MORGAN RICE
KUŹNIA MĘSTWA
Cykl: Królowie i Czarnoksiężnicy - Księga 4
Książki Morgan Rice
z cyklu: Królowie i Czarnoksiężnicy
Powrót Smoków (Część - 1)
Powrót Walecznych (Część - 2)
Potęga Honoru (Część - 3)
Kuźnia Męstwa (Część - 4)
Cdn.
"Męstwo ma większy swój udział, aniżeli liczebność"
Flavius Vegetius Renatus
(IV wiek)
Drzwi celi zatrzasnęły się, a Duncan otworzył oczy, choć zaraz tego pożałował. Głowa pulsowała mu boleśnie, jednego oka nie był w stanie otworzyć, trudno było mu otrząsnąć się z głębokiego snu. Ostry ból przeszył jego sprawne oko, gdy oparł się o zimną, twardą powierzchnię. Kamień. Leżał na zimnej, zawilgłej, kamiennej podłodze. Spróbował się podnieść, jednak poczuł opór i usłyszał brzęk, gdy tylko poruszył rękoma i nogami. No tak, łańcuchy. Był w lochu.
Był więźniem.
Otworzył oczy szerzej na dźwięk miarowego stukotu obcasów, dźwięczącego gdzieś w ciemności. Starał się zorientować skąd dochodzi. Było ciemno, kamienne ściany były ledwo oświetlone migającymi w oddali pochodniami i wąskim promieniem słonecznego światła, które wpadało przez okienko znajdujące się zbyt wysoko, by je dostrzec. Blade światło sączyło się z góry prostym, samotnym promieniem, jakby z innego, odległego świata. W oddali słyszał kapanie wody i szuranie butów, był nawet w stanie dostrzec krańce swojej celi. Była olbrzymia, jej kamienne ściany sklepiały się ku górze, tworząc masę zakamarków, które niknęły w mroku.
Wiedział gdzie się znajduje z dawnych lat spędzonych w stolicy: w pałacowym lochu. To tutaj zamykano najgorszych zbrodniarzy królestwa, jego największych wrogów, by gnili tu po kraniec swych dni - lub czekali na egzekucję. Sam, służąc u starego Króla, działając w jego imieniu, wtrącił tu wiele osób. Z tego miejsca, jak doskonale wiedział, nikt już nie wychodził.
Starał się poruszyć, jednak kajdany trzymały go w miejscu, wrzynając się w jego poobijane i skrwawione nadgarstki i stopy, które zresztą doskwierały mu najmniej. Całe ciało pulsowało mu bólem tak ogłuszającym, że ledwie był w stanie dojść, co boli go najbardziej. Czuł jakby spadło na niego tysiąc kijów, jakby przegalopowała po nim armia koni. Bolało przy każdym oddechu, potrząsnął głową, starając się odpędzić to uczucie. Bez skutku.
Gdy zamknął powieki i oblizał spierzchnięte usta, przed oczyma stanęły mu obrazy ostatnich zdarzeń. Zasadzka. Czy to zdarzyło się wczoraj? Może tydzień temu? Nie był w stanie powiedzieć. Został zdradzony, otoczony, zwabiony fałszywymi obietnicami zawarcia układu. Zaufał Tarnisowi, który także został zabity na jego oczach.
Przypomniał sobie swoich ludzi, rzucających broń na jego rozkaz; przypomniał sobie jak go schwycili; co gorsza, przypomniał sobie jak zamordowali jego synów.
Kręcił głową raz po raz, łkając w udręce, starając się bezskutecznie wymazać te obrazy z umysłu. Siedział z głową w dłoniach, z łokciami na kolanach i tylko jęczał na samą myśl. Jak mógł być tak głupi? Kavos ostrzegał go, on zaś nie posłuchał jego rad, zagłuszał je naiwny optymizm. Myślał, że tym razem będzie inaczej, że mógł zaufać szlachcie. I poprowadził swych ludzi w pułapkę, w sam środek gniazda żmij.
To wyrzucał sobie najstraszliwiej, bardziej niż był w stanie wyrazić słowami. Jedyne, czego żałował, to że nadal był żywy, że nie umarł tam razem ze swymi synami, z wszystkimi ludźmi, których zawiódł.
Kroki słychać było bliżej, więc Duncan podniósł głowę i zmrużył oczy, próbując dostrzec coś w ciemności. Z mroku wyłoniła się sylwetka mężczyzny blokująca promień światła i powoli zbliżyła się na odległość wyciągnięcia ręki. Duncan wreszcie dostrzegł jego twarz i aż wzdrygnął się, gdy ją rozpoznał. Mężczyzna nosił charakterystyczny ubiór arystokraty, jego twarz miała napuszony wyraz, ten sam z którym błagał Duncana o koronę, gdy starał się po raz pierwszy zdradzić swego ojca. Enis. Syn Tarnisa.
Klęknął przy nim na jednym kolanie z pysznym, zwycięskim uśmiechem na ustach, prezentując charakterystyczną, długą, pionową bliznę na uchu, gdy mierzył go swoimi rozbieganymi, pustymi oczyma. Duncana poczuł jak zalewa go fala obrzydzenia i paląca chęć zemsty. Zacisnął pięści, chcąc rzucić się na młodzieńca, rozedrzeć go na strzępy własnymi rękoma. To on był odpowiedzialny za śmierć jego synów, za niewolę jego ludzi. Jedynie kajdany ratowały go w tej chwili od niechybnej śmierci.
- Żelazo czyni człowieka tak bezsilnym - stwierdził Enis z uśmiechem - Przecież klęczę tu, zaraz obok, a nie jesteś w stanie mnie tknąć.
Duncan odpowiedział mu wściekłym spojrzeniem, chciał się odezwać, jednak był zbyt wyczerpany, by wydusić choć słowo. Gardło miał zbyt suche, wargi zbyt spierzchnięte, musiał oszczędzać siły. Zastanawiał się, ile czasu upłynęło odkąd ostatni raz miał wodę w ustach, jak długo był już tu zamknięty. Z drugiej strony ten szczur nie zasługiwał na jego wysiłek.
Przyszedł tu z konkretnego powodu, widocznie czegoś potrzebował. Duncan jednak nie robił sobie nadziei: wiedział, że cokolwiek by to nie było, jego i tak wkrótce poślą go na szafot. Zresztą tego właśnie chciał. Wraz ze śmiercią synów i uwięzieniem jego ludzi życie straciło dla niego wartość, w żaden inny sposób nie był w stanie uciec od przytłaczającej winy.
- Ciekaw jestem - powiedział Enis głosem wprawnego oszusta - jakie to uczucie? Jak to jest wiedzieć, że zdradziło się wszystkich swoich bliskich, wszystkich, którzy ci zaufali?
Duncan poczuł, jak znów rozpala go gniew. Nie był w stanie dłużej milczeć, jakimś sposobem przywołał wystarczająco sił, by się odezwać.
- Nikogo nie zdradziłem - udało mu się wydusić głębokim, schrypłym głosem.
- Czyżby? - odrzekł mu Enis, wyglądał jakby bawiła go ta rozmowa - Przecież zaufali ci. A ty poprowadziłeś ich prosto w pułapkę. Odebrałeś im ostatnią rzecz, którą mieli: ich dumę i honor.
Duncan sapał wściekle z każdym oddechem.
- Nie - odpowiedział wreszcie po długiej, ciężkiej ciszy - To ty odebrałeś im wszystko. Ja tylko zaufałem twojemu ojcu, tak jak on zaufał tobie.
- Zaufanie - roześmiał się Enis - co za naiwny pomysł. Czyżbyś naprawdę ryzykował życie swoich ludzi tylko na podstawie tego, że komuś zaufałeś?
Roześmiał się znowu na widok wściekającego się Duncana.
- Prawdziwy przywódca nie może pozwolić sobie tak po prostu komuś ufać - ciągnął dalej - Przywódca musi wątpić. Takie jest jego zadanie, być sceptycznym dla dobra swoich ludzi. Wojskowy dowódca musi ochronić swoich ludzi od śmierci w boju - tak jak prawdziwy przywódca musi ochronić ich od zdrady. Żaden z ciebie przywódca. Zawiodłeś ich wszystkich.
Duncan wziął głęboki oddech. Nie był w stanie odpędzić od siebie myśli, że Enis ma rację, jakkolwiek trudno było mu to przyznać. Zawiódł swoich ludzi i było to najgorsze, co kiedykolwiek w życiu czuł.
- To dlatego tu przyszedłeś? - powiedział wreszcie - By pysznić się swoim podstępem?
Chłopak wykrzywił się szpetnym, złym uśmiechem.
- Teraz jesteś moim poddanym - odrzekł - A ja jestem twoim Królem. Chodzę gdzie mi się podoba, kiedy tylko chcę, z dowolnego powodu, lub nawet bez powodu. Może po prostu sprawia mi przyjemność patrzyć jak gnijesz w tym lochu, zupełnie złamany.
Duncan wziął kilka bolesnych oddechów, ledwie był w stanie kontrolować swój gniew. Chciał zrobić krzywdę temu człowiekowi bardziej niż komukolwiek w swoim życiu.
- Powiedz mi w zamian - powiedział, chcąc odegrać się na nim - Jak to jest zamordować własnego ojca?
Spojrzenie Enisa stwardniało.
- Nawet nie w połowie tak dobrze, jak widzieć ciebie dyndającego na szubienicy - odparł.
- Więc wydaj rozkaz, na co czekasz? - powiedział Duncan, naprawdę tego chciał.
Lecz Enis tylko uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- To byłoby zbyt proste - odpowiedział - Chce jeszcze oglądać twoje męki. Chcę, byś najpierw zobaczył, co stanie się z twoją ukochaną ojczyzną. Twoi synowie nie żyją. Twoi oficerowie również. Anvin, Durge i wszyscy twoi ludzie polegli przy Bramie Południowej. Miliony Pandezjan znów najechało nasze ziemie.
Serce Duncana zamarło na te słowa. Starał się myśleć, że to wszystko kłamstwa, jednak czuł, że mówi prawdę. Czuł, jakby z każdym słowem zapadał się coraz niżej pod ziemię.
- Wszyscy twoi ludzie trafili do lochów, a Ur ostrzeliwane jest z morza. Widzisz więc, wszystkie twoje starania obróciły się wniwecz. Escalon jest w znacznie gorszej pozycji niż wcześniej, i to wyłącznie twoja wina.
Duncanem wstrząsnął gniew.
- Jak sądzisz - spytał - ile czasu minie zanim ci oprawcy zwrócą się przeciwko tobie? Naprawdę sądzisz, że ciebie to minie, że nie dotknie cię gniew Pandezji? Że pozwolą ci pozostać Królem? Rządzić tak, jak rządził twój ojciec?
Enis uśmiechnął się szeroko i pewnie.
- Wiem, że tak właśnie będzie - powiedział.
Pochylił się tak blisko, że Duncan poczuł jego nieświeży oddech.
- Bo widzisz, złożyłem im ofertę. Ofertę tak wyjątkową, że moja władza jest już pewna, ofertę, której nie mogą pozwolić sobie odrzucić.
Duncan nie ważył się nawet spytać co to za oferta, jednak Enis tylko uśmiechnął się szeroko i zbliżył jeszcze bardziej.
- Oferowałem im twoją córkę - wyszeptał.
Oczy Duncana zrobiły się wielkie niczym spodki.
- Naprawdę sądziłeś, że będziesz w stanie ukryć ją przede mną? - Enis ciągnął dalej - Z każdą chwilą Pandezjanie coraz bardziej się do niej zbliżają. I ten dar sprawi, że moje miejsce u władzy będzie pewne.
Kajdany szczęknęły, metaliczny dźwięk odbił się echem po ścianach lochu, gdy Duncan szarpał się z całej siły, chcąc wyrwać się i rzucić na Enisa, zalany falą rozpaczy większą, niż był w stanie wytrzymać.
- Dlaczego tu przyszedłeś? - spytał wreszcie złamanym głosem, nagle czując się niczym starzec - Czego ode mnie chcesz?
Enis skrzywił się w uśmiechu. Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym wreszcie westchnął.
- Mój ojciec musiał chcieć czegoś od ciebie - powiedział wolno - Przecież nie wezwałby cię, nie negocjowałby dla ciebie pokoju nie chcąc nic w zamian. Zaoferował ci wspaniałe zwycięstwo nad Pandezjanami - jednak w zamian musiał o coś poprosić. O co? Czego od ciebie chciał? Jaki sekret ukrywał?
Duncan odpowiedział spokojnym spojrzeniem, nic już go nie obchodziło.
- Rzeczywiście, twój ojciec poprosił mnie o coś - powiedział mściwie - Jego prośba była honorowa i wielkoduszna. I tylko mnie był w stanie powierzyć ten sekret. Mnie, nie swojemu synowi. Teraz już wiem dlaczego.
Enis skrzywił się i zaczerwienił.
- Jeśli moi ludzie oddali za coś życie - Duncan ciągnął dalej - to właśnie za honor i lojalność, której nie mam zamiaru zbrukać. Co oznacza, że nigdy nie poznasz tego sekretu.
Enis oblał się purpurą, Duncanowi sprawiło przyjemność oglądać go w gniewie.
- Naprawdę będziesz strzegł sekretów mojego ojca, człowieka, który zdradził ciebie i wszystkich twoich ludzi?
- To ty mnie zdradziłeś - poprawił go Duncan - nie on. On był dobrym człowiekiem, któremu zdarzył się wielki błąd. Jednak ty jesteś niczym. Ledwie cieniem swojego ojca.
Enis skrzywił się. Powoli podniósł się na nogi, pochylił nad Duncanem i splunął obok.
- Sprawię, że powiesz mi co chcę - stwierdził - Co, lub kogo, starał się ukryć. Jeśli tak uczynisz, okażę ci łaskę i puszczę cię wolno. Jeśli tego nie zrobisz, nie tylko osobiście zaprowadzę cię na szubienicę, ale sprawię też, że będziesz umierał w najstraszliwszych męczarniach . Wybór należy do ciebie, nie unikniesz go. Zastanów się dobrze, Duncanie.
Po tych słowach odwrócił się, by odejść, jednak Duncan krzyknął za nim.
- Możesz poznać moją odpowiedź od razu - odrzekł.
Enis odwrócił się z grymasem satysfakcji na twarzy.
- Wybieram śmierć - odpowiedział, i po raz pierwszy udało mu się uśmiechnąć - To niewielka cena za honor.
Dierdre otarła pot z czoła, pochylając się nad swoim kowadłem, by nagle podskoczyć, gdy uderzył ją dźwięk głośny niczym grzmot. Był to wyjątkowy odgłos, który sprawił, że drgnął każdy nerw w jej ciele, dźwięk głośniejszy niż stukot wszystkich młotów o kowadła. Ludzie wokół niej także przerwali pracę, odłożyli niedokończone bronie i spojrzeli po sobie zdumieni.
Odgłos zadźwięczał znowu, niczym trzask błyskawicy, całkiem jakby ziemia otwierała się pod ich stopami.
I znowu.
Wreszcie zorientowała się co to: żelazne dzwony. Biły raz po raz, idąc echem przez całe miasto, wzbudzając ukłucia strachu w jej sercu z każdym uderzeniem. Biły na alarm, ostrzegały przed zagrożeniem. Wzywały do walki.
Nagle cały lud Ur skoczył na nogi od swoich stołów, wszyscy ruszyli do wyjścia, chcąc zobaczyć co się dzieje. Dierdre biegła na przedzie, dołączyły do niej jej dziewczyny oraz Marco z przyjaciółmi, wszyscy wypadli na zewnątrz, na ulice, gdzie kłębili się już zaniepokojeni mieszkańcy; ludzie spieszyli w stronę kanałów, by widzieć wszystko lepiej. Ona rozglądała się wokół, sądziła, że taki alarm może oznaczać wszystko, spodziewała się zobaczyć swoje miasto pełne statków i żołnierzy. Jednak nic takiego nie zobaczyła.
Nic nie rozumiejąc, skierowała się w stronę olbrzymich wież strażniczych stojących na brzegu Morza Smutku, by zobaczyć, czy widać coś z wysoka.
- Dierdre!
Usłyszawszy swoje imię odwróciła się, by zobaczyć swojego ojca wraz z jego drużyną, oni też biegli w stronę wież, też chcieli wyjrzeć w morze. Wszystkie cztery wieże biły dziko na alarm; nic podobnego nigdy wcześniej jeszcze się nie wydarzyło, można było pomyśleć, że śmierć we własnej osobie przybywa do miasta.
Dołączyła wreszcie do ojca, pobiegli razem krętymi uliczkami, i skoczyli na kamienne schody, by wreszcie dotrzeć na szczyt murów miejskich nad brzegiem morza. Zatrzymała się tam bez ruchu, ogłuszona widokiem, który rozciągał się przed nią.
Wydawało jej się przez chwilę, że śni najgorszy koszmar swojego życia, coś, czego nigdy nie chciałaby zobaczyć na jawie: całe morze, po sam horyzont, pełne było czerni. Czarne okręty Pandezji płynęły tak blisko siebie, że ledwie widać było wodę, wydawały się zasłaniać cały świat. Co gorsza, wszystkie zdawały się kierować jedną wolą, wszystkie płynęły w stronę jej miasta.
Stała zupełnie sparaliżowana, spoglądając w oczy nadchodzącej śmierci. Nie było sposobu, w który mogliby obronić się przed flotą tych rozmiarów, na pewno nie kilkoma łańcuchami, nie przy użyciu kilku mieczy. Gdy pierwsze statki dotrą do kanałów być może uda się stłoczyć je w ciasnej przestrzeni, może uda się trochę opóźnić inwazję. Może nawet zabiją kilkuset, a nawet tysiące żołnierzy.
Lecz na pewno nie miliony, które widziała przed sobą.
Poczuła nagle jakby jej serce pękało w pół, gdy odwróciła się i zobaczyła na twarzach jej ojca i jego żołnierzy taki sam wyraz cichej paniki. Ojciec starał się zachować mężną postawę przed swoimi ludźmi, jednak ona znała go zbyt dobrze. Była w stanie dostrzec błysk porażki w jego oczach, widziała jak gaśnie w nich światło nadziei. Wszyscy zdawali się rozumieć, że patrzą na swoją śmierć, na koniec ich wielkiego, starego miasta.
Obok niej stał Marco z przyjaciółmi, oni także zdjęci byli przerażeniem, jednak trzymali się mężnie, żaden z nich, trzeba było przyznać, nie zwrócił się do ucieczki. Rozejrzała się wśród morza twarzy w poszukiwaniu Aleca, jednak ku jej zdziwieniu nie mogła go nigdzie dojrzeć. Zastanawiała się gdzie mógł się podziać. Niemożliwe, by wybrał ucieczkę.
Nadal stała niewzruszenie, zaciskając tylko dłoń na mieczu. Wiedziała, że koniec jest bliski - nie zdawała sobie tylko sprawy, że czai się tuż za rogiem. Nie miała jednak zamiaru uciekać, już nigdy więcej.
Nagle ojciec zwrócił się do niej i złapał ją za ramiona w pośpiechu.
- Musisz opuścić miasto - zażądał.
Dierdre zobaczyła w jego oczach ojcowską miłość, mocno ją to wzruszyło.
- Moi ludzie posłużą ci jako eskorta - dodał - Pomogą ci uciec stąd jak najdalej. No już! Jedyne, co możesz zrobić, to pamiętać o mnie.
Dierdre otarła łzę, która spłynęła jej po policzku na widok tak mocnego uczucia w oczach jej ojca. Jednak potrząsnęła głową i strąciła jego rękę ze swojego ramienia.
- Nie, ojcze - powiedziała - to także moje miasto, umrę tu przy twoim--
Zanim była w stanie dokończyć zdanie, powietrze rozdarła olbrzymia eksplozja. W pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje, myślała, że to kolejne dzwony, po chwili jednak zorientowała się - to ostrzał artylerii. I to nie z jednego działa, a całych setek.
Sam podmuch eksplozji wytrącił Dierdre z równowagi, rozdzierając powietrze z taką siłą, że poczuła jakby miały pęknąć jej bębenki w uszach. Po chwili usłyszała wysoki wizg kul armatnich i gdy tylko wyjrzała w morze, poczuła jak zalewa ją fala paniki. Na niebie zobaczyła setki olbrzymich kul armatnich, wielkich niczym kotły, leciały wysokim łukiem, kierując się prosto na jej ukochane miasto.
Po chwili usłyszała jeszcze straszliwszy dźwięk: odgłos metalu kruszącego kamień. Powietrzem wstrząsała jedna eksplozja za drugą. Dierdre potknęła się i upadła, widząc jak wspaniałe budynki Ur, cuda architektury stojące tu od tysięcy lat, sypią się wokół niczym domki z kart. Kamienne budynki o murach grubych na trzy metry, kościoły, wieże strażnicze, fortyfikacje, blanki - wszystko wokół, ku jej przerażeniu, roztrzaskiwane było w proch przez armatnie kule. Na jej oczach rozsypywały się w pył.
Zobaczyła prawdziwą lawinę gruzu, gdy jeden budynek po drugim walił się na ziemię.
Widok był przerażający. Tocząc się po ziemi Dierdre ujrzała jak trzydziestometrowa wieża obok zaczyna się przewracać. Nic nie mogła poradzić, tylko patrzeć bezsilnie jak setki ludzi z krzykiem przerażenia na ustach zostają zmiażdżone pod ciężarem upadającego na nich kamiennego muru.
Chwilę potem rozległa się kolejna eksplozja.
I jeszcze jedna.
I jeszcze.
Wszędzie wokół coraz więcej budynków padało pod naporem eksplozji, tysiące ludzi w jednej chwili traciło życie w deszczu pyłu i odłamków. Przez miasto niczym kamienie po wodzie przeskakiwały masywne głazy, zaś budowle obalały jedna drugą, by po chwili roztrzaskać się o ziemię. A kule armatnie nie przestawały się sypać, rozrywały jeden wspaniały budynek po drugim, obracały to pełne majestatu miasto w żałosną kupę gruzu.
Dierdre wreszcie udało się podnieść na nogi. Rozejrzała się wokół ogłuszona, dzwoniło jej w uszach; pomiędzy kłębami pyłu dostrzegła ulice wypełnione trupami i kałużami krwi, jak gdyby w mgnieniu oka całe miasto zostało wycięte w pień. Spojrzała wreszcie w morze i zobaczyła kolejną grupę tysięcy statków, tylko czekających, by zaatakować. Zorientowała się, że wszystkie ich plany były po prostu śmieszne. Ur zostało zniszczone, a statki nawet nie przybiły do brzegu. Jak niby mają teraz użyć całej tej broni, tych wszystkich kolczastych łańcuchów?
Gdzieś z boku usłyszała jęki, spojrzała tam, by zobaczyć jednego z mężnych wojów jej ojca, człowieka, którego wspominała czule; teraz leżał konający, zmiażdżony kupą gruzu, która z pewnością przygniotłaby ją, gdyby nie potknęła się i nie upadła. Chciała ruszyć mu na pomoc - jednak powietrze zatrzęsło się rykiem kolejnej salwy armat.
I kolejnej.
Znów usłyszała charakterystyczny świst, po czym jeszcze więcej eksplozji, kolejnych kilka budynków zostało roztrzaskanych. Kopce gruzów rosły wszędzie wokół, umierało coraz więcej ludzi, a ona znów wylądowała na ziemi, znów ledwie uniknęła przygniecenia przez walący się fragment muru.
Jednak wreszcie ostrzał ucichł, co pozwoliło jej skoczyć na nogi. Morze zasłaniała teraz barykada usypana z potrzaskanych murów, była jednak pewna, że Pandezjanie są już blisko, pewno szykują się do lądowania, dlatego musieli zaprzestać bombardowania. Ogromne chmury pyłu wisiały w powietrzu, sprawiając, że wszystko wokół pogrążyło się w złowieszczej ciszy, przerywanej jedynie jękami umierających, dochodzącymi ją z każdej strony. Spojrzała w bok, by zobaczyć Marco, który łkając z emocji próbował wyszarpnąć spod kamieni ciało jednego ze swych przyjaciół. Jeden rzut oka wystarczył jej, by upewnić się, że chłopak nie żyje, zmiażdżony pod osuniętą ścianą czegoś, co jeszcze przed chwilą było świątynią.
Odwróciła się, przypomniawszy sobie swoje dziewczyny, prawdziwym szokiem było dla niej zobaczyć kilka z nich także pogrzebanych pod gruzami. Jednak trzem udało się przeżyć, teraz bezskutecznie próbowały ocalić resztę.
Od strony plaży doszedł ich bojowy krzyk pandezyjskiej piechoty, nacierali właśnie na Ur. Dierdre jeszcze raz pomyślała o pomyśle swego ojca, wiedziała, że jego ludzie nadal mogli pomóc jej wymknąć się stąd. Wiedziała też, że zostać tutaj znaczy umrzeć - jednak tego właśnie chciała. Nie miała zamiaru uciekać.
Zaraz obok z gruzu podniósł się jej ojciec, na jego czole widniało paskudne rozcięcie, chwycił tylko za miecz i poprowadził swych ludzi do ataku przez kupy gruzu. Zorientowała się, że właśnie rusza na spotkanie wroga. Czekała ich walka wręcz, setki żołnierzy biegło za jego przywództwem bez cienia strachu, co jej serce po brzegi napełniało dumą.
Ona także ruszyła w ich ślady, wyciągnęła miecz i zaczęła wspinać się na potrzaskane kamienie, gotowa ramię w ramię stanąć z nimi do walki. Gdy jednak wdrapała się na górę, widok zatrzymał ją w miejscu: na plaży gęsto było od tysięcy pandezyjskich żołnierzy w żółto-niebieskich zbrojach, wszyscy biegli w stronę pagórków usypanych z gruzu. Wyglądali na świetnie wyszkolonych, doskonale uzbrojonych i wypoczętych - nie jak ludzie jej ojca, których nie było więcej jak kilka setek, uzbrojeni byli słabo, w dodatku byli już poranieni.
Wiedziała doskonale, że nie czeka ich nic więcej jak rzeź.
Jednak jej ojciec nie zawahał się nawet na chwilę. W tym momencie była z niego bardziej dumna, niż kiedykolwiek wcześniej. Stał mężnie, zebrawszy wokół swoich ludzi, wszyscy gotowi byli rzucić się w dół na spotkanie wroga, nawet jeśli na pewną śmierć. Dla niej było to ucieleśnieniem honoru i męstwa.
W ostatniej chwili, zanim ruszył przed siebie, odwrócił się jeszcze i spojrzał na nią oczyma pełnymi miłości. Pożegnalne spojrzenie, jakby wiedział doskonale, że już więcej jej nie zobaczy. Dierdre była zbita z tropu - w ręce miała miecz, gotowała się, by razem z nim ruszyć do boju. Dlaczego mieliby się żegnać, będą razem te kilka ostatnich chwil.
Nagle jednak poczuła, że z tyłu łapią ją silne ręce i unoszą do góry. Gdy odwróciła głowę zobaczyła, że trzyma ją dwóch zaufanych oficerów ojca. Oddział ich żołnierzy złapał także trzy pozostałe przy życiu dziewczyny, Marco oraz jego przyjaciół. Starała się wyswobodzić, krzyczała, jednak wszystko na nic.
- Puśćcie mnie! - wrzasnęła.
Oni jednak zignorowali jej protesty i odciągnęli ją na bok, taki musieli otrzymać rozkaz. Jej ojciec mignął jej przed oczyma ostatni raz, chwilę później ruszył ze swymi ludźmi w dół, na drugą stronę pagórka z bojowym okrzykiem na ustach.
- Ojcze! - wykrzyknęła znowu.
Czuła się rozdarta w środku. Dopiero co znalazła dla niego prawdziwy szacunek, prawdziwą miłość, a już miał zostać jej odebrany. Tak bardzo chciała do niego dołączyć. On jednak zdołał zniknąć jej już z oczu.
Chwilę później wrzucono ją na niewielką łódkę, żołnierze natychmiast zaczęli wiosłować w górę kanału, z dala od morza. Łódka kluczyła raz za razem, śmigając przez kanały, kierowała się do niewielkiego, ukrytego przejścia w jednej z bram miejskich. Przed nimi otworzył się niski, kamienny łuk, Dierdre zorientowała się natychmiast dokąd się kierują: do podziemnej rzeki. Tylko przepłyną na drugą stronę muru, a wartki nurt poniesie ich daleko od miasta. Na powierzchnię wyjdą dopiero wiele kilometrów stąd, zupełnie bezpieczni, gdzieś na wsi.
Wszystkie dziewczęta zwróciły się w jej stronę, jakby niepewne, co mają robić. Dierdre natychmiast zdecydowała. Udawała, że zgadza się na wszystko, by one nie poszły za nią. Chciała, by udało im się uciec, by były wolne od tego koszmaru.
Wyczekała więc ostatni moment i chwilę przed tym, jak wpłynęli do rzeki - wyskoczyła w wody kanału. Ku jej zaskoczeniu Marco zauważył jej ruch i także skoczył za nią. Tylko ich dwoje zostało z tyłu.
- Dierdre! - krzyknął jeden z żołnierzy jej ojca.
Wszyscy rzucili się, by ją złapać - jednak było już za późno. Wyskoczyła w doskonałej chwili, łódkę natychmiast porwał prąd, w mgnieniu oka byli już daleko.
Dierdre i Marco odwrócili się, szybko podpłynęli do porzuconej łodzi i wskoczyli na pokład. Przez chwilę siedzieli bez ruchu, ociekając wodą i patrząc sobie w oczy, obydwoje dyszeli ciężko ze zmęczenia.
Jednak ona szybko zwróciła się z powrotem tam, skąd przybyli, ku sercu Ur, gdzie zostawiła ojca. Tam skieruje swe kroki, nigdzie indziej, nawet jeśli oznaczać to będzie miało śmierć.
Merk stał przy wejściu do sekretnej komnaty, na najwyższym piętrze Wieży Ur, u jego stóp leżał martwy zdrajca, Pult, jednak dla niego liczyło się wyłącznie oślepiające światło, które sączyło się przez uchylone drzwi. Nie mógł uwierzyć w to, co tam widział.
Oto ona, święta komnata, ukryta na najlepiej chronionym piętrze, miejsce stworzone po to, by przechowywać w nim i strzec Ognistego Miecza. Na drzwiach i kamiennych murach wrzeźbione były insygnia tego reliktu. To właśnie tutaj chciał włamać się ten szpieg, by wykraść najświętszą relikwię królestwa. I gdyby nie Merk, kto wie, gdzie teraz byłby Miecz?
Merk wszedł do kamiennej komnaty o gładkich, okrągłych ścianach i zmrużył oczy, by w środku dostrzec złotą platformę, pod którą płonęła pochodnia, nad nią zaś wisiał stalowy uchwyt, doskonale dopasowany do kształtu Miecza. Jednak im dokładniej się temu przyglądał, tym czuł się bardziej zdezorientowany.
Uchwyt bowiem był zupełnie pusty.
Ze zdziwienia aż zamrugał. Czyżby złodziej zdążył go ukraść? Nie, przecież leżał martwy u jego stóp. To mogło oznaczać tylko jedno.
Ta wieża, święta Wieża Ur, była wyłącznie przynętą. Wszystko to - komnata, budynek – było jedną wielką mistyfikacją. Ognistego Miecza nigdy tutaj nie było.
Gdzie zatem mógł być?
Merk stał tam przerażony, próbując zebrać myśli. Przypomniał sobie wszystkie legendy otaczające ten przedmiot kultu. Wiedział, że mowa w nich była o dwóch wieżach, Wieży Ur na północno-zachodnim krańcu królestwa, i Wieży Kos w jego południowo-wschodniej części. Umieszczone po przeciwnych stronach królestwa, stanowiły dla siebie przeciwwagę. Wiedział doskonale, że tylko w jednej z nich mógł znajdować się ten skarb. Dotąd zawsze jednak myślał, że to właśnie Wieża Ur była tą właściwą. Wszyscy w królestwie tak myśleli; według legend to tutaj znajdował się Miecz, pielgrzymi obierali to właśnie miejsce za cel swych podróży. W końcu Ur leżało na stałym lądzie, stosunkowo blisko stolicy, tuż przy wielkim, starożytnym mieście. Kos natomiast znajdował się na samym końcu Diabelskiego Palca, w zapomnianym przez ludzi miejscu, na zupełnym odludziu.
Tak, Miecz musiał być w Kos.
Powoli zaczęło do niego docierać, że jest jedynym człowiekiem w całym królestwie, który znał tajemnicę, wiedział gdzie znajduje się Miecz. Nie miał pojęcia, jakie inne tajemnice, jakie skarby, kryje w sobie Wieża Ur, był jednak pewien, że Ognistego Miecza tutaj nie ma. Czuł się zagubiony. Dowiedział się czegoś, o czym nigdy nie powinien był wiedzieć: że zarówno on, jak i inni służący tu żołnierze, nie strzegli niczego wartościowego. Żaden Obserwator nie mógł nigdy się o tym dowiedzieć - niewątpliwie osłabiłoby to ich morale. W końcu, kto chciałby strzec pustej wieży?
Teraz, kiedy Merk poznał prawdę, poczuł nieodparte pragnienie ucieczki z tego miejsca, udania się do Kos, gdzie mógłby chronić prawdziwego Miecza. Po co miałby tu zostawać i pilnować pustych ścian?
Był prostym człowiekiem, najbardziej na świecie nienawidził tajemnic i zagadek, a to wszystko przyprawiło go o niemały ból głowy i nastręczyło więcej pytań, na które nie miał odpowiedzi. Kto jeszcze może o tym wiedzieć? – zastanawiał się - Obserwatorzy? Z pewnością część z nich musiała znać prawdę. Ale w takim razie jak znaleźli w sobie siłę, by przez całe życie uczestniczyć w tej mistyfikacji? Czy to była część ich praktyki? Ich święty obowiązek?
Co powinien teraz począć? Nie mógł przecież powiedzieć innym. To by ich zabiło. Co więcej, mogliby nawet mu nie uwierzyć, pomyśleć, że to on ukradł Miecz.
No i co ma zrobić ze zwłokami tego zdrajcy? Czy ten człowiek działał sam, czy może ktoś mu pomagał? Dlaczego w ogóle chciał go ukraść? Co miałby z nim zrobić?
Stał w komnacie, próbując zrozumieć to wszystko, gdy nagle z natłoku myśli wyrwał go ogłuszający dźwięk dzwonów. Był tak nagły, tak niespodziewany, że Merk przez chwilę zastanawiał się skąd pochodzi. Dopiero po chwili dotarło do niego, że dzwonnica znajduje się na szczycie wieży, nie więcej jak metr nad jego głową. Wibracje były tak silne, że cała podłoga aż drżała. Ten dźwięk mógł oznaczać tylko jedno: wojnę.
We wszystkich zakątkach wieży wybuchło zamieszanie. Zewsząd dochodziły go odgłosy ciężkich butów, jakby wszyscy dokądś biegli. Musiał sprawdzić, co się dzieje; do swoich dylematów wróci później.
Merk przeciągnął ciało z pomiędzy drzwi i zatrzasnął je za sobą. Wypadł na korytarz, gdzie zobaczył dziesiątki wojowników wbiegających po schodach, każdy z nich z mieczem w dłoni. Przez ułamek sekundy myślał, że idą po niego, lecz gdy spojrzał w górę, zorientował się, że wszyscy biegną na dach.
Dołączył do nich i już po chwili wypadł na tętniące biciem dzwonów, zimne powietrze. Podbiegł do krawędzi wieży i gdy tylko spojrzał przed siebie, jego serce zamarło. W oddali, gdzie okiem sięgnąć, całe Morze Smutku zasłane było milionami czarnych żaglowców, zmierzających ku Ur. Ich celem wydawała się jednak być nie wieża, a miasto Ur, oddalone od nich o dzień drogi. Nie ten atak był zatem przyczyną całego zamieszania. Co zatem nią było?
Gdy obejrzał się na resztę, zobaczył, że patrzą już w innym kierunku. Podążył więc za ich wzrokiem i natychmiast je dojrzał: hordy trolli wyłaniające się z gęstwin lasu. Z każdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej, jakby armii tej nie było końca.
Setki trolli rzuciło się do natarcia z przeraźliwym rykiem. W wysoko uniesionych rękach trzymały halabardy, a w oczach błyskała im żądza krwi. Na czele biegł ich przywódca, troll zwany Wezuwiuszem, z pokraczną gębą całą wymazaną we krwi. Ich celem była wieża.
Merk szybko zorientował się, że to nie jeden z wielu ataków trolli. Wydawało się raczej jakby cały naród Mardy przedostał się do Escalonu. Ale jak udało im się minąć Płomienie? - zastanawiał się. Nie było cienia wątpliwości, że przyszli tu po Miecz. Co za ironia – pomyślał Merk – przecież miecza nawet tu nie było.
Wieża nie miała żadnych szans na przetrwanie takiej inwazji. To był ich koniec.
Merk poczuł jak w jego oczy zagląda śmierć, gdy przyglądał się, jak otacza ich wroga armia. Zebrani wokół niego wojownicy zaciskali dłonie na swych mieczach, przygotowując się do ostatecznej konfrontacji.
- ŻOŁNIERZE – wrzasnął Vicor, dowódca Merka – ZAJMIJCIE POZYCJE!
Wojownicy bezzwłocznie wykonali rozkaz, ustawiając się na murach obronnych. Merk także stanął na krawędzi i jak inni chwycił za kołczan i łuk.
Nie posiadał się z zadowolenia, gdy jedna z jego strzał trafiła trolla prosto w pierś; był jednak zaskoczony, że bestia nawet się nie potknęła, mimo że pocisk przebił go na wylot. Merk wycelował ponownie, tym razem strzała utkwiła w szyi trolla; on jednak wciąż parł do przodu. Strzelił po raz trzeci, trafiając w głowę i dopiero tym razem kreatura padła na ziemię jak długa.
Merk szybko zorientował się, że trolle nie są zwykłymi przeciwnikami, a pokonanie ich będzie graniczyło z cudem. Mimo to wystrzelił po raz kolejny, i znowu. Strzelał tak szybko, jak tylko potrafił, zabijając tylu przeciwników, ilu tylko mógł. Niebo zasnuło się strzałami obrońców. Trolle padały jeden za drugim, utrudniając szarżę pozostałym.
Zbyt wielu jednak udało się przedrzeć. Wkrótce dotarli do grubych murów i zaczęli dobijać halabardami się do złotych wrót, próbując je wyważyć. Ich uderzenia były tak silne, że podłoga drżała mu pod stopami.
Szczęk metalu niósł się echem po okolicy, gdy naród trolli nieubłaganie walił w drzwi. Merk zauważył z ulgą, że wrota jakimś cudem trzymają nawet pod takim naporem.
- Głazy! - rozkazał Vicor.
Merk zobaczył, jak inni żołnierze spieszą do ustawionych nieopodal głazów, więc i on ruszył z pomocą. Razem z grupą innych mężczyzn zdołał unieść jeden z nich nieco ponad ziemię i przetoczyć w stronę krawędzi. Napiął wszystkie mięśnie i jęcząc z wysiłku powoli podnosił głaz, aż w końcu udało im się wypchnąć ten niewiarygodny ciężar przez blanki.
Merk wychylił się razem z innymi i patrzył, jak głaz spadł, przecinając z wizgiem powietrze.
Trolle spojrzały w górę, ale było już za późno. Głaz wbił w ziemie ich karykaturalne cielska, pozostawiając po sobie ogromny krater tuż obok muru. Merk szybko ruszył do pomocy innym żołnierzom, którzy staczali głazy ze wszystkich stron, zabijając setki trolli. Od uderzeń aż trzęsła się ziemia.
Jednak one wciąż nadciągały ze wszystkich stron, wyłaniający się z odmętów lasu strumień monstrualnych pokrak wydawał się nieskończony. Ku swemu przerażeniu, zorientował się, że kopiec głazów szybko topnieje; nie mieli już żadnych strzał, a wroga armia z każdą chwilą stawała się coraz liczniejsza.
Merk nagle usłyszał świst tuż przy swoim uchu i gdy odwrócił głowę, zobaczył przelatującą obok włócznię. Zaskoczony spojrzał w dół, by dojrzeć tam setki trolli rzucających w ich stronę włóczniami. Był w głębokim szoku; nie miał pojęcia, jak ogromna musiała być ich siła, skoro byli w stanie dorzucić tak daleko.
W kłębiącym się u stóp wieży tłumie dostrzegł, jak Wezuwiusz posyła w powietrze swoją złotą włócznię i patrzył, jak ta szybuje wysoko, mijając go zaledwie o włos. Usłyszał jęk i odwrócił się, by zobaczyć jak jeden z jego towarzyszy broni pada martwy, dołączając tym samym do sporej grupy leżących tam już ciał.
W pewnej chwili usłyszał niepokojące dudnienie i spostrzegł nagle, jak z lasu wytacza się żelazny taran na drewnianych kołach, ciągnięty przez zastępy trolli. Tłum rozstępował się, przepuszczając potężną machinę tuż pod złotą bramę.
- WŁÓCZNIE - zawołał Vicor.
Merk rzucił się wraz z innymi do stosu włóczni i chwycił jedną z nich, wiedząc, że to ich ostatnia linia obrony. Myślał, że zachowają je na wypadek gdyby wrogowi udało się wedrzeć do środka, jednak ta chwila najwyraźniej wymagała wyjątkowych środków. Wycelował zatem w Wezuwiusza, modląc się, by jego broń dosięgła celu.
Ale Wezuwiusz był szybszy niż mogło się wydawać, w ostatniej chwili odskoczył, unikając śmierci. Włócznia Merka wbiła się w udo innego trolla, raniąc go boleśnie i spowolniając tym samym podejście tarana. Widząc to, inni żołnierze również rzucili swymi włóczniami w ciągnące taran trolle, zatrzymując na chwilę morderczy korowód.
Jednak równie szybko, jak jedne padały, na ich miejsce pojawiały się dziesiątki innych, i wkrótce taran znowu toczył się do przodu. Było ich po prostu zbyt wiele. I każdego z nich można było łatwo zastąpić. Naród bezlitosnych, bezmózgich potworów.
Merk sięgnął po kolejną włócznię, jednak z przerażeniem stwierdził, że nie została już mu żadna. W tym samym momencie taran dotarł do wrót.
- NAPRZÓD! – zabrzmiał głęboki, szorstki głos Wezuwiusza.
Grupa trolli naparła z całym impetem, popychając taran do przodu. Chwilę później wieżą wstrząsnęło tak silne uderzenie, że Merk poczuł drżenie na samej górze. Wibracje przeszyły jego kostki, wywołując nieprzyjemny ból.
Uderzenia nadchodziły jedno po drugim, powodując wstrząsy tak potężne, że on i reszta ludzi aż chwiała się na nogach. Merk potknął się i upadł na innego Obserwatora, szybko orientując się, że tamten nie żyje już od jakiegoś czasu.
Usłyszał świst i poczuł podmuch wiatru i żaru, a kiedy spojrzał w górę, nie mógł uwierzyć w to, co tam zobaczył: nad głową przeleciał mu płonący głaz. Wszędzie wokół słuchać było odgłosy wybuchów, gdy płonące kule lądowały na szczycie wieży. Merk przykucnął i wyjrzał znad krawędzi dachu, by zobaczyć w dole dziesiątki katapult wycelowanych w ich stronę. Gdzie nie spojrzał, umierali ludzie.
Kolejny płonący głaz wylądował nieopodal Merka, zabijając dwóch Obserwatorów i wywołując pożar. Merk już prawie czuł płomienie na swym ciele. Rozejrzał się i zobaczył, że prawie wszyscy ludzie wokół niego są martwi. Wiedział, że nic więcej nie da się zrobić, że tutaj może czekać tylko na śmierć.
Zrozumiał, że to jego jedyna szansa. Nie miał zamiaru poddać się tak po prostu, kulić się na dachu i czekać na śmierć. Jeśli zginie, to w walce, patrząc nieprzyjacielowi w twarz, ze sztyletem w dłoni. Zabije tylu przeciwników, ilu tylko zdoła.
Wydał z siebie bojowy okrzyk, sięgnął do liny przymocowanej do kołka i bez wahania zeskoczył z krawędzi. Zsuwał się na dół z ogromną prędkością, gotowy stawić czoła swemu przeznaczeniu.
Kyra rozchyliła powieki i ujrzała nad sobą najpiękniejsze niebo, jakie w życiu widziała. Było w kolorze purpury, z dryfującymi po nim delikatnymi pierzastymi chmurkami, przez które przenikało rozproszone światło słoneczne. Czuła, że się kołysze, słyszała cichy plusk wody wokół siebie. Nigdy dotąd nie była równie spokojna.
Obróciła lekko głowę i z zaskoczeniem odkryła, że znajduje się na otwartym morzu, gdzieś z dala od brzegu. Ogromne fale delikatnie kołysały drewnianą tratwą w górę i w dół. Czuła się tak, jakby dryfowała w stronę horyzontu, do innego świata, innego życia. Do miejsca, którym panuje absolutny spokoju. Po raz pierwszy w życiu czuła się wolna od zmartwień; jakby wszechświat zaopiekował się nią, chronił ją od wszelkiego zła.
Nagle poczuła, że w łodzi jest ktoś jeszcze, i gdy tylko się podniosła, zobaczyła siedzącą obok kobietę. Przyodziana była w białe szaty, otulona światłością, miała długie złote włosy i nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziała.
Nie mogła wyjść z szoku, czuła bowiem bardzo wyraźnie, że to jej matka.
- Kyro, najdroższa moja - powiedziała kobieta.
Uśmiechnęła się do niej, a uśmiech miała tak słodki, tak łagodny, że ukoić nim mogła nawet najbardziej znękaną duszę. Jej głos przenikał ją, dawał jej poczucie bezpieczeństwa i bezwarunkowej miłości.
- Mamo - odpowiedziała.
Kobieta wyciągnęła do niej rękę, delikatną niczym płatek lilii, i złożyła ją na jej dłoni. Jej dotyk był elektryzujący, Kyra miała wrażenie, jakby przepływał między nimi strumień uzdrawiającej energii.
- Obserwowałam cię – wyszeptała – i jestem z ciebie dumna. Bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić.
Kyra starała się skupić, ale w czułych objęciach swej matki czuła się tak, jakby powoli opuszczała ten świat.
- Mamo, czy ja umieram?
Matka spojrzała na nią oczyma pełnymi miłości i jeszcze mocniej ścisnęła jej dłoń.
- Twój czas nadszedł, Kyro – powiedziała - Jednak, odwaga zmieniła twoje przeznaczenie. Twoja odwaga i moja miłość.
Kyra zamrugała, niepewna znaczenia jej słów.
- Czy to znaczy, że teraz mnie opuścisz?
Kyra czuła, jak matka powoli puszcza jej dłoń. Poczuła przypływ strachu, wiedziała, że odchodzi, że zniknie na zawsze. Starała się ją powstrzymać, ale ona cofnęła rękę i położyła ją na jej brzuchu. Kyra poczuła jak przepływa przez nią intensywne ciepło, miłość, która miała uzdrawiającą moc.
- Nie pozwolę ci umrzeć - wyszeptała matka - Moja miłość do ciebie jest silniejsza od wyroków losu.
Po tych słowach nagle zniknęła.
W jej miejscu pojawił się olśniewająco piękny chłopak o długich włosach i hipnotyzujących, szarych oczach. W jego spojrzeniu widziała miłość.
- Ja też nie pozwolę ci umrzeć, Kyro - zawtórował.
Pochylił się, położył dłoń na jej brzuchu, w tym samym miejscu, w którym zrobiła to jej matka i wtedy kolejny, jeszcze bardziej intensywny strumień ciepła przepłynął przez jej ciało. Ujrzała białe światło i poczuła jak wraca do niej życie.
- Kim jesteś? – zapytała załamującym się głosem.
Otulona ciepłym białym światłem, nie mogła powstrzymać powiek przed zamknięciem się.
Kim jesteś? pytanie to krążyło echem po jej głowie.
Kyra powoli otworzyła oczy, czując, jak wypełnia ją spokój. Przekonana, że wciąż znajduje się na oceanie, uniosła głowę i ku swemu zdziwieniu ujrzała tam otaczające ją drzewa. Była w lesie, na tej samej polanie, na której została ugodzona sztyletem. Gdy spojrzała w dół na swoją ranę, zobaczyła spoczywającą na jej brzuchu smukłą, bladą dłoń. Skołowana, spojrzała w górę, by zobaczyć tam te same piękne, szare oczy, które wpatrywały się w nią we śnie.
Kyle.
Klęczał przy niej, drugą rękę położył na jej czole i wtedy poczuła, jak jej rany zasklepiają się, jak jego uzdrawiająca moc przywraca jej wolę życia. Czyżby naprawdę spotkała się z matką? Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? To było tak, jakby w jakiś niezrozumiały dla niej sposób matka wyrwała ją z objęć śmierci, jakby jej przeznaczenie zostało zmienione. I jakby miłość Kyla sprowadziła ją z powrotem.
Kyra oblizała wargi, zbyt słaba by usiąść. Chciała podziękować Kylowi, ale żadne słowa nie chciały jej przejść przez gardło.
- Cichutko - powiedział, widząc jej trud, po czym pochylił się i pocałował ją w czoło.
- Czy ja umrę? - w końcu udało jej się zapytać.
Po długiej chwili milczenia odezwał się miękkim, ale stanowczym głosem.
- Musisz wrócić – powiedział - Nie pozwolę ci odejść.
To było dziwne uczucie; patrząc mu w oczy, czuła się tak, jakby znała go od zawsze. Wyciągnęła rękę i chwyciła go za nadgarstek, ściskając go z wdzięcznością. Tak wiele chciała mu powiedzieć. Chciała go zapytać, dlaczego ryzykował dla niej życiem; dlaczego tak bardzo o nią dbał; dlaczego poświęcał się, by przywrócić ją do życia. Wyczuła, że poświęcił dla niej wszystko, że to, co zrobił będzie go bardzo dużo kosztować.
Przede wszystkim chciała, żeby wiedział, co teraz czuje.
Kocham cię - chciała powiedzieć.
Ale słowa utkwiły jej w gardle. Zamiast tego fala wyczerpania pokonała ją. Zamknęła oczy i mimowolnie zaczęła odpływać. Poczuła, że zapada coraz głębiej i głębiej w sen, zastanawiała się, czy znów umiera. Czyżby udało jej się wrócić tylko na chwilę? Czyżby wróciła po raz ostatni by pożegnać się z Kylem?
I gdy już miała odpłynąć na dobre, jeszcze w ostatnich chwilach świadomości, usłyszała kilka ostatnich słów:
- Ja ciebie też kocham.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Smocze dziecko desperacko walczyło o życie, ostatkami sił próbując utrzymać się w powietrzu. Leciało tak już od wielu godzin, samotne, zagubione w tym okrutnym świecie. Przez głowę przelatywały mu obrazy umierającego ojca, jak leżał tam coraz słabszy a jego wielkie oczy zamykały się, gdy żołnierze dźgali go bezlitośnie. Jego własny ojciec, którego nawet nie miał szansy poznać, z wyjątkiem tej jednej chwili chwalebnej walki; jego ojciec, który zginął, ratując mu życie.
Przy każdym uderzeniu skrzydeł, czuł się coraz bardziej winny jego śmierci. Gdyby nie próbował go ocalić, z pewnością nadal by żył.
Leciał coraz niżej, targany wyrzutami sumienia i żalem na myśl o tym, że nigdy nie będzie miał szansy podziękować mu za ten bezinteresowny akt miłości, za uratowanie mu życia. Część niego chciała odejść wraz z nim z tego świata.
Ale było w nim również coś, co nie pozwalało mu umrzeć; wściekłość, ślepa żądza zabicia wszystkich ludzi, pomszczenia ojca i zniszczenia całej ziemi. Nie wiedział dokładnie, gdzie się teraz znajduje, ale intuicja podpowiadała mu, że bardzo daleko od domu. Nawet gdyby chciał więc do niego wrócić, to i tak nie wiedziałby jak.
Latał bez celu, smagając płomieniami wierzchołki drzew i cokolwiek innego pojawiło się na jego drodze. Z każdym uderzeniem skrzydeł stawał się coraz słabszy. Wkrótce zabrakło mu ognia i sił, by utrzymać się nad lasem. Ogarnęła go panika, gdy zorientował się, że jego skrzydła nie mogą go już dalej nieść. Co i rusz haczył o gałęzie, które otwierały jego wciąż niezagojone rany.
Mimo strasznego bólu i wycieńczenia wciąż utrzymywał się w powietrzu, nie chcąc dać za wygraną. Krew z jego ran kapała na ziemię niczym krople deszczu. Chciał lecieć dalej, by znaleźć cel swego zniszczenia, ale poczuł, że jego powieki stają się zbyt ciężkie. Powoli zaczął odpływać w niebyt.
Smok wiedział, że umiera. W pewnym sensie czuł ulgę; już wkrótce dołączy do swego ojca.
Świadomość wróciła mu dopiero wtedy, gdy opadłszy jeszcze niżej, znalazł się nagle wśród zielonych koron drzew i obijając się boleśnie o potężne konary nieuchronnie zmierzał na spotkanie ziemi.
Jednak w pewnej chwili zawisł między gałęziami, zbyt słaby, by się spomiędzy nich wyplątać. Wisiał tam bezsilny, z każdym oddechem czując, jak ucieka z niego życie. Był przekonany, że umrze tutaj w samotności, zaplątany w drzewo.
I wtedy jedna z gałęzi pękła nagle z głośnym trzaskiem, a smok znowu zaczął zsuwać się pomiędzy konarami. Leciał tak dobre piętnaście metrów, łamiąc na sobie kolejne gałęzie, aż w końcu z impetem uderzył w ziemię.
Leżał tam ledwo przytomny, żebra miał popękane, krew lała mu się z pyska. Spróbował lekko poruszyć skrzydłem, ale ból był zbyt silny.
Czuł, jak ulatuje z niego życie, niesprawiedliwie, przedwcześnie. Łudził się, że jego życie musiało mieć jakiś cel, ale nie mógł zrozumieć jaki. Wyglądało na to, że przyszedł na świat wyłącznie po to, by przyglądać się temu, jak jego własny ojciec umiera i by samemu umrzeć w męczarniach. Może właśnie o to chodziło w życiu, o cierpienie.
Zamykając powieki po raz ostatni, w głowie miał tylko jedną myśl: Ojcze, zaczekaj na mnie. Już wkrótce się zobaczymy.
Alec stał na pokładzie czarnego żaglowca i ściskając mocno poręcz obserwował horyzont, tak jak to robił od kilku już dni. Kłębiące się fale kołysały ich statkiem w górę i w dół, a on przyglądał się, jak dziób pruje spienioną taflę wody, gdy łódź z zawrotną prędkością przemierzała ocean. Łódka pochylała się, gdy żagle wypełniał silny, stabilny wiatr. Okiem rzemieślnika Alec studiował jacht, zastanawiając się, z jakiego materiału był zrobiony; nigdy wcześniej nie widział tak niezwykłego, gładkiego tworzywa, który pozwolił im utrzymać prędkość dniem i nocą, oraz niepostrzeżenie przemknąć obok pandezyjskiej floty z Morza Smutku wprost do Morza Łez.
Alec już teraz wiedział, że nigdy nie zapomni tego rejsu; długich nocy spędzonych na nieprzyjaznych wodach i tych przerażających odgłosów dzikich stworzeń, które przyprawiały go o dreszcze. Nie raz budził się ze snu, by zobaczyć jak świetlisty wąż próbuje wślizgnąć się na łódź, a mężczyzna, z którym podróżuje, po raz kolejny zrzuca go potężnym kopniakiem z powrotem za burtę.
Jednak bardziej nawet tajemniczy od tych wszystkich morskich stworzeń, był Sovos, człowiek stojący u steru. To on znalazł go w kuźni i przyprowadził na łódź, by zabrać w jakieś odległe miejsce. Alec cały czas zastanawiał się, czy zaufać mu było w istocie dobrym pomysłem. Serce mu pękło, gdy po raz kolejny przypomniał sobie, jak wypłynąwszy już na otwarte wody, przyglądał się bezradnie, jak flota Pandezji zbliża się do miasta Ur. Z oddali widział kule armatnie przelatujące nad murami i słyszał huk walących się budynków, tych samych budynków, w których on sam znajdował się jeszcze przed godziną. Chciał coś zrobić, zeskoczyć ze statku i płynąć im na ratunek, ale wody były zbyt wzburzone, żeby udało mu się dopłynąć. Nalegał, by Sovos zawrócił, jednak on był głuchy na jego rozpaczliwe błagania.
Myśl o przyjaciołach, których tam zostawił, o Marcu i Dierdre, sprawiała mu niewyobrażalny ból. Zamknął oczy i bezskutecznie próbował odsunąć od siebie te myśli. Targały nim wyrzuty sumienia, wiedział jak bardzo ich wszystkich zawiódł.
Jedyną rzeczą, która wciąż trzymała go przy życiu, która nie pozwalała mu zatopić się w żalu było poczucie, że jest potrzebny gdzieś indziej. Sovos przekonał go, że choć jego przeznaczeniem jest pokonanie Pandezjan, że jeśli wróci do Ur umrze razem z innymi, a to nikomu nie pomoże. Wciąż miał nadzieję i modlił się o to, żeby Marco i Dierdre przeżyli, i żeby pewnego dnia na powrót połączyli swe siły.
Ciekaw dokąd zmierzają zasypywał Sovosa pytaniami, on jednak milczał uparcie, niestrudzony trwając przy sterze dniem i nocą. Alec ani razu nie widział go śpiącego, czy jedzącego. Wciąż tylko wpatrywał się w horyzont, ubrany w wysokie buty i czarny skórzany płaszcz, okryty peleryną z wyhaftowanymi insygniami, których Alec nie potrafił rozpoznać. Sprawiał wrażenie, jakby rozmawiał z morzem, jakby stanowił z nim jedność.
Alec nie mógł już dłużej znieść niepewności, musiał wiedzieć, dokąd Sovos go zabiera, musiał natychmiast poznać odpowiedź.
- Dlaczego ja? - zapytał Alec, przerywając ciszę, kolejny raz próbując dowiedzieć się prawdy - Dlaczego wybrałeś mnie spośród wszystkich mieszkańców miasteczka? Dlaczego właśnie ja miałem przeżyć? Mogłeś uratować wiele innych osób, ważniejszych ode mnie.
Alec czekał, ale Sovos nadal milczał, plecami odwrócony do niego, wpatrzony w morze.
Postanowił więc spróbować czegoś innego.
- Dokąd zmierzamy? – padło kolejne pytanie – I jakim sposobem ten statek może poruszać się tak szybko? Z czego jest zrobiony?
Alec gapił się w plecy mężczyzny. Mijały długie minuty.
Wreszcie człowiek u steru potrząsnął głową, nadal zwrócony do niego plecami.
- Zmierzasz tam, gdzie czeka na ciebie twoje przeznaczenie. Wybrałem cię, ponieważ to właśnie ciebie potrzebujemy, nikogo innego.
Alec zadumał się.
- Do czego niby mnie potrzebujecie? - dopytywał się.
- Aby zniszczyć Pandezję.
- Dlaczego ja? – nadal nie mógł zrozumieć - Jak miałbym wam pomóc?
- Wszystko stanie się jasne, kiedy dotrzemy na miejsce - odpowiedział Sovos.
- Dokąd? – nalegał sfrustrowany - Moi przyjaciele są w Escalonie. Ludzie, których kocham. Dziewczyna.
- Przykro mi - westchnął Sovos - ale nikt już tam nie został. Wszystko, co kiedykolwiek znałeś i kochałeś odeszło bezpowrotnie.
Zapadła długa cisza, przerywana tylko gwałtownymi podmuchami wiatru. Alec modlił się, żeby okazało się to nieprawdą, w głębi duszy czuł jednak, że Sovos miał rację. Jak życie może zmienić się tak nagle? - zastanawiał się.
- Ty jednak żyjesz – kontynuował - i to jest bardzo cenny dar. Nie marnuj go. Możesz pomóc wielu ludziom, jeśli przejdziesz próbę.
Alec zmarszczył brwi.
- Jaką próbę? - zapytał.
Sovos wreszcie odwrócił się i wlepił w niego przenikliwe spojrzenie.
- Jeśli jesteś wybrańcem – powiedział – ciężar naszej sprawy spocznie na twoich ramionach; jeśli nie, to nie będziemy mieć z ciebie żadnego pożytku.
Chłopak starał się zrozumieć.
- Żeglujemy już od tak wielu dni, a nadal nie widać celu naszej podróży – zaobserwował Alec – Wszędzie tylko pustka. Nie widzę już nawet Escalonu na horyzoncie.
Mężczyzna uśmiechnął się.
- A dokąd myślisz że płyniemy? – zapytał tajemniczo.
Wzruszył ramionami.
- Wydaje mi się, że na północny wschód. Być może gdzieś w kierunku Mardy.
Zapatrzył się w morze rozżalony.
Sovos pokręcił lekko głową.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz, młody człowieku.
Sovos wrócił do steru, gdy kolejny szkwał pochylił łódkę jeszcze bardziej. Alec spojrzał za nim, i gdy to zrobił, po raz pierwszy od wielu dni na widnokręgu dostrzegł jakiś kształt.
Podekscytowany pobiegł na dziób i wbił w niego spojrzenie.
Ze spienionych fal bardzo powoli zaczął wyłaniać się zarys lądu. Ziemia zdawała się błyszczeć, jakby stworzona była z diamentów. Alec uniósł dłoń do oczu, zastanawiając się, co to mogło być. Co to była za wyspa? W głowie studiował mapę, ale nie mógł sobie przypomnieć żadnego lądu w tych okolicach. Czyżby płynęli do kraju, o którego istnieniu nawet nie wiedział?
- Cóż to takiego? - zapytał Alec zniecierpliwiony.
Sovos odwrócił się i po raz pierwszy Alec zobaczył szeroki uśmiech na jego twarzy.
- Witaj, mój przyjacielu – powiedział – Witaj na Zaginionych Wyspach.
Aidan stał przywiązany do słupa, nie mógł się poruszyć, a tylko patrzeć, jak jego ojciec klęczy kilka kroków od niego, pilnowany przez pandezyjskich żołnierzy. Stali po obu stronach z mieczami uniesionymi nad jego głową.
- NIE! - wrzasnął chłopak.
Starał się wyrwać, oswobodzić, skoczyć naprzód i uratować życie ojca, jednak jakkolwiek by się nie szarpał, jego więzy trzymały mocno, liny głęboko wpijały się w jego nadgarstki i kostki. Zmusili go, by patrzył na swego ojca na kolanach, w jego pełne łez, błagające o pomoc oczy.
- Aidanie! - wykrzyknął ojciec i wyciągnął ku niemu rękę.
- Ojcze! - chłopak odpowiedział krzykiem.
Jednak ostrza już opadały, chwilę później twarz Aidana zrosiła krew, gdy głowa jego ojca spadła z ramion.
- NIE! - wrzasnął znowu, czując jakby i z niego uciekało życie, jakby leciał w bezdenną studnię.
I obudził się dysząc ciężko, cały oblany zimnym potem. Ocknął się w ciemności, ledwie kojarząc, gdzie się znajduje.
- Ojcze! - wykrzyknął jeszcze, na wpół śpiąc, wciąż rozglądając się za nim, wciąż chcąc go ratować.
Obejrzał się wokół i poczuł coś na swej twarzy i włosach, przykrywało całe jego ciało, aż trudno było oddychać. Sięgnął w górę i ściągnął z siebie coś lekkiego, zorientował się, że leży w kopcu siana, prawie zupełnie zagrzebany. Jednym ruchem odgarnął źdźbła z twarzy i usiadł prosto.
Było ciemno, ledwie dostrzegalny płomień pochodni migotał pomiędzy deskami; szybko zorientował się, że leży na wozie. Usłyszał obok siebie szelest, gdy spojrzał w tamtą stronę, z ulgą stwierdził, że to Biały. Wielki pies wskoczył na wóz zaraz obok niego i zabrał się za lizanie go po twarzy, Aidan uściskał go w odpowiedzi.
Chłopiec nadal dyszał ciężko, wciąż pod wrażeniem snu, który wydawał się zbyt prawdziwy. Czy jego ojciec naprawdę został zabity? Próbował sobie przypomnieć chwilę, w której widział go po raz ostatni, na pałacowym dziedzińcu, otoczonego w zasadzce. Przypomniał sobie, jak chciał mu pomóc, jednak Papug porwał go stamtąd siłą. Przypomniał sobie, że mężczyzna położył go na tym wozie, że jechali przez boczne uliczki Andros, by uciec jak najdalej.
To wyjaśniałoby czemu siedział na tej furmance. Jednak gdzie zajechali? Dokąd Papug go zabrał?
Otworzyły się drzwi i światło pochodni oświetliło ciemne pomieszczenie. Aidan wreszcie mógł zobaczyć, gdzie się znajdują: w małym pokoju o kamiennych ścianach, nisko sklepionym suficie, wyglądało to na małą chatkę albo karczmę. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył Papuga stojącego w drzwiach, ciemna postać na tle jasnych drzwi.
- Jeśli nie przestaniesz tak krzyczeć, Pandezjanie na pewno nas znajdą - ostrzegł go.
Potem odwrócił się i wyszedł, powracając do jasno oświetlonego pokoju. Aidan zeskoczył więc szybko na ziemię i poszedł za nim z Białym przy boku. Gdy tylko wszedł do jasnego pokoju, mężczyzna prędko zamknął za nim grube, dębowe drzwi i zaryglował je kilka razy.
Rozglądał się wokół, oślepiony jasnym światłem, aż wreszcie rozpoznał znajome twarze: towarzysze Papuga. Aktorzy. Wszyscy ci komedianci, z którymi podróżował. Byli tu wszyscy, kryli się tutaj, zaszyci w tej kamiennej karczmie o zabitych deskami oknach. Wszystkie ich twarze, jeszcze niedawno tak radosne, teraz były srogie i poważne.
- Pandezjanie panoszą się wszędzie - powiedział do niego Papug - Nie podnoś głosu.
Aidan zawstydził się, nie wiedział nawet, że krzyczał.
- Przepraszam - powiedział - Miałem koszmary.
- Wszyscy mamy koszmary - odrzekł mężczyzna - Największy koszmar mamy na jawie - dodał któryś z aktorów o ponurym wyrazie twarzy.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Aidan rozglądając się wokół ciekawie.
- W karczmie - odpowiedział Papug - W najciemniejszym zakątku Andros. Nadal jesteśmy w stolicy, choć się ukrywamy. Na zewnątrz krążą patrole Pandezjan. Przechodzili obok już wiele razy, jednak nie wpadli na to, by tu zajrzeć - musisz tylko siedzieć cicho. Tu jesteśmy bezpieczni.
- Na razie - odezwał się sceptycznie jeden z jego przyjaciół.
Aidan, wciąż czując palącą potrzebę, by pomóc ojcu, próbował przypomnieć sobie wszystko.
- Mój ojciec - powiedział - Czy on... żyje?
Papug pokręcił głową w odpowiedzi.
- Nie wiem. Gdzieś go zabrali. Ostatnio widziałem go żywym.
Aidan aż poczerwieniał z wściekłości.
- Porwałeś mnie stamtąd! - powiedział gniewnie - Nie powinieneś był tego robić. Mogłem mu przecież pomóc!
Mężczyzna potarł tylko podbródek.
- A jak niby chciałeś tego dokonać?
Aidan wzruszył ramionami, próbując coś wymyślić.
- Nie wiem - odpowiedział - Jakoś.
Papug kiwnął głową.
- Na pewno byś spróbował - zgodził się - I też leżałbyś tam martwy.
- A więc on nie żyje? - spytał chłopak.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Żył, gdy stamtąd wialiśmy - powiedział - A teraz nie wiem. Nie mamy tu żadnych przyjaciół, nie mamy już szpiegów wewnątrz miasta - zostało całkowicie zajęte przez Pandezjan. Wszyscy ludzie twojego ojca trafili do lochu. Obawiam się, że zostawiono nas samych na łasce Pandezji.
Aidan zacisnął pięści na samą myśl o tym, że jego ojciec gnije w jakiejś celi.
- Muszę go uratować - stwierdził, widząc przed sobą jasny cel - Nie mogę siedzieć tu jak mysz pod miotłą. Muszę się stąd wydostać.
Skoczył na nogi i podbiegł do drzwi, by zacząć otwierać wszystkie rygle. Już po chwili pojawił się obok niego Papug i oparł stopę o drzwi zanim te zdążyły się otworzyć.
- Jak tylko stąd wyjdziesz - powiedział - wszyscy przypłacimy to życiem.
Aidan spojrzał mu w oczy i po raz pierwszy zobaczył poważny wyraz na jego twarzy, wiedział że ma rację. Właściwie był mu wdzięczny i szanował go za uratowanie życia. Za to należała mu się wdzięczność po sam grób. Jednak mimo wszystko czuł palącą potrzebę zrobienia czegoś, by pomóc ojcu, był pewien, że liczy się każda sekunda.
- Powiedziałeś wcześniej, że jest inny sposób - przypomniał sobie - Inny sposób, by go uratować.
Papug kiwnął głową.
- Rzeczywiście - przyznał.
- Więc jak, to były tylko puste słowa? - spytał go chłopak.
Mężczyzna westchnął.
- Co proponujesz? - spytał rozdrażniony - Twój ojciec siedzi w samym sercu stolicy, w pałacowym lochu, strzeże go cała armia Pandezjan. Mamy iść tam, zapukać do drzwi?
Aidan stał nieruchomo, starając się wpaść na jakikolwiek pomysł. Wiedział, że stoi przed nim trudne zadanie.
- Na pewno jest ktoś, kto może nam pomóc - stwierdził.
- Kto taki? - odezwał się jeden z aktorów - Wszyscy ludzie lojalni twojemu ojcu zostali aresztowani razem z nim.
- Na pewno nie wszyscy - odparł Aidan - Z pewnością jest ktoś, kogo nie było na miejscu. Na przykład przywódcy warowni wiernych memu ojcu.
- Być może - Papug wzruszył ramionami - tylko gdzie ich znajdziemy?
Aidan sapnął sfrustrowany, czując jakby kajdany na rękach jego ojca także jemu krępowały ruchy.
- Nie możemy po prostu siedzieć tu bezczynnie - podniósł głos - Jeśli mi nie pomożesz, pójdę sam. Nie obchodzi mnie mój los. Nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy mój ojciec gnije w więzieniu. A moi bracia... - powiedział, przypomniawszy sobie, i natychmiast zaczął płakać; na pamięć o ich śmierci zalała go fala emocji.
- Nie mam już nikogo - stwierdził.
Ale zaraz potrząsnął głową. Przypomniał sobie o siostrze, o Kyrze, modlił się, by chociaż ona była teraz bezpieczna. W końcu tylko ona mu pozostała.
Gdy tak łkał, czerwony ze wstydu, Biały podszedł do niego i oparł mu łeb o nogę. Usłyszał także ciężkie kroki dudniące po skrzypiących, drewnianych deskach, i poczuł wielką, mięsistą dłoń na swoim ramieniu.
Podniósł głowę, by zobaczyć Papuga patrzącego na niego ze współczuciem.
- Nieprawda - powiedział mężczyzna - Masz także nas. My będziemy ci teraz rodziną.
Odwrócił się i wskazał obecnych szerokim gestem, Aidan podążył wzrokiem za jego ręką i zobaczył jak wszyscy aktorzy i artyści spoglądają na niego poważnie, kilkadziesiąt osób pokiwało wspólnie głowami, z oczyma pełnymi współczucia. Zdał sobie sprawę, że choć to nie wojownicy - to ludzie o dobrych sercach. Szanował ich za to bardzo.
- Dziękuję wam - powiedział - Ale jesteście tylko aktorami. Zaś ja potrzebuję wojowników. Nie możecie pomóc mi uwolnić mojego ojca.
Jednak w oku Papuga nagle błysnęło coś, jakby w jego głowie zakiełkował jakiś pomysł, na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech.
- Jesteś w wielkim błędzie, młody Aidanie - odpowiedział.
Chłopak widział doskonale ten błysk w oku mężczyzny, wiedział, że ten coś już planuje.
- Wojownicy znają się na swojej rzeczy - powiedział Papug - jednak komedianci także umieją niejedno. Wojownik wygra swą siłą - ale artysta może doprowadzić do zwycięstwa innymi sposobami, czasem nawet o wiele potężniejszymi.
- Nic nie rozumiem - stwierdził zmieszany Aidan - Nie chcecie chyba zabawiać mojego ojca w celi?
Mężczyzna wybuchnął śmiechem.
- A może właśnie - odpowiedział - to byłby doskonały pomysł.
Aidan spojrzał na niego zmieszany.
- Co masz na myśli? - spytał.
Papug potarł podbródek, wydawał się głęboko zamyślony.
- Wojownik nie będzie mógł teraz swobodnie poruszać się po stolicy - czy nawet zbliżyć się do centrum. Jednak artysta nie będzie miał z tym problemów.
Aidan nadal nic nie rozumiał.
- Dlaczego Pandezja miałaby wpuszczać artystów do samego serca stolicy? - spytał.
Papug uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Nadal nie masz pojęcia w jaki sposób ten świat działa - odpowiedział - Wojownika nie wpuści się wszędzie i zawsze. Jednak artyści - ci mają dostęp do każdego miejsca, w każdej sytuacji. Wszyscy potrzebują rozrywki, tak Pandezjanie, jak i Escalończycy. W końcu wynudzony żołnierz to niesforny żołnierz, gdziekolwiek nie spojrzeć, a porządek to rzecz najważniejsza. Rozrywka to klucz do utrzymania dobrego morale swych wojsk, więc i kontrolowania armii.
Papug uśmiechnął się znowu.
- Widzisz więc, młody Aidanie - powiedział - to nie dowódcy władają swoimi armiami, a my. Zwykli komedianci. Ludzie, którymi tak bardzo gardzisz. Wznosimy się ponad zgiełk bitwy, nie obchodzą nas wojskowe blokady. Nikogo nie interesuje, jaką noszę zbroję - tylko jak dobre są moje opowieści. A mam kilka świetnych, chłopcze, lepszych, niż kiedykolwiek będzie dane ci usłyszeć.
Papug zwrócić się w stronę swoich przyjaciół i zakrzyknął:
- Wydamy przedstawienie! Wszyscy razem!
Aktorzy znajdujący się w izbie nagle krzyknęli na wiwat, rozpromienieni, i skoczyli na nogi, nadzieja powróciła w ich przygnębione oczy.
- Wystawimy naszą sztukę w samym sercu stolicy! To będzie najlepsza rzecz, jaką ci Pandezjanie kiedykolwiek widzieli! I co najważniejsze, doskonale odwróci uwagę. A gdy nadejdzie odpowiednia chwila, gdy miasto będzie w naszych rękach, zauroczone tak wspaniałym przedstawieniem, wtedy uderzymy. I znajdziemy sposób, by uwolnić twego ojca.
Mężczyźni znów zakrzyknęli radośnie, a Aidan po raz pierwszy poczuł, jak jego serce ogrzewa świeża fala optymizmu.
- Naprawdę sądzisz, że to może się udać? - spytał.
Papug uśmiechnął się.
- Udawały się już, mój chłopcze - powiedział - o wiele bardziej szalone rzeczy.
Duncan próbował ignorować ból, gdy dryfował na granicy snu, oparty plecami o kamienną ścianę, jednak kajdany wrzynające się w jego nadgarstki i kostki nie pozwalały mu zasnąć. Bardziej niż czegokolwiek innego potrzebował wody. Gardło miał tak suche, że nie był w stanie przełknąć śliny, tak spękane, że nawet oddychanie sprawiało ból. Nie mógł przypomnieć sobie nawet ile to dni już minęło od czasu, gdy wziął choć łyk wody, do tego był tak słaby z głodu, że ledwie się ruszał. Wiedział, że marnieje tu w oczach, że jeśli kaci nie wezmą go prędko, głód zrobi to za nich.
Wciąż tracił i odzyskiwał świadomość, już od wielu dni, obezwładniony bólem, który powoli stawał się częścią jego samego. W głowie błyskały mu obrazy z młodości, czasu spędzonego w szerokim polu, na placach ćwiczeń, na placu boju. Przypominał sobie swoje pierwsze bitwy, czasy dawno minione, gdy Escalon był wolny i wspaniały. Te wizje jednak wciąż przerywane były widokiem jego dwóch martwych synów, którzy stawali przed nim, by go dręczyć. Rozdzierał go ból, potrząsał więc głową, bezskutecznie próbując go odpędzić.
Pomyślał o swym ostatnim synu, Aidanie, miał żarliwą nadzieję, że wciąż jest bezpieczny w Volis, że Pandezjanie nie dotarli jeszcze do niego. Potem jego myśli zwróciły się ku Kyrze. Przypomniał sobie czasy, gdy była małą dziewczynką, przypominał sobie jak dumny był z tego, że może ją wychować. Pomyślał o jej podróży przez Escalon, był ciekaw czy dotarła do Ur, czy poznała swego wuja i czy była bezpieczna. Była jego częścią, jedyną częścią, która w tej chwili się liczyła, jej bezpieczeństwo znaczyło dla niego więcej niż to, czy jest żywy. Czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczy? - zastanawiał się. Tak bardzo tego chciał, lecz jednocześnie życzył sobie, by znalazła się gdzieś daleko, by uciekła od tego wszystkiego.
Drzwi celi otwarły się z trzaskiem, sprawiając, że Duncan aż podskoczył, zanim wbił oczy w mrok. W ciemności usłyszał odgłosy kroków, przysłuchując się im stwierdził, że to nie buty Enisa. Od ciągłego przebywania w mroku jego słuch poprawił się znacznie.
Gdy żołnierz zbliżył się do niego, Duncan był pewien, że chce go torturować bądź zabić. I był na to gotowy. Mogli z nim zrobić cokolwiek chcieli - w środku i tak był już martwy.
Otworzył powieki, choć ciążyły mu strasznie, i podniósł wzrok, przywołując resztki godności, które mu pozostały, by zobaczyć kto to. Z zaskoczeniem stwierdził, że widzi twarz mężczyzny, którym ze wszystkich żywych gardził najbardziej: Banta z Barris. Tego zdrajcy. Człowieka, który zabił obu jego synów.
Spoglądał na niego z nienawiścią, gdy mężczyzna podchodził bliżej z uśmieszkiem satysfakcji na ustach, by pochylić się w jego stronę. Zastanawiał się, co sprawiło, że ta kreatura tu przyszła.
- Już nie jesteś tak potężny, prawda Duncanie? - spytał go Bant zbliżywszy się na wyciągnięcie ręki. Po czym stanął przed nim z rękami pod boki, niski, krępy, z wąskimi ustami, oczyma jak paciorki i ospowatą twarzą.
Duncan rzucił się naprzód, chcąc rozerwać go na strzępy - jednak łańcuchy trzymały go mocno.
- Zapłacisz mi za życie moich chłopców - powiedział ściśniętym gardłem, które tak wyschło, że nie był w stanie sprawić, by słowa brzmiały wystarczająco jadowicie.
Bant zaśmiał się krótkim, prostackim okrzykiem.
- Czyżby? - zakpił - Przecież wyzioniesz ducha w tym lochu. Zabiłem twoich synów, i ciebie też mogę zabić jeśli tylko mi się spodoba. Teraz zdobyłem poparcie Pandezji, po tym jak okazałem im swą lojalność. Ale nie zabiję cię. To byłaby zbyt wielka łaska. Wolę patrzeć, jak marniejesz z dnia na dzień.
Duncan poczuł, jak zaczyna w nim kipieć blady gniew.
- Dlaczego więc przyszedłeś?
Twarz Banta pociemniała.
- Mogę przychodzić tu z dowolnego powodu - skrzywił się na więźnia - albo i bez żadnego powodu. Mogę przyjść tu po to, by popatrzeć sobie na ciebie. By się w ciebie wpatrywać. By oglądać owoce mego zwycięstwa.
Westchnął.
- Tak się jednak składa, że mam dobry powód dla tej wizyty. Chcę czegoś od ciebie. I jestem gotów oferować ci za to coś wyjątkowego.
Duncan spojrzał na niego sceptycznie.
- Twoją wolność - dodał Bant.
Duncan nadal patrzył na niego i zastanawiał się.
- Dlaczego niby miałbyś to zrobić?
Bant westchnął.
- Widzisz, Duncanie - powiedział - my wcale aż tak bardzo się nie różnimy. Obaj jesteśmy wojownikami. Tak właściwie to zawsze cię szanowałem. Twoi synowie zasłużyli na śmierć, byli lekkomyślnymi durniami. Ale ciebie - powiedział - zawsze szanowałem. Nie powinieneś tu siedzieć.
Zamilkł na chwilę, by zmierzyć go wzrokiem.
- Więc słuchaj tego, co ci proponuję - ciągnął dalej - Publicznie przyznasz się do zbrodni przeciwko naszemu narodowi i zaapelujesz do wszystkich mieszkańców Andros, by poddali się pandezyjskiej władzy. Jeśli tak zrobisz, postaram się, by Pandezja puściła cię wolno.
Duncan siedział bez ruchu, tak wściekły, że nie wiedział od czego zacząć.
- Wybrałeś rolę pandezyjskiej marionetki? - spytał wreszcie z drwiną - Starasz się im przypodobać? Pokazać im, że jesteś w stanie nakłonić mnie do działania?
Bant uśmiechnął się krzywo.
- Zrób to, Duncanie - odrzekł - Nikomu nie przydasz się zamknięty w lochu, tobie też to pożytku nie przynosi. Powiedz Najwyższemu Ra to, co chce usłyszeć, przyznaj się do winy i zawrzyj pokój dla tego miasta. Nasza stolica potrzebuje teraz pokoju, a ty jesteś jedynym, który potrafiłby go zapewnić.
Duncan zaczerpnął kilka głębokich oddechów, aż wreszcie miał wystarczająco siły, by przemówić.
- Nigdy - odpowiedział.
Bant skrzywił się.
- Nie dla własnej wolności - Duncan ciągnął dalej - nie dla zachowania życia, za żadne skarby świata.
W końcu wpił w niego oczy, patrząc z zadowoleniem jak twarz mężczyzny czerwienieje, i dodał:
- Bądź pewien jednego: jeśli kiedykolwiek uda mi się stąd uciec, mój miecz zasmakuje twojej krwi.
Po długiej, dźwięczącej w uszach ciszy Bant stanął prosto, skrzywił się na Duncana i potrząsnął głową.
- Pożyj dla mnie jeszcze kilka dni dłużej - powiedział - bym miał szansę zobaczyć twoją egzekucję.
Dierdre wiosłowała z całej siły z Marco przy drugiej burcie, ich łódka prędko przecinała wody kanału, kierując się z powrotem w stronę morza, gdzie ostatnio widziała swego ojca. Serce drżało jej z niepokoju, gdy wracała myślami do tamtej chwili. Przypominała sobie, jak odważnie atakował pandezyjską armię, pomimo ich miażdżącej przewagi. Zamknęła oczy i odegnała te obrazy potrząśnięciem głowy, po czym zaczęła wiosłować jeszcze szybciej, prosząc w modlitwie o to, by jeszcze żył. Wszystko czego sobie życzyła, to zdążyć na czas, by go uratować - lub chociaż móc umrzeć przy jego boku.
Marco wiosłował równie szybko, aż spojrzała na niego z wdzięcznością i zdumieniem.
- Dlaczego? - spytała.
Odwrócił się i odpowiedział jej spojrzeniem.
- Dlaczego skoczyłeś za mną? - nalegała.
Patrzył na nią chwilę w milczeniu, po czym odwrócił wzrok.
- Mogłeś popłynąć razem z resztą - dodała - Jednak postąpiłeś inaczej. Poszedłeś za mną.
Chłopak patrzył prosto przed siebie, wciąż wiosłując mocno, nie odezwał się ani słowem.
- Dlaczego? - nalegała, głosem zdyszanym od wściekłego wiosłowania.
- Ponieważ mój przyjaciel podziwiał cię - powiedział jej Marco – a to w zupełności mi wystarczy.
Dierdre starała się nie zwalniać ani na chwilę. Gdy pokonywali kolejne zakręty kanału, jej myśli zwróciły się ku Alecowi. Była nim bardzo rozczarowana. Porzucił ich wszystkich i wyjechał z Ur z tajemniczym nieznajomym, zaraz przed inwazją. Dlaczego? Tego mogła się tylko domyślać. Przecież był tak oddany sprawie, ciężko pracował w kuźni. Nie podejrzewała nawet, że mógłby pomyśleć o ucieczce. A jednak zrobił to, akurat wtedy, gdy był im najbardziej potrzebny.
To sprawiło, że musiała przemyśleć swoje uczucia do niego. Jednocześnie poczuła silniejszą więź z jego przyjacielem, Marco, który przecież poświęcił się dla niej. Już teraz miała wrażenie, że są ze sobą bardzo blisko. Kule armatnie wciąż świszczały im nad głowami, budynki wciąż wybuchały i waliły się wszędzie wokół; Dierdre zastanawiała się, czy Marco na pewno wie, w co się pakuje. Czy ma świadomość tego, że gdy z powrotem znajdą się w środku tego szaleństwa, nie będzie już dla nich odwrotu?
- Idziemy na śmierć, wiesz o tym - powiedziała - Mój ojciec i jego ludzie są na plaży, za gruzowiskiem. Mam zamiar odnaleźć go i stanąć do walki u jego boku.
Marco skinął głową.
- Myślisz, że wróciłem do miasta by żyć długo i szczęśliwie? - spytał - Gdybym chciał uciekać, już bym to zrobił.
Dierdre wiosłowała dalej, zadowolona i mile zaskoczona jego postawą. Kontynuowali swoją podróż w ciszy, skupiając się na omijaniu spadających odłamków i nawigowaniu w kierunku brzegu.
Wreszcie skręcili za róg i w oddali ujrzeli wał z gruzu, na którym po raz ostatni widziała swojego ojca - a za nim wysokie, czarne statki. Wiedziała, że po drugiej stronie rozciągała się plaża, na której walczył z Pandezjanami, wiosłowała więc z całej siły, aż pot lał się po jej twarzy, tak bardzo chciała dotrzeć do niego na czas. Słyszała odgłosy walki, przedśmiertne okrzyki mężczyzn, modliła się, by nie było za późno.
Ledwie więc łódka dotknęła brzegu kanału, Dierdre wyskoczyła na ulicę, Marco skoczył zaraz za nią, po czym oboje ruszyli pędem w kierunku wału. Zaczęła wspinać się na potężne głazy, obdzierając sobie łokcie i kolana do krwi, jednak nic ją to nie obchodziło. Już ledwie dyszała, jednak wspinała się coraz wyżej, potykając się wciąż o kamienie; myślała już tylko o ojcu, o tym, że musi dotrzeć na drugą stronę, ledwie dochodziło do niej, że te kupy gruzu były jeszcze niedawno wielkimi wieżami Ur.
Obejrzała się przez ramię, gdy usłyszała jakieś krzyki, mogła stąd zobaczyć szeroką panoramę Ur: z przerażeniem ujrzała, że pół miasta leży w ruinie. Budynki były powalone, na ulicach zalegały góry gruzu, wszystko zasłonięte było obłokami pyłu. Gdzie nie spojrzała widziała mieszkańców Ur uciekających, próbujących ratować życie.
Odwróciła się z powrotem i kontynuowała wspinaczkę, ona jedna szła w tym kierunku, chcąc rzucić się w objęcia walki - a nie uciekać od niej. Wreszcie dotarła na szczyt kamiennego usypiska, a gdy wyjrzała na drugą stronę, jej serce zatrzymało się na moment. Stanęła bez ruchu, niczym zamieniona w słup soli. Tego się nie spodziewała.
Sądziła, że zobaczy toczącą się poniżej wielką bitwę, swojego ojca, jak walczy dzielnie ze swoją drużyną przy boku. Myślała, że będzie mogła popędzić w ich stronę i dołączyć do niego, uratować go, walczyć z nim ramię w ramię.
To, co zobaczyła, sprawiło, że jedyne na co miała ochotę, to skulić się w sobie i umrzeć.
Na plaży twarzą w piachu, w kałuży krwi, leżał jej ojciec z toporem w plecach.
Martwy.
Wszędzie wokół leżało pokotem dziesiątki żołnierzy, wszyscy nieżywi. Tysiące Pandezjan z łomotem schodziło ze statków niczym mrówki, rozpraszając się po całej plaży, dźgając każde napotkane ciało, by upewnić się, że to trup. Idąc w stronę usypiska z gruzu wprost na nią, deptali wszystkie ciała, także ciało jej ojca.
Dierdre spojrzała w dół, gdy usłyszała rumor, zobaczyła, że kilku Pandezjan dotarło już do kamieni, że wspina się w górę, ledwie dziesięć metrów od niej.
Napełniona rozpaczą, udręką i gniewem postąpiła kroku i cisnęła swą włócznię w pierwszego Pandezjanina, który wdrapywał się do niej. Ten spojrzał tylko w górę, nie spodziewając się zobaczyć nikogo na szczycie barykady. Nie sądził, że ktokolwiek będzie na tyle szalony, by stanąć do walki przeciwko całej armii. Włócznia przebiła jego pierś i posłała go w dół po kamieniach, a ciało jego obaliło po drodze jeszcze kilku wojów.
Żołnierze szybko otrząsnęli się, dziesięciu z nich uniosło swe włócznie i rzuciło w nią. Ich reakcja była zbyt szybka, nie miała nawet szans zareagować, stała więc bezbronna, gotowa na śmierć. Chciała umrzeć. Przybyła za późno - jej ojciec leżał już martwy tam, w dole, zaś ona, przytłoczona ciężarem winy, chciała dołączyć do niego jak najprędzej.
- Dierdre! - krzyknął jakiś głos.
To Marco, słyszała jak podbiega i w chwilę później łapie ją, by szarpnięciem ściągnąć za wał. Włócznie śmignęły jej nad głową, w miejscu gdzie przed chwilą stała, mijając ją o włos. Straciła oparcie i potoczyła się w tył, po ostrych fragmentach gruzu, razem z Marco.
Czuła każdy kamień, odłamki obijały jej żebra, obtłukiwały i szarpały całe ciało, aż wreszcie dotarli na sam dół.
Dierdre leżała tam przez chwilę, próbując bezskutecznie zaczerpnąć tchu, zastanawiała się czy to aby nie koniec. Jednak po chwili w jej skołatanej głowie uformowała się myśl: Marco właśnie uratował jej życie.
Chłopak otrząsnął się szybko, chwycił ją za ramię i szarpnięciem postawił na nogi. Pobiegła za nim potykając się, cała obolała, zostawiając z tyłu gruzowisko, z powrotem w ulice Ur.
Gdy obejrzała się wreszcie przez ramię, zobaczyła, że Pandezjanie dopiero wdrapują się na górę. Zobaczyła jak podnoszą łuki i zaczynają strzelać, kolejny deszcz śmierci runął na miasto.
Wszędzie wokół podniosły się krzyki, gdy ludzie poczęli upadać, z plecami naszpikowanymi strzałami i włóczniami, które czarną chmurą zasłoniły niebo. Dierdre kątem oka zobaczyła strzałę, która szybowała wprost w Marco, sięgnęła więc ku niemu i pociągnęła go w kierunku schronienia, kupki kamieni. Doszedł ich stukot grotów obijających się o skałę, chłopak odwrócił się do niej i spojrzał z wdzięcznością w oczach.
- Jesteśmy kwita - powiedziała.
Wtedy doszedł ich krzyk i szczęk zbroi, gdy wyjrzała zza osłony, zobaczyła kilkunastu następnych Pandezjan wdrapujących się na szczyt, by po chwili rzucić się w dół do ataku. Kilku było szybszych, wysforowali się przed resztę i popędzili wprost na nią.
Dierdre i Marco wymienili spojrzenia i skinęli do siebie głowami. Nie mieli zamiaru uciekać.
Chłopak wychylił się zza skały, gdy tamci zbliżyli się, uniósł włócznię i wymierzył w żołnierza na przedzie. Broń utkwiła w jego piersi, obalając go na ziemię.
Marco płynnym ruchem obrócił się i ciął drugiego w gardło swym mieczem; trzeciego uderzył kopniakiem, gdy znalazł się w jego zasięgu, po czym wzniósł ostrze wysoko i ciął czwartego z góry.
Natchniona tym Dierdre chwyciła za leżący obok kiścień, obróciła się i machnęła nim z całej siły. Naszpikowana metalowymi kolcami kula wyrżnęła nadbiegającego żołnierza w hełm, posyłając go na ziemię, machnęła więc po raz kolejny, trafiając następnego w plecy, chwilę przed tym jak miał zaatakować Marco.
Sześciu żołnierzy leżało przed nimi martwych, oboje znów wymienili się spojrzeniami, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. Jednak wszędzie wokół reszta mieszkańców nie miała tyle szczęścia. Nad ich głowami śmignęła kolejna salwa kul armatnich, chwilę później rozległy się kolejne eksplozje, wokół waliło się coraz więcej budynków. Jednocześnie kolejne setki zbrojnych wyłaniały się zza szczytu obróconych w gruzy murów, zaczynali rozlewać się masą po mieście, mordując wszystkich mieszkańców, których napotkali.
Wkrótce ulice zapełniły się ciałami i spłynęły krwią.
Kilkunastu kolejnych wrogów ruszyło w ich kierunku, Dierdre wiedziała, że nie mogli się z Marco obronić przed nimi wszystkimi. Byli już kilka metrów od nich, spięła się więc cała, gdy okuci w niebiesko-żółte zbroje żołnierze podnosili miecze i topory, pędząc w ich stronę. Wiedziała, że jej życie właśnie się kończy.
Wtem jednak któraś z zagubionych kul armatnich rozbiła się o ścianę obok i przewróciła ją prosto przed nadbiegających żołnierzy, blokując ich drogę, nawet miażdżąc kilku, kupując im kilka cennych chwil. Dierdre wzięła głęboki oddech, doszło do niej, że to ich ostatnia szansa na przetrwanie.
- Tędy! - krzyknął jej towarzysz.
Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął za sobą, ruszyli biegiem przez miasto, klucząc pomiędzy rumowiskami. Wiedziała, że Marco zna miasto lepiej niż ktokolwiek inny, jeśli mieli jakąkolwiek drogę ucieczki, on na pewno ją odnajdzie.
Kluczyli, skręcając w coraz to nowe uliczki, przedzierając się przez chmary pyłu, przeskakując przez kupy gruzu, przez martwe ciała, omijając grupki wrogich żołnierzy. Wreszcie chłopak chwycił ją za rękaw, dając znak, by się zatrzymała.
W pierwszej chwili nie wiedziała co myśleć, nie dostrzegła niczego wokół, jednak Marco pochylił się nisko i wytarł z ziemi kurz, odsłaniając żelazną pokrywę wprawioną w kamień. Otworzył ją szarpnięciem. Dierdre ze zdumieniem ujrzała, że za nią kryje się tunel prowadzący pod ziemię.
Za plecami usłyszała hałas, odwróciła się, by zobaczyć, że z obłoku pyłu wyłania się dwóch Pandezjan biegnących na nich z wysoko wzniesionymi toporami. Zanim jednak była w stanie zareagować, Marco złapał ją i pociągnął w dół - chwilę później leciała już z krzykiem w dół, spadając w nieprzebytą czerń.
Kyra otworzyła oczy, czując jak niesamowite ciepło przepływa przez jej ciało, jakby od środka ogrzewało ją słońce. Powieki miała ciężkie, a ponieważ dopiero co wróciła z miejsca, gdzie otulona była światłością, zajęło jej chwilę zanim uświadomiła sobie gdzie się znajduje. Przepełniona spokojem uniosła rękę ku porannemu słońcu przedzierającemu się przez korony drzew.
Gdy w końcu spojrzała w dół, zobaczyła że rana na jej brzuchu praktycznie jest już wygojona. Nie mogąc w to uwierzyć, przejechała po niej palcem, by przekonać się, że skóra w tym miejscu jest prawie zupełnie gładka.
Nagle Kyra zorientowała się, że nie jest sama. Gdy podniosła wzrok, ujrzała nad sobą twarz. Była zachwycona widząc intensywne, błyszczące oczy, które wpatrywały się w nią z miłością.
Kyle.
Klęczał nad nią, trzymając ją za rękę, a gdy spojrzała mu w oczy, poczuła płynącą z nich moc. Fale ciepła przepływały przez jego dłoń, czyniąc ją coraz bardziej senną. Jej powieki były ciężkie, oczy na wpół otwarte, jakby nie potrafiła zrzucić z siebie jarzma snu.
Uśmiechnęła się, ukojona jego obecnością, czując, jak zalewa ją fala miłości i wdzięczności wobec niego.
- Wciąż tu jesteś - powiedziała głosem miękkim, zaspanym.
- Cichutko – wyszeptał, głaszcząc ją po włosach – Powinnaś odpoczywać. Rana była głęboka, musisz zregenerować siły. Mój czas tutaj dobiega końca.
Spojrzała w górę zaniepokojona.
- Opuszczasz mnie? – zapytała w panice, czując, że zostaje zupełnie sama na świecie.
On uśmiechnął się do niej lekko.
- Moja wieża jest w niebezpieczeństwie – odpowiedział - Moi ludzie potrzebują mnie teraz.
Kyra miała do niego tak wiele pytań, lecz nie mogła znaleźć słów. Wciąż była skołowana i z każdą chwilą słabła coraz bardziej.
- Zostań - wyszeptała.
Ale wyczerpanie pokonało ją i gdy Kyle położył dłoń na jej oczach, one zamknęła się bezwiednie.
Kyra czuła, jak staje się coraz lżejsza, jak dryfuje z powrotem w stronę światła. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyła przed tym, jak zupełnie odpłynęła, był naszyjnik, gwieździsty szafir, który Kyle zdjął z siebie, i założył na jej szyję. Poczuła jego chłodną, uzdrawiającą moc, przenikającą w głąb jej ciała.
- Wszystko, co moje, należy teraz do ciebie – powiedział – Śpij. I nie zapomnij o mnie.
* * *
Kyra usiadła wyprostowana i otworzywszy oczy, rozejrzała się w poszukiwaniu Kyla.
Jak się obawiała, jego już tam nie było.
Zerwała się na równe nogi, czując, jak rozpiera ją energia, zdumiona, że może stać. Czuła się silniejsza niż kiedykolwiek dotąd. Spojrzała w dół na brzuchu, lecz po ranie nie było już ani śladu. Jak gdyby to wszystko było tylko snem.
Czuła się jak nowonarodzona. Nagle coś mokrego dotknęło jej skóry i gdy zerknęła w bok, zobaczyła, jak Leo łasi się do niej i liże jej dłoń. Na dźwięk rżenia obejrzała się, by nieopodal dojrzeć Andora, który radośnie grzebał kopytem w ziemi. Cały czas byli na leśnej polanie, promienie słońca przenikały przez korony drzew, liście delikatnie poruszały się na wietrze, a spośród gałęzi dochodziło ćwierkanie ptaków. Patrzyła teraz na świat innymi oczami. Wzięła głęboki oddech, szczęśliwa, że żyje.
Usłyszała szelest i gdy odwróciła się, zaskoczona zobaczyła Alvę, który stał zaledwie kilka metrów od niej i obserwował ją w milczeniu. Poczuła głęboką ulgę na jego widok, a jednocześnie poczucie winy. Ostrzegał ją, by nie szła, a ona go nie posłuchała. Czuła się jak nieudacznik. Miała do niego tyle pytań.
- Od jak dawna tu jesteś? - zapytała, czując, że przyglądał jej się, gdy spała.
Nie odpowiedział.
- Obserwowałeś mnie przez cały ten czas? - spytała.
- Ja bezustannie cię obserwuję.
Kyra próbowała sobie przypomnieć.
- Czy to Kyle mnie uzdrowił? - spytała.
Pokiwał głową.
- Miałam umrzeć, prawda? – zapytała – A on się dla mnie poświęcił?
- Owszem – przytaknął - I zapłaci za to wysoką cenę.
Kyrę ogarnął niepokój.
- Jaka to cena?
- Nic na tym świecie nie jest za darmo, Kyro. Przeznaczenia nie można zmienić, nie płacą za to najwyższej ceny.
Poczuła ukłucie strachu.
- Nie chcę, żeby on płacił za moje życie - odpowiedziała.
Alva westchnął, jego oczy pełne były smutku i rozczarowania.
- Ostrzegałem cię – odpowiedział – Twoja niecierpliwość, pochopne działanie, szkodzi innym. Odwaga jest bezinteresowna, a jednak czasem wykorzystuje się ją z egoistycznych pobudek.
Kyra zamyśliła się nad jego słowami.
- Nie słuchałaś, co do ciebie mówię – kontynuował - Przerwałaś swój trening. Myślałaś wyłącznie o swoim ojcu. Gdyby nie Kyle i...
Alva przerwał nagle i odwrócił wzrok, ale Kyra i tak wiedziała, o kogo mu chodzi.
- Moja matka - powiedziała, a jej oblicze rozpromieniało – To miałeś powiedzieć, czyż nie?
Odwrócił wzrok.
- Widziałam ją we śnie – krzyknęła i rzuciwszy się w kierunku Alvy, chwyciła go za ramię - Widziałam jej twarz. Uzdrawiała mnie. Pomogła zmienić moje przeznaczenie.
Kyra modliła się, by Alva coś wreszcie powiedział. Była owładnięta potrzebą dowiedzenia się czegoś o swojej matce, potrzebą tak silną, jak jedzenie lub picie.
- Proszę – błagała go – ja muszę wiedzieć.
- Tak - ku jej radości odpowiedział w końcu– to była ona.
- Musisz mi powiedzieć więcej – nalegała – Chcę wiedzieć o niej wszystko.
Alva wpatrywał się w nią przez długi czas, w jego oczach było widać, że posiada ogromną wiedzę. Wyglądał, jakby zastanawiał się, czy jej powiedzieć.
- Proszę – Kyra była bliska płaczu - Prawie umarłam. Zasłużyłam na to, żeby wiedzieć. Nie chcę umrzeć, nie wiedząc, kim jest moja własna matka!
Alva westchnął i odwróciwszy się do niej plecami, spojrzał w las, by po długiej chwili milczenia, wreszcie zacząć:
- Twoja matka była jedną z Przedwiecznych – powiedział głębokim, poważnym głosem - Jedną z pierwszych istot, które zamieszkały w Escalonie. Należała do tych, o których mówi się, że przyszli na świat przed wszystkimi, którzy żyli przez tysiące lat i którzy nigdy nie mieli umrzeć. Byli silniejsi od nas, od trolli, a nawet od smoków. Byli pierwszymi ludźmi. Pierwotnymi.
Kyra słuchała jak zahipnotyzowana.
- To dzięki ich mocy, ich sile – kontynuował Alva - Escalon nigdy nie został podbity. To oni chronili nas przed złymi mocami, stworzyli Płomienie, pobudowali wieże i wykuli Ognisty Miecz. To oni trzymali smoki w ryzach. Ich moc chroniła nas wszystkich.
Alva odwrócił się i spojrzał na nią wymownie.
- Ta moc biegnie w twoich żyłach, Kyro.
Na te słowa Kyrę przeszedł dreszcz.
- Gdzie ona jest? - zapytał Kyra niemalże szeptem - Czy ona nadal żyje?
Alva odwrócił wzrok i westchnął. Zamilkł na długi czas.
- Jeden z nich przeszedł na stronę ciemności – powiedział ze smutkiem w głosie – Użył swoich mocy w nikczemnych celach. Jego energia zwróciła się przeciwko nam. Mówi się, że to on stworzył rasę trolli.
Alva odwrócił się i wlepił w nią intensywne spojrzenie.
- Czy nie rozumiesz, Kyro? - zbliżył się do niej - Trolle z Mardy pochodzą z twojego rodu, zrodziły się z krwi, która biegnie w twoich żyłach. Prowadzimy wojnę nie tylko przeciwko żołnierzom, ludzkim wojownikom. To jest wojna ras, starożytnych ras, starożytnych rodów. I to także wojna smoków. Ta wojna trwa od tysięcy lat i nigdy tak naprawdę nie została przerwana. To wojna mocy, których nawet nie jesteś w stanie pojąć. A twoja matka jest w jej centrum. Co oznacza, że jesteś tam i ty.
Kyra zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć.
- Musisz ćwiczyć, Kyro - upierał się - Nie po to, by nauczyć się, jak władać włócznią, ale po to, by zrozumieć tę starożytną energię, która przepływa przez ciebie, który kontroluje wszystko. Abyś zrozumiała, kim jesteś.
- Czy moja matka żyje? – aż bała się zapytać.
Alva patrzył na nią przez chwilę, a potem pokręcił głową.
- Możesz zobaczyć ją tylko w swoich snach. Jesteś jeszcze za młoda. Najpierw musisz dowiedzieć się więcej o sobie, o źródle swojej mocy. O źródle mocy twojej matki.
Zastanawiała się.
- Gdzie mogę się tego dowiedzieć - zapytała.
Spojrzał na nią niepewnie, po czym odpowiedział:
- Zaginiona Świątynia.
Zaginiona Świątynia. Te słowa zaszokowany ją, dzwoniły jej w uszach jak mantra. To było tajemnicze miejsce, o którym słyszała tylko w mitach i legendach. A jednak, gdy wspomniał o nim, wiedziała, że miał rację.
- Niegdyś stolica Escalonu – kontynuował - siedziba władzy przez tysiące lat. Teraz to starożytne ruiny, położone nad morzem na zachodnim wybrzeżu. To tam dowiesz się wszystkiego. Tam, i tylko tam, odkryjesz broń, jakiej potrzebujesz. Jedyną bronią, która może uratować Escalon.
- Co to za broń? - zapytała zdumiona.
Ale Alva tylko odwrócił wzrok.
Kyra poczuła nagły niepokój.
- Ojciec – przypomniała sobie - Czy on jest ... martwy?
Alva pokręcił głową.
- Jeszcze nie – odpowiedział – Ale pozostaje w niewoli, w Andros. Wkrótce zostanie stracony.
Na te słowa Kyrę ogarnęło przerażenie.
- Jeśli do niego pójdziesz – ostrzegł ją - zginiesz. Musisz zdecydować: rodzina czy przeznaczenie? Wybór należy do ciebie, Kyro.
Spojrzała w niebo, rozdarta, zastanawiając się, co powinna zrobić. Świat zatrzymał się na chwilę.
Kiedy znowu spojrzała na Alvę, jego już tam nie było. Zdezorientowana, rozejrzała się wokół.
Za jej plecami rozległ się szelest i gdy odwróciła się, ku swemu zdumieniu zobaczyła Kolvę, jak wyłania się z lasu. Niesamowicie było znowu widzieć jego twarz, ich uderzające podobieństwo porażało ją; w pewnym sensie to było jak patrzenie w lustro. Znowu pomyślała o swojej matce, o rodzinie. Wuj był ostatnią osobą, którą spodziewała się tu zobaczyć, tym bardziej ucieszyła się z jego obecności w chwili, gdy stała przed tak trudną decyzją.
- Co tu robisz? – zapytała - Myślałam, że poszedłeś do wieży.
- Już powróciłem – odpowiedział - Wieża jest zaledwie trybikiem, polem bitwy w wielkiej wojnie. Wojna nadchodzi, jestem teraz potrzebny gdzie indziej.
- Gdzie? - zapytała zdziwiona.
Westchnął.
- W miejscu położonym daleko stąd – odpowiedział - Niektóre bitwy muszą zostać przegrane - dodał tajemniczo – byśmy w innych mogli zwyciężyć.
Zastanawiała się, co miał na myśli.
- Dlaczego mnie zostawiłeś?
- Byłaś pod opieką swojego drugiego wuja – odpowiedział – Potrzebowałaś czasu, by trenować.
- A teraz, gdy mój trening dobiegł końca? - dopytywała.
Potrząsnął głową.
- On nigdy się nie skończy – odpowiedział – Nie wolno ci nawet tak myśleć. To cię zniszczy.
Kyra zmarszczyła brwi.
- Muszę podjąć niezwykle trudną decyzję – powiedziała z nadzieją, że jej doradzi.
- Wiem.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Naprawdę?
Przytaknął.
- Chcesz uratować swojego ojca.
Kyrę na chwilę zatkało.
- On jest twoim bratem – powiedziała w końcu - Dlaczego nie spiesz mu na ratunek?
Kolva westchnął.
- Zrobiłbym to, gdybym mógł.
- A co cię powstrzymuje? – spytała z wyrzutem.
- Czas mnie nagli – odpowiedział - Nie mogę być w dwóch miejscach na raz.
- Ale ja mogę - powiedziała.
Powoli pokręcił głową.
- Nie słyszałaś, co mówił Alva? – zapytał – Ty też nie masz ani chwili do stracenia. Twoja matka, moja siostra, czeka na Ciebie.
Kyra czuła się rozdarta, nie wiedziała, co robić.
- Chcesz mi powiedzieć, że powinnam opuścić własnego ojca? - spytała.
- Mówię tylko, że masz szczęście, że żyjesz – poprawił ją - I jeśli najpierw nie odnajdziesz w sobie wystarczającej mocy, śmierć po ciebie wróci. A to nie pomoże nikomu.
Zbliżył się, położył dłoń na jej ramieniu i spojrzał na nią z podziwem.
- Jestem z ciebie dumny, Kyro.
Czuła, że ich wspólny czas dobiega końca.
- Czy kiedyś znów się spotkamy? – zapytała z nadzieją
- Mam taką nadzieję – odpowiedział, po czym odwrócił się i bez słowa ruszył z powrotem w las, zostawiając Kyrę samą z jej myślami. Poczuła się wtedy bardziej samotna i zagubiona niż kiedykolwiek dotąd.
Z natłoku myśli wyrwał ją Andor, który parsknął głośno i spojrzał na nią wymownie. Wtedy dopiero poczuła, jak rodzi się w niej potrzeba wypełnienia przeznaczenia. Zaczęła nabierać pewności, że decyzja, którą podjęła, jest tą właściwą.
Przeszła przez polanę, dosiadła Andora, i po chwili wiedziała już, że istnieje tylko jedno miejsce, do którego teraz mogła się udać.
- Ruszajmy Andorze – powiedziała – Do Zaginionej Świątyni.
Merk zsuwał się po linie z taką prędkością, że ledwo mógł oddychać, gotowy stanąć twarzą w twarz z armią trolli. Wiedział, że to samobójstwo, ale nic go to już nie obchodziło. Wieża była otoczona, prawie wszyscy Obserwatorzy martwi, a on nie miał zamiaru opuścić świata na żadnych innych zasadach, niż swoich własnych. Jeśli polegnie, to w bezpośredniej walce, zabierając ze sobą przynajmniej kilka z tych pokracznych stworów.
Coraz bardziej zbliżał się do ziemi, by wreszcie wylądować na ramionach dwóch trolli, przewracając ich płasko na plecy i tym samym łagodząc własny upadek. Gdy tylko dotknął ziemi, wykonał zwinny przewrót, jednym błyskawicznym ruchem wyciągnął zza pasa dwa sztylety i rzucił się w zbiorowisko trolli.
Prawą ręką poderżnął jednemu gardło, po czym zamachnął się i wbił ostrze drugiemu w głowę. Kolejnego przeciwnika dźgnął w serce, innego w skroń, a jeszcze następnego w brzuch. Gdy podeszli do niego z ogromnymi halabardami, wywijając nimi z wystarczającą siłą, by odrąbać mu głowę, on, znacznie lżejszy od nich, bez zbroi i ciężkiej broni, przysiadł nisko na nogach, by zaraz potem wyprostować rękę i podciąć im gardła. Wszystkie te pokraki miały jedną podstawową słabość, były wojownikami, podczas gdy on był zabójcą. Oni mieli ogromną siłę, on szybkość. Nie było takiego, który dorównałby mu zwinnością.
Największym sprzymierzeńcem Merka była odległość. Oni musieli wymachiwać potężną bronią, on zaś potrzebował tylko zbliżyć się na wystarczającą odległość. Kiedy podchodził na tyle blisko, by ich halabardy nie mogły go dosięgnąć, jego mały sztylet stawał się o wiele skuteczniejszy od wszystkich ich toporów razem wziętych. Merk dał nura w tłum i prześlizgując się pomiędzy nimi, powalał trolle jednego po drugim. Wiedział, że to lekkomyślne, że w każdej chwili może zginąć, a jednak uczucie wolności pozwalało mu zapomnieć o śmierci.
Niestety, nie minęło wiele czasu nim trolle zorientowały się w sytuacji i na powrót przejęły kontrolę. Merk znalazł się w potrzasku i nagle poczuł paraliżujący ból w plecach. Gdy upadał na bok, uderzony obuchem, upuścił jeden ze swoich sztyletów. Spojrzawszy w górę, zobaczył nad sobą odrażającego stwora, który trzymał oburącz młot bojowy, przygotowany do tego, by zmiażdżyć mu twarz.
Merk w ostatniej chwili uchylił się przed młotem i w momencie, gdy troll rycząc wściekle znowu uniósł broń nad głowę, on kopnął go w kolano tak mocno, że ten wylądował w przyklęku; potem zerwał się na równe nogi i wbił drugi sztylet w jego kark. Troll padł twarzą w ziemię, martwy.
Tym ruchem Merk znowu naraził się na atak i aż zadzwoniło mu w uszach, gdy ogromną tarczą zarobił w głowę. Padł na ziemię jak długi, przed oczami pojawiły mu się gwiazdy i gdy spojrzał w górę, zobaczył kolejną halabardę wycelowaną z swoją twarz.
Także tym razem cudem udało mu się umknąć przed ciosem i przetoczywszy się za plecy napastnika, wstał na równe nogi, by jemu również zadać śmiertelny cios.
Walczył zaciekle, oddychając ciężko, nie dając za wygraną. Z każdą chwilą pojawiało się wokół niego coraz więcej trolli. Wiedział, że tej bitwy nie może wygrać. Wycofywał się coraz dalej, aż wreszcie został przyparty do muru. Odcięli mu drogę ucieczki.
Wtedy podniosło się jakieś zamieszanie i Merk ze zdziwieniem zauważył, że trolle odwracają się od niego i patrzą w górę, na ścianę wieży. On też uniósł wzrok. Nie mógł jednak uwierzyć w to, co widzi: na wysokości każdego piętra mury nagle rozwarły się, a w otworach pojawiły się błyszczące żółte oczy pradawnych Obserwatorów.
Tajemnicze istoty zaczęły powoli sięgać w stronę trolli swoimi długimi, kościstymi palcami, z których wypływało oślepiające białe światło, tworząc świetlne kule.
Obserwatorzy zwrócili swe dłonie ku ziemi i Merk z podziwem przyglądał się, jak świetlne pociski lecą w dół, pozostawiając za sobą jasne smugi. W momencie, gdy dotknęły ziemi, rozległa się potężna eksplozja.
Dziesiątki trolli zostało rozerwanych na strzępy, ich cielska wpadały do kraterów po wybuchach. Obserwatorzy zrzucali kule jedna za drugą, zabijając setki przeciwników w zaledwie kilka chwil.
Nagle z tłumu wyłonił się Wezuwiusz. Nad głową trzymał swoją ogromną, złotą tarczę, najwyraźniej wykutą z jakiegoś magicznego materiału, bo od jej powierzchni kule odbijały się nieszkodliwie. Sięgnąwszy po włócznię, cisną nią w jednego z Obserwatorów.
Rozległ się rozdzierający pisk i Merk z bólem patrzył, jak raniony Obserwator spada na ziemię, po czym kurczy się i roztapia na jego oczach.
Elitarne oddziały trolli wystąpiły przed szereg ze złotymi tarczami i włóczniami w dłoniach i osłaniając się przed kulami, raz po raz rzucały w Obserwatorów, zadając im śmiertelne rany.
Wkrótce kule światła przestały uderzać w ziemię, pozostawiając wieżę całkowicie bezbronną. Co gorsza, z lasu zaczęły wyłaniać się kolejne setki uzbrojonych po zęby trolli.
Merk poczuł tępe uderzenie w okolicy nerek i aż przykląkł, złamany bólem. Z trudem łapiąc oddech, spojrzał w górę i zobaczył trolla wymachującego pałką nad jego głową. Próbował wykonać unik, jednak ból paraliżował jego ruchy; zanim zdążył usunąć się z linii ciosu, maczuga ponownie uderzyła go w głowę, posyłając go twarzą w błoto.
Merk leżał tam nieruchomo, czując, jak ból rozlewa się na całe jego ciało. Troll postąpił do przodu i z okrutnym uśmieszkiem uniósł swą broń wysoko.
- Pożegnaj się z życiem, ludzka miernoto.
W tej chwili życie przeleciało Merkowi przed oczami; wiedział, że ten cios będzie dla niego śmiertelny, że umrze tutaj, w tym miejscu, w błocie, zabity przez tą nędzną pokrakę. Przez głowę przewijały mu się obrazy z jego życia, twarze ludzi, których zabił, decyzje, które podjął. Poniekąd wiedział, że zasłużył na śmierć. A jednak próbował to zmienić, stać się lepszym człowiekiem, i czuł, że prawie mu się to udało. Potrzebował tylko trochę więcej czasu. Nie był jeszcze gotów na śmierć. Dlaczego jego życie musiało się kończyć właśnie teraz? I dlaczego tutaj, w błocie, z rąk tych pokracznych bestii, w momencie kiedy bronił jedynego miejsca, jakie miało dla niego znaczenie, w chwili gdy po raz pierwszy w życiu robił coś dobrego?
Merk przygotował się na cios, który jednak, jak stwierdził ze zdumieniem, nie nadchodził. Obrócił lekko głowę i usłyszał westchnienie. Był zaskoczony, gdy kątem oka zobaczył szafirową włócznię wystającą z piersi chwiejącego się na nogach trolla.
Po chwili jego oczom ukazał się nieprawdopodobny widok. Samotny chłopak przedzierał się przez tłum, dzierżąc w dłoni szafirową włócznię, tnąc bezlitośnie i powalając na ziemię kolejnych przeciwników. Jego sylwetka była jakby rozmyta i Merkowi zajęło chwilę, zanim zdołał skupić na nim wzrok. Wtedy dopiero rozpoznał długie złote włosy Kyla. Wrócił po niego.
Kyle niczym tornado przedzierał się przez armię, zabijając po kilku wojowników na raz, zanim ci zdążyli go choćby zauważyć. Nikt nie mógł się nawet do niego zbliżyć.
Z lasu nadal wyłaniały się kolejne setki trolli i wkrótce było ich zbyt wiele nawet dla Kyla, który powoli, oddychając ciężko, cały zabryzgany krwią, zaczął zwalniać tempo. Merk widział, jak chłopak zostaje ugodzony halabardą w ramię, a potem jak jeden z trolli wbija my siekierę w plecy. Merk wrzasnął, gdy Kyle potknął się i upadł na ziemię niczym martwy.
Lecz wtedy stało się coś niesamowitego, jego rana wygoiła się na oczach Merka. Kyle podniósł się na równe nogi i obrócił na pięcie. Gdy stanął twarzą w twarz z trollem, który go powalił, uśmiechnął się tylko szyderczo i rozpłatał bestię na pół.
Po chwili Merk poczuł, jak Kyle podnosi go swoimi nadludzko silnymi rękami i przerzuca sobie przez ramię. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że jeśli przeżyje, to wyłącznie dzięki Kylowi.
Ruszyli przez tłum z taką prędkością, że aż zaparło mu dech w piersiach. Widział, jak halabardy i topory śmigają wokół nich, zbyt jednak wolne, żeby ich dosięgnąć. Wydawało się, jakby Kyle unosił się tuż nad ziemią, bez najmniejszego wysiłku uchylając się przed każdym ciosem. Wkrótce oddalili się od trolli na tyle, by nieco zwolnić tempa.
- Wieża - wymamrotał Merk - nie możemy jej zostawić.
- Jej już nic nie pomoże - odpowiedział Kyle.
- Więc... dokąd idziemy? – zapytał z trudem, jego oczy zamykały się w biegu.
- Bardzo daleko stąd.
Wezuwiusz stał na czele swojej armii, gdy ta wyważała złote wrota Wieży Ur, z każdym uderzeniem wywołując drgania ziemi. Gruby, żelazny taran wgniatał drzwi coraz bardziej, przybliżając Wezuwiusza do spełnienia jego największego marzenia, do zdobycia Miecza i zniszczenia Płomieni, jedynej bariery, która wciąż dzieliła Escalon od Mardy. Wystarczyło tylko wyłamać te przeklęte drzwi. Z tymi wszystkimi ludźmi, których martwe ciała zasnuły ziemię, i tamtymi dwoma, którzy uciekli gdzie pieprz rośnie, już nic nie mogło stanąć mu na przeszkodzie.
Jedynie złote wrota wciąż broniły dostępu do Wieży.
W przypływie wściekłości podszedł i zamachnąwszy się halabardą, obciął głowy dwóm trollom pchającym taran. Inne trolle spojrzały na niego z przerażeniem.
- SZYBCIEJ! - rozkazał.
Dwa inne trolle zajęły miejsce zabitych i wszyscy znowu rzucili się do przodu, napierając swoimi potężnymi cielskami z jeszcze większą siłą. Wezuwiusz stanął za nimi i zapierając się nogami w błocie, pchnął tak mocno, jak tylko mógł.
- NAPRZÓD! - krzyknął.
W końcu, po kolejnym potężnym uderzeniu, starożytne drzwi wgięły się, zaskrzypiały i w końcu pękły z ogłuszającym hukiem, rozwierając się na oścież.
Wśród trolli wzniosły się triumfalne okrzyki, gdy Wezuwiusz wpadł do środka Wieży, podekscytowany. Trudno było mu w to uwierzyć. Nareszcie mu się udało, znalazł się w miejscu, do którego od zawsze chciał wejść, w jedynym miejscu, o którym mówiono, że jest nie do zdobycia. Udało mu się wyważyć drzwi, które według legend były niezniszczalne.
Wpadł do chłodnej, mrocznej wieży, jego buciory skrzypiały na złotych podłogach, gdy razem z setką trolli pędził w górę po krętych schodach. Gdy spojrzał w górę, zobaczył kilku wciąż żywych ludzkich żołnierzy, którzy zbiegali w dół, prosto na niego. Warknął, podniósł swoją halabardę i zabił dwóch ludzi za jednym zamachem, przerzucając ich martwe ciała przez barierkę. Kilku innych stanęło do walki, nawet udało im się przez chwile bronić, jednak szybko polegli z rąk wroga.
Wezuwiusz wbiegał po schodach na czele swoich wojowników. Huk ich buciorów niósł się echem niczym grzmoty, setki trolli wspinających się po schodach, na które nikt nie miał dotąd wstępu. Wezuwiusz prawie drżał z podniecenia, zdając sobie sprawę, jak blisko już był, jak nie wiele brakowało mu do tego, by chwycić Ognisty Miecz w swoje ręce.
Wspinając się na kolejne piętra, przyglądał się tajemniczym grawerunkom, antycznym ścianom i podłogom, wykonanym z egzotycznych materiałów, każde piętro tak różne od poprzedniego. Zanotował sobie w pamięci, żeby spalić to miejsce do gołej ziemi zaraz po tym, jak już zrabuje Miecz i wszystkie kosztowności. Brzydził się pięknem. Osobiście dopilnuje, by nie został tu kamień na kamieniu.
Usłyszał zamieszanie i spojrzał w górę, by zobaczyć tam kilku kolejnych żołnierzy, wyłaniających się z ukrytych pomieszczeń wieży i biegnących ku niemu. Uchylił się przed ciosem jednego z nich i zamachnąwszy się tarczą, wysłał go za barierkę. Innemu wypruł flaki halabardą, po czym odwrócił się i odrąbał głowę kolejnemu, zrzucając i jego ze schodów.
Wbiegał tak piętro za piętrem, aż w końcu dotarł na sam szczyt wieży. Wypadł na dach i aż oniemiał z zachwytu, gdy zobaczył te wszystkie ciała, leżące bez życia pod gołym niebem. Podszedł do kilku rannych, którzy wciąż żywi wili się w bólach, i powoli przebił ich ostrzem, rozkoszując się zadawanym cierpieniem.
Po drugiej stronie dachu stało jednak jeszcze kilku żołnierzy, którzy choć ranni i słabi, wciąż skorzy byli do walki. Ci ludzie za nic w świecie nie chcieli odpuścić. Ruszyli na Wezuwiusza, a on z radością przygotował się na przyjęcie ataku.
Pierwszemu z nich rozpłatał halabardą klatkę piersiową, zanim jeszcze ten zdążył się zbliżyć; następnie uchylił się przed niedbałym cięciem innego, odwinął się i dźgnął go w plecy. Podniósł halabardę wysoko i przekręcił ją na bok, blokując ostrze kolejnego, by zaraz potem kopnąć go w pierś, po czym rozrąbać potężnym ciosem na pół.
Wokół niego trolle rzuciły się do ataku na pozostałych ludzi. Ostatni, wciąż żyjący człowiek, ruszył w stronę blank z krzykiem na ustach. Wezuwiusz, rozochocony tym widokiem, cisnął włócznią w jego plecy, po czym podszedł powoli do konającego, chwycił go za fraki i wyrzucił za mur. Z satysfakcją przyglądał się, jak jego ciało uderza w ziemię.
Trolle podniosły wiwat, wieża wreszcie została zdobyta.
Wezuwiusz stanął w miejscu, rozkoszując się zwycięstwem. Nigdy, nawet w swoich najśmielszych snach, nie spodziewał się, że znajdzie się tutaj, na szczycie wieży, w całkowitym posiadaniu najcenniejszego budynku na całym świecie. Czuł się tak, jakby nic nie mogło go już powstrzymać. Jak gdyby świat należał tylko do niego.
Wtedy przypomniał sobie o Mieczu. Zawrócił i ruszył z powrotem w dół po schodach, aż dotarł na najwyższe piętro wieży, gdzie według legendy miał znajdować się mityczny Miecz. Ramieniem wyważył dębowe drzwi i biegiem ruszył w stronę kolejnych. Był zaskoczony, widząc przy wejściu martwego człowieka, zimnego, nieżywego już od wielu godzin. Ktoś tu był przed nim, ktoś zabił tego człowieka. Ale kto? I dlaczego?
Wezuwiusz w milczeniu postąpił do przodu i z walącym sercem otworzył drzwi. Wszedł do odświętnej komnaty, słabo oświetlonej pochodniami i gdy spojrzał w górę, zobaczył stalowy uchwyt, stworzony bez wątpienia tylko po to, by dawać oparcie Mieczowi. Wezuwiusz podszedł bliżej, pragnąć ze wszystkich sił pochwycić w dłonie upragniony skarb.
Pod ołtarzem paliła się pochodnia, jakby na znak, że był to dom Ognistego Miecza. Jednak, gdy Wezuwiusz uniósł wzrok, jego serce zamarło. Poczuł jak ogarnia go czarna rozpacz, jak ziemia osuwa mu się spod nóg.
Ołtarz był pusty.
Wezuwiusz rzucił się na niego w furii, wymachując halabardą, demolując go bez opamiętania. Chwycił to, co z niego pozostało, uniósł wysoko nad głowę i rzucił nim o ścianę, rozbijając go w drobny mak. W końcu odchylił się do tyłu i wydał z siebie wściekły ryk.
Zdał sobie sprawę, że to dopiero początek jego podróży przez Escalon. Krwawa eskapada się dopiero zaczęła.
Anvin powoli rozchylił powieki jednego oka na tyle, by ujrzeć wokół siebie świat prochu i śmierci. Jego jedyne sprawne oko zasypane było brudem i pyłem, więc otworzył je tylko odrobinę, leżąc na brzuchu pośród kamienistej pustyni, desperacko starając się przypomnieć sobie gdzie jest i co się stało. Całe ciało bolało go bardziej, niż wyobrażał sobie, że jest to możliwe, czuł się bardziej jak trup, niż żywy.
W oddali usłyszał rumor, spojrzał na horyzont, by dojrzeć armię połyskującą niebiesko-żółtymi barwami, maszerującą w dal. Kierowali się na północ, oddalając się od niego, podnosząc wysoki obłok pyłu.
Pamięć powoli mu wracała. Inwazja. Pandezjanie. Brama Południowa. Duncan nie przybył im na pomoc. On sam i jego ludzie przegrali. Nie zdołali ich zatrzymać.
Anvin leżał bez ruchu, każdą część ciała miał posiniaczoną, głowę poznaczoną guzami, piekły go wszystkie rozcięcia i rany. W dłoni czuł przemożne pulsowanie, spojrzał na nią, by zorientować się, że brakuje mu małego palca, jednak rana już nie krwawiła, pokryta była skrzepłą krwią. Wspomnienia niedawnych wydarzeń zalały go falą. Bitwa. Wszystkie hordy świata opadające go naraz.
Zastanawiał się jak to możliwe, że nadal żyje. Z wysiłkiem spojrzał w bok, gdzie ujrzał martwą twarz Durga leżącego zaraz obok z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczyma. To puste spojrzenie prześladowało go, nawet po śmierci mężczyzna zdawał się wyrzucać mu: A nie mówiłem?
Anvin przekręcił się trochę, na tyle by spojrzeć dalej, by zobaczyć trupy wszystkich swoich towarzyszy, wszystkich ludzi, którzy poszli za jego dowództwem, którzy w niego wierzyli, którzy walczyli za Duncana, za Durga - wszyscy leżeli martwi. On, wydawało się, był jedynym ocalałym.
W głowie migały mu obrazy z ich bohaterskiej obrony. Żaden z jego ludzi nie ustąpił pola tej olbrzymiej hordzie. Anvin przypomniał sobie, że zabił kilkunastu Pandezjan, gdy tylko do niego dobiegali. To była ostatnia pieśń chwały w obliczu pewnej śmierci. Pisane mu było polec w tej walce, wszyscy oni mieli zginąć i rzeczywiście, wszyscy zginęli. Oprócz niego. Z jakiegoś powodu okrutny los pozostawił go żywym, jego jedynego.
Wytężył pamięć, chciał przypomnieć sobie w jaki sposób przeżył. Pamiętał, że dostał w głowę młotem, uderzenie posłało go na ziemię, chwilę później zaś stratowały go konie. Przekręcił się znowu i poczuł wszystkie sińce na plecach, wygniecione końskimi podkowami i żołnierskimi butami, przemaszerowali po nim sądząc, że nie żyje. Jakimś sposobem przeoczono go w tej rzezi, po prostu zignorowano. Myśleli, że jest już trupem. I z tego co obecnie czuł - niewiele się pomylili. Bolało go milion sińców i ran. Spróbował się poruszyć, jednak szybko doszedł do wniosku, że ból jest zbyt wielki.
Zastanawiał się dlaczego jeszcze żyje, dlaczego jemu przypadła rola świadka tego zdarzenia? Zamyślił się głęboko. Dlaczego nie dane mu było zginąć w ostatniej, bohaterskiej walce, tak jak sobie życzył. Po co miałby teraz żyć? Escalon znów dostał się pod okupację. Z pewnością wszyscy, których znał i kochał, są już martwi. Duncan też z pewnością nie żyje; w przeciwnym wypadku przybył by im z pomocą.
Użył teraz wszystkich sił, by poruszyć ręką choć trochę, by oprzeć się i powoli unieść wyżej. Sięgnął przed siebie, drapiąc skałę i piach, zaciskając pięść trzęsącą ręką, starając się podnieść. Potem sięgnął drugą ręką, chociaż cierpiał straszliwie, nie mógł ruszać połową ciała. Nigdy w życiu nic nie bolało go aż tak bardzo, nigdy tak go nie stłuczono, nigdy nie przemaszerowało mu przez grzbiet tysiąc chłopa. Ledwie mógł oddychać, jednak przetoczył się na bok, położył jedną dłoń na ziemi i podparł się nią.
Powoli, powolutku był w stanie podnieść szyję trochę wyżej, choć oddech wiązł mu w gardle. Jakimś sposobem podniósł się chwiejnie na kolano, ledwie utrzymując równowagę.
Po kilku minutach odpoczynku, gdy już zdołał odetchnąć, zmusił się, by spróbować raz jeszcze. Nie mógł tak po prostu sobie tu umrzeć. Musiał przetrwać.
Musiał być silny.
Spojrzał jeszcze raz w kierunku ciała Durga i zobaczył, że jego miecz leży zagrzebany w piachu, na wyciągnięcie ręki. Sięgnął więc ku niemu, wiedział, że to jedyny sposób.
Nadludzkim wysiłkiem zdołał schwycić broń swego przyjaciela. Złapał za rękojeść i wbił ostrze w piach, użył go, by podeprzeć się przy wstawaniu. I choć trzęsły mu się ręce, zdołał podnieść się na nogi. Stał przez chwilę bez ruchu, starając się utrzymać równowagę. Oddychał głęboko przez długą chwilę, nie czuł się jeszcze na siłach, by iść dalej. Kręciło mu się w głowie, bardzo chciał przytrzymać się czegoś, mrużył swoje jedyne sprawne oko, gdy rozglądał się wokół w promieniach zachodzącego słońca. I prędko tego pożałował. Otaczała go śmierć, zniszczenie, zorientował się, że stoi zupełnie sam w tym pustynnym pustkowiu. A jednak był żywy. Za to powinien być wdzięczny.
Anvin odwrócił się i spojrzał na horyzont, na znikającą w oddali pandezyjską armię, dokonującą właśnie kolejnej inwazji Escalonu, poczuł przed sobą wyraźny cel. Nie mógł pozwolić im wkroczyć do swojej ojczyzny. Nie po tym, co przeszedł.
Jakimś sposobem przywołał wystarczająco energii, by postawić jedną stopę przed drugą, zrobił pierwszy krok.
A potem następny.
Czuł jakby szedł po dnie morza, cały był mokry, czuł, że w każdej chwili może upaść na twarz. Jednak skoncentrował się na tym, by myśleć o Duncanie, o tych wszystkich, których znał i kochał - i zmusił się, by iść dalej.
Przed nim była niekończąca się droga, miał przed sobą zupełne pustkowie, a dalej - pandezyjską armię. Nawet jeśli uda mu się pokonać pierwszy etap, nawet jeśli do nich dotrze, z pewnością zginie.
Jednak nie miał innego wyboru, jak tylko brnąć naprzód.
Taki właśnie był.
Taki był cel jego życia.
Całe jego życie było kuźnią, kuźnią męstwa, w której jego przyjaciele, żołnierze, a przede wszystkim on sam, wykuwali jego los. Każdy wybór był niczym uderzenie kowalskiego młota, który uformował jego charakter. I każdy wybór liczył się równie mocno, co następny.
Teraz mógł wybrać, czy iść dalej. Czy może cofnąć się, albo umrzeć tu i teraz, zawieść.
Złapał więc mocniej miecz, zacisnął zęby i postąpił do przodu, stawiając nogę za nogą. Dokonał wyboru. Przetrwa wszystko, cokolwiek życie rzuci mu pod nogi. Był silniejszy od wszystkich przeciwności. Silniejszy niż każde cierpienie.
I nie zatrzyma się, dopóki nie pozabija ich wszystkich.
Dierdre krzyknęła, lecąc na łeb na szyję w głąb czarnej otchłani, gdzieś pod ulicami Ur. Trzymała mocno Marco za rękę, gdy razem spadali coraz niżej. Była pewna, że upadek ją zabije. Nie wyobrażała sobie okropniejszej śmierci.
W końcu jednak wylądowała z pluskiem w lodowatej wodzie, która sięgała jej do pasa. Tuż przy niej rozległ się kolejny plusk, to Marco wylądował obok. Dierdre dyszała ciężko, próbując zaczerpnąć powietrza. Przecierała mokre oczy, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze żyje. Serce waliło jej jak oszalałe. Rozglądała się wokół, zastanawiając się, gdzie właściwie byli?
Marco chwycił ją za rękę i pomógł jej wstać. Tunele były oświetlone jedynie przez malutkie promyki słonecznego światła, które docierały ich gdzieś z wysoka, było go tylko tyle, by zobaczyła wodę spływającą ze zmurszałych, kamiennych ścian i kałuże, w których stali. Jej towarzysz ruszył przed siebie, poszła więc za nim, chociaż wszystko piekło ją i bolało od tego spadania. Była zupełnie oszołomiona tym, jak blisko minęła ją śmierć.
Gdzieś w górze usłyszała łoskot Pandezjan szturmujących miasto, rozlewających się po Ur, mordujących jej lud. Słyszała stłumione krzyki nawet z takiej odległości, krzyki zabijanych ludzi, które przebijały się przez grzmot ostrzału artylerii i walących się budynków. Czuła jakby nadszedł dla nich koniec świata.
Jej serce szarpało się w strachu, jako że bezpośrednio nad nimi słychać było halabardy obijające się o metal; widać Pandezjanie postanowili rozbić właz i ścigać ich dalej.
- Musimy się ruszyć! - nalegał Marco, ciągnąc ją dalej.
Dierdre pozwoliła mu się poprowadzić. Pospieszyli przez tunele, rozbryzgując wokół wodę. Gdy w biegu przymknęła na chwilę powieki, przed oczyma natychmiast pojawił jej się obraz martwego ojca, którego ciało zalegało na plaży. To było dla niej zbyt wiele.
Marco zdawał się znać dobrze te tunele, szybko doprowadził ją do jakiegoś przejścia. Skierowali się kolejnym tunelem, ich spieszne kroki obijały się echem po ścianach. Wbiegli w następny korytarz, aż wreszcie chłopak poprowadził ich ku kamiennym schodom prowadzącym w górę. Gdy weszli na nie, Dierdre zorientowała się, że są w kolejnym korytarzu, tu jednak było sucho, bliżej powierzchni, trochę jaśniej.
Nagle Marco wciągnął ją w jakiś zaułek i położył jej rękę na ustach, by nie wydała ani dźwięku. Stanęła obok bez ruchu, ledwie oddychając, zaś on wskazał jej palcem promień słońca nad ich głowami. Przez żelazne sztaby zobaczyła pandezyjskich żołnierzy, którzy biegali wte i wewte; zobaczyła ludzi, którzy padali martwi pod ich ciosami, gdy inni próbowali uciekać. Spojrzała dalej i zorientowała się, że po drugiej stronie tunelu znajduje się drabina, która prowadzi na powierzchnię.
Zalała ją fala gniewu.
- Musimy ich ratować! - ponagliła Dierdre - Nie możemy zostawić ich na śmierć!
Marco miał ponurą twarz.
- Wyjść na zewnątrz oznaczałoby zginąć - odpowiedział.
Dierdre zmarszczyła brew.
- Lepiej zginąć pomagając tym ludziom, niż zostać tutaj i umierać jak tchórze – odparowała i bez namysłu ruszyła w stronę drabiny, wspinając się po dwa szczeble, zdeterminowana, by ratować wszystkich. Usłyszała za sobą Marco, który wdrapywał się za nią, a gdy dotarła do ostatniego szczebla i nie mogła otworzyć ciężkiej klapy, oczekiwała, że chłopak ją zatrzyma, że ściągnie ją na dół.
Jednak ku jej zaskoczeniu Marco sięgnął w górę i otworzył zamek pokrywy. Wisieli tak oboje, bardzo blisko, on zaś wpatrywał się w nią z oczyma pełnymi miłości i podziwu. A potem znów ją zaskoczył, pochylił się ku niej i pocałował ją.
Jeszcze bardziej zaskoczyła ją jej własna reakcja, ona także pochyliła się i oddała pocałunek. Całowali się jak dwoje ludzi, którzy byli pewni, że zaraz zginą, że nie mają już nic do stracenia.
Po chwili Marco sięgnął nad głowę i powoli popchnął klapę, tylko tyle, by móc obserwować falę pandezyjskich żołnierzy przebiegających obok. Biegli pomiędzy kłębami pyłu i stosami gruzu, pędzili przez ulice, goniąc swoje ofiary. Dierdre zobaczyła jak wielki, sklepiony budynek zapada się i blokuje kolejną ulicę górą kamieni, zabijając przy tym kilku Pandezjan. Ten widok bardzo ją uradował.
Wtem zauważyła kilku mieszkańców, którzy przycupnęli za gruzowiskiem - starców, kobiety i dzieci - przynajmniej przez chwilę byli bezpieczni. Nie długo to jednak trwało, na roztrzaskane kamienie już zaczęli wdrapywać się oprawcy.
- Teraz! - krzyknęła Dierdre.
Razem z Marco wypchnęli klapę, otwierając ją na oścież, Dierdre natychmiast rzuciła się na powierzchnię, chłopak pobiegł w krok za nią. Nie czuła się bezpiecznie tu, na górze, jednak była wolna, napędzał ją cel, który widziała przed sobą.
Gdy dopadła kryjących się ludzi, powitały ją przestraszone spojrzenia; nie marnowała jednak ani chwili, złapała pierwszą osobę, dzieciaka na oko dziesięcioletniego, który spoglądał na nią przerażony.
- Chodźcie tędy! - powiedziała - Szybko!
Ujrzawszy swą szansę, podążyli za nią i Marco, biegnąc w kierunku otwartego włazu. Jeden po drugim schodzili w dół po drabinie, w głąb ciemnych tuneli.
Dierdre, rozejrzawszy się wokół, zobaczyła kilku Pandezjan, którym udało się już wdrapać na szczyt. Nie rzuciła się jednak do ucieczki. Stała spokojnie, nie chciała wejść na drabinę, dopóki wszyscy nie znajdą się bezpiecznie w podziemiach.
- Schodź na dół! - krzyknął do niej Marco przekrzykując huk kul armatnich, uderzających w kolejny budynek. Sam odwrócił się ku Pandezjanom i przygotował włócznię do ciosu, próbując ochronić schodzących - Tu jest zbyt niebezpiecznie!
Dierdre tylko potrząsnęła głową.
- Nigdy nie idę, dopóki wszyscy nie zejdą - powiedziała z uporem.
Zostało jeszcze kilkanaście osób - staruszka, kulejący mężczyzna i kilkoro dzieciaków. Dierdre stała mężnie, nie ruszywszy się na krok, mimo zbliżających się coraz bardziej żołnierzy.
- No już! - wykrzyknęła do ociągających się, zaciskając mocno ręce na włóczni.
Szybko doszło do niej, że nie zdążą schować się na czas. Uniosła więc swą broń i wraz z Marco przygotowała się do odparcia ataku.
Rzuciło się na nich trzech żołnierzy na raz, Dierdre schyliła się, gdy jeden zamachnął się na nią, po czym cięła na odlew podrzynając mu gardło. Marco bez namysłu pobiegł w ich kierunku i dźgnął jednego prosto w serce. Gdy trzeci zaatakował go od tyłu, Dierdre wpakowała mu włócznię prosto w plecy. Żołnierz okręcił się wokół własnej osi, Marco zaś wbił mu ostrze prosto w gardło.
Nagle usłyszała rumor, spojrzała więc w górę, by zobaczyć kilkunastu następnych wyłaniających się zza szczytu wzniesienia.
- Chodź! - popędził ją chłopak.
Obydwoje rzucili się czym prędzej w dół drabiny, uciekając przed szarżą Pandezjan. Marco w ostatniej chwili sięgnął nad głowę, zatrzasnął klapę i zamknął ją na zasuwę. Natychmiast doszły ich odgłosy butów uderzających o żelazną kratę, gdy żołnierze desperacko starali się dostać do środka.
Na szczęście nie dali rady, pokrywa była gruba. Nawet ich miecze nic nie mogły tu zdziałać.
Po chwili stanęli już pod drabiną, na dole, bezpieczni, dysząc ciężko. Dierdre spojrzała na grupkę mieszkańców, a potem na swojego towarzysza. Odpowiedział jej spojrzeniem, wydawał się równie zaskoczony co ona.
Udało im się, jakimś sposobem.
* * *
Dierdre i Marco stali w grupie kilkunastu ludzi w przepastnym pomieszczeniu pod ziemią, wreszcie wszyscy byli bezpieczni. Wyglądali na zziębniętych i zmęczonych, kilkoro dzieci łkało cicho. Dierdre zastanawiała się, jak długo będą w stanie przetrwać tu, w dole. Powtarzała sobie, że przynajmniej udało się uratować ich od bezpośredniego zagrożenia, od straszliwej śmierci, dali im trochę czasu i kolejną szansę, by przeżyć. Czuła się z tym bardzo dobrze. Te myśli wypierały myśl o jej ojcu i o otaczającym ich nieszczęściu.
Dreptała wokół niespokojnie, już od kilku godzin zastanawiając się, co począć dalej. Wciąż słyszała, jak miasto ginie im nad głowami. Nie mogli zostać tu na zawsze, tego była pewna. Śmierć była coraz bliżej.
Im dłużej dreptała, tym czuła się silniejsza i bardziej zdeterminowana. Myślała o ojcu, który zginął na plaży, o jego poświęceniu, wiedziała, że musi iść w jego ślady, czuła, że to jedyny sposób, w jaki może uczcić jego pamięć. Jej myśli podążyły ku Alecowi, przypomniała sobie jego wysiłki, to jak pracowicie wykuwał swoje łańcuchy. W jej głowie powoli rodził się pomysł.
Zwróciła się do Marco, słysząc, że ostrzał artylerii cichnie. Chłopak siedział ponuro, kryjąc głowę w dłoniach.
- Zakończyli pierwszy atak - stwierdziła - A to oznacza, że ich statki będą wpływały do kanałów.
Spojrzał na nią ciekawie.
- Spróbujmy trochę utrudnić im życie - dodała.
Wlepił w nią wzrok, jego twarz rozjaśniła się w domyśle.
- Łańcuchy? - spytał.
Kiwnęła głową.
- Zanieśliście je do kanałów? - spytała, zastanawiając się, czy zdążyli wykonać swoje dzieło przed rozpoczęciem inwazji.
Marco odpowiedział kiwnięciem głowy, twarz miał śmiertelnie poważną.
- Zaraz przy porcie - odpowiedział - Ale nie są umocowane. Nie zdążyliśmy ze wszystkim.
Dierdre kiwnęła głową, widząc przed sobą jasny cel.
- Więc nie ma na co czekać - powiedziała wreszcie z pewnością w głosie.
Chłopak stanął obok, w jego oczach także pojawił się ogień.
- Przecież to szaleństwo - powiedział starzec, który dosłyszawszy ich naradę, wstał i podszedł do nich, a głos miał pełen troski - Pozabijają was przecież!
- Pandezjanie już tam są - powiedział kolejny - I nic ich nie zatrzyma. Cóż pomoże zniszczyć kilka marnych statków?
- Jeśli zablokujemy kanały - odpowiedziała Dierdre - zabijemy setki żołnierzy. I zatarasujemy im drogę.
- I co z tego? - spytał kolejny - Co zatrzyma milion kolejnych, którzy tylko tam czekają?
- Przecież miasto leży już w gruzach - dodał następny - Po co to wszystko?
- Po co? - powtórzyła Dierdre oburzona - Ponieważ po to tu jesteśmy. Bo tak trzeba. Bo tak uczyniłby mój ojciec.
- Co innego nam pozostało? - dodał Marco - Zostać tutaj i czekać na śmierć?
- Tu przynajmniej jesteście bezpieczni - odezwał się ktoś.
- Nie obchodzi mnie moje bezpieczeństwo - odpowiedziała Dierdre - Chcę bronić naszego miasta.
Kilka osób przyjęło to kręcąc głowami, inni odwrócili oczy pełne strachu.
- My nie zamierzamy ryzykować swoich skór - powiedział wreszcie jakiś mężczyzna ze sparaliżowaną ręką.
- Nie proszę was o to - odpowiedziała chłodnym, twardym głosem. Nie chciała pomocy, nie potrzebowała już nikogo - Poradzę sobie sama.
I ruszyła w stronę jednej z drabin, od razu jednak poczuła dłoń na swoim ramieniu. Odwróciła się, by napotkać poważne spojrzenie brązowych oczu Marco.
- Ja będę ci towarzyszył - powiedział.
Wzruszyły ją te słowa ogromnie, jednak nie dała tego po sobie poznać.
Zanim weszła na drabinę, odwróciła się i spojrzała w tłum przestraszonych, skulonych osób. Wydawali się być przerażeni i nie mogła ich za to winić.
- Ktoś jeszcze? - spytała, chcąc dać im ostatnią szansę, by do nich dołączyć.
Jednak wszyscy odwracali wzrok w strachu i wstydzie.
- Idziecie na śmierć! - wykrzyknęła jedna z kobiet.
Dierdre kiwnęła głową.
- Nie wątpię - odpowiedziała.
Po czym odwróciła się i ruszyła w górę po drabinie, jeden szczebel za drugim, mając Marco za plecami. Wspinali się długo, było coraz ciemniej, ręce trzęsły jej się ze strachu. Zmusiła się, by stłumić swój lęk, by wznieść się ponad to.
Gdy wreszcie dotarli na górę, zatrzymali się na chwilę i spojrzeli po sobie. Marco uniósł brew, jakby pytając czy jest pewna, że chce to zrobić. Kiwnęła mu głową, nie mówiąc ani słowa.
Sięgnęli więc nad swe głowy i razem otworzyli zasuwy klap. Popchnęli mocno ciężką, żelazną pokrywę, chwilę później ich twarze zalało światło słońca.
Ur.
Ich przeznaczenie właśnie się wypełniało.
Kyra galopowała na grzbiecie Andora, przedzierając się przez zarośla, łamiąc na sobie gałęzie, od wielu godzin przemierzając drogi i bezdroża Escalonu, z Leo u swego boku. Czuła przypływ determinacji, musiała odszukać dom swojej matki, źródło swojej mocy, miejsce, w którym miała uzyskać odpowiedź na wszystkie dręczące ją pytania.
Zaginioną Świątynię.
Nie mogła przestać o tym myśleć, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej podekscytowana. To właśnie tam, jak obiecał Alva, miała znaleźć wskazówki, które doprowadzą ją do matki i to tam odkryje źródło swojej mocy. Serce waliło Kyrze jak oszalałe. Przez całe życie zastanawiała się, kim była jej matka; niczego bardziej nie pragnęła, niż spotkać się z nią, usłyszeć jej głos, objąć ją i zobaczyć, czy jest do niej choć trochę podobna. Tak bardzo chciała dowiedzieć się, czy jej matka była z niej dumna, usłyszeć od niej te słowa.
Co więcej, Kyra pragnęła dowiedzieć się skąd pochodzi, kim byli jej przodkowie, kim była ona sama. Słowa Alva niosły się echem po jej głowie. Przedwieczni. Pierwotni ludzie. Obrońcy Escalonu. Ci, którzy trzymali smoki w ryzach. Kyra był dumna ze swojego pochodzenia, a jednak nie była do końca pewna, co to właściwie znaczy. On mówił o innej rasie. O rasie nieśmiertelnych, o wszechmocnych istotach. Jak to się stało, że zniknęli? Przez kogo zostali pokonani? Czy naprawdę odeszli na zawsze?
Kyra czuła, że jej matka nie była zwykłym człowiekiem, że była potężniejsza od całej rasy ludzkiej. Nie wiedziała jednak, czy jeszcze żyła i jak dużo z tej mocy spłynęło na nią. Czy posiadała taką samą moc, jak jej matka? Czy należała do tej samej rasy? Czy jej matka rzeczywiście była nieśmiertelna? Czy to oznaczało, że Kyra również była nieśmiertelna?
Jadąc tak długimi godzinami, rozmyślała nad tym, jakie miała szczęście, że nadal żyje. Myślała też o Kylu. Odszedł tak nagle, powrócił do wieży. Serce zabiło jej mocniej na myśl o tym, że groziło mu niebezpieczeństwo. Co jeśli nigdy więcej go nie zobaczy? Nie do końca rozumiała uczucia, które żywiła w stosunku do niego i nie była pewna, dlaczego aż tak jej na nim zależało. Przez to wszystko czuła, że nie całkiem panuje nad swoimi emocjami – a to bardzo ją martwiło.
Kierowała się na południe, aż w końcu dotarła do rozstaju dróg. Prosty drewniany znak wskazał dwie drogi, jedną na zachód, w stronę wybrzeża, w kierunku Zaginionej Świątyni. Drugi znak, z napisem ANDROS, wskazywał wschód.
Jej serce zabiło mocniej. Andros. Natychmiast pomyślała o swoim ojcu, o tym że jest przetrzymywany w niewoli. Kyra z ciężkim sercem patrzyła na znaki. Czuła się tak, jakby patrzyła w oczy swemu przeznaczeniu. Równie mocno pragnęła udać się w obu kierunkach.
Wiedziała jednak, że to było niemożliwe. Mogła wybrać tylko jedną ścieżkę, jedno miejsce. I wiedziała, że od tej decyzji zależała będzie reszta jej życia. Wiedziała, co powinna zrobić: powinna posłuchać Alvy i ruszyć na zachód, w kierunku świątyni, w stronę matki. Musiała znaleźć źródło swojej mocy, by stać się potężną wojowniczką i przetrwać, także dla swojego ojca. I musiała znaleźć wskazówki, dzięki którym poznałaby prawdę o sobie i o swej matce.
Lecz bez względu na to jak bardzo się starała, zawsze kierowała się sercem, zamiast rozsądkiem. I gdy siedząc na grzbiecie Andora, wsłuchiwała się w głos swojego serca, wiedziała, że nie może pozwolić by jej ojciec zgnił w więzieniu. Ani teraz, ani nigdy. Nawet jeśli dotąd go nie zabili, z cała pewnością wkrótce to zrobią. A jeśli ona nic z tym nie zrobi, jego krew będzie na jej rękach. A do tego za nic w świecie nie mogła dopuścić.
Kyra zawróciła więc Andora i zagłuszając w sobie głos rozsądku, ruszyła galopem na wschód, do Andros. Już wtedy wiedziała, że to bardzo ryzykowne. Wiedziała, że sama nie da rady stawić czoła pandezyjskiej armii strzegącej stolicy. Zdawała sobie sprawę również z tego, że jej ojciec może być już martwy. Oddalając się od świątyni, odwracała się od swojej matki, od swego przeznaczenia i swej misji.
Ale nie miała wyboru. Z wiatrem we włosach, galopowała już na Andorze w kierunku Andros, w stronę ojca.
- Ojcze – pomyślała - zaczekaj na mnie.
Merk i Kyle wędrowali przez leśne odmęty Ur już od kilku dni. Merk dużo rozmyślał o tym, kim jest chłopiec, który idzie obok niego. Zdał sobie sprawę z tego, że nie wie o nim praktycznie nic. Jedno, czego był pewien to to, że jemu właśnie zawdzięczał życie. Bardzo dziwne uczucie. Dotąd mógł liczyć wyłącznie na siebie i nigdy nie czuł się z nikim związany. A już z pewnością nie spodziewałby się, że to z Kylem połączy go los. W końcu chłopak był Obserwatorem, tajemniczą istotą, i zawsze trzymał się z boku.
Merk nie był nawet pewien, czy Kyle w ogóle go lubi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego po niego wrócił. Los sprawił, że teraz wspólnie przemierzyli drogę do Kos, że razem mieli bronić Wieży i Ognistego Miecza. Zastanawiało go jednak, czy to było jedynym powodem, dla którego Kyle po niego wrócił?
- Dlaczego mnie ocaliłeś? – zapytał w końcu, czując potrzebę przerwania tej monotonnej ciszy.
Kyle odpowiedział tak długim milczeniem, że Merk zastanawiał się, czy w ogóle usłyszał jego pytanie. Mijały długie godziny, aż wreszcie chłopak wymamrotał:
- A czemu miałbym tego nie zrobić?
Merk spojrzał na niego zdziwiony. Jego szare oczy wydawały się być o wiele starsze od niego samego.
- Wróciłeś po mnie – powiedział Merk – Uratowałeś przed niechybną śmiercią.
- Nie wróciłem po ciebie – poprawił go Kyle - Wróciłem do wieży, by jej bronić.
- A mimo to uratowałeś mnie.
Kyle wzruszył ramionami.
- Byłeś tam, a wieża i tak była stracona – odpowiedział obojętnie.
Merk zaczął utwierdzać się w przekonaniu, że nic dla niego nie znaczył.
- Skąd wiesz, że nie było dla niej ratunku? - zapytał.
- Po prostu wiedziałem - odparł ponuro – Teraz potrzebni jesteśmy gdzie indziej. W końcu jest jeszcze druga wieża.
Merk zadumał się.
- Kiedy dowiedziałeś się, że Miecza tam nie ma? – zapytał ciekawy.
Kyle spojrzał na niego sceptycznie, jakby zastanawiając się, czy odpowiedzieć.
- Zawsze to wiedziałam – przyznał w końcu – od wieków.
Merk był zszokowany.
- A jednak trwałeś na stanowisku. Przez wieki trzymałeś straż w pustej wieży. Zupełnie na nic. Czemu?
Kyle odchrząknął.
- To nie było na nic – odparł z przekonaniem – W jednej z wież znajduje się Miecz, w drugiej nie. A jednak, każda z nich odgrywała bardzo ważną rolę. Jedna służyła za wabik, ale musiała być równie pilnie strzeżona. Inaczej wróg wiedziałby, gdzie skoncentrować swój atak.
Merk długo nad tym myślał.
- A teraz – zauważył Merk – gdy Wieża Ur jest zniszczona, wszyscy się dowiedzą. Najpilniej strzeżona tajemnica została odkryta.
Kyle westchnął.
- To prawda – przyznał – Ale jeśli dotrzemy do Kos jako pierwsi, może uda nam się ich ostrzec. Może zdążą przygotować się na atak.
- Naprawdę myślisz, że można przygotować się na atak całego narodu Mardy? – zapytał sceptycznie - Albo armii Pandezji? Wieża Kos prędzej czy później upadnie. Miecz zostanie zrabowany. Płomienie znikną. Zaleje nas fala trolli, a wtedy Escalon przepadnie. Pozostaną po nim tylko zgliszcza.
Kyle westchnął i zamilkł na długi czas.
- Ty nadal nie rozumiesz - powiedział Kyle – Escalon nigdy nie był wolny. Przynajmniej nie od kiedy Prawieczni umarli. Od kiedy pojawiły się pierwsze smoki. I odkąd straciliśmy Berło Prawdy.
- Berło Prawdy? - zapytał Merk zaskoczony.
Ale Kyle tylko patrzył przed siebie w milczeniu, pozostawiając go w niepewności. Był pełen tajemnic i to doprowadzało Merka do obłędu; jedno pytanie rodziło kolejne, a połowa odpowiedzi była dla niego zupełnie niejasna.
Kolejne godziny marszu upłynęły im w milczeniu, aż w końcu ciszę przerwał jakiś dziwny szum. Gdy wyłonili się z leśnej gęstwiny, stanęli na brzegu rwącej rzeki. Merk patrzył z podziwem na spienione wody Tanis. Wartki nurt sprawiał, że rzeka wydawała się być nie do przekroczenia. A jednak nie mieli innego wyjścia.
Merk wiedział, że nie mogą stać tak bez końca. Gdy jednak zrobił krok w kierunku wody, poczuł silną rękę na swej piersi. Spojrzał na Kyla zaskoczony.
- Co jest?
Kyle utkwił wzrok gdzieś w zaroślach. Nie powiedział ani słowa i nie musiał. Merk wiedział od razu, że coś tam zauważył. Choć nie rozumiał go, to jednak darzył ogromnym szacunkiem i zaufaniem, dlatego zatrzymał się posłusznie. Z uwagą rozejrzał się po przeciwległym brzegu, jednak nic tam nie dostrzegł.
- Niczego tam nie widzę – powiedział – Chyba przesadzasz.
Po dłuższej chwili znowu ruszył przed siebie i stanął nad samym brzegiem. Chciał przekonać się, czy dadzą radę przeciwstawić się nurtowi, lecz gdy tylko zanurzył stopę w lodowanej wodzie, ta natychmiast zwaliła go prawie z nóg.
Wycofawszy się na brzeg, nie miał już wątpliwości, że będą musieli znaleźć inny sposób, by ją przekroczyć. Kątem oka zauważył jakiś ruch na wodzie i gdy przeszedł kawałek w dół rzeki, zobaczył kołyszącą się na wodzie małą łódkę.
- Nie podoba mi się to - powiedział Kyle, podchodząc do niego.
- A masz inny pomysł?
Kyle spojrzał jeszcze raz na wodę i zamilkł.
Merk wszedł do łódki, która kołysała się tak mocno, że prawie z niej wypadł. Gdy Kyle dołączył do niego, wychylił się i przeciął cumę sztyletem. Szarpnęło nimi gwałtownie i już w chwilę później spływali w dół rwącej rzeki.
Wiosłowali razem ile sił w rękach, starając się przeciąć szalejący nurt. Walczyli zaciekle, jednak łódką wciąż rzucało na wszystkie strony. Merk był pewien, że zaraz się wywrócą. Kyle rozglądał się wokół, jakby oczekiwał, że lada chwila coś ich napadnie.
W końcu jednak udało im się wydostać poza najsilniejszy prąd. Przecięli rzekę i cali mokrzy dotarli do przeciwległego brzegu.
Gdy tylko wyskoczyli na suchy ląd, nurt porwał łódkę i Merk patrzył już tylko bezradnie, jak ta ginie w bezmiarze kłębiących się fal.
Odwrócił się i spojrzał na Kyla, który nie odrywał wzroku od linii drzew. Był przekonany, że coś czyha na nich w tych zaroślach..
- Co jest? – zapytał Merk, sam zaniepokojony coraz bardziej – Gdyby coś tam było…
I wtedy uciął zdanie na dźwięk przeraźliwego wycia połączonego z warczeniem. Mrożące krew w żyłach odgłosy dochodziły z pobliskich krzaków.
Kyle pobladł i powoli uniósł swój kij.
- Bajlory - powiedział w końcu złowieszczo.
- Co to takiego?
Ledwie zdążył zadać to pytanie, z zarośli wylazła sfora dzikich bestii, w każdej chwili gotowych rzucić się na nich. Cztery stwory podobne do nosorożców, choć nie z jednym a z sześcioma rogami, z grubą czarną skórą i długimi kłami ostrymi niczym szable, łypały na nich groźnie białymi ślepiami.
Merk odwrócił się i gdy spojrzał na rwącą rzekę, wiedział, że znaleźli się w pułapce.
- Potrafimy pływać - powiedział, zdając sobie sprawę, że to ich jedyna droga ucieczki.
- One też – odparł Kyle.
Merk poczuł jak oblewają go zimne poty, gdy znajdujące się nie dalej jak dwadzieścia metrów od nich bajlory rzuciły się w ich stronę. Ich kopyta dudniły coraz głośniej, a Merk, nie wiedząc, co innego mógłby zrobić, sięgnął po sztylet, wycelował i rzucił w jednego z nich.
Obserwował jak ostrze szybuje w powietrzu, by po chwili wbić się w oko bestii.
Miał nadzieję, że ten cios powali zwierzę, jednak bajlor, nie zwalniając nawet, sięgnął tylko łapą i wyłamał klingę, jakby była zwykłą wykałaczką.
Merk głośno przełknął ślinę.
- Padnij! – krzyknął Kyle, gdy dopadła ich pierwsza bestia.
Bajlor wystawił swoje ostre jak brzytwa pazury i wtedy Merk rzucił się na ziemię, modląc się, by chłopak wiedział, co robi. Gdy już miał zostać zmiażdżony przez monstrualne kopyta, usłyszał głośny jęk i zobaczył, jak zwierz padła na bok, dźgnięty kijem Kyla. Odetchnął z ulgą, widząc, jak blisko był śmierci.
Kyle zamachnął się i uderzył drugiego bajlora w pierś tak mocno, że tamten aż przeleciał dobre pięć metrów w tył, lądując prosto na kolejnym nadbiegającym zwierzu. Merk spojrzał na Kyla w zachwycie, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, zastanawiając się, na co jeszcze go stać.
- Tędy - rozkazał Kyle.
Merk pobiegł za Kylem w stronę bestii, które wciąż leżały na ziemi i stanął jak wryty, gdy zobaczył, że chłopak wskakuje na grzbiet jednej z nich. To było czyste szaleństwo. Zwierz ryknął i zaczął się podnosić. Merk wiedział, że musi działać szybko, wdrapał się wiec za Kyla i wczepił w zwierza najmocniej jak tylko mógł.
Już w chwilę później bajlor wierzgał dziko z ich dwojgiem na grzbiecie. Merk ześlizgiwał się coraz bardziej, był pewien, że zaraz umrze. Pozostałe stwory gotowały się do ataku.
Wtedy Kyle pochylił się i szepnął coś bajlorowi do ucha. Ten, ku zaskoczeniu Merka, zamarł w bezruchu, jakby nasłuchując. Kyle wyprostował się i kopnął go niczym konia, ten podniósł łeb, ryknął i ruszył galopem na swoich towarzyszy.
Zaskoczone tym widokiem bestie nie wiedziały jak zareagować. Bajlor schylił łeb i ugodził rogiem jedną z nich, a gdy ta padła na bok, stratował ją na śmierć swoimi potężnymi kopytami. Następnie podniósł gwałtownie łeb, przebijając gardło drugiego stwora na wylot, tak że ten nie zdążył nawet jęknąć.
Została już tylko ostatnia bestia, która widząc, co się dzieje, natarła na ich bajlora z furią w ślepiach. Gdy dwa gigantyczne cielska zderzyły się w biegu, ziemia aż zadrżała. Merk i Kyle wylecieli w powietrze jak z procy, lądując w błocie nieopodal.
Leżeli tam ledwo żywi, przyglądając się jak zwierz podnosi się i wściekle ryjąc kopytem w ziemi, szykuje się do ostatecznego ataku. Merkowi w oczy zajrzała śmierć. Przekonany był, że dla nich nie ma już ratunku.
Tymczasem bajlor, którego ujeżdżali, zdołał jeszcze zebrać w sobie resztki sił i wykorzystując nieuwagę przeciwnika, wbił się rogiem w jego podbrzusze, wypruwając mu flaki. Potem zachwiał się na nogach i padł na ziemię, nieprzytomny z wyczerpania. Merk stanął w miejscu, dysząc ciężko, patrząc na cztery bezwładne cielska, ledwie mogąc uwierzyć w to, co tu się stało. Udało im się. Jakimś cudem przetrwali.
Odwrócił się i spojrzał na Kyla, który teraz uśmiechał się do niego szeroko.
- A to była ta łatwiejsza część - powiedział.
* * *
Kyle i Merk maszerowali w ciszy przez równiny Escalonu, kierując się na południe i na wschód, w stronę Diabelskiego Palca, starożytnego półwyspu Kos. Wędrowali tak od kilku dni, nie zatrzymując się od czasu, kiedy spotkali na swej drodze przerażające bajlory. Kyle próbował odgonić od siebie czarne myśli i skupić się na podziwianiu krajobrazu. Nie było to jednak takie łatwe. Przez głowę wciąż przebiegały mu obrazy walącej się Wieży Ur, umierających na jego oczach towarzyszy. Był zdruzgotany. Z całego serca pragnął jak najszybciej dotrzeć do Kos, by ostrzec tamtejszych Obserwatorów przed najazdem Mardy, by ocalić Miecz i cały Escalon.
Musiał przyznać, że polubił tego człowieka, swojego nowego towarzysza podróży, Merka. Wykazał się odwagą w walce, dzielnie chronił wieży, nawet kiedy nikt go do tego nie zmuszał. Nie było wielu ludzi, którzy wzbudzali w Kylu pozytywne uczucia. On jednak zdołał go do siebie przekonać. Czuć było, że ten człowiek chce się zmienić, odciąć od swojego dotychczasowego życia – a to było coś, co Kyle doskonale rozumiał. Mimo że był tylko człowiekiem, wydawał się być godny zaufania i dlatego wybrał go na swojego towarzysza broni.
Kyle obserwował horyzont, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, rozmyślając nad najlepszym sposobem przedostania się przez nieprzyjazne tereny Diabelskiego Palca. W oddali majaczyły już lodowe szczyty Kos, które zdawały się sięgać nieba. Wiedział, że wkrótce rozpocznie się najbardziej niebezpieczny odcinek ich podróży. Głowę zaprzątały mu setki myśli o wieży, trollach, o Kyrze, starał się jednak odepchnąć od siebie je wszystkie, by skupić się na celu swej misji.
A jednak myśli te wciąż nie dawały mu spokoju i cos w środku kazało mu zatrzymać się i wsłuchać w głos wiatru.
Merk wlepił w niego pytające spojrzenie. To był pierwszy raz od kilku dni, kiedy przerwali wędrówkę.
Kyle utkwił wzrok na rozciągających się przed nim bezkresnych równinach, po czym odwrócił się w przeciwnym kierunku i spojrzał na południe. Gdy to zrobił, poczuł jak przepływa przez niego impuls, jak nagle staje się dla niego jasne, że potrzebny jest gdzie indziej. Gdzieś, gdzie toczy się walka o śmierć i życie.
- Co się stało? - zapytał Merk.
Kyle w milczeniu wsłuchiwał się w szum wiatru, próbując zrozumieć.
I wtedy do niego dotarło. Kyra. Była w poważnym niebezpieczeństwie; czuł to w każdej komórce swego ciała.
Odwrócił się do Merka.
- Nie mogę dalej iść z tobą - powiedział, ledwie mogąc uwierzyć we własne słowa.
Merk patrzył na niego wyraźnie zbity z tropu.
- Co masz na myśli? – zapytał niepewnie.
- Kyra – powiedział, sam nie do końca rozumiejąc, co się z nim dzieje - Ona mnie potrzebuje.
Merk zmarszczył brwi, ale Kyle wyciągnął rękę i chwycił jego ramię, patrząc mu prosto w oczy.
- Dalej musisz iść beze mnie – oznajmił – Gdy dotrzesz do Kos, znajdź Miecz i zabezpiecz go najlepiej, jak będziesz potrafił. Dołączę do ciebie jak najszybciej.
Merk wydawał się być bardzo rozczarowany. Kyle chciał mu wszystko wyjaśnić, jednak nie umiał znaleźć słów, by opisać jak bardzo kocha Kyrę. Jak mógł oczekiwać, by zrozumiał, że jest dla niego ważniejsza nawet od losu Escalonu?
Bez słowa odwrócił się i nie tracąc już ani chwili ruszył na południe, wiedząc, że ocali Kyrę, albo zginie próbując.
Jego Wspaniałość Ra, Najświętszy, Najwyższy Pan i Władca Pandezji stał na blankach Andros i spoglądał po polach Escalonu, ciesząc się ich widokiem. Należały teraz do niego. Wszystkie. Skrzywił się w uśmiechu.
Tam, w oddali, był w stanie dostrzec jak jego armie parły na północ, w pogoni za trollami, właśnie wycinały uciekające bestie w pień. Wróg został zupełnie rozbity. Marda z pewnością była wojowniczym narodem, każdy z trolli był dwa razy większy od człowieka, o ich sile krążyły fantastyczne opowieści, zaś ich przywódca, Wezuwiusz, znajdował się wysoko na liście tych, których Ra pragnął ująć i osobiście poddać torturom. Jednak mimo wszystko wciąż mu umykał. Stracił tysiące ludzi w tej walce - lecz na ich miejsce po prostu posłał kolejne tysiące. To wielka wygoda być w posiadaniu armii niewolników, zebranych ze wszystkich krańców Imperium. Byli niezliczeni, i nie trzeba było przejmować się ich losem.
Ra wiedział, że armia trolli wreszcie wykruszy się pod zalewem fali jego żołnierzy, wreszcie dotrze do nich, jak docierało do każdego, że ich siła jest bezużyteczna w porównaniu z jego potęgą. W końcu Ra był niezwyciężony. Nikt go jeszcze nie pokonał, nikt nie mógł go pokonać. Tak zapisano w gwiazdach. Był Najwspanialszym, Nietykalnym, Nieśmiertelnym Władcą.
Spoglądając teraz na swoje wojska, które rozpościerały się ku północy, stwierdził, że był dla Escalonu o wiele zbyt łaskawy. Nierozsądnie założył, że przyjmą swój los jak każda z podbitych krain, że poddadzą się rządom jego królewskich gubernatorów. Zostawił im zbyt dużo swobody - teraz nadszedł czas, by to wszystko zmienić. Nadszedł czas, by przekonali się, z kim przyszło im się zmierzyć. Nadszedł czas, by pokazać im prawdziwe cierpienie.
Ta żałosna wojenka z Escalonem była straszliwą niedogodnością dla Wielkiego i Wspaniałego Ra, drobiazgiem, który odciągał jego uwagę od innych, znacznie ważniejszych spraw, od poważnych wojen. Poprzysiągł sobie, że lud Escalonu zapłaci odpowiednią cenę. Tym razem zakuje w kajdany cały naród. Pokryje każdą piędź tej krainy żołnierzami, wymorduje wszystkich mężczyzn, wyda kobiety na tortury, a dzieci pośle do obozów pracy, przeora każdy skraj ten ziemi. Nikt nie będzie w stanie rozpoznać dawnego kraju, gdy jego dzieło wreszcie się zakończy. Będzie doskonałym przykładem dla każdego narodu, który odważy się mu sprzeciwić.
Ra nie powinien był słuchać swoich doradców, ludzi, którzy chwalili waleczność Escalońskich wojowników, ich niezależność, gdy radzili mu łagodne rządy. Powinien był zaufać własnym instynktom i zrobić to, co robił zawsze: zmiażdżyć wszystkich niepokornych. Spalić ich miasta. Zostawić ich z niczym. W końcu ludzie, starci z powierzchni ziemi, niewiele mogli zrobić w sprzeciwie.
W oddali Ra słyszał cieszące jego ucho odgłosy kanonady, eksplozji gdzieś na horyzoncie, tam, gdzie jego flota niszczyła Ur. Jego armie i statki atakowały Escalon ze wszystkich stron, nie było im gdzie uciekać. Wkrótce wszystkie ogniska oporu zostaną stłumione. Przywódca tego powstania, człowiek zwany Duncanem, siedział już w jego lochu. Ra z radością oczekiwał, by go zobaczyć, by zniszczyć ostatniego z niepokornych.
Spoglądając z góry na uciekające trolle dobrze wiedział, gdzie się kierują. Na południowy wschód. W stronę Diabelskiego Palca, w stronę Wieży Kos. Chcieli dostać w swe łapy Ognisty Miecz, chcieli zniszczyć Płomienie i otworzyć granice dla narodu Mardy. Przewidział to, oczywiście. Nie pomyśleli nawet, że Wielki, Wspaniały Ra nigdy na to nie pozwoli? Przecież jego wojska już ruszyły, by zniszczyć wszystkie trolle zanim sprawią mu więcej problemów.
- Wspaniały widok, prawda? - doszedł go głos.
Ra odwrócił się i uśmiech spełzł mu z twarzy, gdy zobaczył podchodzącego Enisa, chłopca, który sądził, że jest tu królem. Stał tam sobie, tak podobny do swego ojca, człowieka, którego sprzedał i zabił. Ra zdjął gniew. Cóż za arogancja, ta kreatura sądzi, że może podejść tak blisko do Największego, Najświętszego Ra.
- Nigdy nie spodziewałem się zobaczyć tego na własne oczy - ciągnął dalej Enis - Marda zawsze zagrażała Escalonowi. Teraz jednak ucieka przed nami w popłochu.
- Nami? - spytał Ra, spoglądając na niego z pogardą, czując wzbierającą w sobie furię. Ten arogancki, zarozumiały chłopak ewidentnie nie miał pojęcia, że nikt nie miał prawa zbliżyć się do Imperatora zanim nie klęknął i nie złożył mu pokłonu, bijąc czołem o ziemię - i nikt, nigdy, nie odzywał się do niego, zanim on nie odezwał się pierwszy.
Jednak Enis stał tam sobie, uśmiechając się w swej głupocie i bezczelności.
- Escalon już niedługo znajdzie się pod naszą władzą - ciągnął dalej - zaś mój lud zrobi wszystko, czego sobie życzysz.
- Naszą? - spytał Ra, aż prostując się z oburzenia.
Enis odpowiedział mu spojrzeniem, równie dumny i arogancki.
- W końcu jestem teraz Królem - odpowiedział, jakby to było coś oczywistego - To ja darowałem ci to wspaniałe zwycięstwo, dzięki mnie nie straciłeś nawet jednego żołnierza. Oddałem ci swojego ojca, a także Duncana i wszystkich jego wojowników. Masz mi za co dziękować.
Ra nigdy wcześniej nie czuł tak wielkiego obrzydzenia, gotował się w środku tak mocno, jakby zaraz miał wybuchnąć. Robił wszystko, by powstrzymać się od złapania tego chłopca za szyję i zaduszenia go tu i teraz.
I jakby tego było mało, Enis sięgnął ku niemu i naprawdę poważył się położyć rękę na świętym ramieniu Ra.
- Potrzebujesz mnie - ciągnął dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, w jakim jest niebezpieczeństwie - To jest mój lud. Wiem jak nim rządzić. Beze mnie zostajesz z niczym.
Ra odetchnął głęboko, po czym przemówił głosem, który aż drżał z wściekłości.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, ilu królów posadziłem na tronie, ilu obaliłem? - spytał go niskim, dudniącym głosem - Ile krain, ile narodów służyło mi za zabawki? A jednak królowie, moi królowie, wciąż myślą tak samo: wyobrażają sobie, że władza należy do nich. Że to ich ziemia. Ich lud. Urojenia plenią się w zastraszającym tempie. O jednym zawsze udaje im się zapomnieć.
Ra sięgnął przed siebie błyskawicznym ruchem, schwycił Enisa za kołnierz koszuli, postąpił kilka kroków naprzód, ciągnąc go za sobą i krzyknąwszy głośno przerzucił go przez skraj muru.
Chłopak poleciał prosto w dół, wyjąc dziko i machając rękoma. Wreszcie wylądował poniżej, twarzą na kamiennym bruku.
Ra spojrzał za nim, uśmiechnął się i odetchnął głęboko. Od razu poczuł się lepiej, widząc poskręcane ciało tego bezczelnego dzieciaka, leżące daleko pod jego stopami.
- Władza - zwrócił się do trupa - to iluzja.
* * *
Bant przechadzał się ulicami stolicy napełniony euforią, czując władzę, która była na wyciągnięcie ręki. Tak radosny nie był od swych chłopięcych lat. Stolica była bezpieczna w rękach Pandezjan. Zamach, który pomógł zorganizować, udał się świetnie. Stary Król Tarnis był martwy, Duncan gnił w więzieniu, zaś Enis, chłopak, któremu pomógł dojść do władzy, został właśnie koronowany.
Bant skrzywił się w szerokim uśmiechu. Enis zawdzięczał mu tytuł, zawdzięczał koronę, fakt że Pandezja rządzi Escalonem poprzez Enisa oznaczał, że Bant ma w ręku nieograniczoną władzę. Z Enisem u władzy, on i jego ludzie byli nietykalni. Pandezja nie podniesie na niego ręki, nigdy nie skieruje wojsk do jego doliny, do jego warowni, teraz był pewien, że on i jego lud są bezpieczni na wiele, wiele lat. Co więcej, sprawił, że będą mieli ogromną władzę w nowym Escalonie. Reszta warowni zostanie zniszczona, jedynie Barris zostanie jako ostatni, jedyny bastion wolności i niezależności.
I wkrótce Escalon będzie patrzył na niego jak na naturalnego przywódcę. Wtedy zabije Enisa, gdy ten najmniej będzie się tego spodziewał, i przejmie koronę.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej i skręcił w miejską bramę, spiesząc na spotkanie z nowym Królem. Był dumny z tego, że rzucił swój los na odpowiednią szalę. Mógł wyobrażać sobie tylko, co zdarzyłoby się, gdyby poparł Duncana, gdzie teraz by był. Leżałby martwy, ścięty pandezyjskim ostrzem.
Jasne, musiał zdradzić kilku ludzi, Duncana w szczególności. To jednak niewiele go obchodziło. Sumienie, jak odkrył już dawno temu, to coś z czymś trzeba pożegnać się, jeśli chce się zajść na sam szczyt. A to właśnie mu się marzyło. Widok Duncana dyndającego na szubienicy to coś, na co czekał z utęsknieniem. Tylko wtedy poczuje się zupełnie spokojny.
Bant skręcił za kolejny róg. Wreszcie dotarł w pobliże pałacu, i spojrzał w górę na poranne niebo. Podniósł dłoń, chroniąc oczy przed słońcem i dostrzegł, tam wysoko, Enisa stojącego wraz z Ra na blankach. Aż skrzywił się w uśmiechu. Stali tam zupełnie sami. To mogło oznaczać tylko jedno - że Ra naradza się z Enisem. Chłopak będzie teraz nietykalny, więc także i on.
Już miał ruszyć ku schodom, by spotkać się z młodym Królem, gdy nagle dojrzał w oddali jakiś ruch. Spojrzał znów w górę i przez chwilę patrzył, nic nie rozumiejąc. Dalej widział Enisa. Jednak już nie stojącego na blankach, a wyjącego przeraźliwie i lecącego w dół.
Obserwował z przerażeniem, jak chłopak uderza o bruk z obrzydliwym plaśnięciem, ledwie kilka metrów od niego. Był martwy.
Bant spojrzał w górę, zastanawiając się, czy Enis nie potknął się po prostu. Jednak jedyne co zobaczył, to uśmiechniętą twarz Ra spoglądającego w dół. To nie był wypadek. Nie mógł w to uwierzyć. Enis był martwy. Ra zabił go, tak po prostu.
Nerwowo przełknął ślinę. Jego marzenia o władzy, o bezpieczeństwie, właśnie legły w gruzach. Niewiele trzeba było, by Pandezja zwróciła się przeciwko nim. Teraz i on poczuł się zdradzony. Nikt nie był bezpieczny.
Bant szybko skoczył w cień, modląc się, by Ra go nie zauważył. I stał tak przez chwilę, z plecami płasko przy murze, zlany potem, dysząc ciężko.
Gdy zaś minęło wystarczająco dużo czasu, wyskoczył z cienia i rzucił się biegiem przed siebie. I pędził tak ile sił w nogach, byle przez bramę i z dala od stolicy, chcąc znaleźć się jak najdalej stąd.
Kyra dniem i nocą jechała przez Escalon, desperacko próbując jak najszybciej dostać się do Andros, by uwolnić ojca z rąk wroga nim będzie za późno. Wiedziała, że liczy się każda chwila, że nie może się teraz zatrzymać.
Mimo nieprzespanej nocy, czuła się silniejsza niż kiedykolwiek dotąd. Poczucie sensu dawało jej siłę. Od momentu uzdrowienia czuła, że może zrobić wszystko. Rozmyślała o swoim treningu, o nowo nabytej zdolności przywoływania mocy, umiejętności przesuwania przedmiotów siłą umysłu. Czuła się gotowa, by stanąć oko w oko z każdą armią. Była skłonna poświęcić wszystko, byle tylko ocalić ojca, nawet jeśli oznaczać to miało jej własną śmierć. Modliła się tylko, żeby nie było za późno.
Gdy wyjechała z lasu, mrok zaczął wreszcie ustępować miejsca światłu wschodzącego na horyzoncie słońca i gdy wjechała na pobliskie wzgórze, rozpostarł się przed nią widok na cały Escalon. Jej serce zadrżało, gdy z porannej mgły wyłaniać się zaczęły kontury wspaniałej stolicy, Andros. Pamiętała to miasto z młodości, prowadzący do niego masywny, łukowaty most zwodzony, imponujące kamienne bramy, blanki, baszty i wspaniałą fasadę. Ten widok zaparł jej dech w piersiach. Wiedziała, że ojciec czeka na nią za tymi murami i tym razem żadna siła nie mogła jej powstrzymać przed wyrwaniem go z niewoli.
Kyra spięła Andora do jeszcze szybszego galopu, kierując się w stronę miasta. Już z oddali dostrzegła żółto-niebieskie zbroje pandezyjskich żołnierzy, którzy trzymali straż u bram. Musieli wypatrzeć ją z wież obserwacyjnych, bo nagle usłyszała dźwięk rogów i zobaczyła, jak setka wojowników opuszcza stanowiska i rusza na nią szarżą z opuszczonymi lancami.
Zacisnęła palce na swym kiju, gotując się do konfrontacji. Ci ludzie mieli czelność stanąć między nią a jej ojcem, zasługiwali więc na śmierć. Kyra wydała z siebie okrzyk bojowy i ruszyła do ataku, wiedząc, jak bardzo było to lekkomyślne z jej strony. Czuła jednak przepełniającą ją moc i wierzyła, że dzięki niej będzie w stanie pokonać każdą armię.
Zbliżała się coraz bardziej, słyszała już brzęk zbroi i wiedziała, że od tej chwili nie ma już odwrotu. Z odwagą w sercu gnała na spotkanie zwartej armii mężczyzn. Na ich twarzach dostrzegła kpiące uśmieszki, a w oczach przekonanie o szybkim zwycięstwie. Ona jednak była zdeterminowana, by zakończyć to spotkanie zgoła innym wynikiem.
Gdy dotarli do niej pierwsi wojownicy, skoncentrowała się na swojej wewnętrznej mocy. Poczuła jak jakaś niesamowita energia rozgrzewa od środka jej ciało, jak przez ręce przechodzą jej dziwne prądy. Nigdy nie czuła się lepiej. Zamachnąwszy się kijem, wytrąciła trzem żołnierzom na raz miecze z dłoni. Odwróciła się i potężnym uderzeniem zwaliła kolejnych dwóch z koni. Poczuła, jak rodzi się w niej nowa moc, która dotąd była poza jej zasięgiem. Czuła się trochę tak, jakby była przy niej matka.
Kyra uchyliła się przed ciosem kiścienia i odwinąwszy się, sieknęła wywijającego nim żołnierza w żebra, przewracając go na kolejnego zbliżającego się do niej napastnika. Nie zwalniając ani na chwilę, rzuciła się w wir walki, tnąc, dźgając i powalając atakujących ją ze wszystkich stron żołnierzy. Czuła, jak jej nadprzyrodzone moce przejmują nad nią kontrolę, jak pozwalają jej przeć do przodu i wycinać armię w pień. Przez cały ten czas myślała o swym ojcu, który uwieziony w lochu czekał na ratunek.
Leo i Andor walczyli równie zaciekle. Andor kopał inne konie, zwalając z nich jeźdźców, Leo zaś zagryzał na śmierć tych, którzy podeszli zbyt blisko. Kyra przymknęła oczy, wyczuwając, że w ten sposób będzie mogła lepiej zestroić się z energią, która buzowała w jej żyłach. Skupiwszy się, zdołała wytworzyć nad sobą żółtą kulę światła, którą posłała w tłum, zabijając dziesięciu ludzi pojedynczą eksplozją.
Zamachnęła się ponownie, posyłając kolejną kulę w nadbiegający oddział. Usłyszała ogłuszający wybuch po czym zobaczyła, jak ciała kilkunastu żołnierzy wylatują w powietrze.
Kyra siała spustoszenie wśród wojsk nieprzyjaciela, zasiewając martwymi ciałami krwawe pole bitwy.
Każdy ruch coraz bardziej przybliżał ją do Andros. Teraz musiała już tylko przekroczyć most, by dostać się za mury miasta. Czuła się niezwyciężona, wystrzeliwując jaśniejące kule jedna po drugiej, zabijając kolejne dziesiątki nieprzyjaciół. Obrała za cel kamienny garnizon, po czym wysłała w jego stronę całą serię świetlnych pocisków, wywołując tym potężne eksplozje.
Patrzyła, jak zza otwartych kratownic wypływa całe morze wojowników przyodzianych w niebiesko-żółte zbroje.
Znowu zamachnęła się kijem, jednak tym razem, ku swemu przerażeniu, nie zdołała wytworzyć żadnej świetlistej kuli. Jej moc zniknęła jak ręką odjął. Czyżby Alva miał rację? Czyżby nie była jeszcze gotowa?
Jeszcze przed chwilą niezwyciężona, teraz czuła się bardziej bezbronna niż kiedykolwiek dotąd. Uświadomiła sobie, że znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Rozejrzała się na wszystkie strony, próbując zrozumieć, co się stało, i wtedy dostrzegła mrocznego czarnoksiężnika w szkarłatnej pelerynie, wyłaniającego się zza bram. W jego dłoniach widziała czerwoną kulę światła i natychmiast zrozumiała, że ma do czynienia z siłą o wiele potężniejszą od swojej.
Nagle Kyra poczuła pierwsze uderzenie; wymierzony w jej ramię cios tarczą był tak silny, że aż spadła z konia. Wylądowała na ziemi, otoczona przez wrogą armię.
Kyra natychmiast uniosła swój kij i zablokowała spadające na nią ostrze. Przeturlała się, wstała na równe nogi i zablokowała kolejne cięcie. Żołnierze podchodzili do niej coraz bliżej, a ona, nie poddając się, odpierała wszystkie ataki, powalając na ziemię większych i silniejszych do siebie mężczyzn, zabijając wielu z nich.
Andor i Leo rzucili się na pomoc, wierzchowiec kopał wojów, zębiskami rozrywał ich na kawałki, a wilk skakał im do gardeł, zatapiając kły w ich ciałach.
A mimo to coraz więcej żołnierzy napływało ze wszystkich stron i Kyra poczuła wreszcie jak zaczyna opadać z sił. Opuściła nieco ręce, jej ruchy stały się wolniejsze i wkrótce zawyła z bólu, gdy ostrze raniło jej ramię. Inny żołnierze przeprowadzili zmasowany atak na jej towarzyszy, po chwili oni też zaczęli słabnąć.
Znowu poczuła przeszywający ból, gdy młot bojowy trafił w jej ramię. W chwilę potem leciała już na plecy, stratowana przez grupę wojowników. Uświadomiła sobie z przerażeniem, że była zbyt wyczerpana, by dłużej z nimi walczyć. Alva miał rację; nie była na tyle potężna, by w pojedynkę pokonać tę armię. Udało jej się zabić setki żołnierzy, wezwać swoje moce i walczyć dzielnie do końca. Lecz mroczny czarnoksiężnik pokonał ją, zablokował jakoś jej energię, odbierając szanse na zwycięstwo.
Kyra czuła jak ciosy nadchodzą ze wszystkich stron. Leżała tam ledwo przytomna, niezdolna nawet do tego, by się ruszyć. Spojrzała w górę i zobaczyła, jak dziesiątki mężczyzn stają nad nią z podniesioną bronią. Ręką szukała po ziemi swego kija, ale on, wykopany przez któregoś z żołnierzy, leżał daleko poza jej zasięgiem. Któryś przydeptał jej nadgarstek ciężkim buciorem. Jęknęła z bólu. Leżała tam bezradna, patrząc w niebo, przygotowując się na śmierć.
Jeden z dowódców zbliżył się do niej, podniósł oburącz swój miecz i wlepił w nią nienawistne spojrzenie. Wiedziała, że to właśnie ten człowiek zakończy jej żywot, że to jego oczy widzi ostatnie przed śmiercią.
Odwróciła wzrok, nie chcąc już dłużej na niego patrzeć. Nie czuła strachu, lecz wyrzuty sumienia. Bardziej niż czegokolwiek w życiu żałowała, że nie będzie w stanie ocalić swego ojca przed śmiercią.
Przykro mi, Ojcze – pomyślała – Zawiodłam cię.
Alec stał na dziobie statku, wpatrując się jak zahipnotyzowany w niezwykły widok, który roztaczał się przed jego oczami. Wpływając w archipelag Zaginionych Wysp, łódź lawirowała pomiędzy wystającymi z wody skałami. Mijali jedną opuszczoną wyspę za drugą, wszystkie spowite gęstą mgłą. Ciszę przerywały jedynie odgłosy egzotycznych stworzeń, których Alec nie był w stanie rozpoznać. Zastanawiał się, co mogło czaić się w głębinach tych wód. Nigdy dotąd nie był w równie tajemniczym miejscu.
Wyspy, oddalone od lądu o tysiące mil, ukryte przed ludzkim okiem, wydawały się być zupełnie opuszczone. Alec aż westchnął z podziwu, gdy przepływali obok olbrzymich niebieskich głazów, wyłaniających się z morza niczym ręce sięgające ku niebu. Mijali ogromne połacie unoszących się na wodzie wodorostów, po których przechadzały się wielkie czarne ptaszyska, kraczące złowieszczo na ich widok, jak gdyby byli nieproszonymi gośćmi na ich terenie. Mijali wysepki poszarpanych skał, których ostre krawędzie przestrzegały przed zbliżeniem się do nich. W całej okolicy nie było żadnego miejsca, które choć trochę nadawało się do zamieszkania.
Gdy skręcili w wąski kanał, Alec usłyszał jakiś dziwny dźwięk. Spojrzał w dół, by zobaczyć, że wpłynęli w sam środek płycizny porośniętej wystającymi nad powierzchnię wody niebieskimi trawami, przyklejającymi się do kadłuba. Statek zwolnił, a on spojrzał na Sovosa zaniepokojony.
- Utknęliśmy - powiedział.
Ale Sovos, ku jego zaskoczeniu, tylko pokręcił głową i nadal niewzruszony patrzył prosto przed siebie.
- Iluwiańskie trawy morskie - wyjaśnił spokojnie – Tak stare, jak te wyspy. To nasze powitanie. One poprowadzą nas do wysp.
Alec patrzył zafascynowany, jak macki uczepiają się statku i pną się w górę kadłuba, wydając przy tym zabawne dźwięki. Trawy zakołysały się i tysiące małych przyssawek zaczęło przesuwając statek do przodu. Ocean zdawał się pulsować.
Alec coraz wyraźniej widział zbliżający się ląd, który wyłaniał się spod gęstej mgły. Im bliżej podpływali, tym on czuł się bardziej senny, zrelaksowany. W powietrzu było coś niezwykłego, jego ciało oblepiała ciepła mgła, a płuca wypełniała wilgoć. Zaginione Wyspy były najbardziej niesamowitym miejscem, jakie kiedykolwiek widział.
- Do kogo należą te wyspy?
- Do nikogo – odpowiedział z przekonaniem Sovos.
Alecowi wydawało się to dziwne.
- Czyż nie są one częścią Escalonu? – zapytał - Albo Mardy? Czy Pandezji?
Sovos pokręcił głową.
- To niezależne terytorium. Zasiedlone przez niezwykłych mieszkańców.
Gdy on próbował zrozumieć, mgła wreszcie podniosła się, a widok, który wtedy ukazał się jego oczom, zaparł mu dech w piersiach. Sporych rozmiarów wyspa cała połyskiwała w srebrzystym świetle. Słońce zdawało się oświetlać tylko to jedno miejsce, sprawiając, że wyspa wyglądała zjawiskowo. Fale rozbiły się o strzeliste skały. W oddali Alec mógł dojrzeć zielone pola i trawiaste pagórki, których szczyty, o dziwo, pokryte były lodem. Nie miało to żadnego sensu. Wyspa otoczona była plażą, której srebrzysty piasek mienił się w słońcu. Alec czuł się tak, jakby dopływał do raju.
Co jeszcze bardziej niesamowite, na brzegu zbierał się tłum ludzi, jakby w oczekiwaniu na ich przybycie. Stali w milczeniu, kilkuset wyspiarzy ubranych w srebrne szaty, z długimi srebrnymi włosami, srebrnymi oczami i mieczami przy pasach. Patrzyli na Aleca, a kiedy ich oczy spotkały się, stało się coś niezwykłego: natychmiast poczuł z nimi więź. Czuł się tak, jakby wrócił do domu. To było dziwne uczucie. Przez całe swoje życie Alec nigdzie nie czuł się jak w domu, nawet nie wtedy, kiedy był w swojej wiosce, przy rodzinie. Zawsze czuł się jak wyrzutek, jakby nie był jednym z nich. Tutaj po raz pierwszy poczuł, że był wśród swoich.
Gdy ich łódź dotknęła brzegu, delikatnie wypchnięta na piasek przez trawy, Sovos zeskoczył ze na plażę, i natychmiast ruszył między ludzi, jakby był stąd. Wtedy i Alec zeskoczył na ciepły miękki piach. Dziwnie czuł się stojąc na suchym lądzie po tylu dniach na morzu.
Ruszył za Sovosem w stronę wyspiarzy, którzy obserwowali go w milczeniu. Oczy wszystkich skupione były na nim. Nagle na jego drodze stanął mężczyzna w średnim wieku, wyższy od niego o głowę, z surowym wyrazem twarzy. Jego intensywne spojrzenie nie było ani wrogie, ani przyjacielskie.
- Czekaliśmy na ciebie – odezwał się głos jakby nie z tego świata – od zbyt wielu lat.
Alec rozejrzał się po zgromadzonych wokół siebie ludziach, którzy przyglądali mu się tak, jakby był ich zbawcą.
- Ale ... ja was nie znam – odpowiedział zdezorientowany.
Już w chwili, gdy wypowiadał te słowa, czuł, że nie były prawdziwe. W głębi duszy wiedział, że zna ich wszystkich.
- Czyżby? - zapytał mężczyzna, po czym odwrócił się i skierował swe kroki w głąb lądu.
Reszta zgromadzenia spojrzeniami dała mu do zrozumienia, że powinien udać się za nim.
Alec zerknął na Sovosa, a ten skinął głową z aprobatą.
Nie wiedząc, co innego mógłby zrobić, chłopak ruszył w ślad za mężczyzną, inni zaś podążyli za nim.
Im dalej wchodzili w głąb lądu, tym krajobraz stawał się coraz bardziej magiczny. Alecowi zapierało dech w piersiach. Po drodze mijali przedziwne drzewa, obficie obwieszone owocami przeróżnych barw i kształtów, owocami, których Alec nigdy dotąd nie widział. Zielone wzgórza rozciągały się po horyzont, wyspa emanowała dobrocią i łaską. Miód wypływał z prastarych, powykręcanych drzew, a jeziora pełne były egzotycznych ryb.
Alec płonął z ciekawości, kiedy dogonił wreszcie swego przewodnika. Szli dalej w milczeniu, aż w końcu dotarli do miejsca, które musiało być ich główna osadą. Pomiędzy prostymi domkami zbudowanymi z błyszczącego, srebrnego granity, które mieniły się w słońcu, jak gdyby wysadzane były diamentami, wznosił się trójkątny budynek, dostojny niczym świątynia.
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił do Aleca.
- Dom Miecza - powiedział tajemniczo.
W czasie gdy Alec przyglądał się budowli, ze wszystkich okolicznych domów wyłaniać się zaczęli mieszkańcy i już wkrótce wokół nich zgromadził się spory tłum.
Mężczyzna spojrzał na Aleca.
- Witaj w domu - powiedział.
Alec zmarszczył brwi, zdezorientowany, przytłoczony tym wszystkim.
- Ja pochodzę z Soli – odpowiedział, sam nie do końca pewny swoich słów – a nie stąd.
Mężczyzna pokręcił głową.
- Nawet nie masz pojęcia - powiedział tajemniczo.
Zanim Alec zdążył zapytać, co miał na myśli, mężczyzna podprowadził go pod piramidalny budynek, którego srebrne wrota, z każdym ich krokiem, uchylały się coraz szerzej.
Alec wszedł do środka słabo oświetlonego pomieszczenia i zamarł. Na środku wysokiej, pustej sali bez okien, pod strzelistym sufitem, stało srebrne kowadło.
A na kowadle leżał miecz.
Niedokończony miecz.
Alec jak zahipnotyzowany wpatrywał się w niezwykłą broń i jak gdyby przyciągany przez jej moc, podchodził coraz bliżej, nie mogąc odezwać od niej wzroku.
Zatrzymał się tuż obok niej i powoli wyciągnął drżąca rękę. Emanowała od niej potężna energia, która sprawiała, że powietrze wokół drgało.
Alec dotknął miecza i poczuł, jak przez jego nadgarstek przepływa gwałtowna fala energii. Podniósł go bardzo powoli i poczuł, jak na wpół wykute ostrze wibruje w jego ręku. Wtedy, po raz pierwszy, naprawdę poczuł, że żyje. Wiedział, że dlatego właśnie momentu przyszedł na świat, że jego przeznaczeniem było znaleźć się tutaj.
Z mieczem w dłoni zwrócił się ku tłumowi i spojrzał w ich twarze, a w oczach ich dostrzegł nadzieję i oczekiwanie.
- Niedokończony miecz – rzekł ich przywódca - Bez niego Escalon jest stracony.
Alec czuł jak budzi się w nim dusza kowala, wiedział, że w rękach trzyma cel swego życia.
- Dlatego właśnie jesteś nam potrzebny - wyjaśnił Sovos – Tylko ty możesz ukończyć ten miecz.
Alec spojrzał na niego oszołomiony.
- Ale dlaczego ja? – zapytał, z trudem mogąc w to wszystko uwierzyć.
- Ponieważ jesteś jednym z nas i Escalon cię potrzebuje.
Postąpił do przodu i spojrzał Alecowi głęboko w oczy.
- Nie zawiedź nas.
Anvin szedł przez pustkowie w pustynnym skwarze, ciągnąc nogę za nogą; każdy krok był nieludzkim wysiłkiem, z każdą chwilą utwierdzał się w przekonaniu, że żywym stąd nie ujdzie. Jego rany przestały krwawić już dawno, teraz cały pokryty był strupami z krwi zmieszanej z pyłem, które z każdym krokiem wydawały się obdzierać i znów otwierać każde rozcięcie. Wciąż pokryty był guzami i siniakami, bolało go całe ciało, teraz spuchnięte z gorąca i ran. Każdy ruch wymagał herkulesowego wysiłku. Powietrze wydawało mu się gęste, jakby przedzierał się przez galaretę.
Podniósł wzrok, by spojrzeć przed siebie. Potrzebował bodźca, który ruszyłby go z miejsca. To co zobaczył sprawiło, że jego serce zabiło szybciej. Tam, na horyzoncie, widać było tyły pandezyjskiej armii, która oddalała się od niego w szybkim marszu, kierując się na północ, zostawiając za sobą szlak zniszczenia. Jej szeregi lśniły w słońcu, falowały niczym żółto-złote morze, sunąc przez jego ojczyznę jak gigantyczna gąsienica pożerająca jedną wioskę po drugiej.
Przynajmniej teraz zwolniła trochę, milion żołnierzy nie był w stanie prędko przeprawić się przez wąskie ścieżki gór. Anvin miał szansę, by nadrobić trochę drogi. Już zbliżał się do tylnych szeregów, do maruderów i oferm, którzy zostawali trochę z tyłu, tych, którymi Pandezja niewiele się interesowała. Zostawili ich tutaj, jako że nie mieli powodu, by oglądać się za siebie. Teraz cały Escalon należał do nich - tak przynajmniej im się wydawało.
Armia posuwała się tak wolno, że ledwie widać było ruch. Anvin więc, pomimo swych ran, był w stanie się do nich zbliżyć. Musiał złapać ich zanim dotrą do urwisk Everfall, tą drogą nie będzie mógł wspinać się w tym stanie. Zawiesił wzrok na kilku żołnierzach przy końcu kolumny, maruderach, jasne było, że służyli jako niewolnicy. Zauważył kilku kulawych, kilku chłopców, a nawet starców. Każdy z nich byłby łatwym celem.
To, czego było mu trzeba, to ktoś dokładnie jego rozmiarów, mógłby wtedy zabrać jego zbroję. No pandezyjskiego wierzchowca, którego mógłby dosiąść. Tak wyekwipowany mógłby przegonić resztę i dotrzeć na długo przed nimi do stolicy. To jego jedyna nadzieja.
Jednak sumienie Anvina nie pozwoliłoby mu podnieść ręki na starca czy dzieciaka, albo kogoś kalekiego. Zbliżając się, starał się znaleźć kogoś, kogo mógłby śmiało zaatakować. I wkrótce znalazł odpowiednią osobę.
Na samym tyle, najbliżej niego, stał pandezyjski poganiacz. Batożył innych, pokrzykując twardo w języku, którego Anvin nie rozumiał, zaś chłopcy i starcy potykali się pod uderzeniami jego długiego bata. On nada się doskonale.
Anvin przyspieszył kroku, na tyle na ile mógł, i już po chwili znalazł się blisko niego. Jego jedyną przewagą było to, że nikomu nawet przez myśl nie przyszło, żeby spojrzeć przez ramię. Bo niby po co? Przecież właśnie podbili tą ziemię. Któż mógł spodziewać się ataku od tyłu?
Anvin zebrał w sobie resztki sił i poczuł przypływ adrenaliny, który wystarczył, by zapomnieć o bólu chociaż na chwilę. Przyspieszył znowu i podniósł głowę trochę wyżej, by przyjrzeć się lepiej poganiaczowi swym jednym zdrowym okiem.
- ACHVOOT! - usłyszał wrzask poganiacza, gdy ten okładał batem jednego z młodych. Chłopak krzyknął z bólu, by w końcu upaść, poganiacz zaś stanął nad nim i okładał go raz za razem. Cała reszta szła dalej, zostawiając chłopca swojemu losowi.
Anvin poczuł przypływ gniewu, widząc jak Pandezjanin bije chłopaka na śmierć. Dobył więc swojego miecza i, pomyślawszy do Durgu, użył ostatka sił, by ruszyć z nim naprzód. Biegł chwiejnie, jednak rozpędzał się coraz bardziej, i gdy wreszcie był całkiem blisko uniósł swoje ostrze z gardłowym krzykiem.
Poganiacz z początku wydawał się go nie słyszeć, zasłuchany w trzask bicza, jednak w ostatnim momencie obrócił się, a na jego twarz wystąpił wyraz zaskoczenia na widok samotnego wojownika.
Anvin nie dał mu czasu na reakcję. Z ustami szeroko otwartymi w krzyku rzucił się naprzód i wbił miecz prosto w brzuch przeciwnika.
Poganiacz stał jeszcze na nogach przez chwilę, sparaliżowany szokiem, po czym zwalił się martwy pod jego nogi.
Anvin stanął przy jego zwłokach, dysząc ciężko, zdumiony tym, że zostało mu wystarczająco sił, by zwyciężyć. W chwilę potem świat zawirował mu przed oczyma i zupełnie wycieńczony nawet tak małym wysiłkiem, osuną się na ziemię nieprzytomny.
* * *
Gdy tylko się ocknął, zobaczył skrwawioną twarz chłopaka, który z troską w oczach poklepywał go po twarzy. Zobaczył broczące krwią ślady na policzkach chłopca i od razu wiedział, że to ten, którego poganiacz tak bezlitośnie obijał.
Spojrzał w bok i zorientował się, że nadzorca leży martwy obok; natychmiast wszystko sobie przypomniał.
Chłopiec wyciągnął do niego rękę, którą Anvin przyjął z wdzięcznością, pozwalając mu pomóc sobie stanąć na nogi.
- Zawdzięczam ci życie - powiedział młodzik. Na jego twarzy malowało się przerażenie - Wzięli za niewolników całą moją rodzinę, i tylko ja jeden pozostałem przy życiu. Proszę - powtarzał - proszę, nie wydaj im mnie z powrotem. Przecież mnie zabiją.
Anvin odwrócił się i spojrzał na oddalającą się armię, teraz już co najmniej sto metrów z przodu. Wiedział doskonale, że jeśli zostawi tego chłopca, świadka swojej zbrodni przy życiu - narazi sam siebie. Wiedział, że rozsądniej byłoby z nim skończyć.
Jednak nie mógłby zrobić krzywdy bezbronnemu, jakkolwiek rozsądne by się to nie zdawało. Po prostu nie był do tego zdolny.
Zwrócił swoją uwagę na ciało poganiacza. Szczęśliwie, wydawał się być jego rozmiarów.
- Możesz mi pomóc? - spytał chłopaka głosem ochrypłym z pragnienia, wskazując na trupa.
Chłopak popatrzył kilka razy na ciało i z powrotem na niego, aż wreszcie zrozumienie błysnęło w jego oczach.
Skoczył do martwego żołnierza i zaczął rozbierać go ze zbroi. Anvin obserwował chłopca chwilę. Miał ciemną, oliwkową skórę, kręcone włosy i sprytne, zielone oczy, na oko trzynaście lat i dużo energii i entuzjazmu, mimo wielu ran. Przyszło mu na myśl, że może mu się przydać. Potrzebował pomocy, dopóki nie stanie całkiem na nogi.
Chłopak szybko obdarł żołnierza ze zbroi i wręczył ją Anvinowi kawałek po kawałku, poprawiając ją, upewniając się, że pasuje, gdy ten zakładał pancerz na siebie. Anvin z każdym kawałkiem czuł coraz większy ciężar, czuł jak kończą mu się siły, że coraz bardziej zlewa się potem. Wiedział jednak, że musi to zrobić, jeśli chciał dać sobie jakąkolwiek szansę dotarcia do Andros.
Po chwili założył wszystko, chociaż każdy fragment sprawił mu prawdziwy wysiłek. Był zupełnie wykończony, jakby ważył tysiąc ton, i pocił się straszliwie wewnątrz metalowej skorupy. Ale w końcu się udało. Wiedział, że tak wyposażony może próbować dostać się aż do stolicy. Znów widział przed sobą szansę.
Nagle usłyszał rżenie, odwrócił się, by z radością ujrzeć jak chłopak prowadzi mu konia, który należał do poganiacza. Młodzik pomógł mu wdrapać się na siodło, po chwili patrzył już na niego z góry, prosto w pełne nadziei oczy.
- Tutaj czeka na mnie tylko śmierć - powiedział chłopak - Zabiją mnie zaraz po tym, jak znajdą tego trupa. Proszę, zabierz mnie ze sobą. Pozwól mi zostać twoim giermkiem. Przysięgam ci wierność na zawsze. Na imię mi Septin.
Anvin westchnął. Siedział na koniu, mierząc mizernego chłopaka wzrokiem.
- Sam ledwie zdołam przetrwać - powiedział ciężkim głosem - jeśli zabiorę cię ze sobą, zginiemy oboje.
- Nic mnie to nie obchodzi - chłopiec odpowiedział szybko.
- Tylko że ja zmierzam - powiedział Anvin - prosto w paszczę zła. Będziesz giermkował umarłemu.
Chłopiec skrzywił się w uśmiechu.
- Wolę już umrzeć walcząc ze złem, niż zdychać tu jako niewolnik.
Po chwili uśmiech pojawił się również na twarzy Anvina, który rozpoznał mężnego ducha w tym mizeraku. Przypominał mu siebie, gdy był w jego wieku. Kiwnął więc głową, a chłopak, rozpromieniony, skoczył na konia i usadowił się za jego plecami.
Anvin wreszcie popędził wierzchowca szturchnięciem pięty. Odjechali w dal, by po chwili wmieszać się pomiędzy pandezyjskie szeregi. Nikt ich nie zatrzymywał, jechali więc na północ coraz szybciej i szybciej, kierując się w stronę Andros.
Duncanie, pomyślał jeszcze, zaczekaj na mnie.
Kyra leżała na polu bitwy, przygotowując się na śmierć, gdy nagle doszedł ją dźwięk, który rozpalił nadzieję w jej sercu, budząc na powrót wolę przetrwania. Wśród pandezyjskich żołnierzy zapanował chaos, gdy ich towarzysze zaczęli padać jeden po drugim na wilgotną od krwi ziemię. Choć nie miała pojęcia, co się wokół niej dzieje, coś podpowiadało jej, że jest jeszcze dla niej nadzieja. Tylko kto stanął w jej obronie, kto odważył się przeciwstawić tak potężnej armii?
Półprzytomna spojrzała w bok, by gdzieś pomiędzy niebiesko-żółtymi zbrojami dostrzec ruch, światło przemieszczające się z niewiarygodną wręcz prędkością. Powstałe zamieszanie sprawiło, że stojący nad nią żołnierz opuścił miecz i na chwilę podniósł wzrok.
Kyra wykorzystała ten moment jego nieuwagi i zbierając w sobie resztki sił, kopnęła mężczyznę między nogi. Żołnierz padł na kolana, a w chwile później wirująca kula światła powaliła go na ziemię. Kyra zobaczyła błysk metalu i usłyszała krótkie jęknięcie. Gdy spojrzała w górę, nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Kyle.
Siał spustoszenie w szeregach wrogiej armii, wycinając całe zastępy żołnierzy w ułamku sekundy. Pandezjanie padali wokół niego, zbyt wolni, by się przed nim obronić albo złapać. Na jego widok Kyra poczuła jak zalewa ją fala ulgi; a nawet więcej, poczuła przypływ miłości. Była przepełniona wdzięcznością. Zdała sobie sprawę, że wrócił tylko dla niej.
Kyra rozpaczliwie chciała przywołać go do siebie, sięgnąć ku niemu - na to była jednak zbyt słaba. Co chwila odpływała w stan nieświadomości, by zaraz znów otworzyć oczy. Mogła tylko przyglądać się, jak Kyle toruje sobie drogę przez ich szeregi, wyrzynając jeden rząd żołnierzy po drugim. Nigdy dotąd nie spotkała nikogo równie potężnego. Wydawał się być niepokonany, jakby nie z tego świata. Nawet energia mrocznego czarnoksiężnika nie była w stanie go powstrzymać.
Nagle odgłosy walki ucichły i Kyra otworzyła oczy, zastanawiając się, ile czasu minęło. Rozejrzała się wokół siebie, by zobaczyć porozrzucane po polu bitwy setki ciał. Cała pierwsza fala Pandezjan została wybita w pień. Nie mogła w to uwierzyć. Nagle rozległ się dźwięk rogu i gdy spojrzała w górę, zobaczyła coś, co zmroziło jej krew w żyłach: oto nadchodziły posiłki w sile dziesięciokrotnie większej od tej, z którą przyszło jej się zmierzyć. Odwróciwszy głowę, zobaczyła Kyla, krwawiącego, dyszącego ciężko, wyraźnie wyczerpanego, i wiedziała, że nawet on nie mógł odeprzeć kolejnego ataku.
Doszedł ją kolejny dudniący dźwięk. Ale tym razem nie był to dobrze jej znany dźwięk rogów Escalonu czy Pandezji. W tym brzmieniu było coś wyjątkowo mrocznego, jakby zapowiadało nadejście zła w czystej postaci.
Kyra odwróciła się i gdy spojrzała na horyzont, jej serce zamarło na widok zbliżających się tysięcy żołnierzy. Najbardziej niepokojące jednak było to, że żołnierze ci należeli do innej armii. Innej rasy. Równym krokiem w stronę stolicy maszerowały tysiące trolli. Te dźwięki, zdała sobie sprawę, to trąby wojenne Mardy. Narodu trolli. Nie mogła w to uwierzyć: rozpoczęła się ich inwazja.
Dwie potężne armie lada chwila miały zetrzeć się w walce, a ona i Kyle utknęli między nimi. Jasne było, że obie strony chcą jego śmierci, a on był zbyt słaby, by stawić im czoła.
Nagle podbiegł do niej i ukląkł przy jej boku, próbując złapać oddech. Jego ręce były całe we krwi. Gdy to zobaczyła, chciała wstać, by go przytulić, ciało jednak odmawiało jej posłuszeństwa. Rany były zbyt poważne, straciła dużo krwi i teraz mogła tylko leżeć, starając się zachować resztki świadomości.
Kyra poczuła na sobie delikatny dotyk Kyla. Podniósł ją, a ona rozkoszowała się każdą chwilą w jego ramionach. Po chwili leżała już na Andorze, za wszelką cenę próbując nie stracić przytomności. Chciała otworzyć oczy, by na niego popatrzeć, ale i na to ledwo starczało jej sił. Widziała tylko przebłyski obrazów: twarz Kyla, jego łagodne spojrzenie, współczucie w oczach. Wreszcie poczuła jego miękkie dłonie na swej twarzy.
- Jedź jak najdalej stąd – powiedział miękkim głosem - Andor wie dokąd. Nigdy nie wracaj. I pamiętaj o mnie.
Ostatkiem sił Kyra otworzyła na chwilę oczy, a on spojrzał w nie z miłością.
- Kocham cię - powiedział.
Po tych słowach pochylił się i szepnął coś do ucha Andorowi. Ona próbowała wyciągnąć ku niemu rękę, błagać by jej nie opuszczał, jednak słowa uwięzły jej w gardle.
Wtedy Andor ruszył z kopyta, a za nim Leo biegł niestrudzenie. Kyra rozpaczliwie próbowała go powstrzymać. Nie chciała uciekać z pola walki, nie chciała, by Kyle zostawał tam sam, skazując się tym samym na śmierć.
Była jednak zbyt wyczerpana, by zatrzymać Andora. Nie mogła zrobić nic więcej, jak tylko trzymać się jego grzywy, gdy galopowali tak przez bezdroża.
Zebrała siły, by po raz ostatni spojrzeć za siebie. Z oddali widziała Kyla, jak armie zbliżają się do niego, otaczając ze wszystkich stron. Stał dumnie i uniósłszy włócznię, gotował się na stoczenie boju, którego wiedział, że nie może wygrać. Kyra czuła, jak pęka jej serce. Wiedziała bowiem, że zostaje tam tylko po to, by odwrócić od niej ich uwagę, by powstrzymać ich, by umrzeć za nią.
Wezuwiusz uniósł wysoko halabardę i z bojowym okrzykiem na ustach poprowadził armię trolli na Pandezjan. Był żądny krwi, już prawie czuł jej smak na ustach. Przed nim rozciągał się widok, który napawał jego czarne serce radością: niebiesko-żółte morze Pandezjan na tyle głupich by myśleć, że powstrzymają Mardę. Nie mógł doczekać się chwili, gdy zabije ich wszystkich.
Zbliżywszy się, ku swojemu zdziwieniu zauważył, że wroga armia zdaje się szarżować nie na jego trolle, a na jakiegoś samotnego wojownika. A raczej na chłopca z długimi blond włosami, który jeszcze przed chwilą pustoszył ich szeregi, zatrzymując się tylko na chwilę, by wsadzić jakąś dziewczynę na konia.
Wezuwiusz nie rozumiał rozgrywającej się przed nim sceny. Zastanawiał się kim był ten chłopak, który odważył się stawić czoło pandezyjskiej armii? Kim była dziewczyna, którą uratował? I dokąd ją wysłał?
To nie miało z resztą dla niego znaczenia; tym gorzej dla nich, z rozkoszą zabije każdego, kto stanie mu na drodze, nawet jeśli Pandezjanie nie jego obrali za swój cel. Stolica będzie należeć do niego. Ostatecznym celem, oczywiście, było zdobycie Wieży Kos i przejęcie Ognistego Miecza; ale Andros znajdowało się zbyt blisko, żeby mógł odmówić sobie przyjemności rozniesienia go w drobny mak. Niszczenie tego kraju sprawiało mu bezgraniczną przyjemność.
Wezuwiusz wiedział, że niebiesko-żółta armia znacznie przewyższa liczbą jego własną, to jednak tylko podsycało jego wolę walki. Zabijanie mieszkańców Escalonu było zbyt łatwe; pragnął wreszcie zmierzyć się z godnym siebie przeciwnikiem. Obserwując tę dziwaczną scenę, która rozgrywała się na jego oczach, powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że ten waleczny chłopak, który toczy samotny bój przeciwko tysiącom, musi być kimś ważnym. Jaki mógłby być inny powód, dla którego z nim walczyli? I jak inaczej byłby w stanie stawić im opór?
Dotarło do niego, że musi być niezwykle cenny dla Pandezjan – co oznaczało, że mógłby być równie cenny dla Mardy. Podziwiał każdego wojownika, który walczył tak zaciekle; ten młodziak wyraźnie miał więcej animuszu niż cała jego armia razem wzięta. Zapragnął wcielić go do swoich szeregów.
- NAPRZÓD! - rozkazał.
Ruszył do ataku, unosząc swą halabardę jeszcze wyżej, śliniąc się na myśl o walce, o rozlewie krwi, słysząc za sobą ciężkie kroki swego ludu. Gdy podeszli bliżej, tajemniczy chłopak odwrócił się, a w jego oczach Wezuwiusz nie dostrzegł strachu. To zbiło go z tropu. Nigdy wcześniej nie spotkał wroga, który nie zatrząsnąłby się w przerażeniu na widok jego pokracznej gęby i cielska.
Dostrzegł w nim jednak zaskoczenie. W końcu chłopak nie mógł spodziewać się, że armia trolli odetnie mu drogę ucieczki, że znajdzie się w potrzasku między wojskami Pandezji i Mardy. Wezuwiusz doszedł do wniosku, że nadszedł czas, aby podkręcić trochę atmosferę.
- Do broni! - wrzasnął.
Żołnierze posłusznie zaprezentowali łuki i na rozkaz wypuścili śmiertelną salwę.
Wezuwiusz patrzył z zachwytem jak niebo poczerniało od strzał lecących w stronę chłopaka. Oczami wyobraźni widział już ten moment, gdy tysiące ostrzy wbija się w jego ciało. Na samą myśl o tym aż jęknął z rozkoszy. To go nauczy, czym jest strach.
Im dłużej jednak na niego patrzył, tym wyraźniej widział, że chłopak zamiast uciekać w popłochu, stoi tam dumnie, jak gdyby przygotowany na przyjęcie ataku. Zatkało go, gdy zobaczył, jak unosi tylko rękę a strumień strzał rozprasza się przed nim, mijając go nieszkodliwie i wbijając się w atakujących go od tyłu Pandezjan.
Czegoś takiego Wezuwiusz jeszcze nie widział. Utwierdziło go to w przekonaniu, że on nie mógł być zwykłym człowiekiem, że musiał należeć do innej rasy. A to czyniło go jeszcze cenniejszym.
Gdy chłopak odwrócił się i spojrzał na niego, w jego oczach Wezuwiusz dostrzegł zaciętość, która mogła się równać tylko z jego własną. To jeszcze pogłębiło jego ciekawość. Podniósł halabardę i ruszył do ataku. Uwielbiał wyzwania, wreszcie znalazł godnego siebie przeciwnika.
Gdy znalazł się zaledwie metr od niego, zamachnął się z całych sił, chcąc rozpłatać chłopaka na pół.
Lecz ku jego zdziwieniu, ten wykonał gwałtowny unik, po czym tak mocno sieknął go swym kijem, że aż zwalił go z nóg. To był zaskakująco silny cios, najsilniejszy ze wszystkich, jakie Wezuwiusz kiedykolwiek przyjął.
Przewróciwszy się na plecy, uświadomił sobie, że to pierwszy raz, kiedy ktoś go pokonał. Teraz naprawdę musiał dowiedzieć się, kim był ten dzieciak. Był zdeterminowany, by schwytać go za wszelką cenę. Żywego. Tylko najpierw musiał opanować swoją żądzę zabicia go.
Tysiące trolli okrążyło chłopaka ze wszystkich stron. Z jego kija leciały iskry, gdy szybkimi jak błyskawica ruchami, wytrącał halabardy z łap trolli i powalał ich na ziemię. Gdy Wezuwiusz podniósł się, by ponownie dołączyć do ataku, za swoimi plecami usłyszał okrzyki bojowe tysiąca Pandezjan, którzy starli się w walce z jego armią.
To odwróciło jego uwagę od chłopaka.
Ludzie darli się w niebogłosy i padali jeden po drugim pod naporem dwa razy większych od siebie trolli. Potężne halabardy opadały na nich, przecinając ich na pół przez niebiesko-żółte zbroje.
A jednak Pandezjan wciąż przybywało. Napływali zewsząd niczym strumień mrówek, nieustępliwi, gotowi na śmierć. Byli armią niewolników, którzy ślepo wykonywali rozkazy swych bezlitosnych dowódców. Wezuwiusz podziwiał ich dyscyplinę, ich całkowitą pogardę dla życia. Gdy jeden rząd wojowników zostawał wycięty w pień, natychmiast zastępował go następny, równie liczebny.
Wystarczająco wielu z nich przedarło się w końcu do przodu, formułując zwarty szyk i wkrótce niezwyciężone dotąd trolle zaczęły powoli ustępować pod ich mieczami.
Wezuwiusz odwrócił się, gdy kilkunastu Pandezjan przedostało się do niego. Halabardą zbił na raz cztery opadające na niego miecze, po czym obrócił się i ściął głowy czterem napastnikom.
W tej samej chwili napadło na niego kilku kolejnych Pandezjan. Gdy powalili go na ziemię, on obrócił się i zamachnął swoimi potężnymi ramionami, zrzucając ich z siebie. Potem pięściami okładał ich po twarzach, wsłuchując się z rozkoszą w dźwięk pękających kości.
Wtedy pojawili się kolejni, przytrzymali go na ziemi i kopali z całych sił po głowie i całym ciele. On chwycił leżącą na ziemi halabardę i zakręcił ją wokół, odcinając im nogi.
Wtem usłyszał, jak tuż nad głową przelatuje mu strzała.
Potem kolejna.
I następna.
Wszędzie wokół niego trolle zaczęły padać martwe na ziemię. Gdy Wezuwiusz spojrzał na horyzont, ujrzał bezkresne morze falujące na żółto i niebiesko. Wiedział, że może zabić tysiące z nich, ale w końcu dotarło do niego, że to nie wystarczy. Pandezjan były miliony. Ich bezwzględne oddziały były jak armia mrówek, która prędzej czy później zaleje ich, zabijając ich wszystkich. Wiedział, że musi się wycofać. Nie miał wyboru. Mogli wziąć sobie Andros. Na niego czekała większa nagroda, Wieża Kos i Miecz, dzięki któremu zniszczy Płomienie. A gdy to zrobi, wpuści tu miliony swoich sług i zakończy tę wojnę - na własnych warunkach.
Wezuwiusz dał znak swoim oficerom, a ci, idąc za rozkazem, po raz pierwszy od lat zadęli w rogi, dając sygnał do odwrotu. To był dźwięk, który ranił jego duszę.
Jego zdyscyplinowani żołnierze zaniechali walk i natychmiast rozpoczęli odwrót. Wtedy Wezuwiusz przypomniał sobie, że nie może odejść bez swoje nagrody. W tłumie odnalazł wzrokiem chłopaka, który dzielnie odpierał ataki zarówno Pandezjan, jak i trolli. Widział, że jest wyczerpany, że opada z sił, walcząc ze zbyt wieloma przeciwnikami na raz. Ten chłopak był waleczny, ale i lekkomyślny.
Wezuwiusz wiedział, że nie może walczyć przeciw niemu zwykłą bronią. Poza tym nie chciał go zabić. Był dla niego zbyt cenny.
- Brać chłopaka - krzyknął do swoich najznakomitszych żołnierzy.
Sto trolli z elitarnej jednostki dołączyło do niego, gdy ruszył na Kyla. Otoczyli go ze wszystkich stron, wymachując groźnie halabardami.
Brzdęk metalu znowu rozniósł się po okolicy, gdy mimo wyczerpania, chłopak dzielnie odparł ich atak. Wezuwiusz musiał przyznać, że był pod jego wrażeniem. Od dawna nie spotkał wojownika, który zasługiwałby na jego szacunek.
Wezuwiusz szybko zorientował się, że nawet jego elitarny oddział nie był w stanie go pokonać. Czasu było mało, Pandezjanie zbliżali się coraz bardziej. Nie wycofał jednak swoich trolli, chcąc odwrócić jego uwagę. Wtedy on sam wydostał zza pleców skrywaną tam sieć i podpełzł do niego od tyłu. Tę wykonaną ze starożytnych nici broń trzymał na specjalną okazję – dokładnie taką, jak ta.
Kiedy był już wystarczająco blisko, skoczył na równe nogi, wyrzucając sieć w powietrze. Ta rozpostarła się, niczym meduza i opadła prosto na chłopaka. Wezuwiusz patrzył z zachwytem, jak siatka w magiczny sposób kurczy się na nim, coraz bardziej krępując jego ruchy. Po chwili chłopak, całkowicie unieruchomiony, padł na ziemię.
Nareszcie należał do niego.
Wezuwiusz, wniebowzięty, chwycił swoją nagrodę w pasie i przerzucił sobie przez ramię.
- Odwrót - rozkazał.
Pędem ruszył w stronę lasu a za nim podążyła jego armia. Wieża Kos czekała na niego gdzieś na południu, na Diabelskim Palcu, a dzięki jego nowemu rekrutowi nic nie było go w stanie już zatrzymać.
Jego Wspaniałość Ra, Najwyższy Pan i Władca, schodził powoli do lochów Andros otoczony dwoma tuzinami zbrojnych ze swej gwardii przybocznej. Odgłosy jego kroków odbijały się echem po spiralnych schodach, gdy szedł coraz niżej. Dotarł wreszcie do najniższego poziomu i maszerował mrocznymi korytarzami z kamienia, oświetlonymi wyłącznie wąskimi promykami słonecznego światła sączącymi się zza żelaznych krat. Więzienie było takie samo każde inne, które miał okazję widzieć: niektórzy więźniowie rzucali się do przodu z jazgotem, inni zaś siedzieli cicho, gotując się z gniewu. Ra uwielbiał lochy. Przypominały mu o jego nieskończonej władzy, o tym jak wszyscy na świecie byli mu poddani.
Szedł teraz przez korytarze, ignorując innych, interesowała go bowiem tylko jedna osoba: ostatni więzień w ostatniej celi. Sam upewnił się, że Duncan będzie przetrzymywany w najgłębszej, najciemniejszej dziurze. W końcu jego celem było złamać tego człowieka doszczętnie.
Ra skręcał w korytarz za korytarzem, aż minął wszystkie inne cele i dotarł do tej na samym końcu. Stanął przed nią i skinął głową. Natychmiast kilku z jego sług ruszyło naprzód, by otworzyć przed nim drzwi.
Wielkie, żelazne kraty uchyliły się powoli z metalicznym zgrzytem.
- Zostawcie mnie samego - odwrócił się i rozkazał swoim ludziom.
Bez słowa skłonili się i odmaszerowali, zajmując pozycje poza zasięgiem wzroku.
Ra wszedł do celi, wrota zatrzasnęły się za nim. Wewnątrz było znacznie ciemniej, dopiero po chwili spędzonej w mroku wypełnionym odgłosami kapiącej wody i szczurzego drapania dostrzegł w ciemnym kącie mężczyznę, do którego przyszedł. Duncana. Oto siedział przed nim lider wielkiej rebelii, mężczyzna, o którym mówiono, że jest jednym z najlepszych wojowników na świecie.
Żałosne. Oto on, zakuty w kajdany, na ziemi, jak pies. Siedział bez ruchu, z twarzą zapuchniętą od ciągłego bicia. Ra westchnął. Miał nadzieję spotkać bardziej godnego przeciwnika niż ten tutaj. Czy nie było już na świecie nikogo, kto dorównywałby mu siłą?
Jednak gdy Ra zbliżył się, Duncan podniósł wzrok do światła pochodni, wprost na niego; w tych oczach Ra rozpoznał coś, co cenił: dumę, dzielność i męstwo. Taki widok nie zdarzał się codziennie, cenił go więc bardzo. Natychmiast poczuł, że człowiek ten jest jego bratnią duszą, nawet jeśli to wróg. Być może wcale nie będzie tak rozczarowujący jak sądził.
Zatrzymał się przed nim na wyciągnięcie ręki, patrząc z góry. Smakował tę ciszę, rozkoszował się swoją władzą nad tym człowiekiem.
- Czy wiesz kogo dane jest ci widzieć? - spytał Ra władczym, dudniącym głosem, który obił się echem od ścian.
Czekał kilka chwil, jednak Duncan nie odpowiadał się nawet.
- Stoi przed tobą Najświętszy i Wszechwładny Imperator Pandezji, Jego Wspaniałość Ra. Jam jest światłem tej ziemi, słońcem i księżycem, blaskiem wszystkich gwiazd. Spotyka cię wielki zaszczyt, dane ci jest przebywać w moim towarzystwie, to łaska, którą niewiele osób kiedykolwiek otrzyma. Gdy tylko stopy moje przestąpią próg pomieszczenia, ludzie zrywają się i biją mi pokłony; zakuci w łańcuchy czy wolni padają przede mną na twarz. Ty także złożysz mi pokłon, albo spotka cię śmierć.
Zapadła długa cisza. Wreszcie jednak Duncan podniósł głowę i spojrzał na Ra w odpowiedzi, z błyskiem buntu w oczach.
Imperator stał przed nim coraz bardziej zniecierpliwiony. Pragnął, by ten ostatni żyjący buntownik okazał mu wreszcie uległość. Gdyby ten człowiek pokłonił się teraz przed nim byłoby tak, jakby cały Escalon padł do jego stóp, byłoby to dowodem, że nie ma na tej ziemi ani jednego człowieka, który ważyłby się mu przeciwstawić.
Ze wściekłością stwierdził jednak, że mężczyzna nie skinął nawet głową.
W końcu Duncan odchrząknął.
- Nie kłaniam się nikomu - powiedział słabym głosem - Żadnemu z ludzi, żadnemu z bogów. A ty z pewnością bogiem nie jesteś. Jeśli czekasz na mój pokłon - nie zdziw się, jeśli przyjdzie ci czekać bardzo długo.
Ra poczerwieniał. Nigdy jeszcze nie napotkał takiej bezczelności.
- Jesteś gotowy na śmierć? - spytał.
Duncan odpowiedział spokojnym spojrzeniem.
- Wiele razy stawałem ze śmiercią twarzą w twarz - odrzekł - Jest mi już starą znajomą. Wszyscy, których kochałem nie żyją. Koniec będzie dla mnie wybawieniem.
Imperator ujrzał iskrę w oku mężczyzny, czuł, że mówi prawdę. Słyszał w jego głosie autorytet człowieka, który zwykł był dowodzić, a to jeszcze wzmocniło jego szacunek.
Ra również odchrząknął, po czym westchnął.
- Zszedłem na dół - odpowiedział - by spojrzeć w twarz mego wroga. By oznajmić ci osobiście, co zrobiłem z twoim niegdyś wspaniałym krajem. Dziś wszystko jest w moich rękach. Wszyscy są mi poddani. Każda wioska i każde miasto. Za twoją córką, Kyrą, idzie właśnie pościg, już niedługo będzie w naszych rękach. Sprawi mi wielką przyjemność i dumę mieć ją za osobistą niewolnicę.
Uśmiech Ra poszerzył się, gdy ujrzał gniew błyskający w oczach Duncana. Nareszcie trafił w czuły punkt.
- Twoi wielcy wojownicy nie żyją, bądź są już schwytani - ciągnął dalej, próbując sprawić mu jak najwięcej bólu - a z Escalonu nie pozostało już nic. Wkrótce nie będzie niczym więcej jak wspomnieniem, jako że zamierzam zmienić nazwę tej krainy. Nie będzie już niczym więcej jak jedną z pandezyjskich prowincji. Twoje imię, twoje czyny, twoi wojownicy, życie, które wiodłeś - wszystko to zostanie wymazane z ksiąg historii. Będziesz niczym, nawet nie cieniem człowieka, mniej jak wspomnieniem. A ci, którzy cię pamiętają - także zginą marnie.
Ra wyszczerzył się w uśmiechu, nie był w stanie opanować radości.
- Zszedłem tu, by zobaczyć twoją twarz w chwili, gdy dowiesz się o tym - zakończył.
Zapadła długa cisza, Imperator czekał drżąc z podniecenia, obserwując wachlarz emocji, który rozkładał się na twarzy jego przeciwnika.
Wreszcie Duncan odpowiedział.
- Nie potrzebuję ludzkiej pamięci - powiedział głosem zachrypłym, lecz pełnym swady - Nie potrzebuję być zapisany na kartach historii. Wiem jakie przeżyłem życie. Wiem jak żyłem. I wiedzą to ludzie, którzy żyli je razem ze mną. Śmierć czy zapomnienie nie robi mi różnicy. Powiadasz, że zabrałeś nam wszystko. Jednak zapominasz o jednym: nie złamałeś naszego ducha. Tego jednego nie możesz nam odebrać. To jedyna rzecz, której nigdy nie posiądziesz. A gniew, który przez to czujesz osłodzi mi najstraszliwszą śmierć.
Ra poczuł jak zalewa go przemożna fala wściekłości. Jednak wziął głęboki oddech i spojrzał tylko na tą krnąbrną kreaturę.
- Rankiem - powiedział, trzęsąc się z gniewu - gdy przyjdą zabrać cię na śmierć, staniesz na głównym placu i ogłosisz całemu miastu, że bardzo się myliłeś. Że uznajesz mnie za najwyższego władcę. Że poddajesz się mojej władzy. Jeśli tak uczynisz - nie będę cię torturował, pozwolę ci umrzeć szybką i łagodną śmiercią. Jeśli będziesz wystarczająco przekonujący, być może nawet zostawię cię przy życiu i wrócę ci królewską koronę.
W tej właśnie chwili Ra był pewien, że Duncan, jak każdy z więźniów we wszystkich krańcach tej ziemi, podda się wreszcie.
Jednak ku jego zdumieniu mężczyzna nadal spoglądał na niego buntowniczo.
- Nigdy - odpowiedział wreszcie.
Ra wpił w niego wzrok. Przepełniony gniewem wyciągnął miecz i uniósł go wysoko trzęsącą się ręką. W tej chwili nie chciał niczego więcej, jak ściąć ten niepokorny łeb. Jednak zmusił się do spokoju, chcąc ujrzeć go na publicznych torturach.
Rzucił więc swoje ostrze, które wylądowało na ziemi z brzękiem. I odwrócił się, by wymaszerować z celi. Już nie mógł doczekać się świtu, śmierci Duncana i zupełnego panowania nad Escalonem.
Kavos przechadzał się niespokojnie po ogrodzonym terenie wśród tłumu żołnierzy z Bramthosem, Seavigiem i Arthfaelem u boku. Zamknięto ich tu jako jeńców wojennych, oni zaś desperacko chcieli się stąd wydostać. Wszędzie wokół tłoczyły się setki mężczyzn, jego ludzi, ludzi Duncana i Seaviga, dumnych i szlachetnych wojowników, którzy poszli za nimi na wojnę, by w końcu zostać zmuszonymi do poddania się. Ledwie był w stanie uwierzyć, że do tego doszło, że są teraz zdani na łaskę Pandezji.
Wściekły był strasznie. Błędem było poddawać się Pandezjanom. Już lepiej było polec w walce, z bronią w ręku. Duncana dokądś zabrano, Kavos martwił się jego losem. Żył jeszcze? Czy już go zabili? A może wzięli na tortury?
W całym swoim życiu Kavos ani razu się jeszcze nie poddał, pod żadnym pozorem, teraz też miał ku temu wielkie opory. Zrobił to wyłącznie na rozkaz Duncana, wyłącznie dlatego, że tysiące innych żołnierzy zrobiło tak samo. Teraz zapędzono ich do tego obozu na peryferiach stolicy, by oczekiwali swojego losu dzień po dniu, bez widocznego końca. Mieliby ich teraz wypuścić? Poddać amnestii? Czy wcielić jako niewolników do pandezyjskiej armii? A może zwlekali tylko, by skazać ich na śmierć?
Dreptał więc wokół niespokojnie, dzień po dniu, oczekując niepewnej przyszłości. Rozejrzał się po twarzach tysiąca przybitych żołnierzy, którzy stali, siedzieli i kroczyli niespokojnie po wielkim, kamiennym dziedzińcu otoczonym żelaznymi kratami ze wszystkich stron. Ich obóz znajdował się niewiele dalej jak kilometr poza murami stolicy, dobrze więc widział stąd pandezyjską flagę powiewającą dumnie nad miejską bramą. W środku gotował się cały. Chciał jedynie jeszcze jednej szansy, by stanąć do boju z najeźdźcą. Nie obchodziło go, że przypłaciłby to życiem - po prostu nie chciał umierać w taki sposób.
Najbardziej życzyłby sobie odnaleźć i uwolnić Duncana, który był dobrym człowiekiem i wspaniałym dowódcą. Jedynym jego błędem było zbyt wielkie zaufanie dla słów innych ludzi. Nie wszyscy postępowali tak jak on.
- Jak sądzisz, on nadal żyje? - doszedł go głos.
Odwrócił się, by zobaczyć Seaviga stojącego zaraz obok, spoglądał na niego zmartwionymi oczyma. Westchnął głęboko.
- Duncan nie umrze tak łatwo - powiedział.
- Śmierć nie radzi sobie z nim zbyt dobrze - dodał Bramthos, podchodząc do nich - Uciekł już przed nią zbyt wiele razy. Jeśli zginie, wszystko co w nas najlepsze umrze razem z nim.
- Jednak zabito mu synów - dołączył się Seavig - To mogło odebrać mu wolę życia.
- To prawda - dodał Arthfael - Z drugiej strony został mu jeszcze jeden syn, to może trzymać go przy życiu. Ma jeszcze córkę.
- A my? Będziemy stać tu bezczynnie i czekać? - spytał Bramthos – Czekać, aż Pandezjanie zdecydują, co z nami zrobić? Aż wreszcie przyjdą, by nas wszystkich zabić?
Wymienili się niespokojnymi spojrzeniami.
- Nie zabiją nas tak po prostu - powiedział Seavig - Jeśli mieliby to w planach, już dawno by to zrobili.
Kavos wzruszył ramionami, gdy wszyscy spojrzeli w jego stronę.
- Nie jestem pewien - odpowiedział - W końcu mogą coś zyskać kończąc z nami na publicznej egzekucji.
- Lub zrobią z nas niewolników - dodał Arthfael - Rozsypią nas po swoich armiach i wyślą za morze.
Gdy tak stali zmartwieni, nagły wiwat przeszył powietrze. Kavos i reszta zwrócili się, i spojrzeli przez żelazne kraty, by w oddali zobaczyć sporą grupę pandezyjskich żołnierzy krzyczących na wiwat, machających flagą swego Imperium. Obserwował radosnych żołnierzy, zastanawiając się dlaczego się cieszą.
Zakrzyknął do jednego ze strażników, który stał zaraz za ogrodzeniem.
- Co się stało?
Żołnierz obrócił się i wykrzywił do niego w uśmiechu.
- Gratulacje - powiedział - Wasz Król nie żyje.
Kavos poczuł, jak żołądek skręca mu się w supeł, zachodził w głowę, starając się zrozumieć. Czy miał na myśli Duncana?
Wtem doszło do niego: Enis. Uzurpator.
- Żaden z nas nie jest bezpieczny - powiedział Seavig - Jeśli zabili go tak szybko, z nami również nie będą się bawić.
Wszyscy spojrzeli po sobie ponuro, Kavos myślał tak samo. Niewiele obchodziło ich przestrzeganie prawa. Śmierć była coraz bliżej.
- Zapada zmrok - powiedział ktoś, spoglądając w stronę zachodzącego słońca i zapalanych pochodni - Być może jutro i nam przyjdzie pożegnać się z życiem.
- Więc nie dajmy im tej szansy - stwierdził Kavos, w którego głowie zakiełkował pomysł.
Wszyscy zwrócili się ku niemu.
- Przecież nie mamy broni - powiedział Seavig - Cóż możemy zrobić?
- Mamy sprawne ręce - odpowiedział Kavos - i sprawne głowy. Czasem nie potrzeba nic więcej.
Spojrzeli na niego, nic nie rozumiejąc, za to Kavos, idąc za swoim pomysłem, podszedł do krat.
- Ej, ty! - znów krzyknął do jednego ze strażników - Potrzebujemy pomocy!
Pandezyjski wartownik, który przechadzał się w oddali, spojrzał w jego stronę podejrzliwie.
- A czego niby wam potrzeba? - spytał.
- Mam tu pewną rzecz - improwizował Kavos - Coś, czym Najwyższy Ra byłby bardzo zainteresowany.
Wartownik zmarszczył brew, jednak odwrócił się do niego i podszedł bliżej.
- Jeśli to jakieś żarty - powiedział szorstko - zabiję cię własnoręcznie. I twoich tu kolegów - skrzywił się - No już, co tam masz?
Kavos przełknął ślinę, starał się wpaść na jakiś pomysł. Wystarczyło, by strażnik podszedł jeszcze trochę.
- Wystarczy, że mu to pokażesz, a obsypie cię złotem - powiedział - Jedyne, czego chcę w zamian, to trochę prowiantu.
- Jedyne, na co możesz liczyć, to ostrze między żebra - warknął strażnik - No już, pokazuj.
Kavos nagle przypomniał sobie, że w sakiewce ma klejnot, który żona dała mu chwilę przed tym, jak wyruszył na wojnę. Prędko wyjął z sakwy zawiniątko i rozplątał je, by pokazać lśniący na czerwono rubin.
Zaintrygowany wartownik postąpił bliżej, zatrzymując się zaraz przy ogrodzeniu.
- Dawaj mi to, już - zażądał.
- A pewnie - odrzekł Kavos, po czym wyciągnął dłoń przez kraty.
Lecz gdy strażnik sięgnął po skarb, upuścił go na ziemię. Mężczyzna szybko kucnął, by złapać klejnot; Kavos tylko na to czekał, błyskawicznie kopnął go najmocniej, jak tylko mógł, obcas trafił go prosto w twarz, strażnik zwalił się przed nim nieprzytomny.
Dreszcz poruszenia przeszedł przez zebranych wokół więźniów, wszyscy ruszyli do przodu w podnieceniu. Kavos natychmiast sięgnął przez ogrodzenie i złapał nieprzytomne ciało, ledwie brakowało, by nie mógł go sięgnąć. Przyciągnął go bliżej i szarpnięciem odpiął klucze wiszące u pasa. Wszyscy wokół krzyknęli radośnie, gdy szybko otworzył bramę trzęsącymi się dłońmi.
Ciężkie kraty otwarły się ze zgrzytem, gdy pchnął je na oścież.
Kavos zatrzymał się przy drzwiach celi i spojrzał w dal, Pandezjanie byli daleko, wydawało się, że nikt jeszcze nie zauważył nadchodzących kłopotów. Więźniowie zatrzymali się za nim niepewnie. Jednak on odwrócił się do nich, by spojrzeć im w oczy.
- Żołnierze - odezwał się - nie mamy broni. Pozostaje nam wybór. Możemy uciekać do swoich domów, wymknąć się ze stolicy i odjechać stąd jak najdalej, jak najszybciej się da. Lub zachować się jak prawdziwi wojownicy, jak prawdziwi synowie Escalonu: pozabijać najeźdźców, zabrać im broń i uwolnić naszego dowódcę! Możliwe, że próbę tą przypłacimy życiem. Jednak umrzemy z honorem! Jesteście ze mną?!
Odpowiedział mu gromki wiwat. Jeńcy jak jeden mąż wypadli przez bramę i rzucili się na Pandezjan, wszyscy gotowi do walki na śmierć i życie. Zdecydowani byli prędzej umrzeć, niż oglądać Andros w obcych rękach.
Duncanie, pomyślał Kavos, wytrzymaj jeszcze. Idziemy po ciebie.
Aidan stał z Papugiem na prowizorycznej scenie, wielkiej, drewnianej platformie w samym centrum Andros i spoglądał na morze ludzi. Nawet nie drgnął, był zupełnie sparaliżowany. Po raz pierwszy w życiu zdjęła go trema. Dotąd nie zbliżał się nawet do sceny, Papug zaś był pierwszym aktorem, którego poznał. Gdy więc przyszło mu stanąć na tych deskach jako jeden z artystów, wystarczyło tylko spojrzenie na widownię, by opadł go wstyd większy, niż kiedykolwiek w życiu. Chciał skulić się w sobie i umrzeć po cichu.
Gdy stał tak bez ruchu, nie mogąc przypomnieć sobie kwestii, jego szacunek dla aktorów wciąż rósł. Zdał sobie sprawę, że na swój własny sposób oni także byli nieustraszonymi wojownikami. Trzeba było odwagi, by stanąć przed tłumem nieznajomych, większej odwagi niż jemu było dane, większej nawet, niż potrzeba było jego ojcu i żołnierzom, by dobywać broni w walce.
Papug odwrócił się do niego, wyraźnie zirytowany i powtórzył swoją kwestię:
- Naprawdę sądzisz, że Escalon będzie mu służyć?
Aidan zupełnie stracił głowę. Świat wydawał się poruszać w zwolnionym tempie, kątem oka widział kilku aktorów żonglujących kolorowymi kulami w rogu sceny, kilku innych w drugim rogu obracało płonącymi pochodniami. Wiedział, że przydzielono mu rolę w tej sztuce, jednak za żadne skarby nie mógł przypomnieć sobie, co powinien zrobić.
Wreszcie Papug musiał zrozumieć, że ma pustkę w głowie, bo podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
- Zdaje mi się, że tak - zakrzyknął w stronę tłumu, ratując chłopaka - Ja sam z radością będę służył Najwyższemu, Najświętszemu Ra, jak zresztą wszyscy tu zebrani. Wielki zaszczyt spadł na naszą ojczyznę, że może go gościć. Prawda?
Aidan wiedział, że już dawno nadeszła pora, żeby coś powiedział. Jednak zupełnie zapomniał co to miało być. Czując na sobie te wszystkie spojrzenia, całym sercem zapragnął stać się niewidzialnym. Zdał sobie sprawę, że to był głupi plan. Jak mogli myśleć, że uda im się odwrócić uwagę Pandezjan tym przedstawieniem, dostać do serca stolicy, na tyle blisko jego ojca, by móc go uwolnić. Rzeczywiście, może i podeszli bliżej, ale wciąż nie rozumiał, jak reszta planu mogła zadziałać. Musiał przyznać, że Papug miał rację: wydawało się, że cała stolica jest zafascynowana. Tego właśnie potrzebowali dla odwrócenia uwagi. Teraz jednak wszystko wypadło mu z głowy. Przygwożdżony spojrzeniami tłumu za nic nie umiał sobie przypomnieć, co powinien zrobić.
- Tak - powiedział wreszcie schrypniętym głosem.
Tłum gruchnął śmiechem, dla wszystkich było oczywiste, że Aidan zapomniał swych kwestii, co sprawiło, że cały poczerwieniał; nigdy jeszcze nie czuł się tak upokorzony.
- I będziesz służył mu już na zawsze? - nalegał Papug, subtelnie kiwając głową na tak.
- Tak - powiedział Aidan po raz kolejny.
Mężczyzna zwrócił się i wyszczerzył w stronę tłumu.
- Cóż za elokwencja! - wykrzyknął.
Tłum znów ryknął śmiechem.
Grupka aktorów nagle wyskoczyła naprzód i dołączyła do nich na scenie, by żonglować pochodniami, dając wszystkim sygnał, że ta część przedstawienia została zakończona. Chwilę później Papug skinął na Aidana, który podszedł do niego szybko.
- To doskonała chwila - wyszeptał mężczyzna prędko - Dalej, ruszaj!
Chłopiec otrząsnął się, przypomniał sobie ich plan, powód dla którego tu przybyli. Tłum nie zwracał na nic uwagi, więc szybko wymknął się, kryjąc za plecami nowoprzybyłych aktorów i zeskakując z tyłu sceny.
Serce biło mu jak oszalałe, a skok wyszedł niezgrabnie, potknął się i poleciał jak długi na ziemię. Szybko jednak wstał i ruszył biegiem w ciemny kąt za platformą, gdzie mógł zebrać myśli, dysząc ciężko, już cały spocony.
Rozglądał się wszędzie, wycierając mokre dłonie o kaftan, próbując przypomnieć sobie, co robić. Ciężko było mu się skupić.
Jego ojciec. Lochy. Strażnicy...
Biały czekał z tyłu sceny, podbiegł teraz do niego. Aidan kucnął przed nim i pogłaskał go po łbie.
- Musisz tu zostać, piesku - powiedział - Nie mogę zabrać cię tam, dokąd idę. Czekaj na Papuga. On się tobą zajmie.
Biały polizał go po twarzy w odpowiedzi.
Nagle Aidan zdał sobie sprawę, że nie ma ani chwili do stracenia. Znów był gotowy do akcji, serce skakało mu z podniecenia, czuł, że jego ojciec jest blisko. Popędził ciemnymi uliczkami, klucząc przez zaułki Andros w kierunku niskiego, kamiennego budynku w oddali, w którym mieściło się więzienie.
Wreszcie zatrzymał się w pobliżu i skrył w cieniu, dysząc ciężko, po chwili wyjrzał, by zerknąć na pandezyjskiego żołnierza, trzymającego straż przy potężnych bramach do lochu. Zachodził w głowę jak miałby go minąć. Miał nadzieję, że całe miasto pójdzie oglądać przedstawienie, że nawet wartownicy opuszczą swoje posterunki. Był jednak w błędzie. Nie był w stanie poradzić sobie z tym mężczyzną siłą, nie widział też sposobu jak prześliznąć się bokiem.
Szybko wydedukował, że jego uwagę także musi odwrócić. Sięgnął do pasa i wymacał sakiewkę srebra, którą na wszelki wypadek dał mu Papug. Podkradł się bliżej przy ścianie, i gdy zostało mu już tylko kilka kroków zamachnął się i cisnął sakiewkę z całej siły.
Wylądowała na dziedzińcu, kilka metrów od strażnika, a ze środka wysypały się srebrne monety, pobrzękując na bruku.
Żołnierz aż podskoczył. Popędził w tamtym kierunku, zaś Aidan wstrzymał oddech, gdy strażnik rozglądał się podejrzliwie.
To była jego szansa. Puścił się więc biegiem w kierunku otwartej bramy, serce waliło mu jak oszalałe. Już chciał skoczyć do środka, gdy nagle usłyszał za sobą kroki i poczuł, że na ramie opada mu ciężka dłoń. Szarpnięcie zatrzymało go w miejscu, odwrócił się więc, by zobaczyć wściekłą twarz pandezyjskiego żołnierza w biało-żółtej zbroi.
- A ty gdzie niby się wybierasz? - zażądał odpowiedzi - Co z ciebie za jeden?
Aidan stał nieruchomo, bez słowa, nie wiedział co odpowiedzieć.
Żołnierz pochylił się do niego, wyszarpnął sztylet zza pasa i podniósł go powoli. Chłopak skrzywił się, nie wyglądało to dobrze. Nie miał jak wyplątać się z tej opresji, nie wiedział co zełgać.
- Próbowałeś przekraść się do lochów. Dlaczego? - zażądał odpowiedzi żołnierz - Chcesz kogoś odbić, tak? Kogo?
Aidan próbował się wyrwać, jednak na próżno. Żołnierz był zbyt silny. Uniósł już swój sztylet, gotowy poderżnąć mu gardło, Aidan był pewien, że przyszedł na niego czas. Nie martwiła go myśl o własnej śmierci, lecz to że choć był już tak blisko, nie zdołał uwolnić ojca.
Wtem kątem oka zobaczył ruch, reszta zdarzyła się w ułamku sekundy: przed oczyma mignęły mu długie, czerwone włosy dziewczyny, która złapała żołnierza za rękę i wykręciła mu nadgarstek. Wartownik zawył z bólu i upuścił broń.
Dziewczyna natychmiast złapała ją i jednym, płynnym ruchem wbiła mu ostrze prosto w serce.
Mężczyzna natychmiast ucichł i padł na kolana, na twarzy mignął mu wyraz kompletnego szoku, wydawał się bardziej zaskoczony tym, że mała dziewczynka jest w stanie sobie z nim poradzić, niż tym, że właśnie umiera. Dziewczyna wyciągnęła mu sztylet z piersi i szybko poderżnęła gardło, wartownik natychmiast zwalił się martwy na ziemię.
Aidana również zamurowało, doszło do niego, że właśnie uratowała mu życie, nie wiedział jednak dlaczego, ani kim ona jest. Lecz gdy tylko stanęła przed nim i pozwoliła przyjrzeć się swej twarzy, coś zaświtało mu w głowie. Pod warstwą brudu pokrywającą jej twarz i ubranie wyglądała olśniewająco, była mniej więcej w jego wieku, o żywych, niebieskich oczach i wydatnych kościach policzkowych. Znał ją, nie mógł jednak przypomnieć sobie skąd.
- Nie pamiętasz mnie? - spytała.
Aidan potrząsnął głową, nie był w stanie sobie przypomnieć.
- Pomogłeś mi niedawno - powiedziała - Dałeś mi swoje monety.
Podniosła sakiewkę złotych monet, on zaś przypomniał sobie wreszcie. To ta dziewczyna, żebraczka. Ta, której oddał wszystkie swoje pieniądze. Kasandra.
Teraz uśmiechała się do niego.
- Mówiłam wtedy serio - odezwała się - że kiedyś ci się odwdzięczę. Teraz jesteśmy kwita.
Aidan spojrzał na nią z przemożną wdzięcznością, znów nie był pewien co powiedzieć. Obejrzał się więc tylko przez ramię, by spojrzeć na otwarte drzwi do lochów. To była jego szansa.
- Czy większość ludzi nie stara się uciec z lochów, zamiast się do nich wkradać? - zapytała go z przekąsem.
- Mój ojciec siedzi tam w środku - odpowiedział jej pospiesznie.
- I naprawdę sądzisz, że uda ci się go uwolnić? - spytała - Że zostawili go bez straży?
W momencie gdy wypowiedziała te słowa, do Aidana doszło jak durny był ich plan. Lecz teraz już za późno. Innej drogi nie było.
Wzruszył ramionami.
- Muszę spróbować - powiedział, szykując się do odejścia - To w końcu mój ojciec.
Dziewczyna popatrzyła na niego tak, jakby nie była do końca pewna, czy jest przy zdrowych zmysłach, po czym wzruszyła ramionami.
- No dobrze - powiedziała - Chodźmy.
Aidan z zaskoczenia zrobił wielkie oczy.
- Dlaczego miałabyś mi pomóc? - spytał.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Lubię dreszczyk emocji - powiedziała - I podoba mi się twoje oddanie. Poza tym naprawdę nie znoszę Pandezjan.
Doszedł ich rumor, Aidan obrócił się przez ramię i zobaczył, że od strony dziedzińca biegnie na nich tuzin pandezyjskich żołnierzy. Odruchowo zerknął w stronę lochu i z przerażeniem stwierdził, że kolejny tuzin biegnie na nich z drugiej strony.
Jego wzrok padł na Kasandrę, odpowiedziała mu równie przerażonym spojrzeniem.
Wpadli w pułapkę.
Kyra szła leśną drogą ukrytą we mgle, mijając niskie, grube drzewa, których powykręcane konary zdawały się sięgać po nią. Zdawało się jakby tworzyły korytarz, który prowadził ją coraz głębiej w mrok. Każda chwila w tym miejscu wydawała jej się wiecznością.
Ścieżka doprowadziła ją w końcu na polanę, na której stał mały domek z kamienia, w którego oknach migotały pochodnie, niczym latarnie wskazując jej drogę w gęstej mgle. Kyra zastanawiała się, kto mógł być w środku, kto mógł mieszkać w tak niesamowitym miejscu, na takim odludziu, w samym środku tajemniczego, prastarego lasu.
W pewnej chwili zmurszałe dębowe drzwi zaskrzypiały, a ze środka wyszła postać, która stanęła zaledwie metr od niej i wlepiła w nią przenikliwe spojrzenie. Kyra zamrugała, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. To była ona. Patrzyła na samą siebie.
Nigdy dotąd nie przeżyła niczego równie przerażającego.
- Czy jesteś godna? - zapytał jej sobowtór.
Kyra patrzyła zdezorientowana na stojącą przed nią postać. Widziała swoją własną twarz, słyszała swój własny głos i nie mogła wydusić z siebie słowa.
- Czy jesteś godna? – powtórzyła dziewczyna.
- Nie rozumiem – odpowiedziała.
- Czy jesteś godna by stać się wojowniczką, jakiej Escalon potrzebuje? - zapytała.
Kyra zamrugała zdezorientowana.
- Tak, jestem godna – wydusiła z siebie w końcu.
Wtedy dziewczyna wyciągnęła zza pasa swój kij, który, ku przerażeniu Kyry, wyglądał dokładnie jak jej. Gdy niespodziewanie zaatakowała ją, Kyra również dobyła broni.
Brzęk metalu rozniósł się echem po całym lesie, gdy blokowała jej uderzenia jedno za drugim. Obie walczyły zaciekle, a żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Śmiertelny taniec dwóch doskonale wyszkolonych wojowniczek.
Ociekając potem, mierzyła się w pojedynku, który zdawał się nie mieć końca. Zrozumiała, że prowadzi walkę z sobą samą i nie ma pojęcia, jak wygrać.
I wtedy, gdy już myślała, że nigdy nie dojdzie do rozstrzygnięcia, opuściła na chwile ramiona i w tej właśnie chwili sobowtór wytrącił jej kij z rąk, po czym sprawnym ruchem obnażył ostrze i bez mrugnięcia okiem, wbij je Kyrze w brzuch.
Jęknęła porażona bólem.
- Czy jesteś godna? – dziewczyna zapytała ponownie, patrząc jej głęboko w oczy.
Kyra odwzajemniła to spojrzenie, łapczywie łapiąc oddech, czując, że umiera.
Wtedy zerwała się, oblana zimnym potem, z krzykiem na ustach, rękami próbując zatamować krwawienie. Dopiero po dłuższej chwili, gdy spojrzała na swe dłonie, na których nie było śladu krwi, zorientowała się, że to był tylko sen.
Całe jej ciało było obolałe. Z trudem wyprostowała się i gdy spojrzała w dół, zobaczyła, że spała na kamieniu. Rozejrzała się wokoło, nie mogąc przypomnieć sobie, gdzie jest. Słońce chyliło się ku zachodowi, jego ostatnie promienie oświetlały krajobraz, którego nie była w stanie rozpoznać. Zamrugała kilka razy, starając się przypomnieć sobie, jak się tu znalazła.
Nagle w jej głowie pojawiły się obrazy bitwy. Walczyła przeciwko Pandezjanom. Próbowała wedrzeć się do Andros, by uratować swego ojca. Przypomniała sobie, jak została otoczona i powalona na ziemię. Jak przez mgłę pamiętała też Kyla; pojawił się znikąd, by ją uratować.
Usłyszała parsknięcie i gdy się obejrzała, z ulgą zobaczyła stojącego nieopodal Andora, który spokojnie żuł kępkę mchu. Wtedy też poczuła, jak opiera się o nią coś miękkiego i futrzanego. To Leo czuwał przy niej, kiedy spała. Widok wiernych kompanów napełnił jej serce radością.
Kyle uratował ją, posadził na Andora i wysłał, gdzieś daleko od pola bitwy. Ale dokąd?
Kyrę ogarnęło poczucie winy na myśl o tym, że zostawiła Kyla samego. Wiedziała, że nie mógł wygrać starcia z dwiema armiami. Został tam, by odwrócić od niej ich uwagę, by zwiększyć jej szansę na ucieczkę. Poświęcił dla niej życie. Ta myśl złamała jej serce. Oddałaby wszystko, by być teraz u jego boku.
Gdy mgła opadła, Kyra rozejrzała się wokół, by zobaczyć, że znajduje się pośrodku kamiennego rumowiska. To musiały być starożytne ruiny nieistniejącego już miasta, po którym zostały jedynie nienaruszone fundamenty. Tajemnicze, opustoszałe miejsce, nietknięte od tysięcy lat, sprawiało wrażenie nawiedzonego cmentarzyska.
Stała tam, zastanawiając się, gdzie jest. To było najbardziej niesamowite miejsce, jakie kiedykolwiek widziała, miasto, którego nikt nie odwiedzał od wieków. W żadnym innym miejscu nie czuła się równie samotna.
Kyra zrobiła pierwszy krok, nie wiedząc w którym kierunku się udać, wszędzie wokół siebie widząc tylko ruiny. Szła powoli przez gruzowiska, kamienie osuwały się spod jej stóp. Była zaskoczona ogromem tego miejsca. To było mistyczne miasto, zapierające dech w piersiach, ciągające się kilometrami w każdym kierunku. Położone na płaskowyżu, otoczone było Morzem Smutku, którego cichy szum dochodził ją z oddali.
Przechadzała się pomiędzy ruinami, dłonią gładząc kamienne ściany. Choć z każdym krokiem ból przeszywał jej ciało, była szczęśliwa, że żyje i w sercu dziękowała za to Kylowi.
Gdy przeszła pod walącym się kamiennym łukiem, podniosła wzrok, by przed sobą ujrzeć górującą nad miastem budowlę, która jako jedyna przetrwała te wszystkie lata. Wyglądała jak kamienna świątynia, która po obu stronach wspierana była przez trzydziestometrowe posągi kobiety z laurowym wieńcem na głowie i rękami wzniesionymi ku niebu. To miejsce zdawało się być święte.
Kyra nagle uświadomiła sobie: Zaginiona Świątynia. Miejsce urodzenia jej matki. Niegdyś stolica Escalonu. Udało jej się dotrzeć do celu.
Czuła, jak bije od niej niesamowita energia. Jak unosi się w powietrzu, przylegając do wszystkiego, co znajduje się w okolicy. To było miejsce mocy, niegdyś najwspanialsza stolica świata, zamieszkana nie przez ludzi, a przez przedstawicieli innej rasy. W powietrzu czuła, że to miejsce było święte.
Kiedy była mała, często słyszała w opowieściach o Zaginionej Świątyni, jedynym miejscu w Escalonie, do którego najwięksi śmiałkowie bali się wejść. Mówiono, że po tych ziemiach przechadzają się duchy i że ci nieliczni, którzy odważyli się zapuścić w te strony, nigdy stąd nie powrócili.
Wiatr hulał pomiędzy ruinami, sprawiając wrażenie, jakby ktoś do niej szeptał. Za każdym razem jednak, gdy się odwracała, nikogo tam nie widziała.
Przeszedł ją dreszcz. To rzeczywiście było miasto duchów.
Szła przez wymarłe miasto w kierunku świątyni, wsłuchując się w dochodzący z oddali szum fal. Nie była w prawdzie do końca pewna, czego właściwie tu szuka, nie miała jednak cienia wątpliwości, że czymkolwiek by to nie było, mogła to znaleźć wyłącznie tutaj.
W powietrzu czuła ducha swej matki, który strzegł jej i kierował jej krokami. Czy matka naprawdę tu mieszkała? Myśl ta przyprawiała ją o szybsze bicie serca. Kto wie, może ona wciąż tu była, może to właśnie jej szukała?
Gdy mijała kolejne runy, miała wrażenie, jakby podążała śladami jej życia. Obrazy przemykały przez jej głowę. Widziała ostatnią bitwę, w której brała udział, widziała, jak zabija Pandezjan; ujrzała lecącego w przestworzach Theosa, potężną bestię, którą kochała; widziała także swój trening z Alvą; jednak przede wszystkim w jej myślach pojawiały się obrazy matki. Ona tutaj była, Kyra czuła jej obecność, nigdy wcześniej nie była tak blisko niej.
Klucząc pomiędzy zwalonymi budynkami, pod swoimi nogami Kyra dostrzegła nagle odłamki antycznej ceramiki. Gdy stanęła, by przyjrzeć się im bliżej, w oczy rzucił jej się jakiś niezwykły przedmiot przysypany częściowo gruzem. Podniosła go, a wtedy zobaczyła, że w dłoni trzyma starożytny miecz. Gdy podniosła go wysoko, on rozkruszył się jej w rękach, jakby zrobiony był z piasku. Musiał leżeć tam od tysięcy lat, pomyślała.
Kyra ruszyła dalej ku świątyni, nie mogąc oderwać od niej wzroku, czując, jak jej energia ściąga ją do siebie. Zbliżywszy się, stanęła przed monumentalnymi, kamiennymi schodami, na szczycie których znajdowała się ta niezwykła budowla. Kyra weszła na pierwszy schodek, potem na kolejny, stąpała powoli i ostrożnie, celebrując każdą chwilę.
Z każdym jej krokiem widok na miasto i otaczające je klify był coraz bardziej spektakularny. Wreszcie dotarła na szczyt, odwróciła się i spojrzała na rozciągający się przed nią krajobraz. Czuła się tak, jakby stała na szczycie świata. Wyobrażała sobie, jak wyglądało to miasto za czasów swojej świetności, jak wyjątkowe i potężne musiało być. W promieniach zachodzącego słońca, odbijających się od bezkresnych wód Smutku, wyglądało wprost magicznie.
Kyra odwróciła się i znowu spojrzała w górę na świątynię, która zdawała się wznosić aż do nieba. Stała przed ogromnym łukiem wykutym w kamieniu, wejściem do świątyni. Jeśli kiedykolwiek były tam drzwi, to musiały zniknąć przed wiekami. O dziwo, w środku paliły się dwie pochodnie. Nie rozumiała, jak to było możliwe. To musiała być magia. Czuła się tak, jakby wkraczała do innego świata, jakby igrała z mocami, których nie rozumie.
- Matko! – zawołała, spojrzawszy w zachodzące słońce, a głos jej rozniósł się echem po całej okolicy - Gdzie jesteś?
W odpowiedzi nie usłyszała nic, prócz wycia wiatru i huku rozbijających się o klify skał.
- Kim jestem? – krzyknęła znowu.
I tym razem nie doczekała się odpowiedzi.
- Matko! Przebyłam całą tę drogę, by cię odnaleźć. Ukaż mi się! Powiedz mi, kim jestem. Nauczaj mnie!
Po tych słowach, wyczerpana i obolała, osunęła się na kolana. Oparła ręce na udach i zamknęła oczy, pozwalając by chłodna bryza znad oceanu pieściła jej twarz.
Starała się wejrzeć w głąb siebie. Nie rozumiała tego miejsca, a jednak wyczuwała, że jest kluczem do wszystkiego. Do odnalezienia matki. Do uwolnienia mocy. Do tego, by wreszcie zrozumiała kim jest i jakie jest jej przeznaczenie.
Nie wiedziała jednak, jak rozwikłać tę zagadkę.
Klęczała tak przez wiele godzin, kołysząc się lekko w rytm obijających się o skały fal i szumu wiatru. Poczuła, że wchodzi w stan głębokiej medytacji, że odpływa w niebyt.
Kiedy wreszcie powoli otworzyła oczy, spojrzała w niebo na miliony migoczących tam gwiazd i wędrujący po nieboskłonie księżyc. A za nią wciąż paliły się dwie magiczne pochodnie.
Kyra czuła się beznadziejnie zagubiona. Niczego już w swoim życiu nie była pewna. Z każdą chwilą dręczyło ją coraz więcej wątpliwości.
I właśnie w chwili największego zwątpienia, usłyszała szept. Z ciemności zaczęła powoli wyłaniać się postać i z każdym krokiem coraz bardziej zbliżać się do niej.
Kobieta.
Gdy tylko zobaczyła jej twarz, wiedziała.
Odnalazła swą matkę.
Kavos biegł na samym czele, prowadząc setki ludzi Duncana, wyzwolonych dopiero co z więzienia. Wszyscy pokrzykiwali beztrosko, zdawali sobie sprawę, że nie mają nic do stracenia, oprócz własnego życia - i byli na to gotowi - idąc w szarży do samego centrum stolicy, na pewną śmierć przeciwko tysiącom lepiej uzbrojonych Pandezjan.
Na tym właśnie, według Kavosa, polegało męstwo. Obok niego biegli Bramthos, Seavig i Arthfael, na ich twarzach nie było ani śladu strachu przed wrogiem, ani śladu wahania przed walką. I rzeczywiście, od czasu ich ucieczki starli się już kilkukrotnie z pandezyjskimi batalionami, walcząc z grupkami kilkunastu ludzi to tu, to tam. Kilku z nich zginęło, jednak przetoczyli się przez miasto niczym fala zniszczenia, zaskakując zupełnie okupanta. Nie zatrzymywali się nawet na chwilę, chcąc wykorzystać element zaskoczenia, by zabijać, biec dalej, i ponownie rzucać się do walki.
Kavos uniósł zdobyczną halabardę, gdy wybiegł za róg, gdzie zaskoczył kilkudziesięciu pandezyjskich żołnierzy obróconych do niego plecami. Dwóch ubił w mgnieniu oka, podobnie zrobili Bramthos, Seavig i Arthfael, zanim tamci w ogóle zorientowali się, że są w opałach. Kavos był na samym przedzie, musiał więc przez chwilę bronić się, gdy kilku Pandezjan na raz rzuciło się na niego. Uniósł swą halabardę poziomo i zbijał jej drzewcem ciosy z obu stron. W końcu odchylił się w tył i kopnął jednego z żołnierzy prosto w pierś, po czym okręcił się wokół i ściął kolejnemu głowę. To była walka o życie, nie mieli czasu do stracenia.
Walczyli wściekle, blisko w zwarciu. Z początku Pandezjanie mężnie ruszyli na nich, pełni typowej dla siebie arogancji, pewni swych szans; nie mieli wątpliwości, że szybko poradzą sobie z tymi jeńcami, którzy byli na tyle szaleni, by dokonać desperackiego ataku na miasto. Jednak Kavosa i jego ludzi napędzała prawdziwa determinacja, nie mieli już wyjścia. Rzucili się do przodu, szereg za szeregiem, wszyscy walcząc najlepiej jak mogli, rzucając włóczniami, machając mieczami i rozbijając wrogów tarczami. Napadli ich z taką furią, że kilku Pandezjan obalili na ziemię gołymi rękami, nie dając ich oddziałowi czasu i miejsca, by się przegrupować.
Strategia zadziałała doskonale. Wkrótce Pandezjanie poszli w rozsypkę. Połowa z nich zginęła, reszta zaś zaczęła wpadać w panikę. Walczyli ostrożnie, by wreszcie zwrócić się do ucieczki, potykając się jeden o drugiego.
Kavos i jego ludzie pogonili za nimi, nie chcąc dać im szansy, by się przegrupować, ciskając w ich plecy włócznie i obalając ciosami mieczy. Walczyli jak szaleni, jak nawiedzeni, jakby chcieli odstraszyć śmierć.
Po chwili wszystko ucichło, oddział Pandezjan leżał martwy, ich ciała rozwłóczone po całej okolicy. Ludzie Kavosa nie marnowali ani chwili, rzucili się do trupów, by pozabierać im broń, wymienić pordzewiałe i poobijane miecze i tarcze na porządny sprzęt. Krok po kroku, z każdym zdobytym ostrzem, ludzie Duncana znów zaczynali przypominać zawodową armię.
Pobudzeni zwycięstwem wykrzyknęli na wiwat i rzucili się dalej do biegu, pokonując ulicę za ulicą w ciemną noc, zdecydowani nie dać się zatrzymać, póki nie dotrą do lochów Duncana i nie uwolnią swojego dowódcy.
Merk schował głowę w ramionach i podniósł kołnierz, próbując osłonić się przed zimnym wiatrem, który targał nim jak szmacianą lalką i wdzierał się pod jego ubranie, gdy wędrował wąskim przesmykiem pomiędzy Morzem Łez i Zatoką Śmierci.
To był kolejny dzień jego wędrówki przez Diabelski Palec, miejsce w które bali się zapuszczać nawet najdzielniejsi z escalońskich wojowników. I mieli ku temu powody. To był jałowy, kamienisty skrawek lądu, który nie miał nic do zaoferowania przybyszom. Merk co i rusz ślizgał się i zsuwał z omszałych, wilgotnych od morskiej bryzy głazów, ostrożnie stawiając krok za krokiem. Z trudem łapiąc równowagę, spojrzał przed siebie, na ciągnący się w nieskończoność półwysep, i zwątpił, czy ten koszmar kiedykolwiek się skończy. Nie miał pewności, jak długo tu wytrzyma. To miejsce było jeszcze gorsze, niż wynikać to mogło z legend.
Diabelski Palec był jednym z tych niewielu miejsc w Escalonie, których Merk nigdy nie miała ochoty odwiedzić. Wyrastał z lądu i wrzynał się daleko w morze aż po południowo-zachodnie krańce Escalonu, niczym narośl, której nie powinno tam być. "Półwysep" to była zbył łaskawa nazwa dla tego martwego, nieprzyjaznego kawałka ziemi, dzielącej dwa wzburzone akweny.
Merk zaklął paskudnie, gdy znowu poślizgnął się, po raz setny boleśnie wykręcając sobie kolano. Od ciągłych upadków miał już skręcone obie kostek i nadgarstki. Można powiedzieć, że w ciągu tych dni nabrał pewnej praktyki zarówno w chodzeniu po tych skałach, jak i w upadaniu. To było straszne, paskudne miejsce, w którym nikt nigdy nie powinien żyć.
Wiedział jednak, że nie ma innego wyboru, jak tylko iść dalej. Przebył już drogę przez cały Escalon, to był ostatni etap jego podróży, ostatni odcinek dzielący go od Wieży Kos. Już samo dojście do tego półwyspu wiele go kosztowało. Po tym jak Kyle odłączył się od niego, musiał samotnie przebyć całą południowo-wschodnią część Escalonu, ominąć szczyty Kos i dalej iść wzdłuż Thusius. A to wszystko po to, by dotrzeć tutaj, do tego przeklętego miejsca. Wreszcie zrozumiał, że to pewnie dlatego większość ludzi wybierało Wieżę Ur za cel swych pielgrzymek. Kos okryte było złą sławą, nikt nie wierzył, że w tym zapomnianym przez bogów miejscu może być ukryty Miecz. Wszyscy traktowali ją jak zwykłą przynętę.
Merk wiedział jednak, że prawda jest zupełnie inna. Wszystkie legendy myliły się. Ognisty Miecz ukryty był właśnie tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy trolle odkryją prawdę. Za wszelką cenę musiał dotrzeć tam jako pierwszy, by ostrzec innych i zabezpieczyć artefakt.
Merk znowu spojrzał na horyzont próbując dostrzec kraniec półwyspu. Miał nadzieje, że zobaczy tam choć odległy zarys wieży.
Nic tam jednak nie było. Tylko ciągnące się w nieskończoność skaliste wybrzeże. Był wyczerpany, ledwo powłóczył już nogami, a wydawało się, że ma przed sobą jeszcze całe dni marszu.
Spojrzał się w lewo na Morze Łez, jego ogromne fale rozbijały się o brzeg, wzbijając w powietrze tumany spienionej wody. Czuł jak woda dostaje mu się do butów, jak obmywa kamienie po których stąpa, czyniąc je jeszcze bardziej śliskimi. Nie był pewien, co było głośniejsze, huk fal czy gwałtowne podmuchy porywistego wiatru, które wytrącały go z równowagi.
Widok z jego prawej strony wcale nie napawał go większym optymizmem; czarne, mętne wody słynnej Zatoki Śmierci. Silne prądy tworzyły podwodne wiry, którymi usiana była cała zatoka. Ten widok wywoływał w Merku jeszcze większy niepokój niż wzburzone Morze Smutku. Wyglądało to tak, jakby te dwa zbiorniki wodne ze wszystkich sił próbowały zniszczyć półwysep.
Merk popatrzył przed siebie, wydawało mu się bowiem, że usłyszał jakiś głos dochodzący znad lądu. Niczego tam jednak nie dostrzegł.
Gdy po raz drugi doszedł go ten dźwięk, obejrzał się za siebie i tym razem w oddali dostrzegł coś, co sprawiło, że jego serce zamarło. Na horyzoncie rysował się niezbyt jeszcze wyraźny obraz zbliżającej się armii. Kiedy róg zabrzmiał po raz kolejny, Merk nie miał już wątpliwości, że nadchodzi Marda. Trolle dotarły już do Diabelskiego Palca. Były szybsze niż przypuszczał.
Merk odwrócił się i ruszył do przodu do najszybciej, jak potrafił. Miał nad nimi dzień przewagi, ale oni w oka mgnieniu mogli nadrobić ten dystans. Teraz to był już prawdziwy wyścig, walka o to, komu pierwszemu uda się dotrzeć do Wieży Kos i przejąć Miecz.
Merk szedł tak szybko, jak tylko mógł, ignorując dręczący go głód, pęcherze na stopach i zmęczenie. Za wszelką cenę musiał dotrzeć do wieży przed nimi, by ocalić Escalon i odkupić grzechy swojej przeszłości. W pewnym sensie czuł się dobrze, mając w końcu powód by żyć, prawdziwy cel, który musiał osiągnąć.
Kolejne godziny mijały, a Merk wciąż maszerował w promieniach wschodzącego słońca, które przebijały się przez gęstą mgłę znad oceanu. Wspiął się na najwyższy głaz w okolicy z nadzieją, że może z jego szczytu uda mu się w końcu wypatrzyć wieżę.
Ku swej rozpaczy nie zobaczył jednak nic prócz kolejnych skał. Z tego miejsca wyglądało to tak, jakby cała ziemia pokryta była grubą warstwą gruzu.
Merk stał tam wyczerpany, wspierając się na swym kiju, gdy nagle usłyszał jakiś nowy dźwięk, który sprawił, że włosy na karku stanęły mu dęba. Brzmiał on trochę jak klekot, odgłos kraba wspinającego się po skałach.
Odwrócił się zaniepokojony, i przeszukał wzrokiem okoliczne głazy, zastanawiając się, czy aby się nie przesłyszał. W końcu na całym półwyspie nie widział żadnych oznak życia i nawet nie przypuszczał, że coś w ogóle mogło przetrwać na tych jałowych ziemiach. Czym niby miałoby to coś się żywić?
Ale gdy usłyszał to znowu, przeszukał skały jeszcze dokładniej i gdy podmuch wiatru podniósł nieco mgłę, zobaczył coś, co wprawiło go w osłupienie. Ze szpary między głazami powoli wyłoniły się ogromne szczypce. Wyglądały jak szczypce kraba, choć były od nich nieporównywalnie większe, miały co najmniej trzy metry długości.
Pojawiło się kolejne odnóże, a potem jeszcze jedno. Merk patrzył z przerażeniem, jak ze szczeliny wyłania się monstrualny krab, szeroki na prawie dziewięć metrów. Nie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Potwór miał czarną skorupę i czerwone, paciorkowate oczy, a z paszczy wystawały mu rzędy wyszczerbionych zębów.
Syknął na niego przeraźliwie, po czym zaczął ześlizgiwać się z głazów w jego kierunku.
Stwór poruszał się zaskakująco szybko, a Merk stał bez ruchu, zamrożony strachem, zaskoczony i bez pomysłu na to, co miałby zrobić. Nie miał żadnego pola manewru, nawet gdyby chciał. To coś pędziło prosto na niego z wyciągniętymi szczypcami. W chwilę później Merk poczuł straszny ból i gdy spojrzał w dół, zobaczył, że szczypce zaciskają się na nim.
Krab uniósł go w powietrze za jedną nogę i otworzył szeroko paszczę, gotowy by go pożreć. Merk widział zbliżające się do niego rzędy zębów i wiedział, że umrze w najbardziej makabryczny sposób, jaki można sobie wyobrazić.
Jakimś cudem, dosłownie w ostatniej chwili obudziły się w nim instynkty i zdążył wyciągnąć zza pleców kij, by stawiając go pionowo, zablokować paszczę potwora. To jeszcze bardziej go rozwścieczyło.
Merk, nadal zwisając do góry nogami, sięgnął do pasa, wyciągnął miecz, odwrócił się i zbierając w sobie wszystkie siły, zatopił oburącz ostrze w jego oku.
Krab wrzasnął i zwolnił uchwyt, upuszczając go na skały, gdy zielona ropa wystrzeliła z jego oczodołu. Gdy wyrżnął o twarde podłoże, poczuł, jak pękają mu wszystkie kości. Obijając się o omszałe głazy, staczał się coraz niżej, w stronę rozbijających się o brzeg fal. Starał się złapać czegoś, przytrzymać, jednak powierzchnia była zbyt śliska. Zsuwał się prosto w objęcia śmierci.
Stwór sięgnął szczypcami do oka i wyrwał z niego miecz, a następnie zatrzasnął swoje wielkie szczęki, łamiąc wciąż tkwiący tam kij na pół. Wtedy odwrócił się i spojrzał na Merka z taką furią, jakiej ten jeszcze nie widział. Ten potwór miał zamiar pożreć go żywcem.
W końcu Merkowi udało się zahaczyć o jakąś szczelinę w skale, tuż przed tym, jak miał runąć w przepaść. Spojrzał w dół i dziesiątki metrów pod sobą zobaczył bezkresną głębię Morza Łez. Wiedział, że upadek go zabije.
Gdy znów podniósł wzrok, spostrzegł, że krab nie odpuszcza i idzie po niego, zwinnie balansując na kamieniach. Znalazł się w pułapce bez wyjścia i poczuł się zupełnie bezsilny.
Gdy krab podszedł już na odległość zaledwie kilku metrów, Merk zadecydował, którą śmierć wybrać. Lepiej było zostać pochłoniętym przez ocean, niż zjedzonym przez taka bestię.
Merk puścił się i znowu zaczął zsuwać po skałach, ocierając i obijając się o nie boleśnie, coraz niżej i niżej w głąb przepaści.
Krab bez wahania skoczył za nim szybko, i sięgnął w jego stronę błyskawicznym ruchem, chcąc złapać go za nogę. Jednak on spadał zbyt szybko, i z ulgą stwierdził że stwór chybił o włos.
Nagle zatrzymał się niespodziewanie, uderzając o kamienie. Zaskoczony spojrzał w dół, by zobaczyć, że jakimś cudem natrafił na skalną półkę wystającą z urwiska, na tyle wąską, że ledwie mógł się na niej zmieścić. Trzymając się jej kurczowo, modlił się o życie.
Krab najwyraźniej nie spodziewał się tego, że chybi. Zachwiał się i straciwszy równowagę, zsunął się w dół po śliskiej powierzchni, piszcząc przeraźliwie, bezskutecznie próbując się czegoś chwycić. Gdy zlatywał w przepaść, jeszcze ostatni raz spróbował złapać Merka w swoje szczypce i porwać ze sobą, on jednak przycisnął swe ciało jak najbliżej skalnej ściany, o włos unikając śmiertelnego uścisku. Z ulgą obserwował, jak krab spada w przepaść, przebierając odnóżami w powietrzu. Leciał tak dziesiątki metrów, a Merk obserwował go, czekając, nie czując się bezpiecznie aż do chwili, gdy nie zobaczył, że stwór z hukiem rozbija się o skały, roztrzaskując w drobny mak swoją skorupę.
Z wielką ulgą przyglądał się, jak resztki jego porozrywanego cielska pochłaniają fale Morza Smutku.
Leżał tam teraz poobijany, dysząc ciężko, wciąż nie mogąc dojąć do siebie. Spoglądając w górę na stromy klif, zastanawiał się, jakie jeszcze parszywe stwory czają się na niego na Diabelskim Palcu.
Kyra nie czuła już swojego ciała, od wielu godzin pogrążona w głębokiej medytacji. Weszła w przedziwny stan, w którym nie była już pewna, co jest jawą a co snem. Gdy powoli otworzyła oczy, ujrzała przed sobą oblicze matki na tle usianego milionami gwiazd granatowego nieba. W lejącej się, białej szacie, wchodziła po schodach, wpatrując się w nią swoimi nieprawdopodobnie niebieskimi oczami.
Kyra wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana. Studiowała jej idealne rysy twarzy, wyrzeźbione kości policzkowe, długie blond włosy i oczy, w których Kyra mogła odnaleźć siebie. W swej atłasowej sukni, kobieta zdawała się unosić kilka centymetrów nad ziemią, dryfować tuż poza zasięgiem ramion Kyry.
- Zboczyłaś ze swojej ścieżki – odezwała się do niej łagodnym głosem, który rozniósł się echem po pustym mieście. Głos ten przeniknął w głąb jej duszy, napełniał ją spokojem.
- A jaka jest moja ścieżka, Matko? – zapytała Kyra - Nikt nigdy mi tego nie powiedział.
Matka uśmiechnęła się.
- Tego musisz się sama dowiedzieć – odpowiedziała – Prawdziwi wojownicy nie szukają odpowiedzi u innych, szukają jej w sobie. Ty, Kyro, szukasz uznania wśród innych. Oczekujesz pochwał i sławy, szukasz nauczycieli i mentorów. A to wszystko jest iluzją, Kyro. Nie ma żadnej wartości. Musisz wejrzeć w głąb siebie. To właśnie wymaga najwięcej odwagi.
Kyra zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć.
- Ale ja... – zaczęła – nawet nie wiem, kim jestem.
Matka wzięła głęboki oddech. Serce Kyry waliło jak oszalałe, gdy z zapartym tchem wyczekiwała jej słów.
- Co takiego jest w tobie, z czym boisz się zmierzyć? - zapytała w końcu.
W chwili, kiedy Matka spojrzała jej w oczy, Kyra zrozumiała, że to właśnie z tym pytaniem zmagała się przez całą noc, próbując znaleźć na nie odpowiedź. Wiedziała, że to była prawda, że szuka akceptacji i uznania, coraz to nowych sposobów na to, by stać się lepszą. Jej umysł był tak skupiony na świecie zewnętrznym, że trudno jej było skupić się na tym, co wewnątrz niej.
- Musisz opróżnić swój umysł, Kyro - powiedziała Matka - Musisz zapomnieć o wszystkim, co już wiesz.
Kyra próbowała, ale czuła, że nie potrafi. W każdej sekundzie przez jej głowę przelatywało milion myśli.
- Ale jak?
Matka westchnęła.
- Przestań próbować wiedzieć świat takim, jakim myślisz że jest. Postaraj się zobaczyć go takim, jakim jest naprawdę. Jaki jest teraz, w tej konkretnej chwili. Świat nie jest już taki, jaki był przed minutą, ani taki, jaki będzie w następnej minucie. On ciągle się zmienia. Co teraz widzisz?
Kyra rozmyślała nad odpowiedzią. Gdy powoli zaczęła rozumieć słowa swej matki, poczuła, jak wypełnia ją ciepło. Zdała sobie sprawę, że zawsze starała się wszystko dostrzec, zrozumieć. A przez to traciła swoje szanse na to, by pojąć istotę rzeczy. W momencie, kiedy zaczynała coś wiedzieć, jej wiedza stawała się już nieaktualna. Zdała sobie sprawę, że stan, do którego musiała dążyć, był stanem nieprzerwanego poznania. Stanem ciągłej niewiedzy.
Kyra zamknęła oczy i trwała z tą myślą. Klęcząc tam, wchodziła głębiej w stan medytacji, poczuła jak spływa na nią łaska, zalewa fala ciepła. Czuła, jak powoli wszystko staje się jasne.
Po długim milczeniu Kyra otworzyła oczy, czując, że nareszcie zrozumiała.
- Prawdziwy wojownik – powiedziała Kyra, patrząc na Matkę podekscytowana – niczego nie wie. Wie tylko tyle, że prawdziwa walka toczy się wewnątrz. Świat zewnętrzny jest jedynie złudzeniem.
Na twarz Matki pojawił się szeroki uśmiech.
- Tak właśnie, moja córko.
Ciepło wypełniło każdą komórkę jej ciała i wtedy niebo rozjaśniło się tysiącem kolorów. Słońce zaczęło wynurzać się zza horyzontu i razem z nią do życia budził się cały świat. Słońce i księżyc wisiał naprzeciw siebie na niebie, gwiazdy wciąż między nimi, a Kyra wiedziała, że ta chwila jest zupełnie wyjątkowa. Czuła krążącą w sobie moc i po raz pierwszy wyzbyła się wszelkich wątpliwości. To było tak, jakby uniosła się dla niej zasłona wszechświata. Uświadomiła sobie, że właśnie pojęła źródło swej mocy.
Zamknęła oczy, czerpiąc ze swego oświecenia, i wtedy w jej głowie pojawił się obraz – smocze dziecko. Aż jęknęła z zachwytu gdy otworzyło swe błyszczące oczy. Wiedziała, że nie był to Theos. Ten smok był dużo młodszy od niego. I o wiele potężniejszy. Natychmiast zrozumiała, że jest z nim związana.
Czuła jego ból, ale i pragnienie życia. Zmusiła się, by go uzdrowić. I by go przywołać.
W głowie pojawił się jej jeszcze inny obraz: broń. Zmarszczyła brwi, próbując ją zwizualizować.
- Czym jest to, co widzę? - zapytała Kyra.
Pojawiła się długa cisza, aż w końcu matka odpowiedziała:
- Smok się budzi. A Berło Prawdy wzywa cię do siebie.
- Berło Prawdy? - Kyra zapytała zaskoczona.
- Jedyna broń, która może nas uratować.
Kyra, wciąż niepewna, spróbowała nadać obrazowi ostrości.
- Widzę je, leży na szczycie góry popiołu – powiedziała - W kraju, który płonie siarką i ogniem.
- I właśnie ty, Kyro - powiedziała matka –musisz udać się tam, by odzyskać tę broń.
- Ale dokąd - zapytała Kyra - Gdzie to jest? Gdzie mam jej szukać?
Matka znowu zamilkła, aż w końcu wypowiedziała jedno słowo, słowo, które miało zmienić życie Kyry na zawsze:
- Marda.
Smocze dziecko leżało na leśnym poszyciu, czując, że umiera, tracąc ostatnie siły. Stracił tak dużo krwi, że z wyczerpania ledwo mógł otworzyć oczy. Co chwila tracił przytomność, zbliżając się coraz bardziej do światła, gdzie już czekał na niego jego ojciec.
Na początku jeszcze walczył, ale teraz był już gotów za nim podążyć. To życie było zbyt krótkie, zbyt bolesne, zbyt skomplikowane. Nie rozumiał życia. Dlaczego urodził się tylko po to by cierpieć? Dlaczego nie dane mu było żyć dłużej?
Bez ojca przy swym boku czuł, że nie ma już po co żyć. Rany paliły go żywym ogniem, ale ten ból łagodniał, w miarę jak odpływał coraz dalej w stronę światła. Uświadomił sobie, że może to właśnie śmierć była jego wybawieniem.
I gdy już miał odpłynąć na zawsze, pozwolić by ogarnął go wieczny spokój, gdy odgłosy lasu zaczęły powoli zanikać, poczuł nagle jakiś strumień energii, impuls, który wyrwał go z objęć śmierci.
Smoczątko otworzyło oczy, nie wiedząc, co się dzieje i rozejrzało się wokoło. Wtedy znowu to poczuło.
To się działo naprawdę. Usłyszał głos, komendę - wezwanie. Pochodziło od dziewczyny, która znajdowała się w niebezpieczeństwie, która wiele znaczyła dla jego ojca. Nie była zwykłą dziewczyną. Nie była zwykłym człowiekiem. Potrzebowała go. Wzywała go. Posiadała moc, której on nie mógł się sprzeciwić. Moc, która sprawiła, że odzyskał wolę życia.
Znów widząc przed sobą cel, młody smok otworzył szeroko oczy i wyciągnął szyję. Pozwolił, by białe światło zanikło, by ból znowu powrócił. Był gotowy stawić czoła cierpieniu. W końcu udało mu się przeżyć i nic więcej się nie liczyło. Zawsze mógł umrzeć trochę później, ponownie odnaleźć ten spokój. Ale żyć mógł tylko teraz.
Poczuł, jak przepływa przez niego magiczna energia. Wiedział, że wysyła ją ta dziewczyna, mimo że znajduje się setki kilometrów od niego. Przepływała przez jego żyły, dawała mu siłę, moc, powód, by iść dalej. I uzdrawiała go.
Dziecko usiadło i ze zdumieniem zorientowało się, że może rozłożyć swoje skrzydła. Co dziwniejsze, był nawet w stanie nimi zamachać i wstać na nogi. Gdy odchylił się i otworzył paszczę, nie mógł uwierzyć, że udało mu się zionąć ogniem.
Smok zamrugał kilka razy, czujny, ozdrowiały, gotowy do działania. Czując w sobie moc, pobiegł do przodu, zatrzepotał skrzydłami i wzbił się w powietrze.
Chwilę później leciał już, wznosząc się coraz wyżej i wyżej nad Escalonem. Leciał z ogromną prędkością, mając przed sobą określony cel. Był potrzebny tej dziewczynie.
Razem będą w stanie odmienić przeznaczenie.
Aidan stał wraz z Kasandrą przy bramie do lochu, pandezyjscy żołnierze zbliżali się do nich z obu stron. Z tej sytuacji nie było wyjścia, wydawało się, że śmierć wreszcie złapała go w drodze do ojca. Chłopak gotował się na najgorsze, przyglądając się barczystym żołnierzom w niebiesko-żółtych zbrojach, zastanawiał się z którego ręki zginie. Wyszarpnął swój krótki miecz, chcąc okazać odwagę - tak zrobiłby jego ojciec - jednak trzymał go trzęsącymi rękoma, wiedział że na nic mu się nie zda.
- No cóż, miło było cię poznać - powiedziała Kasandra, równie mężnie stając twarzą w twarz z żołnierzami ze sztyletem w ręku. Aidan nie posiadał się z podziwu dla jej odwagi, okazywała jeszcze mniej strachu niż on. Musiała przejść ciężką szkołę, żyjąc na ulicy.
- Przykro mi, że nie możemy poznać się bliżej - dodała – Jesteś całkiem w porządku.
- W porządku? - spytał ją.
Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, doszedł ich hałas, który zaskoczył Aidana całkowicie, aż odwrócił się w tamtym kierunku. Usłyszał krzyk - i to nie byli Pandezjanie. Rozpoznał te głosy, znał je od zawsze. Głosy żołnierzy jego ojca.
Pandezyjscy żołnierze także odwrócili się w tamtą stronę, serce Aidana skoczyło na widok setek wojowników jego ojca, którzy wypadli zza rogu pokrzykując dziko, cali brudni i pokrwawieni, jakby dopiero co uciekli z więzienia, biegnąc prosto w stronę lochu. Dobywali zdobyczną broń, szarżowali z szalonym wrzaskiem, Aidan zorientował się, że przybyli odbić jego ojca. Nie zapomnieli o nim.
- Idziemy, chłopcze! - wykrzyknął ktoś.
Aidan odwrócił się znowu, gdy poczuł szarpnięcie za ramię, z zaskoczeniem stwierdził, że obok stoi Papug z Białym przy nodze i próbuje odciągnąć go w bok. Chwilę później rzucili się razem do biegu, on, Papug, Kasandra i Biały, omijając pandezyjskich żołnierzy, których związali walką nadbiegający wojownicy. Papug jak zwykle przybył w idealnym momencie, wiedział doskonale, jak wykorzystać zamieszanie i poprowadził ich w bezpieczne miejsce w mgnieniu oka.
- A co z przedstawieniem?! - krzyknął Aidan ostatkiem tchu, gdy pędzili przez żelazną bramę do lochu.
Mężczyzna sapał ciężko, widać było, że nie jest w najwspanialszej kondycji.
- Ech, wydaje mi się, że i tak ludzie nie bawili się zbyt dobrze - odpowiedział z trudem.
Wbiegli do więzienia i ruszyli wąskimi, krętymi korytarzami z kamienia, obwieszonymi płonącymi pochodniami.
- Którędy teraz? - spytał Aidan spoglądając na Papuga.
Mężczyzna ledwie łapał oddech.
- Mnie się pytasz?! - rzucił w biegu - Wydawało mi się, że ty prowadzisz!
Nagle Biały zatrzymał się i odwrócił, obnażając zęby. Aidan spojrzał za nim, i z zaskoczeniem zobaczył pandezyjskiego żołnierza, który odłączył się od swojego oddziału, by pobiec na nimi. Pędził prosto na nich i zbliżał się szybko.
- Stać! Zatrzymać się! - wykrzyknął.
Po czym uniósł włócznię, Aidana aż zaswędziało między łopatkami, widział, że za chwilę ostrze utkwi w jego plecach.
Jednak Biały z warknięciem rzucił się na nadbiegającego wojaka. Chłopak nie mógł uwierzyć, że ten muskularny pies mógł być tak szybki. Dopadł celu chwilę przed tym, jak żołnierz rzucił swoją włócznią, opadając na jego pierś wszystkimi czterema łapami. Przewrócił go na plecy i natychmiast zatopił ostre kły w jego gardle, zabijając go na miejscu.
Po chwili znów doskoczył do boku swego pana, Aidan poczuł jak bardzo go kocha, wiedział, że będzie zawsze przy nim.
Biegli dalej przez długie korytarze, chyląc głowy pod sklepionymi przejściami. Skoczyli w kolejną bramę, aż wreszcie dotarli do skrzyżowania, korytarze prowadziły w trzy różne strony.
Wszyscy zatrzymali się, by uspokoić oddechy.
- Gdzie teraz? - spytała Kasandra.
Wszyscy spojrzeli na Aidana, który tylko wzruszył ramionami. Wiedział, że zły wybór może kosztować ich cenne chwile, przybliżyć ich do porażki, wreszcie kosztować życie; nie miał jednak pojęcia, gdzie w tym rozległym więzieniu mógł być zamknięty jego ojciec. Po lewo widział schody prowadzące niżej, na prawo mieli schody w górę.
Aidan jednak nie mógł zdecydować się, stał sparaliżowany, tylko serce szalało mu w piersi. Wreszcie jednak postanowił zaryzykować, modlił się tylko, by decyzja okazała się właściwa.
- Tędy! - krzyknął.
Po czym zwrócił się w lewo i ruszył po schodach w dół.
Było bardzo ciemno, prawie spadł przeskakując trzy schodki na raz, ledwie utrzymując równowagę na śliskim kamieniu. Reszta biegła zaraz za nim.
Im głębiej schodzili, tym robiło się ciemniej, pochodnie na ścianach były rozmieszczone coraz rzadziej. Schody doprowadziły ich wreszcie do najniższego poziomu, Aidan zeskoczył z nich do mrocznego korytarza, który rozchodził się na lewo i prawo. Wybrał lewo, dysząc ciężko, po raz kolejny pomodlił się, by wybór okazał się dobry. Nie mieli już czasu, by się cofnąć.
Skręcili za róg, pokonali korytarz i znów skręcili, przed nimi ukazał się potężny łuk zagrodzony grubymi, żelaznymi kratami. Aidan domyślił się po grubości ścian i krat, że ta część lochu pomyślana była dla szczególnie ważnych więźniów.
Skoczył więc naprzód. Przejście nie było pilnowane, krata okazała się być otwarta. Domyślił się, że żołnierze musieli zostać wezwani na górę, by stawić czoła wrogim wojskom. Minął bramę i pobiegł korytarzem, by dobiec do kolejnego, jeszcze ciemniejszego. Skręcił za róg, spodziewając się zobaczyć tam swojego ojca, lecz zamiast niego ujrzał rosłego Pandezjanina, który zagrodził mu drogę.
Wpadł prosto na niego, lecz tylko odbił się od szerokiej piersi, by runąć na ziemię. Prawie jakby uderzył w ścianę. Spojrzał w górę, by zobaczyć, że żołnierz jest równie zaskoczony.
- Kim jesteś? - zażądał odpowiedzi - Co tu robisz?
Papug, Kasandra i Biały dobiegli do nich wreszcie, żołnierz zmierzył ich wzrokiem, chyba domyślił się, co kombinują. Wyciągnął miecz, skrzywił się i zamachnął na Aidana, który podniósł ręce, by zasłonić się przed ciosem.
Jednak ku jego zaskoczeniu Papug skoczył naprzód i rzucił się wojakowi na plecy, ratując chłopca przed śmiertelnym ciosem. Mężczyzna zaczął siłować się niezgrabnie z większym od siebie żołnierzem, próbując chwytać go za ręce, ten jednak wreszcie sięgnął do tyłu i wyrżnął Papugiem o kraty.
Aktor jęknął tylko i padł nieruchomo na ziemię.
Strażnik z powrotem spojrzał na Aidana i rzucił się na niego. Chłopak nerwowo próbował się podnieść, wiedział jednak, że nie zdąży - a nawet jeśli, to nie miałby się jak obronić. Spodziewał się już ciosu w plecy, jednak Kasandra skoczyła pomiędzy nich. Był pod ogromnym wrażeniem jej odwagi. Zaatakowała żołnierza wściekle ciosem sztyletu, choć był trzy razy od niej większy.
Na wielkoludzie nie zrobiło to większego wrażenia, złapał tylko jej nadgarstek i odgiął boleśnie. Zdołała jedynie krzyknąć, gdy rzucił nią o ścianę, i też padła na ziemię.
Żołnierz znów skoncentrował się na Aidanie, który dopiero co się podniósł, stojąc niepewnie, bez żadnej broni. Tym razem do walki ruszył Biały, wbijając strażnikowi zęby w nadgarstek. Przeciętny człowiek nie wytrzymałby bólu, on jednak złapał psa i nim także zaczął grzmocić o ścianę raz za razem. Chłopakowi wydawało się, jakby czuł na swojej skórze każde uderzenie.
Na szczęście Biały ani myślał odpuścić, chociaż musiał być mocno poturbowany.
Aidan ruszył mu na ratunek, skoczył do przodu, złapał sztylet, który upuściła Kasandra, uniósł go wysoko i rzucił się na żołnierza. Z dzikim wrzaskiem zatopił krótkie ostrze obiema dłońmi w jego plecach. Poczuł, jak metal wbija się w ciało.
Tym razem wartownik zawył z bólu. Natychmiast puścił Białego na ziemię i tym samym ruchem, zaskakując chłopaka, sięgnął za plecy i zdzielił go w nos łokciem. Aidan wylądował na ziemi ogłuszony bólem. Ten człowiek był niezniszczalny.
Po chwili zwrócił się do niego, krzywiąc twarz, jakimś sposobem udało mu się wyciągnąć sztylet z własnych pleców. Rzucił się na Aidana w dzikiej furii, w jego oczach błysnęła śmierć.
Jednak Papug pozbierał się już na nogi i znowu skoczył na jego plecy. Żołnierz miotał się na wszystkie strony, próbując go strącić, jednak aktor tym razem złapał go pewnie. Udało mu się zahaczyć mięsiste ramię wokół krtani wartownika i teraz ściskał go z całej siły.
Strażnik charcząc miotał się przez korytarz, obijając Papuga raz o jedną, raz o drugą ścianę. Papug przyjmował każde uderzenie z głuchym jęknięciem, jednak ani myślał puścić. Przeciwnik po prostu nie był w stanie oderwać jego ramienia od swojej szyi.
Po chwili żołnierz osłabł trochę i wreszcie padł na kolana.
Aidan natychmiast skoczył do niego, chwycił sztylet i wbił mu go prosto w serce.
Papug wciąż trzymał go za gardło, więc gdy wartownik przewrócił się martwy, aktor runął razem z nim.
Chwilę zajęło mu, zanim podniósł się na kolana. Był cały umazany krwią i wydawał się zszokowany tym, co właśnie zrobił.
Gdy stali tak oboje, próbując się pozbierać, Kasandra zaczęła działać. Sięgnęła strażnikowi do pasa i odpięła pęk kluczy, po czym rzuciła się biegiem do drzwi ostatniej celi. Trzęsącymi się rękoma nie była w stanie złapać odpowiedniego klucza, Aidan więc podbiegł do niej i pomógł, sprawdzali jeden klucz po drugim.
Wreszcie doszło ich szczęknięcie zamka i drzwi celi otwarły się na oścież.
Wpadli do środka, do ostatniej, ciemniejszej niż wszystkie celi. Było tu zimno i wilgotno, chłopiec zastanawiał się, jak można było trzymać kogokolwiek w takiej dziurze. Takiego okrucieństwa nie dało się wyrazić słowami.
- OJCZE! - krzyknął, modląc się w duchu.
Biegł przez mroczne pomieszczenie, nie widząc nawet gdzie stawia nogi, za światło służyła tu pojedyncza pochodnia w odległym kącie. Miał żarliwą nadzieję, że odnaleźli właściwe miejsce; w końcu to właśnie była ostatnia cela na najniższym poziomie lochów, wydawało się logiczne, by trzymać tu najważniejszych więźniów. Jeśli nie trafili, nie mieli już czasu na poszukiwania - próba zakończy się niepowodzeniem i z pewnością wszyscy tu zginą.
- OJCZE! - wrzasnął po raz kolejny, z desperacją przemierzając rozległe pomieszczenie, jego towarzysze rozbiegli się na wszystkie strony. Powoli zaczynał tracić nadzieję. Czy to nie było szalone, próbować w ogóle się tu dostać?
- Aidan? - doszedł go słaby głos.
Był tak cichy, że chłopak z początku zastanawiał się, czy się nie przesłyszał. Jednak serce natychmiast podeszło mu do gardła, gdy w ciemności dojrzał, że coś się tam rusza.
Skoczył do przeciwległej ściany, i wreszcie, nareszcie, zobaczył swego ojca. Na ten widok z oczu trysnęły mu łzy. Jego ojciec siedział przy ścianie, zupełnie złamany, straszliwie wychudzony, przykuty do podłogi jak zwierzę, zbyt słaby, by się podnieść. Nigdy jeszcze nie widział go w takim stanie, był kompletnie załamany.
- Ojcze!
Skoczył do niego szybko, kucnął obok i przytulił mocno. Jego ojciec, zakuty w kajdany, ledwie miał siłę, by oddać uścisk. Aidan szalał z radości; pokonał tak długą drogę z Volis, nawet nie sądził, że uda mu się dotrzeć do celu.
- Aidanie - ojciec odpowiedział mu słabo. Wydawał się oszołomiony, jakby własny syn był ostatnią osobą, której oczekiwał - Co ty tu robisz? Dlaczego nie jesteś w Volis?
Po chwili zapatrzył się na Papuga, Kasandrę i Białego, którzy podchodzili do nich.
- I kim są ci ludzie?
Serce Aidana skoczyło w bolesnym skurczu na widok opłakanego stanu, w jakim znajdował się jego ojciec, spierzchniętych ust i obtłuczonego ciała. Mógł tylko wyobrażać sobie, przez co przeszedł.
Przytrzymał mu przy ustach bukłak z wodą, do którego mężczyzna przywarł chciwie.
- Nie za dużo - ostrzegł go Papug, podchodząc bliżej, by przytrzymać bukłak - Zrobi mu się słabo.
Aidan zabrał bukłak, jego ojciec zaś sapnął głośno z ulgą.
- Klucze - wykrzyknął chłopak, jego oczy znów padły na kajdany.
Kasandra skoczyła do nich i grzebała przez chwilę wśród kluczy, by po chwili otworzyć zamki i zdjąć łańcuchy z nadgarstków i kostek Duncana.
Ojciec przechylił się i padł w ramiona swojego syna, był zbyt słaby, by stać o własnych siłach. Wspólnym wysiłkiem pomogli mu się podnieść, zaś Papug otoczył go ramieniem, by go prowadzić.
Usłyszeli nagle w oddali odgłosy walki, gdzieś powyżej.
- Musimy uciekać! - pospieszył ich aktor.
Pokuśtykali z powrotem przez więzienne korytarze, mijając pozostałe cele, szli naprzód niekończącymi się labiryntami. Aidan ledwie był w stanie uwierzyć, że trzymał w ramionach swego ojca, że naprawdę mu się udało. Gdy tylko go ujrzał, znów poczuł, że chce żyć.
Kluczyli teraz korytarzami, przechodząc z jednego do drugiego, aż wreszcie znów dotarli do schodów. Wspięli się na nie tak szybko, jak potrafili, wszyscy razem ciągnąc Duncana, aż dotarli na górny poziom.
Tu było jaśniej. Aidan, zadowolony z tego, że znów może zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza, znów dosłyszał odgłosy walki w oddali. Zobaczył zbrojnych swojego ojca, wciąż zwarci byli w walce z pandezyjskimi żołnierzami. Ku swemu przerażeniu zorientował się, że są otoczeni, wielu już zginęło. Jednak nie cofali się nawet o krok, ich pomoc była absolutnie kluczowa, doskonale odwracali uwagę.
Aidan pobiegł w tamtym kierunku, wciąż trzymając się w cieniu, przeskakując z jednego zagłębienia w ścianie do drugiego. Serce waliło mu jak oszalałe, gdy zbliżali się coraz bardziej do wyjścia, na wolność. Tak bardzo chciał znów znaleźć się na ulicach, jak najdalej od tego miejsca, jak najdalej od Andros. Miał jednak straszliwe przeczucie, że nie uda im się wyjść stąd żywymi.
Wreszcie skręcili w ostatni hol, chłopak ujrzał przed sobą wspaniały widok: drzwi na zewnątrz. Były otwarte.
Ostrożnie wyszedł więc z cienia, przygotowując się do biegu, gdy nagle coś stanęło mu przed oczyma. Spojrzał w górę, by zobaczyć, że droga nie jest już wolna. Stał przed nimi kolejny potężny pandezyjski żołnierz z mieczem w ręku, blokując im drogę.
- A wy gdzie się niby wybieracie? - skrzywił się w uśmiechu, taksując ich grupę wzrokiem, by wreszcie skoncentrować się na Duncanie.
Gdy żołnierz postąpił w ich kierunku z wysoko wzniesionym mieczem, Aidan był pewien, że to już koniec. Ciągnąc za sobą Duncana nie mogli się obronić, żaden z nich nie był odpowiednio uzbrojony i wystarczająco szybki, by poradzić sobie z tym człowiekiem. Aidan spiął się cały w oczekiwaniu na cios. Co gorsza, zginie także jego ojciec. Co za okropne miejsce, by umierać - pomyślał. Właśnie tutaj, właśnie w chwili, gdy mieli uciec na wolność.
Wtem żołnierz jęknął i padł na kolana, po czym przewrócił się przed nimi na twarz, martwy.
Aidan spojrzał na niego w szoku, zobaczył, że w plecach tkwi mu topór.
Spojrzał znów przed siebie, by ujrzeć kolejnego pandezyjskiego żołnierza, który zbliżał się, by ich pozabijać. Nic nie rozumiał. Dlaczego niby Pandezjanin miałby zabić jednego ze swoich?
Aidan znów spiął się cały, gdy drugi żołnierz podchodził do nich.
Jednak gdy człowiek uchylił swojego hełmu i pokazał twarz, jego serce zalała fala oszałamiającej ulgi, rozpoznał tę osobę:
To Anvin.
- Anvinie! - wykrzyknął Duncan, widząc przed sobą starego przyjaciela.
Anvin skoczył do przodu i uścisnął ich wszystkich, po czym bez wahania otoczył swego dowódcę ramieniem, by także go wesprzeć.
- Musimy się spieszyć!
Aidan zobaczył, jak chłopak mniej więcej w jego wieku biegnie w ich kierunku w panice, by wreszcie stanąć u boku Anvina i pomóc mu nieść Duncana, zorientował się, że musiał być jego giermkiem.
Cała ich grupa odwróciła się i wypadła w końcu przez drzwi, z tego potwornego lochu, z powrotem na ulicę. Biegli przed siebie przez tą pełną chaosu noc, na spotkanie wolności.
Merk wędrował w stronę zachodzącego słońca, potykając się i ślizgając na stronnych skałach Diabelskiego Palca, ledwie trzymając się na nogach ze zmęczenia. Jego powieki były tak ciężkie, że z trudem mógł powstrzymać je od opadnięcia. Odczuwał ból w każdej części swojego ciała, zwłaszcza w nodze, która, poharatana przez kraba, wciąż ropiała. Zdawał sobie sprawę z tego, jakie ma szczęście, że żyje.
Wraz z kolejnymi podmuchami wiatru, na tyle silnymi, by zwalić go z nóg, napływała coraz gęstsza mgła. Cały czas nękany był przez odległy dźwięk rogów Mardy niesiony przez mgłę, który prześladował go i zmuszał do jeszcze większego wysiłku. Po wielu dniach samotnej wędrówki rozumiał już, dlaczego nikt inny nie odważył się zapuścić w te okolice.
Merk tracił nadzieję na dotarcie do Wieży Kos; zaczynał się zastanawiać, czy naprawdę istniała, czy była tylko legendą. Był wyczerpany, ręce drżały mu ze zmęczenia, ale wiedział, że nie ma odwrotu. Odpływał myślami w kierunku Escalonu, jego żyznych ziem, pięknych lasów. Oddałby wszystko, by znaleźć się znowu na płaskim, gładkim, suchym gruncie. By przenieść się do jakiegokolwiek innego miejsca na świecie, byle jak najdalej stąd.
Każdy kolejny krok wymagał od niego coraz więcej wysiłku. Zaczął pogrążać się w rozpaczy. Złapał się na tym, że patrząc w dół na szczeliny, zastanawia się, jak by to było osunąć się po prostu w jedną z nich i pozwolić, by śmierć wyzwoliła go od tego koszmaru.
Wbrew rozsądkowi, z nadzieją wspiął się na kolejny głaz i spojrzał przed siebie – ku swej rozpaczy, nie dostrzegł tam jednak nic poza skałami. Był pewien, że tak właśnie wygląda umieranie, niekończącą się wędrówka do nikąd, tortury przy każdym kroku. To była kara za popełnione grzechy. Przecież zamordował na zlecenie dziesiątki osób, a ta samotna wędrówka zmusiła go do tego, by przypomniał sobie każdą z nich. Rozmyślał o swoim życiu i wcale nie podobało mu się to, co widział. Ta odyseja, o dziwo, była dla niego prawdziwą pielgrzymką. Może właśnie dlatego Ognisty Miecz był tutaj.
Nie było lepszego miejsca na refleksję i pokutę niż właśnie to. Każdego dnia tej samotnej wędrówki w mgle, kiedy zaledwie jeden krok dzielić go mógł od śmierci, zmuszony być doceniać cud, jakim jest życie. Po raz pierwszy doświadczył, czym jest pragnienie życia. Z całego serca chciał się stąd wydostać. Chciał dostać szansę rozpoczęcia wszystkiego na nowo.
Kolejne godziny mijały i gdy słońce zniżało się ku zachodowi, Merk poczuł coś na policzkach. Dopiero po chwili zorientował się, że szlocha. Na początku zaskoczyło go to, nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Jednak po chwili zdał sobie sprawę, że to były łzy żalu, żalu za grzechy popełnione w tym życiu. Żałował, że nie może tego cofnąć, spróbować jeszcze raz. Rozpaczliwie pragnął odmienić swój los, dostać jeszcze jedną szansę.
Kolejny podmuch wiatru rozwiał mgłę i po raz pierwszy od wielu dni Merk poczuł na twarzy promienie słońca. Tym razem, gdy uniósł wzrok, aż przystanął z wrażenia. Wpatrywał się w dal, oszołomiony roztaczającym się przed nim widokiem.
Na horyzoncie rysowała się ogromna tęcza. Nie był pewien, czy kiedykolwiek wierzył w istnienie Boga, ale tym razem poczuł, że Bóg mu odpowiadał. Poczuł, że zostało mu ofiarowane odkupienie. Łzy popłynęły mu z oczu strumieniem. Czuł, że cząstka niego umarła podczas tej pielgrzymki, a w jej miejsce narodziła się nowa.
A gdy wytężył wzrok, dostrzegł coś, co wzbudziło w nim jeszcze silniejsze emocje. W miejscu, gdzie wody Morza Smutku i Zatoki Śmierci spotykały się w burzliwej walce o terytorium, na samym krańcu półwyspu, wznosiła się samotna wieża.
Wieża Kos.
Jakby zrodzona z kamienia, dumnie górowała nad światem, kontrastując z otaczającą ją nicością.
Wieża Kos istniała naprawdę. I stała tuż przed nim.
* * *
Merk zjechał po ostatnim głazie, lądując na żwirze i wzdychając z ulgą. Nigdy tyle szczęścia nie przyniosło mu stąpanie po suchej, płaskiej ziemi. Mógł chodzić szybko, pewnie, bez strachu przed upadkiem.
Przyglądał się z podziwem stojącej zaledwie piętnaście metrów od niego Wieży Kos. Najbardziej niesamowite było to, że widział ją już wcześniej. Wydawało się, że była dokładną repliką Wieży Ur. Zbudowana z takiego samego kamienia, równej wysokości i średnicy, musiała być wzniesiona w tym samym czasie, ale w przeciwległym zakątku królestwa. Tylko jak? – zastanawiał się Merk. Jak w ogóle można było cokolwiek tutaj zbudować, na samym końcu świata?
Merk wpatrywał się w lśniące złote drzwi, na pierwszy rzut oka takie same jak w Ur. Kiedy jednak przypatrzył się bliżej, zdołał zauważyć niewielką różnicę: insygnia zdobiące te drzwi były inne niż w Ur, wyrzeźbione w nich były inne symbole i obrazy. Żałował teraz, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, że nie potrafi czytać. Co to wszystko znaczyło? W złocie wyryty był obraz długiego miecza, którego otaczały płomienie. Ten obraz widniał na obu skrzydłach, przecinając je.
Od tej wieży biła inna energia. Nie mógł tego zdefiniować, ale czuł, że było w niej coś dziwnego. Emanowała pustką. To miejsce wydawało się być opuszczone.
Gdy podszedł bliżej, ze zdumieniem zobaczył, że drzwi są uchylone. Poczuł ciarki na plecach. Jak drzwi do świętej Wieży Kos mogły być otwarte? Niestrzeżone? Czyżby komuś udało się tu dotrzeć przed nim? Co to mogło znaczyć?
Merk podszedł jeszcze bliżej, nie wiedząc, czego się spodziewać i gdy to zrobił, drzwi niespodziewanie zaczęły otwierać się. Zdezorientowany, patrzył, jak z ciemności wyłania się postać. Nie był to jednak zwykły człowiek, a najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widział. To było jak objawienie.
Przy tak wielu niesamowitych rzeczach dziejących się naraz, Merk nie był w stanie ogarnąć tego wszystkiego. Nie był pewien, co dziwiło go najbardziej. Na widok tej młodej kobiety stojącej w drzwiach i wpatrującej się w niego swoimi niebieskimi oczami zaniemówił z wrażenia. A co jeszcze bardziej szalone, wydawało mu się, że skądś ją zna, że gdzieś ją już widział. Przypomniał sobie wszystkie lata służby w dawnego króla Tarnisa i kiedy spojrzał na nią, na jej srebrzysto-blond włosy i wspaniałą twarz, nie mógł nie zauważyć podobieństwa między tymi dwojgiem.
To nie miało sensu. Jak to było możliwe? Przecież Tarnis, o ile było mu wiadomo, nie miał córki.
A może jednak?
Miała w sobie tyle wdzięku i opanowania, że jej przynależność do królewskiego rodu nie budziła wątpliwości. Jednak było w niej coś więcej. Jej twarz była tak biała, prawie przezroczysta, promieniowała intensywną energią, jakby nie była w pełni człowiekiem. Ostatni raz czuł się w ten sposób, gdy przebywał w obecności Obserwatora.
Panowała między nimi absolutna cisza, przerywana jedynie szumem wiatru i fal, i choć bardzo chciał dowiedzieć się o niej więcej, czuł także pilną potrzebę przejścia do sedna sprawy, aby jak najszybciej rozpocząć przygotowania do odparcia inwazji i zabezpieczenia Miecza.
- Pani – zaczął - przyszedłem w pilnej misji. Do wieży zbliża się armia trolli, która chce zniszczyć to miejsce. Przychodzą z zamiarem zabicia ciebie i wszystkich tu obecnych. I zabrania Miecza.
Był zaskoczony, widząc, że jego słowa nie wzbudziły w niej żadnej reakcji – ani strachu, ani niczego. Jej twarz pozostała bez wyrazu. Być może mu nie uwierzyła. Biorąc pod uwagę jego wygląd po całej tej wędrówce, wcale się jej nie dziwił. Może wzięła go za zwykłego szaleńca, który wyłonił się z mgły.
- Wiem, że Miecz jest tutaj - kontynuował, zdeterminowany, by ją przekonać - Służyłem w Wieży Ur- wieży, która został zniszczona.
Ponownie, spojrzał jej w oczy, oczekując reakcji, jednak i tym razem ona pozostała niewzruszona.
- Nie ma czasu, moja pani – nalegał - Musimy zabezpieczyć Miecz nim nadejdą. Musimy natychmiast przygotować się do obrony.
Spodziewał się, że jego słowa wywołają w niej przerażenie, panikę, ale ku jego zaskoczeniu, ona tylko uśmiechnęła się lekko.
- Czy ta wiadomość nie jest dla ciebie zaskoczeniem? - zapytał w końcu zdezorientowany.
- Nie jest – wyznała głosem miękkim i spokojnym.
Jej odpowiedź całkowicie zbiła go z tropu.
- Ale skąd to wszystko wiesz? – zapytał – I skoro tak... - dodał, starając się zrozumieć - to... dlaczego wciąż tu jesteś? Dlaczego nie uciekłaś?
- Tylko ja zostałam - odpowiedziała cierpliwie – Innych już dawno wysłałam daleko stąd, w dniu, w którym Marda wkroczyła do Ur.
Merk popatrzył na nią w szoku. Spojrzał na pustą wieżę, nie mogąc zrozumieć, jak to było możliwe.
- Powiadasz, że jesteś tu sama? – zapytał - Dlaczego nie uciekłaś?
Uśmiechnęła się.
- Bo czekałem na ciebie - odparła stanowczo.
- Na mnie?! - zapytał zdumiony.
- Czekałam, by cię ocalić - dodała.
Nie wiedział, co powiedzieć. Czyżby żartowała sobie z niego?
- Ależ to ja przybyłem, by ocalić ciebie - odparował.
Niepokój rósł w nim z każdą chwilą, coraz wyraźniej bowiem słyszał dochodzące z oddali odgłosy zbliżającej się armii trolli.
- Kim jesteś? - zapytał, nie mogąc powstrzymać ciekawości.
Ona jednak nie odpowiedziała. Merk był coraz bardziej zniecierpliwiony.
- Nie rozumiem – powiedział - Nie mamy czasu. Jeśli nie ma tu nikogo, musimy zabezpieczyć Miecz, zabrać go daleko stąd i opuścić to miejsce.
Ona nadal nie reagowała.
- Powiedz mi – zażądał, chcąc wiedzieć, czy jego podróż była na nic - czy Ognisty Miecz nadal tu jest?
Ku jego zaskoczeniu, odpowiedziała wprost:
- Tak.
Jego oczy rozszerzyły się. Ognisty Miecz. Legendarna broń, która prześladowała go przez całe jego życie. Naprawdę istniał. I leżał tuż za tymi drzwiami.
- Musimy więc go chronić – powiedział zdecydowanie i ruszył do drzwi.
Gdy zagrodziła mu drogę, spojrzał na nią zdziwiony.
- Naprawdę myślisz, że człowiek może uratować Miecz? - spytała.
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Być może przeznaczeniem Miecza wcale nie jest zostać ocalonym - dodała.
Starał się zrozumieć.
- Co masz na myśli? - zapytał sfrustrowany - Musimy go strzec. To cel naszej służby.
Skinęła głową.
- Strzeżony, tak – powiedziała - Ale nie ocalony. Miecz był strzeżony przez stulecia. Jednak kiedy przychodzi czas na to, by został nam odebrany, nie mamy prawa ingerować w jego losy. Miecz ma swoje własne przeznaczenie, którego żaden człowiek nie może zmienić.
Merk niczego z tego nie rozumiał.
- Jeśli nie wierzysz mi, sam spróbuj - powiedziała.
Odsunęła się na bok i wskazała na otwarte drzwi. Merk obejrzał się przez ramię i zobaczył na horyzoncie zbliżający się z każda chwilą naród Mardy. Znowu zwrócił się w kierunku wieży, czując potrzebę zrobienia czegoś.
Bez zastanowienia ruszył do działania. Wbiegł do wieży i stanął w ciemnej komnacie. Po raz pierwszy od wielu dni znalazł się w miejscu osłoniętym od wiatru i szumu fal. Odwrócił się powoli i gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zaskoczony zobaczył, że zaledwie kilka kroków od niego spoczywa przedmiot, który nie mógł być niczym innym, jak tylko Ognistym Mieczem.
Leżał tam, jaśniejący czerwonym światłem, w samym środku komnaty, na cokole, na oczach wszystkich. Merk nie mógł zrozumieć, dlaczego nie został ukryty.
Kierowany potrzebą ocalenia go, rzucił się w jego kierunku, wyciągnął rękę i bez wahania chwycił rękojeść, chcąc zabrać go w bezpieczne miejsce.
Merk usłyszał syczący dźwięk i poczuł, jak ręka pali go żywym ogniem. Rękojeść wypalała piętno na jego skórze. Wrzasnął i gdy cofnął się, zobaczył insygnia Miecza wypalone w swojej dłoni.
Ból był tak silny, że łzy napłynęły mu do oczu.
- Ostrzegałem cię – doszedł go miękki głos.
Merk odwrócił się i zobaczył dziewczynę stojącą obok niego. Wiedział, że miała rację; wszystko, co powiedziała, było prawdą.
- Co więc mamy zrobić – zapytał zrezygnowanym głosem, wciąż trzymając się za rękę.
- Statek czeka – powiedziała - Chodź ze mną.
Wyciągnęła rękę, długą i bladą, a on stał tam, nie potrafiąc podjąć decyzji. Chciała, żeby opuścił Wieżę, zostawił Miecz i wyruszył z nią w podróży do jakiegoś odległego miejsca. Wiedział, że jeśli chwyci jej dłoń, wkroczy na ścieżkę, z której nie będzie miał powrotu. Porzuci tu Miecz na łaskę wrogów.
Ale może tak właśnie miało być. Nie miał wpływu na prawa, którymi rządził się los.
Merk spojrzał w jej oczy, na jej wyciągniętą dłoń i wiedział, że decyzja została już podjęta.
Gdy złapał ją za rękę, zrozumiał, że ta chwila zmieni jego życie na zawsze.
Wezuwiusz wreszcie dotarł na kraniec Diabelskiego Palca i zeskoczył z ostatniego głazu na suchy ląd. Buty zachrzęściły mu o żwir, zalała go fala ulgi. Stał tam przez chwilę, opierając się szalejącym wiatrom i spienionym falom, po czym spojrzał w górę. Przed oczyma miał cel swojej podróży: Wieżę Kos. Na samą myśl do ust napłynęła mu ślina. Po jego ciele rozlewały się fale ciepła, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Udało mu się, naprawdę. Za kilka minut Miecz będzie należał do niego.
Zza pleców doszedł go rumor tysięcy zbrojnych, jego armia trolli złaziła niezgrabnie ze skał, zeskakiwali teraz na żwir. Ustawiali się za jego plecami, by czekać na rozkaz, gotowi wyruszyć na śmierć, wystarczyło jedno jego słowo.
Wezuwiusz stał chwilę w ciszy, przerywanej jedynie podmuchami wiatru, smakował ten moment. Przebył cały Escalon, by tu dotrzeć. W końcu nic nie stanie mu na drodze, nikt nie powstrzyma go przed zdobyciem Ognistego Miecza, nikt nie zmieni jego przeznaczenia. Już wkrótce Miecz znajdzie się w jego rękach, Płomienie będą tylko wspomnieniem, zaś cały naród Mardy ruszy do ataku. Escalon zostanie zapomniany, nazwie go Mardą Większą.
Ruszył wreszcie przed siebie, jego trolle szły za nim karnie. Każdy krok przybliżał ich do wspaniałych, złotych drzwi, które połyskiwały w ostatnich promieniach słońca. Z zaskoczeniem stwierdził, że były otwarte, wydawało się, jakby miejsce to było zupełnie opuszczone. Poczuł nagłe ukłucie strachu. Czy ludzie opuścili to miejsce? Zabrali ze sobą Miecz?
Albo - co gorsza - może w ogóle nigdy go tu nie było?
Serce biło mu jak oszalałe, gdy sięgnął do wrót i szarpnął, by otworzyć je na oścież. Kilkadziesiąt trolli skoczyło mu na pomoc, jakby jej potrzebował. Tymczasem on był tak silny, że wystarczyła mu jedna ręka, by otworzyć szeroko ciężkie wrota. Chciał jak najszybciej dostać się do środka.
Chwilę później przekroczył próg. W środku panowała ciemność, słychać było tylko stłumiony szum fal i wiatru, oraz trzask płonących pochodni. W środku było chłodniej. Postąpił do przodu, czując, że jego los właśnie się wypełnia.
Zatrzymał się na chwilę, by przyzwyczaić oczy i wstrzymał oddech. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi: oto on, na wyciągnięcie ręki. Ognisty Miecz. Jarzył się cały, jakby skąpany w płomieniach, miał niewiele ponad metr długości, z rękojeścią lśniącą na żółto i ostrzem w jaskrawym odcieniu pomarańczu. Stał pionowo, sztych wskazywał prosto w sufit.
Serce Wezuwiusza skoczyło w piersi. Nareszcie. Oto on, po tych wszystkich trudach. Ukoronowanie długich lat morderczej pracy. Wysiłków jego ojca i jego przodków. Teraz był na wyciągnięcie ręki. To było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. To musiała być jakaś sztuczka.
Wezuwiusz pospieszył do przodu ze spoconymi dłońmi, nie mógł czekać już ani chwili dłużej. Stanął przed mieczem, cały mokry i przyglądał się mu, grzejąc się w jego cieple. Był przepiękny. Wyglądał niezwykle szlachetnie. Nawet dochodził od niego szczególny dźwięk, coś jak syczenie płonącej pochodni.
Wezuwiusz nie był w stanie czekać ani chwili dłużej, wyciągnął więc rękę i złapał na rękojeść, gotowy na to, by wszystko się zmieniło.
Ból był tak straszliwy, że aż pociemniało mu w oczach. Z płuc wyrwał mu się przeraźliwy krzyk, gdy rękojeść smażyła jego rękę; wydawało mu się, że broń wtapia mu się w ciało, coraz głębiej i głębiej. Nigdy w życiu nie czuł tak potwornego bólu. Desperacko chciał puścić artefakt, każdy nerw w jego ciele wył, jednak zmusił się, by wytrzymać jak najdłużej potrafił. Wiedział doskonale, że nie uda mu się go dotknąć nigdy więcej. A nie mógł się poddać. Nie teraz. Nie po tym wszystkim.
Wył więc dalej, zlewając się potem, a jego dłoń skwierczała i dymiła. Ból okazał się być zbyt przejmujący, nawet dla niego.
W końcu nie miał innego wyjścia, jak puścić rękojeść i cofnąć się, trzymając obolałą rękę. Spojrzał na nią i zobaczył, że insygnia miecza wypalone są w jego skórze już na zawsze.
Odwrócił się i łypnął okiem na swoje trolle, które odpowiedziały mu przerażonymi spojrzeniami.
- Ty - warknął to jakiegoś bezimiennego trolla, trzymając się za rękę i sapiąc z bólu.
Troll wystąpił przed szereg.
- Łap za Miecz!
Wezuwiusz pamiętał z legendy, że artefakt musi opuścić Wieżę, by Płomienie zagasły.
- Ja, panie mój? - spytał troll przerażonym głosem.
Wezuwiusz skoczył do przodu z krzykiem, wyciągnął miecz zdrową ręką i wbił jego ostrze niezdecydowanemu trollowi prosto w serce.
Potem zwrócił się do reszty.
- Ty! - powiedział do następnego, wskazując go końcem miecza.
Troll przełknął ciężko ślinę. Wystąpił naprzód niepewnie i podszedł powoli do artefaktu. Pocił się cały, z wahaniem spoglądając na Wezuwiusza.
Jego bezlitosne spojrzenie musiało rozwiać ostatnie wątpliwości, bowiem podszedł wreszcie blisko, wyciągnął trzęsące się ręce i złapał rękojeść Miecza.
Żołnierz natychmiast zawył, ręka zaskwierczała mu głośno - jednak zanim zdołał zwolnić uścisk, Wezuwiusz skoczył do niego, chwycił go od tyłu poparzonym ramieniem za szyję, zaś zdrową dłonią przytrzymał jego rękę. Zacisnął chwyt tak mocno, jak był w stanie, by troll nie mógł puścić Miecza.
Wył jak szalony w straszliwym cierpieniu, jednak Wezuwiusz trzymał go mocno, wyciskając z niego życie.
- POMÓŻCIE MI! - wykrzyknął.
Reszta trolli rzuciła się do przodu, by mu pomóc, łapała nadgarstki i ręce pechowca, przytrzymując je na artefakcie.
- CIĄGNĄĆ! - rozkazał im Wezuwiusz.
Wszyscy jak jeden mąż chwycili żołnierza, który nadal wył straszliwie, i szarpnęli go do tyłu.
Wezuwiusz nie mógł już wytrzymać tego wrzasku - zirytowany zacisnął uchwyt na jego szyi i szybkim, prostym ruchem skręcił mu kark. Troll zwiotczał w jego rękach, jednak druga ręka Wezuwiusza wciąż zaciskała martwą dłoń na Mieczu.
Razem udało im się wyciągnąć trupa przez drzwi, wywlec go z wieży.
W chwili, gdy przestępowali przez próg wieży, w momencie, gdy wyszli na zewnątrz Wezuwiusz wyczuł, że dzieje się coś niezwykłego. Chociaż były setki kilometrów stąd, był w stanie je wyczuć.
Płomienie. Zaczynały słabnąć.
- DO MORZA! - wrzasnął Wezuwiusz.
Wszystkie trolle ruszyły za jego przykładem, razem wlokąc martwe ciało trolla w kierunku klifu. Gdy dotarli do niego wreszcie, Wezuwiusz podniósł martwego żołnierza wysoko nad głowę, wciąż ściskając dłoń dzierżącą Miecz, po czym zamachnął się i cisnął nim przez krawędź.
Natychmiast wychylił się i obserwował z walącym z podniecenia sercem, jak ciało spada w dół, w stronę powierzchni morza. I chociaż Miecz wreszcie wypadł z martwej ręki, teraz także spadał do wody. Gdy koziołkował w powietrzu, Wezuwiusz z zadziwieniem zorientował się, że broń przemienia się w ognistą kulę, przypominającą kometę spadającą z nieba.
Wreszcie wpadła do morza, którym natychmiast wstrząsnęła ogromna eksplozja, jakiej jeszcze w życiu nie widział. Do góry wystrzelił słup pomarańczowej wody, wysoko, na setki metrów, po chwili wrzący ukrop spadł na nich deszczem, przypominającym miliony płomiennych iskier.
Ziemia zatrzęsła się pod jego stopami.
Płomienie nareszcie zniknęły.
Wykrzywił się w szerokim uśmiechu, gdy doszło do niego, co się stało.
Escalon należał do niego.
Alec siedział w kuźni mokry od potu, kując cierpliwie miecz, jak to robił już od wielu dni, choć zżerała go frustracja. Niedokończone ostrze z nieznanego mu metalu po prostu nie chciało się uformować. To był najbardziej uparty kawałek żelastwa, z jakim przyszło mu pracować. Starał się nadać mu odpowiedni kształt, jednak zdawało się, że miecz ma inne plany. Próbował zmiękczyć go w ogniu, potem schłodzić, i w końcu oklepywać pod każdym kątem, wszystkimi rodzajami młotów. Jednak nic nie dawało mu rady.
Alec usiadł wreszcie, masując obolałe ramiona i odłożył młot, potrzebował przerwy. Obejrzał ostrze jeszcze raz, dysząc ciężko, z czołem mokrym od potu, i zamyślił się głęboko. Podniósł je do światła spuchniętymi od kucia dłońmi i obrócił powoli, starając się je zrozumieć. Nigdy w życiu nie spotkał się z niczym podobnym. Ten na wpół ukształtowany miecz, niedokończone dzieło sztuki, odmawiało współpracy. Najdziwniejsza rzecz, jaką trzymał w ręku. Zrozumiał nareszcie, dlaczego wyspiarze potrzebowali go tutaj, na Zaginionych Wyspach. Musiał dokończyć to dzieło. Jednak zdawało się, że powierzono mu niemożliwe zadanie.
Wreszcie przepełniony frustracją cisnął młot o podłogę i usiadł z głową w rękach, próbując coś wymyślić. Czuł się pokonany, a nie znosił tego uczucia.
Gdy tak wpatrywał się w miecz, był w stanie poczuć bijącą z niego moc, nawet z takiej odległości, nadchodzącą falami. Zdawała się z niego drwić. Wydawało mu się, jakby w pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze. Czuł, jakby miecz specjalnie zwracał na siebie jego uwagę, przyglądał się mu więc, nie mogąc odwrócić wzroku. Był uparty, dumny, magiczny. Przeciągnął dłonią po ostrej głowni; jego palce natrafiły na nierówny koniec, miejsce, w którym broń należało dokończyć, po czym odwrócił ją, by przyjrzeć się dziwnym inskrypcjom. W metalu wyryte były symbole, których zupełnie nie rozumiał, jak zagadka, którą należało odgadnąć.
Alec zastanawiał się, co to wszystko mogło znaczyć. Kto wykuł tę broń? Kiedy? Dlaczego jej nie dokończył? Czy komuś przerwano nad nią pracę? A może zaprzestano jej celowo? Może została zniszczona w bitwie? A jeśli tak, to co mogło ją uszkodzić? Czy gdzieś istniał podobny miecz, już ukończony? Jeśli tak, to gdzie?
A co najważniejsze, dlaczego nie mógł go dokończyć? Z czego był zrobiony? Dlaczego musiał tego dokonać?
Alec czuł, że wszystkie odpowiedzi leżą na wyciągnięcie ręki, jednak poza jego zasięgiem. Ten miecz był tak osobliwą zagadką, że nie był w stanie myśleć o niczym innym. Musiał ją rozwiązać.
Jednak nie miał pojęcia jak. Miał tu do czynienia z czymś, co nie pochodziło z tej ziemi, czymś, o czym nie miał najmniejszego pojęcia. Gdyby wręczono mu normalną broń, od razu wiedziałby co robić. A nawet jeśli, zawsze mógłby zacząć od początku. Ale nie w tym przypadku. Przyjrzał się egzotycznemu materiałowi, obracając go pod światło, był ciekaw co to takiego. Miało jasnoniebieski połysk, im dłużej zaś patrzył w niego, tym bardziej wydawał się zmieniać. Miał wrażenie, jakby patrzył w bezkresne wody jeziora. W jakim celu ta broń została wykuta? - zastanawiał się. Dlaczego jest tak bardzo potrzebna? I jak niby mogła wpłynąć na losy całego Escalonu?
W końcu odłożył ją, wyczerpany kłębiącymi się w głowie pytaniami. Wytarł pod z czoła i wstał, by rozciągnąć obolałe członki. Westchnął. Może pomylili się co do niego. Może nie był tym, któremu dane było dokończyć to dzieło.
Humor miał zupełnie zepsuty, wypadł więc gniewnie z kuźni na słońce, mrużąc oczy od światła. Ponad Zaginionymi Wyspami czerwienił się wspaniały zachód słońca. Wieczorne światło sprawiało, że podnosząca się mgła mieniła się srebrzyście. To miejsce było magiczne.
Alec czuł, że musi pobyć na powietrzu. Przechadzał się przez nieznajome otoczenie, mając miękki, zielony mech pod butami, i przyglądał się niebu, widokom, oddychał świeżym, morskim powietrzem. A jednak wciąż bił się z myślami, nie mogąc wyrzucić miecza z głowy. Co oznaczały te inskrypcje? Dlaczego był niedokończony?
Choć przechadzał się tak od wielu godzin, słońce nadal wisiało nad horyzontem, jakby nie miało zamiaru zajść. Tutaj, na Zaginionych Wyspach, podobno nigdy nie robiło się całkowicie ciemno; ten osobliwy zachód trwał przez całą noc, dając wciąż tyle światła, by oświetlić mu drogę.
Przechadzał się dalej, oglądając krajobraz, wreszcie wspiął się na wzgórze. Nagle w oddali zobaczył coś dziwnego. Na tle ciemnej tarczy słońca dojrzał ogromny, podłużny głaz, umieszczony wysoko na zboczu. Im dłużej na niego patrzył, tym wyraźniej świtało mu w głowie: kształt tej skały był znajomy. Wznosił się prosto w górę, wysoki i wąski, zdawało się, jakby nie miał końca. I był ukruszony. Wydawał się... niedokończony.
Zalało go podniecenie, gdy zorientował się wreszcie: głaz był tego samego kształtu, co miecz.
Alec pobiegł w jego stronę, zatrzymał się przed nim i położył na jego powierzchni obie dłonie, dysząc ciężko. Poczuł wyraźnie jego niesamowitą energię, tak samo jak miecz wydawał się wyjątkowo chłodny. Jego serce przyspieszyło, spojrzał w górę, by obejrzeć go dokładnie, by pomyśleć. Czyżby miecz wykuty był z tego materiału?
Alec wyciągnął zapasowe dłuto zza pasa, uniósł je i kierując się przeczuciem uderzył kamień z całej siły. Fragment skały odpadł, chłopak z podnieceniem zauważył, że pod spodem znajduje się połyskujący błękitem materiał. To właśnie to, zdał sobie sprawę. Materiał, z którego wykuto miecz.
Zaczął okładać go młotem, mając nadzieję odkuć choć fragment, by zabrać go ze sobą i dokończyć miecz, jednak gdy dotarł do lśniącej warstwy, gdy jego narzędzia napotkały niebieski materiał, skała ani drgnęła. Była równie uparta i twarda jak miecz. Alec stał w miejscu strapiony, znów trafił na ślepy zaułek.
Nagle jednak ziemia zadrżała mu pod stopami, usłyszał głośny, syczący dźwięk. Podniósł więc wzrok i spojrzał na skałę, w zadziwieniu ujrzał coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Za skałą zobaczył ogromną górę, z której szczytu, w kłębach dymu trysnęła jasnoczerwona lawa. Wulkan. Który właśnie rozpoczął erupcję.
Alec spojrzał z powrotem na skałę przed sobą, i znowu na wulkan, nagle olśniło go: ta skała wyłoniła się z lawy, z jakiejś pradawnej erupcji wulkanu. To wulkan był tu kuźnią, on był źródłem mocy na tej wyspie. To, co było miękkie, stało się niemożliwe do obkucia.
Z podniecenia aż zabrakło mu tchu, odwrócił się i poleciał biegiem do budynku, gdzie zostawił miecz. Złapał go szybko i pobiegł z powrotem, całkiem zdyszany, po chwili znów był przy wulkanie. Wbiegł na górę napędzany adrenaliną, ledwie przystając na chwilę, chociaż płuca aż go paliły. Nie myślał o tym, jak niebezpieczne było wspinanie się na aktywny wulkan nawet wtedy, gdy żar i dym sprawiły, że jego twarz zlała się potem. Wdrapał się na zbocze, po którym nie lała się lawa, modląc się, by jej strumień nagle nie zmienił kierunku.
Wreszcie dotarł na sam szczyt i spojrzał przez krawędź krateru w zupełnym szoku. Poniżej znajdował się aktywny, gotujący się wulkan, a w jego kraterze kotłowała się czerwono-biała lawa, płynna skała. Z trudem mógł dostrzec cokolwiek przez kłęby dymu, ledwie był w stanie oddychać w tym żarze. Jednak gdy stał na skraju krateru, czuł, że miecz wibruje mu w ręce, był pewien, że to stąd ostrze wzięło swój początek. Tego było mu trzeba, by je dokończyć.
Pot lał się z niego strumieniami, wiedział, że nie wytrzyma tu wiele dłużej. Czuł jak miecz trzęsie się w jego rękach, wiedział, że musi coś wymyślić. Przeszukał swój pas narzędziowy, wyciągnął z niego długi łańcuch i powoli go rozplątał. Okręcił szybko jeden koniec wokół rękojeści i idąc za głosem instynktu przerzucił miecz przez krawędź krateru, trzymając mocno łańcuch, po czym zaczął opuszczać go powoli.
Spuszczał łańcuch cierpliwie, metr po metrze, szybko jednak stracił miecz z oczu, przez dym i żar. W pewnej chwili musiał aż odskoczyć od krawędzi, gdy gorący podmuch przypalił mu brwi, nadal jednak opuszczał ostrze, chociaż łańcuch także parzył go w dłonie.
Dotarł wreszcie do ostatniego ogniwa, zajrzał więc w głąb wulkanu. Tam daleko, pomiędzy kłębami dymu, błysnął do niego metal. Broń wisiała dobrze dziesięć metrów niżej, huśtając się na łańcuchu, niedokończonym sztychem w kierunku lawy, która tryskała w jego kierunku. I nagle zdarzyła się przedziwna rzecz. Wydawało się jakby lawa świadomie zmieniała kierunek, strzelając właśnie w stronę miecza, zbierając się w pobliżu końcówki ostrza.
Alec poczuł nagle, jak coś ciągnie za łańcuch, jakby za drugi koniec chwycił rekin. Musiał więc wytężyć wszystkie siły, by utrzymać go w rękach. Zastanawiał się, co się dzieje. Cóż to za szaleństwo? Czy nie straci w ten sposób miecza?
Wreszcie szarpanie ustało, łańcuch obwisł całkowicie.
Alec był przerażony. Ignorując zalewający go pot zaczął czym prędzej wciągać łańcuch w górę. Ciągnął coraz szybciej, jednak nie czuł żadnego ciężaru, obawiał się, że mógł zgubić artefakt.
Gdy wciągnął już cały łańcuch, jego obawy potwierdziły się: na końcu nie było niczego. Stracił miecz.
Usiadł bezsilnie, wpatrując się przed siebie, zrezygnowany i przerażony. Stracił miecz. Ostatnią nadzieję Escalonu. Zawiódł wszystkich swoich ludzi, idąc za głupim podszeptem.
Nagle jednak doszedł go głośny pomruk, aż potknął się, gdy ziemia zaczęła trząść się pod jego stopami. Z wulkanu na wszystkie strony zaczęła strzelać lawa, i gdy malutka jej kropla przypaliła mu ramię, zorientował się, że nie ma wyboru. Musiał uciekać, jeśli chciał przeżyć.
Odwrócił się więc i puścił pędem w dół zbocza, zatrzymał się dopiero na samym dole. Będąc już bezpieczny odwrócił się znowu, przysłonił oczy rękoma i obserwował krater. Wulkan trząsł się cały, by wreszcie wybuchnąć w kłębach dymu.
Fontanny płynnej skały trysnęły we wszystkich kierunkach, jednak pomiędzy nimi dało się dostrzec coś niesamowitego: lśniący miecz. Wzniósł się wysoko, wirując w powietrzu, by wreszcie wylądować w miękkiej ziemi, zaraz przed nim, ledwie kilka kroków.
Wbił się ostrzem w ziemię i wydawał się czekać na niego, nadal chwiejąc się lekko.
Serce Aleca zatrzymało się, gdy zobaczył je w całej okazałości, lśniące, prawie tak długie jak on.
Miecz nad miecze został ukończony.
Dierdre i Marco pędzili przez zniszczone ulice Ur, ledwie unikając kolejnego padającego budynku, rozbitego przez kule armatnie. Dierdre zasłoniła twarz dłonią, gdy biegła przez ogromny obłok pyłu, pokasłując, nie mogąc zaczerpnąć powietrza. Wszędzie wokół starożytne budowle waliły się, miasto zamieniało się w jedno wielkie gruzowisko. Ostrzał artylerii szedł echem między ruinami, gdy Pandezjanie słali jedną salwę za drugą. Dziewczyna zorientowała się, że potyka się o ciała - starych, młodych, mężczyzn, kobiet i dzieci. Kilka twarzy udało jej się nawet rozpoznać. Wydawało się, że wszyscy mieszkańcy Ur są już martwi.
Miasto stało się jednym wielkim grobowcem, do którego wlewał się nieskończony strumień pandezyjskich żołnierzy, którzy zsiadali ze statków i atakowali miasto na piechotę, mordując wszystkich ocalałych. Ich dwoje żyło jedynie dlatego, że podczas biegu osłonięci byli ogromnymi kłębami pyłu. Serce waliło jej jak oszalałe, zastanawiała się, czy to kiedykolwiek się skończy.
Nagle poczuła silny uścisk na nadgarstku, odwróciła się do Marco, który pociągnął ją w głąb ulicy, w miejsce osłonięte kupą gruzu. Udało mu się w ostatniej chwili. Zaraz obok przebiegła grupa kilkunastu pandezyjskich żołnierzy z wyciągniętymi przed siebie włóczniami. Szukali dalszych ofiar. Obserwowała ich, jak chodzili między ciałami rozwłóczonymi po bruku i przebijali każde włócznią, by upewnić się, że to trup.
Dierdre prawie zwymiotowała. Spojrzała przed siebie i zobaczyła kilku ocalałych. Nadal biegali ulicami, ścigani jak zwierzyna przez żołnierzy przypominających głodne wilki. Dierdre zapłonęła oburzeniem; desperacko pragnęła zemsty. Wiedziała, że to szaleństwo wychodzić na ulice, że jeśli chciała mieć jakąkolwiek szansę przetrwania, powinna była zostać pod powierzchnią, ukryć się bezpiecznie w kanałach wraz z resztą mieszkańców, których uratowała. Ale tu nie szło o bezpieczeństwo. Chciała umrzeć trzymając się na nogach, dumnie walczyć z wrogiem i sprawić im tak wiele kłopotów, jak była w stanie.
Pomyślała o zmarłym ojcu, ujrzała jego twarz przed oczyma i gniew znów zalał ją bez reszty. Musiała go pomścić. Przypomniała sobie jak sama była traktowana przez Pandezjan, jak ją więziono, zdała sobie sprawę, że potrzebowała zemsty już od bardzo dawna. Dla niej to nie był nawet wybór. To po prostu wszystko, co zostało jej z życia.
Rozejrzała się wokół, oglądając zniszczenia, zdała sobie sprawę z tego, jak głupia była myśląc, że może obronić to miasto. Przypomniała sobie jak wszyscy ciężko pracowali, by wykuć broń, by przygotować się na atak. Wszystkie tamte wysiłki były zupełnie bezcelowe. Po raz kolejny pomyślała o tym, jak Alec mógł ich opuścić. Była tak rozczarowana, tak zawstydzona tym, że kiedykolwiek miała do niego zaufanie. Jak mógł zostawić wszystkich swoich przyjaciół w tak tchórzliwy sposób?
Dierdre starała się skupić, pamiętać dlaczego wyszli na zewnątrz: po łańcuchy. Niedokończone dzieło Aleca. Jeśli tylko wraz z Marco uda im się przymocować choć jeden łańcuch, zniszczyć choć jeden pandezyjski statek - zabiją ich setki. To by jej wystarczyło. Dało jej satysfakcję, której desperacko potrzebowała, później mogłaby umrzeć szczęśliwa.
Odwróciła się i przyjrzała kanałom. Poprzez unoszący się wszędzie pył dojrzała to, po co przyszli: jedno z miejsc, w którym położyli łańcuchy zaraz przed inwazją. Przygotowywali się właśnie, gdy zostali zaskoczeni tym nagłym atakiem. Wszystkie łańcuchy wciąż tam leżały, nawet nie mieli szansy przymocować ich w kanałach.
- Tam! - krzyknęła do Marco, wskazując na nie.
Marco zwrócił się w tamtą stronę i kiwnął głową zgodnie.
Dierdre spojrzała w stronę morza i zobaczyła jak do kanału wpływa wysoki okręt wojenny Pandezjan. Ledwie widziała go w tym pyle, był jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, lecz zbliżał się szybko, nie mieli zbyt wiele czasu.
Marco spojrzał na nią, twarz miał spoconą, w oczach strach, kiwnął jednak znowu w odpowiedzi.
- No to do dzieła! - powiedział.
Chwycili się mocno za ręce i ruszyli przed siebie. Biegli przez obłoki pyłu, kluczyli, by ominąć grupki pandezyjskich żołnierzy i walące się ściany. Dierdre nie była pewna, czy w ogóle uda im się dotrzeć do brzegu kanału, choć zostało jeszcze tylko z dziesięć metrów. Uświadomiła sobie, jak pewna czuje się w obecności Marco. Wiedziała, że coś ich łączy. Troszczył się o nią na tyle, by zostać i jej pomóc.
Wreszcie dotarli do brzegu, w tej samej chwili Dierdre musiała paść płasko na brzuch, by uniknąć włóczni, lecącej w jej stronę. Marco padł zaraz przy niej, po czym wskoczył do kanału, łapiąc ją za rękę i ściągając zaraz za sobą.
Dierdre poczuła potężny dreszcz, gdy wskoczyła do pasa w lodowatą wodę. Stanęła na kamiennej półce, zanurzonej na jakiś metr i przyparła do śliskiej ściany. Natychmiast zamknęła oczy, nie chciała patrzeć na wszystkie te ciała pływające na plecach z otwartymi oczyma, jakby spoglądały w niebo, pytając, jak do tego wszystkiego mogło dojść.
- Przejdę na drugą stronę! - powiedział Marco - Ty zostań tutaj!
Odepchnął się od ściany i popłynął w poprzek kanału, Dierdre nabrała powietrza w płuca i krzyknęła za nim:
- Marco!
W jego stronę poleciała włócznia, minęła go o włos, wpadając w wodę z pluskiem. Odwróciła się i spojrzała w górę, by zobaczyć samotnego Pandezjanina, który biegł wzdłuż kanału, spoglądając na nich z góry. Napięła mięśnie, gdy zauważył ją i uniósł ramię, by cisnąć w nią kolejną włócznią.
Jednak nagle powietrze rozerwała eksplozja, podnosząc kolejny obłok pyłu i zasłaniając żołnierza. Dierdre wstrzymała oddech i zanurzyła się pod wodę na tak długo, jak była w stanie wytrzymać. Otworzyła oczy i spoglądając w górę, obserwowała go, jak niecierpliwie szuka jej wzrokiem, by wreszcie pobiec dalej, licząc na łatwiejszy cel.
Wynurzyła się i zaczerpnęła chciwie powietrza, od razu odwróciła się, by zobaczyć czy Marco wynurzył się po drugiej stronie. Wreszcie dojrzała go jak wychodzi z wody, cały mokry, odetchnęła z ulgą.
Sięgnął w górę, złapał ciężki łańcuch z drugiego brzegu i ściągnął go w wodę. Próbował przyczepić go do wielkich, żelaznych haków, jednak nie dawał rady, łańcuch był zbyt ciężki.
Dobiegł ich dźwięk rogu, Dierdre obróciła się i spojrzała w głąb kanału, by zobaczyć kadłub ogromnego statku, który zbliżał się do nich. Wiedziała, że nie mają wiele czasu.
Dawaj, Marco! - pospieszyła go w myślach.
W końcu udało mu się unieść ciężar trzęsącymi się rękoma i zaczepił go w odpowiednim miejscu.
Dierdre podpłynęła do swojego końca, złapała go i także uniosła, wytężając wszystkie siły, próbując go uczepić. Jednak ciężar był zbyt wielki, ręce trzęsły się jej z wysiłku, lecz nie dawała rady, łańcuch zsuwał się z powrotem.
Zamknęła oczy i zobaczyła twarz swojego ojca. Odetchnęła głęboko i zmusiła się do jeszcze większego wysiłku.
Dawaj. Na pewno ci się uda. Zrób to dla ojca. Zrób to dla samej siebie.
Przypomniała sobie wszystkie krzywdy, których kiedykolwiek doznała z rąk Pandezjan, otworzyła oczy, z ust wyrwał jej się dziki wrzask, gdy w ostatnim wysiłku podniosła łańcuch raz jeszcze. Tym razem udało jej się unieść go o kilka centymetrów wyżej, na tyle, by zaczepić go na haku. Upuściła go w odpowiednim miejscu, hak chwycił mocno z brzęknięciem.
Odetchnęła z ulgą i przełknęła ciężko ślinę, po czym obróciła się, by spojrzeć na drugą stronę kanału. Widziała, że łańcuch naprężył się między jednym brzegiem, a drugim, kolce były zaraz pod powierzchnią, gotowe. Złapała korbę umieszczoną przy haku, Marco złapał swoją i czekali cierpliwie. Spoglądali przez chwilę na siebie, po czym odwrócili się w stronę nadpływającego okrętu, był już nie dalej jak kilka metrów od nich. Czekali, obserwując w milczeniu. Dierdre czuła, jak wali jej serce.
Statek podpływał coraz bliżej i bliżej. Był już tak blisko, że Dierdre była w stanie dostrzec pąkle porastające jego kadłub. Marco odwrócił się do niej i skinął głową, kiwnęła mu w odpowiedzi. Teraz.
Obydwoje zaczęli obracać korbami, Dierdre widziała jak łańcuch napręża się coraz bardziej z każdym obrotem. Wynurzył się lekko nad powierzchnię, pokazując kolce. Obserwowała z wielką satysfakcją, jak statek wpływa wprost na niego, ledwie metr czy dwa. Już było za późno, by się zatrzymał.
Natychmiast skoczyła w górę i wdrapała się na brzeg, Marco także, oboje padli na bruk, gdy okręt nabił się na metalowe kolce. Powietrze przeszył ogromny trzask, spojrzała więc za siebie, by oglądać jak ogromny statek zaczyna pękać i roztrzaskiwać się.
Chwilę później statek trzeszczał już cały i zapadał się w sobie.
Żołnierze podnieśli wrzask, gdy doszło do nich co się dzieje. Potykali się jeden przez drugiego i patrzyli przez burty, by chwilę później wypaść z roztrzęsionego okrętu. Biegali wokół w zamieszaniu, starając się zatrzymać statek, zawrócić go, lecz było już za późno. Nadal płynęli prosto na kolce, po kilku chwilach ich okręt przypominał już tylko kupę potrzaskanych desek.
Żołnierze krzyknęli jak jeden mąż, gdy rzuciło ich za burtę. Nie byli w stanie pływać w ciężkich zbrojach, tonęli więc jeden po drugim, równie szybko jak ich jednostka.
Dierdre spojrzała przez kanał portowy, by ujrzeć uśmiech rysujący się na twarzy Marco. Udało im się. Choć wiedziała, że ich także czeka śmierć, cieszyła się, że przynajmniej udało im się zaznać zemsty. Pokazali Pandezjanom, że są w stanie ich zranić, że Ur potrafi się bronić.
Nagle wokół zadęto w rogi, Dierdre obróciła się i zobaczyła, że reszta pandezyjskich okrętów zorientowała się, że coś jest nie tak. Wszystkie prędko zatrzymały się przed wejściem do kanałów. Po chwili zaczęły robić coś jeszcze bardziej zastanawiającego - zaczęły odpływać od portu, z dala od Ur.
Dziwne. Dlaczego wykręcają? Wydawało się jakby nagle wszystkie chciały uciec jak najdalej. Ale dlaczego?
Od strony statków zabrzmiał znów chór rogów, chwilę później z ich ruf zagrzmiała kakofonia strzelających dział. Powietrze zatrzęsło się wokół, miasto znów wypełniło się grzmotem. Dierdre zachwiała się na nogach, ogłuszona hałasem. Nie mogła zrozumieć, do czego strzelają. Przecież nie został im ani jeden budynek do zburzenia, wszyscy wokół byli martwi. Przyjrzała się działom, zauważyła, że strzelają pod innym, mniejszym kątem. Doszło do niej wreszcie: tym razem nie mierzą w budynki - a w kanały. Kule armatnie spadły wreszcie na swój cel, roztrzaskując kamienne ściany kanałów, które eksplodowały, zalewając wodą miejskie ulice.
Dierdre wreszcie zrozumiała. Starali się zalać tunele znajdujące się pod miastem.
- NIE! - wrzasnęła.
Rzuciła się do przodu, przypominając sobie o tych wszystkich, których ukryli pod ulicami, chcąc pomóc im zanim wszyscy się potopią.
Lecz już było za późno. Ściany kanałów padały jedna po drugiej, zalewając ulice milionami ton wody, która lała się do tuneli. Każdy z nich został zalany. Dierdre mogła teraz tylko słuchać przerażonych krzyków ludzi, których uratowała. Z rozpaczą patrzyła na to wszystko, jeszcze nigdy nie czuła się tak bezsilna.
Marco podpłynął do niej.
- Musimy ich ratować! - krzyknęła do niego.
Zapomniała o własnym bezpieczeństwie i rzuciła się do jednej z wybitych dziur - on jednak złapał ją za rękę.
- Już za późno! - krzyknął - Wszyscy już nie żyją. Musimy uciekać. Natychmiast!
- NIE! - wrzasnęła.
Strząsnęła jego rękę i pobiegła w kierunku jednej z metalowych pokryw. Uklękła przed nią i jakimś sposobem otworzyła ją własnoręcznie.
Ze środka natychmiast trysnęła woda, zalewając ją całą. Na powierzchnię wypłynęło martwe ciało jednej z osób, które uratowali. Dziewczynka miała szeroko otwarte, nieruchome oczy. Trup wypłynął na ulicę twarzą do góry, zdawało jej się, że wpatruje się prosto w nią.
Chwilę później nad miastem zapadła cisza. Kanonada umilkła, a zaskoczona Dierdre zauważyła, że okręty wycofują się, płyną w stronę portu, jakby miały wypłynąć z miasta. Wszyscy żołnierze także zdawali się wycofywać, opuszczali ulice w stronę przystani, w stronę statków. Czy to możliwe? - dziwiła się. Czyżby inwazja została zakończona?
Wtem zauważyła kolejną przedziwną rzecz. W ciszy obserwowała, jak wszystkie działa znów zmieniają cel, obracają się w bok, w stronę murów, które otaczały port. To nie miało sensu. Dlaczego mieliby celować w działa w tamtą stronę?
I nagle zrozumiała, całkowite przerażenie uderzyło ją w chwili, gdy odezwała się ostatnia salwa dział, głośniejsza niż wszystkie poprzednie razem wzięte.
Ogromne, kamienne mury grubości trzech metrów, które chroniły miasto przed morzem wyleciały w powietrze w drobnych kawałkach. W tym samym momencie cały ciężar oceanu, wszystkie wody Morza Smutku runęły w stronę Ur. Przed jej oczyma wznosiła się najwyższa fala, jaką kiedykolwiek widziała.
Była niczym najgorszy koszmar, tylko że prawdziwa. Olbrzymia fala płynęła w ich kierunku, przyspieszając coraz bardziej, zalewając po drodze jedną dzielnicę za drugą. Nie minęła chwila, a ich pradawne, dumne miasto znalazło się całkowicie pod wodą.
Dierdre nie miała nawet czasu zareagować, chwyciła tylko Marco w objęcia. On także chwycił ją z całej siły, patrząc w panice jak zbliża się ich śmierć. Byli tak zaskoczeni, że nawet nie krzyknęli, gdy ogromna fala załamała się nad nimi.
Chwilę później Dierdre znalazła się głęboko pod wodą. Nurt szarpał nią i obracał dziko, wyciskając powietrze z jej płuc, aż nie wiedziała gdzie góra, a gdzie dół. Tonęła pośród gruzów miasta, które przestało istnieć.
Kyra uklękła przed swoją matką, czując dreszcz na myśl o jej ostatnich słowach.
Marda.
Samotna wyprawa, do samego serca ciemności.
Jednak od razu, gdy to usłyszała, wiedziała doskonale, że tak właśnie wygląda jej przeznaczenie. Z zamkniętymi powiekami studiowała obraz, który ukazał się jej przed oczyma, obraz krainy z prochu i ognia. Czarnej, złej ziemi. Ojczyzny potwornej rasy trolli, groteskowych stworzeń, dla których najlepszą zabawą było rozdzieranie ludzi na strzępy. Krainy, z której nikt nigdy jeszcze nie powrócił.
Czuła jednak doskonale, że właśnie tam była najbardziej potrzebna, musiała zdobyć Berło Prawdy. Do tego była pewna, że ona jedna mogła tego dokonać.
I gdy zastanawiała się jak dotrzeć do Mardy, w jej umyśle nagle błysnął obraz smoka. Zaskoczyło ją to zupełnie, jako że nie ujrzała Theosa, tylko jakiegoś innego smoka. Małego smoczka. Nagle domyśliła się: to syn Theosa. Był żywy, ale bardzo ciężko ranny.
Na samą myśl poczuła, jak moc budzi się w jej żyłach, jakby malec był jej własnym dzieckiem, czuła, jakby przez krótką chwilę byli złączeni w jedno. Skupiła się, by oddać smokowi trochę swojej siły. By żył dalej. Dla niej. Dla ich wspólnej misji.
Z zamkniętymi oczyma uniosła dłoń wysoko w powietrze, czując jak sięga do źródła swej mocy. Energia zapłonęła w jej żyłach, poczuła nagle, że nie jest już zdana na wyroki świata - lecz kontroluje go.
Otworzyła wreszcie oczy, czując, jak równocześnie otwierają się smocze ślepia. W tej właśnie chwili była pewna, że stworzenie przeżyje. I posłucha jej prośby.
Cała płonęła od pytań, które musiała zadać matce, musiała wiedzieć więcej. Było ich tyle, że mogła zadawać je do końca życia, jednak najważniejsze brzmiało: czy dołączy do niej?
Jednak gdy rozchyliła powieki, z osłupieniem stwierdziła, że jej matka zniknęła.
Obróciwszy się wokół, nigdzie jej nie dostrzegła. Jedyne, co widziała, to ruiny miasta, Zaginioną Świątynię, słyszała jedynie wiatr wyjący przez to opuszczone miejsce. Zastanawiała się przez chwilę, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę.
- MATKO!
Na swój sposób nadal czuła jej obecność, może nawet silniej, niż do tej pory. Czy kiedykolwiek do niej wróci?
Nagle dosłyszała coś, spojrzała więc w niebo, domyślając się, że to pisk małego smoka. Dźwięk przeszył powietrze, a po chwili na niebie ukazał się potomek Theosa. Wypadł znad chmur i zanurkował z piskiem, trzepocąc skrzydłami. Kyra czuła jego siłę. Chociaż był tylko dzieckiem i tak wyczuwała drzemiącą w nim moc. Wiedziała, że łączy ich więź silniejsza nawet niż ta, którą miała z jego ojcem. Była pewna, że już zawsze będą razem. Smoka wypełniał gniew, który dawał mu niewiarygodną wprost siłę.
Zanurkował w jej kierunku, by wreszcie wylądować u jej stóp na skale, zaraz na wyciągnięcie ręki. Zamachał skrzydłami, z nozdrzy sączyła mu się para, wpatrzył się w nią swym intensywnym, szkarłatnym spojrzeniem.
Podeszłą do niego i pogładziła go po łuskach, po szyi. Pod palcami poczuła moc, która przeszyła dreszczem jej ramię.
Theon.
- Na imię ci Theon - wypowiedziała to, co poczuła.
Smok usłyszał jej słowa, podniósł głowę i wydał jaszczurczy pisk, jakby na zgodę.
Kyra jednym, płynnym ruchem dosiadła go, wskakując mu na plecy.
- RUSZAJ, THEONIE! - wykrzyknęła.
Theon bez chwili wahania wzbił się w powietrze, machając wielkimi skrzydłami. Kyra poczuła przypływ dzikiego podniecenia, właśnie szybowała wysoko na niebie, była gotowa udać się na kraniec świata. Spojrzała w dół i zobaczyła Zaginioną Świątynię, która robiła się coraz mniejsza. Z tej wysokości wszystko wydawało się takie błahe.
Kyra schwyciła mocno młode łuski Theona, gdy świat mijał ją w zawrotnym tempie. Czuła się bardziej potężna, niż kiedykolwiek dotąd. Doskonale czuła niepokonaną siłę smoka pod sobą, czerpała z niego swą moc. Wzniósł się wysoko i znów zanurkował, rycząc niczym dzika bestia, ciesząc się wolnością, ciesząc się, że wreszcie odnalazł Kyrę. Obydwoje czuli, jakby znali się od zawsze.
Skrzydła miał wielkie, choć i tak o wiele mniejsze, niż jego ojciec, a machał nimi z prawdziwą furą. Kyra czuła, że niewielkie rozmiary nadrabiał siłą woli. Wiedziała doskonale, że składał się wyłącznie z dumy i gniewu. Miała wrażenie, jakby siedziała na grzbiecie jego ojca.
Theon poszybował wyżej, prosto w chmury, rozpościerając skrzydła szeroko. Z każdym machnięciem skrzydeł stawał się coraz większy, silniejszy, jego skrzydła rozpościerały się teraz szerzej, już na dobre sześć, siedem metrów. Zauważyła jak wyciąga i chowa z powrotem pazury, leciał już szybciej, niż jego ojciec. Kyrze zupełnie zaparło dech w piersiach.
Po dłuższej chwili wyłonili się z chmur, dziewczyna spojrzała więc na horyzont w skupieniu, dobrze wiedziała, gdzie powinni się kierować. W stronę Mardy. Ta dzika kraina przywoływała ją, niczym jakiś mroczny zakątek jej duszy, ciągnęła ku sobie z całej siły. Zdawała sobie sprawę z tego, że z tej podróży najpewniej nie będzie powrotu. Ale wiedziała też, że to właśnie stanowiło istotę męstwa. Jej ojciec nie wzbraniałby się przed taką podróżą. Ona też nie miała zamiaru.
Bolało ją jednak to, że będzie musiała opuścić Escalon, zostawić swą ojczyznę w czasie największej potrzeby; jeszcze więcej bólu sprawiła jej myśl, że będzie musiała opuścić swego ojca, mimo że bardzo jej potrzebował. Jednak taki był jej obowiązek.
Kyra spojrzała w dół, lecz nie zobaczyła nic, prócz pokrywy chmur. Poczuła nagle palącą potrzebę zobaczenia swej ojczyzny po raz ostatni.
- W dół, Theonie! - krzyknęła.
Theon zawahał się, nie chciał posłuchać, jakby wiedząc, że jej rozkaz będzie miał złe konsekwencje. Jednak gdy położyła dłoń na jego szyi, posłuchał wreszcie.
Theon obniżył lot i wyłonił się spod chmur, serce Kyry zakłuło boleśnie, gdy zobaczyła pod sobą znajomy krajobraz. Oto jej ojczyzna, zielone pagórki rozciągały się poniżej w całej swej wspaniałości. Zanurkowali znów i szybowali przez chwilę ponad małymi wioskami, lecąc między słupami dymu unoszącymi się z domowych kominów. Przelecieli ponad zasypaną śniegiem równiną, ponad szczytami gór. Lecieli nad jeziorami i rzekami, mijając wodospady i łąki; krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie. To był właśnie ten Escalon, jakim go znała i kochała.
Polecieli dalej, nad fortami i warowniami, Kyra ze smutkiem ujrzała, że wiele z nich jest spalonych, opuszczonych lub zniszczonych. Tu i ówdzie dostrzegała płonące ognie, aż westchnęła, gdy zobaczyła ile zniszczeń armie trolli i Pandezji poczyniły na jej ziemi. Wyglądało to jakby opadła ich krwiożercza szarańcza. Niczym kara, wymierzona ręką boga. Jej kraj, niegdyś opływający w dostatki, teraz wyglądał jak przeklęta ziemia.
Co gorsza, czuła że to wszystko stało się wyłącznie z jej winy. Że gdyby nie to jedno spotkanie, tej pamiętnej, zimowej nocy nigdy nie znalazłaby rannego Theosa, i być może nic z tych okropności nigdy by się nie stało. Była powodem, iskrą, która rozpaliła pożar powstania w jej ojczyźnie.
I po co to wszystko? - pomyślała. Teraz Escalon strzaskany był na kawałki, jego los był o wiele gorszy niż dawniej, zaś jej ojciec gnił w ciemnym lochu. Czy tak powinna wyglądać ich rewolucja? Czy nie byłoby lepiej siedzieć cicho w swoich domach, by ratować to, co się da?
Znów spojrzała w dół, teraz jednak zobaczyła grupki pandezyjskich zbrojnych, jak maszerowali w równych rzędach, lśniąc swymi niebiesko-żółtymi zbrojami; za sobą ciągnęli zakutych w kajdany jeńców, których natychmiast rozpoznała po ubiorze. To żołnierze jej ojca. Znów poczuła ukłucie bólu. Chciała zanurkować na ziemię, by walczyć z Pandezjanami. Jednak przypomniała sobie swoją misję, wiedziała, że nie może zbaczać z drogi.
Spojrzała przed siebie, na horyzoncie ujrzała odległe światła stolicy, Andros. Wiedziała, że gdzieś tam zamknięty jest jej ojciec, sama myśl była nie do zniesienia. Wiedziała jednak, że nie może po niego zawrócić. Jej najważniejszym obowiązkiem było służyć Escalonowi.
Jednak gdy przelatywała obok, widok miasta poruszył ją do głębi. Wiedziała, że najważniejszy jest obowiązek; jednak jak mogła porzucić swego ojca na pastwę losu, przecież w jej żyłach płynęła jego krew! Przecież teraz była silniejsza. Umiała posłużyć się mocą. I miała ze sobą Theona. Nic nie mogło jej powstrzymać. Tym razem z pewnością udałoby się jej.
Całe ciało mrowiło ją, gdy przelatywali nad miastem. Wiedziała, że decyzja, którą podejmie wyznaczy kształt jej życia. Powoli ogarniał ją odruch serca, przejmował władzę nad rozsądkiem.
- Zawróć, Theonie - rozkazała stalowym, chłodnym głosem.
Theon ryknął, jakby chciał zaprotestować, jakby wiedział, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Ona jednak szarpała jego szyję raz za razem.
- Rozkazuję ci, zawróć! – wykrzyknęła. To była ich pierwsza próba sił.
Kyra zamknęła oczy i przywołała swą moc. Natychmiast poczuła jak jej siła rośnie, że jest silniejsza nawet od smoka, że jej moc przymusza go, by powoli, lecz pewnie zawrócił lot.
Theon poleciał tam, gdzie chciała, choć z wahaniem, jakby w proteście.
W głębi duszy Kyra wiedziała, że to błąd; powinna była zająć się swoją misją. Nie miała jednak wyboru. Tak rozkazywało jej serce. Pod sobą ujrzała Andros i poczuła dreszcz emocji. Tym razem uratuje swojego ojca. A wtedy bez przeszkód udadzą się do Mardy.
Poniżej spostrzegła kolumnę pandezyjskich żołnierzy, nachyliła się więc i rozkazała:
- Do ataku!
Theon zanurkował, również pełny gniewu - nie trzeba było mu powtarzać. Otworzył paszczę, wydał z siebie ogłuszający ryk i zionął najgorętszym płomieniem, jaki widziała w życiu. W mgnieniu oka setki Pandezjan, którzy wznieśli oczy ku niebu, stanęło w ogniu i spłonęło na śmierć wewnątrz swych zbroi.
Theon wydawał się być niezwykle zadowolony swoim dziełem, śmignął zygzakiem zaraz nad ziemia, spopielając w ułamku chwili cały batalion Pandezyjskich wojsk. Kyra także czuła satysfakcję. Była niezwyciężona.
Niedobitki ruszyły we wszystkich kierunkach, niczym mrówki. Jednak przed nimi pojawiły się kolejne bataliony, gdy tylko zbliżyli się do miejskich bram, ci byli dobrze uzbrojeni i gotowi do boju. Spojrzeli w górę i zaczęli rzucać włóczniami i wypuszczać strzały w stronę Theona i Kyry. W powietrze uniosła się ściana śmierci - jednak Theon ani myślał się uchylić. Nadal leciał nisko, wprost na nich.
Otworzył paszczę i zionął ogniem, spopielając pierwszą falę strzał i włóczni.
I następną.
I następną.
Wszystkie rozpadały się w pył, który opadał powoli na ziemię.
Po chwili jednak wytoczono katapulty, Kyra aż jęknęła, gdy w ich stronę wystrzelił ogromny kamień. Theon zionął na niego ogniem, jednak głaz leciał dalej, mijając o włos jej głowę. Ogień nie poradzi sobie z kamieniem, wiedziała, że są w opałach. Do tego widziała wyraźniej, że wytaczano coraz więcej katapult.
Kyra zamknęła oczy i znów przywołała moc, wiedząc, że Theon potrzebuje pomocy. Wystawiła przed siebie rękę, z jej dłoni wystrzelił promień energii.
Gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że głazy, które leciały w ich stronę nagle spadły z powrotem na ziemię. Pod nimi setki żołnierzy wykrzyknęło w agonii, gdy kamienie roztrzaskały się niczym komety spadające z nieba.
Theon zaryczał zadowolony, co sprawiło Kyrze wielką przyjemność. Wspaniale było czuć, że jej moc dorównuje sile smoka. Wiedziała, że tym razem nic ich nie powstrzyma. Była gotowa wyzwolić stolicę i uwolnić swego ojca.
Zanurkowali niżej, Theon znowu plunął strumieniem ognia i zniszczenia, nic nie mogło stanąć im na drodze. Kawałek po kawałku odbijali miasto z rąk wroga.
Już prawie dolatywali do lochów, gdy nagle powietrze przeszył dźwięk, na który zjeżyły jej się włosy na karku, odgłos, który wydawał się rozdzierać niebiosa na strzępy. Był tak głośny, tak oszałamiający, że Kyra nie była w stanie powiedzieć skąd dochodzi. Był głośniejszy niż tysiąc trąb, tak nieprawdopodobny, że podmuch powietrza, który wywołał przechylił Theosa na bok.
Kyra obróciła się i spojrzała w niebo, zastanawiając się co to takiego - a widok, który zobaczyła wypalił jej się blizną w samej duszy, by nigdy o nim nie zapomniała. Zobaczyła najbardziej przerażającą rzecz w swoim życiu.
Zza chmur wychylał się ogromny, smoczy pysk. To jego ryk słyszeli. Był olbrzymi, przynajmniej dziesięć razy większy od Theona. Większy nawet od Theosa.
Zaraz za nim dojrzała kolejnego smoka.
I jeszcze jednego.
Zza chmur wypadła cała armia smoków z ogłuszającym rykiem, niebo aż pociemniało od ich skrzydeł. Wraz z rykiem z ich paszczy trysnęły strumienie ognia, wszystkie wyciągnęły pazury i rzuciły się prosto na Theona.
Były zbyt szybkie, zaskoczyły ich zupełnie, nie mieli nawet czasu na reakcję.
Chwilę później Kyra poczuła, jak Theon przechyla się. Spojrzała w tył i zobaczyła, że jeden ze smoków dopadł ich od tyłu i ostrymi szponami złapał ogon Theona. Zakręcił nim w powietrzu z ogromną siłą, po czym rzucił.
Theon poleciał przed siebie wirując wokół własnej osi, świat rozmazał im się przed oczyma, Kyra zaś musiała wytężyć wszystkie siły, by nie spaść z jego grzbietu. Kręcili się i kręcili, po chwili zaś polecieli prosto w dół, na ziemię. Nic nie było w stanie zatrzymać ich upadku.
Kyra spojrzała pod siebie i zobaczyła, że już czeka na nich batalion pandezyjskich żołnierzy. Chwilę przed tym, jak uderzyli o bruk zdołała obrócić się i spojrzeć w niebo. Ostatni widok, jaki zobaczyła, to smocza armia opadająca ich ze wszystkich stron z wyciągniętymi szponami.
KONIEC Części 4!
Już wkrótce
Część 5 Serii Królowie i Czarnoksiężnicy
A REALM OF SHADOWS
(Domena/Królestwo Cieni)