MORGANRICE
KUŹNIAMĘSTWA
Cykl:KrólowieiCzarnoksiężnicy-Księga4
KsiążkiMorganRice
zcyklu:KrólowieiCzarnoksiężnicy
PowrótSmoków(Część-1)
PowrótWalecznych(Część-2)
PotęgaHonoru(Część-3)
KuźniaMęstwa(Część-4)
Cdn.
"Męstwomawiększyswójudział,aniżeliliczebność"
FlaviusVegetiusRenatus
(IVwiek)
ROZDZIAŁPIERWSZY
Drzwi celi zatrzasnęły się, a Duncan otworzył oczy, choć zaraz tego pożałował. Głowa
pulsowałamuboleśnie,jednegookaniebyłwstanieotworzyć,trudnobyłomuotrząsnąćsięz
głębokiego snu. Ostry ból przeszył jego sprawne oko, gdy oparł się o zimną, twardą
powierzchnię. Kamień. Leżał na zimnej, zawilgłej, kamiennej podłodze. Spróbował się
podnieść, jednak poczuł opór i usłyszał brzęk, gdy tylko poruszył rękoma i nogami. No tak,
łańcuchy.Byłwlochu.
Byłwięźniem.
Otworzył oczy szerzej na dźwięk miarowego stukotu obcasów, dźwięczącego gdzieś w
ciemności.Starałsięzorientowaćskąddochodzi.Byłociemno,kamienneścianybyłyledwo
oświetlone migającymi w oddali pochodniami i wąskim promieniem słonecznego światła,
którewpadałoprzezokienkoznajdującesięzbytwysoko,byjedostrzec.Bladeświatłosączyło
sięzgóryprostym,samotnympromieniem,jakbyzinnego,odległegoświata.Woddalisłyszał
kapanie wody i szuranie butów, był nawet w stanie dostrzec krańce swojej celi. Była
olbrzymia, jej kamienne ściany sklepiały się ku górze, tworząc masę zakamarków, które
niknęływmroku.
Wiedziałgdziesięznajdujezdawnychlatspędzonychwstolicy:wpałacowymlochu.To
tutajzamykanonajgorszychzbrodniarzykrólestwa,jegonajwiększychwrogów,bygnilitupo
kraniec swych dni - lub czekali na egzekucję. Sam, służąc u starego Króla, działając w jego
imieniu,wtrąciłtuwieleosób.Ztegomiejsca,jakdoskonalewiedział,niktjużniewychodził.
Starałsięporuszyć,jednakkajdanytrzymałygowmiejscu,wrzynającsięwjegopoobijane
iskrwawionenadgarstkiistopy,którezresztądoskwierałymunajmniej.Całeciałopulsowało
mubólem takogłuszającym, żeledwie był wstanie dojść,co boli gonajbardziej. Czuł jakby
spadłonaniegotysiąckijów,jakbyprzegalopowałaponimarmiakoni.Bolałoprzykażdym
oddechu,potrząsnąłgłową,starającsięodpędzićtouczucie.Bezskutku.
Gdy zamknął powieki i oblizał spierzchnięte usta, przed oczyma stanęły mu obrazy
ostatnichzdarzeń.Zasadzka.Czytozdarzyłosięwczoraj?Możetydzieńtemu?Niebyłwstanie
powiedzieć.Zostałzdradzony,otoczony,zwabionyfałszywymiobietnicamizawarciaukładu.
ZaufałTarnisowi,którytakżezostałzabitynajegooczach.
Przypomniałsobieswoichludzi,rzucającychbrońnajegorozkaz;przypomniałsobiejak
goschwycili;cogorsza,przypomniałsobiejakzamordowalijegosynów.
Kręciłgłowąrazporaz,łkającwudręce,starającsiębezskuteczniewymazaćteobrazyz
umysłu.Siedziałzgłowąwdłoniach,złokciaminakolanachitylkojęczałnasamąmyśl.Jak
mógł być tak głupi? Kavos ostrzegał go, on zaś nie posłuchał jego rad, zagłuszał je naiwny
optymizm.Myślał,żetymrazembędzieinaczej,żemógłzaufaćszlachcie.Ipoprowadziłswych
ludziwpułapkę,wsamśrodekgniazdażmij.
To wyrzucał sobie najstraszliwiej, bardziej niż był w stanie wyrazić słowami. Jedyne,
czegożałował,tożenadalbyłżywy,żenieumarłtamrazemzeswymisynami,zwszystkimi
ludźmi,którychzawiódł.
Krokisłychaćbyłobliżej,więcDuncanpodniósłgłowęizmrużyłoczy,próbującdostrzec
coś w ciemności. Z mroku wyłoniła się sylwetka mężczyzny blokująca promień światła i
powolizbliżyłasięnaodległośćwyciągnięciaręki.Duncanwreszciedostrzegłjegotwarziaż
wzdrygnął się, gdy ją rozpoznał. Mężczyzna nosił charakterystyczny ubiór arystokraty, jego
twarzmiałanapuszonywyraz,tensamzktórymbłagałDuncanaokoronę,gdystarałsiępo
razpierwszyzdradzićswegoojca.Enis.SynTarnisa.
Klęknął przy nim na jednym kolanie z pysznym, zwycięskim uśmiechem na ustach,
prezentując charakterystyczną, długą, pionową bliznę na uchu, gdy mierzył go swoimi
rozbieganymi,pustymioczyma.Duncanapoczułjakzalewagofalaobrzydzeniaipalącachęć
zemsty. Zacisnął pięści, chcąc rzucić się na młodzieńca, rozedrzeć go na strzępy własnymi
rękoma. To on był odpowiedzialny za śmierć jego synów, za niewolę jego ludzi. Jedynie
kajdanyratowałygowtejchwiliodniechybnejśmierci.
-Żelazoczyniczłowiekatakbezsilnym-stwierdziłEniszuśmiechem-Przecieżklęczętu,
zarazobok,aniejesteśwstaniemnietknąć.
Duncan odpowiedział mu wściekłym spojrzeniem, chciał się odezwać, jednak był zbyt
wyczerpany,bywydusićchoćsłowo.Gardłomiałzbytsuche,wargizbytspierzchnięte,musiał
oszczędzaćsiły.Zastanawiałsię,ileczasuupłynęłoodkądostatnirazmiałwodęwustach,jak
długobyłjużtuzamknięty.Zdrugiejstronytenszczurniezasługiwałnajegowysiłek.
Przyszedł tu z konkretnego powodu, widocznie czegoś potrzebował. Duncan jednak nie
robiłsobienadziei:wiedział,żecokolwiekbytoniebyło,jegoitakwkrótcepoślągonaszafot.
Zresztątegowłaśniechciał.Wrazześmierciąsynówiuwięzieniemjegoludziżyciestraciło
dlaniegowartość,wżadeninnysposóbniebyłwstanieuciecodprzytłaczającejwiny.
-Ciekawjestem-powiedziałEnisgłosemwprawnegooszusta-jakietouczucie?Jaktojest
wiedzieć,żezdradziłosięwszystkichswoichbliskich,wszystkich,którzycizaufali?
Duncan poczuł, jak znów rozpala go gniew. Nie był w stanie dłużej milczeć, jakimś
sposobemprzywołałwystarczającosił,bysięodezwać.
-Nikogoniezdradziłem-udałomusięwydusićgłębokim,schrypłymgłosem.
-Czyżby?-odrzekłmuEnis,wyglądałjakbybawiłagotarozmowa-Przecieżzaufalici.Aty
poprowadziłeś ich prosto w pułapkę. Odebrałeś im ostatnią rzecz, którą mieli: ich dumę i
honor.
Duncansapałwścieklezkażdymoddechem.
-Nie-odpowiedziałwreszciepodługiej,ciężkiejciszy-Totyodebrałeśimwszystko.Ja
tylkozaufałemtwojemuojcu,takjakonzaufałtobie.
-Zaufanie-roześmiałsięEnis-cozanaiwnypomysł.Czyżbyśnaprawdęryzykowałżycie
swoichludzitylkonapodstawietego,żekomuśzaufałeś?
RoześmiałsięznowunawidokwściekającegosięDuncana.
-Prawdziwyprzywódcaniemożepozwolićsobietakpoprostukomuśufać-ciągnąłdalej-
Przywódca musi wątpić. Takie jest jego zadanie, być sceptycznym dla dobra swoich ludzi.
Wojskowy dowódca musi ochronić swoich ludzi od śmierci w boju - tak jak prawdziwy
przywódcamusiochronićichodzdrady.Żadenzciebieprzywódca.Zawiodłeśichwszystkich.
Duncanwziąłgłębokioddech.Niebyłwstanieodpędzićodsiebiemyśli,żeEnismarację,
jakkolwiek trudno było mu to przyznać. Zawiódł swoich ludzi i było to najgorsze, co
kiedykolwiekwżyciuczuł.
-Todlategotuprzyszedłeś?-powiedziałwreszcie-Bypysznićsięswoimpodstępem?
Chłopakwykrzywiłsięszpetnym,złymuśmiechem.
-Terazjesteśmoimpoddanym-odrzekł-AjajestemtwoimKrólem.Chodzęgdziemisię
podoba, kiedy tylko chcę, z dowolnego powodu, lub nawet bez powodu. Może po prostu
sprawiamiprzyjemnośćpatrzyćjakgnijeszwtymlochu,zupełniezłamany.
Duncan wziął kilka bolesnych oddechów, ledwie był w stanie kontrolować swój gniew.
Chciałzrobićkrzywdętemuczłowiekowibardziejniżkomukolwiekwswoimżyciu.
-Powiedzmiwzamian-powiedział,chcącodegraćsięnanim-Jaktojestzamordować
własnegoojca?
SpojrzenieEnisastwardniało.
-Nawetniewpołowietakdobrze,jakwidziećciebiedyndającegonaszubienicy-odparł.
-Więcwydajrozkaz,nacoczekasz?-powiedziałDuncan,naprawdętegochciał.
LeczEnistylkouśmiechnąłsięipotrząsnąłgłową.
- To byłoby zbyt proste - odpowiedział - Chce jeszcze oglądać twoje męki. Chcę, byś
najpierw zobaczył, co stanie się z twoją ukochaną ojczyzną. Twoi synowie nie żyją. Twoi
oficerowie również. Anvin, Durge i wszyscy twoi ludzie polegli przy Bramie Południowej.
MilionyPandezjanznównajechałonaszeziemie.
SerceDuncanazamarłonatesłowa.Starałsięmyśleć,żetowszystkokłamstwa,jednak
czuł,żemówiprawdę.Czuł,jakbyzkażdymsłowemzapadałsięcorazniżejpodziemię.
- Wszyscy twoi ludzie trafili do lochów, a Ur ostrzeliwane jest z morza. Widzisz więc,
wszystkie twoje starania obróciły się wniwecz. Escalon jest w znacznie gorszej pozycji niż
wcześniej,itowyłącznietwojawina.
Duncanemwstrząsnąłgniew.
- Jak sądzisz - spytał - ile czasu minie zanim ci oprawcy zwrócą się przeciwko tobie?
Naprawdę sądzisz, że ciebie to minie, że nie dotknie cię gniew Pandezji? Że pozwolą ci
pozostaćKrólem?Rządzićtak,jakrządziłtwójojciec?
Enisuśmiechnąłsięszerokoipewnie.
-Wiem,żetakwłaśniebędzie-powiedział.
Pochyliłsiętakblisko,żeDuncanpoczułjegonieświeżyoddech.
- Bo widzisz, złożyłem im ofertę. Ofertę tak wyjątkową, że moja władza jest już pewna,
ofertę,którejniemogąpozwolićsobieodrzucić.
Duncan nie ważył się nawet spytać co to za oferta, jednak Enis tylko uśmiechnął się
szerokoizbliżyłjeszczebardziej.
-Oferowałemimtwojącórkę-wyszeptał.
OczyDuncanazrobiłysięwielkieniczymspodki.
- Naprawdę sądziłeś, że będziesz w stanie ukryć ją przede mną? - Enis ciągnął dalej - Z
każdąchwiląPandezjaniecorazbardziejsiędoniejzbliżają.Itendarsprawi,żemojemiejsce
uwładzybędziepewne.
Kajdany szczęknęły, metaliczny dźwięk odbił się echem po ścianach lochu, gdy Duncan
szarpałsięzcałejsiły,chcącwyrwaćsięirzucićnaEnisa,zalanyfaląrozpaczywiększą,niżbył
wstaniewytrzymać.
- Dlaczego tu przyszedłeś? - spytał wreszcie złamanym głosem, nagle czując się niczym
starzec-Czegoodemniechcesz?
Enisskrzywiłsięwuśmiechu.Zamilkłnadłuższąchwilę,poczymwreszciewestchnął.
-Mójojciecmusiałchciećczegośodciebie-powiedziałwolno-Przecieżniewezwałbycię,
nie negocjowałby dla ciebie pokoju nie chcąc nic w zamian. Zaoferował ci wspaniałe
zwycięstwonadPandezjanami-jednakwzamianmusiałocośpoprosić.Oco?Czegoodciebie
chciał?Jakisekretukrywał?
Duncanodpowiedziałspokojnymspojrzeniem,nicjużgonieobchodziło.
-Rzeczywiście,twójojciecpoprosiłmnieocoś-powiedziałmściwie-Jegoprośbabyła
honorowaiwielkoduszna.Itylkomniebyłwstaniepowierzyćtensekret.Mnie,nieswojemu
synowi.Terazjużwiemdlaczego.
Enisskrzywiłsięizaczerwienił.
-Jeślimoiludzieoddalizacośżycie-Duncanciągnąłdalej-towłaśniezahonorilojalność,
którejniemamzamiaruzbrukać.Cooznacza,żenigdyniepoznasztegosekretu.
Enisoblałsiępurpurą,Duncanowisprawiłoprzyjemnośćoglądaćgowgniewie.
- Naprawdę będziesz strzegł sekretów mojego ojca, człowieka, który zdradził ciebie i
wszystkichtwoichludzi?
- To ty mnie zdradziłeś - poprawił go Duncan - nie on. On był dobrym człowiekiem,
któremuzdarzyłsięwielkibłąd.Jednaktyjesteśniczym.Ledwiecieniemswojegoojca.
Enisskrzywiłsię.Powolipodniósłsięnanogi,pochyliłnadDuncanemisplunąłobok.
- Sprawię, że powiesz mi co chcę - stwierdził - Co, lub kogo, starał się ukryć. Jeśli tak
uczynisz, okażę ci łaskę i puszczę cię wolno. Jeśli tego nie zrobisz, nie tylko osobiście
zaprowadzę cię na szubienicę, ale sprawię też, że będziesz umierał w najstraszliwszych
męczarniach.Wybórnależydociebie,nieuniknieszgo.Zastanówsiędobrze,Duncanie.
Potychsłowachodwróciłsię,byodejść,jednakDuncankrzyknąłzanim.
-Możeszpoznaćmojąodpowiedźodrazu-odrzekł.
Enisodwróciłsięzgrymasemsatysfakcjinatwarzy.
- Wybieram śmierć - odpowiedział, i po raz pierwszy udało mu się uśmiechnąć - To
niewielkacenazahonor.
ROZDZIAŁDRUGI
Dierdreotarłapotzczoła,pochylającsięnadswoimkowadłem,bynaglepodskoczyć,gdy
uderzył ją dźwięk głośny niczym grzmot. Był to wyjątkowy odgłos, który sprawił, że drgnął
każdy nerw w jej ciele, dźwięk głośniejszy niż stukot wszystkich młotów o kowadła. Ludzie
wokół niej także przerwali pracę, odłożyli niedokończone bronie i spojrzeli po sobie
zdumieni.
Odgłoszadźwięczałznowu,niczymtrzaskbłyskawicy,całkiemjakbyziemiaotwierałasię
podichstopami.
Iznowu.
Wreszciezorientowałasięcoto:żelaznedzwony.Biłyrazporaz,idącechemprzezcałe
miasto, wzbudzając ukłucia strachu w jej sercu z każdym uderzeniem. Biły na alarm,
ostrzegałyprzedzagrożeniem.Wzywałydowalki.
Nagle cały lud Ur skoczył na nogi od swoich stołów, wszyscy ruszyli do wyjścia, chcąc
zobaczyćcosiędzieje.Dierdrebiegłanaprzedzie,dołączyłydoniejjejdziewczynyorazMarco
z przyjaciółmi, wszyscy wypadli na zewnątrz, na ulice, gdzie kłębili się już zaniepokojeni
mieszkańcy;ludziespieszyliwstronękanałów,bywidziećwszystkolepiej.Onarozglądałasię
wokół,sądziła,żetakialarmmożeoznaczaćwszystko,spodziewałasięzobaczyćswojemiasto
pełnestatkówiżołnierzy.Jednaknictakiegoniezobaczyła.
Nic nie rozumiejąc, skierowała się w stronę olbrzymich wież strażniczych stojących na
brzeguMorzaSmutku,byzobaczyć,czywidaćcośzwysoka.
-Dierdre!
Usłyszawszyswojeimięodwróciłasię,byzobaczyćswojegoojcawrazzjegodrużyną,oni
też biegli w stronę wież, też chcieli wyjrzeć w morze. Wszystkie cztery wieże biły dziko na
alarm; nic podobnego nigdy wcześniej jeszcze się nie wydarzyło, można było pomyśleć, że
śmierćwewłasnejosobieprzybywadomiasta.
Dołączyła wreszcie do ojca, pobiegli razem krętymi uliczkami, i skoczyli na kamienne
schody,bywreszciedotrzećnaszczytmurówmiejskichnadbrzegiemmorza.Zatrzymałasię
tambezruchu,ogłuszonawidokiem,któryrozciągałsięprzednią.
Wydawałojejsięprzezchwilę,żeśninajgorszykoszmarswojegożycia,coś,czegonigdy
nie chciałaby zobaczyć na jawie: całe morze, po sam horyzont, pełne było czerni. Czarne
okrętyPandezjipłynęłytakbliskosiebie,żeledwiewidaćbyłowodę,wydawałysięzasłaniać
całyświat.Cogorsza,wszystkiezdawałysiękierowaćjednąwolą,wszystkiepłynęływstronę
jejmiasta.
Stała zupełnie sparaliżowana, spoglądając w oczy nadchodzącej śmierci. Nie było
sposobu, w który mogliby obronić się przed flotą tych rozmiarów, na pewno nie kilkoma
łańcuchami,nieprzyużyciukilkumieczy.Gdypierwszestatkidotrądokanałówbyćmożeuda
sięstłoczyćjewciasnejprzestrzeni,możeudasiętrochęopóźnićinwazję.Możenawetzabiją
kilkuset,anawettysiąceżołnierzy.
Lecznapewnoniemiliony,którewidziałaprzedsobą.
Poczułanaglejakbyjejsercepękałowpół,gdyodwróciłasięizobaczyłanatwarzachjej
ojcaijegożołnierzytakisamwyrazcichejpaniki.Ojciecstarałsięzachowaćmężnąpostawę
przedswoimiludźmi,jednakonaznałagozbytdobrze.Byławstaniedostrzecbłyskporażkiw
jego oczach, widziała jak gaśnie w nich światło nadziei. Wszyscy zdawali się rozumieć, że
patrząnaswojąśmierć,nakoniecichwielkiego,staregomiasta.
ObokniejstałMarcozprzyjaciółmi,onitakżezdjęcibyliprzerażeniem,jednaktrzymalisię
mężnie,żadenznich,trzebabyłoprzyznać,niezwróciłsiędoucieczki.Rozejrzałasięwśród
morzatwarzywposzukiwaniuAleca,jednakkujejzdziwieniuniemogłagonigdziedojrzeć.
Zastanawiałasięgdziemógłsiępodziać.Niemożliwe,bywybrałucieczkę.
Nadalstałaniewzruszenie,zaciskająctylkodłońnamieczu.Wiedziała,żekoniecjestbliski
-niezdawałasobietylkosprawy,żeczaisiętużzarogiem.Niemiałajednakzamiaruuciekać,
jużnigdywięcej.
Nagleojcieczwróciłsiędoniejizłapałjązaramionawpośpiechu.
-Musiszopuścićmiasto-zażądał.
Dierdrezobaczyławjegooczachojcowskąmiłość,mocnojątowzruszyło.
- Moi ludzie posłużą ci jako eskorta - dodał - Pomogą ci uciec stąd jak najdalej. No już!
Jedyne,comożeszzrobić,topamiętaćomnie.
Dierdreotarłałzę,któraspłynęłajejpopoliczkunawidoktakmocnegouczuciawoczach
jejojca.Jednakpotrząsnęłagłowąistrąciłajegorękęzeswojegoramienia.
-Nie,ojcze-powiedziała-totakżemojemiasto,umrętuprzytwoim--
Zanim była w stanie dokończyć zdanie, powietrze rozdarła olbrzymia eksplozja. W
pierwszejchwiliniewiedziała,cosiędzieje,myślała,żetokolejnedzwony,pochwilijednak
zorientowałasię-toostrzałartylerii.Itoniezjednegodziała,acałychsetek.
SampodmucheksplozjiwytrąciłDierdrezrównowagi,rozdzierającpowietrzeztakąsiłą,
że poczuła jakby miały pęknąć jej bębenki w uszach. Po chwili usłyszała wysoki wizg kul
armatnichigdytylkowyjrzaławmorze,poczułajakzalewająfalapaniki.Naniebiezobaczyła
setki olbrzymich kul armatnich, wielkich niczym kotły, leciały wysokim łukiem, kierując się
prostonajejukochanemiasto.
Po chwili usłyszała jeszcze straszliwszy dźwięk: odgłos metalu kruszącego kamień.
Powietrzem wstrząsała jedna eksplozja za drugą. Dierdre potknęła się i upadła, widząc jak
wspaniałe budynki Ur, cuda architektury stojące tu od tysięcy lat, sypią się wokół niczym
domkizkart.Kamiennebudynkiomurachgrubychnatrzymetry,kościoły,wieżestrażnicze,
fortyfikacje,blanki-wszystkowokół,kujejprzerażeniu,roztrzaskiwanebyłowprochprzez
armatniekule.Najejoczachrozsypywałysięwpył.
Zobaczyłaprawdziwąlawinęgruzu,gdyjedenbudynekpodrugimwaliłsięnaziemię.
Widokbyłprzerażający.ToczącsiępoziemiDierdreujrzałajaktrzydziestometrowawieża
obokzaczynasięprzewracać.Nicniemogłaporadzić,tylkopatrzećbezsilniejaksetkiludziz
krzykiem przerażenia na ustach zostają zmiażdżone pod ciężarem upadającego na nich
kamiennegomuru.
Chwilępotemrozległasiękolejnaeksplozja.
Ijeszczejedna.
Ijeszcze.
Wszędzie wokół coraz więcej budynków padało pod naporem eksplozji, tysiące ludzi w
jednej chwili traciło życie w deszczu pyłu i odłamków. Przez miasto niczym kamienie po
wodzie przeskakiwały masywne głazy, zaś budowle obalały jedna drugą, by po chwili
roztrzaskać się o ziemię. A kule armatnie nie przestawały się sypać, rozrywały jeden
wspaniałybudynekpodrugim,obracałytopełnemajestatumiastowżałosnąkupęgruzu.
Dierdrewreszcieudałosiępodnieśćnanogi.Rozejrzałasięwokółogłuszona,dzwoniłojej
wuszach;pomiędzykłębamipyłudostrzegłaulicewypełnionetrupamiikałużamikrwi,jak
gdyby w mgnieniu oka całe miasto zostało wycięte w pień. Spojrzała wreszcie w morze i
zobaczyłakolejnągrupętysięcystatków,tylkoczekających,byzaatakować.Zorientowałasię,
że wszystkie ich plany były po prostu śmieszne. Ur zostało zniszczone, a statki nawet nie
przybiły do brzegu. Jak niby mają teraz użyć całej tej broni, tych wszystkich kolczastych
łańcuchów?
Gdzieśzbokuusłyszałajęki,spojrzałatam,byzobaczyćjednegozmężnychwojówjejojca,
człowieka, którego wspominała czule; teraz leżał konający, zmiażdżony kupą gruzu, która z
pewnościąprzygniotłabyją,gdybyniepotknęłasięinieupadła.Chciałaruszyćmunapomoc-
jednakpowietrzezatrzęsłosięrykiemkolejnejsalwyarmat.
Ikolejnej.
Znówusłyszałacharakterystycznyświst,poczymjeszczewięcejeksplozji,kolejnychkilka
budynków zostało roztrzaskanych. Kopce gruzów rosły wszędzie wokół, umierało coraz
więcej ludzi, a ona znów wylądowała na ziemi, znów ledwie uniknęła przygniecenia przez
walącysięfragmentmuru.
Jednak wreszcie ostrzał ucichł, co pozwoliło jej skoczyć na nogi. Morze zasłaniała teraz
barykadausypanazpotrzaskanychmurów,byłajednakpewna,żePandezjaniesąjużblisko,
pewno szykują się do lądowania, dlatego musieli zaprzestać bombardowania. Ogromne
chmury pyłu wisiały w powietrzu, sprawiając, że wszystko wokół pogrążyło się w
złowieszczej ciszy, przerywanej jedynie jękami umierających, dochodzącymi ją z każdej
strony.Spojrzaławbok,byzobaczyćMarco,któryłkajączemocjipróbowałwyszarpnąćspod
kamieniciałojednegozeswychprzyjaciół.Jedenrzutokawystarczyłjej,byupewnićsię,że
chłopak nie żyje, zmiażdżony pod osuniętą ścianą czegoś, co jeszcze przed chwilą było
świątynią.
Odwróciłasię,przypomniawszysobieswojedziewczyny,prawdziwymszokiembyłodla
niejzobaczyćkilkaznichtakżepogrzebanychpodgruzami.Jednaktrzemudałosięprzeżyć,
terazbezskuteczniepróbowałyocalićresztę.
Odstronyplażydoszedłichbojowykrzykpandezyjskiejpiechoty,nacieraliwłaśnienaUr.
Dierdre jeszcze raz pomyślała o pomyśle swego ojca, wiedziała, że jego ludzie nadal mogli
pomóc jej wymknąć się stąd. Wiedziała też, że zostać tutaj znaczy umrzeć - jednak tego
właśniechciała.Niemiałazamiaruuciekać.
Zaraz obok z gruzu podniósł się jej ojciec, na jego czole widniało paskudne rozcięcie,
chwyciłtylkozamieczipoprowadziłswychludzidoatakuprzezkupygruzu.Zorientowałasię,
żewłaśnieruszanaspotkaniewroga.Czekałaichwalkawręcz,setkiżołnierzybiegłozajego
przywództwembezcieniastrachu,cojejsercepobrzeginapełniałodumą.
Ona także ruszyła w ich ślady, wyciągnęła miecz i zaczęła wspinać się na potrzaskane
kamienie, gotowa ramię w ramię stanąć z nimi do walki. Gdy jednak wdrapała się na górę,
widokzatrzymałjąwmiejscu:naplażygęstobyłoodtysięcypandezyjskichżołnierzywżółto-
niebieskich zbrojach, wszyscy biegli w stronę pagórków usypanych z gruzu. Wyglądali na
świetniewyszkolonych,doskonaleuzbrojonychiwypoczętych-niejakludziejejojca,których
niebyłowięcejjakkilkasetek,uzbrojenibylisłabo,wdodatkubylijużporanieni.
Wiedziaładoskonale,żenieczekaichnicwięcejjakrzeź.
Jednakjejojciecniezawahałsięnawetnachwilę.Wtymmomenciebyłazniegobardziej
dumna, niż kiedykolwiek wcześniej. Stał mężnie, zebrawszy wokół swoich ludzi, wszyscy
gotowibylirzucićsięwdółnaspotkaniewroga,nawetjeślinapewnąśmierć.Dlaniejbyłoto
ucieleśnieniemhonoruimęstwa.
Wostatniejchwili,zanimruszyłprzedsiebie,odwróciłsięjeszczeispojrzałnaniąoczyma
pełnymi miłości. Pożegnalne spojrzenie, jakby wiedział doskonale, że już więcej jej nie
zobaczy.Dierdrebyłazbitaztropu-wręcemiałamiecz,gotowałasię,byrazemznimruszyć
doboju.Dlaczegomielibysiężegnać,będąrazemtekilkaostatnichchwil.
Naglejednakpoczuła,żeztyłułapiąjąsilneręceiunosządogóry.Gdyodwróciłagłowę
zobaczyła,żetrzymajądwóchzaufanychoficerówojca.Oddziałichżołnierzyzłapałtakżetrzy
pozostałe przy życiu dziewczyny, Marco oraz jego przyjaciół. Starała się wyswobodzić,
krzyczała,jednakwszystkonanic.
-Puśćciemnie!-wrzasnęła.
Onijednakzignorowalijejprotestyiodciągnęlijąnabok,takimusieliotrzymaćrozkaz.Jej
ojciecmignąłjejprzedoczymaostatniraz,chwilępóźniejruszyłzeswymiludźmiwdół,na
drugąstronępagórkazbojowymokrzykiemnaustach.
-Ojcze!-wykrzyknęłaznowu.
Czuła się rozdarta w środku. Dopiero co znalazła dla niego prawdziwy szacunek,
prawdziwąmiłość,ajużmiałzostaćjejodebrany.Takbardzochciaładoniegodołączyć.On
jednakzdołałzniknąćjejjużzoczu.
Chwilępóźniejwrzuconojąnaniewielkąłódkę,żołnierzenatychmiastzaczęliwiosłować
wgórękanału,zdalaodmorza.Łódkakluczyłarazzarazem,śmigającprzezkanały,kierowała
się do niewielkiego, ukrytego przejścia w jednej z bram miejskich. Przed nimi otworzył się
niski,kamiennyłuk,Dierdrezorientowałasięnatychmiastdokądsiękierują:dopodziemnej
rzeki.Tylkoprzepłynąnadrugąstronęmuru,awartkinurtponiesieichdalekoodmiasta.Na
powierzchnięwyjdądopierowielekilometrówstąd,zupełniebezpieczni,gdzieśnawsi.
Wszystkie dziewczęta zwróciły się w jej stronę, jakby niepewne, co mają robić. Dierdre
natychmiast zdecydowała. Udawała, że zgadza się na wszystko, by one nie poszły za nią.
Chciała,byudałoimsięuciec,bybyływolneodtegokoszmaru.
Wyczekaławięcostatnimomentichwilęprzedtym,jakwpłynęlidorzeki-wyskoczyław
wody kanału. Ku jej zaskoczeniu Marco zauważył jej ruch i także skoczył za nią. Tylko ich
dwojezostałoztyłu.
-Dierdre!-krzyknąłjedenzżołnierzyjejojca.
Wszyscy rzucili się, by ją złapać - jednak było już za późno. Wyskoczyła w doskonałej
chwili,łódkęnatychmiastporwałprąd,wmgnieniuokabylijużdaleko.
Dierdre i Marco odwrócili się, szybko podpłynęli do porzuconej łodzi i wskoczyli na
pokład. Przez chwilę siedzieli bez ruchu, ociekając wodą i patrząc sobie w oczy, obydwoje
dyszeliciężkozezmęczenia.
Jednak ona szybko zwróciła się z powrotem tam, skąd przybyli, ku sercu Ur, gdzie
zostawiłaojca.Tamskierujeswekroki,nigdzieindziej,nawetjeślioznaczaćtobędziemiało
śmierć.
ROZDZIAŁTRZECI
Merkstałprzywejściudosekretnejkomnaty,nanajwyższympiętrzeWieżyUr,ujegostóp
leżał martwy zdrajca, Pult, jednak dla niego liczyło się wyłącznie oślepiające światło, które
sączyłosięprzezuchylonedrzwi.Niemógłuwierzyćwto,cotamwidział.
Otoona,świętakomnata,ukrytananajlepiejchronionympiętrze,miejscestworzonepo
to, by przechowywać w nim i strzec Ognistego Miecza. Na drzwiach i kamiennych murach
wrzeźbione były insygnia tego reliktu. To właśnie tutaj chciał włamać się ten szpieg, by
wykraśćnajświętsząrelikwiękrólestwa.IgdybynieMerk,ktowie,gdzieterazbyłbyMiecz?
Merkwszedłdokamiennejkomnatyogładkich,okrągłychścianachizmrużyłoczy,byw
środku dostrzec złotą platformę, pod którą płonęła pochodnia, nad nią zaś wisiał stalowy
uchwyt,doskonaledopasowanydokształtuMiecza.Jednakimdokładniejsiętemuprzyglądał,
tymczułsiębardziejzdezorientowany.
Uchwytbowiembyłzupełniepusty.
Zezdziwieniaażzamrugał.Czyżbyzłodziejzdążyłgoukraść?Nie,przecieżleżałmartwyu
jegostóp.Tomogłooznaczaćtylkojedno.
Ta wieża, święta Wieża Ur, była wyłącznie przynętą. Wszystko to - komnata, budynek –
byłojednąwielkąmistyfikacją.OgnistegoMieczanigdytutajniebyło.
Gdziezatemmógłbyć?
Merk stał tam przerażony, próbując zebrać myśli. Przypomniał sobie wszystkie legendy
otaczającetenprzedmiotkultu.Wiedział,żemowawnichbyłaodwóchwieżach,WieżyUrna
północno-zachodnim krańcu królestwa, i Wieży Kos w jego południowo-wschodniej części.
Umieszczonepoprzeciwnychstronachkrólestwa,stanowiłydlasiebieprzeciwwagę.Wiedział
doskonale,żetylkowjednejznichmógłznajdowaćsiętenskarb.Dotądzawszejednakmyślał,
żetowłaśnieWieżaUrbyłatąwłaściwą.Wszyscywkrólestwietakmyśleli;wedługlegendto
tutaj znajdował się Miecz, pielgrzymi obierali to właśnie miejsce za cel swych podróży. W
końcu Ur leżało na stałym lądzie, stosunkowo blisko stolicy, tuż przy wielkim, starożytnym
mieście.KosnatomiastznajdowałsięnasamymkońcuDiabelskiegoPalca,wzapomnianym
przezludzimiejscu,nazupełnymodludziu.
Tak,MieczmusiałbyćwKos.
Powolizaczęłodoniegodocierać,żejestjedynymczłowiekiemwcałymkrólestwie,który
znałtajemnicę,wiedziałgdzieznajdujesięMiecz.Niemiałpojęcia,jakieinnetajemnice,jakie
skarby,kryjewsobieWieżaUr,byłjednakpewien,żeOgnistegoMieczatutajniema.Czułsię
zagubiony.Dowiedziałsięczegoś,oczymnigdyniepowinienbyłwiedzieć:żezarównoon,jak
i inni służący tu żołnierze, nie strzegli niczego wartościowego. Żaden Obserwator nie mógł
nigdy się o tym dowiedzieć - niewątpliwie osłabiłoby to ich morale. W końcu, kto chciałby
strzecpustejwieży?
Teraz,kiedyMerkpoznałprawdę,poczułnieodpartepragnienieucieczkiztegomiejsca,
udania się do Kos, gdzie mógłby chronić prawdziwego Miecza. Po co miałby tu zostawać i
pilnowaćpustychścian?
Był prostym człowiekiem, najbardziej na świecie nienawidził tajemnic i zagadek, a to
wszystko przyprawiło go o niemały ból głowy i nastręczyło więcej pytań, na które nie miał
odpowiedzi.Ktojeszczemożeotymwiedzieć?–zastanawiałsię-Obserwatorzy?Zpewnością
część z nich musiała znać prawdę. Ale w takim razie jak znaleźli w sobie siłę, by przez całe
życieuczestniczyćwtejmistyfikacji?Czytobyłaczęśćichpraktyki?Ichświętyobowiązek?
Co powinien teraz począć? Nie mógł przecież powiedzieć innym. To by ich zabiło. Co
więcej,moglibynawetmunieuwierzyć,pomyśleć,żetoonukradłMiecz.
Noicomazrobićzezwłokamitegozdrajcy?Czytenczłowiekdziałałsam,czymożektoś
mupomagał?Dlaczegowogólechciałgoukraść?Comiałbyznimzrobić?
Stałwkomnacie,próbujączrozumiećtowszystko,gdynagleznatłokumyśliwyrwałgo
ogłuszający dźwięk dzwonów. Był tak nagły, tak niespodziewany, że Merk przez chwilę
zastanawiałsięskądpochodzi.Dopieropochwilidotarłodoniego,żedzwonnicaznajdujesię
naszczyciewieży,niewięcejjakmetrnadjegogłową.Wibracjebyłytaksilne,żecałapodłoga
ażdrżała.Tendźwiękmógłoznaczaćtylkojedno:wojnę.
We wszystkich zakątkach wieży wybuchło zamieszanie. Zewsząd dochodziły go odgłosy
ciężkich butów, jakby wszyscy dokądś biegli. Musiał sprawdzić, co się dzieje; do swoich
dylematówwrócipóźniej.
Merkprzeciągnąłciałozpomiędzydrzwiizatrzasnąłjezasobą.Wypadłnakorytarz,gdzie
zobaczyłdziesiątkiwojownikówwbiegającychposchodach,każdyznichzmieczemwdłoni.
Przezułamek sekundymyślał, że idąpo niego,lecz gdyspojrzałw górę,zorientował się, że
wszyscybiegnąnadach.
Dołączył do nich i już po chwili wypadł na tętniące biciem dzwonów, zimne powietrze.
Podbiegłdokrawędziwieżyigdytylkospojrzałprzedsiebie,jegosercezamarło.Woddali,
gdzie okiem sięgnąć, całe Morze Smutku zasłane było milionami czarnych żaglowców,
zmierzającychkuUr.Ichcelemwydawałasięjednakbyćniewieża,amiastoUr,oddaloneod
nichodzieńdrogi.Nietenatakbyłzatemprzyczynącałegozamieszania.Cozatemniąbyło?
Gdyobejrzałsięnaresztę,zobaczył,żepatrząjużwinnymkierunku.Podążyłwięczaich
wzrokieminatychmiastjedojrzał:hordytrolliwyłaniającesięzgęstwinlasu.Zkażdąchwilą
pojawiałosięichcorazwięcej,jakbyarmiitejniebyłokońca.
Setkitrollirzuciłosiędonatarciazprzeraźliwymrykiem.Wwysokouniesionychrękach
trzymały halabardy, a w oczach błyskała im żądza krwi. Na czele biegł ich przywódca, troll
zwanyWezuwiuszem,zpokracznągębącałąwymazanąwekrwi.Ichcelembyławieża.
Merk szybko zorientował się, że to nie jeden z wielu ataków trolli. Wydawało się raczej
jakbycałynaródMardyprzedostałsiędoEscalonu.AlejakudałoimsięminąćPłomienie?-
zastanawiałsię.Niebyłocieniawątpliwości,żeprzyszlitupoMiecz.Cozaironia–pomyślał
Merk–przecieżmieczanawettuniebyło.
Wieżaniemiałażadnychszansnaprzetrwanietakiejinwazji.Tobyłichkoniec.
Merkpoczułjakwjegooczyzaglądaśmierć,gdyprzyglądałsię,jakotaczaichwrogaarmia.
Zebrani wokół niego wojownicy zaciskali dłonie na swych mieczach, przygotowując się do
ostatecznejkonfrontacji.
-ŻOŁNIERZE–wrzasnąłVicor,dowódcaMerka–ZAJMIJCIEPOZYCJE!
Wojownicy bezzwłocznie wykonali rozkaz, ustawiając się na murach obronnych. Merk
takżestanąłnakrawędziijakinnichwyciłzakołczaniłuk.
Nie posiadał się z zadowolenia, gdy jedna z jego strzał trafiła trolla prosto w pierś; był
jednakzaskoczony,żebestianawetsięniepotknęła,mimożepociskprzebiłgonawylot.Merk
wycelowałponownie,tymrazemstrzałautkwiławszyitrolla;onjednakwciążparłdoprzodu.
Strzelił po raz trzeci, trafiając w głowę i dopiero tym razem kreatura padła na ziemię jak
długa.
Merk szybko zorientował się, że trolle nie są zwykłymi przeciwnikami, a pokonanie ich
będziegraniczyłozcudem.Mimotowystrzeliłporazkolejny,iznowu.Strzelałtakszybko,jak
tylko potrafił, zabijając tylu przeciwników, ilu tylko mógł. Niebo zasnuło się strzałami
obrońców.Trollepadałyjedenzadrugim,utrudniającszarżępozostałym.
Zbytwielujednakudałosięprzedrzeć.Wkrótcedotarlidogrubychmurówizaczęlidobijać
halabardamisiędozłotychwrót,próbującjewyważyć.Ichuderzeniabyłytaksilne,żepodłoga
drżałamupodstopami.
Szczęk metalu niósł się echem po okolicy, gdy naród trolli nieubłaganie walił w drzwi.
Merkzauważyłzulgą,żewrotajakimścudemtrzymająnawetpodtakimnaporem.
-Głazy!-rozkazałVicor.
Merk zobaczył, jak inni żołnierze spieszą do ustawionych nieopodal głazów, więc i on
ruszył z pomocą. Razem z grupą innych mężczyzn zdołał unieść jeden z nich nieco ponad
ziemię i przetoczyć w stronę krawędzi. Napiął wszystkie mięśnie i jęcząc z wysiłku powoli
podnosiłgłaz,ażwkońcuudałoimsięwypchnąćtenniewiarygodnyciężarprzezblanki.
Merk wychylił się razem z innymi i patrzył, jak głaz spadł, przecinając z wizgiem
powietrze.
Trollespojrzaływgórę,alebyłojużzapóźno.Głazwbiłwziemieichkarykaturalnecielska,
pozostawiającposobieogromnykratertużobokmuru.Merkszybkoruszyłdopomocyinnym
żołnierzom, którzy staczali głazy ze wszystkich stron, zabijając setki trolli. Od uderzeń aż
trzęsłasięziemia.
Jednak one wciąż nadciągały ze wszystkich stron, wyłaniający się z odmętów lasu
strumień monstrualnych pokrak wydawał się nieskończony. Ku swemu przerażeniu,
zorientowałsię,żekopiecgłazówszybkotopnieje;niemielijużżadnychstrzał,awrogaarmia
zkażdąchwiląstawałasięcorazliczniejsza.
Merk nagle usłyszał świst tuż przy swoim uchu i gdy odwrócił głowę, zobaczył
przelatującąobokwłócznię.Zaskoczonyspojrzałwdół,bydojrzećtamsetkitrollirzucających
wichstronęwłóczniami.Byłwgłębokimszoku;niemiałpojęcia,jakogromnamusiałabyćich
siła,skorobyliwstaniedorzucićtakdaleko.
Wkłębiącymsięustópwieżytłumiedostrzegł,jakWezuwiuszposyławpowietrzeswoją
złotą włócznię i patrzył, jak ta szybuje wysoko, mijając go zaledwie o włos. Usłyszał jęk i
odwrócił się, by zobaczyć jak jeden z jego towarzyszy broni pada martwy, dołączając tym
samymdosporejgrupyleżącychtamjużciał.
Wpewnejchwiliusłyszałniepokojącedudnienieispostrzegłnagle,jakzlasuwytaczasię
żelazny taran na drewnianych kołach, ciągnięty przez zastępy trolli. Tłum rozstępował się,
przepuszczającpotężnąmachinętużpodzłotąbramę.
-WŁÓCZNIE-zawołałVicor.
Merkrzuciłsięwrazzinnymidostosuwłóczniichwyciłjednąznich,wiedząc,żetoich
ostatnialiniaobrony.Myślał,żezachowająjenawypadekgdybywrogowiudałosięwedrzeć
dośrodka,jednaktachwilanajwyraźniejwymagaławyjątkowychśrodków.Wycelowałzatem
wWezuwiusza,modlącsię,byjegobrońdosięgłacelu.
AleWezuwiuszbyłszybszyniżmogłosięwydawać,wostatniejchwiliodskoczył,unikając
śmierci.WłóczniaMerkawbiłasięwudoinnegotrolla,raniącgoboleśnieispowolniająctym
samym podejście tarana. Widząc to, inni żołnierze również rzucili swymi włóczniami w
ciągnącetarantrolle,zatrzymującnachwilęmorderczykorowód.
Jednakrównieszybko,jakjednepadały,naichmiejscepojawiałysiędziesiątkiinnych,i
wkrótce taran znowu toczył się do przodu. Było ich po prostu zbyt wiele. I każdego z nich
możnabyłołatwozastąpić.Naródbezlitosnych,bezmózgichpotworów.
Merksięgnąłpokolejnąwłócznię,jednakzprzerażeniemstwierdził,żeniezostałajużmu
żadna.Wtymsamymmomencietarandotarłdowrót.
-NAPRZÓD!–zabrzmiałgłęboki,szorstkigłosWezuwiusza.
Grupatrollinaparłazcałymimpetem,popychająctarandoprzodu.Chwilępóźniejwieżą
wstrząsnęłotaksilneuderzenie,żeMerkpoczułdrżenienasamejgórze.Wibracjeprzeszyły
jegokostki,wywołującnieprzyjemnyból.
Uderzenianadchodziłyjednopodrugim,powodującwstrząsytakpotężne,żeonireszta
ludzi aż chwiała się na nogach. Merk potknął się i upadł na innego Obserwatora, szybko
orientującsię,żetamtennieżyjejużodjakiegośczasu.
Usłyszałświstipoczułpodmuchwiatruiżaru,akiedyspojrzałwgórę,niemógłuwierzyć
w to, co tam zobaczył: nad głową przeleciał mu płonący głaz. Wszędzie wokół słuchać było
odgłosywybuchów,gdypłonącekulelądowałynaszczyciewieży.Merkprzykucnąłiwyjrzał
znad krawędzi dachu, by zobaczyć w dole dziesiątki katapult wycelowanych w ich stronę.
Gdzieniespojrzał,umieraliludzie.
Kolejny płonący głaz wylądował nieopodal Merka, zabijając dwóch Obserwatorów i
wywołującpożar.Merkjużprawieczułpłomienienaswymciele.Rozejrzałsięizobaczył,że
prawie wszyscy ludzie wokół niego są martwi. Wiedział, że nic więcej nie da się zrobić, że
tutajmożeczekaćtylkonaśmierć.
Zrozumiał,żetojegojedynaszansa.Niemiałzamiarupoddaćsiętakpoprostu,kulićsię
na dachu i czekać na śmierć. Jeśli zginie, to w walce, patrząc nieprzyjacielowi w twarz, ze
sztyletemwdłoni.Zabijetyluprzeciwników,ilutylkozdoła.
Wydał z siebie bojowy okrzyk, sięgnął do liny przymocowanej do kołka i bez wahania
zeskoczyłzkrawędzi.Zsuwałsięnadółzogromnąprędkością,gotowystawićczołaswemu
przeznaczeniu.
ROZDZIAŁCZWARTY
Kyra rozchyliła powieki i ujrzała nad sobą najpiękniejsze niebo, jakie w życiu widziała.
Było w kolorze purpury, z dryfującymi po nim delikatnymi pierzastymi chmurkami, przez
które przenikało rozproszone światło słoneczne. Czuła, że się kołysze, słyszała cichy plusk
wodywokółsiebie.Nigdydotądniebyłarówniespokojna.
Obróciłalekkogłowęizzaskoczeniemodkryła,żeznajdujesięnaotwartymmorzu,gdzieś
zdalaodbrzegu.Ogromnefaledelikatniekołysałydrewnianątratwąwgóręiwdół.Czułasię
tak,jakbydryfowaławstronęhoryzontu,doinnegoświata,innegożycia.Domiejsca,którym
panuje absolutny spokoju. Po raz pierwszy w życiu czuła się wolna od zmartwień; jakby
wszechświatzaopiekowałsięnią,chroniłjąodwszelkiegozła.
Naglepoczuła,żewłodzijestktośjeszcze,igdytylkosiępodniosła,zobaczyłasiedzącą
obokkobietę.Przyodzianabyławbiałeszaty,otulonaświatłością,miaładługiezłotewłosyi
nieprawdopodobnieniebieskieoczy.Byłanajpiękniejsząkobietą,jakąkiedykolwiekwidziała.
Niemogławyjśćzszoku,czułabowiembardzowyraźnie,żetojejmatka.
-Kyro,najdroższamoja-powiedziałakobieta.
Uśmiechnęła się do niej, a uśmiech miała tak słodki, tak łagodny, że ukoić nim mogła
nawet najbardziej znękaną duszę. Jej głos przenikał ją, dawał jej poczucie bezpieczeństwa i
bezwarunkowejmiłości.
-Mamo-odpowiedziała.
Kobietawyciągnęładoniejrękę,delikatnąniczympłateklilii,izłożyłająnajejdłoni.Jej
dotyk był elektryzujący, Kyra miała wrażenie, jakby przepływał między nimi strumień
uzdrawiającejenergii.
-Obserwowałamcię–wyszeptała–ijestemzciebiedumna.Bardziej,niżmożesztosobie
wyobrazić.
Kyra starała się skupić, ale w czułych objęciach swej matki czuła się tak, jakby powoli
opuszczałatenświat.
-Mamo,czyjaumieram?
Matkaspojrzałananiąoczymapełnymimiłościijeszczemocniejścisnęłajejdłoń.
-Twójczasnadszedł,Kyro–powiedziała-Jednak,odwagazmieniłatwojeprzeznaczenie.
Twojaodwagaimojamiłość.
Kyrazamrugała,niepewnaznaczeniajejsłów.
-Czytoznaczy,żeterazmnieopuścisz?
Kyra czuła, jak matka powoli puszcza jej dłoń. Poczuła przypływ strachu, wiedziała, że
odchodzi,żezniknienazawsze.Starałasięjąpowstrzymać,aleonacofnęłarękęipołożyłają
najejbrzuchu.Kyrapoczułajakprzepływaprzezniąintensywneciepło,miłość,któramiała
uzdrawiającąmoc.
- Nie pozwolę ci umrzeć - wyszeptała matka - Moja miłość do ciebie jest silniejsza od
wyrokówlosu.
Potychsłowachnaglezniknęła.
W jej miejscu pojawił się olśniewająco piękny chłopak o długich włosach i
hipnotyzujących,szarychoczach.Wjegospojrzeniuwidziałamiłość.
-Jateżniepozwolęciumrzeć,Kyro-zawtórował.
Pochyliłsię,położyłdłońnajejbrzuchu,wtymsamymmiejscu,wktórymzrobiłatojej
matkaiwtedykolejny,jeszczebardziejintensywnystrumieńciepłaprzepłynąłprzezjejciało.
Ujrzałabiałeświatłoipoczułajakwracadoniejżycie.
-Kimjesteś?–zapytałazałamującymsięgłosem.
Otulona ciepłym białym światłem, nie mogła powstrzymać powiek przed zamknięciem
się.
Kimjesteś?pytanietokrążyłoechempojejgłowie.
Kyrapowoliotworzyłaoczy,czując,jakwypełniająspokój.Przekonana,żewciążznajduje
sięnaoceanie,uniosłagłowęikuswemuzdziwieniuujrzałatamotaczającejądrzewa.Byław
lesie,natejsamejpolanie,naktórejzostałaugodzonasztyletem.Gdyspojrzaławdółnaswoją
ranę,zobaczyłaspoczywającąnajejbrzuchusmukłą,bladądłoń.Skołowana,spojrzaławgórę,
byzobaczyćtamtesamepiękne,szareoczy,którewpatrywałysięwniąweśnie.
Kyle.
Klęczałprzyniej,drugąrękępołożyłnajejczoleiwtedypoczuła,jakjejranyzasklepiają
się, jak jego uzdrawiająca moc przywraca jej wolę życia. Czyżby naprawdę spotkała się z
matką?Czytowszystkowydarzyłosięnaprawdę?Tobyłotak,jakbywjakiśniezrozumiałydla
niej sposób matka wyrwała ją z objęć śmierci, jakby jej przeznaczenie zostało zmienione. I
jakbymiłośćKylasprowadziłajązpowrotem.
Kyraoblizaławargi,zbytsłababyusiąść.ChciałapodziękowaćKylowi,ależadnesłowanie
chciałyjejprzejśćprzezgardło.
-Cichutko-powiedział,widzącjejtrud,poczympochyliłsięipocałowałjąwczoło.
-Czyjaumrę?-wkońcuudałojejsięzapytać.
Podługiejchwilimilczeniaodezwałsięmiękkim,alestanowczymgłosem.
-Musiszwrócić–powiedział-Niepozwolęciodejść.
To było dziwne uczucie; patrząc mu w oczy, czuła się tak, jakby znała go od zawsze.
Wyciągnęłarękęichwyciłagozanadgarstek,ściskającgozwdzięcznością.Takwielechciała
mupowiedzieć.Chciałagozapytać,dlaczegoryzykowałdlaniejżyciem;dlaczegotakbardzoo
nią dbał; dlaczego poświęcał się, by przywrócić ją do życia. Wyczuła, że poświęcił dla niej
wszystko,żeto,cozrobiłbędziegobardzodużokosztować.
Przedewszystkimchciała,żebywiedział,coterazczuje.
Kochamcię-chciałapowiedzieć.
Alesłowautkwiłyjejwgardle.Zamiasttegofalawyczerpaniapokonałają.Zamknęłaoczyi
mimowolniezaczęłaodpływać.Poczuła,żezapadacorazgłębiejigłębiejwsen,zastanawiała
się, czy znów umiera. Czyżby udało jej się wrócić tylko na chwilę? Czyżby wróciła po raz
ostatnibypożegnaćsięzKylem?
Igdyjużmiałaodpłynąćnadobre,jeszczewostatnichchwilachświadomości,usłyszała
kilkaostatnichsłów:
-Jaciebieteżkocham.
ROZDZIAŁPIĄTY
Smocze dziecko desperacko walczyło o życie, ostatkami sił próbując utrzymać się w
powietrzu. Leciało tak już od wielu godzin, samotne, zagubione w tym okrutnym świecie.
Przez głowę przelatywały mu obrazy umierającego ojca, jak leżał tam coraz słabszy a jego
wielkie oczy zamykały się, gdy żołnierze dźgali go bezlitośnie. Jego własny ojciec, którego
nawet nie miał szansy poznać, z wyjątkiem tej jednej chwili chwalebnej walki; jego ojciec,
któryzginął,ratującmużycie.
Przy każdym uderzeniu skrzydeł, czuł się coraz bardziej winny jego śmierci. Gdyby nie
próbowałgoocalić,zpewnościąnadalbyżył.
Leciałcorazniżej,targanywyrzutamisumieniaiżalemnamyślotym,żenigdyniebędzie
miał szansy podziękować mu za ten bezinteresowny akt miłości, za uratowanie mu życia.
Częśćniegochciałaodejśćwrazznimztegoświata.
Alebyłownimrównieżcoś,coniepozwalałomuumrzeć;wściekłość,ślepażądzazabicia
wszystkichludzi,pomszczeniaojcaizniszczeniacałejziemi.Niewiedziałdokładnie,gdziesię
terazznajduje,aleintuicjapodpowiadałamu,żebardzodalekooddomu.Nawetgdybychciał
więcdoniegowrócić,toitakniewiedziałbyjak.
Latałbezcelu,smagającpłomieniamiwierzchołkidrzewicokolwiekinnegopojawiłosię
najegodrodze.Zkażdymuderzeniemskrzydełstawałsięcorazsłabszy.Wkrótcezabrakłomu
ognia i sił, by utrzymać się nad lasem. Ogarnęła go panika, gdy zorientował się, że jego
skrzydła nie mogą go już dalej nieść. Co i rusz haczył o gałęzie, które otwierały jego wciąż
niezagojonerany.
Mimostrasznegobóluiwycieńczeniawciążutrzymywałsięwpowietrzu,niechcącdaćza
wygraną. Krew z jego ran kapała na ziemię niczym krople deszczu. Chciał lecieć dalej, by
znaleźćcelswegozniszczenia,alepoczuł,żejegopowiekistająsięzbytciężkie.Powolizaczął
odpływaćwniebyt.
Smokwiedział,żeumiera.Wpewnymsensieczułulgę;jużwkrótcedołączydoswegoojca.
Świadomość wróciła mu dopiero wtedy, gdy opadłszy jeszcze niżej, znalazł się nagle
wśródzielonychkorondrzewiobijającsięboleśnieopotężnekonarynieuchronniezmierzał
naspotkanieziemi.
Jednak w pewnej chwili zawisł między gałęziami, zbyt słaby, by się spomiędzy nich
wyplątać. Wisiał tam bezsilny, z każdym oddechem czując, jak ucieka z niego życie. Był
przekonany,żeumrzetutajwsamotności,zaplątanywdrzewo.
Iwtedyjednazgałęzipękłanaglezgłośnymtrzaskiem,asmokznowuzacząłzsuwaćsię
pomiędzykonarami.Leciałtakdobrepiętnaściemetrów,łamiącnasobiekolejnegałęzie,ażw
końcuzimpetemuderzyłwziemię.
Leżałtamledwoprzytomny,żebramiałpopękane,krewlałamusięzpyska.Spróbował
lekkoporuszyćskrzydłem,alebólbyłzbytsilny.
Czuł,jakulatujezniegożycie,niesprawiedliwie,przedwcześnie.Łudziłsię,żejegożycie
musiało mieć jakiś cel, ale nie mógł zrozumieć jaki. Wyglądało na to, że przyszedł na świat
wyłączniepoto,byprzyglądaćsiętemu,jakjegowłasnyojciecumieraibysamemuumrzećw
męczarniach.Możewłaśnieotochodziłowżyciu,ocierpienie.
Zamykającpowiekiporazostatni,wgłowiemiałtylkojednąmyśl:Ojcze,zaczekajnamnie.
Jużwkrótcesięzobaczymy.
ROZDZIAŁSZÓSTY
Alecstałnapokładzieczarnegożaglowcaiściskającmocnoporęczobserwowałhoryzont,
takjaktorobiłodkilkujużdni.Kłębiącesięfalekołysałyichstatkiemwgóręiwdół,aon
przyglądał się, jak dziób pruje spienioną taflę wody, gdy łódź z zawrotną prędkością
przemierzała ocean. Łódka pochylała się, gdy żagle wypełniał silny, stabilny wiatr. Okiem
rzemieślnikaAlecstudiowałjacht,zastanawiającsię,zjakiegomateriałubyłzrobiony;nigdy
wcześniej nie widział tak niezwykłego, gładkiego tworzywa, który pozwolił im utrzymać
prędkość dniem i nocą, oraz niepostrzeżenie przemknąć obok pandezyjskiej floty z Morza
SmutkuwprostdoMorzaŁez.
Alec już teraz wiedział, że nigdy nie zapomni tego rejsu; długich nocy spędzonych na
nieprzyjaznychwodachitychprzerażającychodgłosówdzikichstworzeń,któreprzyprawiały
goodreszcze.Nierazbudziłsięzesnu,byzobaczyćjakświetlistywążpróbujewślizgnąćsię
nałódź,amężczyzna,zktórympodróżuje,porazkolejnyzrzucagopotężnymkopniakiemz
powrotemzaburtę.
Jednak bardziej nawet tajemniczy od tych wszystkich morskich stworzeń, był Sovos,
człowiekstojącyusteru.Toonznalazłgowkuźniiprzyprowadziłnałódź,byzabraćwjakieś
odległe miejsce. Alec cały czas zastanawiał się, czy zaufać mu było w istocie dobrym
pomysłem. Serce mu pękło, gdy po raz kolejny przypomniał sobie, jak wypłynąwszy już na
otwarte wody, przyglądał się bezradnie, jak flota Pandezji zbliża się do miasta Ur. Z oddali
widział kule armatnie przelatujące nad murami i słyszał huk walących się budynków, tych
samychbudynków,wktórychonsamznajdowałsięjeszczeprzedgodziną.Chciałcośzrobić,
zeskoczyćzestatkuipłynąćimnaratunek,alewodybyłyzbytwzburzone,żebyudałomusię
dopłynąć.Nalegał,bySovoszawrócił,jednakonbyłgłuchynajegorozpaczliwebłagania.
Myśl o przyjaciołach, których tam zostawił, o Marcu i Dierdre, sprawiała mu
niewyobrażalny ból. Zamknął oczy i bezskutecznie próbował odsunąć od siebie te myśli.
Targałynimwyrzutysumienia,wiedziałjakbardzoichwszystkichzawiódł.
Jedynąrzeczą,którawciążtrzymałagoprzyżyciu,któraniepozwalałamuzatopićsięw
żalu było poczucie, że jest potrzebny gdzieś indziej. Sovos przekonał go, że choć jego
przeznaczeniem jest pokonanie Pandezjan, że jeśli wróci do Ur umrze razem z innymi, a to
nikomuniepomoże.Wciążmiałnadziejęimodliłsięoto,żebyMarcoiDierdreprzeżyli,iżeby
pewnegodnianapowrótpołączyliswesiły.
Ciekaw dokąd zmierzają zasypywał Sovosa pytaniami, on jednak milczał uparcie,
niestrudzony trwając przy sterze dniem i nocą. Alec ani razu nie widział go śpiącego, czy
jedzącego.Wciążtylkowpatrywałsięwhoryzont,ubranywwysokiebutyiczarnyskórzany
płaszcz, okryty peleryną z wyhaftowanymi insygniami, których Alec nie potrafił rozpoznać.
Sprawiałwrażenie,jakbyrozmawiałzmorzem,jakbystanowiłznimjedność.
Alec nie mógł już dłużej znieść niepewności, musiał wiedzieć, dokąd Sovos go zabiera,
musiałnatychmiastpoznaćodpowiedź.
- Dlaczego ja? - zapytał Alec, przerywając ciszę, kolejny raz próbując dowiedzieć się
prawdy - Dlaczego wybrałeś mnie spośród wszystkich mieszkańców miasteczka? Dlaczego
właśniejamiałemprzeżyć?Mogłeśuratowaćwieleinnychosób,ważniejszychodemnie.
Alecczekał,aleSovosnadalmilczał,plecamiodwróconydoniego,wpatrzonywmorze.
Postanowiłwięcspróbowaćczegośinnego.
-Dokądzmierzamy?–padłokolejnepytanie–Ijakimsposobemtenstatekmożeporuszać
siętakszybko?Zczegojestzrobiony?
Alecgapiłsięwplecymężczyzny.Mijałydługieminuty.
Wreszcieczłowiekusterupotrząsnąłgłową,nadalzwróconydoniegoplecami.
-Zmierzasztam,gdzieczekanaciebietwojeprzeznaczenie.Wybrałemcię,ponieważto
właśnieciebiepotrzebujemy,nikogoinnego.
Aleczadumałsię.
-Doczegonibymniepotrzebujecie?-dopytywałsię.
-AbyzniszczyćPandezję.
-Dlaczegoja?–nadalniemógłzrozumieć-Jakmiałbymwampomóc?
-Wszystkostaniesięjasne,kiedydotrzemynamiejsce-odpowiedziałSovos.
-Dokąd?–nalegałsfrustrowany-MoiprzyjacielesąwEscalonie.Ludzie,którychkocham.
Dziewczyna.
- Przykro mi - westchnął Sovos - ale nikt już tam nie został. Wszystko, co kiedykolwiek
znałeśikochałeśodeszłobezpowrotnie.
Zapadładługacisza,przerywanatylkogwałtownymipodmuchamiwiatru.Alecmodliłsię,
żebyokazałosiętonieprawdą,wgłębiduszyczułjednak,żeSovosmiałrację.Jakżyciemoże
zmienićsiętaknagle?-zastanawiałsię.
- Ty jednak żyjesz – kontynuował - i to jest bardzo cenny dar. Nie marnuj go. Możesz
pomócwieluludziom,jeśliprzejdzieszpróbę.
Aleczmarszczyłbrwi.
-Jakąpróbę?-zapytał.
Sovoswreszcieodwróciłsięiwlepiłwniegoprzenikliwespojrzenie.
- Jeśli jesteś wybrańcem – powiedział – ciężar naszej sprawy spocznie na twoich
ramionach;jeślinie,toniebędziemymiećzciebieżadnegopożytku.
Chłopakstarałsięzrozumieć.
-Żeglujemyjużodtakwieludni,anadalniewidaćcelunaszejpodróży–zaobserwował
Alec–Wszędzietylkopustka.NiewidzęjużnawetEscalonunahoryzoncie.
Mężczyznauśmiechnąłsię.
-Adokądmyśliszżepłyniemy?–zapytałtajemniczo.
Wzruszyłramionami.
-Wydajemisię,żenapółnocnywschód.ByćmożegdzieśwkierunkuMardy.
Zapatrzyłsięwmorzerozżalony.
Sovospokręciłlekkogłową.
-Nawetniewiesz,jakbardzosięmylisz,młodyczłowieku.
Sovoswróciłdosteru,gdykolejnyszkwałpochyliłłódkęjeszczebardziej.Alecspojrzałza
nim,igdytozrobił,porazpierwszyodwieludninawidnokręgudostrzegłjakiśkształt.
Podekscytowanypobiegłnadzióbiwbiłwniegospojrzenie.
Ze spienionych fal bardzo powoli zaczął wyłaniać się zarys lądu. Ziemia zdawała się
błyszczeć,jakbystworzonabyłazdiamentów.Alecuniósłdłońdooczu,zastanawiającsię,co
tomogłobyć.Cotobyłazawyspa?Wgłowiestudiowałmapę,aleniemógłsobieprzypomnieć
żadnego lądu w tych okolicach. Czyżby płynęli do kraju, o którego istnieniu nawet nie
wiedział?
-Cóżtotakiego?-zapytałAleczniecierpliwiony.
SovosodwróciłsięiporazpierwszyAleczobaczyłszerokiuśmiechnajegotwarzy.
-Witaj,mójprzyjacielu–powiedział–WitajnaZaginionychWyspach.
ROZDZIAŁSIÓDMY
Aidan stał przywiązany do słupa, nie mógł się poruszyć, a tylko patrzeć, jak jego ojciec
klęczykilkakrokówodniego,pilnowanyprzezpandezyjskichżołnierzy.Stalipoobustronach
zmieczamiuniesionyminadjegogłową.
-NIE!-wrzasnąłchłopak.
Starałsięwyrwać,oswobodzić,skoczyćnaprzódiuratowaćżycieojca,jednakjakkolwiek
by się nie szarpał, jego więzy trzymały mocno, liny głęboko wpijały się w jego nadgarstki i
kostki.Zmusiligo,bypatrzyłnaswegoojcanakolanach,wjegopełnełez,błagająceopomoc
oczy.
-Aidanie!-wykrzyknąłojcieciwyciągnąłkuniemurękę.
-Ojcze!-chłopakodpowiedziałkrzykiem.
Jednakostrzajużopadały,chwilępóźniejtwarzAidanazrosiłakrew,gdygłowajegoojca
spadłazramion.
- NIE! - wrzasnął znowu, czując jakby i z niego uciekało życie, jakby leciał w bezdenną
studnię.
I obudził się dysząc ciężko, cały oblany zimnym potem. Ocknął się w ciemności, ledwie
kojarząc,gdziesięznajduje.
-Ojcze!-wykrzyknąłjeszcze,nawpółśpiąc,wciążrozglądającsięzanim,wciążchcącgo
ratować.
Obejrzałsięwokółipoczułcośnaswejtwarzyiwłosach,przykrywałocałejegociało,aż
trudnobyłooddychać.Sięgnąłwgóręiściągnąłzsiebiecoślekkiego,zorientowałsię,żeleży
wkopcusiana,prawiezupełniezagrzebany.Jednymruchemodgarnąłźdźbłaztwarzyiusiadł
prosto.
Byłociemno,ledwiedostrzegalnypłomieńpochodnimigotałpomiędzydeskami;szybko
zorientowałsię,żeleżynawozie.Usłyszałoboksiebieszelest,gdyspojrzałwtamtąstronę,z
ulgą stwierdził, że to Biały. Wielki pies wskoczył na wóz zaraz obok niego i zabrał się za
lizaniegopotwarzy,Aidanuściskałgowodpowiedzi.
Chłopiec nadal dyszał ciężko, wciąż pod wrażeniem snu, który wydawał się zbyt
prawdziwy. Czy jego ojciec naprawdę został zabity? Próbował sobie przypomnieć chwilę, w
której widział go po raz ostatni, na pałacowym dziedzińcu, otoczonego w zasadzce.
Przypomniałsobie,jakchciałmupomóc,jednakPapugporwałgostamtądsiłą.Przypomniał
sobie,żemężczyznapołożyłgonatymwozie,żejechaliprzezboczneuliczkiAndros,byuciec
jaknajdalej.
Towyjaśniałobyczemusiedziałnatejfurmance.Jednakgdziezajechali?DokądPapuggo
zabrał?
Otworzyłysiędrzwiiświatłopochodnioświetliłociemnepomieszczenie.Aidanwreszcie
mógłzobaczyć,gdziesięznajdują:wmałympokojuokamiennychścianach,niskosklepionym
suficie,wyglądałotonamałąchatkęalbokarczmę.SpojrzałwtamtąstronęizobaczyłPapuga
stojącegowdrzwiach,ciemnapostaćnatlejasnychdrzwi.
-Jeślinieprzestaniesztakkrzyczeć,Pandezjanienapewnonasznajdą-ostrzegłgo.
Potemodwróciłsięiwyszedł,powracającdojasnooświetlonegopokoju.Aidanzeskoczył
więc szybko na ziemię i poszedł za nim z Białym przy boku. Gdy tylko wszedł do jasnego
pokoju,mężczyznaprędkozamknąłzanimgrube,dębowedrzwiizaryglowałjekilkarazy.
Rozglądałsięwokół,oślepionyjasnymświatłem,ażwreszcierozpoznałznajometwarze:
towarzyszePapuga.Aktorzy.Wszyscycikomedianci,zktórymipodróżował.Bylituwszyscy,
kryli się tutaj, zaszyci w tej kamiennej karczmie o zabitych deskami oknach. Wszystkie ich
twarze,jeszczeniedawnotakradosne,terazbyłysrogieipoważne.
-Pandezjaniepanosząsięwszędzie-powiedziałdoniegoPapug-Niepodnośgłosu.
Aidanzawstydziłsię,niewiedziałnawet,żekrzyczał.
-Przepraszam-powiedział-Miałemkoszmary.
-Wszyscymamykoszmary-odrzekłmężczyzna-Największykoszmarmamynajawie-
dodałktóryśzaktorówoponurymwyrazietwarzy.
-Gdziejesteśmy?-spytałAidanrozglądającsięwokółciekawie.
-Wkarczmie-odpowiedziałPapug-WnajciemniejszymzakątkuAndros.Nadaljesteśmy
w stolicy, choć się ukrywamy. Na zewnątrz krążą patrole Pandezjan. Przechodzili obok już
wielerazy,jednakniewpadlinato,bytuzajrzeć-musisztylkosiedziećcicho.Tujesteśmy
bezpieczni.
-Narazie-odezwałsięsceptyczniejedenzjegoprzyjaciół.
Aidan, wciąż czując palącą potrzebę, by pomóc ojcu, próbował przypomnieć sobie
wszystko.
-Mójojciec-powiedział-Czyon...żyje?
Papugpokręciłgłowąwodpowiedzi.
-Niewiem.Gdzieśgozabrali.Ostatniowidziałemgożywym.
Aidanażpoczerwieniałzwściekłości.
-Porwałeśmniestamtąd!-powiedziałgniewnie-Niepowinieneśbyłtegorobić.Mogłem
muprzecieżpomóc!
Mężczyznapotarłtylkopodbródek.
-Ajaknibychciałeśtegodokonać?
Aidanwzruszyłramionami,próbująccośwymyślić.
-Niewiem-odpowiedział-Jakoś.
Papugkiwnąłgłową.
-Napewnobyśspróbował-zgodziłsię-Iteżleżałbyśtammartwy.
-Awięconnieżyje?-spytałchłopak.
Mężczyznawzruszyłramionami.
- Żył, gdy stamtąd wialiśmy - powiedział - A teraz nie wiem. Nie mamy tu żadnych
przyjaciół, nie mamy już szpiegów wewnątrz miasta - zostało całkowicie zajęte przez
Pandezjan. Wszyscy ludzie twojego ojca trafili do lochu. Obawiam się, że zostawiono nas
samychnałascePandezji.
Aidanzacisnąłpięścinasamąmyślotym,żejegoojciecgnijewjakiejśceli.
-Muszęgouratować-stwierdził,widzącprzedsobąjasnycel-Niemogęsiedziećtujak
myszpodmiotłą.Muszęsięstądwydostać.
Skoczył na nogi i podbiegł do drzwi, by zacząć otwierać wszystkie rygle. Już po chwili
pojawiłsięobokniegoPapugioparłstopęodrzwizanimtezdążyłysięotworzyć.
-Jaktylkostądwyjdziesz-powiedział-wszyscyprzypłacimytożyciem.
Aidan spojrzał mu w oczy i po raz pierwszy zobaczył poważny wyraz na jego twarzy,
wiedziałżemarację.Właściwiebyłmuwdzięcznyiszanowałgozauratowanieżycia.Zato
należała mu się wdzięczność po sam grób. Jednak mimo wszystko czuł palącą potrzebę
zrobieniaczegoś,bypomócojcu,byłpewien,żeliczysiękażdasekunda.
- Powiedziałeś wcześniej, że jest inny sposób - przypomniał sobie - Inny sposób, by go
uratować.
Papugkiwnąłgłową.
-Rzeczywiście-przyznał.
-Więcjak,tobyłytylkopustesłowa?-spytałgochłopak.
Mężczyznawestchnął.
- Co proponujesz? - spytał rozdrażniony - Twój ojciec siedzi w samym sercu stolicy, w
pałacowymlochu,strzeżegocałaarmiaPandezjan.Mamyiśćtam,zapukaćdodrzwi?
Aidanstałnieruchomo,starającsięwpaśćnajakikolwiekpomysł.Wiedział,żestoiprzed
nimtrudnezadanie.
-Napewnojestktoś,ktomożenampomóc-stwierdził.
- Kto taki? - odezwał się jeden z aktorów - Wszyscy ludzie lojalni twojemu ojcu zostali
aresztowanirazemznim.
-Napewnoniewszyscy-odparłAidan-Zpewnościąjestktoś,kogoniebyłonamiejscu.
Naprzykładprzywódcywarowniwiernychmemuojcu.
-Byćmoże-Papugwzruszyłramionami-tylkogdzieichznajdziemy?
Aidansapnąłsfrustrowany,czującjakbykajdanynarękachjegoojcatakżejemukrępowały
ruchy.
- Nie możemy po prostu siedzieć tu bezczynnie - podniósł głos - Jeśli mi nie pomożesz,
pójdęsam.Nieobchodzimniemójlos.Niemogęsiedziećbezczynnie,gdymójojciecgnijew
więzieniu.Amoibracia...-powiedział,przypomniawszysobie,inatychmiastzacząłpłakać;na
pamięćoichśmiercizalałagofalaemocji.
-Niemamjużnikogo-stwierdził.
Alezarazpotrząsnąłgłową.Przypomniałsobieosiostrze,oKyrze,modliłsię,bychociaż
onabyłaterazbezpieczna.Wkońcutylkoonamupozostała.
Gdytakłkał,czerwonyzewstydu,Białypodszedłdoniegoioparłmułebonogę.Usłyszał
takżeciężkiekrokidudniąceposkrzypiących,drewnianychdeskach,ipoczułwielką,mięsistą
dłońnaswoimramieniu.
Podniósłgłowę,byzobaczyćPapugapatrzącegonaniegozewspółczuciem.
-Nieprawda-powiedziałmężczyzna-Masztakżenas.Mybędziemyciterazrodziną.
Odwróciłsięiwskazałobecnychszerokimgestem,Aidanpodążyłwzrokiemzajegorękąi
zobaczył jak wszyscy aktorzy i artyści spoglądają na niego poważnie, kilkadziesiąt osób
pokiwałowspólniegłowami,zoczymapełnymiwspółczucia.Zdałsobiesprawę,żechoćtonie
wojownicy-toludzieodobrychsercach.Szanowałichzatobardzo.
-Dziękujęwam-powiedział-Alejesteścietylkoaktorami.Zaśjapotrzebujęwojowników.
Niemożeciepomócmiuwolnićmojegoojca.
JednakwokuPapuganaglebłysnęłocoś,jakbywjegogłowiezakiełkowałjakiśpomysł,na
twarzywykwitłmuszerokiuśmiech.
-Jesteśwwielkimbłędzie,młodyAidanie-odpowiedział.
Chłopakwidziałdoskonaletenbłyskwokumężczyzny,wiedział,żetencośjużplanuje.
- Wojownicy znają się na swojej rzeczy - powiedział Papug - jednak komedianci także
umieją niejedno. Wojownik wygra swą siłą - ale artysta może doprowadzić do zwycięstwa
innymisposobami,czasemnawetowielepotężniejszymi.
- Nic nie rozumiem - stwierdził zmieszany Aidan - Nie chcecie chyba zabawiać mojego
ojcawceli?
Mężczyznawybuchnąłśmiechem.
-Amożewłaśnie-odpowiedział-tobyłbydoskonałypomysł.
Aidanspojrzałnaniegozmieszany.
-Comasznamyśli?-spytał.
Papugpotarłpodbródek,wydawałsięgłębokozamyślony.
-Wojownikniebędziemógłterazswobodnieporuszaćsiępostolicy-czynawetzbliżyć
siędocentrum.Jednakartystaniebędziemiałztymproblemów.
Aidannadalnicnierozumiał.
-DlaczegoPandezjamiałabywpuszczaćartystówdosamegosercastolicy?-spytał.
Papuguśmiechnąłsięipotrząsnąłgłową.
-Nadalniemaszpojęciawjakisposóbtenświatdziała-odpowiedział-Wojownikanie
wpuścisięwszędzieizawsze.Jednakartyści-cimajądostępdokażdegomiejsca,wkażdej
sytuacji. Wszyscy potrzebują rozrywki, tak Pandezjanie, jak i Escalończycy. W końcu
wynudzony żołnierz to niesforny żołnierz, gdziekolwiek nie spojrzeć, a porządek to rzecz
najważniejsza. Rozrywka to klucz do utrzymania dobrego morale swych wojsk, więc i
kontrolowaniaarmii.
Papuguśmiechnąłsięznowu.
-Widziszwięc,młodyAidanie-powiedział-toniedowódcywładająswoimiarmiami,a
my. Zwykli komedianci. Ludzie, którymi tak bardzo gardzisz. Wznosimy się ponad zgiełk
bitwy,nieobchodząnaswojskoweblokady.Nikogonieinteresuje,jakąnoszęzbroję-tylkojak
dobresąmojeopowieści.Amamkilkaświetnych,chłopcze,lepszych,niżkiedykolwiekbędzie
daneciusłyszeć.
Papugzwrócićsięwstronęswoichprzyjaciółizakrzyknął:
-Wydamyprzedstawienie!Wszyscyrazem!
Aktorzy znajdujący się w izbie nagle krzyknęli na wiwat, rozpromienieni, i skoczyli na
nogi,nadziejapowróciławichprzygnębioneoczy.
- Wystawimy naszą sztukę w samym sercu stolicy! To będzie najlepsza rzecz, jaką ci
Pandezjanie kiedykolwiek widzieli! I co najważniejsze, doskonale odwróci uwagę. A gdy
nadejdzie odpowiednia chwila, gdy miasto będzie w naszych rękach, zauroczone tak
wspaniałymprzedstawieniem,wtedyuderzymy.Iznajdziemysposób,byuwolnićtwegoojca.
Mężczyźni znów zakrzyknęli radośnie, a Aidan po raz pierwszy poczuł, jak jego serce
ogrzewaświeżafalaoptymizmu.
-Naprawdęsądzisz,żetomożesięudać?-spytał.
Papuguśmiechnąłsię.
-Udawałysięjuż,mójchłopcze-powiedział-owielebardziejszalonerzeczy.
ROZDZIAŁÓSMY
Duncanpróbowałignorowaćból,gdydryfowałnagranicysnu,opartyplecamiokamienną
ścianę, jednak kajdany wrzynające się w jego nadgarstki i kostki nie pozwalały mu zasnąć.
Bardziej niż czegokolwiek innego potrzebował wody. Gardło miał tak suche, że nie był w
stanie przełknąć śliny, tak spękane, że nawet oddychanie sprawiało ból. Nie mógł
przypomniećsobienawetiletodnijużminęłoodczasu,gdywziąłchoćłykwody,dotegobył
tak słaby z głodu, że ledwie się ruszał. Wiedział, że marnieje tu w oczach, że jeśli kaci nie
wezmągoprędko,głódzrobitozanich.
Wciąż tracił i odzyskiwał świadomość, już od wielu dni, obezwładniony bólem, który
powoli stawał się częścią jego samego. W głowie błyskały mu obrazy z młodości, czasu
spędzonego w szerokim polu, na placach ćwiczeń, na placu boju. Przypominał sobie swoje
pierwsze bitwy, czasy dawno minione, gdy Escalon był wolny i wspaniały. Te wizje jednak
wciążprzerywanebyływidokiemjegodwóchmartwychsynów,którzystawaliprzednim,by
godręczyć.Rozdzierałgoból,potrząsałwięcgłową,bezskuteczniepróbującgoodpędzić.
Pomyślałoswymostatnimsynu,Aidanie,miałżarliwąnadzieję,żewciążjestbezpieczny
wVolis,żePandezjanieniedotarlijeszczedoniego.PotemjegomyślizwróciłysiękuKyrze.
Przypomniał sobie czasy, gdy była małą dziewczynką, przypominał sobie jak dumny był z
tego,żemożejąwychować.PomyślałojejpodróżyprzezEscalon,byłciekawczydotarłado
Ur,czypoznałaswegowujaiczybyłabezpieczna.Byłajegoczęścią,jedynączęścią,którawtej
chwili się liczyła, jej bezpieczeństwo znaczyło dla niego więcej niż to, czy jest żywy. Czy
kiedykolwiekjeszczejązobaczy?-zastanawiałsię.Takbardzotegochciał,leczjednocześnie
życzyłsobie,byznalazłasięgdzieśdaleko,byuciekłaodtegowszystkiego.
Drzwiceliotwarłysięztrzaskiem,sprawiając,żeDuncanażpodskoczył,zanimwbiłoczy
wmrok.Wciemnościusłyszałodgłosykroków,przysłuchującsięimstwierdził,żetoniebuty
Enisa.Odciągłegoprzebywaniawmrokujegosłuchpoprawiłsięznacznie.
Gdyżołnierzzbliżyłsiędoniego,Duncanbyłpewien,żechcegotorturowaćbądźzabić.I
byłnatogotowy.Mogliznimzrobićcokolwiekchcieli-wśrodkuitakbyłjużmartwy.
Otworzył powieki, choć ciążyły mu strasznie, i podniósł wzrok, przywołując resztki
godności,któremupozostały,byzobaczyćktoto.Zzaskoczeniemstwierdził,żewidzitwarz
mężczyzny, którym ze wszystkich żywych gardził najbardziej: Banta z Barris. Tego zdrajcy.
Człowieka,któryzabiłobujegosynów.
Spoglądał na niego z nienawiścią, gdy mężczyzna podchodził bliżej z uśmieszkiem
satysfakcji na ustach, by pochylić się w jego stronę. Zastanawiał się, co sprawiło, że ta
kreaturatuprzyszła.
- Już nie jesteś tak potężny, prawda Duncanie? - spytał go Bant zbliżywszy się na
wyciągnięcieręki.Poczymstanąłprzednimzrękamipodboki,niski,krępy,zwąskimiustami,
oczymajakpaciorkiiospowatątwarzą.
Duncan rzucił się naprzód, chcąc rozerwać go na strzępy - jednak łańcuchy trzymały go
mocno.
- Zapłacisz mi za życie moich chłopców - powiedział ściśniętym gardłem, które tak
wyschło,żeniebyłwstaniesprawić,bysłowabrzmiaływystarczającojadowicie.
Bantzaśmiałsiękrótkim,prostackimokrzykiem.
-Czyżby?-zakpił-Przecieżwyzionieszduchawtymlochu.Zabiłemtwoichsynów,iciebie
też mogę zabić jeśli tylko mi się spodoba. Teraz zdobyłem poparcie Pandezji, po tym jak
okazałemimswąlojalność.Aleniezabijęcię.Tobyłabyzbytwielkałaska.Wolępatrzeć,jak
marniejeszzdnianadzień.
Duncanpoczuł,jakzaczynawnimkipiećbladygniew.
-Dlaczegowięcprzyszedłeś?
TwarzBantapociemniała.
-Mogęprzychodzićtuzdowolnegopowodu-skrzywiłsięnawięźnia-alboibezżadnego
powodu.Mogęprzyjśćtupoto,bypopatrzećsobienaciebie.Bysięwciebiewpatrywać.By
oglądaćowocemegozwycięstwa.
Westchnął.
- Tak się jednak składa, że mam dobry powód dla tej wizyty. Chcę czegoś od ciebie. I
jestemgotówoferowaćcizatocośwyjątkowego.
Duncanspojrzałnaniegosceptycznie.
-Twojąwolność-dodałBant.
Duncannadalpatrzyłnaniegoizastanawiałsię.
-Dlaczegonibymiałbyśtozrobić?
Bantwestchnął.
-Widzisz,Duncanie-powiedział-mywcaleażtakbardzosięnieróżnimy.Obajjesteśmy
wojownikami. Tak właściwie to zawsze cię szanowałem. Twoi synowie zasłużyli na śmierć,
bylilekkomyślnymidurniami.Aleciebie-powiedział-zawszeszanowałem.Niepowinieneś
tusiedzieć.
Zamilkłnachwilę,byzmierzyćgowzrokiem.
-Więcsłuchajtego,cociproponuję-ciągnąłdalej-Publicznieprzyznaszsiędozbrodni
przeciwkonaszemunarodowiizaapelujeszdowszystkichmieszkańcówAndros,bypoddali
siępandezyjskiejwładzy.Jeślitakzrobisz,postaramsię,byPandezjapuściłacięwolno.
Duncansiedziałbezruchu,takwściekły,żeniewiedziałodczegozacząć.
- Wybrałeś rolę pandezyjskiej marionetki? - spytał wreszcie z drwiną - Starasz się im
przypodobać?Pokazaćim,żejesteśwstanienakłonićmniedodziałania?
Bantuśmiechnąłsiękrzywo.
-Zróbto,Duncanie-odrzekł-Nikomunieprzydaszsięzamkniętywlochu,tobieteżto
pożytkunieprzynosi.PowiedzNajwyższemuRato,cochceusłyszeć,przyznajsiędowinyi
zawrzyj pokój dla tego miasta. Nasza stolica potrzebuje teraz pokoju, a ty jesteś jedynym,
którypotrafiłbygozapewnić.
Duncan zaczerpnął kilka głębokich oddechów, aż wreszcie miał wystarczająco siły, by
przemówić.
-Nigdy-odpowiedział.
Bantskrzywiłsię.
- Nie dla własnej wolności - Duncan ciągnął dalej - nie dla zachowania życia, za żadne
skarbyświata.
Wkońcuwpiłwniegooczy,patrzączzadowoleniemjaktwarzmężczyznyczerwienieje,i
dodał:
- Bądź pewien jednego: jeśli kiedykolwiek uda mi się stąd uciec, mój miecz zasmakuje
twojejkrwi.
Po długiej, dźwięczącej w uszach ciszy Bant stanął prosto, skrzywił się na Duncana i
potrząsnąłgłową.
-Pożyj dlamnie jeszcze kilkadni dłużej- powiedział- bym miałszansę zobaczyć twoją
egzekucję.
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
DierdrewiosłowałazcałejsiłyzMarcoprzydrugiejburcie,ichłódkaprędkoprzecinała
wody kanału, kierując się z powrotem w stronę morza, gdzie ostatnio widziała swego ojca.
Sercedrżałojejzniepokoju,gdywracałamyślamidotamtejchwili.Przypominałasobie,jak
odważnie atakował pandezyjską armię, pomimo ich miażdżącej przewagi. Zamknęła oczy i
odegnała te obrazy potrząśnięciem głowy, po czym zaczęła wiosłować jeszcze szybciej,
proszącwmodlitwieoto,byjeszczeżył.Wszystkoczegosobieżyczyła,tozdążyćnaczas,by
gouratować-lubchociażmócumrzećprzyjegoboku.
Marcowiosłowałrównieszybko,ażspojrzałananiegozwdzięcznościąizdumieniem.
-Dlaczego?-spytała.
Odwróciłsięiodpowiedziałjejspojrzeniem.
-Dlaczegoskoczyłeśzamną?-nalegała.
Patrzyłnaniąchwilęwmilczeniu,poczymodwróciłwzrok.
-Mogłeśpopłynąćrazemzresztą-dodała-Jednakpostąpiłeśinaczej.Poszedłeśzamną.
Chłopakpatrzyłprostoprzedsiebie,wciążwiosłującmocno,nieodezwałsięanisłowem.
-Dlaczego?-nalegała,głosemzdyszanymodwściekłegowiosłowania.
- Ponieważ mój przyjaciel podziwiał cię - powiedział jej Marco – a to w zupełności mi
wystarczy.
Dierdrestarałasięniezwalniaćaninachwilę.Gdypokonywalikolejnezakrętykanału,jej
myśli zwróciły się ku Alecowi. Była nim bardzo rozczarowana. Porzucił ich wszystkich i
wyjechał z Ur z tajemniczym nieznajomym, zaraz przed inwazją. Dlaczego? Tego mogła się
tylkodomyślać.Przecieżbyłtakoddanysprawie,ciężkopracowałwkuźni.Niepodejrzewała
nawet,żemógłbypomyślećoucieczce.Ajednakzrobiłto,akuratwtedy,gdybyłimnajbardziej
potrzebny.
To sprawiło, że musiała przemyśleć swoje uczucia do niego. Jednocześnie poczuła
silniejsząwięźzjegoprzyjacielem,Marco,któryprzecieżpoświęciłsiędlaniej.Jużterazmiała
wrażenie, że są ze sobą bardzo blisko. Kule armatnie wciąż świszczały im nad głowami,
budynkiwciążwybuchałyiwaliłysięwszędziewokół;Dierdrezastanawiałasię,czyMarcona
pewnowie,wcosiępakuje.Czymaświadomośćtego,żegdyzpowrotemznajdąsięwśrodku
tegoszaleństwa,niebędziejużdlanichodwrotu?
-Idziemynaśmierć,wieszotym-powiedziała-Mójojciecijegoludziesąnaplaży,za
gruzowiskiem.Mamzamiarodnaleźćgoistanąćdowalkiujegoboku.
Marcoskinąłgłową.
- Myślisz, że wróciłem do miasta by żyć długo i szczęśliwie? - spytał - Gdybym chciał
uciekać,jużbymtozrobił.
Dierdre wiosłowała dalej, zadowolona i mile zaskoczona jego postawą. Kontynuowali
swoją podróż w ciszy, skupiając się na omijaniu spadających odłamków i nawigowaniu w
kierunkubrzegu.
Wreszcieskręcilizarógiwoddaliujrzeliwałzgruzu,naktórymporazostatniwidziała
swojegoojca-azanimwysokie,czarnestatki.Wiedziała,żepodrugiejstronierozciągałasię
plaża, na której walczył z Pandezjanami, wiosłowała więc z całej siły, aż pot lał się po jej
twarzy, tak bardzo chciała dotrzeć do niego na czas. Słyszała odgłosy walki, przedśmiertne
okrzykimężczyzn,modliłasię,byniebyłozapóźno.
Ledwie więc łódka dotknęła brzegu kanału, Dierdre wyskoczyła na ulicę, Marco skoczył
zarazzanią,poczymobojeruszylipędemwkierunkuwału.Zaczęławspinaćsięnapotężne
głazy, obdzierając sobie łokcie i kolana do krwi, jednak nic ją to nie obchodziło. Już ledwie
dyszała,jednakwspinałasięcorazwyżej,potykającsięwciążokamienie;myślałajużtylkoo
ojcu,otym,żemusidotrzećnadrugąstronę,ledwiedochodziłodoniej,żetekupygruzubyły
jeszczeniedawnowielkimiwieżamiUr.
Obejrzała się przez ramię, gdy usłyszała jakieś krzyki, mogła stąd zobaczyć szeroką
panoramęUr:zprzerażeniemujrzała,żepółmiastależywruinie.Budynkibyłypowalone,na
ulicach zalegały góry gruzu, wszystko zasłonięte było obłokami pyłu. Gdzie nie spojrzała
widziałamieszkańcówUruciekających,próbującychratowaćżycie.
Odwróciła się z powrotem i kontynuowała wspinaczkę, ona jedna szła w tym kierunku,
chcącrzucićsięwobjęciawalki-anieuciekaćodniej.Wreszciedotarłanaszczytkamiennego
usypiska, a gdy wyjrzała na drugą stronę, jej serce zatrzymało się na moment. Stanęła bez
ruchu,niczymzamienionawsłupsoli.Tegosięniespodziewała.
Sądziła,żezobaczytoczącąsięponiżejwielkąbitwę,swojegoojca,jakwalczydzielnieze
swojądrużynąprzyboku.Myślała,żebędziemogłapopędzićwichstronęidołączyćdoniego,
uratowaćgo,walczyćznimramięwramię.
To,cozobaczyła,sprawiło,żejedynenacomiałaochotę,toskulićsięwsobieiumrzeć.
Naplażytwarząwpiachu,wkałużykrwi,leżałjejojciecztoporemwplecach.
Martwy.
Wszędziewokółleżałopokotemdziesiątkiżołnierzy,wszyscynieżywi.TysiącePandezjan
złomotemschodziłozestatkówniczymmrówki,rozpraszającsiępocałejplaży,dźgająckażde
napotkane ciało, by upewnić się, że to trup. Idąc w stronę usypiska z gruzu wprost na nią,
deptaliwszystkieciała,takżeciałojejojca.
Dierdrespojrzaławdół,gdyusłyszałarumor,zobaczyła,żekilkuPandezjandotarłojużdo
kamieni,żewspinasięwgórę,ledwiedziesięćmetrówodniej.
Napełniona rozpaczą, udręką i gniewem postąpiła kroku i cisnęła swą włócznię w
pierwszego Pandezjanina, który wdrapywał się do niej. Ten spojrzał tylko w górę, nie
spodziewającsięzobaczyćnikogonaszczyciebarykady.Niesądził,żektokolwiekbędziena
tyleszalony,bystanąćdowalkiprzeciwkocałejarmii.Włóczniaprzebiłajegopierśiposłała
gowdółpokamieniach,aciałojegoobaliłopodrodzejeszczekilkuwojów.
Żołnierzeszybkootrząsnęlisię,dziesięciuznichuniosłoswewłócznieirzuciłownią.Ich
reakcjabyłazbytszybka,niemiałanawetszanszareagować,staławięcbezbronna,gotowana
śmierć.Chciałaumrzeć.Przybyłazapóźno-jejojciecleżałjużmartwytam,wdole,zaśona,
przytłoczonaciężaremwiny,chciaładołączyćdoniegojaknajprędzej.
-Dierdre!-krzyknąłjakiśgłos.
ToMarco,słyszałajakpodbiegaiwchwilępóźniejłapieją,byszarpnięciemściągnąćza
wał.Włócznieśmignęłyjejnadgłową,wmiejscugdzieprzedchwiląstała,mijającjąowłos.
Straciłaoparcieipotoczyłasięwtył,poostrychfragmentachgruzu,razemzMarco.
Czuła każdy kamień, odłamki obijały jej żebra, obtłukiwały i szarpały całe ciało, aż
wreszciedotarlinasamdół.
Dierdreleżałatamprzezchwilę,próbującbezskuteczniezaczerpnąćtchu,zastanawiałasię
czytoabyniekoniec.Jednakpochwiliwjejskołatanejgłowieuformowałasięmyśl:Marco
właśnieuratowałjejżycie.
Chłopak otrząsnął się szybko, chwycił ją za ramię i szarpnięciem postawił na nogi.
Pobiegłazanimpotykającsię,całaobolała,zostawiającztyługruzowisko,zpowrotemwulice
Ur.
Gdyobejrzałasięwreszcieprzezramię,zobaczyła,żePandezjaniedopierowdrapująsięna
górę.Zobaczyłajakpodnosząłukiizaczynająstrzelać,kolejnydeszczśmiercirunąłnamiasto.
Wszędzie wokół podniosły się krzyki, gdy ludzie poczęli upadać, z plecami
naszpikowanymistrzałamiiwłóczniami,któreczarnąchmurązasłoniłyniebo.Dierdrekątem
okazobaczyłastrzałę,któraszybowaławprostwMarco,sięgnęławięckuniemuipociągnęła
gowkierunkuschronienia,kupkikamieni.Doszedłichstukotgrotówobijającychsięoskałę,
chłopakodwróciłsiędoniejispojrzałzwdzięcznościąwoczach.
-Jesteśmykwita-powiedziała.
Wtedy doszedł ich krzyk i szczęk zbroi, gdy wyjrzała zza osłony, zobaczyła kilkunastu
następnych Pandezjan wdrapujących się na szczyt, by po chwili rzucić się w dół do ataku.
Kilkubyłoszybszych,wysforowalisięprzedresztęipopędziliwprostnanią.
Dierdre i Marco wymienili spojrzenia i skinęli do siebie głowami. Nie mieli zamiaru
uciekać.
Chłopak wychylił się zza skały, gdy tamci zbliżyli się, uniósł włócznię i wymierzył w
żołnierzanaprzedzie.Brońutkwiławjegopiersi,obalającgonaziemię.
Marco płynnym ruchem obrócił się i ciął drugiego w gardło swym mieczem; trzeciego
uderzył kopniakiem, gdy znalazł się w jego zasięgu, po czym wzniósł ostrze wysoko i ciął
czwartegozgóry.
Natchniona tym Dierdre chwyciła za leżący obok kiścień, obróciła się i machnęła nim z
całej siły. Naszpikowana metalowymi kolcami kula wyrżnęła nadbiegającego żołnierza w
hełm, posyłając go na ziemię, machnęła więc po raz kolejny, trafiając następnego w plecy,
chwilęprzedtymjakmiałzaatakowaćMarco.
Sześciużołnierzyleżałoprzednimimartwych,obojeznówwymienilisięspojrzeniami,nie
mogącuwierzyćwswojeszczęście.Jednakwszędziewokółresztamieszkańcówniemiałatyle
szczęścia.Nadichgłowamiśmignęłakolejnasalwakularmatnich,chwilępóźniejrozległysię
kolejne eksplozje, wokół waliło się coraz więcej budynków. Jednocześnie kolejne setki
zbrojnychwyłaniałysięzzaszczytuobróconychwgruzymurów,zaczynalirozlewaćsięmasą
pomieście,mordującwszystkichmieszkańców,którychnapotkali.
Wkrótceulicezapełniłysięciałamiispłynęłykrwią.
Kilkunastukolejnychwrogówruszyłowichkierunku,Dierdrewiedziała,żeniemoglisięz
Marcoobronićprzednimiwszystkimi.Bylijużkilkametrówodnich,spięłasięwięccała,gdy
okuci w niebiesko-żółte zbroje żołnierze podnosili miecze i topory, pędząc w ich stronę.
Wiedziała,żejejżyciewłaśniesiękończy.
Wtemjednakktóraśzzagubionychkularmatnichrozbiłasięościanęobokiprzewróciła
jąprostoprzednadbiegającychżołnierzy,blokującichdrogę,nawetmiażdżąckilku,kupując
im kilka cennych chwil. Dierdre wzięła głęboki oddech, doszło do niej, że to ich ostatnia
szansanaprzetrwanie.
-Tędy!-krzyknąłjejtowarzysz.
Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął za sobą, ruszyli biegiem przez miasto, klucząc
pomiędzyrumowiskami.Wiedziała,żeMarcoznamiastolepiejniżktokolwiekinny,jeślimieli
jakąkolwiekdrogęucieczki,onnapewnojąodnajdzie.
Kluczyli, skręcając w coraz to nowe uliczki, przedzierając się przez chmary pyłu,
przeskakując przez kupy gruzu, przez martwe ciała, omijając grupki wrogich żołnierzy.
Wreszciechłopakchwyciłjązarękaw,dającznak,bysięzatrzymała.
Wpierwszejchwiliniewiedziałacomyśleć,niedostrzegłaniczegowokół,jednakMarco
pochylił się nisko i wytarł z ziemi kurz, odsłaniając żelazną pokrywę wprawioną w kamień.
Otworzyłjąszarpnięciem.Dierdrezezdumieniemujrzała,żezaniąkryjesiętunelprowadzący
podziemię.
Zaplecamiusłyszałahałas,odwróciłasię,byzobaczyć,żezobłokupyłuwyłaniasiędwóch
Pandezjanbiegnącychnanichzwysokowzniesionymitoporami.Zanimjednakbyławstanie
zareagować,Marcozłapałjąipociągnąłwdół-chwilępóźniejleciałajużzkrzykiemwdół,
spadającwnieprzebytączerń.
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
Kyra otworzyła oczy, czując jak niesamowite ciepło przepływa przez jej ciało, jakby od
środkaogrzewałojąsłońce.Powiekimiałaciężkie,aponieważdopierocowróciłazmiejsca,
gdzieotulonabyłaświatłością,zajęłojejchwilęzanimuświadomiłasobiegdziesięznajduje.
Przepełniona spokojem uniosła rękę ku porannemu słońcu przedzierającemu się przez
koronydrzew.
Gdy w końcu spojrzała w dół, zobaczyła że rana na jej brzuchu praktycznie jest już
wygojona.Niemogącwtouwierzyć,przejechałaponiejpalcem,byprzekonaćsię,żeskóraw
tymmiejscujestprawiezupełniegładka.
Nagle Kyra zorientowała się, że nie jest sama. Gdy podniosła wzrok, ujrzała nad sobą
twarz. Była zachwycona widząc intensywne, błyszczące oczy, które wpatrywały się w nią z
miłością.
Kyle.
Klęczałnadnią,trzymającjązarękę,agdyspojrzałamuwoczy,poczułapłynącąznich
moc.Faleciepłaprzepływałyprzezjegodłoń,czyniącjącorazbardziejsenną.Jejpowiekibyły
ciężkie,oczynawpółotwarte,jakbyniepotrafiłazrzucićzsiebiejarzmasnu.
Uśmiechnęłasię,ukojonajegoobecnością,czując,jakzalewająfalamiłościiwdzięczności
wobecniego.
-Wciążtujesteś-powiedziałagłosemmiękkim,zaspanym.
- Cichutko – wyszeptał, głaszcząc ją po włosach – Powinnaś odpoczywać. Rana była
głęboka,musiszzregenerowaćsiły.Mójczastutajdobiegakońca.
Spojrzaławgóręzaniepokojona.
-Opuszczaszmnie?–zapytaławpanice,czując,żezostajezupełniesamanaświecie.
Onuśmiechnąłsiędoniejlekko.
-Mojawieżajestwniebezpieczeństwie–odpowiedział-Moiludziepotrzebująmnieteraz.
Kyramiaładoniegotakwielepytań,leczniemogłaznaleźćsłów.Wciążbyłaskołowanaiz
każdąchwiląsłabłacorazbardziej.
-Zostań-wyszeptała.
Ale wyczerpanie pokonało ją i gdy Kyle położył dłoń na jej oczach, one zamknęła się
bezwiednie.
Kyraczuła,jakstajesięcorazlżejsza,jakdryfujezpowrotemwstronęświatła.Ostatnią
rzeczą, którą zobaczyła przed tym, jak zupełnie odpłynęła, był naszyjnik, gwieździsty szafir,
który Kyle zdjął z siebie, i założył na jej szyję. Poczuła jego chłodną, uzdrawiającą moc,
przenikającąwgłąbjejciała.
-Wszystko,comoje,należyterazdociebie–powiedział–Śpij.Iniezapomnijomnie.
***
Kyrausiadławyprostowanaiotworzywszyoczy,rozejrzałasięwposzukiwaniuKyla.
Jaksięobawiała,jegojużtamniebyło.
Zerwałasięnarównenogi,czując,jakrozpierająenergia,zdumiona,żemożestać.Czuła
sięsilniejszaniżkiedykolwiekdotąd.Spojrzaławdółnabrzuchu,leczporanieniebyłojużani
śladu.Jakgdybytowszystkobyłotylkosnem.
Czułasięjaknowonarodzona.Naglecośmokregodotknęłojejskóryigdyzerknęławbok,
zobaczyła,jakLeołasisiędoniejiliżejejdłoń.Nadźwiękrżeniaobejrzałasię,bynieopodal
dojrzeć Andora, który radośnie grzebał kopytem w ziemi. Cały czas byli na leśnej polanie,
promieniesłońcaprzenikałyprzezkoronydrzew,liściedelikatnieporuszałysięnawietrze,a
spośródgałęzidochodziłoćwierkanieptaków.Patrzyłateraznaświatinnymioczami.Wzięła
głębokioddech,szczęśliwa,żeżyje.
Usłyszałaszelestigdyodwróciłasię,zaskoczonazobaczyłaAlvę,którystałzaledwiekilka
metrów od niej i obserwował ją w milczeniu. Poczuła głęboką ulgę na jego widok, a
jednocześnie poczucie winy. Ostrzegał ją, by nie szła, a ona go nie posłuchała. Czuła się jak
nieudacznik.Miaładoniegotylepytań.
-Odjakdawnatujesteś?-zapytała,czując,żeprzyglądałjejsię,gdyspała.
Nieodpowiedział.
-Obserwowałeśmnieprzezcałytenczas?-spytała.
-Jabezustanniecięobserwuję.
Kyrapróbowałasobieprzypomnieć.
-CzytoKylemnieuzdrowił?-spytała.
Pokiwałgłową.
-Miałamumrzeć,prawda?–zapytała–Aonsiędlamniepoświęcił?
-Owszem–przytaknął-Izapłacizatowysokącenę.
Kyręogarnąłniepokój.
-Jakatocena?
-Nicnatymświecieniejestzadarmo,Kyro.Przeznaczenianiemożnazmienić,niepłacą
zatonajwyższejceny.
Poczułaukłuciestrachu.
-Niechcę,żebyonpłaciłzamojeżycie-odpowiedziała.
Alvawestchnął,jegooczypełnebyłysmutkuirozczarowania.
- Ostrzegałem cię – odpowiedział – Twoja niecierpliwość, pochopne działanie, szkodzi
innym. Odwaga jest bezinteresowna, a jednak czasem wykorzystuje się ją z egoistycznych
pobudek.
Kyrazamyśliłasięnadjegosłowami.
- Nie słuchałaś, co do ciebie mówię – kontynuował - Przerwałaś swój trening. Myślałaś
wyłącznieoswoimojcu.GdybynieKylei...
Alvaprzerwałnagleiodwróciłwzrok,aleKyraitakwiedziała,okogomuchodzi.
-Mojamatka-powiedziała,ajejobliczerozpromieniało–Tomiałeśpowiedzieć,czyżnie?
Odwróciłwzrok.
-Widziałamjąweśnie–krzyknęłairzuciwszysięwkierunkuAlvy,chwyciłagozaramię-
Widziałamjejtwarz.Uzdrawiałamnie.Pomogłazmienićmojeprzeznaczenie.
Kyramodliłasię,byAlvacośwreszciepowiedział.Byłaowładniętapotrzebądowiedzenia
sięczegośoswojejmatce,potrzebątaksilną,jakjedzenielubpicie.
-Proszę–błagałago–jamuszęwiedzieć.
-Tak-kujejradościodpowiedziałwkońcu–tobyłaona.
-Musiszmipowiedziećwięcej–nalegała–Chcęwiedziećoniejwszystko.
Alvawpatrywałsięwniąprzezdługiczas,wjegooczachbyłowidać,żeposiadaogromną
wiedzę.Wyglądał,jakbyzastanawiałsię,czyjejpowiedzieć.
-Proszę–Kyrabyłabliskapłaczu-Prawieumarłam.Zasłużyłamnato,żebywiedzieć.Nie
chcęumrzeć,niewiedząc,kimjestmojawłasnamatka!
Alva westchnął i odwróciwszy się do niej plecami, spojrzał w las, by po długiej chwili
milczenia,wreszciezacząć:
-TwojamatkabyłajednązPrzedwiecznych–powiedziałgłębokim,poważnymgłosem-
Jednązpierwszychistot,którezamieszkaływEscalonie.Należaładotych,októrychmówisię,
że przyszli na świat przed wszystkimi, którzy żyli przez tysiące lat i którzy nigdy nie mieli
umrzeć. Byli silniejsi od nas, od trolli, a nawet od smoków. Byli pierwszymi ludźmi.
Pierwotnymi.
Kyrasłuchałajakzahipnotyzowana.
-Todziękiichmocy,ichsile–kontynuowałAlva-Escalonnigdyniezostałpodbity.Tooni
chronili nas przed złymi mocami, stworzyli Płomienie, pobudowali wieże i wykuli Ognisty
Miecz.Toonitrzymalismokiwryzach.Ichmocchroniłanaswszystkich.
Alvaodwróciłsięispojrzałnaniąwymownie.
-Tamocbiegniewtwoichżyłach,Kyro.
NatesłowaKyręprzeszedłdreszcz.
-Gdzieonajest?-zapytałKyraniemalżeszeptem-Czyonanadalżyje?
Alvaodwróciłwzrokiwestchnął.Zamilkłnadługiczas.
-Jeden znich przeszedł nastronę ciemności– powiedział zesmutkiem wgłosie – Użył
swoichmocywnikczemnychcelach.Jegoenergiazwróciłasięprzeciwkonam.Mówisię,żeto
onstworzyłrasętrolli.
Alvaodwróciłsięiwlepiłwniąintensywnespojrzenie.
-Czynierozumiesz,Kyro?-zbliżyłsiędoniej-TrollezMardypochodząztwojegorodu,
zrodziły się z krwi, która biegnie w twoich żyłach. Prowadzimy wojnę nie tylko przeciwko
żołnierzom,ludzkimwojownikom.Tojestwojnaras,starożytnychras,starożytnychrodów.I
to także wojna smoków. Ta wojna trwa od tysięcy lat i nigdy tak naprawdę nie została
przerwana.Towojnamocy,którychnawetniejesteśwstaniepojąć.Atwojamatkajestwjej
centrum.Cooznacza,żejesteśtamity.
Kyrazmarszczyłabrwi,próbujączrozumieć.
-Musiszćwiczyć,Kyro-upierałsię-Niepoto,bynauczyćsię,jakwładaćwłócznią,alepo
to, by zrozumieć tę starożytną energię, która przepływa przez ciebie, który kontroluje
wszystko.Abyśzrozumiała,kimjesteś.
-Czymojamatkażyje?–ażbałasięzapytać.
Alvapatrzyłnaniąprzezchwilę,apotempokręciłgłową.
- Możesz zobaczyć ją tylko w swoich snach. Jesteś jeszcze za młoda. Najpierw musisz
dowiedziećsięwięcejosobie,oźródleswojejmocy.Oźródlemocytwojejmatki.
Zastanawiałasię.
-Gdziemogęsiętegodowiedzieć-zapytała.
Spojrzałnaniąniepewnie,poczymodpowiedział:
-ZaginionaŚwiątynia.
ZaginionaŚwiątynia.Tesłowazaszokowanyją,dzwoniłyjejwuszachjakmantra.Tobyło
tajemniczemiejsce,októrymsłyszałatylkowmitachilegendach.Ajednak,gdywspomniało
nim,wiedziała,żemiałrację.
- Niegdyś stolica Escalonu – kontynuował - siedziba władzy przez tysiące lat. Teraz to
starożytne ruiny, położone nad morzem na zachodnim wybrzeżu. To tam dowiesz się
wszystkiego.Tam,itylkotam,odkryjeszbroń,jakiejpotrzebujesz.Jedynąbronią,któramoże
uratowaćEscalon.
-Cotozabroń?-zapytałazdumiona.
AleAlvatylkoodwróciłwzrok.
Kyrapoczułanagłyniepokój.
-Ojciec–przypomniałasobie-Czyonjest...martwy?
Alvapokręciłgłową.
- Jeszcze nie – odpowiedział – Ale pozostaje w niewoli, w Andros. Wkrótce zostanie
stracony.
NatesłowaKyręogarnęłoprzerażenie.
- Jeśli do niego pójdziesz – ostrzegł ją - zginiesz. Musisz zdecydować: rodzina czy
przeznaczenie?Wybórnależydociebie,Kyro.
Spojrzaławniebo,rozdarta,zastanawiającsię,copowinnazrobić.Światzatrzymałsięna
chwilę.
Kiedy znowu spojrzała na Alvę, jego już tam nie było. Zdezorientowana, rozejrzała się
wokół.
Za jej plecami rozległ się szelest i gdy odwróciła się, ku swemu zdumieniu zobaczyła
Kolvę, jak wyłania się z lasu. Niesamowicie było znowu widzieć jego twarz, ich uderzające
podobieństwoporażałoją;wpewnymsensietobyłojakpatrzeniewlustro.Znowupomyślała
o swojej matce, o rodzinie. Wuj był ostatnią osobą, którą spodziewała się tu zobaczyć, tym
bardziejucieszyłasięzjegoobecnościwchwili,gdystałaprzedtaktrudnądecyzją.
-Coturobisz?–zapytała-Myślałam,żeposzedłeśdowieży.
-Jużpowróciłem–odpowiedział-Wieżajestzaledwietrybikiem,polembitwywwielkiej
wojnie.Wojnanadchodzi,jestemterazpotrzebnygdzieindziej.
-Gdzie?-zapytałazdziwiona.
Westchnął.
- W miejscu położonym daleko stąd – odpowiedział - Niektóre bitwy muszą zostać
przegrane-dodałtajemniczo–byśmywinnychmoglizwyciężyć.
Zastanawiałasię,comiałnamyśli.
-Dlaczegomniezostawiłeś?
- Byłaś pod opieką swojego drugiego wuja – odpowiedział – Potrzebowałaś czasu, by
trenować.
-Ateraz,gdymójtreningdobiegłkońca?-dopytywała.
Potrząsnąłgłową.
-Onnigdysięnieskończy–odpowiedział–Niewolnocinawettakmyśleć.Tocięzniszczy.
Kyrazmarszczyłabrwi.
-Muszępodjąćniezwykletrudnądecyzję–powiedziałaznadzieją,żejejdoradzi.
-Wiem.
Spojrzałananiegozezdziwieniem.
-Naprawdę?
Przytaknął.
-Chceszuratowaćswojegoojca.
Kyręnachwilęzatkało.
-Onjesttwoimbratem–powiedziaławkońcu-Dlaczegoniespieszmunaratunek?
Kolvawestchnął.
-Zrobiłbymto,gdybymmógł.
-Acociępowstrzymuje?–spytałazwyrzutem.
-Czasmnienagli–odpowiedział-Niemogębyćwdwóchmiejscachnaraz.
-Alejamogę-powiedziała.
Powolipokręciłgłową.
-Niesłyszałaś,comówiłAlva?–zapytał–Tyteżniemaszanichwilidostracenia.Twoja
matka,mojasiostra,czekanaCiebie.
Kyraczułasięrozdarta,niewiedziała,corobić.
-Chceszmipowiedzieć,żepowinnamopuścićwłasnegoojca?-spytała.
-Mówiętylko,żemaszszczęście,żeżyjesz–poprawiłją-Ijeślinajpierwnieodnajdzieszw
sobiewystarczającejmocy,śmierćpociebiewróci.Atoniepomożenikomu.
Zbliżyłsię,położyłdłońnajejramieniuispojrzałnaniązpodziwem.
-Jestemzciebiedumny,Kyro.
Czuła,żeichwspólnyczasdobiegakońca.
-Czykiedyśznówsięspotkamy?–zapytałaznadzieją
-Mamtakąnadzieję–odpowiedział,poczymodwróciłsięibezsłowaruszyłzpowrotem
wlas,zostawiającKyręsamązjejmyślami.Poczułasięwtedybardziejsamotnaizagubiona
niżkiedykolwiekdotąd.
Z natłoku myśli wyrwał ją Andor, który parsknął głośno i spojrzał na nią wymownie.
Wtedy dopiero poczuła, jak rodzi się w niej potrzeba wypełnienia przeznaczenia. Zaczęła
nabieraćpewności,żedecyzja,którąpodjęła,jesttąwłaściwą.
Przeszłaprzezpolanę,dosiadłaAndora,ipochwiliwiedziałajuż,żeistniejetylkojedno
miejsce,doktóregoterazmogłasięudać.
-RuszajmyAndorze–powiedziała–DoZaginionejŚwiątyni.
ROZDZIAŁJEDENASTY
Merkzsuwałsiępolinieztakąprędkością,żeledwomógłoddychać,gotowystanąćtwarzą
wtwarzzarmiątrolli.Wiedział,żetosamobójstwo,alenicgotojużnieobchodziło.Wieża
byłaotoczona,prawiewszyscyObserwatorzymartwi,aonniemiałzamiaruopuścićświata
nażadnychinnychzasadach,niżswoichwłasnych.Jeślipolegnie,towbezpośredniejwalce,
zabierajączesobąprzynajmniejkilkaztychpokracznychstworów.
Coraz bardziej zbliżał się do ziemi, by wreszcie wylądować na ramionach dwóch trolli,
przewracając ich płasko na plecy i tym samym łagodząc własny upadek. Gdy tylko dotknął
ziemi, wykonał zwinny przewrót, jednym błyskawicznym ruchem wyciągnął zza pasa dwa
sztyletyirzuciłsięwzbiorowiskotrolli.
Prawąrękąpoderżnąłjednemugardło,poczymzamachnąłsięiwbiłostrzedrugiemuw
głowę.Kolejnegoprzeciwnikadźgnąłwserce,innegowskroń,ajeszczenastępnegowbrzuch.
Gdy podeszli do niego z ogromnymi halabardami, wywijając nimi z wystarczającą siłą, by
odrąbaćmugłowę,on,znacznielżejszyodnich,bezzbroiiciężkiejbroni,przysiadłniskona
nogach, by zaraz potem wyprostować rękę i podciąć im gardła. Wszystkie te pokraki miały
jednąpodstawowąsłabość,byływojownikami,podczasgdyonbyłzabójcą.Onimieliogromną
siłę,onszybkość.Niebyłotakiego,którydorównałbymuzwinnością.
NajwiększymsprzymierzeńcemMerkabyłaodległość.Onimusieliwymachiwaćpotężną
bronią,onzaśpotrzebowałtylkozbliżyćsięnawystarczającąodległość.Kiedypodchodziłna
tyle blisko, by ich halabardy nie mogły go dosięgnąć, jego mały sztylet stawał się o wiele
skuteczniejszy od wszystkich ich toporów razem wziętych. Merk dał nura w tłum i
prześlizgując się pomiędzy nimi, powalał trolle jednego po drugim. Wiedział, że to
lekkomyślne, że w każdej chwili może zginąć, a jednak uczucie wolności pozwalało mu
zapomniećośmierci.
Niestety, nie minęło wiele czasu nim trolle zorientowały się w sytuacji i na powrót
przejęłykontrolę.Merkznalazłsięwpotrzaskuinaglepoczułparaliżującybólwplecach.Gdy
upadał na bok, uderzony obuchem, upuścił jeden ze swoich sztyletów. Spojrzawszy w górę,
zobaczyłnad sobąodrażającego stwora, którytrzymał oburączmłot bojowy, przygotowany
dotego,byzmiażdżyćmutwarz.
Merkwostatniejchwiliuchyliłsięprzedmłotemiwmomencie,gdytrollryczącwściekle
znowu uniósł broń nad głowę, on kopnął go w kolano tak mocno, że ten wylądował w
przyklęku;potemzerwałsięnarównenogiiwbiłdrugisztyletwjegokark.Trollpadłtwarząw
ziemię,martwy.
TymruchemMerkznowunaraziłsięnaatakiażzadzwoniłomuwuszach,gdyogromną
tarczązarobiłwgłowę.Padłnaziemięjakdługi,przedoczamipojawiłymusięgwiazdyigdy
spojrzałwgórę,zobaczyłkolejnąhalabardęwycelowanązswojątwarz.
Takżetymrazemcudemudałomusięumknąćprzedciosemiprzetoczywszysięzaplecy
napastnika,wstałnarównenogi,byjemurównieżzadaćśmiertelnycios.
Walczył zaciekle, oddychając ciężko, nie dając za wygraną. Z każdą chwilą pojawiało się
wokółniegocorazwięcejtrolli.Wiedział,żetejbitwyniemożewygrać.Wycofywałsięcoraz
dalej,ażwreszciezostałprzypartydomuru.Odcięlimudrogęucieczki.
Wtedy podniosło się jakieś zamieszanie i Merk ze zdziwieniem zauważył, że trolle
odwracająsięodniegoipatrząwgórę,naścianęwieży.Onteżuniósłwzrok.Niemógłjednak
uwierzyćwto,cowidzi:nawysokościkażdegopiętramurynaglerozwarłysię,awotworach
pojawiłysiębłyszcząceżółteoczypradawnychObserwatorów.
Tajemnicze istoty zaczęły powoli sięgać w stronę trolli swoimi długimi, kościstymi
palcami,zktórychwypływałooślepiającebiałeświatło,tworzącświetlnekule.
ObserwatorzyzwróciliswedłoniekuziemiiMerkzpodziwemprzyglądałsię,jakświetlne
pociski lecą w dół, pozostawiając za sobą jasne smugi. W momencie, gdy dotknęły ziemi,
rozległasiępotężnaeksplozja.
Dziesiątki trolli zostało rozerwanych na strzępy, ich cielska wpadały do kraterów po
wybuchach. Obserwatorzy zrzucali kule jedna za drugą, zabijając setki przeciwników w
zaledwiekilkachwil.
Nagle z tłumu wyłonił się Wezuwiusz. Nad głową trzymał swoją ogromną, złotą tarczę,
najwyraźniejwykutązjakiegośmagicznegomateriału,boodjejpowierzchnikuleodbijałysię
nieszkodliwie.Sięgnąwszypowłócznię,cisnąniąwjednegozObserwatorów.
Rozległ się rozdzierający pisk i Merk z bólem patrzył, jak raniony Obserwator spada na
ziemię,poczymkurczysięiroztapianajegooczach.
Elitarne oddziały trolli wystąpiły przed szereg ze złotymi tarczami i włóczniami w
dłoniach i osłaniając się przed kulami, raz po raz rzucały w Obserwatorów, zadając im
śmiertelnerany.
Wkrótce kule światła przestały uderzać w ziemię, pozostawiając wieżę całkowicie
bezbronną.Cogorsza,zlasuzaczęływyłaniaćsiękolejnesetkiuzbrojonychpozębytrolli.
Merk poczuł tępe uderzenie w okolicy nerek i aż przykląkł, złamany bólem. Z trudem
łapiąc oddech, spojrzał w górę i zobaczył trolla wymachującego pałką nad jego głową.
Próbował wykonać unik, jednak ból paraliżował jego ruchy; zanim zdążył usunąć się z linii
ciosu,maczugaponownieuderzyłagowgłowę,posyłającgotwarząwbłoto.
Merkleżałtamnieruchomo,czując,jakbólrozlewasięnacałejegociało.Trollpostąpiłdo
przoduizokrutnymuśmieszkiemuniósłswąbrońwysoko.
-Pożegnajsięzżyciem,ludzkamiernoto.
WtejchwiliżycieprzeleciałoMerkowiprzedoczami;wiedział,żetenciosbędziedlaniego
śmiertelny, że umrze tutaj, w tym miejscu, w błocie, zabity przez tą nędzną pokrakę. Przez
głowęprzewijałymusięobrazyzjegożycia,twarzeludzi,którychzabił,decyzje,którepodjął.
Poniekąd wiedział, że zasłużył na śmierć. A jednak próbował to zmienić, stać się lepszym
człowiekiem,iczuł,żeprawiemusiętoudało.Potrzebowałtylkotrochęwięcejczasu.Niebył
jeszczegotównaśmierć.Dlaczegojegożyciemusiałosiękończyćwłaśnieteraz?Idlaczego
tutaj,wbłocie,zrąktychpokracznychbestii,wmomenciekiedybroniłjedynegomiejsca,jakie
miałodlaniegoznaczenie,wchwiligdyporazpierwszywżyciurobiłcośdobrego?
Merkprzygotowałsięnacios,któryjednak,jakstwierdziłzezdumieniem,nienadchodził.
Obrócił lekko głowę i usłyszał westchnienie. Był zaskoczony, gdy kątem oka zobaczył
szafirowąwłócznięwystającązpiersichwiejącegosięnanogachtrolla.
Pochwilijegooczomukazałsięnieprawdopodobnywidok.Samotnychłopakprzedzierał
się przez tłum, dzierżąc w dłoni szafirową włócznię, tnąc bezlitośnie i powalając na ziemię
kolejnych przeciwników. Jego sylwetka była jakby rozmyta i Merkowi zajęło chwilę, zanim
zdołał skupić na nim wzrok. Wtedy dopiero rozpoznał długie złote włosy Kyla. Wrócił po
niego.
Kyleniczymtornadoprzedzierałsięprzezarmię,zabijającpokilkuwojownikównaraz,
zanimcizdążyligochoćbyzauważyć.Niktniemógłsięnawetdoniegozbliżyć.
ZlasunadalwyłaniałysiękolejnesetkitrolliiwkrótcebyłoichzbytwielenawetdlaKyla,
którypowoli,oddychającciężko,całyzabryzganykrwią,zacząłzwalniaćtempo.Merkwidział,
jakchłopakzostajeugodzonyhalabardąwramię,apotemjakjedenztrolliwbijamysiekierę
wplecy.Merkwrzasnął,gdyKylepotknąłsięiupadłnaziemięniczymmartwy.
Lecz wtedy stało się coś niesamowitego, jego rana wygoiła się na oczach Merka. Kyle
podniósłsięnarównenogiiobróciłnapięcie.Gdystanąłtwarząwtwarzztrollem,którygo
powalił,uśmiechnąłsiętylkoszyderczoirozpłatałbestięnapół.
PochwiliMerkpoczuł,jakKylepodnosigoswoiminadludzkosilnymirękamiiprzerzuca
sobie przez ramię. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że jeśli przeżyje, to wyłącznie
dziękiKylowi.
Ruszyli przez tłum z taką prędkością, że aż zaparło mu dech w piersiach. Widział, jak
halabardyitoporyśmigająwokółnich,zbytjednakwolne,żebyichdosięgnąć.Wydawałosię,
jakbyKyleunosiłsiętużnadziemią,beznajmniejszegowysiłkuuchylającsięprzedkażdym
ciosem.Wkrótceoddalilisięodtrollinatyle,byniecozwolnićtempa.
-Wieża-wymamrotałMerk-niemożemyjejzostawić.
-Jejjużnicniepomoże-odpowiedziałKyle.
-Więc...dokądidziemy?–zapytałztrudem,jegooczyzamykałysięwbiegu.
-Bardzodalekostąd.
ROZDZIAŁDWUNASTY
Wezuwiusz stał na czele swojej armii, gdy ta wyważała złote wrota Wieży Ur, z każdym
uderzeniem wywołując drgania ziemi. Gruby, żelazny taran wgniatał drzwi coraz bardziej,
przybliżając Wezuwiusza do spełnienia jego największego marzenia, do zdobycia Miecza i
zniszczenia Płomieni, jedynej bariery, która wciąż dzieliła Escalon od Mardy. Wystarczyło
tylko wyłamać te przeklęte drzwi. Z tymi wszystkimi ludźmi, których martwe ciała zasnuły
ziemię,itamtymidwoma,którzyuciekligdziepieprzrośnie,jużnicniemogłostanąćmuna
przeszkodzie.
JedyniezłotewrotawciążbroniłydostępudoWieży.
W przypływie wściekłości podszedł i zamachnąwszy się halabardą, obciął głowy dwóm
trollompchającymtaran.Innetrollespojrzałynaniegozprzerażeniem.
-SZYBCIEJ!-rozkazał.
Dwainnetrollezajęłymiejscezabitychiwszyscyznowurzucilisiędoprzodu,napierając
swoimipotężnymicielskamizjeszczewiększąsiłą.Wezuwiuszstanąłzanimiizapierającsię
nogamiwbłocie,pchnąłtakmocno,jaktylkomógł.
-NAPRZÓD!-krzyknął.
Wkońcu,pokolejnympotężnymuderzeniu,starożytnedrzwiwgięłysię,zaskrzypiałyiw
końcupękłyzogłuszającymhukiem,rozwierającsięnaoścież.
Wśród trolli wzniosły się triumfalne okrzyki, gdy Wezuwiusz wpadł do środka Wieży,
podekscytowany. Trudno było mu w to uwierzyć. Nareszcie mu się udało, znalazł się w
miejscu,doktóregoodzawszechciałwejść,wjedynymmiejscu,októrymmówiono,żejest
niedozdobycia.Udałomusięwyważyćdrzwi,którewedługlegendbyłyniezniszczalne.
Wpadł do chłodnej, mrocznej wieży, jego buciory skrzypiały na złotych podłogach, gdy
razemz setkątrolli pędziłw górę pokrętych schodach.Gdyspojrzał wgórę, zobaczył kilku
wciąż żywych ludzkich żołnierzy, którzy zbiegali w dół, prosto na niego. Warknął, podniósł
swoją halabardę i zabił dwóch ludzi za jednym zamachem, przerzucając ich martwe ciała
przezbarierkę.Kilkuinnychstanęłodowalki,nawetudałoimsięprzezchwilebronić,jednak
szybkopoleglizrąkwroga.
Wezuwiuszwbiegałposchodachnaczeleswoichwojowników.Hukichbuciorówniósłsię
echemniczymgrzmoty,setkitrolliwspinającychsięposchodach,naktóreniktniemiałdotąd
wstępu.Wezuwiuszprawiedrżałzpodniecenia,zdającsobiesprawę,jakbliskojużbył,jaknie
wielebrakowałomudotego,bychwycićOgnistyMieczwswojeręce.
Wspinając się na kolejne piętra, przyglądał się tajemniczym grawerunkom, antycznym
ścianom i podłogom, wykonanym z egzotycznych materiałów, każde piętro tak różne od
poprzedniego.Zanotowałsobiewpamięci,żebyspalićtomiejscedogołejziemizarazpotym,
jakjużzrabujeMiecziwszystkiekosztowności.Brzydziłsiępięknem.Osobiściedopilnuje,by
niezostałtukamieńnakamieniu.
Usłyszał zamieszanie i spojrzał w górę, by zobaczyć tam kilku kolejnych żołnierzy,
wyłaniających się z ukrytych pomieszczeń wieży i biegnących ku niemu. Uchylił się przed
ciosemjednegoznichizamachnąwszysiętarczą,wysłałgozabarierkę.Innemuwyprułflaki
halabardą,poczymodwróciłsięiodrąbałgłowękolejnemu,zrzucającijegozeschodów.
Wbiegałtakpiętrozapiętrem,ażwkońcudotarłnasamszczytwieży.Wypadłnadachiaż
oniemiał z zachwytu, gdy zobaczył te wszystkie ciała, leżące bez życia pod gołym niebem.
Podszedłdokilkurannych,którzywciążżywiwilisięwbólach,ipowoliprzebiłichostrzem,
rozkoszującsięzadawanymcierpieniem.
Po drugiej stronie dachu stało jednak jeszcze kilku żołnierzy, którzy choć ranni i słabi,
wciąż skorzy byli do walki. Ci ludzie za nic w świecie nie chcieli odpuścić. Ruszyli na
Wezuwiusza,aonzradościąprzygotowałsięnaprzyjęcieataku.
Pierwszemu z nich rozpłatał halabardą klatkę piersiową, zanim jeszcze ten zdążył się
zbliżyć;następnieuchyliłsięprzedniedbałymcięcieminnego,odwinąłsięidźgnąłgowplecy.
Podniósłhalabardęwysokoiprzekręciłjąnabok,blokującostrzekolejnego,byzarazpotem
kopnąćgowpierś,poczymrozrąbaćpotężnymciosemnapół.
Wokół niego trolle rzuciły się do ataku na pozostałych ludzi. Ostatni, wciąż żyjący
człowiek, ruszył w stronę blank z krzykiem na ustach. Wezuwiusz, rozochocony tym
widokiem,cisnąłwłóczniąwjegoplecy,poczympodszedłpowolidokonającego,chwyciłgo
zafrakiiwyrzuciłzamur.Zsatysfakcjąprzyglądałsię,jakjegociałouderzawziemię.
Trollepodniosływiwat,wieżawreszciezostałazdobyta.
Wezuwiusz stanął w miejscu, rozkoszując się zwycięstwem. Nigdy, nawet w swoich
najśmielszychsnach,niespodziewałsię,żeznajdziesiętutaj,naszczyciewieży,wcałkowitym
posiadaniunajcenniejszegobudynkunacałymświecie.Czułsiętak,jakbynicniemogłogojuż
powstrzymać.Jakgdybyświatnależałtylkodoniego.
WtedyprzypomniałsobieoMieczu.Zawróciłiruszyłzpowrotemwdółposchodach,aż
dotarłnanajwyższepiętrowieży,gdziewedługlegendymiałznajdowaćsięmitycznyMiecz.
Ramieniem wyważył dębowe drzwi i biegiem ruszył w stronę kolejnych. Był zaskoczony,
widząc przy wejściu martwego człowieka, zimnego, nieżywego już od wielu godzin. Ktoś tu
byłprzednim,ktośzabiłtegoczłowieka.Alekto?Idlaczego?
Wezuwiuszwmilczeniupostąpiłdoprzoduizwalącymsercemotworzyłdrzwi.Wszedł
do odświętnej komnaty, słabo oświetlonej pochodniami i gdy spojrzał w górę, zobaczył
stalowyuchwyt,stworzonybezwątpieniatylkopoto,bydawaćoparcieMieczowi.Wezuwiusz
podszedłbliżej,pragnąćzewszystkichsiłpochwycićwdłonieupragnionyskarb.
Podołtarzempaliłasiępochodnia,jakbynaznak,żebyłtodomOgnistegoMiecza.Jednak,
gdy Wezuwiusz uniósł wzrok, jego serce zamarło. Poczuł jak ogarnia go czarna rozpacz, jak
ziemiaosuwamusięspodnóg.
Ołtarzbyłpusty.
Wezuwiusz rzucił się na niego w furii, wymachując halabardą, demolując go bez
opamiętania.Chwyciłto,cozniegopozostało,uniósłwysokonadgłowęirzuciłnimościanę,
rozbijającgowdrobnymak.Wkońcuodchyliłsiędotyłuiwydałzsiebiewściekłyryk.
Zdałsobiesprawę,żetodopieropoczątekjegopodróżyprzezEscalon.Krwawaeskapada
siędopierozaczęła.
ROZDZIAŁTRZYNASTY
Anvinpowolirozchyliłpowiekijednegookanatyle,byujrzećwokółsiebieświatprochui
śmierci. Jego jedyne sprawne oko zasypane było brudem i pyłem, więc otworzył je tylko
odrobinę,leżącnabrzuchupośródkamienistejpustyni,desperackostarającsięprzypomnieć
sobie gdzie jest i co się stało. Całe ciało bolało go bardziej, niż wyobrażał sobie, że jest to
możliwe,czułsiębardziejjaktrup,niżżywy.
Woddaliusłyszałrumor,spojrzałnahoryzont,bydojrzećarmiępołyskującąniebiesko-
żółtymi barwami, maszerującą w dal. Kierowali się na północ, oddalając się od niego,
podnoszącwysokiobłokpyłu.
Pamięćpowolimuwracała.Inwazja.Pandezjanie.BramaPołudniowa.Duncannieprzybył
imnapomoc.Onsamijegoludzieprzegrali.Niezdołaliichzatrzymać.
Anvin leżał bez ruchu, każdą część ciała miał posiniaczoną, głowę poznaczoną guzami,
piekłygowszystkierozcięciairany.Wdłoniczułprzemożnepulsowanie,spojrzałnanią,by
zorientować się, że brakuje mu małego palca, jednak rana już nie krwawiła, pokryta była
skrzepłą krwią. Wspomnienia niedawnych wydarzeń zalały go falą. Bitwa. Wszystkie hordy
świataopadającegonaraz.
Zastanawiał się jak to możliwe, że nadal żyje. Z wysiłkiem spojrzał w bok, gdzie ujrzał
martwą twarz Durga leżącego zaraz obok z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczyma. To
pustespojrzenieprześladowałogo,nawetpośmiercimężczyznazdawałsięwyrzucaćmu:A
niemówiłem?
Anvinprzekręciłsiętrochę,natylebyspojrzećdalej,byzobaczyćtrupywszystkichswoich
towarzyszy, wszystkich ludzi, którzy poszli za jego dowództwem, którzy w niego wierzyli,
którzywalczylizaDuncana,zaDurga-wszyscyleżelimartwi.On,wydawałosię,byłjedynym
ocalałym.
Wgłowiemigałymuobrazyzichbohaterskiejobrony.Żadenzjegoludzinieustąpiłpola
tejolbrzymiejhordzie.Anvinprzypomniałsobie,żezabiłkilkunastuPandezjan,gdytylkodo
niego dobiegali. To była ostatnia pieśń chwały w obliczu pewnej śmierci. Pisane mu było
polec w tej walce, wszyscy oni mieli zginąć i rzeczywiście, wszyscy zginęli. Oprócz niego. Z
jakiegośpowoduokrutnylospozostawiłgożywym,jegojedynego.
Wytężył pamięć, chciał przypomnieć sobie w jaki sposób przeżył. Pamiętał, że dostał w
głowę młotem, uderzenie posłało go na ziemię, chwilę później zaś stratowały go konie.
Przekręciłsięznowuipoczułwszystkiesińcenaplecach,wygniecionekońskimipodkowamii
żołnierskimi butami, przemaszerowali po nim sądząc, że nie żyje. Jakimś sposobem
przeoczono go w tej rzezi, po prostu zignorowano. Myśleli, że jest już trupem. I z tego co
obecnieczuł-niewielesiępomylili.Bolałogomilionsińcówiran.Spróbowałsięporuszyć,
jednakszybkodoszedłdowniosku,żebóljestzbytwielki.
Zastanawiał się dlaczego jeszcze żyje, dlaczego jemu przypadła rola świadka tego
zdarzenia?Zamyśliłsięgłęboko.Dlaczegoniedanemubyłozginąćwostatniej,bohaterskiej
walce,takjaksobieżyczył.Pocomiałbyterazżyć?Escalonznówdostałsiępodokupację.Z
pewnościąwszyscy,którychznałikochał,sąjużmartwi.Duncanteżzpewnościąnieżyje;w
przeciwnymwypadkuprzybyłbyimzpomocą.
Użył teraz wszystkich sił, by poruszyć ręką choć trochę, by oprzeć się i powoli unieść
wyżej.Sięgnąłprzedsiebie,drapiącskałęipiach,zaciskającpięśćtrzęsącąręką,starającsię
podnieść. Potem sięgnął drugą ręką, chociaż cierpiał straszliwie, nie mógł ruszać połową
ciała. Nigdy w życiu nic nie bolało go aż tak bardzo, nigdy tak go nie stłuczono, nigdy nie
przemaszerowałomuprzezgrzbiettysiącchłopa.Ledwiemógłoddychać,jednakprzetoczył
sięnabok,położyłjednądłońnaziemiipodparłsięnią.
Powoli, powolutku był w stanie podnieść szyję trochę wyżej, choć oddech wiązł mu w
gardle.Jakimśsposobempodniósłsięchwiejnienakolano,ledwieutrzymującrównowagę.
Po kilku minutach odpoczynku, gdy już zdołał odetchnąć, zmusił się, by spróbować raz
jeszcze.Niemógłtakpoprostusobietuumrzeć.Musiałprzetrwać.
Musiałbyćsilny.
Spojrzał jeszcze raz w kierunku ciała Durga i zobaczył, że jego miecz leży zagrzebany w
piachu,nawyciągnięcieręki.Sięgnąłwięckuniemu,wiedział,żetojedynysposób.
Nadludzkimwysiłkiemzdołałschwycićbrońswegoprzyjaciela.Złapałzarękojeśćiwbił
ostrzewpiach,użyłgo,bypodeprzećsięprzywstawaniu.Ichoćtrzęsłymusięręce,zdołał
podnieśćsięnanogi.Stałprzezchwilębezruchu,starającsięutrzymaćrównowagę.Oddychał
głębokoprzezdługąchwilę,nieczułsięjeszczenasiłach,byiśćdalej.Kręciłomusięwgłowie,
bardzo chciał przytrzymać się czegoś, mrużył swoje jedyne sprawne oko, gdy rozglądał się
wokół w promieniach zachodzącego słońca. I prędko tego pożałował. Otaczała go śmierć,
zniszczenie,zorientowałsię,żestoizupełniesamwtympustynnympustkowiu.Ajednakbył
żywy.Zatopowinienbyćwdzięczny.
Anvin odwrócił się i spojrzał na horyzont, na znikającą w oddali pandezyjską armię,
dokonującą właśnie kolejnej inwazji Escalonu, poczuł przed sobą wyraźny cel. Nie mógł
pozwolićimwkroczyćdoswojejojczyzny.Niepotym,coprzeszedł.
Jakimśsposobemprzywołałwystarczającoenergii,bypostawićjednąstopęprzeddrugą,
zrobiłpierwszykrok.
Apotemnastępny.
Czuł jakby szedł po dnie morza, cały był mokry, czuł, że w każdej chwili może upaść na
twarz. Jednak skoncentrował się na tym, by myśleć o Duncanie, o tych wszystkich, których
znałikochał-izmusiłsię,byiśćdalej.
Przed nim była niekończąca się droga, miał przed sobą zupełne pustkowie, a dalej -
pandezyjskąarmię.Nawetjeśliudamusiępokonaćpierwszyetap,nawetjeślidonichdotrze,
zpewnościązginie.
Jednakniemiałinnegowyboru,jaktylkobrnąćnaprzód.
Takiwłaśniebył.
Takibyłceljegożycia.
Całejegożyciebyłokuźnią,kuźniąmęstwa,wktórejjegoprzyjaciele,żołnierze,aprzede
wszystkimonsam,wykuwalijegolos.Każdywybórbyłniczymuderzeniekowalskiegomłota,
któryuformowałjegocharakter.Ikażdywybórliczyłsięrówniemocno,conastępny.
Terazmógłwybrać,czyiśćdalej.Czymożecofnąćsię,alboumrzećtuiteraz,zawieść.
Złapał więc mocniej miecz, zacisnął zęby i postąpił do przodu, stawiając nogę za nogą.
Dokonał wyboru. Przetrwa wszystko, cokolwiek życie rzuci mu pod nogi. Był silniejszy od
wszystkichprzeciwności.Silniejszyniżkażdecierpienie.
Iniezatrzymasię,dopókiniepozabijaichwszystkich.
ROZDZIAŁCZTERNASTY
Dierdre krzyknęła, lecąc na łeb na szyję w głąb czarnej otchłani, gdzieś pod ulicami Ur.
Trzymała mocno Marco za rękę, gdy razem spadali coraz niżej. Była pewna, że upadek ją
zabije.Niewyobrażałasobieokropniejszejśmierci.
Wkońcujednakwylądowałazpluskiemwlodowatejwodzie,którasięgałajejdopasa.Tuż
przyniejrozległsiękolejnyplusk,toMarcowylądowałobok.Dierdredyszałaciężko,próbując
zaczerpnąć powietrza. Przecierała mokre oczy, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze żyje. Serce
waliłojejjakoszalałe.Rozglądałasięwokół,zastanawiającsię,gdziewłaściwiebyli?
Marcochwyciłjązarękęipomógłjejwstać.Tunelebyłyoświetlonejedynieprzezmalutkie
promyki słonecznego światła, które docierały ich gdzieś z wysoka, było go tylko tyle, by
zobaczyła wodę spływającą ze zmurszałych, kamiennych ścian i kałuże, w których stali. Jej
towarzyszruszyłprzedsiebie,poszławięczanim,chociażwszystkopiekłojąibolałoodtego
spadania.Byłazupełnieoszołomionatym,jakbliskominęłająśmierć.
GdzieśwgórzeusłyszałałoskotPandezjanszturmującychmiasto,rozlewającychsiępoUr,
mordujących jej lud. Słyszała stłumione krzyki nawet z takiej odległości, krzyki zabijanych
ludzi,któreprzebijałysięprzezgrzmotostrzałuartyleriiiwalącychsiębudynków.Czułajakby
nadszedłdlanichkoniecświata.
Jej serce szarpało się w strachu, jako że bezpośrednio nad nimi słychać było halabardy
obijającesięometal;widaćPandezjaniepostanowilirozbićwłaziścigaćichdalej.
-Musimysięruszyć!-nalegałMarco,ciągnącjądalej.
Dierdre pozwoliła mu się poprowadzić. Pospieszyli przez tunele, rozbryzgując wokół
wodę.Gdywbieguprzymknęłanachwilępowieki,przedoczymanatychmiastpojawiłjejsię
obrazmartwegoojca,któregociałozalegałonaplaży.Tobyłodlaniejzbytwiele.
Marco zdawał się znać dobrze te tunele, szybko doprowadził ją do jakiegoś przejścia.
Skierowalisiękolejnymtunelem,ichspiesznekrokiobijałysięechempościanach.Wbiegliw
następny korytarz, aż wreszcie chłopak poprowadził ich ku kamiennym schodom
prowadzącymwgórę.Gdyweszlinanie,Dierdrezorientowałasię,żesąwkolejnymkorytarzu,
tujednakbyłosucho,bliżejpowierzchni,trochęjaśniej.
Nagle Marco wciągnął ją w jakiś zaułek i położył jej rękę na ustach, by nie wydała ani
dźwięku. Stanęła obok bez ruchu, ledwie oddychając, zaś on wskazał jej palcem promień
słońca nad ich głowami. Przez żelazne sztaby zobaczyła pandezyjskich żołnierzy, którzy
biegaliwteiwewte;zobaczyłaludzi,którzypadalimartwipodichciosami,gdyinnipróbowali
uciekać.Spojrzaładalejizorientowałasię,żepodrugiejstronietuneluznajdujesiędrabina,
któraprowadzinapowierzchnię.
Zalałająfalagniewu.
-Musimyichratować!-ponagliłaDierdre-Niemożemyzostawićichnaśmierć!
Marcomiałponurątwarz.
-Wyjśćnazewnątrzoznaczałobyzginąć-odpowiedział.
Dierdrezmarszczyłabrew.
- Lepiej zginąć pomagając tym ludziom, niż zostać tutaj i umierać jak tchórze –
odparowała i bez namysłu ruszyła w stronę drabiny, wspinając się po dwa szczeble,
zdeterminowana, by ratować wszystkich. Usłyszała za sobą Marco, który wdrapywał się za
nią,agdydotarładoostatniegoszczeblainiemogłaotworzyćciężkiejklapy,oczekiwała,że
chłopakjązatrzyma,żeściągniejąnadół.
Jednak ku jej zaskoczeniu Marco sięgnął w górę i otworzył zamek pokrywy. Wisieli tak
oboje,bardzoblisko,onzaśwpatrywałsięwniązoczymapełnymimiłościipodziwu.Apotem
znówjązaskoczył,pochyliłsiękuniejipocałowałją.
Jeszcze bardziej zaskoczyła ją jej własna reakcja, ona także pochyliła się i oddała
pocałunek.Całowalisięjakdwojeludzi,którzybylipewni,żezarazzginą,żeniemająjużnicdo
stracenia.
PochwiliMarcosięgnąłnadgłowęipowolipopchnąłklapę,tylkotyle,bymócobserwować
falę pandezyjskich żołnierzy przebiegających obok. Biegli pomiędzy kłębami pyłu i stosami
gruzu,pędziliprzezulice,goniącswojeofiary.Dierdrezobaczyłajakwielki,sklepionybudynek
zapadasięiblokujekolejnąulicęgórąkamieni,zabijającprzytymkilkuPandezjan.Tenwidok
bardzojąuradował.
Wtem zauważyła kilku mieszkańców, którzy przycupnęli za gruzowiskiem - starców,
kobiety i dzieci - przynajmniej przez chwilę byli bezpieczni. Nie długo to jednak trwało, na
roztrzaskanekamieniejużzaczęliwdrapywaćsięoprawcy.
-Teraz!-krzyknęłaDierdre.
RazemzMarcowypchnęliklapę,otwierającjąnaoścież,Dierdrenatychmiastrzuciłasię
napowierzchnię,chłopakpobiegłwkrokzanią.Nieczułasiębezpiecznietu,nagórze,jednak
byławolna,napędzałjącel,którywidziałaprzedsobą.
Gdy dopadła kryjących się ludzi, powitały ją przestraszone spojrzenia; nie marnowała
jednak ani chwili, złapała pierwszą osobę, dzieciaka na oko dziesięcioletniego, który
spoglądałnaniąprzerażony.
-Chodźcietędy!-powiedziała-Szybko!
Ujrzawszyswąszansę,podążylizaniąiMarco,biegnącwkierunkuotwartegowłazu.Jeden
podrugimschodziliwdółpodrabinie,wgłąbciemnychtuneli.
Dierdre,rozejrzawszysięwokół,zobaczyłakilkuPandezjan,którymudałosięjużwdrapać
na szczyt. Nie rzuciła się jednak do ucieczki. Stała spokojnie, nie chciała wejść na drabinę,
dopókiwszyscynieznajdąsiębezpieczniewpodziemiach.
-Schodźnadół!-krzyknąłdoniejMarcoprzekrzykująchukkularmatnich,uderzającychw
kolejnybudynek.SamodwróciłsiękuPandezjanomiprzygotowałwłóczniędociosu,próbując
ochronićschodzących-Tujestzbytniebezpiecznie!
Dierdretylkopotrząsnęłagłową.
-Nigdynieidę,dopókiwszyscyniezejdą-powiedziałazuporem.
Zostało jeszcze kilkanaście osób - staruszka, kulejący mężczyzna i kilkoro dzieciaków.
Dierdre stała mężnie, nie ruszywszy się na krok, mimo zbliżających się coraz bardziej
żołnierzy.
-Nojuż!-wykrzyknęładoociągającychsię,zaciskającmocnoręcenawłóczni.
Szybkodoszłodoniej,żeniezdążąschowaćsięnaczas.Uniosławięcswąbrońiwrazz
Marcoprzygotowałasiędoodparciaataku.
Rzuciłosięnanichtrzechżołnierzynaraz,Dierdreschyliłasię,gdyjedenzamachnąłsięna
nią, po czym cięła na odlew podrzynając mu gardło. Marco bez namysłu pobiegł w ich
kierunku i dźgnął jednego prosto w serce. Gdy trzeci zaatakował go od tyłu, Dierdre
wpakowała mu włócznię prosto w plecy. Żołnierz okręcił się wokół własnej osi, Marco zaś
wbiłmuostrzeprostowgardło.
Nagle usłyszała rumor, spojrzała więc w górę, by zobaczyć kilkunastu następnych
wyłaniającychsięzzaszczytuwzniesienia.
-Chodź!-popędziłjąchłopak.
Obydwojerzucilisięczymprędzejwdółdrabiny,uciekającprzedszarżąPandezjan.Marco
wostatniejchwilisięgnąłnadgłowę,zatrzasnąłklapęizamknąłjąnazasuwę.Natychmiast
doszłyichodgłosybutówuderzającychożelaznąkratę,gdyżołnierzedesperackostaralisię
dostaćdośrodka.
Na szczęście nie dali rady, pokrywa była gruba. Nawet ich miecze nic nie mogły tu
zdziałać.
Pochwilistanęlijużpoddrabiną,nadole,bezpieczni,dyszącciężko.Dierdrespojrzałana
grupkę mieszkańców, a potem na swojego towarzysza. Odpowiedział jej spojrzeniem,
wydawałsięrówniezaskoczonycoona.
Udałoimsię,jakimśsposobem.
***
DierdreiMarcostaliwgrupiekilkunastuludziwprzepastnympomieszczeniupodziemią,
wreszcie wszyscy byli bezpieczni. Wyglądali na zziębniętych i zmęczonych, kilkoro dzieci
łkałocicho.Dierdrezastanawiałasię,jakdługobędąwstanieprzetrwaćtu,wdole.Powtarzała
sobie,żeprzynajmniejudałosięuratowaćichodbezpośredniegozagrożenia,odstraszliwej
śmierci,daliimtrochęczasuikolejnąszansę,byprzeżyć.Czułasięztymbardzodobrze.Te
myśliwypierałymyślojejojcuiootaczającymichnieszczęściu.
Dreptaławokółniespokojnie,jużodkilkugodzinzastanawiającsię,copocząćdalej.Wciąż
słyszała,jakmiastoginieimnadgłowami.Niemoglizostaćtunazawsze,tegobyłapewna.
Śmierćbyłacorazbliżej.
Im dłużej dreptała, tym czuła się silniejsza i bardziej zdeterminowana. Myślała o ojcu,
który zginął na plaży, o jego poświęceniu, wiedziała, że musi iść w jego ślady, czuła, że to
jedynysposób,wjakimożeuczcićjegopamięć.JejmyślipodążyłykuAlecowi,przypomniała
sobiejegowysiłki,tojakpracowiciewykuwałswojełańcuchy.Wjejgłowiepowolirodziłsię
pomysł.
ZwróciłasiędoMarco,słysząc,żeostrzałartyleriicichnie.Chłopaksiedziałponuro,kryjąc
głowęwdłoniach.
- Zakończyli pierwszy atak - stwierdziła - A to oznacza, że ich statki będą wpływały do
kanałów.
Spojrzałnaniąciekawie.
-Spróbujmytrochęutrudnićimżycie-dodała.
Wlepiłwniąwzrok,jegotwarzrozjaśniłasięwdomyśle.
-Łańcuchy?-spytał.
Kiwnęłagłową.
-Zanieśliściejedokanałów?-spytała,zastanawiającsię,czyzdążyliwykonaćswojedzieło
przedrozpoczęcieminwazji.
Marcoodpowiedziałkiwnięciemgłowy,twarzmiałśmiertelniepoważną.
-Zarazprzyporcie-odpowiedział-Aleniesąumocowane.Niezdążyliśmyzewszystkim.
Dierdrekiwnęłagłową,widzącprzedsobąjasnycel.
-Więcniemanacoczekać-powiedziaławreszciezpewnościąwgłosie.
Chłopakstanąłobok,wjegooczachtakżepojawiłsięogień.
- Przecież to szaleństwo - powiedział starzec, który dosłyszawszy ich naradę, wstał i
podszedłdonich,agłosmiałpełentroski-Pozabijająwasprzecież!
- Pandezjanie już tam są - powiedział kolejny - I nic ich nie zatrzyma. Cóż pomoże
zniszczyćkilkamarnychstatków?
- Jeśli zablokujemy kanały - odpowiedziała Dierdre - zabijemy setki żołnierzy. I
zatarasujemyimdrogę.
-Icoztego?-spytałkolejny-Cozatrzymamilionkolejnych,którzytylkotamczekają?
-Przecieżmiastoleżyjużwgruzach-dodałnastępny-Pocotowszystko?
-Poco?-powtórzyłaDierdreoburzona-Ponieważpototujesteśmy.Botaktrzeba.Botak
uczyniłbymójojciec.
-Coinnegonampozostało?-dodałMarco-Zostaćtutajiczekaćnaśmierć?
-Tuprzynajmniejjesteściebezpieczni-odezwałsięktoś.
-Nieobchodzimniemojebezpieczeństwo-odpowiedziałaDierdre-Chcębronićnaszego
miasta.
Kilkaosóbprzyjęłotokręcącgłowami,inniodwrócilioczypełnestrachu.
- My nie zamierzamy ryzykować swoich skór - powiedział wreszcie jakiś mężczyzna ze
sparaliżowanąręką.
-Nieproszęwasoto-odpowiedziałachłodnym,twardymgłosem.Niechciałapomocy,
niepotrzebowałajużnikogo-Poradzęsobiesama.
I ruszyła w stronę jednej z drabin, od razu jednak poczuła dłoń na swoim ramieniu.
Odwróciłasię,bynapotkaćpoważnespojrzeniebrązowychoczuMarco.
-Jabędęcitowarzyszył-powiedział.
Wzruszyłyjątesłowaogromnie,jednakniedałategoposobiepoznać.
Zanim weszła na drabinę, odwróciła się i spojrzała w tłum przestraszonych, skulonych
osób.Wydawalisiębyćprzerażeniiniemogłaichzatowinić.
-Ktośjeszcze?-spytała,chcącdaćimostatniąszansę,bydonichdołączyć.
Jednakwszyscyodwracaliwzrokwstrachuiwstydzie.
-Idziecienaśmierć!-wykrzyknęłajednazkobiet.
Dierdrekiwnęłagłową.
-Niewątpię-odpowiedziała.
Poczymodwróciłasięiruszyławgórępodrabinie,jedenszczebelzadrugim,mającMarco
zaplecami.Wspinalisiędługo,byłocorazciemniej,ręcetrzęsłyjejsięzestrachu.Zmusiłasię,
bystłumićswójlęk,bywznieśćsięponadto.
Gdywreszciedotarlinagórę,zatrzymalisięnachwilęispojrzeliposobie.Marcouniósł
brew, jakby pytając czy jest pewna, że chce to zrobić. Kiwnęła mu głową, nie mówiąc ani
słowa.
Sięgnęli więc nad swe głowy i razem otworzyli zasuwy klap. Popchnęli mocno ciężką,
żelaznąpokrywę,chwilępóźniejichtwarzezalałoświatłosłońca.
Ur.
Ichprzeznaczeniewłaśniesięwypełniało.
ROZDZIAŁPIĘTNASTY
Kyra galopowała na grzbiecie Andora, przedzierając się przez zarośla, łamiąc na sobie
gałęzie,odwielugodzinprzemierzającdrogiibezdrożaEscalonu,zLeouswegoboku.Czuła
przypływdeterminacji,musiałaodszukaćdomswojejmatki,źródłoswojejmocy,miejsce,w
którymmiałauzyskaćodpowiedźnawszystkiedręczącejąpytania.
ZaginionąŚwiątynię.
Nie mogła przestać o tym myśleć, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej
podekscytowana. To właśnie tam, jak obiecał Alva, miała znaleźć wskazówki, które
doprowadząjądomatkiitotamodkryjeźródłoswojejmocy.SercewaliłoKyrzejakoszalałe.
Przez całe życie zastanawiała się, kim była jej matka; niczego bardziej nie pragnęła, niż
spotkaćsięznią,usłyszećjejgłos,objąćjąizobaczyć,czyjestdoniejchoćtrochępodobna.
Takbardzochciaładowiedziećsię,czyjejmatkabyłazniejdumna,usłyszećodniejtesłowa.
Cowięcej,Kyrapragnęładowiedziećsięskądpochodzi,kimbylijejprzodkowie,kimbyła
onasama.SłowaAlvaniosłysięechempojejgłowie.Przedwieczni.Pierwotniludzie.Obrońcy
Escalonu. Ci, którzy trzymali smoki w ryzach. Kyra był dumna ze swojego pochodzenia, a
jednak nie była do końca pewna, co to właściwie znaczy. On mówił o innej rasie. O rasie
nieśmiertelnych,owszechmocnychistotach.Jaktosięstało,żezniknęli?Przezkogozostali
pokonani?Czynaprawdęodeszlinazawsze?
Kyraczuła,żejejmatkaniebyłazwykłymczłowiekiem,żebyłapotężniejszaodcałejrasy
ludzkiej. Nie wiedziała jednak, czy jeszcze żyła i jak dużo z tej mocy spłynęło na nią. Czy
posiadała taką samą moc, jak jej matka? Czy należała do tej samej rasy? Czy jej matka
rzeczywiściebyłanieśmiertelna?Czytooznaczało,żeKyrarównieżbyłanieśmiertelna?
Jadąc tak długimi godzinami, rozmyślała nad tym, jakie miała szczęście, że nadal żyje.
MyślałateżoKylu.Odszedłtaknagle,powróciłdowieży.Sercezabiłojejmocniejnamyślo
tym, że groziło mu niebezpieczeństwo. Co jeśli nigdy więcej go nie zobaczy? Nie do końca
rozumiałauczucia,któreżywiławstosunkudoniegoiniebyłapewna,dlaczegoażtakjejna
nim zależało. Przez to wszystko czuła, że nie całkiem panuje nad swoimi emocjami – a to
bardzojąmartwiło.
Kierowałasięnapołudnie,ażwkońcudotarładorozstajudróg.Prostydrewnianyznak
wskazał dwie drogi, jedną na zachód, w stronę wybrzeża, w kierunku Zaginionej Świątyni.
Drugiznak,znapisemANDROS,wskazywałwschód.
Jej serce zabiło mocniej. Andros. Natychmiast pomyślała o swoim ojcu, o tym że jest
przetrzymywany w niewoli. Kyra z ciężkim sercem patrzyła na znaki. Czuła się tak, jakby
patrzyławoczyswemuprzeznaczeniu.Równiemocnopragnęłaudaćsięwobukierunkach.
Wiedziałajednak,żetobyłoniemożliwe.Mogławybraćtylkojednąścieżkę,jednomiejsce.
I wiedziała, że od tej decyzji zależała będzie reszta jej życia. Wiedziała, co powinna zrobić:
powinna posłuchać Alvy i ruszyć na zachód, w kierunku świątyni, w stronę matki. Musiała
znaleźćźródłoswojejmocy,bystaćsiępotężnąwojowniczkąiprzetrwać,takżedlaswojego
ojca.Imusiałaznaleźćwskazówki,dziękiktórympoznałabyprawdęosobieioswejmatce.
Lecz bez względu na to jak bardzo się starała, zawsze kierowała się sercem, zamiast
rozsądkiem. I gdy siedząc na grzbiecie Andora, wsłuchiwała się w głos swojego serca,
wiedziała, że nie może pozwolić by jej ojciec zgnił w więzieniu. Ani teraz, ani nigdy. Nawet
jeślidotądgoniezabili,zcałapewnościąwkrótcetozrobią.Ajeślionanicztymniezrobi,jego
krewbędzienajejrękach.Adotegozanicwświecieniemogładopuścić.
Kyra zawróciła więc Andora i zagłuszając w sobie głos rozsądku, ruszyła galopem na
wschód,doAndros.Jużwtedywiedziała,żetobardzoryzykowne.Wiedziała,żesamanieda
rady stawić czoła pandezyjskiej armii strzegącej stolicy. Zdawała sobie sprawę również z
tego, że jej ojciec może być już martwy. Oddalając się od świątyni, odwracała się od swojej
matki,odswegoprzeznaczeniaiswejmisji.
Ale nie miała wyboru. Z wiatrem we włosach, galopowała już na Andorze w kierunku
Andros,wstronęojca.
-Ojcze–pomyślała-zaczekajnamnie.
ROZDZIAŁSZESNASTY
MerkiKylewędrowaliprzezleśneodmętyUrjużodkilkudni.Merkdużorozmyślałotym,
kim jest chłopiec, który idzie obok niego. Zdał sobie sprawę z tego, że nie wie o nim
praktycznie nic. Jedno, czego był pewien to to, że jemu właśnie zawdzięczał życie. Bardzo
dziwneuczucie.Dotądmógłliczyćwyłącznienasiebieinigdynieczułsięznikimzwiązany.A
już z pewnością nie spodziewałby się, że to z Kylem połączy go los. W końcu chłopak był
Obserwatorem,tajemnicząistotą,izawszetrzymałsięzboku.
Merk nie był nawet pewien, czy Kyle w ogóle go lubi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego po
niegowrócił.Lossprawił,żeterazwspólnieprzemierzylidrogędoKos,żerazemmielibronić
WieżyiOgnistegoMiecza.Zastanawiałogojednak,czytobyłojedynympowodem,dlaktórego
Kyleponiegowrócił?
-Dlaczegomnieocaliłeś?–zapytałwkońcu,czującpotrzebęprzerwaniatejmonotonnej
ciszy.
Kyleodpowiedziałtakdługimmilczeniem,żeMerkzastanawiałsię,czywogóleusłyszał
jegopytanie.Mijałydługiegodziny,ażwreszciechłopakwymamrotał:
-Aczemumiałbymtegoniezrobić?
Merk spojrzał na niego zdziwiony. Jego szare oczy wydawały się być o wiele starsze od
niegosamego.
-Wróciłeśpomnie–powiedziałMerk–Uratowałeśprzedniechybnąśmiercią.
-Niewróciłempociebie–poprawiłgoKyle-Wróciłemdowieży,byjejbronić.
-Amimotouratowałeśmnie.
Kylewzruszyłramionami.
-Byłeśtam,awieżaitakbyłastracona–odpowiedziałobojętnie.
Merkzacząłutwierdzaćsięwprzekonaniu,żenicdlaniegonieznaczył.
-Skądwiesz,żeniebyłodlaniejratunku?-zapytał.
-Poprostuwiedziałem-odparłponuro–Terazpotrzebnijesteśmygdzieindziej.Wkońcu
jestjeszczedrugawieża.
Merkzadumałsię.
-Kiedydowiedziałeśsię,żeMieczatamniema?–zapytałciekawy.
Kylespojrzałnaniegosceptycznie,jakbyzastanawiającsię,czyodpowiedzieć.
-Zawszetowiedziałam–przyznałwkońcu–odwieków.
Merkbyłzszokowany.
-Ajednaktrwałeśnastanowisku.Przezwiekitrzymałeśstrażwpustejwieży.Zupełniena
nic.Czemu?
Kyleodchrząknął.
- To nie było na nic – odparł z przekonaniem – W jednej z wież znajduje się Miecz, w
drugiejnie.Ajednak,każdaznichodgrywałabardzoważnąrolę.Jednasłużyłazawabik,ale
musiałabyćrówniepilniestrzeżona.Inaczejwrógwiedziałby,gdzieskoncentrowaćswójatak.
Merkdługonadtymmyślał.
-Ateraz–zauważyłMerk–gdyWieżaUrjestzniszczona,wszyscysiędowiedzą.Najpilniej
strzeżonatajemnicazostałaodkryta.
Kylewestchnął.
- To prawda – przyznał – Ale jeśli dotrzemy do Kos jako pierwsi, może uda nam się ich
ostrzec.Możezdążąprzygotowaćsięnaatak.
-Naprawdęmyślisz,żemożnaprzygotowaćsięnaatakcałegonaroduMardy?–zapytał
sceptycznie - Albo armii Pandezji? Wieża Kos prędzej czy później upadnie. Miecz zostanie
zrabowany.Płomienieznikną.Zalejenasfalatrolli,awtedyEscalonprzepadnie.Pozostanąpo
nimtylkozgliszcza.
Kylewestchnąłizamilkłnadługiczas.
-Tynadalnierozumiesz-powiedziałKyle–Escalonnigdyniebyłwolny.Przynajmniejnie
odkiedyPrawieczniumarli.Odkiedypojawiłysiępierwszesmoki.IodkądstraciliśmyBerło
Prawdy.
-BerłoPrawdy?-zapytałMerkzaskoczony.
Ale Kyle tylko patrzył przed siebie w milczeniu, pozostawiając go w niepewności. Był
pełentajemnicitodoprowadzałoMerkadoobłędu;jednopytanierodziłokolejne,apołowa
odpowiedzibyładlaniegozupełnieniejasna.
Kolejnegodzinymarszuupłynęłyimwmilczeniu,ażwkońcuciszęprzerwałjakiśdziwny
szum. Gdy wyłonili się z leśnej gęstwiny, stanęli na brzegu rwącej rzeki. Merk patrzył z
podziwemnaspienionewodyTanis.Wartkinurtsprawiał,żerzekawydawałasiębyćniedo
przekroczenia.Ajednakniemieliinnegowyjścia.
Merkwiedział,żeniemogąstaćtakbezkońca.Gdyjednakzrobiłkrokwkierunkuwody,
poczułsilnąrękęnaswejpiersi.SpojrzałnaKylazaskoczony.
-Cojest?
Kyle utkwił wzrok gdzieś w zaroślach. Nie powiedział ani słowa i nie musiał. Merk
wiedział od razu, że coś tam zauważył. Choć nie rozumiał go, to jednak darzył ogromnym
szacunkiem i zaufaniem, dlatego zatrzymał się posłusznie. Z uwagą rozejrzał się po
przeciwległymbrzegu,jednaknictamniedostrzegł.
-Niczegotamniewidzę–powiedział–Chybaprzesadzasz.
Po dłuższej chwili znowu ruszył przed siebie i stanął nad samym brzegiem. Chciał
przekonać się, czy dadzą radę przeciwstawić się nurtowi, lecz gdy tylko zanurzył stopę w
lodowanejwodzie,tanatychmiastzwaliłagoprawieznóg.
Wycofawszysięnabrzeg,niemiałjużwątpliwości,żebędąmusieliznaleźćinnysposób,
byjąprzekroczyć.Kątemokazauważyłjakiśruchnawodzieigdyprzeszedłkawałekwdół
rzeki,zobaczyłkołyszącąsięnawodziemałąłódkę.
-Niepodobamisięto-powiedziałKyle,podchodzącdoniego.
-Amaszinnypomysł?
Kylespojrzałjeszczeraznawodęizamilkł.
Merk wszedł do łódki, która kołysała się tak mocno, że prawie z niej wypadł. Gdy Kyle
dołączyłdoniego,wychyliłsięiprzeciąłcumęsztyletem.Szarpnęłonimigwałtownieijużw
chwilępóźniejspływaliwdółrwącejrzeki.
Wiosłowalirazemilesiłwrękach,starającsięprzeciąćszalejącynurt.Walczylizaciekle,
jednakłódkąwciążrzucałonawszystkiestrony.Merkbyłpewien,żezarazsięwywrócą.Kyle
rozglądałsięwokół,jakbyoczekiwał,żeladachwilacośichnapadnie.
W końcu jednak udało im się wydostać poza najsilniejszy prąd. Przecięli rzekę i cali
mokrzydotarlidoprzeciwległegobrzegu.
Gdytylkowyskoczylinasuchyląd,nurtporwałłódkęiMerkpatrzyłjużtylkobezradnie,jak
taginiewbezmiarzekłębiącychsięfal.
OdwróciłsięispojrzałnaKyla,którynieodrywałwzrokuodliniidrzew.Byłprzekonany,
żecośczyhananichwtychzaroślach..
-Cojest?–zapytałMerk,samzaniepokojonycorazbardziej–Gdybycośtambyło…
Iwtedyuciąłzdanienadźwiękprzeraźliwegowyciapołączonegozwarczeniem.Mrożące
krewwżyłachodgłosydochodziłyzpobliskichkrzaków.
Kylepobladłipowoliuniósłswójkij.
-Bajlory-powiedziałwkońcuzłowieszczo.
-Cototakiego?
Ledwie zdążył zadać to pytanie, z zarośli wylazła sfora dzikich bestii, w każdej chwili
gotowych rzucić się na nich. Cztery stwory podobne do nosorożców, choć nie z jednym a z
sześciomarogami,zgrubączarnąskórąidługimikłamiostryminiczymszable,łypałynanich
groźniebiałymiślepiami.
Merkodwróciłsięigdyspojrzałnarwącąrzekę,wiedział,żeznaleźlisięwpułapce.
-Potrafimypływać-powiedział,zdającsobiesprawę,żetoichjedynadrogaucieczki.
-Oneteż–odparłKyle.
Merk poczuł jak oblewają go zimne poty, gdy znajdujące się nie dalej jak dwadzieścia
metrówodnichbajloryrzuciłysięwichstronę.Ichkopytadudniłycorazgłośniej,aMerk,nie
wiedząc,coinnegomógłbyzrobić,sięgnąłposztylet,wycelowałirzuciłwjednegoznich.
Obserwowałjakostrzeszybujewpowietrzu,bypochwiliwbićsięwokobestii.
Miałnadzieję,żetenciospowalizwierzę,jednakbajlor,niezwalniającnawet,sięgnąłtylko
łapąiwyłamałklingę,jakbybyłazwykłąwykałaczką.
Merkgłośnoprzełknąłślinę.
-Padnij!–krzyknąłKyle,gdydopadłaichpierwszabestia.
BajlorwystawiłswojeostrejakbrzytwapazuryiwtedyMerkrzuciłsięnaziemię,modląc
się,bychłopakwiedział,corobi.Gdyjużmiałzostaćzmiażdżonyprzezmonstrualnekopyta,
usłyszałgłośnyjękizobaczył,jakzwierzpadłanabok,dźgniętykijemKyla.Odetchnąłzulgą,
widząc,jakbliskobyłśmierci.
Kylezamachnąłsięiuderzyłdrugiegobajlorawpierśtakmocno,żetamtenażprzeleciał
dobrepięćmetrówwtył,lądującprostonakolejnymnadbiegającymzwierzu.Merkspojrzał
naKylawzachwycie,niemogącuwierzyćwłasnymoczom,zastanawiającsię,nacojeszczego
stać.
-Tędy-rozkazałKyle.
MerkpobiegłzaKylemwstronębestii,którewciążleżałynaziemiistanąłjakwryty,gdy
zobaczył, że chłopak wskakuje na grzbiet jednej z nich. To było czyste szaleństwo. Zwierz
ryknąłizacząłsiępodnosić.Merkwiedział,żemusidziałaćszybko,wdrapałsięwieczaKylai
wczepiłwzwierzanajmocniejjaktylkomógł.
Jużwchwilępóźniejbajlorwierzgałdzikozichdwojgiemnagrzbiecie.Merkześlizgiwał
sięcorazbardziej,byłpewien,żezarazumrze.Pozostałestworygotowałysiędoataku.
Wtedy Kyle pochylił się i szepnął coś bajlorowi do ucha. Ten, ku zaskoczeniu Merka,
zamarł w bezruchu, jakby nasłuchując. Kyle wyprostował się i kopnął go niczym konia, ten
podniósłłeb,ryknąłiruszyłgalopemnaswoichtowarzyszy.
Zaskoczonetymwidokiembestieniewiedziałyjakzareagować.Bajlorschyliłłebiugodził
rogiem jedną z nich, a gdy ta padła na bok, stratował ją na śmierć swoimi potężnymi
kopytami.Następniepodniósłgwałtowniełeb,przebijającgardłodrugiegostworanawylot,
takżetenniezdążyłnawetjęknąć.
Zostałajużtylkoostatniabestia,którawidząc,cosiędzieje,natarłanaichbajlorazfuriąw
ślepiach. Gdy dwa gigantyczne cielska zderzyły się w biegu, ziemia aż zadrżała. Merk i Kyle
wylecieliwpowietrzejakzprocy,lądującwbłocienieopodal.
Leżelitamledwożywi,przyglądającsięjakzwierzpodnosisięiwściekleryjąckopytemw
ziemi,szykujesiędoostatecznegoataku.Merkowiwoczyzajrzałaśmierć.Przekonanybył,że
dlanichniemajużratunku.
Tymczasem bajlor, którego ujeżdżali, zdołał jeszcze zebrać w sobie resztki sił i
wykorzystując nieuwagę przeciwnika, wbił się rogiem w jego podbrzusze, wypruwając mu
flaki. Potem zachwiał się na nogach i padł na ziemię, nieprzytomny z wyczerpania. Merk
stanąłwmiejscu,dyszącciężko,patrzącnaczterybezwładnecielska,ledwiemogącuwierzyć
wto,cotusięstało.Udałoimsię.Jakimścudemprzetrwali.
OdwróciłsięispojrzałnaKyla,któryterazuśmiechałsiędoniegoszeroko.
-Atobyłatałatwiejszaczęść-powiedział.
***
Kyle i Merk maszerowali w ciszy przez równiny Escalonu, kierując się na południe i na
wschód,wstronęDiabelskiegoPalca,starożytnegopółwyspuKos.Wędrowalitakodkilkudni,
nie zatrzymując się od czasu, kiedy spotkali na swej drodze przerażające bajlory. Kyle
próbowałodgonićodsiebieczarnemyśliiskupićsięnapodziwianiukrajobrazu.Niebyłoto
jednak takie łatwe. Przez głowę wciąż przebiegały mu obrazy walącej się Wieży Ur,
umierających na jego oczach towarzyszy. Był zdruzgotany. Z całego serca pragnął jak
najszybciejdotrzećdoKos,byostrzectamtejszychObserwatorówprzednajazdemMardy,by
ocalićMieczicałyEscalon.
Musiałprzyznać,żepolubiłtegoczłowieka,swojegonowegotowarzyszapodróży,Merka.
Wykazałsięodwagąwwalce,dzielniechroniłwieży,nawetkiedyniktgodotegoniezmuszał.
Nie było wielu ludzi, którzy wzbudzali w Kylu pozytywne uczucia. On jednak zdołał go do
siebie przekonać. Czuć było, że ten człowiek chce się zmienić, odciąć od swojego
dotychczasowego życia – a to było coś, co Kyle doskonale rozumiał. Mimo że był tylko
człowiekiem, wydawał się być godny zaufania i dlatego wybrał go na swojego towarzysza
broni.
Kyle obserwował horyzont, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, rozmyślając nad
najlepszym sposobem przedostania się przez nieprzyjazne tereny Diabelskiego Palca. W
oddalimajaczyłyjużlodoweszczytyKos,którezdawałysięsięgaćnieba.Wiedział,żewkrótce
rozpocznie się najbardziej niebezpieczny odcinek ich podróży. Głowę zaprzątały mu setki
myśliowieży,trollach,oKyrze,starałsięjednakodepchnąćodsiebiejewszystkie,byskupić
sięnaceluswejmisji.
Ajednakmyślitewciążniedawałymuspokojuicoswśrodkukazałomuzatrzymaćsięi
wsłuchaćwgłoswiatru.
Merkwlepiłwniegopytającespojrzenie.Tobyłpierwszyrazodkilkudni,kiedyprzerwali
wędrówkę.
Kyle utkwił wzrok na rozciągających się przed nim bezkresnych równinach, po czym
odwrócił się w przeciwnym kierunku i spojrzał na południe. Gdy to zrobił, poczuł jak
przepływa przez niego impuls, jak nagle staje się dla niego jasne, że potrzebny jest gdzie
indziej.Gdzieś,gdzietoczysięwalkaośmierćiżycie.
-Cosięstało?-zapytałMerk.
Kylewmilczeniuwsłuchiwałsięwszumwiatru,próbujączrozumieć.
I wtedy do niego dotarło. Kyra. Była w poważnym niebezpieczeństwie; czuł to w każdej
komórceswegociała.
OdwróciłsiędoMerka.
-Niemogędalejiśćztobą-powiedział,ledwiemogącuwierzyćwewłasnesłowa.
Merkpatrzyłnaniegowyraźniezbityztropu.
-Comasznamyśli?–zapytałniepewnie.
- Kyra – powiedział, sam nie do końca rozumiejąc, co się z nim dzieje - Ona mnie
potrzebuje.
Merkzmarszczyłbrwi,aleKylewyciągnąłrękęichwyciłjegoramię,patrzącmuprostow
oczy.
-Dalejmusisziśćbezemnie–oznajmił–GdydotrzeszdoKos,znajdźMieczizabezpiecz
gonajlepiej,jakbędzieszpotrafił.Dołączędociebiejaknajszybciej.
Merkwydawałsiębyćbardzorozczarowany.Kylechciałmuwszystkowyjaśnić,jednaknie
umiałznaleźćsłów,byopisaćjakbardzokochaKyrę.Jakmógłoczekiwać,byzrozumiał,żejest
dlaniegoważniejszanawetodlosuEscalonu?
Bez słowa odwrócił się i nie tracąc już ani chwili ruszył na południe, wiedząc, że ocali
Kyrę,albozginiepróbując.
ROZDZIAŁSIEDEMNASTY
Jego Wspaniałość Ra, Najświętszy, Najwyższy Pan i Władca Pandezji stał na blankach
Andros i spoglądał po polach Escalonu, ciesząc się ich widokiem. Należały teraz do niego.
Wszystkie.Skrzywiłsięwuśmiechu.
Tam,woddali,byłwstaniedostrzecjakjegoarmieparłynapółnoc,wpogonizatrollami,
właśniewycinałyuciekającebestiewpień.Wrógzostałzupełnierozbity.Mardazpewnością
była wojowniczym narodem, każdy z trolli był dwa razy większy od człowieka, o ich sile
krążyły fantastyczne opowieści, zaś ich przywódca, Wezuwiusz, znajdował się wysoko na
liścietych,którychRapragnąłująćiosobiściepoddaćtorturom.Jednakmimowszystkowciąż
mu umykał. Stracił tysiące ludzi w tej walce - lecz na ich miejsce po prostu posłał kolejne
tysiące. To wielka wygoda być w posiadaniu armii niewolników, zebranych ze wszystkich
krańcówImperium.Byliniezliczeni,inietrzebabyłoprzejmowaćsięichlosem.
Ra wiedział, że armia trolli wreszcie wykruszy się pod zalewem fali jego żołnierzy,
wreszciedotrzedonich,jakdocierałodokażdego,żeichsiłajestbezużytecznawporównaniu
zjegopotęgą.WkońcuRabyłniezwyciężony.Niktgojeszczeniepokonał,niktniemógłgo
pokonać. Tak zapisano w gwiazdach. Był Najwspanialszym, Nietykalnym, Nieśmiertelnym
Władcą.
Spoglądającteraznaswojewojska,którerozpościerałysiękupółnocy,stwierdził,żebył
dla Escalonu o wiele zbyt łaskawy. Nierozsądnie założył, że przyjmą swój los jak każda z
podbitych krain, że poddadzą się rządom jego królewskich gubernatorów. Zostawił im zbyt
dużoswobody-teraznadszedłczas,bytowszystkozmienić.Nadszedłczas,byprzekonalisię,
zkimprzyszłoimsięzmierzyć.Nadszedłczas,bypokazaćimprawdziwecierpienie.
Ta żałosna wojenka z Escalonem była straszliwą niedogodnością dla Wielkiego i
Wspaniałego Ra, drobiazgiem, który odciągał jego uwagę od innych, znacznie ważniejszych
spraw, od poważnych wojen. Poprzysiągł sobie, że lud Escalonu zapłaci odpowiednią cenę.
Tym razem zakuje w kajdany cały naród. Pokryje każdą piędź tej krainy żołnierzami,
wymordujewszystkichmężczyzn,wydakobietynatortury,adziecipośledoobozówpracy,
przeora każdy skraj ten ziemi. Nikt nie będzie w stanie rozpoznać dawnego kraju, gdy jego
dzieło wreszcie się zakończy. Będzie doskonałym przykładem dla każdego narodu, który
odważysięmusprzeciwić.
Ra nie powinien był słuchać swoich doradców, ludzi, którzy chwalili waleczność
Escalońskich wojowników, ich niezależność, gdy radzili mu łagodne rządy. Powinien był
zaufaćwłasnyminstynktomizrobićto,corobiłzawsze:zmiażdżyćwszystkichniepokornych.
Spalićichmiasta.Zostawićichzniczym.Wkońculudzie,starcizpowierzchniziemi,niewiele
moglizrobićwsprzeciwie.
WoddaliRasłyszałcieszącejegouchoodgłosykanonady,eksplozjigdzieśnahoryzoncie,
tam,gdziejegoflotaniszczyłaUr.JegoarmieistatkiatakowałyEscalonzewszystkichstron,
niebyłoimgdzieuciekać.Wkrótcewszystkieogniskaoporuzostanąstłumione.Przywódca
tegopowstania,człowiekzwanyDuncanem,siedziałjużwjegolochu.Razradościąoczekiwał,
bygozobaczyć,byzniszczyćostatniegozniepokornych.
Spoglądajączgórynauciekającetrolledobrzewiedział,gdziesiękierują.Napołudniowy
wschód.WstronęDiabelskiegoPalca,wstronęWieżyKos.ChcielidostaćwswełapyOgnisty
Miecz, chcieli zniszczyć Płomienie i otworzyć granice dla narodu Mardy. Przewidział to,
oczywiście.Niepomyślelinawet,żeWielki,WspaniałyRanigdynatoniepozwoli?Przecież
jegowojskajużruszyły,byzniszczyćwszystkietrollezanimsprawiąmuwięcejproblemów.
-Wspaniaływidok,prawda?-doszedłgogłos.
Raodwróciłsięiuśmiechspełzłmuztwarzy,gdyzobaczyłpodchodzącegoEnisa,chłopca,
którysądził,żejesttukrólem.Stałtamsobie,takpodobnydoswegoojca,człowieka,którego
sprzedałizabił.Razdjąłgniew.Cóżzaarogancja,takreaturasądzi,żemożepodejśćtakblisko
doNajwiększego,NajświętszegoRa.
-Nigdyniespodziewałemsięzobaczyćtegonawłasneoczy-ciągnąłdalejEnis-Marda
zawszezagrażałaEscalonowi.Terazjednakuciekaprzednamiwpopłochu.
-Nami?-spytałRa,spoglądającnaniegozpogardą,czującwzbierającąwsobiefurię.Ten
arogancki,zarozumiałychłopakewidentnieniemiałpojęcia,żeniktniemiałprawazbliżyćsię
doImperatorazanimnieklęknąłiniezłożyłmupokłonu,bijącczołemoziemię-inikt,nigdy,
nieodzywałsiędoniego,zanimonnieodezwałsiępierwszy.
JednakEnisstałtamsobie,uśmiechającsięwswejgłupocieibezczelności.
- Escalon już niedługo znajdzie się pod naszą władzą - ciągnął dalej - zaś mój lud zrobi
wszystko,czegosobieżyczysz.
-Naszą?-spytałRa,ażprostującsięzoburzenia.
Enisodpowiedziałmuspojrzeniem,równiedumnyiarogancki.
- W końcu jestem teraz Królem - odpowiedział, jakby to było coś oczywistego - To ja
darowałem ci to wspaniałe zwycięstwo, dzięki mnie nie straciłeś nawet jednego żołnierza.
Oddałem ci swojego ojca, a także Duncana i wszystkich jego wojowników. Masz mi za co
dziękować.
Ranigdywcześniejnieczułtakwielkiegoobrzydzenia,gotowałsięwśrodkutakmocno,
jakbyzarazmiałwybuchnąć.Robiłwszystko,bypowstrzymaćsięodzłapaniategochłopcaza
szyjęizaduszeniagotuiteraz.
I jakby tego było mało, Enis sięgnął ku niemu i naprawdę poważył się położyć rękę na
świętymramieniuRa.
- Potrzebujesz mnie - ciągnął dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, w jakim jest
niebezpieczeństwie-Tojestmójlud.Wiemjaknimrządzić.Bezemniezostajeszzniczym.
Raodetchnąłgłęboko,poczymprzemówiłgłosem,któryażdrżałzwściekłości.
-Zdajeszsobiesprawęztego,ilukrólówposadziłemnatronie,iluobaliłem?-spytałgo
niskim,dudniącymgłosem-Ilekrain,ilenarodówsłużyłomizazabawki?Ajednakkrólowie,
moikrólowie, wciąż myślą tak samo: wyobrażają sobie, że władza należy do nich. Że to ich
ziemia.Ichlud.Urojeniapleniąsięwzastraszającymtempie.Ojednymzawszeudajeimsię
zapomnieć.
Ra sięgnął przed siebie błyskawicznym ruchem, schwycił Enisa za kołnierz koszuli,
postąpiłkilkakrokównaprzód,ciągnącgozasobąikrzyknąwszygłośnoprzerzuciłgoprzez
skrajmuru.
Chłopak poleciał prosto w dół, wyjąc dziko i machając rękoma. Wreszcie wylądował
poniżej,twarząnakamiennymbruku.
Raspojrzałzanim,uśmiechnąłsięiodetchnąłgłęboko.Odrazupoczułsięlepiej,widząc
poskręcaneciałotegobezczelnegodzieciaka,leżącedalekopodjegostopami.
-Władza-zwróciłsiędotrupa-toiluzja.
***
Bant przechadzał się ulicami stolicy napełniony euforią, czując władzę, która była na
wyciągnięcie ręki. Tak radosny nie był od swych chłopięcych lat. Stolica była bezpieczna w
rękachPandezjan.Zamach,którypomógłzorganizować,udałsięświetnie.StaryKrólTarnis
był martwy, Duncan gnił w więzieniu, zaś Enis, chłopak, któremu pomógł dojść do władzy,
zostałwłaśniekoronowany.
Bantskrzywiłsięwszerokimuśmiechu.Eniszawdzięczałmutytuł,zawdzięczałkoronę,
faktżePandezjarządziEscalonempoprzezEnisaoznaczał,żeBantmawrękunieograniczoną
władzę.ZEnisemuwładzy,onijegoludziebylinietykalni.Pandezjaniepodniesienaniego
ręki,nigdynieskierujewojskdojegodoliny,dojegowarowni,terazbyłpewien,żeonijego
lud są bezpieczni na wiele, wiele lat. Co więcej, sprawił, że będą mieli ogromną władzę w
nowymEscalonie.Resztawarownizostaniezniszczona,jedynieBarriszostaniejakoostatni,
jedynybastionwolnościiniezależności.
I wkrótce Escalon będzie patrzył na niego jak na naturalnego przywódcę. Wtedy zabije
Enisa,gdytennajmniejbędziesiętegospodziewał,iprzejmiekoronę.
Uśmiechnąłsięjeszczeszerzejiskręciłwmiejskąbramę,spieszącnaspotkanieznowym
Królem. Był dumny z tego, że rzucił swój los na odpowiednią szalę. Mógł wyobrażać sobie
tylko, co zdarzyłoby się, gdyby poparł Duncana, gdzie teraz by był. Leżałby martwy, ścięty
pandezyjskimostrzem.
Jasne, musiał zdradzić kilku ludzi, Duncana w szczególności. To jednak niewiele go
obchodziło. Sumienie, jak odkrył już dawno temu, to coś z czymś trzeba pożegnać się, jeśli
chce się zajść na sam szczyt. A to właśnie mu się marzyło. Widok Duncana dyndającego na
szubienicytocoś,nacoczekałzutęsknieniem.Tylkowtedypoczujesięzupełniespokojny.
Bantskręciłzakolejnyróg.Wreszciedotarłwpobliżepałacu,ispojrzałwgóręnaporanne
niebo.Podniósłdłoń,chroniącoczyprzedsłońcemidostrzegł,tamwysoko,Enisastojącego
wraz z Ra na blankach. Aż skrzywił się w uśmiechu. Stali tam zupełnie sami. To mogło
oznaczaćtylkojedno-żeRanaradzasięzEnisem.Chłopakbędzieteraznietykalny,więctakże
ion.
Jużmiałruszyćkuschodom,byspotkaćsięzmłodymKrólem,gdynagledojrzałwoddali
jakiśruch.Spojrzałznówwgóręiprzezchwilępatrzył,nicnierozumiejąc.DalejwidziałEnisa.
Jednakjużniestojącegonablankach,awyjącegoprzeraźliwieilecącegowdół.
Obserwował z przerażeniem, jak chłopak uderza o bruk z obrzydliwym plaśnięciem,
ledwiekilkametrówodniego.Byłmartwy.
Bantspojrzałwgórę,zastanawiającsię,czyEnisniepotknąłsiępoprostu.Jednakjedyne
cozobaczył,touśmiechniętątwarzRaspoglądającegowdół.Toniebyłwypadek.Niemógłw
touwierzyć.Enisbyłmartwy.Razabiłgo,takpoprostu.
Nerwowo przełknął ślinę. Jego marzenia o władzy, o bezpieczeństwie, właśnie legły w
gruzach.Niewieletrzebabyło,byPandezjazwróciłasięprzeciwkonim.Terazionpoczułsię
zdradzony.Niktniebyłbezpieczny.
Bantszybkoskoczyłwcień,modlącsię,byRagoniezauważył.Istałtakprzezchwilę,z
plecamipłaskoprzymurze,zlanypotem,dyszącciężko.
Gdy zaś minęło wystarczająco dużo czasu, wyskoczył z cienia i rzucił się biegiem przed
siebie.Ipędziłtakilesiłwnogach,byleprzezbramęizdalaodstolicy,chcącznaleźćsięjak
najdalejstąd.
ROZDZIAŁOSIEMNASTY
KyradnieminocąjechałaprzezEscalon,desperackopróbującjaknajszybciejdostaćsię
do Andros, by uwolnić ojca z rąk wroga nim będzie za późno. Wiedziała, że liczy się każda
chwila,żeniemożesięterazzatrzymać.
Mimo nieprzespanej nocy, czuła się silniejsza niż kiedykolwiek dotąd. Poczucie sensu
dawało jej siłę. Od momentu uzdrowienia czuła, że może zrobić wszystko. Rozmyślała o
swoimtreningu,onowonabytejzdolnościprzywoływaniamocy,umiejętnościprzesuwania
przedmiotówsiłąumysłu.Czułasięgotowa,bystanąćokowokozkażdąarmią.Byłaskłonna
poświęcić wszystko, byle tylko ocalić ojca, nawet jeśli oznaczać to miało jej własną śmierć.
Modliłasiętylko,żebyniebyłozapóźno.
Gdywyjechałazlasu,mrokzacząłwreszcieustępowaćmiejscaświatłuwschodzącegona
horyzonciesłońcaigdywjechałanapobliskiewzgórze,rozpostarłsięprzedniąwidoknacały
Escalon. Jej serce zadrżało, gdy z porannej mgły wyłaniać się zaczęły kontury wspaniałej
stolicy, Andros. Pamiętała to miasto z młodości, prowadzący do niego masywny, łukowaty
mostzwodzony,imponującekamiennebramy,blanki,basztyiwspaniałąfasadę.Tenwidok
zaparł jej dech w piersiach. Wiedziała, że ojciec czeka na nią za tymi murami i tym razem
żadnasiłaniemogłajejpowstrzymaćprzedwyrwaniemgozniewoli.
KyraspięłaAndoradojeszczeszybszegogalopu,kierującsięwstronęmiasta.Jużzoddali
dostrzegła żółto-niebieskie zbroje pandezyjskich żołnierzy, którzy trzymali straż u bram.
Musieliwypatrzećjązwieżobserwacyjnych,bonagleusłyszaładźwiękrogówizobaczyła,jak
setkawojownikówopuszczastanowiskairuszananiąszarżązopuszczonymilancami.
Zacisnęłapalcenaswymkiju,gotującsiędokonfrontacji.Ciludziemieliczelnośćstanąć
między nią a jej ojcem, zasługiwali więc na śmierć. Kyra wydała z siebie okrzyk bojowy i
ruszyła do ataku, wiedząc, jak bardzo było to lekkomyślne z jej strony. Czuła jednak
przepełniającąjąmociwierzyła,żedziękiniejbędziewstaniepokonaćkażdąarmię.
Zbliżałasięcorazbardziej,słyszałajużbrzękzbroiiwiedziała,żeodtejchwiliniemajuż
odwrotu. Z odwagą w sercu gnała na spotkanie zwartej armii mężczyzn. Na ich twarzach
dostrzegłakpiąceuśmieszki,awoczachprzekonanieoszybkimzwycięstwie.Onajednakbyła
zdeterminowana,byzakończyćtospotkaniezgołainnymwynikiem.
Gdydotarlidoniejpierwsiwojownicy,skoncentrowałasięnaswojejwewnętrznejmocy.
Poczuła jak jakaś niesamowita energia rozgrzewa od środka jej ciało, jak przez ręce
przechodzą jej dziwne prądy. Nigdy nie czuła się lepiej. Zamachnąwszy się kijem, wytrąciła
trzem żołnierzom na raz miecze z dłoni. Odwróciła się i potężnym uderzeniem zwaliła
kolejnych dwóch z koni. Poczuła, jak rodzi się w niej nowa moc, która dotąd była poza jej
zasięgiem.Czułasiętrochętak,jakbybyłaprzyniejmatka.
Kyra uchyliła się przed ciosem kiścienia i odwinąwszy się, sieknęła wywijającego nim
żołnierza w żebra, przewracając go na kolejnego zbliżającego się do niej napastnika. Nie
zwalniającaninachwilę,rzuciłasięwwirwalki,tnąc,dźgającipowalającatakującychjąze
wszystkich stron żołnierzy. Czuła, jak jej nadprzyrodzone moce przejmują nad nią kontrolę,
jakpozwalająjejprzećdoprzoduiwycinaćarmięwpień.Przezcałytenczasmyślałaoswym
ojcu,któryuwiezionywlochuczekałnaratunek.
Leo i Andor walczyli równie zaciekle. Andor kopał inne konie, zwalając z nich jeźdźców,
Leo zaś zagryzał na śmierć tych, którzy podeszli zbyt blisko. Kyra przymknęła oczy,
wyczuwając,żewtensposóbbędziemogłalepiejzestroićsięzenergią,którabuzowaławjej
żyłach.Skupiwszysię,zdołaławytworzyćnadsobążółtąkulęświatła,którąposłaławtłum,
zabijającdziesięciuludzipojedyncząeksplozją.
Zamachnęła się ponownie, posyłając kolejną kulę w nadbiegający oddział. Usłyszała
ogłuszającywybuchpoczymzobaczyła,jakciałakilkunastużołnierzywylatująwpowietrze.
Kyra siała spustoszenie wśród wojsk nieprzyjaciela, zasiewając martwymi ciałami
krwawepolebitwy.
Każdy ruch coraz bardziej przybliżał ją do Andros. Teraz musiała już tylko przekroczyć
most,bydostaćsięzamurymiasta.Czułasięniezwyciężona,wystrzeliwującjaśniejącekule
jednapodrugiej,zabijająckolejnedziesiątkinieprzyjaciół.Obrałazacelkamiennygarnizon,
po czym wysłała w jego stronę całą serię świetlnych pocisków, wywołując tym potężne
eksplozje.
Patrzyła,jakzzaotwartychkratownicwypływacałemorzewojownikówprzyodzianychw
niebiesko-żółtezbroje.
Znowu zamachnęła się kijem, jednak tym razem, ku swemu przerażeniu, nie zdołała
wytworzyć żadnej świetlistej kuli. Jej moc zniknęła jak ręką odjął. Czyżby Alva miał rację?
Czyżbyniebyłajeszczegotowa?
Jeszczeprzedchwiląniezwyciężona,terazczułasiębardziejbezbronnaniżkiedykolwiek
dotąd.Uświadomiłasobie,żeznalazłasięwśmiertelnymniebezpieczeństwie.Rozejrzałasię
na wszystkie strony, próbując zrozumieć, co się stało, i wtedy dostrzegła mrocznego
czarnoksiężnika w szkarłatnej pelerynie, wyłaniającego się zza bram. W jego dłoniach
widziałaczerwonąkulęświatłainatychmiastzrozumiała,żemadoczynieniazsiłąowiele
potężniejsząodswojej.
NagleKyrapoczułapierwszeuderzenie;wymierzonywjejramięciostarcząbyłtaksilny,
żeażspadłazkonia.Wylądowałanaziemi,otoczonaprzezwrogąarmię.
Kyranatychmiastuniosłaswójkijizablokowałaspadającenaniąostrze.Przeturlałasię,
wstałanarównenogiizablokowałakolejnecięcie.Żołnierzepodchodzilidoniejcorazbliżej,a
ona,niepoddającsię,odpieraławszystkieataki,powalającnaziemięwiększychisilniejszych
dosiebiemężczyzn,zabijającwieluznich.
AndoriLeorzucilisięnapomoc,wierzchowieckopałwojów,zębiskamirozrywałichna
kawałki,awilkskakałimdogardeł,zatapiająckływichciałach.
AmimotocorazwięcejżołnierzynapływałozewszystkichstroniKyrapoczuławreszcie
jakzaczynaopadaćzsił.Opuściłaniecoręce,jejruchystałysięwolniejszeiwkrótcezawyłaz
bólu, gdy ostrze raniło jej ramię. Inny żołnierze przeprowadzili zmasowany atak na jej
towarzyszy,pochwilioniteżzaczęlisłabnąć.
Znowu poczuła przeszywający ból, gdy młot bojowy trafił w jej ramię. W chwilę potem
leciałajużnaplecy,stratowanaprzezgrupęwojowników.Uświadomiłasobiezprzerażeniem,
żebyłazbytwyczerpana,bydłużejznimiwalczyć.Alvamiałrację;niebyłanatylepotężna,by
w pojedynkę pokonać tę armię. Udało jej się zabić setki żołnierzy, wezwać swoje moce i
walczyć dzielnie do końca. Lecz mroczny czarnoksiężnik pokonał ją, zablokował jakoś jej
energię,odbierającszansenazwycięstwo.
Kyra czuła jak ciosy nadchodzą ze wszystkich stron. Leżała tam ledwo przytomna,
niezdolnanawetdotego,bysięruszyć.Spojrzaławgóręizobaczyła,jakdziesiątkimężczyzn
stająnadniązpodniesionąbronią.Rękąszukałapoziemiswegokija,aleon,wykopanyprzez
któregośzżołnierzy,leżałdalekopozajejzasięgiem.Któryśprzydeptałjejnadgarstekciężkim
buciorem.Jęknęłazbólu.Leżałatambezradna,patrzącwniebo,przygotowującsięnaśmierć.
Jeden z dowódców zbliżył się do niej, podniósł oburącz swój miecz i wlepił w nią
nienawistnespojrzenie.Wiedziała,żetowłaśnietenczłowiekzakończyjejżywot,żetojego
oczywidziostatnieprzedśmiercią.
Odwróciła wzrok, nie chcąc już dłużej na niego patrzeć. Nie czuła strachu, lecz wyrzuty
sumienia. Bardziej niż czegokolwiek w życiu żałowała, że nie będzie w stanie ocalić swego
ojcaprzedśmiercią.
Przykromi,Ojcze–pomyślała–Zawiodłamcię.
ROZDZIAŁDZIEWIĘTNASTY
Alecstałnadziobiestatku,wpatrującsięjakzahipnotyzowanywniezwykływidok,który
roztaczałsięprzedjegooczami.WpływającwarchipelagZaginionychWysp,łódźlawirowała
pomiędzy wystającymi z wody skałami. Mijali jedną opuszczoną wyspę za drugą, wszystkie
spowite gęstą mgłą. Ciszę przerywały jedynie odgłosy egzotycznych stworzeń, których Alec
niebyłwstanierozpoznać.Zastanawiałsię,comogłoczaićsięwgłębinachtychwód.Nigdy
dotądniebyłwrównietajemniczymmiejscu.
Wyspy, oddalone od lądu o tysiące mil, ukryte przed ludzkim okiem, wydawały się być
zupełnie opuszczone. Alec aż westchnął z podziwu, gdy przepływali obok olbrzymich
niebieskichgłazów,wyłaniającychsięzmorzaniczymręcesięgającekuniebu.Mijaliogromne
połacie unoszących się na wodzie wodorostów, po których przechadzały się wielkie czarne
ptaszyska, kraczące złowieszczo na ich widok, jak gdyby byli nieproszonymi gośćmi na ich
terenie. Mijali wysepki poszarpanych skał, których ostre krawędzie przestrzegały przed
zbliżeniemsiędonich.Wcałejokolicyniebyłożadnegomiejsca,którechoćtrochęnadawało
siędozamieszkania.
Gdyskręciliwwąskikanał,Alecusłyszałjakiśdziwnydźwięk.Spojrzałwdół,byzobaczyć,
że wpłynęli w sam środek płycizny porośniętej wystającymi nad powierzchnię wody
niebieskimitrawami,przyklejającymisiędokadłuba.Statekzwolnił,aonspojrzałnaSovosa
zaniepokojony.
-Utknęliśmy-powiedział.
AleSovos,kujegozaskoczeniu,tylkopokręciłgłowąinadalniewzruszonypatrzyłprosto
przedsiebie.
- Iluwiańskie trawy morskie - wyjaśnił spokojnie – Tak stare, jak te wyspy. To nasze
powitanie.Onepoprowadząnasdowysp.
Alec patrzył zafascynowany, jak macki uczepiają się statku i pną się w górę kadłuba,
wydającprzytymzabawnedźwięki.Trawyzakołysałysięitysiącemałychprzyssawekzaczęło
przesuwającstatekdoprzodu.Oceanzdawałsiępulsować.
Alec coraz wyraźniej widział zbliżający się ląd, który wyłaniał się spod gęstej mgły. Im
bliżej podpływali, tym on czuł się bardziej senny, zrelaksowany. W powietrzu było coś
niezwykłego, jego ciało oblepiała ciepła mgła, a płuca wypełniała wilgoć. Zaginione Wyspy
byłynajbardziejniesamowitymmiejscem,jakiekiedykolwiekwidział.
-Dokogonależątewyspy?
-Donikogo–odpowiedziałzprzekonaniemSovos.
Alecowiwydawałosiętodziwne.
-CzyżniesąoneczęściąEscalonu?–zapytał-AlboMardy?CzyPandezji?
Sovospokręciłgłową.
-Toniezależneterytorium.Zasiedloneprzezniezwykłychmieszkańców.
Gdyonpróbowałzrozumieć,mgławreszciepodniosłasię,awidok,którywtedyukazałsię
jego oczom, zaparł mu dech w piersiach. Sporych rozmiarów wyspa cała połyskiwała w
srebrzystym świetle. Słońce zdawało się oświetlać tylko to jedno miejsce, sprawiając, że
wyspawyglądałazjawiskowo.Falerozbiłysięostrzelisteskały.WoddaliAlecmógłdojrzeć
zielonepolaitrawiastepagórki,którychszczyty,odziwo,pokrytebyłylodem.Niemiałoto
żadnegosensu.Wyspaotoczonabyłaplażą,którejsrebrzystypiasekmieniłsięwsłońcu.Alec
czułsiętak,jakbydopływałdoraju.
Cojeszczebardziejniesamowite,nabrzeguzbierałsiętłumludzi,jakbywoczekiwaniuna
ich przybycie. Stali w milczeniu, kilkuset wyspiarzy ubranych w srebrne szaty, z długimi
srebrnymiwłosami,srebrnymioczamiimieczamiprzypasach.PatrzylinaAleca,akiedyich
oczy spotkały się, stało się coś niezwykłego: natychmiast poczuł z nimi więź. Czuł się tak,
jakbywróciłdodomu.Tobyłodziwneuczucie.PrzezcałeswojeżycieAlecnigdzienieczułsię
jakwdomu,nawetniewtedy,kiedybyłwswojejwiosce,przyrodzinie.Zawszeczułsięjak
wyrzutek,jakbyniebyłjednymznich.Tutajporazpierwszypoczuł,żebyłwśródswoich.
Gdy ich łódź dotknęła brzegu, delikatnie wypchnięta na piasek przez trawy, Sovos
zeskoczyłzenaplażę,inatychmiastruszyłmiędzyludzi,jakbybyłstąd.WtedyiAleczeskoczył
naciepłymiękkipiach.Dziwnieczułsięstojącnasuchymlądziepotyludniachnamorzu.
Ruszył za Sovosem w stronę wyspiarzy, którzy obserwowali go w milczeniu. Oczy
wszystkichskupionebyłynanim.Naglenajegodrodzestanąłmężczyznawśrednimwieku,
wyższyodniegoogłowę,zsurowymwyrazemtwarzy.Jegointensywnespojrzenieniebyło
aniwrogie,aniprzyjacielskie.
-Czekaliśmynaciebie–odezwałsięgłosjakbynieztegoświata–odzbytwielulat.
Alecrozejrzałsiępozgromadzonychwokółsiebieludziach,którzyprzyglądalimusiętak,
jakbybyłichzbawcą.
-Ale...jawasnieznam–odpowiedziałzdezorientowany.
Już w chwili, gdy wypowiadał te słowa, czuł, że nie były prawdziwe. W głębi duszy
wiedział,żeznaichwszystkich.
-Czyżby?-zapytałmężczyzna,poczymodwróciłsięiskierowałswekrokiwgłąblądu.
Resztazgromadzeniaspojrzeniamidałamudozrozumienia,żepowinienudaćsięzanim.
AleczerknąłnaSovosa,atenskinąłgłowązaprobatą.
Nie wiedząc, co innego mógłby zrobić, chłopak ruszył w ślad za mężczyzną, inni zaś
podążylizanim.
Imdalejwchodziliwgłąblądu,tymkrajobrazstawałsięcorazbardziejmagiczny.Alecowi
zapierało dech w piersiach. Po drodze mijali przedziwne drzewa, obficie obwieszone
owocami przeróżnych barw i kształtów, owocami, których Alec nigdy dotąd nie widział.
Zielone wzgórza rozciągały się po horyzont, wyspa emanowała dobrocią i łaską. Miód
wypływałzprastarych,powykręcanychdrzew,ajeziorapełnebyłyegzotycznychryb.
Alec płonął z ciekawości, kiedy dogonił wreszcie swego przewodnika. Szli dalej w
milczeniu, aż w końcu dotarli do miejsca, które musiało być ich główna osadą. Pomiędzy
prostymi domkami zbudowanymi z błyszczącego, srebrnego granity, które mieniły się w
słońcu, jak gdyby wysadzane były diamentami, wznosił się trójkątny budynek, dostojny
niczymświątynia.
MężczyznazatrzymałsięiodwróciłdoAleca.
-DomMiecza-powiedziałtajemniczo.
WczasiegdyAlecprzyglądałsiębudowli,zewszystkichokolicznychdomówwyłaniaćsię
zaczęlimieszkańcyijużwkrótcewokółnichzgromadziłsięsporytłum.
MężczyznaspojrzałnaAleca.
-Witajwdomu-powiedział.
Aleczmarszczyłbrwi,zdezorientowany,przytłoczonytymwszystkim.
-JapochodzęzSoli–odpowiedział,samniedokońcapewnyswoichsłów–aniestąd.
Mężczyznapokręciłgłową.
-Nawetniemaszpojęcia-powiedziałtajemniczo.
ZanimAleczdążyłzapytać,comiałnamyśli,mężczyznapodprowadziłgopodpiramidalny
budynek,któregosrebrnewrota,zkażdymichkrokiem,uchylałysięcorazszerzej.
Alecwszedłdośrodkasłabooświetlonegopomieszczeniaizamarł.Naśrodkuwysokiej,
pustejsalibezokien,podstrzelistymsufitem,stałosrebrnekowadło.
Anakowadleleżałmiecz.
Niedokończonymiecz.
Alecjakzahipnotyzowanywpatrywałsięwniezwykłąbrońijakgdybyprzyciąganyprzez
jejmoc,podchodziłcorazbliżej,niemogącodezwaćodniejwzroku.
Zatrzymałsiętużobokniejipowoliwyciągnąłdrżącarękę.Emanowałaodniejpotężna
energia,którasprawiała,żepowietrzewokółdrgało.
Alecdotknąłmieczaipoczuł,jakprzezjegonadgarstekprzepływagwałtownafalaenergii.
Podniósłgobardzopowoliipoczuł,jaknawpółwykuteostrzewibrujewjegoręku.Wtedy,po
razpierwszy,naprawdępoczuł,żeżyje.Wiedział,żedlategowłaśniemomentuprzyszedłna
świat,żejegoprzeznaczeniembyłoznaleźćsiętutaj.
Zmieczemwdłonizwróciłsiękutłumowiispojrzałwichtwarze,awoczachichdostrzegł
nadziejęioczekiwanie.
-Niedokończonymiecz–rzekłichprzywódca-BezniegoEscalonjeststracony.
Alecczułjakbudzisięwnimduszakowala,wiedział,żewrękachtrzymacelswegożycia.
-Dlategowłaśniejesteśnampotrzebny-wyjaśniłSovos–Tylkotymożeszukończyćten
miecz.
Alecspojrzałnaniegooszołomiony.
-Aledlaczegoja?–zapytał,ztrudemmogącwtowszystkouwierzyć.
-PonieważjesteśjednymznasiEscalonciępotrzebuje.
PostąpiłdoprzoduispojrzałAlecowigłębokowoczy.
-Niezawiedźnas.
ROZDZIAŁDWUDZIESTY
Anvinszedłprzezpustkowiewpustynnymskwarze,ciągnącnogęzanogą;każdykrokbył
nieludzkimwysiłkiem,zkażdąchwiląutwierdzałsięwprzekonaniu,żeżywymstądnieujdzie.
Jegoranyprzestałykrwawićjużdawno,terazcałypokrytybyłstrupamizkrwizmieszanejz
pyłem, które z każdym krokiem wydawały się obdzierać i znów otwierać każde rozcięcie.
Wciąż pokryty był guzami i siniakami, bolało go całe ciało, teraz spuchnięte z gorąca i ran.
Każdy ruch wymagał herkulesowego wysiłku. Powietrze wydawało mu się gęste, jakby
przedzierałsięprzezgalaretę.
Podniósł wzrok, by spojrzeć przed siebie. Potrzebował bodźca, który ruszyłby go z
miejsca. To co zobaczył sprawiło, że jego serce zabiło szybciej. Tam, na horyzoncie, widać
byłotyłypandezyjskiejarmii,któraoddalałasięodniegowszybkimmarszu,kierującsięna
północ, zostawiając za sobą szlak zniszczenia. Jej szeregi lśniły w słońcu, falowały niczym
żółto-złote morze, sunąc przez jego ojczyznę jak gigantyczna gąsienica pożerająca jedną
wioskępodrugiej.
Przynajmniejterazzwolniłatrochę,milionżołnierzyniebyłwstanieprędkoprzeprawić
sięprzezwąskieścieżkigór.Anvinmiałszansę,bynadrobićtrochędrogi.Jużzbliżałsiędo
tylnych szeregów, do maruderów i oferm, którzy zostawali trochę z tyłu, tych, którymi
Pandezjaniewielesięinteresowała.Zostawiliichtutaj,jakożeniemielipowodu,byoglądać
sięzasiebie.TerazcałyEscalonnależałdonich-takprzynajmniejimsięwydawało.
Armiaposuwałasiętakwolno,żeledwiewidaćbyłoruch.Anvinwięc,pomimoswychran,
byłwstaniesiędonichzbliżyć.MusiałzłapaćichzanimdotrądourwiskEverfall,tądrogąnie
będzie mógł wspinać się w tym stanie. Zawiesił wzrok na kilku żołnierzach przy końcu
kolumny,maruderach,jasnebyło,żesłużylijakoniewolnicy.Zauważyłkilkukulawych,kilku
chłopców,anawetstarców.Każdyznichbyłbyłatwymcelem.
To,czegobyłomutrzeba,toktośdokładniejegorozmiarów,mógłbywtedyzabraćjego
zbroję.Nopandezyjskiegowierzchowca,któregomógłbydosiąść.Takwyekwipowanymógłby
przegonićresztęidotrzećnadługoprzednimidostolicy.Tojegojedynanadzieja.
JednaksumienieAnvinaniepozwoliłobymupodnieśćrękinastarcaczydzieciaka,albo
kogoś kalekiego. Zbliżając się, starał się znaleźć kogoś, kogo mógłby śmiało zaatakować. I
wkrótceznalazłodpowiedniąosobę.
Na samym tyle, najbliżej niego, stał pandezyjski poganiacz. Batożył innych, pokrzykując
twardo w języku, którego Anvin nie rozumiał, zaś chłopcy i starcy potykali się pod
uderzeniamijegodługiegobata.Onnadasiędoskonale.
Anvinprzyspieszyłkroku,natylenailemógł,ijużpochwiliznalazłsiębliskoniego.Jego
jedynąprzewagąbyłoto,żenikomunawetprzezmyślnieprzyszło,żebyspojrzećprzezramię.
Bonibypoco?Przecieżwłaśniepodbilitąziemię.Któżmógłspodziewaćsięatakuodtyłu?
Anvin zebrał w sobie resztki sił i poczuł przypływ adrenaliny, który wystarczył, by
zapomnieć o bólu chociaż na chwilę. Przyspieszył znowu i podniósł głowę trochę wyżej, by
przyjrzećsięlepiejpoganiaczowiswymjednymzdrowymokiem.
- ACHVOOT! - usłyszał wrzask poganiacza, gdy ten okładał batem jednego z młodych.
Chłopakkrzyknąłzbólu,bywkońcuupaść,poganiaczzaśstanąłnadnimiokładałgorazza
razem.Całaresztaszładalej,zostawiającchłopcaswojemulosowi.
Anvin poczuł przypływ gniewu, widząc jak Pandezjanin bije chłopaka na śmierć. Dobył
więcswojegomieczai,pomyślawszydoDurgu,użyłostatkasił,byruszyćznimnaprzód.Biegł
chwiejnie,jednakrozpędzałsięcorazbardziej,igdywreszciebyłcałkiembliskouniósłswoje
ostrzezgardłowymkrzykiem.
Poganiacz z początku wydawał się go nie słyszeć, zasłuchany w trzask bicza, jednak w
ostatnim momencie obrócił się, a na jego twarz wystąpił wyraz zaskoczenia na widok
samotnegowojownika.
Anvin nie dał mu czasu na reakcję. Z ustami szeroko otwartymi w krzyku rzucił się
naprzódiwbiłmieczprostowbrzuchprzeciwnika.
Poganiaczstałjeszczenanogachprzezchwilę,sparaliżowanyszokiem,poczymzwaliłsię
martwypodjegonogi.
Anvin stanął przy jego zwłokach, dysząc ciężko, zdumiony tym, że zostało mu
wystarczającosił,byzwyciężyć.Wchwilępotem
światzawirowałmuprzedoczymaizupełnie
wycieńczonynawettakmałymwysiłkiem,osunąsięnaziemięnieprzytomny.
***
Gdy tylko się ocknął, zobaczył skrwawioną twarz chłopaka, który z troską w oczach
poklepywał go po twarzy. Zobaczył broczące krwią ślady na policzkach chłopca i od razu
wiedział,żetoten,któregopoganiacztakbezlitośnieobijał.
Spojrzał w bok i zorientował się, że nadzorca leży martwy obok; natychmiast wszystko
sobieprzypomniał.
Chłopiec wyciągnął do niego rękę, którą Anvin przyjął z wdzięcznością, pozwalając mu
pomócsobiestanąćnanogi.
-Zawdzięczamciżycie-powiedziałmłodzik.Najegotwarzymalowałosięprzerażenie-
Wzięli za niewolników całą moją rodzinę, i tylko ja jeden pozostałem przy życiu. Proszę -
powtarzał-proszę,niewydajimmniezpowrotem.Przecieżmniezabiją.
Anvinodwróciłsięispojrzałnaoddalającąsięarmię,terazjużconajmniejstometrówz
przodu.Wiedziałdoskonale,żejeślizostawitegochłopca,świadkaswojejzbrodniprzyżyciu-
narazisamsiebie.Wiedział,żerozsądniejbyłobyznimskończyć.
Jednak nie mógłby zrobić krzywdy bezbronnemu, jakkolwiek rozsądne by się to nie
zdawało.Poprostuniebyłdotegozdolny.
Zwróciłswojąuwagęnaciałopoganiacza.Szczęśliwie,wydawałsiębyćjegorozmiarów.
- Możesz mi pomóc? - spytał chłopaka głosem ochrypłym z pragnienia, wskazując na
trupa.
Chłopak popatrzył kilka razy na ciało i z powrotem na niego, aż wreszcie zrozumienie
błysnęłowjegooczach.
Skoczyłdomartwegożołnierzaizacząłrozbieraćgozezbroi.Anvinobserwowałchłopca
chwilę.Miałciemną,oliwkowąskórę,kręconewłosyisprytne,zieloneoczy,naokotrzynaście
latidużoenergiiientuzjazmu,mimowieluran.Przyszłomunamyśl,żemożemusięprzydać.
Potrzebowałpomocy,dopókiniestaniecałkiemnanogi.
Chłopak szybko obdarł żołnierza ze zbroi i wręczył ją Anvinowi kawałek po kawałku,
poprawiającją,upewniającsię,żepasuje,gdytenzakładałpancerznasiebie.Anvinzkażdym
kawałkiemczułcorazwiększyciężar,czułjakkończąmusięsiły,żecorazbardziejzlewasię
potem.Wiedziałjednak,żemusitozrobić,jeślichciałdaćsobiejakąkolwiekszansędotarcia
doAndros.
Po chwili założył wszystko, chociaż każdy fragment sprawił mu prawdziwy wysiłek. Był
zupełnie wykończony, jakby ważył tysiąc ton, i pocił się straszliwie wewnątrz metalowej
skorupy.Alewkońcusięudało.Wiedział,żetakwyposażonymożepróbowaćdostaćsięażdo
stolicy.Znówwidziałprzedsobąszansę.
Nagleusłyszałrżenie,odwróciłsię,byzradościąujrzećjakchłopakprowadzimukonia,
którynależałdopoganiacza.Młodzikpomógłmuwdrapaćsięnasiodło,pochwilipatrzyłjuż
naniegozgóry,prostowpełnenadzieioczy.
-Tutajczekanamnietylkośmierć-powiedziałchłopak-Zabijąmniezarazpotym,jak
znajdą tego trupa. Proszę, zabierz mnie ze sobą. Pozwól mi zostać twoim giermkiem.
Przysięgamciwiernośćnazawsze.NaimięmiSeptin.
Anvinwestchnął.Siedziałnakoniu,mierzącmizernegochłopakawzrokiem.
- Sam ledwie zdołam przetrwać - powiedział ciężkim głosem - jeśli zabiorę cię ze sobą,
zginiemyoboje.
-Nicmnietonieobchodzi-chłopiecodpowiedziałszybko.
- Tylko że ja zmierzam - powiedział Anvin - prosto w paszczę zła. Będziesz giermkował
umarłemu.
Chłopiecskrzywiłsięwuśmiechu.
-Wolęjużumrzećwalczączezłem,niżzdychaćtujakoniewolnik.
PochwiliuśmiechpojawiłsięrównieżnatwarzyAnvina,któryrozpoznałmężnegoducha
wtymmizeraku.Przypominałmusiebie,gdybyłwjegowieku.Kiwnąłwięcgłową,achłopak,
rozpromieniony,skoczyłnakoniaiusadowiłsięzajegoplecami.
Anvinwreszciepopędziłwierzchowcaszturchnięciempięty.Odjechaliwdal,bypochwili
wmieszaćsiępomiędzypandezyjskieszeregi.Niktichniezatrzymywał,jechaliwięcnapółnoc
corazszybciejiszybciej,kierującsięwstronęAndros.
Duncanie,pomyślałjeszcze,zaczekajnamnie.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYPIERWSZY
Kyrależałanapolubitwy,przygotowującsięnaśmierć,gdynagledoszedłjądźwięk,który
rozpalił nadzieję w jej sercu, budząc na powrót wolę przetrwania. Wśród pandezyjskich
żołnierzyzapanowałchaos,gdyichtowarzyszezaczęlipadaćjedenpodrugimnawilgotnąod
krwi ziemię. Choć nie miała pojęcia, co się wokół niej dzieje, coś podpowiadało jej, że jest
jeszcze dla niej nadzieja. Tylko kto stanął w jej obronie, kto odważył się przeciwstawić tak
potężnejarmii?
Półprzytomnaspojrzaławbok,bygdzieśpomiędzyniebiesko-żółtymizbrojamidostrzec
ruch,światłoprzemieszczającesięzniewiarygodnąwręczprędkością.Powstałezamieszanie
sprawiło,żestojącynadniążołnierzopuściłmieczinachwilępodniósłwzrok.
Kyra wykorzystała ten moment jego nieuwagi i zbierając w sobie resztki sił, kopnęła
mężczyznę między nogi. Żołnierz padł na kolana, a w chwile później wirująca kula światła
powaliłagonaziemię.Kyrazobaczyłabłyskmetaluiusłyszałakrótkiejęknięcie.Gdyspojrzała
wgórę,niemogłauwierzyćwłasnymoczom.
Kyle.
Siałspustoszeniewszeregachwrogiejarmii,wycinająccałezastępyżołnierzywułamku
sekundy.Pandezjaniepadaliwokółniego,zbytwolni,bysięprzednimobronićalbozłapać.Na
jegowidokKyrapoczułajakzalewająfalaulgi;anawetwięcej,poczułaprzypływmiłości.Była
przepełnionawdzięcznością.Zdałasobiesprawę,żewróciłtylkodlaniej.
Kyra rozpaczliwie chciała przywołać go do siebie, sięgnąć ku niemu - na to była jednak
zbytsłaba.Cochwilaodpływaławstannieświadomości,byzarazznówotworzyćoczy.Mogła
tylko przyglądać się, jak Kyle toruje sobie drogę przez ich szeregi, wyrzynając jeden rząd
żołnierzy po drugim. Nigdy dotąd nie spotkała nikogo równie potężnego. Wydawał się być
niepokonany,jakbynieztegoświata.Nawetenergiamrocznegoczarnoksiężnikaniebyław
staniegopowstrzymać.
Nagle odgłosy walki ucichły i Kyra otworzyła oczy, zastanawiając się, ile czasu minęło.
Rozejrzałasięwokółsiebie,byzobaczyćporozrzucanepopolubitwysetkiciał.Całapierwsza
falaPandezjanzostaławybitawpień.Niemogławtouwierzyć.Naglerozległsiędźwiękrogui
gdyspojrzaławgórę,zobaczyłacoś,cozmroziłojejkrewwżyłach:otonadchodziłyposiłkiw
siledziesięciokrotniewiększejodtej,zktórąprzyszłojejsięzmierzyć.Odwróciwszygłowę,
zobaczyła Kyla, krwawiącego, dyszącego ciężko, wyraźnie wyczerpanego, i wiedziała, że
nawetonniemógłodeprzećkolejnegoataku.
Doszedł ją kolejny dudniący dźwięk. Ale tym razem nie był to dobrze jej znany dźwięk
rogów Escalonu czy Pandezji. W tym brzmieniu było coś wyjątkowo mrocznego, jakby
zapowiadałonadejściezławczystejpostaci.
Kyraodwróciłasięigdyspojrzałanahoryzont,jejsercezamarłonawidokzbliżającychsię
tysięcy żołnierzy. Najbardziej niepokojące jednak było to, że żołnierze ci należeli do innej
armii. Innej rasy. Równym krokiem w stronę stolicy maszerowały tysiące trolli. Te dźwięki,
zdała sobie sprawę, to trąby wojenne Mardy. Narodu trolli. Nie mogła w to uwierzyć:
rozpoczęłasięichinwazja.
Dwie potężne armie lada chwila miały zetrzeć się w walce, a ona i Kyle utknęli między
nimi.Jasnebyło,żeobiestronychcąjegośmierci,aonbyłzbytsłaby,bystawićimczoła.
Naglepodbiegłdoniejiukląkłprzyjejboku,próbujączłapaćoddech.Jegoręcebyłycałe
we krwi. Gdy to zobaczyła, chciała wstać, by go przytulić, ciało jednak odmawiało jej
posłuszeństwa.Ranybyłyzbytpoważne,straciładużokrwiiterazmogłatylkoleżeć,starając
sięzachowaćresztkiświadomości.
Kyra poczuła na sobie delikatny dotyk Kyla. Podniósł ją, a ona rozkoszowała się każdą
chwiląwjegoramionach.PochwilileżałajużnaAndorze,zawszelkącenępróbującniestracić
przytomności.Chciałaotworzyćoczy,bynaniegopopatrzeć,aleinatoledwostarczałojejsił.
Widziała tylko przebłyski obrazów: twarz Kyla, jego łagodne spojrzenie, współczucie w
oczach.Wreszciepoczułajegomiękkiedłonienaswejtwarzy.
-Jedźjaknajdalejstąd–powiedziałmiękkimgłosem-Andorwiedokąd.Nigdyniewracaj.
Ipamiętajomnie.
OstatkiemsiłKyraotworzyłanachwilęoczy,aonspojrzałwniezmiłością.
-Kochamcię-powiedział.
PotychsłowachpochyliłsięiszepnąłcośdouchaAndorowi.Onapróbowaławyciągnąćku
niemurękę,błagaćbyjejnieopuszczał,jednaksłowauwięzłyjejwgardle.
Wtedy Andor ruszył z kopyta, a za nim Leo biegł niestrudzenie. Kyra rozpaczliwie
próbowała go powstrzymać. Nie chciała uciekać z pola walki, nie chciała, by Kyle zostawał
tamsam,skazującsiętymsamymnaśmierć.
Byłajednakzbytwyczerpana,byzatrzymaćAndora.Niemogłazrobićnicwięcej,jaktylko
trzymaćsięjegogrzywy,gdygalopowalitakprzezbezdroża.
Zebrałasiły,byporazostatnispojrzećzasiebie.ZoddaliwidziałaKyla,jakarmiezbliżająsię
do niego, otaczając ze wszystkich stron. Stał dumnie i uniósłszy włócznię, gotował się na
stoczenieboju,któregowiedział,żeniemożewygrać.Kyraczuła,jakpękajejserce.Wiedziała
bowiem,żezostajetamtylkopoto,byodwrócićodniejichuwagę,bypowstrzymaćich,by
umrzećzanią.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYDRUGI
Wezuwiusz uniósł wysoko halabardę i z bojowym okrzykiem na ustach poprowadził
armię trolli na Pandezjan. Był żądny krwi, już prawie czuł jej smak na ustach. Przed nim
rozciągał się widok, który napawał jego czarne serce radością: niebiesko-żółte morze
Pandezjannatyległupichbymyśleć,żepowstrzymająMardę.Niemógłdoczekaćsięchwili,
gdyzabijeichwszystkich.
Zbliżywszysię,kuswojemuzdziwieniuzauważył,żewrogaarmiazdajesięszarżowaćnie
na jego trolle, a na jakiegoś samotnego wojownika. A raczej na chłopca z długimi blond
włosami,któryjeszczeprzedchwiląpustoszyłichszeregi,zatrzymującsiętylkonachwilę,by
wsadzićjakąśdziewczynęnakonia.
Wezuwiusznierozumiałrozgrywającejsięprzednimsceny.Zastanawiałsiękimbyłten
chłopak, który odważył się stawić czoło pandezyjskiej armii? Kim była dziewczyna, którą
uratował?Idokądjąwysłał?
Toniemiałozresztądlaniegoznaczenia;tymgorzejdlanich,zrozkoszązabijekażdego,
kto stanie mu na drodze, nawet jeśli Pandezjanie nie jego obrali za swój cel. Stolica będzie
należeć do niego. Ostatecznym celem, oczywiście, było zdobycie Wieży Kos i przejęcie
Ognistego Miecza; ale Andros znajdowało się zbyt blisko, żeby mógł odmówić sobie
przyjemności rozniesienia go w drobny mak. Niszczenie tego kraju sprawiało mu
bezgranicznąprzyjemność.
Wezuwiuszwiedział,żeniebiesko-żółtaarmiaznacznieprzewyższaliczbąjegowłasną,to
jednak tylko podsycało jego wolę walki. Zabijanie mieszkańców Escalonu było zbyt łatwe;
pragnął wreszcie zmierzyć się z godnym siebie przeciwnikiem. Obserwując tę dziwaczną
scenę, która rozgrywała się na jego oczach, powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że ten
walecznychłopak,którytoczysamotnybójprzeciwkotysiącom,musibyćkimśważnym.Jaki
mógłby być inny powód, dla którego z nim walczyli? I jak inaczej byłby w stanie stawić im
opór?
Dotarłodoniego,żemusibyćniezwyklecennydlaPandezjan–cooznaczało,żemógłby
być równie cenny dla Mardy. Podziwiał każdego wojownika, który walczył tak zaciekle; ten
młodziakwyraźniemiałwięcejanimuszuniżcałajegoarmiarazemwzięta.Zapragnąłwcielić
godoswoichszeregów.
-NAPRZÓD!-rozkazał.
Ruszył do ataku, unosząc swą halabardę jeszcze wyżej, śliniąc się na myśl o walce, o
rozlewie krwi, słysząc za sobą ciężkie kroki swego ludu. Gdy podeszli bliżej, tajemniczy
chłopakodwróciłsię,awjegooczachWezuwiuszniedostrzegłstrachu.Tozbiłogoztropu.
Nigdywcześniejniespotkałwroga,któryniezatrząsnąłbysięwprzerażeniunawidokjego
pokracznejgębyicielska.
Dostrzegłwnimjednakzaskoczenie.Wkońcuchłopakniemógłspodziewaćsię,żearmia
trolli odetnie mu drogę ucieczki, że znajdzie się w potrzasku między wojskami Pandezji i
Mardy.Wezuwiuszdoszedłdowniosku,żenadszedłczas,abypodkręcićtrochęatmosferę.
-Dobroni!-wrzasnął.
Żołnierzeposłuszniezaprezentowaliłukiinarozkazwypuściliśmiertelnąsalwę.
Wezuwiusz patrzył z zachwytem jak niebo poczerniało od strzał lecących w stronę
chłopaka.Oczamiwyobraźniwidziałjużtenmoment,gdytysiąceostrzywbijasięwjegociało.
Nasamąmyślotymażjęknąłzrozkoszy.Togonauczy,czymjeststrach.
Im dłużej jednak na niego patrzył, tym wyraźniej widział, że chłopak zamiast uciekać w
popłochu, stoi tam dumnie, jak gdyby przygotowany na przyjęcie ataku. Zatkało go, gdy
zobaczył, jak unosi tylko rękę a strumień strzał rozprasza się przed nim, mijając go
nieszkodliwieiwbijającsięwatakującychgoodtyłuPandezjan.
CzegośtakiegoWezuwiuszjeszczeniewidział.Utwierdziłogotowprzekonaniu,żeonnie
mógł być zwykłym człowiekiem, że musiał należeć do innej rasy. A to czyniło go jeszcze
cenniejszym.
Gdy chłopak odwrócił się i spojrzał na niego, w jego oczach Wezuwiusz dostrzegł
zaciętość,któramogłasięrównaćtylkozjegowłasną.Tojeszczepogłębiłojegociekawość.
Podniósł halabardę i ruszył do ataku. Uwielbiał wyzwania, wreszcie znalazł godnego siebie
przeciwnika.
Gdy znalazł się zaledwie metr od niego, zamachnął się z całych sił, chcąc rozpłatać
chłopakanapół.
Lecz ku jego zdziwieniu, ten wykonał gwałtowny unik, po czym tak mocno sieknął go
swymkijem,żeażzwaliłgoznóg.Tobyłzaskakującosilnycios,najsilniejszyzewszystkich,
jakieWezuwiuszkiedykolwiekprzyjął.
Przewróciwszysięnaplecy,uświadomiłsobie,żetopierwszyraz,kiedyktośgopokonał.
Teraz naprawdę musiał dowiedzieć się, kim był ten dzieciak. Był zdeterminowany, by
schwytaćgozawszelkącenę.Żywego.Tylkonajpierwmusiałopanowaćswojążądzęzabicia
go.
Tysiącetrolliokrążyłochłopakazewszystkichstron.Zjegokijaleciałyiskry,gdyszybkimi
jak błyskawica ruchami, wytrącał halabardy z łap trolli i powalał ich na ziemię. Gdy
Wezuwiuszpodniósłsię,byponowniedołączyćdoataku,zaswoimiplecamiusłyszałokrzyki
bojowetysiącaPandezjan,którzystarlisięwwalcezjegoarmią.
Toodwróciłojegouwagęodchłopaka.
Ludziedarlisięwniebogłosyipadalijedenpodrugimpodnaporemdwarazywiększych
od siebie trolli. Potężne halabardy opadały na nich, przecinając ich na pół przez niebiesko-
żółtezbroje.
A jednak Pandezjan wciąż przybywało. Napływali zewsząd niczym strumień mrówek,
nieustępliwi, gotowi na śmierć. Byli armią niewolników, którzy ślepo wykonywali rozkazy
swychbezlitosnychdowódców.Wezuwiuszpodziwiałichdyscyplinę,ichcałkowitąpogardę
dlażycia.Gdyjedenrządwojownikówzostawałwyciętywpień,natychmiastzastępowałgo
następny,równieliczebny.
Wystarczająco wielu z nich przedarło się w końcu do przodu, formułując zwarty szyk i
wkrótceniezwyciężonedotądtrollezaczęłypowoliustępowaćpodichmieczami.
Wezuwiusz odwrócił się, gdy kilkunastu Pandezjan przedostało się do niego. Halabardą
zbił na raz cztery opadające na niego miecze, po czym obrócił się i ściął głowy czterem
napastnikom.
WtejsamejchwilinapadłonaniegokilkukolejnychPandezjan.Gdypowaliligonaziemię,
on obrócił się i zamachnął swoimi potężnymi ramionami, zrzucając ich z siebie. Potem
pięściamiokładałichpotwarzach,wsłuchującsięzrozkosząwdźwiękpękającychkości.
Wtedypojawilisiękolejni,przytrzymaligonaziemiikopalizcałychsiłpogłowieicałym
ciele.Onchwyciłleżącąnaziemihalabardęizakręciłjąwokół,odcinającimnogi.
Wtemusłyszał,jaktużnadgłowąprzelatujemustrzała.
Potemkolejna.
Inastępna.
Wszędziewokółniegotrollezaczęłypadaćmartwenaziemię.GdyWezuwiuszspojrzałna
horyzont,ujrzałbezkresnemorzefalującenażółtoiniebiesko.Wiedział,żemożezabićtysiące
z nich, ale w końcu dotarło do niego, że to nie wystarczy. Pandezjan były miliony. Ich
bezwzględneoddziałybyłyjakarmiamrówek,któraprędzejczypóźniejzalejeich,zabijając
ichwszystkich.Wiedział,żemusisięwycofać.Niemiałwyboru.MogliwziąćsobieAndros.Na
niegoczekaławiększanagroda,WieżaKosiMiecz,dziękiktóremuzniszczyPłomienie.Agdy
tozrobi,wpuścitumilionyswoichsługizakończytęwojnę-nawłasnychwarunkach.
Wezuwiuszdałznakswoimoficerom,aci,idączarozkazem,porazpierwszyodlatzadęli
wrogi,dającsygnałdoodwrotu.Tobyłdźwięk,któryraniłjegoduszę.
Jego zdyscyplinowani żołnierze zaniechali walk i natychmiast rozpoczęli odwrót. Wtedy
Wezuwiusz przypomniał sobie, że nie może odejść bez swoje nagrody. W tłumie odnalazł
wzrokiemchłopaka,którydzielnieodpierałatakizarównoPandezjan,jakitrolli.Widział,że
jestwyczerpany,żeopadazsił,walczączezbytwielomaprzeciwnikaminaraz.Tenchłopak
byłwaleczny,aleilekkomyślny.
Wezuwiusz wiedział, że nie może walczyć przeciw niemu zwykłą bronią. Poza tym nie
chciałgozabić.Byłdlaniegozbytcenny.
-Braćchłopaka-krzyknąłdoswoichnajznakomitszychżołnierzy.
Sto trolli z elitarnej jednostki dołączyło do niego, gdy ruszył na Kyla. Otoczyli go ze
wszystkichstron,wymachującgroźniehalabardami.
Brzdęk metalu znowu rozniósł się po okolicy, gdy mimo wyczerpania, chłopak dzielnie
odparł ich atak. Wezuwiusz musiał przyznać, że był pod jego wrażeniem. Od dawna nie
spotkałwojownika,któryzasługiwałbynajegoszacunek.
Wezuwiusz szybko zorientował się, że nawet jego elitarny oddział nie był w stanie go
pokonać.Czasubyłomało,Pandezjaniezbliżalisięcorazbardziej.Niewycofałjednakswoich
trolli, chcąc odwrócić jego uwagę. Wtedy on sam wydostał zza pleców skrywaną tam sieć i
podpełzłdoniegoodtyłu.Tęwykonanązestarożytnychnicibrońtrzymałnaspecjalnąokazję
–dokładnietaką,jakta.
Kiedybyłjużwystarczającoblisko,skoczyłnarównenogi,wyrzucającsiećwpowietrze.
Ta rozpostarła się, niczym meduza i opadła prosto na chłopaka. Wezuwiusz patrzył z
zachwytem, jak siatka w magiczny sposób kurczy się na nim, coraz bardziej krępując jego
ruchy.Pochwilichłopak,całkowicieunieruchomiony,padłnaziemię.
Nareszcienależałdoniego.
Wezuwiusz,wniebowzięty,chwyciłswojąnagrodęwpasieiprzerzuciłsobieprzezramię.
-Odwrót-rozkazał.
Pędem ruszył w stronę lasu a za nim podążyła jego armia. Wieża Kos czekała na niego
gdzieśnapołudniu,naDiabelskimPalcu,adziękijegonowemurekrutowinicniebyłogow
staniejużzatrzymać.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYTRZECI
Jego Wspaniałość Ra, Najwyższy Pan i Władca, schodził powoli do lochów Andros
otoczony dwoma tuzinami zbrojnych ze swej gwardii przybocznej. Odgłosy jego kroków
odbijały się echem po spiralnych schodach, gdy szedł coraz niżej. Dotarł wreszcie do
najniższego poziomu i maszerował mrocznymi korytarzami z kamienia, oświetlonymi
wyłącznie wąskimi promykami słonecznego światła sączącymi się zza żelaznych krat.
Więzienie było takie samo każde inne, które miał okazję widzieć: niektórzy więźniowie
rzucalisiędoprzoduzjazgotem,innizaśsiedzielicicho,gotującsięzgniewu.Rauwielbiał
lochy.Przypominałymuojegonieskończonejwładzy,otymjakwszyscynaświeciebylimu
poddani.
Szedłterazprzezkorytarze,ignorującinnych,interesowałagobowiemtylkojednaosoba:
ostatni więzień w ostatniej celi. Sam upewnił się, że Duncan będzie przetrzymywany w
najgłębszej, najciemniejszej dziurze. W końcu jego celem było złamać tego człowieka
doszczętnie.
Ra skręcał w korytarz za korytarzem, aż minął wszystkie inne cele i dotarł do tej na
samymkońcu.Stanąłprzedniąiskinąłgłową.Natychmiastkilkuzjegosługruszyłonaprzód,
byotworzyćprzednimdrzwi.
Wielkie,żelaznekratyuchyliłysiępowolizmetalicznymzgrzytem.
-Zostawciemniesamego-odwróciłsięirozkazałswoimludziom.
Bezsłowaskłonilisięiodmaszerowali,zajmującpozycjepozazasięgiemwzroku.
Rawszedłdoceli,wrotazatrzasnęłysięzanim.Wewnątrzbyłoznacznieciemniej,dopiero
pochwilispędzonejwmrokuwypełnionymodgłosamikapiącejwodyiszczurzegodrapania
dostrzegłwciemnymkąciemężczyznę,doktóregoprzyszedł.Duncana.Otosiedziałprzednim
lider wielkiej rebelii, mężczyzna, o którym mówiono, że jest jednym z najlepszych
wojownikównaświecie.
Żałosne. Oto on, zakuty w kajdany, na ziemi, jak pies. Siedział bez ruchu, z twarzą
zapuchniętą od ciągłego bicia. Ra westchnął. Miał nadzieję spotkać bardziej godnego
przeciwnikaniżtentutaj.Czyniebyłojużnaświecienikogo,ktodorównywałbymusiłą?
JednakgdyRazbliżyłsię,Duncanpodniósłwzrokdoświatłapochodni,wprostnaniego;w
tychoczachRarozpoznałcoś,cocenił:dumę,dzielnośćimęstwo.Takiwidokniezdarzałsię
codziennie,ceniłgowięcbardzo.Natychmiastpoczuł,żeczłowiektenjestjegobratniąduszą,
nawetjeślitowróg.Byćmożewcaleniebędzietakrozczarowującyjaksądził.
Zatrzymał się przed nim na wyciągnięcie ręki, patrząc z góry. Smakował tę ciszę,
rozkoszowałsięswojąwładząnadtymczłowiekiem.
-Czywieszkogodanejestciwidzieć?-spytałRawładczym,dudniącymgłosem,któryobił
sięechemodścian.
Czekałkilkachwil,jednakDuncannieodpowiadałsięnawet.
-StoiprzedtobąNajświętszyiWszechwładnyImperatorPandezji,JegoWspaniałośćRa.
Jam jest światłem tej ziemi, słońcem i księżycem, blaskiem wszystkich gwiazd. Spotyka cię
wielkizaszczyt,danecijestprzebywaćwmoimtowarzystwie,tołaska,którąniewieleosób
kiedykolwiekotrzyma. Gdytylko stopymoje przestąpią prógpomieszczenia, ludzie zrywają
się i biją mi pokłony; zakuci w łańcuchy czy wolni padają przede mną na twarz. Ty także
złożyszmipokłon,albospotkacięśmierć.
Zapadła długa cisza. Wreszcie jednak Duncan podniósł głowę i spojrzał na Ra w
odpowiedzi,zbłyskiembuntuwoczach.
Imperatorstałprzednimcorazbardziejzniecierpliwiony.Pragnął,bytenostatniżyjący
buntownik okazał mu wreszcie uległość. Gdyby ten człowiek pokłonił się teraz przed nim
byłobytak,jakbycałyEscalonpadłdojegostóp,byłobytodowodem,żeniemanatejziemi
anijednegoczłowieka,któryważyłbysięmuprzeciwstawić.
Zewściekłościąstwierdziłjednak,żemężczyznanieskinąłnawetgłową.
WkońcuDuncanodchrząknął.
- Nie kłaniam się nikomu - powiedział słabym głosem - Żadnemu z ludzi, żadnemu z
bogów.Atyzpewnościąbogiemniejesteś.Jeśliczekasznamójpokłon-niezdziwsię,jeśli
przyjdzieciczekaćbardzodługo.
Rapoczerwieniał.Nigdyjeszczenienapotkałtakiejbezczelności.
-Jesteśgotowynaśmierć?-spytał.
Duncanodpowiedziałspokojnymspojrzeniem.
-Wielerazystawałemześmierciątwarząwtwarz-odrzekł-Jestmijużstarąznajomą.
Wszyscy,którychkochałemnieżyją.Koniecbędziedlamniewybawieniem.
Imperator ujrzał iskrę w oku mężczyzny, czuł, że mówi prawdę. Słyszał w jego głosie
autorytetczłowieka,któryzwykłbyłdowodzić,atojeszczewzmocniłojegoszacunek.
Rarównieżodchrząknął,poczymwestchnął.
- Zszedłem na dół - odpowiedział - by spojrzeć w twarz mego wroga. By oznajmić ci
osobiście, co zrobiłem z twoim niegdyś wspaniałym krajem. Dziś wszystko jest w moich
rękach. Wszyscy są mi poddani. Każda wioska i każde miasto. Za twoją córką, Kyrą, idzie
właśniepościg,jużniedługobędziewnaszychrękach.Sprawimiwielkąprzyjemnośćidumę
miećjązaosobistąniewolnicę.
UśmiechRaposzerzyłsię,gdyujrzałgniewbłyskającywoczachDuncana.Nareszcietrafił
wczułypunkt.
-Twoiwielcywojownicynieżyją,bądźsąjużschwytani-ciągnąłdalej,próbującsprawić
mujaknajwięcejbólu-azEscalonuniepozostałojużnic.Wkrótceniebędzieniczymwięcej
jakwspomnieniem,jakożezamierzamzmienićnazwętejkrainy.Niebędziejużniczymwięcej
jak jedną z pandezyjskich prowincji. Twoje imię, twoje czyny, twoi wojownicy, życie, które
wiodłeś-wszystkotozostaniewymazanezksiąghistorii.Będzieszniczym,nawetniecieniem
człowieka,mniejjakwspomnieniem.Aci,którzyciępamiętają-takżezginąmarnie.
Rawyszczerzyłsięwuśmiechu,niebyłwstanieopanowaćradości.
-Zszedłemtu,byzobaczyćtwojątwarzwchwili,gdydowieszsięotym-zakończył.
Zapadładługacisza,Imperatorczekałdrżączpodniecenia,obserwującwachlarzemocji,
któryrozkładałsięnatwarzyjegoprzeciwnika.
WreszcieDuncanodpowiedział.
-Niepotrzebujęludzkiejpamięci-powiedziałgłosemzachrypłym,leczpełnymswady-
Niepotrzebujębyćzapisanynakartachhistorii.Wiemjakieprzeżyłemżycie.Wiemjakżyłem.
Iwiedzątoludzie,którzyżylijerazemzemną.Śmierćczyzapomnienienierobimiróżnicy.
Powiadasz, że zabrałeś nam wszystko. Jednak zapominasz o jednym: nie złamałeś naszego
ducha.Tegojednegoniemożesznamodebrać.Tojedynarzecz,którejnigdynieposiądziesz.A
gniew,któryprzeztoczujeszosłodziminajstraszliwsząśmierć.
Ra poczuł jak zalewa go przemożna fala wściekłości. Jednak wziął głęboki oddech i
spojrzałtylkonatąkrnąbrnąkreaturę.
-Rankiem-powiedział,trzęsącsięzgniewu-gdyprzyjdązabraćcięnaśmierć,staniesz
na głównym placu i ogłosisz całemu miastu, że bardzo się myliłeś. Że uznajesz mnie za
najwyższego władcę. Że poddajesz się mojej władzy. Jeśli tak uczynisz - nie będę cię
torturował, pozwolę ci umrzeć szybką i łagodną śmiercią. Jeśli będziesz wystarczająco
przekonujący,byćmożenawetzostawięcięprzyżyciuiwrócęcikrólewskąkoronę.
W tej właśnie chwili Ra był pewien, że Duncan, jak każdy z więźniów we wszystkich
krańcachtejziemi,poddasięwreszcie.
Jednakkujegozdumieniumężczyznanadalspoglądałnaniegobuntowniczo.
-Nigdy-odpowiedziałwreszcie.
Ra wpił w niego wzrok. Przepełniony gniewem wyciągnął miecz i uniósł go wysoko
trzęsącąsięręką.Wtejchwiliniechciałniczegowięcej,jakściąćtenniepokornyłeb.Jednak
zmusiłsiędospokoju,chcącujrzećgonapublicznychtorturach.
Rzucił więc swoje ostrze, które wylądowało na ziemi z brzękiem. I odwrócił się, by
wymaszerować z celi. Już nie mógł doczekać się świtu, śmierci Duncana i zupełnego
panowanianadEscalonem.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYCZWARTY
Kavos przechadzał się niespokojnie po ogrodzonym terenie wśród tłumu żołnierzy z
Bramthosem, Seavigiem i Arthfaelem u boku. Zamknięto ich tu jako jeńców wojennych, oni
zaś desperacko chcieli się stąd wydostać. Wszędzie wokół tłoczyły się setki mężczyzn, jego
ludzi,ludziDuncanaiSeaviga,dumnychiszlachetnychwojowników,którzyposzlizanimina
wojnę,bywkońcuzostaćzmuszonymidopoddaniasię.Ledwiebyłwstanieuwierzyć,żedo
tegodoszło,żesąterazzdaninałaskęPandezji.
Wściekłybyłstrasznie.BłędembyłopoddawaćsięPandezjanom.Jużlepiejbyłopolecw
walce,zbroniąwręku.Duncanadokądśzabrano,Kavosmartwiłsięjegolosem.Żyłjeszcze?
Czyjużgozabili?Amożewzięlinatortury?
WcałymswoimżyciuKavosanirazusięjeszczeniepoddał,podżadnympozorem,teraz
teżmiałkutemuwielkieopory.ZrobiłtowyłącznienarozkazDuncana,wyłączniedlatego,że
tysiąceinnychżołnierzyzrobiłotaksamo.Terazzapędzonoichdotegoobozunaperyferiach
stolicy, by oczekiwali swojego losu dzień po dniu, bez widocznego końca. Mieliby ich teraz
wypuścić? Poddać amnestii? Czy wcielić jako niewolników do pandezyjskiej armii? A może
zwlekalitylko,byskazaćichnaśmierć?
Dreptał więc wokół niespokojnie, dzień po dniu, oczekując niepewnej przyszłości.
Rozejrzał się po twarzach tysiąca przybitych żołnierzy, którzy stali, siedzieli i kroczyli
niespokojniepowielkim,kamiennymdziedzińcuotoczonymżelaznymikratamizewszystkich
stron. Ich obóz znajdował się niewiele dalej jak kilometr poza murami stolicy, dobrze więc
widział stąd pandezyjską flagę powiewającą dumnie nad miejską bramą. W środku gotował
sięcały.Chciałjedyniejeszczejednejszansy,bystanąćdobojuznajeźdźcą.Nieobchodziłogo,
żeprzypłaciłbytożyciem-poprostuniechciałumieraćwtakisposób.
NajbardziejżyczyłbysobieodnaleźćiuwolnićDuncana,którybyłdobrymczłowiekiemi
wspaniałymdowódcą.Jedynymjegobłędembyłozbytwielkiezaufaniedlasłówinnychludzi.
Niewszyscypostępowalitakjakon.
-Jaksądzisz,onnadalżyje?-doszedłgogłos.
Odwróciłsię,byzobaczyćSeavigastojącegozarazobok,spoglądałnaniegozmartwionymi
oczyma.Westchnąłgłęboko.
-Duncannieumrzetakłatwo-powiedział.
-Śmierćnieradzisobieznimzbytdobrze-dodałBramthos,podchodzącdonich-Uciekł
jużprzedniązbytwielerazy.Jeślizginie,wszystkocownasnajlepszeumrzerazemznim.
-Jednakzabitomusynów-dołączyłsięSeavig-Tomogłoodebraćmuwolężycia.
- To prawda - dodał Arthfael - Z drugiej strony został mu jeszcze jeden syn, to może
trzymaćgoprzyżyciu.Majeszczecórkę.
-Amy?Będziemystaćtubezczynnieiczekać?-spytałBramthos–Czekać,ażPandezjanie
zdecydują,coznamizrobić?Ażwreszcieprzyjdą,bynaswszystkichzabić?
Wymienilisięniespokojnymispojrzeniami.
-Niezabijąnastakpoprostu-powiedziałSeavig-Jeślimielibytowplanach,jużdawnoby
tozrobili.
Kavoswzruszyłramionami,gdywszyscyspojrzeliwjegostronę.
- Nie jestem pewien - odpowiedział - W końcu mogą coś zyskać kończąc z nami na
publicznejegzekucji.
-Lubzrobiąznasniewolników-dodałArthfael-Rozsypiąnasposwoicharmiachiwyślą
zamorze.
Gdy tak stali zmartwieni, nagły wiwat przeszył powietrze. Kavos i reszta zwrócili się, i
spojrzeli przez żelazne kraty, by w oddali zobaczyć sporą grupę pandezyjskich żołnierzy
krzyczącychnawiwat,machającychflagąswegoImperium.Obserwowałradosnychżołnierzy,
zastanawiającsiędlaczegosięcieszą.
Zakrzyknąłdojednegozestrażników,którystałzarazzaogrodzeniem.
-Cosięstało?
Żołnierzobróciłsięiwykrzywiłdoniegowuśmiechu.
-Gratulacje-powiedział-WaszKrólnieżyje.
Kavos poczuł, jak żołądek skręca mu się w supeł, zachodził w głowę, starając się
zrozumieć.CzymiałnamyśliDuncana?
Wtemdoszłodoniego:Enis.Uzurpator.
-Żadenznasniejestbezpieczny-powiedziałSeavig-Jeślizabiligotakszybko,znami
równieżniebędąsiębawić.
Wszyscy spojrzeli po sobie ponuro, Kavos myślał tak samo. Niewiele obchodziło ich
przestrzeganieprawa.Śmierćbyłacorazbliżej.
-Zapadazmrok-powiedziałktoś,spoglądającwstronęzachodzącegosłońcaizapalanych
pochodni-Byćmożejutroinamprzyjdziepożegnaćsięzżyciem.
-Więcniedajmyimtejszansy-stwierdziłKavos,wktóregogłowiezakiełkowałpomysł.
Wszyscyzwrócilisiękuniemu.
-Przecieżniemamybroni-powiedziałSeavig-Cóżmożemyzrobić?
-Mamysprawneręce-odpowiedziałKavos-isprawnegłowy.Czasemniepotrzebanic
więcej.
Spojrzelinaniego,nicnierozumiejąc,zatoKavos,idączaswoimpomysłem,podszedłdo
krat.
-Ej,ty!-znówkrzyknąłdojednegozestrażników-Potrzebujemypomocy!
Pandezyjski wartownik, który przechadzał się w oddali, spojrzał w jego stronę
podejrzliwie.
-Aczegonibywampotrzeba?-spytał.
- Mam tu pewną rzecz - improwizował Kavos - Coś, czym Najwyższy Ra byłby bardzo
zainteresowany.
Wartownikzmarszczyłbrew,jednakodwróciłsiędoniegoipodszedłbliżej.
-Jeślitojakieśżarty-powiedziałszorstko-zabijęcięwłasnoręcznie.Itwoichtukolegów-
skrzywiłsię-Nojuż,cotammasz?
Kavosprzełknąłślinę,starałsięwpaśćnajakiśpomysł.Wystarczyło,bystrażnikpodszedł
jeszczetrochę.
-Wystarczy,żemutopokażesz,aobsypiecięzłotem-powiedział-Jedyne,czegochcęw
zamian,totrochęprowiantu.
-Jedyne,nacomożeszliczyć,toostrzemiędzyżebra-warknąłstrażnik-Nojuż,pokazuj.
Kavos nagle przypomniał sobie, że w sakiewce ma klejnot, który żona dała mu chwilę
przedtym,jakwyruszyłnawojnę.Prędkowyjąłzsakwyzawiniątkoirozplątałje,bypokazać
lśniącynaczerwonorubin.
Zaintrygowanywartownikpostąpiłbliżej,zatrzymującsięzarazprzyogrodzeniu.
-Dawajmito,już-zażądał.
-Apewnie-odrzekłKavos,poczymwyciągnąłdłońprzezkraty.
Lecz gdy strażnik sięgnął po skarb, upuścił go na ziemię. Mężczyzna szybko kucnął, by
złapaćklejnot;Kavostylkonatoczekał,błyskawiczniekopnąłgonajmocniej,jaktylkomógł,
obcastrafiłgoprostowtwarz,strażnikzwaliłsięprzednimnieprzytomny.
Dreszcz poruszenia przeszedł przez zebranych wokół więźniów, wszyscy ruszyli do
przodu w podnieceniu. Kavos natychmiast sięgnął przez ogrodzenie i złapał nieprzytomne
ciało,ledwiebrakowało,byniemógłgosięgnąć.Przyciągnąłgobliżejiszarpnięciemodpiął
klucze wiszące u pasa. Wszyscy wokół krzyknęli radośnie, gdy szybko otworzył bramę
trzęsącymisiędłońmi.
Ciężkiekratyotwarłysięzezgrzytem,gdypchnąłjenaoścież.
Kavoszatrzymałsięprzydrzwiachceliispojrzałwdal,Pandezjaniebylidaleko,wydawało
się,żeniktjeszczeniezauważyłnadchodzącychkłopotów.Więźniowiezatrzymalisięzanim
niepewnie.Jednakonodwróciłsiędonich,byspojrzećimwoczy.
- Żołnierze - odezwał się - nie mamy broni. Pozostaje nam wybór. Możemy uciekać do
swoichdomów,wymknąćsięzestolicyiodjechaćstądjaknajdalej,jaknajszybciejsięda.Lub
zachować się jak prawdziwi wojownicy, jak prawdziwi synowie Escalonu: pozabijać
najeźdźców, zabrać im broń i uwolnić naszego dowódcę! Możliwe, że próbę tą przypłacimy
życiem.Jednakumrzemyzhonorem!Jesteściezemną?!
Odpowiedziałmugromkiwiwat.Jeńcyjakjedenmążwypadliprzezbramęirzucilisięna
Pandezjan,wszyscygotowidowalkinaśmierćiżycie.Zdecydowanibyliprędzejumrzeć,niż
oglądaćAndroswobcychrękach.
Duncanie,pomyślałKavos,wytrzymajjeszcze.Idziemypociebie.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYPIĄTY
AidanstałzPapugiemnaprowizorycznejscenie,wielkiej,drewnianejplatformiewsamym
centrumAndrosispoglądałnamorzeludzi.Nawetniedrgnął,byłzupełniesparaliżowany.Po
raz pierwszy w życiu zdjęła go trema. Dotąd nie zbliżał się nawet do sceny, Papug zaś był
pierwszymaktorem,któregopoznał.Gdywięcprzyszłomustanąćnatychdeskachjakojeden
z artystów, wystarczyło tylko spojrzenie na widownię, by opadł go wstyd większy, niż
kiedykolwiekwżyciu.Chciałskulićsięwsobieiumrzećpocichu.
Gdystałtakbezruchu,niemogącprzypomniećsobiekwestii,jegoszacunekdlaaktorów
wciąż rósł. Zdał sobie sprawę, że na swój własny sposób oni także byli nieustraszonymi
wojownikami.Trzebabyłoodwagi,bystanąćprzedtłumemnieznajomych,większejodwagi
niż jemu było dane, większej nawet, niż potrzeba było jego ojcu i żołnierzom, by dobywać
broniwwalce.
Papugodwróciłsiędoniego,wyraźniezirytowanyipowtórzyłswojąkwestię:
-Naprawdęsądzisz,żeEscalonbędziemusłużyć?
Aidanzupełniestraciłgłowę.Światwydawałsięporuszaćwzwolnionymtempie,kątem
oka widział kilku aktorów żonglujących kolorowymi kulami w rogu sceny, kilku innych w
drugim rogu obracało płonącymi pochodniami. Wiedział, że przydzielono mu rolę w tej
sztuce,jednakzażadneskarbyniemógłprzypomniećsobie,copowinienzrobić.
WreszciePapugmusiałzrozumieć,żemapustkęwgłowie,bopodszedłdoniegoipołożył
murękęnaramieniu.
- Zdaje mi się, że tak - zakrzyknął w stronę tłumu, ratując chłopaka - Ja sam z radością
będęsłużyłNajwyższemu,NajświętszemuRa,jakzresztąwszyscytuzebrani.Wielkizaszczyt
spadłnanasząojczyznę,żemożegogościć.Prawda?
Aidan wiedział, że już dawno nadeszła pora, żeby coś powiedział. Jednak zupełnie
zapomniałcotomiałobyć.Czującnasobietewszystkiespojrzenia,całymsercemzapragnął
staćsięniewidzialnym.Zdałsobiesprawę,żetobyłgłupiplan.Jakmoglimyśleć,żeudaimsię
odwrócićuwagęPandezjantymprzedstawieniem,dostaćdosercastolicy,natylebliskojego
ojca, by móc go uwolnić. Rzeczywiście, może i podeszli bliżej, ale wciąż nie rozumiał, jak
reszta planu mogła zadziałać. Musiał przyznać, że Papug miał rację: wydawało się, że cała
stolica jest zafascynowana. Tego właśnie potrzebowali dla odwrócenia uwagi. Teraz jednak
wszystko wypadło mu z głowy. Przygwożdżony spojrzeniami tłumu za nic nie umiał sobie
przypomnieć,copowinienzrobić.
-Tak-powiedziałwreszcieschrypniętymgłosem.
Tłum gruchnął śmiechem, dla wszystkich było oczywiste, że Aidan zapomniał swych
kwestii,cosprawiło,żecałypoczerwieniał;nigdyjeszczenieczułsiętakupokorzony.
-Ibędzieszsłużyłmujużnazawsze?-nalegałPapug,subtelniekiwającgłowąnatak.
-Tak-powiedziałAidanporazkolejny.
Mężczyznazwróciłsięiwyszczerzyłwstronętłumu.
-Cóżzaelokwencja!-wykrzyknął.
Tłumznówryknąłśmiechem.
Grupka aktorów nagle wyskoczyła naprzód i dołączyła do nich na scenie, by żonglować
pochodniami,dającwszystkimsygnał,żetaczęśćprzedstawieniazostałazakończona.Chwilę
późniejPapugskinąłnaAidana,którypodszedłdoniegoszybko.
-Todoskonałachwila-wyszeptałmężczyznaprędko-Dalej,ruszaj!
Chłopiecotrząsnąłsię,przypomniałsobieichplan,powóddlaktóregotuprzybyli.Tłum
nie zwracał na nic uwagi, więc szybko wymknął się, kryjąc za plecami nowoprzybyłych
aktorówizeskakującztyłusceny.
Sercebiłomujakoszalałe,askokwyszedłniezgrabnie,potknąłsięipoleciałjakdługina
ziemię.Szybkojednakwstałiruszyłbiegiemwciemnykątzaplatformą,gdziemógłzebrać
myśli,dyszącciężko,jużcałyspocony.
Rozglądałsięwszędzie,wycierającmokredłonieokaftan,próbującprzypomniećsobie,co
robić.Ciężkobyłomusięskupić.
Jegoojciec.Lochy.Strażnicy...
Białyczekałztyłusceny,podbiegłterazdoniego.Aidankucnąłprzednimipogłaskałgo
połbie.
- Musisz tu zostać, piesku - powiedział - Nie mogę zabrać cię tam, dokąd idę. Czekaj na
Papuga.Onsiętobązajmie.
Białypolizałgopotwarzywodpowiedzi.
Nagle Aidan zdał sobie sprawę, że nie ma ani chwili do stracenia. Znów był gotowy do
akcji, serce skakało mu z podniecenia, czuł, że jego ojciec jest blisko. Popędził ciemnymi
uliczkami,kluczącprzezzaułkiAndroswkierunkuniskiego,kamiennegobudynkuwoddali,w
którymmieściłosięwięzienie.
Wreszcie zatrzymał się w pobliżu i skrył w cieniu, dysząc ciężko, po chwili wyjrzał, by
zerknąćnapandezyjskiegożołnierza,trzymającegostrażprzypotężnychbramachdolochu.
Zachodził w głowę jak miałby go minąć. Miał nadzieję, że całe miasto pójdzie oglądać
przedstawienie,żenawetwartownicyopuszcząswojeposterunki.Byłjednakwbłędzie.Nie
byłwstanieporadzićsobieztymmężczyznąsiłą,niewidziałteżsposobujakprześliznąćsię
bokiem.
Szybko wydedukował, że jego uwagę także musi odwrócić. Sięgnął do pasa i wymacał
sakiewkęsrebra,którąnawszelkiwypadekdałmuPapug.Podkradłsiębliżejprzyścianie,i
gdyzostałomujużtylkokilkakrokówzamachnąłsięicisnąłsakiewkęzcałejsiły.
Wylądowałanadziedzińcu,kilkametrówodstrażnika,aześrodkawysypałysięsrebrne
monety,pobrzękującnabruku.
Żołnierz aż podskoczył. Popędził w tamtym kierunku, zaś Aidan wstrzymał oddech, gdy
strażnikrozglądałsiępodejrzliwie.
Tobyłajegoszansa.Puściłsięwięcbiegiemwkierunkuotwartejbramy,sercewaliłomu
jak oszalałe. Już chciał skoczyć do środka, gdy nagle usłyszał za sobą kroki i poczuł, że na
ramie opada mu ciężka dłoń. Szarpnięcie zatrzymało go w miejscu, odwrócił się więc, by
zobaczyćwściekłątwarzpandezyjskiegożołnierzawbiało-żółtejzbroi.
-Atygdzienibysięwybierasz?-zażądałodpowiedzi-Cozciebiezajeden?
Aidanstałnieruchomo,bezsłowa,niewiedziałcoodpowiedzieć.
Żołnierzpochyliłsiędoniego,wyszarpnąłsztyletzzapasaipodniósłgopowoli.Chłopak
skrzywiłsię,niewyglądałotodobrze.Niemiałjakwyplątaćsięztejopresji,niewiedziałco
zełgać.
-Próbowałeśprzekraśćsiędolochów.Dlaczego?-zażądałodpowiedziżołnierz-Chcesz
kogośodbić,tak?Kogo?
Aidan próbował się wyrwać, jednak na próżno. Żołnierz był zbyt silny. Uniósł już swój
sztylet, gotowy poderżnąć mu gardło, Aidan był pewien, że przyszedł na niego czas. Nie
martwiłagomyślowłasnejśmierci,lecztożechoćbyłjużtakblisko,niezdołałuwolnićojca.
Wtem kątem oka zobaczył ruch, reszta zdarzyła się w ułamku sekundy: przed oczyma
mignęłymudługie,czerwonewłosydziewczyny,którazłapałażołnierzazarękęiwykręciła
munadgarstek.Wartownikzawyłzbóluiupuściłbroń.
Dziewczynanatychmiastzłapałająijednym,płynnymruchemwbiłamuostrzeprostow
serce.
Mężczyznanatychmiastucichłipadłnakolana,natwarzymignąłmuwyrazkompletnego
szoku,wydawałsiębardziejzaskoczonytym,żemaładziewczynkajestwstaniesobieznim
poradzić, niż tym, że właśnie umiera. Dziewczyna wyciągnęła mu sztylet z piersi i szybko
poderżnęłagardło,wartowniknatychmiastzwaliłsięmartwynaziemię.
Aidanarównieżzamurowało,doszłodoniego,żewłaśnieuratowałamużycie,niewiedział
jednakdlaczego,anikimonajest.Leczgdytylkostanęłaprzednimipozwoliłaprzyjrzećsię
swejtwarzy,cośzaświtałomuwgłowie.Podwarstwąbrudupokrywającąjejtwarziubranie
wyglądała olśniewająco, była mniej więcej w jego wieku, o żywych, niebieskich oczach i
wydatnychkościachpoliczkowych.Znałją,niemógłjednakprzypomniećsobieskąd.
-Niepamiętaszmnie?-spytała.
Aidanpotrząsnąłgłową,niebyłwstaniesobieprzypomnieć.
-Pomogłeśminiedawno-powiedziała-Dałeśmiswojemonety.
Podniosłasakiewkęzłotychmonet,onzaśprzypomniałsobiewreszcie.Totadziewczyna,
żebraczka.Ta,którejoddałwszystkieswojepieniądze.Kasandra.
Terazuśmiechałasiędoniego.
-Mówiłamwtedyserio-odezwałasię-żekiedyścisięodwdzięczę.Terazjesteśmykwita.
Aidan spojrzał na nią z przemożną wdzięcznością, znów nie był pewien co powiedzieć.
Obejrzał się więc tylko przez ramię, by spojrzeć na otwarte drzwi do lochów. To była jego
szansa.
-Czywiększośćludziniestarasięucieczlochów,zamiastsiędonichwkradać?-zapytała
gozprzekąsem.
-Mójojciecsiedzitamwśrodku-odpowiedziałjejpospiesznie.
-Inaprawdęsądzisz,żeudacisięgouwolnić?-spytała-Żezostawiligobezstraży?
Wmomenciegdywypowiedziałatesłowa,doAidanadoszłojakdurnybyłichplan.Lecz
terazjużzapóźno.Innejdroginiebyło.
Wzruszyłramionami.
-Muszęspróbować-powiedział,szykującsiędoodejścia-Towkońcumójojciec.
Dziewczyna popatrzyła na niego tak, jakby nie była do końca pewna, czy jest przy
zdrowychzmysłach,poczymwzruszyłaramionami.
-Nodobrze-powiedziała-Chodźmy.
Aidanzzaskoczeniazrobiłwielkieoczy.
-Dlaczegomiałabyśmipomóc?-spytał.
Uśmiechnęłasięwodpowiedzi.
- Lubię dreszczyk emocji - powiedziała - I podoba mi się twoje oddanie. Poza tym
naprawdęnieznoszęPandezjan.
Doszedł ich rumor, Aidan obrócił się przez ramię i zobaczył, że od strony dziedzińca
biegnie na nich tuzin pandezyjskich żołnierzy. Odruchowo zerknął w stronę lochu i z
przerażeniemstwierdził,żekolejnytuzinbiegnienanichzdrugiejstrony.
JegowzrokpadłnaKasandrę,odpowiedziałamurównieprzerażonymspojrzeniem.
Wpadliwpułapkę.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYSZÓSTY
Kyraszłaleśnądrogąukrytąwemgle,mijającniskie,grubedrzewa,którychpowykręcane
konary zdawały się sięgać po nią. Zdawało się jakby tworzyły korytarz, który prowadził ją
corazgłębiejwmrok.Każdachwilawtymmiejscuwydawałajejsięwiecznością.
Ścieżka doprowadziła ją w końcu na polanę, na której stał mały domek z kamienia, w
któregooknachmigotałypochodnie,niczymlatarniewskazującjejdrogęwgęstejmgle.Kyra
zastanawiałasię,ktomógłbyćwśrodku,ktomógłmieszkaćwtakniesamowitymmiejscu,na
takimodludziu,wsamymśrodkutajemniczego,prastaregolasu.
Wpewnejchwilizmurszałedębowedrzwizaskrzypiały,aześrodkawyszłapostać,która
stanęła zaledwie metr od niej i wlepiła w nią przenikliwe spojrzenie. Kyra zamrugała, nie
mogącuwierzyćwłasnymoczom.Tobyłaona.Patrzyłanasamąsiebie.
Nigdydotądnieprzeżyłaniczegorównieprzerażającego.
-Czyjesteśgodna?-zapytałjejsobowtór.
Kyrapatrzyłazdezorientowananastojącąprzedniąpostać.Widziałaswojąwłasnątwarz,
słyszałaswójwłasnygłosiniemogławydusićzsiebiesłowa.
-Czyjesteśgodna?–powtórzyładziewczyna.
-Nierozumiem–odpowiedziała.
-Czyjesteśgodnabystaćsięwojowniczką,jakiejEscalonpotrzebuje?-zapytała.
Kyrazamrugałazdezorientowana.
-Tak,jestemgodna–wydusiłazsiebiewkońcu.
Wtedy dziewczyna wyciągnęła zza pasa swój kij, który, ku przerażeniu Kyry, wyglądał
dokładniejakjej.Gdyniespodziewaniezaatakowałają,Kyrarównieżdobyłabroni.
Brzęk metalu rozniósł się echem po całym lesie, gdy blokowała jej uderzenia jedno za
drugim.Obiewalczyłyzaciekle,ażadnaznichniemogłazdobyćprzewagi.Śmiertelnytaniec
dwóchdoskonalewyszkolonychwojowniczek.
Ociekającpotem,mierzyłasięwpojedynku,któryzdawałsięniemiećkońca.Zrozumiała,
żeprowadziwalkęzsobąsamąiniemapojęcia,jakwygrać.
I wtedy, gdy już myślała, że nigdy nie dojdzie do rozstrzygnięcia, opuściła na chwile
ramiona i w tej właśnie chwili sobowtór wytrącił jej kij z rąk, po czym sprawnym ruchem
obnażyłostrzeibezmrugnięciaokiem,wbijjeKyrzewbrzuch.
Jęknęłaporażonabólem.
-Czyjesteśgodna?–dziewczynazapytałaponownie,patrzącjejgłębokowoczy.
Kyraodwzajemniłatospojrzenie,łapczywiełapiącoddech,czując,żeumiera.
Wtedy zerwała się, oblana zimnym potem, z krzykiem na ustach, rękami próbując
zatamowaćkrwawienie.Dopieropodłuższejchwili,gdyspojrzałanaswedłonie,naktórych
niebyłośladukrwi,zorientowałasię,żetobyłtylkosen.
Całejejciałobyłoobolałe.Ztrudemwyprostowałasięigdyspojrzaławdół,zobaczyła,że
spała na kamieniu. Rozejrzała się wokoło, nie mogąc przypomnieć sobie, gdzie jest. Słońce
chyliło się ku zachodowi, jego ostatnie promienie oświetlały krajobraz, którego nie była w
stanierozpoznać.Zamrugałakilkarazy,starającsięprzypomniećsobie,jaksiętuznalazła.
Nagle w jej głowie pojawiły się obrazy bitwy. Walczyła przeciwko Pandezjanom.
PróbowaławedrzećsiędoAndros,byuratowaćswegoojca.Przypomniałasobie,jakzostała
otoczonaipowalonanaziemię.JakprzezmgłępamiętałateżKyla;pojawiłsięznikąd,byją
uratować.
Usłyszała parsknięcie i gdy się obejrzała, z ulgą zobaczyła stojącego nieopodal Andora,
który spokojnie żuł kępkę mchu. Wtedy też poczuła, jak opiera się o nią coś miękkiego i
futrzanego. To Leo czuwał przy niej, kiedy spała. Widok wiernych kompanów napełnił jej
serceradością.
Kyleuratowałją,posadziłnaAndoraiwysłał,gdzieśdalekoodpolabitwy.Aledokąd?
Kyręogarnęłopoczuciewinynamyślotym,żezostawiłaKylasamego.Wiedziała,żenie
mógł wygrać starcia z dwiema armiami. Został tam, by odwrócić od niej ich uwagę, by
zwiększyćjejszansęnaucieczkę.Poświęciłdlaniejżycie.Tamyślzłamałajejserce.Oddałaby
wszystko,bybyćterazujegoboku.
Gdy mgła opadła, Kyra rozejrzała się wokół, by zobaczyć, że znajduje się pośrodku
kamiennego rumowiska. To musiały być starożytne ruiny nieistniejącego już miasta, po
którym zostały jedynie nienaruszone fundamenty. Tajemnicze, opustoszałe miejsce,
nietknięteodtysięcylat,sprawiałowrażenienawiedzonegocmentarzyska.
Stała tam, zastanawiając się, gdzie jest. To było najbardziej niesamowite miejsce, jakie
kiedykolwiek widziała, miasto, którego nikt nie odwiedzał od wieków. W żadnym innym
miejscunieczułasięrówniesamotna.
Kyra zrobiła pierwszy krok, nie wiedząc w którym kierunku się udać, wszędzie wokół
siebiewidząctylkoruiny.Szłapowoliprzezgruzowiska,kamienieosuwałysięspodjejstóp.
Była zaskoczona ogromem tego miejsca. To było mistyczne miasto, zapierające dech w
piersiach,ciągającesiękilometramiwkażdymkierunku.Położonenapłaskowyżu,otoczone
byłoMorzemSmutku,któregocichyszumdochodziłjązoddali.
Przechadzała się pomiędzy ruinami, dłonią gładząc kamienne ściany. Choć z każdym
krokiembólprzeszywałjejciało,byłaszczęśliwa,żeżyjeiwsercudziękowałazatoKylowi.
Gdyprzeszłapodwalącymsiękamiennymłukiem,podniosławzrok,byprzedsobąujrzeć
górującąnadmiastembudowlę,którajakojedynaprzetrwałatewszystkielata.Wyglądałajak
kamiennaświątynia,którapoobustronachwspieranabyłaprzeztrzydziestometroweposągi
kobietyzlaurowymwieńcemnagłowieirękamiwzniesionymikuniebu.Tomiejscezdawało
siębyćświęte.
Kyranagleuświadomiłasobie:ZaginionaŚwiątynia.Miejsceurodzeniajejmatki.Niegdyś
stolicaEscalonu.Udałojejsiędotrzećdocelu.
Czuła, jak bije od niej niesamowita energia. Jak unosi się w powietrzu, przylegając do
wszystkiego,coznajdujesięwokolicy.Tobyłomiejscemocy,niegdyśnajwspanialszastolica
świata,zamieszkananieprzezludzi,aprzezprzedstawicieliinnejrasy.Wpowietrzuczuła,że
tomiejscebyłoświęte.
Kiedybyłamała,częstosłyszaławopowieściachoZaginionejŚwiątyni,jedynymmiejscu
wEscalonie,doktóregonajwięksiśmiałkowiebalisięwejść.Mówiono,żepotychziemiach
przechadzająsięduchyiżecinieliczni,którzyodważylisięzapuścićwtestrony,nigdystąd
niepowrócili.
Wiatrhulałpomiędzyruinami,sprawiającwrażenie,jakbyktośdoniejszeptał.Zakażdym
razemjednak,gdysięodwracała,nikogotamniewidziała.
Przeszedłjądreszcz.Torzeczywiściebyłomiastoduchów.
Szła przez wymarłe miasto w kierunku świątyni, wsłuchując się w dochodzący z oddali
szum fal. Nie była w prawdzie do końca pewna, czego właściwie tu szuka, nie miała jednak
cieniawątpliwości,żeczymkolwiekbytoniebyło,mogłatoznaleźćwyłącznietutaj.
Wpowietrzuczuładuchaswejmatki,którystrzegłjejikierowałjejkrokami.Czymatka
naprawdę tu mieszkała? Myśl ta przyprawiała ją o szybsze bicie serca. Kto wie, może ona
wciążtubyła,możetowłaśniejejszukała?
Gdy mijała kolejne runy, miała wrażenie, jakby podążała śladami jej życia. Obrazy
przemykałyprzezjejgłowę.Widziałaostatniąbitwę,wktórejbrałaudział,widziała,jakzabija
Pandezjan;ujrzałalecącegowprzestworzachTheosa,potężnąbestię,którąkochała;widziała
takżeswójtreningzAlvą;jednakprzedewszystkimwjejmyślachpojawiałysięobrazymatki.
Onatutajbyła,Kyraczułajejobecność,nigdywcześniejniebyłatakbliskoniej.
Klucząc pomiędzy zwalonymi budynkami, pod swoimi nogami Kyra dostrzegła nagle
odłamkiantycznejceramiki.Gdystanęła,byprzyjrzećsięimbliżej,woczyrzuciłjejsięjakiś
niezwykły przedmiot przysypany częściowo gruzem. Podniosła go, a wtedy zobaczyła, że w
dłonitrzymastarożytnymiecz.Gdypodniosłagowysoko,onrozkruszyłsięjejwrękach,jakby
zrobionybyłzpiasku.Musiałleżećtamodtysięcylat,pomyślała.
Kyraruszyładalejkuświątyni,niemogącoderwaćodniejwzroku,czując,jakjejenergia
ściągajądosiebie.Zbliżywszysię,stanęłaprzedmonumentalnymi,kamiennymischodami,na
szczycie których znajdowała się ta niezwykła budowla. Kyra weszła na pierwszy schodek,
potemnakolejny,stąpałapowoliiostrożnie,celebrująckażdąchwilę.
Z każdym jej krokiem widok na miasto i otaczające je klify był coraz bardziej
spektakularny.Wreszciedotarłanaszczyt,odwróciłasięispojrzałanarozciągającysięprzed
niąkrajobraz.Czułasiętak,jakbystałanaszczycieświata.Wyobrażałasobie,jakwyglądałoto
miasto za czasów swojej świetności, jak wyjątkowe i potężne musiało być. W promieniach
zachodzącego słońca, odbijających się od bezkresnych wód Smutku, wyglądało wprost
magicznie.
Kyraodwróciłasięiznowuspojrzaławgóręnaświątynię,którazdawałasięwznosićażdo
nieba. Stała przed ogromnym łukiem wykutym w kamieniu, wejściem do świątyni. Jeśli
kiedykolwiekbyłytamdrzwi,tomusiałyzniknąćprzedwiekami.Odziwo,wśrodkupaliłysię
dwie pochodnie. Nie rozumiała, jak to było możliwe. To musiała być magia. Czuła się tak,
jakbywkraczaładoinnegoświata,jakbyigrałazmocami,którychnierozumie.
- Matko! – zawołała, spojrzawszy w zachodzące słońce, a głos jej rozniósł się echem po
całejokolicy-Gdziejesteś?
Wodpowiedzinieusłyszałanic,próczwyciawiatruihukurozbijającychsięoklifyskał.
-Kimjestem?–krzyknęłaznowu.
Itymrazemniedoczekałasięodpowiedzi.
-Matko!Przebyłamcałątędrogę,bycięodnaleźć.Ukażmisię!Powiedzmi,kimjestem.
Nauczajmnie!
Po tych słowach, wyczerpana i obolała, osunęła się na kolana. Oparła ręce na udach i
zamknęłaoczy,pozwalającbychłodnabryzaznadoceanupieściłajejtwarz.
Starałasięwejrzećwgłąbsiebie.Nierozumiałategomiejsca,ajednakwyczuwała,żejest
kluczem do wszystkiego. Do odnalezienia matki. Do uwolnienia mocy. Do tego, by wreszcie
zrozumiałakimjestijakiejestjejprzeznaczenie.
Niewiedziałajednak,jakrozwikłaćtęzagadkę.
Klęczała tak przez wiele godzin, kołysząc się lekko w rytm obijających się o skały fal i
szumuwiatru.Poczuła,żewchodziwstangłębokiejmedytacji,żeodpływawniebyt.
Kiedy wreszcie powoli otworzyła oczy, spojrzała w niebo na miliony migoczących tam
gwiazd i wędrujący po nieboskłonie księżyc. A za nią wciąż paliły się dwie magiczne
pochodnie.
Kyra czuła się beznadziejnie zagubiona. Niczego już w swoim życiu nie była pewna. Z
każdąchwilądręczyłojącorazwięcejwątpliwości.
Iwłaśniewchwilinajwiększegozwątpienia,usłyszałaszept.Zciemnościzaczęłapowoli
wyłaniaćsiępostaćizkażdymkrokiemcorazbardziejzbliżaćsiędoniej.
Kobieta.
Gdytylkozobaczyłajejtwarz,wiedziała.
Odnalazłaswąmatkę.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYSIÓDMY
Kavosbiegłnasamymczele,prowadzącsetkiludziDuncana,wyzwolonychdopierocoz
więzienia. Wszyscy pokrzykiwali beztrosko, zdawali sobie sprawę, że nie mają nic do
stracenia, oprócz własnego życia - i byli na to gotowi - idąc w szarży do samego centrum
stolicy,napewnąśmierćprzeciwkotysiącomlepiejuzbrojonychPandezjan.
Natymwłaśnie,wedługKavosa,polegałomęstwo.ObokniegobiegliBramthos,Seavigi
Arthfael,naichtwarzachniebyłoaniśladustrachuprzedwrogiem,aniśladuwahaniaprzed
walką. I rzeczywiście, od czasu ich ucieczki starli się już kilkukrotnie z pandezyjskimi
batalionami, walcząc z grupkami kilkunastu ludzi to tu, to tam. Kilku z nich zginęło, jednak
przetoczyli się przez miasto niczym fala zniszczenia, zaskakując zupełnie okupanta. Nie
zatrzymywali się nawet na chwilę, chcąc wykorzystać element zaskoczenia, by zabijać, biec
dalej,iponownierzucaćsiędowalki.
Kavos uniósł zdobyczną halabardę, gdy wybiegł za róg, gdzie zaskoczył kilkudziesięciu
pandezyjskichżołnierzyobróconychdoniegoplecami.Dwóchubiłwmgnieniuoka,podobnie
zrobili Bramthos, Seavig i Arthfael, zanim tamci w ogóle zorientowali się, że są w opałach.
Kavosbyłnasamymprzedzie,musiałwięcprzezchwilębronićsię,gdykilkuPandezjannaraz
rzuciłosięnaniego.Uniósłswąhalabardępoziomoizbijałjejdrzewcemciosyzobustron.W
końcuodchyliłsięwtyłikopnąłjednegozżołnierzyprostowpierś,poczymokręciłsięwokół
iściąłkolejnemugłowę.Tobyławalkaożycie,niemieliczasudostracenia.
Walczyliwściekle,bliskowzwarciu.ZpoczątkuPandezjaniemężnieruszylinanich,pełni
typowej dla siebie arogancji, pewni swych szans; nie mieli wątpliwości, że szybko poradzą
sobieztymijeńcami,którzybylinatyleszaleni,bydokonaćdesperackiegoatakunamiasto.
JednakKavosaijegoludzinapędzałaprawdziwadeterminacja,niemielijużwyjścia.Rzucili
siędoprzodu,szeregzaszeregiem,wszyscywalczącnajlepiejjakmogli,rzucającwłóczniami,
machającmieczamiirozbijającwrogówtarczami.Napadliichztakąfurią,żekilkuPandezjan
obalili na ziemię gołymi rękami, nie dając ich oddziałowi czasu i miejsca, by się
przegrupować.
Strategia zadziałała doskonale. Wkrótce Pandezjanie poszli w rozsypkę. Połowa z nich
zginęła,resztazaśzaczęławpadaćwpanikę.Walczyliostrożnie,bywreszciezwrócićsiędo
ucieczki,potykającsięjedenodrugiego.
Kavos i jego ludzie pogonili za nimi, nie chcąc dać im szansy, by się przegrupować,
ciskającwichplecywłócznieiobalającciosamimieczy.Walczylijakszaleni,jaknawiedzeni,
jakbychcieliodstraszyćśmierć.
Pochwiliwszystkoucichło,oddziałPandezjanleżałmartwy,ichciałarozwłóczonepocałej
okolicy.LudzieKavosaniemarnowalianichwili,rzucilisiędotrupów,bypozabieraćimbroń,
wymienić pordzewiałe i poobijane miecze i tarcze na porządny sprzęt. Krok po kroku, z
każdymzdobytymostrzem,ludzieDuncanaznówzaczynaliprzypominaćzawodowąarmię.
Pobudzenizwycięstwemwykrzyknęlinawiwatirzucilisiędalejdobiegu,pokonująculicę
zaulicąwciemnąnoc,zdecydowaniniedaćsięzatrzymać,pókiniedotrądolochówDuncanai
nieuwolniąswojegodowódcy.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYÓSMY
Merkschowałgłowęwramionachipodniósłkołnierz,próbującosłonićsięprzedzimnym
wiatrem,którytargałnimjakszmacianąlalkąiwdzierałsiępodjegoubranie,gdywędrował
wąskimprzesmykiempomiędzyMorzemŁeziZatokąŚmierci.
To był kolejny dzień jego wędrówki przez Diabelski Palec, miejsce w które bali się
zapuszczaćnawetnajdzielniejsizescalońskichwojowników.Imielikutemupowody.Tobył
jałowy,kamienistyskraweklądu,któryniemiałnicdozaoferowaniaprzybyszom.Merkcoi
rusz ślizgał się i zsuwał z omszałych, wilgotnych od morskiej bryzy głazów, ostrożnie
stawiająckrokzakrokiem.Ztrudemłapiącrównowagę,spojrzałprzedsiebie,naciągnącysię
w nieskończoność półwysep, i zwątpił, czy ten koszmar kiedykolwiek się skończy. Nie miał
pewności, jak długo tu wytrzyma. To miejsce było jeszcze gorsze, niż wynikać to mogło z
legend.
Diabelski Palec był jednym z tych niewielu miejsc w Escalonie, których Merk nigdy nie
miała ochoty odwiedzić. Wyrastał z lądu i wrzynał się daleko w morze aż po południowo-
zachodnie krańce Escalonu, niczym narośl, której nie powinno tam być. "Półwysep" to była
zbył łaskawa nazwa dla tego martwego, nieprzyjaznego kawałka ziemi, dzielącej dwa
wzburzoneakweny.
Merkzakląłpaskudnie,gdyznowupoślizgnąłsię,porazsetnyboleśniewykręcającsobie
kolano.Odciągłychupadkówmiałjużskręconeobiekostekinadgarstki.Możnapowiedzieć,
że w ciągu tych dni nabrał pewnej praktyki zarówno w chodzeniu po tych skałach, jak i w
upadaniu.Tobyłostraszne,paskudnemiejsce,wktórymniktnigdyniepowinienżyć.
Wiedziałjednak,żeniemainnegowyboru,jaktylkoiśćdalej.Przebyłjużdrogęprzezcały
Escalon,tobyłostatnietapjegopodróży,ostatniodcinekdzielącygoodWieżyKos.Jużsamo
dojściedotegopółwyspuwielegokosztowało.PotymjakKyleodłączyłsięodniego,musiał
samotnieprzebyćcałąpołudniowo-wschodniączęśćEscalonu,ominąćszczytyKosidalejiść
wzdłużThusius.Atowszystkopoto,bydotrzećtutaj,dotegoprzeklętegomiejsca.Wreszcie
zrozumiał, że to pewnie dlatego większość ludzi wybierało Wieżę Ur za cel swych
pielgrzymek.Kosokrytebyłozłąsławą,niktniewierzył,żewtymzapomnianymprzezbogów
miejscumożebyćukrytyMiecz.Wszyscytraktowalijąjakzwykłąprzynętę.
Merkwiedziałjednak,żeprawdajestzupełnieinna.Wszystkielegendymyliłysię.Ognisty
Mieczukrytybyłwłaśnietam,gdzieniktsiętegoniespodziewał.Wiedział,żetotylkokwestia
czasu, kiedy trolle odkryją prawdę. Za wszelką cenę musiał dotrzeć tam jako pierwszy, by
ostrzecinnychizabezpieczyćartefakt.
Merkznowuspojrzałnahoryzontpróbującdostrzeckraniecpółwyspu.Miałnadzieje,że
zobaczytamchoćodległyzaryswieży.
Nic tam jednak nie było. Tylko ciągnące się w nieskończoność skaliste wybrzeże. Był
wyczerpany,ledwopowłóczyłjużnogami,awydawałosię,żemaprzedsobąjeszczecałedni
marszu.
Spojrzał się w lewo na Morze Łez, jego ogromne fale rozbijały się o brzeg, wzbijając w
powietrze tumany spienionej wody. Czuł jak woda dostaje mu się do butów, jak obmywa
kamienie po których stąpa, czyniąc je jeszcze bardziej śliskimi. Nie był pewien, co było
głośniejsze, huk fal czy gwałtowne podmuchy porywistego wiatru, które wytrącały go z
równowagi.
Widokzjegoprawejstronywcalenienapawałgowiększymoptymizmem;czarne,mętne
wodysłynnejZatokiŚmierci.Silneprądytworzyłypodwodnewiry,którymiusianabyłacała
zatoka. Ten widok wywoływał w Merku jeszcze większy niepokój niż wzburzone Morze
Smutku. Wyglądało to tak, jakby te dwa zbiorniki wodne ze wszystkich sił próbowały
zniszczyćpółwysep.
Merkpopatrzyłprzedsiebie,wydawałomusiębowiem,żeusłyszałjakiśgłosdochodzący
znadlądu.Niczegotamjednakniedostrzegł.
Gdy po raz drugi doszedł go ten dźwięk, obejrzał się za siebie i tym razem w oddali
dostrzegłcoś,cosprawiło,żejegosercezamarło.Nahoryzoncierysowałsięniezbytjeszcze
wyraźny obraz zbliżającej się armii. Kiedy róg zabrzmiał po raz kolejny, Merk nie miał już
wątpliwości,żenadchodziMarda.TrolledotarłyjużdoDiabelskiegoPalca.Byłyszybszeniż
przypuszczał.
Merk odwrócił się i ruszył do przodu do najszybciej, jak potrafił. Miał nad nimi dzień
przewagi, ale oni w oka mgnieniu mogli nadrobić ten dystans. Teraz to był już prawdziwy
wyścig,walkaoto,komupierwszemuudasiędotrzećdoWieżyKosiprzejąćMiecz.
Merkszedłtakszybko,jaktylkomógł,ignorującdręczącygogłód,pęcherzenastopachi
zmęczenie.Zawszelkącenęmusiałdotrzećdowieżyprzednimi,byocalićEscaloniodkupić
grzechyswojejprzeszłości.Wpewnymsensieczułsiędobrze,mającwkońcupowódbyżyć,
prawdziwycel,którymusiałosiągnąć.
Kolejnegodzinymijały,aMerkwciążmaszerowałwpromieniachwschodzącegosłońca,
któreprzebijałysięprzezgęstąmgłęznadoceanu.Wspiąłsięnanajwyższygłazwokolicyz
nadzieją,żemożezjegoszczytuudamusięwkońcuwypatrzyćwieżę.
Kuswejrozpaczyniezobaczyłjednaknicpróczkolejnychskał.Ztegomiejscawyglądałoto
tak,jakbycałaziemiapokrytabyłagrubąwarstwągruzu.
Merk stał tam wyczerpany, wspierając się na swym kiju, gdy nagle usłyszał jakiś nowy
dźwięk,którysprawił,żewłosynakarkustanęłymudęba.Brzmiałontrochęjakklekot,odgłos
krabawspinającegosięposkałach.
Odwróciłsięzaniepokojony,iprzeszukałwzrokiemokolicznegłazy,zastanawiającsię,czy
abysięnieprzesłyszał.Wkońcunacałympółwyspieniewidziałżadnychoznakżyciainawet
nie przypuszczał, że coś w ogóle mogło przetrwać na tych jałowych ziemiach. Czym niby
miałobytocośsiężywić?
Ale gdy usłyszał to znowu, przeszukał skały jeszcze dokładniej i gdy podmuch wiatru
podniósłniecomgłę,zobaczyłcoś,cowprawiłogowosłupienie.Zeszparymiędzygłazami
powoli wyłoniły się ogromne szczypce. Wyglądały jak szczypce kraba, choć były od nich
nieporównywalniewiększe,miałyconajmniejtrzymetrydługości.
Pojawiłosiękolejneodnóże,apotemjeszczejedno.Merkpatrzyłzprzerażeniem,jakze
szczelinywyłaniasięmonstrualnykrab,szerokinaprawiedziewięćmetrów.Niebyłwstanie
uwierzyć własnym oczom. Potwór miał czarną skorupę i czerwone, paciorkowate oczy, a z
paszczywystawałymurzędywyszczerbionychzębów.
Syknąłnaniegoprzeraźliwie,poczymzacząłześlizgiwaćsięzgłazówwjegokierunku.
Stwór poruszał się zaskakująco szybko, a Merk stał bez ruchu, zamrożony strachem,
zaskoczony i bez pomysłu na to, co miałby zrobić. Nie miał żadnego pola manewru, nawet
gdybychciał.Tocośpędziłoprostonaniegozwyciągniętymiszczypcami.Wchwilępóźniej
Merkpoczułstrasznybóligdyspojrzałwdół,zobaczył,żeszczypcezaciskająsięnanim.
Krab uniósł go w powietrze za jedną nogę i otworzył szeroko paszczę, gotowy by go
pożreć.Merkwidziałzbliżającesiędoniegorzędyzębówiwiedział,żeumrzewnajbardziej
makabrycznysposób,jakimożnasobiewyobrazić.
Jakimś cudem, dosłownie w ostatniej chwili obudziły się w nim instynkty i zdążył
wyciągnąćzzaplecówkij,bystawiającgopionowo,zablokowaćpaszczępotwora.Tojeszcze
bardziejgorozwścieczyło.
Merk, nadal zwisając do góry nogami, sięgnął do pasa, wyciągnął miecz, odwrócił się i
zbierającwsobiewszystkiesiły,zatopiłoburączostrzewjegooku.
Krab wrzasnął i zwolnił uchwyt, upuszczając go na skały, gdy zielona ropa wystrzeliła z
jegooczodołu.Gdywyrżnąłotwardepodłoże,poczuł,jakpękająmuwszystkiekości.Obijając
sięoomszałegłazy,staczałsięcorazniżej,wstronęrozbijającychsięobrzegfal.Starałsię
złapaćczegoś,przytrzymać,jednakpowierzchniabyłazbytśliska.Zsuwałsięprostowobjęcia
śmierci.
Stwór sięgnął szczypcami do oka i wyrwał z niego miecz, a następnie zatrzasnął swoje
wielkieszczęki,łamiącwciążtkwiącytamkijnapół.WtedyodwróciłsięispojrzałnaMerkaz
takąfurią,jakiejtenjeszczeniewidział.Tenpotwórmiałzamiarpożrećgożywcem.
W końcu Merkowi udało się zahaczyć o jakąś szczelinę w skale, tuż przed tym, jak miał
runąć w przepaść. Spojrzał w dół i dziesiątki metrów pod sobą zobaczył bezkresną głębię
MorzaŁez.Wiedział,żeupadekgozabije.
Gdy znów podniósł wzrok, spostrzegł, że krab nie odpuszcza i idzie po niego, zwinnie
balansującnakamieniach.Znalazłsięwpułapcebezwyjściaipoczułsięzupełniebezsilny.
Gdy krab podszedł już na odległość zaledwie kilku metrów, Merk zadecydował, którą
śmierćwybrać.Lepiejbyłozostaćpochłoniętymprzezocean,niżzjedzonymprzeztakabestię.
Merkpuściłsięiznowuzacząłzsuwaćposkałach,ocierająciobijającsięonieboleśnie,
corazniżejiniżejwgłąbprzepaści.
Krabbezwahaniaskoczyłzanimszybko,isięgnąłwjegostronębłyskawicznymruchem,
chcączłapaćgozanogę.Jednakonspadałzbytszybko,izulgąstwierdziłżestwórchybiło
włos.
Naglezatrzymałsięniespodziewanie,uderzającokamienie.Zaskoczonyspojrzałwdół,by
zobaczyć, że jakimś cudem natrafił na skalną półkę wystającą z urwiska, na tyle wąską, że
ledwiemógłsięnaniejzmieścić.Trzymającsięjejkurczowo,modliłsięożycie.
Krabnajwyraźniejniespodziewałsiętego,żechybi.Zachwiałsięistraciwszyrównowagę,
zsunął się w dół po śliskiej powierzchni, piszcząc przeraźliwie, bezskutecznie próbując się
czegośchwycić.Gdyzlatywałwprzepaść,jeszczeostatnirazspróbowałzłapaćMerkawswoje
szczypceiporwaćzesobą,onjednakprzycisnąłsweciałojaknajbliżejskalnejściany,owłos
unikając śmiertelnego uścisku. Z ulgą obserwował, jak krab spada w przepaść, przebierając
odnóżami w powietrzu. Leciał tak dziesiątki metrów, a Merk obserwował go, czekając, nie
czującsiębezpiecznieażdochwili,gdyniezobaczył,żestwórzhukiemrozbijasięoskały,
roztrzaskującwdrobnymakswojąskorupę.
Zwielkąulgąprzyglądałsię,jakresztkijegoporozrywanegocielskapochłaniająfaleMorza
Smutku.
Leżałtamterazpoobijany,dyszącciężko,wciążniemogącdojąćdosiebie.Spoglądającw
górę na stromy klif, zastanawiał się, jakie jeszcze parszywe stwory czają się na niego na
DiabelskimPalcu.
ROZDZIAŁDWUDZIESTYDZIEWIĄTY
Kyranieczułajużswojegociała,odwielugodzinpogrążonawgłębokiejmedytacji.Weszła
wprzedziwnystan,wktórymniebyłajużpewna,cojestjawąacosnem.Gdypowoliotworzyła
oczy,ujrzałaprzedsobąobliczematkinatleusianegomilionamigwiazdgranatowegonieba.
W lejącej się, białej szacie, wchodziła po schodach, wpatrując się w nią swoimi
nieprawdopodobnieniebieskimioczami.
Kyra wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana. Studiowała jej idealne rysy twarzy,
wyrzeźbione kości policzkowe, długie blond włosy i oczy, w których Kyra mogła odnaleźć
siebie. W swej atłasowej sukni, kobieta zdawała się unosić kilka centymetrów nad ziemią,
dryfowaćtużpozazasięgiemramionKyry.
-Zboczyłaśzeswojejścieżki–odezwałasiędoniejłagodnymgłosem,któryrozniósłsię
echempopustymmieście.Głostenprzeniknąłwgłąbjejduszy,napełniałjąspokojem.
-Ajakajestmojaścieżka,Matko?–zapytałaKyra-Niktnigdymitegoniepowiedział.
Matkauśmiechnęłasię.
-Tegomusiszsięsamadowiedzieć–odpowiedziała–Prawdziwiwojownicynieszukają
odpowiedziuinnych,szukająjejwsobie.Ty,Kyro,szukaszuznaniawśródinnych.Oczekujesz
pochwał i sławy, szukasz nauczycieli i mentorów. A to wszystko jest iluzją, Kyro. Nie ma
żadnejwartości.Musiszwejrzećwgłąbsiebie.Towłaśniewymaganajwięcejodwagi.
Kyrazmarszczyłabrwi,próbujączrozumieć.
-Aleja...–zaczęła–nawetniewiem,kimjestem.
Matka wzięła głęboki oddech. Serce Kyry waliło jak oszalałe, gdy z zapartym tchem
wyczekiwałajejsłów.
-Cotakiegojestwtobie,zczymboiszsięzmierzyć?-zapytaławkońcu.
Wchwili,kiedyMatkaspojrzałajejwoczy,Kyrazrozumiała,żetowłaśnieztympytaniem
zmagałasięprzezcałąnoc,próbującznaleźćnanieodpowiedź.Wiedziała,żetobyłaprawda,
żeszukaakceptacjiiuznania,coraztonowychsposobównato,bystaćsięlepszą.Jejumysł
byłtakskupionynaświeciezewnętrznym,żetrudnojejbyłoskupićsięnatym,cowewnątrz
niej.
-Musiszopróżnićswójumysł,Kyro-powiedziałaMatka-Musiszzapomniećowszystkim,
cojużwiesz.
Kyrapróbowała,aleczuła,żeniepotrafi.Wkażdejsekundzieprzezjejgłowęprzelatywało
milionmyśli.
-Alejak?
Matkawestchnęła.
-Przestańpróbowaćwiedziećświattakim,jakimmyśliszżejest.Postarajsięzobaczyćgo
takim,jakimjestnaprawdę.Jakijestteraz,wtejkonkretnejchwili.Światniejestjużtaki,jaki
był przed minutą, ani taki, jaki będzie w następnej minucie. On ciągle się zmienia. Co teraz
widzisz?
Kyra rozmyślała nad odpowiedzią. Gdy powoli zaczęła rozumieć słowa swej matki,
poczuła,jakwypełniająciepło.Zdałasobiesprawę,żezawszestarałasięwszystkodostrzec,
zrozumieć.Aprzeztotraciłaswojeszansenato,bypojąćistotęrzeczy.Wmomencie,kiedy
zaczynałacoświedzieć,jejwiedzastawałasięjużnieaktualna.Zdałasobiesprawę,żestan,do
któregomusiaładążyć,byłstanemnieprzerwanegopoznania.Stanemciągłejniewiedzy.
Kyrazamknęłaoczyitrwałaztąmyślą.Klęcząctam,wchodziłagłębiejwstanmedytacji,
poczułajakspływananiąłaska,zalewafalaciepła.Czuła,jakpowoliwszystkostajesięjasne.
PodługimmilczeniuKyraotworzyłaoczy,czując,żenareszciezrozumiała.
-Prawdziwywojownik–powiedziałaKyra,patrzącnaMatkępodekscytowana–niczego
niewie.Wietylkotyle,żeprawdziwawalkatoczysięwewnątrz.Światzewnętrznyjestjedynie
złudzeniem.
NatwarzMatkipojawiłsięszerokiuśmiech.
-Takwłaśnie,mojacórko.
Ciepłowypełniłokażdąkomórkęjejciałaiwtedynieborozjaśniłosiętysiącemkolorów.
Słońcezaczęłowynurzaćsięzzahoryzontuirazemzniądożyciabudziłsięcałyświat.Słońce
iksiężycwisiałnaprzeciwsiebienaniebie,gwiazdywciążmiędzynimi,aKyrawiedziała,żeta
chwila jest zupełnie wyjątkowa. Czuła krążącą w sobie moc i po raz pierwszy wyzbyła się
wszelkich wątpliwości. To było tak, jakby uniosła się dla niej zasłona wszechświata.
Uświadomiłasobie,żewłaśniepojęłaźródłoswejmocy.
Zamknęła oczy, czerpiąc ze swego oświecenia, i wtedy w jej głowie pojawił się obraz –
smoczedziecko.Ażjęknęłazzachwytugdyotworzyłoswebłyszcząceoczy.Wiedziała,żenie
był to Theos. Ten smok był dużo młodszy od niego. I o wiele potężniejszy. Natychmiast
zrozumiała,żejestznimzwiązana.
Czułajegoból,aleipragnienieżycia.Zmusiłasię,bygouzdrowić.Ibygoprzywołać.
W głowie pojawił się jej jeszcze inny obraz: broń. Zmarszczyła brwi, próbując ją
zwizualizować.
-Czymjestto,cowidzę?-zapytałaKyra.
Pojawiłasiędługacisza,ażwkońcumatkaodpowiedziała:
-Smoksiębudzi.ABerłoPrawdywzywaciędosiebie.
-BerłoPrawdy?-Kyrazapytałazaskoczona.
-Jedynabroń,któramożenasuratować.
Kyra,wciążniepewna,spróbowałanadaćobrazowiostrości.
- Widzę je, leży na szczycie góry popiołu – powiedziała - W kraju, który płonie siarką i
ogniem.
-Iwłaśniety,Kyro-powiedziałamatka–musiszudaćsiętam,byodzyskaćtębroń.
-Aledokąd-zapytałaKyra-Gdzietojest?Gdziemamjejszukać?
Matka znowu zamilkła, aż w końcu wypowiedziała jedno słowo, słowo, które miało
zmienićżycieKyrynazawsze:
-Marda.
ROZDZIAŁTRZYDZIESTY
Smoczedzieckoleżałonaleśnymposzyciu,czując,żeumiera,tracącostatniesiły.Stracił
tak dużo krwi, że z wyczerpania ledwo mógł otworzyć oczy. Co chwila tracił przytomność,
zbliżającsięcorazbardziejdoświatła,gdziejużczekałnaniegojegoojciec.
Napoczątkujeszczewalczył,aleterazbyłjużgotówzanimpodążyć.Tożyciebyłozbyt
krótkie,zbytbolesne,zbytskomplikowane.Nierozumiałżycia.Dlaczegourodziłsiętylkopo
tobycierpieć?Dlaczegoniedanemubyłożyćdłużej?
Bezojcaprzyswymbokuczuł,żeniemajużpocożyć.Ranypaliłygożywymogniem,ale
ten ból łagodniał, w miarę jak odpływał coraz dalej w stronę światła. Uświadomił sobie, że
możetowłaśnieśmierćbyłajegowybawieniem.
Igdyjużmiałodpłynąćnazawsze,pozwolićbyogarnąłgowiecznyspokój,gdyodgłosy
lasu zaczęły powoli zanikać, poczuł nagle jakiś strumień energii, impuls, który wyrwał go z
objęćśmierci.
Smoczątko otworzyło oczy, nie wiedząc, co się dzieje i rozejrzało się wokoło. Wtedy
znowutopoczuło.
Tosiędziałonaprawdę.Usłyszałgłos,komendę-wezwanie.Pochodziłooddziewczyny,
która znajdowała się w niebezpieczeństwie, która wiele znaczyła dla jego ojca. Nie była
zwykłądziewczyną.Niebyłazwykłymczłowiekiem.Potrzebowałago.Wzywałago.Posiadała
moc,którejonniemógłsięsprzeciwić.Moc,którasprawiła,żeodzyskałwolężycia.
Znów widząc przed sobą cel, młody smok otworzył szeroko oczy i wyciągnął szyję.
Pozwolił,bybiałeświatłozanikło,bybólznowupowrócił.Byłgotowystawićczołacierpieniu.
Wkońcuudałomusięprzeżyćinicwięcejsięnieliczyło.Zawszemógłumrzećtrochępóźniej,
ponownieodnaleźćtenspokój.Ależyćmógłtylkoteraz.
Poczuł,jakprzepływaprzezniegomagicznaenergia.Wiedział,żewysyłajątadziewczyna,
mimożeznajdujesięsetkikilometrówodniego.Przepływałaprzezjegożyły,dawałamusiłę,
moc,powód,byiśćdalej.Iuzdrawiałago.
Dzieckousiadłoizezdumieniemzorientowałosię,żemożerozłożyćswojeskrzydła.Co
dziwniejsze,był nawetw stanienimi zamachać iwstać na nogi.Gdy odchyliłsię i otworzył
paszczę,niemógłuwierzyć,żeudałomusięzionąćogniem.
Smokzamrugałkilkarazy,czujny,ozdrowiały,gotowydodziałania.Czującwsobiemoc,
pobiegłdoprzodu,zatrzepotałskrzydłamiiwzbiłsięwpowietrze.
Chwilę później leciał już, wznosząc się coraz wyżej i wyżej nad Escalonem. Leciał z
ogromnąprędkością,mającprzedsobąokreślonycel.Byłpotrzebnytejdziewczynie.
Razembędąwstanieodmienićprzeznaczenie.
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYPIERWSZY
Aidan stał wraz z Kasandrą przy bramie do lochu, pandezyjscy żołnierze zbliżali się do
nichzobustron.Ztejsytuacjiniebyłowyjścia,wydawałosię,żeśmierćwreszciezłapałagow
drodzedoojca.Chłopakgotowałsięnanajgorsze,przyglądającsiębarczystymżołnierzomw
niebiesko-żółtych zbrojach, zastanawiał się z którego ręki zginie. Wyszarpnął swój krótki
miecz,chcącokazaćodwagę-takzrobiłbyjegoojciec-jednaktrzymałgotrzęsącymirękoma,
wiedziałżenanicmusięniezda.
- No cóż, miło było cię poznać - powiedziała Kasandra, równie mężnie stając twarzą w
twarz z żołnierzami ze sztyletem w ręku. Aidan nie posiadał się z podziwu dla jej odwagi,
okazywałajeszczemniejstrachuniżon.Musiałaprzejśćciężkąszkołę,żyjącnaulicy.
-Przykromi,żeniemożemypoznaćsiębliżej-dodała–Jesteścałkiemwporządku.
-Wporządku?-spytałją.
Zanimjednakzdążyłaodpowiedzieć,doszedłichhałas,któryzaskoczyłAidanacałkowicie,
ażodwróciłsięwtamtymkierunku.Usłyszałkrzyk-itoniebyliPandezjanie.Rozpoznałte
głosy,znałjeodzawsze.Głosyżołnierzyjegoojca.
Pandezyjscyżołnierzetakżeodwrócilisięwtamtąstronę,serceAidanaskoczyłonawidok
setek wojowników jego ojca, którzy wypadli zza rogu pokrzykując dziko, cali brudni i
pokrwawieni,jakbydopierocoucieklizwięzienia,biegnącprostowstronęlochu.Dobywali
zdobycznąbroń,szarżowalizszalonymwrzaskiem,Aidanzorientowałsię,żeprzybyliodbić
jegoojca.Niezapomnielionim.
-Idziemy,chłopcze!-wykrzyknąłktoś.
Aidanodwróciłsięznowu,gdypoczułszarpnięciezaramię,zzaskoczeniemstwierdził,że
obokstoiPapugzBiałymprzynodzeipróbujeodciągnąćgowbok.Chwilępóźniejrzucilisię
razem do biegu, on, Papug, Kasandra i Biały, omijając pandezyjskich żołnierzy, których
związali walką nadbiegający wojownicy. Papug jak zwykle przybył w idealnym momencie,
wiedziałdoskonale,jakwykorzystaćzamieszanieipoprowadziłichwbezpiecznemiejscew
mgnieniuoka.
- A co z przedstawieniem?! - krzyknął Aidan ostatkiem tchu, gdy pędzili przez żelazną
bramędolochu.
Mężczyznasapałciężko,widaćbyło,żeniejestwnajwspanialszejkondycji.
-Ech,wydajemisię,żeitakludzieniebawilisięzbytdobrze-odpowiedziałztrudem.
Wbiegli do więzienia i ruszyli wąskimi, krętymi korytarzami z kamienia, obwieszonymi
płonącymipochodniami.
-Którędyteraz?-spytałAidanspoglądającnaPapuga.
Mężczyznaledwiełapałoddech.
-Mniesiępytasz?!-rzuciłwbiegu-Wydawałomisię,żetyprowadzisz!
Nagle Biały zatrzymał się i odwrócił, obnażając zęby. Aidan spojrzał za nim, i z
zaskoczeniemzobaczyłpandezyjskiegożołnierza,któryodłączyłsięodswojegooddziału,by
pobiecnanimi.Pędziłprostonanichizbliżałsięszybko.
-Stać!Zatrzymaćsię!-wykrzyknął.
Poczymuniósłwłócznię,Aidanaażzaswędziałomiędzyłopatkami,widział,żezachwilę
ostrzeutkwiwjegoplecach.
Jednak Biały z warknięciem rzucił się na nadbiegającego wojaka. Chłopak nie mógł
uwierzyć, że ten muskularny pies mógł być tak szybki. Dopadł celu chwilę przed tym, jak
żołnierz rzucił swoją włócznią, opadając na jego pierś wszystkimi czterema łapami.
Przewróciłgonaplecyinatychmiastzatopiłostrekływjegogardle,zabijającgonamiejscu.
Po chwili znów doskoczył do boku swego pana, Aidan poczuł jak bardzo go kocha,
wiedział,żebędziezawszeprzynim.
Bieglidalejprzezdługiekorytarze,chylącgłowypodsklepionymiprzejściami.Skoczyliw
kolejną bramę, aż wreszcie dotarli do skrzyżowania, korytarze prowadziły w trzy różne
strony.
Wszyscyzatrzymalisię,byuspokoićoddechy.
-Gdzieteraz?-spytałaKasandra.
Wszyscy spojrzeli na Aidana, który tylko wzruszył ramionami. Wiedział, że zły wybór
może kosztować ich cenne chwile, przybliżyć ich do porażki, wreszcie kosztować życie; nie
miałjednakpojęcia,gdziewtymrozległymwięzieniumógłbyćzamkniętyjegoojciec.Polewo
widziałschodyprowadząceniżej,naprawomielischodywgórę.
Aidanjednakniemógłzdecydowaćsię,stałsparaliżowany,tylkoserceszalałomuwpiersi.
Wreszciejednakpostanowiłzaryzykować,modliłsiętylko,bydecyzjaokazałasięwłaściwa.
-Tędy!-krzyknął.
Poczymzwróciłsięwlewoiruszyłposchodachwdół.
Było bardzo ciemno, prawie spadł przeskakując trzy schodki na raz, ledwie utrzymując
równowagęnaśliskimkamieniu.Resztabiegłazarazzanim.
Imgłębiejschodzili,tymrobiłosięciemniej,pochodnienaścianachbyłyrozmieszczone
corazrzadziej.Schodydoprowadziłyichwreszciedonajniższegopoziomu,Aidanzeskoczyłz
nich do mrocznego korytarza, który rozchodził się na lewo i prawo. Wybrał lewo, dysząc
ciężko, po raz kolejny pomodlił się, by wybór okazał się dobry. Nie mieli już czasu, by się
cofnąć.
Skręcili za róg, pokonali korytarz i znów skręcili, przed nimi ukazał się potężny łuk
zagrodzony grubymi, żelaznymi kratami. Aidan domyślił się po grubości ścian i krat, że ta
częśćlochupomyślanabyładlaszczególnieważnychwięźniów.
Skoczył więc naprzód. Przejście nie było pilnowane, krata okazała się być otwarta.
Domyśliłsię,żeżołnierzemusielizostaćwezwaninagórę,bystawićczoławrogimwojskom.
Minąłbramęipobiegłkorytarzem,bydobiecdokolejnego,jeszczeciemniejszego.Skręciłza
róg, spodziewając się zobaczyć tam swojego ojca, lecz zamiast niego ujrzał rosłego
Pandezjanina,któryzagrodziłmudrogę.
Wpadłprostonaniego,lecztylkoodbiłsięodszerokiejpiersi,byrunąćnaziemię.Prawie
jakbyuderzyłwścianę.Spojrzałwgórę,byzobaczyć,żeżołnierzjestrówniezaskoczony.
-Kimjesteś?-zażądałodpowiedzi-Coturobisz?
Papug,KasandraiBiałydobieglidonichwreszcie,żołnierzzmierzyłichwzrokiem,chyba
domyślił się, co kombinują. Wyciągnął miecz, skrzywił się i zamachnął na Aidana, który
podniósłręce,byzasłonićsięprzedciosem.
JednakkujegozaskoczeniuPapugskoczyłnaprzódirzuciłsięwojakowinaplecy,ratując
chłopcaprzedśmiertelnymciosem.Mężczyznazacząłsiłowaćsięniezgrabniezwiększymod
siebieżołnierzem,próbującchwytaćgozaręce,tenjednakwreszciesięgnąłdotyłuiwyrżnął
Papugiemokraty.
Aktorjęknąłtylkoipadłnieruchomonaziemię.
StrażnikzpowrotemspojrzałnaAidanairzuciłsięnaniego.Chłopaknerwowopróbował
się podnieść, wiedział jednak, że nie zdąży - a nawet jeśli, to nie miałby się jak obronić.
Spodziewał się już ciosu w plecy, jednak Kasandra skoczyła pomiędzy nich. Był pod
ogromnymwrażeniemjejodwagi.Zaatakowałażołnierzawściekleciosemsztyletu,choćbył
trzyrazyodniejwiększy.
Na wielkoludzie nie zrobiło to większego wrażenia, złapał tylko jej nadgarstek i odgiął
boleśnie.Zdołałajedyniekrzyknąć,gdyrzuciłniąościanę,iteżpadłanaziemię.
Żołnierz znów skoncentrował się na Aidanie, który dopiero co się podniósł, stojąc
niepewnie,bezżadnejbroni.TymrazemdowalkiruszyłBiały,wbijającstrażnikowizębyw
nadgarstek.Przeciętnyczłowiekniewytrzymałbybólu,onjednakzłapałpsainimtakżezaczął
grzmocićościanęrazzarazem.Chłopakowiwydawałosię,jakbyczułnaswojejskórzekażde
uderzenie.
NaszczęścieBiałyanimyślałodpuścić,chociażmusiałbyćmocnopoturbowany.
Aidan ruszył mu na ratunek, skoczył do przodu, złapał sztylet, który upuściła Kasandra,
uniósłgowysokoirzuciłsięnażołnierza.Zdzikimwrzaskiemzatopiłkrótkieostrzeobiema
dłońmiwjegoplecach.Poczuł,jakmetalwbijasięwciało.
Tymrazemwartownikzawyłzbólu.NatychmiastpuściłBiałegonaziemięitymsamym
ruchem,zaskakującchłopaka,sięgnąłzaplecyizdzieliłgownosłokciem.Aidanwylądowałna
ziemiogłuszonybólem.Tenczłowiekbyłniezniszczalny.
Pochwilizwróciłsiędoniego,krzywiąctwarz,jakimśsposobemudałomusięwyciągnąć
sztyletzwłasnychpleców.RzuciłsięnaAidanawdzikiejfurii,wjegooczachbłysnęłaśmierć.
JednakPapugpozbierałsięjużnanogiiznowuskoczyłnajegoplecy.Żołnierzmiotałsię
nawszystkiestrony,próbującgostrącić,jednakaktortymrazemzłapałgopewnie.Udałomu
sięzahaczyćmięsisteramięwokółkrtaniwartownikaiterazściskałgozcałejsiły.
Strażnik charcząc miotał się przez korytarz, obijając Papuga raz o jedną, raz o drugą
ścianę. Papug przyjmował każde uderzenie z głuchym jęknięciem, jednak ani myślał puścić.
Przeciwnikpoprostuniebyłwstanieoderwaćjegoramieniaodswojejszyi.
Pochwiliżołnierzosłabłtrochęiwreszciepadłnakolana.
Aidannatychmiastskoczyłdoniego,chwyciłsztyletiwbiłmugoprostowserce.
Papugwciążtrzymałgozagardło,więcgdywartownikprzewróciłsięmartwy,aktorrunął
razemznim.
Chwilę zajęło mu, zanim podniósł się na kolana. Był cały umazany krwią i wydawał się
zszokowanytym,cowłaśniezrobił.
Gdystalitakoboje,próbującsiępozbierać,Kasandrazaczęładziałać.Sięgnęłastrażnikowi
dopasaiodpięłapękkluczy,poczymrzuciłasiębiegiemdodrzwiostatniejceli.Trzęsącymi
się rękoma nie była w stanie złapać odpowiedniego klucza, Aidan więc podbiegł do niej i
pomógł,sprawdzalijedenkluczpodrugim.
Wreszciedoszłoichszczęknięciezamkaidrzwiceliotwarłysięnaoścież.
Wpadlidośrodka,doostatniej,ciemniejszejniżwszystkieceli.Byłotuzimnoiwilgotno,
chłopiec zastanawiał się, jak można było trzymać kogokolwiek w takiej dziurze. Takiego
okrucieństwaniedałosięwyrazićsłowami.
-OJCZE!-krzyknął,modlącsięwduchu.
Biegł przez mroczne pomieszczenie, nie widząc nawet gdzie stawia nogi, za światło
służyła tu pojedyncza pochodnia w odległym kącie. Miał żarliwą nadzieję, że odnaleźli
właściwe miejsce; w końcu to właśnie była ostatnia cela na najniższym poziomie lochów,
wydawałosięlogiczne,bytrzymaćtunajważniejszychwięźniów.Jeślinietrafili,niemielijuż
czasunaposzukiwania-próbazakończysięniepowodzeniemizpewnościąwszyscytuzginą.
- OJCZE! - wrzasnął po raz kolejny, z desperacją przemierzając rozległe pomieszczenie,
jegotowarzyszerozbieglisięnawszystkiestrony.Powolizaczynałtracićnadzieję.Czytonie
byłoszalone,próbowaćwogólesiętudostać?
-Aidan?-doszedłgosłabygłos.
Byłtakcichy,żechłopakzpoczątkuzastanawiałsię,czysięnieprzesłyszał.Jednakserce
natychmiastpodeszłomudogardła,gdywciemnościdojrzał,żecośsiętamrusza.
Skoczyłdoprzeciwległejściany,iwreszcie,nareszcie,zobaczyłswegoojca.Natenwidokz
oczu trysnęły mu łzy. Jego ojciec siedział przy ścianie, zupełnie złamany, straszliwie
wychudzony,przykutydopodłogijakzwierzę,zbytsłaby,bysiępodnieść.Nigdyjeszczenie
widziałgowtakimstanie,byłkompletniezałamany.
-Ojcze!
Skoczył do niego szybko, kucnął obok i przytulił mocno. Jego ojciec, zakuty w kajdany,
ledwie miał siłę, by oddać uścisk. Aidan szalał z radości; pokonał tak długą drogę z Volis,
nawetniesądził,żeudamusiędotrzećdocelu.
-Aidanie-ojciecodpowiedziałmusłabo.Wydawałsięoszołomiony,jakbywłasnysynbył
ostatniąosobą,którejoczekiwał-Cotyturobisz?DlaczegoniejesteśwVolis?
PochwilizapatrzyłsięnaPapuga,KasandręiBiałego,którzypodchodzilidonich.
-Ikimsąciludzie?
Serce Aidana skoczyło w bolesnym skurczu na widok opłakanego stanu, w jakim
znajdował się jego ojciec, spierzchniętych ust i obtłuczonego ciała. Mógł tylko wyobrażać
sobie,przezcoprzeszedł.
Przytrzymałmuprzyustachbukłakzwodą,doktóregomężczyznaprzywarłchciwie.
-Niezadużo-ostrzegłgoPapug,podchodzącbliżej,byprzytrzymaćbukłak-Zrobimusię
słabo.
Aidanzabrałbukłak,jegoojcieczaśsapnąłgłośnozulgą.
-Klucze-wykrzyknąłchłopak,jegooczyznówpadłynakajdany.
Kasandra skoczyła do nich i grzebała przez chwilę wśród kluczy, by po chwili otworzyć
zamkiizdjąćłańcuchyznadgarstkówikostekDuncana.
Ojciec przechylił się i padł w ramiona swojego syna, był zbyt słaby, by stać o własnych
siłach.Wspólnymwysiłkiempomoglimusiępodnieść,zaśPapugotoczyłgoramieniem,bygo
prowadzić.
Usłyszelinaglewoddaliodgłosywalki,gdzieśpowyżej.
-Musimyuciekać!-pospieszyłichaktor.
Pokuśtykali z powrotem przez więzienne korytarze, mijając pozostałe cele, szli naprzód
niekończącymisięlabiryntami.Aidanledwiebyłwstanieuwierzyć,żetrzymałwramionach
swegoojca,żenaprawdęmusięudało.Gdytylkogoujrzał,znówpoczuł,żechceżyć.
Kluczyliterazkorytarzami,przechodzączjednegododrugiego,ażwreszcieznówdotarli
doschodów.Wspięlisięnanietakszybko,jakpotrafili,wszyscyrazemciągnącDuncana,aż
dotarlinagórnypoziom.
Tu było jaśniej. Aidan, zadowolony z tego, że znów może zaczerpnąć w płuca świeżego
powietrza, znów dosłyszał odgłosy walki w oddali. Zobaczył zbrojnych swojego ojca, wciąż
zwarcibyliwwalcezpandezyjskimiżołnierzami.Kuswemuprzerażeniuzorientowałsię,że
sąotoczeni,wielujużzginęło.Jednakniecofalisięnawetokrok,ichpomocbyłaabsolutnie
kluczowa,doskonaleodwracaliuwagę.
Aidanpobiegłwtamtymkierunku,wciążtrzymającsięwcieniu,przeskakujączjednego
zagłębieniawścianiedodrugiego.Sercewaliłomujakoszalałe,gdyzbliżalisięcorazbardziej
do wyjścia, na wolność. Tak bardzo chciał znów znaleźć się na ulicach, jak najdalej od tego
miejsca,jaknajdalejodAndros.Miałjednakstraszliweprzeczucie,żenieudaimsięwyjśćstąd
żywymi.
Wreszcie skręcili w ostatni hol, chłopak ujrzał przed sobą wspaniały widok: drzwi na
zewnątrz.Byłyotwarte.
Ostrożnie wyszedł więc z cienia, przygotowując się do biegu, gdy nagle coś stanęło mu
przed oczyma. Spojrzał w górę, by zobaczyć, że droga nie jest już wolna. Stał przed nimi
kolejnypotężnypandezyjskiżołnierzzmieczemwręku,blokującimdrogę.
-Awygdziesięnibywybieracie?-skrzywiłsięwuśmiechu,taksującichgrupęwzrokiem,
bywreszcieskoncentrowaćsięnaDuncanie.
Gdyżołnierzpostąpiłwichkierunkuzwysokowzniesionymmieczem,Aidanbyłpewien,
że to już koniec. Ciągnąc za sobą Duncana nie mogli się obronić, żaden z nich nie był
odpowiedniouzbrojonyiwystarczającoszybki,byporadzićsobieztymczłowiekiem.Aidan
spiąłsięcaływoczekiwaniunacios.Cogorsza,zginietakżejegoojciec.Cozaokropnemiejsce,
byumierać-pomyślał.Właśnietutaj,właśniewchwili,gdymieliuciecnawolność.
Wtem żołnierz jęknął i padł na kolana, po czym przewrócił się przed nimi na twarz,
martwy.
Aidanspojrzałnaniegowszoku,zobaczył,żewplecachtkwimutopór.
Spojrzałznówprzedsiebie,byujrzećkolejnegopandezyjskiegożołnierza,któryzbliżałsię,
by ich pozabijać. Nic nie rozumiał. Dlaczego niby Pandezjanin miałby zabić jednego ze
swoich?
Aidanznówspiąłsięcały,gdydrugiżołnierzpodchodziłdonich.
Jednak gdy człowiek uchylił swojego hełmu i pokazał twarz, jego serce zalała fala
oszałamiającejulgi,rozpoznałtęosobę:
ToAnvin.
-Anvinie!-wykrzyknąłDuncan,widzącprzedsobąstaregoprzyjaciela.
Anvin skoczył do przodu i uścisnął ich wszystkich, po czym bez wahania otoczył swego
dowódcęramieniem,bytakżegowesprzeć.
-Musimysięspieszyć!
Aidanzobaczył,jakchłopakmniejwięcejwjegowiekubiegniewichkierunkuwpanice,by
wreszciestanąćubokuAnvinaipomócmunieśćDuncana,zorientowałsię,żemusiałbyćjego
giermkiem.
Całaichgrupaodwróciłasięiwypadławkońcuprzezdrzwi,ztegopotwornegolochu,z
powrotemnaulicę.Biegliprzedsiebieprzeztąpełnąchaosunoc,naspotkaniewolności.
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYDRUGI
Merk wędrował w stronę zachodzącego słońca, potykając się i ślizgając na stronnych
skałachDiabelskiegoPalca,ledwietrzymającsięnanogachzezmęczenia.Jegopowiekibyły
tak ciężkie, że z trudem mógł powstrzymać je od opadnięcia. Odczuwał ból w każdej części
swojegociała,zwłaszczawnodze,która,poharatanaprzezkraba,wciążropiała.Zdawałsobie
sprawęztego,jakiemaszczęście,żeżyje.
Wrazzkolejnymipodmuchamiwiatru,natylesilnymi,byzwalićgoznóg,napływałacoraz
gęstszamgła.CałyczasnękanybyłprzezodległydźwiękrogówMardyniesionyprzezmgłę,
który prześladował go i zmuszał do jeszcze większego wysiłku. Po wielu dniach samotnej
wędrówkirozumiałjuż,dlaczegoniktinnynieodważyłsięzapuścićwteokolice.
Merk tracił nadzieję na dotarcie do Wieży Kos; zaczynał się zastanawiać, czy naprawdę
istniała,czybyłatylkolegendą.Byłwyczerpany,ręcedrżałymuzezmęczenia,alewiedział,że
niemaodwrotu.OdpływałmyślamiwkierunkuEscalonu,jegożyznychziem,pięknychlasów.
Oddałbywszystko,byznaleźćsięznowunapłaskim,gładkim,suchymgruncie.Byprzenieść
siędojakiegokolwiekinnegomiejscanaświecie,bylejaknajdalejstąd.
Każdy kolejny krok wymagał od niego coraz więcej wysiłku. Zaczął pogrążać się w
rozpaczy. Złapał się na tym, że patrząc w dół na szczeliny, zastanawia się, jak by to było
osunąćsiępoprostuwjednąznichipozwolić,byśmierćwyzwoliłagoodtegokoszmaru.
Wbrewrozsądkowi,znadziejąwspiąłsięnakolejnygłazispojrzałprzedsiebie–kuswej
rozpaczy, nie dostrzegł tam jednak nic poza skałami. Był pewien, że tak właśnie wygląda
umieranie,niekończącąsięwędrówkadonikąd,torturyprzykażdymkroku.Tobyłakaraza
popełnione grzechy. Przecież zamordował na zlecenie dziesiątki osób, a ta samotna
wędrówkazmusiłagodotego,byprzypomniałsobiekażdąznich.Rozmyślałoswoimżyciui
wcale nie podobało mu się to, co widział. Ta odyseja, o dziwo, była dla niego prawdziwą
pielgrzymką.MożewłaśniedlategoOgnistyMieczbyłtutaj.
Niebyłolepszegomiejscanarefleksjęipokutęniżwłaśnieto.Każdegodniatejsamotnej
wędrówki w mgle, kiedy zaledwie jeden krok dzielić go mógł od śmierci, zmuszony być
doceniać cud, jakim jest życie. Po raz pierwszy doświadczył, czym jest pragnienie życia. Z
całegosercachciałsięstądwydostać.Chciałdostaćszansęrozpoczęciawszystkiegonanowo.
Kolejne godziny mijały i gdy słońce zniżało się ku zachodowi, Merk poczuł coś na
policzkach.Dopieropochwilizorientowałsię,żeszlocha.Napoczątkuzaskoczyłogoto,nie
miałpojęcia,cosięznimdzieje.Jednakpochwilizdałsobiesprawę,żetobyłyłzyżalu,żaluza
grzechy popełnione w tym życiu. Żałował, że nie może tego cofnąć, spróbować jeszcze raz.
Rozpaczliwiepragnąłodmienićswójlos,dostaćjeszczejednąszansę.
Kolejny podmuch wiatru rozwiał mgłę i po raz pierwszy od wielu dni Merk poczuł na
twarzypromieniesłońca.Tymrazem,gdyuniósłwzrok,ażprzystanąłzwrażenia.Wpatrywał
sięwdal,oszołomionyroztaczającymsięprzednimwidokiem.
Nahoryzoncierysowałasięogromnatęcza.Niebyłpewien,czykiedykolwiekwierzyłw
istnienie Boga, ale tym razem poczuł, że Bóg mu odpowiadał. Poczuł, że zostało mu
ofiarowaneodkupienie.Łzypopłynęłymuzoczustrumieniem.Czuł,żecząstkaniegoumarła
podczastejpielgrzymki,awjejmiejscenarodziłasięnowa.
A gdy wytężył wzrok, dostrzegł coś, co wzbudziło w nim jeszcze silniejsze emocje. W
miejscu, gdzie wody Morza Smutku i Zatoki Śmierci spotykały się w burzliwej walce o
terytorium,nasamymkrańcupółwyspu,wznosiłasięsamotnawieża.
WieżaKos.
Jakby zrodzona z kamienia, dumnie górowała nad światem, kontrastując z otaczającą ją
nicością.
WieżaKosistniałanaprawdę.Istałatużprzednim.
***
Merkzjechałpoostatnimgłazie,lądującnażwirzeiwzdychajączulgą.Nigdytyleszczęścia
nie przyniosło mu stąpanie po suchej, płaskiej ziemi. Mógł chodzić szybko, pewnie, bez
strachuprzedupadkiem.
Przyglądał się z podziwem stojącej zaledwie piętnaście metrów od niego Wieży Kos.
Najbardziejniesamowitebyłoto,żewidziałjąjużwcześniej.Wydawałosię,żebyładokładną
repliką Wieży Ur. Zbudowana z takiego samego kamienia, równej wysokości i średnicy,
musiałabyćwzniesionawtymsamymczasie,alewprzeciwległymzakątkukrólestwa.Tylko
jak? – zastanawiał się Merk. Jak w ogóle można było cokolwiek tutaj zbudować, na samym
końcuświata?
Merkwpatrywałsięwlśniącezłotedrzwi,napierwszyrzutokatakiesamejakwUr.Kiedy
jednakprzypatrzyłsiębliżej,zdołałzauważyćniewielkąróżnicę:insygniazdobiącetedrzwi
byłyinneniżwUr,wyrzeźbionewnichbyłyinnesymboleiobrazy.Żałowałteraz,bardziejniż
kiedykolwiekdotąd,żeniepotraficzytać.Cotowszystkoznaczyło?Wzłociewyrytybyłobraz
długiego miecza, którego otaczały płomienie. Ten obraz widniał na obu skrzydłach,
przecinającje.
Od tej wieży biła inna energia. Nie mógł tego zdefiniować, ale czuł, że było w niej coś
dziwnego.Emanowałapustką.Tomiejscewydawałosiębyćopuszczone.
Gdy podszedł bliżej, ze zdumieniem zobaczył, że drzwi są uchylone. Poczuł ciarki na
plecach. Jak drzwi do świętej Wieży Kos mogły być otwarte? Niestrzeżone? Czyżby komuś
udałosiętudotrzećprzednim?Cotomogłoznaczyć?
Merk podszedł jeszcze bliżej, nie wiedząc, czego się spodziewać i gdy to zrobił, drzwi
niespodziewaniezaczęłyotwieraćsię.Zdezorientowany,patrzył,jakzciemnościwyłaniasię
postać. Nie był to jednak zwykły człowiek, a najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek
widział.Tobyłojakobjawienie.
Przy tak wielu niesamowitych rzeczach dziejących się naraz, Merk nie był w stanie
ogarnąć tego wszystkiego. Nie był pewien, co dziwiło go najbardziej. Na widok tej młodej
kobietystojącejwdrzwiachiwpatrującejsięwniegoswoiminiebieskimioczamizaniemówił
zwrażenia.Acojeszczebardziejszalone,wydawałomusię,żeskądśjązna,żegdzieśjąjuż
widział.PrzypomniałsobiewszystkielatasłużbywdawnegokrólaTarnisaikiedyspojrzałna
nią, na jej srebrzysto-blond włosy i wspaniałą twarz, nie mógł nie zauważyć podobieństwa
międzytymidwojgiem.
Toniemiałosensu.Jaktobyłomożliwe?PrzecieżTarnis,oilebyłomuwiadomo,niemiał
córki.
Amożejednak?
Miaławsobietylewdziękuiopanowania,żejejprzynależnośćdokrólewskiegorodunie
budziła wątpliwości. Jednak było w niej coś więcej. Jej twarz była tak biała, prawie
przezroczysta, promieniowała intensywną energią, jakby nie była w pełni człowiekiem.
Ostatnirazczułsięwtensposób,gdyprzebywałwobecnościObserwatora.
Panowała między nimi absolutna cisza, przerywana jedynie szumem wiatru i fal, i choć
bardzo chciał dowiedzieć się o niej więcej, czuł także pilną potrzebę przejścia do sedna
sprawy, aby jak najszybciej rozpocząć przygotowania do odparcia inwazji i zabezpieczenia
Miecza.
- Pani – zaczął - przyszedłem w pilnej misji. Do wieży zbliża się armia trolli, która chce
zniszczyć to miejsce. Przychodzą z zamiarem zabicia ciebie i wszystkich tu obecnych. I
zabraniaMiecza.
Byłzaskoczony,widząc,żejegosłowaniewzbudziływniejżadnejreakcji–anistrachu,ani
niczego.Jejtwarzpozostałabezwyrazu.Byćmożemunieuwierzyła.Biorącpoduwagęjego
wyglądpocałejtejwędrówce,wcalesięjejniedziwił.Możewzięłagozazwykłegoszaleńca,
którywyłoniłsięzmgły.
-Wiem,żeMieczjesttutaj-kontynuował,zdeterminowany,byjąprzekonać-Służyłemw
WieżyUr-wieży,którazostałzniszczona.
Ponownie, spojrzał jej w oczy, oczekując reakcji, jednak i tym razem ona pozostała
niewzruszona.
-Niemaczasu,mojapani–nalegał-MusimyzabezpieczyćMiecznimnadejdą.Musimy
natychmiastprzygotowaćsiędoobrony.
Spodziewał się, że jego słowa wywołają w niej przerażenie, panikę, ale ku jego
zaskoczeniu,onatylkouśmiechnęłasięlekko.
-Czytawiadomośćniejestdlaciebiezaskoczeniem?-zapytałwkońcuzdezorientowany.
-Niejest–wyznałagłosemmiękkimispokojnym.
Jejodpowiedźcałkowiciezbiłagoztropu.
-Aleskądtowszystkowiesz?–zapytał–Iskorotak...-dodał,starającsięzrozumieć-to...
dlaczegowciążtujesteś?Dlaczegonieuciekłaś?
-Tylkojazostałam-odpowiedziałacierpliwie–Innychjużdawnowysłałamdalekostąd,
wdniu,wktórymMardawkroczyładoUr.
Merkpopatrzyłnaniąwszoku.Spojrzałnapustąwieżę,niemogączrozumieć,jaktobyło
możliwe.
-Powiadasz,żejesteśtusama?–zapytał-Dlaczegonieuciekłaś?
Uśmiechnęłasię.
-Boczekałemnaciebie-odparłastanowczo.
-Namnie?!-zapytałzdumiony.
-Czekałam,bycięocalić-dodała.
Niewiedział,copowiedzieć.Czyżbyżartowałasobiezniego?
-Ależtojaprzybyłem,byocalićciebie-odparował.
Niepokójrósłwnimzkażdąchwilą,corazwyraźniejbowiemsłyszałdochodzącezoddali
odgłosyzbliżającejsięarmiitrolli.
-Kimjesteś?-zapytał,niemogącpowstrzymaćciekawości.
Onajednaknieodpowiedziała.Merkbyłcorazbardziejzniecierpliwiony.
- Nie rozumiem – powiedział - Nie mamy czasu. Jeśli nie ma tu nikogo, musimy
zabezpieczyćMiecz,zabraćgodalekostądiopuścićtomiejsce.
Onanadalniereagowała.
-Powiedzmi–zażądał,chcącwiedzieć,czyjegopodróżbyłananic-czyOgnistyMiecz
nadaltujest?
Kujegozaskoczeniu,odpowiedziaławprost:
-Tak.
Jegooczyrozszerzyłysię.OgnistyMiecz.Legendarnabroń,któraprześladowałagoprzez
całejegożycie.Naprawdęistniał.Ileżałtużzatymidrzwiami.
-Musimywięcgochronić–powiedziałzdecydowanieiruszyłdodrzwi.
Gdyzagrodziłamudrogę,spojrzałnaniązdziwiony.
-Naprawdęmyślisz,żeczłowiekmożeuratowaćMiecz?-spytała.
Niewiedział,coodpowiedzieć.
-ByćmożeprzeznaczeniemMieczawcaleniejestzostaćocalonym-dodała.
Starałsięzrozumieć.
-Comasznamyśli?-zapytałsfrustrowany-Musimygostrzec.Tocelnaszejsłużby.
Skinęłagłową.
-Strzeżony,tak–powiedziała-Alenieocalony.Mieczbyłstrzeżonyprzezstulecia.Jednak
kiedyprzychodziczasnato,byzostałnamodebrany,niemamyprawaingerowaćwjegolosy.
Mieczmaswojewłasneprzeznaczenie,któregożadenczłowiekniemożezmienić.
Merkniczegoztegonierozumiał.
-Jeśliniewierzyszmi,samspróbuj-powiedziała.
Odsunęłasięnabokiwskazałanaotwartedrzwi.Merkobejrzałsięprzezramięizobaczył
nahoryzonciezbliżającysięzkażdachwiląnaródMardy.Znowuzwróciłsięwkierunkuwieży,
czującpotrzebęzrobieniaczegoś.
Bezzastanowieniaruszyłdodziałania.Wbiegłdowieżyistanąłwciemnejkomnacie.Po
razpierwszyodwieludniznalazłsięwmiejscuosłoniętymodwiatruiszumufal.Odwróciłsię
powoliigdyjegooczyprzyzwyczaiłysiędociemności,zaskoczonyzobaczył,żezaledwiekilka
krokówodniegospoczywaprzedmiot,któryniemógłbyćniczyminnym,jaktylkoOgnistym
Mieczem.
Leżał tam, jaśniejący czerwonym światłem, w samym środku komnaty, na cokole, na
oczachwszystkich.Merkniemógłzrozumieć,dlaczegoniezostałukryty.
Kierowanypotrzebąocaleniago,rzuciłsięwjegokierunku,wyciągnąłrękęibezwahania
chwyciłrękojeść,chcączabraćgowbezpiecznemiejsce.
Merkusłyszałsyczącydźwiękipoczuł,jakrękapaligożywymogniem.Rękojeśćwypalała
piętnonajegoskórze.Wrzasnąłigdycofnąłsię,zobaczyłinsygniaMieczawypalonewswojej
dłoni.
Bólbyłtaksilny,żełzynapłynęłymudooczu.
-Ostrzegałemcię–doszedłgomiękkigłos.
Merk odwrócił się i zobaczył dziewczynę stojącą obok niego. Wiedział, że miała rację;
wszystko,copowiedziała,byłoprawdą.
-Cowięcmamyzrobić–zapytałzrezygnowanymgłosem,wciążtrzymającsięzarękę.
-Statekczeka–powiedziała-Chodźzemną.
Wyciągnęłarękę,długąibladą,aonstałtam,niepotrafiącpodjąćdecyzji.Chciała,żeby
opuścił Wieżę, zostawił Miecz i wyruszył z nią w podróży do jakiegoś odległego miejsca.
Wiedział,żejeślichwycijejdłoń,wkroczynaścieżkę,zktórejniebędziemiałpowrotu.Porzuci
tuMiecznałaskęwrogów.
Alemożetakwłaśniemiałobyć.Niemiałwpływunaprawa,którymirządziłsięlos.
Merkspojrzałwjejoczy,najejwyciągniętądłońiwiedział,żedecyzjazostałajużpodjęta.
Gdyzłapałjązarękę,zrozumiał,żetachwilazmienijegożycienazawsze.
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYTRZECI
WezuwiuszwreszciedotarłnakraniecDiabelskiegoPalcaizeskoczyłzostatniegogłazu
nasuchyląd.Butyzachrzęściłymuożwir,zalałagofalaulgi.Stałtamprzezchwilę,opierając
sięszalejącymwiatromispienionymfalom,poczymspojrzałwgórę.Przedoczymamiałcel
swojejpodróży:WieżęKos.Nasamąmyśldoustnapłynęłamuślina.Pojegocielerozlewały
się fale ciepła, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Udało mu się, naprawdę. Za kilka
minutMieczbędzienależałdoniego.
Zza pleców doszedł go rumor tysięcy zbrojnych, jego armia trolli złaziła niezgrabnie ze
skał, zeskakiwali teraz na żwir. Ustawiali się za jego plecami, by czekać na rozkaz, gotowi
wyruszyćnaśmierć,wystarczyłojednojegosłowo.
Wezuwiuszstałchwilęwciszy,przerywanejjedyniepodmuchamiwiatru,smakowałten
moment.PrzebyłcałyEscalon,bytudotrzeć.Wkońcunicniestaniemunadrodze,niktnie
powstrzyma go przed zdobyciem Ognistego Miecza, nikt nie zmieni jego przeznaczenia. Już
wkrótce Miecz znajdzie się w jego rękach, Płomienie będą tylko wspomnieniem, zaś cały
naródMardyruszydoataku.Escalonzostaniezapomniany,nazwiegoMardąWiększą.
Ruszyłwreszcieprzedsiebie,jegotrolleszłyzanimkarnie.Każdykrokprzybliżałichdo
wspaniałych, złotych drzwi, które połyskiwały w ostatnich promieniach słońca. Z
zaskoczeniem stwierdził, że były otwarte, wydawało się, jakby miejsce to było zupełnie
opuszczone. Poczuł nagłe ukłucie strachu. Czy ludzie opuścili to miejsce? Zabrali ze sobą
Miecz?
Albo-cogorsza-możewogólenigdygotuniebyło?
Serce biło mu jak oszalałe, gdy sięgnął do wrót i szarpnął, by otworzyć je na oścież.
Kilkadziesiąttrolliskoczyłomunapomoc,jakbyjejpotrzebował.Tymczasemonbyłtaksilny,
że wystarczyła mu jedna ręka, by otworzyć szeroko ciężkie wrota. Chciał jak najszybciej
dostaćsiędośrodka.
Chwilę później przekroczył próg. W środku panowała ciemność, słychać było tylko
stłumiony szum fal i wiatru, oraz trzask płonących pochodni. W środku było chłodniej.
Postąpiłdoprzodu,czując,żejegoloswłaśniesięwypełnia.
Zatrzymałsięnachwilę,byprzyzwyczaićoczyiwstrzymałoddech.Niemógłuwierzyćw
to, co widzi: oto on, na wyciągnięcie ręki. Ognisty Miecz. Jarzył się cały, jakby skąpany w
płomieniach, miał niewiele ponad metr długości, z rękojeścią lśniącą na żółto i ostrzem w
jaskrawymodcieniupomarańczu.Stałpionowo,sztychwskazywałprostowsufit.
Serce Wezuwiusza skoczyło w piersi. Nareszcie. Oto on, po tych wszystkich trudach.
Ukoronowaniedługichlatmorderczejpracy.Wysiłkówjegoojcaijegoprzodków.Terazbyłna
wyciągnięcie ręki. To było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. To musiała być jakaś
sztuczka.
Wezuwiusz pospieszył do przodu ze spoconymi dłońmi, nie mógł czekać już ani chwili
dłużej. Stanął przed mieczem, cały mokry i przyglądał się mu, grzejąc się w jego cieple. Był
przepiękny. Wyglądał niezwykle szlachetnie. Nawet dochodził od niego szczególny dźwięk,
cośjaksyczeniepłonącejpochodni.
Wezuwiusz nie był w stanie czekać ani chwili dłużej, wyciągnął więc rękę i złapał na
rękojeść,gotowynato,bywszystkosięzmieniło.
Bólbyłtakstraszliwy,żeażpociemniałomuwoczach.Zpłucwyrwałmusięprzeraźliwy
krzyk,gdyrękojeśćsmażyłajegorękę;wydawałomusię,żebrońwtapiamusięwciało,coraz
głębiej i głębiej. Nigdy w życiu nie czuł tak potwornego bólu. Desperacko chciał puścić
artefakt,każdynerwwjegocielewył,jednakzmusiłsię,bywytrzymaćjaknajdłużejpotrafił.
Wiedziałdoskonale,żenieudamusięgodotknąćnigdywięcej.Aniemógłsiępoddać.Nie
teraz.Niepotymwszystkim.
Wył więc dalej, zlewając się potem, a jego dłoń skwierczała i dymiła. Ból okazał się być
zbytprzejmujący,nawetdlaniego.
Wkońcuniemiałinnegowyjścia,jakpuścićrękojeśćicofnąćsię,trzymającobolałąrękę.
Spojrzałnaniąizobaczył,żeinsygniamieczawypalonesąwjegoskórzejużnazawsze.
Odwrócił się i łypnął okiem na swoje trolle, które odpowiedziały mu przerażonymi
spojrzeniami.
-Ty-warknąłtojakiegośbezimiennegotrolla,trzymającsięzarękęisapiączbólu.
Trollwystąpiłprzedszereg.
-ŁapzaMiecz!
Wezuwiuszpamiętałzlegendy,żeartefaktmusiopuścićWieżę,byPłomieniezagasły.
-Ja,paniemój?-spytałtrollprzerażonymgłosem.
Wezuwiuszskoczyłdoprzoduzkrzykiem,wyciągnąłmieczzdrowąrękąiwbiłjegoostrze
niezdecydowanemutrollowiprostowserce.
Potemzwróciłsiędoreszty.
-Ty!-powiedziałdonastępnego,wskazującgokońcemmiecza.
Trollprzełknąłciężkoślinę.Wystąpiłnaprzódniepewnieipodszedłpowolidoartefaktu.
Pociłsięcały,zwahaniemspoglądającnaWezuwiusza.
Jego bezlitosne spojrzenie musiało rozwiać ostatnie wątpliwości, bowiem podszedł
wreszcieblisko,wyciągnąłtrzęsącesięręceizłapałrękojeśćMiecza.
Żołnierznatychmiastzawył,rękazaskwierczałamugłośno-jednakzanimzdołałzwolnić
uścisk,Wezuwiuszskoczyłdoniego,chwyciłgoodtyłupoparzonymramieniemzaszyję,zaś
zdrowądłoniąprzytrzymałjegorękę.Zacisnąłchwyttakmocno,jakbyłwstanie,bytrollnie
mógłpuścićMiecza.
Wył jak szalony w straszliwym cierpieniu, jednak Wezuwiusz trzymał go mocno,
wyciskajączniegożycie.
-POMÓŻCIEMI!-wykrzyknął.
Reszta trolli rzuciła się do przodu, by mu pomóc, łapała nadgarstki i ręce pechowca,
przytrzymującjenaartefakcie.
-CIĄGNĄĆ!-rozkazałimWezuwiusz.
Wszyscy jak jeden mąż chwycili żołnierza, który nadal wył straszliwie, i szarpnęli go do
tyłu.
Wezuwiusz nie mógł już wytrzymać tego wrzasku - zirytowany zacisnął uchwyt na jego
szyiiszybkim,prostymruchemskręciłmukark.Trollzwiotczałwjegorękach,jednakdruga
rękaWezuwiuszawciążzaciskałamartwądłońnaMieczu.
Razemudałoimsięwyciągnąćtrupaprzezdrzwi,wywlecgozwieży.
W chwili, gdy przestępowali przez próg wieży, w momencie, gdy wyszli na zewnątrz
Wezuwiuszwyczuł,żedziejesięcośniezwykłego.Chociażbyłysetkikilometrówstąd,byłw
staniejewyczuć.
Płomienie.Zaczynałysłabnąć.
-DOMORZA!-wrzasnąłWezuwiusz.
Wszystkietrolleruszyłyzajegoprzykładem,razemwlokącmartweciałotrollawkierunku
klifu. Gdy dotarli do niego wreszcie, Wezuwiusz podniósł martwego żołnierza wysoko nad
głowę, wciąż ściskając dłoń dzierżącą Miecz, po czym zamachnął się i cisnął nim przez
krawędź.
Natychmiastwychyliłsięiobserwowałzwalącymzpodnieceniasercem,jakciałospadaw
dół,wstronępowierzchnimorza.IchociażMieczwreszciewypadłzmartwejręki,teraztakże
spadałdowody.Gdykoziołkowałwpowietrzu,Wezuwiuszzzadziwieniemzorientowałsię,że
brońprzemieniasięwognistąkulę,przypominającąkometęspadającąznieba.
Wreszcie wpadła do morza, którym natychmiast wstrząsnęła ogromna eksplozja, jakiej
jeszczewżyciuniewidział.Dogórywystrzeliłsłuppomarańczowejwody,wysoko,nasetki
metrów, po chwili wrzący ukrop spadł na nich deszczem, przypominającym miliony
płomiennychiskier.
Ziemiazatrzęsłasiępodjegostopami.
Płomienienareszciezniknęły.
Wykrzywiłsięwszerokimuśmiechu,gdydoszłodoniego,cosięstało.
Escalonnależałdoniego.
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYCZWARTY
Alecsiedziałwkuźnimokryodpotu,kująccierpliwiemiecz,jaktorobiłjużodwieludni,
choć zżerała go frustracja. Niedokończone ostrze z nieznanego mu metalu po prostu nie
chciało się uformować. To był najbardziej uparty kawałek żelastwa, z jakim przyszło mu
pracować. Starał się nadać mu odpowiedni kształt, jednak zdawało się, że miecz ma inne
plany. Próbował zmiękczyć go w ogniu, potem schłodzić, i w końcu oklepywać pod każdym
kątem,wszystkimirodzajamimłotów.Jednaknicniedawałomurady.
Alec usiadł wreszcie, masując obolałe ramiona i odłożył młot, potrzebował przerwy.
Obejrzałostrzejeszczeraz,dyszącciężko,zczołemmokrymodpotu,izamyśliłsięgłęboko.
Podniósł je do światła spuchniętymi od kucia dłońmi i obrócił powoli, starając się je
zrozumieć. Nigdy w życiu nie spotkał się z niczym podobnym. Ten na wpół ukształtowany
miecz, niedokończone dzieło sztuki, odmawiało współpracy. Najdziwniejsza rzecz, jaką
trzymał w ręku. Zrozumiał nareszcie, dlaczego wyspiarze potrzebowali go tutaj, na
Zaginionych Wyspach. Musiał dokończyć to dzieło. Jednak zdawało się, że powierzono mu
niemożliwezadanie.
Wreszcie przepełniony frustracją cisnął młot o podłogę i usiadł z głową w rękach,
próbująccośwymyślić.Czułsiępokonany,anieznosiłtegouczucia.
Gdy tak wpatrywał się w miecz, był w stanie poczuć bijącą z niego moc, nawet z takiej
odległości, nadchodzącą falami. Zdawała się z niego drwić. Wydawało mu się, jakby w
pomieszczeniuznajdowałsięktośjeszcze.Czuł,jakbymieczspecjalniezwracałnasiebiejego
uwagę, przyglądał się mu więc, nie mogąc odwrócić wzroku. Był uparty, dumny, magiczny.
Przeciągnął dłonią po ostrej głowni; jego palce natrafiły na nierówny koniec, miejsce, w
którymbrońnależałodokończyć,poczymodwróciłją,byprzyjrzećsiędziwnyminskrypcjom.
W metalu wyryte były symbole, których zupełnie nie rozumiał, jak zagadka, którą należało
odgadnąć.
Aleczastanawiałsię,cotowszystkomogłoznaczyć.Ktowykułtębroń?Kiedy?Dlaczego
jejniedokończył?Czykomuśprzerwanonadniąpracę?Amożezaprzestanojejcelowo?Może
zostałazniszczonawbitwie?Ajeślitak,tocomogłojąuszkodzić?Czygdzieśistniałpodobny
miecz,jużukończony?Jeślitak,togdzie?
A co najważniejsze, dlaczego nie mógł go dokończyć? Z czego był zrobiony? Dlaczego
musiałtegodokonać?
Alecczuł,żewszystkieodpowiedzileżąnawyciągnięcieręki,jednakpozajegozasięgiem.
Ten miecz był tak osobliwą zagadką, że nie był w stanie myśleć o niczym innym. Musiał ją
rozwiązać.
Jednak nie miał pojęcia jak. Miał tu do czynienia z czymś, co nie pochodziło z tej ziemi,
czymś,oczymniemiałnajmniejszegopojęcia.Gdybywręczonomunormalnąbroń,odrazu
wiedziałby co robić. A nawet jeśli, zawsze mógłby zacząć od początku. Ale nie w tym
przypadku.Przyjrzałsięegzotycznemumateriałowi,obracającgopodświatło,byłciekawco
totakiego.Miałojasnoniebieskipołysk,imdłużejzaśpatrzyłwniego,tymbardziejwydawał
się zmieniać. Miał wrażenie, jakby patrzył w bezkresne wody jeziora. W jakim celu ta broń
została wykuta? - zastanawiał się. Dlaczego jest tak bardzo potrzebna? I jak niby mogła
wpłynąćnalosycałegoEscalonu?
Wkońcuodłożyłją,wyczerpanykłębiącymisięwgłowiepytaniami.Wytarłpodzczołai
wstał,byrozciągnąćobolałeczłonki.Westchnął.Możepomylilisięcodoniego.Możeniebył
tym,któremudanebyłodokończyćtodzieło.
Humormiałzupełniezepsuty,wypadłwięcgniewniezkuźninasłońce,mrużącoczyod
światła. Ponad Zaginionymi Wyspami czerwienił się wspaniały zachód słońca. Wieczorne
światłosprawiało,żepodnoszącasięmgłamieniłasięsrebrzyście.Tomiejscebyłomagiczne.
Alecczuł,żemusipobyćnapowietrzu.Przechadzałsięprzeznieznajomeotoczenie,mając
miękki, zielony mech pod butami, i przyglądał się niebu, widokom, oddychał świeżym,
morskimpowietrzem.Ajednakwciążbiłsięzmyślami,niemogącwyrzucićmieczazgłowy.
Cooznaczałyteinskrypcje?Dlaczegobyłniedokończony?
Choćprzechadzałsiętakodwielugodzin,słońcenadalwisiałonadhoryzontem,jakbynie
miałozamiaruzajść.Tutaj,naZaginionychWyspach,podobnonigdynierobiłosięcałkowicie
ciemno;tenosobliwyzachódtrwałprzezcałąnoc,dającwciążtyleświatła,byoświetlićmu
drogę.
Przechadzałsiędalej,oglądająckrajobraz,wreszciewspiąłsięnawzgórze.Naglewoddali
zobaczył coś dziwnego. Na tle ciemnej tarczy słońca dojrzał ogromny, podłużny głaz,
umieszczony wysoko na zboczu. Im dłużej na niego patrzył, tym wyraźniej świtało mu w
głowie:kształttejskałybyłznajomy.Wznosiłsięprostowgórę,wysokiiwąski,zdawałosię,
jakbyniemiałkońca.Ibyłukruszony.Wydawałsię...niedokończony.
Zalało go podniecenie, gdy zorientował się wreszcie: głaz był tego samego kształtu, co
miecz.
Alec pobiegł w jego stronę, zatrzymał się przed nim i położył na jego powierzchni obie
dłonie, dysząc ciężko. Poczuł wyraźnie jego niesamowitą energię, tak samo jak miecz
wydawał się wyjątkowo chłodny. Jego serce przyspieszyło, spojrzał w górę, by obejrzeć go
dokładnie,bypomyśleć.Czyżbymieczwykutybyłztegomateriału?
Alec wyciągnął zapasowe dłuto zza pasa, uniósł je i kierując się przeczuciem uderzył
kamieńzcałejsiły.Fragmentskałyodpadł,chłopakzpodnieceniemzauważył,żepodspodem
znajduje się połyskujący błękitem materiał. To właśnie to, zdał sobie sprawę. Materiał, z
któregowykutomiecz.
Zaczął okładać go młotem, mając nadzieję odkuć choć fragment, by zabrać go ze sobą i
dokończyć miecz, jednak gdy dotarł do lśniącej warstwy, gdy jego narzędzia napotkały
niebieski materiał, skała ani drgnęła. Była równie uparta i twarda jak miecz. Alec stał w
miejscustrapiony,znówtrafiłnaślepyzaułek.
Naglejednakziemiazadrżałamupodstopami,usłyszałgłośny,syczącydźwięk.Podniósł
więc wzrok i spojrzał na skałę, w zadziwieniu ujrzał coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie
widział. Za skałą zobaczył ogromną górę, z której szczytu, w kłębach dymu trysnęła
jasnoczerwonalawa.Wulkan.Którywłaśnierozpocząłerupcję.
Alecspojrzałzpowrotemnaskałęprzedsobą,iznowunawulkan,nagleolśniłogo:taskała
wyłoniła się z lawy, z jakiejś pradawnej erupcji wulkanu. To wulkan był tu kuźnią, on był
źródłemmocynatejwyspie.To,cobyłomiękkie,stałosięniemożliwedoobkucia.
Z podniecenia aż zabrakło mu tchu, odwrócił się i poleciał biegiem do budynku, gdzie
zostawiłmiecz.Złapałgoszybkoipobiegłzpowrotem,całkiemzdyszany,pochwiliznówbył
przy wulkanie. Wbiegł na górę napędzany adrenaliną, ledwie przystając na chwilę, chociaż
płucaażgopaliły.Niemyślałotym,jakniebezpiecznebyłowspinaniesięnaaktywnywulkan
nawetwtedy,gdyżaridymsprawiły,żejegotwarzzlałasiępotem.Wdrapałsięnazbocze,po
którymnielałasięlawa,modlącsię,byjejstrumieńnagleniezmieniłkierunku.
Wreszciedotarłnasamszczytispojrzałprzezkrawędźkrateruwzupełnymszoku.Poniżej
znajdowałsięaktywny,gotującysięwulkan,awjegokraterzekotłowałasięczerwono-biała
lawa,płynnaskała.Ztrudemmógłdostrzeccokolwiekprzezkłębydymu,ledwiebyłwstanie
oddychaćwtymżarze.Jednakgdystałnaskrajukrateru,czuł,żemieczwibrujemuwręce,był
pewien,żetostądostrzewzięłoswójpoczątek.Tegobyłomutrzeba,byjedokończyć.
Potlałsięzniegostrumieniami,wiedział,żeniewytrzymatuwieledłużej.Czułjakmiecz
trzęsiesięwjegorękach,wiedział,żemusicośwymyślić.Przeszukałswójpasnarzędziowy,
wyciągnął z niego długi łańcuch i powoli go rozplątał. Okręcił szybko jeden koniec wokół
rękojeściiidączagłoseminstynktuprzerzuciłmieczprzezkrawędźkrateru,trzymającmocno
łańcuch,poczymzacząłopuszczaćgopowoli.
Spuszczał łańcuch cierpliwie, metr po metrze, szybko jednak stracił miecz z oczu, przez
dymiżar.Wpewnejchwilimusiałażodskoczyćodkrawędzi,gdygorącypodmuchprzypalił
mubrwi,nadaljednakopuszczałostrze,chociażłańcuchtakżeparzyłgowdłonie.
Dotarłwreszciedoostatniegoogniwa,zajrzałwięcwgłąbwulkanu.Tamdaleko,pomiędzy
kłębamidymu,błysnąłdoniegometal.Brońwisiaładobrzedziesięćmetrówniżej,huśtając
sięnałańcuchu,niedokończonymsztychemwkierunkulawy,któratryskaławjegokierunku.I
naglezdarzyłasięprzedziwnarzecz.Wydawałosięjakbylawaświadomiezmieniałakierunek,
strzelającwłaśniewstronęmiecza,zbierającsięwpobliżukońcówkiostrza.
Alecpoczułnagle,jakcościągniezałańcuch,jakbyzadrugikoniecchwyciłrekin.Musiał
więcwytężyćwszystkiesiły,byutrzymaćgowrękach.Zastanawiałsię,cosiędzieje.Cóżtoza
szaleństwo?Czyniestraciwtensposóbmiecza?
Wreszcieszarpanieustało,łańcuchobwisłcałkowicie.
Alecbyłprzerażony.Ignorujączalewającygopotzacząłczymprędzejwciągaćłańcuchw
górę. Ciągnął coraz szybciej, jednak nie czuł żadnego ciężaru, obawiał się, że mógł zgubić
artefakt.
Gdy wciągnął już cały łańcuch, jego obawy potwierdziły się: na końcu nie było niczego.
Straciłmiecz.
Usiadł bezsilnie, wpatrując się przed siebie, zrezygnowany i przerażony. Stracił miecz.
OstatniąnadziejęEscalonu.Zawiódłwszystkichswoichludzi,idączagłupimpodszeptem.
Naglejednakdoszedłgogłośnypomruk,ażpotknąłsię,gdyziemiazaczęłatrząśćsiępod
jego stopami. Z wulkanu na wszystkie strony zaczęła strzelać lawa, i gdy malutka jej kropla
przypaliłamuramię,zorientowałsię,żeniemawyboru.Musiałuciekać,jeślichciałprzeżyć.
Odwrócił się więc i puścił pędem w dół zbocza, zatrzymał się dopiero na samym dole.
Będąc już bezpieczny odwrócił się znowu, przysłonił oczy rękoma i obserwował krater.
Wulkantrząsłsięcały,bywreszciewybuchnąćwkłębachdymu.
Fontannypłynnejskałytrysnęływewszystkichkierunkach,jednakpomiędzynimidałosię
dostrzec coś niesamowitego: lśniący miecz. Wzniósł się wysoko, wirując w powietrzu, by
wreszciewylądowaćwmiękkiejziemi,zarazprzednim,ledwiekilkakroków.
Wbiłsięostrzemwziemięiwydawałsięczekaćnaniego,nadalchwiejącsięlekko.
SerceAlecazatrzymałosię,gdyzobaczyłjewcałejokazałości,lśniące,prawietakdługie
jakon.
Miecznadmieczezostałukończony.
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYPIĄTY
Dierdre i Marco pędzili przez zniszczone ulice Ur, ledwie unikając kolejnego padającego
budynku, rozbitego przez kule armatnie. Dierdre zasłoniła twarz dłonią, gdy biegła przez
ogromnyobłokpyłu,pokasłując,niemogączaczerpnąćpowietrza.Wszędziewokółstarożytne
budowlewaliłysię,miastozamieniałosięwjednowielkiegruzowisko.Ostrzałartyleriiszedł
echemmiędzyruinami,gdyPandezjaniesłalijednąsalwęzadrugą.Dziewczynazorientowała
się,żepotykasięociała-starych,młodych,mężczyzn,kobietidzieci.Kilkatwarzyudałojej
sięnawetrozpoznać.Wydawałosię,żewszyscymieszkańcyUrsąjużmartwi.
Miasto stało się jednym wielkim grobowcem, do którego wlewał się nieskończony
strumieńpandezyjskichżołnierzy,którzyzsiadalizestatkówiatakowalimiastonapiechotę,
mordującwszystkichocalałych.Ichdwojeżyłojedyniedlatego,żepodczasbieguosłonięcibyli
ogromnymikłębamipyłu.Sercewaliłojejjakoszalałe,zastanawiałasię,czytokiedykolwiek
sięskończy.
Nagle poczuła silny uścisk na nadgarstku, odwróciła się do Marco, który pociągnął ją w
głąb ulicy, w miejsce osłonięte kupą gruzu. Udało mu się w ostatniej chwili. Zaraz obok
przebiegła grupa kilkunastu pandezyjskich żołnierzy z wyciągniętymi przed siebie
włóczniami. Szukali dalszych ofiar. Obserwowała ich, jak chodzili między ciałami
rozwłóczonymipobrukuiprzebijalikażdewłócznią,byupewnićsię,żetotrup.
Dierdre prawie zwymiotowała. Spojrzała przed siebie i zobaczyła kilku ocalałych. Nadal
biegaliulicami,ściganijakzwierzynaprzezżołnierzyprzypominającychgłodnewilki.Dierdre
zapłonęłaoburzeniem;desperackopragnęłazemsty.Wiedziała,żetoszaleństwowychodzić
na ulice, że jeśli chciała mieć jakąkolwiek szansę przetrwania, powinna była zostać pod
powierzchnią, ukryć się bezpiecznie w kanałach wraz z resztą mieszkańców, których
uratowała.Aletunieszłoobezpieczeństwo.Chciałaumrzećtrzymającsięnanogach,dumnie
walczyćzwrogiemisprawićimtakwielekłopotów,jakbyławstanie.
Pomyślała o zmarłym ojcu, ujrzała jego twarz przed oczyma i gniew znów zalał ją bez
reszty.Musiałagopomścić.PrzypomniałasobiejaksamabyłatraktowanaprzezPandezjan,
jakjąwięziono,zdałasobiesprawę,żepotrzebowałazemstyjużodbardzodawna.Dlaniejto
niebyłnawetwybór.Topoprostuwszystko,cozostałojejzżycia.
Rozejrzała się wokół, oglądając zniszczenia, zdała sobie sprawę z tego, jak głupia była
myśląc, że może obronić to miasto. Przypomniała sobie jak wszyscy ciężko pracowali, by
wykućbroń,byprzygotowaćsięnaatak.Wszystkietamtewysiłkibyłyzupełniebezcelowe.Po
raz kolejny pomyślała o tym, jak Alec mógł ich opuścić. Była tak rozczarowana, tak
zawstydzona tym, że kiedykolwiek miała do niego zaufanie. Jak mógł zostawić wszystkich
swoichprzyjaciółwtaktchórzliwysposób?
Dierdre starała się skupić, pamiętać dlaczego wyszli na zewnątrz: po łańcuchy.
Niedokończone dzieło Aleca. Jeśli tylko wraz z Marco uda im się przymocować choć jeden
łańcuch,zniszczyćchoćjedenpandezyjskistatek-zabijąichsetki.Tobyjejwystarczyło.Dało
jejsatysfakcję,którejdesperackopotrzebowała,późniejmogłabyumrzećszczęśliwa.
Odwróciłasięiprzyjrzałakanałom.Poprzezunoszącysięwszędziepyłdojrzałato,poco
przyszli:jednozmiejsc,wktórympołożyliłańcuchyzarazprzedinwazją.Przygotowywalisię
właśnie, gdy zostali zaskoczeni tym nagłym atakiem. Wszystkie łańcuchy wciąż tam leżały,
nawetniemieliszansyprzymocowaćichwkanałach.
-Tam!-krzyknęładoMarco,wskazującnanie.
Marcozwróciłsięwtamtąstronęikiwnąłgłowązgodnie.
Dierdrespojrzaławstronęmorzaizobaczyłajakdokanałuwpływawysokiokrętwojenny
Pandezjan.Ledwiewidziałagowtympyle,byłjakieśpięćdziesiątmetrówdalej,leczzbliżałsię
szybko,niemielizbytwieleczasu.
Marco spojrzał na nią, twarz miał spoconą, w oczach strach, kiwnął jednak znowu w
odpowiedzi.
-Notododzieła!-powiedział.
Chwycili się mocno za ręce i ruszyli przed siebie. Biegli przez obłoki pyłu, kluczyli, by
ominąć grupki pandezyjskich żołnierzy i walące się ściany. Dierdre nie była pewna, czy w
ogóle uda im się dotrzeć do brzegu kanału, choć zostało jeszcze tylko z dziesięć metrów.
Uświadomiła sobie, jak pewna czuje się w obecności Marco. Wiedziała, że coś ich łączy.
Troszczyłsięoniąnatyle,byzostaćijejpomóc.
Wreszciedotarlidobrzegu,wtejsamejchwiliDierdremusiałapaśćpłaskonabrzuch,by
uniknąćwłóczni,lecącejwjejstronę.Marcopadłzarazprzyniej,poczymwskoczyłdokanału,
łapiącjązarękęiściągajączarazzasobą.
Dierdre poczuła potężny dreszcz, gdy wskoczyła do pasa w lodowatą wodę. Stanęła na
kamiennej półce, zanurzonej na jakiś metr i przyparła do śliskiej ściany. Natychmiast
zamknęła oczy, nie chciała patrzeć na wszystkie te ciała pływające na plecach z otwartymi
oczyma,jakbyspoglądaływniebo,pytając,jakdotegowszystkiegomogłodojść.
-Przejdęnadrugąstronę!-powiedziałMarco-Tyzostańtutaj!
Odepchnąłsięodścianyipopłynąłwpoprzekkanału,Dierdrenabrałapowietrzawpłucai
krzyknęłazanim:
-Marco!
W jego stronę poleciała włócznia, minęła go o włos, wpadając w wodę z pluskiem.
Odwróciła się i spojrzała w górę, by zobaczyć samotnego Pandezjanina, który biegł wzdłuż
kanału,spoglądającnanichzgóry.Napięłamięśnie,gdyzauważyłjąiuniósłramię,bycisnąć
wniąkolejnąwłócznią.
Jednak nagle powietrze rozerwała eksplozja, podnosząc kolejny obłok pyłu i zasłaniając
żołnierza.Dierdrewstrzymałaoddechizanurzyłasiępodwodęnatakdługo,jakbyławstanie
wytrzymać.Otworzyłaoczyispoglądającwgórę,obserwowałago,jakniecierpliwieszukajej
wzrokiem,bywreszciepobiecdalej,liczącnałatwiejszycel.
Wynurzyła się i zaczerpnęła chciwie powietrza, od razu odwróciła się, by zobaczyć czy
Marcowynurzyłsiępodrugiejstronie.Wreszciedojrzałagojakwychodzizwody,całymokry,
odetchnęłazulgą.
Sięgnąłwgórę,złapałciężkiłańcuchzdrugiegobrzeguiściągnąłgowwodę.Próbował
przyczepićgodowielkich,żelaznychhaków,jednakniedawałrady,łańcuchbyłzbytciężki.
Dobiegł ich dźwięk rogu, Dierdre obróciła się i spojrzała w głąb kanału, by zobaczyć
kadłubogromnegostatku,któryzbliżałsiędonich.Wiedziała,żeniemająwieleczasu.
Dawaj,Marco!-pospieszyłagowmyślach.
Wkońcuudałomusięunieśćciężartrzęsącymisięrękomaizaczepiłgowodpowiednim
miejscu.
Dierdrepodpłynęładoswojegokońca,złapałagoitakżeuniosła,wytężającwszystkiesiły,
próbującgouczepić.Jednakciężarbyłzbytwielki,ręcetrzęsłysięjejzwysiłku,leczniedawała
rady,łańcuchzsuwałsięzpowrotem.
Zamknęła oczy i zobaczyła twarz swojego ojca. Odetchnęła głęboko i zmusiła się do
jeszczewiększegowysiłku.
Dawaj.Napewnocisięuda.Zróbtodlaojca.Zróbtodlasamejsiebie.
Przypomniała sobie wszystkie krzywdy, których kiedykolwiek doznała z rąk Pandezjan,
otworzyłaoczy,zustwyrwałjejsiędzikiwrzask,gdywostatnimwysiłkupodniosłałańcuch
razjeszcze.Tymrazemudałojejsięunieśćgookilkacentymetrówwyżej,natyle,byzaczepić
gonahaku.Upuściłagowodpowiednimmiejscu,hakchwyciłmocnozbrzęknięciem.
Odetchnęła z ulgą i przełknęła ciężko ślinę, po czym obróciła się, by spojrzeć na drugą
stronę kanału. Widziała, że łańcuch naprężył się między jednym brzegiem, a drugim, kolce
były zaraz pod powierzchnią, gotowe. Złapała korbę umieszczoną przy haku, Marco złapał
swojąiczekalicierpliwie.Spoglądaliprzezchwilęnasiebie,poczymodwrócilisięwstronę
nadpływającego okrętu, był już nie dalej jak kilka metrów od nich. Czekali, obserwując w
milczeniu.Dierdreczuła,jakwalijejserce.
Statekpodpływałcorazbliżejibliżej.Byłjużtakblisko,żeDierdrebyławstaniedostrzec
pąkle porastające jego kadłub. Marco odwrócił się do niej i skinął głową, kiwnęła mu w
odpowiedzi.Teraz.
Obydwoje zaczęli obracać korbami, Dierdre widziała jak łańcuch napręża się coraz
bardziej z każdym obrotem. Wynurzył się lekko nad powierzchnię, pokazując kolce.
Obserwowałazwielkąsatysfakcją,jakstatekwpływawprostnaniego,ledwiemetrczydwa.
Jużbyłozapóźno,bysięzatrzymał.
Natychmiastskoczyławgóręiwdrapałasięnabrzeg,Marcotakże,obojepadlinabruk,
gdyokrętnabiłsięnametalowekolce.Powietrzeprzeszyłogromnytrzask,spojrzaławięcza
siebie,byoglądaćjakogromnystatekzaczynapękaćiroztrzaskiwaćsię.
Chwilępóźniejstatektrzeszczałjużcałyizapadałsięwsobie.
Żołnierze podnieśli wrzask, gdy doszło do nich co się dzieje. Potykali się jeden przez
drugiego i patrzyli przez burty, by chwilę później wypaść z roztrzęsionego okrętu. Biegali
wokółwzamieszaniu,starającsięzatrzymaćstatek,zawrócićgo,leczbyłojużzapóźno.Nadal
płynęliprostonakolce,pokilkuchwilachichokrętprzypominałjużtylkokupępotrzaskanych
desek.
Żołnierze krzyknęli jak jeden mąż, gdy rzuciło ich za burtę. Nie byli w stanie pływać w
ciężkichzbrojach,tonęliwięcjedenpodrugim,równieszybkojakichjednostka.
Dierdrespojrzałaprzezkanałportowy,byujrzećuśmiechrysującysięnatwarzyMarco.
Udałoimsię.Choćwiedziała,żeichtakżeczekaśmierć,cieszyłasię,żeprzynajmniejudałoim
sięzaznaćzemsty.PokazaliPandezjanom,żesąwstanieichzranić,żeUrpotrafisiębronić.
Nagle wokół zadęto w rogi, Dierdre obróciła się i zobaczyła, że reszta pandezyjskich
okrętów zorientowała się, że coś jest nie tak. Wszystkie prędko zatrzymały się przed
wejściemdokanałów.Pochwilizaczęłyrobićcośjeszczebardziejzastanawiającego-zaczęły
odpływaćodportu,zdalaodUr.
Dziwne. Dlaczego wykręcają? Wydawało się jakby nagle wszystkie chciały uciec jak
najdalej.Aledlaczego?
Od strony statków zabrzmiał znów chór rogów, chwilę później z ich ruf zagrzmiała
kakofonia strzelających dział. Powietrze zatrzęsło się wokół, miasto znów wypełniło się
grzmotem. Dierdre zachwiała się na nogach, ogłuszona hałasem. Nie mogła zrozumieć, do
czego strzelają. Przecież nie został im ani jeden budynek do zburzenia, wszyscy wokół byli
martwi.Przyjrzałasiędziałom,zauważyła,żestrzelająpodinnym,mniejszymkątem.Doszło
doniejwreszcie:tymrazemniemierząwbudynki-awkanały.Kulearmatniespadływreszcie
na swój cel, roztrzaskując kamienne ściany kanałów, które eksplodowały, zalewając wodą
miejskieulice.
Dierdrewreszciezrozumiała.Staralisięzalaćtuneleznajdującesiępodmiastem.
-NIE!-wrzasnęła.
Rzuciłasiędoprzodu,przypominającsobieotychwszystkich,którychukrylipodulicami,
chcącpomócimzanimwszyscysiępotopią.
Leczjużbyłozapóźno.Ścianykanałówpadałyjednapodrugiej,zalewająculicemilionami
ton wody, która lała się do tuneli. Każdy z nich został zalany. Dierdre mogła teraz tylko
słuchaćprzerażonychkrzykówludzi,którychuratowała.Zrozpacząpatrzyłanatowszystko,
jeszczenigdynieczułasiętakbezsilna.
Marcopodpłynąłdoniej.
-Musimyichratować!-krzyknęładoniego.
Zapomniała o własnym bezpieczeństwie i rzuciła się do jednej z wybitych dziur - on
jednakzłapałjązarękę.
-Jużzapóźno!-krzyknął-Wszyscyjużnieżyją.Musimyuciekać.Natychmiast!
-NIE!-wrzasnęła.
Strząsnęłajegorękęipobiegławkierunkujednejzmetalowychpokryw.Uklękłaprzednią
ijakimśsposobemotworzyłająwłasnoręcznie.
Ze środka natychmiast trysnęła woda, zalewając ją całą. Na powierzchnię wypłynęło
martweciałojednejzosób,któreuratowali.Dziewczynkamiałaszerokootwarte,nieruchome
oczy.Trupwypłynąłnaulicętwarządogóry,zdawałojejsię,żewpatrujesięprostownią.
Chwilę później nad miastem zapadła cisza. Kanonada umilkła, a zaskoczona Dierdre
zauważyła, że okręty wycofują się, płyną w stronę portu, jakby miały wypłynąć z miasta.
Wszyscyżołnierzetakżezdawalisięwycofywać,opuszczaliulicewstronęprzystani,wstronę
statków.Czytomożliwe?-dziwiłasię.Czyżbyinwazjazostałazakończona?
Wtem zauważyła kolejną przedziwną rzecz. W ciszy obserwowała, jak wszystkie działa
znów zmieniają cel, obracają się w bok, w stronę murów, które otaczały port. To nie miało
sensu.Dlaczegomielibycelowaćwdziaławtamtąstronę?
Inaglezrozumiała,całkowiteprzerażenieuderzyłojąwchwili,gdyodezwałasięostatnia
salwadział,głośniejszaniżwszystkiepoprzednierazemwzięte.
Ogromne,kamiennemurygrubościtrzechmetrów,którechroniłymiastoprzedmorzem
wyleciaływpowietrzewdrobnychkawałkach.Wtymsamymmomenciecałyciężaroceanu,
wszystkiewodyMorzaSmutkurunęływstronęUr.Przedjejoczymawznosiłasięnajwyższa
fala,jakąkiedykolwiekwidziała.
Była niczym najgorszy koszmar, tylko że prawdziwa. Olbrzymia fala płynęła w ich
kierunku, przyspieszając coraz bardziej, zalewając po drodze jedną dzielnicę za drugą. Nie
minęłachwila,aichpradawne,dumnemiastoznalazłosięcałkowiciepodwodą.
Dierdre nie miała nawet czasu zareagować, chwyciła tylko Marco w objęcia. On także
chwyciłjązcałejsiły,patrzącwpanicejakzbliżasięichśmierć.Bylitakzaskoczeni,żenawet
niekrzyknęli,gdyogromnafalazałamałasięnadnimi.
Chwilę później Dierdre znalazła się głęboko pod wodą. Nurt szarpał nią i obracał dziko,
wyciskającpowietrzezjejpłuc,ażniewiedziałagdziegóra,agdziedół.Tonęłapośródgruzów
miasta,któreprzestałoistnieć.
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYSZÓSTY
Kyrauklękłaprzedswojąmatką,czującdreszcznamyślojejostatnichsłowach.
Marda.
Samotnawyprawa,dosamegosercaciemności.
Jednak od razu, gdy to usłyszała, wiedziała doskonale, że tak właśnie wygląda jej
przeznaczenie. Z zamkniętymi powiekami studiowała obraz, który ukazał się jej przed
oczyma, obraz krainy z prochu i ognia. Czarnej, złej ziemi. Ojczyzny potwornej rasy trolli,
groteskowych stworzeń, dla których najlepszą zabawą było rozdzieranie ludzi na strzępy.
Krainy,zktórejniktnigdyjeszczeniepowrócił.
Czułajednakdoskonale,żewłaśnietambyłanajbardziejpotrzebna,musiałazdobyćBerło
Prawdy.Dotegobyłapewna,żeonajednamogłategodokonać.
I gdy zastanawiała się jak dotrzeć do Mardy, w jej umyśle nagle błysnął obraz smoka.
Zaskoczyło ją to zupełnie, jako że nie ujrzała Theosa, tylko jakiegoś innego smoka. Małego
smoczka.Nagledomyśliłasię:tosynTheosa.Byłżywy,alebardzociężkoranny.
Na samą myśl poczuła, jak moc budzi się w jej żyłach, jakby malec był jej własnym
dzieckiem, czuła, jakby przez krótką chwilę byli złączeni w jedno. Skupiła się, by oddać
smokowitrochęswojejsiły.Byżyłdalej.Dlaniej.Dlaichwspólnejmisji.
Zzamkniętymioczymauniosładłońwysokowpowietrze,czującjaksięgadoźródłaswej
mocy.Energiazapłonęławjejżyłach,poczułanagle,żeniejestjużzdananawyrokiświata-
leczkontrolujego.
Otworzyła wreszcie oczy, czując, jak równocześnie otwierają się smocze ślepia. W tej
właśniechwilibyłapewna,żestworzenieprzeżyje.Iposłuchajejprośby.
Całapłonęłaodpytań,któremusiałazadaćmatce,musiaławiedziećwięcej.Byłoichtyle,
żemogłazadawaćjedokońcażycia,jednaknajważniejszebrzmiało:czydołączydoniej?
Jednakgdyrozchyliłapowieki,zosłupieniemstwierdziła,żejejmatkazniknęła.
Obróciwszy się wokół, nigdzie jej nie dostrzegła. Jedyne, co widziała, to ruiny miasta,
ZaginionąŚwiątynię,słyszałajedyniewiatrwyjącyprzeztoopuszczonemiejsce.Zastanawiała
sięprzezchwilę,czytowszystkozdarzyłosięnaprawdę.
-MATKO!
Na swój sposób nadal czuła jej obecność, może nawet silniej, niż do tej pory. Czy
kiedykolwiekdoniejwróci?
Nagle dosłyszała coś, spojrzała więc w niebo, domyślając się, że to pisk małego smoka.
Dźwięk przeszył powietrze, a po chwili na niebie ukazał się potomek Theosa. Wypadł znad
chmurizanurkowałzpiskiem,trzepocącskrzydłami.Kyraczułajegosiłę.Chociażbyłtylko
dzieckiem i tak wyczuwała drzemiącą w nim moc. Wiedziała, że łączy ich więź silniejsza
nawet niż ta, którą miała z jego ojcem. Była pewna, że już zawsze będą razem. Smoka
wypełniałgniew,którydawałmuniewiarygodnąwprostsiłę.
Zanurkował w jej kierunku, by wreszcie wylądować u jej stóp na skale, zaraz na
wyciągnięcie ręki. Zamachał skrzydłami, z nozdrzy sączyła mu się para, wpatrzył się w nią
swymintensywnym,szkarłatnymspojrzeniem.
Podeszłą do niego i pogładziła go po łuskach, po szyi. Pod palcami poczuła moc, która
przeszyładreszczemjejramię.
Theon.
-NaimięciTheon-wypowiedziałato,copoczuła.
Smokusłyszałjejsłowa,podniósłgłowęiwydałjaszczurczypisk,jakbynazgodę.
Kyrajednym,płynnymruchemdosiadłago,wskakującmunaplecy.
-RUSZAJ,THEONIE!-wykrzyknęła.
Theon bez chwili wahania wzbił się w powietrze, machając wielkimi skrzydłami. Kyra
poczuła przypływ dzikiego podniecenia, właśnie szybowała wysoko na niebie, była gotowa
udaćsięnakraniecświata.SpojrzaławdółizobaczyłaZaginionąŚwiątynię,którarobiłasię
corazmniejsza.Ztejwysokościwszystkowydawałosiętakiebłahe.
KyraschwyciłamocnomłodełuskiTheona,gdyświatmijałjąwzawrotnymtempie.Czuła
się bardziej potężna, niż kiedykolwiek dotąd. Doskonale czuła niepokonaną siłę smoka pod
sobą,czerpałazniegoswąmoc.Wzniósłsięwysokoiznówzanurkował,ryczącniczymdzika
bestia, ciesząc się wolnością, ciesząc się, że wreszcie odnalazł Kyrę. Obydwoje czuli, jakby
znalisięodzawsze.
Skrzydła miał wielkie, choć i tak o wiele mniejsze, niż jego ojciec, a machał nimi z
prawdziwąfurą.Kyraczuła,żeniewielkierozmiarynadrabiałsiłąwoli.Wiedziaładoskonale,
że składał się wyłącznie z dumy i gniewu. Miała wrażenie, jakby siedziała na grzbiecie jego
ojca.
Theon poszybował wyżej, prosto w chmury, rozpościerając skrzydła szeroko. Z każdym
machnięciem skrzydeł stawał się coraz większy, silniejszy, jego skrzydła rozpościerały się
terazszerzej,jużnadobresześć,siedemmetrów.Zauważyłajakwyciągaichowazpowrotem
pazury,leciałjuższybciej,niżjegoojciec.Kyrzezupełniezaparłodechwpiersiach.
Po dłuższej chwili wyłonili się z chmur, dziewczyna spojrzała więc na horyzont w
skupieniu, dobrze wiedziała, gdzie powinni się kierować. W stronę Mardy. Ta dzika kraina
przywoływała ją, niczym jakiś mroczny zakątek jej duszy, ciągnęła ku sobie z całej siły.
Zdawałasobiesprawęztego,żeztejpodróżynajpewniejniebędziepowrotu.Alewiedziała
też,żetowłaśniestanowiłoistotęmęstwa.Jejojciecniewzbraniałbysięprzedtakąpodróżą.
Onateżniemiałazamiaru.
Bolało ją jednak to, że będzie musiała opuścić Escalon, zostawić swą ojczyznę w czasie
największejpotrzeby;jeszczewięcejbólusprawiłajejmyśl,żebędziemusiałaopuścićswego
ojca,mimożebardzojejpotrzebował.Jednaktakibyłjejobowiązek.
Kyraspojrzaławdół,leczniezobaczyłanic,próczpokrywychmur.Poczułanaglepalącą
potrzebęzobaczeniaswejojczyznyporazostatni.
-Wdół,Theonie!-krzyknęła.
Theon zawahał się, nie chciał posłuchać, jakby wiedząc, że jej rozkaz będzie miał złe
konsekwencje.Jednakgdypołożyładłońnajegoszyi,posłuchałwreszcie.
Theon obniżył lot i wyłonił się spod chmur, serce Kyry zakłuło boleśnie, gdy zobaczyła
podsobąznajomykrajobraz.Otojejojczyzna,zielonepagórkirozciągałysięponiżejwcałej
swejwspaniałości.Zanurkowaliznówiszybowaliprzezchwilęponadmałymiwioskami,lecąc
między słupami dymu unoszącymi się z domowych kominów. Przelecieli ponad zasypaną
śniegiemrówniną,ponadszczytamigór.Lecielinadjezioramiirzekami,mijającwodospadyi
łąki;krajobrazzmieniałsięjakwkalejdoskopie.TobyłwłaśnietenEscalon,jakimgoznałai
kochała.
Polecielidalej,nadfortamiiwarowniami,Kyrazesmutkiemujrzała,żewieleznichjest
spalonych, opuszczonych lub zniszczonych. Tu i ówdzie dostrzegała płonące ognie, aż
westchnęła, gdy zobaczyła ile zniszczeń armie trolli i Pandezji poczyniły na jej ziemi.
Wyglądałotojakbyopadłaichkrwiożerczaszarańcza.Niczymkara,wymierzonarękąboga.Jej
kraj,niegdyśopływającywdostatki,terazwyglądałjakprzeklętaziemia.
Co gorsza, czuła że to wszystko stało się wyłącznie z jej winy. Że gdyby nie to jedno
spotkanie,tejpamiętnej,zimowejnocynigdynieznalazłabyrannegoTheosa,ibyćmożenicz
tychokropnościnigdybysięniestało.Byłapowodem,iskrą,którarozpaliłapożarpowstania
wjejojczyźnie.
Ipocotowszystko?-pomyślała.TerazEscalonstrzaskanybyłnakawałki,jegolosbyło
wielegorszyniżdawniej,zaśjejojciecgniłwciemnymlochu.Czytakpowinnawyglądaćich
rewolucja?Czyniebyłobylepiejsiedziećcichowswoichdomach,byratowaćto,cosięda?
Znów spojrzała w dół, teraz jednak zobaczyła grupki pandezyjskich zbrojnych, jak
maszerowaliwrównychrzędach,lśniącswyminiebiesko-żółtymizbrojami;zasobąciągnęli
zakutychwkajdanyjeńców,którychnatychmiastrozpoznałapoubiorze.Tożołnierzejejojca.
Znówpoczułaukłuciebólu.Chciałazanurkowaćnaziemię,bywalczyćzPandezjanami.Jednak
przypomniałasobieswojąmisję,wiedziała,żeniemożezbaczaćzdrogi.
Spojrzałaprzedsiebie,nahoryzoncieujrzałaodległeświatłastolicy,Andros.Wiedziała,że
gdzieśtamzamkniętyjestjejojciec,samamyślbyłaniedozniesienia.Wiedziałajednak,żenie
możeponiegozawrócić.JejnajważniejszymobowiązkiembyłosłużyćEscalonowi.
Jednak gdy przelatywała obok, widok miasta poruszył ją do głębi. Wiedziała, że
najważniejszyjestobowiązek;jednakjakmogłaporzucićswegoojcanapastwęlosu,przecież
w jej żyłach płynęła jego krew! Przecież teraz była silniejsza. Umiała posłużyć się mocą. I
miałazesobąTheona.Nicniemogłojejpowstrzymać.Tymrazemzpewnościąudałobysięjej.
Całe ciało mrowiło ją, gdy przelatywali nad miastem. Wiedziała, że decyzja, którą
podejmiewyznaczykształtjejżycia.Powoliogarniałjąodruchserca,przejmowałwładzęnad
rozsądkiem.
-Zawróć,Theonie-rozkazałastalowym,chłodnymgłosem.
Theon ryknął, jakby chciał zaprotestować, jakby wiedział, że nic dobrego z tego nie
wyjdzie.
Onajednakszarpałajegoszyjęrazzarazem.
-Rozkazujęci,zawróć!–wykrzyknęła.Tobyłaichpierwszapróbasił.
Kyrazamknęłaoczyiprzywołałaswąmoc.Natychmiastpoczułajakjejsiłarośnie,żejest
silniejszanawetodsmoka,żejejmocprzymuszago,bypowoli,leczpewniezawróciłlot.
Theonpoleciałtam,gdziechciała,choćzwahaniem,jakbywproteście.
WgłębiduszyKyrawiedziała,żetobłąd;powinnabyłazająćsięswojąmisją.Niemiała
jednakwyboru.Takrozkazywałojejserce.PodsobąujrzałaAndrosipoczuładreszczemocji.
Tymrazemuratujeswojegoojca.AwtedybezprzeszkódudadząsiędoMardy.
Poniżejspostrzegłakolumnępandezyjskichżołnierzy,nachyliłasięwięcirozkazała:
-Doataku!
Theon zanurkował, również pełny gniewu - nie trzeba było mu powtarzać. Otworzył
paszczę, wydał z siebie ogłuszający ryk i zionął najgorętszym płomieniem, jaki widziała w
życiu. W mgnieniu oka setki Pandezjan, którzy wznieśli oczy ku niebu, stanęło w ogniu i
spłonęłonaśmierćwewnątrzswychzbroi.
Theonwydawałsiębyćniezwyklezadowolonyswoimdziełem,śmignąłzygzakiemzaraz
nadziemia,spopielającwułamkuchwilicałybatalionPandezyjskichwojsk.Kyratakżeczuła
satysfakcję.Byłaniezwyciężona.
Niedobitkiruszyływewszystkichkierunkach,niczymmrówki.Jednakprzednimipojawiły
siękolejnebataliony,gdytylkozbliżylisiędomiejskichbram,cibylidobrzeuzbrojeniigotowi
doboju.SpojrzeliwgóręizaczęlirzucaćwłóczniamiiwypuszczaćstrzaływstronęTheonai
Kyry. W powietrze uniosła się ściana śmierci - jednak Theon ani myślał się uchylić. Nadal
leciałnisko,wprostnanich.
Otworzyłpaszczęizionąłogniem,spopielającpierwsząfalęstrzałiwłóczni.
Inastępną.
Inastępną.
Wszystkierozpadałysięwpył,któryopadałpowolinaziemię.
Po chwili jednak wytoczono katapulty, Kyra aż jęknęła, gdy w ich stronę wystrzelił
ogromny kamień. Theon zionął na niego ogniem, jednak głaz leciał dalej, mijając o włos jej
głowę. Ogień nie poradzi sobie z kamieniem, wiedziała, że są w opałach. Do tego widziała
wyraźniej,żewytaczanocorazwięcejkatapult.
Kyra zamknęła oczy i znów przywołała moc, wiedząc, że Theon potrzebuje pomocy.
Wystawiłaprzedsiebierękę,zjejdłoniwystrzeliłpromieńenergii.
Gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że głazy, które leciały w ich stronę nagle spadły z
powrotem na ziemię. Pod nimi setki żołnierzy wykrzyknęło w agonii, gdy kamienie
roztrzaskałysięniczymkometyspadająceznieba.
Theonzaryczałzadowolony,cosprawiłoKyrzewielkąprzyjemność.Wspanialebyłoczuć,
że jej moc dorównuje sile smoka. Wiedziała, że tym razem nic ich nie powstrzyma. Była
gotowawyzwolićstolicęiuwolnićswegoojca.
Zanurkowali niżej, Theon znowu plunął strumieniem ognia i zniszczenia, nic nie mogło
stanąćimnadrodze.Kawałekpokawałkuodbijalimiastozrąkwroga.
Jużprawiedolatywalidolochów,gdynaglepowietrzeprzeszyłdźwięk,naktóryzjeżyłyjej
sięwłosynakarku,odgłos,którywydawałsięrozdzieraćniebiosanastrzępy.Byłtakgłośny,
tak oszałamiający, że Kyra nie była w stanie powiedzieć skąd dochodzi. Był głośniejszy niż
tysiąctrąb,taknieprawdopodobny,żepodmuchpowietrza,którywywołałprzechyliłTheosa
nabok.
Kyra obróciła się i spojrzała w niebo, zastanawiając się co to takiego - a widok, który
zobaczyła wypalił jej się blizną w samej duszy, by nigdy o nim nie zapomniała. Zobaczyła
najbardziejprzerażającąrzeczwswoimżyciu.
Zza chmur wychylał się ogromny, smoczy pysk. To jego ryk słyszeli. Był olbrzymi,
przynajmniejdziesięćrazywiększyodTheona.WiększynawetodTheosa.
Zarazzanimdojrzałakolejnegosmoka.
Ijeszczejednego.
Zzachmurwypadłacałaarmiasmokówzogłuszającymrykiem,nieboażpociemniałood
ich skrzydeł. Wraz z rykiem z ich paszczy trysnęły strumienie ognia, wszystkie wyciągnęły
pazuryirzuciłysięprostonaTheona.
Byłyzbytszybkie,zaskoczyłyichzupełnie,niemielinawetczasunareakcję.
ChwilępóźniejKyrapoczuła,jakTheonprzechylasię.Spojrzaławtyłizobaczyła,żejeden
ze smoków dopadł ich od tyłu i ostrymi szponami złapał ogon Theona. Zakręcił nim w
powietrzuzogromnąsiłą,poczymrzucił.
Theon poleciał przed siebie wirując wokół własnej osi, świat rozmazał im się przed
oczyma, Kyra zaś musiała wytężyć wszystkie siły, by nie spaść z jego grzbietu. Kręcili się i
kręcili, po chwili zaś polecieli prosto w dół, na ziemię. Nic nie było w stanie zatrzymać ich
upadku.
Kyra spojrzała pod siebie i zobaczyła, że już czeka na nich batalion pandezyjskich
żołnierzy.Chwilęprzedtym,jakuderzyliobrukzdołałaobrócićsięispojrzećwniebo.Ostatni
widok, jaki zobaczyła, to smocza armia opadająca ich ze wszystkich stron z wyciągniętymi
szponami.
KONIECCzęści4!
Jużwkrótce
Część5SeriiKrólowieiCzarnoksiężnicy
AREALMOFSHADOWS
(Domena/KrólestwoCieni)
Spistreści
ROZDZIAŁPIERWSZY
ROZDZIAŁDRUGI
ROZDZIAŁTRZECI
ROZDZIAŁCZWARTY
ROZDZIAŁPIĄTY
ROZDZIAŁSZÓSTY
ROZDZIAŁSIÓDMY
ROZDZIAŁÓSMY
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
ROZDZIAŁJEDENASTY
ROZDZIAŁDWUNASTY
ROZDZIAŁTRZYNASTY
ROZDZIAŁCZTERNASTY
ROZDZIAŁPIĘTNASTY
ROZDZIAŁSZESNASTY
ROZDZIAŁSIEDEMNASTY
ROZDZIAŁOSIEMNASTY
ROZDZIAŁDZIEWIĘTNASTY
ROZDZIAŁDWUDZIESTY
ROZDZIAŁDWUDZIESTYPIERWSZY
ROZDZIAŁDWUDZIESTYDRUGI
ROZDZIAŁDWUDZIESTYTRZECI
ROZDZIAŁDWUDZIESTYCZWARTY
ROZDZIAŁDWUDZIESTYPIĄTY
ROZDZIAŁDWUDZIESTYSZÓSTY
ROZDZIAŁDWUDZIESTYSIÓDMY
ROZDZIAŁDWUDZIESTYÓSMY
ROZDZIAŁDWUDZIESTYDZIEWIĄTY
ROZDZIAŁTRZYDZIESTY
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYPIERWSZY
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYDRUGI
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYTRZECI
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYCZWARTY
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYPIĄTY
ROZDZIAŁTRZYDZIESTYSZÓSTY