Porwaliśmy własne dziecko
Polacy często uważają, że wszędzie w Europie dzieci wychowuje się tak samo – czasem przytula,
czasem krzyczy. Nic bardziej błędnego. Rodzice 9-letniej Nikoli przekonali się, że w Norwegii wolno
nie przytulać, ale za krzyki zabierają dziecko. By Nikolę odzyskać, musieli ją porwać z rąk norweskich
służb socjalnych.
Helena Rybka myślała, tak jak niemal każdy zostawiający za sobą gdzieś pod Kutnem czy Chojnicami
dawne nieudane życie, że Norwegia to raj. Jest praca, pieniądze i godne życie. A że inne niż w Polsce?
Co znowu! Wszędzie przecież ludzie wyznają to samo: nie zabijaj, nie kradnij, stój na czerwonym,
ruszaj na zielonym. A reszta to głupstwa. Helena zostawiła pracę w szpitalu. Była salową. Wybrała
sprzątanie norweskich szkół. Arek, jej mąż, porzucił stocznię, ale szybko znalazł pracę w norweskiej
fabryce. Myśleli: przecież wszyscy chowają dzieci tak samo, całuje się je, przytula, czasem się
krzyczy, czasem da klapsa. Teraz już wiedzą: w Norwegii można nie całować, można nie przytulać,
ale krzyczeć i uderzyć nie wolno.
Po pięciu latach w Norwegii Polska wydawała się Helenie bardzo odległa. Nawet jeśli języka wciąż nie
znała, to na północy mieszkała już i pracowała cała jej rodzina: dwóch dorosłych synów z pierwszego
małżeństwa, obecny mąż, do szkoły poszła ich córka Nikola. Dziewczynka w tym roku skończyła
dziewięć lat i płynnie mówi po norwesku. Dziecko w norweskiej szkole to prawdziwy skarb. Zawsze
można liczyć na pomoc, a to z gminy, a to od państwa. To wie tutaj każdy.
Kiedy więc pierwszy raz przyszły urzędniczki, grzeczne, uśmiechnięte, serdeczne, i pokazały
legitymacje Barnevernet (Urząd Ochrony Praw Dzieci), Helena szczerze się ucieszyła. Choć nazwy
Barnevernet nigdy nie słyszała. Ale podpytała w szkole i tam powiedzieli, że to szacowna instytucja.
Działa od pół wieku. I podlega specjalnemu ministerstwu do spraw dzieci i równości. Helenie
spodobało się to, co usłyszała: urząd przyznaje pomoc finansową, socjalną i psychologiczną rodzinom,
które potrzebują wsparcia w wychowywaniu dzieci. Może np. opłacić pobyt dziecka w przedszkolu lub
w świetlicy szkolnej, zorganizować i opłacić zajęcia pozaszkolne, korepetycje, sesje z terapeutą.
Helena tak kombinowała: normalnie to człowiek od urzędu do urzędu się nabiega, żeby wyrwać jakąś
pomoc, choć parę groszy, a tu, proszę, sami do domu przyszli.
Jak się nie cieszyć? Jeśli jacyś norwescy urzędnicy interesują się jej rodziną, pytają, czego jej
brakuje, jakie mają problemy, to może być z tego tylko coś dobrego. A właśnie to ich interesowało.
Kiedy więc przyszli znowu, poskarżyła się, że musi żyć w kawalerce. Z mężem i Nikolą trochę
ciasnawo. Tamci rozejrzeli się wokół, posiedzieli, pokiwali głowami, wyciągnęli kartki i długopisy, coś
notowali, coś pogadali między sobą po norwesku. Co pisali i co mówili, tego Helena nie wie, bo języka
wczoraj, 08:05
Źródło: Newsweek Polska
Fot. Getty Images/FPM
Strona 1 z 4
Aktualność - drukowanie - Wiadomości w Onet.pl
2011-07-14
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/kraj/4790060,wiadomosc-drukuj.html
nie zna, ale kiedy wychodzili, uśmiechali się do niej. Pomyślała, choć wszyscy Norwegowie ciągle się
uśmiechają, że te ich uśmiechy to jednak dobry znak.
I tak było! Po miesiącu Barnevernet przyznał Helenie dopłatę do czynszu, aby mogła wynająć dwa
pokoje. Przyznali tę dopłatę Nikoli, żeby dziecko miało własny pokój. Starczyło nie tylko na dwa
pokoje, ale i na ogródek, i mały trawnik, gdzie dziewczynka mogła się bawić.
Następnym razem panie z Barnevernet od razu zwróciły uwagę na ten trawniczek. Uśmiechały się jak
poprzednio, ale chyba nie były zadowolone. Zwróciły uwagę, że Nikola bawi się sama. Sama to
niebezpiecznie, smutno i depresyjnie. Tyle Helena zrozumiała. Ale czym się przejmować, skoro oni
tacy mili. Uśmiechali się i długo pytali o córkę. Czego Nikoli brakuje, co lubi robić, czym się
interesuje? Może rysuje albo rzeźbi, a może biega albo pływa? Ma hobby? Na koniec obiecały opłacić
dziewczynce zajęcia jazdy konnej i świetlicę, żeby po szkole dłużej mogła przebywać z rówieśnikami i
szlifować norweski. Helena była szczęśliwa.
Na to, że pytali też o nią i męża, machnęła ręką. To, o co pytali, było dla niej śmieszne, wręcz
dziecinne. Ot, choćby ciche dni. Kiedy pytali o kłótnie małżeńskie, odpowiadała, że bywają, jak to w
małżeństwie, normalnie. Ale krzyczeć na siebie to raczej nie krzyczą, a ciche dni to i owszem, nawet
kilka z rzędu się zdarza. Wiadomo, ciche dni to na faceta najlepsza metoda! A pani z Barnevernet aż
przysiadła, zbladła, jakby trupa ujrzała. Powiada: ciche dni, gorzej być nie może. Ciche dni to
długotrwałe napięcie, które krzywdzi wszystkich w rodzinie. Nikoli bardzo szkodzi takie napięcie,
rozbija ją emocjonalnie, destabilizuje. Jak są ciche dni, to konflikt nie ma rozwiązania, ujścia, a przez
to zakończenia.
Pani z Barnevernet zasugerowała, że oboje z mężem powinni podjąć terapię w specjalnym ośrodku
gminnym. Mówiła, że są tam pracownicy socjalni przeszkoleni w psychologii, mediacji i rozwiązywaniu
konfliktów. Helena miała ochotę postukać się w głowę, ale nie chciała obrazić pani – w końcu to
urzędniczka z wizytą, za świetlicę i jazdę konną córki obiecała płacić.
Koleżanka Polka, co ma męża Norwega, mówiła później Helenie, że takie opowieści o kłótniach albo
cichych dniach to dla norweskiego urzędnika może być szok. Lepiej już nic nie mówić. Mówiła, że
Barnevernet szczególnie uważnie pilnuje rodzin polskich imigrantów. Wszystko dlatego, że Norki (jak
Norwegów nazywają polscy imigranci) – opowiadała koleżanka – mają o Polakach wyrobioną opinię.
Uważają, że Polacy swoje dzieci biją, poniżają słownie, krzyczą na nie, a w najlepszym razie bardzo
surowo karzą. Dla Norwegów nie do pomyślenia są zakrapiane alkoholem grille z udziałem dzieci,
palenie w pomieszczeniach, w których są dzieci, przeklinanie przy nich. A to wszystko, ich zdaniem,
robią Polacy. Helena pamięta, że jak tego słuchała, to się śmiała. Myślała, że to żarty.
Minął jakiś czas, w październiku ubiegłego roku pani z Barnevernet przyszła znowu. Uśmiechała się.
Powiedziała jednak: mamy problem. Mówiła, że jest zmartwiona i zaniepokojona: był telefon ze szkoły
Nikoli, powiedzieli, że dziewczynka ma poważne problemy, jest smutna, a ktoś nawet widział, że na
przerwie płakała. Płakała! Jeśli dziewięcioletnie dziecko płacze, to oznacza jedno: potrzebuje
natychmiastowej, kompleksowej pomocy. Dzieci same z siebie nie płaczą. Płacz dziecka na przerwie
równa się kryzys.
Helena, jak zawsze, posadziła panią z Barnevernet, podała herbatę, ciasteczka. Sama myślała:
dlaczego zadzwonili do nich ze szkoły? Kto zadzwonił? Musiało się stać coś innego. Nie może chodzić o
zwykły płacz. Tak kobieta nie mówi mi prawdy!
Pani urzędniczce zaś wyjaśniła, że owszem, jest sytuacja ostateczna. Babcia Nikoli jest w szpitalu i
najpewniej nie wyjdzie. Znaczy się, umrze. Pani z urzędu długo przyglądała się Helenie znad filiżanki
herbaty. Nawet uśmiechać się przestała. Chyba była jeszcze bardziej zaniepokojona, niż kiedy
przyszła. Musiała sobie pomyśleć, że w tym domu naprawdę jest poważny problem. Poważniejszy, niż
mogła przypuszczać. Przecież nie płacze się dlatego, że babcia umiera. Śmierć to oczywisty finał
życia.
Po kilku dniach Helena dowiedziała się, że ostatnia rozmowa to także był efekt standardowej
norweskiej procedury. Telefon ze szkoły także. Każda osoba pracująca z dziećmi: nauczyciel, trener,
pediatra, ma ustawowy obowiązek zawiadomić Barnevernet, jeśli dostrzeże u dziecka niepokojące
zachowanie: smutek albo, jak u Nikoli, właśnie płacz. Płacz na liście niepokojących sygnałów jest
bardzo wysoko.
Później było już coraz gorzej. Helena widziała przez okno, że inna pani z urzędu raz i drugi
odprowadza córkę po szkole do domu, przechadza się z nią, rozmawia. O czym rozmawiałyście? –
pytała matka. – O tym, czego mi trzeba i czemu jestem smutna – odpowiadała córka. Kolejna wizyta.
Strona 2 z 4
Aktualność - drukowanie - Wiadomości w Onet.pl
2011-07-14
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/kraj/4790060,wiadomosc-drukuj.html
Tym razem konkretne pytanie prosto z mostu. Pani urzędniczka chciała wiedzieć, czy to prawda, że
Helena zabroniła Nikoli spotykać się z norweską koleżanką z sąsiedztwa?
Owszem, Helena zabroniła. Miała swoje powody. Opowiedziała pani z Barnevernet, że koleżanka z
sąsiedztwa rozkręciła Nikoli komputer, a dla Heleny naprawa to poważny wydatek. Nie stać jej. To
samo z pralką. Koleżanka z sąsiedztwa nasypała trocin do bębna, bardzo ją śmieszył ten dowcip, a
Helena musiała pożyczać później na tę pralkę pieniądze. Na koniec koleżanka z sąsiedztwa chciała
wołać policję, bo Nikola upuściła jej chomika na chodnik. Niby niechcący, ale stworzyła zagrożenie
życia chomika. Koleżanka powiedziała, że Nikola maltretuje zwierzęta i nie respektuje ich praw, a
tego robić nie wolno. To sprawa poważna. Można rzec, kryminalna.
Helena nie chciała ani trocin w pralce, ani spraw kryminalnych, więc zabroniła Nikoli spotykać się z
koleżanką. Powiedziała, że inaczej będzie szlaban. Pani z urzędu długo notowała coś w zeszycie.
Widać, że była bardzo poruszona. Kiedy skończyła, powiedziała, że bardzo się martwi o Helenę. Nie
wie, co ma począć. Z czymś takim nie spotkała się podczas całej kariery. Czyż Helena nie zdaje sobie
sprawy, co takiego uczyniła? Czy tylko udaje? Przecież właśnie naruszyła podstawowe prawa
człowieka – prawo do wolności własnej córki. A ten szlaban! To psychiczny terror w najczystszej
postaci. Nikt nie ma prawa więzić drugiego człowieka, chyba że państwo po sądowym wyroku.
A kolejna wizyta była już ostatnia. Panie z Barnevernet przyszły we dwie. Poleciły, żeby Nikola
nazajutrz się spakowała. Pojedzie do rodziny zastępczej. Na jak długo? Może na 48 godzin, może na
cztery tygodnie, góra na sześć. W tym czasie urząd podejmie decyzję, co dalej. Będą monitorować
sytuację w rodzinie Heleny, jej stosunki z mężem. Będą obserwować, przeprowadzać badania,
ankiety, testy – normalna procedura. Muszą się zorientować, czy Nikola może nadal wychowywać się
w domu. Miały ze sobą raport. Pierwszy dokument przetłumaczony na język polski. Były tam notatki
ze wszystkich wizyt, z tezami i wnioskami.
Było o nieporadności rodziców, kłótniach małżeńskich, o cichych dniach, o samotnych zabawach Nikoli
w ogródku, o śmierci babci, emocjonalnej huśtawce i nieprzepracowanych negatywnych emocjach,
które zamieniają się w płacz. Było w końcu o ograniczaniu wolności osobistej dziecka.
Na koniec Helena znalazła cytat z wywiadu z córką. Nikola mówiła, że bardzo kocha mamę i martwi
się, że mama nie ma pracy. Z tego powodu jest jej bardzo smutno, bo widzi, że mama bardzo się
martwi tym brakiem pracy. Bardzo chciałaby mamie pomóc, ale nie wie jak.
We wnioskach napisano, że matka nie jest w stanie zapewnić córce emocjonalnego bezpieczeństwa,
zrzuca swoje problemy na barki dziecka, tworząc depresyjną atmosferę, to zaś uniemożliwia Nikoli
harmonijny i bezpieczny rozwój. Następnego dnia Nikola odjechała ze szkoły z dwiema urzędniczkami.
Mijały dni. Od Nikoli przychodziły SMS-y (nielegalne, Helena wcisnęła jej w tajemnicy przed
urzędnikami komórkę). Co dzień o piątej, najpóźniej szóstej rano: „Mamo, kiedy mnie zabierzesz? Ile
jeszcze? Kiedy wrócę do domu?”.
Nikt nie przychodził, by obserwować życie Heleny. Nie było ankiet, monitorowania, badania,
rozpytywania. Oprócz SMS-ów były jeszcze spotkania z Nikolą – dwie godziny raz w tygodniu. Trudne
spotkania. Pani z Barnevernet powiedziała, że nie wolno płakać, nie wolno się też przytulać. Płakanie i
przytulanie ma destrukcyjny wpływ na stan emocjonalny Nikoli. Ten zaś po odseparowaniu od
nagromadzonych w domu rodzinnym nieprzepracowanych negatywnych emocji poprawia się z dnia na
dzień. Trzeba było, co prawda, zamykać czasem nowy pokój Nikoli na klucz i odprowadzać ją do
szkoły, ale jest naprawdę coraz lepiej. Dziewczynka jest radosna i ma apetyt.
A następnego dnia o piątej rano znów SMS: „Mamo, kiedy mnie zabierzesz do domu? Czy jeszcze
mnie chcesz?”. Helena powoli traciła zmysły. Co jeszcze można zrobić? Gdzie szukać pomocy?
Pierwsza myśl: polski konsulat w Oslo. Druga: media. Źle to się skończyło. Pani konsul wysłała list z
interwencją do Barnevernet. Napisała, że Nikola jest obywatelką polską i że nie można ot tak, nawet
jeśli rodzina nie jest idealna, odebrać dziecka rodzicom. Powołała się na międzynarodowe konwencje i
autorytet ONZ, ale odpowiedzi nie dostała.
Jeszcze gorzej poszło z mediami. Jedna z gazet napisała, że Norwegowie porwali polskie dziecko i że
pani konsul uważa Barnevernet za organizację totalitarną, mało tego, porównuje Barnevernet do
Hitlerjugend. Wybuchł skandal.
A rano przyszły kolejne SMS-y. Helena wzięła adwokata. Norwega. Ten przeczytał raport Barnevernet
i powiedział, jaki jest scenariusz: za sześć tygodni będzie sprawa sądowa, którą Helena przegra.
Straci prawa rodzicielskie. Nikola trafi do rodziny zastępczej. Będzie tam aż do pełnoletności. Sąd
zakaże jakichkolwiek kontaktów z biologicznymi rodzicami – to standardowa procedura. By chronić
dziecko przed bolesnymi wspomnieniami i rozchwianiem emocjonalnym, będzie się też starać
Strona 3 z 4
Aktualność - drukowanie - Wiadomości w Onet.pl
2011-07-14
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/kraj/4790060,wiadomosc-drukuj.html
ograniczyć jej kontakty z mniejszością polską, a także z polskim językiem i kulturą. W tym celu
wybierze dla niej odpowiednie – oddalone od tych destruktywnych czynników – miejsce osiedlenia. O
piątej rano: „Mamo, kiedy wrócę do domu?”. Był 29. dzień u rodziny zastępczej.
Helena postanowiła działać. Wezwano detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Wezwano – bo nikt się
teraz nie przyznaje, że go wezwał. Ani Helena, ani konsulat. Matka przez tajny telefon zaczęła
przygotowywać dziecko: „Nie możemy cię porwać. To ty sama musisz... Jeśli chcesz...”. Chciała.
Wiadomość od Nikoli: „Mamo, nauczyłam się blokować okno. Jestem gotowa”. Człowiek od
Rutkowskiego podrzucił dyskretnie linę. W nocy o umówionej porze czekał w ogródku. Dziewczynka
zawiązała sznur na ramie łóżka. Potem piętro w dół. Przez zablokowane okno. Na dole człowiek
Rutkowskiego. Miał asekurować Nikolę. Na ulicy czekały samochody. Do Nikoli dołączyli rodzice,
którzy w Norwegii zostawili wszystko: meble, pracę. A potem była już tylko ucieczka: Szwecja, Dania,
Niemcy, Szczecin.
Kiedy rodzina zastępcza, której oddano Nikolę, się obudziła, dziewczynka była już w Polsce. W środę
29 czerwca o 9 rano norweska policja przyjęła zgłoszenie o zaginięciu Nikoli.
Jeszcze tego samego dnia norweskie media podniosły alarm: porwano dziecko. Norweskie prawo nie
zna określenia „rodzic”, tylko „opiekun”. Rodzic i opiekun w świetle prawa znaczy to samo. Pisano
więc: „detektyw-kidnaper porwał dziecko prawowitym opiekunom”. Gazety dodają sensacyjne
doniesienie: rodzice Nikoli kłócili się i byli bliscy rozstania! Stąd interwencja Barnevernet.
Sam urząd niczego nie potwierdza, niczego nie komentuje. Rzeczy, którymi się zajmuje, są poufne.
To rodzinne, intymne sprawy. Jednak bardzo martwią się o Nikolę. Przecież tyle zachodu kosztowało
norweskie służby zapewnienie jej stabilnej emocjonalnie przyszłości.
Autor Igor T. Miecik
Copyright 1996-2011 Grupa Onet.pl SA
Strona 4 z 4
Aktualność - drukowanie - Wiadomości w Onet.pl
2011-07-14
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/kraj/4790060,wiadomosc-drukuj.html