Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuski to nie jedna

background image

VICKI LEWIS THOMPSON

Co dwie mamuśki to nie jedna

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Wyobraź sobie po prostu, że twoje nasienie pewnego dnia utraciło żywotność! -
Maureen O’Malley zawołała do syna z kuchni, gdzie przygotowywała właśnie garnek
irlandzkiego stew.
- Co takiego? - Daniel omal nie wypuścił z rąk ramki z fotografią, którą zdjął przed
chwilą z półki nad kominkiem, by uważnie się jej przyjrzeć. No tak, pomyślał, ten
cholerny hałas za oknem. Na Brooklynie zawsze tak jest i pewnie dlatego nie
zrozumiał matki. Bo przecież nie mogła powiedzieć nic na temat jego nasienia!
- śywotność! Utraciło żywotność, rozumiesz? - powtórzyła pani O’Malley. - Chodzi o
to, jak szybko te smyki potrafią w nim pływać - wyjaśniła i po chwili pojawiła się w
drzwiach kuchni. Przy kości, rumiana, ubrana w kwiecisty fartuszek i z chochlą w
dłoni, mogłaby grywać dobrą mamuśkę z reklam margaryny albo pączków. - Wiesz,
ż

e pewnego dnia może się to przytrafić, prawda, Daniel? - nie ustępowała.

- Posłuchaj, mamo, nie sądzę...
- Ależ to się przytrafia, z wiekiem coraz częściej. - Wycelowała w niego warząchwią.
- Czytałam o tym w „Prevention", więc jeśli nie będziesz się pilnował i ciebie może to
spotkać, mój ty stary kawalerze.
Daniel zacisnął zęby. Od śmierci ojca matka miała fioła na punkcie jego ożenku i - w
perspektywie - wnuków. Czasem, gdy był w lepszym nastroju, rozumiał tę jej tęsknotę
za tym, aby rodzina, która nagle stała się tak nieliczna, zrobiła się większa. Ślubował
sobie cierpliwie znosić jej nalegania, ale też nie zamierzał wcale stosować się do
terminarza, który chciała mu wyznaczyć. Ostatnio jednak spokój przychodził mu z
coraz większym trudem.
Dyskutowanie o jakości nasienia było, jak widać, nową taktyką. Postanowił odwrócić
uwagę matki pierwszym przedmiotem, który miał pod ręką. Uniósł ramkę.
- Co to jest?
- Zmieniasz temat.
- Bo należy go zmienić. Czemu trzymasz na kominku ten obrazek?
Matka poczuła się zakłopotana.
- Po prostu przypomina mi Bridget Hogan. Dlatego go kupiłam.
- Bridget? Czy ona nie była twoim najbardziej zaciekłym wrogiem?
- Owszem, była. Ale wcześniej największą przyjaciółką. Nigdy już później takiej nie
miałam. A ten portrecik to jakby ona sprzed trzydziestu łat.
- Naprawdę? - Daniel uniósł fotografię i przyjrzał się uwiecznionej postaci. Miękkie
kasztanowe loki opadały na szczupłe ramiona. Czerwone, zmysłowe wargi odsłaniały
biel zębów, iskierka w zielonych oczach przywodziła na myśl słowa starej piosenki
„Kiedy śmieją się irlandzkie oczy".
Daniel był poruszony. Matka pod wpływem chwili kupiła ten obrazek tylko dla
pewnego podobieństwa do dawnej znajomej. Oto jeszcze jeden przykład na to, jak
bardzo była samotna w swoim wdowieństwie.
Cofnął się i odstawił fotografię na miejsce. Obok stało jedno z jego zdjęć - zrobione,
gdy ukończył Nowojorską Akademię Policyjną.
- Wiesz, że nieźle wyglądasz w jej towarzystwie? - Matka zbliżyła się do kominka.
- Pewnie. Przecież to urodzona piękność. Przy takiej każdy facet wydaje się
przystojny.
- Nie o to mi chodziło. Miałam na myśli to, że bylibyście ładną parą.
- Mamo, czy moglibyśmy nie wracać już dziś do tego tematu? - prychnął
rozdrażniony. - Właśnie, Bogu dzięki, skończyłem trzydzieści dwa lata. Pamiętaj, że
tata ożenił się z tobą, mając trzydzieści pięć.
- I sam widzisz, do czego to doprowadziło. Bóg obdarzył nas tylko jednym

background image

potomkiem.
Daniel objął matkę, usiłując obrócić w żart jej smutek.
- Co w tym złego, nie jesteś zadowolona ze swego jedynaka?
- Jestem, wiesz o tym doskonale, ale ja marzyłam o całym żłobku! Ech, nasienie
twojego świętej pamięci ojca musiało być chyba niezbyt żywotne...
Daniel skrzywił się z niezadowoleniem. Najwyraźniej żywotność nasienia i szybkość
poruszania się w nim plemników była dla Maureen O’Malley aktualnie
najciekawszym zagadnieniem. To minie, pocieszał się, W zeszłym tygodniu
zajmowała się rakotwórczymi właściwościami aluminiowych garnków.
- Śmiej się, śmiej. A to jest stwierdzony fakt. Pamiętaj tylko, że marnujesz czas.. I że
bezdzietny kawaler jest jak but bez sznurowadeł.
- Właśnie. Łatwo go zgubić i nie uciska za bardzo.
Matka odsunęła się i spojrzała groźnie na syna.
- Danielu Patricku O’Malley! Wychowałam cię nie po to, żebyś zabawiał się
uczuciami niewinnych dziewcząt. Czas już, żebyś znalazł sobie jakąś urodziwą pannę,
i zaprowadził ją do ołtarza. Zresztą na pewno już ktoś wpadł ci w oko, prawda?
Daniel coraz bardziej nabierał szacunku dla cierpliwości ojca, który przeżył z matką
wszystkie te lata.
- No cóż, mamo, prawdę powiedziawszy, jest ktoś taki - przyznał potulnie i podążył
za Maureen do kuchni.
- Wiedziałam, że to przede mną ukrywasz! Kim ona jest? Poznałeś ją na balu
policjantów? Nie, poczekaj... Założę się, że to było na sylwestra!
- Pudło! - Daniel uśmiechnął się pobłażliwie. - Chodzi o tę dziewczynę z fotografii.
Szukam właśnie takiej jak ona.

- I co o tym sądzisz, St. Paddy? Powinnam zadzwonić do Maureen O’Malley czy nie?
Rose Kingsford podniosła pysk pluszowego pieska i zajrzała mu w oczy. St. Paddy
był przedstawicielem szlachetnej rasy wilczarzy irlandzkich - psem, którego
(oczywiście żywego) miała nadzieję kiedyś mieć na własność. St. Paddy, maskotka
nieco mniejsza od oryginału, spoglądał na nią teraz pełnymi wyrazu brązowymi
oczami.
- Nie można przecież być takim nieufnym i nieużytym, prawda, piesku? Okay,
zadzwonię do niej. Myślę, że nic złego się nie stanie.
Z psiakiem pod pachą ruszyła na poszukiwanie słuchawki bezprzewodowego
telefonu. Tęskniła za prawdziwym psem, ale zdawała sobie sprawę, że trzymanie
zwierzęcia tej wielkości, co wilczarz na którymś tam piętrze nowojorskiego mie-
szkania byłoby zbrodniczym egoizmem.
Rose nie zamierzała jednak spędzić tu całego życia. Mieszkanie w bloku to nie
miejsce ani dla wielkiego psa, ani dla dorastającego dziecka. Ona zaś pragnęła mieć i
jedno, i drugie. No, czasem marzyła jeszcze o mężu, lecz w końcu porzuciła tę myśl.
Większość mężczyzn zwracała uwagę wyłącznie na jej wygląd. Jak się zatem
zachowają, kiedy pojawi się pierwszy siwy włos i zmarszczki?
Poza tym coraz częściej zdarzało się jej wątpić, że znajdzie kogoś, kto sprosta jej,
wcale przecież niewysokim, wymaganiom. Jak do tej pory na swoich randkach
spotykała albo cudownych facetów, którzy przy bliższym poznaniu okazywali się
niedojrzali, albo z poważnymi typami kompletnie pozbawionymi poczucia humoru i
odpowiedzialnymi aż do bólu zębów. Kombinacja dojrzałości i radości życia zdawała
się nieosiągalnym ideałem.
A zatem po rozpadzie małżeństwa rodziców (co było dodatkowym argumentem
przeciw szukaniu partnera na całe życie) Rose postanowiła, że zadowoli się wyłącznie
dzieckiem. Tęskniła zawsze za rolą matki, pragnęła syna lub córki i trochę martwiło

background image

ją, że sprawa się tak odwleka.
Jeśli okazałoby się to konieczne, była nawet gotowa na sztuczne zapłodnienie, choć w
takim wypadku wolałaby znać wcześniej dawcę nasienia, obejrzeć go na własne oczy,
może nawet poznać. Powinien to być bowiem, myślała, ktoś nieprzypadkowy.
Inteligentny, w miarę przystojny, nie obarczony wadami genetycznymi...
Na razie taki kandydat nie pojawił się na horyzoncie, lecz Rose nie traciła nadziei. W
swoim czasie rozpozna właściwego mężczyznę. Ma w końcu na razie tylko
trzydzieści lat. Jeszcze nie jest za późno, choć bezpieczniej by się czuła, mając te trzy,
cztery lata mniej.
Znalazła słuchawkę na desce kreślarskiej pod stosem wycinków z niedzielnymi
komiksami pochodzącymi z rozmaitych gazet na terenie całego kraju.
- Pilnuj mojego dobytku - pouczyła pupilka, umieściła go na taborecie, po czym
wróciła z telefonem do salonu.
Zmierzchało, więc zapaliła światło, wysunęła antenkę i wybrała numer. Wyciągnęła
się na sofie, długie nogi wsparła o poduszki. Przytrzymując słuchawkę między
barkiem a policzkiem, zebrała długie rude włosy w koński ogon, zatrzasnęła spinkę.
- Halo? - odezwał się po chwili melodyjny kobiecy głos, Rose wyprostowała się. Nie
ma automatycznej sekretarki?
Rzecz niespotykana w dzisiejszych czasach. A co ciekawsze, głos Maureen O'Malley
(jeśli to ona odebrała) przypominał głos matki Rose. Ten sam charakterystyczny
zaśpiew... Może i ona urodziła się w Irlandii?
- Czy mogłabym rozmawiać z panią Maureen O’Malley?
- Jestem przy telefonie.
Rose rozpromieniła się, słysząc wyraźny irlandzki akcent. Jeszcze bardziej irlandzki
niż mowa jej matki. Ojciec, Anglik, całe życie walczył z tymi językowymi
naleciałościami.
- Tu Rose Kingsford. - Przycisnęła słuchawkę do ucha. - Czy to pani poszukiwała
mnie przez agencję modelek?
- Ach, tak, oczywiście! To ty, Rose? Co za cudowne imię! Irlandzkie, bez wątpienia.
Masz może jakichś przodków na Zielonej Wyspie? Na pewno masz, skarbie.
- Tylko ze strony matki. - Rose rozluźniła się, słysząc ten poufały ton. - Ojciec był
Anglikiem. - A matka mówi o nim „ten cholerny angol, którego poślubiłam", dodała
w myślach.
- Wiedziałam, że musisz być Irlandką! Zobaczyłam twarz i od razu wiedziałam, że ta
ś

licznotka to jedna z naszych! I widzisz? Miałam rację.

Rose sięgnęła po długopis i kartkę, leżące zawsze pod ręką na stoliku do kawy.
Rozmowa mogła ją zainspirować do narysowania jakiejś karykatury, a przecież o
rysowaniu karykatur i prowadzeniu kącika satyrycznego w jakiejś gazecie marzyła,
odkąd znudziło jej się bycie modelką.
- Czy mogę w czymś pani pomóc, pani O’Malley?
- Ach, Rose! Właśnie o to mi chodzi. Sprawiłabyś mi wielką przyjemność, gdybym
mogła ci się po prostu lepiej przyjrzeć. Może wpadniesz do mnie na herbatę? Wiem,
ż

e jesteś bardzo zajęta, ale to nie zabierze wiele czasu.

Rose przestała gryzmolić, odłożyła długopis, w jej głowie rozdzwoniły się alarmowe
dzwonki. Chroniła swoją prywatność, wiedząc, że jako modelka narażona jest na
rozliczne niebezpieczeństwa. Szaleńców w końcu nie brakowało i niejedna z jej
koleżanek po fachu miała wątpliwą przyjemność być przez nich napastowana.
Odchrząknęła nerwowo.
- Jestem bardzo zajęta, pani O’Malley, żałuję, ale nie mogę..,
- Ale widzisz, dziecino, jesteś łudząco podobna do mojej drogiej przyjaciółki. Bridget
rzuciła się z Klifów Moher i utonęła, a ja tak bardzo za nią tęsknię. Tego lata upłynie

background image

trzydzieści siedem lat od tamtej chwili...
Rose przeszedł po plecach dreszcz grozy. Jej własna matka miała na imię właśnie
Bridget. Do tego opowiadała kiedyś o dawno utraconej przyjaciółce, która rzuciła się
pod pociąg. Też jakieś trzydzieści siedem lat temu. Owa przyjaciółka miała na imię...
Maureen. To nie może być zwykły zbieg okoliczności.
- Dobrze, pani O’Malley, muszę najpierw sprawdzić mój plan zajęć. Mogłabym
oddzwonić do pani, najpóźniej do jutra.
- Och, świetnie, Rose. Będę czekała na telefon.
- Wobec tego do usłyszenia.
Rose rozłączyła się i szybko wystukała numer do matki. Trafiła oczywiście na
automatyczną sekretarkę. A głos Bridget Kingsford był tak bardzo podobny do głosu
Maureen O’Malley!
- To ja - rzuciła w słuchawkę, gdy aparat po drugiej stronie zaczął nagrywać - Nastaw
czajnik, mamuś. Jadę do ciebie.
Bridget Hogan Kingsford zajmowała mieszkanie na trzecim piętrze, z widokiem na
Central Park. Słony miesięczny czynsz pokrywała z alimentów wypłacanych jej przez
niejakiego Cecila Kingsforda, który po dwudziestu pięciu latach małżeństwa porzucił
ją dla młodszej, lepiej wykształconej i niemającej zmarszczek. Ich rozwód był dla
Rose bolesnym przeżyciem. Zrozumiała wtedy, jak kończą się związki, w których
mężczyzna jest zainteresowany głównie urodą swej partnerki.
Mieszkanie otworzyła własnym kluczem, po czym stanęła w progu i wykrzyknęła
słowa powitania. Stłumiona, niewyraźna odpowiedź wskazywała, że matki należy
szukać w sypialni. Rzeczywiście, ubrana w jasnoniebieski strój do joggingu, Bridget
leżała tam na podłodze z nogami opartymi pionowo o różową ścianę. Na twarzy miała
ś

ciągającą maseczkę z zielonych limonek.

- Niech mnie drzwi ścisną, jeśli to nie dla Freddy'ego Kruegera tak się męczysz! -
Rose klapnęła obok matki na podłodze.
- Nie rozśmieszaj mnie. - Bridget ledwie otwierała usta, żeby nie zniszczyć
pieczołowicie ułożonej odżywczej warstwy.
- Mam takie nowiny, że ta skorupa i tak popęka ci na twarzy. Ile jeszcze musisz to
trzymać?
Bridget spojrzała na leżący obok minutnik.
- Osiem minut.
- Jadłaś coś?
- Nic.
- Ja też nie. - Rose podniosła się. - Podgrzeję coś w mikrofalówce i nastawię herbatę.
Dziesięć minut później Bridget dostojnie wkroczyła do kuchni. Zmyła z twarzy
maseczkę, rozczesała kasztanowe włosy. Miała pięćdziesiąt sześć lat, lecz wyglądała
na znacznie mniej. Cecil Kingsford musiał być idiotą, że ją rzucił.
- Co to za wieści? - spytała.
Rose rozstawiła zastawę do herbaty, wyłożyła jakiś dietetyczny smakołyk na talerz, po
czym przeniosła wszystko na przykryty lnianym obrusem stolik.
- Lepiej najpierw usiądź - poradziła. Bridget z impetem odstawiła filiżankę na blat.
- Dobry Boże, dziewczyno, jesteś w ciąży!
- Nie, nie, chodzi o coś zupełnie innego.
Matka podparła się pod boki, nie wiadomo - szczęśliwa czy rozczarowana tą
odpowiedzią.
- Więc pewnie znalazłaś kandydata do realizacji tych swoich niecnych planów -
westchnęła. - Posłuchaj, Rose, musiałam chyba ciężko zgrzeszyć, skoro w ogóle
postało ci w głowie urodzić dziecko, nie wychodząc za mąż. Twoja babka Hogan
przewróciłaby się w grobie.

background image

- Mamo, to nie ma nic wspólnego z zachodzeniem w ciążę. I wcale jeszcze nie wiem,
czy w ogóle mam taki zamiar - wymigała się od rozmowy na ten temat, żałując po raz
kolejny, że zwierzyła się kiedyś matce ze swoich planów.
- Podaj, proszę, tę herbatę, to opowiem ci, co się stało.
Bridget przyniosła na tacce czajniczek, dzbanuszek do mleka i cukiernicę. Gdyby nie
to, że matka zawsze podawała herbatę w sposób tak ceremonialny, Rose pomyślałaby,
ż

e ten rytuał ma przypomnieć córce o dobrych manierach. Choć bowiem Bridget

Kingsford zachowywała się jak kobieta nowoczesna, to w głębi serca pozostała
tradycyjną irlandzką gospodynią. Uważała, że panna do ślubu powinna zachować
dziewictwo i w głowie się jej nie mieściło, że można urodzić dziecko bez
wcześniejszego małżeństwa.
- No cóż, czy twoim zdaniem jestem już wystarczająco spokojna? - Bridget usadowiła
się na krześle, rozpostarła serwetkę na kolanach, nalała herbaty, - A może powinnam
się jeszcze położyć?
Rose roześmiała się. Dzięki Bogu, jej matka miała poczucie humoru. Gdyby nie to,
rozwód wpędziłby ją pewnie w głęboką depresję.
- Rozmawiałam dziś przez telefon z pewną kobietą - zaczęła. - Przedstawiła się jako
Maureen O’Malley. Skontaktowała się z agencją, bo zainteresował ją mój wizerunek,
ten w ramce.
- Nic dziwnego. Świetnie wypadłaś na tym zdjęciu.
- Ona też tak uważa. Twierdzi, że przypominam jej przyjaciółkę z młodości, która
rzuciła się w przepaść z Klifów Moher..
- Wielkie Nieba!
- ...i która miała na imię Bridget.
Na policzki matki wypłynął rumieniec, jej rozwarte szeroko oczy wpatrywały się ze
zdumieniem w Rose.
- Powtórz, proszę. Jak miała na imię ta kobieta?
- Maureen.
Starsza pani zerwała się od stołu, cisnęła serwetkę na blat.
- A więc to ona - krzyknęła ze złością. - Zawsze wiedziałam, że powinno się zamknąć
jej gębę Kamieniem z Blamey! Jak ona śmie twierdzić, że rzuciłam się z Klifów
Moher! Po niej naprawdę nie można spodziewać się niczego dobrego!
Rose powstrzymała się przed dodaniem, że owa kobieta, która według matki rzuciła
się pod pociąg, wciąż żyje i mieszka na Brooklynie.
- Czy ona wie, kim jesteś? - Bridget odwróciła się do córki.
- Nie jestem pewna. Chyba nie. Chce się jednak ze mną spotkać.
Bridget złapała się za głowę.
- Boże jedyny! Pozwól mi pomyśleć, pozwól pomyśleć... Ona musi mieć jakiegoś asa
w rękawie. Zobaczysz, jeszcze wspomnisz moje słowa. Ta baba jest kuta na cztery
nogi. Gdyby nie wiedziała, że jesteś moją córką, to po co chciałaby się z tobą
zobaczyć?
- Naprawdę nie mam pojęcia. Ale co właściwie zaszło między wami, mamo?
- Co zaszło? Przez nią straciłam największą życiową szansę. Nie zdobyłam korony
Róży z Tralee. Och, oby jej dzieci do ostatniego pokolenia miały pryszcze!
Rose powstrzymała się od śmiechu. Ilekroć matka była czymś przejęta, zaczynała
mówić barwnie i dosadnie.
- Nigdy nie opowiadałaś mi ze szczegółami, jak pozbawiła cię tego trofeum. O co
chodziło?
- O co? To ona wpadła na ten wspaniały pomysł, żeby opalić sobie ciało. W ostatniej
chwili uznała, że nasza skóra jest zbyt blada i że przyda nam się trochę słońca.
Pożyczyła kwarcówkę, ja kupiłam olejek do opalania, jednak tuż przed konkursem

background image

moja świętej pamięci matka odwiodła mnie od tego idiotycznego pomysłu.
Zrezygnowałam, ona nie. Posmarowałam ją nawet tym olejkiem i tak spaliła sobie
twarz, że w ogóle nie przystąpiła do konkursu.
- Poczekaj, mamo. Nie rozumiem. Więc czemu ty go nie wygrałaś?
- Powiem ci, dlaczego, córuś, - Bridget spojrzała na nią niczym wcielenie
niewinności. - W tej rywalizacji na równi z urodą liczyła się osobowość. A Maureen
rozpuściła plotkę, że ja rozmyślnie dokonałam sabotażu, obawiając się konkurencji z
jej strony. śe to przeze mnie się poparzyła, rozumiesz? Zupełnie jakby to babsko z
twarzą owcy miało jakiekolwiek szanse! No ale ci idioci, którzy byli w jury, dali jej
wiarę i nie przyznali mi pierwszego miejsca.
- A czemu w takim razie obydwie twierdziłyście, że ta druga popełniła samobójstwo?
- Widzisz - matka westchnęła, jakby mimo upływu lat wciąż żywe były w niej te
wspomnienia. - Ostatnim razem, kiedy się widziałyśmy, wrzasnęła do mnie: „Bridget!
Dla mnie równie dobrze mogłabyś być martwa!'. Odkrzyknęłam jej, że los Maureen
Keegan obchodzi mnie tyle samo. Dostała wtedy tu, w Nowym Jorku, posadę niańki.
Jakiś rok później ja zaczęłam pracować jako modelka. Nie podobało mi się, że mie-
szkamy w tym samym mieście, więc wymyśliłam historię o tym, że rzuciła się pod
pociąg.

- A ona z kolei zrobiła z ciebie samobójczynię skaczącą z Klifów Moher?
- To idiotyzm! Wie przecież, że panicznie boję się wysokości. - Bridget znów zaczęła
pospiesznym krokiem przemierzać pokój. - Ona musi podejrzewać, kim ty jesteś. Nie
możemy dać się nabrać.
- Nie sądzę, mamo, ale to bez znaczenia. I tak nie mam zamiaru się z nią spotkać.
- Nie masz zamiaru? - zmartwiła się Bridget. Ciekawe, przecież los dawnej
przyjaciółki był jej podobno obojętny.
- Ależ musisz! Chcę się dowiedzieć, jak się jej wiedzie.
- Naprawdę chcesz, żebym spotkała się z kobietą, której nienawidzisz?
- Tak, chcę. - Bridget wyjrzała przez okno, zastanawiała się chwilę nad czymś,
wreszcie odezwała się z ożywieniem:
- Tak, ta mała herbaciarnia na Czterdziestej Szóstej będzie w sam raz. Siądziesz po
jednej stronie, ja po drugiej. Nie wypatrzy mnie poprzez gąszcz difenbachii.
- Chcesz powiedzieć, że zamierzasz ukryć się w kwiatach i nas szpiegować? Powiedz,
ż

e to nieprawda.

Bridget skrzyżowała ramiona i spojrzała na córkę wzrokiem osiemnastolatki.
- O ile znam Maureen Keegan, a znam nieźle tę latawicę, to ona coś knuje.
Zamierzam dowiedzieć się dokładnie, o co jej chodzi.

No, to zaczynamy, pomyślała Rose, wchodząc dwa dni później do herbaciarni. Było
tak, jakby zamieniły się rolami. Córka czuła się odpowiedzialna za to, co będzie, jeśli
matka zacznie zachowywać się w sposób kontrowersyjny i gorszący.
Trzeba przyznać, że żadna scena z filmu „Mission: Impossible" nie wymagała takich
przygotowań, jak te, które zostały podjęte przed spotkaniem z Maureen O’Malley.
Wszystko zostało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z kapeluszem
i ciemnymi okularami dla matki, na wypadek gdyby jakimś trafem wpadła jednak na
Maureen.
Rose weszła do ciepłego wnętrza lokalu, rozpięła trencz na widok zbliżającej się
hostessy i odezwała się z uśmiechem:
- Mam rezerwację na dwie osoby, na nazwisko Kingsford.
- Tędy, proszę. - Dziewczyna wprowadziła ją do sali ze smakiem udekorowanej
antykami z przełomu wieków.

background image

Bridget już była na miejscu. Siedziała tyłem do drzwi, a w wełnianym kapeluszu o
szerokim rondzie, nasuniętym głęboko na oczy osłonięte ciemnymi szkłami,
wyglądała jak Mata Hari.
Niestety, hostessa doprowadziła Rose do sąsiedniego stolika, po tej samej stronie
bujnej roślinności i tuż obok matki. Wszystkie miejsca po drugiej stronie były
bowiem zajęte.
- Hm, obawiam się, że to będzie dla pani ogromny kłopot, ale mam niezwykłą prośbę
odnośnie tego stolika.
Hostessa odwróciła się z nieszczerym uśmiechem.
- Tak? Cóż mogę dla pani zrobić?
- Osoba, z którą mam się spotkać, jest ogromnie sentymentalna. Ma... pewne
wspomnienia związane z tamtym stolikiem, rozumie pani? - Rose wskazała na drugą
stronę sali. Bridget popijająca herbatę miałaby doskonały punkt obserwacyjny, gdyby
tam udało się usiąść.
- Ale tamten stolik jest zajęty.
- Widzę, może jednak te panie dałyby się namówić na zmianę miejsca. - Rose posłała
dziewczynie słodkie spojrzenie (tak mniej więcej patrzył pluszowy St. Paddy) i
wetknęła w dłoń złożoną dwudziestkę.
Hostessa spojrzała na nominał.
- Może dałoby się to załatwić - mruknęła. - Proszę dać mi chwilkę czasu.
Rose spojrzała na zegarek. Rzeczywiście pozostała jedynie chwilka. Oby Maureen
nie okazała się jedną z tych, które na umówione spotkania przychodzą z
wyprzedzeniem.
Kobiety zmuszone się przesiadać nie wyglądały na zachwycone, lecz w końcu Rose
usadowiła się tam, gdzie chciała. Usiadła twarzą do wejścia. Maureen powinna
dostrzec ją bez kłopotu.
- Dobra robota, córuś - dobiegł ją poprzez liście konspiracyjny szept.
- Mamo, nie gadaj już, proszę. - Rose przysłoniła dłonią usta. - Ta dziewczyna i tak
pewnie myśli, że brakuje mi piątej klepki. Nie chcę, żeby widziała, że rozmawiam z
liśćmi.
- Okay. Ale wiesz co?
- Mhm.
- Herbata nie jest już tutaj taka dobra, jak kiedyś.
- Cicho, mamo...
Rose miała jeszcze coś powiedzieć, jednak w tym momencie wkroczyła do lokalu
postawna kobieta ubrana w zielony wełniany płaszcz, rozejrzała się pospiesznie i od
razu zatrzymała wzrok na niej. Na rudych włosach starszej pani tkwił zielony
kapelusik z piórkiem. Nietrudno było się domyślić, że oto na scenę wkroczyła
Maureen Fiona Keegan O’Malley.
- O słodki Jezu, o Panienko Święta, o Józefie... - Rose usłyszała jeszcze zza zielonego
przepierzenia głos matki.
Tymczasem Maureen (która na szczęście nie zwróciła uwagi na to pobożne
westchnienie) odsunęła kelnerkę i pomaszerowała wprost do stolika Rose.
- Jesteś, dziecko drogie! Wyglądasz jeszcze śliczniej niż na zdjęciu! Mogłabyś zająć
drugie krzesło, to na wprost okna? Będę mogła przyjrzeć ci się w pełnej krasie.
- Uważaj, to podstęp! - syknęła Bridget przez gąszcz difenbachii.
- Słucham? To ty coś mówiłaś, Rose? - Maureen spojrzała ze zdziwieniem.
- Och, nic. Tylko cichutko kichnęłam.
- Mój Boże, chyba coś nie tak z moim słuchem. Daniel mówi mi, żebym to wreszcie
skontrolowała, lecz ja wszystko odkładam na później.
Zdjęła płaszcz, przewiesiła go przez oparcie krzesła i usiadła na wprost dziewczyny z

background image

błogim uśmiechem na twarzy.
- Daniel to pani mąż? - spytała Rose, pomna, że matkę interesuje pewnie każdy
szczegół. Dziwiło ją, że Maureen może budzić takie złe emocje. Ją samą oczarowała
ta przemiła pani. Na pewno nie miała twarzy owcy, a jej błękitne oczy były tak piękne
i tak szczere, że Rose zaczęła odczuwać wyrzuty sumienia z powodu całej tej
oszukańczej gry.
- Nie, dziecko, mój mąż miał na imię Patrick, Panie świeć nad jego duszą. Zmarł na
służbie, dwa lata temu, w czerwcu.
- Tak mi przykro... - Rose czuła się coraz gorzej.
- Z pewnością nie był to wesoły dzień, ale w końcu mam jeszcze Daniela, który jest
mi wielką podporą. Daniel to mój syn.
- Rozumiem...
- I niech mnie diabli, jeśli to nie on stanął właśnie w drzwiach. Danielu! - Maureen
pomachała ręką z entuzjazmem.
No tak, wszystkie pozytywne uczucia wobec Maureen wyparowały. Zamiast
współczucia i sympatii Rose poczuła niepokój i niesmak.
- Pozwól do nas, Danielu, mój chłopcze. Chcę, żebyś kogoś poznał - zaszczebiotała
pani O’Malley, a przerażona Rose zamknęła oczy.
- A nie mówiłam? - przez gąszcz difenbachii dobiegł ją szept matki.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Mamo, to już naprawdę przesada! - odezwał się niskim głosem świeżo przybyły. -
Tym razem posunęłaś się za daleko.
Głos był na tyle interesujący, że Rose otworzyła oczy i przyjrzała się twarzy
mężczyzny. Spodziewała się zobaczyć jakąś ofiarę losu, która musi liczyć na matkę w
organizowaniu randek, pomyliła się jednak. I to bardzo.
Daniel O’Malley okazał się wspaniałym okazem bez mała dwumetrowego
irlandzkiego samca. Rozpięta skórzana kurtka, ręce wsparte na biodrach, niepokojąco
szeroka klatka piersiowa i oczywiście wąska talia. Czarna czupryna potargana przez
wiatr, ciemnobrązowe gniewne oczy, zacięta mina. Słowem - przystojniak jakich
mało.
- Danielu - odezwała się Maureen karcącym tonem. Najwyraźniej zbiła ją nieco z
tropu reakcja syna. - Gdzie się podziały twoje maniery? Przywitaj się z Rose
Kingsford. Tak jak przypuszczałam, Rose jest Irlandką. Jej matka pochodzi stamtąd,
co my.
Rose zignorowała gniewne pokasływanie zza difenbachii i wyciągnęła rękę do tego
celtyckiego bóstwa.
- Miło mi pana poznać - odezwała się z uśmiechem. Nigdy nie wypowiadała tej utartej
formuły z większą szczerością.
Daniel spojrzał na nią przelotnie i jego gniew natychmiast przerodził się w
zmieszanie.
- Proszę wybaczyć. Jeszcze... jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak niezręcznie. -
Uścisnął jej dłoń.
- Proszę się... nie przejmować. - Rose spojrzała mu w oczy, odwzajemniając mocny
uścisk. Trwało to krótko, lecz miała wrażenie, jakby niespodziewanie porwał ją w
ramiona. Jej serce łomotało, z trudem łapała oddech.
Ten wewnętrzny niepokój miał swoje uzasadnienie. Oto spotkała mężczyznę, którego
mogłaby poprosić, by został ojcem jej dziecka.
Nadeszła kelnerka, spojrzała na Daniela z podziwem i spytała, czy ma zamiar
przysiąść się do obu pań.
- Tak - odpowiedziała za niego Maureen.
- Nie, to nie będzie konieczne - sprzeciwił się Daniel.
- Daniel, wielkie nieba! - Maureen zaprotestowała. - Możesz chyba usiąść i wypić z
nami filiżankę herbaty?
- Obawiam się, że nie - zaprzeczył spokojnie, lecz na tyle stanowczo, iż kelnerka
zajęła się innymi gośćmi. Odwrócił się ku Rose. - To miło, że mogłem panią poznać -
powiedział, po czym szybkim krokiem opuścił herbaciarnię.
- Daniel! - zawołała Maureen za synem, lecz ten nawet się nie zatrzymał. - No cóż -
starsza pani spojrzała na Rose - chyba wiem, o co chodzi. To ta blizna sprawia, że jest
chorobliwie nieśmiały w obecności dam.
- Blizna? - Rose wyraźnie pamiętała wygląd Daniela. - Nie zauważyłam żadnej blizny.
- Widzisz, dziecko, to jest... bardzo delikatna kwestia.
- Tak?
- On ją ma... krótko mówiąc, no, na tyłku. To rana od kuli.
- Jak to od kuli?
- Tak to. Daniel jest dowódcą oddziału policji konnej. Wielu tym zuchom, z którymi
pracuje, prędzej czy później trafia się postrzał. Mój Patrick miał na przykład trzy takie
rany. Na szczęście odniósł je, zanim się pobraliśmy. Trzeba dziękować świętym, że
zaraz po ślubie został detektywem, a ta robota nie jest już tak niebezpieczna.
- Przecież mówiła pani, że zginął na służbie.

background image

- Bo tak było. Został zabity przy biurku, kiedy pisał jakiś raport. Upadł twarzą w
pudełko pączków. Drożdżowych, z lukrem.
Rose nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. Na szczęście zjawiła się kelnerka,
wybawiając ją od konieczności komentowania tych szczególnych rodzinnych
sekretów. Złożyły zamówienia. Ona - herbatę, Maureen - dodatkowo koszyk bułeczek.
- Oczywiście możesz się nimi poczęstować, moje dziecko - odezwała się po odejściu
kelnerki. - Powinnaś chyba przybrać nieco na wadze. Nie chcę przez to powiedzieć,
ż

e nie wyglądasz prześlicznie. Ale wiem, że od modelek wymaga się, by były bardzo

szczupłe, wręcz chude, a tak się nie godzi. Moja najlepsza przyjaciółka, Bridget, ta,
którą tak bardzo przypominasz, też taka była, nim spotkał ją tragiczny koniec.
Po drugiej stronie kwietnego żywopłotu runął z hukiem na podłogę dzbanek do
herbaty. Zrobiło się oczywiście spore zamieszanie, od razu podbiegła kelnerka, goście
przy innych stolikach z zaciekawieniem odwrócili głowy.
- Mój Boże, taki kłopot. Współczuję jej... - Maureen usiłowała przebić wzrokiem
gęste liście.
- Niech pani nie patrzy w tamtą stronę - ostrzegła Rose.
- Widziałam tę kobietę, wchodząc. Ona jest trochę... no, nie tego, rozumie pani, co
mam na myśli. Jestem pewna, że wprowadziłybyśmy ją w jeszcze większe
zakłopotanie naszymi spojrzeniami i komentarzami.
- Boże! - Maureen posłusznie odwróciła wzrok. - Biedactwo! I tak dobrze, że
wpuszczono ją do tego lokalu.
- Pewnie następnym razem już nie wpuszczą. O, jest nasza herbata...
Kelnerka zostawiła na stole parujący imbryk i koszyk aromatycznych bułeczek, a
Rose, nie tracąc czasu, przystąpiła do zbierania potrzebnych jej informacji.
- Niech mi pani opowie więcej o Danielu.
- Och! - ucieszyła się Maureen - przede wszystkim musisz mi uwierzyć, że zazwyczaj
nie jest taki gwałtowny. No, chyba że ma do czynienia z przestępcami. Jego tata
zachowywał się tak samo, kiedy trzeba było zaprowadzić porządek. Jak tylko założy
mundur, od razu staje się jakiś taki... bardziej twardy.
- Hm, to interesujące. - Nie wiedzieć czemu, uwaga ta zabrzmiała w uszach Rose
nieco dwuznacznie.
- Ale gdy był małym chłopcem... - rozpromieniła się Maureen. - Szkoda, że go nie
widziałaś! Uwielbiał goluśki latać po pokoju!
- Doprawdy? - Rose uśmiechnęła się do siebie. Daniel zapadłby się pewnie pod
ziemię, słysząc, co wygaduje o nim matka.
- Jeszcze jak! A do tego od dziecka był wyjątkowo bystry. Siostry mówiły, że mógłby
zostać kimkolwiek zechce. On jednak, jak jego ojciec, wybrał robotę w policji. To już
tradycja u O’Malleyów.
- Siostry? - Rose zainteresowała uwaga o wrodzonych zdolnościach Daniela. -
Rozumiem, że ma pani córki?
- Nie - starsza pani smutno pokręciła głową - chodzi o zakonnice ze szkoły, do której
chodził. On płatał psoty, a siostrzyczki wciąż go usprawiedliwiały: że się nudzi, że
przecież musi trochę się rozerwać i najważniejsze - że jest zdolny... No i uzyskał
najwyższą lokatę w akademii policyjnej.
- To wspaniale! - Rose przeszła do następnego punktu listy, którą już zdążyła ułożyć
sobie w głowie. - A niech mi pani powie... Trzeba mieć świetną kondycję, żeby dostać
się do policji, nieprawdaż? - zapytała i z niepokojem spostrzegła, że chrząkania
dochodzące z drugiej strony zielonego przepierzenia zamilkły i zrobiło się tak cicho,
jakby matka nie zamierzała uronić ani jednej sylaby z rozmowy, którą jej córka
prowadziła z byłą przyjaciółką. Najwyraźniej domyśliła się, czemu Rose zadaje tego
typu pytania, i to napełniło ją zgrozą.

background image

- Rzeczywiście, trzeba. Ale dla Daniela to nie problem - mówiła tymczasem Maureen.
- Odziedziczył po mnie świetny wzrok, a w robieniu pompek nikt mu nie dorówna.
Jest w świetnej formie. W ogóle posiada wszystkie cechy idealnego syna za
wyjątkiem jednej...
Rose odstawiła filiżankę w oczekiwaniu na najgorsze. Jakaś dziedziczna choroba,
zaczęła zgadywać, albo jeszcze gorzej - Daniel jest homoseksualistą, a jego matka
oczekuje, że Rose go „nawróci".
Jakby na potwierdzenie tego, że informacja nie jest wesoła, Maureen westchnęła
ciężko i wyznała:
- Ma już trzydzieści trzy lata. To najwyższy czas, żeby się ustatkować u boku jakiejś
miłej dziewczyny. Powtarzam mu to do znudzenia, a on na to, że pomyśli o tym, jak
awansuje na detektywa, tak jak mój Patrick. Sęk w tym, że póki co nie zależy mu na
tej nominacji. On lubi po prostu te swoje konne patrole.
Rose uspokoiła się nieco i pokiwała głową ze zrozumieniem. Myśli jej matki
koncentrowały się ostatnio wokół tego samego problemu. Z jednym wyjątkiem: Rose
nie określała żadnego terminu zamążpójścia. Tu kończyły się podobieństwa.
- Mówię ci, dziecko, po mojemu to przez tę bliznę. Ale jakaś dziewczyna musi
wreszcie sprawić, że zapomni i o tym, prawda? - Popatrzyła na Rose z nadzieją.
Prawdę powiedziawszy, Rose wątpiła, że blizna ma cokolwiek wspólnego z niechęcią
Daniela wobec małżeństwa. Prawdopodobnie nie dojrzał jeszcze do ustatkowania się -
co czyniło go tym bardziej atrakcyjnym kandydatem do zrealizowania jej planów.
- Przykro mi, pani O’Malley - postanowiła być szczera i nie pozwolić, by Maureen
O’Malley robiła sobie złudzenia - ale jeśli szuka pani kandydatki na żonę, to ja nie
jestem właściwą osobą.
- Daniel ci się nie podoba?
- No... tego nie powiedziałam. Po prostu ja też nie jestem zainteresowana
małżeństwem.
- A więc ci się podoba!
- Pani O’Malley, czy jakakolwiek zdrowa kobieta mogłaby twierdzić coś
przeciwnego?
Maureen uśmiechnęła się z matczyną satysfakcją.
- Cudownie, to dobry początek. - Wygrzebała z kosmetyczki gruby mazak i jakąś
karteczkę. Nabazgrała coś na niej, podsunęła Rose. - To jego numer, zadzwoń, jeśli
chcesz.
- Dziękuję, może zadzwonię.
Przez gąszcz difenbachii dobiegł ich stłumiony jęk.
- Może mogłybyśmy jakoś jej pomóc? - Maureen rzuciła okiem na kwiaty i szepnęła
dyskretnie do dziewczyny. - Wygląda na to, że ta kobieta straszliwie cierpi. Może...
- Nie - zaprotestowała Rose. - Nie sądzę, żeby dało się tu coś zrobić. Czytałam trochę
na ten temat: takim ludziom można jedynie zaszkodzić, mówiąc coś na temat stanu
ich umysłów.
- Mimo wszystko rzucę na nią okiem, tak z daleka. Ot, po drodze do toalety. Jeśli się
okaże, że nie toczy piany z ust, uznam, że wszystko w porządku, zgoda? - zażartowała
starsza pani.
Wcale niewykluczone z tą pianą, pomyślała Rose.
- Niech pani uważa i nie zakłóca jej spokoju - dodała głośno, bo cóż więcej mogła
zrobić? Przecież nie będzie przekonywać Maureen, żeby nie chodziła do toalety.
Gdy jej towarzyszka maszerowała przez herbaciarnię, Rose wstrzymała oddech. Ale
nic się nie stało. Bridget pozostała nierozpoznana. Co nie znaczy, że zaprzestała
komentowania całej sytuacji zza gęstego żywopłotu.
- Wiem, co kombinujesz! - rozległ się jej sceniczny szept.

background image

- Już ja cię znam, Rose!
- Mamo, co w tym złego, że chcę się spotkać z takim przystojniakiem? Widziałaś go?
- Pewnie, że tak, wgapiałaś się w niego jak sroka w gnat. A te twoje pytania - zupełnie
jak na aukcji koni!
- E, tam. I tak nie zechce się ze mną umówić. Po tym, co się stało...
- Przyznaj się, robisz to wszystko z przekory. Bo namawiam cię na małżeństwo, tak?
- Oj, mamo. Załóżmy, że chcę umówić się na randkę z przystojnym facetem. I co z
tego? Cóż to za nowina?
- Ciii... Idzie tu, wraca!
- Zyskujesz przecież w ten sposób szansę, czyż nie tak?
- Szansę! Na piekło za życia! - wymamrotała jeszcze Bridget, dosłownie w ostatniej
chwili, bowiem zaraz potem Maureen z powrotem usiadła przy stoliku Rose.
- Chyba rozumiem, na czym polega problem tej kobiety.
- Nachyliła się konfidencjonalnie ku Rose. - Widziałaś „Śniadanie u Tiffany'ego", ten
stary film?
Rose przytaknęła.
- Ta biedaczka uroiła sobie chyba, że występuje w tym filmie. Najwyraźniej uważa się
za Audrey Hepbura. Jaki ona ma strój!
Rose musiała zagryźć wargi, aby nie parsknąć śmiechem. Po takiej uwadze matka
pewnie przez milion lat nie zechce się ujawnić i stare przyjaciółki nie spotkają się już
nigdy. W sumie szkoda. Jedyny pożytek z tej maskarady to Daniel O’Malley. Może
chociaż ta sprawa nie jest jeszcze stracona.

W przeciwieństwie do matki Daniel nie miał nic przeciwko automatycznym
sekretarkom. gdy następnego dnia wrócił do domu po służbie, a lampka sygnalizująca
nagraną wiadomość świeciła się, był prawie pewien, że wie, co to za informacja.
Matka zdążyła już mu powiedzieć, że Rose Kingsford zamierza do niego telefonować.
Nieźle się zresztą pokłócili, kiedy dowiedział się, że dała tamtej dziewczynie jego
numer. Kazał jej wynosić się do diabła, trzymać z daleka od jego życia, i tak dalej...
Wzdrygnął się. Boże, takie słowa do ukochanej matki!
Przyrzekła nawet, że da mu spokój, ale to tak, jakby młoda kobieta obiecała, że nie
będzie się odchudzać.
Przebrał się w dżinsy i bluzę, zrobił sobie kanapkę, otworzył piwo. Nastawił
wiadomości, zabrał się za jedzenie, lecz ciągle zerkał na mrugające czerwone
ś

wiatełko. O co może chodzić tej Rose Kingsford? Matka powiedziała, że „wpadł jej

w oko". On?
Ciągle nie mógł uwierzyć, że ukochana rodzicielka wytropiła modelkę ze zdjęcia na
kominku, zorganizowała spotkanie, zwabiła go do lokalu pod pretekstem pogawędki
przy herbacie... I to wszystko ona, poczciwa, cicha Maureen O’Malley. Ojciec widać
mocno musiał trzymać ją w cuglach, za jego życia bowiem nie zdarzały się takie
numery.
Zjadł i wypił, podszedł do okna w salonie, popatrzył na wieczorny ruch na ulicy. W
takich chwilach czuł się lekko samotny, lecz to była cena wolności, którą gotów był
płacić. Kiedy pierwszy raz musiał zawiadomić żonę policjanta, że została wdową,
poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, by żadna kobieta nie musiała przez to
przechodzić z jego powodu. Przez kilka lat solidnie pracował na awans. Gdy wreszcie
nastąpi, a on zostanie detektywem i zejdzie z linii ognia, może zdecyduje się na
ożenek. Tylko że kandydatkę znajdzie sobie sam, bez pomocy matki.
Odwrócił się od okna, podszedł do telefonu, nacisnął przycisk sekretarki. Z głośnika
popłynął wesoły, melodyjny głos. Poznałby go, nawet gdyby się nie przedstawiła.
- Cześć, Daniel. Tu Rose Kingsford... Nacisnął przycisk pauzy.

background image

Rose Kingsford. Rose. Doskonałe imię dla kobiety o roześmianych oczach, zadartym
nosku i ognistych włosach. I o uśmiechu, który może zawładnąć każdym męskim ser-
cem - albo je złamać. Zadziwiające, jak doskonale ją pamiętał. Przecież widział ją
tylko chwilę, od której upłynęły aż dwadzieścia cztery godziny. Po drodze miał dwóch
uzbrojonych bandziorów, próbę gwałtu, cztery rozbite samochody - a mimo to
pozostała w jego pamięci twarz tej dziewczyny. Zamykał oczy i już stała przed nim,
już trzymał jej delikatną dłoń...
Zwolnił przycisk.
- Początek znajomości wypadł raczej niefortunnie - mówiła Rose. - Może
spotkalibyśmy się na kolacji? Odrobimy straty. We wtorek jestem wolna o siódmej.
Powiedzmy, że będę w tej małej włoskiej restauracyjce w samym środku Village. Co
ty na to?
Wtorkowy wieczór. Akurat nie miał służby. I przepadał za włoską kuchnią. Cholera,
był niemal pewien, że tę informację przekazała jej matka. Tylko dlaczego Rose
przystała na tę zmowę? Przecież nie może myśleć o nim serio. Pytał parę osób i
wszyscy zgodnie twierdzili, że dobra modelka wyciąga przynajmniej ze sto tysięcy
rocznie, a wiele z nich znacznie więcej. Ktoś, kto wygląda jak Rose Kingsford i
zarabia takie pieniądze, nie może knuć intryg matrymonialnych niczym prosta
Irlandka z Brooklynu.
Czego więc od niego chce? A może matka naopowiadała jej jakichś skandalicznych
bredni i dziewczyna zaprasza go na kolację z litości?
Zresztą, co za różnica? Może przecież dać sobie ze wszystkim spokój i pozostawić te
pytania bez odpowiedzi. Akurat, może!

Był deszczowy wtorkowy wieczór. Rose siedziała w odizolowanym od reszty sali
kąciku, wpatrywała się w płomień lampki oliwnej stojącej na środku przykrytego
obrusem stołu, a jej żołądek zwijał się w supeł. I to wcale nie z głodu. Pewnie,
wcześniej też zdarzało się jej zapraszać facetów na randki. W końcu są lata
dziewięćdziesiąte, a ona nie jest jakąś trzęsącą się mimozą, która wycofuje się i czeka,
aż mężczyzna zrobi pierwszy krok. Lecz tym razem było inaczej. Rezultat tego
spotkania mógł odmienić całe jej życie.
Zwabiła go tu, nie mówiąc wprost, o co jej chodzi, bo doszła do wniosku, że nikt nie
zareaguje dobrze na szczere wyznanie o treści: „uważam cię za doskonałego
kandydata na ojca mojego dziecka". Może niektórym, tym odpowiedzialnym, mogło
to pochlebiać, lecz akurat nie ci byli w jej typie. Innych, romansowych wyczynowców,
mogła radować zawarta w tym wyznaniu perspektywa przygody na jedną noc, ale i
tych z góry skreślała. Intuicja podpowiadała jej, że Daniel nie należy do żadnej z tych
kategorii, musiała więc postępować niezwykle delikatnie.
Choć nie wolna była od obaw, to jednak nie traciła nadziei. Ostatnio wszystko szło
znakomicie. Zakończył się wreszcie remont jej prywatnej rezydencji za miastem, dwa
pisma o tematyce wiejskiej zgodziły się drukować komiks „St. Paddy i Flynn" jej
autorstwa i rysowała się szansa na to, że za niecały rok zakończy karierę modelki i
poświęci cały czas rysowaniu. Wyobrażała sobie, że wtedy rozpocznie życie na wsi, o
czym zawsze marzyła. Ciąża będzie dodatkowym bodźcem do rezygnacji z pracy na
wybiegu.
Oczywiście Daniel mógł się nie pojawić. Nagrała na sekretarkę zaproszenie, nie
dodając zwyczajowego zwrotu: „bardzo proszę o odpowiedź". Ryzyko to było jednak
wkalkulowane w całą operację: zostawiało Danielowi konieczny, jej zdaniem,
margines swobody. Będąc na jego miejscu, doceniłaby taki gest.
Spojrzała na zegarek. Pięć po siódmej. Może rzeczywiście nie przyjdzie? Na samą
myśl poczuła skurcz w żołądku. Jakby na przekór własnym myślom zamówiła

background image

szklaneczkę chianti.
Wypiła wino, zrobiło się wpół do ósmej. Nic.
Zaczęła się denerwować. Pewnie, że nie przymuszała go do potwierdzenia
zaproszenia, lecz grzeczność nakazywałaby poinformować o odmowie. No cóż, może
facet o wyglądzie Daniela O’Malleya otrzymuje tak wiele propozycji, że zmuszony
jest wybierać spośród kilku kobiet w ciągu tygodnia? A może ją po raz pierwszy w
ż

yciu zawiódł instynkt, może zaślepiła ją żądza?

Tak czy inaczej miała już dość pełnych wyrzutu spojrzeń kelnera, który kilkakrotnie
dopytywał się, czy i kiedy ma zamiar zamówić posiłek; dość siedzenia i czekania na
kogoś, kto był tak arogancki, że nawet nie raczył się odezwać; i wreszcie - dość
mężczyzn jako takich.
Istnieją w końcu banki spermy.
Zostawiła na stole pieniądze za wino oraz suty napiwek mający zrekompensować
„bezproduktywne" zajmowanie stolika przez tak długi czas, po czym sięgnęła po
płaszcz i z wściekłością wbiła ręce w rękawy. Wyszła na deszcz, zaczęła rozglądać się
za taksówką. Oczywiście wszystkie przejeżdżające były zajęte.
- Świetnie. Po prostu świetnie - mamrotała gniewnie pod nosem.
- Rose!
Na dźwięk swojego imienia serce zabiło jej żywiej. Odwróciła się i zobaczyła
biegnącego ku niej Daniela. Nie zwracał wcale uwagi na kałuże, jakby jedynym jego
celem było zdążyć, nim ona odejdzie. Jej złość wyparowała natychmiast. Zaraz jednak
pomyślała, że rozsądniej będzie udawać oburzenie.
- Rose, tak mi przykro. - Jego oddech wydobywał się z ust w postaci kłębów pary. -
Jakieś cztery przecznice dalej rozbiła się taksówka. Wpakowali się w nią jacyś
turyści. Kiedy zorientowali się, że jestem gliną... Cholera, miałem pieskie szczęście,
ż

e akurat się tam znalazłem - przerwał na chwilę, by zaczerpnąć tchu. - Pewnie już

zjadłaś i wracasz do domu.
Właściwie zamierzała zrobić mu scenę. Gdy jednak ujrzała krople deszczu na jego
rzęsach... Oczy, które stopiłyby lód serca każdej kobiety...
Poddała się. Starła delikatnie wierzchem dłoni kroplę, która popłynęła po jego
policzku. On odsunął mokry kosmyk z jej czoła.
- Mokniesz - powiedział.
- Ty też.
- To tylko deszcz. - Położył dłoń na jej ramieniu, dotknął pewnym ruchem jej szyi.
Krew uderzyła do głowy Rose. Rozpoznała dotyk mężczyzny, który wie, jak rozpalić
kobietę. Była w nim jakaś pewność siebie, jakaś bezczelność, która czyniła wszystko
jeszcze bardziej przerażającym i jeszcze bardziej pociągającym.
- Chyba... pobierałeś już gdzieś jakieś nauki.
- Powiem ci tylko, Rose - przysunął się bliżej i ogarnął ją spojrzeniem swych
brązowych oczu - że nauczycielki nigdy nie wyglądały tak jak ty.
Deszcz wciąż padał. Pocałowali się.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

A więc stało się, myślał Daniel, całując wilgotne, absolutnie uległe wargi dziewczyny.
Rose smakowała winem i miodem, oddawała pocałunki w sposób, jakiego nigdy jesz-
cze nie miał szczęścia doświadczyć. Oboje zapomnieli w jednej sekundzie o
wszystkim.
I pewnie długo staliby tak, obojętni na deszcz, gdyby nie samochód, który rozbryznął
kałużę i ochlapał ich bezlitośnie. Niespodziewany prysznic wyrwał ich z transu.
Odsunęli się od siebie i spojrzeli po sobie ze zdumieniem, jakby dopiero teraz
uświadomili sobie, co zaszło.
Pierwsza roześmiała się Rose. Daniel dołączył do niej już po chwili. Namiętni
kochankowie wyglądali teraz niczym zmokłe kury.
- Wejdźmy do środka i zamówmy jakieś spaghetti - zaproponowała.
- Przede wszystkim wino.
- Wino?
- Mają świetne wino. Właśnie skosztowałem - powiedział i znacząco dotknął końcem
palca jej wilgotnych ust.
- Ach... Panieński rumieniec, który wykwitł na jej policzkach, rozbroił go zupełnie.
Ujął dziewczynę pod łokieć i poprowadził w kierunku restauracji. Musiał zwalczyć w
sobie nieprzyzwoite pragnienie, by zaciągnąć ją natychmiast do swojego mieszkania.
Wciąż nie wiedział, czego po nim oczekuje Rose Kingsford, lecz był całkowicie
ś

wiadom, czego on chce od niej.

Restauracja była prawie pusta. Daniel zdjął kurtkę, podał ją kelnerowi i zaproponował
Rose, by zrobiła to samo.
- Czy mógłby pan rozwiesić to do wyschnięcia?
- Jasna sprawa.
- Proszę też przynieść butelkę wina, tego samego, które pani piła wcześniej.
Podkręcił knot w oliwnej lampce, by móc przyjrzeć się dziewczynie.
Oparła podbródek na pięści, uśmiechnęła się niepewnie.
- Więc jednak przyszedłeś.
- Mam słabość do włoskiej kuchni. Chyba zresztą dobrze o tym wiesz.
Uśmiechnęła się szerzej, odsłoniła rząd białych zębów. Daniel przysłonił oczy, jakby
zasłaniał się przed nagłym blaskiem.
- Uważaj... Od takich olśniewających uśmiechów można oślepnąć.
Tym razem roześmiała się w głos.
- Naprawdę - zapewnił. - No więc wiesz już, że lubię włoską kuchnię, orientujesz się,
kiedy mam wolne... Co jeszcze powiedziała ci matka?
Rose wciąż milczała. W jej zielonych oczach błyszczały tylko wesołe ogniki.
- No, dalej, przyznaj się.
- Jestem przesłuchiwana, panie policjancie?
- Sama tego chciałaś. Nie rozumiem, jak mogłaś dać jej się namówić, ale skoro
weszłaś już w zmowę mającą na celu zaciągniecie mnie do ołtarza, musisz się liczyć,
ż

e będę się bronił. - Zaczerpnął powietrza. Prawdę mówiąc, jego ochota do obrony

malała z każdą sekundą. - Musisz wiedzieć, że nie liczę się za bardzo na rynku
kandydatów na mężów.
- Mówiła mi o tym.
- Pewnie przedstawiła jakąś pokrętną interpretację.
Rose nie odpowiedziała, lecz patrząc jej w oczy, odgadł, jakimi to powodami
Maureen wyjaśniła trwanie syna w stanie kawalerskim.
- Cokolwiek powiedziała, nie jest to prawdą. Jestem sam, bo tak zdecydowałem.
- Podobnie jak ja.

background image

Odchylił się do tyłu, udając zaskoczenie.
- Coś takiego. Nie wysuniesz żadnych argumentów za błogim stanem małżeńskim?
- Mnie również nie interesuje małżeństwo.
- Czy moja świątobliwa matka wie o tym?
- Powiedziałam jej. Stwierdziła, że mimo to zaryzykuje, i dała mi twój numer
telefonu.
Pojawiło się chianti, zamówili posiłek. Daniel pociągnął łyk wina, odczekał, póki
nastrój nie stanie się znów bardziej intymny, a potem położył obie dłonie na blacie i
uważnie przyjrzał się towarzyszce.
- A więc nie szukasz męża? - zapytał.
- Nie, to mnie w ogóle nie interesuje.
- Czego więc oczekujesz, Rose Kingsford? - Spojrzał w jej oczy i nim jeszcze
otworzyła usta, już wiedział, że nie usłyszy całej prawdy. Bądź co bądź dwanaście lat
pracy w policji nie poszło na marne.
- Wierz mi lub nie, ale mam kłopoty w kontaktach z mężczyznami.
- Nieprawdopodobne.
- A jednak prawdziwe. - Upiła spory łyk. - Na przykład ci supermęscy modele... Taki
Chuck, najlepszy z nich, jest gejem. Potem fotografowie. Niektórzy z nich to
naprawdę wspaniali faceci, tylko że przeważnie żonaci. Inni z kolei to obleśne typki,
podszczypują dziewczyny na każdym kroku.
- Rzeczywiście brzmi to nieciekawie.
- Nie wiem - Rose westchnęła - może to jest związane z naturą mojej pracy. Muszę
wystawiać swoje ciało na widok publiczny i większość mężczyzn właśnie na nim
koncentruje swoją uwagę. Nie interesuje ich nic więcej i to mnie od nich odpycha.
Poza tym pracuję bardzo intensywnie. Gdy mam wolne, zwyczajnie nie chce mi się
szwendać po nocnych klubach, więc nie mam zbyt wielu okazji, by poznać kogoś
normalnego.
- Czy zaliczyłaś mnie właśnie do tej grupy?
- Zaklasyfikowałam cię jako model de luxe.
Daniel omal nie zadławił się winem.
- Czy aby nie na wyrost? Znamy się niecałą godzinę.
- Ufam swemu instynktowi. Ty, jako policjant, chyba też.
- Dlatego tu jestem. I dlatego cię pocałowałem.
Przez chwilę oboje milczeli. Rose obserwowała Daniela sponad krawędzi kieliszka,
wreszcie zapytała:
- Wiesz, ilu spotykanych przeze mnie mężczyzn skupia na sobie moją uwagę?
- Nie mam pojęcia.
- Prawie żaden. Ale ty tak.
- Czuję się zakłopotany. Naprawdę nie wiem, skąd ten wybór. A zważywszy jeszcze
moje zachowanie... Na usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że matka postawiła
mnie w potwornie niezręcznej sytuacji. Pewnie gdybyśmy poznali się normalnie, na
jakimś przyjęciu, wydałbym ci się kimś zwyczajnym, jednym z wielu.
- Nie sądzę, Danielu O’Malley. - Znów posłała mu jeden z tych obezwładniających
uśmiechów. - Naprawdę nie sądzę.
- A czy teraz, kiedy masz mnie przed nosem, nie przeniesiesz mnie do kategorii tych
obleśnych? Cholera, naprawdę się boję, czy nie grozi mi spadek do niższej klasy.
- Nie grozi. Wyluzuj się, przeszedłeś test pozytywnie.
- Ekstra. Strasznie się cieszę. Mogłabyś wstać?
- Słucham?
Daniel uśmiechnął się niczym Elvis Presley i pociągnął ją za rękę.
- Czy mogłabyś wstać? Czas na zaloty. Zdałem test, więc powinienem dostać nagrodę.

background image

Tym razem Rose nie obdarzyła go swym uśmiechem. Przypatrywała mu się przez
dobre trzydzieści sekund, aż wreszcie pojął, że to koniec zabawy. Nie miała ochoty na
ż

arty. Dobrze, że w porę się zorientował.

- Miałam ochotę zrobić to tylko raz - oznajmiła chłodnym głosem, a on od razu stracił
całą pewność siebie.
Niech to diabli, chyba za szybko uwierzył w swoje szczęście. Zbłaźnił się, a ona
wzięła go za jakiegoś szybkiego Billa. Dokładnie takiego, jaki budził w niej niechęć i
pogardę.
Wygładziła mokre ubranie: skórzaną mini-spódniczkę, wełniane wdzianko, kusą
kamizelkę obwieszoną złotymi łańcuszkami. Poprawiła botki na wysokim obcasie,
pokręciła z niesmakiem głową i ruszyła do wyjścia.
Daniel zgarbił się przy stoliku i obserwował, jak to cudo oddala się na tych swoich
wspaniałych nogach, jak prowokacyjnie kręci szczupłymi biodrami... Ech, nic
dziwnego, że zwykli faceci nie mają u niej szans.
Gdy doszła do drzwi, odwróciła się nagle i spojrzała za siebie. Miała niewielkie
piersi, lecz wypinała je tak kusząco, że Danielowi zaschło w ustach z wrażenia.
Zazwyczaj pociągały go kobiety hojniej wyposażone przez naturę. Nie mógł pojąć, że
ktoś tak szczupły, jak Rose może tak na niego działać. Widać cały sekret tkwi w
sposobie poruszania się. Ona umiała to robić.
Ruszyła z powrotem do stolika. Teraz widział ją z przodu. Cholera, rozpalała go do
szaleństwa. Ten chód, te piersi, włosy, spojrzenie...
- No więc? - spytała, stając nad nim. - Co naprawdę chciałeś powiedzieć? - Spojrzała
władczo i wyniośle. I rzeczywiście, w tej chwili był niczym jej poddany, sługa i nie-
wolnik.
- Masz rację - zdołał wykrztusić przez zaciśnięte gardło. - Chyba trochę przesadziłem.
Nie zdziwiłbym się, gdybyś wyszła.
Usiadła na powrót, uśmiechnęła się łaskawie, w jednej chwili zniknęła cała jej
wyniosłość i arogancja.
- Ty wtedy, teraz ja. Jesteśmy kwita.
- Co masz na myśli?
- Nieważne. Wiesz, że obserwowałam cię od wielu dni?
- Co takiego?
- Przypadek zdarzył, że pracowałam akurat w twoim... rewirze, tak, zdaje się, to
nazywacie, prawda? Szaleję za facetami w mundurach. A kiedy wsiadasz na tego
wspaniałego konia...
- Do licha - pokręcił głową - nie zauważyłem cię.
- Posługiwałam się lornetką.
- No nie...
- Tak, tak - przytaknęła poważnie, jednak w jej spojrzeniu było coś, co zdradzało, że
Rose nie mówi prawdy, albo też - całej prawdy. Bawiła się z nim, czy jak? - Cóż,
wiem, że wprawiłam cię w zakłopotanie - odchrząknęła, jakby bała się, że za chwilę
rozszyfruje jej myśli i zamiary. - Ale to dobry znak. Nie jesteś, w każdym razie,
próżny.
Kiedy pojawił się kelner, Daniel pomyślał, że chyba nigdy w życiu nie cieszył się tak
na widok zwykłego makaronu.
- Boże, ale jestem głodny! - Podniósł widelec do ust, pokręcił głową i powiedział: -
Lornetka. To ci dopiero.
- Nie bądź taki zdziwiony. Niezła z ciebie sztuka, jak powiada moja matka.
- Twoja irlandzka matka - uściślił, przypominając sobie komentarze własnej
wygłaszane w herbaciarni. - Skąd właściwie ona pochodzi?
- Z Tralee.

background image

Przełknął kawałek wybornej pasty. Tak dobrej nigdy jeszcze nie próbował. Niezły
gust ma ta Rose.
- Z Tralee? - powtórzył. - To dziwny zbieg okoliczności, bo moja matka też pochodzi
z Tralee. Nie sądzisz, że mogły się znać?
- Jestem pewna, że nie - odparła szybko.
Zbyt szybko, przemknęło mu przez głowę. Hm, ta zwariowana intryga zaczynała się
zagęszczać.
- Czy twoja matka mieszka w Nowym Jorku?
- Mhm.
- I co? Są pomiędzy wami jakieś nieporozumienia?
- Powiedzmy, że nie możemy się porozumieć co do tego, jak ma wyglądać moje
ż

ycie.

- Niech zgadnę. Ona chce, żebyś znalazła sobie jakiegoś miłego gościa i wreszcie się
ustatkowała.
- Bingo!
- A co na to ojciec?
- On nie ma wiele do gadania. Są rozwiedzeni.
- Z jego inicjatywy?
- Mhm - Rose pociągnęła kolejny łyk chianti.
No tak, to mogłoby wyjaśniać jej niechęć do małżeństwa, pomyślał Daniel.
- Posłuchaj, nie wiem, czy wypada mi o to pytać, ale...
- Wypada - odpowiedziała, wpatrując się w niego ponad pełgającym ognikiem oliwnej
lampki. Daniel znów poczuł, że jest mężczyzną. - O co chciałeś zapytać? -
wymruczała.
Nie miał już teraz najmniejszego pojęcia, o co chciał zapytać. Wszystkie pytania stały
się nieważne. Czuł, że jeszcze chwila, a rozpłynie się, utonie w tym zielonym oceanie,
gdy nagle odezwał się jego pager. Wydobył go z kieszeni, sprawdził numer.
A niech to! Posterunek!
- Wybacz, Rose. Muszę załatwić pilny telefon, zaraz wracam.
Odszedł, modląc się w duchu, by nie wezwali go z powrotem do pracy. Niestety,
modlitwa nie została wysłuchana.
Wracając do stolika, poprosił kelnera o przyniesienie kurtki i rachunku.
- Jakieś kłopoty?
- Dzwonił kumpel, jest chory. Muszę wyjść, ale mam nadzieję, że zostaniesz tu i
dokończysz kolację.
- Nie martw się, dokończę, może nawet zjem twoją porcję. - Nadszedł kelner z kurtką
i rachunkiem. Rose wyciągnęła rękę po papierek. - To dla mnie.
- Nie, nie - zaprotestował Daniel.
- Więc jak? - westchnął kelner i wzniósł oczy do nieba.
- Daniel, to ja zaprosiłam cię na kolację.
Kelner zgrzytnął zębami i zamierzał podać rachunek Rose, lecz Daniel był szybszy.
Zabrał mu go, odczytał sumę i schował do kieszeni.
- A ja zawsze płacę, kiedy jem kolację z kobietą. Nieważne, kto zaprasza. - Sięgnął po
portfel do tylnej kieszeni.
- Nie pozwolę ci...
- Niech już pani się zgodzi - doradził kelner.
- Słyszysz? - Daniel wyjął kilka banknotów. - Dziękuję. - Wcisnął je chłopakowi w
dłoń i założył kurtkę. - Zadzwonię do ciebie. Telefon ma Maureen, prawda? - rzucił
przez ramię i wybiegi z restauracji.
- Zawsze tak mówią - skomentował kelner na użytek Rose.
Tymczasem Daniel był już na ulicy i rozglądał się nerwowo w poszukiwaniu

background image

taksówki. Deszcz ustał, lecz wiatr był przenikliwie zimny. Zatrzymał właśnie
wysłużoną limuzynę, kiedy obok niego pojawiła się Rose. Była bez płaszcza.
- Daniel, ja płacę za kolację! - Próbowała wcisnąć mu w garść pieniądze.
- Mowy nie ma! - Chwycił ją za ramiona i odwrócił w kierunku drzwi. - Wracaj do
ś

rodka, jest zimno.

- Bierzesz pan taksówkę, czy nie? - irytował się kierowca.
- Spoko - rzucił Daniel przez ramię.
- Licznik bije...
- Daj spokój, Daniel! - Rose uwolniła się z jego uścisku.
- Nie bądź taki staroświecki.
- No widzisz, właśnie taki jestem. - Spojrzał jej w twarz.
- Słuchaj, wiem, że mogłabyś mnie sprzedać i kupić ze dwa razy, ale pozwól mi
zachować trochę godności i zostaw ten rachunek mnie, okay?
- Nie obchodzi mnie, ile pieniędzy zarobiłeś, a ile straciłeś. Nie w tym rzecz. Widzisz,
ja naprawdę... - urwała i zamknęła oczy zrezygnowana.
Przytulił ją szybko i zamruczał do jej ucha:
- Zapomnieliśmy o deserze - po czym pocałował ją, przeklinając w duchu Toma
Petersona, który musiał zachorować akurat dziś. Gdyby nie to, ten wieczór mógłby
skończyć się całkiem inaczej.
Taksiarz zatrąbił, zrezygnowany Daniel zwiesił głowę.
- Idę, idę...
- Zgodzę się na twoją hojność pod jednym warunkiem.
- Rose przytrzymała go za łokieć.
- Jakim?
- Następnym razem ja coś ugotuję.
Tylko przez ułamek sekundy zastanawiał się, jakie mogą być następstwa takiej
umowy. Jego ciało natomiast nie miało co do tego żadnych wątpliwości.
- W porządku.
- Następny wtorek, o tej samej porze?
- Masz to jak w banku.
- Zostawię ci adres na sekretarce.
- Tylko nie zapomnij.
- Spokojna głowa. Dobranoc, Daniel.
- Panie, to pana kasa - taksiarz znów odsunął szybę - ale płacić za stanie przy gablocie
na mokrym chodniku, to trochę bez sensu, no nie? A zresztą sam bym oświrował dla
takiej babki.

Maureen nie nadużywała zaufania, jakim obdarzył ją syn, powierzając jej klucze do
swego mieszkania. Zrobił to, bowiem czasem, gdy przyjeżdżała z Brooklynu na
Manhattan po zakupy, potrzebowała jakiegoś czystego i bezpiecznego miejsca, gdzie
mogłaby się odświeżyć. Chętnie korzystała z możliwości sprawdzenia, jak radzi sobie
jej jedynak, ale nigdy nie wściubiała nosa do szuflad, nie przeglądała korespondenci i
nie próbowała dowiedzieć się więcej niż on sam był gotów jej powiedzieć. Do tej
pory zresztą mówił jej wszystko, dopiero w zeszłym tygodniu stał się jakiś tajemni-
czy. Czysty przypadek zrządził, że odkryła dlaczego.
Tego dnia pojechała metrem do centrum na wyprzedaż u Macy'ego. Wracając, jak
zwykle, wstąpiła do syna. Przygotowała sobie właśnie filiżankę herbaty, mającą
postawić ją na nogi, kiedy zadzwonił telefon. Już miała odebrać, lecz z głośniczka
przy telefonie usłyszała głos Daniela i przypomniała sobie o automatycznej sekretarce.
Głos syna brzmiał tak oficjalnie, że ilekroć go słyszała, zawsze odkładała słuchawkę.
Pewnie ten, kto teraz dzwoni, zrobi to samo, myślała.

background image

Połączenie nie zostało jednak przerwane.
Dzwoniła Rose Kingsford.
Tłumaczyła, jak do niej trafić, przypominała, że ona i Daniel są umówieni we wtorek
o siódmej.
Maureen zakryła dłonią usta, zupełnie jakby dziewczyna po drugiej stronie kabla
mogła usłyszeć jej radosny chichot. Kolacja w domu u Rose! Daniel nigdy dotąd nie
posunął się tak daleko. Skoro kobieta gotuje kolację dla mężczyzny, to znaczy, że
chce zaprezentować mu swoje talenty w prowadzeniu domu. Nic nie mogło jej
bardziej uradować.
Z radości odtańczyła na środku pokoju irlandzkiego jiga. Od pierwszej chwili poczuła
sympatię do tej dziewczyny, a teraz proszę, romans się rozkręca!
Odnalazła plan miasta, wygrzebała okulary do czytania, odszukała apartament Rose.
W porządku, mieszkała w dobrej dzielnicy. Czy nie warto byłoby zobaczyć syna
idącego do niej na spotkanie? Ciekawe, czy kupi kwiaty. Jeśli kupi - to dobry znak.
To znak, że jej syn uderza w konkury.
Nareszcie!

Coś niedobrego wisiało w powietrzu, Bridget Kingsford była tego pewna. We
wtorkowe wieczory Rose wpadała zazwyczaj, by obejrzeć swój ulubiony program w
telewizji, teraz zaś, już drugi raz z rzędu, odwołała wizytę, nie podając powodu.
Intuicja podpowiadała Bridget, że może mieć to związek z Danielem O’Malley, i to
napełniało ją zgrozą.
Córka mieszkała daleko, ale może jeśli wpadnie do niej - i to właśnie we wtorek
wieczór - czegoś się dowie? Niechby tylko miała okazję pogadać chwilę z portierem,
to już jej coś wytłumaczy. Bo przecież nie będzie siedzieć z założonymi rękami,
podczas gdy jej córka czyni starania, by począć nieślubne dziecko. I to z kim? Z
synalkiem jej odwiecznej rywalki!
Prędzej zatańczy z diabłem na schodach katedry Świętego Patryka, niż do tego
dopuści!

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Rose nie umiała gotować. Zawsze jednak marzyła, że kiedyś się nauczy. Nie
wyobrażała sobie, że można być matką i nie umieć upiec czekoladowych ciasteczek.
To była zresztą jedna z jej ulubionych fantazji na temat macierzyństwa: ciepła
kuchnia wypełniona aromatem piekącego się ciasta, małe dziecko formuje swymi
grubymi paluszkami słodkie kuleczki i ostrożnie układa je na blasze... Ech,
szczęście...
Oczywiście akurat dzisiaj nie miała czasu, by pobawić się w kucharzenie. Jak to
zwykle bywa w takich przypadkach, wtorkowa sesja zdjęciowa przeciągnęła się i plan
spokojnego gotowania nawalił. Ze zdenerwowania Rose zacięła się nawet w palec, a
opatrzenie rany zabrało jej kolejnych kilka minut.
Spojrzała na zegarek. Spodziewała się Daniela za trzy kwadranse. Zgodnie z
przepisem stew powinien gotować się dobre dwie godziny, a ona musiała jeszcze
przecież podsmażyć mięso. Dzięki Bogu, kupiła wcześniej butelkę przyzwoitego
cabemeta, która pozwoli wypełnić tę godzinę oczekiwania na potrawę. śeby jednak
zdążyć, musiała włożyć wszystko do garnka w ciągu najbliższych pięciu minut.
Bluzkę i dżinsy miała wybrudzone mąką, jej oczy łzawiły od krojonej cebuli.
- O słodki Jezu, o Panienko Święta, o Józefie... - powtórzyła słowa matki, które
padały zwykle w chwilach zdziwienia, przerażenia bądź gniewu.
Byle tylko zdążyć wstawić potrawę na gaz, wziąć prysznic, przebrać się i odkorkować
butelkę przed przyjściem Daniela.
Przy winie, w trakcie rozmowy, nie zauważy nawet, że kolacja jest spóźniona.
- Do przygotowania stew - zaczęła czytać na głos przepis z „Kuchni irlandzkiej" -
będą ci potrzebne ziemniaki, mięso, marchew, pęczek pietruszki, seler, liście laurowe,
tymianek w małej torebce...
Tymianek w torebce? To bez sensu. Miała przyprawy w papierowych torebkach, ale
przecież papier rozleci się w potrawie. To wiedziała nawet ona. A plastikowy
woreczek się roztopi. Co robić?
Zaczęła biegać po mieszkaniu, szukając natchnienia. Już miała nawet sięgać po
słuchawkę telefonu, lecz w porę uświadomiła sobie, że lepiej nie wtajemniczać matki
w kulisy tego spotkania. I w samo spotkanie w ogóle
Gdy znalazła się w sypialni, ujrzała rozbebeszoną komodę, w której rano szukała w
pośpiechu czystej bielizny, i doznała olśnienia.
Nylon! Na pewno ani się nie rozpadnie, ani nie rozpuści.
Znalazła nowe pończochy z błyszczącą nitką, zawahała się chwilę, lecz uznawszy, że
błyskotki nie będą miały znaczenia dla smaku potrawy, śmiało oderwała koniec jednej
nogawki i upchnęła w niej przyprawy. Zadowolona z siebie, zawiązała koniec
woreczka i wrzuciła go do garnka.
- No, gotuj się szybko - rozkazała i odkręciła pełny gaz. Teraz zostało jej dziewięć
minut, żeby doprowadzić się do ładu. Rzuciła się do sypialni - i w tym samym
momencie zabrzęczał domofon. A więc stało się to, co musiało się stać. Zabrakło jej
czasu. Podniosła słuchawkę.
- Tak?
- Jest tu pan Daniel O’Malley, chce się z panią zobaczyć - odezwał się Jimmy, portier,
który wieczorami sprawował nadzór nad budynkiem. - Mam go wpuścić?
Rose spojrzała na swoje uwalane mąką ciuchy, dotknęła tłustą dłonią zmierzwionych
włosów. Potrzebowała przynajmniej kwadransa, by stać się słodką, kuszącą Rose
Kingsford. Jeśli jednak każe Danielowi czekać na dole, posądzi ją o próżność i
sztywniactwo. I będzie miał rację. Przyszedł wprawdzie kilka minut za wcześnie, ale
co z tego? To nie spotkanie biznesowe, a romantyczna kolacja, nie biuro, a prywatne

background image

mieszkanie.
A swoją drogą, czy nie przyszedł za wcześnie z premedytacją?
- Jasne, proszę wpuścić go na górę - zadecydowała. Pobiegła po kartkę, nagryzmoliła
zaproszenie do środka, przypięła na drzwiach od zewnątrz. Wino! Powinna jeszcze je
odkorkować i postawić kieliszek, by mógł sobie nalać, podczas gdy ona będzie brała
tusz, ubierała się i robiła makijaż.
Otworzyła szufladę, w której zazwyczaj znajdował się korkociąg. Zazwyczaj, ale nie
teraz. Były nożyczki, kupony konkursowe z gotowych dań do mikrofalówki, korki po
szczególnie dobrych winach wypitych z przyjaciółmi, zasuszone płatki róży
otrzymanej od matki na ostatnie urodziny, wykałaczki, zapałki, wizytówki z nazwami
nowojorskich restauracji, które do tej pory odwiedziła - wszystko, ale nie korkociąg.
Straciła już wszelką nadzieję, gdy spojrzała odruchowo na blat, na którym stała
butelka. Korkociąg leżał obok.
- No! Mam cię wreszcie, mój śliczny!
Chwyciła nóż, odcięła osłonę, wkręciła korkociąg. Pociągnęła z całej siły, ale korek
ani drgnął,
- Wyłaź, no wyłaź, ty diabelskie nasienie! - Chwyciła butelkę pomiędzy nogi i
szarpnęła raz jeszcze.
- Rose? Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi - usłyszała tuż nad uchem.
Wrzasnęła ze strachu, w tej samej chwili korek wyskoczył z głośnym puknięciem i
gdyby Daniel nie stał tuż obok, butelka upadłaby pewnie na podłogę. Nie upadła.
Rozlała się jednak, plamiąc przyniesiony przez niego bukiecik fiołków oraz jego
skórzane buty.
Rose natychmiast pobiegła do kuchni po gąbkę.
- Nie ruszaj się! - nakazała i uklękła, by wytrzeć plamę.
- Hej, nie przejmuj się, nic się nie stało!
- To doskonała skóra, znam się na tym. Nie chcę, żeby został ślad. - Zupełnie nie
wiedziała, co powiedzieć i co zrobić. Była zmieszana jak nigdy dotąd.
- Naprawdę wszystko w porządku - powtórzył i delikatnie postawił ją na nogi.
- Wcale nie. - Wyobraziła sobie, jak musi prezentować się w jego oczach: wytytłana w
mące, w brudnej bluzce, rozmazanym makijażu. Westchnęła ciężko i kiwnęła głową
w stronę kuchni. - Gotowałam. To katastrofa. Lepiej tam nie zaglądaj. Może w ogóle
byś zamknął oczy na piętnaście minut?
Daniel uśmiechnął się, lecz jego brązowe oczy spoglądały na nią poważnie.
- Jeśli nadal będziesz zostawiać otwarte drzwi, może przydarzyć się coś dużo
gorszego.
- Nie chciałam, żebyś czekał...
Wciąż trzymał ją mocno za ramiona, a to przeszkadzało jej myśleć. Czuła zapach jego
wody toaletowej i ciepło dłoni przenikające przez cienki materiał bluzki.
- Ja... za chwileczkę będę z powrotem.
- Zostawiłaś na drzwiach zaproszenie dla mnie. a przy okazji dla każdego obwiesia,
który mógł się tutaj przyplątać. Nie można tak robić, Rose.
Do licha, nie dość, że nic nie układało się zgodnie z planem, to teraz musiała jeszcze
wysłuchać kazania od mężczyzny, dla którego tak się starała i którego zamierzała w
sobie rozkochać. Rozkochać? Przecież chciała tylko go uwieść, wykorzystać.
Dziecko, chodziło o dziecko...
Nie, to było ponad jej siły. Może inne nadają się do takich wyczynów, ale nie ona.
- Niech więc mnie pan aresztuje, panie policjancie, za karygodne zaniedbanie -
powiedziała ze złością i odwróciła twarz, by nie dojrzał łez, które pojawiły się nie
wiedzieć czemu w jej oczach.
- Aresztuje...? Hej, Rose, nie becz - zakłopotał się. - Do diabła z tym wszystkim! -

background image

Przygarnął ją do siebie. - Z całą tą mąką, i z tym wszystkim...
- Daniel, nie! Cała jestem...
- Zauważyłem. - Przycisnął wargi do jej ust.
Rose od razu poprawił się nastrój. Zniknął niepokój o rezultat jej kulinarnych starań, o
wygląd, o miłe przyjęcie. Nerwy spłynęły po niej niczym to rozlane wino po butach
Daniela.
Oderwał delikatnie usta od jej ust.
- Przepraszam, że cię ochrzaniłem.
- Pewnie miałeś rację.
- No tak, ale powinienem wziąć również pod uwagę, że przygotowanie kolacji to
praca, która wykańcza psychicznie i robi człowieka drażliwym jak cholera. Wiem coś
o tym. - Roześmiał się cicho i zaczął masować dłońmi jej plecy. Miało to ją chyba
uspokoić, ale działało na nią raczej pobudzająco.
- Nie jestem najlepszą kucharką - przyznała z bolesnym westchnieniem. - Co innego
moja matka. Powinnam się czegoś od niej nauczyć, ale na razie...
- To nic strasznego - uśmiechnął się - a mówisz to tak, jakbyś spowiadała się z serii
zabójstw. Czy to grzech, że nie lubisz gotować?
- Zgodnie z tradycją, w której zostałam wychowana - a ty pewnie też - to jest grzech.
Sam zresztą powiedziałeś, że jesteś staroświecki.
- Posłuchaj, Rose, jeśli uważasz, że oczekuję od wszystkich kobiet, że będą takie jak
moja matka, to jesteś w błędzie. Mogę sobie być typowym irlandzkim gliną, ale
innym stereotypom nie odpowiadam.
- Przecież tak się upierałeś, żeby zapłacić za kolację.
- To całkiem inna para kaloszy. Zapłaciłem za nią, bo nie zamierzam być twoim
chłopczykiem, zabawką, rozumiesz?
- Wielkie nieba! Nigdy nie zamierzałam...
- Może i nie. - Przestał masować jej plecy i spojrzał wymownie. - Ale nie oszukujmy
się, zajmujesz trochę wyższą pozycję ode mnie. Chciałbym, żeby to było jasne od
samego początku: zawsze będę płacił za siebie. Nie zapraszaj mnie więc na weekend
na Hawaje, bo mnie na to nie stać.
Zachichotała i odgięła się w tył w jego ramionach.
- Spokojnie, Daniel. Nie w tym tygodniu, zgoda?
- Dzięki - odparł z kwaśną miną.
- No, nie obrażaj się - spoważniała. - Jeśli chcesz wiedzieć, to wcale nie jeżdżę na
wakacje w tropiki. Jeśli tam trafiam, to w ramach pracy. Ja naprawdę jestem normalną
dziewczyną. - Wysunęła się z objęć Daniela i chwyciła go za rękę. - Chodź, pokażę ci,
jak spędzam wolny czas i na co wydaję pieniądze.
- Jeżeli to niezgodne z prawem, to wolę o tym nie wiedzieć.
Roześmiała się i poprowadziła go do pracowni.
- Masz spaczone poglądy na to, co robią ludzie o pokaźnych dochodach, glino.
- Glino z Nowego Jorku - uściślił i dumnie zadarł głowę. Przeszli do pracowni. Daniel
z zaciekawieniem zaczął przyglądać się jej rysunkom rozłożonym na desce
kreślarskiej, a Rose uświadomiła sobie ze zdziwieniem, że zależy jej na tym, by mu
się spodobały.
- Daj kurtkę, powieszę ją, a ty zajmij się rewizją - zaproponowała.
Zdjął czarną skórę i mogła teraz podziwiać, jak wspaniale elegancka koszula
podkreśla piękną strukturę jego torsu. Palce same miały ochotę porozpinać te guziki,
sprawdzić, co znajduje się pod spodem.
- Nie krępuj się - dodała i wykonała gest ogarniający cały pokój. - Zaraz wracam.
Gdy wróciła, Daniel wciąż oglądał jej szkice. Nad niektórymi chichotał, raz nawet
roześmiał się w głos. Sprawiło jej to przyjemność. Czując, że są znacznie bliżej celu

background image

niż pięć minut temu, podeszła do niego pewniejszym krokiem.
Odwrócił się i spojrzał z nieskrywanym podziwem na jej rozkołysane biodra.
- To jest doskonałe, Rose. Znacznie lepsze niż te w „Timesie".
- Jak do tej pory nikt nie podziela twojego poglądu, ale udało mi sieje sprzedać do
kilku lokalnych gazet.
- Poważnie? Moje gratulacje. - Odwrócił się do stołu. - Nie potrzebuję pytać, skąd
czerpiesz inspiracje. Wysłuchujesz pewnie wielu irlandzkich pogaduszek.
- Uważasz, że utrafiłam w ten klimat?
- Jeszcze jak! Na przykład ten St. Paddy... Zupełnie jakbym słyszał własnego ojca. A
te ich riposty - tak właśnie matka zwracała się do taty.
- Moja babka też mówiła w ten sposób. Odwiedziłam ją w zeszłym roku, kiedy
robiliśmy w Irlandii zdjęcia do kalendarza.
- Kalendarz z Irlandią? Nie widziałem takiego.
- Zbierasz kalendarze? - zdziwiła się.
- W zeszłym tygodniu przeglądałem magazyny o modzie i kalendarze z modelkami.
To moja odpowiedź na twoje podchody z lornetką.
- Rozumiem - uśmiechnęła się lekko. - Może ten kalendarz wyjdzie w przyszłym
roku. To nawet nie byłoby złe.
Przyda się honorarium, kiedy spadną moje dochody. Niedługo zamierzam się
wycofać.
- Zadziwiasz mnie. Odłożyłaś już tyle, żeby iść na emeryturę?
- Nie chodzi mi o emeryturę. Chciałabym utrzymywać się z rysowania.
- A ja myślałem, że jesteś kobietą, która nade wszystko przedkłada... - przerwał na
chwilę - relacje z innymi ludźmi.
- Nie to miałeś na myśli.
- Bo trudno to wyrazić.
- Zostawmy więc ten problem. - Przysunęła się do niego bliżej. Powinna przybliżać
się do celu, a takie rozmowy...
- Niekoniecznie. - Odsunął się nieco i zajrzał jej w oczy.
- Jestem dociekliwy. Jesteś intrygującą kobietą, Rose. Znacznie głębszą niż
podejrzewałem.
- Hm, czy to komplement?
- Oczywiście, że tak. Jesteś ambitna, zdolna, wrażliwa. Ale też sprytna, konkretna i
zdecydowana - nigdy nie pozwolisz, żeby emocje przeszkodziły ci w realizacji
mistrzowskiego planu.
- Czy to źle?
- Tego nie powiedziałem. Ja postępuję tak samo. Pozwoliła, by jego ciemne oczy
zawładnęły nią całkowicie.
Nie mogła się powstrzymać, rozpięła górny guzik jego koszuli.
- W takim razie znaleźliśmy się w doskonałej sytuacji
- zamruczała.
- Na to wygląda.
- To dobrze, że się zgadzamy. - Odpięła następny guzik.
- A co z kolacją? Jeszcze jeden guzik.
- Musi się dogotować.
Daniel przybliżył usta do jej warg.
- To najlepsza wiadomość dzisiejszego wieczoru.

Maureen zamierzała tylko zobaczyć przez okno taksówki, jak Daniel wchodzi do
domu Rose, a potem wracać do siebie. Kiedy jednak zniknął w drzwiach, nie mogła
tak po prostu odjechać. Miały się oto przecież spełnić wszystkie jej marzenia i chciała

background image

nacieszyć się tą chwilą.
- Proszę zajechać od frontu - zwróciła się do kierowcy. - Wysiadam.
- Mam na panią zaczekać?
- Nie, dziękuję. - Odliczyła należną kwotę, dodała napiwek i wsunęła pieniądze w
specjalny otwór w plastikowej przegrodzie oddzielającej przednie i tylne siedzenia. -
Wezwę inną taksówkę, jeśli zajdzie potrzeba.
Wysiadła przed głównym wejściem i postała chwilę na chodniku, spoglądając na
rzędy oświetlonych okien nad głową. Gdyby tylko wiedziała, które z nich należy do
Rose Kingsford. Choć pewnie taka piękna modelka ma mieszkanie, którego okna nie
wychodzą na ulicę.
Zimna kropla deszczu trafiła ją w oko, potem spadła druga. Maureen otworzyła
torebkę i wyjęła składany czepek przeciwdeszczowy z cienkiej folii. Troskliwie
osłoniła nim włosy, mając nadzieję, że to wystarczająca ochrona.
Padało jednak coraz gęściej, jakby dobry Bóg miał zamiar ją utopić i ukarać za
wścibstwo. Niebawem stała już w kałuży. Nie było rady - trzeba było wejść do
budynku.
Pchnęła obrotowe drzwi i zatrzymała się, mrużąc oczy. Wnętrze było tu niezwykle
jasne. U sufitu zwisał kryształowy żyrandol, na wytapetowanych ścianach powieszono
dwa miłe dla oka obrazy, pod ścianami ustawiono kwiaty. Dwa krzesła z obiciami w
kolorze burgunda stały przy małym stoliku. Maureen zastanawiała się przez chwilę,
czy można na nich usiąść, kiedy jej rozmyślania przerwał głos portiera.
- W czym mogę pomóc, madam?
- Ja... hm... miałam się z kimś spotkać. - Rozwiązała troczki czepka. - Pewnie coś
musiało ją zatrzymać. Chciałabym schronić się tu przed deszczem. Jak panu na imię,
młodzieńcze?
- Jimmy, madam. Mam zamówić dla pani taksówkę?
Myślała o tym. Nie znosiła być z dala od centrum wydarzeń, ale z drugiej strony
dłuższe pozostawanie w tym budynku mogło okazać się kłopotliwe.
- Jeszcze nie w tej chwili. Poczekam trochę, Jimmy. A jeśli moja znajoma nie
przyjdzie, będę zobowiązana za wezwanie taksówki.
- W porządku, proszę pani. - Jimmy uśmiechnął się uprzejmie, czuła, że powinna
porozmawiać z portierem, żeby przypadkiem nie przyszło mu do głowy, że ma do
czynienia z jakąś bezdomną. Zauważyła, że rozłożył na biurku książkę, podeszła
bliżej.
- Wygląda, jakbyś czegoś się uczył.
- Taak... Jutro mam egzamin z ekonomii.
- Ekonomista. - Pokiwała głową. - To niezły zawód. Mój syn, Daniel, zdecydował się
na akademię policyjną. Patroluje konno ulice.
- Ach tak... - przerwał nagle i spojrzał ponad jej ramieniem. - A, dobry wieczór,
witam, pani Kingsford!
- Dobry wieczór, Jimmy! - odpowiedziała na pozdrowienie kobieta, która właśnie
weszła do holu i za plecami Maureen poszła w kierunku windy.
Pani Kingsford?
A więc to musi być matka Rose! Przyszła teściowa Daniela!
Maureen O’Malley poczuła dreszczyk podniecenia. Irlandzkie szczęście nie
opuszczało jej tego wieczora. Wiele można powiedzieć o dziewczynie, patrząc na jej
matkę. Teraz mogła ją poznać, nie ujawniając nawet, że jest matką narzeczonego.
Przywołała na twarz swój najpiękniejszy uśmiech, odwróciła się i zamarła,
- To ty! - krzyknęła z przerażeniem.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Serca Daniela waliło jak oszalałe. Rose przytuliła się do niego, rozchyliła kusząco
wargi. Nigdy dotąd nie otrzymał tak wspaniałego zaproszenia i teraz gotów był
natychmiast z niego skorzystać. Chciał jej dotykać, wejść w nią, posiąść w najbardziej
intymny sposób. Nie pamiętał, żeby wyciągał bluzkę z jej spodni, lecz musiał to
przecież zrobić, bo oto pieścił już jej gorącą, jedwabistą skórę.
Westchnął. Nie nosiła nic pod koszulką. Czuł w dłoniach rozkoszny ciężar szczupłych
piersi Rose i myślał, że jeśli po coś się urodził, to po to, by pieścić ją w ten sposób.
Drżała i dyszała, była równie przerażona gwałtownością własną, co Daniela. Zdjęła
mu koszulę i pociągnęła dłońmi po jego plecach. Daniel jęknął, wtulił głowę w szyję
dziewczyny, poczuł upajającą woń wody kwiatowej i... coś jeszcze.
Coś jakby swąd spalenizny.
Nie przyjął tego do wiadomości. Usta Rose Kingsford miały niebiański smak,
wzmagały apetyt na resztę tego chętnego ciała. Nie chciał, żeby cokolwiek mu
przeszkadzało. Jaka spalenizna? To na pewno tylko omam...
Ale nie było wątpliwości. Coś się paliło.
Oderwał usta od jej ust.
- Chyba... coś stało się w kuchni.
Rose otworzyła zielone oczy. Zajrzał w nie i znów wszystko inne przestało go
obchodzić.
- A może mi się zdawało... - Przyciągnął na powrót jej głowę.
- Nie! - Rose wyślizgnęła się z objęć Daniela i wybiegła z pokoju. - Coś naprawdę się
pali!
Daniel wpadł za nią do kuchni. Stała, kaszląc, nad otwartym garnkiem, gęsty dym
spowijał kuchnię.
- Nasza kolacja! - jęknęła, po czym chwyciła przez grubą rękawicę dymiące naczynie i
upuściła je z hukiem do zlewu. - Wszystko na nic!
- Zawsze możemy gdzieś pójść.
- Nie chcę nigdzie iść! Chciałam przygotować miły, domowy posiłek! - Uniosła
pokrywkę, buchnęło dymem jeszcze obficiej. - Zobacz! - zdumiała się nagle. - To...
to... To błyszczy!
- Błyszczy? - Jako policjant Daniel był już świadkiem niejednego zdarzenia, lecz
nigdy nie spotkał się z tym, żeby błyszczało przypalone stew.
Podszedł bliżej i przyjrzał się zawartości naczynia. W brunatnej bezkształtnej masie
pływały srebrne nitki. Zmieszany spojrzał na Rose.
- Niczego nie zamierzam ci tłumaczyć. - Sięgnęła po pokrywkę.
Zachichotał i chwycił ją w ramiona.
- Ale ja żądam wyjaśnień: skąd się tu wzięły te srebrne nitki?
- Z moich pończoch. - Rose spuściła głowę. Daniel wybuchnął szczerym śmiechem.
- Rose, skąd wzięłaś ten przepis?
- No, dalej, natrząsaj się ze mnie. Mówiłam ci, że nie jestem dobrą kucharką. Ale
przynajmniej próbowałam.
- Jasne - opanował śmiech. - Doceniam te starania i przepraszam, że się śmiałem. Ale
jeśli mi nie wyjaśnisz, co twoja bielizna robiła w garnku, skręci mnie z ciekawości.
Miej trochę litości, Rose.
- Przyrzekasz, że nie będziesz się śmiał?
- Przyrzekam.
- Upchnęłam w stopie trochę przypraw.
- Trochę? Musiałaś chyba władować w to pół kilo tymianku!
- Daniel! Obiecałeś!

background image

- W porządku - zacisnął wargi, by się nie roześmiać, i spojrzał w sufit. - Po prostu
były to pończochy ze srebrną nitką, tak?
- Nie przypuszczałam, że wyjdą na wierzch!
- Oczywiście, że nie. Kto mógł przypuszczać? Przyglądał się dziewczynie, tłumiąc
ś

miech. Oto jedna z nowojorskich modelek, utalentowana rysowniczka, bystra

bizneswoman, namiętna kochanka... i osoba tak słodko, tak kompletnie bezradna w
kuchni! Ta bezradna osoba usiłowała ugotować dla niego coś, co miało być
irlandzkim stew. Nawet nie wiedziała, jak bardzo mu to pochlebia. Cisnęła rękawice
na blat.
- Oczywiście, jak zwykle wszystko schrzaniłam!
- Wcale nie. - Zbliżył się do niej i ponownie wziął ją w ramiona. - Jest uroczo. I
zapowiada się wspaniała noc.
- Daniel, bądź poważny. Uroczo?
- Mówię serio.
- Nieprawda. Kiedy wszedłeś, byłam utytłana mąką. Zgniotłam twój bukiet, wylałam
wino na buty, wsadziłam do garnka pończochy...
- A wszystko dlatego, że usiłowałaś zrobić wrażenie na takim przeciętnym facecie, jak
ja. Wiesz, Rose, jak się czuję z tego powodu? Czuję się wyróżniony.
- Tak?
- Tak!
Przyciągnął ją do siebie, zetknęli się biodrami. Oczy Rose ponownie zaszły mgłą.
- Zaprosiłam cię wprawdzie na kolację, ale... ale może to nie był jedyny powód.
- Pozwól mi na brutalną szczerość. Nie dbam o tę przeklętą kolację. Nie przyszedłem
tu, żeby napchać żołądek. Nie obchodzi mnie, czy umiesz gotować, czy nie.
- Mhm - przytuliła się do niego zmysłowo - ale ja i tak mam zamiar być dobrą
gospodynią. I dobrą kochanką... - Spojrzała na niego tym swoim spojrzeniem, od
którego krew zaczynała szybciej pulsować w jego żyłach.
Daniel przylgnął do jej warg, a ona oddała skwapliwie pocałunek. Ruszyli w stronę
salonu. Rose zrzuciła buty, Daniel rozpiął pasek.
I właśnie wtedy zabrzęczał domofon.
- To nic... Nie zwracaj uwagi. - Rose podniosła ręce, by łatwiej było pozbyć się
spódnicy.
- Cholerne domy z ochroną. - Daniel odrzucił koszulę na bok.
Jednak natrętne urządzenie wciąż brzęczało, a gdy nie reagowali, po chwili
rozdzwonił się telefon.
- Mam automatyczną sekretarkę...
- Dzięki niech będą Bogu za automatyczne sekretarki. Rose, jesteś taka piękna...
- Dla ciebie. - Wsunęła się w jego objęcia.
- Panno Kingsford! - odezwał się nagle męski głos z głośniczka sekretarki - chyba
powinna pani zejść na dół...
Oboje zamarli w bezruchu.
- ...bo pani matka uprawia właśnie zapasy z jakąś kobietą o imieniu Maureen -
dokończył Jimmy i się rozłączył.
- O mój Boże! - Rose zaczęła natychmiast szukać spódnicy, a gdy ją znalazła, wbiła
się w nią i ruszyła do drzwi.
- Rose? - Daniel był nieco zdezorientowany.
- Zapnij pasek i chodź ze mną - powiedziała, wpychając mu koszulę w spodnie. -
pozapinaj się.
- Nie masz butów.
- Racja. - Wsunęła pantofle, porwała klucze ze stołu, z ręką na klamce obejrzała się za
siebie. - Idziesz?

background image

Uporał się szybko z paskiem i ruszył za nią.
- Cholera, nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że wiesz, o co tutaj chodzi.
- Powiem ci w windzie. Nie ma czasu do stracenia. Moja matka chodzi na siłownię i
może twojej zrobić krzywdę.
- Mojej matce? Krzywdę? - Daniel puścił się pędem do windy. - Czemu
przypuszczasz, że moja matka szarpie się na dole z twoją? Skąd by się tu wzięła?
- Wydaje mi się, że one się znały. Jeszcze w Irlandii - oznajmiła grobowym głosem
Rose, czekając na windę.
Daniel milczał przez chwilę.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że twoja matka to Bridget Mary Hogan. Nie uwierzę.
- Może przekonasz się na dole. No, co jest? - Stuknęła dłonią w przycisk na ścianie. -
Gdzie jest ta cholerna winda?!
- O rany... - Daniel nie mógł otrząsnąć się z zaskoczenia. - Bridget Mary Hogan? Ta
dwulicowa baba, której machlojki odebrały Maureen koronę Róży z Tralee?
Rose spojrzała krzywo na towarzysza.
- Licz się ze słowami. Bo będę musiała ci powiedzieć, że Maureen jest złośliwą
plotkarą o twarzy owcy, która podstępnie pozbawiła Bridget tego wyróżnienia.
Winda wreszcie przyjechała. Rose weszła do środka, lecz Daniel wciąż stał na
korytarzu niczym wrośnięty w ziemię.
- Nie. To nie mogło się zdarzyć...
- Posłuchaj, właź szybko do tej przeklętej windy, bo na dole przydadzą się twoje
mięśnie.
- Ale Bridget Hogan nie żyje! Rzuciła się w przepaść dręczona wyrzutami sumienia z
powodu tego, co zrobiła.
- Podobnie jak twoja matka skoczyła pod pędzący pociąg.
Daniel, zapnij proszę koszulę. Moja matka lubi się oszukiwać, że wciąż jestem
dziewicą.
Zrobił, o co prosiła, lecz jego ruchy były powolne i niezgrabne jak u robota albo
człowieka odurzonego alkoholem.
- Czego jeszcze powinienem się dowiedzieć, żeby ostatecznie zwariować? - zapytał.
Tego, że chcę, abyś został ojcem mojego dziecka, odparła w myślach, jednak na głos
powiedziała co innego:
- Moja matka była w herbaciarni w czasie naszego pierwszego spotkania. W
przebraniu. To ona naciskała, żebym zgodziła się na rendez vous z Maureen.
- A czy moja matka zdawała sobie sprawę, czyją jesteś córką?
- Nie. - Rose zaczerpnęła powietrza, gdyż winda właśnie się zatrzymała. - Zresztą nie
wiem. Może coś podejrzewała.
Drzwi rozsunęły się niczym kurtyna w teatrze, a scena, którą ujrzeli, była gwałtowna i
pełna przemocy. Maureen i Bridget tarzały się po podłodze, wydając niezrozumiałe
wrzaski. Pojedynek był bardziej wyrównany niż można się było spodziewać. Bridget
była zwinna, lecz Maureen górowała nad nią wagą. Z kolei ciasna odzież matki
Daniela krępowała jej ruchy, podczas gdy strój matki Rose zapewniał większą
swobodę. Dokoła nich niczym sędzia krążył Jimmy. Jedno z krzeseł było
przewrócone, dekoracja ze sztucznych kwiatów roztrzaskana w drobny mak.
Daniel był przerażony, lecz momentalnie przyszedł do siebie.
- Rozdzielę je. Niech każde zajmie się swoją mamuśką. Jeśli nie dasz rady, ten
chłopak ci pomoże.
- Okay.
Rose z ufnością patrzyła, jak jej gość przystępuje do tego trudnego zadania. Kiedy but
Bridget trafił go w żołądek, skrzywiła się nieco. Trochę niżej, a ten wyszkolony
policjant zostałby wyłączony z akcji.

background image

- W porządku, drogie panie! - odezwał się głosem człowieka nawykłego do
wydawania poleceń. - Może zrobimy małą przerwę?
- To mój Daniel! - zawołała Maureen. - Danielu, zabierz ode mnie tę wariatkę!
- Mamo, to ty leżysz na niej. - Postawił obie kobiety na nogi, wcisnął się pomiędzy
nie. - Rose? Jimmy? Możecie mi pomóc?
Rose natychmiast podbiegła do Bridget.
- Chodź, mamusiu. - Pociągnęła ją za rękę, lecz Bridget zaparła się i nie dała odsunąć
na bok.
- Maureen Fiona, jesteś zwykłą rajfurką! - wrzasnęła w stronę rywalki.
- Tak? Wiedz Bridget, że mój Daniel poślubi raczej kaczkę z Central Parku niż twoją
córusię!
- W porządku, moje panie, proszę się cofnąć do swoich narożników. - Daniel opasał
matkę ramionami i odsunął na bok.
Rose z kolei przytrzymała swoją i szepnęła jej do ucha:
- Mamo! Co ty, u diabła, tutaj robisz?
- Co ja robię? Ośmielasz się o coś mnie oskarżać, młoda damo? Popatrz lepiej na
siebie! Masz zaczerwienione policzki. Całowałaś się!
Rose ściszyła głos.
- Na Boga, mam już trzydzieści lat.
- Wystarczająco dużo, żeby mieć rozum i nie uganiać się za typami pokroju synalka
Maureen Keegan!
- Uważaj, Bridget! Wszystko słyszałam! - wydarła się Maureen z drugiego końca
holu. - Nikt nie będzie znieważał mojego Daniela!
- Spokojnie, mamusiu. Nie teraz - uspokajał matkę Daniel. - Rose! - zawołał - sądzę,
ż

e musimy zamówić dwie taksówki.

- Zaraz zadzwonię. - Spojrzała na Jimmy'iego. - Trzymasz ją?
- Tak. - Chłopak był bardzo przejęty. - Panno Kingsford. nie wiem, co właściciele
powiedzą na ten bałagan.
- Nie martw się. Zaświadczę, że to nie twoja wina. Nie miałeś szans, żeby tego
uniknąć. - Wykręciła numer radio taxi. - Moja mama pokryje koszty...
- Ja?! - wrzasnęła Bridget. - A co z nią? Zawsze umiała się wywinąć. Naopowiadała
sędziom tych koszmarnych kłamstw i...
- A ty specjalnie spaliłaś mi twarz! - Szarpnęła się Maureen. - No, puść mnie,
Danielu! Czy pozwolisz, żeby w ten sposób mówiła do twojej matki?
- Puszczę cię, mamo. I zadzwonię po oddziały specjalne, jeśli nie przestaniecie!
- Spokojnie, Daniel. Taksówki już jadą - Rose próbowała załagodzić sytuację. - O, już
są!
- Świetnie. Idziemy.
- Twoja kurtka. - Rose przypomniała sobie, że zostawił ją w jej mieszkaniu.
- Odbiorę innym razem. - Spojrzał na nią przelotnie i zniknął z naburmuszoną matką
za obrotowymi drzwiami.
Rose tylko odrobinę ucieszyła się z tej ostatniej uwagi. Odebranie kurtki przy okazji
spotkania w bliżej nieokreślonej przyszłości to nie to samo, co obietnica kontynuo-
wania znajomości. A przecież trudno było sobie wyobrazić, żeby po tym wszystkim
Daniel O’Malley nadal miał na to ochotę.
- Wyszła. Już możesz mnie puścić, Jimmy - odezwała się Bridget nieoczekiwanie
spokojnym głosem.
Rose zwróciła się do niej z gniewną miną.
- Mamo, jak mogłaś! I w ogóle co ty tutaj robisz, szpiegujesz mnie?
- Sprawdzałam po prostu, czy jesteś w domu. - Nawet z oberwanym rękawem
płaszcza przeciwdeszczowego i w rozdartych na kolanie spodniach Bridget potrafiła

background image

zachowywać się wyniośle. - Udało mi się zdobyć bilety do Kennedy Center na koncert
poświęcony pamięci tego muzyka jazzowego, którego tak lubisz. Chciałam ci o tym
powiedzieć, a że byłam w pobliżu...
- Gadka szmatka...
- Rose, twój język jest nie na miejscu.
- Przychodzi mi do głowy parę mocniejszych określeń i zapewniam cię, mamo, że
wszystkie one znakomicie pasują do sytuacji.
- Panno Kingsford, zdaje się, że jest już druga taksówka - wtrącił się Jimmy. W jego
głosie znać było ulgę.
- Dobrze. Wyjdziemy, kiedy odjadą tamci.
- Właśnie pan O'Malley wpychają do samochodu... To znaczy, chciałem powiedzieć,
ż

e pomaga jej wsiąść.

- W porządku. Posłuchaj, mamo. Jimmy teraz cię puści. Obiecujesz wejść spokojnie
do taksówki?
- Nie ma powodu, żebyś zwracała się do mnie takim tonem, Rose. Twoja babka
przewróciła by się...
- Niewątpliwie nasza babunia od dawna kręci się w grobie jak bąk - odgryzła się
Rose. - Lecz na pewno nie z mojego powodu. To ty urządziłaś całą tę burdę. Więc jak,
przyrzekniesz mi?
- Przyrzekam. - Bridget wygładziła odzież, poprawiła zmierzwione włosy. - wcale nie
musisz ze mną jechać, Rose. Wybieram się prosto do domu.
- Wolę cię odwieźć. Mamy kilka spraw do wyjaśnienia. Były już przy drzwiach
taksówki, gdy matka zatrzymała się i obejrzała z satysfakcją przez ramię.
- Widziałaś to? Jeszcze pięć minut, a błagałaby mnie o litość.
Rose przewróciła oczami.
- Dobrze, mamuś. Zabiorę cię jutro do Światowej Federacji Zapaśniczej, chcesz?
Już w taksówce Bridget wybuchnęła śmiechem.
- No, dalej mamo, nie krępuj się... - Rose wzruszyła ramionami.
- Powinnaś ją widzieć, kiedy powiedziałam jej, kim jestem! - Bridget dosłownie
krztusiła się ze śmiechu. - Zupełnie jakby ktoś zdzielił ją młotem między oczy.
Jezusie, Mario, święty Józefie, to była wspaniała chwila! śe też nie było przy tym
kamery!
- Była. Cały incydent został sfilmowany. - Rose uśmiechnęła się wbrew sobie. - Nad
biurkiem Jimmy'ego zainstalowane są kamery. Nagrywają wszystko, co dzieje się na
korytarzach.
- A więc musisz zdobyć dla mnie tę taśmę. Będę miała rozrywkę na stare lata. śe też
zabrakło mi tych pięciu minut, żeby przyszpilić ją do podłogi!
- Naprawdę żałujesz, że ci przeszkodziliśmy?
- Całe życie czekałam na ten moment! Jako dziewczynki uważałyśmy, że przemoc
fizyczna jest poniżej naszej godności, ale teraz, kiedy jesteśmy dorosłe...
- .. .nie musicie już strzec tej godności?
- Rose, stajesz się sarkastyczna?
- Ja?
- W każdym razie my też wam przeszkodziłyśmy. Może to nawet ważniejsze niż ta
nasza niedokończona walka. Bo już raczej nie zobaczysz się z Danielem O’Malley.
Maureen postraszy go wszystkim, łącznie z ekskomuniką, jeśli będzie miał ochotę na
kolejne spotkania. Już ja ją znam.
Rose westchnęła boleśnie.
- To nie będzie konieczne. Po tym, co się stało, sam będzie mnie unikał.
- I bardzo dobrze. - Bridget poklepała córkę po ręce, - Szczególnie jeśli chodzi o to,
co plącze ci się po głowie, córeczko. Maureen Keegan i ja babkami tego samego dzie-

background image

cka! Gdyby do tego doszło, rzuciłabym się z Empire State Building głową w dół!
- Zapomniałaś, że cierpisz na lęk wysokości?
- Przezwyciężyłabym go jakoś.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Droga na brooklyn była daleka i Daniel z satysfakcją myślał, że to matka będzie płacić
rachunek za przejazd. Choć jednak wciąż był na nią wściekły, to spoglądał z troską na
swą rodzicielkę. Miał nadzieję, że nie odniosła żadnych obrażeń.
Zapasy w miejscu publicznym! W tym wieku! Słodki Jezu!
A jemu się zdawało, że nie zdoła go wprawić w większe zakłopotanie niż wtedy, w
herbaciarni.
- Nic ci nie jest? - zapytał, by przerwać nieprzyjemne milczenie.
- Wystraszyła mnie, to fakt. - Matka w zamyśleniu bawiła się guzikiem. - rozdarła mi
rękaw.
- Mam gdzieś ten rękaw. Ważne, czy ty jesteś cała. Matka sapnęła głośno, co miało
wyrażać jej dezaprobatę i oburzenie.
- Ja? Musiałby chyba nastąpić koniec świata, żeby Bridget Hogan zdołała mnie
pokonać! Danielu, widziałeś przecież, że byłam od niej lepsza? Jeszcze dwie minuty,
a błagałaby o litość.
- Nie lekceważyłbym jej. Nieźle kopie. Zwłaszcza jak na nieboszczkę, która od
trzydziestu siedmiu lat leży w grobie.
- Och, to cały ty. Wyciągać takie drobiazgi w takim momencie... To był tylko
niewinny wykręt.
- Niewinny? Okłamywałaś i tatę, i mnie, że skoczyła z klifów, nie mogąc znieść myśli
o tym, jak niecnie potraktowała cię podczas konkursu piękności. Uśmierciłaś w
naszych oczach swoją dawną przyjaciółkę. I ty to nazywasz niewinnym wykrętem?
- I tak powinna była to zrobić.
Daniel pokręcił głową ze zdumieniem. Odwrócił się na siedzeniu, by móc spojrzeć
matce prosto w twarz.
- Nie powiesz mi chyba, że po trzydziestu siedmiu latach wciąż żywisz do niej urazę?
Maureen spojrzała wyzywająco na syna. W półmroku panującym w taksówce był
skłonny uwierzyć, że przeistoczyła się w zbuntowaną nastolatkę.
- Nigdy nawet nie powiedziała „przepraszam"!
- Niewiarygodne. - Daniel zamknął oczy.
- Nie dość że skrzywdziła mnie, kiedy byłam jeszcze jak ten świeżutki pączek, który
dopiero ma rozkwitnąć w całej swojej krasie, to na dodatek teraz rujnuje moje złote
lata!
- Na czym niby miałoby to polegać? Matka pokręciła głową.
- Oj, Daniel, Daniel,.. Czasami myślę, że siostry musiały się pomylić i przypisały
tobie wyniki testów należące do jakiegoś innego zucha. Zdarza ci się być ciężkawym
w myśleniu.
- Więc po prostu wyjaśnij mi to.
- Cóż, to proste. Chodzi o Rose, o ciebie. Jak możesz myśleć o małżeństwie z tą
dziewczyną, skoro okazała się ona córką tej podstępnej baby. która tylko czeka, żeby
wbić mi nóż w plecy?
Daniel przyjrzał się matce, w końcu wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak mocno, że aż
zaczął się krztusić,
- Dostałeś ataku? - zaniepokoiła się Maureen.
- Nie - odetchnął głęboko. - Po prostu bawi mnie to wszystko. Sama mi ją podsunęłaś,
przyznaj. Może wreszcie przestaniesz mnie swatać. Cholera - znów zachichotał - sam
bym tego lepiej nie wymyślił...
- Dobrze ci się śmiać. Ale pomyśl lepiej o swojej biednej matce. Moje gasnące oczy
nie ujrzą już wnuków, nie będzie komu przekazać cnót irlandzkiej gospodyni:
robienia na drutach, gotowania, pielęgnowania ogrodu.

background image

- Od kiedy to masz ogród?
- Nieważne, na ogrodnictwie się znam. Takich rzeczy się nie zapomina. Ale to i tak
bez znaczenia, bo me będzie ani ogrodu, ani rodzinnych zdjęć, ani uroczych przyjęć
urodzinowych dla malców - wyliczała coraz bardziej żałosnym głosem - ani kolęd
ś

piewanych przy choince, ani..,

- Mamo - przerwał jej, bo i jemu serce się ścisnęło z żalu. - Chyba jednak trochę
przesadzasz. Zwłaszcza że nie jest to dla ciebie żadna nowina. Przecież nic się nie
zmieniło.
- Niestety. Poczekaj, aż skończysz pięćdziesiąt sześć lat i nie będziesz miał oparcia
we własnej rodzinie, to mnie zrozumiesz.
- Jak mogę cię pocieszyć, skoro nie chcesz, żebym widywał się z Rose Kingsford?
- Oczywiście, że nie chcę! - Schwyciła się za serce i spojrzała na syna z przerażeniem.
- Bridget Hogan jako członek naszej rodziny, jako babcia szczypiąca policzek mojego
wnusia? O, nie! Już widzę jak rozpuszcza tę najdroższą kruszynę nadmiarem
zabawek, słodyczy... I na pewno będzie się zwracać do dziecka jakimś zdrobnieniem,
od którego biorą mdłości. „Ninuniu, malutki elfie..," A ja będę musiała słuchać tego
wszystkiego i patrzeć, jak ta wredna baba…
- Mam więc rozumieć, że się nie zgadzasz.
- Prędzej mnie piorun spali, niż ty ożenisz się z Rose Kingsford!
- Możesz się odprężyć, mamo. Nie zamierzam żenić się z Rose. - Odchylił się na
siedzeniu i skrzyżował ręce na piersi.
- Bogu dzięki, wrócił ci rozsądek.
- Po prostu będziemy ze sobą chodzić. Bez zobowiązań.
Matka sapnęła i ponownie chwyciła się za serce.
- Ach, nie. Nie zrobisz mi tego.
- Widzisz, mamo. Gdyby nie ty, nie spotkałbym Rose. Ale stało się i jeśli postanowię,
ż

e będziemy się widywać, to tak będzie. A gdybym chciał ją poślubić, to też

postawiłbym na swoim. Pozwól bowiem, że ci przypomnę, iż to ja będę się budził
przez następne czterdzieści parę lat u boku mojej wybranki, a nie ty. Twoje szczęście,
ż

e ja nie szukam żony, a Rose nie ugania się za mężem.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że po prostu będziecie...
- Mamo, nie wiem, co będzie, naprawdę. Nie chciałbym jednak, żebyś decydowała za
mnie. Proszę, niech to będzie nasza ostatnia rozmowa na temat tego, z kim mam się
spotykać i z kim mogę się ożenić, dobrze?
Rose była szczęśliwa, że przez następne kilka dni miała okazję pracować z Chuckiem.
Wspólnie pozowali do zdjęć mających przedstawiać młodą parę, która spędza miesiąc
miodowy za granicą i nie może wyjść z zachwytu, jakie to wspaniałe możliwości daje
karta kredytowa.
Chuck, wysoki, świetnie umięśniony blondyn, był ucieleśnieniem marzeń wszystkich
kobiet. Tylko Rose jednak wiedziała, że ów supermen zamieszkał właśnie z Petem -
od kilku miesięcy swoim przyjacielem i kochankiem. Cóż, kiedyś miała żal, że taki
wspaniały facet ma - jak sam się wyrażał - „inną orientację", teraz jednak cieszyła się
na myśl o tym, że w czasie zdjęć nikt nie będzie jej obmacywał, a w czasie przerw ma
zapewnione inteligentne, nienachalne towarzystwo. Poza tym potrzebowała rady, a
Chuck świetnie znał się na sprawach sercowych.
Cala pierwsza przerwa między zdjęciami zeszła jej na wprowadzaniu partnera w
kulisy tej groteskowej sytuacji, w jakiej ona i Daniel znaleźli się za sprawą swych
matek. Gdy jednak nadeszła pora lunchu, mogła zapytać, co jego zdaniem powinna
zrobić i jak się zachować.
- Mam rozumieć, że nadal chcesz się z nim spotykać - upewnił się Chuck. - Mimo że
może to rozjuszyć wasze krewkie mamuśki i sprawić, że całkiem zatrują ci życie?

background image

- Cóż, zaryzykuję.
- A wszystko dlatego, że...
- .. .wciąż mam jego kurtkę.
- Możesz ją odesłać przez gońca. Następny powód.
- jest uroczy, seksy i ma więcej niż dwie komórki w mózgu.
- To rzadka kombinacja. Jesteś pewna, że to heteryk?
- Chuck możesz mi wierzyć lub nie, ale jest jeszcze na świecie paru
heteroseksualnych facetów, którzy nie są palantami.
- No cóż - Chuck uśmiechnął się - jest też paru, którzy nimi są. Nie wściekaj się,
cieszę się, że w końcu ci się udało...
- Nic się jeszcze nie udało. Nie wiem, czy nie postanowił raz na zawsze wykreślić
mnie ze swego życia. Jemu zależy na prostym, nieskomplikowanym związku, a tu się
na to nie zanosi.
- A czego ty potrzebujesz, Rose?
- Tego samego. - Nie mogła się przyznać, nawet Chuckowi, że pielęgnuje w sobie
marzenie o natrafieniu na człowieka, który po prostu nadałby się na ojca jej dziecka,
zrobił swoje i usunął się na bok. jedyną osobą, która znała tę tajemnicę, była matka.
Zresztą i jej niepotrzebnie o tym powiedziała.
Chuck przełknął: kolejny kęs kanapki.
- Nie ma czegoś takiego jak nieskomplikowane związki. Chyba że mówimy o życiu
seksualnym psów.
- Zgoda - Rose pociągnęła łyk z butelki - chodzi mi jednak o to, że żadne z nas nie
chce się angażować. śadnych obrączek, kościelnych ceremonii. Ustaliliśmy to na
samym początku.
- Jedynie seks?
- Och, walisz prosto z mostu! Ma się rozumieć, że nie! Chodzi o miłe towarzystwo,
wspólne zainteresowania...
- Jakie na przykład?
- No cóż, na przykład... - Spojrzała na przyjaciela skruszonym wzrokiem. - Choć
właściwie do tej pory chodziło nam właśnie o seks. Ale liczy się też wzajemny
szacunek - dodała szybko - zrozumienie... Doświadczyliśmy już wspólnie kilku
niezręcznych sytuacji. Daniel sprawdza się na pierwszej linii ognia,
- Cholera! Mam nadzieję, że tak jest! Lubię to u facetów z nowojorskiej policji! -
Chuck zarechotał.
- Jest też coś więcej. Zobaczył mnie z najgorszej strony i wcale nie był na mnie
wściekły. To miły facet.
- Świetnie. Ty też jesteś miła.
- Nie przypuszczam, żeby obwiniał mnie za to, co wyprawiały nasze matki, ale nie
wiem, czy zechce narażać się na ryzyko powtórki.
Chuck zgniótł opakowanie kanapki i pięknym lobem ulokował je w pobliskim koszu
na śmieci,
- Chcesz, żeby wujek Chuck coś ci zaproponował?
- Mhm.
- Zaproś go więc na kilka dni do siebie na wieś. I nic nie mówcie mamuśkom.
Rose wlepiła wzrok w resztkę wody w plastikowej butelce.
- Sama nie wiem. Drażni go różnica w naszych dochodach, mówił, że nie interesują
go ekstrawaganckie pomysły, na które go nie stać,
- Nie sądzę, żeby wyjazd na wieś podpadał pod tę kategorię. A jeśli będzie marudził,
powiedz mu, że dom należy do jakiejś przyjaciółki. Nieco zmięknie, jeśli spędzicie
razem trochę czasu. Na początku Pete wciskał mi ten sam kit i już myślałem, że
będziemy musieli zamieszkać na jakimś poddaszu pełnym szczurów, żeby nie drażnić

background image

jego poczucia niezależności, ale w końcu przepracowaliśmy jakoś ten problem.
- I tak lepsze to, niż trafić na jakiegoś poszukiwacza złota, no nie?
- Jasne, dziecino. Wracajmy. Gotowa na miesiąc miodowy?
- Mówiłam ci, że żadne z nas nie ma ochoty na ślub!
- Mówię o tych gościach od karty kredytowej. A swoją drogą ciekawe, że nie
załapałaś.
- Nie waż się mieszać do tego Freuda.
- Skoro tego sobie życzysz...
W środę Daniel dał nogę z roboty wcześniej. Zamienił się z kumplem na dyżur w
przyszłym tygodniu, bo teraz i tak nie był w stanie myśleć o niczym innym poza Rose
Kingsford. Wrócił do domu i chyba ze sto razy sięgał po słuchawkę, by wykręcić jej
numer, za każdym razem jednak rezygnował. Niezależnie od tego, co powiedział
matce, wciąż nie był przekonany, czy ma ochotę kontynuować znajomość, która
rodziła tak wiele problemów. Bo maiki stanowiły zaledwie część zagadnienia.
Poprzedniego wieczora słuchał tylko swoich zmysłów. Nie zwracał specjalnej uwagi
na otoczenie, nie analizował, nie myślał. Mimo to zdołał zorientować się, że ta
kobieta ma pieniądze. Duże pieniądze, zwłaszcza w porównaniu z nim. Uzmysłowił
sobie teraz, że do tej pory spotykał się jedynie z dziewczynami, które zarabiały mniej
więcej tyle samo co on, i że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż wyjście na miasto z
kimś zamożniejszym może stanowić problem. A jednak stanowiło. Okazało się, że
jest staroświecki, tradycyjny i konserwatywny. Wcale jednak nie był z tego dumny,
choć może, jako Irlandczyk, być powinien. W głębi duszy czuł bowiem że za tą jego
konserwatywną postawą kryją się zwykłe kompleksy i uprzedzenia.
ś

eby zapomnieć o troskach, postanowił pójść do kina. Był już w drzwiach, kiedy

usłyszał telefon. Cofnął się, podniósł słuchawkę, usłyszał głos Rose. "Wystraszyła się
chyba, gdy odebrał. Pewnie myślała, że nagra się tylko na sekretarkę.
- Cześć, Rose. Chodzi o kurtkę? Mogę odłożyć słuchawkę i puścić maszynę, jeśli
wolałabyś załatwić to w sposób mniej osobisty - zaproponował.
- Daj spokój. Nie kuś mnie. Nie masz pojęcia, jak trudno było sięgnąć mi po
słuchawkę.
- Wyobrażam sobie. Słuchaj, kurtkę możesz po prostu przesłać...
- Och, kurtka! Zupełnie zapomniałam! Jest ci potrzebna?
- Nie ma pośpiechu - uśmiechnął się do siebie od ucha do ucha. Rose nie dzwoniła z
powodu głupiej kurtki! Co za szczęście!
- Mogę zamówić posłańca.
- Rose, to nieważne. Skoro nie dzwonisz w sprawie kurtki, to w czym problem?
- Posłuchaj, Daniel: pobłądziliśmy od samego początku.
- Tsk…
- Pewnie powinnam ci od razu powiedzieć o naszych matkach.
- Pewnie powinnaś,
- O Jezu, okaż trochę dobrej woli. Nie zwalaj wszystkiego na mnie. Nie chcesz ze
mną gadać?
- Wczoraj wieczorem sto razy przymierzałem się, żeby zadzwonić.
- Ale nie zrobiłeś tego.
- Musiałem przemyśleć wiele rzeczy.
- Rozumiem. Odkrycie, że jestem córką ukochanego wroga twojej matki, musiało być
dla ciebie szokiem.
- Ukochany wróg? - Roześmiał się. - To ładne. Wiesz, że ona od trzydziestu siedmiu
lat hoduje w sobie tę urazę.
- Moja matka tak samo. Zrobi wszystko, bylebym tylko nie miała już z tobą do
czynienia.

background image

- Ale... - zawahał się - to nie dlatego dzwonisz, prawda? Nie po to, żeby udowodnić
jej, kto tu rządzi?
- Nie. Mam nadzieję, że wyrośliśmy już z tego typu zachowań. To dobre dla
nastolatków.
- Nasze mamuśki są chyba na tym etapie.
- Fakt - zgodziła się Rose. - Zachowują się jak para nieznośnych dzieciaków. Ale ja
nie mara zamiaru im ulegać. I dlatego dzwonię. Chciałabym... chciałabym znów się z
tobą zobaczyć - dokończyła jednym tchem.
Wiedział, że Rose czeka na odpowiedz, lecz nie był pewien, jakiej ma udzielić.
- Rozumiem - odezwała się. - Twoje milczenie jest wymowne. Nie mam pretensji, że
chcesz zakończyć tę znajomość. Cześć, Daniel!
- Poczekaj!
- Na co?
Serce waliło mu tak, jakby rzeczywiście musiał ją gonić.
- Też chciałbym cię zobaczyć.
- Doprawdy?
W tym pytaniu nie słychać już było tej zażyłości, która przed chwilą tak bardzo
zaczęła mu się podobać. I to on, do jasnej cholery, zerwał tę cienką nić porozumienia!
- Oczywiście, że chce. Wybacz, że pozwoliłem ci mieć jakieś wątpliwości. Ten
problem to wyłącznie mój problem.
- Jaki problem? Chodzi o twoją matkę?
- Nie, nie. Ona nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi raczej... - zmusił się, by to przyznać -
chodzi o twoje sukcesy. Właśnie uświadomiłem sobie, że tylko idiota zrezygnowałby
z kogoś takiego jak ty z powodu, swojej głupiej męskiej dumy.
- Wczoraj wieczorem nie wydawałeś się specjalnie przejęty moimi, sukcesami,
- Właśnie. Nie sądzę, żeby dochody miały jakiekolwiek znaczenie, kiedy idziemy do
łóżka.
Rose gwałtownie zaczerpnęła powietrza.
- Wiec będziemy się kochać?
- Jasne, jeśli uda mi się zdusić te moje idiotyzmy.
- Wiesz co?.,. Hmm... zabujałam się w tobie. Daniel ożywił się nagle.
- A czy jesteś wolna dziś wieczorem?
- Niestety - jęknęła żałośnie. - Obiecałam matce, że pójdę z nią na balet. Ale
mogłabym...
- Nie. Nie próbuj. Musimy spokojnie wymyśleć coś innego. Powiedziałem wprawdzie
matce, żeby nie wtykała nosa w moje sprawy, ale nie wiem, czy można jej ufać. Nie
zdziwiłbym się, gdyby mnie śledziła...
- Moja też zachowuje się, jakby zwariowała. Myślałam, że moglibyśmy właściwie
gdzieś wyjechać...
Daniel natychmiast się zjeżył. O co jej chodzi? Jakaś ustronna przystań dla
kochanków? Nie da się traktować jak jakiś żigolak, pozostanie sobą.
- A niby gdzie? - zapytał obojętnie.
- Znajoma... ma domek na wsi. Dała mi klucze, możemy z niego skorzystać. Powiedz
mi, kiedy nie będziesz miał służby, to jakoś dostosuje mój rozkład zajęć. To
niedaleko, parę godzin samochodem.
- No... tak się składa, że mam wolne od piątku do niedzieli. Nieczęsto trafia się taki
weekend... - Podejrzewał, że nie powiedziała mu wszystkiego na temat domku, ale
przedstawiła to tak, że ostatecznie mógł się zgodzić na ten wypad. Ostatecznie - dobre
sobie!
- Wspaniałe! Ja też nie mam nic ważnego. Aha, może w piątek - stropiła się - ale
mogę przełożyć na poniedziałek - dodała szybko.

background image

Perspektywa rozkosznego sam na sam z Rose już działała na wyobraźnię Daniela.
Rozkosznego - pod warunkiem, że rzeczywiście będą sami.
- Czy twoja matka wie, gdzie jest ten domek? - wolał się upewnić,
- Wiem, o co ci chodzi - roześmiała się, - Nie martw się, nie zwali się nam na kark.
Kiedyś tam była, lecz wątpię, by sama umiała trafić. Poza tym ona nie umie
prowadzić. Będziemy bezpieczni.
- Może wynająć samochód z szoferem.
- Nie będzie w stanie wskazać mu drogi. Najadłaby się tylko wstydu, więc nie
spróbuje. To jest naprawdę odludzie, nie ma nawet adresu. Właścicielka odbiera
korespondencję na poczcie w miasteczku. Niewiele osób w ogóle wie, że domek
należy do tej dziewczyny.
Daniel był prawie pewien, że tą dziewczyną jest niejaka Rose Kingsford, lecz
postanowił o to nie pytać. Skoro znalazła sposób, żeby mogli być wreszcie sami, to
mógł jej tylko pogratulować i podziękować. Czy było jakieś lepsze rozwiązanie? Jego
mieszkanie odpadało - matka miała klucze, Pewnie mógłby je odebrać, ale nie życzył
sobie oglądać zapłakanej twarzy Maureen i nie chciał pozbawiać jej azylu podczas
zakupów w śródmieściu. Mieszkanie Rose zaś juz wypróbowali..,
- Więc jak będzie? - Rose przerwała jego myśli.
- Przepraszam, zamyśliłem się.
- Posłuchaj, jeśli masz jakieś skrupuły, odłożę słuchawkę i nie ma sprawy.
Powiedziałam już, nie będę miała pretensji,.,
- Cicho bądź. Chcę pojechać z tobą do tego domku. Bardzo.
- Świetnie.
- Ale ja będę prowadził.
- Masz samochód? To znaczy... - zreflektowała się, że palnęła gafę - nie idzie mi o to,
czy możesz sobie pozwolić. Po prostu ostatnio wielu ludzi w mieście...
- Mam - uciął. - Może też wezmę coś do jedzenia?
- Do jedzenia?
- Na wypadek, gdybyśmy mieli trochę wolnego czasu.
- Och! - Oczyma wyobraźni widział, jak policzki Rose stają się czerwone. - Pewnie,
ż

e będziemy coś jeść. Ale na pewno znajdziemy jakieś zapasy.

Po tej uwadze Daniel nie miał już wątpliwości, że dom należy do niej. Dom, a prędzej
- wiejska rezydencja. Znów jednak powstrzymał się od komentarza.
- Nie zamierzasz chyba objadać przyjaciółki?
- Racja. Przywieź, co chcesz.
- A co będzie, kiedy się okaże, że umiem także gotować?
- Daniel!
- Przepraszam, nie mogłem sobie odmówić. To co? Wpadnę po ciebie koło
dziewiątej, unikniemy korków, zgoda?
- Świetnie. Wymyślę jakąś bajeczkę dla mamusi. I tak sporo podróżuję, więc nie
powinno być z tym kłopotu.
- A ja powiem, że muszę zaliczyć trzydniowe szkolenie na temat postępowania policji
wobec tłumu. Zbliża się Dzień świętego Patryka, więc zabrzmi to prawdopodobnie.
- Nasza wyprawa wygląda na jakieś nielegalne przedsięwzięcie.
- Mam nadzieję, że nie wybierasz się tam tylko z powodu tego „dreszczyku",
- Uspokój się. Pamiętasz, co się z nami działo wczoraj?
- Mhm, jasne, że pamiętam...
- I to właśnie jest moja motywacja. Widzimy się w piątek rano. Przyniosę kurtkę.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kierowana jakimś impulsem, Rose zabrała na drogę kilka kaset z irlandzką muzyką
ludową. Nagrała je dla siebie i dla matki podczas ostatniego pobytu w Irlandii i od
tamtej pory słuchała ich z prawdziwą przyjemnością. Ku jej zaskoczeniu, muzyka
znalazła uznanie również u Daniela, który znał nawet słowa kilku najbardziej
popularnych piosenek,
- Masz świetny głos! - zachwyciła się, kiedy odśpiewali wspólnie pierwszy kawałek.
- Baryton. Oczekiwano, że będę tenorem, jak mój irlandzki dziadek i wuj. Kiedy głos
mi się zmienił i stało się jasne, że nie będę tenorem, matka popadła w rozpacz.
Rose roześmiała się.
- Tradycja: błogosławieństwo i przekleństwo zarazem, czyż nie tak?
- Szczególnie dla Irlandczyków.
- Posłuchaj tylko... „The Titanic". Śpiewałam to na obozie, kiedy byłam dzieciakiem.
- Wszyscy to śpiewali - Daniel uśmiechnął się. Odśpiewali piosenkę o wielkim statku,
idącym na dno, a potem, ogromnie z siebie zadowoleni, dokonali oryginalnej
przeróbki „Danny Boy".
Po drodze zaczął padać drobny śnieg. Ruch, jak zazwyczaj na autostradzie numer był
spory, lecz Daniel prowadził swoją toyotę bez większego wysiłku, dając dowód, że
jest wytrawnym kierowcą. Rose już dawno nie czuła się tak bezpiecznie.
- „Kiedy śmieją się irlandzkie oczy...' - dobiegł ich początek kolejnej piosenki i razem
przyłączyli się do wykonawcy. Oczywiście pomylili słowa i wybuchnęli szczerym
ś

miechem.

- Boże, matka zabiłaby mnie, że nie nauczyłem się tego na pamięć. To jedna z jej
ulubionych piosenek.
- Moja też ją bardzo lubi.
- To daje do myślenia. - Daniel wyprzedził wlokącą się ciężarówkę. - Wiesz co, to
zupełnie bez sensu, że nie mogą pozbyć się tych głupich uprzedzeń. Mają przecież
tyle wspólnego.
- Rzeczywiście. - Rose zaczęła się zastanawiać, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby jej
matka zaprzyjaźniła się z Maureen O'Malley.
Biorąc pod uwagę, że Daniel był pierwszym kandydatem na ojca - a właściwie:
zaledwie dawcę nasienia - zażyłość pomiędzy Maureen i Bridget nie była najlepszym
pomysłem. W pewnym sensie ich wzajemna nienawiść zapewniała realizację
dalekosiężnych planów jej Rose. A ona chciała w perspektywie mieć dziecko. Cóż z
tego, że teraz dobrze jej z Danielem? Przecież naprawdę chodzi o dziecko. Kropka.
Z drugiej strony nie mogła nie myśleć o tym, jak ponowne nawiązanie kontaktów
między obiema paniami wzbogaciłoby ich życie. Dobra córka, która nie myśli tylko o
sobie, powinna zadbać o tę przyjaźń, nie bacząc na własne problemy. Dla dobra
matki.
Tymczasem Daniel śpiewał kolejną balladę - piękną pieśń o miłości. Spoglądał na
swą towarzyszkę, uśmiechał się do niej półgębkiem, jakby chciał podkreślić, że nie
przypadkiem śpiewa z takim zapałem tę akurat piosenkę, i wtórował kasecie swoim
głębokim barytonem.
Czulą się dziwnie. śaden mężczyzna nigdy dotąd jej nie śpiewał. Usiłowała sobie
wmówić, że słowa te nic nie znaczą.
Ot, po prostu trochę poezji. Serce podpowiadało jednak co innego. A kiedy Daniel
chwycił ją za rękę, całkowicie uwierzyła sercu.
Muzyka grała, Daniel śpiewał, a Rose pogrążyła się w od dawna zapomnianych
marzeniach. I pomyśleć, że tak właśnie może być przez najbliższe dwa dni.
- To gdzie jest ten zjazd? - przerwał nagle i wyrwał ją z rozmyślań.

background image

Rose rzuciła okiem na znaki na autostradzie. Właśnie minęli zjazd na boczną drogę,
która wiodła do rezydencji.
- O rany, przykro mi, właśnie go przejechaliśmy. Następny będzie za pięć kilometrów.
Przepraszam cię, Daniel
- Hej, przestań mnie przepraszać. Mam być zły, kiedy kobieta gapi się na mnie z
takim zachwytem, że gubi drogę?
Wyprostowała się na siedzeniu.
- Wcale nie gapiłam się na ciebie z zachwytem!
- Aha, zachwycałaś się, jak nie wiem co. Przyznaj: ta piosenka zmąciła ci wzrok.
- No dobra, mam do niej słabość. Ale że ty przypadkiem ją zanuciłeś, to jeszcze nie
znaczy,..
- Dobra, dobra. Nie ma co się tak bronić, - Mrugnął do niej okiem. - Uwielbiam być
adorowanym. A ty wyglądasz na całkowicie zaabsorbowaną moją osobą.
Rose wzniosła oczy ku niebu.
- Aż dziw bierze, że w tym samochodzie znalazło się miejsce dla mnie i bagaż - masz
niezwykle wybujałe ego.
Daniel uśmiechnął się tylko czułe do dziewczyny i zawtórował kolejnej piosence,
która zabrzmiała z głośników odtwarzacza:
- „Podaruj mi serduszko swe, o moja słodka Peggy..."
- Jesteś niemożliwy! - zganiła go, lecz nie mogła opanować śmiechu, patrząc na
błazenadę czynioną na jej użytek.
Skręcili w następny zjazd. Daniel włączył kierunkowskaz i zamierzał dołem
przejechać na drugą stronę, by wrócić na autostradę, gdy Rose dostrzegła przy drodze
ręcznie wymalowany szyld: „łagodne olbrzymy - szczeniaki wilczarzy irlandzkich na
sprzedaż".
- Poczekaj! - Położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. - Czy widzisz to, co ja?
- To o szczeniakach? - Zatrzymał gwałtownie auto.
- Jest strzałka! Powinniśmy je zobaczyć!
- Te pieski? - spytał, oglądając się zarazem z gniewem do tyłu, gdzie kierowca
jadącego za nimi wozu zaczął przeraźliwie trąbić.
- To drago nie potrwa. Obiecuję.
Daniel wzruszył ramionami, włączył prawy kierunkowskaz i wjechał za strzałką w
wiejską drogę.
- Mnie to nie robi różnicy, tylko zastanawiam się, czemu tak bardzo ci na tym zależy.
- Od lat marzę o wilczarzu. I teraz nagle okazuje się, że ktoś w mojej okolicy hoduje
takie psy.
- W twojej okolicy, powiadasz?
Spojrzała w jego przenikliwe brązowe oczy i od razu się domyśliła, że Daniel odgadł
prawdę.
- Tak, to mój domek - przyznała się z westchnieniem rezygnacji, - Ale nie jest jeszcze
spłacony - uzupełniła pospiesznie. Skłamała - płaciła teraz jedynie za remont; dom i
ziemię nabyła za gotówkę.
- Jest bardzo duży?
- Mały, bardzo mały. - Tym razem była to prawda. Trzy malutkie sypialnie, niewielka
kuchnia, łazienka, przytulny salonik. Chociaż pokrycie dachu strzechą i wstawienie
okien z antywłamaniowego szkła kosztowało majątek.
- Pocieszam się tylko, że taki mały wiejski domek nie wygląda jak willa na południu
Francji. - Daniel podjechał pod front dwupiętrowego budynku należącego zapewne do
hodowcy wilczarzy. - To chyba tutaj - zawyrokował. - Masz gotówkę
- Na razie nie będę żadnego kupowała. Chcę tylko nawiązać kontakt, dowiedzieć się,
kiedy będzie następny miot.

background image

- Czyli nie wchodzimy do środka? - spytał, podając Rose okrycie.
- Oczywiście, że wchodzimy! Chcę je zobaczyć.
- Nie masz wielkiego doświadczenia w kupowaniu zwierzaków.
- Nie rozumiem? - zdziwiła się.
- Gdybyś miała trochę praktyki, poczekałabyś na hodowcę i dowiedziała się
wszystkiego na zewnątrz.
- Nie rozumiem. Czemu nie miałabym rzucić okiem na te psiaki
- Bo wyjdziesz stąd z jednym z nich za pazuchą.
- Wykluczone! To naprawdę tylko wstępna wizyta. Posądzasz mnie o brak silnej
woli?
- Nikt nie potrafi okazać silnej woli, kiedy w grę wchodzą małe pieski.
- Ja potrafię.
- Przekonamy się? - Pocałował ją i wysiadł z samochodu.
Godzinę później wrócili na autostradę. Daniel taktownie milczał. Rose siedziała z
błogim i nieco głupawym wyrazem twarzy. Na tylnym siedzeniu stał koszyk z pie-
skiem.
Daniel nie miał serca, żeby wyperswadować jej zakup. Prawdę mówiąc, omal sam nie
zdecydował się na pieska, choć już sama cena powinna powstrzymać go od zrobienia
takiego głupstwa. Hodowca zaprowadził ich do stodoły, gdzie dziesięć szczeniaków
rozkosznie baraszkowało w towarzystwie kurcząt. Taki „malutki" ośmiotygodniowy
pieseczek ważył dobre piętnaście kilo i mógł bez problemu „załatwić" kurę, choć w
istocie żaden nie przejawiał morderczych instynktów.
Gdy weszli, wszystkie psy natychmiast obiegły kucającą Rose, a pewien brązowy
samiec wsparł się łapami o jej kolana i polizał ją w policzek. Zakochała się w nim od
pierwszego wejrzenia.
Hodowca pożyczył im koszyk, dołożył kilka puszek jedzenia dla psów, ostrzegł, żeby
od początku nie pozwalali psu spać z nimi w łóżku - i zainkasował trzysta dolarów.
- Z początku nie będziecie mogli znieść tego żałosnego pisku - tłumaczył - ale musicie
być twardzi, bo jak się drań przyzwyczai, to koniec. Taki pies przybiera na wadze kilo
w tydzień, a w sumie może dojść nawet do setki. Wtedy całe łóżko jest jego.
Daniel był wdzięczny za tę radę. Niezależnie od tego, że psinka była urocza, nie
chciał gościć jej w łóżku dzisiejszej nocy. Miał inne plany.
„Chłopczyk" na tylnym siedzeniu zaczął skomleć, zupełnie jakby wyczuł, o czym
pomyślał Daniel. Rose odwróciła się do pupilka i zaszczebiotała słodziutko:
- W porządku, St. Paddy. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
St. Paddy przestał skomleć, słysząc głos swojej nowej pani, ale gdy tylko zamilkła,
zaczął od nowa swój koncert.
- Spokojnie, maleńki - znów musiała go uspokajać - ani się obejrzysz, a będziemy w
domu.
Daniel był oczarowany głosem dziewczyny przemawiającej do pieska. Zachwycony i
jednocześnie nieco przestraszony. Zastanawiał się, ile uwagi Rose poświęci jemu
samemu, skoro w ich życiu pojawił się St. Paddy, ale też cieszył się, widząc, ile
radości dostarcza jej to szczenię.
- To los zrządził, że minęliśmy tamten zjazd - uśmiechnęła się do niego
rozpromieniona.
- A może to mój cudowny śpiew przywiódł cię do St. Paddy'ego?
- W porządku, wyznam ci coś, ale musisz obiecać, że i ty będziesz ze mną samo
szczery.
- Zawsze jestem.
- No więc tak, to twój śpiew spowodował moje... roztargnienie.
- Roztargnienie? W pozytywnym sensie?

background image

- Jak najbardziej. No już, już dobrze, malutki - uciszyła psa, który znów zaczął jęczeć.
- Tak też myślałem.
- Dobrze, a teraz moja kolej. Z iloma kobietami o imieniu Rose przepracowałeś ten
numerek? A może Peggy...?
- Z żadną.
- Z żadną? Taki irlandzki ogier jak ty?
Uniósł brwi, słysząc ten, hm, chyba komplement.
- Jeśli uważasz, że zmusisz mnie do pikantnych wyznań, to jesteś w błędzie. Nigdy
nie spotkałem nikogo imieniem Rose, z wyjątkiem Rose Conners, Urocza, ale bardzo
leciwa dama, która grała w kościele na organach, gdzie ja jako dzieciak śpiewałem w
chórze.
- Akurat! Pewnie ta Rose Conners miała dwadzieścia pięć lat, a ty uwiodłeś ją na
poddaszu kościoła.
Daniel skręcił w zjazd, który uprzednio przegapili.
- Rose! Skąd ci to przyszło do głowy? Myślisz, że jestem jakimś Don Juanem?
- A nie? - przekomarzała się Rose. - Nie pocałowałeś mnie po naszej pierwszej
randce. Pocałowałeś mnie przed nią. Pewnie powiesz, że i to rzadko ci się zdarza.
- Nieczęsto. - Nie miał zamiaru wyjaśniać, że jeszcze nigdy nie całował się z kobietą
natychmiast po zawarciu znajomości. Ale tamtego wieczora, kiedy zobaczył Rose
Kingsford stojącą przed restauracją, wyglądała jak anioł zesłany na chwilę na ziemię,
by porazić swym blaskiem oczy śmiertelnika. Deszcz w świetle latarni przemienił się
w strumień diamentów obmywających jej świetlistą postać. Po prostu musiał ją
pocałować. Choćby po to, żeby przekonać się, czy jest istotą z krwi i kości.
- Nieczęsto? A mi coś mówi, że już nie raz ci się to zdarzyło. To był pocałunek
doświadczonego mężczyzny. Uważaj - zmieniła ton na bardziej rzeczowy - za
znakiem stopu skręć w prawo. I zwolnij, bo wjeżdżamy do miasta, a tu wszędzie są
radary.
- Pocałunek doświadczonego mężczyzny? - Daniela zaintrygowało to wyznanie. -
Och, nie, do diabła! - zaklął, widząc w lusterku wstecznym światła migające na dachu
policyjnego radiowozu. - Skąd oni się tu wzięli, do cholery?
- Ostrzegałam.
Ostrzegała, to prawda, ale on rozmyślał o tym pocałunku i nie zwrócił na to uwagi.
Głupia historia, pomyślał, zjeżdżając na pobocze. Wyjął z kieszeni portfel, prawo
jazdy.
- Zabawna sytuacja: gliniarz narusza przepisy - zakpiła Rose.
- To nie było rażące wykroczenie. Dostosowałem prędkość do sytuacji na drodze.
- Która była praktycznie pusta.
- No właśnie.
- Powtórz to w sądzie.
Pokazał jej język i odkręcił szybę: od strony kierowcy zbliżał się do samochodu
posterunkowy. Przedstawił się, poprosił o dokumenty, wsadził w nie nos. A potem
wybuchnął gromkim śmiechem.
Daniel zazgrzytał zębami i spojrzał na chłopaka z drogówki wzrokiem, który
onieśmielał każdego. Wyćwiczył to spojrzenie, służąc w policji. Spojrzał na policjanta
i wtedy go rozpoznał.
Tim Bettencourt!
Kumpel z ostatniego roku Akademii Policyjnej.
- To ty, Tim? - Nie był jeszcze całkowicie pewien. Funkcjonariusz zdjął ciemne
okulary i wyciągnął rękę na powitanie.
- Daniel O’Malley! Cześć, stary! Kopę lat! Jak leci?
- Znacznie lepiej niż dwie minuty temu. Zupełnie zapomniałem, że się tutaj

background image

przeniosłeś. - Uścisnął dłoń Tima, przedstawił go Rose. - Pozwól nam pogadać przez
chwilę na osobności - zwrócił się do dziewczyny, po czym sięgnął po kurtkę i
otworzył drzwi. - To potrwa minutę - zniżył głos - poczciwy Tim nie wlepi mi
mandatu, ale pewnie nie chce się do tego przyznać w twojej obecności.
Daniel zamknął drzwiczki, a pies znów zaczął skowyczeć i drapać ściany swojego
„więzienia".
- Zaraz, malutki, zaraz będzie po wszystkim. Daniel załatwi tylko sprawę i od razu
ruszamy do domu, a raczej do miejsca, które stanie się domem, gdy będziesz już za
duży, by mieszkać ze mną w mieście.
Kiedy tylko zorientowała się, że nie może, po prostu nie może odjechać bez tego
pieska o wielkich brązowych oczach, przeprowadziła w myślach szybkie kalkulacje.
Jej umowa najmu wygasa za trzy miesiące. Za trzy miesiące St. Paddy będzie zbyt
duży, by trzymać go w nowojorskim bloku, a wtedy trzeba będzie przenieść się na
wieś na stałe.
Nowy nabytek wciąż skomlał i drapał wiklinę pazurami.
Rose wyjrzała przez okno i doszedłszy do wniosku, że nie zanosi się na szybkie
zakończenie pogawędki pomiędzy policjantami, odezwała się do psa:
- W porządku, bratku, wypuszczę cię, ale zachowuj się przyzwoicie.
Otworzyła koszyk. Pies wyskoczył nad podziw żwawo, po czym od razu ulokował się
na fotelu Daniela. Chwilę potem zapiszczał pokornie i na obiciu siedzenia pojawiła
się mokra kałuża.
- St. Paddy, nie! - wrzasnęła Rose, biorąc psa na kolana, podczas gdy Daniel otwierał
właśnie drzwi samochodu. - Daniel, nie... - zaczęła, ale było już za późno. Usiadł i
natychmiast poderwał się z powrotem.
- Co, do jasnej...? - Trzymając się kierownicy, usiłował nie dotknąć siedzeniem
mokrego fotela.
- St. Paddy...
- Moja pani - spojrzał na nią z wyrzutem - twój pies przecieka!
- Strasznie mi przykro! - Zagryzła wargę, by nie wybuchnąć śmiechem. - Nie było cię
długo, a piesek strasznie chciał się wydostać.
- Wcale się nie dziwię. Miał sprawę do załatwienia.
- Masz w bagażniku ręcznik albo coś podobnego?
- Chyba tak. Wsadź go lepiej z powrotem do klatki, zanim otworzę drzwi.
Rose usiłowała wepchnąć szczeniaka do „budy", lecz było to równie łatwe, co
wtłoczenie z powrotem do tuby wyciśniętej uprzednio pasty do zębów.
- Przykro mi, nie zamierza tam wracać.
- Spokojnie, mamy czas. Mogę sobie powisieć.
- Naprawdę nie wiem, jak to zrobić. Nie sądziłam, że on jest taki silny.
- Złap go za skórę na karku.
- Łatwo powiedzieć - poskarżyła się Rose, lecz w końcu dopięła swego. - No, droga
wolna - oznajmiła wreszcie.
Daniel nie bez trudności wygramolił się z samochodu. Znalazł w bagażniku koc,
złożył go kilkakrotnie i umieścił na siedzeniu.
- Nie masz nic gorszego? - spytała Rose.
- E, tam! - Machnął ręką. klapnął na fotel i zamknął drzwi.
- Jest zbyt porządny!
- Rzeczywiście - uruchomił silnik - mam wiele miłych wspomnień z nim związanych.
- Niech zgadnę; pewnie dostałeś ten koc od matki.
- Pudło! Sam wybrałem. Bardzo starannie.
- Sam wybierałeś koc na łóżko?
- Nie na łóżko, ale do samochodu.

background image

- No tak, powinnam była zgadnąć. I jeszcze śmiesz udawać, że nie jesteś diabelskim
uwodzicielem?
- Nie jestem uwodzicielem - mrugnął do Rose - choć mówiono mi, że jestem boskim
kochankiem.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Daniel jest wspaniałym kochankiem. Ta uwaga nie zdziwiła za bardzo Rose. Mogła
się tego spodziewać i wiele sobie obiecywała, jeśli chodzi o ten aspekt ich
znajomości. Nie przypuszczała natomiast, że znajdzie w nim tak wspaniałego
kompana.
Podobne uczucie koleżeństwa łączyło ją z Chuckiem, lecz jak do tej pory jedynie tych
dwóch panów zdołało ją przekonać, że nie jest prawdą, iż z mężczyzną można albo
się przyjaźnić, albo uprawiać z nim seks, i że te dwie sprawy są nie do pogodzenia.
- Ładne miasteczko - zauważył, jadąc powolutku swoją toyotą przez Main Street.
- Powinieneś przyjechać tu na Boże Narodzenie. Domy pomalowane na biało,
przystrojone gałązkami i czerwonymi bombkami, wszędzie migoczą światełka...
- Domyślam się, że ślicznie musi być również latem, kiedy wszystko kwitnie.
- To prawda. Ale i tak najbardziej z tego wszystkiego lubię lokalny tygodnik.
- Bo zamieszcza twoje historyjki?
- Właśnie.
- A mnie ujęła uczciwość tutejszej policji.
- Jak to? Wypisał ci mandat?
- Jasne. Choć cały czas przepraszał, że musi to zrobić. Cholernie wzruszające. Ale
niech tylko stary Timmy postawi nogę w moim mieście! Przyskrzynię go za
nieprawidłowe przechodzenie przez ulicę!
- No cóż, miałam nadzieję, że jak tylko wyrwiemy się z miasta i uwolnimy od opieki
naszych rodzicielek, życie łagodniej będzie nas traktowało.
- A nie traktuje? Jedziemy do ciebie, moja mamuśka nie robi zamieszania, twojej też
nie widać. Całkiem udany dzień, Rose Erin Kingsford.
Roześmiała się. Kolejny plus na korzyść Daniela O'Malley: mandat nie odebrał mu
humoru. A wielu facetom popsułby cały dzień.
- Skąd znasz moje drugie imię? - zainteresowała się.
- Spytałem tego gościa na motorze.
- Hm, powiedział ci? Więc pewnie wiesz o moich...
- ...mandatach za przekroczenie szybkości? Jak widzisz, Timmy dla nikogo nie robi
wyjątków. Opowiedział, jak to za pierwszym razem zmiękczałaś jego serce swoją
zgrabną nóżką wystawianą przez wycięcie spódnicy. Źle trafiłaś. Amerykański
policjant jest oczywiście nieprzekupny.
- Ale bezczelny, że rozpowiada wokół takie historie! - Rose najeżyła się, gotowa do
obrony. W porę jednak dostrzegła szeroki uśmiech na twarzy Daniela i złagodniała. -
On nic takiego nie mówił. Nabijasz się ze mnie.
- Ale może spróbowałabyś kiedyś takiego przekupstwa wobec mnie? - Uniósł
pytająco brwi,
- A dasz się skorumpować?
- Całkowicie,
Znów roześmiała się wesoło. Do licha, naprawdę dobrze im było razem. Zamknęła
oczy i uśmiechnęła się błogo do siebie. Samochód mruczał i kołysał, nareszcie byli
sami (oczywiście, nie licząc St. Paddy'ego), czekał na nich miły domek...
- Rose? Może popilotujesz trochę? Wyjeżdżamy z miasta.
- Jasne, już. - Otworzyła oczy. - Skręć w prawo za następnym znakiem stop, przejedź
przez most, a potem w lewo aż do pierwszej dróżki. Nie jest oznakowana.
- Nie żartowałaś, mówiąc, że niełatwo tu trafić.
- Takiego miejsca właśnie szukałam.
- Zamierzasz się kiedyś tu przeprowadzić, prawda?
- Tak.

background image

Daniel zamilkł na chwilę.
- A... kiedy ma to nastąpić?
- Umowa wynajmu kończy mi się za trzy miesiące. Ścisnął mocniej kierownicę.
- Więc tylko tyle mamy czasu dla siebie? Trzy miesiące? Zaskoczyło ją to pytanie.
- No... nie, oczywiście, że nie. Przyznam ci się, że nie myślałam o tym w ten sposób?
- A w jaki sposób o nas myślałaś?
- Daniel - jej głos stał się nagle poważny i rzeczowy, zupełnie jakby chciała ukryć
zmieszanie, które nagle ją ogarnęło - sądziłam, że nie będziemy kwestionować
charakteru łączących nas stosunków. Myślałam, że pozwolimy sprawom toczyć się
własnym biegiem, że pozwolimy dojść do głosu naszym emocjom i po prostu
będziemy cieszyć się chwilą...
- O kurcze, nieźle to brzmi. Ale brzmiało jeszcze lepiej, kiedy wiedziałem, że
będziemy mieszkać na tej samej wyspie.
- Moja przeprowadzka nic nie zmieni. Naprawdę. Wciąż mogę dojeżdżać do Nowego
Jorku. A ty możesz wpadać tutaj.
Daniel skręcił w przecinkę prowadzącą do domu Rose.
- Mam nadzieję, że masz rację.
Serce Rose wypełnił nagły niepokój. Niepokój i poczucie winy. Czy dobrze robi,
ukrywając wciąż przed Danielem swe prawdziwe zamiary? To, że widzi go w roli
ojca swego dziecka? I to takiego ojca, który ma szybko usunąć się na bok?
W fazie projektów plan ten wydawał się idealny, lecz jego realizacja okazała się nad
wyraz trudna, jeśli w ogóle możliwa. A przecież Rose nie mogła zrezygnować z
dziecka. Coraz silniej uwierał ją niezaspokojony instynkt macierzyński oraz troska o
zachowanie rodu. Była jedynaczką, córką jedynaczki. Jeśli ona nie zadba o
przedłużenie linii, nie zrobi tego nikt inny.
Nie była już taka pewna, czy zwrócenie się z tym do Daniela byłoby dobrym
pomysłem. Znała go od niedawna, ale na tyle dobrze, by zorientować się, że taka
propozycja wyprowadzi go tylko z równowagi. Daniel angażował się głęboko w
związki z innymi i pomysł ojcostwa bez normalnych więzi rodzinnych z pewnością
wyda mu się wstrętny i niedorzeczny. Oto fatalny błąd w rozumowaniu, który
dostrzegła dopiero teraz.
Minęli zakręt i po chwili ich oczom ukazał się niewielki domek. Daniel przyhamował
i zaczął przyglądać się budowli.
- Wygląda jak irlandzka wiejska chata. W każdym razie takie widziałem na zdjęciach,
bo sam w Irlandii nigdy nie byłem.
- Zrobiłam wszystko, żeby tak właśnie wyglądała. Mam w środku oryginalne
koronkowe zasłony i mały kominek. w którym pali się torfem, choć ja akurat używam
drewna.
- O rany! Nawet dach kryty jest strzechą! Czy ktoś w okolicy w ogóle wie, jak się coś
takiego robi?
- Długo szukałam wykonawcy. Wreszcie znalazłam stolarza, który wyemigrował parę
lat temu. To był jego pierwszy słomiany dach w Stanach, ale z tego, co wiem,
niedługo potem założył własny interes i ma niezłe wzięcie. Taka teraz jest moda.
Samochód wtoczył się na podjazd. Daniel wyłączył silnik, popatrzył jeszcze chwilę na
chatę, po czym orzekł:
- Wymarzony dom dla ciebie, Rose! Gdybym wcześniej nie wiedział, że należy do
ciebie, od razu bym się domyślił. Właśnie w takim miejscu powinien mieszkać twórca
St. Paddy'ego i Płynna!
- Dzięki, Daniel.
- Jestem wdzięczny, że mnie tu przywiozłaś. Teraz wiem, że to miejsce naprawdę jest
stworzone dla ciebie.

background image

- Oho, brzmi to tak, jakbyś przyjechał tu, żeby na zawsze mnie zostawić, pierwszy i
ostatni raz. Na pewno będziemy mieli jeszcze wiele...
Odwrócił głowę i spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem.
- O co chodzi? Wątpisz w to?
- Widzę, że masz konkretne plany na przyszłość. To dobrze. Zarobiłaś już swoje jako
modelka, a teraz możesz się poświęcić rozwijaniu innych talentów. Dobrze ci tutaj
będzie.
- Daniel, nie mogę tego słuchać. Czemu mówisz o tym ze smutkiem? Przecież nie
wiesz, jak wszystko się potoczy. Nawet jeśli będzie, tak jak mówisz, to przecież nadal
będziemy mogli...
- Jasne - przerwał jej nie z ironią, lecz ze smutkiem - teraz też możemy. Ale prędzej
czy później zaczniemy poruszać się po innych orbitach, Rose. Wiem o tym, nawet
jeśli ty nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Mylisz się. Ogromnie się mylisz.
Z tylnego siedzenia dobiegło ich skomlenie St. Paddy'ego.
- No dobra, chodźmy lepiej do środka - zaproponował Daniel, sięgając po kurtkę.
Rose zastanawiała się, skąd się im wzięło to nagłe przygnębienie. Bo nie tylko on je
czuł, ona także. Czy było coś złego w tym, o czym mówił Daniel; w tym, że jej
rysunki zdobędą popularność, że przyniosą jej duże pieniądze i że będzie sobie mogła
spokojnie żyć w tym uroczym domku?
Z dzieckiem.
Lecz bez Daniela.
No właśnie. Może to nie jej sława i nie jej bogactwo są przeszkodą, która wyrośnie
między nimi, ale właśnie to dziecko. Dziecko bez ojca, dziecko bez małżeństwa,
dziecko bez stałego związku. To, co jeszcze niedawno było składnikiem jej
sielankowej wizji życia, nabrało nagle nowych wymiarów.
- Chodź, St. Paddy. - Daniel wyjął szczeniaka z samochodu. - Oto twoje
przeznaczenie - mała, kryta strzechą chatka. Szczęściarz z ciebie, bracie...
Rose zabrała płaszcz i torebkę i ruszyła za Danielem w stronę domu. Rośliny wciąż
jeszcze obłożone były darnią, by nie ściął ich mróz, lecz i tak pojedyncze żonkile
przebijały się gdzieniegdzie ku słońcu.
- Założę się, że twoja matka uwielbia to miejsce - powiedział Daniel.
Rose wygrzebała klucze z torebki.
- O tak, masz rację. Pomagała mi we wszystkim: w projektowaniu ogrodu, w zakupie
mebli, doborze kolorów. Mówiła, że dla niej to trochę jak powrót do domu.
- Nigdy nie odwiedziła Irlandii?
- Nie. Kiedy była żoną mojego taty, nie miała czasu. A teraz, po rozwodzie, nie chce
tam wracać i wyjaśniać wszystko znajomym, rodzinie. Wiem, brzmi to trochę głupio,
ale...
- Wcale nie. Wiem coś o tym. Wyrosłem w podobnym środowisku.
- A więc witaj w domku Róży z Tralee! - Otworzyła drzwi i przepuściła gościa
przodem.
Zastanawiała się, czy będzie czuł się nieswojo w nowym otoczeniu, tymczasem
Daniel wyglądał jak typowy Irlandczyk, który właśnie powrócił do domu, do miejsca,
do którego przynależy.
Może było tak dlatego, że sprzęty, które wybrała, nie były z gatunku delikatnych
cacek. Przedmioty nieco toporne, w stylu rustykalnym, miały swój wdzięk, jednak nie
onieśmielały swą nadmierną kunsztownością czy bogactwem. W kredensie stały
zwykłe ceramiczne talerze i miski, solidny dębowy stół wsparty był na prostych
nogach. Kanapa i krzesła, ustawione w pobliżu kominka, wyglądały na wystarczająco
duże i masywne, by udźwignąć mężczyznę postury Daniela. Kupując to wszystko,

background image

miała na uwadze brykające dziecko i wielkiego psa, człowiek, który stał teraz na
ś

rodku izby, nie był przy tym brany pod uwagę. Musiała jednak przyznać, że świetnie

pasował do tego miejsca.
Postawił koszyk z pieskiem na sosnowej podłodze i uważnie rozglądał się po wnętrzu.
- Podoba ci się? - spytała z lekkim niepokojem.
- Nie mam najmniejszego pojęcia o dekoracji wnętrz, ale gdybym usiłował wyobrazić
sobie idealne mieszkanie, to właśnie tak musiałoby wyglądać.
- Też tak uważam - ucieszyła się. - Kiedy jestem na Manhattanie i wciąż muszę gdzieś
pędzić, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem tutaj. Stresy mijają jak ręką
odjął.
St. Paddy podrapał w drzwiczki swojego więzienia.
- Powinniśmy chyba go wypuścić.
- Jasne. Mam tylko jedną uwagę. Opiekowałaś się już kiedyś małym psiakiem?
- Nigdy. Nie pozwalali mi rodzice.
- W takim razie posłuchaj: miałem dwa psy, trzymaliśmy je głównie w kuchni, póki
nie nauczyły się załatwiać na gazety. Jeśli więc...
- Rozumiem, o co ci chodzi. Trzeba go trzymać w jednym pomieszczeniu, tak? Ale
nie możemy przecież tak po prostu zamknąć mu drzwi przed nosem. To byłoby...
- Pamiętam też - nie dał jej skończyć - że zagradzaliśmy im drogę deską, na tyle
wysoką, żeby nie mogły przez nią przejść. Jasne, że drzwi były otwarte. Możemy
zrobić mu posłanie w kącie kuchni. Przydałaby się też butelka z gorącą wodą i
tykający zegarek; to mu zastąpi ciepło i bicie serduszek swoich braciszków. Od razu
się uspokoi.
- Słyszałam o tych sposobach. To rzeczywiście działa?
- Czasami. - Uśmiechnął się. - A czasami nie i wtedy pies doprowadza cię do
szaleństwa.
- Hm, dobrze, że tu jesteś. Sama pewnie wszystko bym pochrzaniła.
- Ja też się cieszę, że tu jestem. - Spojrzał na nią przelotnie i zaraz odwrócił wzrok. -
To co? Znajdzie się jakaś deska?
- Zostały jakieś po remoncie. Przejdź się na tył domu i poszukaj, a ja przyniosę budzik
z sypialni.
- Okay - rzucił Daniel, po czym objął Rose i przyciągnął ją ku sobie. - Jeden na drogę
- zamruczał jej do ucha i zanim zdążyła się zorientować, pocałował ją przelotnie w
usta.
Pocałunek przypomniał Rose o tym, co miało stać się później i dlaczego wyrwali się z
Nowego Jorku, i obudził w niej uśpione na chwilę pragnienia. Poczuła słabość w
kolanach, westchnęła, zarzuciła mu ręce na szyję, jednak Daniel delikatnie uwolnił się
z jej objęć i powiedział:
- Spokojnie. Mamy czas. Na razie musimy zainstalować szczeniaka.
- A co będzie, jeśli on... jeśli on będzie chciał, żeby poświęcać mu ciągle uwagę?
- To jest dzieciak. A dzieci głównie śpią - pocieszył ją, po czym mrugnął do niej
okiem i wyszedł na dwór.
Godzinę później Daniel uporał się z ustawieniem barierki dla St. Paddy'ego i
wyładował przywiezione z miasta wiktuały. Rose tymczasem znalazła kartonowe
pudło, mające służyć psu za legowisko, oraz stary koc. St. Paddy wciąż biegał po
kuchni, obwąchując wszystko z zainteresowaniem.
- Co z gazetami? - zapytał Daniel.
- Przyniosę - odpowiedziała. Przeszła przez zaporę, wyjęła całe naręcze gazet z kosza
przy kominku, po czym zabrała się za rozścielanie ich na kuchennej podłodze.
- To lokalna prasa? - Daniel nachylił się, by jej pomóc.
- Tak... St. Paddy! - roześmiała się, gdy piesek usiłował wdrapać się na jej kolana.

background image

- A wycięłaś swoje rysunki?
- Pewnie. Ale poczekaj... podsunąłeś mi pewien pomysł. Mam kilka dodatkowych
egzemplarzy. Przyniosę jeden dla pieska.
- Może i jest wyrośnięty jak na swój wiek, ale wątpię, czy umie już czytać.
- Nieważne. Chodzi o to, żeby mógł lepiej mnie poznać, dowiedzieć się czegoś o
swojej pani. - Znalazła komiks z ostatniego wydania i ceremonialnie położyła rysunki
przed szczeniakiem. - Proszę, St. Paddy.
Piesek przyjrzał się papierkom z zaciekawieniem, po czym zaczął energicznie merdać
ogonem.
- Widzisz? Podoba mu się.
- No pewnie. Może chce, żebyś mu poczytała?
- A czemu by nie? - Rose usiadła na podłodze, co piesek natychmiast wykorzystał i
polizał ją po twarzy. - No dalej, Daniel! Ty czytasz kwestie St. Paddy'ego, a ja będę
Flynnem.
- Myślisz, że nadaję się do tej roli? Nie powinienem być raczej słuchaczem?
- Nie bądź taki mądry. Siadaj na podłodze i czytaj. To był w końcu twój pomysł.
- Mój, powiadasz? - Pokręcił z uśmiechem głową, po czym opadł na czworaki i
znalazł się nos w nos ze szczeniakiem. - Oto Daniel O’Malley, psinko. Superglina,
który czyta psu komiksy. Zdajesz sobie sprawę, co by się stało z moją reputacją,
gdyby ktoś się o tym dowiedział?
St. Paddy odpowiedział na to pytanie, liżąc Daniela w nos.
- No dobra... Chodź tu, mały. - Objął ręką szyję wiercącego się szczeniaka i zaczął
czytać. Pies uspokoił się od razu i ciekawie nadstawił uszu,
- Daniel! - krzyknęła z zachwytem Rose. - On naprawdę słucha! Mam genialnego psa!
Czytamy razem czy wolisz sam zająć się wszystkim?
- Bez przesady...
Roześmiała się i zaczęła czytać słowa wypowiadane przez dobrego duszka swym
pięknym, melodyjnym, ćwiczonym głosem.
- Brzmi cudownie. - Daniel uśmiechnął się błogo, a ona zarumieniła się,
niespodziewanie zadowolona i zawstydzona z siebie samej.
- Jego głos tak właśnie brzmiał w mojej głowie.
- Oczywiście... - Wciąż z uwielbieniem wpatrywał się w jej twarz.
- O rany... - Rose przerwała czytanie. - Nie patrz tak na mnie, peszysz mnie.
- Ty speszona? Przecież twoja praca polega na tym, że na ciebie patrzą.
- To zupełnie co innego. Nie patrz. Daniel zasłonił pieskowi oczy.
- Nie patrz, maleńki, ona się wstydzi.
Rose roześmiała się i czytała dalej dymki z komiksu na zmianę z Danielem. Ostatnią
jej kwestię nagrodził brawami i gromkim wybuchem śmiechu.
- Dziękuję - skromnie spuściła oczy.
- Nie oddałbym tego za żadne skarby świata! To co? Teraz pieseczek pójdzie lulu?
- Jasne.
Ale Paddy wcale nie zamierzał dać się uśpić. Wolał się bawić.
- Usiądź na podłodze i popieść go troszkę, w końcu zaśnie - doradził wreszcie Daniel.
- Ja zrobię parę kanapek.
- Fakt. Zupełnie zapomniałam. Taka ze mnie gospodyni.
- Wydawało mi się, że w czasie tego weekendu ja mam zajmować się kuchnią. -
Daniel wyjął z lodówki wędlinę i sałatę. - Takie były uzgodnienia.
- A czym ja mam się zajmować?
- Mną - wyszczerzył zęby w bezczelnym uśmiechu.
Rose uklękła obok pieska i zaczęła czule do niego przemawiać, jednak jej uwaga
skupiona była na Danielu, Patrzyła, jak kręci się po kuchni, jak czarny lok opada mu

background image

na czoło, kiedy pochyla się nad blatem, rozsmarowując musztardę na chlebie, jak
zgrabnie leżą na nim zwykłe proste dżinsy.
- Zjedz to, będziesz potrzebowała dużo energii. - Skończył robić kanapki i podał jej
połówkę.
- Doprawdy? - Takie uwagi przyspieszały bicie jej serca, lecz nie była pewna, czy
chce, żeby on o tym wiedział.
- Jasne. - Ukucnął obok niej. - Jestem superkochankiem, spytaj kogo zechcesz...
- Hmm... Superglina, a do tego superkochanek... - Odgryzła kęs smakowitego
sandwicza i zwróciła się do pieska. - Słyszałeś, jakiego dzielnego mamy tu zucha?
St. Paddy ziewnął rozdzierająco.
- Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia - skomentowała Rose.
- To chłopak. Udaje, że się nie przejmuje. Chłopaki nigdy nie chcą przyznać, że ktoś
jest w czymś od nich lepszy.
- A ty niby jesteś najlepszy?
- Pogłaszcz jeszcze trochę tę bestię, a jak uśnie, dam ci odpowiedź.
- Och, muszę czekać tak długo? - przekomarzała się Rose.
- Nie pożałujesz.
- Kobiety muszą za tobą szaleć.
- Wszystkie bez wyjątku.
- Łącznie ze mną.,. - Ugryzła następny kęs, ale bardziej na pokaz, bo nie czuła już
smaku jedzenia. Patrzyła mu w oczy i czuła, że ta głupawa rozmowa, którą prowadzili
dla zabawy, działa na jej wyobraźnię i drażni zmysły.
- Zasnął - cicho odezwał się Daniel, odkładając na blat kanapkę. - Zabierz rękę.
Bardzo powoli.
Rose wyplątała palce z mięciutkiej sierści. Jej delikatne dłonie splotły się ze znacznie
silniejszymi dłońmi Daniela. Pomógł jej wstać i szepnął namiętnie do ucha:
- Idę pierwszy. Chodź za mną. Tylko ciiicho... Zabrzmiało to jak obietnica
niebiańskich rozkoszy. Nie
przestając patrzeć w jego roznamiętnione źrenice, Rose zaczęła przesuwać się w
stronę wyjścia. Daniel wycofywał się tyłem, nie spuszczając oczu z legowiska, w
którym pochrapywał St. Paddy, a ona - niczym zahipnotyzowana - podążała za nim
krok w krok. Ostrożnie przekroczyli przegrodę umieszczoną w kuchennych drzwiach
i wtedy przypomniała sobie o szmacianym dywaniku, który zdobił przedpokój. A
zrobiła to dokładnie w chwili, kiedy Daniel zaczepił nogą o jego krawędź i stracił
równowagę. Próbowała jeszcze go złapać, lecz był zbyt ciężki i za moment oboje
runęli z hukiem na podłogę.
- Nic ci nie jest? - zaniepokoiła się, unosząc się nieco, by spojrzeć na mężczyznę.
Leżał pod nią, lecz nie wyglądał ani na rannego, ani na niezadowolonego.
- Szsz.., - Przytulił ją. - Nie ruszaj się. Może się nie obudził.
- Ale., na pewno wszystko w porządku?
- Na pewno. Nic mi nie jest. Chyba nadal śpi. Cicho...
Rose oparła policzek na jego piersi i zaczęła słuchać gwałtownie bijącego serca.
Rozpięła górny guzik koszuli, wsunęła dłoń pod spód.
- Co robisz?
- Sprawdzam, czy masz całe żebra.
- Ach... Zmieniłem zdanie. Coś mnie boli. Może naprawdę coś mi się stało? Lepiej
zbadaj mnie dokładnie.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Daniel nie miał złudzeń. To, co właśnie się zaczęło, nie miało szansy przerodzić się w
długi, wspaniały romans. Rose potrzebowała akurat kogoś bliskiego, a dzięki inwencji
jego kochanej matki on nawinął się pod rękę. Zmieniała zawód, przeprowadzała się,
wkraczała w nowe życie. W takich momentach dobrze mieć kogoś, na kim można się
oprzeć. Co do tego jednak, że znudzi się jej ta przygoda z policjantem, nie miał
ż

adnych wątpliwości. Ot, fanaberia bogatej panienki.

Zostawi go, a on będzie cierpiał jak diabli.
Wiedział o tym, a jednak tulił ją mocno do siebie. Leżał na tym zrolowanym chodniku
i otwierał dla niej swe serce. Nie potrafił kochać się z kobietą, do której nic nie czuł.
A Rose zasługiwała, by dać jej wszystko, co ma najlepszego. Nie tylko seks, także
miłość.
Palce Rose błądziły pod jego koszulą. Przewrócił ją na bok i zaczął całować wszystkie
piegi na tej zadziornej irlandzkiej buzi. Dotknął wargami ciepłej skóry, rozwiązał
kokardę we włosach. Pragnął nacieszyć się ich miękkością, blaskiem, aromatem.
W sumie dobrze, że przeszkodzono im wtedy, w jej mieszkaniu. Tutaj mieli lepsze
warunki, to miejsce było bardziej stosowne, by kochać się z Rose. Tu dopiero - w
irlandzkiej chatce, pod krytym strzechą dachem, za śnieżnymi koronkowymi
zasłonami - można było nacieszyć się w pełni wszystkimi skarbami jej cudownego
ciała. Rose była czysta i słodka jak sama natura; była świeżą śmietanką, prawdziwym
miodem, połyskliwym strumieniem, zieloną łąką. Dla chłopaka z miasta było to jak
rajska uczta. I Daniel skorzystał z zaproszenia,
Ze zdumiewającą łatwością zdejmował z niej kolejne części garderoby, odsłaniał
coraz więcej i więcej i wciąż nie mógł uwierzyć, że oto ma przed sobą Rose
Kingsford w całej swej krasie. Skórę miała tak delikatną, że nieomal przezroczystą,
kości tak kruche, że przypominała porcelanową figurkę, którą stłukł kiedyś w
dzieciństwie. A przy tym była rozpalona, pragnęła go, dotykała niecierpliwie, dając do
zrozumienia, że wcale nie wymaga delikatności.
On jednak nie zamierzał być brutalny. Dziewczyna nie miała pojęcia, jak silne i
niecierpliwe potrafią być jego łapy, i nie zamierzał jej tego demonstrować.
Chciał zanieść ją do sypialni, by pod plecami miała miękki materac, a nie twardy
chodnik, ale ona rozpięła mu spodnie i zaczęła pieścić, jakby nie chciała dłużej
czekać. Jęknął, owładnięty jedynym pragnieniem połączenia się z nią i zatopienia w
słodyczy bez końca. Nie myślał już ani o sypialni, ani o materacu. Chwycił dwie
poduszki. Jedną zwinął i podłożył dziewczynie pod głowę, drugą wsunął pod szczupłe
biodra. Westchnęła, silniej zacisnęła palce na jego plecach. Wiedział, że niedługo
ulegnie mu ostatecznie, już za chwilę...
Lecz najpierw chciał zakosztować wszystkich jej skarbów. Piersi. Nieduże, zgrabne
piersi. Sterczały zuchwale, kusiły ponad wszelkie wyobrażenie. Wyzbył się przy nich
na zawsze swego szczeniackiego upodobania do bujnych biustów.
Wreszcie wsunął się pomiędzy szczupłe uda dziewczyny. Była tak krucha, tak drobna,
iż obawiał się, że zrobi jej krzywdę, gdy da upust wszystkim swym namiętnościom i
pragnieniom. Nigdy jeszcze nie czuł się tak oszalały z miłości, nigdy krew nie
pulsowała mu tak szaleńczo w skroniach.
Pamiętać. Musi pamiętać, by się zabezpieczyć...
Nie było łatwo wydobyć i rozerwać mały celofanowy pakiecik, nie przestając
jednocześnie całować Rose. Patrzył w jej zielone oczy i widział w nich nieprzytomny
zachwyt, oddanie i tęsknotę. Tęsknotę za spełnieniem, które miało nadejść za chwilę i
wynieść ich wysoko ponad ziemię. Zatopił się w jej szmaragdowym spojrzeniu, uniósł
nad nią jeszcze na chwilę....

background image

Krzyknęła i przycisnęła do siebie jego biodra. Jej ciało drżało z oczekiwania.
- Taka chwila zdarza się tylko raz w życiu, Rose.
- Chcesz więc przedłużyć ją w nieskończoność? Roześmiał się gardłowo. Nie
przypuszczał, że w takiej chwili może się śmiać. A jednak.
Zamknął oczy, opadł na nią z westchnieniem ulgi, pchnął. Słysząc jęk partnerki,
wycofał się szybko.
- Rose?
- Och, nie... To cudowne - szepnęła bez tchu. - Wracaj. I wrócił. Wrócił do raju,
wrócił do miejsca, którego poszukiwał przez całe życie. A może to tylko był sen?
- Daniel... - jej szept zdradzał jakąś obawę. - Daniel.
- Jestem tu. Jestem...
Otworzył znów oczy i spojrzał w tę bezdenną zieloną otchłań. Spojrzał i zobaczył w
niej więcej niż tylko rozkosz. Zobaczył coś, dzięki czemu zrozumiał, że oto Rose
otworzyła przed nim swoją duszę.
- Możemy mieć kłopoty - szepnął.
- Wiem... Ale to nic - dodała i były to ostatnie słowa, które padły między nimi.
Zaraz potem Daniel przyspieszył, Rose wygięła się w łuk i nastąpiła eksplozja;
potężny wybuch rozkoszy, miłości i szczęścia. Myśl, która błysnęła mu w głowie w
tej chwili, była szalona i zuchwała: on. Daniel O’Malley, nie chciał, żeby jakikolwiek
inny mężczyzna posiadł kiedykolwiek w ten sposób ciało Rose Erin Kingsford. Ciało
- i serce.
Rose leżała na skotłowanych ubraniach i zastanawiała się, co, u diabła, robi wśród
tego bałaganu. Po raz. pierwszy od lat pozwoliła się komuś tak omotać. Czułość
Daniela, jego poczucie humoru kazały jej poddać w wątpliwość dotychczasowe
wyobrażenia na temat małżeństwa. Może nie byłoby źle spędzać z kimś takim jak
Daniel wieczory i poranki?
Trudno, za późno. Zdecydowała wcześniej, czego chce od życia, i będzie tego się
trzymać: pragnie dziecka, sukcesu zawodowego w nowej dziedzinie, przeprowadzki
na wieś. Psa już zresztą ma. Teraz czas na resztę. Policjant z Nowego Jorku nie
bardzo pasował do tego obrazka.
Odwróciła głowę w jego stronę. Leżał z twarzą ukrytą w jej włosach, lecz nie spał,
czuła to wyraźnie. Przejechała palcem po jego kręgosłupie. Zadrżał.
- Mam szacunek dla facetów, którzy nie tylko się chwalą, ale potrafią udowodnić, na
co ich stać - zamruczała. - Nie wypróbowałam wprawdzie twojego koca, ale na
chodniczku byłeś boski. Jak prawdziwy Irlandczyk.
Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią poważnie.
- Zapamiętam to do końca życia.
- I jeszcze dłużej - zakpiła,
- No. dalej, strój sobie żarty z tego, co przeżyliśmy. Ale mnie nie oszukasz.
Widziałem twoje oczy i wiem, że dowcipkujesz, bo jesteś przerażona, bo nie wiesz,
co się dzieje. Z tobą i ze mną.
- W porządku - spoważniała. - Boję się, Nigdy nie czułam czegoś podobnego.
- Nie pasuję to do twojego schematu, prawda? -- spytał z ustami tuż przy jej wargach.
- A ja pasuję do twojego? -- Nie.
- I co teraz zrobimy?
- Jeszcze me wiem. - Spojrzał Rose w oczy. - Kiedy cały świat rusza z posad, mądry
człowiek stara się przede wszystkim odzyskać równowagę i trzeźwe myślenie. Coś
wymyślę, ale na razie... nie wiem.
Wbrew jego oczekiwaniom Rose zamiast przejąć się jego słowami, zachichotała.
Skonfundowany obejrzał się i podążył za jej wzrokiem. W tym samym momencie St.
Paddy zaszedł go od tyłu i polizał po twarzy.

background image

- Alarm! Więzienie rozbite!
- No i twoją teorię diabli wzięli.
- Wyjątek potwierdza regułę. Dobra. Miej go na oku przez chwilę, a ja pójdę wziąć
prysznic. Zaraz coś wymyślimy. - Podniósł się i ruszył do łazienki, zupełnie
nieskrępowany własną nagością.
Rose patrzyła, jak odchodzi. Rzeczywiście, na lewym pośladku widać było różową
bliznę. Nie wyglądało jednak, żeby Daniel miał jakiś kompleks z tego powodu.
Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła się ubierać.
- Paddy i -zawołała.
Paddy zamruczał tylko, ale bynajmniej nie przyszedł, zajęty czymś bez reszty. Rose
przyjrzała się dokładnie temu, co tarmosi w zębach, by się przekonać, że to... slipy
Daniela.
- Paddy, niee... Oddaj to natychmiast! Złodziejaszek zbliżył się odrobinę, jakby
zapraszał ją do igraszek.
- Oddaj. - Schwyciła materiał i zaczęła go ciągnąć, podczas gdy piesek zadarł zad do
góry. zaczął kręcić ogonkiem jak szalony i przeciągać zdobycz w swoją stronę.
- Rose? - W progu pojawił się Daniel. - Potrzebuję... - przerwał, słysząc odgłos dartej
bawełny - jakiejś opaski na biodra - dokończył i wrócił do łazienki.
- Daniel, tak mi przykro, odkupię ci je? - zawołała za nim.
- Niedoczekanie twoje! - odkrzyknął z łazienki. - Poza tym to będzie moja polisa
ubezpieczeniowa.
- Słucham?
- Jeżeli wygadasz się przed kimkolwiek, że czytałem psu komiksy, ja rozpowiem, że
własnoręcznie rozdarłaś moje gatki.
- Nie zrobisz tego!
- Masz ochotę się przekonać?
Drzewa wokół domku napęczniały wilgocią, mokry śnieg koło południa zamienił się
w deszcz. Rose postanowiła zatem, że wyprowadzając pieska na pierwszy spacer,
będą trzymać się drogi. Zwykła chustka posłużyła za obrożę, sznurek do wieszania
bielizny zastępował smycz.
Wyszli na dwór, oślepiani przez późno popołudniowe słońce. Drzewa puszczały
pierwsze pąki i w powietrzu czuć było zapowiedź wiosny. Rose wciągnęła głęboko
powietrze do płuc.
- Uwielbiam ten zapach.
- Och... - Daniel zaciągnął się świeżym powietrzem z niejaką przesadą i zakasłał,
udając, że się krztusi.
Walnęła go mocno w plecy.
- W porządku?
- Ehe - odchrząknął. - Do korzystania ze świeżego powietrza trzeba przywyknąć, tak
samo jak do wdychania spalin.
- Pociągało cię kiedyś życie na wsi?
Natychmiast pożałowała tego pytania. Czy nie było w nim ukryte drugie, znacznie
bardziej osobiste?
- Nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Może na wakacje? To całkiem dobry pomysł.
Ale w ogóle to jestem gliniarzem z wielkiego miasta. To moja robota. Lubię ją.
Spodziewała się takiej odpowiedzi. Mimo to czuła się rozczarowana.
- Ja natomiast uwielbiam wieś - powiedziała. - Mama powiada, że mam duszę
irlandzkiej dojarki.
- Nie powiesz mi chyba, że zamierzasz trzymać krowę za domem?
- Myślałam o tym. - Roześmiała się. - I o koniu też.
- Dobry Boże!

background image

- O co chodzi? Przecież sam jeździsz konno.
- Niby tak, ale nie trzymam go u siebie w mieszkaniu.
- Daniel, nie próbuj mnie przekonać, że jesteś niereformowalnym mieszczuchem.
Widziałam cię na koniu. Masz hopla na jego punkcie.
- Mów o nim Dan Foley, jeśli łaska.
- Słucham?
- Dan Foley. Nasze konie często noszą imiona funkcjonariuszy, którzy polegli na
służbie. Porucznik Dan Foley zginał w czasie obławy na handlarzy narkotyków, jakieś
dziesięć lat temu. Dlatego nazwano tak mojego konia. Dobry sposób na oddanie hołdu
naszym bohaterom.
- Jakże urocze i sentymentalne!
- Gliniarze są bardziej sentymentalni niż ci się wydaje. Uwaga, Rose. Jakieś
stworzenie na godzinie drugiej. Trzymaj dobrze tego psa.
Rose ściągnęła smycz - w poprzek drogi kicał królik. St. Paddy oczywiście szarpnął
sznurek, aż dziewczyna zachwiała się, lecz zdołała przywołać psa do porządku.
- Niebawem nie da rady utrzymać go w ten sposób. Co mówił hodowca? śe przybiera
dwa kilo w tydzień?
- Coś w tym rodzaju, kilo.
- Więc w końcu będzie cięższy od ciebie.
- Na to wygląda. Ale za to zrobi wszystko, żeby mnie zadowolić. To taka rasa.
- Nie on jeden ma taką potrzebę.
- Czyżby? - Na plecach znów poczuła przyjemny dreszczyk. Zatrzymała się i spojrzała
na Daniela.
- Jasne. Zaraz spróbuję. Albo nie - ty mnie pocałuj!
- Na środku drogi?
- Na środku drogi i prosto w usta. I daj mi lepiej ten sznurek. Zapomnisz się,
szczeniak ucieknie, a ty mi tego nigdy nie wybaczysz.
- Jak to, zapomnę się?
-- Zaraz zobaczysz. - Ich usta zetknęły się. Rose jęknęła, otoczyła ramionami kibić
kochanka, przywarła do niego całym ciałem. - Wierz mi albo nie, ale miałbym ochotę
przywiązać psa do drzewa i zaciągnąć cię do lasu - wyszeptał jej do ucha.
- Ale tam jest błoto...
- No to co? Wysmarujemy się w błocie. Wszystko mi jedno.
Ten obraz jeszcze bardziej rozpalił krew w żyłach Rose. Przy tym facecie zupełnie
traciła głowę. Naprawdę była gotowa tarzać się w błocie, w czekoladowym syropie i
w bitej śmietanie!
- Cholera jasna! -Nagle Daniel odepchnął ją gwałtownie. Na końcu przywiązanego do
drzewa sznurka była jedynie czerwona chustka. St. Paddy czmychnął.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Szukali go pomiędzy drzewami rosnącymi wzdłuż drogi, w krzakach i zagajnikach.
Bezskutecznie. Nie znaleźli ani śladu, nawet kłaczka brązowej sierści. A przecież tak
skrupulatnie uwiązała go do tej prowizorycznej smyczy.
Serce podchodziło Rose do gardła. Pewnie głupiutki psia-czek popędził za następnym
królikiem. Nie powinna była się całować, ani na chwilę nie powinna była spuszczać
go z oczu.
- St. Paddy! - nawoływała błagalnie. - Ach, Daniel, przecież on nawet nie zna jeszcze
swojego imienia!
- Nie szkodzi. - Daniel przeszedł na drugą stronę drogi, by przeszukać tamtejsze
zarośla. - Wołaj dalej, może zareaguje na sam dźwięk twojego głosu.
- St. Paddy!!!
- Poszedł tędy - oznajmił nagle Daniel, depcząc po biocie, w którym zapadał się
niemal po kostki. - Są ślady. Pójdę za nimi, a ty zostań, na wypadek gdyby...
- Nie ma mowy! - Rose ruszyła w ślad za nim, choć jej trzewiki były znacznie mniej
solidne niż buciory Daniela i nie było wykluczone, że w końcu jeden z nich ugrzęźnie
w błocku na zawsze.
- W porządku, ale uważaj...
- Ty też. Daniel! - ostrzegła go o sekundę za późno. Przełażąc przez powalony pień,
obejrzał się za nią, nie zauważył sterczącego korzenia, potknął się i runął jak długi.
Rose kucnęła obok niego.
- Nic ci się nie stało?
Uniósł się na dłoniach, wypluł zeschnięty liść.
- I jak tu nie kochać życia na wsi? - Podniósł ku niej twarz tak wypapraną, iż wyglądał
jak czart z dziecięcego teatrzyku.
- Zdaje się, że miałeś ochotę wytapiać się w błocie.
- A ciebie to nie podnieca? Dobrze - podniósł się, przetarł rękawem oczy i przyjrzał
się uważnie psim śladom. – Tędy - zadecydował w końcu.
Ś

lady St. Paddy'ego urywały się przed wielkim spróchniałym pniem.

- Wydaje mi się, że jest w środku. Pewnie wlazł tu za jakimś królikiem.
Rose kucnęła i zajrzała w czarną dziurę.
- St. Paddy! Choć, maleńki. Jesteś jeszcze za mały, żeby chodzić samemu po lesie.
Cisza.
- Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Może tam jest żmija?
- Cokolwiek mogłoby siedzieć w tym pniu, na pewno nie jest większe od niego.
Pewnie wczołgał się tam, zmęczył i zasnął. Spróbuję wsunąć się do środka.
- Jej! Pomyśl, na co możesz trafić!
- Najwyżej na jakieś wiejskie paskudztwo - wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. -
Przecież kochasz wieś.
- Stroisz sobie ze mnie żarty!
- Ja? Przecież mi też zaczyna się to podobać. - Rozciągnął się na brzuchu i zajrzał od
dołu do dziury w pniu. - Pomyśl tylko, jakie będziemy mieli używanie, kiedy trzeba
będzie oczyścić mnie z tej mazi. - Wsadził rękę głębiej w otwór.
- Hej, piesku, chodź no tutaj!
- Czujesz go?
- Nie - stęknął. - Szkoda, że nie mam dłuższej ręki. Cholera, gdzie jest ten superglina,
superkochanek i supermen, kiedy naprawdę go potrzeba? Widziałaś go gdzieś?
Rose spojrzała na leżącego w błocie mężczyznę, który nie zważając na nic, właził
coraz głębiej do środka przegniłego pnia, żeby uratować jej psiaczka, i myślała, że nie
zna nikogo, kto gotów byłby na takie niewygody i poświęcał się dla niej z takim

background image

wdziękiem.
- Myślę, że znalazłam właśnie takiego supermena - odparła miękko.
Po tych słowach Daniel zaczął chichotać.
- Co w tym takiego śmiesznego?
- Coś liże mnie po palcach. Założę się, że to twój szczeniak.
- To musi być on! Możesz go złapać?
- Nie, chyba, że chcesz, żebym wyciągnął go za jęzor.
- Wiem! Cofaj pomału rękę. St. Paddy będzie cię lizał i wypełznie za tobą na
zewnątrz.
- Racja. Czy ktoś już ci mówił, że jesteś bardzo zmyślna?
- Dzięki. Na ogół nie jest to pierwsze skojarzenie, które przychodzi facetom na mój
widok.
- Nie możesz ich za to winić. Jesteś taka piękna.
- Co niekoniecznie musi prowadzić do szczęścia.
- Mówisz tak, jakby uroda była jakimś kamieniem u nogi.
- Bo czasami jest.
- Wiesz co, Rose? Chętnie pogadam o tym z tobą innym razem. Teraz przygotuj się:
pochyl się nade mną i jak tylko ta bestia wystawi łeb, chwytaj ją za kark, jak wtedy w
samochodzie.
- Daniel, za to, co teraz robisz, nie wypłacę ci się do końca życia.
- Nie wiem, czy będę chciał czekać tak długo.
- Brzmi obiecująco - mruknęła mu do ucha i skoncentrowała uwagę na ciemnym
otworze w pniu.
Daniel wyciągnął rękę już po nadgarstek i właśnie powoli wysuwał palce. Tuż za nimi
pojawił się różowy jęzor. Rose poczekała jeszcze na uszy, po czym rzuciła się,
schwyciła psa i przycisnęła go do siebie. Mocno wystraszony, zaczął wierzgać w jej
objęciach, aż straciła równowagę i upadła z nim w pobliskie krzaki. Całe szczęście, że
nie wypuściła go z objęć.
Daniel przykucnął obok niej.
- Może ci pomóc, Rose?
- Proszę.
Bez wysiłku dźwignął ciężkie zwierzę i Rose mogła wygramolić się z gęstwiny gałęzi,
rozdzierając sobie przy okazji kieszeń spodni. Otrzepała się, mrucząc pod nosem
jakieś złe słowa, po czym spojrzała na Daniela.
Przemawiał cicho do pieska i tulił go w objęciach niczym niesfornego berbecia. Jakim
wspaniałym byłby ojcem, przemknęło jej przez myśl. Jeśli kiedykolwiek
zdecydowałaby się na związek z mężczyzną, to musiałby on być taki jak Daniel.
Ale to na razie sprawa przyszłości. Na razie nie była gotowa do roli żony, za to aż
nadto dojrzała do roli matki. Tych kilkanaście minut strachu o St. Paddyego
przekonało ją, że opieka nad kimś małym i bezbronnym to dla niej życiowa potrzeba.
- Wygląda na to, że nic mu nie jest. - Daniel spojrzał na nią z uśmiechem.
Był umorusany, ale szczęśliwy. Rose wiedziała, że zachowa w pamięci ten obraz na
zawsze.
Dzięki bogu wszystko skończyło się dobrze, pomyślał Daniel, kiedy znaleźli się
wreszcie w domku Rose. Lepiej było stać w przestronnym holu suchej chaty niż
czołgać się po mokrej ziemi. Tym bardziej że w chacie zaczęły się dziać rzeczy nad
wyraz ciekawe.
Oto Rose zdjęła podarte spodnie i w samej tylko luźnej bluzie poszła po stary koc, by
owinąć nim pieska. Usiadła na podłodze, tuląc do siebie zwierzaka, a Daniel mógł
podziwiać jej szczupłe nogi. Nie namyślając się długo, sam ściągnął dżinsy, odebrał
psa od dziewczyny i zaniósł do łazienki, by wykąpać go po tych przygodach. Rose

background image

weszła za nim i odkręciła wodę.
- Ja to zrobię. Nie chcę, żeby cię podrapał - powiedział Daniel i umieścił St.
Paddy'ego w wannie.
- Nie przejmuj się, drobne zadrapanie nie narazi na szwank mojej kariery -
uśmiechnęła się.
- Wcale nie chodziło mi o karierę. Po prostu szkoda takiego pięknego ciała.
Rose przestała się uśmiechać.
- Widzisz, właśnie o to mi chodzi. Mężczyźni zawsze widzą we mnie jedno.
- Ja widzę więcej. Uważaj! - krzyknął, bo St. Paddy szarpnął się i zaczął wyłazić z
wanny. Oboje musieli wytężyć wszystkie siły, by go tam utrzymać. - Zróbmy tak: ty
go myj, a ja będę trzymał - zakomenderował Daniel.
- Dobra. Daj szampon. I przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam.
Daniel mocnym chwytem unieruchomił zwierzaka i podał Rose buteleczkę z
szamponem.
- Wybaczam ci. Zdaje się, że spotykałaś dotąd facetów, których interesował jedynie
twój wygląd. Ja do takich nie należę, choć nie powiem, że jest mi obojętny. Wyznam
ci coś, chcesz? Gdyby chodziło wyłącznie o urodę, nie spędzalibyśmy razem tego
weekendu.
- Czemu więc traktujesz mnie jak nowy samochód? Boisz się, że zarysujesz lakier?
- Dobre porównanie. Pewnie coś w tym jest. Nie wiem. Nigdy nie byłem z kimś
takim... doskonałym
- Nie jestem doskonała, zapewniam cię.
- W porządku, ale krucha i delikatna. - Pies zaczął się szarpać, więc Daniel musiał
wzmocnić uchwyt.
- Nie chcę być traktowana jak lalka z chińskiej porcelany!
- Rozumiem. Chcesz być traktowana jak kobieta z krwi i kości.
- Właśnie!
- Nie ma sprawy. Jak tylko umyjemy tego psa, sami wskakujemy do wanny.
Poszalejemy trochę.
- A nie boisz się, że się zadrapię i nie będę już taka delikatna i doskonała? Na
podłodze się bałeś...
- Skąd wiesz?
- A te poduszki, które pode mnie podkładałeś?
- Lepiej zmieńmy temat, Rose. Nie przypominaj, co było na podłodze, bo nie
dokończymy tej toalety - powiedział, czując, że zaczyna robić się ciasno w jego
slipkach.
- Rzucisz się na mnie i podrapiesz mnie w szale namiętności? Nie ma sprawy, mogę
nawet mieć blizny. Najlepiej w tym samym miejscu, gdzie ty nosisz tę swoją, po kuli.
- Skąd wiesz, że to od postrzału?
- Twoja matka mi powiedziała. Twierdzi, że z tego powodu wstydzisz się kobiet i nie
możesz się ożenić. Ale ja podobno mogę wyleczyć cię z kompleksów.
- Boże najdroższy!
Z szelmowskim uśmiechem przyjrzała się jego slipkom.
- Z tego, co widzę, mogłabym coś na to zaradzić.
- Drażnisz się ze mną, prawda? Chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa?
- To tak na ciebie działam?
- Lepiej daj ręcznik. Trzeba osuszyć tego psa. - Błyskawicznie wytarł szczeniaka i
zaniósł go do kuchni.
- Zaraz przyjdę - zawołała za nim.
- Liczę na to!
Gdy tylko piesek wlazł do swojego pudła, natychmiast zasnął. Daniel miał nadzieję,

background image

ż

e pośpi na tyle długo, by udało się pobyć z Rose sam na sam., Cholera, udowodni jej,

ż

e nie jest dla niego porcelanową lalką.

Umył twarz i ręce nad zlewem, wytarł się papierowym ręcznikiem i wrócił do
łazienki. Rose skończyła właśnie mycie wanny i puszczała świeżą wodę. Opierając się
o brzeg wanny, stała w pozie tak prowokującej, że zaschło mu w ustach z wrażenia.
- Zasnął? - spytała przez ramię.
- Padł jak zdmuchnięta świeczka.
- Możesz wykąpać się pierwszy.
- Możemy zrobić to jednocześnie.
- Nie wiem, czy się zmieścimy. - Przyjrzała mu się z filuternym błyskiem w oku. -
Trochę wyrośliście, posterunkowy.
- Jakoś sobie poradzimy. - Zsunął slipy i stanął przed nią w całej krasie. Jej oczy
zaszły mgłą, piersi stwardniały, co znać było nawet przez gruby materiał bawełnianej
bluzy. To była wspaniała nagroda za jego wysiłki. Wsunął palce pod delikatną tkaninę
damskich majteczek i szybkim ruchem pozbawił ją bielizny.
- Daniel!
- Możesz powiedzieć, że podarłem je w przypływie żądzy. - Wszedł do wanny, podał
rękę dziewczynie. Ściągnęła bluzę przez szyję i bez słowa poszła za przykładem
kochanka.
Ze zdziwieniem patrzyła, jak namydlą jej nogi, uda, biodra, plecy, ramiona. Potem
nabrał wody w złożone dłonie i polewał nią jej ciało. Rose zadrżała.
- Co ty wyprawiasz?
- Myję cię.
- Nigdy jeszcze...
- To świetny sposób.
Oddech dziewczyny stawał się coraz szybszy, urywany. Zachęcony jej szybką reakcją,
Daniel zaczął pieścić ją śmielej, aż jęknęła tęsknie, jakby gotowa do miłości.
Zastanawiał się, czy umiałby doprowadzić ją do końca samymi tylko pieszczotami.
Może i tak, ale wolał, by zrobili to razem.
- Daniel... - szepnęła zduszonym głosem.
- Jestem, maleńka.
- Chodź...
Zawładnęła nim prymitywna żądza. Może sprawił to okrzyk, który wydobył się z jej
gardła, a może wspomnienie pozy, w jakiej zastał ją, wchodząc tutaj. W każdym razie
stracił nad sobą kontrolę. Nie myślał już o niczym i niczego nie brał pod uwagę,
przestał myśleć racjonalnie. Pragnął tylko jednego - posiąść ją natychmiast, tutaj, w
tej wannie.
Uniósł się, chwycił ją za biodra i wszedł w nią jednym ruchem. Oboje na to czekali i
teraz oboje krzyknęli z radości i zdumienia, jakby zaskoczyła ich rozkosz, która
przyszła tak nagle i z taką mocą. Tym razem wszystko potoczyło się szybko. Jeszcze
chwila, jeszcze jedno pchnięcie, jeszcze jeden spazm i stali się jednym ciałem,
połączonym wspólnym spełnieniem.
Kiedy Daniel mógł już trzeźwo myśleć, ogarnęła go czułość. Czułość i wyrzuty
sumienia. Nie miał prawa zachować się w ten sposób, nie myśląc o konsekwencjach.
Wysunął się delikatnie z Rose, otoczył ją ramieniem i wyszedł z wanny. Wziął
ogromny ręcznik, otulił nim dziewczynę.
No tak, teraz powinni porozmawiać o ewentualnych następstwach tego, co właśnie się
stało. Zupełnie jednak nie miał na to ochoty, pragnął nacieszyć się drwiła, tym
szczęściem, które ich ogarnęło, gdy razem poznali smak miłości. Wycierał delikatnie
partnerkę, troskliwie osuszał jej nogi i pośladki. Na jednym z nich dostrzegł ślad po
własnych paznokciach.

background image

- A jednak mnie podrapałeś?
- No cóż... Nasi przodkowie pomyśleliby, że to piętno znaczące moją własność.
- Potrzymaj lustro, niech się przyjrzę. - Zdjął z toaletki lusterko, Rose spojrzała na
siebie przez ramię. - Wygląda na robotę fachowca.
- Bo masz do czynienia z mistrzem.
- Nie śmiej się, naprawdę mi się podoba. Mam jeszcze jedną prośbę: nie jestem zbyt
duża, żebyś zaniósł mnie do sypialni?
- To zależy, jak mam się do tego zabrać.
- Nie rozumiem?
- Można to zrobić na przykład w ten sposób. - Chwycił ją i przerzucił sobie przez
ramię niczym worek kartofli.
- Hola! To wcale nie jest romantyczne!
- Ale skuteczne - roześmiał się i poniósł Rose do sypialni, by ułożyć ją na szerokim
łożu, u którego wezgłowia leżały obszyte koronką poduszki. - Musimy pogadać, Rose.
- Usiadł obok niej i wziął ją w ramiona.
- Tak jak w wannie?
- To poważna sprawa. - Odsunął ją lekko od siebie i spojrzał jej w oczy. - Straciłem
panowanie... Trzeba się zastanowić, jakie mogą być rezultaty.
- Nie miej pretensji do siebie. Mogłam cię powstrzymać, gdybym chciała.
- Naprawdę?
- A co? - Uniosła brwi. - Gdybym protestowała, wziąłbyś mnie siłą?
- Powiedzmy, że starałbym się ciebie przekonać. Rose, ja nigdy nie czułem... nigdy
tak bardzo nie chciałem...
- Mnie również nie zdarzyło się nic takiego...
Daniel zaczerpnął tchu i odważył się na jeszcze jedno wyznanie.
- Decydując się na ten weekend, myślałem, że to poryw zmysłów, świetna zabawa bez
komplikacji na przyszłość. Ale teraz... wszytko wygląda zupełnie inaczej.
- Ja też jestem zaskoczona.
- Dzięki za szczerość. - Pocałował piegi na jej nosie. - A swoją drogą, na przyszłość
musimy bardziej uważać. Jakaś wpadka to ostatnie, czego nam trzeba w tej chwili.
- Jasne, ale też bez przesady. Nie zaszkodzi nam odrobina szaleństwa. Nie ma sensu
tego zmieniać.
- Odrobina szaleństwa? - Daniel poczuł, że krew znów żywiej krąży w jego żyłach. -
Tylko odrobina?
- Chodź do mnie, mój superkochanku. I nie martw się. Po jednam razie nie zachodzi
się tak od razu w ciążę, prawda?
- Z Irlandczykami nigdy nic nie wiadomo.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Maureen O’Malley biła niezadowolona, że Daniel musiał wyjechać na szkolenie
akurat w ten weekend, W parafii urządzano wspólny podwieczorek i miała nadzieję,
ż

e namówi syna, by z nią poszedł. Miały tam być przynajmniej trzy młode Irlandki, z

którymi mogłaby go puknąć. Było to ważne szczególnie teraz, kiedy Rose Erin
Kingsford okazała się kompletnym niewypałem.
Kończyła właśnie przygotowywać wieprzowe casserole, kiedy zadzwonił telefon. To
pewnie Fran Kavanagh, pomyślała. Umawiali się, że pojadą do kościoła jedną
taksówką ze względu na nie najlepszą pogodę. Wytarła ręce w fartuch i pobiegła do
aparatu.
- Sapiesz, Maureen, jakbyś miała nadzieję, że to jakiś facet.
- To ty! ? - Maureen bezbłędnie rozpoznała ten głos. - Jak śmiesz!? - wykrzyknęła i
rzuciła słuchawkę na widełki.
Po chwili telefon zadzwonił ponownie.
- Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać, Bridget Hogan! - wrzasnęła i znów chciała
przerwać połączenie.
- Ale to chodzi o Daniela! - usłyszała godny siebie wrzask z drugiej strony.
Przerażona pani O’Malley przycisnęła słuchawkę do ucha.
- Co z nim? Nic mu się nie stało?
- Fizycznie nic, ale jego dusza jest w straszliwym niebezpieczeństwie.
Maureen odetchnęła z ulgą.
- Pewnie, że troszczę się o jego duszę, ale przede wszystkim chcę, żeby żył.
Przestraszyć kogoś do pół śmierci - to zupełnie w twoim stylu, Bridget Hogan.
Myślałam, że miał wypadek. Wiesz przecież, że jest policjantem.
- I zdarzy się wypadek, jeśli nie położymy kresu temu, co się dzieje.
- Boże, zawsze byłaś pierwsza do układania przerażających historyjek. Skończ tę
gadkę i wal, o co chodzi, jakby powiedział mój Daniel.
- Nie jest mi łatwo - Bridget westchnęła ciężko. - Nie jest łatwo mówić tak o krwi z
mojej krwi, o ciele z mego ciała. Moja córka, Rose... Rose chce mieć dziecko, nie
wychodząc za mąż.
- Niemożliwe!
- Niestety. Chce wychować je zupełnie sama. Nie wiem, skąd przyszedł jej do głowy
taki pomysł.
- Nie wiesz? To ja ci powiem. Wyszłaś za jakiegoś protestanckiego Brytyjczyka
zamiast za porządnego irlandzkiego katolika. Ot, i cały sekret, ty stara ropucho!
- Zamilcz, Maureen, bo powyrywam te sztywne kłaki z twojego pustego łba! Cecil nie
ma z tym nic wspólnego! Zresztą - zawahała się - może to rzeczywiście jego wina. W
każdym razie teraz nie ma to nic do rzeczy. Musimy ich powstrzymać!
- Ich? - Maureen zrobiło się słabo.
- W tym swoim bezeceństwie upatrzyła sobie twojego Daniela na ojca.
- Cooo...? On nigdy by się na coś takiego nie zgodził!
- A jeśli nie będzie o niczym wiedział? Jeśli ta bestyjka go po prostu uwiedzie?
- Jeśli oszuka Daniela w ten sposób, to sama ukręcę jej łeb! Bogu dzięki, że póki co
wyjechał na szkolenie.
- A ty jesteś głupia gęś i uwierzyłaś, że jest tam naprawdę?
Maureen wyprostowała się gwałtownie.
- Nie. Nie okłamałby własnej matki!
- Tak jak Rose nie okłamałaby nigdy mnie. Sprawdziłam to. Wydusiłam z agencji, że
nie ma żadnej sesji zdjęciowej, jak mi powiedziała, tylko po prostu wzięła wolne.
- Twoja krew. Nie dziwi mnie, że zełgała.

background image

- Najpierw zadzwoń na posterunek, a dopiero potem pleć androny, ty stara jędzo! No,
sprawdź sama, czy twój bobasek ma jakieś szkolenie.
- Nie muszę tego robić i nie zrobię.
- Znam cię, Maureen, i doskonalę wiem, że zrobisz, jak tylko odłożę słuchawkę.
Zapisz sobie lepiej mój numer. Oddzwonisz i zastanowimy się, co robić.
- Nie zadzwonię. Daniel jest na szkoleniu.
- W porządku, przekonamy się, zgoda? - odparła Bridget i podyktowała swój numer.
- Do widzenia. Zaręczam cię, że nie usłyszymy się już nigdy więcej - pożegnała się
Maureen i odłożyła słuchawkę.
Pięć minut później trzymała ją z powrotem.
- Jak myślisz, dokąd mogli pojechać?
- No, no, no, któż to może dzwonić?
- Dobrze wiesz.
- Czyżby to była mamuśka, której chłopiec nigdy nie kłamie?
- Bridget Mary, nie zmieniłaś się ani o jotę! Powiesz mi wreszcie, gdzie twoim
zdaniem mogą być, czy mam przyjechać i tak ci dołożyć, że zrobisz się wreszcie
grzeczna?
- Posłuchaj, ty zakuty łbie: wiem dokładnie, dokąd pojechali. Rose ma mały domek na
wsi, jakieś dwie, trzy godziny jazdy na północ od miasta.
- Co? Mają schadzkę? - sapnęła Maureen.
- A dajże ty spokój! Kto dzisiaj mówi „mieć schadzkę"? W każdym razie musimy tam
pojechać. Masz samochód?
Maureen pomyślała o starym pontiaku, który należał kiedyś do męża, a teraz stał
bezużytecznie w podziemnym garażu. Daniel usiłował namówić ją nawet na
sprzedanie auta, lecz ona ciągle nie mogła się zdecydować. Nie mówiła o tym synowi,
ale trzymała wóz po to, by zejść czasami na dół, usiąść po stronie pasażera i
wyobrażać sobie, że za chwilę pojawi się Patrick i ruszą gdzieś przed siebie.
- No... jest samochód Patricka, mojego męża.
- Umiesz prowadzić?
Przypomniała sobie kilka samotnych przejażdżek. Miała drobne kłopoty na zakrętach
i przy cofaniu, ale nie zamierzała się do tego przyznawać. Po co dawać Bridget oręż
do ręki?
- Pewnie, że potrafię,
- Świetnie. Wpadnij więc po mnie i jedziemy.
- Teraz? Za godzinę zrobi się ciemno. Zabłądzimy na tej wsi.
- Nie zabłądzimy!
- Zabłądzimy!
- No dobra. Zresztą pewnie do tej pory i tak jest już po wszystkim. Jestem pewna, że
zajęli się sobą zaraz po przyjeździe. I tak byłybyśmy za późno, więc faktycznie nie ma
sensu jechać po nocy. Pozostało nam tylko przemówić im do rozumu i zaproponować
jedyne honorowe wyjście. Mam oczywiście na myśli...
- Małżeństwo? - Maureen aż zgrzytnęła zębami.
- Czarny dzień, no nie? Nie ma rady: i ja. i ty musimy zastanowić się nad naszymi
przyszłymi relacjami. Bądź u mnie o ósmej. Zanotuj adres...
Maureen zapisała nazwę, ulicy i numer domu na odwrocie rachunku za światło.
Central Park. A więc musi dojechać do samego centrum Manhattanu.

St. Paddy spał bite dwie godziny, więc Rose i Daniel mieli dość czasu by nacieszyć
się sobą w sypialni.
Zmęczeni miłością, zjedli prosty posiłek naprzeciw małego kominka, a potem
otworzyli butelkę wina i rozpoczęli partię szachów. Mniej więcej w połowie gry

background image

piesek zaczął skrobać w deskę, Rose obwiązała mu szyję chustką (tym razem już
porządnie) i wyprowadziła na chwilę na dwór. Gdy wróciła, Daniel dorzucał drew do
kominka.
St. Paddy, szczęśliwy z powodu pomyślnego załatwienia swej fizjologicznej potrzeby,
pokręcił się chwilę po pokoju, po czym z wigorem zaatakował but Daniela.
- Paddy, nie! - Rose usiłowała odciągnąć szkodnika,
- Zostaw - zaoponował Daniel. - Wyrzynają mu się zęby, musi coś gryźć.
- Mam w szafie trochę starych buciorów.
- Nie. Przywyknie do gryzienia butów i będzie kłopot. Daj jakieś szmaty, zrobimy mu
gałgan.
Rose znalazła kilka odpowiednich kawałków i Daniel zrobił z nich gryzak dla psiny.
St. Paddy od razu zaczął „obrabiać" nową zabawkę, a oni mogli wrócić do gry.
- Sporo wiesz o psach - rzuciła Rose, wykonując ruch skoczkiem.
- Mówiłem ci. że moja rodzina miała sporo zwierząt. - Zbił konia pionkiem.
- Nie żal ci ich towarzystwa? - Goniec Rose wyeliminował skoczka Daniela.
- Czy ja wiem? Zwierzaki jakoś nie pasują do kawalerskiego życia. - Obronił
zagrożonego hetmana.
- Więc wybrałeś sobie pracę, dzięki której musisz jeździć konno.
- Po prostu poszedłem w ślady ojca. - Wzruszył ramionami.
- Wiesz, co przyszło mi do głowy? Czułbyś się wspaniale, gdybyś zajmował się tytko
zwierzętami, niekoniecznie zaś przestępcami. - Rose wykonała kolejne posunięcie
gońcem. - Szach.
- Poczekaj, Rose, czy to ma być zaproszenie?
- A chcesz, żeby tak było? - Podniosła wzrok znad szachownicy. Zupełnie zapomniała
o grze.
- Sam nie wiem. - Westchnął i przeczesał palcami czuprynę. - To wszystko... -
zatoczył ręką koło - jest bardzo pociągające. Ale nie mogę sobie na to pozwolić przy
mojej pensji.
- Ale ja mogę. Co za różnica, kto zarabia?
- W moim świecie to cholernie ważna różnica.
- Więc ten twój świat zatrzymał się gdzieś w dziewiętnastym wieku. Mam zostać
ukarana za to, że w moim zawodzie zarabia się więcej niż w twoim? Nie będziemy się
spotykać, bo modelka jest lepiej opłacana niż ten, kto strzeże porządku?
- Ja się nie skarżę.
- A mi woda sodowa nie uderza do głowy. Cóż, nie zrezygnuję z tego domku i nie
wyrzeknę się wszystkiego, by zadowolić twoje męskie ego. Jeśli mnie chcesz, musisz
zaakceptować mnie całą, także moje pieniądze.
- Pokochaj mnie i pokochaj mój portfel? - Daniel odstawił kieliszek wina. - Rose, ja...
W tej samej chwili St. Paddy podskoczył, trącił szachownicę i powywracał wszystkie
figury.
- Hej, ty! - Daniel złapał szczeniaka i przekoziołkował z nim po podłodze. - Miałem
wygraną partię, a ty wszystko popsułeś.
- Terefere! Wiedziałeś, że przegrywasz, więc go uszczypnąłeś, żeby wywrócił
szachownicę - powiedziała Rose z pretensją.
Rozczarowana była jednak wcale nie z powodu przerwanej partii szachów. Chciała
wiedzieć, co Daniel miał do powiedzenia, nim St. Paddy wkroczył do akcji. Czy
zamierzał powiedzieć coś na temat ich związku? Uświadomiła sobie teraz, że właśnie
na to czeka. To dziwne, nie planowała niczego, a zdarzyło się wszystko. Wszystko, co
potrzeba, by porzucić myśl o Danielu jako dawcy nasienia i wynajętym ojcu jej
dziecka. Rysowało się oto nowe rozwiązanie: gdyby tak mogła mieć i dziecko, i
Daniela!

background image

Spojrzała na niego. Wciąż tarzał się z psem po dywanie jak mały chłopiec. W
pewnym momencie przycisnął Paddy'ego do podłogi, uspokoił głaskaniem po plecach,
po czym uśmiechnął się do niej i sięgnął po wino.
- Na dziesięciopunktowej skali przyjemności zapasy z psem można ocenić na
siódemkę.
- Doprawdy? Co może być lepszego? - spytała prowokacyjnie.
- Galopować na Danie Foleyu po ulicach Nowego Jorku. Nie zdarza mi się to zbyt
często, ale ostatecznie zasługuje na notę „dziewięć".
- Co z dziesiątką? - miała nadzieję, że padnie spodziewana odpowiedź.
- Zaliczyłem kiedyś kurs spadochronowy. Wyskoczyć z samolotu lecącego na
czterech tysiącach metrów. To z pewnością zasługuje na dziesiątkę.
- Ach tak... - Zapatrzyła się w żar kominka.
- Rose? Odwróciła głowę.
- Kochanie się z tobą jest poza skalą - uśmiechnął się czule. - Nie znam tak wielkich
liczb. I czy nie sądzisz, że dawno już tego nie robiliśmy?
- Fakt - poczuła znajome mrowienie na skórze - minęły ponad trzy godziny.
- Nie pozwólmy, żeby zrobiły się cztery.
- Trzeba zanieść Paddy'ego do kuchni.
- Ja to zrobię. - Pocałował ją jakby na zachętę. - Ty idź i wygrzej to puchowe łoże.
Rose zapaliła w sypialni dyskretne światło, rozebrała się i wsunęła pod kołdrę.
Zamknęła oczy i uśmiechnęła się smutno do siebie. Uświadomiła sobie, że już nigdy
nie będzie mogła położyć się w tym łóżku, nie myśląc o Danielu i o tym, co wspólnie
przeżyli w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Bez niego to schronienie nie będzie już
tym, czym było dawniej - ustroniem, gdzie odzyskiwała siły i spokój ducha. Jej
przemyślny plan, w którym Daniel O’Malley miał być jedynie narzędziem do
realizacji ściśle określonego celu, wziął w łeb.
- Jak tam St. Paddy? - spytała, gdy owo „narzędzie' pojawiło się po kilku minutach
obok niej.
- Śpi. Budzik spełnia swoje zadanie.
- Świetnie. - Patrzyła, jak się rozbiera, i już się cieszyła na myśl o czekających ją
rozkoszach.
- W raju nie może być lepiej niż tu. - Wślizgnął się do łóżka i zamruczał, przytulając
ją mocniej do siebie, - Jesteś słodziutka, Rosie.
- Nikt nie nazywa mnie Rosie.
- Teraz już tak. - Ucałował koniuszek jej piersi. - Dotykaj mnie, Rosie. Tam, gdzie
najbardziej lubię.
- Wedle rozkazu, panie posterunkowy.
- Och... proszę, wyjdź mi na spotkanie.
- Jestem. Jeszcze jakieś rozkazy?
- Tylko jeden: kochaj mnie!
- Kocham! - odpowiedziała bez wahania.
Daniel wziął głęboki oddech i spojrzał na dziewczynę, starając się widzieć wyraźnie
przez zasnute mgłą pożądania oczy.
- Nie będę pasował do twojego życia..,
- A może ja chcę, żeby znalazł się w nim ktoś właśnie taki?
- To musisz mnie przekonać.
- Jak?
- Kochając się ze mną co najmniej milion razy!

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Daniel nie mógł usnąć. Leżał współświadomy doznanej rozkoszy, trzymał w
ramionach najpiękniejszą kobietę świata, a jego serce przepełniała radość. Zdawał
sobie sprawę, że będą musieli przezwyciężyć pewne trudności, jeśli mają na serio
myśleć o trwałym związku. Ale ta dziewczyna warta była wielu wyrzeczeń. Dla niej
gotów był zrezygnować ze służby w oddziale konnym, choć chyba jeszcze nie gotów
do odejścia z policji na dobre.
Oczywiście, gdyby zdecydował się zamieszkać z nią tutaj, tak cholernie daleko od
miasta, byłyby i zalety takiego rozwiązania. Najważniejsze, że spory dystans
oddzielałby ich od nieznośnych matek. Boże, bał się nawet pomyśleć, jak zare-
agowałyby na wieść o zaręczynach. Musieliby chyba wyprawić dwa wesela: jedno dla
Maureen, drugie dla Bridget.
A więc ślub?
Myśl o małżeństwie - jakimkolwiek małżeństwie - wydawała mu się dotąd nie do
zaakceptowania, teraz nie widział alternatywy. Rose była kimś, kogo zawsze pragnął
spotkać: inteligentna, twórcza, troskliwa, piękna...
W jego myśli wdarło się nagle dobiegające z kuchni skomlenie.
Rose poruszyła się i przylgnęła mocniej do kochanka.
- St. Paddy musi czuć się bardzo samotny.
- Trudno.
- Daniel, to brzmi tak żałośnie...
- Tak, ale pamiętaj, co mówił hodowca. Nie trzeba zwracać uwagi na te piski.
Pogłaskał Rose po włosach i poprawił się na łóżku. Leżeli przez chwilę, słuchając
płaczu pieska. Wreszcie Daniel nie wytrzymał.
- Nie jestem chyba dobry w te klocki.
- Ani ja.
Usiadł, mamrocząc pod nosem przekleństwo.
- Trzeba być chyba psychopatą, by nie zareagować. Co komu zawiniła ta psina? Idę po
niego.
- Jesteś pewien? Kilo w tydzień, pamiętaj. Hodowca mówił, że raz wziąć go do łóżka,
to tak, jakby wyjąć jednego chipsa z otwartej paczki i liczyć na to, że następnego nie
weźmie się do ust.
- No to przyniosę tu to pudło i zmuszę, żeby w nim spał. To pierwsza noc, musi być
ś

miertelnie wystraszony.

Wyszedł, zapalił światło w kuchni, zamrugał oślepiony blaskiem. St. Paddy stał za
prowizorycznym przepierzeniem i z radością merdał ogonkiem na jego widok.
- Tylko na jedną noc! - pouczył pieska swoim najbardziej surowym policyjnym tonem
i uwolnił go z zamknięcia. Szczeniak zatańczył radośnie i nawet pozwolił się wziąć na
ręce i zanieść do sypialni. Pudło stanęło obok łóżka, Paddy został do niego
wpakowany, a Daniel wrócił do łóżka i do Rose.
Ledwie się ułożyli, znów rozległo się skomlenie. Rose zaczęła chichotać.
- Leż na dole i śpij! - Daniel odezwał się surowo. - Nie zwracaj na nią uwagi. Ona nie
szanuje mojego autorytetu, ale po tobie spodziewam się czegoś innego. Złaź, Paddy! -
rozkazał, gdy szczeniak oparł łapy o materac.
- Oj, Daniel. Spójrz tylko na niego. Biedactwo! Chce spać razem z nami.
- Nie ma mowy!
„Biedactwo" położyło łeb na łapach i spojrzało na nich smutno.
- Czy to nie zmiękczy twojego serca?
- To lepszy cwaniak, Rose. Wszystko już sobie obmyślił. Wie, że jeśli zademonstruje
ci taki widok, to mu ulegniesz.

background image

- Przecież to ty pozwoliłeś mu wyjść z kuchni. No, spójrz tylko na jego mordkę!
Daniel odwrócił się na bok.
- Nie zwracam na niego uwagi. Zostaje w kartonie.
St. Paddy westchnął z głębi psiego serca. Potem jeszcze raz. z większym zapałem.
- Daniel...
- Nie, Rose.
Paddy, jakby czując, że jest bliski zwycięstwa, zaczął gramolić się niezgrabnie na
materac. W pewnym momencie stracił oparcie dla łap i zwalił się ciężko do pudła.
Wydał z siebie nawet krótkie „uch", które zabrzmiało całkiem po ludzku.
Daniel obejrzał się przez ramię.
- No dobrze. Wygrałeś, oszuście. - I wciągnął psa na łóżko.
Dzięki Bożej opatrzności ruch na drogach nie był w sobotni poranek tak duży, jak
zazwyczaj. Maureen ściskała kierownicę wielkiego pontiaka, który pełzł w stronę
Zachodniego Central Parku, i z satysfakcją spoglądała na policjantów na motorach,
którzy jechali przed nią. Jak to miło, że zgodzili się eskortować ją do domu Bridget. Z
początku, kiedy usłyszała policyjne syreny, myślała, że idzie o te kubły od śmieci,
które poprzewracała przy wyjeździe z garażu, ale im nie o to szło. Po prostu
rozpoznali stary wóz Patricka O'Malleya i zaproponowali, że bezpiecznie przeprowa-
dzą wdowę po zasłużonym policjancie aż do Central Parku.
Wezwali nawet dwóch kolegów. Dwa motory z przodu, dwa z tyłu - zupełnie jak
dyplomatyczna eskorta. Miała nadzieję, że Bridget wyjrzy przez okno. Będzie pod
wrażeniem, nie ma co gadać.

Rose obudził zapach kawy podstawionej pod nos. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą
Daniela.
- Dzień dobry. - Uśmiechnęła się do niego.
- Dzień dobry. - Odstawił filiżankę na stolik.
- Gdzie St. Paddy? - Rose oparła się na łokciu.
- Je śniadanie, był już na dworze.
- Och, dzięki, Wiesz co? To był chyba sen - rzuciła mu szelmowskie spojrzenie - bo
to raczej niemożliwe, żeby jakieś włochate cielsko leżało na poduszce między nami,
prawda?
- Musiało ci się przyśnić.
- Uch! - Wypiła łyk kawy. - Wspaniała! Rozpieszczasz mnie, miły. Zwykle rano piję
zwykłą neskę.
- Kiedy jestem w pobliżu, nie wolno ci tego robić. Zdarzało mi się aresztować ludzi za
mniejsze prowokacje.
Wypiła kolejny łyk aromatycznego płynu.
- A czy macie ze sobą kajdanki, panie posterunkowy?
- Najpierw chcesz, żebym cię podrapał, a teraz wołasz o kajdanki. Może mam wezwać
szwadron specjalny?
- Jeśli sam nie zapanujesz nad sytuacją...
- To brzmi jak wyzwanie.
- Jesteś gotów je przyjąć?
Odstawił filiżankę i przewrócił dziewczynę na łóżko.
- Można tak powiedzieć. Wyobraź sobie, że jesteś w areszcie domowym. -
Unieruchomił ją swoim ciężarem.
- Zawsze tak postępujesz z aresztantami?
- Tylko z tymi, którzy są seksy...
- Och, prawdziwy Irlandczyk. - Przyciągnęła go do siebie.
- Poczekaj. - Złapał Rose za nadgarstek, powstrzymując jej zapędy. - Nie możesz

background image

mnie uwodzić, kiedy gotuję!
- Gotujesz?
- Tak. Znowu się przypali.
- Nie dbam o spalone jedzenie. - Sięgnęła do guzika jego dżinsów.
- E, ja też mam to gdzieś. Daj, sam zrobię to szybciej.
- Najadłam się przez ciebie straszliwego wstydu - skarżyła się Bridget. - Jak mogłaś
zajechać przed mój dom w ten sposób? Myślałam, że to sam papież!
Maureen jechała autostradą numer 7 z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na
godzinę.
- Papież nie fatygowałby się do ciebie, kochana.
- Kto wie? On dla każdego ma czas. Na Boga, zjedź wreszcie z tego awaryjnego pasa!
Prowadzisz jak stara baba.
- Nieprawda! Ty, zdaje się, w ogóle nie potrafisz jeździć? Więc możesz się wypchać,
Bridget Hogan! Ja tu rządzę.
- Jezusie, Mario, Józefie święty! - Bridget chwyciła się za głowę. - W co ja się
wpakowałam?
- Jeśli mnie pamięć nie myli, chodzi tu o twoją córkę, więc nie traktuj mnie z góry. To
krew z twojej krwi wpuściła nas w te maliny.
- Boże jedyny, to wszystko przez MTV. Zdemoralizowali całe pokolenie. Maureen,
jedź może trochę szybciej. Ten facet, który właśnie nas wyprzedził, pokazywał jakieś
nieprzyzwoite gesty.
- Chodzi ci o to, że pokazał mi palec. Dlaczego sądzisz, że to wulgarne?
Bridget popatrzyła krytycznie na towarzyszkę.
- Wierz mi, Maureen. Taki gest jest wulgarny. Z pewnością nie było to pozdrowienie
ani wyraz uznania dla twojej jazdy. Co innego kciuk, co innego środkowy palec. I nie
tak

blisko tej bariery, na Boga! - Bridget zacisnęła pięści i zamknęła oczy.
- Ucisz się wreszcie, ty ropucho! Stale wrzeszczysz i mnie pouczasz!
- Mówiłaś, że umiesz prowadzić.
- Przecież prowadzę!
- Jezu słodki, zginiemy w tym blaszanym pudle. Umrę przez tę samą babę, która
zrujnowała mi życie. Uwzięła się na mnie. A wszystko z powodu drobnego incydentu
z lampą kwarcową.
- Drobnego incydentu? Miałam poparzenia drugiego stopnia! Strupy na nosie!
- Musiałaś źle użyć tego płynu.
- Sam płyn był zły, dobrze o tym wiedziałaś!
- Nie wiedziałam.
- Wiedziałaś.
- Nie.
- Kłamczucha, kłamczucha...
- Nic nie słyszę - Bridget zatkała sobie uszy.
- A mnie nic nie obchodzą twoje strachy. - Maureen pokazała jej język.
Zapadło milczenie. Jechali w ciszy jakiś czas, w końcu pani O’Malley przypomniała
sobie, że tylko Bridget zna drogę.
- Zamierzasz powiedzieć mi, gdzie mam skręcić?
- Po prawej stronie powinien być zagajnik...
- Ale nie jesteś pewna, co? Polujemy na dzikie gęsi, ale nie masz bladego pojęcia,
gdzie ich szukać!
- Po prostu... nie jestem pewna.
- Powinnam ukręcić ci łeb, Bridget Hogan! - Odwróciła się w stronę towarzyszki.

background image

- Na Boga, nie zdejmuj rąk z kierownicy!
Maureen zachichotała z satysfakcją i chwyciła z powrotem za kółko. Przyspieszyła do
siedemdziesiątki, żeby zwiększyć atmosferę grozy, i powiedziała:
- Przestraszyłam cię, no nie?
- Och, widziałam już moją matkę zstępującą z niebios na moje spotkanie, perłowe
wrota i brodę świętego Piotra...
- No dobrze. Dość tego. Pilnuj zjazdu, jakiegokolwiek. Mam dość tej autostrady i tych
wyścigowych kierowców.
- Oni też mają ciebie szczerze dosyć - zamruczała Bridget. - O! Tam! To chyba ten
właściwy! Jest i zagajnik.
- Minęliśmy już z dziesięć takich zjazdów, wszystkie były podobne jak ziarnka
grochu.
- Zjedź tym zjazdem, Maureen.
- Niech ci będzie. Pewnie wylądujemy na jakimś pastwisku, ale skręcam. - Wykonała
szeroki łuk. Z tyłu rozległ się pisk hamulców innego samochodu.
- Uważaj! Omal na kogoś nie wpadłaś! Nie bierz tak zakrętów!
Maureen była przerażona, ale za nic nie chciała dać tego po sobie poznać.
- O co ci chodzi? Nie widziałaś tych napisów na tyłach ciężarówek? „Uważaj na
zakrętach. Zachowaj odstęp".
- Maureen, my nie jedziemy ciężarówką.
- Wiem, ale następnym razem przyczepię sobie taki napis do zderzaka.
- Nie będzie żadnego następnego razu! Stanowisz zagrożenie na drodze.
- E, bez przesady. - Maureen uśmiechnęła się diabolicznie. - A poza tym zaczyna mi
się to podobać.

Daniel smażył nową porcję jajecznicy na bekonie, a Rose siedziała przy kuchennym
stole, popijała kawę, obserwowała kochanka i drapała Paddy'ego za uchem.
- Nie pamiętam, kiedy byłam taka szczęśliwa - wyznała.
- Z powodu tego, że robię ci śniadanie i lubię gotować? - zażartował. - To
samoobrona. Większość kobiet, które znałem, nie dałaby się zaciągnąć do kuchni, a ja
lubię domowe jedzenie.
Nałożył na talerze bekon, jajka, bułeczki posmarowane masłem. Usiadł naprzeciw
Rose.
- Wygląda wspaniale - pochwaliła go. - Już raz zawiodłeś się na moich talentach
kulinarnych, prawda? - spytała, wspominając stew doprawiony srebrną nitką.
- Co innego talenty kulinarne, co innego twój wygląd.
- Aha, po prostu chciałeś pójść ze mną do łóżka?
- No pewnie! Przyznaj, że ty myślałaś tak samo.
- Przyznaję. - Kiwnęła głową i schowała twarz w dłoniach. Tak, chciała wykorzystać
Daniela. Pragnęła tylko dziecka, swojego dziecka, nie ich. To był kretyński pomysł.
Chciała mu o tym powiedzieć, lecz zawahała się w ostatniej chwili. Jak zareaguje na
tę wieść? Czy nie zerwie się ta delikatna więź, która powstała pomiędzy nimi?
- Jeśli chodzi o seks, było cudownie - zaczęła. - Ale teraz...
- .. .chodzi o coś więcej - dokończył za nią.
- No właśnie. - Spojrzała mu w oczy. Nachylił się i pocałował ją w usta.
- Pogadamy jeszcze na ten temat. Teraz bierzmy się za śniadanie póki ciepłe.
Tak, muszą koniecznie porozmawiać, jeszcze dziś, pomyślała Rose i uniosła widelec
do ust. Już miała skosztować cudownie pachnącej jajecznicy, gdy w ostatniej chwili
coś ją powstrzymało.
- Daniel, czy słyszysz to, co ja? Syrena. Chyba się zbliża.
- Pewnie stary Tim ściga jakiegoś zbrodniarza, który jechał o dziesięć kilometrów za

background image

szybko. Nieważne, jedzmy.
- Czekaj, to rzeczywiście coraz bliżej.
- Mhm, pewnie na tej drodze przecinającej twoją ścieżkę...

Na potężniejący dźwięk syreny nałożył się przeraźliwy klakson. Rose i Daniel
spojrzeli po sobie i pobiegli do saloniku, żeby wyjrzeć przez okno na plac przed
domem. Właśnie wjeżdżał nań zielony pontiak, a za nim policyjny wóz patrolowy z
włączoną syreną i błyskającym światłem na dachu.
- O Boże...
- Wiesz, co to za auto?
- Niestety. - Odparł i skrzywił się, widząc, jak pontiak uderza w tylny zderzak jego
zaparkowanej toyoty. - Przyjechała moja mamusia.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Kiedy otworzyły się drzwi po stronie pasażera, Rose jęknęła ze zgrozą.
- Moja też.
- No i Tim. Wiedziałem, że zawsze mogę na niego liczyć.
- Daniel ruszył ku drzwiom. - Boże, mogła się zabić. Nie mówiąc już o twojej matce i
tysiącach innych osób.
- Nie wiedziałem, że Maureen umie prowadzić.
- Czy ktoś mówił, że umie? Widziałaś, co zrobiła z moim wozem? - Pokręcił głową. -
Zawsze miała kłopoty z odróżnieniem hamulca od gazu.
- Ale jak one nas tu znalazły? Nie, to nie może być prawda.
- Spójrz na jaśniejsze strony tego wydarzenia - rzucił Daniel przez ramię. - Tim
prawdopodobnie je aresztuje. Zdaje się, że próbowały mu uciec.
- Och, Daniel! Nie możemy na to pozwolić!
- Możemy nie mieć wyboru. Cholera, ciekawe, jak wygląda to twoje śliczne
miasteczko po tym, jak moja matka przejechała przez nie swym ogromnym
pontiakiem. Poczekaj!
- Daniel zatrzymał się tak gwałtownie, że Rose wpadła na niego. - Widzisz? Odkłada
na bok bloczek z mandatami! Niech to jasny gwint! Wyłgała się od płacenia! Chyba
będę musiał poważnie porozmawiać z Timmym.
- Chcesz go namówić, żeby jednak wlepił jej mandat?
- Do diabła, nie. Mam zamiar oprotestować mój własny.
- Poczekaj - Rose zniżyła głos. - Mamy teraz większe problemy niż twój mandat.
Zachowujmy się wobec nich przyjaźnie, jakbyśmy byli wielce radzi widzieć je u
siebie, w towarzystwie Tima, oczywiście.
- Mam udawać, że się cieszę? Z czego? Z tego, że moja matka postanowiła mnie
nakryć jak piętnastolatka, została piratem drogowym, rozwaliła mi zderzak, a teraz
korumpuje uczciwego funkcjonariusza?
- Nic nie osiągniemy, jeśli będziemy się wściekać.
- Będę się wściekać!
- Proszę, nie. Przynajmniej dopóki nie dowiemy się, o co naprawdę im chodzi.
- No dobrze - westchnął ciężko. - Ale robię to tylko dla ciebie, Rose. Pamiętaj.
- Pójdę pierwsza. Mamo! - Rose wyszła na podjazd. - O, jest i pani O’Malley! Jak
miło was widzieć! Ach, Tim! świetnie, że jesteś! Co cię sprowadza?
- Pomyślałem, że odstawię te panie do celu ich podróży. Teraz zza pleców Rose
wystąpił Daniel.
- Rzeczywiście potraktowałeś je po królewsku: światła, syrena... Typowa eskorta tak
nie wygląda, Tim.
- No... - Tim spiekł raka. - Tak szczerze, to chciałem je zatrzymać, ale chyba nie
bardzo miały na to ochotę.
- Mamo - Daniel zwrócił się do matki ze zdumieniem. - Usiłowałaś uciec przed
wozem policyjnym?
- Nie tylko usiłowałam. Zrobiłam to! - W oczach Maureen zapalił się szatański ognik.
- Patrick zawsze uwielbiał ten pojazd. Teraz mu się nie dziwię. Ale nie przejmuj się,
synku. Wszystko już wyjaśniłam. Widzisz, gdyby nie twój ojciec, posterunkowego
Tima nie byłoby na świecie,
Bridget trzepnęła ją po ręce.
- Na miłość boską, Maureen! To brzmi tak, jakby Patrick kręcił się koło jego matki.
- Mój Patrick? Nigdy w życiu! Jeśli nie wiecie, to powiem wam, kochani, że mój
Patrick, świeć Panie nad jego duszą, otrzymał kulę przeznaczoną dla ojca Tima. Ot, i
cała historia. Opowiedziałam ją posterunkowemu, a on oczywiście odmówił

background image

wypisania mandatu wdowie po Patricku O’Malleyu.
- A jakie to przywileje przysługują potomkowi Patricka O’Malley'a, panie
posterunkowy? - zapytał Daniel. - Mnie wypisałeś mandat.
- To prawda. Ale wtedy nie znałem jeszcze tej historii. Słyszałem, że ktoś kiedyś
ocalił życie mojemu tacie, ale nie wiedziałem kto. Teraz wiem.
- Więc jak będzie z moim mandatem? - spytał Daniel.
- Przykro mi, stary, już się rozliczyłem. Jeśli chcesz pójść do wydziału komunikacji,
może coś uda się załatwić...
- Mniejsza z tym. - Daniel machnął ręką. - Moje pieniądze przydadzą się naszemu
państwu.
- No właśnie. Pani O’Malley powiedziała, że zatroszczysz się o naprawę szkód.
- Chodzi ci o mój samochód? - Daniel udał, że nie rozumie aluzji.
- Nie, skąd. Jest na przykład taka tablica powitalna przy wjeździe do miasta, a
właściwie była, bo teraz to tylko kupa drewna na podpałkę. Albo parę tych donic,
które stoją na chodniku przy Main Street...
- Jechała po chodniku?
- Bridget mnie zdekoncentrowała - pospieszyła z wyjaśnieniami Maureen. - Darła się
jak wiedźma.
- Bo jechałaś prosto na ten pomnik!
- Ja zapłacę za tę tablicę - zaoferowała się Rose.
- Nie, nie zrobisz tego. - Daniel spojrzał na nią dziewczynę ostrzegawczo. - To moja
matka i moje rachunki do wyrównania.
- Ale to spory wydatek. Powinieneś dać sobie spokój z tym twoim...
- A ja myślę, że to ty powinnaś dać sobie z tym spokój - powiedział spokojnie, lecz
Rose wyczuła, co kryje się pod tym na pozór spokojnym stwierdzeniem, i uznała, że
pora się wycofać. To był czuły punkt, a teraz, jak jeszcze nigdy do tej pory, musieli
trzymać się razem. - Okay. Oszacuj koszty - Daniel zwrócił się do Tima. - Niedługo
się z tobą skontaktuję.
- Świetnie. No to na razie. - Tim zasalutował i odjechał.
- Mamo! Co ty sobie wyobrażasz? - Daniel doskoczył do matki, gdy zostali w
czwórkę. - Mogłaś zginąć!
- Obie o mało nie zginęłyśmy! - wtrąciła Bridget. Odpowiedź Maureen zaskoczyła
wszystkich, łącznie z nią samą.
- Mój wnuk nie będzie bękartem! - oznajmiła i dumnie zadarła głowę. - Dopóki żyję,
do tego nie dopuszczę!
ś

ołądek Rose ścisnął się ze strachu. Spojrzała na matkę i miała już pewność: Bridget

ją wydała.
- Jaki wnuk? Jakim bękartem? O czym ty, na Boga, mówisz?
- Oj, synku, synku... - Pani O’Malley spojrzała na niego karcąco. - Nie mogłam
uwierzyć, że zgodziłeś się wziąć udział w takim grzesznym przedsięwzięciu. Danielu
Patricku O’Malley, to skandal, że mogłeś w ogóle o tym pomyśleć. Kiedy jednak
stwierdziłam, że okłamałeś mnie co do tego weekendu, nie mogę być już niczego
pewna. Ta bezwstydna kobieta mogła cię do tego namówić. - Wycelowała palec w
Rose.
Bridget złapała Maureen za ramię.
- Nie nazywaj mojej córki „bezwstydną kobietą"! To ty jesteś bezwstydna, uganiając
się jak rajfurka za żoną dla swego synalka!
- Zaraz, zaraz... - Daniel usiłował się wtrącić, - Może powiecie wreszcie, o co, do
cholery, tu chodzi?
Jednak Maureen nie zwracała uwagi na jego wyraźne zmieszanie.
- Myślałam, że to porządna irlandzka dziewczyna - zaczęła biadolić,

background image

- Jest porządna!
- Porządna? To zwykła... - nie dokończyła, bowiem w tym samym momencie Bridget
wymierzyła jej policzek.
- Mamo! - Rose rzuciła się z przerażeniem ku swojej rodzicielce.
- Puść mnie! Zaraz jej...
- Prędzej ja tobie! Masz ochotę na rozróbę? - Maureen zamierzyła się na rywalkę.
Na szczęście w ostatniej chwili chwycił ją Daniel, a Rose przytrzymała Bridget.
- Więc zgodziłeś się dać jej to dziecko, nie biorąc ślubu?
- Maureen dyszała ciężko. - Synu... - jęknęła boleśnie.
- Posłuchaj, mamo, tego już za wiele. - Daniel zrobił surową minę. - Nie wiem, o
czym mówisz, ale...
- Co, nie wyjawiła ci swojego planu? Nie szkodzi, Bridget była tak dobra, że o
wszystkim mnie poinformowała. Rose nie chce męża, ale chce mieć dziecko,
rozumiesz? Zostałeś wybrany na ojca, a raczej na byka rozpłodowego!
- Nie wierzę. Ona nie mogłaby wymyśleć czegoś takiego. Rose usłyszała te słowa i
poczuła się tak, jakby pękło jej serce.
- To sam ją spytaj - podpowiedziała Maureen. Daniel uwolnił matkę, zmieszany
spojrzał na Rose.
- Wiem, że jej się wszystko pomieszało, ale...
- Nie wszystko - odezwała się Rose cichym głosem. Spojrzała na niego błagalnie,
jakby prosiła o wyrozumiałość. - Od pewnego czasu szukam mężczyzny, który
mógłby zostać ojcem mojego dziecka. Nie chciałam za niego wychodzić. Ani za
nikogo innego. Nie myślałam o banku i anonimowym dawcy, bo pragnęłam... bo
szukałam kogoś... kto mógłby...
- Odwaga opuściła ją nagle, Rose odwróciła wzrok.
- Kto mógłby co? - w głosie Daniela znać było napięcie.
- Kto zgodziłby się dać życie mojemu dziecku bez dalszych zobowiązań.
Daniel wyglądał tak, jakby dowiedział się, że za pięć minut nastąpi koniec świata i
rozpocznie się sąd ostateczny.
- I uznałaś, że właśnie ja na to pójdę?
- Ja... zanim naprawdę cię poznałam... sądziłam... Ale od chwili kiedy zrozumiałam,
jakim jesteś człowiekiem... Daniel, ten weekend sprawił, że przemyślałam wszystko
od nowa! Teraz nic takiego nie przyszłoby mi już do głowy. Przenigdy! To był
kretyński pomysł! Wstydzę się go!
- Tak? A kiedy zmieniłaś zdanie? - spytał cicho. - Bądź dokładna. I szczera.
- W pewnej chwili... wczoraj... w pewnej chwili.
- Zanim wykąpaliśmy St. Paddy'ego? Czy później?
- Później. - Spuściła głowę.
- Rozumiem. Jakie to wygodne. Zmieniłaś zdanie, jak już dostałaś to, czego chciałaś.
Tylko tyle dla ciebie znaczyłem, prawda?
- Nie! - Twarz Rose płonęła. - Daniel, proszę, nie mówmy o tym w obecności naszych
matek!
- Tak nowocześnie myśląca osoba nie powinna czuć się skrępowana tym tematem -
odparł chłodnym tonem.
Rose zrozumiała, że to koniec. Już nigdy nie uda jej się go przekonać. Oszukała go, a
on więcej jej nie uwierzy. Jest zgubiona, ostatecznie zgubiona.
- Chwileczkę, moi drodzy - odezwała się Bridget. - Jesteśmy tu, by zażądać od was
ś

lubu. Niechże nasz wnuk urodzi się w przyzwoitym domu.

- Tak. Mimo fatalnych stosunków między nami, odłożymy spory na bok - dodała
Maureen.
- Cóż przykro mi, że zawiodę dwie tak pobożne niewiasty. Zdaję sobie sprawę, jak to

background image

jest dla was ważne, drogie mamy, ale musicie mi wybaczyć. Dla mnie sprawa nie pod-
lega dyskusji. Zostałem wykorzystany i... - nie dokończył. - Słabo mi się robi -
zwrócił się do Rose - kiedy pomyślę, jak starannie to wszystko przygotowałaś.
- Daniel, proszę cię. Nie...
- Koniec dyskusji. Masz to, czego chciałaś. Bez żadnych zobowiązań. Nie policzę ci
nawet za wyjątkowo dobry materiał genetyczny.
Kwadrans później Daniel odjechał ze swoją matką. Ustalili z Rose, że ona zawiezie
Bridget do miasta jego toyotą, a potem odstawi mu wóz pod dom i wróci do siebie
taksówką. Nie zaproponował, żeby wstąpiła. Nie mówił też nic o spotkaniu w
jakimkolwiek innym terminie.
Rose najzwyczajniej w świecie ryczała. Matka próbowała ją pocieszać, w końcu
jednak zaczęła pochlipywać razem z córką. St. Paddy siedział między nimi i
przestraszony spoglądał to na jedno, to na drugie zalane łzami oblicze.
- Muszę przestać - stwierdziła Rose, wycierając zaczerwieniony nos. - Wystraszymy
St. Paddy'ego.
- Psa? A co z twoją biedną matką? Jestem kompletnym wrakiem! Więc ty
rzeczywiście go kochasz?
- Kocham - chlipnęła Rose.
- I gdybyśmy tu nie przyjechały i nie wygadały się, to umówilibyście się na następną
randkę?
- Nie wiem tego na pewno, ale... ale... ale wszystko szło w tym kierun... ku... uuu... -
Rose znów ukryła twarz w dłoniach. - Och, mamo, on jest dokładnie taki, jakiego
szukałam. Nie chciałam małżeństwa, pamiętasz? A on... a on odmienił moje poglądy.
Tylko jemu się to udało. A teraz...
- To wszystko moja wina. Gdybym nie wtykała w to swojego nosa, wszystko by się
ułożyło.
- Nie obwiniaj się. To ja powinnam była wyjawić mu prawdę. Też byłby zły, ale może
potrafiłabym go przekonać. Tacy mężczyźni nienawidzą takich układów... I właśnie
dlatego tak go kocham! Już nie chcę być samotną matką! Bridget położyła rękę na
dłoni córki.
- Widzisz, dziecko, mnie się nie udało znaleźć dobrego męża, ale to nie znaczy, że
tobie się nie powiedzie.
- Już przepadło. Nie wyobrażam sobie, żeby było wielu podobnych do Daniela.
- A czy on cię kocha? - Bridget ścisnęła rękę córki.
- Zaczynał kochać, jestem tego pewna. Ale teraz prędko mu przejdzie. A ja... nawet
nie chcę myśleć, jakie ma teraz o mnie wyobrażenie.
- Rose, muszę cię o coś zapytać. - Bridget zawahała się. - Tam na podwórku, podczas
waszej rozmowy, on powiedział... Spytam wprost: czy mogłaś zajść w ciążę?
W Rose drgnęła jakaś radosna struna, lecz zaraz na powrót ogarnęło ją przygnębienie.
- Nie sądzę. To byłoby cudowne, ale... - urwała, zaraz jednak postanowiła dokończyć
tę kwestię. Skoro matka miała odwagę zapytać, ona musi mieć odwagę odpowiedzieć.
- Tylko raz kochaliśmy się bez zabezpieczenia. To musiałby być wyjątkowy traf.
- Albo Irlandczyk. Dziewczyna roześmiała się przez łzy.
- On powiedział to samo.
- Wiesz co? Sądzę, że powinnaś się z nim skontaktować, kiedy tylko wrócimy do
miasta. Przekonaj go, że nie chodziło ci tylko o jedną noc.
- Nie. Już mi nie uwierzy. Nie mogę do niego zadzwonić.
- Uparta irlandzka gadka. Rose uśmiechnęła się przez łzy.
- Wiem, że tylko w połowie jestem Irlandką, ale to chyba jest większa połowa.
- To może ja zadzwonię?
- Nie! Nawet o tym nie myśl, mamo! Musisz mi przyrzec, że będziesz trzymała się od

background image

niego z daleka.
- Ale...
- Nic nie kombinuj! Przyrzeknij!
- W porządku. Przyrzekam.

Cisza w aucie była nie do zniesienia. Daniel i Maureen zamienili ze sobą słowo
jedynie wtedy, gdy musieli zatrzymać się na stacji benzynowej. Zapytał matki, czy
chce się odświeżyć. Odmówiła.
Wyjechali ze stacji, wrócili na autostradę. Daniel włączył radio, ale na wszystkich
pasmach nadawano piosenki o miłości. Cholera, nie były mu teraz do niczego
potrzebne.
- Powinieneś się cieszyć, że wreszcie poznałeś prawdę - Maureen zdobyła się w końcu
na otwarcie ust.
- Jasne.
- Nie mogłam pozwolić, żebyś wpakował siew taki układ.
- Rozumiem.
- Daniel? - Spojrzała na niego uważnie. - Co miałeś na myśli, mówiąc, że dostała to,
czego chciała.
- Nic.
- Czy ona może być z tobą w ciąży? Och, Boże, gdyby tak było!
- Prawdopodobnie nie.
- Ale jest jakaś szansa?
- Nie sądzę.
- Nie owijaj w bawełnę. Jest taka możliwość czy nie? Znam się na tym. Możesz
mówić zupełnie otwarcie. Czytałam, że te z baranich jelit są mniej skuteczne od
lateksowych. Wiesz, o czym mówię, prawda? Więc jak było?
Daniel wydął policzki. Wpierw dowiaduje się, że Rose potraktowała go jak bank
spermy, a teraz matka zamierza dyskutować o stosowanych przez niego
prezerwatywach. Był u kresu wytrzymałości.
- Daniel? No powiedz, proszę.
- Wiesz co, mamo? Nie będziemy ciągnąć tej rozmowy. Ani teraz, ani w przyszłości.
Cokolwiek zaszło pomiędzy nami, to wyłącznie sprawa Rose i moja. Już kiedyś cię
prosiłem, żebyś trzymała się od tego z daleka.
- Synku, trzymasz tę kierownicę, jakbyś chciał przełamać ją na pół. Zakochałeś się w
tej dziewczynie, prawda?
- Mamo!
- W porządku. Sama wiem. Wsiąkłeś po uszy.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wtorek, w samo południe, Statua Wolności.
Bądź w muzeum. Koło nogi.
B.H.K
Był wtorkowy poranek. Po wejściu na pokład statku spacerowego Maureen jeszcze
raz przeczytała zapisaną na karteczce wiadomość. Obiecała Danielowi nie wtrącać się
w jego sprawy, ale skoro tak już się złożyło, że ma spotkać się z Bridget, a tamta
poruszy temat dzieci, to przecież niegrzecznie byłoby nie odezwać się do niej ani
słowem.
Po kilkunastu minutach żeglugi statek przybił do stóp gigantycznej figury wznoszącej
pochodnię ku niebu. Maureen przepchnęła się przez tłum, poczuła na twarzy powiew
wiatru. Wiedziała dokładnie, o jakie miejsce chodziło Bridget. Wewnątrz budynku
znajdowała się ogromna lewa stopa posągu, replika oryginału tej samej wielkości.
Tyle że tutaj mosiądz był wypolerowany i nie pokrywała go patyna.
Maureen rozejrzała się w poszukiwaniu matki Rose i natychmiast dostrzegła ją obok
wielkiego palca u nogi.
- Więc jednak przyszłaś - odezwała się Bridget.
- Oczywiście, że przyszłam. Coś z tym trzeba zrobić.
- No właśnie. Ze względu na nasze dzieci, no i ewentualnie na wnuka.
- Rzeczywiście myślisz, że Rose jest przy nadziei? - Maureen chwyciła się za serce.
- Kochali się bez prezerwatywy, jeden raz, wiem to na pewno - Bridget wyszeptała jej
sekret prosto do ucha.
- Jak to bez prezerwatywy!
- Ciii... - Bridget zatkała jej usta. - Jezusie, Mario, Józefie Święty! To miało być tylko
do twojej wiadomości, a ty wrzeszczysz na całe gardło.
- Wcale nie wrzeszczę! - Maureen odepchnęła rękę Bridget.
- A właśnie, że tak! - głos Bridget załamał się dziwnie. Pani O’Malley spojrzała na nią
uważnie i uświadomiła sobie, że dawna przyjaciółka robi wszystko, żeby nie parsknąć
ś

miechem. Uśmiechnęła się i po chwili sama zaczęła chichotać.

Chwilę później obie rechotały donośnie, podpierały się pod boki, a łzy płynęły po ich
policzkach strumieniami.
- Och, och... Nikt mnie jeszcze tak nie rozśmieszył, odkąd wyjechałam z Irlandii -
wykrztusiła wreszcie Bridget, ocierając oczy. - „Jak to bez prezerwatywy!" -
sparodiowała słowa Maureen.
Znów zaniosły się śmiechem.
- To były świetne czasy - powiedziała Maureen, która tym razem pierwsza doszła do
siebie.
- Tak... Może powinnyśmy zapomnieć o tej Róży z Tralee?
- To dobry pomysł.
- Mamy teraz co innego na głowie. Trzeba sprawić, żeby Daniel i Rose znów się
zeszli.
- To nie będzie łatwe. Daniel jest upartym Irlandczykiem.
- A Rose to uparta Irlandka. Ale obmyśliłam pewien plan. W czasie parady z okazji
Dnia świętego Patryka Rose będzie jechała kabrioletem. Wynajął ją jeden z
browarów, bo wygląda, jakby urodziła się na Zielonej Wyspie.
- Rozumiem. A Daniel będzie miał służbę patrolową. Też tam będzie.
- Bystra jesteś. Najlepiej byłoby, gdyby znalazł się tuż przy trasie pochodu. Dowiedz
się, kto nimi dowodzi, a ja nakłonię Cecila, żeby wykonał parę telefonów i załatwił
sprawę.
- Cecila? Twojego męża?

background image

- Mojego byłego męża. Zna wielu ludzi na wysokich stanowiskach w tym mieście.
Chociaż to angol, to na pewno by nie chciał, żeby jego córka urodziła nieślubne
dziecko. Jestem pewna, że pomoże zastawić nam te sidła.
- Wiesz, że oni mogą nas zabić za następną interwencję?
- Wiem. Ale ty, Maureen, jesteś gotowa zaryzykować.
- Jeśli ty jesteś, to ja też. - Wyciągnęła dłoń, Bridget zrobiła to samo. Po chwili splotły
palce, zupełnie jakby ostatni raz robiły to wczoraj, a nie trzydzieści siedem lat temu.
- Wszyscy za jednego!
- Jeden za wszystkich!
Maureen odwróciła oczy. Nie chciała, żeby przyjaciółka widziała jej łzy. Zawsze
wzruszała się bardziej niż Bridget.
W dzień Świętego Patryka Rose ubrała się w obcisły zielony kostium z kołnierzem ze
sztucznego futra. Miała siedzieć w czasie parady na bagażniku samochodu, na zrolo-
wanym dachu, wystawiona na widok publiczny oraz podmuchy wiatru hulającego po
Piątej Alei.
Przygotowała się na chłód. Pod żakiet włożyła ciepłą koszulkę, lecz niestety nic nie
mogła zrobić z nogami: spódniczka sięgała ledwie do pół uda, zgodnie z
wymaganiami przedstawiciela firmy Hannigan, która ją wynajęła. Skoro decydują się
już na dziewczynę ze wspaniałymi nogami - tłumaczyli - to nie będą ubierać jej w
spodnie.
Rose nie znosiła być traktowana jak przedmiot, lecz po latach pracy w tej branży
potrafiła ze stoickim spokojem przyjmować tego typu uwagi. Poza tym browar
Hannigan płacił tyle za jej występ na paradzie, że mogła zgodzić się na drobne
niedogodności.
Jeszcze niedawno ucieszyłaby się z hojnego wynagrodzenia. Lubiła mieć pieniądze,
bo uważała, że pomogą jej wcielić w życie ten najważniejszy plan. Teraz plan legł w
gruzach. Nie interesował jej już domek za miastem, coraz trudniej było rysować
zabawne historyjki. Rose zobojętniała na wszystko
Lata praktyki robiły jednak swoje. Uśmiechała się promiennie, machała do tłumów
zgromadzonych wzdłuż trasy parady i była dla nich zapewne uosobieniem radości i
szczęścia. Zazdrościła ludziom ciepłych płaszczy i okryć. Siedemnasty marca okazał
się najchłodniejszym dniem w tym roku w Nowym Jorku. Tak naprawdę cierpiała
jednak nie tylko z powodu chłodnego powietrza; także w jej sercu panował
przenikliwy ziąb.
Jak na ironię wydawało się jej, że zewsząd otaczają ją konne patrole. Jeden z
oddziałów pilnował czoła pochodu, kiedy jeszcze byli na miejscu zbiórki, lecz nie
dostrzegła wśród policjantów Daniela. Więcej konnych ustawiło się na trasie
przemarszu, żeby mieć oko na tłum. Rose przyglądała się każdemu z jeźdźców bardzo
uważnie, lecz i wśród nich nie wypatrzyła ukochanego. Może to i dobrze? I tak by ją
zignorował, była o tym święcie przekonana.
Gdy ogon pochodu dotarł do katedry Świętego Patryka, spojrzała w prawo i wtedy go
dostrzegła. Ten zarys ramion, linia bioder... Siedział na koniu i prezentował się
jeszcze lepiej niż go zapamiętała. Serce dziewczyny zaczęło walić jak oszalałe, nie
miała jednak czasu, by kontemplować widok Daniela, bowiem z lewej strony dobiegł
ją krzyk. Krzyk nazbyt dobrze znajomy.
- Maureen Fiona! Mogłam się tego spodziewać! Zasłaniasz mi i psujesz całą
przyjemność!
Na schodach katedry stała jej matka i próbowała zepchnąć w dół matkę Daniela.
- Nie rozpychaj się, Bridget Hogan! To ty stoisz mi na drodze, stara wiedźmo!
Ludzie śmiali się w głos, słuchając tej kłótni. Rose znów spojrzała na Daniela.
Ciekawe, jak on zareaguje na to zamieszanie. Daniel jednak nie reagował. Tkwił jak

background image

posąg na koniu i przyglądał się paradzie, całkowicie ignorując dwie wariatki na
stopniach kościoła.
Pochyliła się do przodu, jakby chciała w ten sposób przyspieszyć przejazd jej pojazdu.
Jak na ironię cały orszak zatrzymał się w tym właśnie miejscu.
- Przyjechałaś samochodem, Maureen? - zawołała tymczasem Bridget tak głośno, że
słychać ją było pół przecznicy dalej. - Chyba nie, bo zaparkowałabyś na stopniach
katedry, ty łamago!
- Wiesz, co ja na to? O, zobacz! - pani O’Malley wykonała gest, którego nie
powstydziłby się łobuz wypuszczony z poprawczaka.
Rose odwróciła wzrok ze wstydem, myśląc jednocześnie, jakie piekło musi przeżywać
teraz Daniel.
Kierowca kabrioletu odwrócił się ze śmiechem:
- Widzi pani? Niezłe przedstawienie, co nie? Pewnie te dwie Irlandki popiły sobie
piwa. Poczekajmy, może dadzą sobie po japie.
Rose zesztywniała na myśl, że matki mogą przejść do rękoczynów. Nie. To
niemożliwe, żeby wszczęły burdę na schodach katedry Świętego Patryka...
A jednak.
- Ja ci pokażę! - wrzasnęła Bridget. - A masz, ty stara owco o siwym pysku!
- Uważaj, bo nie trafisz, ślepa wiedźmo!
- A właśnie że trafie!
Zaczęły wymieniać ciosy, a rozochocony tłum otoczył je wianuszkiem.
- Niech pan pozwoli mi wyjść - poleciła Rose kierowcy. - Muszę im pomóc. - Zeszła
ze swojego miejsca, przeklinając niewygodną krótką spódniczkę,
- Hej, to nie twój interes, laluś. Zostaw to glinom.
- Sama wiem lepiej. Chcę wyjść.
Z poziomu ulicy nie widziała już tak dokładnie całej sceny, wystarczyło jednak
kierować się odgłosami bójki i przekleństwami, by przecisnąć się do krewkich
mamusiek.
- Natychmiast przestańcie! - Przepchnęła się przez tłum gapiów i schwyciła matkę za
rękę. - Mamo!
Bridget nawet na nią nie spojrzała.
- Nie ma mowy, córuś. Nie przestaniemy, zanim to się nie rozstrzygnie.
- Mamo, przestań! - Rose chwyciła matkę w pasie i pociągnęła ze wszystkich sił. Na
próżno.
Kątem oka dostrzegła gniadą końską pierś torującą sobie drogę przez tłum. Po chwili
z wierzchowca zsiadł Daniel i rozdzielił kobiety z wprawą, którą zaprezentował
uprzednio w domu Rose. Zadziwiające, ale tym razem obie panie usłuchały i trzymały
się na dystans. Daniel chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował i
potrząsnął jedynie głową.
O dziwo, Maureen - której kapelusik był przekrzywiony, a u płaszcza brakowało
dwóch guzików - nie zmartwiła się pojawieniem się rozjemcy. Przeciwnie,
uśmiechnęła się do niego i przemówiła:
- No, Daniel, nie stój tak, jakbyś zapomniał języka w gębie. Czas pogadać z kobietą,
którą kochasz. Zobacz, synku, jest tu Rose.
Rose krzyknęła i wlepiła spojrzenie w swoją matkę.
- To było ukartowane! - orzekła oskarżycielskim tonem.
Zgromadzeni ludzie parsknęli śmiechem, słysząc tę nowinę.
- Trzeba było tak zrobić - odezwała się Maureen. - Oboje jesteście zbyt uparci, by
sami się umówić i wyjaśnić sobie wszystko.
Daniel spojrzał na Rose. Podszedł do niej i stanął z nią twarzą w twarz.
- Pamiętasz? - spytała. - Powiedziałam, że je zabiję. Zrobię to i żaden sąd mnie za to

background image

nie skaże.
- Śmierć to dla nich za mało. Ja bym je posłał na tortury.
- Już dość nas torturowaliście! - odezwała się Maureen. - Teraz koniec dąsów,
bierzcie ślub i dawajcie nam szybko tego wnuka, na którego tak czekamy.
- Tak, ślub, choćby jutro! - zawtórowała Bridget. Pod Rose ugięły się kolana.
- To nie może być prawda. - Spojrzała na Daniela. - To chyba jakieś obce kobiety,
które przebrały się za nasze matki.
- Hej, koleś! - krzyknął do Daniela ktoś z tłumu. - Te dwie panie zadały sobie
mnóstwo trudu, żeby was ze sobą spiknąć. To jak, zamierzasz się teraz oświadczyć tej
młodej damie czy nie? No, dawaj! Jest dziś święty Patryk czy nie?
Tłum przy klasnął i zaczął pogwizdywać i pokrzykiwać dla dodania mu odwagi.
- Słuchaj, Daniel, ja... - Rose próbowała coś powiedzieć, jednak okrzyki były zbyt
głośne.
- Nie pozwól mu się wykręcić! - Głos Bridget okazał się wystarczająco donośny, by
mogła go słyszeć. - Mówiłaś, że go kochasz. Maureen twierdzi, że z wzajemnością.
Zmuś go po prostu, żeby powiedział to na głos.
- Powiedz jej! Powiedz! - podchwycił tłum. - Powiedz, powiedz, powiedz!
Rose ukryła twarz w dłoniach.
Nagle rozległ się policyjny gwizdek i okrzyki umilkły. Daniel wyjął gwizdek z ponurą
miną, Rose otworzyła oczy. Spodziewała się, że powie coś w stylu: „Proszę się
rozejść, dość tego zbiegowiska", lecz on po chwili uśmiechnął się i zapytał donośnym
głosem:
- Hej, ludzie, jak człowiek może się oświadczyć, kiedy robicie taki harmider?
Tłum zgotował mu owację.
Kiedy na powrót ucichło, odwrócił się do niej, klęknął na jedno kolano i spytał:
- Rose Erin Kingsford, czy wyjdziesz za mnie?
- Ach, Maureen! - krzyknęła Bridget. - Oświadczył się jej na stopniach katedry
Ś

więtego Patryka! Czy to nie wspaniałe?

- Wyjdziesz? - powtórzył Daniel. - Kocham cię - powiedział z całym przekonaniem. -
Byłem zarozumiałym, upartym idiotą. Wyjdź za mnie, Rosie.
Oparła się o niego, jakby bała się, że bez pomocy ukochanego upadnie na ziemię.
- Wyjść za ciebie? - przemówiła wreszcie. - Wyjść za ciebie, Danielu Patricku
O’Malley, to dla mnie zaszczyt.
- Pocałuj ją teraz! - zakrzyknął ktoś z tłumu.
- Świetny pomysł - zgodził się Daniel. Stanął na nogi i chwycił dziewczynę w objęcia.
- Daniel! - Rose usiłowała protestować. - Czy wolno ci robić to na służbie?
- Nie wolno. Ale mamy dziś Dzień świętego Patryka, a ja jestem Irlandczykiem.
Kochasz mnie, Rosie?
- Kocham, ty wariacie!
I wtedy zrobił to, na co czekała od tak dawna.

background image

EPILOG

Bridget i Maureen rzucały monetą i wypadło, że pokaz przezroczy z podróży do
Irlandii odbędzie się u tej drugiej.
- Uważam, że powinnaś powiesić ten irlandzki kalendarz na ścianie koło telefonu -
oznajmiła Bridget, rozglądając się po mieszkaniu przyjaciółki. - Widziałabyś go w
czasie każdej naszej rozmowy. Co to? Jeszcze nie oprawiłaś tych rysunków z „New
Yorkera"? Można by pomyśleć, że nie obchodzi cię, że twoja synowa publikuje w
takim prestiżowym piśmie.
Maureen sprawdziła jagnięcy stew i dopiero potem odpowiedziała przyjaciółce.
- Dobrze wiesz, dlaczego nie są oprawione. Wesele, nasza podróż do Irlandii,
oczekiwanie na dziecko... Byłam tak zajęta, że nie miałam czasu, żeby się przeżegnać.
- To dlatego, że nie potrafisz planować. Gdybyś lepiej rozłożyła sobie zajęcia, to... O!
Dzwonek! Już są! Projektor zainstalowany?
- Oczywiście, ale nie mamy za dużo slajdów do pokazania.
- To nie ja wrzuciłam rolkę filmu do guinnessa.
- Nie, ale to ty zaczęłaś się kołysać, kiedy śpiewali „Irlandzką różę". Potrąciłaś mnie.
- Nieprawda!
- Widzisz, jak się zachowujesz? Kłócisz się ze mną, a nasze biedne dzieci stoją za
drzwiami.
- To są twoje drzwi! Idź, wpuść ich, u Boga Ojca!
Już za chwilę Maureen zajęta była oglądaniem synowej, która wyglądała, jakby
połknęła dynię. Przywitała się też z synem, który z kolei wyglądał, jakby połknął
reflektor - taki bił od niego blask. Stew dochodził w piekarniku, Bridget pokazywała
slajdy z podróży. Maureen nawet nie usiłowała ich oglądać - większość była
niedoświetlona. Cóż jednak z tego, skoro na przyszły rok zrobiły sobie rezerwację na
następną wycieczkę?
- Wybraliście już w końcu imię? - spytała Maureen, gdy po kolacji zasiedli przy
ulubionym czekoladowym deserze.
Rose spojrzała na Daniela.
- Sama możesz im powiedzieć - powiedział i wzruszył ramionami. - Przestańmy się
wreszcie targować.
- Co to? Czy sądzicie, że mogłybyśmy nie zgodzić się z waszym wyborem? - zapytała
Bridget z oburzeniem.
- Co za pomysł! - dołączyła się Maureen. - To wasze maleństwo i możecie nazwać je,
jak chcecie. Przecież nigdy nie próbowałyśmy narzucić wam swego zdania.
- Jestem zresztą pewna, że wybraliście ładne imiona - dodała Bridget. - No,
powiedzcie jakie?
- Jeśli to będzie chłopiec - wyznała wreszcie Rose - to będzie miał na imię Patrick
Cecil.
- Nie będę się kłócić. Cecil jest twoim ojcem, ale nie zasługuje na pierwsze miejsce.
Niech będzie Patrick, a potem Cecil - przytaknęła Bridget.
- A jeśli dziewczynka - ciągnęła dalej Rose - to będziemy mieli... Bridget Maureen.
- Co? Ona pierwsza? - wrzasnęła Maureen, nim zdążyła ugryźć się w język. -
Rzucaliście monetą czy jak?
Daniel chrząknął z zakłopotaniem.
- Zadecydowaliśmy, że tak będzie sprawiedliwie, mamo. Jeśli chłopczyk odziedziczy
pierwsze imię po tacie, to dziewczynka powinna je dostać po matce Rose.
- Nie widzę w tym żadnej logiki...
- Pewnie, że jej nie ma - zgodziła się Bridget. - Ale jak ładnie oni to uzasadniają.
- Próbowaliśmy nawet kombinacji z waszymi imionami... - powiedziała Rose.

background image

- Tak - przyznał Daniel - ale Maurit i Bridgeen nie brzmią tak dobrze.
- Oczywiście, Danielu.
- Dobrze ci mówić - Maureen spojrzała krzywo na przyjaciółkę - bo twoje imię
znalazło się na pierwszym miejscu. Ale ja uważam, że jedynym uczciwym sposobem
rozstrzygnięcia tego sporu jest rzut monetą. Co wy na to?
- Rzucać monetą, żeby wybrać imię dla dziecka? - zaoponowała Bridget.
- Tak będzie sprawiedliwie, moja droga.
- Nie byłabym tego taka pewna, kochanie.
- Wiecie co, moje drogie? - przerwał im Daniel. - Chyba powinniśmy już iść.
Zapomniałem nakarmić Paddy

s

ego.

- To ten pies, który sypia z wami w łóżku? - zainteresowała się Bridget.
- No cóż - Rose zrobiła głupią minę - kupiliśmy już nowe łóżko. A właściwie dwa:
jedno do mieszkania, drugie do domku.
- Boże, chyba nie pozwalacie mu włazić na te nowe? - zaniepokoiła się Bridget.
- Pewnie, że nie. Wyleguje się na starych.
- Słyszałaś kiedyś coś takiego? - Bridget spojrzała na przyjaciółkę. - śeby odstępować
łóżko psu...
- Nigdy - odparła Maureen. - A poza tym ciągle zostawiają go bez opieki. Taką bestię!
- No właśnie, mamo. Jeśli zaraz nie wrócimy do domu, Paddy może kogoś pożreć -
przerwała jej Rose. - Jest głodny.
- Mówisz poważnie?
- Nigdy nic nie wiadomo. - Daniel poparł żonę, pomagając jej założyć płaszcz.
- Głupio się czułam, zwalając winę na pieska, który nie skrzywdził nigdy nawet
muchy - powiedziała Rose do Daniela, kiedy wracali taksówką na Manhattan.
- Ja też, ale to ostudzi ich zapał, żeby do nas wpadać bez zapowiedzi.
- Całkiem dobrze przełknęły to imię dla dziecka, nie sądzisz?
- W każdym razie talerze nie latały w powietrzu. W sumie jednak nie ma się o co
spierać. Mam nadzieję na chłopca.
- Wiesz przecież, że na USG wyszła dziewczynka.
- Może się mylą..,
- Ja w każdym razie wolę dziewczynkę. I zamierzam dać jej imiona po naszych
matkach. To w końcu ich sprawka.
- Może nie tak do końca. Sami też mieliśmy w tym udział. Rose przysunęła się do
męża, aby taksówkarz jej nie słyszał.
- Naprawdę jesteś przekonany, że to się stało podczas tamtej kąpieli?
- Nie całkiem. Ale już wtedy wiedziałem, że będziesz moja. I wiesz co? Teraz też
mam na to ochotę. Lekarz nie będzie miał żadnych obiekcji?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuski to nie jedna
005 Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuski to nie jedna
Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuśki to nie jedna
005 Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuśki to nie jedna
05[1] Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuśki to nie jedna
Thompson Vicki Lewis Miłość i Uśmiech 05 Co dwie mamuśki to nie jedna
Vicki Lewis Thompson Co dwie mamuśki to nie jedna
Co dwie gowy to nie jedna, zwizki frazeologiczne w naszym jzyku
Bulyczow Kir Co dwa buty to nie jeden
Bułyczow Kirył Co dwa buty to nie jeden
Bulyczow Kir Co dwa buty to nie jeden
Co wolno Owsiakowi to nie tobie, Ruch Narodowy
HT018 Thompson Vicki Lewis Szalony weekend
Thompson Vicki Lewis Boże Narodzenie w Connecticut
HT063 Thompson Vicki Lewis Strzala Kupidyna
HT170 Thompson Vicki Lewis Ulubieniec kobiet
051 Thompson Vicki Lewis U ciebie czy u mnie

więcej podobnych podstron