Kyra poczuła przypływ oburzenia.

- Zabierają je – Kyra w środku aż gotowała się z wściekłości - Zabierają do swoich Lordów Gubernatorów.

Zaraz za tym wozem jechał kolejny, wypełniony uzbrojonymi żołnierzami, którzy zapewne mieli ochraniać konwój. Kyra patrzyła nienawistnym wzrokiem, jak oba wozy oddalają się tak szybko, jak przed chwilą się pojawiły.

Przyjaciółki wymieniły spojrzenia. W oczach Dierdre Kyra dostrzegła sprzeciw, ale i bezradność. 

- Wiem o czym myślisz - powiedział Dierdre – Ale nigdy nam się to nie uda. Ich jest zbyt wielu, a do tego są świetnie uzbrojeni.

Kyra miała tego świadomość; w głębi serca wiedziała jednak, że bez względu na to, jak niewielkie maja szanse i jak wielkie ryzyko będzie musiała podjąć, nie może pozwolić na to, by zabrali te dziewczęta. To by ją prześladowało do końca życia. Nie mogła pozwolić, żeby taka niegodziwość uszła im na sucho.

- Co będzie ze mnie za człowiek, jeśli pozwolę, żeby taka niesprawiedliwość działa się na moich oczach? - zapytała Kyra i spojrzała na Dierdre wzrokiem pełnym determinacji.

Dierdre zastanowiła się przez chwilę i wreszcie skinęła głową na znak, że może na nią liczyć.

Kyra sięgnęła po swój kij i nie myśląc wiele, rzuciła się w pościg za konwojem. Cała ich trójka biegła ile sił w nogach, oddalając się od Ur, od celu ich podróży. Nie dbali jednak o to. Dla nich ważne już było teraz tylko to, żeby sprawiedliwości stało się zadość.





ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

 

Alec klęczał na rozkopanej ziemi, pochylony nad grobem swego brata. Ciało miał zdrętwiałe i obolałe, a ręce brudne i poranione od wielogodzinnego kopania w ziemi. Sam pochował brata, a teraz opłakiwał go od wielu godzin.

Alec nie mógł w to wszystko uwierzyć. Kiedy zaledwie kilka dni temu zostawiał tu swoją rodzinę, wszyscy żyli i mieli się dobrze. Teraz leżeli tu martwi. Alec patrzył na swojego brata, którego miejsce zajął na wozie, wywożącym chłopców do koszarów w Płomieniach i czuł jak narasta w nim poczucie winy. Nie mógł przestać myśleć, że to wszystko jego wina.

Pandezjanie urządzili rzeź w jego wiosce z jednego, jedynego powodu: by się zemścić. Uciekając z Płomieni, Alec upokorzył ich. Wrócili więc tutaj, żeby zostawić wiadomość dla tych, którzy ośmielili się im przeciwstawić. Alec był przekonany, że gdyby nie uciekł, jego rodzina nadal by żyła. Co za ironia, chciał poświęcić swoje życie, by go uratować, a zamiast tego go zabił. Niczego bardziej teraz nie pragnął niż znaleźć się tam pod ziemią, martwy, pochowany z tymi, których kochał.

Alec poczuł silną dłoń na swoim ramieniu i gdy spojrzał w górę, zobaczył stojącego nad sobą Marca. Choć jego twarz wyrażała głęboki smutek i ubolewanie, było w niej też coś pokrzepiającego, dodającego otuchy. 

- Przyjacielu mój – zaczął Marco głosem pełnym współczucia - Rozumiem co czujesz… nie, prawdę mówiąc, nie mogę sobie nawet tego wyobrazić. Nigdy nie doznałem takiej straty jak twoja. Ale wiem, jak to jest stracić wszystko, co się kiedykolwiek kochało. Czuć się tak, jakby świat się zawalił.

Marco westchnął.

- Ale wiem też, że życie toczy się dalej, czy tego chcemy, czy nie. Życie to rzeka, której nie da się zawrócić. Nie możesz klęczeć tu już zawsze; nie możesz załamać się i umrzeć. Musisz iść dalej. Życie zmusza cię, byś szedł dalej.

Alec otarł łzy, nie chciał płakać w obecności przyjaciela.

- Nie wiem, czy dam radę – wyznał Alec.

- By żyć musisz mieć jakiś cel – powiedział Marco – Czy jest jakieś powód, dla którego chciałbyś żyć? Czy chcesz jeszcze w swoim życiu coś zrobić?

Alec próbował coś wymyśleć, skupić się na jednym celu, który nadałby sens jego życiu. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

Alec spoglądał w stronę wschodzącego nad nieboskłonem słońca i rozmyślał o swoim życiu. Przypominał sobie, jak bawił się z Ashtonem, jak kuł stal w kuźni ojca. Spłynęły na niego wspomnienia wszystkich radosnych chwil, które spędził w tej wiosce. Życie było piękne. Do czasu aż zniszczyli to Pandezjanie.

Ta ostatnia myśl spowodowała, że coś w nim pękło. Alec przypomniał sobie nagle ostatnie słowa Ashtona. Przypomniał sobie spojrzenie swojego brata, jego dłoń na jego ramieniu.

Pomścij mnie.

To nie były tylko słowa. To był rozkaz. Wyrok. Spojrzenie brata w tamtej chwili, dzikość w jego oczach, zaciętość, jakiej nigdy dotąd nie widział, wciąż go prześladowała. Jego brat nigdy nie tolerował przemocy, nie pragnął zemsty. Aż do tamtej chwili.

Jego ostatnie słowa dzwoniły Alecowi w uszach, opanowały jego myśli, rozpaliły ogień, który zaczął krążyć w jego żyłach. Powtarzał je w głowie jak mantrę. Pomścij mnie. Pomścij nas wszystkich.

Alec odwrócił się i przekrwionymi od wielogodzinnego płaczu oczami spojrzał w dal, na horyzont, w stronę Pandezji.

Powoli jego smutek zaczął ustępować miejsca złości. Pięści zacisnęły się, a ogień wypełnił całe jego ciało. Jego gniew podsycało poczucie celu. Pragnienie, zemsty. Chęć zabijania.

Poczuł jak jego wypracowane podczas wieloletniej pracy w kuźni mięśnie napinają się. Poczuł, że wciąż ma temu światu coś do zaoferowania. Jest silny, odważny i doskonale zna się na broni. Alec odwrócił się i spojrzał na Marka oczami pełnymi determinacji.

- Mam powód - Alec końcu odpowiedział - Mam po co żyć.

Marco spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

- Muszę pomścić moją rodzinę – kontynuował - Muszę znaleźć Pandezjan, którzy ich zamordowali i wymierzyć im sprawiedliwość.

Gdy wypowiadał te słowa, czuł jak narasta w nim pewność, że to właśnie jest jego życiowa misja.

Marco skinął głową z aprobatą.

- No to właśnie jest dobry powód – powiedział pełen podziwu – Najlepszy, jaki znam. Lepszy nawet od mojego. Teraz, przyjacielu, masz cel. A to cenny dar. Nie zmarnuj go.

Marco objął go ramieniem.

- Nie jesteś sam – powiedział - Są inni, którzy pragną zemsty. Inni, którzy chcą zrzucić jarzmo Pandezji. Znam ich. Są moimi przyjaciółmi. Pochodzą z mojego miasta: miasta Ur.

Marco rzucił mu wymowne spojrzenie.

- Jeśli chcesz zemścić się na tak ogromnej armii, będziesz potrzebował pomocy - Marco kontynuował – tez chcę się zemścić, a ci ludzie mogą nam w tym pomóc.

Alec czuł rosnącą w nim potrzebę działania.

- Pandezjanie są wszędzie – zauważył Marco – Jeśli zostaniemy tutaj, pojmą nas i odeślą do Płomieni. Musimy wyruszyć do Ur, i to zaraz.

Słowa przyjaciela dźwięczały mu w głowie. Alec był gotowy, gotowy rozpocząć nowe życie, życie mściciela.

- Jestem gotów – powiedział Alec uroczyście.

Dwaj przyjaciele ruszyli żwawym krokiem przez wioskę. Rozpoczęli długą wędrówkę przez równiny, kierując się na południowy zachód. Za plecami zostawili wschód słońca, zmierzając w stronę śmierci, zemsty, w stronę Ur.





ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY



Kyra biegła ile sił w nogach wzdłuż leśnej ścieżki, goniąc wóz Pandezjan, w którym przetrzymywane były porwane od rodzin młode dziewczęta. Adrenalina buzowała jej żyłach, w płucach brakło tchu, ale ona nie zwalniała. Za wszelką cenę musiała ich dogonić, nie mogła pozwolić, by spotkał je taki los jak ją i Dierdre.

Wychyliwszy się zza zakrętu, znowu zobaczyła konwój, który zwolnił nieco na błotnistej powierzchni. Jeszcze bardziej przyśpieszyła tempa, chcąc jak najszybciej ich dogonić. Wtedy też uświadomiła sobie, jak lekkomyślne było to, co planowała zaraz zrobić; wiedziała, że nie dadzą rady zabić tych wszystkich żołnierzy, że same mogą zostać zabite, lub co gorsza, wzięte przez nich w niewolę. Jednak z jakiegoś powodu nie czuła strachu. Wręcz przeciwnie, jego miejsce zajęła adrenalina, poczucie celu, obowiązku. Nie myślała już wcale o swoim bezpieczeństwie; teraz liczyły się tylko te dziewczyny. Wyobrażała sobie jak walczy i poczuła się szczęśliwa. Wiedziała, że bez względu na do, co tu się dziś wydarzy, bez względu na to czy zginie, podjęła dobrą decyzję.

Kyra spojrzał na biegnącą przy niej Dierdre i zobaczyła niepewność i zagubienie w jej oczach.

- Wbiegnij w las i obejdź ich dookoła - rozkazała Kyra - Na mój sygnał zaatakujesz ich od tyłu.

- Zaatakuję ich czym? – zapytała Dierdre głosem pełnym strachu.

Kyra dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej przyjaciółka nie ma przecież broni. Musiała szybko coś wymyśleć. Rzuciła okiem na uzbrojonych w wysokie włócznie żołnierzy, którzy stali na wozie i już wiedziała, co robić.

- Użyjemy ich broni przeciwko nim – powiedziała pewnym głosem - Na mój sygnał otworzysz klatkę i uwolnisz dziewczyny. Włóczników zostaw mi; kiedy odpadną od wozu, przejmij ich broń. No dalej!

Dierdre wbiegła pomiędzy drewna, zostawiając Kyrę i Leo samych na drodze. Kyra, podbiegła jeszcze kawałek, tak żeby znaleźć się w odległości jakiś dwudziestu metrów od konwoju, po czym zatrzymała się pośrodku błotnistej ścieżki i zdjęła łuk z pleców. Naciągnęła strzałę i wycelowała w potężnego żołnierza, który siedział na miejscu woźnicy. Wiedziała, że jeśli zdoła go trafić, on straci kontrolę nad wozem i przy odrobinie szczęścia, wjedzie w drzewa. Chciała trafić w jego plecy, więc wypuściła strzałę w niebo, wprowadzając ją w paraboliczny lot.

Kyra obserwowała, jak strzała ze świstem przebija powietrze, modląc się, jak zawsze, by dosięgnęła swego celu.

Gdy więc usłyszała rozdzierający krzyk żołnierza, odetchnęła z ulgą. Patrzyła z satysfakcją, jak jego ciało osuwa się i wpada pod koła. Powóz zachwiał się i wypadłszy z kursu, uderzył w drzewo. Stojący na nim żołnierze spadali z niego jeden po drugim prosto w błotniste kałuże.

Zanim oszołomieni wojacy zdążyli zareagować, Kyra naciągnęła łuk i strzeliła ponownie, tym razem mierząc w drugiego woźnicę. Strzała przebiła jego ramię. Żołnierz zawył z bólu i spadł pod końskie kopyta. Wóz wypełniony dziewczętami zakołysał się i przewrócił do góry nogami, przygniatając do ziemi dwóch Pandezjan. Z wewnątrz klatki wydobywały się histeryczne wrzaski, co upewniło Kyrę w przekonaniu, że dziewczęta wciąż żyją.

Kyra była z siebie dumna; dwa strzały zatrzymały dwa wozy i zabiły czterech mężczyzn – niezły wynik, pomyślała. Naliczyła jeszcze dziesięciu, z którymi będzie musiała sobie poradzić.

Żołnierze zaczęli formować szyk, rozglądając się po lesie w poszukiwaniu przeciwnika. Jeden z nich zauważył wreszcie Kyrę i krzyknął na pozostałych.

Gdy tamci się odwrócili, Kyra zdjęła kolejnych dwóch.

Pozostało jej jeszcze ośmiu, którzy świadomi teraz jej obecności, kucnęli i podnieśli nad głowy tarcze, by skryć się przed jej strzałami. Tak osłonięci byli niemożliwi do trafienia. Jeden z żołnierzy wstał i z zaskakującą siłą i prędkością rzucił w jej stronę włócznią. Ta przeleciała jednak w powietrzu tuż nad jej głową, pozostawiając go bez broni i chwilowo odsłoniętego. Kyra wykorzystała więc moment i zanim on zdążył się zasłonić, ona przebiła go strzałą.

Z siedmiu wciąż stojących żołnierzy, sześciu wydało z siebie bojowy okrzyk, uniosło miecze i tarcze i w jednej chwili ruszyło do dobrze skoordynowanego ataku. Tylko jeden pozostał na posterunku, strzegąc powozu, w którym uwiezione były niewiasty.

- Dierdre! - Kyra wrzasnęła w stronę lasu.

Dierdre wyłoniła się z lasu po przeciwnej stronie polany i, ku zaskoczeniu Kyry, bez cienia wahania rzuciła się na trzymającego straż żołnierza. Wskoczyła mu na plecy, owinęła kawałek sznurka wokół jego szyi i zaczęła ściskać tak mocno, jak tylko mogła.

Żołnierz wił się i szarpał, próbując się uwolnić. Dierdre nie odpuściła jednak nawet wtedy, gdy ten potknął się i upadł, obijając ją o żelazne kraty klatki.

Żołnierz rzucił się do tyłu, przygniatając ją swoim ciężkim cielskiem. Dierdre jęknęła i na chwilę poluzowała uścisk. Jemu tylko tyle wystarczyło; w jednej chwili odwrócił się, usiadł na niej okrakiem i złapał za twarz, próbując kciukami wyłupać jej oczy. Kyra z przerażeniem patrzyła, jak jej przyjaciółka rozpaczliwie walczy o życie.

Nagle rozległ się wściekły krzyk i Kyra zobaczyła, jak uwiezione w powozie dziewczyny rzucają się do krat, przeciskają pomiędzy nimi ręce i łapią żołnierza z włosy i twarz. Kyrze ulżyło, gdy zobaczyła, że udało im się odciągnąć go od Dierdre i unieruchomić, blokując jego ręce pomiędzy kratami.

Oswobodziwszy się, Dierdre wstała, chwyciła leżącą w błocie włócznię i obiema rękoma przebiła nią żołnierza.

Krew polała mu się z ust, po czym parł martwy na ziemię.

Kyra mogła skupić się teraz na sześciu pozostałych wojach, którzy byli już zaledwie kilka metrów od niej. Miała niewiele czasu na reakcję. Podniosła łuk i mierząc nisko, w ich kolana, wypuściła strzałę. Jeden z napastników wydarł się w niebogłosy i padł na ziemię z łydką przebitą strzałą.

Pięciu jeszcze żywych zbliżyło się do niej na tyle, że Kyra nie mogła już wystrzelić do nich z łuku. Odrzuciwszy więc go, wyciągnęła zza pleców swój kij, który natychmiast podniosła nad głowę, blokując spadające na nią ostrze miecza. Modliła się, żeby wytrzymał siłę tego uderzenia.

Wokół poleciały iskry, ale kij pozostał w jednym kawałku. Kyra odkręciła się i stalową końcówką uderzyła żołnierza tak mocno, że aż złamała mu szczękę.

Gdy następny łajdak podszedł do niej z podniesionym mieczem, Kyra dźgnęła go w splot słoneczny, a gdy ten padł na kolana nie mogąc złapać oddechu, trzasnęła go kijem przez łeb, rozłupując mu czaszkę.

Uchyliwszy się przed atakiem kolejnego żołnierza, Kyra zaszła go od tył i uderzyła z całej siły w nerki. Ten, sparaliżowany bólem, padł na ziemię, wypuszczając przy tym miecz ze swej dłoni.

Wtedy Kyra przykucnęła nisko i wykonując gwałtowny ruch, wbiła końcówkę kija pod brodę jednego z trzech żyjących jeszcze żołnierz. Głowa odskoczyła mu do tył, po czym padł martwy u jej stóp.

Przedostatni już stojący na polu bitwy żołnierz był dużo szybszy i silniejszy od pozostałych. Atakował ją raz po raz swym mieczem, a ona blokowała jego cięcia, kołysząc kijem na lewo i prawo. Z każdym jednak jego uderzeniem Kyra stawała się coraz słabsza.

I gdy już myślała, że dłużej nie da rady, że zaraz zostanie pokonana przez tego mężczyznę, przypomniała sobie słowa ojca, które tak często powtarzał podczas ich sparingów: nigdy nie walcz według zasad przeciwnika.

Kyra uświadomiła sobie wtedy, że pozwala temu człowiekowi decydować o swoim następnym ruchu. Kiedy więc zamachnął się po raz kolejny, ona zamiast zblokować ruch, zrobiła krok w bok, wytrącając go z równowagi. Żołnierz potknął się, a kiedy leciał do przodu, ona zamachnęła się i trzasnęła go z całych sił w tył głowy. Padł na ziemię jak długi, a gdy próbował wstać, Kyra zadała mu ostateczny cios.

Kyra stała tam, dysząc ciężko i rozglądała się po usłanej ciałami ziemi. Obraz ten zrobił na niej takie wrażenie, że na chwilę straciła czujność i zupełnie zapomniała o ostatnim żołnierzu. Zbyt późno zauważyła jak ten podkrada się do niej od tył, z wymierzonym w jej kark mieczem. Była nieuważna, a teraz było już za późno na reakcję.

I właśnie w momencie gdy myślała, że już jest po niej, usłyszała warknięcie i zobaczyła jak Leo wyskakuje w powietrze i powala woja na ziemię, po czym wbija kły w jego gardło. Mężczyzna zdążył tylko jęknąć, zanim polała się krew.

Kyra wiedziała, że Leo uratował właśnie jej życie i była mu za to ogromnie wdzięczna. Wspaniale było mieć tak wiernego i odważnego przyjaciela u swego boku.

Kyra usłyszała zamieszanie i spojrzała w stronę Dierdre, która cięła mieczem łańcuch oplatający kraty. Wystarczyło kilka silnych uderzeń i już po chwili kilkanaście rozradowanych dziewcząt wybiegło z powozu. Podskakiwały i ściskały się z radości, a niektóre nawet płakały, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. Widząc je na wolności, Kyra nie miała wątpliwości, że podjęła słuszną decyzję. Uwolnienie ich było warte każdego ryzyka. Jej samej trudno było uwierzyć, że pokonała wszystkich tych mężczyzn.

Dziewczęta biegały teraz między Kyrą a Dierdre, obejmując je i dziękując z całego serca. Ich oczy były pełne łez i wdzięczności. Kyra doskonale rozumiała, jak musiały się czuć.

- Dziękuję – wykrzykiwały jedna po drugiej.

- Nie wiem, jak się wam odwdzięczymy!

- Już to zrobiłyście – odpowiedziała Dierdre. Kyra wiedziała, że to było jej katharsis.

- Gdzie teraz pójdziecie? - zapytała Kyra, zdając sobie sprawę, że znajdują się na totalnym bezludziu – Tu jest niebezpiecznie.

Dziewczyny spojrzały po sobie, wyraźnie niepewne co odpowiedzieć.

- Nasze domy są daleko stąd – przyznała jedna z niech.

- A jeśli nawet wrócimy, nasze rodziny mogą odesłać nas z powrotem.

Dierdre podeszła bliżej.

- Pójdziecie ze mną - powiedziała stanowczym głosem - Idę do miasta Ur. Tam znajdziecie bezpieczne schronienie. Ja i moja rodzina zajmiemy się wami.

Kyra patrzyła jak Dierdre rozkwita wypowiadając te słowa. Znalazła nowy cel w życiu, powód, dla którego chciała żyć. Dziewczyny też wyglądały na podekscytowane tym pomysłem.

- Dobrze więc – zawtórowała jej Kyra – Pójdziemy wszystkie razem. Siła tkwi w zespole. Ruszajmy!

Kyra podeszła do martwego żołnierza, wyrwała mu miecz z dłoni i podała go jednej z dziewcząt. Widząc to, inne dziewczyny rozeszły się po polu bitwy w poszukiwaniu broni dla siebie.

Kyra przecięła liny, którymi konie Pandezjan przywiązane były do wozów i z radością dosiadła jednego z nich. Reszta dziewczyn, dzieląc się na dwu lub trzy osobowe grupki, wsiadła na pozostałe wierzchowce. Uzbrojone i zdeterminowane, były teraz gotowe do drogi.

Ruszyły wiec galopem z powrotem na szlak prowadzący do Ur. Kyra czuła, że cel jej podróży jest bliski. Teraz już nic na świecie nie mogło jej zatrzymać.

Następny przystanek - Wieża Ur.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY



Duncan opuścił głowę, by ochronić ją przed wiatrem. Wspinali się po stromych zboczach Kos, wiatr smagał jego twarz tumanami sypiącego obficie śniegu; ciekaw był czy warunki mogą jeszcze się pogorszyć. Niebo, zupełnie czyste jeszcze kilka godzin temu, pociemniało do ciężkiej szarości, zaczął padać śnieg i dąć wiatr, jakby im właśnie na przekór, góry pokazywały swoją sławną, chimeryczną naturę. Szli już od wielu godzin, teraz jednak ścieżka stawała się coraz bardziej stroma.

Duncan szedł obok Seaviga, Anvina i Arthfaela, zerkał tylko co chwila przez ramię, by zobaczyć jak radzi sobie reszta. Wszyscy wspinali się z głowami wtulonymi w ramiona, idąc parami po wąskim szlaku, tworząc długi, wijący się wokół skał sznur ludzi, niczym mrówki idące jedna za drugą. Wiatr i śnieg doskwierały tak bardzo, że Duncan nie był w stanie dostrzec już całej grupy, aż poczuł ukłucie niepokoju. Martwił się o każdego z nich, naszło go uczucie, że to absolutne szaleństwo, pędzić ich wszystkich pod tą ulepioną ze śniegu i lodu górę. Nie ma się co dziwić, że Pandezjanie nigdy nie spróbowali nawet wspiąć się tu i zdobyć Kos: to zupełnie niepoważny pomysł.

Duncan wspiął się wąskim przesmykiem między skałami, a gdy wyłonił się na zewnątrz i spojrzał w górę, poczuł, że jego żołądek zwija się w bolesną kulę: szlak prowadził do lodowej ściany. Od tego miejsca będą musieli wspinać się prawie pionowo w górę. Marsz musieli zamienić na forsowną wspinaczkę przy użyciu wbijanych w lód czekanów. A nawet nie dotarli do połowy wysokości góry.

- Damy radę? – spytał Anvin, w jego głosie pobrzmiewał strach.

Duncan spojrzał w górę, zmrużył oczy od wiatru, nagle zdało mu się, że zauważył jakiś ruch. Raptem usłyszeli wyraźny dźwięk trzaskającego lodu, a na ogromnym soplu, prawie dziesięciu metrów długości, pojawiły się pęknięcia. Serce zatrzymało mu się w piersi, gdy sopel urwał się i ruszył prosto na nich, niczym zamarznięty grom z jasnego nieba.

- Z DROGI! – wrzasnął Duncan.

Odepchnął swych ludzi, po czym sam odskoczył, by przetoczyć się dobrych kilka metrów w dół zbocza; tuż za sobą usłyszał ogłuszający huk. Obejrzał się w tył i zobaczył, że sopel, niczym gigantyczny miecz, wbija się w ziemię i roztrzaskuje na kawałki. Odłamki poleciały na wszystkie strony, ledwie zdołał zakryć głowę rękoma, ostre fragmenty i tak poraniły go boleśnie.

Sopel zaczął turlać się w dół zbocza, w kierunku reszty ludzi, Duncan mógł tylko patrzeć z przerażeniem, jak wszyscy uskakiwali na prawo i lewo, by zejść z drogi. Wielu, pośliznąwszy się, spadło w przepaść, jednego nawet sopel przebił na wylot, jego wrzask obił się echem, gdy zmiażdżył go ten ciężar.

Duncan przez chwilę leżał tylko, cały roztrzęsiony, po czym zerknął na Seaviga, który odpowiedział mu spojrzeniem. W jego oczach czaiło się przerażenie.

Duncan odwrócił się i spojrzał z powrotem na urwisko, zauważył setki takich sopli, wszystkie wiszące niebezpiecznie u krawędzi, z końcami wymierzonymi prosto w nich. Powoli docierało do niego jak zdradliwa jest ta droga.

- Nie ma na co czekać – powiedział Seavig – Zacznijmy się wspinać, zanim reszta sopli pospada nam na głowy.

Duncan musiał przyznać mu rację, stanął więc na nogi. Odwrócił się i zszedł z powrotem w dół góry, by policzyć martwych i rannych. Ukląkł przy jednym z żołnierzy, chłopaku ledwie starszym, niż jego synowie, po czym sięgnął do jego twarzy i zamknął mu powieki, z sercem przeszytym bólem.

- Przykryjcie go – rozkazał swoim ludziom.

Zaraz skoczyli do ciała i przykryli je, Duncan zaś podszedł do rannych, ukląkł przy młodym żołnierzu, którego klatkę piersiową poharatał sopel. Położył mu dłoń na ramieniu.

- Wybacz, dowódco – powiedział chłopak – Nie dam rady iść już dalej. Nie w takim stanie – jęknął – Zostawcie mnie. Idźcie beze mnie.

Duncan potrząsnął głową.

- Nigdy – odparł, wiedząc doskonale, że zostawić chłopaka, to skazać go na śmierć. Szybko podjął decyzję – Poniosę cię na własnych plecach.

Oczy chłopca rozszerzyły się z zaskoczenia.

- Przecież nie dasz rady.

- Jeszcze zobaczymy – odpowiedział.

Duncan kucnął obok i przerzucił sobie żołnierza przez ramię, ten jęknął tylko, po czym ruszył z powrotem w górę obok szpaleru swoich ludzi, każdy spoglądał na niego ze zdumieniem i szacunkiem.

Seavig wbił w niego zdumione oczy, gdy tylko podszedł do przodu, jakby zastanawiając się co też przyszło mu do głowy.

- Sam mówiłeś – powiedział mu Duncan – nie ma czasu do stracenia.

Ruszył naprzód, prosto ku skalnej ścianie, z żołnierzem jęczącym mu na ramieniu. Gdy dotarł do lodu, skinął na swoich ludzi, by podeszli.

- Przywiążcie mi go do pleców – powiedział – Tylko ciasno. Trochę nam jeszcze zostało, a chcę, byśmy obaj zobaczyli szczyt.

Wiedział doskonale, że nie ułatwi mu to wspinaczki, ale wiedział też, że znajdzie w sobie siłę. W życiu zdarzały mu się już gorsze rzeczy, a wolał zginąć sam, niż zostawić chociaż jednego żołnierza za sobą.

Założył swoje śniegowce, czując kolce pod stopami, złapał za czekany i wbił jeden z nich w lodową ścianę. Czekan wbił się porządnie, więc podciągnął się na nim i wbił stopę w lód, na niej także miał dobre oparcie. Dał kolejny krok, znów wbił czekan, wspinając się tak krok po kroku. Wymagało to sporego wysiłku, on jednak modlił się tylko, by narzędzia wytrzymały obciążenie. Zdał sobie sprawę, że od tego jak porządnie są wykonane zależy jego życie.

Wszędzie wokół żołnierze poszli za jego przykładem, powietrze nagle rozbrzmiało odgłosem tysiąca czekanów wbijanych w lód, głośniejszym nawet od wyjącego wiatru. Niczym armia górskich kozic, wspinali się powoli, wspólnymi siłami. Każdy krok dla Duncana był ogromnym wysiłkiem, szczególnie z rannym żołnierzem na plecach, ani myślał jednak zrezygnować. Poddanie się nie wchodziło w rachubę.

Wspinał się więc dalej, choć ręce trzęsły mu się z wysiłku, a wiatr i śnieg oślepiały go co chwila. Dyszał coraz mocniej, starając się nie patrzeć ile jeszcze zostało. Na szczęście zobaczył, po przebyciu jakichś dwudziestukilku metrów, że nad nim znajdowała się duża półka skalna.

Podciągnął się w górę, po czym natychmiast padł na ziemię, dysząc ciężko, pozwalając odpocząć dygoczącym rękom i nogom.

- Zostaw mnie tu, dowódco – poprosił żołnierz, jęcząc na jego plecach – To ponad twoje siły.

Lecz Duncan tylko potrząsnął głową i wstał na kolana, za nim kolejni wspinali się na górę, docierając do półki. Spojrzał przed siebie i z ulgą stwierdził, że dalsza droga jest lepsza, nie tak stroma. Znowu wbił więc czekan i kolczaste buty w lód, prąc dalej, krok za krokiem, starając się nie myśleć o drodze, którą jeszcze musi pokonać.

Był ciekaw jak mieszkańcy Kos radzili sobie ze schodzeniem ze szczytów. Walczył z nimi ramię w ramię w bitwie nie raz, jednak nigdy nie widział ich tu, w ich własnym żywiole, w tych górach. Naprawdę byli zupełnie wyjątkowi, stwierdził, że mieszkali tak wysoko, wśród wiatru i śniegu.

Wspinali się wyżej i wyżej, chyba kilka już godzin, Duncan co jakiś czas zerkał w górę, by sprawdzić odległość, ale szczyt wydawał się coraz dalej, ciągle poza zasięgiem. Szli dalej, aż opadła na nich chmura, zatapiając ich całkiem tak, że było widać tylko biel.

Duncan szedł nadal, choć wiedział, że to kompletne szaleństwo. Teraz nie mieli już wyboru. Jedyne, o czym myślał, to czy jego ludzie są bezpieczni, więc gdy tylko kolejny podmuch rozwiał chmurę, spojrzał w dół, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wszyscy szli za nim, wolno ale pewnie wdrapując się coraz wyżej. Zerknął więc przez chwilę na niesamowity widok, cały Escalon rozciągający się poniżej, pomiędzy majestatycznymi górami o ośnieżonych szczytach. Tu czuł się jak król na tronie świata, był w stanie dostrzec cały kraj, od jednego krańca do drugiego. Escalon był przepiękną krainą, o łagodnych wzgórzach, szerokich równinach nakrapianych jeziorami, poprzecinanych rzekami i wodospadami. Kraina dostatku i dobra, kraina, którą wydarto im przemocą wraz z przybyciem Pandezjan. Duncan wiedział, że musi znaleźć sposób, by ją odzyskać.

Zwrócił wzrok z powrotem ku zboczu góry, trzęsącą się ręką wbił czekan raz jeszcze i podciągnął się na nim. Wydawało się, że ma przed sobą ostatni kawałek lodu, pionową, gładką ścianę, może pięćdziesięciu metrów wysokości. Duncan był wykończony, obawiał się, że nie podoła, jednak musiał iść dalej. Modlił się tylko, by jego ręce nie poddały się za wcześnie.

Podczas gdy wchodził coraz wyżej, wiatr rozpędził się na dobre, pojawiła się kolejna chmura, zalewając ich bielą, lecz rozwiała się równie szybko. Wspinał się na dygoczących nogach, wreszcie zatrzymał się na chwilę, czując, że pot spływający z czoła zalewa mu oczy. Nie odważył jednak się zwolnić chwytu, by go otrzeć. Spojrzał w górę, by przekonać się, że pokonał ledwie kilka metrów, chociaż czuł się, jakby minęło wiele godzin. Te kilka metrów wydawały się rozciągać do kilku kilometrów.

Duncan zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać, jako że oprócz dźwięków wiatru i śniegu dosłyszał coś jeszcze, jakieś piski. Było słychać je coraz wyraźniej. Zamarł, zastanawiając się co to takiego.

Kątem oka zauważył ruch, a gdy odwrócił się, z przerażeniem ujrzał rój małych, prawie przezroczystych stworzeń, wyglądających jak nietoperze, lecących wprost na niego. Stworzenia otworzyły pyszczki, prezentując po trzy kryształowe kły, i zaczęły wydawać z siebie ten okropny dźwięk. Latały w dziwny sposób, chyląc się na lewo i prawo, nagle tysiące ich opadło na Duncana i jego ludzi, którzy wisieli właśnie na ścianie, podatni na atak.

- Lodowe nietoperze! – wykrzyknął Seavig – Kryć się!

Duncan starał się osłonić, trzymając czekan tylko jedną ręką, drugą przykrywając sobie głowę, chwilę później zatopiła go fala małych bestii. Stworzenia opadły na niego, skrzecząc dziko, drapiąc go pazurami. Ranny żołnierz, którego niósł na plecach wrzasnął z bólu.

Duncan spojrzał w dół i z ulgą zobaczył, że większość jego ludzi kryje się na skalnej półce, padli na płasko i zakrywali głowy rękoma. Lecz on i Seavig byli zbyt wysoko, wysforowali się na czoło grupy i nie byli w stanie zejść na czas. Duncan wiedział, że był zdany na samego siebie, że nikt nie jest w stanie mu pomóc.

Próbował się bronić. Złapał mocno drugi czekan i machał nim nad głową, siekając nietoperze dziko. Piski wybuchły jeszcze głośniej, gdy udało mu się zabić kilka potworków, strącić je martwe w dół.

Szybko jednak zorientował się, że cokolwiek zrobi, będzie to tylko kroplą w morzu; każdego nietoperza, którego zabił, zastępowało dziesięć innych. Drapały go teraz nadlatując zewsząd, ból przeszywał falami jego ciało, czuł się coraz słabszy, nie był pewien na jak długo starczy mu sił, by wisieć tak na ścianie.

Lodowy nietoperz wpił swoje kły głęboko w jego ramię, Duncan zawył z bólu i osunął się trochę, wolną ręką sięgnął po niego, zerwał z siebie i zmiażdżył jego łebek. Był coraz słabszy, kręciło mu się w głowie, czuł, że zaraz spadnie. Nagle dotarło do niego, że tu właśnie zginie, u boku swoich braci. Nie było mu żal umierać. Jedyne czego żałował, to że oddaje życie właśnie w ten sposób, na tej górze, tak daleko od ukochanej ojczyzny. Lecz wiedział doskonale, że śmierć przychodzi, nie gdy ty jesteś gotów, lecz gdy ona jest gotowa na ciebie. Do niego przyszła dziś.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY



Merk obudził się z głębokiego snu, czując zapach oceanu i morską bryzę na twarzy. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie jest. Nie było mu łatwo wrócić do rzeczywistości po tak długiej nocy wypełnionej snami, których nie rozumiał. Śniło mu się, że ratuje dziewczynę z płonącego gospodarstwa; widział twarze członków jej rodziny, dręczyły go, oskarżały. Potem przyglądał się jak ogień trawi ich ciała. W jego ostatnim śnie całymi godzinami wbiegał na wijące się do nieba schody, tylko po to by zaraz znowu z nich spaść.

Gdy otworzył oczy, zobaczył wschód słońca nad wietrznym, odludnym półwyspem i natychmiast uświadomił sobie, gdzie jest. Morze Smutku rozciągało się przed nim aż po horyzont a fale rozbijały się o wysokie klify, które broniły dostępu do lądu. Czując sztywność w plecach i szyi, Merk usiadł i rozejrzał się po okolicy. Poczuł zimny twardy metal pod plecami i obejrzawszy się, zobaczył, że całą noc spędził pod srebrnymi wrotami Wieży.

I wtedy wszystko do niego wróciło: po tym, jak został odrzucony, krążył wokół wieży, szukając innego wejścia. Znalazł wreszcie wrota, takie same, jak te do których wcześniej pukał, tylko że wykonane ze srebra. W tych również były wyrzeźbione słowa i symbole, których nie potrafił rozszyfrować. Pamiętał, że i do tych drzwi walił pół nocy, nie chcąc dać za wygraną. Nikt mu jednak nie odpowiedział, a on musiał zasnąć w końcu z wyczerpania.

Merk wstał na równe nogi i patrząc na poranne słońce, poczuł w sobie świeżą determinację. Nie należał do tych, co by się łatwo poddawali. Wiedział, że nie będzie lekko, w końcu święty zakon Obserwatorów był znany z tego, że odrzuca znaczącą większość kandydatów. Czuł jednak, że to była część ich rytuału, sposób wyeliminowania osób, które nie były godne tu wejść.

Merk spojrzał znowu na wznoszącą się ku niebu wieżę, na jej gładki, antyczny kamień, lśniące w promieniach słońca srebrne wrota i wiedział, że nie ma innego wyjścia, jak tylko próbować znowu, tak długo, jak będzie trzeba.

Podniósł więc swój sztylet i po raz kolejny zaczął miarowo uderzać jego rękojeścią w drzwi. Pusty dźwięk niósł się echem po okolicy. Merk walił i walił tak długo, aż zdrętwiała mu cała ręka.

W tym czasie rozważał słowa, które usłyszał poprzedniego wieczoru, słowa istoty, której oczy pojawiły się w szczelinie wrót: Tylko godni mogą przestąpić próg tych wrót. Co miała na myśli? Co to znaczy być godnym? Jakiej odpowiedzi od niego oczekiwali? Jaka odpowiedź może otworzyć te drzwi?

Zagadka krążyła w jego głowie, powtarzał ją sobie w myślach raz po raz, analizował jej każde słowo. Był zdeterminowany by następnym razem dać poprawną odpowiedź – jeśli w ogóle będzie następny raz.

Po kilku godzinach stukania, gdy Merk nie mógł już jasno myśleć, ku jego zaskoczeniu, okienko w drzwiach znowu uchyliło się.

Osłupiały, gapił się w milczące, żółte ślepia, które zdawały się wglądać w jego duszę. Serce zaczęło walić mu jak oszalałe, gdy zdał sobie sprawę, że oto nadeszła jego szansa.

- Błagam - powiedział Merk, oddychając ciężko - Wpuść mnie. Pozwól mi przyłączyć się do was. Żądam byś mnie wpuścił!

Zapadła długa cisza, tak długa, że Merk zaczął wątpić w to, czy istota kiedykolwiek przemówi.

Wreszcie rozległ się głos:

- Tylko godni mogą przestąpić próg tych wrót. Czy jesteś godzien? - zapytał głęboki, pradawny głos.

Merk poczuł przypływ podniecenia.

- Tak, jestem godzien! - zawołał pewnie.

- Dlaczego? - zapytał głos - Dlaczego jesteś godzien?

Merk myślał intensywnie, zastanawiał się, jaka odpowiedź zadowoli tę istotę.

- Jestem godzien, ponieważ jestem nieustraszonym wojownikiem. Bo jestem lojalny. Bo chcę dołączyć do waszych szeregów, by służyć waszemu celowi. Jestem godzien, ponieważ pragnę chronić wieży i chronić miecza. Jestem godzien, bo jestem lepszym zabójcą od was wszystkich. Wpuść mnie i pozwól mi to udowodnić.

Oczy wpatrywały się w niego bez końca. Merk czekał cierpliwie, przekonany, że odpowiedział poprawnie i że wreszcie zostanie wpuszczony.

Tym większe było jego zdziwienie, gdy małe okienko zatrzasnęło się z hukiem, a on usłyszał oddalające się kroki. Wprost nie mógł w to uwierzyć. Był zupełnie zbity z tropu.

Gapił się na srebrne wrota, wstrząśnięty. To nie mogło być prawdą.

- Nie! – Merk darł się w niebogłosy - Musisz mnie wpuścić!

Merk walił w drzwi bez opamiętania, zachodząc w głowę, co zrobił źle.

Dlaczego był godzien?

Merk zastanawiał się czym jest godność. Co to naprawdę znaczy być godnym? Czy ktokolwiek może być tak naprawdę godzien? Kto w ogóle może to ocenić?

Merk, rozdarty w środku, odwrócił się plecami do wieży. Co miał zrobić bez tego miejsca, bez tej szansy na nowy start? Nie mógł sobie wyobrazić innego życia dla siebie, innego miejsca.

Merk ruszył dumnym krokiem przez płaskowyż w stronę morza, aż doszedł do krawędzi urwiska. Sfrustrowany, wpatrywał się w potężne fale, które rozbijały się z hukiem o skały. Nagle, w ataku rozpaczy, wyjął swój sztylet - najcenniejszą rzecz jaką posiadał - i cisnął nim w przepaść, tak daleko jak tylko potrafił.

Patrzył jak ten szybuje dziesiątki metrów w dół do morza i znika wśród spienionych fal.

Odchylił się do tyłu i wydał z siebie rozdzierający krzyk pełen bólu i rozpaczy, który wzniósł się do nieba, niesiony przez samotną mewę, by w następnej chwili zniknąć zagłuszony szumem fal. Zrozumiał wtedy, że bez względu na to jak bardzo by tego nie pragną i czego by za to nie oddał i tak nigdy nie zostanie wpuszczony do Wieży Ur.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY



Kyra trzymała się grzywy konia, gdy otoczona dziewczętami, które ona i Dierdre uratowały z konwoju, galopowała przez Biały Las w kierunku Ur. Kyra czuła wielką satysfakcję, widząc podekscytowanie na ich twarzach, szczęście z życia i wolności. Uratowała je przed marnym losem, a to znaczyło dla nich więcej, niż cokolwiek innego.

Przed sobą miały ostatni już etap podróży. Ta myśl napawała Kyrę optymizmem, pozwalała wierzyć, że ich wyprawa wkrótce dobiegnie końca i że uda jej się osiągnąć wyznaczony cel. Jechały wszystkie razem, pełne siły, energii i nadziei. Galopowały od wielu godzin i kiedy wyjechały spomiędzy lśniących drzew Białego Lasu na otwartą przestrzeń, Kyra wzięła głęboki oddech. Jej oczom ukazał się nieskończony błękit i wtedy poczuła, jakby świat się przed nią odsłonił. Po tylu dniach bycia uwięzioną w ciemnym lesie, ogarnęło ją teraz błogie uczucie wolności i radości.

Przed nią roztaczał się przepiękny krajobraz Ur, niepodobny do żadnego, który dotąd widziała. Podziwiała wspaniałe wzgórza, pokryte pomarańczowymi i fioletowymi kwiatami. Popołudniowe słońce oświetlało wszystko szkarłatnym światłem, sprawiając, że miejsce to wyglądało, jakby było stworzone ręką Boga.

Kyra kopnęła konia, popędzając go do szybszej jazdy. Nie zatrzymywały się od wielu godzin, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą las, uciec przed mroczną przeszłością, by wreszcie spojrzeć w świetlaną przeszłość. Kyra jechała między wzgórzami, głęboko wdychając powietrze Ur, czując się tak, jakby przed sobą miała zupełnie nowe życie.

Kiedy wreszcie wjechały na wzgórze wyższe od reszty, zatrzymały się na szczycie szerokiego płaskowyżu, na którym stał wysoki, drewniany pal ze strzałkami wskazującymi cztery kierunki. Kyra zobaczyła cztery zadbane szlaki, które łączyły się w tym miejscu. Studiowała właśnie horyzont, kiedy podeszła do niej Dierdre.

- Ta droga prowadzi do Ur - Dierdre wskazała na szeroką drogę – Do mojego miasta.

Kyra podążyła spojrzeniem za jej ręką i już po chwili zobaczyła rysujący się w oddali zarys rozległego miasta, którego wieże, kopuły i gzymsy lśniły w słońcu; tuż za nim rozciągało się morze, od którego tafli odbijało się światło. Zgodnie z tradycją zachodniego Escalonu, nad wjazdem do miasta górowała świątynia zwieńczona najwyższą wieżą, jaką Kyra kiedykolwiek widziała. Podziwiała ją w zachwycie, zdumiona, że świątynia może wznosić się tak wysoko. Ur, miasto - legenda, bastion Zachodu, brama na otwarte morze - morze, przez które wpływał i wypływał cały handel Escalonu.

Dierdre odwróciła się i wskazała na drogę prowadzącą w przeciwnym kierunku.

- Jakiś dzień jazdy na północ leży półwysep Ur – wyjaśniła – To tam wznosi się wieża, której szukasz.

Kyra studiowała kontury ziemi, długiego i wąskiego półwyspu, który wcinał się w głąb oceanu tak daleko, że nie mogła dojrzeć jego znikającego we mgle końca. Kyra wiedziała, że gdzieś tam znajduje się cel jej podróży. Jej wuj. Jej zadanie. Spojrzała pod nogi i zobaczyła wyraźnie mniej uczęszczaną ścieżkę, prowadzącą w dół wzgórza, w kierunku jej przeznaczenia. 

Leo jęknął u jej stóp, jakby też to wyczuł.

Kyra spojrzała na Dierdre i przez chwilę poczuła ukłucie smutku. Ich wspólna podróż dobiegła końca. Do tej pory Kyra nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo przyzwyczaiła się do obecności Dierdre; stała się dla niej prawdziwą przyjaciółką, siostrą, której nigdy nie miała. A gdy spojrzała na twarze tych wszystkich dziewczyn, twarze pełne nadziei, poczuła, że ich też nie chce opuszczać. Wiedziała jednak, że czeka na nią jej powołanie, i że ono leży w przeciwnym kierunku.

- Będę za tobą tęskniła, przyjaciółko – powiedziała Kyra.

Widziała jak na twarzy Dierdre rysuje się niepokój.

- Czy spotkamy się jeszcze kiedyś - zapytała Dierdre.

Kyra zastanawiała się nad tym samym, nie znała jednak odpowiedzi.

- Gdy skończę trening, – odpowiedziała - obiecałam ojcu wrócić i pomóc naszym ludziom.

- Ja też pragnę pomóc - odpowiedział Dierdre - Będę mobilizować ludzi, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc sprawie. Gdy ścieżki dwóch osób mają się przeciąć, nic temu nie przeszkodzi. Wierzę, że spotkamy się ponownie. Gdzieś, jakimś sposobem.

- Niech tak się stanie.

Przyjaciółki uścisnęły sobie dłonie.

Odkąd się spotkały obie dojrzały, stały się silniejsze. Teraz przyszedł czas pożegnania.

Kyra zsiadła z konia, ku zaskoczeniu innych i wręczyła Dierdre lejce.

- Musisz zaopiekować się wieloma dziewczętami – powiedziała Kyra - Będziesz potrzebować tego konia bardziej niż ja.

- A ty jak dotrzesz do wieży? - zapytała jedna z dziewcząt.

Kyra odwróciła się i spojrzała na nią.

- To jakiś dzień wędrówki – powiedziała – Jest ze mną Leo. Razem będzie nam raźniej. Mam też ze sobą swój kij i łuk i niczego się nie boję.

Kyra zobaczyła w ich oczach szacunek i wdzięczność.

- Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak ty - powiedziała Dierdre - Zawsze myślałam, że odwaga jest zarezerwowana dla mężczyzn. Ale teraz widzę, że my też możemy takie być. Dałaś mi większy prezent, niż możesz sobie wyobrazić. Nie wiem jak ci za to dziękować.

Oczy Kyry napełniły się łzami, gdy spojrzała na te odważne dziewczyny, które dostały drugą szansę od życia.

- Dbaj o nie – nakazała Kyra - Jeśli potrzebują ochrony, zapewnij im ją, ale jeśli chcą nauczyć się walczyć, spraw, by miały taką możliwość. Wojownik, który nie walczy, oszczędza swoje ciało, ale zabija ducha. A te dziewczyny mają wielkiego ducha.

Kyra patrzyła, jak cała grupa odjeżdża galopem w dół wzgórza, ku słońcu i ku lśniącemu miastu Ur. Przyglądała się im przez długi czas, jak pozostawiają za sobą chmurę pyłu. Dierdre odwróciła się, raz, i spojrzała na nią, unosząc jedną pięść wysoko w górę. Kyra podniosła i swoją na znak przymierza.

I już po chwili zniknęły za następnym wzgórzem, nie pozostawiając po sobie nic, prócz unoszącego się w powietrzy kurzu i dochodzącego z oddali stukotu kopyt.

Leo zaskamlał smutno, widząc jak Dierdre odchodzi. Kyra pogłaskała go po pysku, odwróciła się i marszem ruszyła w dół wzgórza. Szła na północny zachód, w kierunku półwyspu Ur, gdzie we mgle czekała na nią jej wieża.

Kiedy wędrowała przez pole, milion myśli przebiegało jej przez głowę. Zastanawiała się nad swoim przeznaczeniem, myślała o wieży i o wuju. Wyobrażała sobie trening, który otrzyma, nowe umiejętności, które zyska oraz wiedzę na swój temat, którą wreszcie zdobędzie. Myślała o wszystkich sekretach, które tam pozna. Dowie się, kim była jej matka i jakie jest jej przeznaczenie. Choć nie mogła się już tego doczekać, miała też w sobie wiele obaw.

Same już te myśli były przytłaczające, przyprawiały ją o szybsze bicie serca. Bardziej przerażająca niż jakikolwiek wróg, bardziej nawet przerażająca, niż myśl o tym, że nie uda jej się ukończyć tego treningu, była tylko myśl o tym, że skończy trening i że dowie się o sobie wszystkiego, otrzyma rozwiązanie zagadki, która dręczyła ją przez całe życie – kim naprawdę jest?

* * *

Kyra wędrowała godzinami, podekscytowana, zdeterminowana, czując, jak każdy krok przybliża ją do kresu poszukiwań i początku jej nowego życia. Prawie nie czuła pieczenia w nogach, kiedy wdrapywała się i schodziła z łagodnych wzgórz. Nawet przez chwilę nie pomyślała, by zatrzymać się i odpocząć, aż do chwili, kiedy weszła na szczyt kolejnego wzgórza i stanęła na rozległym płaskowyżu. Podparła się swoim kijem i chłonęła spektakularny widok, który roztaczał się przez jej oczami: półwysep Ur otoczony morzem, którego szum dochodził ją już z oddali. Mgła spowijała nadal wieżę, ale Kyra wiedziała, że jest już blisko.

Stała tam, czując, jakby spoglądała właśnie w swoją przyszłość, gdy nagle usłyszała odległy hałas i kątem oka wykryła ruch. Odwróciła się, chwytając swój kij i przyjęła bojową postawę.

Gdy wreszcie dostrzegła ten kształt w oddali, z wrażenia zamrugała aż kilkukrotnie oczami, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Poczuła nagły przypływ emocji, gdy obserwowała zbliżające się do nich stworzenie, z wolna podchodzące pod górę, z opuszczoną głową, pokryte ranami i wyczerpane, ale wciąż maszerujące. Kiedy podeszło bliżej, Leo nie warczał jak kiedyś; zamiast tego, zapiszczał podekscytowany. I dumy.

Kyrze odebrało mowę. Stała tam jak wryta, z opuszczoną szczęką, nie mogąc w to uwierzyć. Nigdy w życiu nie była tak pozytywnie zaskoczona. Po samotnym przekroczeniu Escalonu, zbliżał się do niej jej wierny przyjaciel: Andor.

Na jego widok oczy Kyra napłynęły łzami. Była zachwycona, wstrząśnięta. Przeżył. I ją odnalazł.

Kyra ruszyła biegiem przed siebie i zarzuciła Andorowi ręce na szyję, wtulając się w jego sierść. Na początku dumny, dziki, i zdecydowany nie okazywać emocji, szarpnął się. Ale potem oparł głowę na jej piersi, a ona ucałowała jego grzywę i przytuliła go mocno. Łzy spływały jej po twarzy. Była oszołomiona jego lojalnością. Zostawiając go tam, czuła, jakby ktoś wyrwał jej kawałek serca. Teraz, gdy znów go ujrzała, poczuła jak wraca do niej życie.

Leo też podszedł i otarł się o jego nogę. Andor parskając i tupnął delikatnie, ale nie odsunął się ani na krok. Tych dwoje w końcu osiągnęło jakieś porozumienie.

- Sam zabiłeś je wszystkie, prawda? - zapytała Kyra z podziwem, widząc jego bok cały umazany we krwi.

Andor parsknął, jakby w odpowiedzi, a Kyrę aż serce bolało, kiedy oglądała jego rany. Nie mogła uwierzyć, że sam zabił te wszystkie dzikorożce i że doszedł aż tutaj mimo poniesionych ran. Teraz wiedziała już, że nigdy jej nie opuści.

- Musimy cię opatrzyć – powiedziała z troską w głosie.

Andor prychnął, jakby na przekór i obniżył swe ciało, nakazując jej się dosiąść. Kyra była pełna podziwu dla jego wytrzymałości.

Wdrapując się na niego, poprzysięgła sobie, że już nigdy go nie zostawi.

- Już zawsze będziemy razem – powiedziała - Nic nigdy między nami nie stanie.

On zarżał i stanął dęba, jakby w odpowiedzi.

Kyra odwróciła się i spojrzała na północny zachód, w kierunku wieży, gdzieś na kraniec półwyspu. Serce jej zabiło mocniej, gdyż wiedziała, że z Andorem pod sobą, dotrze na miejsce w zaledwie kilka godzin.

- Nasze przeznaczenie na nas czeka, Andorze. Ruszajmy!

Bez chwili wahania Andor ruszył w galop i teraz cała ich trójka przecinała Ur w poszukiwaniu przeznaczenia.


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY




Alec i Marco przemierzali Równinę Cierni, przed nimi roztaczał się szary krajobraz i nieskończona gęstwina ciernistych krzewów. Szare niebo, szara ziemia, cierniste krzewy wypełniające krajobraz, gdzie okiem sięgnąć wszędzie szarość – tak jak i w jego sercu. Marco torował sobie drogę pomiędzy kłującymi zaroślami, ale Alec już o to nie dbał; szedł cały podrapany, a krew lała się po jego łydkach. Tak naprawdę to z zadowoleniem przyjmował ten ból. Po tym jak pogrzebał całą swoją rodzinę, tylko to przypominało mu, że on wciąż żyje.

Wędrowali z Soli najkrótszą drogą do Ur, przez opustoszałe równiny, gdzie nie znajdą ich Pandezjanie. Alec był ledwie świadomy tego, gdzie są. Z każdym krokiem przemykały mu przed oczami obrazy brata, słyszał w głowie jego słowa, jego wezwanie do zemsty. Zemsta. To była jedyna rzecz, która teraz trzymała go przy życiu.

Alec stawiał krok za krokiem, czując, jakby wędrował od wieków. Był wdzięczny za towarzystwo Marca, który pozwolił mu przeżywać żałobę w milczeniu i który dał mu cel, dla którego warto było żyć.

Silny powiew wiatru wbił mu w nogę kolejny kłujący krzew; znowu poczuł spływającą strużkę krwi. Gdy zdołał go wreszcie usnąć, patrzył jak toczy się po spalonej, suchej ziemi, usianej podobnymi sobie kolczastymi kulami, które wyglądały jak istoty z innego świata, budzące się do życia. Już nie pamiętał jak wygląda trawa, drzewa; krajobraz ten był prawdziwie apokaliptyczny.

W pewnej chwili Alec poczuł na swojej piersi wstrzymującą go dłoń Marca. Spojrzał przed siebie i ku swojemu zaskoczeniu, ujrzał tam gwałtowny spadek w dolinę, która niczym nie przypominała tego ponurego miejsca, w którym teraz się znajdowali. Przed nimi roztaczał się widok na zielone wzgórza upstrzone pasącymi się tu i ówdzie owcami. A za nimi, w oddali, jawił się obraz, który ciężko było opisać słowami. Przetarł zakurzone oczy i jeszcze raz spojrzał w stronę widnokręgu. Ujrzał tam zarys ogromnego miasta, którego wieże, kopuły i gzymsy lśniły w blasku zachodzącego słońca, a dalej ciągnące się w nieskończoność morze. Alec czuł, że to niezwykłe miejsce.

- Mój dom - powiedział Marco, wpatrując się w krajobraz z równym podziwem co Alec - Nienawidzę mojej rodziny, – kontynuował - ale kocham moje miasto.

Było widać, że Marco ma mieszane uczucia co do powrotu w swoje rodzinne strony.

- Miałem plan, by już nigdy nie wrócić do Ur - powiedział Marco głosem pełnym melancholii – Ale, jak widać, życie potrafi zweryfikować plany. Przynajmniej znam to miejsce. A co ważniejsze, mam tam przyjaciół - przyjaciół, którzy są dla mnie jak prawdziwa rodzina. Przyjaciół, którzy gotowi są walczyć na śmierć i życie z armią Pandezji.

Alec skinął głową, czując, jak narasta w nim determinacja.

- Bardzo chciałbym poznać twoich przyjaciół - powiedział Alec.

Marco uśmiechnął się szeroko i skinął głową.

- I tak się właśnie stanie. Już wkrótce.

Gdy ruszyli w dół zbocza, w stronę miasta, oddalając się od Równiny Cierni, Alec poczuł, jak zaczyna się w nim rodzić nowe uczucie. Żal i pustka, które opanowały jego duszę, powoli zastępowały uczuciu oczekiwania. Celu. Determinacji. Zemsty.

Ur.

Być może, mimo wszystko, miał jeszcze jakiś powód, żeby żyć.

 


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY



Kolejny dzień z rzędu Merk siedział na twardej ziemi oparty o zimne srebrne drzwi wieży, odmawiając opuszczenia tego miejsca mimo zimna i głodu. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że został odrzucony przez Obserwatorów. Głęboko w środku czuł, że to miejsce było jego domem, że musi tutaj być.

Cały ten czas nie mógł przestać myśleć o zadanej mu zagadce. Przede wszystkim, Merk nienawidził zagadek. Kochał porządek, uważał, że wszystko powinno następować po sobie w logicznym porządku i mieć racjonalne wytłumaczenie. Całe życie był rozsądnym, racjonalnym człowiekiem, nawet wtedy, gdy zabijał. Nie lubił tajemnic ani zjawisk, których nie potrafił wyjaśnić – zwłaszcza, jeśli dotyczyły jego.

Ta tajemnicza zagadka dręczyła go niemożliwie. Wszedł w inną czasoprzestrzeń, gdzie nie obowiązywały jego reguły. Wiedział o tym. A jednak wciąż czuł się nieswojo z tym, że zostało mu postawione pytanie, które nie miało jasnego rozwiązania. Nie lubił, pytań na które jest wiele odpowiedzi. Jego świat był czarno-biały, ludzie dobrzy lub źli a odpowiedzi na pytania poprawne, lub nie.

Merk zmagał się ze swoim pytaniem od kilku już dni, powtarzał je sobie w głowie raz za razem, próbując znaleźć na nie właściwą odpowiedź.

Czy jesteś godzien?

To było pytanie zmusiło go do rozważań nie tylko nad powodem, dla którego znalazł się tutaj, ale również nad całym jego życiem. To było pytanie, uświadomił sobie, które pojawiało się w tyle jego głowy od zawsze. Dlaczego był godzien? Tak wielu ludzi, począwszy od jego ojca, powtarzało mu, że jest bezwartościowy. Co wiec sprawiło, że był godzien służyć Escalonowi? To, że inni ludzie się go bali? To, że posiadał szczególne umiejętności? Dlaczego w rzeczywistości był godzien by żyć?

Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej uświadamiał sobie, że w głębi duszy sam nie czuje się godzien. Nigdy się nie czuł. Od kiedy był dzieckiem jego rodzice wmawiali mu, że nie jest tak dobry, jak jego bracia i siostry, że nie zasługuje na ich wspaniałe nazwisko. Nigdy nie był godzien, ani we własnych oczach ani kogokolwiek innego. Pytanie Obserwatorów ubodło go. Czyżby wiedzieli, że tak będzie? Czy pytanie było inne dla każdej osoby, która pukała do tych drzwi?

Po długim namyśle Merk zorientował się, że zagadki zostały zaprojektowane tak, by zniechęcić kandydatów. Zakon nie miał zamiaru wpuszczać tutaj nikogo, kto nie był wystarczająco zdeterminowany, by zmierzyć się z własnymi demonami.

Frustracja Merka sięgała zenitu. Wstał i uderzył dłońmi o srebrne drzwi, nie mogąc dłużej znieść tej niepewności.

Dlaczego był godzien?

Był zdeterminowany, by wreszcie znaleźć odpowiedź na pytanie, które dręczyło go odkąd pamięta. Jego umiejętności nie czyniły go godnym. To była zła odpowiedź, uświadomił to sobie teraz. Wielu innych wykwalifikowanych kandydatów starało się tu wejść. Zostali odrzuceni mimo swoich umiejętności.

Całe życie Merk był dumny ze swoich zdolności. Ale Obserwatorzy chcieli czegoś więcej. Tylko czego?

Tak długie skupienie i intensywne myślenie sprawiło, że mózg Merka powoli zaczynał się wyłączać. I wtedy właśnie Merk zaczął odczuwać spokój, którego nigdy dotąd nie zaznał. To było dziwne uczucie, uczucie, które pozwoliło mu przestać szukać racjonalnej odpowiedzi. To była chwila wyciszenia, kiedy przestał zmagać się z zagadką i pozwolił, by odpowiedź sama do niego przyszła.

Kiedy tak stał, oddychając głęboko i powoli, odpowiedź zaczęła się pojawiać w jego głowie. Im mniej starał się ją zrozumieć, tym stawała się to dla niego jaśniejsza.

Być może był godzien nie z powodu swojej przeszłości, ale ze względu na to, jaki jest teraz.

A człowiek, którym był w tej chwili nie mógł być godnym. Jeszcze nie. W końcu jeszcze nigdy tu nie był, nie służył.

To była odpowiedź: nie był godzien. Szukali kogoś, kto byłby świadomy tego, że nie jest godzien. Ta świadomość była bowiem podstawą, by się otworzyć, by chcieć się uczyć, by stać się godnym.

Serce Merka waliło z podniecenia, gdy zorientowawszy się, że wreszcie znalazł właściwą odpowiedź, uderzał pięścią w drzwi. Coś mu mówiło, że tym razem na pewno otworzą.

Merk nie był zaskoczony, gdy wizjer w drzwiach uchylił się po chwili. Ktokolwiek stał za tymi drzwiami zdawał się wyczuwać zmianę, która w nim zaszła.

- Nie jestem godzien! - zawołał szybko Merk, podekscytowany swoim odkryciem - I właśnie dlatego jestem godzien by tu wejść. Ponieważ jestem gotów by stać się godnym. Nikt z nas nie rodzi się godnym. Tylko ci, którzy to sobie uświadomią, mają szansę stać się godnymi. Jestem godzien, bo jestem ... niczym.

Merk wpatrywał się w żółte oczy, które zdawały się prześwietlać jego duszę. Wiedział, że cała jego przyszłość zależy od tych kilku najbliższych chwil, od tego, czy ta istota pozwoli mu przekroczyć próg tej wieży.

Jego serce zamarło, gdy metalowe okienko znowu zatrzasnęło się przed nim z hukiem.

Stał tam zbity z tropu. Zapadła mrożąca krew w żyłach cisza, która zdawała się trwać wieczność.

Merk nie mógł zrozumieć, co się stało. Był przekonany, że tym razem się nie pomylił. Gapił się na drzwi, nie wiedząc co począć, dokąd pójść.

Nagle, ku jego zdziwieniu, ze środka dobiegł go dźwięk otwierania wielu zamków i zasuw, po czym srebrne drzwi zaczęły powoli uchylać się.

Szpara robiła się coraz większa, a on stał na zewnątrz z otwartymi ustami, gdy intensywne światło zaczęło go zalewać, wabić go do środka. Wiedział, że kiedy przejdzie przez te drzwi, jego życie zmieni się na zawsze. Gdy oszołomiony uczynił pierwszy krok, nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył w środku.



 


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

 

Duncan spiął się cały, gdy lodowe nietoperze opadły na niego, skrzecząc wściekle i drapiąc z każdej strony. Skórę całą miał pooraną, nietoperze kotłowały się wokół niego jak szalone, szarpiąc za włosy i wbijając szpony wszędzie, gdzie były w stanie. Z każdym ich atakiem czuł się coraz słabszy. Ranny żołnierz na jego plecach jęczał tylko, a Seavig, wiszący obok, wrzeszczał raz po raz, próbując bezskutecznie zabić którąkolwiek z bestii. Z dala od reszty swoich ludzi, z dala od skalnej półki, słabnący z każdą chwilą, Duncan był pewien, że tego nie przeżyje.

Nagle jednak usłyszał dźwięk czekanów wbijanych w lód; spojrzał w dół i z zaskoczeniem ujrzał swoich przybocznych, Anvina i Arthfaela, wspinających się obok, za nimi szło kilkunastu innych, wspinali się w górę, pomimo ciągłych ataków ze strony nietoperzy. Zdecydowali się wdrapać tu, by go ratować.

Mężczyźni machali wściekle czekanami, strącając nietoperze jeden po drugim. Wspięli się wyżej, by zasłonić Duncana i Seaviga własnymi ciałami, odganiając małe bestie i odciągając ich uwagę. Duncan zorientował się, że rój nagle dał mu spokój, nietoperze rzuciły się na innych – był absolutnie zdumiony lojalnością swych ludzi: wszyscy ryzykowali własne życie, by ratować jego.

Jednak radość okazała się przedwczesna, nietoperze znów zebrały się w zwartą grupę, nadlatywało ich coraz więcej. On także próbował trafić którąś z małych bestii, jednak bez powodzenia. Jego ludzie, zorientował się z przerażeniem, teraz zaczęli być także rozdrapywani i zagryzani na śmierć. Duncan wiedział, że już wkrótce wykończą ich wszystkich. Poczuł kolejne ugryzienie w ramię i wrzasnął, gdy coraz więcej i więcej małych potworków lądowało na jego plecach, stawały się coraz bardziej śmiałe, im bardziej niebo bielało liczbą ich półprzezroczystych ciał. Ręce mu drżały, czuł, że jego chwyt słabnie.

Nagle jednak nietoperze wydały z siebie chór pisków. Nie był to okrzyk zwycięstwa – raczej paniczny krzyk agonii. Duncan zupełnie nie rozumiał dlaczego bestie teraz cofały się, uciekały. Wreszcie doszło do niego: coś ich atakowało.

Duncan usłyszał dziwny dźwięk i poczuł powiew powietrza, a gdy zerknął w górę zbocza, ze zdumieniem zobaczył swoich wybawców: kilkudziesięciu żołnierzy, tam wysoko, twardych wojowników o długich brodach i mężnych twarzach. Wyglądali zza wierzchołka i przechylali wielkie kotły zza skraju grani. Z kadzi lał się czarny płyn, spadając z góry niczym wodospad, wystarczająco daleko, by minąć Duncana – jednak wystarczająco blisko, by oblać rój nietoperzy. Czymkolwiek był ten płyn, musiał być bardzo skuteczny bo potworki spadały zabite, a te, które przetrwały atak, skrzeczały z bólu i odlatywały. Wkrótce cała chmara rozproszyła się i odleciała tak prędko, jak się pojawiła.

Duncan dyszał ciężko, ledwie trzymając się lodowej ściany, podrapany do krwi, z rękami trzęsącymi się ze zmęczenia, ale nadal żywy. Odwrócił się i rozejrzał po swoich, z ulgą stwierdzając, że nadal są przy nim. Pomimo ran nagle spłynął na niego spokój - po raz pierwszy poczuł, że dadzą radę. Mieszkańcy Kos byli w zasięgu wzroku. Właśnie dostał kolejną szansę od życia. Wspinaczka na szczyt zakończy się sukcesem.

Duncan znów sięgnął w górę, cały napompowany adrenaliną, w przypływie nowych sił wbił czekan w zbocze góry, potem kolczaste buty i postąpił krok, podejmując wspinaczkę na nowo. Jego ludzie także zaczęli się wspinać, znów wszędzie dało słyszeć się odgłos stukania czekanów i kolców, odgłosy wspinaczki.

Krok za krokiem, metr za metrem, jego armia wdrapywała się na szczyt ściany.

Duncan podciągnął się przez grań w ostatnim wysiłku, wreszcie znalazł się na górze, po czym upadł w śnieg, wyczerpany ponad ludzkie siły, dysząc ciężko. Nie mógł uwierzyć, że mu się udało. Każdy mięsień w jego ciele palił go żywym ogniem.

Duncan odwrócił się na bok i odwiązał rannego żołnierza ze swoich pleców, uwalniając się od jego ciężaru. Młody żołnierz jęczał tylko, leżąc obok i patrząc na niego z wdzięcznością większą, niż Duncan widział u kogokolwiek w życiu.

- Uratowałeś mi życie, ryzykując własne – powiedział chłopak słabym głosem – mimo, że miałeś tysiąc powodów, by tego nie robić.

Duncan poczuł falę ulgi, gdy zobaczył swoich ludzi wdrapujących się na szczyt i padających na ziemię ze zmęczenia. Powoli podniósł się na czworaka, z trudem łapiąc oddech. Czuł na sobie niezliczoną ilość ukąszeń nietoperzy, ręce nadal mu drżały. Ktoś podszedł do niego, Duncan spojrzał więc w górę, by zobaczyć wyciągniętą ku niemu szeroką, muskularną dłoń.

Duncan nie opierał się, gdy nieznajomy pomógł mu wstać. Widok, który zobaczył, zupełnie go oszołomił. Stali przed nim dumni wojownicy Kos, mężczyźni ubrani w futra, z długimi brodami przyprószonymi bielą, grubymi brwiami, szerokimi barkami i twarzami porządnych ludzi, którzy niejedno przeszli. Wyżyna na szczycie góry rozciągała się daleko. Wpatrywał się w tych ludzi z podziwem, ludzi, którzy nawet nie zauważali, że śnieg zbiera się na ich twarzach, brodach, rzęsach, mężczyzn o rozczochranych, długich włosach obsypanych śniegiem. Pod futrami nosili białą zbroję, nawet tutaj wciąż gotowi na bitwę. Takich ich zapamiętał.

Wojownicy z Kos.

Jeden z nich wyszedł im na przeciw, mężczyzna z blizną przecinającą mostek nosa, o barkach dwukrotnie szerszych, niż którykolwiek z jego ludzi; za broń służył mu wielki młot bojowy, który przy jego rozmiarach wyglądał jak dziecięca zabawka. Duncan pamiętał go dobrze sprzed wielu lat, przypomniał sobie bitwę, w której walczyli razem, ramię w ramię, dopóki słońce nie zaszło i wszyscy przeciwnicy byli martwi. Bramthos. Duncan był zaskoczony, widząc go żywym – mógłby przysiąc, że widział jak ginie w bitwie, wiele lat temu.

- Kiedy widziałem cię ostatnio, w brzuchu tkwił ci miecz – powiedział Duncan, zaskoczony tym, że jego przyjaciel wciąż żyje – Powinienem był się domyślić.

Bramthos uśmiechnął się szeroko i pokazał mu twarz z obu stron, dumnie prezentując bliznę na swoim nosie.

- Tak to jest z biciem się – odpowiedział – Twój przeciwnik nigdy nie może być pewien, czy aby nie przeżyjesz wystarczająco długo, by zabić jego.

Duncan pokręcił głową, zastanawiając się, czy mężczyźni z Kos nie są aby wykuci ze stali.

- A ty? – powiedział Bramthos – Gdy ostatni raz cię widziałem, skakałeś z konia na trzech żołnierzy, którzy mieli zamiar cię zabić.

Tym razem Duncan uśmiechnął się szeroko.

- Przekonali się, że nie wystarczy mieć zamiar – odpowiedział.

Bramthos wyszczerzył się przekornie.

- Wygląda na to, że przybyliśmy w odpowiednim momencie, by uratować wasze skóry – powiedział, oglądając rany Duncana.

Duncan odpowiedział krzywym uśmiechem.

- Mieliśmy wszystko pod kontrolą.

Po długiej, osobliwej chwili milczenia Bramthos znów uśmiechnął się szeroko, po czym podszedł i uściskał Duncana. Duncan odpowiedział uściskiem, otoczony ramionami tego człowieka-niedźwiedzia.

- Duncan – powiedział mężczyzna.

- Bramthos – odpowiedział mu Duncan.

- Zabawne – ciągnął Duncan, gdy cofnęli się, by na siebie popatrzeć. Miło było znów go zobaczyć, być w towarzystwie tak świetnych wojowników – Przybyłem tu, by was ratować, a to wy uratowaliście mnie.

Bramthos uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Kto ci powiedział, że potrzebujemy ratunku? – odpowiedział.

Duncan uśmiechnął się, widząc, że jego przyjaciel mówi serio. Wojownicy z Kos nie potrzebowali ratunku. Walczyliby z każdym na śmierć i życie, traktując to jak rzecz najbardziej naturalną pod słońcem.

Bramthos położył Duncanowi rękę na ramieniu, odwrócił się i począł prowadzić go i jego ludzi przez szeroki płaskowyż. Setki żołnierzy z Kos, zebranych wokół, ustępowało im miejsca, spoglądając na nich, gdy się mijali; silni, poważni ludzie, odziani w zbroje i futra, z halabardami, młotami, toporami i włóczniami w rękach.

Prowadzili ich przez krainę skał i lodu, wszędzie wokół widać było ośnieżone szczyty, a w oddali pośród pędzących chmur jawiło się miasto, miasto na pustkowiu, na szczycie świata. Duncan odetchnął z ulga, doszło do niego, że naprawdę się im udało, że wreszcie dotarł, mimo wszystkich przeciwności, do surowej i nieprzyjaznej krainy ludzi z Kos. Podejrzewał, że Bramthos prowadzi ich do przywódcy ludu, Kavosa. Wiedział doskonale, że spotkanie to zmieni los Escalonu na zawsze.




RODZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI



Kyra jechała na grzbiecie Andora po pagórkowatych terenach Ur, w stronę szkarłatnego słońca. Była tak podekscytowana, że serce prawie wyskakiwało jej z piersi. Już od kilku godzin jechała w głąb półwyspu, wsłuchując się w szum fal. W końcu była już prawie na miejscu. Jej długa i wyczerpująca podróż przez Escalon nareszcie dobiegała końca. Przed sobą widziała już obiekt swoich marzeń. Wieżę, o której do tej pory tylko śniła.

Dumna i majestatyczna wznosiła się trzydzieści metrów nad ziemię. Jej złota kopuła lśniła w słońcu niczym latarnia morska. Zdawała się być zbudowana z antycznego, białego kamienia, jakiego Kyra nie widziała nigdy wcześniej. Miejsce to było jak ze snu. Nie mogła uwierzyć, że istnieje naprawdę.

Oświetlone promieniami słońca, uwagę Kyry najbardziej przykuwały drzwi – niezwykłe, wysokie na dziesięć metrów, okrągło sklepione złote wrota. Wyglądały jak prawdziwe dzieło sztuki, zakazane ale i kuszące.

Zatrzymała się na wzgórzu, oddychając ciężko, pozwalając odpocząć zarówno Andorowi, jak i sobie. Czuła magiczną moc, niesamowitą energię, bijącą od tej wieży, która jednocześnie odpychała ją i przyciągała do siebie. Przypomniała sobie wszystkie opowieści o tym miejscu, które czytał jej ojciec, pieśni bardów przekazywane z pokolenia na pokolenie. Wiedziała, że kryją się w niej największe sekrety i najpilniej strzeżone skarby Escalonu. To było miejsce wojowników, tajemniczych istot, mężczyzn i honoru. To był dom Obserwatorów.

Kyrze aż zakręciło się w głowie, gdy pomyślała, kto tam na nią czeka. Jej wuj, człowiek, który zdradzi jej wszystkie sekrety, który opowie jej o matce, o jej tożsamości, jej przeznaczeniu i jej zdolnościach. Człowiek, który będzie ją trenować. A jeśli jej matka żyje? Jeśli też tu jest? Nie, to byłoby zbyt piękne.

Miliony pytań pojawiło się w jej głowie. Nie mogła znieść oczekiwania już ani chwili dłużej. Popędziła Andora do galopu w dół zbocza, chcąc jak najszybciej znaleźć się na miejscu.

Kiedy zbliżała się do wieży, serce waliło jej w piersi tak głośno, że aż zagłuszało myśli. Sama przebyła całe Escalon, bez ochrony ojca, bez jego ludzi. Czuła się silniejsza niż kiedykolwiek dotąd, a jeszcze nawet nie rozpoczęła swojego szkolenia. Uświadomiła sobie, że ta podróż miała ją przygotować na spotkanie z przeznaczeniem. Zrozumiała, dlaczego ojciec wysłał ją samą. Chciał, by stała się silniejsza, gotowa, godna.

Po drodze do wieży, może sto metrów od niej, Kyra natrafiła na ciekawy posąg. Kręcone schody rzeźbione w kamieniu, wysokie na jakieś siedem metrów, prowadzące donikąd. Wyglądały jak schody do nieba. Kyra zastanawiała się, co mogą symbolizować.

Jechała dalej, ku drzwiom, które przyciągały ją jak magnes. Kiedy zbliżyła się do wieży, rozejrzała się wokół w poszukiwaniu wuja lub kogoś, kto by jej oczekiwał.

Lecz, co ciekawe, w okolicy nie było żywej duszy.

Wreszcie, gdy była zaledwie piętnaście metrów od wejścia, zatrzymała się i zeszła z konia, chcąc podejść do wieży na piechotę. Z bliska to miejsce wydawało się być jeszcze bardziej nieprawdopodobne. We wrotach wyryte były złote litery i dziwne obrazy. Szła powoli w ich stronę, chcąc napawać się ich pięknem. Zbliżywszy się, dostrzegła, że jest to starożytny skrypt, napisany w wymarłym przed tysiącami lat języku Escalonu, który poznała w dzieciństwie. To był skrypt, którego z jakiegoś powodu uczyła się wyjątkowo pilnie. Była jedyną dziewczyną w całym królestwie, która mogła pobierać lekcje u nauczycieli króla. Zawsze zastanawiała się, dlaczego.

Kyra uniosła rękę i opuszkami palców przesuwała po wyrytych w złocie wyrazach, próbując przeczytać choć część z nich. Powoli słowa zaczęły składać się w całe zdania. Były to starożytne przysłowia i przypowieści, traktujące o naturze honoru i męstwa.

Czym jest bitwa?

Skąd pochodzi twoja siła?

Czy mierzysz w siebie czy w swojego wroga?

Czuła, że w tych zagadkach kryją się tajemnice, których odkrycie i rozszyfrowanie może zająć całe życie.

Kyra spojrzała na łukowate drzwi, nad którymi w złocie wyryty był napis:

Tylko godni mają tu wstęp.

Kyra zastanawiała się, kto je wyrzeźbił. Wyglądały tak, jakby były wyryte wieki temu, ale dla niej nigdy nie były bardziej aktualne. Czuła jak przez jej dłonie przepływa energia. Odchyliła głowę i spojrzała wysoko w górę. Z tej perspektywy wieża zdawała się sięgać samego nieba.

Kyra cofnęła się i powoli odwróciła, rozglądając się wokół po tym niezwykłym miejscu. Panowała tu kompletna cisza. Dochodził ją tylko szum fal i skowyt Leo. Szukała wszędzie, ale ku swojemu zdziwieniu, w całej okolicy nie było ani śladu jej wujka, ani nikogo innego. Nie takiego powitania się spodziewała. Czyżby to miejsce zostało opuszczone? Czy to na pewno było miejsce, którego szukała?

Nie mogła już dłużej znieść niepewności.

- Wujku! - krzyknęła, nie wiedząc, co innego mogłaby zrobić.

Gdzie wszyscy się podziewają? Czy to możliwe, że jej wuj nie wiedział, że przyjdzie? A może wcale nie chciał się z nią spotkać? Albo, co gorsza, już nie żyje?

Kyra obróciła swój kij i zapukała nim w złote drzwi, najpierw cicho, a potem coraz mocniej.

Nikt nie odpowiedział.

Podejrzewała, że tak będzie. W końcu widziałby jak nadjeżdża.

Kyra, zdezorientowana i zrezygnowana, nie wiedziała, co robić. Zapadał wieczór, a ona nie mogła wrócić do Volis. Nie po tym wszystkim, co przeszła.

Odwróciła się, oparła plecami o złote wrota i powoli zsunęła się po nich na ziemię. Leo podszedł i położył się obok niej, opierając głowę na jej kolanach. Andor pasł się nieopodal.

Siedziała tam, wpatrując się w ostatnie promienie słońca. W głowie miała już tylko jedno pytanie. Czyżby cała jej wyprawa była na nic?

 

 


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

 

Duncan szedł obok Seaviga, Anvina i Arthfaela, z setkami swoich ludzi za plecami, wkraczali do miasta Kos. Duncan ledwie był w stanie uwierzyć, że to miejsce istnieje, ten ogromny płaskowyż na szczycie świata, szeroki na ponad kilometr, schowany pośród pokrytych śniegiem szczytów. To doskonały dom dla ludu z Kos, ludzi silnych i cichych, odludnych i spokojnych, ludzi, którzy nie bali się górskiej pogody. Zbliżyli się do ogromnych, sklepionych bram, wysokich na pięćdziesiąt metrów, wyrzeźbionych z lodu, który nigdy nie topniał. Duncan zapatrzył się na nie z podziwem, gdy wchodzili do środka.

Gdy przechodzili przez lodowy most, Duncan spojrzał w dół, przepaść nad którą był rozciągnięty była szeroka na dziesięć metrów i tak głęboka, że nikt nie przeżyłby upadku. Spojrzał przed siebie, zobaczył, że most prowadzi ich do samego miasta Kos.

Gdy wkroczyli do środka, mieszkańcy Kos wyszli, by na nich popatrzeć, setki mężczyzn, kobiet i dzieci stojących na smaganym wiatrem śniegu, patrzący na nich bez wyrazu, kobiety pilnujące dzieci, wszyscy patrzyli bez słowa. Trudno było z tych ludzi cokolwiek wyczytać: Duncan nie byłby w stanie powiedzieć, czy byli gotowi przywitać ich ciepło, czy zabić. Może jedno i drugie.

Mimo że budynki wycięte były z lodu, o rogach wygładzonych, by ochronić je od wiatru, płonęły w nich ognie, a powietrze wypełnione było wspaniałym zapachem pieczonego mięsa. Duncan spojrzał w dal, a gdy powiew wiatru rozwiał chmury, dostrzegł wykutą z lodu wyjątkową budowlę, wokół której wzniesiono całe miasto: świątynię. Była trójkątnego kształtu, zakończona ostro, cała z lodu. Wznosiła się na pięćdziesiąt metrów, miała bogato rzeźbione ściany, fasadę pokrytą wizerunkami brodatych wojowników. Wielki budynek miał jednak małe wejście, łuk wysoki tylko na tyle, by zmieścił się w nich człowiek. Drzwi do świata lodu.

Bramthos wszedł pierwszy, Duncan poszedł za nim, od wejścia uderzył go zdumiewający widok: budynek był wycięty całkowicie z lodu, ta świątynia o półprzejrzystych ścianach, które wpuszczały do środka słońce wyglądała, jakby cała jarzyła się światłem, jakby żyła. Cicha, pusta budowla, tak wysoko pod niebem, wydawała się uroczysta, święta. Wewnątrz było nawet zimniej niż na zewnątrz, jeśli było to możliwe, nikt jednak nie zdawał się mieć nic przeciwko.

Rozciągała się przed nim długa nawa, w podłodze której wykuto miecze, prowadząca do ogromnego ołtarza w kształcie gwiazdy na drugim końcu świątyni, na szczycie którego lśniła halabarda, niczym jakieś wojenne trofeum. Przed nim zaś Duncan zobaczył kilkunastu klęczących wojowników, odwróconych do niego plecami, ze złożonymi dłońmi. W środku grupy klęczał mężczyzna większy od każdego z nich, jeden jedyny noszący rude futra, o rozczochranych, rudych włosach i równie rudej brodzie. Duncan wszędzie rozpoznałby starego przyjaciela, nawet obróconego plecami. Kavos. Ich przywódca. Mężczyzna, o którym mówiono, że zabił w bitwie więcej osób, niż Duncan kiedykolwiek spotkał. Mężczyzna, którego Duncan widział kiedyś stojącego spokojnie, gdy lew rzucał się na niego, i pokonującego go w walce.

O Kavosie krążyły legendy, co więcej – prawdziwe. Duncan osobiście był wielokrotnym świadkiem, gdy ten był ciężko raniony, jednak nigdy nie słyszał go krzyczącego z bólu. Nie wiedział, czy był wykuty z kamienia, czy stali – cieszył się jednak, że walczyli po tej samej stronie.

Duncan wiedział, że z Kavosa ciężko było cokolwiek wyczytać nawet w najprostszych okolicznościach – a te okoliczności nie były proste. W odróżnieniu od wielu przywódców, gdy Kavos wydawał rozkaz, jego ludzie byli posłuszni. Nikt nie opierał się jego słowom. A Kavos nigdy nie zmieniał zdania. Duncan wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę, by go przekonać.

Gdy powoli szedł przez świątynię, czuł się spięty, wiedział, że wszystko zależy od tego spotkania, wszystkie jego wysiłki i cała podróż, los jego ludzi. Jeśli Kavos nie przyłączy się do nich – wojna będzie skazana na porażkę. Escalon będzie stracony.

Doszedł do krańca długiej nawy i zatrzymał się, czekając cierpliwie za plecami Kavosa i jego ludzi. Wiedział, że nie należy go pospieszać.

Spojrzał na osobliwy ołtarz, wszędzie wokół paliły się świece, zamyślił się nad bogami Kos. On sam nie modlił się do bogów. Jednak ci ludzie byli inni, różnili się w zwyczajach od reszty Escalonu. Byli tak odmienni, że Duncan zastanawiał się, czy dołączą do ich sprawy. Mieszkali tak wysoko, mieli własny klimat, kulturę, bogów i miasto. Właściwie nie byli częścią Escalonu – ani teraz, ani wcześniej.

Po długiej chwili milczenia Kavos podniósł się powoli i odwrócił do Duncana, jego ludzie stanęli za nim jak na rozkaz. Kavos spojrzał na niego bez wyrazu ciemnymi, głębokimi oczyma, w których czaiła się pamięć o tysiącach wrogów pokonanych w bitwie. Był równie twardy jak te lodowe ściany, milczał zaś tak długo, że Duncan sądził, że w ogóle się nie odezwie.

Przypomniał sobie, że to on powinien odezwać się pierwszy. Etykieta była tu inna niż w reszcie Escalonu, gość odzywał się tu pierwszy.

- O co się modlisz? – spytał – O zwycięstwo? Podboje? Chwałę?

Kavos patrzył na niego w ciszy tak długo, że Duncan zastanawiał się, czy ma zamiar odpowiedzieć. Był ciekaw, czy w ogóle go pamiętał.

- Jeśli modlisz się o zwycięstwo – dodał po długiej ciszy – nie znajdziesz go tutaj. Zwycięstwo leży poniżej. Gdy wraz ze mną – z nami wszystkimi – wyrzucimy najeźdźców z naszych granic. W służbie Escalonowi.

- Lud Kos nie służy nikomu – odpowiedział Kavos głębokim, pewnym głosem, marszcząc brwi – Na pewno nie Escalonowi.

Duncan patrzył tylko, niepewny jak odpowiedzieć.

- Słaby król zdradził nas – powiedział Kavos – a mężowie z Kos nie przysięgają wierności słabeuszom – jeśli już, to tylko raz.

Duncan rozumiał go, sam wiele razu czuł się podobnie.

- Mimo wszystko – odparował Duncan – żyjecie w Escalonie – a Pandezjanie blokują wasze góry u podnóża. Otoczyli was.

Kavos uśmiechnął się po raz pierwszy, jego twarz przeorały zmarszczki. Twardy uśmiech, ledwie więcej jak skrzywienie.

- Nie przyszło ci nigdy do głowy, że to my trzymamy ich w szachu? – odpowiedział.

Duncan zmarszczył brew zmartwiony, właśnie takiej odpowiedzi się obawiał.

- Jesteście nie do pokonania tu, na górze – przyznał Duncan – Lecz żaden z nas nie żyje na bezludnej wyspie. Escalon powinien być wspólną wartością. Powinniście czuć się wolni, by podróżować po całej krainie, która i do was należy, do ciebie i twoich ludzi. Jeśli znów otworzylibyśmy drogi handlowe, pomogłoby to twojemu ludowi.

Kavos wzruszył ramionami, nie zrobiło to na nim wrażenia.

- Nie ma takiej rzeczy, bez której nie możemy się obejść – odpowiedział – Dla nas najwięcej warty jest honor. Jego mamy dostatek.

Duncan spojrzał na starego przyjaciela, obawiając się coraz bardziej tego, że odmówi jego prośbie. Był dokładnie tak uparty i nieubłagany, jak pamiętał.

- Czy nie jesteśmy wszyscy razem jednym Escalonem? – spytał go wreszcie, odwołując się do lojalności dla innych wojowników.

Kavos westchnął, jego twarz złagodniała.

- Byliśmy, kiedyś – powiedział wreszcie – Gdy ty i ja jechaliśmy przed siebie i wspólnie rozbijaliśmy czaszki wrogom. Jeśli swego czasu wziąłbyś na siebie koronę, wtedy tak, bylibyśmy jednym Escalonem. A tak, jesteśmy niczym. Każdy z przywódców rozproszony na krańce królestwa, każdy broni własnej warowni, własnego ludu. Nie ma już króla, by nas połączył, nie ma stolicy, została pusta nazwa.

Kavos wpatrzył się w niego intensywnym spojrzeniem, podszedł o krok.

- Wiesz dlaczego inwazja udała się Pandezjanom? – spytał – Nie z powodu słabego króla – z powodu słabego narodu. Z powodu tego, że byliśmy rozproszeni. Ponieważ nigdy nie byliśmy jednością. Nigdy nie mieliśmy króla wystarczająco silnego, by zjednoczył nas wszystkich.

Duncan poczuł nagłą falę determinacji, gdy doszła do niego prawda zawarta w słowach wojownika.

- Co jeśli mamy szansę stać się jednością? – spytał twardym tonem – A jeśli przed sobą mamy szansę stać się jednym ludem, po wsze czasy? Jednym Escalonem? Jednym ludem połączonym jedną flagą? Nie wiem, czy kiedykolwiek nim zostaniemy – wiem jednak na pewno, że nadal będziemy niczym, jeśli wspólnie, jako jeden naród, nie zaczniemy walczyć z najeźdźcą.

Kavos obdarzył go długim spojrzeniem.

- Zjednoczony lud potrzebuje jednego przywódcy – odparował – Jesteś gotów zostać tym przywódcą?

Serce Duncana skoczyło na to pytanie, tego pytania się nie spodziewał, jego nie chciał sobie stawiać. Przywództwo było ostatnią rzeczą, której pragną; ale potrzebował Kavosa, potrzebował Kos. Nie chciał ryzykować ich utraty.

- Czy pójdziesz pod moim przywództwem? Czy dołączysz do nas? – odpowiedział.

Kavos odwrócił się i ruszył w ciszy w stronę wyjścia ze świątyni, Duncan poszedł za nim zachęcany gestami jego ludzi. Gdy szli obok siebie, zastanawiał się dokąd się udają, być ciekaw, o czym myśli.

Na zewnątrz powitał ich zimny wiatr, wyszli ze świątyni bocznym wyjściem, wicher dął tu mocno. Wszyscy ich ludzie zebrali się razem, zmieszali w jedną grupę, szli za nimi w krok.

Gdy oboje kroczyli przez płaskowyż, Duncan zastanawiał się o czym myśli Kavos. Wreszcie zatrzymali się na skraju urwiska, jego przyjaciel popatrzył w dal, Duncan spojrzał razem z nim. W dole rozciągał się Escalon, promienie późnego popołudnia oświetlały pokryte śniegiem szczyty oraz, tam w oddali, wspaniałą stolicę, Andros.

Zapadła długa, przyjemna cisza, gdy obaj przywódcy oglądali swą ojczyznę.

- Atak byłby szaleństwem – przyznał Duncan – W końcu w dolinie stacjonują niezliczone garnizony Pandezjan. Będą mieli przynajmniej dziesięciokrotną przewagę. Mają lepiej wyszkoloną armię, lepsze zbroje, broń, i siły w każdym mieście Escalonu. Poza tym nadal kontrolują Południową Bramę – no i morza. To samobójstwo.

Kavos spoglądał w dół kiwając głową.

- Mów dalej – powiedział wreszcie – brzmi przekonująco.

Duncan uśmiechnął się.

- Wątpię, byśmy wygrali – powiedział – Ale przysięgam ci, że nie spocznę, dopóki zostanie choć jeden Pandezjanin, dopóki flaga Pandezji wciąż powiewa nad naszą ziemią.

Kavos wreszcie zwrócił się do niego i spojrzał mu w oczy.

- Jeśli mam stanąć z tobą w bitwie – powiedział – potrzebuję, byś złożył mi tą przysięgę: że dawny Król nie odzyska już swego tronu. Jeśli wygramy, to ty, i tylko ty, będziesz rządził Escalonem.

Duncan skrzywił się, niepewny jak odpowiedzieć. Nie tego pragnął.

- Żaden ze mnie polityk – odpowiedział – Tylko zwykły żołnierz. Tylko tego chciałem od życia.

- Czasem życie żąda od nas więcej, niż chcemy – odparował Kavos – Ja chcę, by naszym krajem rządził jeden z nas – człowiek, któremu ufam, którego szanuję. Przysięgnij – lub moja armia zostanie w domu.

Duncan westchnął, długo i ciężko. Nie chciał, by do tego doszło, ale wiedział, że nie ma wyboru.

W końcu odwrócił się do przyjaciela i skinął głową.

Wyciągnęli do siebie ręce i potrząsnęli dłońmi, tym uściskiem, pomyślał Duncan, wykuwają nowy los dla Escalonu – nowego Escalonu.

Kavos uśmiechnął się szeroko.

- Długie życie jest przereklamowane – powiedział – Zamiast niego wolę chwałę.

- Na Andros! – wykrzyknął wreszcie, radość rozlała się po jego twarzy, gdy wszyscy ich ludzie, zebrani wokół, wznieśli broń i krzyknęli wraz z nim, jak jeden mąż.

- NA ANDROS!





ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

 

Ra, Najwyższy Pan i Władca Pandezji, siedział na złotym tronie w ogromnej Sali Tronowej, w centrum wspaniałej stolicy Pandezjany, zgrzytając zębami i spoglądając z góry na dziesiątki doradców. Jego gniew koncentrował się na zwoju, który miał przed sobą. U jego stóp klęczał posłaniec, trząsł się cały, wiedząc. Jego Wspaniałość Ra nie lubił złych wieści, dostarczanie ich wiązało się z wielkim ryzykiem.

Ra, ponad dwumetrowej wysokości, oliwkowym odcieniu skóry, o długich, złotych warkoczach zaplecionych ciasno do samej skóry i jasnych, przejrzystych oczach, czuł zbierającą się w nim ogromną wściekłość, gdy dumał nad treścią zwoju. Miarowo zaciskał i rozluźniał pięść, mięśnie grały mu pod skórą, która lśniła w gorącej pogodzie, wystawione wszystkim na widok, jako że nosił tylko złotą kolczą kamizelę i złotą przepaskę na biodra, wysadzaną klejnotami. Ra, najwyższy władca, miał szpiegów w każdym zakątku królestw, więc nigdy – przenigdy – nic go nie zaskakiwało. Był Ra, Wszechwiedzący, Wszechpotężny, Wszechwładny, Pan Całej Ziemi, był tym, do którego całe imperium wznosiło poranne modły, jego boski wizerunek zdobił każdy posąg we wszystkich miastach imperium.

Jednak ten dzień był odmienny. Ta wiadomość, którą przygnało niczym nieświeże powietrze, powodowała jego zmieszanie, zburzyła jego nieskazitelny spokój.

Ra zacisnął szczęki, zdobione złotym łańcuszkiem nabijanym szafirami, zastanawiając się, jakże mógł to przeoczyć? Czemu żaden z jego nekromantów tego nie przewidział? Lud Escalonu, ten buntowniczy motłoch, podniósł rebelię. Jego żołnierze zostali zabici. Lordowie Gubernatorzy zostali zabici. A rebelia rozrastała się po Escalonie niczym rak.

Jego autorytet był zagrożony. A to było nie do pomyślenia: nastawać na jego autorytet, to niszczyć autorytet imperium. W końcu jeśli wielki, potężny Ra okaże słabość w odległym Escalonie, to już nikt, nigdzie nie będzie go szanował.

Ra rozejrzał się po Sali Tronowej, wielkiej komnacie sklepionej kopułowym sufitem kilkudziesięciometrowej wysokości, z jego tronem ustawionym na postumencie wysokim na dziesięć metrów, do którego prowadziły długie, wąskie schody z kości słoniowej. Podłogi, ściany, wszystko pokryte było lśniącym złotem, złotem, które osobiście zdobył w podbojach na całym świecie. Mimo to był wściekły. Nie potrafił, jak to zwykle było, cieszyć się otaczającym go splendorem, nie radowało go spoglądanie z góry na dziesiątki ludzi, którzy cierpliwie czekali na jego rozkaz. Jego umysł zaprzątali tylko buntownicy z Escalonu – zastanawiał się jak ktokolwiek, gdziekolwiek na świecie, miał czelność się mu sprzeciwiać.

Cóż, nie docenił ludu Escalonu. Oczywistym było, że był zbyt łagodny.

- Najłaskawszy, Najwspanialszy Panie – wykrzyknął wreszcie jeden z doradców – Czy mamy spalić Escalon do gołej ziemi?

Ra właśnie o tym myślał. W większości terytoriów, które przyszło mu podbić, po prostu mordował wszystkich, nie kłopocząc się, by wymusić na poddanych posłuszeństwo. Często łatwiej było zrównać z ziemią jakieś państwo, jakiś lud, i po prostu zagrabić skarby. Jednak pozostawienie Escalończyków przy życiu miało swoje plusy. Ludzie ci byli sławnymi wojownikami, którzy nie przegrali ani jednej bitwy przed jego inwazją, podziwiał ich umiejętności; wielu z nich wcielił już do swych armii, korzystał z ich zdolności. Co ważniejsze, ich słaby król poddał się bez walki, co rozeszło się pozytywnym echem po całym świecie. I najważniejsze, potrzebował, by Escalończycy patrolowali Płomienie. Tylko oni wiedzieli jak powstrzymywać trolle, jak trzymać Mardę w szachu. Ra, pomimo swej siły, nie chciał wojny z Mardą. Pewnego dnia, może – lecz teraz czas nie był odpowiedni. To prymitywna, dzika kraina, poza tym nie oferowała nic poza wzgórzami i skałami. Escalon, to prawdziwy skarb.

Ra, wprowadzając nowe prawo puellae nuptias, zagarniając ich kobiety, ucząc ich, że wszyscy są własnością Pandezji, sądził, że wreszcie wytresuje w Escalonie prawdziwych poddanych. Mylił się.

Ra zamrugał, patrząc na posłańca. Jak się okazało, wszystkie jego dotychczasowe obawy były niczym, w porównaniu z tym, co wyczytał w ostatnich słowach wiadomości. W Escalonie pojawił się smok. A młoda dziewczyna była w stanie rozkazać mu zniszczyć jego ludzi. Ledwie był w stanie to pojąć.

- Jesteś pewien, że ta wiadomość jest prawdziwa? – spytał.

Posłaniec, ze strachem w oczach, kiwnął głową w odpowiedzi.

Pierwszy raz, odkąd pamiętał, Ra poczuł ukłucie strachu. Nie mógł nie pomyśleć teraz o przepowiedni, która jak zły duch spędzała mu sen z powiek: I nadejdzie czas powrotu smoków, po nim zaś czas powrotu walecznych. Według niej pojawić się miała dziewczyna o niespotykanych wcześniej mocach, która weźmie północ we władanie. To ona poprowadzi ludzi na wojnę z Pandezją – a powstrzymać ją można tylko do czasu, aż jej moce dojrzeją.

Ra siedział bez ruchu, czując jak serce łomocze mu w piersi, był pewien, że nadszedł sądny dzień.

- Dziewczyna, gdzie ona jest? – spytał posłańca.

Ten przełknął ślinę.

- Nasi szpiedzy donoszą, że kieruje się w stronę starożytnej Wieży Ur.

Ur. Wieża. Obserwatorzy. To tylko wzmocniło obawy Ra. Wiedział, że za tymi murami czaiła się moc. Jeśli tylko dotrze do tej wieży, może stać się zbyt potężna, by mógł ją pokonać. Musiał użyć wszystkich dostępnych mu środków, by zatrzymać ją zanim będzie za późno.

Z poza sali dobiegł go krzyk. Przez wysoki na dwadzieścia metrów łuk wejścia, Ra dostrzegł drużynę żołnierzy, która patrolowała dziedziniec. Jego armia, której brakowało zajęcia. Armia, którą należało nasycić. Armia gotowa na wojnę.

Ra stanął wyprostowany, mięśnie napięły się pod jego skórą, złota zbroja zadźwięczała. Niedbałym ruchem ciął złotym sztyletem szeroko, podrzynając gardło stojącemu przed nim posłańcowi, równie leniwie, jakby miał podrapać się po ręku. W oczach wszystkich zebranych w komnacie zobaczył nową falę strachu. Powinni się bać, pomyślał. Ra bowiem był nie tylko wielkim przywódcą, nie tylko bogiem, lecz także wielkim wojownikiem. Czuł, jak jego krew wrze, domagając się mordu, całkowitej hegemonii. Potrzebował, by wszyscy ludzie, ze wszystkich stron świata, upadli przed nim na kolana.

Ra rozejrzał się i popatrzył na swych dowódców, którzy ze strachem unikali jego wzroku.

- Zbierzcie wszystkie moje armie – rozkazał – Nie spoczniemy, póki nie znajdziemy tej dziewczyny.





ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY



To nie miało sensu. Vidar stał zamyślony na szczycie blanków Volis i wyglądał na północ, poza horyzont, w stronę Płomieni. Były tak daleko, że ich światło ledwie można było dojrzeć, wraz z zapadającą ciemnością. Czuł niepokój, stojąc wysoko, wraz z kilkunastoma towarzyszami broni wokół, każdy z nich był żołnierzem Duncana. Od długich godzin już czuł te wstrząsy, delikatną wibrację, która wstrząsała ziemią, czuł ją pod stopami niczym delikatne trzęsienie ziemi. Przez całe swoje życie w Volis nie czuł nic podobnego.

Vidar wyciągnął ręce, położył je na kamiennej ścianie i poczuł je znowu: wstrząsy. Powtarzały się co około minutę, i trwały tylko chwilę. I rosły w siłę.

Vidar nie miał pojęcia co to takiego. Czyżby smok powrócił? Czy pustoszył okolicę? Nie, to nie mógł być smok. Jeśli tak, czy nie usłyszeliby go, nie zobaczyli?

W Volis nie zdarzały się trzęsienia ziemi, z tego co wiedział, nie znajdowali się na żadnych uskokach.

Być może, pomyślał, to odgłosy zbliżającej się armii. Czy Pandezja nadchodziła w te strony z całą swą potęgą? To też nie miało sensu, ponieważ wstrząsy dało się czuć tylko co minutę. Armia nie robiłaby tylko jednego skoku co minutę.

Co więc mogło to być?

Przez cały dzień nie zwracał na to uwagi, sądząc, że minie. Lecz nie mógł dłużej tego ignorować.

Vidar czuł wielką odpowiedzialność; w końcu to pierwszy raz, jak Duncan powierzył mu dowodzenie fortem – czy też miastem – był więc zdeterminowany, by go nie zawieść. Większość ich sił ruszyła z Duncanem na południe, ktoś jednak musiał zostać, by bronić fortu przed niespodziewanym atakiem. Zacisnął rękę na mieczu, nie chciał zawieść Duncana, zastanawiał się, dlaczego takie rzeczy musiały dziać się właśnie jemu.

Poczuł kolejny wstrząs, wyraźnie silniejszy niż poprzedni. Vidar zauważył, że z murów spadają niewielkie odłamki kamienia. Poczuł nieprzyjemną gulę w brzuchu. Cokolwiek to było, wcale mu się nie zdawało.

Vidar obrócił się i spojrzał na resztę, odpowiedzieli mu spojrzeniem, bladzi. W ich twarzach zobaczył coś, czego nigdy wcześniej naprawdę nie widział: strach. Sam Vidar nigdy nie bał się stanąć do walki z przeciwnikiem. Gdyby tylko pojawił się wróg, zebrałby ludzi i ruszył do obrony, stanąłby do walki z dowolnym człowiekiem – czy armią – z mieczem w ręku. Niepokoiło go tylko to, czego nie znał.

Spojrzał na północ, w stronę Płomieni, oblał go zimny pot. Nie wiedział czemu, ale naszło go uczucie, że cokolwiek to było, nadchodziło stamtąd – i zagrażało im wszystkim.

* * *

Wezuwiusz stał głęboko pod ziemią, pod Escalonem, patrząc w ekstazie jak dalej, w tunelu, gigantyczny stwór, którego pochwycił, rozbijał na proch kamienną ścianę. Z każdym ciosem trzęsła się ziemia, wystarczająco mocno, by Wezuwiusz chwiał się na nogach. Jego stojąca wokół armia trolli co chwila potykała się, żołnierze padali na ziemię, ale jemu udawało się utrzymać na nogach, wspierając się pod boki, patrząc z radością. Nie pamiętał wiele bardziej satysfakcjonujących momentów w życiu. Jego plan, po tylu latach, wreszcie przynosił owoce.

Jeszcze poprzednie chmury pyłu nie opadły całkiem, gdy istota rzuciła się naprzód wściekle, uderzając łbem w skalną ścianę, sięgnęła ku niej pazurami, drąc kamienie, litą skałę, próbując uwolnić się, zbyt głupia, by domyślić się, że tylko drąży coraz głębiej. Kręciła się wokół wściekle, nie mogąc znaleźć wyjścia. I znów zabrała się do rozbijania skał.

Co jakiś czas gigant odwracał się, jakby miał wątpliwości, i odbiegał od ściany, z powrotem w stronę Wezuwiusza. W tych chwilach Wezuwiusz rozkazywał setkom swoich żołnierzy biec naprzód i odstraszyć go długimi pikami, sprawiając, że znów się odwracał – za każdym razem jednak machnięciem łapy zabijał kilkunastu jego wojów. Rzeczywiście, armia Wezuwiusza chudła – mimo wszystko to niewielka cena, którą przychodzi zapłacić za przyszłe podboje. Niemalże czuł już zwycięstwo w swych rękach. W końcu, gdy ukończą ten tunel, gdy ścieżka między Mardą a Escalonem będzie gotowa, wtedy cały jego trolli lud będzie mógł najechać i zniszczyć Escalon raz na zawsze.

Wezuwiusz szedł za gigantem w bezpiecznej odległości, serce biło mu z podniecenia, gdy bestia drążyła coraz głębiej i głębiej pod ziemią, kopiąc coraz dalej na południe. Gdy tylko podszedł bliżej, poczuł nagle, że oblewa się potem. Sięgnął w górę i położył dłonie na suficie. Poczuł radosne podniecenie. Skała była ciepła. To mogło oznaczać tylko jedno: byli bezpośrednio pod Płomieniami.

Wezuwiusz, wstrząsany dreszczem podniecenia, ruszył do przodu, idąc za bestią, czując już w ręku swoje przeznaczenie. Gdy potwór przebijał się przez skały, raz za razem, posyłając w ich stronę odpryski kamieni, czuł podniecenie większe, niż kiedykolwiek. Zwycięstwo, całkowita władza nad Escalonem była nareszcie w zasięgu ręki. Z każdym krokiem wchodził głębiej na terytorium wroga.

Mimo wszystko, wciąż byli setki metrów pod ziemią, Wezuwiusz wiedział, że trzeba zmusić stworzenie, by zaczęło ryć w górę. Gdy tylko oddalili się porządnie od Płomieni, Wezuwiusz wezwał swych żołnierzy.

- Żgać bestię! – wykrzyknął – Kierujcie ją w górę!

Jego żołnierze zatrzymali się, niepewni, wiedząc, że oznacza to śmierć dla wielu, którzy pójdą przodem. Widząc wahanie swoich podwładnych, Wezuwiusz wiedział, że musi działać.

- Pochodnie! – wykrzyknął.

Trolle ruszyły naprzód z pochodniami, Wezuwiusz także wziął jedną, wydał z siebie bojowy okrzyk i poprowadził swoich ludzi do szarży.

Wszyscy poszli za jego przykładem, setki trolli biegły naprzód, oświetlając ciemny tunel, zbliżając się w stronę potwora. Wezuwiusz dotarł do niego pierwszy i użył pochodni, by przypalić stopę bestii, pognać ją w górę.

Bestia zawyła, odwróciła się i zamachnęła na niego szponami. Wezuwiusz przewidział jednak jej reakcję i zawczasu uchylił się przed ciosem. Potworowi udało się zabić tylko kilku z jego wojów i wyrwać spory fragment ściany.

Jego ludzie, jeden po drugim, podbiegali do giganta i dźgali go pochodniami w stopy, jak rozkazał Wezuwiusz – aż rozwścieczona bestia, z poparzonymi stopami, zaczęła podskakiwać w górę. Wyrżnęła łbem w sufit po czym wrzasnęła wściekle i rzuciła się w górę z pazurami – dokładnie tak, jak chciał Wezuwiusz.

Musiał aż przymknąć oczy, by ochronić je przez chmarami pyłu, które unosiły się w powietrzu. Patrzył z bijącym mocno sercem, jak przedziera się w górę, drążąc tunel pod kątem. Właśnie na ten moment czekał, o nim śnił odkąd tylko pamiętał.

Gdy tak patrzył i czekał z zapartym tchem, wpatrując się w ciemność, doszedł go straszliwy rumor – wtem, nagle, wszystko zalała fala światła. Słońce. Wspaniałe słońce.

Słońce nad Escalonem.

Unoszący się wokół pył skalny lśnił w jego promieniach. Bestia znowu uderzyła, poszerzając otwór wyjściowy, posyłając na wszystkie strony skałę i trawę, niczym gejzer tryskający z wnętrza piekieł.

Wezuwiusz stał bez ruchu, sparaliżowany szokiem, ledwie dochodziło do niego, co właśnie się stało. Ostatnim uderzeniem bestia ukończyła tunel i otwarła przejście dla inwazji Escalonu. Płomienie były już bezużyteczne.

Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy. Powoli docierało do niego, że jego plan zadziałał. Że przechytrzył ich wszystkich.

Nadszedł czas na wielką inwazję.



 


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

 

Aidan, wciąż jęcząc z bólu, napiął mięśnie, gdy mężczyzna podniósł nogę nad jego twarzą, by zmiażdżyć jego czaszkę uderzeniem buta. Dałby wszystko, by tylko mieć u boku swojego ojca czy swoich braci – ale najlepiej Kyrę. Był pewien, że uratowałaby go. A tak, musiał samotnie stawić czoła losowi. Gdyby tylko był starszy, większy, silniejszy.

But ruszył ku jego twarzy, a Aidan podniósł ręce, kuląc się i spinając. Nagle dźwięk dzikiego warknięcia przeciął powietrze – aż włosy stanęły mu dęba. Aidan spojrzał w bok, był w kompletnym szoku widząc Białego w skoku. Wielki, dziki pies ostatkami się rzucił się na mężczyznę, by zatopić w nim kły, zanim ten zrobi krzywdę Aidanowi.

Mężczyzna wrzasnął kilkukrotnie, gdy Biały warczał wściekle i szarpał łbem na boki, gryząc go po dłoniach i rękach, piersiach i twarzy.

Po chwili mężczyzna leżał na ziemi skrwawiony, jęcząc tylko żałośnie.

A Biały wciąż warczał, pysk ściekał mu krwią, jeszcze z nim nie skończył. Skoczył do przodu, mierząc w szyję mężczyzny, jakby chciał skończyć z nim na dobre. Jednak potknął się i przewrócił. Aidan zorientował się, że jest zbyt poraniony, by sobie poradzić.

Mężczyzna, upatrując w tej chwili swoją szansę, podniósł się z trudem i słaniając się na nogach, ruszył w kierunku wozu. Podciągnął się z powrotem na kozła i pognał konie.

Wóz ruszył, konie szły galopem. Aidan z przerażeniem obserwował, jak po chwili znika pośród ciemnej nocy, zostawiając go i Białego całkiem samych w tym lesie, całe dnie drogi od cywilizacji.

Aidan nadal leżał, a jego ciało szarpał ból. Był zbyt wycieńczony, by wstać, po chwili jednak z zaskoczeniem poczuł mokry język na twarzy. Otworzył oczy i zobaczył, że Biały przeczołgał się do niego, by go polizać.

Chłopak sięgnął rękoma i uściskał psa, on zaś, ku zaskoczeniu Aidana, położył mu głowę na piersiach.

- Zawdzięczam ci życie – powiedział chłopiec.

Biały spojrzał na niego, w jego oczach jakby czaiła się odpowiedź: Ty też mnie uratowałeś.

Aidan zdawał sobie sprawę, że przez to co zrobił, pewno zaprzepaścił swoją jedyną szansę na przetrwanie. A tak leżał tu sam, w tę zimną noc, głodny, pobity, z rannym dzikim psem przy boku. Dla niego najważniejsze jednak było to, że postąpił słusznie.

Ani myślał się teraz poddać. Nie mógł tu leżeć i czekać na śmierć – tak jak nie mógł pozwolić Białemu umrzeć. Wiedział, że jeśli zaraz nie ruszą, obydwoje wkrótce zamarzną tu na śmierć.

Aidan spiął się w wielkim wysiłku i wstał na chwiejne nogi, trzymając się za obite kopniakiem żebra. Potem pomógł podnieść się Białemu. Stali tak razem przez chwilę, mając długą, pustą drogę przed sobą. Aidan postawił niepewny krok, obok niego kulał Biały i tak ruszyli przed siebie – mały chłopiec i ranny pies, sami pod gwieździstym niebem, w środku czarnego lasu – stawiając pierwsze kroki na niemożliwie długiej drodze do Andros.




ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY



Theos krążył wysoko nad Escalonem, ponad chmurami, poza granicami ludzkich spojrzeń, rozkoszując się nieprawdopodobnym widokiem roztaczającym się pod nim. Leciał w kierunku zachodzącego słońca, machając swoimi monstrualnymi skrzydłami, a z każdym ruchem przemierzał większą odległość, niż istoty ludzkie mogłyby w ciągu całych dni. Nie spocznie puki nie znajdzie tego, czego szuka.

Kraina Escalonu była zupełnie inna niż jego dom, tam po drugiej stronie świata. O wiele mniejsza, pozbawiona lawy i popiołu, i niekończących się czarnych skał, którymi pokryta była jego ziemia. Nie było tu słuchać wszechobecnych pisków jego pobratymców smoków. Tu było wręcz zbyt cicho – przypomniało mu to, jak bardzo był samotny tak daleko od domu. Ta misja wymagała jednak poświęceń.

Theos przymrużył oczy i gdzieś między chmurami, w dole, pod wieżą, dojrzał Kyrę. Przyglądał się jej z mieszaniną ciekawości i szacunku, dbał o jej bezpieczeństwo, kiedy ona o tym nie wiedziała. Przez ten cały czas starał się mieć ją na oku, jej rola w nadchodzącej wojnie była bowiem zbyt istotna, ich więź zbyt silna, a jej życie zbyt kruche. Ona wszakże nie była smokiem.

Theos, trzepocząc skrzydłami, przeleciał nad Kyrą, nad wieżą, i zawrócił z powrotem przez Escalon – kontynuując swoje poszukiwania. W ciągu zaledwie paru chwil znalazł się po drugiej stronie kraju. Pod sobą, wśród gór, na szczycie Kos, dostrzegł ojca Kyry, który niewątpliwie gotował się do wielkiej wojny. Zakręcił i poleciał na północ, przyglądając się niestrzeżonym murom Volis. Gdy dotarł prawie do samych Płomieni, ujrzał ogromną dziurę w ziemi, tunel, z którego wyłaniał się gigant, a tuż za nim potężna armia trolli.

Zajrzał do najbardziej odległych zakątków Escalonu, gdzie armia Pandezji również szykowała się do zbrojnego wymarszu.

Theos nie był jednak specjalnie zainteresowany tymi ludzkimi potyczkami i zależnościami. Gdyby tylko chciał, mógłby zniszczyć ich wszystkich w mgnieniu oka. Wszystkie ich ruchy, ich machinacje, były dla niego nielogiczne i błahe. Zależało mu wyłącznie na Kyrze – a miał ku temu wyjątkowy powód.

Była jeszcze jedna rzecz, ważniejsza nawet niż Kyra, jedyna, która go tu trzymała, jedyna, dla której w ogóle się tutaj pojawił, jedyna, która czyniła go bezbronnym. Za wszelką cenę musiał go odnaleźć.

Swoje dziecko.

Theo wydał z siebie przeraźliwy pisk, pełen żalu i bezsilności. Po raz kolejny przelatywał nad Ciernistym Lasem, w pobliżu miejsca, gdzie został raniony. Szukał pomiędzy drzewami i pagórkami, szukał wszędzie. Bezskutecznie. Nigdzie nie było jego jaja. Jakby rozpłynęło się w powietrzu.

Kto mógł je zabrać? I dlaczego?

Theos zawył z bólu, rozżalony, gotowy zrównać ten kraj z ziemną, zesłać deszcz ognia na całą ludzkość, jeśli szybko nie znajdzie swojego potomka. Czuł, jak burzy się w nim krew, jak furia zaczyna przejmować nad nim kontrolę. Musiał na kimś odreagować swoją wściekłość. A te miasta poniżej, ludzkie gniazda, były równie dobrym celem, jak każdy inny.

Kierowany nieodpartym pragnieniem zniszczenia, zanurkował w powietrzu, kierując się wprost na znajdujące się pod sobą miasto. Z paszczy buchały mu płomienie. Nadszedł czas, aby rozpocząć wielką wojnę.




ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY



Ukryte wśród gałęzi pradawnego drzewa, na północy Cierniowego Lasu, leżało w obszernym dole samotne fioletowe jajo.

Jajo smoka.

Duże, twarde i pokryte łuskami, czekało cierpliwie na przybycie ojca. Było tak daleko od domu, od płonących ogni, lawy i popiołu, od krążących nad nim smoków, chroniących go, czekających aż się wylęgnie. Już teraz czuło, że jest inne od reszty.

Leżało tam, bezbronne, czekając na śmierć.

Dotąd udało mu się przeżyć. Zwierzęta przychodziły, węszyły z ciekawością, ale do tej pory zawsze odchodziły. Tym razem czuł, że będzie inaczej. Całe stado wilków zbliżało się do niego. Były głodne i zdeterminowane by zabić.

Wiedział, że jego czas wylęgu jeszcze nie nadszedł, ale musiał spróbować. Zebrawszy wszystkie siły, spróbował poruszyć ramieniem, potem drugim, kolanem i głową. Zrobił to, czego żaden smok nie powinien robić, czego nie był nawet w stanie zrobić. Ale on nie był taki, jak inne. Był o wiele silniejszy i wiedział o tym.

Daleko poza zasięgiem ludzkiego słuchu, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, rozległ się nagle pojedynczy trzask.

Potem kolejny.

Przez szczelinę wysunął się mały pazur, po nim drugi. Wkrótce skorupa zaczęła pękać i wyłoniło się z niej ramię i głowa smoczego dziecka. Syna Theosa.

Wilki zatrzymały się, po raz pierwszy w życiu doświadczając lęku przed innym stworzeniem.

Smok podniósł łeb i obdarzył świat swoim pierwszym spojrzeniem. Nie taki widok spodziewał się ujrzeć. Wydał z siebie pisk - choć wciąż młody, już przerażający.

To był głos smoka, który chciał oddychać, żyć, zabijać.

Wyciągnął szyję i odetchnął. Wraz z pierwszym oddechem przyszło pierwsze zionięcie ogniem. Ogniem życia. A wkrótce ogniem śmierci.

Stado wilków odwróciło się i uciekło w popłochu, nie oglądając się za siebie.

Słusznie postąpiły, bo oto, po raz pierwszy od tysiąca lat, na ziemi Escalon urodził się smok.


ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY



W srebrnym świetle Kyra ujrzała zarys twarzy swojej matki, która spoglądała na nią z góry. Miała długie złote włosy i emanowała od niej życzliwość i współczucie. Matka uśmiechnęła się i wyciągnęła do niej rękę, a palce miała długie, smukłe i delikatne.

- Kyra - szepnęła do niej.

To był szept, który rozniósł się echem po całej duszy Kyry. Przez całe życie nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo pragnęła usłyszeć dźwięk jej głosu. Miłość matki otulała Kyrę jak ciepła pierzyna – to było wspaniałe uczucie. Czuła się tak, jakby właśnie odzyskała dawno utraconą część siebie.

Kyra chwyciła dłoń matki i poczuła jak przepływała przez nią tajemnicza energia. Czuła jak ciepło ogarnia jej dłoń, ramię, a potem całe ciało. Matka przyciągnęła ją lekko do siebie, jakby chciała ją objąć.

- Kyra, - powiedziała - już czas, byś dowiedziała się, kim jestem. I kim ty jesteś.

- Matko - próbowała odpowiedzieć Kyra.

Ale słowa uwięzły jej w gardle. Gdy sięgnęła, by po raz pierwszy w życiu wziąć matkę w ramiona, ta zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.

Wtem Kyra zobaczyła przed sobą dziwny, egzotyczny krajobraz, którego nie mogła rozpoznać, z powykręcanymi drzewami i spalonymi gałęziami – szukała tam matki, ale nigdzie nie mogła jej znaleźć. Spojrzała w dół i zobaczyła siebie siedzącą na krawędzi urwiska, osuwającą się prosto w uderzające wściekle o skały fale oceanu.

- Mamo! - krzyknęła.

Kyra zerwała się nagle, dysząc ciężko, nie mogąc zrozumieć, co się stało. Zajęło jej kilka chwil, zanim zorientowała się, że to był tylko sen. To był najbardziej rzeczywisty sen, jaki miała w całym swoim życiu – mistyczne wręcz spotkanie.

Wtedy zerwał się wiatr, a wraz z nim pojawił się inny dźwięk. Brzmiał jak zbliżające się kroki, szelest trawy. Kyra odruchowo zacisnęła palce na swym kiju i usiadł w gotowości.

Trzęsąc się z zimna, Kyra zdała sobie sprawę, że przespała na tej wilgotnej ziemi całą noc. Spojrzała na horyzont, w stronę wschodzącego słońca i mrużąc oczy, dojrzała tam wyłaniającą się z blasku sylwetkę człowieka. Ubrany był w długie szaty, a włosy opadały mu na ramiona. W dłoni dzierżył kij, którym podpierał się, gdy szedł. Gdy zbliżał się do niej, Kyra czuła jak serce zaczyna jej bić coraz mocniej.

Czy to mógł być on? Jej wuj?

Słońce powoli wyłaniało się zza jego pleców, oświetlając go w taki sposób, że Kyra, mimo usilnych starań, nie mogła dostrzec jego twarzy. Stanął przed nią, a Leo, co dziwne, nie zaczął warczeć, tylko obserwował postać jak zahipnotyzowany. Człowiek stał tam, przyglądając się im w milczeniu. Kyra nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wiedziała, że ten właśnie moment zmieni jej życie na zawsze.

- Kyra - pradawny głos rozbrzmiał w końcu niczym dzwon z tej wieży - Czekałem na ciebie.

Wypowiedziawszy te słowa, zsunął z głowy kaptur i spojrzał prosto na nią; jej serce zatrzymało się w piersi.

Nie mogła uwierzyć, kto to był.




KONIEC Części 2!



Już wkrótce

 

Część 3 serii Królowie i Czarnoksiężnicy


POTĘGA HONORU

 

Spis treści

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ PIĄTY

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ROZDZIAŁ SZESNASTY

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

RODZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Powrot Smokow (Ksiega 1 Krolowi Morgan Rice
Kuznia Mestwa (Ksiega 4 Krolowi Morgan Rice
Morgan Rice Krąg Czarnoksiężnika 13 Rządy Królowych
Morgan Rice Królowie i Czarnoksiężnicy 03 Potega Honoru
Morgan Rice [Vampire Journals 02] Loved (rtf)
Krag czarnoksieznika (tom 5) Bl Morgan Rice
Morgan Rice [Vampire Journals 01] Turned (rtf)
Morgan Rice Krag czarnoksieznika 05 Blask chwaly
Rice Morgan Korowód królów 02
Burroughs Edgar Rice Tarzan 02 Powrot Tarzana
Burroughs Edgar Rice 2 Powrót Tarzana
LU VII IX Burroughs Edgar Rice Tarzan 02 Powrót Tarzana
Burroughs Edgar Rice 2 Powrót Tarzana
Rachel Caine Wampiry z Morganville 09 Miasto Widmo (księga 5)
L J Smith Pamietniki wampirów księga 2 02 Powrót o zmierzchu

więcej podobnych podstron