Krystyn Ziemski Barwy strachu

background image


Krystyn Ziemski



BARWY STRACHU





Wiatr zacina siąpiącym deszczem. To ma być maj, myśli
melancholijnie Klepacz'. Poniektórzy twierdzą, że powinno się
chodzić po deszczu, to się urośnie. Ale mnie to chyba nie pomoże.
Po' czterdziestce?! Zastanawia się z odcieniem wisielczego
humoru.
Włosy i nogawki od spodni przemokły, kleją się do ciała, woda
ścieka po szyi, karku, aż pod żebra. Brrr. Codzienna wędrówka do
pracy z wiecznie spóźniającymi się autobusami i nerwowym
wyczekiwaniem na" przystankach dziś wyjątkowo dotkliwie daje
się we znaki. Loteryjka: przyjedzie na czas, czy nie przyjedzie. Do
.tego kawał drogi piechotą i na dodatek ten deszcz. Wchodząc do
komendy otrząsa się jak pies. Byle się tylko nie zaziębić. Zaziębia
się łatwo.'Raz, jak go chwyciło, chodził zagrypiony przez parę
tygodni. A najgorszy jest katar. Wtedy zupełnie nie może się
pozbierać. Zaraz zrobię sobie mocnej herbaty. Na roz-
grzewkę, planuje wchodząc na górę. Może Marcinkowski już
zdążył nastawić wodę?
Siedzą we dwóch i tak się przyjęło, że ten, który przyjdzie
pierwszy, od razu włącza elektryczny czajnik. -Zafundowali go
sobie na spółkę. Codziennie rano parzą „męską" herbatę, mocną,
niemal czarną. Pachnie aromatycznie, działa jak kawa. Herbata, to
jest mu teraz potrzebne.
W pokoju nie ma nikogo. Klepacz jest zawiedziony. Rozbiera się,
wiesza mokry płaszcz i włącza czajnik. Właśnie wyciera szyję

background image

chusteczką, gdy odzywa się brzęczyk telefonu.
— Słucham, Klepacz — mówi do słuchawki.
— Daj Marcinkowskiego. — To głos sekretarki szefa.
— Nie ma go.

,

Jak to nie ma? Jak tylko przyjdzie, niech się zamelduje u starego.
Piln# sprawa.
Dobrze, Basiu. Przekażę. — Odkłada słuchawkę.
Wsypuje herbatę do szklanki i pochyla się. nad czajnikiem. Ale to
wolno idzie... Pewnie dziś znów dwudziesty stopień zasilania.
Szczęście, że przynajmniej skończyła się jedna klęska żywiołowa
w postaci 'imy. Co będzie tej wiosny?! Susza, powódź? Zawsze
się znajdzie jakieś uzasadnienie...
Znów ten telefon. Odstawia szklankę, podnosi słuchawkę. Głos
Basi:
— Jeszcze go nie ma?
?— Nie ma. Pewnie zaraz nadejdzie. Sama wiesz, jak to jest. Z
Ursynowa trudno na czas dojechać. Może znów autobus nawalił
— tłumaczy kolegę. — Co za gwałt, coś się wydarzyło?
— Stary się wścieka. Wiesz, że u niego wszystko musi być jak w
zegarku. Raz tylko się spóźniłam, a truł mi przez trzy dni- na ten
temat.
No to cześć! — Nie chce przedłużać rozmowy. Woda się nareszcie
gotuje, a on marzy o gorącej herbacie.
Co mam szefowi powiedzieć? — Basia nie ustępuje.
Wymyśl coś prawdopodobnego. Powiedz, że Marcinkowski z
samego rana miał coś załatwić na mieście i dlatego przyjdzie
później. Mógł przecież wpaść do muzeum. Oni tam urzędują od
ósmej. Zanim załatwi...
Z westchnieniem ulgi odkłada słuchawkę. Wlewa wrzątek do
szklanki. No, nareszcie spokój. Ale nie może zająć się wymarzoną
herbatą. Znów ten telefon.
Z choinki się .urwlfli, czy co, myśli ze złością. Znowu do
Marcinkowskiego.
Proszę zadzwonić później. Jeszcze nie przyszedł — informuje
kobietę pytającą o kolegę.

background image

Wezwał mnie na dziś, na ósmą rano — wyjaśnia11 młody głos. —
Dzwonię z biura przepustek.
— Nic o tym nie wiem. Musi pani poczekać. Powinien zaraz
przyjść — dorzuca uspokajająco. — Sam zejdzie-po panią.
Sięga po herbatę. Gorący płyn parzy usta. Miłe ciepło rozchodzi
się po ciele. Gdyby jesz-v cze można było wysuszyć spodnie, buty
i skarpety! Na to jednak nie ma rady. Samo wyschnie, zanim
wrócę do domu, pociesza się. I nagłe skojarzenie: a może by
zadzwonić do Marcinkowskiego?
Nakręca znajomy numer. Długi sygnał. Jeden, drugi, trzeci. Nikt
nie podchodzi do aparatu. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic
dziwnego. Przecież żona Marcinkowskiego pracuje, a
trzynastoletni syn też już poszedł do szkoły. Marcinkowski na
pewno wyszedł z domu, tylko nie może dojechać, bo jak zwykle
nawala miejska komunikacja. Wszystko nawala," tylko nam nie
wolno, wzdycha. Ma chłop pecha, że właśnie dziś~starego
przypiliło. Trzeba będzie coś sensownego wymyślić, żeby się nie
czepiał. Z tym muzeum to chyba dobry pomysł?!
Wyciąga akta z szafy pancernej. Dzisiejszy dzień przeznaczył na
ich uporządkowanie. Sprawa dotycząca niegospodarności w
jednym z zespołów filmowych jest już zakończona. Wczoraj
biegły przyniósł opinię z dokładnym wyliczeniem strat. Wszystko
po kolei trzeba włączyć do akt. Wyjmuje z szuflady dziurkacz,
podkłada papiery, naciska i... dziurkacz się rozpada. Rzuca go ze
złośńą do kosza. Co za szmelc!
Trzeci w tym miesiącu. Trzeba iść do sekretariatu po inny.
— Chcesz dziurkacz? — Basia w pierwszej chwili nie może
pojąć, o co mu chodzi — Przecież dwa dni temu dostaliście nowy.
Zanim ci wydam, zajdź do szefa. Kazał cię wezwać. Właśnie
miałam dzwonić.
-— Co on ode mnie chce?
Klepacz przypomina sobie otrzymane ostatnio polecenia. Nie, nic
nie zaniedbał. Raport złożył w ustalonym terminie. Więc co? Nic
nie przychodzi mu do głowy.
Melduję się, towarzyszu pułkowniku — zaczyna słuźbiście od

background image

progu.
Co z Marcinkowskim? — Pułkownik nie bawi się w żadne
wstępy.
Z samego rana miał być w muzeum. Zaplanował jakieś czynności
— serwuje wymyślone przez siebie wyjaśnienie.
Dlaczego nie zostawił w sekretariacie informacji? — rzuca
pułkownik Zdzieniecki. — Muszę wiedzieć, gdzie są moi ludzie.
To nie uprzejmość, a obowiązek, meldować kto, gdzie i na "jak
długo idzie — mówi podniesionym głosem. — Znasz jego
sprawę? — zmienia temat.
Zna ją o tyle, o ile zna się sprawy prowa-drtne przez siedzącego w
tym samym pokoju kolegę Z jego relacji, z przesłuchań, których
czasem jest się mimowolnym świadkiem, czasem z dyskusji nad
jakimś ' wyłaniającym się przed którymś z nich problemem. Szef
o tym musi wiedzieć, więc po co pyta?
— Wiem, że prowadzi sprawę muzealnych depozytów \—
wyjaśnia krótko.
— Co konkretnie teraz robi?
Klepacz jest zaskoczony pytaniem. Marcinkowski musiał zdawać
pułkownikowi sprawozdanie ze wszystkich czynności, omawiać
plan śledztwa. A skąd on ma o tym wszystkim wiedzieć? Ma
dosyć swojej roboty, brak mu czasu na interesowanie się
szczegółami poczynań kolegi. Szef chce sprawdzić
Marcinkowskiego czy có?
— Nie znam szczegółów — stwierdza sucho. ?— Z
prowadzonych w mojej obecności przesłuchań mogłem się tylko
zorientować, że chodzi o jakąś zaginioną książkę depozytów i
wokół tej sprawy wszystko się kręci.
Pułkownik Zdzieniecki marszczy brwi przecinające twarz grubą
czarną krechą.
— Muszę mieć zaraz notatkę z dokonanych w tej sprawie
ustaleń. Komendant zażądał informacji, a Marcinkowskiego nie
ma — rzuca dla wyjaśnienia sytuacji.
Ładny gips. Klepacz już rozumie, że sf^.ry ^jest w kropce. Jak tu
się przyznać komendantowi, że hie wie, gdzie się podziewa jego

background image

oficer.-
— Marcinkowski przygotowywał raport.
— Właśnie — stwierdza sucho pułkownik. Przygotowywał, ale
go nie złożył. Miał go przedstawić wczoraj, ale ja byłem zajęty i
umówiłem się z nim na dzisiaj. Sprawdź, może leży u niego w
biurku, a może schował do kasy pancernej. — Tak jest.
Klepacz wychodzi. Ma nadzieję, że w pokoju zastanie
Marcinkowskiego. Nie mógł zapomnieć, że na ósmą rano wezwał
ładzi na przesłuchania. To na pewno komunikacja, tłumaczy sam
sobie.
Ale w pokoju nie ma kolegi. Z westchnieniem zabiera się do
poszukiwań. Jeśli nie zabrał raportu ze sobą, powinien leżeć
gdzieś na wierzchu związanej z jego sprawą aokumen-tacji.
Wyciąga z szafy grubą teczkę, przerzuca zgromadzone w niej
papiery. Gruby plik, to wyniki kontroli NIK-u. Rzuca okiem na
ostatnią stronę. Końcowe ustalenia. „Bałagan. Brak ewidencji
eksponatów. Książki oddanych w depozyt obrazów zaginęły w nie
wyjaśnionych okolicznościach". Wniosek o wszczęcie śledztwa.
Prócz tego materiały operacyjne, jakieś luźne notatki. Ani śladu
poszukiwanego raportu.
Odkłada teczkę do szafy. Teraz kolej na biurko. Kolejno próbuje
swoje klucze. Wreszcie któryś pasuje. Wyciąga szufladę.
Blankiety protokołów przesłuchań, czysty papier, jakiś skorowidz
z telefonami. I nic więcej.
Co tu zrobić, kombinuje. Jak ochronić kolegę przed zbierającą się
nad jego głową burzą? Jak z tego wybrnąt? Odtwarzać raport? Z
czego?! Trzeba czasu na przewertowanie akt...
Znów brzęczyk telefonu. Pewnie pułkownik. Co ja mu powiem? Z
ociąganiem podnosi słuchawkę.
—• Chciałam rozmawiać z Wackiem — słyszy znajomy głos.
Żona Marcinkowskiego, oddycha z ulgą. Jak to dobrze. Może ona
będzie coś wiedziała.
— Wacka jeszcze nie ma — mówi. — Czy nie wiesz, gdzie on
może być? Szef go szuka. Jest pilnie potrzebny.
:— Jak to nie ma go?! — W głosie zdumienie. — Byłam pewna,

background image

że jest w komendzie. Nie wrócił na noc do domu. DżWonił
wieczorem, że ma pilne służbowe sprawy i nie wie, o której
przyjdzie. Do rana się nie zjawił. Myślałam, że poszedł prosto do
pracy. —• Ładny pasztet. Ona też nie wie. Tylko 'tego brakowało.
Co ja teraz powiem pułkownikowi, my^li gorączkowo. Ce> też się
mogło stać? — On chyba ma kogoś w mieście. Nie pierwszy raz
się zdarza,^ że w domu nie nocuje —r ciągnie kobieta nje zrażając
się jego milczeniem. — Już chciałam pójść w tej sprawie do
pułkownika.
Tego tylko brakowało! Jak jej to wyperswadować? Może narobić
niepotrzebnego szumu w komendzie. Wacek zwierzał mu się
kiedyś, że ma z nią kłopoty. „Jest zazdrosna i ciągle jej się zdaje
— mówił — że ja kogoś mam. Stale mnie sprawdza. Jak tylko
wyjdę z domu na dłużej, zaraz obdzwania znajomych, czy mnie
nie widzieli. Pafę razy wysyłała za mną syna.
Nie potrafię jej przemówić do rozsądku. Już sam nie wiem, co
robić. Rozwiódłbym się, gdyby nie mały. Mały potrzebuje ojca, a
ona dziecka nie odda". Teraz przypomina się Klepaczowi ta
rozmowa. Trzeba ją uspokoić za wszelką cenę, decyduje.
— Nie denerwuj się, Zosiu. Wacek się znajdzie. Spróbuj go
zrozumieć On jest naprawdę zaharowany. Nie ma czasu kichnąć, a
ty go podejrzewasz Bóg wie o co... — Czuje, że tłumaczenie
brzmi nieprzekonywająco. ale nie wie, co mógłby jeszcze-dodać.
—Jak tylko przyjdzie do komendy, zaraz do ciebie zadzwoni —
kończy tę kłopotliwą rozmowę.-
Co ja powiem pułkownikowi, myśli gorączkowo. Jak na
zawołanie telefon. Basia.
?— Masz ten raport? Szef czeka.
Nie mam. Nie mogę go znaleźć. Wacka też nie ma. Sam już nie
wiem. co robić. Ułagodź jakoś starego,
To nie takie proste Właśnie dzwonili z sekretariatu komendanta.
Ma się z&meldować za pół godziny z raportem w sprawie
muzeum. Chodzi o te depozyty Spróbuj się jakoś zorientować.
Może mu zreferujesz szczegóły zamiast Marcinkowskiego?
Właśnie mam ci przekazać to polecenie.

background image

Klepacz wpada w panikę.
— Co ja mu powiem? Na-wet nie zdążyłem przejrzeć
dokumentacji.
12 '
13
— Powiesz, co wiesz. Masz być za kwadrans. Klepacz wyciąga
teczkę. Gorączkowo przerzuca zgromadzone w niej materiały.

Rozdział II
Zmierzch już zapadł. W małej salce konferencyjnej rozbłysły
właśnie neonówki, nadając twarzom zgromadzonych tu mężczyzn
sinawy odcień. Odcisnęło się na nich także zmęczenie. Pułkownik
ma zaczerwienione oczy. Pije małymi haustami zimną już herbatę,
słuchając z uwagą referatu Klepacza.
Referat, tak to określił. Klepacz jest zażero-wany. Zbyt szumne
określenie dla zbioru skleconych w błyskawicznym tempie,
niezbyt ze sobą powiązanych informacji! Ale stara się, żeby
wypadło to jak najlepiej, tym bardziej że w naradzie bierze udział
kierownictwo pionu kryminalnego i dochodzeniowo-śledczego.
Wagi nadaje sprawie fakt, że prowadzący postępowanie kapitan
Wacław Marcinkowski zaginął bez śladu. „Jak kamień w-wodę"
— powiedział któryś z kolegów.
W komendzie jako ostatni, okazało się widział Marcinkowskiego
właśnie Klepacz. Wrócił tuż przed czternastą z prokuratury, gdzie
ustalał szczegóły związane z zakończeniem sprawy o
niegospodarność w jednym z zespołów filmowych Marcinkowski
ślęczał właśnie nad aktami i robił jakieś notatki, które, jak
powiedział Klepaczowi, miały posłużyć do sporządzenia
planu dalszych czynności. Plan razem z gotowym już raportem
miał przedstawić pułkownikowi następnego dnia, w czwartek. Ani
planu, ani raportu nie udało się Klepaczowi odszukać. Musiał je
zabrać ze sobą. Być może zamierzał wyszlifować je w domu lub
jeszcze uzupełnić, bo wspomniał mimochodem, że spodziewa się
zwrotu w sprawie. Trafił na jakąś nową nić i liczył na.
rewelacyjne wprost informacje. Klepacz niezbyt uważnie słuchał

background image

opowiadania kolegi, pochlonięly przygotowywaniem notatki
służbowej, ale najogólniei biorąc taki był sens wypowiedzi. On
sam nie przykładał do tej rozmowy większej wagi. sądził, że
Marcinkowski, jak zwykle, chciał się podzielić nadzieją bliskiego
sukcesu. O szczegóły nie wypytywał, miał na głowie własne
problemy. Zresztą nigdy. sobie nawzajem nie opowiadali
szczegółów, chyba że któryś z nich chciał przedyskutować
wspólnie jakiś zawiły problem. Ale tu me było widać takiej
potrzeby
Z tej rozmowy wynikał tylko jeden konkretny wniosek:
Marcinkowski jeszcze tego wieczoru zamierzał dokonać
dodatkowych ustaleń i najprawdopodobniej skończyć raport oraz
przygotować plan. dalszych czynności
Pośrednio potwierdziła to Marcinkowska. Opowiadała
Klepaczowi, że Wacek w środę przyszedł, jak zwykle, na
obiad koło siedemnastej. Był czymś zaaferowany, milczący, jakby
nieobecny. A ona właśnie chciała z nim pogadać o zakupach dla
syna. Mieli mu sprawić nowe palto, buty i coś tam jeszcze. Ona
mówiła, a on jakby nie słyszał. Powtórzyła dwukrotnie i dopiero
wtedy zareagował. Ale jak! Wzruszył ramionami i oświadczył:
„Rób, jak uważasz, dałem ci przecież pieniądze". Zdenerwowała
się, bo chciała, żeby wybrali się po zakupy we trójkę. Od dawna
nigdzie razem nie chodzili. „Wcale się nami nie zajmujesz. Mały
zapomni, że ma ojca", tak mu powiedziała. Burknął coś w
odpowiedzi. Zlekceważył ich.
Podczas tej rozmowy Marcinkowska wylała całe morze pretensji
pod adresem nieobecnego męża. Klepacz odniósł wrażenie, że cna
podejrzewa Wacka o zdradę i z tym właśnie kojarzy jego
zniknięcie. I tylko z tego powędu jest zaniepokojona. Na niego,
Klepacza, patrzy podejrzliwie, jak na ewentualnego wspólnika
tajemnic męża. Żadne wyjaśnienia do niej nie docierają,
stwierdził. Jest tak przejęta rzekomymi krzywdami, które ją
spotkały, oceniał, iż nawet nie bierze pod uwagę, że jej mężowi
mogło się stać coś złego. A że coś się musiało stać, jeśli przez
dwadzieścia cztery godziny Marcinkowski nie dał znaku życia,

background image

tego on, Klepacz, jest raczej pewien. Tak też przedstawił swoje
oceny pułkownikowi. Pułkownik Zdzie-nięcki był również
zaniepokojony. Znał dobrze
Marcinkowskiego, wiedział, że to solidny oficer. Gdyby mógł, na
pewno dałby znak życia, chociażby telefonicznie Tym bardziej że
wezwał ludzi na przesłuchania. Owa pani, która się zgłosiła w
czwartek, nie była jedyną osobą u-mówioną z Marcinkowskim w
komendzie.
Klepacz, po porozumieniu z pułkownikiem, zwolnił czekających,
polecając im, by zgłosili się telefonicznie następnego dnia. Liczył
na to, że Marcinkowski się pojawi. Kiedy ten nie przybył, w
piątek rano przesłuchał wezwanych, mając nadzieję, że być może
rozmowy te naprowadzą go na ślad zaginionego kolegi. Nie
dowiedział się jednak niczego. Panie, pracownice muzeum, o
Marcinkowskim wiedziały tylko tyle, że w poniedziałek, wtorek i
środę był u nich w pracy, rozmawiał z nimi o zaginionej książce
depozytów i wręczył im wezwanie na oficjalne przesłuchanie w
czwartek rano. Może ja nie umiałem,ich przycisnąć. Za mało
wiem, oceniał brak efektów. Tak naprawdę czuł się bezradny. Jego
wiedza o sprawie Marcinkowskiego ograniczała się do zebranej
przez kolegę dokumentacji i ni.; bardzo zrozumiałych dla nie
wtajemniczonego w szczegóły notatek.
Tę fragmentaryczną wiedzę przekazuje teraz szerokiemu
gremium.
— Z przejrzanych przeze mnie akt wynika,
że sprawę zapoczątkowało doniesienie niejakie-
go Zygmunta Sośniaka, przedstawiciela amery-
kańskiej Polonii. Zwrócił się on do naszego
t — Barwy strachu -, <-,
konsulatu w Chicago z informacją, że na ofiarowany przez niego
dla Zamku Królewskiego obraz natknął się na aukcji w Paryżu.
Sprzedawał go, jak ustalił, znany wiedeński anty-kwariusz,
Bednarecki, który wyemigrował z kraju w końcu lat
sześćdziesiątych. Sośniak przystąpił do licytacji, odkupił swój
własny obraz i przy okazji zapytał antykwariusza, jakim cudem

background image

wszedł w jego posiadanie. Bednarecki stwierdził, że kupił go od
jakiegoś turysty w Wiedniu. Dowiedziawszy się jednak, że
Sośniak jest Amerykaninem polskiego pochodzenia i interesuje się
obrazami, zaoferował inne dzieła polskich malarzy. Placówka
polska, której Sośniak przekazał te wszystkie informacje,
zawiadomiła natychmiast MSZ, a ministerstwo skierowało sprawę
do resortu spraw wewnętrznych. Stąd sprawa trafiła do stołecznej
komendy. Kapitan Marcinkowski ustalił, że obraz przekazany
przez Sośniaka podczas jego pobytu w kraju, a przeznaczony dla
Zamku Królewskiego, wraz z innymi darami Polonii
ofiarowanymi na ten cel, został zmagazynowany w muzeum.
Marcinkowski — ciągnie Klepacz — odnalazł zarejestrowany
jako darowizna obraz w kartotece muzealnej. Przy pozycji tej
widniała adnotacja: „depozyt", i numer ewidencyjny. Jednak
księgi obrazów oddanych w depozyt instytucjom i osobom
prywatnym nie otrzymał do wglądu. Docent Jankowska,
kierownik tego działu, odesłała go do dyrektora, ten zaś
oświadczył, że podczas jego urlopu księga depozytów gdzieś
zaginęła i mimo poszukiwań nie została odnaleziona.
Klepacz zerka do przygotowanych na tę naradę notatek.
— Czy to oznacza, że wszystkie depozyty zostały przekazane
depozytariuszom na wieczne nieoddanie? — odczytał pytanie
Marcinkowskiego, które ten podkreślił czerwonym ołówkiem. —
Obok była uwaga: czy są duplikaty i pokwitowania? — ciągnął
dalej beznamiętnym tonem. — Na te pytania odpowiedzi nie
znamy. Nie ma jej w notatkach. Najprawdopodobniej
Marcinkowski liczył, że sprawy te wyjaśni NIK. Po
przeprowadzeniu szczegółowej kontroli okazało się, że mniej
więcej dwa tysiące obrazów, rzeźb i innych cennych eksponatów
przekazano w depozyt instytucjom i osobom prywatnym. Komu?
Tego nie udało się ustalić. Księga depozytów zaginf.ła, a
pracownicy zasłaniają się niepamięcią. Kontrolerzy stwierdzili
ponadto, że część zbiorów nie została zewidencjonowana, że w
ewidencji panuje bałagan i chaos, że kilka dziesiątków
znajdujących się w muzeum eksponatów to kopie, a nie oryginały.

background image

Co się stało z oryginałami? Tego również nie ustalono.
Marcinkowski odnotował na tej liście „przemyt" ze znakiem
zapytania. Poza tym nasz kolega ustalił, że niektóre cenne, nie
zewidencjonowane eksponaty ma u siebie w domu dyrektor.
Otrzymał też poufną
informację, że wypadki przekazywania tych eksponatów
prywatnym osobom nie należą do rzadkości. Dyrektor w ten
sposób zapewnia sobie zaplecze. Kapitan Marcinkowski szukał też
odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób obraz ofiarowany przez
Sośniaka został wywieziony z kraju? Z jego notatek planu
czynności wstępnych wynika, że sprawdza! wszystkie wydawane
przez konserwatorów wojewódzkich zezwolenia na wywóz z kraju
dzieł sztuki Jak się okazało, zezwolenia na wywóz tego obrazu nie
wydano, musiał zatem zostać przetransportowany nielegalną
drogą. Kapitan zamierzał zapewne ustalić kanały przemytnicze i
ludzi związanych z tym procederem, bowiem w poroztmie-niu z
kryminalnym ściągnął akta spraw prze-mytniczo-dewizowych
zakończonych i 'sęo* yrh w toku, w których oprócz innych
walorów w grę wchodziły także dzieła sztuki. Analizuiąc te akta
wynotowywał mechanizrr.y oziałania grup przestępczych, tok ich
postępowania i krąg wchodzących w grę osób.
Najprawdopodobniej zamierzał zbadać, czy istnieją związki
między tymi kręgami a interesującymi go ludźmi. Założył, jak to
wynika z notatek, że wywóz z kraju dzieł sztuki musi być
zorganizowany przez fachowców, dysponujących całą gamą
możliwości i wspieranych przez powiązania zainteresowanych
wywozem posiadaczy. Świadczy o tym fakt, że wymieniony przez
Sośniaka obraz sprzedawał w Paryżu antykwariusz, który od lat
skupuje dzieła sztuki przemycane z Polski. Płaci w twardej
walucie.
„Fachowcy" od przemytu — przerywa Klepaczowi pułkownik —
muszą współdziałać z pracownikami muzeum. Nieprzypadkowo
zginęła księga depozytów.
Oczywiście. Myślę, że do tego wniosku doszedł i Marcinkowski,
skoro wezwał wczoraj na przesłuchania kilka pracownic z działu

background image

malarstwa, a na środę wieczorem, przed tymi przesłuchaniami,
umówił się z kimś, Kto miał mu przekazać jakieś rewelacyjne
informacje.
Klepacz nagle milknie. Co też z- nim się stało? Miał zdobyć
informacje. Co go spotkało na końcu tej drogi? O tym samym
muszą myśleć i inni, bo w salce konferencyjnej panuje grobowa
cisza.

Rozdział III
Sekretariat dyrektora muzeoim jest urządzony jak salon.
Empirowe biureczko, krzesełka, kanapa, stolik, gablota z
porcelaną, na ścranach gobeliny, piękne rzeźbione odrzwia —
wymiar innego świata, epoki, która przeminęła, pozostawiając po
sobie ślad niezatartego piękna. Współczesność, jak zgrzyt w tym
otoczeniu, reprezentuje maszyna do pisania i zwykłe biurowe
półki zastawione segregatorami.
Klepacz przysiadł ostrożnie na wybitym atłasem krzesełku i
wyciągn jł z kieszeni gazetę, żeby skrócić sobie czas oczekiwania.
Konferencja, która miała się zakończyć przed jedenastą — na tę
godzinę właśnie umówił się z dyrektorem — niespodziewanie się
przeciągnęła. Sekretarka, równie -filigranowa jak zgromadzone w
sekretariacie mebelki, przepraszała go dwukrotnie za spóźnienie
szefa, wreszcie zaproponowała kawę. Skwapliwie przyjął tę
propozycję — niedostatki w zaopatrzeniu dały mu się dotkliwie
we znaki. Przywykł do kawy, wypijał parę filiżanek w ciągu dnia,
i herbata, nawet mocna, nie mogła zastąpić codziennej porcji
kofeiny. Więc też chętnie korzystał z takich właśnie okazji. Tyle
ze okazje zdarzały się coraz rzadziej Inni też mieli trudności.
Świetna kawa — spróbował zagaić rozmowę. — Skąd pani ją
bierze? Nie jest to nasz „selekt", inny smak i aromat.
Profesor dostaje ją od przyjaciół z zagranicy. I przeznacza dla
swoich gości On sam nie pija kawy. Szkodzi mu na serce. Piie
tylko słabą herbatkę, a czasem parzę mu pokrzywę.
—? Zapewne dyrektor ma wiele zagranicznych znajomości.
Wymiana i te rzeczy...

background image

— Oczywiście — dziewczyna podchwytuje temat. — Naszego
profesora znają i cenią na Zachodzie. Jego książkę o polskim
muzealnictwie tłumaczono na kilka języków.
— Ma ją pani?
— Chce pan przejrzeć, proszę bardzo. — Wręcza mu albumowe
wydanie. — Znajdzie pan tu kolorowe zdjęcia naszych
najcenniejszych eksponatów. Ten egzemplarz dostałam od
profesora, z dedykacją. Wciąż zapominam zabrać go do domu.
Przegląda książkę z prawdziwym zainteresowaniem. Reprodukcje
na kredowym papierze! Dawno już nie widział tak dobrych.
„Tatrzański pejzaż". Patrzy na zdjęcie znanego obrazu, który
figuruje w notatkach Marcinkowskiego obok innych depozytów.
Rzuca okiem na podpis. Wynika z niego, że dzieło znajduje się w
muzeum.
— Nie widziałem tego obrazu na wystawie — stwierdza. —
Bardzo chciałbym zobaczyć oryginał. Nie wie pani, na której sali
jest eksponowany?
Jakby się zmieszała.
— Być może wypożyczyliśmy go na jakąś terenową wystawę
lub jest w konserwacji. Niech pan spyta panią docent Jankowską.
To jej dział. A czego właściwie milicja życzy sobie od naszego
dyrektora? I to już druga wizyta — dorzuca po chwili.
— Druga? — udaje zdziwienie.
— Parę dni temu był u nas inny przedstawiciel milicji. Także ze
stołecznej komendy. Pewnie kolega. Panowie tak chodzicie
stadami, jeden za drugim? — leciutki akcent drwiny.
— Ależ tak — uśmiecha się w odpowiedzi. —'?
Jeden pyta, drugi robi notatki. Kiedy był u dyrektora mój kolega?
— Zaraz panu powiem. — Dziewczyna przerzuca kartki
kalendarza. — Dziesiątego maja o jedenastej.
Dziesiątego maja był d dyrektora, jedenastego zaginął.
Czy gościła go pani równie serdecznie jak mnie? — pyta
żartobliwie.
Och, ja wszystkich gości tak samo przyjmuję — dziewczyna
uśmiecha się kokieteryj-

background image

Profesor ma dobry gust — odpowiada uśmiechem na uśmiech —
Ozdobił sekretariat najładniejszym z eksponatów.
Ee, takie porównanie1 Eksponaty to starocie. A ja nie mam za
sobą wiekowej przeszłości.
Ja nie w tym sensie — speszył się nieco. — Chodziło mi o to, że
można się w panią wpatrywać jak w obraz. — Komplement nie
jest zbyt wyszukany, ale dziewczyna pr~zyimuje go za dobrą
monetę.
Profesor kobietami się nie interesuje. Pewnie nawet nie dostrzega,
jak która wygląda. Która by zresztą na niego poleciała?!
Osiemdziesiątka na karku Choć kto wie — dorzuca z namysłem.
— To człowiek bogaty i ustosunkowany
— Tak?!
— Wystarczy obejrzeć jego mieszkanie To drugie muzeum.
Bywają u niego same grube ryby
— Profesor jest znaną osobistością.
— Nie o to tylko chodzi. Jeśli się dba o stosunki i wyświadcza
różne uprzejmości... — urywa, jakby się ugryzła w język.
Na korytarzu słychać ciężkie kroki. Drzwi się otwierają, na progu
staje niski, starszy pan. Wyciąga ptasią szyję w kierunku gościa:
Pan był ze mną umówiony na jedenastą?
Tak, panie profesorze.
Pod przenikliwym spojrzeniem świdrujących, wyblakłych oczu
Klepacz czuje się jak uczniak.
— Proszę, niech pan wejdzie. — Gest ręki w kierunku gabinetu.
Klepacz przepuszcza profesora przodem. Zamyka za sobą drzwi.
Znów ]est w stlonie urządzonym w stylu empire. Tyle że gobeliny
na ścianach zastąpiła tutaj galeria obrazów.
Profesor sadowi się wygodnie na kanapce i nie zapraszając
Klepacza do zajęcia miejsca rzuca bez żadnych wstęprw-
Cóż to milicja tak mnie wciąż nachodzi?
Wciąż? — pyta z udanvm zdziwieniem
— Parę dni temu był tu kapitan... Zaraz, jak on się nazywał... —
Podchodzi do biurka, sięga do kalendarz, przewraca parę. kartek
— Wacłiw Marcinkowski Tpż ze stołecznej komendy. Teraz znójv

background image

pan. Jak pana godność?
— Klepacz. Janusz Klepacz — mówi wolno, obserwując, jak
tamten zapisuje jego nazwisko w kalendarzu.
— O cóż tym razem chodzi?
Badamy stan zabezpieczenia magazynowanych obrazów i stan
ewidencji — improwizuje Klepacz, siadając bez zaproszenia. —
We wszystkich stołecznych muzeach — dorzuca.
Nie słyszałem o takiej akcji. — Profesor robi' wrażenie
zaskoczonego. — To dziwne — podkreśla. — Powinienem
wiedzieć. Jestem przecież radnym stołecznej rady...
To nie jest żadna akcja — wyjaśnia spokojnie. — Działamy w
ramach profilaktyki. Mamy sygnały, że składowane w
niewłaściwych pomieszczeniach obrazy niszczeją, a także, że
niektóre dzieła sztuki przechowywane w muzeum nie są
ewidencjonowane. Być może - nasze ustalenia staną się podstawą
do wystąpień w tej sprawie. Ale o tym nie ja decyduję.
Przyszedłem zorientować się na miejscu... — Patrzy wyczekująco
na profesora.
Ten jest wyraźnie niezadowolony. Milczy chwilę i wreszcie
oświadcza:
— Nie mam nic do ukrywania. U mnie jest wszystko w
porządku. Ale skoro chce pan przekonać się osobiście, zaraz
polecę docent Jankowskiej, aby pana oprowadziła po naszych
pomieszczeniach magazynowych. Czy to wszystko, czego życzy
pan sobie ode mnie?
— Tak.
Profesor podnosi słuchawkę.
— Niech pani wezwie do mnie docent Jankowską — zleca
sekretarce.
Z szuflady małego stoliczka wyciąga szarą książeczkę. Otwiera ją,
przerzuca parę kartek. Sięga do innego aparatu. Wykręca numer.
— Słuchaj, Franiu — mówi. — Znowu jest u mnie milicja. Tym
razem chodzi ponoć o składowanie obrazów. Załatw, żeby
wreszcie przestali mnie nękać. Nie można spokojnie pracować. —
Milknie, jakby słuchał tego, co mówi jego rozmówca. Potem

background image

odzywa się znowu: — On jest ze stołecznej komendy. Nazywa się
Klepacz. Sprawdź, co to za historia — dorzuca zirytowanym
tonem. — Zamiast zająć się bandytami i złodziejami,
przeszkadzają nam w pracy. Wczoraj u mnie okradli piwnicę. Nikt
się tym nie zainteresował, choć złożyłem doniesienie.
Znów chwila ciszy.
Okradli u niego piwnicę, odnotowuje Klepacz, w pamięci. Cenna
wiadomość. Doskonały pretekst, żeby zajść do mieszkania pod
jego nieobecność. Kto tam jeszcze mieszka? Żona? Gosposia'
Trzeba najpierw sprawdzić.- Do kogo dzwonił przez rządówkę?
Zobaczymy, kto się odezwie i czy się odezwie? Może rozr*owa
była fikcją? Może chciał mnie w ten sposćrb wystraszyć. Ale mógł
też interweniować poprzednio i dlatego komendant wzywał
\pułkownika, kojarzy mu się historia sprzed dwóch dni.
Jedenastego maja Marcinkowski nie przyszedł do pracy. Czyżby
istniał jakiś związek między tymi zdarzeniami?
W drzwiach starsza siwa pani w ciemnym kostiumie.
— Pan profesor mnie wzywał?
— Tak. Jest tu.kapitan Klepacz z komendy. — Łysa, jakby
zmumifikowana głowa kieruje się w jej stronę. — Proszę go
oprowadzić po magazynach. Chce zobaczyć, jak składujemy
obrazy. Żegnam pana. — Wstaje zza biurka na znak, że rozmowa
skończona.
Klepacz podnosi się z krzesła. Tamten nie wyciągnął- ręki, więc
schyla tylko głowę w pożegnalnym ukłonie i podchodzi do
stojącej w drzwiach pani docent. Przedstawia się.
Wychodząc z sekretariatu za swoją przewodniczką, rzuca
porozumiewawcze spojrzenie sekretarce.
— Pan tu jeszcze zawita? — Uśmiecha się dziewczyna.
— Ależ tak. Z prawdziwą przyjemnością.

Rozdział IV
Zaledwie wszedł do pokoju, już dopada go telefon.
— Za godzinę zameldujesz się u szefa.
To Basia. Nie wdaje się w żadne rozmowy, tylko to suche

background image

polecenie. Ciekawe, co też starego tak przypiliło, medytuje
rozbierając się powoli. Plan czynności? Ustalili wspólnie, że go
zrobi dopiero po wstępnym rozeznaniu. Za parę dni. Odprawy
także na dzisiaj nie planowano. Więc o co może chodzić?
Dodatkowe polecenie, informacja o losach Marcinkowskiego, a
może już efekt interwencji profesora?!
Profesorowi chodziło o to, by go z miejsca właściwie ustawić, a
może i zastraszyć. To był ceł rozmowy przez rządówkę, upewnia
się w swym przekonaniu. Ale to zagranie dowodzi, że tamten
czegoś się boi i woli, by nikt nie kręcił się na jego podwórku. Być
może książka depozytów nie zaginęła przypadkowo, a może ten
lęk ma związek ze zniknięciem Marcinkowskiego?!
Zniknięcie Marcinkowskiego wywołało ogromne poruszenie w
komendzie. Ciągle ktoś wpada, żeby zapytać o niego. Tym razem
w drzwiach staje kapitan Andrzej Korcz z wydziału zabójstw:
— Są jakieś wieści o Marcinkowskim? Kręci głową przecząco:
Nic nowego. Słyszałem, że ma być powołana grupa operacyjna w
tej sprawie.
Jest już powołana. Jestem przydzielony do tej grupy. — Korcz
pociera ręką okrągły podbródek. — Ty też wchodzisz w jej skład.
— Nic o tym nie wiem.
. — To się dowiesz. Jutro mamy się spotkać u szefa. O ósmej rano.
Jak ci leci rekonstrukcja śledztwa?
— Na razie kulawo. Byłem dziś w muzeum. Oprowadzała mnie
pani docent, kierownik działu malarstwa. Milcząca, kostyczna.
Zapewne zaufana profesora. Nic mi nie powiedziała. Raz tylko
udało mi się ją zagiąć. Spytałem o „Tatrzański pejzaż". Ten obraz
figuruje w notatkach Marcinkowskiego jako oddany w depozyt.
Pani docent oświadczyła, że został wypożyczony na wojewódzką
ekspozycję, i tak manewrowała, żebym nie mógł zajrzeć do
kartoteki. Mam na swoim koncie tylko jeden sukces: umówiłem
się z sekretarką profesora.
— Ładna?
Blond seksbomba. Jest rozmowna. Może ona coś powie.
Z notatek Marcinkowskiego nie wynika, gdzie i czego szukał?

background image

Bezpośrednio nie. Można się tylko zorientować, co budziło jego
wątpliwości. Jest parę uwag, które trzeba dopiero rozszyfrować.
Czekaj, coś mi się skojarzyło. To może być ślad. — Otwiera szafę
pancerną, wyjmuje plik kartek, kreślonych nerwowym,
niewyraźnym pismem. — Widzisz, tu są zanotowane trzy pozycje,
a obok nich słowo „wesele". Nie chodziło mu chyba o sztukę
Wyspiańskiego i nie jest to określenie obrazu. Może miał na myśli
jakąś okazjonalną uroczystość. Jakiś związek między tymi
dziełami a owym określeniem musi istnieć. Tylko jaki?
— Może. — W głosie Korcza ton zwątpienia.
— Każdy z nas ma różne skojarzenia, a notatki, sam wiesz, na
ogół są ich odbiciem. I tylko on wie, o co mu chodziło.
Klepacz kiwa głową. To prawda. Z jego notatek też trudno byłoby
komuś zorientować się, w czym rzecz. I jak tu dojść sedna?
Najpierw musi się nauczyć sprawy. Nigdy dotąd nie miał do
czynienia z tego rodzaju problemami. Co innego Marcinkowski.
To specjalista wysokiej klasy. Nic dziwnego, z zawodu historyk
sztuki. Dopiero w tym momencie to sobie uprzytomnił.
Właściwie niewiele wiem o Wacku Marcinkowskim, mimo że od
dwóch lat siedzimy biurko w biurko — mruczy trochę do siebie,
trochę do Korcza.
Nie mówił ci nigdy, dlaczego zdecydował się na pracę w
komendzie?
-— Nie. Ale musiał mleć jakiś powód. Może marzyły mu się laury
Scherlocka Holmesa, a wylądował jako specjalista od przestępstw
gospodarczych w kulturze. Tak to bywa, zamierzenia i
rzeczywistość. — W głosie Klepacza ton gorzkiej ironii. — Tak to
u nas jest.
— Byłeś kiedyś u niego w domu?
— Nie. Marcinkowski nie prowadził życia towarzyskiego.
Nawet na imieniny nie zapraszał kolegów. Może miał inne grono
znajomych.
A ja byłem u niego.
Kiedy?
— Dziś. Pułkownik chciał, żebym poszukał raportu. Może coś

background image

jeszcze się znajdzie, powiedział.
— I co?
Nic specjalnego. Marcinkowscy mają Za Żelazną Bramą trzy
malutkie pokoje. Jego pokój jest pozbawiony piętna osobowości.
Tapczan, biurko, regały z książkami. Sporo książek z historii
sztuki. Przejrzałem zawartość szuflad biurka. Pedantycznie
poukładane dokumenty, rachunki domowe. I nic poza tym. Ani
listów, ani fotografii, ani jednego zagryzmolonego świstka.
Wszystko takie wysterylizowane. Jeśli miał jakieś notatki, to nosił
je ze sobą. W domu nie ma nic.
Mówił mi, że jego żona jest chorobliwie zazdrosna. Może nic w
domu nie trzymał, bo bał się szperania w papierach.
Niewykluczone. Znalazłem trzy zdjęcia do paszportu czy do
legitymacji. Jakby się gdzieś wybierał. Przydadzą się. Popatrz? —
Wyciągnął jedno z portfela.
Klepacz przygląda się znanej twarzy. Marcinkowski na zdjęciu nie
wygląda na swoje trzydzieści pięć lat. Jest odmłodzony. Jasne
otwarte spojrzenie, sczesane do tyłu ciemnobrązowe włosy robią
wrażanie niesfornych. Spokojna, pogodna twarz. Z
charakterystycznym dla niej wyrazem stanowczości.
Tak. Stanowczość, zdecydowanie, umiejętność narzucania innym
swej woli to charakterystyczne cechy Marcinkowskiego
Klepacz był mimowolnym świadkiem wielu przesłuchań
prowadzonych przez kolegę. Słuchał niejednokrotnie tych
suchych, wnikliwych, drążących pytań, pytań tak
skonstruowanych, by nie pominąć żadnego szczegółu mogącego
mieć w sprawie znaczenie.
Jak ty to robisz, że nie nawiązując bezpośredniego kontaktu z
pszesłuchiwanym potrafisz go zmusić do odkrycia kart? — spytał
go kiedyś.
Przygotowuję się po prostu — rzucił tamten.
I to była pra\vda.
Marcinkowski przed każdą rozmową dysponował kompletem
informacji o człowieku, który miał zasiąść po drugiej stronie
biurka. I dotyczyło to zarówno świadków, jak i potencjalnych

background image

podejrzanych.
— Inaczej nie potrafiłbym wyłuskać prawdy obiektywnej —
powiedział kiedyś Klepaczowi, gdy ten skrytykował jego system.
-— Przecież w ten sposób musisz przygotowywać pytania dla
każdego przesłuchiwanego.
?— Tak też robię — wyjaśnił Marcinkowski.
Był soliJny. Za solidny, jego zdaniem. Nie improwizował, nie
blefował Jego sukcesy były owocem mrówczej pracy. Zdaniem
Klepacza, Marcinkowski pozbawiony był fantazji śledczej. Co
mógł jeszcze powiedzieć o zaginionym kole-
32
• — Barwy stiachu
33
dze? Pedant. W jego biurku był zawsze wzorowy porządek.
Kopie raportów, notatki, protokoły sądowe, odbite na powielaczu
instrukcje, w bocznych szufladach orzecznictwo sądowe izby
karnej, monitory i dzienniki ustaw zawierające przepisy tyczące
problematyki kulturalnej. Wszystko starannie ułożone w paczki.
Ani jednej niepotrzebnej rzeczy. Nic osobistego, prócz gumy do
żucia i zapałek.
Przeglądali te papiery w milczeniu. Szybko i dokładnie. Było w
tym coś z przeszukania i coś z likwidacji rzeczy po zmarłym.
Gdybym to ja zaginął — odezwał się Klepacz, gdy wreszcie
ukończyli to przykre zajęcie — grzebałbyś teraz z
Marcinkowskim w moich szufladach. Zobaczylibyście bałagan i
najprawdopodobniej poczynilibyście odkrycia plamiące moją
pamięć.
Tu nie ma nic plamiącego pamięć — odburknął kolega. — Tak jak
i w jego życiorysie.
Zawartość biurka to trochę jak fotografia człowieka. U
Marcinkowskiego nie znaleźli nic, czego nie można
zaklasyfikować od ręki, zidentyfikować. Nic osobistego. Jakby żył
tylko pracą. Chyba tak było, ocenił po namyśle. Przypomniały mu
się pretensje żony Wacka. Ona go podejrzewała... Uśmiecha się
mimo wolL

background image

— Z czego się śmiejesz? — pyta Korcz przerywając milczenie.
— Żona podejrzewa Wacka o zdradę. Jest pewna, że ma kogoś.
— Uważasz to za śmieszne?
Klepacz zerka na niego spod oka. Korcz. Przystojny brunet,
przystrzyżony na jeża. Okrągła, śniada twarz. Duże, ciemne oczy.
Przystojniak. Ma opinię podrywacza. Żona musi mieć z nim
kłopoty. Nieraz zdarza mu się zabałaga-nić. Cóż ja mógłbym o
nim powiedzieć? Wesoły, koleżeński, dobry brydżysta. Pracują
razem od lat, codziennie spotykają się na jednym korytarzu, i tyle?
Trochę powierzchownych ocen, i to wszystko. Owa niewiedza
wychodzi na jaw dopiero w takich podbramkowych sytuacjach.
Odruchowo spogląda na zegarek i z miejsca wpada w panikę.
— Muszę lecieć do starego — rzuca już od drzwi. — Znów się
spóźniłem.
—• Spóźniłeś się o minutę — stwierdza Basia, patrząc na zegarek.
— Szef już czeka. Wiesz, jak tego nie lubi — dodaje z wyrzutem
w głosie.
—? Wiem. — Naciska klamkę i melduje się przepisowo. Objedzie
mnie, czy nie objedzie?!
— Siadaj.
Ciekawe, po co mnie wezwał? Siada po drugiej stronie biurka i
zerka na blat. Pusty. Nie ma notatnika. Szef słuchając raportu
zazwyczaj w nim notuje uwagi i pytania. A więc nie chodzi o
sprawozdanie z wykonanej roboty.
— Byłeś w muzeum?
— Tak jest. — Chyba interwencja telefoniczna profesora nie
była blefem Tvlko jak pułkownik zagai ten drażliwy temat?
— Znalazłeś coś nowego?
Odtwarzam w dalszym ciągu ustalenia Marcinkowskiego —
stwierdza urzędowo. — Z jego notatek niewiele wynika. Są
zrozumiałe tylko dla niego. Skrótowe.
No cóż, pracuj dalej — rzuca sucho pułkownik i po chwili
milczenia dodaje: — Tylko pamiętaj, żeby nikogo nie urazić...
— Urazić?
— Są ^akie różne układy — stwierdza pułkownik

background image

enigmatycznie. — Bądź ostrożr.y — I zaraz zmienia temat: —
Powołałem srupę. Kierownikiem jej zostaje Korcz. 7y nadal
odtwarzasz śledztwo To wszystko. — Podnosi się z krzesła na
znak, że rozmowa skończona.

Rozdział V
Jest już gotów do wyjścia. Rzut oka w lustro: szczupły, trochę
tyczkowaty mężczyzna w ciemnym, dobrze dopasowanym
garniturze. Wysokie, trochę za wysokie czoło, wystające kości
policzkowe, przystrzyżona na jeża ciemnoblond czupryna.
Całkiem nie najgorzej, ocenia Klepacz swoje odbicie. Żeby nie fe
brwi. Brwi ma jasne, jakby wypłowiałe, i takie arae rzęsy. Czarne
krechy u starego robią wrażenie, wzdycha, polerując ściereczką
lakierki.
Gdzie się znów wybierasz? Na bal? — W głosie żony ton irytacji.
Mam służbowe spotkanie — rzuca w odpowiedzi i przypomina
sobie, że miał się z żoną wybrać do Kwaśniewskich. Termin tego
spotkania, szuka gorączkowo w pamięci, wypada... tak, właśnie
dziś. Jest wyraźnie zmartwiony. Ewa od tygodnia o niczym innym
nie mówi, a ja zupełnie zapomniałem. Na dobrą sprawę mogłem
się umówić z sekretarką profesora w innym terminie. Ale teraz już
za późno na odwołanie spotkania. Nie ma rady, wzdycha w duchu,
trzeba wypić piwo, skoro się je nawarzyło...
?— Służbowe spotkanie? — powtarza Ewa z niedowierzaniem w
głosie. — Masz jakiś ju-bel w komendzie?! Mów prawdę, nie
opowiadaj bajek.
— To naprawdę służbowe spotkanie — stwierdza poważnie. —
Tyle że w knajpie. Umówiłem się z dziewczyną, która może mi
dostarczyć interesujących informacji w sprawie, którą przejąłem
po Marcinkowskim. Przepraszam cię, kochanie — dorzuca
miękko. — Na śmierć zapomniałem o wizycie u Kwaśniewskich.
— Oddycha głęboko jak po ciężkim wysiłku. Mam to za sobą.
Teraz dopiero Ewa zrobi mi awanturę.
Ale awantura nie wybucha. Ewa milczy. Jest przejęta zniknięciem
Marcinkowskiego. Tak wygląda zawodowe ryzyko. Gdyby

background image

Januszowi coś się stało... Niech idzie. Może się czegoś dowie o
koledze... W tej sytuacji Kwaśniewscy mogą poczekać. Pójdą do
nich innym razem.
— Trudno, jeśli ci tak wypadło — mówi łagodnie. — Tylko
uważaj na siebie — dorzuca bez związku, ciągle myśląc o losie
Marcinkowskiego.
Klepacz jest wzruszony tą nieoczekiwaną reakcją. Wychodząc
ściska ją serdecznie.
— Postaram się wrócić jak najszybciej — mówi już w progu. —
Ale lepiej nie czekaj.
Pani Wisia Żabińska siedzi w „Rycerskiej". Podchodząc do stolika
mimo woli spogląda na zegarek.
Bardzo się spóźniłem? — pyta całując ją w rękę.
Ależ nie! — protestuje dziewczyna. — To ja przyszłarr za
wcześnie. Mieszkam tu w pobliżu. Na Freta. Dzięki profesorowi.
Załatwił mi mieszkanie w jednej z zabytkowych kamieniczek.
— Jak się ma taki skarb — żartuje Klepacz.
— Eee, co też pan mówi. — Pani Wisia udaje zażenowanie. —
On dba o swoich ludzi
— Swoich?
No pewnie. Każdy ma swoich. On też. Jakby inaczej
funkcionował?
Docent Jankowska także należy do swoich?
— Oczywiście. Profesor ściągnął ją z terenu. Kiedyś słyszałam
przypadkiem, że była wplątana w jakąś nieprzyjemną historię.
— I to nie przeszkadzało profesorowi?
— Jemu? Zawsze może powiedzieć, że nic nie wiedział.
— A skąd panią ściągnął?
Pani Wisia traktuje pytanie jako dowód zainteresowania jej osobą.
Mnie nie musiał ściągać. Mieszkam w Warszawie. Jestem
kuzynką jego żony.
Pokrewieństwo nie jest patentem na zaufanie. Z krewnymi różnie
bywa. Czasem daleko pada jabłko od jabłoni... — rzuca
enigmatycznie.
Bywa i tak — potwierdza pani Wisia. — Ale nie w naszej

background image

rodzinie. U nas wszyscy się popierają. Jeśli chce się coś osiągnąć,
trzeba się trzymać razem.
— A co pani chce osiągnąć?
— Niedyskretne pytanie — uśmiecha się czarująco. — Ale
odpowiem. Chcę się urządzić. Lubię wygodę i luksus. Chciałabym
żyć jak profesor.
— On żyje w luksusie?
— Mowa. Ma wszystko, czego tylko zapragnie. Stanowisko,
władzę, miMony.
— I co mu z tego, skoro jest u schyłku życia?
— On wcale tak nie myśli. Uważa, że przed nim jeszcze kawał
drogi. Ja sądzę — dorzuca po chwili zastanowienia — że ludzie
jego pokroju w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej
zachłanni.
— Jeśli chodzi o dobra materialne?
Nie tylko. Miałam raczej na myśli zasięg władzy. On chciałby
wszystkim rządzić. To, co ma, już mu nie wystarcza. Jak się ma
takie znajomości i układy...
Ciekawe, jaką drogą doszedł do tych znajomości i układów?
Chce go pan naśladować?! — Dziewczyna się śmieje. — Nic z
tego. Trzeba mieć duże możliwości, by zaskarbić sobie cudzą
wdzięczność. Same chęci nie wystarczą...
— I chyba nie każdego na to stać.
To nie w tym rzecz. Chodzi o możliwości dysponowania. —
Dziewczyna milknie nagle, jakby ugryzła się w język. —? Chyba
nie po to spotkaliśmy się, żeby rozmawiać o profesorze... —
zmienia temat.
Nie o nim rozmawiamy w istocie, a o życiu i jego możliwościach.
On jest tylko przykładem. —? Klepacz dopasowuje się do tonu
rozmówczyni. — Chciałem wiedzieć, co panią interesuje, jakie ma
pani życiowe plany...
-—• Och. przede wszystkim uciec od naszej codzienności. Od
kolejek, zmęczenia, zależności. Żyć pełną parą.
Do tego trzeba mieć miliony albo bogatego męża — rzuca
żartobliwie.

background image

Trafił pan. — Wisia uśmiecha się kokieteryjnie. — Mam kogoś
takiego na oku. Trzydziestolatek, z własnym warsztatem
samochodowym i willą pod Warszawą. ?— Podoba się pani?
To nie ma znaczenia. On mi zapewni dobrobyt. Potem będę mogła
mieć tych, którzy mi się podobają.
Ba, ale to z kolei może się jemu nie podobać i zostanie pani na
lodzie.
Nie dam się przyłapać — śmieje się w odpowiedzi. — Facet jest
bardzo zajęty. Interesy. Warsztat. Nie będzie miał czasu mnie
pilnować.
— Jak go pani wynalazła?
— Poznałam go na przyjęciu. To siostrzeniec dyrektora
Babczaka. A Babczak jest przyjacielem profesora.
Dobrze już po północy Klepacz odprowadza dziewczynę do
domu. Ilość spożytego alkoholu wpłynęła wyraźnie na stopień ich
zażyłości.
•— Podobasz mi się. — Wisia zerka w otwarte okna — Byłabym
skłonna...
Puścić kantem siostrzeńca dyrektora Babczaka — mruczy
Klepacz.
Co to, to nie! — Dziewczyna jest stanowcza. — Nie masz takich
możliwości. Ale oprócz niego... Wiesz, to będzie można
pogodzić...
?— Nie lubię się dzielić.
— Jeśli nie można inaczej. — Wisia jest nastrojona
filozoficznie. — Musimy się częściej spotykać.
Klepacz kiwa głową z aprobatą.
Więc kiedy? — podejmuje propozycję.
Jutro o dziewiętnastej.
— Dobrze — zgadza się potulnie, ale myślami jest już w domu:
Ewa się pewnie jeszcze nie położyła, czeka.
Czeka istotnie.
— Jak ci się udało? — pyta.
O tyle, o ile — wzrusza ramionami. — Ona twierdzi, że się jej
podobam. Ty mi nigdy nie mówisz takich rzeczy.

background image

Właśnie dlatego wyszłam za ciebie za mąż. A teraz czas iść spać.
Rano znów będziesz miał trudności ze wstawaniem.
Miała rację. Z trudem zwlókł się z łóżka. Pewnie kac po
wczorajszym wieczorze, myśli. Chociaż byłoby to dziwne.
Przecież wypiłem tylko kilka kieliszków. Ale w sumie wieczór był
udany, ocenia. Mam dwie istotne informacje o dyrektorze
Babczaku i kierowcy. Może u nas coś o nich wiedzą, zastanawia
się w drodze do komendy.
Od dwóch dni większość działań koncentruje się na
poszukiwaniach Marcinkowskiego. Jego zdjęcia i szczegółowy
rysopis zostały przekazane do wszystkich jednostek milicji w
całym kraju. Wraz z nimi poszła informacja, że kapitan zajmował
się ostatnio sprawą handlu i przemytu dzieł sztuki. W całym kraju
trwa penetracja związanych z tego typu działalnością środowisk.
Trwa także sprawdzanie kartotek odnalezionych w ciągu ostatnich
paru dni nie zidentyfikowanych zwłok. Te ostatnie sprawdzenia —
normalne w tej sytuacji — wywołują u Klepacza wewnętrzny
sprzeciw.
Rozumiem, że to konieczne — powiedział Korczowi — ale
słuchając, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pochowaliśmy już
Marcinkowskiego, chociaż jak dotąd nic nie wskazuje na to, że
zginął.
Nie byłbym takim optymistą — rzucił Korcz w odpowiedzi. — Ty
nie masz do czynienia z tego rodzaju sprawami, a jeśli, to raczej
wyjątkowo. Przestępcy gospodarczy rzadko parają się mokrą
robotą. Co innego moi klienci... Minęły cztery dni. Znasz
Marcinkowskiego. Czy uważasz, że mógłby przez taki okres nie
dać znaku życia!?
On, Klepacz, próbował protestować, przekonywać Andrzeja, ale w
gruncie rzeczy wiedział, że tamten ma rację. Marcinkowski dałby
znak życia. Odezwałby się. Zdaje sobie sprawę ze skutków
milczenia. Porwano go? Takie rzeczy u nas się nie zdarzają. Kto
zresztą i po co porywałby funkcjonariusza milicji? Wiadomo,
zaginięcie kapitana milicji postawi nie tylko całą komendę ale i
inne jednostki'na nogi. Za wielkie ryzyko. W jego. Klepacza,

background image

parafii, oceniał, nikt nie sięgnąłby do metod, które postawiłyby na
nogi całą milicję... Więc zasłabnięcie, nieszczęśliwy wypadek.
Byłby ślad w szpitalu, w pogotowiu. Nawet gdyby ktoś prywatnie
się nim zaopiekował, też wezwałby do chorego lekarza lub
pogotowie. Sprawdzono i te możliwości. Wszędzie okazywano
zdjęcia. Więc...
Myśl, że stało się to najgorsze, odrzucał z uporem. Nie on jeden.
Wszyscy zachodzą w głowę: co się stało, co się mogło stać?
Wchodząc do komendy wpada w oko cyklonu. Jest ślad. Pierwszy
konkretny ślad. Dziesiątego maja w godzinach wieczornych koło
Domów Centrum widziała Marcinkowskiego ekspedientka z
„Warsa". Wyszła coś przegryźć do baru „Zodiak". Obok r»iej na
stołku barowym siedział tak właśnie wyglądający mężczyzna i
jadł hamburgera. Musiał się gdzieś spieszyć, bo ciągle spoglądał
na zegarek, a potem szybko wyszedł, zostawiwszy nie dopitą
herbatę. Rozpoznała go na zdjęciu. Teraz więc trwa
przeczesywanie tego właśnie rejonu. Funkcjonariusze obchodzą
kolejno wszystkie domy w okolicy ze zdjęciami zaginionego.
Może natrafią na inne ślady?
Klepacz nie czeka na rezultaty. W tym podziale czynności ma inne
sajęcie. Odszukać kierowcę i Babczaka.

Rozdział VI
Kierowca jest nisko pochylony nad otwartą maską wozu. Coś w
nim majstruje. Byczy kark aż spurpurowiał od wysiłku.
Klepacz podchodzi od tyłu.
— Coś nawaliło? Mozę pomóc?
Kierowca odwraca głowę, mierzy spojrzeniem intruza, wzrusza
ramionami.
Mechanik sit, znalazł. Roboty pan szukasz? — burczy
nieuprzejmie.
Trochę się znam na mechanice, więc chciałem pomóc koledze po
fachu. Wprawdzie jestem amatorem, nie zawodowym kierowcą,
ale że zawodowi nieraz mi pomagali, stąd też... — urywa. — Jeśli
panu przeszkadzam... — Odwraca się, jakby chciał odejść.

background image

Nie ma się o co obrażać. Zostań pan. Jeśli się pan nie boi
ubrudzić, to proszę mi potrzymać, o tutaj. Śruba się zakleszczyła
— dorzuca wyjaśniająco. — Zardzewiała i teraz nie chce puścić. A
bez tego nie mogę wymienić części.
Może się urwać — rzuca Klepacz ostrzegawczo, przytrzymując
śrubę z jednej strony, podczas gdy tamten próbuje odkręcić na siłę
z drugiej.
No jeszcze raz. Trzymaj pan mocniej — komenderuje kierowca.
— Wreszcie poszła — mruczy Klepacz. Kierowca jest
uradowany.
— Dziękuję. Bardzo dziękuję. Mój szef niedługo wyjeżdża na
jakieś spotkanie w resorcie, potem mam zawieźć mu paczki do
Konstancina Byłby wściekły, że wóz nawaiił.
Klepacz wzrusza ramionami.
— Zawsze się może zdarzyć. Zwykła rzecz.
— Dla kogo zwykła to zwykła. Jemu nie może, on nie z tych
zwyczajnych.
— Taki ważniak?!
— Żebyś pan wiedział. Zwyczajnych ludzi w ogóle nie zauważa.
Robol. Ma być zrobione i już. Płaci i wymaga.
— Płaci przecież instytucja.
Kierowca wyciera ubrudzone po łokcie ręce.
Masz pan, bo i pan się ubrudził — podaje mu szmatę. — Mówi
pan, że instytucja płaci? On i instytucja to jedno. On rządzi całym
muzeum. Bo ja jeżdżę z dyrektorem muzeum — dorzuca w formie
wyjaśnienia.
Wielka mi figura — wzrusza ramionami Klepacz.
E, panie, to naprawdę figura. Dużo może. Wielu przed nim skacze
na dwóch łapkach. Inni się go boją. Tak to jest. Niedawno tego
peugeota dostał. Że to niby musi mieć reprezentacyjny wóz.
Goście zagraniczni do nas przyjeżdżają.
Chciałbym mieć peugeota — uśmiecha się Klepacz. — Ale cóż...
To nie na moje możliwości.
— Czym pan jeździ?
— Maluchem. Nawaliła mi prądnica. Te nowsze mają alternator.

background image

Ale ja mam sześćset-kę
— Może szczotki wysiadły?
Nie. Sprawdzałem szczotki. W porządku. Mimo to nie ładuje.
Mój znajomy ma warsztat na Wroniej. Niech pan do niego
pojedzie i powoła się na mnie. Nazywam się Bielas. Zygmunt
Bielas.
— Dziękuję panu bardzo.
Klepacz zapisuje adres i nazwisko. Nie ma malucha, nie dorobił
się wozu, ale kilku kolegów jeździ sześćsetkami, nietrudi-o więc
będzie znaleźć zepsuty samochód. Ba żeby tylko jeden. Nasłuchał
się sporo utyskiwań na temat tego wozu, może więc teraz
uchodzić za znawcę. Właśnie niedawno kumpel Korcza z
wydziału zabójstw narzekał na wady prądnicy i szukał dobrego
elektrotechnika. Wykorzysta więc adres.
Zapraszam pana na jednego — proponuje kierowcy.
Dobra, tylko kiedy?! — Bielas zgadza się nadspodziewanie łatwo.
— Teraz, jak mówiłem, muszę odwieźć starego, potem jadę do
Konstancina. Sam nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Może znów
coś się szefowi przypomni i trzeba będzie załatwić dodatkowo.
— Pański szef ma willę w Konstancinie?
Nie. On nie. Jego przyjaciel. Też z tych lepszych. W Konstancinie
byle kto się nie buduje. On się wybudował na Jałowcowej, a teraz
się urządza.
Mam pomysł — rzuca Klepacz — Odwiezie pan szefa, a potem
wstąpi pan po mnie. Za-
czekam gdzieś po drodze, skoczymy razem do Konstancina, pan
załatwi co trzeba i pójdziemy do „Świerkowej".
Kierowca zgadza się bez namysłu.
Klepacz na widok profesora ulatnia się błyskawicznie. Wolnym
krokiem rusza w umówione miejsce na trasie, sprawdzając po
drodze zawartość portfela. W „Świerkowej" jest drogo, bardzo
drogo. Trzy tysiące. Może wystarczy? Ciekawe, czy
Marcinkowskiemu udało się dotrzeć do tego kierowcy? Bielas
wygląda na cwanego. Zapewne sporo wie. A jeśli nie, to i tak uda
się ustalić parę adresów. Marcinkowski, wraca myślą do

background image

zaginionego '-olegi, umiał śledzić. Jak mało kto. To była jego
mocna strona, choć w aktualnej pracy te umiejętności rzadko były
mu potrzebne. On również, tak jak Marcinkowski, tropi ślady
nadużyć w dokumentacji i na tym cała polega impreza.
Rozszyfrowywanie nie tyle samych ludzi, co stworzonych przez
nich dokumentów. „Pasjonująco ciekawa robota", powiedziała
kiedyś Ewa, słuchając niektórych szczegółów z zakończonej już
przez niego sprawy. Pasjonująco ciekawa, o mały włos byłby się
roześmiał. Owszem, w opowieściach. Tak naprawdę, na co dzień,
"to harówka. Żmudne wielogodzinne przesłuchania dziesiątków
świadków i potencjalnych podejrzanych, również żmudne
grzebanie się w dokumentach, wczytywanie się w tasiemcowe
ekspertyzy biegłych, niemal że remanent, mrówcza nieefektowna
robota. Mierzenie, liczenie, sprawdzanie każdej pozycji. Nie
kończące się rozmowy w instytucji, której rzecz dotyczy, w
jednostce nadrzędnej, której kierownictwo w trosce o własną
skórę udziela odpowiedzi wykrętnych, omijających skrzętnie
istotę rzeczy. Codzienność. Nie ma tu miejsca na efektowne akcje
z tropieniem podejrzanych włącznie. Pole do popisu z punktu
widzenia umiejętności Marcinkowskiego niemal żadne. W
kryminalnym to co innego. Tam mógłby się wykazać. Może
zresztą w tej sprawie ze znikającymi z muzeum obrazami
Marcinkowski wykorzystał swego nosa?! Na pewno tak. Dopiero
teraz Klepacz rozumie, dlaczego sprawa tak pochłonęła kolegę.
Była na miarę jego zdolności. Mnożące się tropy. Który z nich
wybrał i co go spotkało na końcu tej drogi? Czy jemu,
Klepaczowi, uda się trafić na właściwy trop?! Działa przecież po
omacku. Może ten kierowca...
Beżowy peugeot czeka w umówionym miejscu. Sadowi się obok
kierowcy.
To jest samochód — wzdycha, gdy wóz rusza bezszelestnie. —
Płynie, a nie jedzie. Nigdy nie dorobię się takiego wozu — dodaje
z żalem. — Nie mam szans.
A kto z nas je ma?! — mruczy kierowca w odpowiedzi.
On już przywykł do tego cudzego luksusu. Od czasu do czasu

background image

tylko go szarpie, tak jak teraz, kiedy tamten o tym mówi.

48
i — Barwy strachu
49
Podjeżdżają pod otoczoną gęstym żywopłotem willę na
Jałowcowej. Kierowca wysiada, wyciąga z kufra pakunki i
podchodzi do furtki, przy której jest zainstalowany domofon.
Podnosi słuchawkę.
Klepacz przygląda się uważnie. Jeden z pakunków jest płaski,
prostokątny. To chyba obraz albo obrazy. Jaki? Trzeba by zajrzeć
do środka. Kierowca też pewno nie wie, co jest w środku. Pełni
rolę doręczyciela. Jeśli obraz, w jaki sposób potem odróżnić go od
innych, które zapewne już tam wiszą? Głowi się wpatrzony w
plecy Bielasa. „Przywiozłem paczki od profesora", słyszy jego
głos. I rzucone półgłosem przekleństwo. Co mu się stało?
Brzęczyk przy furtce. Kierowca przygarbiony pod niesionym
ciężarem obchodzi willę dokoła i gdzieś z tylu znika mu z oczu.
Aha! Tu jest pies pogrzebany! Wpuścili go bocznym wejściem.
Zapewne dla służby. Obrzuca willę uważnym spojrzeniem,
odnotowuje adres. Willa, czy raczej rezydencja?!
Kierowca wraca po chwili i zastaje współtowarzysza wertującego
„Trybunę". Otwarta płachta zasłania jego twarz.
— No, jestem już wolny. — W głosie zgrzyt-liwe tony. —
Jedziemy na wódkę.


Rozdział VII
— Czy to dział techniczny administracji?
—- Tak. O co chodzi? — Ostry, nieuprzejmy głos.
— Proszę natychmiast przysłać hydraulika na Szpitalną osiem
mieszkania dziesięć. Woda zalewa mi mieszkanie. — Doktor
Janusz Kosiński mówi podenerwowanym głosem, wpatrzony w
sufit, z którego wolno ściekają grube krople. — To bardzo pilne
— dorzuca. — Inaczej mieszkanie zostanie zniszczone, a kosztami

background image

remontu obciążę administrację.
Ten ostatni argument jakby podziałał.
Co się tam stało? — wypytuje już łagodniej pracownik z
technicznego.
Czy ja wiem? Pewnie u sąsiadów na górze pękła rura, ale to musi
sprawdzić hydraulik.
Hydraulik, proszę pana, jest właśnie na Brackiej. — W głosie
rozmówcy nutki ironii. — Tam też kogoś zalało. Jak skończy
robotę, zja-vi się u nas. Może jutro albo pojutrze... Wówczas dam
mu zlecenie...
Panie, ale ja potrzebuję natychmiast! — Doktor Kosiński podnosi
głos. — Musicie coś zrobić. Od tego jest administracja.
Niech pan mnie nie uczy! Sam wiem, co mam robić. Skąd się
wzięła ta woda?
Już mówiłem, coś się stało u sąsiadów z góry. Może kran nie
zamknięty, a może rura pękła. — Doktor Kosiński jest wściekły.
— Mieszkanie mam świeżo odnowione, a tu leje się z sufitu.
Jak się okaże, że to ich wina, odmalujemy mieszkanie na ich
koszt. Zawiadomił ich pan?
Byłem na górze, ale tam nikogo nie ma. Może poszli do pracy.
No to trzeba ich poszukać — poucza pracownik. — Sprawdzić, co
to jest, a dopiero potem do nas.
Nie wiem, gdzie pracują. — Kosiński aż dławi się z bezsilnej
wściekłości. — Wodę trzeba natychmiast zamknąć.
Niech pan się zwróci do dozorcy. On zakręci. Ma przecież klucze
od piwnicy. Zapisałem pana na jutro. — Trzask odkładanej
słuchawki.
Kosiński stoi przez chwilę jak osłupiały.
Powiedzieli, żeby najpierw odszukać sąsiadów i sprawdzić, co się
u nich stało ?— zwraca się do żony, niemego świadka rozmowy.
— Przecież byłaś na górze?
Byłam. Dzwoniłam, pukałam. Tam nie ma nikogo. Oni, już ci
chyba mówiłam, ze dwa miesiące temu wyjechali na placówkę do
Włoch albo do Francji, nie pamiętam dokładnie. Mieszkanie
oddali w opiekę jakiejś dziewczynie. Ale jej też nie ma. Nie wiem,

background image

jak się nazywa ani gdzie jej szukać.
To po co ściągnęłaś mnie ze szpitala! Trzeba było zwrócić się do
dozorcy, żeby zamknął wodę. — Kosiński wyładowuje na żonie
nagromadzoną złość. — Do tego ci byłem potrzebny?!
Nie złość się, Januszku. Straciłam głowę. Nie wiedziałam, co
robić Pobiegłam po dozorcę, ale jego też nie ma. Pracuje gdzieś na
fuchę. Poradź coś. Całe mieszkanie nam zniszczą. — Rozkłada
ręce w geście bezradności.
Kosiński milczy. Czuje się równie bezradny jak ona. Złość na
żonę pomału mija. Wzrasta poczucie bezsilności. I co można w
takiej sytuacji zrobić?! Nagle wpada mu do głowy pomysł:
Straż pożarna! Może ich wezwać?! — mówi z wahaniem.
Świetny pomysł! — Żona patrzy na niego z aprobatą.
Chwyta więc książkę telefoniczną, po chwili wykręca numer. Tym
razem rozmowa jest krótka i rzeczowa.
Zaraz przyjadą — oddycha z ulgą. — To ja wracam do szpitala
— oświadcza.
Poczekaj na nich. Co ja sama zrobię z tym całym kramem? A nuż
coś im wypadnie. Trzeba także zobaczyć, co się tam stało. — W
głosie Kosińskiej prośba.
Doktor nie ma ochoty czekać. Uważa, że już po kłopocie.
Przyjadą, zaradzą jakoś, zamkną ten wodotrysk. A w szpitalu
czekają na niego ludzie. I tak zeszło mu dłużej, niż początkowo
sądził. Dziś jest obchód z profesorem, będzie wściekły, ze go nie
ma. On nie uznaje żadnych usprawiedliwień. Czeka na niego w
dodatku rodzina jednej z pacjentek Umówił się z nimi. Przyjdą na
pewno, i to nie z gołymi rękoma. Jeśli prezent, to nie byle jaki.
Byle jakich w ogóle nie przyjmował. Odsuwał je gestem Katona.
Nigdy nic nie przyjmuję od pacjentów, mówił twardo. To
ctworzyło mu na oddziale opinię nieprzekupnego.
Może przyniosą coś z biżuterii, medytuje. Miałbym jd razu
prezent dla żony. Za tydzień jej imieniny Ale w koticu oni mogą
poczekać. Przyjdą jeszcze raz. To im na mnie zależy. Profesor?
Powiem mu, że żona nagle zachorowała. To do niego trafi. Jego
stara wiecznie kwęka.

background image

— No iobrze, zostaję — zwraca się do żony wpatrzonej w niego
z niemym oczekiwaniem.
Kobieta oddycha z ulgą.
-— Poczekajmy na nich na balkonie — proponuje. •— Będziemy
widzieli, jak podjadą. To nie potrwa długo...
Ma rację. Ledwo Kosiński zdążył wypalić papierosa, gdy rozległ
się sygnał straży i czerwony samochód zahamował przed bramą.
Kosińscy obserwują wchodzących po drabinie strażaków. Słyszą
dźwięk wybijanej szyby.
— Chodźmy na górę. Zaraz otworzą drzwi wejściowe —
proponuje żona.
On zgadza się bez słowa. Na podeście trzeciego piętra zebrała się
już grupka lokatorów. Oni też czekają, kiedy strażacy wyjdą z
mieszkania. Co się tam stało? Straż pożarna w domu to
niecodzienne zdarzenie.
Drzwi wejściowe do mieszkania numer dwanaście otwierają się
nadspodziewanie szybko. Na podest wychodzi któryś ze
strażaków.
— U kogo z państwa jest telefon?
U mnie, piętro niżej — odpowiada Kosiński. — Ale w tym
mieszkaniu także jest telefon — dorzuca.
Został uszkodzony — stwierdza strażak w odpowiedzi. — Czy
mogę zadzwonić od pana? — zwraca się do doktora.
Bardzo proszę. — Kosiński rusza przodem, wskazując drogę.
Wprowadza strażaka do pokoju i wycofuje się dyskretnie do
sypialni. Nie zamyka drzwi, żeby móc słyszeć, co tamten mówi.
Dzwoni do komendy miasta! Kosiński jest zdumiony. Zdumienie
przechodzi w osłupienie, gdy słyszy zdanie: „w mieszkaniu jest
trup jakiegoś mężczyzny". Zamyka za tamtym drzwi wejściowe i
biegnie na górę po żonę.
— Trupa znaleźli w .tym mieszkaniu — dzieli się z nią
sensacyjną wiadomością.
Kobieta patrzy na niego ze zdumieniem:
— Co ty opowiadasz?
;— Ciii! — niemal ryknął.

background image

—- Ta dziewczyna?! — pyta szeptem skarcona.
— Nie, podobno mężczyzna. Tyle tylko słyszałem — stwierdza,
uprzedzając _alsze pytanie.
-— Ale historia! — Kosińska rumieni się z emocji. Z napięciem
wpatruje się w drzwi, za którymi zniknął strażak. -r- Może by tam
wejść i spytać, co z tą wodą? — proponuje podniecona.
-— Poczekaj. Przecież to długo nie potrwa. I tak się wszystkiego
dowiemy — uspokaja ją zniecierpliwiony babską łapczywością na
sensacje.
Na schodach rozległ się gwar głosów i tupot licznych nóg. W
chwilę później na podest wchodzą dwaj umundurowani milicjanci,
a w ślad za nimi grupa cywilów. Jeden z nicn z walizką w ręku.
Cywile znikają w mieszkaniu, milicjanci zostają pod drzwiami.
—• Proszę się rozej1 ć — nawołują bezskutecznie. — Tu nie ma
nic do oglądania. Będzie trzeba, sami do państwa trafimy.
Mieszkańcy łatwo nie rezygnują. Tłumek na podeście gęstnieje.
Wiadomość rozchodzi się lotem błyskawicy.
— Proszę się rozejść —? powtarzają co pewien czas milicjanci,
sami nie wierząc w skuteczność tych nawoływań.
Któryś z nich nagle znika za drzwiami, potem zbiega szybko po
schodach.
— Dostał jakieś polecenie — komentują lokatorzy czekający na
nowe sensacje.
Kroki na schodach. Tym razem wchodzą sanitariusze z noszami
Potem wychodzi jeden ze strażaków. Pyta o dozorcę.
Nie ma go. Robi gdzieś na fuchę — Kosińska udziela informacji.
— Już go szukałam. Nam mieszkanie zalało — dorzuca
wyjaśniająco. — Dlatego wezwaliśmy straż. Niech mi pan powie,
co tam się stało? Skąd ta powódź? — zwraca się do strażaka.
Rura pękła. Wezwaliśmy już pogotowie wodociągowe. Zaraz
przyjadą — dorzuca uspokajająco. — Może ktoś z państwa ma
klucz od piwnicy? Trzeba zamknąć wodę.
Zgłasza się któraś z lokatorek. Kosińscy wolno schodzą do siebie.
Mijają ich sanitariusze, dźwigający na noszach okryty
prześcieradłem podłużny kształt.

background image


Rozdział VIII
Siedzą we trzech w pokoiku Korcza. Klepacz, Korcz i
oddelegowany do sprawy kapitan Witold Zbyszyński z
kryminalnego, spec od spraw dewizowo-przemytniczych. Jego
doświadczenie i znajomość interesującego ich środowiska jest
szczególnie cenna Tak stwierdził pułkownik Zdzieniecki,
zawiadamiając Korcza o podjętej decyzji. Klepacz ze
Zbyszyńskim mają się nawzajem uzupełniać przy odtwarzaniu
prowadzonego przez Marcinkowskiego śledztwa, Korcz nadzoruje
poszukiwania Marcinkowskiego i ma koordynować wszystkie ich
działania.
Pokój jest zadymiony, gdyż okno uchylili zaledwie, bo znów pada
deszcz, a Klepacz jest zagrypiony i nie chce się doziębić. Siedzi w
kącie jak najdalej od okna i bez przerwy popija gorącą herbatę,
szklankę za szklanką, żeby tylko się rozgrzać. Wszystko przez
Bielasa, wspomina wczorajszy wieczór i nocn° perypetie.
Pojechali razem do „Świerkowej". On, Klepacz, chciał kierowcę
tak ugościć, żeby mu się język szybko rozwiązał. Rozwiązał mu
się jednak dopiero po półlitrze. W sumie warto było poświęcić tę
noc, ocenia Klepacz. Zdobył kilka adresów, pod które tamten
zawoził paczki na polecenie profesora. Co w nich było? Bielas nie
zaglądał do środka. Niewiele go to obchodziło w gruncie rzeczy.
Wiedział, że jego szef świadczy różne uprzejmości dygnitarzom
nieniskiego szczebla, orientował się, że są to uprzejmości
wzajemne. Parę razy słyszał takie rozmowy prowadzone w
samochodzie. Opowiadał, że kiedyś profesor zażądał od jakiegoś
znajomka załatwienia wyjazdu na placówkę dla swego kuzyna.
Innym razem zażyczył sobie, aby jego kontrahent zblatował
jakiegoś dostojnika. Tym razem padło nazwisko. Kierowca
zapamiętał je, bo było znane.
O układach wewnętrznych w muzeum Bielas niewiele wiedział.
Zazwyczaj tkwił na dole w dyżurce. Wzywano go na górę
telefonicznie, jeśli był potrzebny. Profesor na ogó, przez telefon
wydawał polecenia, a jeśli trzeba było coś przywieźć czy zawieźć,

background image

schodziła na dół z paczkami pani sekretarka. Mówił o niej tak
właśnie: pani sekretarka. Z relacji Bielasa wynikało, że ona jest
prawą ręką dyrektora, jego zaufaną osobą. Często ją odwoził do
domu, tyle że ona nie wchodziła w żadne konfidencje z kierowcą
swego szefa. Traktowała go „z góry". W imieniu profesora
wydawała polecenia, a gdy jechali razem, nie odzywała się do
niego. Małpowała szefa i jego styl bycia, twierdził Bielas.
Kierowca jej nie lubił i ta antypatia była raczej wzajemna, skoro
Bielas na pykanie Klepacza, dlaczego nie siaduje w sekretariacie,
odburknął- „Ona sobie tego nie życzyła. Lubi być sama. Nie chce
widać mieć świadków tego, co robi i czy robi. Ale mnie też tak
wygodniej. Siedzę sobie na dole w dyżurce, czytam gazety,
książki, czasem grywamy z woźnym w warcaby. Nikt mi nad
głową nie sterczy. Nawet przespać się można w fotelu".
Siedzieli razem do zamknięcia lokalu. Później zaczęły się kłopoty
z noclegiem. Szukali jakiegoś lokum, w którym z kierowcy
mógłby alkohol wyparować. Próbowali w Konstancinie. Na
próżno. Nachodzili się, zmokli, bo znów siąpił majowy deszczyk,
i koniec końców nie było innego wyjścia, jak wracać do
Warszawy. Klepacza gryzło sumienie, że on, oficer milicji, na
takie wyjście się zgodził, ale alternatywą było nocowanie na
dworze albo w wozie. Z duszą na ramieniu tkwił obok kierowcy,
wzdychając w duchu, aby się im nic nie przytrafiło po drodze.
Mieli szczęście, dojechali bez żadnych przygód. Zaprosił Bielasa
do domu, bo było bliżej. Ewa zorientowała się w sytuacji, od ręki
przygotowała „coś gorącego" i posłała kierowcy w drugim pokoju.
Bielas zwykle jeździł po profesora około dziesiątej, miał więc
trochę czasu na przespanie się.
Bielas, jak mu przedzwoniła Ewa, w dobrej formie pojechał do
pracy. Za to on... Lepiej nie mówić. Głowa mu pęka, z nosa
cieknie, z trudem mówi. Nic nie pomogła zastosowana przez Ewę
kuracja: gorący barszczyk na kaca, mleko z miodem na kaszel, sok
malinowy na poty. Wzdryga się, przypomniawszy sobie te zabiegi.
Potem poczuł się jeszcze gorzej, ale musiał iść do firmy. Dziś rano
mieli we trójkę przygotować plan dalszych czynności.

background image

Nie idzie im ta robota. Przed Korczem ciągle-leży czysta kartka,
na której ma notować hipotezy, wspólne ustalenia, ewentualne
wersje przebiegu wydarzeń, wnioski.
Zdobyte przez Klepacza adresy przyjaciół i kontrahentów
profesora jeszcze nie zdążyły obrosnąć w szczegółowe informacje,
choć polecenie ich zgromadzenia zostało wydane z samego rana.
Wiadomo, to musi potrwać. W grę nie wchodzi przecież grupa
notowanych. Na dodatek informacje powinny być zbierane
bardzo dyskretnie, żeby nie odezwały się telefony z
interwencjami.
Może pod którymś z tych adresów widziano Marcinkowskiego.
Trzeba sprawdzić — proponuje Korcz. — A nuż...
Masz rację. Nie sądzę jednak, by to dało rezultaty, skoro
dziesiątego maja wieczorem był w centrum, a żaden z moich
klientów w centrum nie mieszka. Trzeba założyć, że wstąpił coś
zjeść w pobliżu miejsca, w którym się umówił — odzywa się
Klepacz. — W muzeum u dyrektora był dziesiątego maja. Bielas
także przypomniał go sobie i umiejscowił w czasie. Zgadza się.
Potem już go nie widział. To samo twierdzi sekretarka profesora.
Sądzę, że to prawda.
Korcz gryzmoli na papierze jakieś esy-flo-resy.
Nasi funkcjonariusze, jak dotąd, nic nie ustalili? — pyta
Zbyszyński.
Nic, jak dotąd nic — stwierdza Korcz. — Okazywali zdjęcia. Nikt
go nie zauważył.
Marcinkowski umiał działać dyskretnie — wtrąca Klepacz.
Okazuje się, że nawet pozytywne cechy mogą spowodować
negatywne skutki — rzuca Korcz sentencjonalnie. — Zachodzę w
głowę, co z nim się mogło stać?!
Jeśli trafił na właściwy ślad. idzie jak po sznurku — rzuca
Zbyszyński. — Nie odzywa się, bo może boi się, że jeden
nieostrożny ruch zepsuje mu robotę...
Może — powtarza Korcz bez przekonania. — Tylko że to
Warszawa, a nie Meksyk. Zakładasz, że on śledzi, ale zdaje sobie
sprawę z tego, że jest albo może być śledzony?

background image

Jeśli ów ślad prowadził do środowiska moich podopiecznych, jest
to możliwe — stwierdza Zbyszyński. — Tam każda nowa twarz
budzi podejrzliwość i zainteresowanie. Ale mimo penetracji tego
środowiska dotąd nie mam informacji o pojawieniu się kogoś
nowego.
Milkną. Jest jeszcze jedna ewentualność, ale na razie lepiej o niej
nie myśleć.
Co dalej? — Korcz patrzy pytająco na kolegów.
Ustalam kontakty dyrektora i docent Jankowskiej. Niepodobna
przypuścić, żeby bez ich wiedzy jakiekolwiek dzieło sztuki
wyparowało z muzeum. Próbuję też rozszyfrować to „wesele" z
notatek Marcinkowskiego. Informacje o właścicielach willi musi
Witek sprawdzić pod swoim kątem. Chodzi o to, kto z tych ludzi
ma, bądź miał, kontakty w środowiskach przemytniczych. Gdyby
ci się udało ustalić, jakim cudem obraz ofiarowany przez faceta z
Chicago przeniknął do Wiednia... — Klepacz zawiesza głos.
Poza tym musisz sprawdzić, czy żaden z twoich „podopiecznych"
nie widział Marcinkowskiego krytycznego dnia — zwraca się
Korcz do Zbyszyńskiego. — Ja — dorzuca tonem wyjaśnienia —
nadal będę kierował akcją poszukiwań. Wszystko odnotujemy w
raporcie dla pułkownika. Nie wiesz, czy żona Marcinkowskiego
nie potrzebuje naszej pomocy? — zwraca się do Klepacza.
Nie wiem. O nic nie prosiła. Nie jest zaniepokojona. Myśli, że on
uciekł do jakiejś dziewczyny. „Dziwki", tak to określa.
Próbowałem wyjaśnić i tę wersję — mówi Korcz. — Nie
potwierdziła się. Ale nawet gdyby założyć, że kogoś ma, to żadna
babka nie przeszkodziłaby mu w nawiązaniu kontaktu z nami.
Z kim przyjaźnił się w komendzie? — pyta Klepacz.
— Z tobą — odpowiada Zbyszyński.
Ze mną żył dobrze. Tylko tyle. Ale żeby się przyjaźnić? Nigdy u
nich w domu nie byłem i jeśli coś o nim wiem, to tylko z jego
opowiadań. Mówił mi, ze ma kłopoty z żoną, bo jest chorobliwie
zazdrosna. Dlatego jej opowieści o innej kobiecie nie traktuję
poważr nie.
On prowadził samotniczy tryb życia. Marcinkowska nie lubiła

background image

jego kolegów i nie chciała utrzymywać z nimi znajomości, więc
nie kontaktowali się z nikim z wyjątkiem dwóch zaprzyjaźnionych
z nią małżeństw. Sprawdziłem
to Ale i oni mc o nim nie wiedzą. Czy miał jakieś inne znajomości
poza komendą? — zwraca się Korcz do Klepacza.
— Nie wiem. Każdy ma jakieś, więc i on musiał mieć.
-— Popytam jeszcze w komendzie.
Popytaj. Może Jasińskiego. Czasem grywali razem w brydża.
Gdyby coś wiedział, już by się sam do nas zgłosił.

Rozdział IX
Kapitan Andrzej Korcz siedzi pochylony nad stertą meldunków.
Wertuje jeden po drugim. Robota, której nie cierpi. Grzebanie w
papierkach. Ale bez tego, wiadomo, ani rusz.
Informacje z poszukiwań Marcinkowskiego. Przegląda je
dokładnie. Nic. Kompletnie nic. Jakby się pod ziemię zapadł.
Funkcjonariusze obeszli niemal wszystkie domy w centrum
Śródmieścia. Ze zdjęciami w ręku. Pytali w sklepach, kioskach
„Ruchu", zachodzili do dozorców, wypytywali mieszkańców
poszczególnych domów. Ani śladu. Rozmowy z taksówkarzami,
którzy 10 maja późnym popołudniem i wieczorem stali na
postojach w centrum Śródmieścia, też nie dały żadnych
rezultatów. Jeśli istotnie spieszył się, jak twierdziła ekspedientka,
to był albo umówiony w centrum i poszedł na spotkanie piechotą,
albo pojechał taksówką. Postój jest w pobliżu „Zodiaku". O dwa
kroki. Obie te ewentualności zostały sprawdzone. Bez rezultatów.
Może pominęli któregoś z taksówkarzy? Trzeba przesłuchać
wszystkich, zadecydował, odnotowując zadanie dla komendy
ruchu. Poszerzyć przeszukiwania domów na całą dzielnicę? Chyba
nie ma innej rady, medytuje. A może coś przeoczyli? Niepodobna,
żeby tak bez śladu.
Sięga po następną partię meldunków. Te dotyczą „działki"
Klepacza. Ale on, Korcz, musi je także przejrzeć. Z racji
szefowania grupie powinien orientować się w całości.
Gruby plik Pierwsza informacja o docent Irenie Jankowskiej.

background image

Dwudziesty piąty rocznik, samotna, przeniesiona służbowo z
Torunia w 1973 roku. Pracowała w tamtejszym muzeum jako
konserwator. W 1972' roku łączono jej nazwisko ze sprawą
obrazów wypożyczonych na wystawę malarstwa polskiego z
muzeum warszawskiego. Chodziło o trzy pejzaże. Gdy po dwóch
miesiącach wystawa została zamknięta, cenne dzieła sztuki
odesłano z powrotem do Warszawy. I wówczas wybuchła
awantura. Profesor nie chciał ich przyjąć. Jak stwierdzili eksperci,
otrzymał kopie zamiast wypożyczo-

64
S — Barwy strachu
65
nych oryginałów. Blisko pół roku trwała korespondencja między
muzeum toruńskim a warszawskim. Toruń twierdził uparcie, że są
to te obrazy, które zostały przez muzeum warszawskie
wypożyczone. Profesor upierał się przy swoim. Ekspozycją
toruńską zajmowała się doktor Jankowska. Ona i dwóch
pracowników muzeum mieli dostęp do wystawionych obrazów i
możliwości dokonania zamiany. Mieli dostęp i możliwości, ale nie
udało się udowodnić, że ktoś z nich zamiany dokonał. W pół roku
później profesor wystąpił o przeniesienie doktor Jankowskiej do
Warszawy i powierzył jej dział malarstwa w swoim muzeum.
Pomógł też w habilitacji. W Warszawie docent Jankowska nie ma
żadnych znajomości. Utrzymuje bliższe stosunki tylko z rodziną
profesora i paroma pracownicami muzeum.
Korcz zakreśla tę całą historię. Wprawdzie Klepacz jej nie
przeoczy, ale niech wie, że on, Korcz, uznał ją za istotną.
Kolejna informacja. O profesorze i jego kontaktach Na wstępie
dane personalne. 78 lat. Liczne odznaczenia, tytuły, „ciała", w
których zasiada w prezydiach, zarządach, aktywność w pracach
społecznych. Pół strony. Jest o czym pisać, tyle że są to rzeczy
powszechnie znane. Czy to możliwe, żeby człowiek tego kalibru,
u progu starości, mógł być zamieszany w jakąkolwiek aferę?!
Wszystko już ma. Stanowisko, sławę, pieniądze, zastanawia się.

background image

Możliwe, odpowiada sam sobie. Starość bywa zachłanna. Czasem
w tym wieku budzi się żądza władzy. Za wszelką cenę. Może to?
Ma możliwości wpływów przez swoje liczne kontakty. A te
kontakty? Żeby je mieć, żeby ten wpływ uzyskać, trzeba
świadczyć uprzejmości.
Motywacje mogą być właśnie takie. Ale od
prawdopodobnych motywacji do udowodnienia
czynów jest daleka droga. Jak dowieść, że ksią-
żka depozytów zaginęła z jego inicjatywy albo
za jego wiedzą i zgodą? Jak udowodnić, że daje
w upominku nie zewidencjonowane-obrazy?!
Czy Marcinkowski miał na to dowody, czy tra-
fił na konkretny ślad? Czy wreszcie profesor
mógłby maczać palce w jego zniknięciu? Pyta-
nia się mnożą. Korcz wie z doświadczenia, że
nieprawdopodobne często okazuje się możliwe.
Żadnej z tych ewentualności nie można wyklu-
czyć, ale żadna też nie została w najmniejszym
stopniu potwierdzona faktami. Będziemy mieli
twardy orzech do zgryzienia, konkluduje, od-
kładając kolejną kartkę. v
Następna zawiera dość ciekawą wiadomość. Wśród licznych
kontaktów profesora jest jeden szczególnie interesujący z ich
punktu widzenia. Walenty Misiak. Misiak jest kolekcjonerem, a
jego cioteczny brat to znany w Wiedniu anty-kwariusz. Czy
przypadkiem nie jest to ten sam człowiek, który sprzedawał
wspomniany przez Sośniaka obraz na aukcji w Paryżu? Korcz
pisze to pytanie na marginesie meldunku i podkreślą je czarną
krechą. Żeby Klepacz wiedział, że on uważa to za ważne, bardzo
ważne.
Na oddzielnej kartce zapisuje uwagi przeznaczone dla
Zbyszyńskiego: „Sprawdzić, czy Misiak ma kontakty ze
środowiskiem przemyt-niczo-dewizowym. Czy, jak często i gdzie
wyjeżdża za granicę? Czy był kiedykolwiek zatrzymywany na
granicy i z jakiego powodu?"

background image

Kolej na informacje o właścicielach willi. Właściciel daczy w
Konstancinie przy Jałowcowej 8, Aleksander Kiciński, jest
pełnomocnikiem ministra, ponadto dyrektoruje w jednej z central
handlu zagranicznego. Nie pracująca "żona i dwoje dorosłych
dzieci, z których jedno jest na stypendium w Stanach
Zjednoczonych. Początki kariery Kicińskiego datują się z okresu,
gdy byl dyrektorem liceum ogólnokształcącego. Wówczas istniały
podejrzenia, że handluje maturami. Niektórzy z jego byłych
uczniów zajmują eksponowane stanowiska. Mają także dacze w
Konstancinie. Innych byłych uczniów zatrudnił u siebie w centrali.
Zawsze ten sam mechanizm, przesuwa ręką po czole. Wzajemne
uprzejmości i świadczenia, umożliwiające szybki skok w górę, a
potem obudowa swoimi, aby utrzymać się na zdobytej pozycji.
Mur, przez który nie można się przebić. Pole siłowe.
Za każdym razem, gdy musi wnikać w tego typu sprawy, za
każdym razem, kiedy okazuje się, że sprawcy przestępstw są
nieosiągalni z racji pełnionych funkcji, jest wkurzony. On sam
został wychowany w bezwzględnej uczciwości i
bezkompromisowości. Niemało kłopotu sprawiły mu te zasady.
Utrudniały mu życie w szkole, na uczelni, w normalnym życiu, ale
z nich nie zrezygnował. Nie umiał patrzeć przez palce. Może
dlatego wybrał służbę w milicji.
Dobrze, że jestem w wydziale zabójstw, przemknęło mu przez
myśl. Moje sprawy są czystsze, w jakimś sensie prostsze.
Jednoznaczne. W wydziale przestępczości gospodarczej
musiałbym się w tym bagnie babrać od rana do nocy. Robiłbym to
ze wstrętem, co ważyłoby na bezstronności śledztwa. Byłbym
chyba mało przydatny... A teraz? Teraz chodzi o
Marcinkowskiego, odpowiada sam sobie.
Zresztą to działki Klepacza i Zbyszyńskiego. Oni już do tego
przywykli jak do codziennego chleba. A ja po dotknięciu każdej z
takich spraw otrząsam się jak pies, kiedy wyjdzie z wody. Wolę,
zdecydowanie wolę moich ban-dziorków. Są wprawdzie
niebezpieczniejsi od ludzi działających w białych rękawiczkach,
reprezentujących normalny świat... Czy jednak? Przypomina mu

background image

się historia z zatrzymaną za zabójstwo siedemnastoletnią
dziewczyną. Wysoka, szczupła, z twarzą niemal anielską.
Ogromne niebieskie oczy, złot<? kędziory dokoła owalnej twarzy.
Rysy jak z obrazów Rubensa. Ten aniołek udusił koleżankę.
Motywacja: chciała mieć ciuchy należące do tamtej, podobały się
jej.
Przesłuchiwał ją w swoim niewielkim pokoju wieczorem, bo
wieczorem ją zatrzymano w tych właśnie ciuchach, w które ubrała
się natychmiast po zabójstwie. Sprawa od strony dowodowej była
raczej oczywista, ale on, Korcz, ciągle nie mógł uwierzyć w
podawany przez nią motyw. Dziewczyna, jak wynikało z jej
personaliów, pochodziła z tak zwanego dobrego domu, i raptem
taka historia. Nieprawdopodobne, wydawało mu się. Chciał dojść
sedna. Ona mówiła o całej sprawie ze spokojem, który był
przerażający. Ten jej spokój i stalowy błysk w niebieskich oczach!
Wówczas po raz pierwszy ogarnął go lęk. Uważał, by nie
odwrócić się do niej plecami. W ułamku sekundy wyobraził sobie
te wymanikiurowane paluszki zaciskające się na jego szyi.
Wstydził się tego uczucia przed samym sobą. Ostatecznie nie z
jednym bandytą miał do czynienia, niejednego zatrzymał w
sytuacji istotnie stwarzającej dla niego, Korcza,-zagrożenie życia,
i nie bał się. A teraz? To było irracjonalne. Przewaga siły była
przecież po jego stronie. A jednak wówczas nie mógł odpędzić
uczucia lęku i wstrętu. To samo uczucie niemal fizycznego wstrętu
towarzyszy mu i teraz, gdy siedzi zagłębiony w papierzyskach
zawierających ładunek informacji o ludziach i metodach, jakimi
doszli do władzy i pieniędzy.
Macha ręką, jakby chciał odpędzić nieposłuszne myśli, i zabiera
się do roboty. Przerzuca kolejne kartki. Na wielu z nich powtarza
się nazwisko: Anczak. Jeszcze raz wraca do tej partii meldunków.
Chodzi o inżyniera, architekta z dzielnicowej rady. On nadzorował
budowę willi w tym rejonie, a także, choć to nie jego specjalność,
pomagał w urządzaniu wnętrz. Cenna informacja. Facet z
pewnością wie sporo o tych wnętrzach i ich właścicielach. Na
pewno zapamiętał niejeden szczegół. Warto by z nim pogadać

background image

nieoficjalnie. Spina meldunki razem i pisze karteczkę do Klepacza
7 takim właśnie zaleceniem. Sam je sobie odnotowuje. Dla
pamięci.
Przegląda partię meldunków przeznaczonych dla Zbyszyńskiego.
Nie ma w nich nic interesującego. Codzienna sieczka.
Z westchnieniem ulgi odkłada papierzyska na bok. Wstaje,
prostuje kości i podchodzi do okna. Pełną piersią wdycha ciepłe
majowe powietrze.

Rozdział X
Światła rozstawionych wzdłuż brzegu reflektorów jak miecze
rozcinają ciemności, pasmami kładą się na wodzie, krzyżują,
wyławiają z mroku niewyraźne sylwetki motorowych i zwykłych
łodzi. Warkot silników i nawoływania zgromadzonych na
przybrzeżnej łące łudzi zakłócają ciszę przedświtu, odbijają się od
wody, niosą daleko.
Już ponad dwanaście godzin trwają poszukiwania dwóch
chłopców, mieszkańców pobliskiego Zakroczymia. Wczoraj, w
niedzielę z rana, korzystając ze słonecznej majowej pogody
wybrali się nad Wisłę. Na ryby Wyszli i nie wrócili do wieczora.
Zaniepokojeni przedłużającą się nieobecnością synów rodzice
zaczęli wypytywać ich kolegów. Jeden z nich widział obu
chłopców w południe, gdy łódką odbijali od wiślanego brzegu w
pobliżu Kazunia. Nie wrócili, więc coś się musiało stać. Rodzice
zaalarmowali milicję. Nowodworska komenda „zadziałała"
natychmiast. Czyją łodzią popłynęli chłopcy?
Poszukiwania jej właściciela w rozłożonej ponad łąką wsi szybko
przyniosły rezultaty. Jeden z rolników, stwierdził, że jego łódka
tkwiła w przybrzeżnych chaszczach całą zimę, przywiązana
sznurkiem do drzewa. Tkwiła, a teraz zniknęła. Sznurek został
przecięty.
•— Dlaczego jej nie zabezpieczyliście?
— Była zmurszała. Szmelc. Kto by się na taki szmelc połaszczył?
— oświadczył rolnik milicjantom. — Cała wioska wiedziała, że
moja łajba przecieka, że nawet przy brzegu niebezpiecznie nią

background image

pływać. Gdyby człowiek był wiedział... — mruknął,
dowiedziawszy się o zaginionych chłopcach, którzy skorzystali z
okazji.
Przeszukano obydwa brzegi Wisły. Ani śladu łódki i chłopaków.
Więc do akcji weszły kutry, łodzie rybackie, płetwonurkowie.
Mijają godziny. W miarę upływu czasu kurczy się nadzieja.
Najprawdopodobniej łódź zatonęła, a ciała chłopców prąd zniósł
w dół rzeki. Tam też skoncentrowano poszukiwania. Na wiślanym
brzegu, na stanowisku dowodzenia, tkwi od wielu godzin
porucznik Jan Pytlasiń-ski. Radiostacja milczy, znak, że nic się nie
dzieje, więc nie ma potrzeby pytać. Porucznik sam już nie wierzy
w efekty poszukiwań — wiadomo, rzeka płata różne
niespodzianki— ale chciałby, żeby się wreszcie odezwali.
Opadłoby napięcie. Skończyłby się nastrój beznadziejnego
wyczekiwania. Czas wlecze się jak guma do żucia. Chłód
ciągnący od wody przenika do kości. A tu wciąż nic...
Brzęczyk radiostacji jak na zamówienie. Włącza błyskawicznie
klawisz.
Tu Mewa, tu Mewa, odbiór — rzuca do mikrofonu.
Tu Rybitwa. Wyciągnęliśmy zwłoki, ale to żaden z nich. Wysoki
mężczyzna, zawinięty w jakiś dywan czy koc. Kilka dni musiał
leżeć w wodzie. Śmierdzi jak zaraza. Co z tym robić?
Podajcie pozycję. Po zwłoki podpłynie do was nasza motorówka.
Nie przerywajcie poszukiwań — wydaje dyspozycje.
Są jakieś wiadomości? Znaleźli ich? — W głosach brzmi napięcie.
Tuż koło stanowiska dowodzenia tkwią od kilku godzin rodzice
zaginionych chłopców. Trzęsą się jak w febrze. Z zimna, ze
zmęczenia, z napięcia. I oni zdają sobie sprawę z beznadziejności
poszukiwań, cle mimo to gdzieś w głębi tai się w nich iskierka
nadziei: a nuż cudem ocaleli? Ta iskierka sprawia, że zawisają
oczyma na ustach porucznika.
Porucznik Pytlasiński rozumie ich doskonale. Sam ma chłopaka w
tym wieku. Gdyby tak jemu coś się przydarzyło? Aż strach
pomyśleć.
— Znaleźli jakieś zwłoki, ale to żaden z nich" — rzuca

background image

wyjaśniająco.
Słyszy westchnienie ulgi. Jeszcze wierzą w nieprawdopodobne,
myśli, chociaż wiara ta jest pozbawiona jakiegokolwiek
uzasadnienia. Tyle godzin w wodzie?! Gdyby nawet zdołali
utrzymać się na powierzchni, zabiłoby ich zimno. Musieli utonąć.
Za dzień, dwa woda wyrzuci zwłoki na brzeg. Wcześniej albo
później... To zależy od wielu czynników. Czas więc przerwać
poszukiwania. Ale ze względu na rodziców jeszcze nie wydaje
rozkazu. Niech mają pewność, że niczego nie zaniedbano, że
zrobiono wszystko, co w ludzkiej mocy. Będzie im lżej.
Teraz pozostaje tylko czekanie. Na zwłoki, po które popłynęła już
motorówka, i na stołeczną ekipę milicyjną. Sekcję i tak musi robić
warszawski Zakład Medycyny Sądowej, niech więc i oględziny
zrobią specjaliści. Zresztą niewykluczone, że facet pochodzi z
terenu Warszawy lub stołecznego województwa. W końcu teren
Nowego Dworu, Zakroczymia, Kazunia to przedsionek stolicy,
niejako jej sypialnia. Lwia część mieszkańców dojeżdża stąd do
pracy w Warszawie i wraca do domów tylko na noc. Wiślany
brzeg ściąga warszawiaków na sobotnio-niedzielne weekendy.
Zresztą z terenu Nowego Dworu nie ma w komendzie żadnych
meldunków o zaginięciach. Tylko ci dwaj chłop-c\
Niebo jaśnieje. W szarówce przedświtu za-czimają majaczyć
kontury wozów, sylwetki ludzi. Na łące białym welonem kładzie
się mgła.
Pykanie motorówki zbiega się z coraz bliższym warkotem
nadjeżdżającego samochodu.
Pytlasiński z kilku stojącymi obok funkcjonariuszami wchodzi na
chwiejący się pomost, przy którym majaczy burta motorówki.
Podchodzą, żeby przejąć ładunek. Owinięte w dywan zwłoki są
ciężkie, nieporęczne, ociekają wodą. W dodatku ten zapach.
Zatruwający powietrze. Szyper miał rację. Sądząc po tym fetorze,
ciało musiało leżeć w wodzie co najmniej kilka dni.
Ochlapani, uginający się pod ciężarem przenoszą zwłoki na brzeg.
Tu już czeka ekipa ze stołecznej komendy i karetka z Zakładu
Medycyny Sądowej.

background image

Błyska flesz. Milicyjny technik fotografuje ze wszystkich stron
obwiązany sznurami prostokąt. Sznur. Węzły. Dywan. Dywan jest
gruby, wzorzysty, szczelnie przylega do ciała. W środku widać
czubek głowy, zmierzwione, sklejone, krótkie, ciemne włosy.
Rozwijają dywan. Trzeba dokonać na miejscu oględzin. Kapitan
Janusz Zawadzak, z wydziału zabójstw, wie, że po tych
oględzinach on sam i cała jego odzież przesiąknie tym słodko--
mdlącym zapachem, który nie daje się zmyć nawet w gorącej
kąpieli. Przyczepia się, przylega do skóry, jakby wgryzł się w
ciało. Po przepracowanych w komendzie kilkunastu latach
powinien przywyk * 4Ć, uodpornić się, a jemu za każdym razem
robi się niedobrze.
I teraz, gdy funkcjonariusze odwijają dywan, a fetor rozchodzi się
dokoła, on czuje znajome skurcze żołądka. Ogarniają go mdłości
Odchodzi na chwilę pod drzewo. Gdy wraca, dywan jest już
rozwinięty. Trup jest sczerniały, spuchnięty, niemal wylewa się ze
zdefasonowanego ubrania, a mimo to Zawadzak nagle zastyga,
jakby wrósł w ziemię. Nie chce wierzyć oczom. Nie odrywa ich
od zwłok. Rozpoznaje kolegę. Marcinkowski. Jest pewien.
Rozpoznali go też technicy. Stoją jak zamarli. Fotograf opuścił
rękę z aparatem. Takiego odkrycia nikt się nie spodziewał
Milczenie przerywa milicyjny lekarz. Klęka przy zwłokach.
— Musiał leżeć w wodzie przynajmniej kilkanaście dni —
mruczy. — Dywan w pewnym stopniu powstrzymał rozkład, więc
mogę się mylić. Szczegółowe dane po sekcji, jak zwykle
Sekcja musi być zrobiona natychmiast — Zawadzak odzywa się
zmienionym głosem.
Oczywiście. Zrobimy ją natychmiast po przyjeździe do Warszawy.
Chce pan być przy tym? — zwraca się do Zawadzaka.
Ten kiwa głową.
— Protokół też musi być przygotowany błyskawicznie. Pan
rozumie. W tej sytuacji...
Lekarz wie, dlaczego tamten to podkreśla. Na protokół z sekcji
normalnie czeka się kilka tygodni. Z braku maszynistek. Nie
pomagają ponaglenia. Wąskie gardło. Nie można go usunąć, bo

background image

nie ma etatów. Nie ma na ten cel pieniędzy, więc o zatrudnieniu na
prace zlecone tez nie może być mowy. Do tego zajęcie
nieatrakcyjne. Która zechce pisać za parę groszy. Zakład stale
boryka się z tymi trudnościami. Ostatnio zarządzono nawet
oszczędności na sekcjach zwłok. Nie robi się, jeśli funkcjonariusz
oceni, że przyczyna zgonu nie budzi wątpliwości. Kto tam wie,
kiedy budzi, a kiedy nie budzi. Bywa, że wszystkie okoliczności
wskazują na zgon naturalny, a podczas sekcji wychodzi na jaw:
zabójstwo. W tym wypadku nie ma wątpliwości. Okoliczności
wskazują na gwałtowny zgon. A poza tym chodzi o
funkcjonariusza zaginionego podczas służby.
Oględziny skończone. Sanitariusze ładują zwłoki do karetki.
Dywan zabiera ze sobą ekipa. Zaraz zostanie przekazany do
Zakładu Kryminalistyki, do badań specjalistycznych.
W milczeniu siadają do nyski, która rusza w, ślad za karetką
Zakładu. Jak za pogrzebem.

Rozdział XI
Przez otwarte na oścież okno wdziera się ptasi świergot. Zagłusza
go gwar głosów. Pokój zastawiony biurkami, pomału się
wypełnia.
Pech! Pracować w taką pogodę! — Pani Jadzia poprawiając
makijaż rzuca tęskne spojrzenie za okno.
Taki los nam przypadł — mówi pani Henia rozkładając na biurku
teczki z dokumentami. — Możesz się opalać po godzinach.
Po. godzinach?! — Pani Jadzia wzrusza ramionami. — Coś ty!
Nie to słońce... Ale poradziłam sobie inaczej. Kupiłam
kwarcówkę. Do tej nowej jasnej sukni muszę być opalona...
Ale mam pecha! Przed nosem zabrali mi listę — woła od progu
zdyszanym głosem pani Zosia. — Znów będzie awantura.
Idź do kadrowej i powiedz, że przyszłaś" wcześniej, tylko
zapomniałaś się podpisać — instruuje pani Henia.
Nikt jej już nie uwierzy — wtrąca się pani Żenią. — Przecież ona
co dzień się spóźnia.
Nie możesz trochę wcześniej wychodzić z domu? — W głosie

background image

przygana.
— Dobrze ci mówić! — Pani Zosia z trzaskiem zamyka
szufladę. — Mieszkasz dwa kroki stąd, a ja w Legionowie. Gdyby
ci tak przyszło codziennie dojeżdżać... — nie kończy. — Co z
naszym szefem? — zwraca się do sąsiadki.
— Dziś też go nie ma. Może chory?!
Takim wszystko wolno — stwierdza pani Zosia z goryczą. —
Jemu nikt sprzed nosa listy nie zabierze.
Tobie też nie zabierze, jak zostaniesz kierownikiem wydziału —
rzuca w odpowiedzi pani Jadzia, przerywając w pół zdania na
widok stojącej we drzwiach niskiej, tęgiej kobiety w fartuchu. —
Pani Krysiu, czekamy na herbatkę. Dlaczego dziś tak późno?
Kobieta rozkłada ręce:
— Nie moja wina. Jasia mnie wysłała po śniadanie dla
naczelnika.
— Jest coś w bufecie? — pytają chórem.
— Fasolka po bretońsku. Z puszek. Nawet wątrobianki nie
dowieźli. Musiałam lecieć do garmażerii. Ale tam była tylko
kiełbasa zwyczajna. Jasia kręciła nosem, że naczelnik do
zwyczajnej nieprzyzwyczajony, ale co ja na to poradzę? Niech
przyciśnie kierownika wydziału handlu. Wtedy rzucą coś
lepszego. Co paniom podać? Jest kawa. Udało mi się kupić.
-— Dla mnie kawa — dysponuje pani
Żenią. — Muszę wypić szklankę kawy z rana. Mam niskie
ciśnienie.
— Ja poproszę o herbatę. —• Pani Jadzia przegląda się w
lusterku. — Na kawę umówiłam się dzisiaj z facetem, który prosił
o zezwolenie na postawienie ścianek działowych.
—? To ten brunet, '..tory co dzień tu zachodzi? ?—- pyta z
zainteresowaniem pani Zosia.
Ten. Ma podjechać po mnie o szesnastej swoim porschem. — Pani
Jadzia głosem podkreśla markę samochodu. Dodaje to splendoru
tej znajomości. Nie byle kto ma porscha. — Elegancki mężczyzna.
Znajomy naszego Ancza-ka.
Stary kolekcjonuje takie znajomości — konstatuje pani Żenią. —

background image

Może być niezadowolony, jak się o tym dowie.
Nie dowie się. A zresztą on sam też z klientami chadza na obiadki.
Spotkałam go kiedyś z ajentką, która starała się u nas o
zezwolenie na budowę kiosku na Nowym Mieście. Siedzieli w
„Rycerskiej".
— Widział cię?
— Nie. Zaraz się wycofałam. Poszliśmy z Wackiem, do innej
restauracji.
— Przystojna ta ajentka? Podrywa ją!?
— Eee. On nie interesuje się ajentkami. Co najwyżej da sobie
zafundować obiad. Gdyby chodziło o córeczkę któregoś z notabli,
to kto wie?! Może by nawet postawił jej koniak...
— On i stawiać?! Też pomysł! Nawet papierosów sobie nie
kupuje. Niech mnie pani poratuje — przedrzeźnia szefa pani
Jadzia — zapomniałem kupić. Jutro oddam całą paczkę.
Powszechny aplauz towarzyszy parodii.
— Świetnie to robisz. Masz aktorskie zdolności. Minęłaś się »
powołaniem.
Pani Jadzia przyjmuje aplauz jak należną jej daninę.
Wszyscy mi to mówią, — stwierdza wydymając usta. —
Ziemiński, wiecie, ten aktor, któremu załatwiam podanie o kupno
lokalu, obiecał mi protegę w teatrze.
Obiecanka-cacanka. — Pani Żenią jest realistką. — Załatwisz go i
więcej się nie pokaże. Niech cię zaproteguje, zanim wydasz
decyzję w jego sprawie.
Eee... Jestem pewna, że mówił serio — przerywa w pół zdania na
widok stojącego w drzwiach mężczyzny. — O co chodzi? — Pyta
ostro.
Ja właśnie w sprawie... — zaczyna nieśmiało młody człowiek.
Jestem zajęta. — Ton kategoryczny. — Proszę zaczekać na
korytarzu.
Myślałem... Nikogo tu nie ma — tłumaczy potulnie interesant
wycofując się tyłem.
Z nimi tak zawsze... — Pani Jadzia jest zirytowana. — Nawet
pogadać spokojnie nie można! Obiecał mi na pewniaka — wraca

background image

do interesującego ją tematu. — Wreszcie wyrwę się stąd. To nie
dla mnie robota. Ciągle tylko
6 — Barwy strachu
interesanci i interesanci. My tyramy, a jeden Anczak ma coś z
tego...
Masz świętą 'ację. — Poparcie jest zbiorowe. — On nas
wykorzystuje, a sam zbija szmal na projektach i nadzorach. Już
chyba szósty dzień go nie ma Pewnie zńóv- dostał jakieś zlecenie.
Forsa leci, a my odwalamy rooo-tę.
Widziałaś jego żonę? — zwraca się pani Żenią do pani Jadzi.
Nie raz Ona 'stale tu bywa. Brzydac-two.
Ale ubrana Ma chyba z<= trzy futra, a jakie suknie Wszystko
zagraniczne!
Stać go na to! Słyszałam, że willę będą sobip Dudowac w Aninie.
Skąd wiesz? — Zainteresowanie jest ogólne.
Byłam przypadkowo świadkiem telefonicznej rozmowy. Dzwonił
do kumpla 7 Pra^i— ?—Południe. Prosił, żeby mu załatwił
zezwolenie na budowę willi.

Kiedy to było?
Parę miesięcy temu.
I nic nie mówiłaś?!

Wypadło mi z głowy. Nie takie ważne. W końcu wszyscy wiedzą,
że ma za cj. Dlatego nie liczy się z ludźmi.
Co to ma-dc rzeczy? Nie jest woale taki zły — wtrąca się pani
Wanda. — Nagrody nam załatwił.
— Nam? Wszystkim dali.
Nie gadaj! Baśce pomógł w jej rodzinnych kłopotach. Nachwalić
się go nie mogła.
Wie, komu pomagać. Baśka ma ustosunkowanego kuzyna w
resorcie administracji.
Pomógł jej, choć dotąd nic z tego nie miał...
Dotąd... Otóż to. On patrzy perspektywicznie. Kolekcjonuje
znajomości. Zawsze się przydadzą. Nie dziś, to jutro.

background image

Ja w sprawie garażu. — W drzwiach elegancko ubrany
mężczyzna. — Naczelnik mi obiecał, że od ręki dostanę
zezwolenie na budowę. Byłem już u pani w tej sprawie — zwraca
się do pani Jadzi. — Decyzja miała być przygotowana już tydzień
temu. — Ton nie znoszący sprzeciwu.
Ten ton robi wrażenie.
Wszystko już przygotowałam. Decyzja leży u szefa. Ale szefa nie
ma od paru dni.
Co mnie to obchodzi! Niech kto inny podpisze. Muszę powiedzieć
naczelnikowi, jak się tu załatwia interesantów — podnosi głos.
Niech pan chwilę poczeka. — Pani Jadzia wstaje zza biurka. —
Zaraz sprawdzę w sekretariacie, co jest z tą decyzją.
Pani Jadzia wychodzi na korytarz, gdzie spaceruje nerwowo
spławiony poprzednio pe-tenf. .
— Czy długo jeszcze mam czekać? — zatrzymuje ją.
— Aż załatwię interesanta — wyjaśi.ia krótko, chcąc go
wyminąć.
Mężczyzna zastępuje jej drogę. ?— Ja byłem pierwszy — rzuca.
— Zwolniłem się z pracy na godzinę, a czekam już półtorej...
Trzeba było pilnować kolejności. Nic na to nie poradzę. — Pani
Jadzia przesuwa się bokiem i wchodzi do sekretariatu właśnie w
chwili, gdy sekretarka załatwia jakiś telefon.
Nie wiem, kiedy będzie. Może zachorował — mówi do słuchawki.
— Jak tylko przyjdzie, zaraz go połączę z komendą! — Notuje
telefon w kalendarzu.
Milicja szuka Anczaka? — Pani Jadzia jest zbulwersowana.
Nie... Jakiś kapitan chce się z nim umówić... — wyjaśnia
sekretarka. — Nie powiedział, w jakiej sprawie...
— Dzwoniłaś do domu?
Parę razy. Nikogo tam nie ma Jego stara wyjechała na wczasy.
Dopiero dziś ma .wrócić. Może wykorzystał ten okres i urwał sie
Ale nic nie powiedział. Już sama nie wiem. jak wytłumaczyć
naezelnikowi. Mówię, że chory.
Słuchaj, mam interesanta. — Pani Jadzia przypomina sobie cel
wizyty w sekretariacie. — Wiesz, Malicki, koleś naczelnika.

background image

Sprav/dź, czy nie ma dla niego decyzji?
Sekretarka sięga do teczki „poczta do podpisu". Przewraca kartę
po karcie.
— Decyzja jest, ale nie podpisana — 'wierdza. — Od
dziesiątego maja tak ieży. Anczak wyszedł z biura w południe i
miał jeszcze wrócić, więc zostawiłam mu pocztę na biurku. Nie
wrócił, bo poczty nie podpisał. Powiedz Malickiemu, żeby się
zgłosił za parę dni. Nie widzę innej rady.
Pani Jadzia wychodzi z sekretariatu z zaaferowaną miną.
— Szefa przez parę dni nie będzie — wyjaśnia interesantowi. —
Pan będzie łaskaw zgłosić się po niedzieli — dorzuca, pamiętając,
że to znajomy naczelnika. — Wiecie, sensacja — wybucha, gdy
interesant jest już za drzwiami. — Milicja szuka Anczaka!

Rozdział XII
Informacja o znalezieniu zwłok Marcinkowskiego lotem
błyskawicy rozchodzi się po komendzie. Wywołuje wstrząs.
Zaginięcie kolegi było tematem wielu dyskusji i różnego rodzaju
przypuszczeń, ale nawet ci, którzy snuli najbardziej
pesymistyczne wersje, w gruncie rzeczy nie przewidywali, że
stanie się to najgorsze. Nieodwracalne. Że Marcinkowski zginie
gwałtowną śmiercią podczas czynności związanych z
prowadzonym przez niego dochodzeniem.
O zabójstwie kapitana aż nadto wymownie świadczyły
okoliczności znalezienia jego zwłok
— najprawdopodobniej zginął podczas pełnienia obowiązków
służbowych. Zdarzenie unaoczniło wszystkim, jak wygląda, jak
może wyglądać, zawodowe ryzyko, z którym godzili się niejako z
góry podejmując służbę.
Poszukiwania sprawcy interesują cały zespół, toteż co chwila ktoś
wpada do pokoju, w którym urzęduje grupa powołana do sprawy
Marcinkowskiego, i nagabuje Zbyszyńskiego, bo on jeden
pozostał na placu. Klepacz wyjechał przed paroma godzinami na
jakieś oględziny, a Korcz tkwi od kilku godzin w Zakładzie
Medycyny Sądowej. Informacja Zawadzaka o znalezieniu zwłok

background image

Marcinkowskiego postawiła w stan alarmowy całą ekipę.
Zbyszyński pozostał na miejscu z zadaniem przyjmowania
meldunków i informowania o wszystkich posunięciach
pułkownika. Pułkownik Zdzieniecki przeżył wstrząs,
dowiedziawszy się, jaki los spotkał podwładnego. Nie spodziewał
się tragicznego finału. Zawiadomił komendanta i teraz nie
wychodzi z gabinetu. Czeka niecierpliwie na Korcza, który ma
przywieźć wyniki sekcji zwłok.
• Gdy tylko Korcz pojawia się w sekretariacie, Basia bez słowa
wskazuje mu drzwi gabinetu. Chciałaby spytać o niejedno, ale
wie, jak szef jest przejęty Nie może pozwolić, by czekał dłużej.
Ona wypyta Korcza później.
— Mów — ponagla go pułkownik gestem wskazując fotel. Sam
chodzi ciężkim krokiem po pokoju, jak zwykle, gdy jest "bardzo
zdenerwowany.
Korcz ze ściągniętą, pobladłą twarzą siada na fotelu, zapala
papierosa, zaciąga się, jakby chciał złapać oddech. Chwilę milczy,
potem stwierdza krótko:
— Przyczyną zgonu stało się uderzmie w tył głowy narzędziem
tępym lub tępokrawędzias-tym. Cios spowodował pęknięcie
podstawy czaszki i wylew wewnętrzny. Sprawca lub sprawcy
owinęli zwłoki w dywan, zawiązali sznurem i zatopili w Wiśle.
Nie żył już, gdy go wrzucono do wody.
— Czy są ślady walki?
— Nie. Żadnych innych obrażeń kostnych sekcja nie ujawniła.
Obrażenia ciała nie do wykrycia. Osobiście sądzę, że ich nie było.
Marcinkowski musiał zostać zaskoczony znienacka. Nie
spodziewał się ataku ze strony swego rozmówcy. Może go znał?
Nie wyobrażam sobie, by inaczej napastnik mógł zadać mu cios z
tyłu. Znał przecież karate, ćwiczył dżudo, był silny. Nie obeszłoby
się bez walki.
— Na ubraniu nie ma żadnych rozdarć?
— Nie, przynajmniej na oko. Zresztą ubranie kazałem wysłać
razem z dywanem i sznurami do Zakładu Kryminalistyki. Może
podczas szczegółowych badań ustalą coś więcej. »

background image

— Czas zgonu?
— Trudno dokładnie określić. Mniej więcej dziesiąty lub
dwunasty maja.
Miał przy sobie dokumenty?
Nie. Ani portfela, ani dokumentów. W kieszonce marynarki
znaleźliśmy tylko rozłażącą się kartkę z ledwie czytelnym
adresem: Szpitalna osiem mieszkania dwanaście. Wysłałem tam
Klepacza. Miał się zorientować — przerywa na widok
wchodzącego Klepacza. — Co jest z tą Szpitalną? — pyta.
Właśnie stamtąd wracam. Mieszkanie jest przez nas
zabezpieczone. Przedwczoraj, czyli dwudziestego maja, straż
pożarna wezwana przez mieszkańców znalazła tam trupa jakiegoś
mężczyzny... Zawadzak wie więcej. Był na oględzinach.
Pułkownik podnosi słuchawkę:
Wezwij Zawadzaka. Niech weźriie protokół oględzin ze Szpitalnej
i inne akta — Odkłada słuchawkę i ciężko opada na fotel. — Kim
są właściciele mieszkania?
Właściciele, jak mówi dozorca, parę miesięcy temu wyjechali za
granicę. Dokąd, nie wie. Wie tylko, że opiekę _ad tym
mieszkaniem powierzyli jakiejś kuzynce czy znajomej. Widział ją
raz lub dwa. Twierdzi, że ona tam nie mieszka. Rozmawiałem z
ich sąsiadką z tego samego piętra. To wścibska baba. Jest na
emeryturze, ma dużo czasu, więc wie wszystko o wszystkich.
Stale podgląda, co się dzieje na schodach i u sąsiadów. Twierdzi,
że denata nigdy tam nie widziała. Pokazywałem jej także zdjęcie
Marcinkowskiego. Też go nie rozpoznała. O, jest już Zawadzki —
przerywa na widok kolegi.
Referuj sprawę -— rzuca sucho pułkownik.
Straż pożarna wezwała naszą ekipę, bo odkryli zwłoki. Byłem tam
na oględzinach. Tęgi, wysoki mężczyzna leżał na plecach tuż
obok kominka obudowanego białym marmurem.
Zabezpieczyliśmy plamę krwi na marmurze. Doktor Jasiński
stwierdził po sekcji, że przyczyną zgonu jest pęknięcie podstawy
czaszki spowodowane uderzeniem jakimś narzędziem tępym albo
tępokrawędziastym, ale też nie wykluczył, że obrażenia mogły

background image

powstać wskutek uderzenia tyłem głowy na przykład o kant
kominka. Mógł się pośliznąć na parkiecie. W pierwszej chwili
sądziłem, że może* to być nieszczęśliwy wypadek.
— Zmieniłeś zdanie?
— Tak. W sąsiednim pokoju, koło tapczanu, zabezpieczyliśmy
jeszcze dwie plamy krwi. Są też ślady wleczenia jakiegoś
ciężkiego przedmiotu, być może zwłok, z tamtego pomieszczenia
do pokoju, w którym jest kominek Wywrócone krzesło i stolik
oraz stłuczone figurynki mogłyby świadczyć o szarpaninie, ale na
zwłokach niepodobna ustalić śladów obrażeń. Leżały co najmniej
kilka dni i są w stanie daleko posunie,ego rozkładu. Samo ubranie
nie nosi śladów walki, więc można przyjąć, że krzesła i stolik
zostały wywrócone podczas przeciągania zwłok. Stały na tej
trasie.
— Kto to taki?
Nie wiadomo. Nie znaleźliśmy przy nim żadnych dokumentów.
Ani skraweczka papieru. Nawet metki z ubrania zostały wyprute.
Sprawcy musiało zależeć na utrudnieniu identyfikacji.
Co ustaliłeś, jeśli chodzi o właścicieli mieszkania?
Młodzi naukowcy. Nazywają się Babcza-kowie.
Gdy pada to nazwisko, Klepacz aż podska-, kuje.
— Powtórz?
Zawadzak patrzy na niego ze zdziwieniem.
— Powiedziałem Babczakowie — powtarza. — Młode
małżeństwo. Oboje wyjechali za granicę na kilka miesięcy.
Powierzyli mieszkanie jakiejś młodej dziewczynie, która, jak
twierdzi sąsiadka, bywała tu rzadko i zazwyczaj w towarzystwie.
Parę razy widziała ją z mężczyznami. Oceniła, że dziewczyna
wykorzystuje lokal na schadzki.
— Kim jest ta dziewczyna?
— Jeszcze nie ustaliłem. Dozorca ani sąsiedzi nie znają jej
nazwiska. Nie jest tam także zameldowana. Właściciele
wyjeżdżając nie poinformowali ciecia ani administracji, komu
zostawiają mieszkanie. Nie utrzymywali też żadnych stosunków z
sąsiadŁmi, którzy twierdzą, że darli nosa. Wprowadzili się dwa

background image

lata temu, zajmując we dwoje czteropokojowy, stumetrowy lokal
Mieszkanie jest urządzone superkom-fortowo. Mam zdjęcia z
oględzin. — Zawadzak wyciąga plik kolorowych fotografii.
Przeglądają je po kolei. Najpierw pułkownik, potem Korcz i
Klepacz.
Ma rację Zawadzak. To urządzenie... W bibliotece ciężkie
gdańskie meble, na ścianach gobeliny, w kącie obudowany
marmurem kominek. Obok niego na posauzce zwłoki. Rozkład
jest widoczny. Zbliżenia: sczerniała twarz. Na innym zdjęciu:
plama krwi. Jeszcze inne zrobione w rokokowej sypialni ukazuje
roz-pryskowe plamy krwi i wywrócone meble.
To wyposażenie świadczy o standardzie życiowym — mruczy
Klepacz pod nosem oglądając zdjęcia. — Wszystko raczej nie z
pensji. A te obrazy i gobeliny pasują do ustaleń Marcinkowskiego.
W jego notatkach znalazłem nazwisko Babczaków, a obok słowo
„wesele". Jakiś Babczak jest zaprzyjaźniony z moim profesorem.
Wiesz o nich coś więcej? — zwraca się do Zawadzaka.
Nie. Tylko tyle co z wstępnych ustaleń. Z rozmów z lokatorami
wynika, ż=> są to bogaci ludzie Mieli dwa samochody. Stale
jakieś przyjęcia. No i to wyposażenie mieszkania.
Wygląda na progeniturę prywatnej inicjatywy albo notabli —
wtrąca Korcz.
Tak chyba jest — potwierdza Zawadzak. — Frontową część domu
zajmują ludzie znaczący. Trochę jak przed wojną — dorzuca,
przypominając sobie uzyskane podczas rozmów informacje. —
Wścibska baba z przeciwka jest ciotką jednego ze stołecznych
notabli. Tę informację podsunął mi dzielnicowy, gdy trochę już
zniecierpliwiony rozwlekłością jej opowieści ostro, może zbyt
ostro, zwróciłem jej uwagę, by trzymała się tematu. Wówczas
dzielnicowy odwołał mnie na bok. Niech pan inspektor z nią
uważa, szepnął. To wyjątkowo wredny typ. Ona z byle czym
potrafi poleciei do komendanta albo napuści swego siostrzeńca.
Miałem już raz przez nią kłopoty... Wzruszyłem ramionami, ale
zmieniłem ton, wdzięczny kapralowi, że mnie uprzedził. Zawsze
dobrze wiedzieć, z kim ma się do czynieniar Interwencje

background image

komplikują życie. Trzeba się tłumaczyć, pisać raporty... A
dziewczyna z jakiej parafii, spytałem. Tego już kapral nie
wiedział. Dziewczyny na oczy nie widział. Rzadko się kręcił po
frontowej części domu. Nie było potrzeby. Chyba że go wzywali,
jak ta baba, kiedy jej okradziono piwnicę. Na ogół jednak
interwencja milicji była potrzebna tylko w sprawach lokatorów
mieszkających w podwórku.
Przekaż akta Korczowi — decyduje pułkownik. — Marcinkowski
tam czegoś szukał, skoro właśnie ten adres znaleziono u niego w
kieszeni.

Tak jest. — Zawadzak odmeldowuje się służbiście.
Czekam na plan czynności — pułkownik kończy rozmowę.

Rozdział Xlii •
— Sąsiedzi nie widzieli go od kilku dni. Nie było go w biurze od
dziesiątego maja. Właśnie stamtąd wracam. Sekretarka na moją
prośbę sprawdzała we wszystkich szpitalach i-w pogotowiu... Jest
chory na serce,'mógł nagle zasłabnąć. W grę może wchodzić
również wypadek. Mało to wypadków się zdarza. Niech pan
sprawdzi. Jej może nie chcieli powiedzieć, ale milicji... —
Anczakowa przykłada do oczu wyciągniętą z torebki koronkową
chusteczkę. — Coś się musiało stać
Może wyskoczył gdzieś z kolegami na parę dni... — Klepacz
próbuje jj pocieszyć. — Zdarza się...
Ale nie jemu — rzuciła. — Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu
lat. Nigdy mu się to nie zdarzyło. Jeśli zamierzał gdzieś wyjechać,
zawsze mnie informował. Wiedział, że niepokoiłabym się o niego.
On mnie bardzo kocha — dodaje wyjaśniająco.
One zawsze tak sądzą, myśli Klepacz. Może facet poderwał jakąś
cizię i urwał się na kilka dni korzystając z nieobecności żony.
Tylko dlaczego nic nie powiedział w biurze? Może uważał, że w
ten sposób rzecz będzie wyglądała poważniej, odpowiada sam
sobie. Wróci i usprawiedliwi się, że nagle zasłabł lub stracił
przytomność u któregoś ^ iriteresantów albo wymyśli inne

background image

przekonujące uzasadnienie. Może spił się, narozrabiał i gdzieś go
przymknięto? Możliwości jest wiele. Niekoniecznie musiało się
coś stać. Postanawia jeszcze sprawdzić ostatnie doniesienia o
wypadkach.
Wychodzi na chwilę z pokoju przejrzeć teleksy z ostatnich kilku-
dni. Nie znajduje jednak nazwiska Anczaka.
— Niech się pani nie denerwuje — uspokaja kobietę. — Może
mąż pani wyjechał na parę dni do krewnych czy' znajomych. Taki
nieformalny urlop. Wiedział, że pani wraca z wczasów, więc na
pewno zjawi się wieczorem w domu. Jeśli nie, proszę się z nami
jeszcze raz skontaktować.
— Sądzi pan, że mu się nic nie stało?
— Sprawdziłem wszystkie doniesienia z terenu województwa
stołecznego i z Warszawy. Jeśli wydarzy się jakiś poważny
wypadek, szpitale mają obowiązek nas zawiadomić. Naprawdę nie
widzę powodu do niepokoju — powtarza. — Niech pani wraca do
domu, może mąż- już tam jest i on z kolei martwi się o panią.
—r Dziękuję, bardzo dziękuję, panie kapitanie. Chyba ma pan
rację. Zaczekam w domu.
— I jeszcze jedna prośba. Niech mąż, jak tylko wróci, zadzwoni
do mnie. Będę czekał na informację.
Przypadła mi rola pocieszyciela strapionych żon, myśli, gdy za
kobietą zamykają się o^zwi. Solidni, jeśli się urywają, zazwyczaj
trać*; umiar i zdrowy rozsądek. Po tej rozmowie jest przekonany,
że \nczak skorzystał z nieobecności żony ż.eby się trochę
rozerwać. Anczakowa wy- _ warta na nim nie najlepsze wrażenie.
Z pozoru kochająca i łagodna jak baranek, ale pod pozorami
łagodności kryje się, był przekonany, żelazna ręka. Na pewno
dobrze pilnuje mężusia. Wytresowała go, jeśli ją zawiadamia, co i
kiedy robi, informuje o każdej zmianie planów. Kontroluje go i w
biurze. Jak to dobrze, wzdycha mimo woli, że nauczyłem Ewę
niewsadzania nosa do komendy. Tamtemu się nie udało.
Nieoczekiwanie ogarnęło go uczucie męskiej solidarności Raz
zdołał wyrwać się spod kurateli, a ona od razu włącza milicję.
Dzisiaj ma dyżur, dyżur wyjątkowo spokojny, czyta więc

background image

.meldunki i zapomina o istnieniu An-czakowej. Około północy
telefon. Od niej.
— Nie mogę sobie znaleźć miejsca — mówi. — Adam dotąd nie
wrócił. Nie dał znaku życia. Czuję, że musiało się coś stać.
Szukajcie go. Z domu zniknęły wszystkie książeczki
oszczędnościowe.
— Dużo tego było? Nie zrozumiała pytania.
. •— Książeczek? Cztery.
Ile pieniędzy mieli państwo na książeczkach? — poprawił się.
Zaoszczędziliśmy około — zająknęła się lekko — około miliona.
Omal nie gwizdnął. Takie oszczędności?! Z pracy? Raczej
wykluczone.
— Czy mąż pani zamierzał jakoś ulokować tę gotówkę?
Zawahała się.
— Nie, ostatnio nic mi na ten temat nie mówił.
—^ A nie ostatnio?
—? Zamierzał kupie bony Pekao. Nasz samochód jest w bardzo
złym stanie.
A propos, samochód. Czy mąż wyjechał samochodem?
Nie. Wóz jest w garażu. Tym dziwniejsza sprawa. Adam nie lubi
chodzić. Wszędzie jeździ wozem. Samochód zostawia tylko
wtedy, kiedy wybiera się na lampkę wina lub gdy idziemy razem
na czyjeś imieniny.
-— Stwierdziła pani, że książeczki zniknęły. A bielizna, ubrania?
Nic nie brakuje?
— Nie. Nie ma tylko ubrania i płaszcza, w którym zwykle
chodzi do pracy.
— Państwo dobrze ze sobą żyli? — pyta1.
— Naturalnie — potwierdza. — Czasem wprawdzie dochodziło
między nami do kłótni, ale tak bywa w każdym małżeństwie. Sam
pan się o tym zapewne przekonał?
Ma rację. Tak bywa. Nie wyklucza to jednak, że facet na dobre
zniknął z horyzontu.
Czy przed pani wyjazdem nie doszło między państwem do
ostrzejszej wymiany zdań?

background image

Skądże! Rozstaliśmy się w serdecznej atmosferze. Pani sądzi, że
on mnie rzucił?
Nic nie sądzę. Szukam faktów, które mogłyby uzasadnić to
zniknięcie.
Ostatnimi czasy mąż był wyjątkowo serdeczny.
Może poderwał babkę i właśnie dlatego był czuły. Żeby nic nie
podejrzewała, myśli Klepacz, wspominając własne i kolegów
doświadczenia. Owa serdeczność w takiej sytuacji jest swego
rodzaju rekompensatą, zasłoną dymną, uśmiecha się w duchu.
Trzeba będzie przyjąć to zgłoszenie, decyduje.
— Niech pani jutro z rana zgłosi się w komendzie ze zdjęciem
męża. Będziemy go szukali — kończy rozmowę.

Rozdział XIV
Furtka jest zamknięta. Po naciśnięciu dzwonka Klepacz czeka
przez długą chwilę na sygnał zwalniający zamek. Obejrzeli mnie
chyba dokładnie przed wpuszczeniem, myśli z półuśmiechem,
zmierzając wyłożonym płytami chodnikiem do podpartego
kolumienkami wejścia.
ł — Barwy strachu
Willa z zewnątrz prezentuje się okazale. Dwupiętrowa, z
dwupoziomowymi tarasami. Przy głównym wejściu —
kolumienki. I świeży, niedawno kładziony tynk. Świeży jak
nobilitacja właścicieli, Klepacz uśmiecha się w duchu,
przypominając sobie historię tego nieoczekiwanego dla wielu
awansu. Facet jakich wielu. Nie wyróżniający się. Prezes
niewielkiej spółdzielni. I nagle awansował na stanowisko
znaczące, jeśli chodzi o wagę podejmowanych decyzji i
możliwości załatwiania różi ych spraw.
— To ty nie wiesz, dlaczego awansował? — zdziwił się jeden z
przypadkowo spotkanych znajomych, którego zagadnął o
tajemnicę kariery Babczaka. — Oddał niebagatelną przysługę
jednemu z bardzo wys jkich urzędników. Wybawił go z
małżeńskiej opresji — Tu wartką strugą popłynęła opowieść o
perypetiach rozwodowych Pażdziorkiewicza. w których główną

background image

rolę grała jego żona. — Nie wyrażała zgody na rozwód. Ani rusz
nis chciała zrezygnować ze splendorów płynących z mężowskiego
stanowiska Nie pomogło nawet ofiarowywane za pośrednictwem
adwokata pokaźne, nader pokaźne, odszkodowanie. I wówczas
Babczak senior zaoferował swoje usługi. Jako świadek w procesie.
Jego zeznania przechyliły szalę na korzyść Pażdziorkiewicza.
Stały się podstawą wyroku orzekającego rozwód z winy
pozwanej.
— I za to? — zdziwił się znowu.
— Uważasz, że to mała przysługa?! — Tamten wzruszył
ramionami. — Przecież to on ponosił winę za rozkład współżycia.
Były tam różne kompromitujące historie. Baleciki, garsoniera,
wyjazdy zagraniczne z dziewczynkami... Paździorkiewiczowa
zagroziła, że opowie o tym wszystkim jego zwierzchnikom.
Miałby się z pyszna! Bo w tych górnych rejonach — tłumaczył
trochę jak dziecku — wszystko jest milczeniem, dopóki ktoś nie
wyciągnie sprawy na światło dzienne i nie nada jej rozgłosu.
Wówczas już nie można dłużej przymykać oczu, nie można nie
zareagować. Tak kończą się nawet błyskotliwe kariery. Ciąg
dalszy? Dno. Od oficjalnie--, potępionego odsuwają się jego
dotychczasowi przyjaciele, obawiając się, żeby przypadkiem i na
nich nie padł cień kłopotliwej znajomości. Natomiast w sytuacji
gdy sąd orzeka o rozwodzie z jej winy, wszystkie zarzuty
wysuwane pod adresem byłego małżonka można interpretować na
korzyść „oczernianego" jako insynuacje wypływające z chęci
zemsty. Nietrudno wtedy udawać ofiarę W^kół faceta zacieśnia się
krąg współczujących. Ma szanse nie tylko na dalsze awanse, bo
trzeba mu jakoś zrekompensować te nieszczęścia rodzinne, ale i
na dalszą wyrozumiałość: któż z nas jest święty?! Nie znasz tych
mechanizmów, nie rozumiesz tego!
Rozumiał, aż za dobrze, ale kiwnął tylko głową i nie podjął
dalszej dyskusji. Bo i po co?
Dowiedział się tego. co go interesowało, a na filozoficzne
rozważania o mechanizmach nie miał czasu i othoty. Znał je. W
sprawach gospodarczych większego i mniejszego kalibru te

background image

mechanizmy się powtarzały, ogniskowały jak w soczewce.
Wszędzi- to samo. Kariery będące wynikiern wzajemnych
powiązań i uprzejmości. Ignorancja Niekompetencja Deoyzje bez
rozeznania. I efekty straty materialne i moralne w postaci
demonilizicji działają ych w zmowie grup przestępczych. Trochę
jak w powielarni. Nawet w aktualnie odtwarzanym Uedztwie te
same elementy sit, powtarzaią Tyle z-' materia inna. Tym razem
chodzi o dzieła sztuki. Spytał tylko jeszcze czy tamten nie słyszał
przypadkiem o zaprzyjaźnionym z Babczakiem I] rektorze
muzeum. Tu wymienił nazwicl
Znajomy pokręcił przecząco głową O profesorze, owszem,
wiedział to i owo, ile czy tej klasy człowiek wdawałby bię w
układy z Bab-czakami? Miał wątpliwości
Klepacz koń< zy rozmowę. Interesuje go wszystko, co tvczy
familii Babczaków Młodych i starych. W ich mieszkaniu
najprawdopodobniej zginął Marcinkowski. Jedna ze
zidentyfikowanych plam krwi grupy A — jak się okazało z
przeprowadzonych niemal błyskawicznie badań serologicznych —
odpowiadała jego grupie, krwi Krew grupy AB. jak i^talono,
pochodziła z nie zidentyfikowanych zwłok odkrytych w
mieszkaniu. I niespodzianka: zabezpieczone plamy krwi grupy
zerowej. Świadectwo, że był tu jeszcze ktoś trzeci, kto byc może
także zginął.
Czerwona oberża, śmiercionośna pułapka, zastanawiali się,
szukając wspólnego mianownika. Jedynym, jak na razie,
wspólnym mianownikiem jest familia- Babczaków.
Młodzi Babczakowie, jak wynika z kwestionariuszy
paszportowych, wyjechali na rok do RFN na stypendia naukowe.
Szukanie ich adresów za pośrednictwem placówek, które im te
stypendia przyznały, uznali za ostateczność. Skoro bowiem
rodzice młodych mieszkają w kraju, najprościej jest u nich
zasięgnąć języka'. Na pewno utrzymują z młodymi kontakty, znać
też powinni nazwisko i adres dziewczyny opiekującej się
mieszkaniem. Klepacz chciał jeszcze dodatkowo sprawdzić, czy
ktoś z domowników tej wspaniałej willi nie widział

background image

Marcinkowskiego, a także obejrzeć wnętrze pod kątem
wyposażenia w obrazy.
Owa willa, świadectwo pozycji społecznej jej właścicieli, okazuje
się rezydencją ckoloną gęstym żywopłotem i równie gęstą zieloną
siatką. Furtka z kutego żelaza i takaż brama wjazdowa
przypomina rękodzieła rzemieślnicze z XIX wieku. Wąski
chodnik z płyt prowadzi do głównego wejścia. Na odgłos
dzwonka pojawia się w drzwiach dziewczyna w białym fartuszku.
— Pan w jakiej sprawie? — pyta.
— 'Chciałem się widzieć z panem Babczakiem.
— Czy jest pan umówiony z panem dyrektorem?
Kręci głową przecząco.
Dziewczyna spogląda na niego z góry:
— Mój pan nie przyjmuje osób nie zapowiedzianych. Poza tym
to nie jest dzień przyjęć — dorzuca wyciągając rękę.
Ten gest zaskakuje go Przywitanie? Dopiero teraz?' Już, już
wyciąga rękę, by uścisnąć drobną dłoń, gdy ona, patrząc na niego
z półuś-mieszkiem. wyjaśnia:
— Proszę o bilet wizytowy. Muszę zameldować państwu...
Dzień przyjęć, bilet wizytowy. Ta pokojówka. Małpują wyraźnie
zwyczaje arystokracji.
— Nie mam ze sobą biletu wizytowego. Proszę powiedzieć
państwu, że przyszedł kapitan Klepacz, z Komendy "Miasta —
mówi tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Dziewczyna łagodnieje.
— Proszę, niech pan wejdzie i poczeka — wpuszcza go do
hallu. — Muszę uprzedzić państwa.
Klepacz przysiada na twardym, obitym skórą krześle i ciekawie
rozgląda się dokoła H3H jest duży, kwadratowy, wyłożony
dębową boazerią. Na podłodze mozaika z dęoowej klepki Kiedy,
gdzie i u kogo widziałem podobny wystroi, zastanawia się-orzez
chwilę. Podczas przeszukania u jednego z warszawskich paserów,
przypomina sobie. Wówczas to udało się przyłapać go na gorącym
uczynku. U niego widział taką mozaikę i boazerię. Tamten dorobił
się na odsprzedaży skupowanej od -włamywaczy starej biżuterii.

background image

Znaleźli u niego w skrytce niemałą część łupu z paru ostatnio
dokonanych włamań. Tam także zdobiły ściany przedpokoju
trofea myśliwskie kupione w komisie: rogi i skóry dzikich
zwierząt.
Rozmyślania przerywa głos pokojówki: — Pan pozwoli do
gabinetu.
Obite skórą drzwi, a w środku ciężkie, czarne, gdańskie meble.
Szafy z książkami, rzeźbione biurko, kryte skórą fotele. Na
ścianach portrety. Antenaci, myśli z humoremr
— Proszę, niech pan siada — głos wydobywa się głębi fotela.
Pan domu wstaje na przywitanie gościa.
Na pierwszy rzut oka uderza jego otyłość, zaakcentowana
wystającym brzuchem. Na niskim, korpulentnym tułowiu tkwi
okrągła, łysa głowa. Twarz znaczona plamami wątrobianymi,
maleńkie, skryte w zwałach tłuszczu oczka.
Pan w jakiej sprawie? —? Głos ma ton rozkazujący.
Och, drobiazg! Chodzi nam o adres pańskiego syna. Oczywiście o
adres w RFN.
Cienkie kreski brwi podnoszą się do góry.
— Cóż za sprawę może mieć komenda do mojego syna?
Wyjechał za granicę najzupełniej legalnie.
— W mieszkaniu państwa Babczaków- na Szpitalnej znaleziono
nie zidentyfikowane zwłoki — rzuca w formie wyjaśnienia. —
Musimy ustalić, kto opiekował się- mieszkaniem i kto w nim
bywał.
Dyrektor Babczak jest zask czony.
— Syn z synową wyjechali do RFN na początku lutego —
stwierdza po chwili milczenia. — Kiedy to się stało?
—? Dwudziestego maja — odpowiada krótko. Babczak milczy.
Jakby przetrawiał tę informację.
— Co z mieszkaniem? — pyta wreszcie. •— Czy nic nie
zginęło? Oni tam mieli sporo cennych rzeczy.
— Mieszkanie zostało opieczętowane.
Muszę wszystko sprawdzić. Jak najszybciej — rzuca
kategorycznym tonem.

background image

Ależ oczywiście. Ale dopiero za parę dni Dopóki nie skończymy
wszystkich czynności i badań, nie możemy wpuścić tam nikogo.
Chodzi o zabezpieczenie -śladów. Potem sami pana poprosimy.
-— Mnie chodzi o bezpieczeństwo mienia moich dzieci. — Brzmi
to nadspodziewanie ostro.
— Teraz — podkreśla Klepacz — nic mieniu nie grozi. Jeśli
przed tym wypadkiem nic nie zginęło... Czy pan nie wie, komu
pański syn i synowa pjawierzyb opiekę nad swoim mieszkaniem?
— Milicja ma pilnować naszego mienia. Ta>~ wasz obowiązek.
Proszę mnie zawiadomić, jak tylko skończycie tam robotę. Sam
zresztą zadzwonię w tej sprawie do komendanta.
— Nie odpowiedział mi pan na pytanie, kto opiekował się
mieszkaniem pod nieobecność właścicieli? — przypomina,
puszczając mimo uszu komentarz na temat zadań milicji.
— Nie znam nazwiska.
A my musimy ustalić to nazwisko i dlatego prosimy o adres
pańskiego syna lub synor wej.
Na razie nie dysponuję ich adresem. Mieli nam go przysłać, jak
tylko urządzą się ńa stałe. Henryk się jeszcze nie odezwał. Może
Ania napisała do rodziców. Niech pan spróbuje porozumieć się z
nimi. Podam panu ich adres i telefon...
Nie chce sam zadzwonić, dlaczego, zastanawia się Klepacz,
notując podyktowany mu numer.

Rozdział XV
Deszcz leje jak z cebra. Klepacz* ma dziś wyraźnego pecha.
Zaczęło padać właśnie w chwili, gdy on opuszczał komendę. Jak
na złość, myśli, zmierzając w stronę przystanku autobusowego, na
którym stoi niewielka grupka ludzi Jak on przemoczonych i
zziębniętych. W tym roku maj jest zimny i taki jakiś niewio-senny.
Raczej przypomina listopad. Minuty ciągną się jak wieczność,
autobus nie nadjeżdża. Pochowały się też tramwaje, jakby i one
szukały osłony przed deszczem.
Klepacz czuje, że łapią go dreszcze. Szklanka gorącej herbaty
urasta do rangi celu. Żeby tylko nie złapać grypy, myśli z trwogą.

background image

A nuż go rozłoży właśnie teraz, kiedy jest tyle roboty i kiedy
wreszcie ma poczucie, że złapał- jakiś trop wiodący do
wyjaśnienia sprawy.
— To nie jest jeszcze trop, a ślad — upierał się Korcz. — Znasz
przecież teorię. Siadem w znaczeniu kryminalistycznym są
zmiany w świecie zewnętrznym spowodowane przestępczym
czynem, pozwalające wnioskować o tym czynie i jego sprawcy.
Według jednego z niemieckich teoretyków ślad to naturalne
odpadki zdarzeń. Według innej teorii ślady są to spo-strzegalne i
nadające się do wykorzystania poszlaki. Poszlakami,
pozwalającymi wnioskować o sprawcy, są także działania mające
na celu zatarcie śladów czy też ich brak. Dysponujemy śladami w
postaci zabezpieczonych w mieszkaniu Babczaków plam krwi,
paluchów, wywróconych mebli, dywanu, ubrań. Wzajemne
powiązania, układy, kariery, wszystko to, co dotąd ustaliłeś,
uważam za poszlaki, z których można wywnioskować, że
znajdująca się w sfer rze naszych zainteresowań grupa ludzi może
być grupą potencjalnych podejrzanych zarówno w aferze z
obrazami, jak i w sprawie o zabójstwa. Trop to konkret. Fakt,
który już można udowodnić, punkt wyjściowy mogący
doprowadzić do sprawcy czy sprawców.
Nie całkiem się z Korczem zgadzał, ale Korcz jest mocniejszy w
teorii od niego. Klepacza. W teorii, myśli, autobus powinien
stawać na przystanku co dziesięć czy piętnaście minut, a nie ma
go od przeszło pół godziny. Co robić: czekać, czy zapychać
piechotą taki kawał drogi?! Dylemat rozstrzyga nadjeżdżający
nieoczekiwanie tramwaj. -
Na widok fasady swego domu ogarnia go radość. Jak mało trzeba
człowiekowi do -szczęścia' Strząsa na schodach wodę z
przeciwdeszczowego płaszcza. Chwila, i wreszcie jest w domu.
Zrzuca z siebie wilgotne ubranie i w kuchni, na stojąco, pije
szybkimi łykami gorącą herbatę. Czuje, jak pomału wyparowuje z
niego wilgoć i znużenie.
Dzień był raczej męczący. Nadany wieczorem komunikat o
zaginięciu Ancza^a przyniósł plon w postaci zgłaszających się z

background image

rana ludzi. Trzeba ich było natychmiast przesłuchać: a nuż coś
wniosą do sprawy. Wnieśli niewiele. Jedynym człowiekiem, który
widział Anczaka dziesiątego maja, po wyjściu z biura, jest, jak
dotąd, pan Anatol Rzucik, właściciel willi, której budowę Anczak
nadzorował. Stwierdził on, że właśnie tego popołudnia wypłacił
mu za nadzór pięćdziesiąt tysięcy złotych.
Dlaczego wręczył pan tę sumę właśnie dziesiątego maja? —-
spytał.
Anczak telefonował do mnie w tej sprawie. Bardzo mu na tym
zależało. Mówił, że pilnie potrzebuje gotówki.
Zeznanie pasowało do innych ustaleń. Tegoż dnia przed wyjściem
z biura inżynier podjął trzydzieści tysięcy złotych z kasy
zapomogowo--pożyczkowej i osiemset tysięcy z książeczki
oszczędnościowej. W sumie tego popołudnia miał przy sobie
około miliona. Dlaczego tak nagle potrzebna mu była gotówka?
Jakaś transakcja? Wyjazd- za granicę? Wyjazd odpadał. Paszport
prywatny Anczaka leżał w biurze paszportowym, zwrócony po
zeszłorocznej podróży do Wiednia. Nowego wniosku o wydanie
paszportu inżynier nie składał. W grę mógł wprawdzie wchodzić
wyjazd do krajów demokracji 'ludowej. Ale i to sprawdzili na
przejściach granicznych. Celnicy ani WOP nie rozpoznali na
okazanych im zdjęciach tak wyglądającego mężczyzny. Ta
ewentualność nie "wchodziła więc w rachubę. Chciał coś kupić
albo po prostu zwiał z domu z całą gotówką. Czy nie padł ofiarą
n-apadu rabunkowego? Było to możliwe. Zdecydowali się dać
komunikat w telewizji.
Anatol Rzucik, jak się okazało podczas rozmowy, był najbliższym
sąsiadem zaprzyjaźnionego z profesorem'dyrektora.
— U niego też Ancżak nadzorował budowę willi i urządzał jej
wnętrze — stwierdził.
Klepacz wyciągnął z szuflady zdjęcie Marcinkowskiego.
Czy pan nie widział tego faceta kręcącego się w pobliżu? —
zapytał.
Ależ tak — potwierdził przesłuchiwany. — On był u, mnie. To
inspektor budowlany. Sprawdzał stropy od wewnątrz. Taką samą

background image

kontrolę miał przeprowadzić u sąsiadów. Czy był u nich? Nie
wiem. Nic mi na ten temat nie wspominali Co prawda, nie
pytałem. Nie mam teraz czasu na rozmowy. Zaczął się sezon
nowalijek. W mojej szklarni jest mnóstwo roboty. Sam pan
rozumie...
Moż^ i inni znajomi Anczaka widzieli Marcinkowskiego? Może
Marcinkowski chciał zdobyć od niego jakieś informacje? W tym
świetle sprawa zaginięcia Anczaka nabierała innego wymiaru.
Warto się nią zainteresować, stwierdził. Dotąd traktował ją trochę
jak dodatkowy balast. Poszukiwanie świadka, który być może
wniesie coś do sprawy. Mógł to robić kto inny, a on. Klepacz, po
odnalezieniu faceta porozmawiałby z nim chwilę. I to wszystko.
Teraz postanowił dokładniej przesłuchiwać zgłaszających się.
Następny w kolejności był "inżynier Seweryn Bąk, także
architekt, dawny znajomy Anczaka. Jego zeznania rzuciły nieco
światła na zwyczaje i charakter zaginionego. Widywali się
okazjonalnie: raz. dwa razy w miesiącu. Na ogół wtedy,. kiedy
byli sobie potrzebni z racji pełnionych zawodowo funkcji. Bąk jest
architektem dzielnicowym na Grochowie. Nieraz ich sprawy się
zazębiały, nakładały się znajomości. - Tym razem spotkali się
przypadkowo. Dwudziestego piątego kwietnia Bąk zabrał żonę na
obiad do „Karczmy Słupskiej". Tam natknęli się na Anczaka.
Siedział w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Pili wódkę. Na
stoliku stały dwie półlitrówki. Bąk był zdumiony. Anczak —
wiedział o tym dobrze — chadzał do restauracji tylko wówczas,
gdy go ktoś zaprosił. Był skąpy. Nie lubił wydawać pieniędzy..
Jego towarzysz nie wyglądał na takiego, który stawia. Zwaliste
chłopisko o kwadratowej szczęce, na oko bokser wagi ciężkiej.
Źle ubrany. Widać, że mu się nie wiedzie. Anczak z takimi
facetami nigdy się nie zadawał. Poza tym uważany był niemal za
abstynenta. Unikał wódczanych okazji, twierdząc, że alkohol mu
szkodzi. Podczas przyjęć wypijał.jeden, dwa kieliszki, ale tylko
koniaku. Żeby pił czystą wyborową?! To się nie zdarzało. Bąk
uważał tę historię za niecodzienne wydarzenie.
W jakim środowisku obraca się pań-ki kolega? — spytał Bąka,

background image

gdy ten skończył opowiadanie.
W różnych środowiskach — wyjaśnił architekt. — Są to jednak
ludzie znaczący na stanowiskach. Poza tym utrzymuje także
kontakty towarzyskie z niektórymi klientami. Zaczynając od
badylarzy, na notablach kończąc. Robi im projekty, nadzoruje
budowę willi. Oni też chętnie przenoszą tego rodzaju kontakty na
płaszczyz.nę półprywatną albo prywatną. Uważają, że takie
znajomości mogą być przydatne w przyszłości. Tym bardziej że
Anczak nigdzie nie razi. Jest przystojny, dobrze wychowany,
reprezentacyjny, ma towarzyskie obycie. On te znajomości
traktował merkantylnie.
To znaczy?
Sądził, że mogą mu się przydać w dalszej karierze.
Co chciał osiągnąć? Jak widział tę swoją karierę?
Za wszelką cenę chciał wyrwać się ze środowiska urzędniczego.
Odniosłem wrażenie, że imponowali mu ludzie, którym się
powiodło. Zawsze mówił o nich z uznaniem.
Czy pan ma pieniądze? — nieoczekiwanie zmienił temat
rozmowy': ciekaw był, ile złośliwości, a ile prawdy kryje się w
tych ocenach.
Tamten roześmiał się.
Zarabiam nieźle. Średni standard. Oczywiście nie dorównuię
wielu jego znajomym, ale mam pozycję zawodową i szerokie
znajomości w kołach, które go interesują. Sądzę, że właśnie z tej
racji utrzymuje ze mną stały kontakt.
A pan? Dlaczego podtrzymuje '.ę znajomość, skoro tak krytycznie
go pan cenią?!
Jeśli wchodzisz między wrony... — cytuje Bąk znane przysłowie.
— Stosunki są potrzebne w każdym zawodzie Niektóre
znajomości Anczaka mogą się przydać i mnie.
Czy^ Anczakowie dobrze ze scbą żyli? — -zaczął z innej beczki.
Raczej tak. Nigdy nie słyszałem o jakichś konfliktach. Razem się
zjawiają na wszystkich przyjęciach. On się zachowuje jak
troskliwy mąż.
To mogą być tylko pozory — zauważył. — Czy pańskim zdaniem

background image

jest możliwe, żeby porzucił żonę dla innej kobiety?
Tamten pokręcił głową przecząco.
Nigdy w to_ nie uwierzę. Taki człowiek jak on nie traci głowy dla
jednej spódniczki. Gdyby nawet poderwał jakąś dziewczynę, nie
porzuciłby żony.
Dlaczego?
-— Bo dba o pozory. A poza tym ona ma bogatych rodziców i w
przyszłości kroi im się spadek. Wątpię, żeby z tego" zrezygnował.
Jest zachłanny.
— Anczakowie nieraz się kłócili — stwierdził ich sąsiad,
Konstanty Jaksiński. — Nowe mieszkania są akustyczne, więc
nawet jak się nie chce, musj się wysłuchać niejednego. Tuż przed
jej wyjazdem, drugiego czy trzeciego maja późnym wieczorem,
wybuchłą awantura. Słyszałem, jak groził, że ją rzuci, bo ma tego
wszystkiego dość. O co chodziło, nie wiem, nie dosły-
112
szałem. Innym razem robił jej wyrzuty, twierdził, że go zdradza z
jakimś Stasiem. Potem przez parę dni z sobą nie rozmawiali. W
mieszkaniu było cicho. Sądziłem, że nikogo tam nie ma. Ale byli.
Grał telewizor.
— Nie jest to szczęśliwe małżeństwo — opowiadała Klepaczowi
Zofia Pęczek, właścicielka szklarni i willi w Mysiacfle. — Nieraz
mi się żalił. Pan Adam ciężko pracował, żeby utrzymać dom na
odpowiednim poziomie, a ona roz-
^^zutnica. Ciągle nowe zachcianki: suknie, futra, wyjazdy
zagraniczne. Jak tylko jej czegoś odmówił, zaraz robiła awanturę.
Święty człowiek, że z nią wytrzymywał. Mówiłam mu, że
powinien się rozwieść. Ale on uważał, że to nie po bożemu
zostawić żonę. On jest głęboko wierzący. Często się żalił, a ja
starałam się podtrzymać go na duchu. Ostatni raz był u mnie
ósmego maja wieczorem. Przyjechał pogadać o interesach. Pytał,
czy chciałabym go za wspólnika. Zamierzał rzucić pracę i
usamodzielnić się. Ucieszyłam się z tej propozycji. Ustaliliśmy,
że.on się zorientuje, jakim wkładem będzie mógł dysponować, i
zjawi się u mnie. Od tego czasu nie widziałam go. Nie dał znaku

background image

życia.
— Czy określiła pani kwotę wkładu?
— Nie. Nie pytałam, bo nie liczyłam na -zbyt wiele. Chciałam
wkładu w postaci pracy. Chodziło mi o organizację zbytu.
Liczyłam, że wziąłby na siebie codzienną szarpaninę z urzę-Harni.
Taki podział bardzo mi odpowiadał. W
8— Barwy strachu 113
/
tej sprawie mieliśmy się spotkać dwunastego albo trzynastego
maja. Nie zjawił się więcej, a z komunikatu dowiedziałam się, że
zaginął. Coś się musiało stać... Niech pan go szuka, kapitanie.
Gdyby były jakieś koszty, chętnie je pokryję...

Wydaje mi się^' że widziałam go na Ocho-

cie. Wieczorem ósmego maja. Szedł z dziew-
czyną pod' rękę. Skręcili w Filtrową. Szłam
z przeciwnego kierunku, mijaliśmy się. Wów-
czas odwrócił głowę. Jakby nie chciał być roz-
poznany. Dziewczyna była młoda, ładna, w be-
żowym luźnym, płaszczu, z gołą głową. Nigdy
jej przed tym nie widziałam. — Pani Janina
Litko jest żoną kolegi Anc7aka z urzędu. I ona
zgłosiła się na apel telewizji. — Datę zapamię-
tałam, bo były to imieniny męża. Wyszłam po
masło, kiedy zorientowałam się, ża może za-
braknąć dla gości.
Co z tej rekapitulacji wynika, zastanawia się, leżąc wygodnie na
tapczanie. Trasy Marcinkowskiego i Anczaka są zbieżne w paru
punktach. Zniknęli obaj tego samego dnia. Zbieżność?! Może, ale
nie musi być przypadkowa. Zwłoki Marcinkowskiego
odnaleźliśmy przypadkiem, o Anczaku słuch zaginął. Nie można
wykluczyć, że był jednym z informatorów Marcinkowskiego.
Nadzorując budowę willi i urządzając niektóre wnętrza musiał
sporo wiedzieć o różnych -prawach i sprawkach. Właśnie dlatego
jest tti potrzebny. Czy mógłby stanowić konkretne zagrożenie dla
kogoś, kto na przykład odkrył, że riia kontakty z kapitanem

background image

milicji?! Skoro to zagrożenie stwarzał Marcinkowski, odpowiada
sam sobie, to i jego ewentualny informator również byłby
niewygodnym świadkiem, świadkiem, którego należało się
pozbyć. Pieniądze mógł gromadzić w innym, nie mającym nic
wspólnego ze spraw,ą celu. Zamierzał zapewne inaczej się
urządzić. Spółka z wdową? Prawdopodobne. Chociaż mógł mieć i
inne plany. To są wnioski oparte wyłącznie na poszlakach,
konkluduje. Brak faktów tworzących konkretny trop. Jak trafić na
ten trop, głowi się bezskutecznie.

• Rozdział XVI
Korcz od wczesnego rana tkwi na Szpitalnej. Przeprowadza
szczegółowe oględziny. Nie żeby nie wierzył w dokładność tych
dokonanych przez ekipę pod nadzorem Zawa-dzaka. Zawadzak,
wiadomo, stary praktyk, znany z dokładności. Ale... Jest parę
„ale". Zawadzak nie przypuszczał nawet, że tu właśnie zginął
Marcinkowski, że tłem zabójstwa może być śledztwo
skoncentrowane wokół kradzieży i wywozu dzieł sztuki, ze nie
zidentyfikowany do dziś denat najprawdopodobniej był z tą
sprawą powiązany. On, Korcz, wie więcej. .Zna późniejsze
ustalenia, wyniki ekspertyz, wypływające z nich wnioski. Toteż
liczy)-że uda mu s(ę odkryć nie zauważone przez kolegę
szczegóły. Chce sobie też wszystko dokładnie uzmysłowić.
Zdjęcia to nie to samo «o osobiste oględziny.
Wczoraj przed samym końcem urzędowania otrzymał informację
z Zakładu Kryminalistyki. Okazało się, że zidentyfikowali
znaleziony w mieszkaniu pogrzebacz jako narzędzie zbrodni.
Pasował do ustalonych podczas sekcji obrażeń u obu
zamordowanych. Podczas badań ujawniono na nim plamy krwi
grupy AB, identyczne z grupą znalezionego w mieszkaniu trupa, i
włos, który pochodził z głowy Marcinkowskiego.
Jak to się stało, że zginęli obaj? Czy jest możliwe, żeby sprawca
czy sprawcy zdołali bez walki poradzić sobie z dwoma silnymi
mężczyznami? Czyżby obaj dali się zaskoczyć? Zadaje sobie
pytania oglądając obrysowane kredą miejsce znalezienia zwłok i

background image

plamy krwi, lokalizujące niejako miejsca zbrodni, -Każdy z nich
zginął w innym miejscu, w innym pokoju.
Próbkę krwi pobraną z podłogi w sypialni, oznaczoną numerem
jeden, zidentyfikowano jako krew znalezionego koło kominka
denata. W jaki sposób zginął, zastanawia .się Korcz, próbując
odtworzyć sytuację. Musiał chyba siedzieć na tapczanie lub stać
koło niego w chwili, gdy dosięgną! go cios. Raczej stał, skoro
badanią mikrośladów pobranych do badań z tapczanu oraz jego
ubrania nie wykazały pyłkowych zbieżności. Najprawdopodobniej
facet stał odwrócony tyłem do wnętrza pokoju, przodem do
ściany. Inaczej zadanie ciosu od tyłu byłoby niemożliwe. Tapczan
jest wklinowany między dwie ściany. Trzeba -będzie
przeprowadzić eksperyment z manekinem, odnotowuje w pamięci.
Dlaczego stanął właśnie w ten sposób? Przyglądał się ścianie?!
Korcz obrzuca- bacznym spojrzeniem ścianę, osłoniętą barwnym,
ręcznie tkanym kilimem w kolorze ciemnego złota. Piękny kilim.
Skąd na nim jaśniejszy pas w formie prostokąta? Coś tu wisiało.
Obraz? Wchodzi na tapczan, by przyjrzeć się z bliska. Jeżeli
obraz, musi być hak, gwóźdź lub ślad po nich. Na oko nic nie
widać. Podnosi kilim i nie ma już wątpliwości. Niewielka dziura,
z której posypał się tynk. Zerwano hak z obrazem? A może sami
właściciele przewiesili ten obraz na inną ścianę? Nie .ma pod ręką
centymetra, ale jest sznurek. Do takich pomiarów wystarczy. Z
zaznaczonymi na sznurku wymiarami prostokąta obchodzi całe
mieszkanie. "Obrazów jest dużo. Wszystkie raczej cenne. Jakim
cudem młodzi ludzie mogli wejść w posiadanie tylu cennych dzieł
sztuki, myśli odczytując podpisy ' malarzy: Kossak, Chełmoński,
Siemiradzki. I te gobeliny. Ciekawe, mruczy pod nosem,
sprawdzając sznurkiem wymiary ram Żaden nie pasuje. Chyba
zniknął obraz. Sprawa wyjaśni się za parę godzin O dwunastej
zjawi się tutaj Babczak senior i Klepacz Tak się umówili. Chcą'
ustalić, czy z mieszkania coś zginęło Korczowi chodzi przede
wszystkim o dywan, w który zostały' zawinięte zwłoki
Marcinkowskiego. Na razie ma jeszcze sporo czasu.
W mieszkaniu wszystko pozostało w takim stanie jak w chwili

background image

oględzin. Potem lokal został opieczętowany i nikt do niego nie
wchodził. On, Korcz, jest pierwszy Krzesła i stolik leżą, jak
leżały. Kawałki porcelanowych figurek walają się po podłodze.
Zapewne stały na stoliku. Trasa, po której ciągnięto trupa? Chyba
tak. Miał rację Zawadzak. Tędy. wiedzie najkrótsza droga z
sypialni do biblioteki z kominkiem. Pod kominek. Właściwie po
co przeciągnięto te zwłoki? Stąd jest najbliżej do przedpokoju,
odpowiada sam sobie. A więc i te zwłoki-miały być usunięte.
Czyżby coś spłoszyło sprawców? Co to mogło być. skoro
mieszkająca na tym samym piętrze Węgorkowa, „wścibska baba",
jak ją określił Klepacz,, nic podejrzanego nie zauważyła?
Dziewczynę opiekującą się mieszkaniem widywała z różnymi,
mężczyznami. Gdyby ona w towarzystwie jakiegoś mężczyzny
lub mężczyzn przyszła do tego lokalu, obojętnie o jakiej porze,
gdyby nawet coś stamtąd wynosili, Węgorkowa uznałaby to za
normalne. Dziewczyna i jakiś jej znajomy jako sprawcy zbrodni?
Bardzo prawdopodobne. Ona musi być w tę sprawę zamieszana.
Zamek nie nosi śladów włamania, blokada nie została naruszona,
mieszkanie otworzono właściwymi kluczami, a te miała tylko
dziewczyna. Więc ona wpuściła sprawcę lub sprawców. Penetracja
jej kontaktów i znajomości musi doprowadzić do winnych
zbrodni. Ba, tylko najpierw trzeba ustalić jej personalia. A to
okazało się dość skomplikowane. Może Babczak coś będzie
wiedział? • r Babczak jest zaabsorbowany oglądaniem mieszkania
pod kątem „co zginęło". W chwili gdy je obchodzi, sprawdzając
dokładnie każdą rzecz, pytać go nie ma po co.
Czekają więc obaj z Klepaczem, aż ten. skończy oględziny i wyda
werdykt. Werdykt, „co zginęło", jest dla nich nader istotny.
Chodzą więc za nim w milczeniu, czekając, aż się odezwie. Teraz
właśnie rozgląda się po sypialni.
— Zginął dywan — oświadcza nagle podenerwowanym głosem.
— Wzorzysty, indyjski dywan. Kosztował pięćdziesiąt tysięcy.
Boże!" Co za strata! Na tapczanie leżała cepeliowska narzuta o
kolorze takim jak kilim. Też jej nie rna. — Nagle podnosi oczy na
ścianę i staje jak słup soli: — Jeszcze obraz! Tu wisiał 'obraz

background image

wartości co najmniej pół miliona.
Korcz przygląda mu się z uśmiechem. Pan dyrektor zachowuje się
jak handlarz tandetą.
— Jaki to" był obraz? — pyta.
— Jak to jaki?! Oryginał! Bandyci, złodzieje, ukradli! Taki
majątek! Prezent ślubny dla moich dzieci.
Ach tak! Klepacz już kojarzy sens słowa „wesele" w notatkach
Marcinkowskiego.
— Ukradli! — powtarza "Babczak, załamując tłuste ręce. — Od
czego jest milicja? Ma chronić nasze mienie!
-— To nie milicja wpuściła do mieszkania jakąś obcą dziewczynę.
Pretensje powinien pan. skierować pod właściwszy adres —
stwierdza Korcz spokojnie.
Babczak jeszcze nie ochłonął z wrażenia.
Gdzie ona jest? Szukajcie jej! — niemal krzyczy.
Niech pan najpierw powie, kim ona jest? — studzi go Korcz.
To nawet tego nie wiecie? — Babczak jest oburzony. — Kuzynka
dyrektora instytutu chemii. U niego pracował mój syn.
— A nazwisko?
' — Nie znam nazwiska. Może rodzice Ani, mojej synowej, będą
wiedzieli — mówi już spokojniejszym głosem.
I państwo oddaliście mienie swoich dzieci w nie znane ręce? —
Korcz jest bezlitosny. — Skąd zatem te pretensje do milicji?
Zdaje- się, że odnaleźliśmy ten dywan — dorzuca. — Musi go pan
zidentyfikować.
Ależ oczywiście, naturalnie — BabczaSc staje się nagle
ugrzeczniony.

No to jedziemy — decyduje Korcz. — A ty — zwraca się do
Klepacza — pojedź do państwa Ptysiów.
Dokąd jedziemy? — pyta Babczak. już na schodach.
Do Zakładu Kryminalistyki — wyjaśnia Korcz. — W dywan były
owinięte znalezione przez nas zwłoki, więc został przekazany do
badań laboratoryjnych. Jeśli to ten, stanowiący własność państwa
Babczaków, wkrótce go zwrócimy.

background image

— Zwłoki?!
Korcz z satysfakcją patrzy na pobladłą twarz Babczaka.

Rozdział XVII

Odszukanie właściwej willi w Fale-nicy nie jest trudne. Ptysiów
wszyscy tu znają. Są właścicielami największych w okolicy
szklarni. Wiadomo, zaopatrują 'w kwiaty Warszawę.
— Do Ptysiów? Skręci* pan w tę uliczkę w prawo, potem
pierwszą w lewo, a dalej sam pan już zobaczy... — informowali
go przechodnie. — Na górce duża biała willa i szklarnie.
Willa jest widoczna z daleka. Nie osłonięta drzewami,
dwupiętrowa, murowana, rzuca się w oczy nie tylko dlatego, że
góruje nad otoczeniem, ale z powodu ciągnącego się obok
długiego rzędu szkieł. Na podjeździe srebrzysty opel i ciężarówka.
Drzwi wejściowe są otwarte. Klepacz wchodzi do przedpokoju.
Rozgląda się. Parę par zabłoconych, roboczych butów, na
wieszaku roboczy kombinezon i fufajka. Z przedpokoju —
czworo drzwi. Jedne półuchylone^ Zagląda do środka. Jasny
okrągły stół, wokół kilka krzeseł. Na ścianie jakaś reprodukcja.
Pokój—poczekalnia, tak mu się wydaje. Wewnątrz żywego ducha.
Otwiera inne drzwi, na wprost wejścia, i jest na tarasie. Przed nim
ciągną się szklarnie. Przez matowe szkło widać ruchliwe sylwetki.
Pewnie są tam.
Wchodzi do cieplarni 'i staje zachwycony. Morze kwitnących
gerber. Wśród tego kwiatowego runa uwijają się ubrani w robocze
kombinezony mężczyźni i kobiety. Ścinają kwiaty. Całe naręcza.
Prędzej, prędzej — pogania ich niska, tęga kobieta w granatowym
fartuchu. — Panie Rzutek — podnosi głos — papieroska będzie
pan palił po pracy! U mnie płaci się za robotę. To nie państwowa
posada. Pan po kwiaty? — zwraca się do stojącego w drzwiach
Klepacza.
Nie. Chciałem porozmawiać z właścicielami.
Proszę zaczekać. Mąż jest w mieście, a ja muszę wysłać transport
gerber. Nie dopilnuję to, sam pan widzi — zawiesza głos nie

background image

kończąc zdania. — Ciągle mamy kłopoty z ludźmi.
Nikomu się nie chce pracować — rzuca odchodząc do robotników.
Wraca na taras i czeka. Może lepiej, że jest sama. Łatwiejsza
będzie rozmowa.
Nie myli się. Ptysiowa jest wprawdzie trochę zaskoczona wizytą
kapitana, ale gdy Klepacz wyłuszcza, o co mu chodzi, napięcie
opada.
O Boże! Trup na Szpitalnej? Na pewno okradli im mieszkanie.
Mówiłam Ance przed wyjazdem, że nie można byle komu
zostawiać lokalu — dorzuca konfidencjonalnie.
Właśnie. Interesuje mnie, komu oni oddali w opiekę ten łokal? —
podchwytuje interesujący go temat.
Anka mi coś wspominała. Zaraz, zaraz, niech sobie przypomnę...
Aha, już wiem. Na przyjęciu w instytucie chemii, gdzie pracuje jej
mąz, poznała jakąś dziewczynę. Opowiadała, ze tamta chciała
usidlić Henryka. Widać taka lepsza. Mi_ła przez nią kłopot z
mężem.
— Nie mogła od razu przeciąć tej znajomości? . * Panie
inspektorze, widać, że pan w świecie nie bywały... Ta dziewczyna
to krewna dyrektora instytutu, w którym pracuje Kenio. Od niego
zaiezało, czy pojedzie na stypendium. Nie można było zadzierać.
"Toteż Anka udawała", że nic nie widzi. Liczyła, że przez rok
pobytu w RFN Jolka wyparuje mu z głowy.
— Jolka? Nie zra pani jej nazwiska?
— Nie. Anka mówiła o_niej „Jolka" Dyrektor załatwił Heniowi
stypendium i od razu powiedział, jedno przy drugim, że to dobrze
się składa, bo jego kuzynka, Jolka, ma kłopoty z mieszkaniem,
więc mogłaby przez ten czas pomieszkać u nich. Twierdził, że on
za- nią ręczy. Henio wiedział, że inaczej nie wyjedzie. Radził się
Anki. Ona także chciała jechać Też załatwiła sobie stypendium.
Wszystko im się, dobrze złożyło. Jak było odmówić? Zgodziła się.
Przede mną wprawdzie trochę narzekała, pytała, czy dobrze
zrobiła z tą zgodą. Powiedziałam, że dobrze. Inaczej odbiłoby się
na karierze Henia. Trochę się bałam, że ona ich okradnie, i
kazałam Ance, żeby co cenniejsze rzeczy przywiozła do nas.

background image

Posłuchała. To takie dobre dzie* cko. Niepokoiłam się o
mieszkanie i resztę rzeczy i, widzi pan, miałam rację. Czułam, że
coś złego z tego wyniknie... A ten trup to kto?
Jeszcze nie wiemy. Na razie wyjaśniamy sprawę. Dlatego
chciałem prosić o adres córki, żeby nam podała szczegółowe dane
o pani- Joli.
Nie mam ich adresu. Anka dzwoniła przed paru dniami, że
wyjeżdżają do Meksyku. Z wycieczką. Jak tylko znów się
odezwie, wypytam ją dokładnie i zaraz dam panu znać. Zostawi
mi pan swój telefon?
Oczywiście. Bardzo mi zależy na tej informacji. Sama pani
rozumie.
Rozumiem. Jak tylko dochodzenie się skończy, trzeba będzie
pomyśleć, komu dać w opiekę lokal. Musi to być ktoś pewny, nie
takie lada co. — Oparła głowę na rękach.
Jolka. Tylko imię. Kuzynka dyrektora instytutu chemii. To zawsze
coś. Przez niego ustali się nazwisko — medytuje Klepacz
wracając. Ale mam zakichane szczęście z tym śledztwem! Idzie
jak z kamienia. Anczak jakby się rozpłynął w powietrzu. Pstryk
jest, pstryk nie ma. Żadnego odzewu z jednostek, do których
kazali wysłać zdjęcia inżyniera. Sprawdzał już w kartotece nie
zidentyfikowanych zwłok. Też nic. W kartotece osób zaginionych
i poszukiwanych nie ma znów zgłoszenia o zaginięciu tego nie
zidentyfikowanego trupa Był samotny? Nie pracował? Przecież to
niestary chłop. Miał nie więcej jak pięćdziesiąt, pięćdziesiąt parę
lat. Na pociechę obraz. Wyjaśnia się sprawa notatki
Mircinkowskiego Profesor—Babczakowie. Pierwszy konkretny
trop. Na tym odcinku trzeba się skoncentrować. Może śledztwo
wreszcie ruszy z miejsca.
Po przyjeździe do komendy dzwoni do pani Wisi
Jest na urlopie — odpowiada nie-znany głos.
Nie zamierzała brać urlopu — mówi zdziwiony tą informacją.
To prawda, ale tak się złożyło. Profesor wczoraj wyleciał do
Stanów na jakiś kongres. Skorzystała z okazji i wyjechała do
rodziny w kieleckie.

background image

Znów krewa. Jest wściekły.


Rozdział XVIII
— Bardzo proszę, niech pan pozwoli do gabinetu. — Anczakowa
jest ucieszona wizytą Korcza. Patrzy na niego z niemym
pytaniem.
— Muszę panią zmartwić. Nie udało się nam nic konkretnego
ustalić.
Korcz sadowi się wygodnie w fotelu, obrzucając wzrokiem pokój.
Dominującym akcentem jest tu staroświeckie, masywne biurko i
wiszący nad nim portret mężczyzny w kontuszu, pędzla raczej
miernego artysty. Z boku równie masywna, oszklona gablota z
książkami oprawionymi w skórę, z tłoczonymi złotem tytułami na
grzbietach. Książki, ocenia, są raczej elementem dekoracyjnym,
podobnie jak inne meble: niski mahoniowy stolik i obite skórą
fotele. Pracownia architekta czy raczej reprezentacyjny pokój
przeznaczony do przyjmowania gości?! Nagłe skojarzenie z
wiejską izbą, w której nikt nie przesiaduje, nie mieszka. W niej
przyjmuje się gości, i to przede wszystkim tych lepszych,
przybyłych z miasta, żeby im zaimponować. Urządza się tam
także raz", dwa razy do roku uroczyste przyjęcia z okazji świąt,
ślubów, pogrzebów.
Czy pani mąż pochodzi ze wsi? — pyta nieoczekiwanie.
Tak. Spod Brańska. Z Białostockiego — dorzuca dla wyjaśnienia.
— Jego rodzice mają w Olendach niewielkie gospodarstwo. Adam
wyrwał się stamtąd jako młody chłopak. Wybił się o własnych
siłach i nie lubi wspominać tamtych czasów. Nie utrzymuje
żadnych kontaktów z tamtejszymi ludźmi, nawet z rodziną. Ja ich
nie znam. V/idziałam ich tylko raz na naszym ślubie. Więcej
rodziny nie zapraszał. Może się wstydzi? Nigdy nie potrafiłam się
połapać w jego rodzinnych uczuciach, zresztą nigdy tak naprawdę
nie próbowałam
A może właśnie wyjechał do nich i tam na przykład zachorował?
Anczakowa rozważa przez chwilę tę ewentualno

background image

\ie przyszło mi to do głowy — mówi po namys e — Alewowczas
na pewno dałby znać.
Może nie mógł — stwierdza enigmatycznie. — Niech mi pani
poda ich adres. Sprawdzimy
i— Nie przyszło mi do głowy. I 'oże rzeczywiście tam pojechał.
Teściowie, starzy ludzie, jeśli któreś z nich zachorowało, mogli go
wezwać i wówczas...
— Czy państwo dobrze ze sobą żyli w ostatnim okresie?
Podnosi na niego zdziwione oczy.
— Naturalnie. Rzadko zdarzały się między nami konflikty.
— Ale były?
W którym małżeństwie ich nie ma? — odpowiada pytaniem na
pytanie.
Czy mąż nie miał do Łjani pretensji o zdradę małżeńską?
Anezakowa wybucha śmiechem.
— Myśli pan. że to byłby powód? Wzbudzić niepokój w ten
sposób? To nie pasuje do niego. On w takiej sytuacji zadbałby
jedynie o pozory. Żeby się nikt nie dowiedział. Na pewno nie
doszłoby do rozwodu. Niech pan pamięta, że ja wniosłam niemały
wkład materialny, a Adam nie lubi rozstawać się z pieniędzmi. On
je gromadzi. Uważa, że pieniądze i chody dają siłę przebicia.
Słowa płyną wartką strugą. Korcz słucha, nie przerywając.
Rozumie, że Anezakowa musi się przed kimś wygadać. Dał się jej
we znaki niepokój, samotność ostatnich dni. Teraz, tama puściła, a
on jest tylko przypadkowym słuchaczem. Ale jej zwierzenia,
sprowokowane paru pytaniami, pozwalają mu wczuć się w
atmosferę domu, w sposób myślenia człowieka, którego szukają.
Jego mentalność i predyspozycje psychiczne mogły zadecydować
o tym, że stał się ofiarą. Tylko czy portret uzyskany na podstawie
dotychczasowych rozmów jest portretem ofiary czy raczej tak
zwanego silnego człowieka? Chyba to drugie. Ale Marcinkowski
też nie wyglądał na ofiarę, a jednak zginął. Skąd się wziął w
towarzystwie Anczaka, raczej wybrednego w doborze znajomości,
facet z kwadratową szczęką?
—? Mówiła pani koledze — wpada jej w słowo — że mąż

background image

zamierzał kupić bony Pekao. Czy mógł na przykład nawiązać
kontakt z jakimś handlarzem walutą?
Nie sądzę. Adam jest wyjątkowo ostrożny. Bałby się, że ktoś to
zauważy, doniesie i transakcja odbije się na jego dalszej karierze.
To w jaki sposób zamierzał dokonać zakupu?
Nie mówił mi o tym. Może od znajomych, może przez znajomych.
Tylu ludzi ma teraz konta. Jest to tylko kwestia ceny...
Gdyby jednak zdarzyła się okazja zakupu poniżej ceny rynkowej,
czy wówczas zdecydowałby się na kontakt z handlarzami? —
Korcz trzyma się tematu, który go interesuje.
Analizując rozmowy przeprowadzone ze znajomymi Anczaka
doszli do wniosku, że być może jego zaginięcie ma jakiś związek
z transakcją tego rodzaju. Może historia się powtarza. Pamiętacie
poszukiwania dwóch inżynierów? — podsunął wówczas
Zbyszyński. Historia jest znana w całej komendzie. Niemało
napsuła krwi inspektorom z kryminalnego. Po dwóch inżynierach,
amatorach kupna bonów czy dolarów, ślad zaginął. Obaj niemal
błyskawicznie' zgromadzili na ten cel niemałe kwoty: po pół
128
V — Barwy strachu
129
miliona złotych każdy. Jeden z nich pochwalił się żonie, że trafił
na wyjątkową okazję. Dogadali się co do ceny i ustalili, że
sprzedawca nawiąże z nimi kontakt telefoniczny. Czekali na ten
telefon w mieszkaniu jednego z nich z na-szykowaną już gotówką.
Telefon odezwał się o ustalonej godzinie. Odebrał go właściciel
mieszkania w obecności kolegi i żony. Chwilę słuchał, a potem
oświadczył: „Dobrze, już idziemy".
Po chwili obaj wyszli, zapowiadając, że. wrócą za godzinkę lub
dwie. Żona czekała na nich. Nie wrócili. Nie wiadomo, ani jak, ani
z kim się kontaktowali. Nie wiadomo też, gdzie się umówili. Nic,
dosłownie nic. Żadnego punktu zaczepienia. Komunikaty i
rozsyłane do wszystkich jednostek zdjęcia pozostały bez echa. Nie
nadszedł żaden sygnał. Nigdzie ich więcej nie widziano. Co się z
nimi stało? Zostali zwabieni w pułapkę, zamordowani i

background image

obrabowani? Jeśli tak, to prawdopodobnie wywieziono ich z
miasta ze względu na trudność z upłynnieniem zwłok. Ale i to
była tylko hipoteza. Po dwóch miesiącach poszukiwań można
mieć tylko nadzieję, że być może przypadek sprawi, iż
poszukujący trafią na ich zwłoki i staną się one punktem
wyjściowym dla śledztwa. Nitką, która doprowadzi do sprawcy
czy sprawców. Raczej sprawców. Czy jeden, nawet silny,
mężczyzna dalby sobie radę z dwoma jednocześnie? Ze zdjęć i
opisów wynika, że obaj inżynierowie to młodzi i silni mężczyźni.
Może podano im truciznę podczas opijania transakcji?! Wszystkie
wersje zawisły w powietrzu. Nie zostały obalone, ale nie udało się
ich potwierdzić. Tak jak w wypadku Anczaka, podkreślał
Zbyszyński, zwracając uwagę na zbieżności w obu sytuacjach, na
tajemnicę otaczającą transakcję i gromadzenie gotówki przez
zainteresowanych w błyskawicznym tempie.
Tak powstała druga wersja przyczyn zagięcia Anczaka. Wersja,
którą sprawdzał pomj sło-dawca, Zbyszyński. Jak dotychczas bez
rezultatu. Nic się nie potwierdziło, prócz znanych już elementów.
Sprawdził także kwity ogłoszeniowe do rubryki „kupię bony". Nie
znalazł nazwiska Anczaka wśród dających te ogłoszenia. Jednak
nie zrezygnował. Funkcjonariusze ze zdjęciami Anczaka w ręku
obeszli wszystkich sprzedających bony i walutę. Żaden z nich go
nie rozpoznał. Penetracja w środowiskach handlarzy również
dotychczas nie dała rezultatów. Zbyszyński uważał, że w obu
wypadkach działają ludzie spoza waluciarskich środowisk, że
stosują inne metody i właśnie dlatego są nieuchwytni. Z tego
właśnie powodu teraz wypytuje Anczakowa. Okazja może być
magnesem, na który dają się nabrać ciułacze. Nawet ci ostrożni.
Anczakowa zastanawia się chwilę.
— Gdyby zdarzyła się wyjątkowo korzystna okazja? — powtarza
pytanie — Kto wie? Ale wówczas Adam musiałby mieć pewność,
że nie zostanie oszukany Parę razy opowiadał mi o oszustach
dewizowych. Tylko głupcy, powiedział wówczas, dają się
nabierać. Ocenił, że są sami sobie winni. On, stwierdził, nie
wdawałby się w wątpliwe interesy z przypadkowym człowiekiem.

background image

Właśnie, przypadkowy człowiek. Korczowi nie daje spokoju ów
facet z kwadratową szczęką,
0

którym opowiadał Bąk.

—? Czy wśród znajomych pani męża był mężczyzna o wyglądzie
boksera?
Kobieta wzrusza ramionami.
— Nie wiem. Miał tyle różnych znajomości. Ale na pewno nie jest
to nikt z zaprr.j iainio-nego z nami grona.
Znów fiasko. A tak liczył na tę infrr --ację. Dlatego wybrał się do
Anczakowej zamiast Klepacza. Zresztą tak czy inaczej zdecydc. ał
się przejąć sprawę Anczaka. Obie wer^i zabójstwo niewygodnego
świadka w sprawie piowa-dzonej przez ivlarcinkowskiego oraz
zrK'istwo na tle rabunkowym związane z zaku;~rm waluty, to
jego, Korcza, działka. Poza tym Klepacz
1

Zbyszyński mają pełne ręce roboty. Z' y zyń-ski zajmuje się

Misiakiem, bada jego kom akty ze środowiskami przemytriczo-
dewizoy ymi, pod tym kątem też sprawdza wszystkich
pracowników muzeum. Klepacz nareszcie złapał nitkę,w postaci
Babczaka i idzie tym tropem. Odtwarza historię obrazu
skradzionego z mieszka r'a młodych. Musi ustalić, czy płótno byłe
w ru /cum ewidencjonowane, jak i gdzie je przechowywano, czy
obraz został odnotowany w kartotece jako depozyt, czy też nie.
Jakim cudem wyparował -z muzeum i tak dalej... Koronkowa
robota, jeśli weźmie się pod uwagę panujące w muzeum stosunki.
Wprawdzie teraz nie ma profesora, ale na straży tajemnic działu
malarstwa stoi docent Jankowska, a ona stwarza trudne do
przełamania bariery.
Tak więc przejął Anczakowy wątek oraz sprawę odszukania
dziewczyny. Owa „Jolka" jest kluczem do wyjaśnienia zagadki
śmierci Marcinkowskiego, a być może i Anczaka.
Czy> mąż pani utrzymywał stosunki z młodą, ładną dziewczyną
imieniem Jola? Ona opiekowała się mieszkaniem państwa
Babczaków na Szpitalnej osiem — dorzuca.
Babczaków znam. Mąż nadzorował budowę ich willi. O
dziewczynie nigdy nie słyszałam. Czy sądzi pan, że zostawił mnie

background image

i przeniósł się do niej?
Och te baby. Każda z tej samej beczki.
— Nie. Chodzi mi po prostu o ustalenie, czy znał taką
dziewczynę?
Znów wzruszenie ramion.
?— Czy ja wiem? Znał sporo różnych dziewczyn. Mogło się
zdarzyć, że z którąś z nich... Jak ona wyglądała?
W tym sęk. Jak dotąd poza określeniami „młoda, ładna",
pasującymi do kilku tysięcy dziewczyn w samej stolicy, i
ustalonym przez
Klepacza imieniem nie dysponuje żadnymi danymi rysopisowymi.
Więc jak? Nie ma rady. Wyjaśnianie tego odcinka trzeba zacząć
od dyrektora instytutu — decyduje, żegnając się z panią domu.

Rozdział XIX
Gabinet robi wrażenie pustego, mimo że ściany ze wszystkich
stron zastawione są szafami bibliotecznymi. W środku pustej
przestrzeni masywne dębowe biurko i równie masywny fotel z
czarnego dębu, ocieniony stojącą tuż obok rozłożystą palmą. Na
widok wchodzącego Korcza zza biurka podnosi się wysoki,
postawny mężczyzna.
Docent doktor Jakimczak wygląda imponująco. Ciemnoszary,
nienagannie skrojony garnitur maskuje nieco odstający brzuch.
Siwiejące skronie przydają szlachetności pociągłej, gładko
wygolonej twarzy, w której najbardziej charakterystycznym
akcentem są oczy. Tak dokładnie błękitne jak u kota albinosa.
Przejrzyste. Chłodne.
— Czym mogę panu służyć, inspektorze?
Chłodny ton, jak wyraz oczu. Akcent na „służyć" ma, wydaje się
Korczowi, lekko drwiące zabarwienie.
— Chciałem porozmawiać w sprawie Babcza-ka — zagaja.
Doktora Babczaka — poprawia go dyrektor. — Jakąż to Babczak
ma sprawę? O niczym nie wiem, a przecież od lat pracuje u mnie.
Nie wiedziałem, że instytut stanowi pańską własność — stwierdza
Korcz z gryzącą ironią.

background image

Na nieruchomej twarzy jakby drgnienie.
Tak się mówi zazwyczaj. — W głosie nutka- zmieszania.
Nie tylko się mówi. Zazwyczaj ci, którzy tak mówią, myślą także
tymi kategoriami — odrzuca piłeczkę. — Jak pan, panie
dyrektorze, ocenia doktora Babczaka? — pyta, udając, że nic nie
wie o wyjeździe interesującego go człowieka.
Co to za sprawa Babczaka? O co chodzi? — Jakimczak
odpowiada pytaniem na pytanie.
Najpierw chciałbym usłyszeć odpowiedź. — W głosie
kategoryczne nutki.
Ton robi swoje.
— Gdybym miał najmniejsze zastrzeżenia, nie wysłałbym go na
stypendium do RFN. Nie rozumiem, dlaczego milicja interesuje
się nini? Czyżby coś się zdarzyło przed jego wyjazdem? — W
głosie niepokój.
— Chciałbym znać dokładną datę wyjazdu. Jakimczak podnosi
słuchawkę:
— Panno Jadziu, proszę sprawdzić, którego doktor Babczak
odleciał do Monachium. To pilne.
Panna Jadzia działa na zasadzie błyskawicy.
W parę minut później informuje: doktor Babczak odleciał
dwunastego lutego. Jakimczak przekazuje informację gościowi.
— Może teraz powie mi pan wreszcie, co się zdarzyło? — W
głosie ton irytacji.
— W mieszkaniu doktora Babczaka znaleźliśmy zwłoki.
Kobiety?!
Dlaczego pan tak sądzi?

Tak mi się jakoś powiedziało. — Dyrektor Jakimczak traci
charakterystyczną dla niego pewność siebie. — Oczywiście, nie
mam żadnych podstaw....
A może jednak ma pan podstawy do takiego stwierdzenia? —
przerywa mu Korcz. — O ile mi wiadomo — zawiesza głos —
mieszkaniem Babczaków opiekuje się pańska kuzynka.
Dyrektor jest zdenerwowany.

background image

— Jolka nie żyje? Jak to się stało?!
— Może poda mi pan personalia kuzynki —-Korcz jakby nie
słyszał pytania.
Jakimczak jest zbulwersowany.
— Jolanta Kuraś, studentka piątego roku medycyny — wyjaśnia.
— Ona mieszka w akademiku, a tam nie ma warunków do nauki.
Sam pan rozumie, cztery dziewczyny w jednym pokoju. Więc... —
? nie kończy zdania.
I jakby nagle pękła tama, zaczyna opowiadać:
—? Od lat mam z nią same kłopoty. Jej ojciec, mój stryjeczny
brat, mieszka % żoną W
Supraślu, tuż koło radzieckiej granicy. Parę tysięcy mieszkańców,
parę domów na krzyż, ot i całe miasto. On pracuje w spółdzielni
spożywców, ona zajmuje się gospodarstwem. Kupili sobie domek
z ogrodem i nic więcej nie trzeba im do szczęścia. Nie mają
innych ambicji. Kilka lat temu zwrócili się do mnie z prośbą,
żebym Jolkę umieścił na studiach medycznych w Warszawie. Nie
mogłem odmówić. Pomogłem jej dostać się na medycynę,
załatwiłem stypendium i miejsce w akademiku. Do nas, do domu,
nie chciałem jej zabierać. Mamy wprawdzie trzy pokoje, odkąd
syn się ożenił i przeniósł na swoje gospodarstwo, mieszkamy
tylko z żoną, ale sam pan rozumie, stanowisko zobowiązuje.
Ciągle jakieś przyjęcia, spotkania, dyskusje, przyjazdy
delegacji zagranicznych. Istnieją reguły gry. Nie można żyć
poniżej określonego standardu. Wiele czasu poświęca się na
reprezentację. I gdzież tu miejsce dla takiej dziewczyny?
Nieogładzonej. Nieobytej. Niemal prosto, ze wsi. Więc też, jak
mówiłem, urządziłem ją w akademiku. Siedziała tam przez parę
lat, aż wreszcie trafiła się okazja. Bab-czakowie wyjeżdżali za
granicę i szukali kogoś, kto przez ten czas zaopiekuje się ich
mieszkaniem. Zaprotegowałem ją... Co za pech. Co ja powiem jej
rodzicom? Jak im wytłumaczę?
Zaszło nieporozumienie. On sądzi, że to Jola zginęła, myśli Korcz.
Ale to nieporozumienie jest mu na rękę. Jakimczak rozgadał
się, a uzyskane od niego informacje umożliwią szybkie

background image

odszukanie jego bratanicy. Klucz do wyjaśnienia tej sprawy.
—? Często widywał pan Jolę? — przerywa dyrektorskie
zwierzenia.
— Raczej rzadko. —? Jakimczak opanował się i tylko lekkie
drżenie rąk dowodzi, że wstrząs jeszcze nie minął. — Jestem stale
zajęty. Praca w instytucie, obowiązki towarzyskie, wyjazdy
zagraniczne. Cóż ze mnie zresztą za towarzysz dla młodej
dziewczyny?! Spotkałem się z nią kilka, może kilkanaście razy
przez ostatnie trzy lata. Miała na pewno swoją paczkę, swoje
towarzystwo... Parę razy była n nas na obiedzie. Dałem jej przy
okazji trochę pieniędzy. Wiadomo, dziewczyna musi się ubrać.
—? Jakiego rzędu były to kwoty? — Tym razem pyta z
ciekawości.
W błękitnych oczach błysk.
— Dwieście, trzysta, raz pięćset złotych. Oczywiście stać mnie
było na więcej, ale nie trzeba rozpuszczać młodzieży. Nadmiar
pieniędzy demoralizuje — dorzuca kaznodziejskim tonem. —
Miała zapewnione mieszkanie i jedzenie, stołówka akademicka
jest tania, więc te pieniądze powinny wystarczyć na drobne
wydatki.
Korcz nie wytyka mu niekonsekwencji. Nie są one tematem
dyskusji, tylko przyczynkiem, umożliwiającym ocenę mentalności
rozmówcy.
— Kiedy ostatni raz widział pan pannę Kuraś? — pyta nie
wyprowadzając jeszcze Jakim-czaka z błędu.
Moment zastanowienia.
W początkach lutego. Przed samym wyjazdem Babczaków.
Musiałem ich skontaktować. Ściągnąłem Jolkę do instytutu,
poznałem ich ze sobą. Konkrety mieli obgadać sami. Mój udział w
tej sprawie ogranicza się właściwie tylko do zorganizowania
spotkania. — To brzmi jak tłumaczenie.
W jaki sposób skontaktował się pan z kuzynką?
Kazałem sekretarce, by zostawiła jej wiadomość w akademiku. W
portierni. Zgłosiła się zgodnie z poleceniem. Od tego czasu nie
odezwała się więcej. Zamierzałem w najbliższym czasie zobaczyć

background image

się z nią, popytać, jak jej się teraz powodzi. Ale już za późno. —
Teatralnym gestem rozkłada ręce. — Proszę, niech mi pan powie,
co się tam stało? Napad rabunkowy?! Muszę zawiadomić rodzinę.
W mieszkaniu państwa Babczaków znaleźliśmy zwłoki nie
zidentyfikowanego mężczyzny. Ustaliłem, że mieszkaniem
opiekowała się pańska kuzynka. Jej nie ma w tym lokalu, więc
przyszedłem do pana.
Pan mnie wprowadził w błąd! Myślałem, że chodzi o Jolę. Że to
ona zginęła. — Głos nabiera stalowych dźwięków.
- Oczywiście, chodzi o pannę Kuraś. O jej rolę w tej sprawie. —
Korcz kładzie nacisk na słowo „rola". — Tylko ona mogła
wpuścić denata do lokalu, w którym padł ofiarą zabójstwa. Nie
mogło się to zdarzyć bez jej wiedzy. Skoro tylko ona ma klucze, a
zamek nie nosi śladów włamania.
Jakimczak marszczy brwi.
Proszę mnie nie mieszać do tej sprawy — mówi. — Mój udział
ogranicza się tylko do skontaktowania obu zainteresowanych
stron. Któż mógł przypuścić, że Jolanta ma jakieś podejrzane
znajomości? W gruncie rzeczy mało ją znałem. Widywałem się z
nią incydentalnie. Trildno odpowiadać za przypadkowo
poznanych ludzi, nawet jeśli są to krewni.
Z tytułu i urzędu powinien pan znać się na ludziach. Jeśli się
proteguje krewnych... — zawiesza głos.
Nikt z nas nie jest w stanie prześwietlić drugiego człowieka. —
Brzmi to niemal patetycznie. — Nawet w naszym ustroju
oddziaływania środowiskowe bywają silniejsze niż więzy
rodzinne. Stąd ta demoralizacja. Wroga propaganda —? zawiesza
głos. — Zawsze mówiłem, że za mało uwagi poświęca się
szkoleniu ideologicznemu młodzieży.
— A pan robi coś w tej dziedzinie?!
— Och ja! — Wymowne wzruszenie ramion. — Ja jestem
naukowcem. Mam inne zadania. Nie mogę się rozpraszać na
zbyt wiele dziedzin.
Dalszy dynamiczny rozwój naszej gospodarki narodowej jest
uzależniony od osiągnięć nauki, od wyników badań naszego

background image

instytutu. Nasz wkład...
To na razie już wszystko. Dziękuję panu — przerywa Korcz
monolog, podnosząc się z fotela.
Bardzo proszę, panie kapitanie — dyrektor odprowadza go do
drzwi — o pozostawienie mojej skromnej osoby na boku.
Niestety. — Korcz rozkłada ręce. — Będzie pan musiał wystąpić
w charakterze świadka... W tej sytuacji...

Rozdział XX
Obudził się o zmierzchu z koszmarnym bólem głowy. Nic tylko
ból. Rozsadzający czaszkę. Jakby ktoś kijem w głowę łomotał.
Miewał takie napady migreny. Nadchodziły zawsze nie w porę, w
okresie największego spiętrzenia prac, i wyłączały go z obiegu na
długie godziny. Przyczyna raczej nie wyjaśniona. Lekarz radził,
żeby przebadał się gruntownie', ale rzecz pozostała w sferze
dobrych rad. Wykonanie badań okazało się tak dalece
czasochłonne i męczące, że już chyba lepsza migrena. W chwili
gdy go dopadał ból, obiecywał sobie solennie wygospodarować
czas na badania i leczenie, później postanowienia szły w
niepamięć. Aż do następnego razu.
Czeka z napięciem, aż ból przycichnie. Ostrożnie, starając się
unikać zbędnych ruchów, sięga po proszek przeciwbólowy. Jest.
Wsuwa go do ust i nie zmieniając pozycji popija wodą stojącą na
nocnym stoliku. Znów zamiera w bezruchu. Z napięciem oczekuje
na skutek. Puści czy nie? Jakby zelżało. Jeszcze boi się poruszyć,
żeby nie spowodować nawrotu. Czerwone koła pod powiekami
przybladły, nikną, ale wciąż tkwi gdzieś w środku lęk przed
otwarciem oczu, przed światłem.
Musi być już szaro, uprzytamnia sobie. Położyłem się w
godzinach popołudniowych. Migrena trzymała mnie, jak zwykle,
cztery do pięciu godzin. Więc chyba jest wieczór. Przypomina
sobie, że właśnie na wieczór umówił się z koleżankami Jolanty
Kuraś. Czekają. Nie ma rady, trzeba iść. A jeśli ból powróci?
Delikatnie dotyka skroni. Nic. Próbuje odwrócić głowę. Nie boli.
Co za szczęście!

background image

Szczęście, uśmiecha się w duchu. Wszystko jest względne.
Podnosi się pomału. Podwójna kawa i wreszcie będzie zdolny do
przeprowadzenia rozmów.
Dziewczyny z akademika opadają go jak spragnione żeru ptaki.
Wizyta inspektora milicji to niecodzienna i podniecająca historia.
Powiew innego, nie znanego świata. Są ciekawe przyczyny
odwiedzin i swobodne, bo nie czują się zagrożone.
— Jolka? To chodzi o Jolkę?! — Zrazu rozczarowanie. — Nie
widziałyśmy jej parę tygodni. —? Anka, przypomnij sobie, kiedy
Jolka była u nas ostatni raz?
— Na początku maja. Tego dnia ciotka przyjechała do Kryski.
Daty nie pamiętam.
Zastanawiają się wspólnie.
— Wieśka zdawała tego dnia egzamin z procedury karnej.
Wieśka, przypomnij sobie. Musisz mieć datę w indeksie!
Wieśka, wysoka, tęga blondyna, nerwowo grzebie w torebce.
Cholera, gdzie ja ten indeks wsadziłam! Już wiem. W żakiecie. —
Wyciąga z kieszeni cienką książeczkę, przewraca kartkę za kartką.
?— To było ósmego maja.
Wpadła na chwilę, spakowała część rzeczy. Narobiła przy tym
bałaganu, jak to Jolka. Cały pokój przewróciła do góry nogami.
— Dlaczego się pakowała? Wyjeżdżała gdzieś?
— Eee, nie! Ona tak znika od czasu do czasu. Pewnie znów
poderwała nadzianego faceta. Wróci, jak on się spłucze. Potem
znów trafi jakąś okazję i zginie na parę tygodni.
— Nie lubicie jej? — pyta Korcz.
Dlaczego pan tak sądzi? — W głosie Wieś-ki zdziwienie.
Nie najlepsze świadectwo wystawiacie koleżance.
Znów zdziwienie.
— Po to pan do nas przyszedł, żeby się czegoś o niej
dowiedzieć. Chce pan ją odnaleźć. Mówimy, co i jak. Wolałby pan
na różowo, tak jak w gazetach?
Kręci głową przecząco.
Jest pan zgorszony? — pytają bez żenady. — Takie jest życie.
Każdy chce je sobie po swojemu urządzić.

background image

Jak chce urządzić je Jola? — wraca do interesującego go tematu.
Wybić się, coś znaczyć —• rzuca któraś. —-Po nie znaczących
wszyscy depczą. Nie mają szans.
— Jak ona sobie swoją szansę wyobraża?
—? Poderwać faceta, który ją urządzi. W jaki sposób, to nie ma
znaczenia. Początkowo zamierzała rzucić studia i wypłynąć w
telewizji. Nie wyszło.
— Dlaczego?
— Nie miała odpowiedniego zaplecza. Tych paru znajomych nie
liczyło się. Wystąpiła parę razy i nie wypaliło. Szef jej protektora
wywalił ją. Miał kogoś swojego na jej miejsce. Teraz próbuje na
medycynie. Wkręcił ją ustosunkowany wujek czy stryjek. Liczy,
że po skończeniu studiów on załatwi jej dobrą posadę, bo na
lekarza wiejskiego przecież nie pójdzie.
?— Ma zamiar skończyć studia?
— Jeśli nic lepszego się nie trafi. Studia medyczne to harówka, a
ona do harówki się nie nadaje. Woli mniejszym kosztem. Więc
próbuje znaleźć inne rozwiązanie.
— Z jakim skutkiem?
Trudno powiedzieć. Loteryjka. Może wyjdzie, może nie. Tak to
jest.
Opowiadała' wam, że się czasowo przenosi do innego mieszkania?
Nie. Nawet jeśliby tak było, nie powiedziałaby o tym, bałaby się,
że straci miejsce w akademiku. Ona jest spoza Warszawy i oprócz
wujka nie ma tu nikogo.-^
Pochodzi ż Supraśla — dodaje wyjaśniająco milcząca dotąd
dziewczyna. — Jej starzy wymyślili sobie, że po skończeniu
studiów Jolka wróci do tego grajdoła. Fantaści. Ona śmiała się,
kiedy o tym opowiadała. Zakopać się w takiej dziurze na całe
życie to dobre dla inwalidów wojennych. Jej starym wystarcza to,
co mają, albo udają, że im wystarcza, bo im się nie powiodło. Te
betony ciągle coś udają. Nasi profesorowie twierdzą, że kochają
młodzież nade wszystko, a tak naprawdę zajęcia z nami to dla"
większości przykra konieczność. Beż tego nie mieliby katedry.
Spychają na asystentów, ile mogą. Ci muszą, bo chcą się zasłużyć.

background image

Wpajanie wiedzy?! Mowa. Kogo to obchodzi! Odbębniają swoje i
cześć pracy. Tak naprawdę każdy z nich chciałby napisać od ręki
epokowe dzieło, zdobyć sławę, pieniądze. A gadki umoralniające
przeznaczone są tylko dla nas. Żeby było, że oni nas wychowują.
Każ-
10 — Barwy strachu
dy dba o zachowanie pozorów szlachetności, a potem dziwi się, że
to nie chwyta — dziewczyna milknie i po chwili podejmuje
znowu: — Opiekun Jolki udaje, że się nią opiekuje. Owszem,
zaszedł tu kiedyś. Pogadać z nami. Po ojcowsku, tak oświadczył.
Wygłosił spicz. Czego w nim nie było?! I że państwo, a także oni,
naukowcy, wiele oczekują od młodzieży, że się nie szczędzi
wysiłków, pieniędzy... Mówił, jakie powinno być młode
pokolenie, a potem tak po ojcowsku — uśmiecha się ironicznie —
chciał pomacać Wieśkę. Jola mówiła, że skąpy aż strach. W
obfitości miał dla niej tylko wskazówki. Po co jej taka rodzina?
Czy wyjeżdżając zostawiła'jakieś rzeczy? — wraca do
interesującego go tematu.
Tak. Chce pan zobaczyć? — Jedna z dziewcząt otwiera szafę. —
Te cztery sukienki to jej. — Pokazuje ręką. — Zostawiła też stare
granatowe palto na misiu i jakieś znoszone buty.
— Co zabrała ze sobą?
—- Najlepsze ciuchy. Dorobiła się ich w stolicy. Przyjechała tutaj
z jedną zniszczoną walizką. Jeszcze stoi pod jej łóżkiem. —
Wieśka podnosi narzutę, odsłania starą walizkę z tektury z
powycieranymi rogami. — Zostawiła ją lobie na pamiątkę. Ona
mówi, że ilekroć spojrzy na to starocie, umacnia się w
postanowieniu: „nigdy więcej".
Można zajrzeć do środka?
Niech pan zagląda.
Otwiera wieko. W środku groch z kapustą. Brudna bielizna
osobista, stare, mocno poprze-cierane prześcieradło, podarte
pończochy. Śmietnik.
—: Gdzie trzymała listy i dokumenty?
— W szafce nocnej.

background image

Otwiera szuflady szafki. Parę listów, jakieś papierzyska. Przegląda
je pobieżnie. Wygląda to na notatki z wykładów. Trzeba będzie
przejrzeć dokładniej. Może uda się natrafić na jakiś ślad?
Zabiorę to ze sobą — oświadcza, -pakując plik papierów do
teczki. — Jakie rzeczy wzięła?
Te najlepsze, już mówiłam. Obszyty futrem kostium, jasny
płaszcz, parę bluzek, letnie sukienki. Sporo, jak na parodniowy
wyjazd, ale ona zawsze lubiła mieć ze sobą ciuchy na wszystkie
okazje.
— Przychodzili tutaj jej znajomi?
Nie. Czasem tylko dzwonili albo zostawiali wiadomość na
portierni. Zwykle umawiała się z nimi na mieście. W kawiarniach,
restauracjach. Jolka nie lubi konkurencji...
Nie macie jej zdjęcia? To ułatwiłoby mi poszukiwania.
A właściwie dlaczego pan jej szuka? Coś się stało?
— Nic takiego. Chodzi o wyjaśnienia w drobnej sprawie, ale bez
niej nie możemy ruszyć z miejsca.
— Ma być świadkiem?
O, właśnie tak. Parę minut i po wszystkim.
Myślałyśmy, że jakaś interesująca zbrodnia, a tu klops — śmieje
się Wieśka.
Klops — potwierdza z uśmiechem. — Marcie to zdjęcie? Może
być amatorskie. Nawet nie wiem, jak ona wygląda.
Zaczynają się poszukiwania. Rezultat, wygniecione Jzd jęcie
grupowe z jakiejś wycieczki.
— To ona. — Wieśka pokazuje palcem smukłą, młodą
dziewczynę, z ciemnymi, opadającymi na ramiona włosami, w
jasnym luźnym płaszczu.
Czy ona ma jeszcze ten płaszcz?
Tak. Właśnie w nim wyjechała.
Nie pamiętacie, co miała na sobie?
— Ciemnoszarą wełnianą sukienkę i bursztyny. Ale nie takie
drobne. Duże, złote. Oszlifowane kamienie. Dostała je kiedyś w
prezencie i bardzo je lubi.
— A torebka?

background image

—'Jasna, skórzana torba na ramię. Odda mi pan zdjęcie? — pyta
Wieśka. — To pamiątka.
— Oczywiście. Za. parę dni. — Korcz czuje pulsowanie w
skroniach. Czyżby migrena wracała?
— Może padła ofiarą jakiegoś wampira — podsuwa mu któraś z
dziewczyn. — Ostatnio prasa pisała o takim jednym.
— Może — uśmiecha się z trudem, nie podejmuje tematu, chce
skończyć rozmowę. — Wpadnę ze zdjęciem, wtedy wam
opowiem co i jak — obiecuje wycofując się za drzwi.
Zachodzi jeszcze do komendy.
Nie ma dla mnie informacji? — pyta dyżurnego.
Jest teleks z Supraśla. Kurasiówny nie ma na tamtym terenie.

Rozdział XXI
— Sam rozumiem, panie kapitanie, że trudno w tę historię
uwierzyć. Ale tak właśnie było. — Siedzący naprzeciw Korcza
wysoki, zwalisty mężczyzna bezradnie rozkłada grube,
krótkopalczaste dłonie.
Korcz obrzuca go uważnym spojrzeniem. Szerokie bary, niskie
czoło, krzaczaste jasne brwi, maleńkie oczka, wydatny czerwony
nos, świadectwo nadużywania alkoholu, kwadratowa szczęka.
Rzeczywiście, rzuca się w* oczy. Właśnie te cechy
charakterystyczne zadecydowały, że tylko na podstawie rysopisu
udało się po wielu trudach odszukać człowieka, z którym spotkał
się AnĆzak. Korcz zdecydował się na te poszukiwania, nie licząc
zbytnio na rezultaty. Po prostu chciał wyczerpać wszystkie
możliwości A _ nuz ta niecodzienna znajomość ma jakieś
znaczenie?
Wypytywani przez wywiadowców pracownicy „Karczmy
Słupskiej" wzruszali ramionami.
— Może i był taki — mówili. — Ale trudno wszystkich
spamiętać. Mało to ludzi przewija się codziennie w ruchliwym
lokalu!
Ostatnią deską ratunku okazał się kelner, który tego popołudnia
obsługiwał gości. Ale on poprzedniego dnia zachorował.

background image

Porucznik, który wybrał się do niego, nie zastał go w domu.
Ładna choroba — mruknął karcąco, uzyskawszy informację, że
kelner wyszedł do miasta.
Cóż to — warknęła siostra — wyjść mu nie wolno?! Poszedł do
specjalisty — wyjaśniła, patrząc podejrzliwie na nieoczekiwanego
gościa. — O co panu' chodzi?
Przedstwił się.
Z Komendy Miasta. Nie zdziwiła się zby*.nio.
Znów coś przeskrobał?
— Ależ nie — zastrzegł się od razu. — Chodzi mi tylko o
informację. Bardzo mi na niej zależy — podkreślił, chcąc ją
udobruchać.
Ugłaskał ją wreszcie. Podała adres.
Okazało się, że kelner wyjechał we włodaw-skie na ślub
siostrzenicy. Inspektor, który pojechał w ślad za nim, stracił dwa
dni. Jeden na dotarcie do wsi, gdzie diabeł mówi dobra-- oc, drugi
na oczekiwanie, ąż facet wytrzeźwieje
Już wydawało się, że wyjazd był niepotrzebny, gdy tamten
wreszcie skojarzył.
— "Jest taki gość. Od czasu do czasu przychodzi. Zawsze sam.
Zamawia piwko. Raz siedział z jakimś mężczyzną. Podałem im
dwie półlitrówki. Płacił ten jego koleś. Wyglądało, że są w dobrej
komitywie.
Nie rozpoznał Anczaka na okazanym mu zdjęciu. Popatrzył i
wzruszył ramionami:
— Może ten, a może nie ten. Nie przyglądałem mu się.
To było wszystko, co udało się ustalić. Potwierdzenie, że Bąk
mówił prawdę. Ale co to daje? Jak odszukać faceta?
Korcz nie zrezygnował. Spróbujcie jeszcze popytać w okolicy
karczmy, może go ktoś inny zauważył, może facet mieszka w
tamtej dzielnicy, polecił wywiadowcom. Koncepcja trochę palcem
na wodzie pisana, bo w końcu modna restauracja ściąga gości ze
wszystkich dzielnic miasta.
Okazało się, że trafił.
Kioskarka, rezydująca na sąsiedniej ulicy, znała" z widzenia tak

background image

wyglądającego mężczyznę.
— Chodzi z psem bokserem. Ten pies podobny do niego jak
dwie krople wody — wywnę-trzała się przed inspektorem,
zadowolona, że
/
znalazła - chętnego słuchacza. — Gruby, duży i zawsze ponury.
Chyba nigdzie nie pracuje, bo kręci się po ulicy o różnych porach.
A może to bandzior? — spojrzała pytająco. — Dlaczego tak myślę
.— powtórzyła pytanie. —< Skoro milicja go szuka... On na
bandziora wygląda — stwierdziła autorytatywnie.
Spenetrowali parę dziesiątków domów, zanim wreszcie trafili pod
właściwy adres.
— Jan Szczutek. Nie pracuje. Handluj* na ciuchach. Kilka lat
temu miał sprawę karną o pobicie. Mieszka sam. Schodzi się u
niego podejrzany element — oświadczył dzielnicowy. —, Pasożyt
— dorzucił. — Dawniej rozrabiał, teraz przycichł.
Korcz kazał go ściągnąć do komendy. Właśnie go przywieźli. W
pierwszej chwili obruszył się na bezceremonialność, z jaką
zabrano go z domu.
Nic przecie nie zrobiłem —? patrzył spode łba na Korcza. — O co
właściwie chodzi?"
Nie mamy do pana pretensji. Zależy nam na informacji. Zna pan
takiego faceta? — Korcz kładzie przed Szczutkiem zdjęcie.
Raz w życiu go widziałem — wyjaśnia. — To było tak, panie
kapitanie. Przyszedł do karczmy na piwo. Spytał, czy może się
dosiąść, bo nie ma miejsc. Zgodziłem się. Co mi szkodzi? Niech
posiedzi. Będzie z kim pogadać. Bo to wie pan, kapitanie —
dorzuca swobodniej, trochę rozluźniony — mieszkam sam. Ż
psem. ŹjSna mnie rzuciła i nie mam do kogo ust otworzyć. Więc
zgodziłem się. Nawet go poczęstowałem kielichem. Zaraz się
zrewanżował. Postawił litra. Wyglądał na nadzianego. W portfelu
miał same tysiączki. Od słówka do słówka zwierzył mi się, że ma
kłopot. Musi nagle wyjechać służbowo i nie zdąży dać ogłoszenia,
bo nie ma nikogo, kto by mu to załatwił. A żona, zapytałem
spojrzawszy na jego rękę. Rzuciła mnie, oświadczył. Panie, takie

background image

są te baby... Zrozumiałem go. Sam żle trafiłem. Po jednym
półlitrze zamówił "drugi. Ciągle jeszcze było o tych "babach. No i
że dlatego zalewa robaka. Potem znów coś bąknął o ogłoszeniu.
Zaofiarowałem się, że mogę mu pomóc, jeśli mi wyjaśni, o co
właściwie idzie.. Wiesz, brachu, powiedział, po tej podróży
wyjeżdżam za granicę i chcę kupić miękkie. Daj ogłoszenie
„kupię bony". Czemu nie?! Napisz~mi tylko na kartce treść
ogłoszenia i telefon, powiedziałem. Prosta rzecz. Dlaczego nie
pomóc koledze?! Wówczas on wyjaśnił, że nie" tylko o to chodzi.
Tak się złożyło, że ten wyjazd za granicę ma być już niedługo, a
pobyt w delegacji może. się przeciągnąć. Bedą telefonować, a
mnie może jeszcze nie być, mówił. Miał skłopotaną minę. No to
dam ogłoszenie z późniejszą datą, zaproponowałem. Zastanawiał
się długo. Jakby coś ważył. W końcu klepnął mnie po ramieniu i
oświadczył: Jest jeszcze jedno wyjście. Podaj swój telefon W
ogłoszeniu. Odbierzesz telefony, a ja podam
ci adres i datę. Dasz radę? Dlaczego miałem nie dać. Żadna
filozofia. Zgodziłem się. Kazał mi zaraz zanotować wszystko po
kolei. Dopilnował, czy piszę jak trzeba. Podał nawet godziny.
Chodziło mu o to — dorzucił Szczutek zauważywszy zdziwione
spojrzenie Korcza — żeby każdego umawiać na inną godzinę. Bo
sam wiesz, mówił, lepiej umawiać się osobno. Cenę można
dogadać. Więc umówisz ich ze mną w odstępach godzinnych.
Jakby się zastanowił i poprawił: w odstępach półtoragodzinnych.
Na potargowanie się godzina może nie wystarczyć. Po co mają się
spotykać? Ustaliliśmy, w jakim terminie ogłoszenie ma się ukazać.
Dał mi na to patola. Starczyło. Dobrze wszystko obliczył.
Ogłoszenie ukazało się, jak chciał, ósmego maja. Odebrałem
cztery telefony w tej sprawie. Wszystkich skierowałem na podany
przez niego adres. — Patrzy na Korcza wyczekująco.
Korcz zostawia Szczutka samego, wychodzi z pokoju. ,
— Sprawdź błyskawicznie, czy ósmego maja ukazało się w
„Życiu Warszawy" ogłoszenie „kupię bony" i czy je dawał
Szczutek. Jan Szczutek — zleca jednemu z oficerów.
Wraca do siebie.

background image

— Panie Szczutek, nie pamięta pan, na jaki adres miał pan*
kierować sprzedawców?
Szczutek drapie się po głowie.
— Nie pamiętam — mówi po długim namyśle. — To było chyba
gdzieś na Szpitalnej. Miałem zapisane. — Krótkimi paluchami
grzebie w portfelu, potem w kieszeniach. — O jest! Z triumfem
wyciąga jakiś świstek. Odczytuje: .— Szpitalna osiem mieszkania
dwanaście. Tu są i inne dane do tego ogłoszenia. — Podaje świstki
Korczowi.
— Był pan na Szpitalnej?
— Po co? Miałem tylko podać adres, datę i godzinę^ Co w tym
złego? Zwykła przysługa. Czy coś się stało, że ściągnął pan mnie
do komendy?
Korcz nie odpowiada na to pytanie.
— To wszystko. Dziękuję panu. Sprawdzimy te dane —
stwierdza enigmatycznie, odsyłając Szczutka do domu.

Rozdział XXII
Basia wnosi dwie filiżanki. Aromat świeżo parzonej kawy
rozchodzi się po pokoju. Korcz wdycha ten zapach z
namaszczeniem, trochę jak kobieta ulubione perfumy.
Zachowujesz się jak narkoman — mruczy Zdzieniecki.
Każdy ma jakieś nałogi — odgryza się Korcz. — Ty na przykład
uprawiasz malarstwo konferencyjne. Jak tak sobie gryzmolisz
/
różne esy-floresy, niektórzy mysią, że ich raportów" nie słuchasz.
To peszy. Ale ja jestem tolerancyjny...
Zdzieniecki śmieje się.
— Jeden zero dla ciebie. Wypij tę kawę i "podziel się ze mną
zapowiadanymi rewelacjami.
Korcz pije kawę małymi łykami, odstawia pustą filiżankę.'
— Najpierw retrospekcja — zaczyna. — Anczak zaginął
dziesiątego maja. Tego dnia spóźnił się do biura. Urzędował
krótko, wyszedł koło południa, zapowiadając, że jeszcze wróci.
Ale nie wrócił. Poczta do podpisu została na jego biurku

background image

nietknięta. Tego,samego dnia błyskawicznie zgromadził pieniądze.
Odebrał wkłady z. PKO, podjął w biurze przyznaną mu pożyczkę,
po południu zjawił się u prywaciarza po gotówkę, którą tamten
miał mu przygotować w tym terminie. Wychodząc od prywaciarza
miał przy sobie około miliona złotych. Od tej chwili nikt go
więcej nie widział. Co mogło się stać? Ja podejrzewałem, że on
był tym informatorem, z którym umówił się Marcinkowski, że
został sprzątnięty, bo za dużo wiedział. Wersja Zbyszyńskiego jest
inna. Według niego Anczakowi trafiła się niespodziewana okazja
taniego kupna dolarów. Wiadomo, że w tym celu gromadził
pieniądze. - Potwierdza to jego żona i paru innych świadków. On
sądzi, że Anczak wpadł w podobną pułapkę, jak dwaj
inżynierowie.
.— Więc na czym polega twoja rewelacja?
— Znaleźliśmy świadka, z którym spotkał się Anczak
dwudziestego piątego kwietnia. Prosił go wówczas, by na swoje -
nazwisko i na swój telefon dał ogłoszenie: „kupię bony".
Amatorów sprzedaży miał umówić z Anczakiem na popołudnie
dziesiątego maja. Zgadnij gdzie?! Za sto punktów.
Zdzieniecki obserwuje Korcza spod oka.
— Na Szpitalnej — stwierdza bez zająknie-nia.
Korcz jest zaskoczony.
Jak do tego doszedłeś?
Bardzo prosto. Najpierw trzymałeś się wersji, że informatorem
Marcinkowskiego mógł być Anczak. Że prawdopodobnie on
podsunął Wackowi ten adres Znał Babczaków. Nadzorował
budowę ich willi. Jest wysoce prawdopodobne, że przy tej okazji
poznał młodą parę, a że dbał o zacieśnianie takich kontaktów,
mógł bywać i na Szpitalnej. Tam zauważył obraz, porcelanę, inne
rzeczy. On się na tym zna. Wnioski nietrudno wyciągnąć. Nie
można wykluczyć, że Anczak zna Kurasiównę i ona dała mu
klucze. Mógł je również otrzymać od Babczaków, starych
Babczaków, żeby na przykład ją kontrolował. Wydawało mi się
dziwne, że nie dysponują oni drugą parą kluczy w sytuacji, kiedy
mieszkanie . zostało oddane w opiekę nie znanej lub mało znanej

background image

osobie. Z twoich ustaleń wynika, że są to ludzie dbający
o rodzinne mienie. Można założyć, że Anczak chciał wykorzystać
mieszkanie do swoich celów, w okresie kiedy dysponował
kluczami. Właśnie dlatego mogło mu zależeć, żeby ogłoszenie
ukazało się w określonym terminie.
To jest koncepcja. — W głosie Korcza nuty uznania.
Szefowie powinni mieć koncepcję — stwierdza Zdzieniecki z
półuśmiechem. — Właśnie z tej racji są szefami. Ta teoria, co
prawda, nie zawsze się potwierdza, ale czasem... — zawiesza głos.
— Co zamierzasz dalej?
Zbyszyński ma popytać w środowisku wa-luciarzy. Ma sprawdzić,
czy i kto się zgłosił ną ten anons. Nie liczę na rezultaty. Żaden- z
zawodowców nie pchałby się z walutą w nie znane miejsce. Bałby
się. Tego nie załatwia się w ten sposób, ale Anczak mógł nie
orientować się w zwyczajach waluciarzy. Jeśli ktoś się zgłosił, był
to albo naiwniak, albo bandziorek z własną obstawą, bo taki
również w pojedynkę bałby się ryzykować.
Zakładasz, że Marcinkowski mógł paść ofiarą owego bandziorka
czy bandziorków?
Nie można tego wykluczyć. Wydaje się prawdopodobne, że ich
ofiarą padł przede wszystkim sam Anczak. Wśród
zabezpieczonych w mieszkaniu śladów krwi jest próbka grupy
zerowej, a taką właśnie miał Anczak. Wprawdzie trudno mówić o
identyfikacji, bo nie wiemy, jakie ma on. rjoderuDY. Nie robił
badań albo my nie potrafimy do nich dotrzeć. Z mieszkania, prócz
dywanu, w który zawinięte były zwłoki Marcinkowskiego, zginęła
również cepeliowska narzuta. Być może posłużyła do wyniesienia
zwłok Anczaka.
Co z identyfikacją zwłok znalezionych w mieszkaniu?
Nic. Stoimy w martwym punkcie. Może to człowiek samotny i
dlatego nikt go nie szuka?! Podejrzewam, że jest to ktoś z
ogłoszenia. Możliwe, że niedawno wrócił do kraju, bo ubrany jest
w ' rzeczy zagranicznego pochodzenia. Myślę, że sprawca czy
sprawcy planowali usunięcie jego zwłok, ale ktoś ich spłoszył.
A ten twój nowy świadek, Szczutek, nie wchodzi w grę jako

background image

potencjalny sprawca?
Nie wydaje mi się. Nie kręciłby bicza na samego siebie. Nie
podawałby nam szczegółów, których nie potrafilibyśmy mu
udowodnić.
— Różnie bywa.
—? Różnie bywa — powtarza Korcz, chociaż jest przekonany, że
Szczutek odpada. Ukraść coś, oszukać jelenia, to do niego pasuje.
Ale tak obmyślane zabójstwa? Wprawdzie było na co się
połakomić. W grę wchodziły duże pieniądze. Wiedział, że ci, co
przyjdą, będą mieli walutę, a Anczak gotówkę. Do tego ma chłop
krzepę. — Trzeba będzie go dokładnie rozliczyć z krytycznego
dnia — mruczy trochę do Zdzienieckiego, trochę do siebie. —
Godzina po godzinie.
— Co z Kurasiówną? Ustaliłeś coś nowego? . Znali się z
Anczakiem?
Czy znali się? Nie wiem. W środowisku Anczaka nie ma
potwierdzenia. Jedyny cień śladu to zeznania żony kolegi
Anczaka, która go widziała z jakąś młodą dziewczyną. Czy to
jednak ta? Nie dysponuję jeszcze jej zdjęciem, a rysopis pasuje do
dziesięciu tysięcy młodych dziewczyn w tym wieku.
Jak to nie dysponujesz zdjęciem? Przecież otrzymałeś jakieś od jej
koleżanek z akademika. Poza tym musi być na uniwerku. Ja. cię
mam uczyć, skąd wziąć zdjęcie?
Nie denerwuj się. Na uniwerku już trzeci dzień szukają jej teczki i
nie mogą znaleźć, a to od jej koleżanek do niczego się nie nadaje.
Niesłusznie mnie ochrzaniasz.
?—? Kurasiównę trzeba odnaleźć jak najszybciej. To
pierwszoplanowe zadanie. Nie zniknęłaby, gdyby nie była w jakiś
sposób zamieszana w sprawę. Może w jej środowisku wiedzą o
niej coś więcej. Jakie to środowisko? Korcz przymyka oczy.
Zastanawia się. Jakie Nto środowisko, powtarza pytanie
pułkownika. Z małomiasteczkowym zerwała definitywnie.
Uniwersyteckie? Raczej obce, bo te studia są wyłącznie dla
reklamy i papierka. Krewniak dyrektor i jemu podobni? Też nie.
Dla nich jest osobą zbyt mało znaczącą. To raczej ona chciała

background image

dobić do ich poziomu, ale na razie nie ma szans. Ćma kręcąca się
wokół światła, nasuwa mu się porównanie.
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć na to pytanie. Ona jest
dziewczyną znikąd — mówi wolno. — Z jednego środowiska się
wyobcowała, W inne nie wrosła. Wciąż szuka.
— Nie rozumiem, czego szuka?
Chyba sama nie wie. Na razie szuka protektorów. Chciałaby
przełamać bariery dzielące ją od świata Jakimczaków, Babczaków
i im podobnych. Ale to nie takie łatwe. Więc zaczyna i kończy na
przygodach kraszonych prezentami. Na żonę się nie nadaje. Nie
wnosi pieniędzy ani stosunków, a to się tam liczy bardziej niż
uroda. Takich dziewczyn jak Jola mają na kopy. Zejdzie na psy —
macha ręką, jakby odpędzał natrętne myśli.
Nie filozofuj. Bierz się do roboty — zmienia temat Zdzieniecki.
— Klepacz ustalił coś nowego?
Nie. Wciąż tkwi w martwym punkcie. Może jak ta jego sekretarka
wróci...
— Kiedy wraca?
— Za tydzień,- dziesięć dni. Jednocześnie z profesorem.
f
Rozdział XXIII
Drzewa rzedną, las się rozstępuje, odsłaniając zalaną słońcem
zieloną polanę. Na jej skraju stoi trzech chłopców w harcerskich
mundurach. Rozglądają się bacznie.
Doskonałe miejsce na ognisko — rzuca któryś. — Tam na środku
polany.
Za blisko lasu. Może koło tej kępy drzew? Dalej są pola.
Chodźmy zobaczyć z bliska. Trzeba zbadać teren, żeby nie było
draki.
Po drugiej stronie polany jak plama kępa drzew. Z bliska widać na
poły zdziczałe jabłonie.
— Skąd tu jabłonie? — Dziwi się któryś, rozglądając się dokoła.
Parę kroków dalej sterczy na pół zwalony kawałek płotu, a za nim
pogorzelisko. Dom był drewniany, spalił się doszczętnie. Kawatki
sczerniałych, przepalonych i przegniłych krokwi, leżące na

background image

murowanej podmurówce, są ledwie widoczne. Pożar musiał
wybuchnąć dawno, bardzo dawno, bo pogorzelisko zarosło trawą i
wygląda jak naturalne przedłużenie polany.
Obchodzą cały teren, dzieląc się spostrzeżeniami.
— Patrzcie, tu stała stodoła albo obora, widać jeszcze
prostokątny zarys.
— Psia buda! Znalazłem kawałek zardzewiałego łańcucha, z
ziemi wystaje drut. Pewnie łańcuch był na drucie, jak u moich
rodziców, żeby pies mógł biegać po całym podwórku.
Odkrycia się mnożą.
— Popatrz, ręka lalki koło zmurszałych krokwi!
— Mam trzonek noża... Szperają po całym podwórzu.
— Ciekawe, dlaczego nie odbudowali obejścia?
Może wszyscy zginęli!
Musieli mieć rodzinę, krewnych...
— Jeśli tamci także mają gospodarki, to ziemię mogli sprzedać
albo wydzierżawić komuś z pobliskiej wsi.
— Myślisz, że oni także się spalili?
— Chyba nie. Nie widać kości. Kości zostałyby.
— W pożarze i kości się zwęglają.
Jakby ocaleli, odbudowaliby dom. Chciałbym tu mieszkać. Fajne
miejsce!
Eee... Fajne na ognisko. Ale mieszkać tutaj? Daleko od wsi, od
szkoły. Nigdzie nie widać zabudowań.
Mnie by to nie przeszkadzało. Spokój i już.
Dla kogo spokój to spokój, ale przyjemnie mieć sąsiadów.
Weselej. Zawsze ktoś dopatrzy, pomoże. Oni się mogli fajczyć i
nikt tego nie widział. Nie było komu ratować.
— Jak się w nocy pali, to z daleka widać.
Co z tego? Zanim ktoś zobaczy, ruszy się, podniesie alarm, może
być pb wszystkim.
Ciekawe, skąd brali wodę do gaszenia? Studni nie ma...
Jak to nie ma! Popatrzcie tam... — Ręką wskazuje niski betonowy
krąg.
Zainteresowanie rośnie.

background image

— Fajowo! Będzie można nie tylko piec kartofle, ale i
zagotować herbatę. Wieczorem jest zimno. Zuchy pomarzną.
Skupiają się koło niskiej betonowej studni. —- Ciemno w środku,
nic nie widać. Przydałaby się latarka.
— Jest! — Jeden z chłopców z triumfem wyciąga z kieszeni
niewielką, płaską latarkę.
Przez chwilę oglądają ją w skupieniu.
— Zapal. Wypróbujemy.
Przechylają się przez betonowe obm -iowa-nie.
Zaświeć.
Nic z tego. Tam nie ma wody. Coś leży.
Spuść latarkę niżej.
Nie mogę. Boję się, że wpadnę do środka.
No to na sznurku!
-1— Ba, ale skąd wziąć sznur"k.
— Mam! — Jeden z chłopaków wyciąga z kieszeni niewielki
kłębek.
Przywiązują latarkę. Spuszczają ją na dół. Przechyleni, ohserwują
w milczeniu wędrujący po betonowych kręgach promień.
Wreszcie latarka nieruchomieje,- jej światło wyrywa z mroku
nienaturalnie zgięty podłużny kształt.
— O rany! To chyba człowiek. Porusz sznurkiem. Niech si^
przyjrzę.
— Człowiek. Widać włosy... Co robić?
—? Idziemy po komendanta. Niech zobaczy.
Może to ktoś z tego gospodarstwa. Uciekał przed pożarem i
wskoczył do studni.
Tam nie ma wody, tylko gruz i na wierzchu to...
Ale wtedy mogła być woda, dopiero później do środka zwalił się
gruz.
Jeśli później się zwalił, to by go przysypał. A ten leży na
wierzchu. Ja myślę, że tu była woda. Musiała być. Inaczej nie
mogliby mieszkać, poić bydła. Potem ktoś zasypał studnię. Była
niepotrzebna...

background image

No to skąd tam człowiek?
Może wpadł przypadkiem?
— I wpadając okrył się. Przecież on jest w coś owinięty...
— Myślisz, że to zbrodnia?

—- To wygląda na zbrodnię. — Referują komendantowi.
Komendant obozu wsiada na rower i jedzie na posterunek.
— Harcerze odkryli zwłoki na terenie opuszczonego
gospodarstwa na skraju lasu. Między Jabłonną a Nowym Dworem.
W pobliżu Wisły
— zawiadama stołeczną komendę dyżurny milicjant z
posterunku. — Niech pan czeka z chłopakami przy tym obejściu
— poleca po skończonej rozmowie. — Przyjedzie ekipa. Będą
chcieli .wypytać co i jak.
Komendant pedałuje z powrotem do obozu.
— Zaraz tam idziemy. Prowadźcie — oznajmia chłopakom. —
Macie czekać na ekipę milicyjną. Będziecie potrzebni.
Chłopcy w oka mgnieniu są gotowi do wymarszu. Dla nich to
prawdziwa gratka. Niecodzienne wydarzenie, w którym grają
głównąl rolę. Będzie o czym opowiadać po powrocie doi domu.
Ciekawe, co też milicja wykryje?
Gnają tak, że komendant ledxvie za nimi nadąża. Żeby tylko ekipa
przed nimi .nie przyjechała, żeby nic nie uronić z tej pn gody.
Meldują się- przyjeżdżającym. I od razu- prowadzaj ich na
miejsce.
— To tu. W tej studni.
Jeden przez drugiego opowiadają, jak,to było. Chaotycznie i nie
po kolei.
Błyszczącymi z 'ciekawości oczyma śledzą działania milicjantów.
Zejdą na dół, czy nie zejdą?! — szepczą sobie do ucha.
Nie schodzą. Robią zdjęcia. Na coś czekają! Na co? Pewnie nie
wzięli ze sobą drabiny'
— komentują.
Jękliwy głos syreny oznajmia przyjazd straży pożarnej.
Strażacy spuszczają drabinę. Schodzą na dół. Mija jedna, druga,

background image

trzecia minuta. Nic się nie dzieje. Chłopcom czas się dłuży.
— Co oni tam robią w środku? — trącają się łokciami.
Wreszcie są. Wynurzają się. Jeden za drugim. Wynoszą to coś.
Chłopcy nic nie widzą. Milicjanci i strażacy otoczyli studnię
ciasnym kręgiem. Nagle, jak uderzenie, dochodzi do nich fala
duszącego fetoru. Bledną. Robi im się słabo. Popatrując na siebie
wycofują się aż na skraj posesji, żeby tylko umknąć przed
rozprzestrzeniającym się zapachem, żeby łyknąć świeżego
powietrza. Ale ta fala i tam ich dogania:. Zerkają na komendanta.
Też przybladł. Skoro i on, nie ma wstydu.
Czy to zbrodnia? — Oblegają Zawadzaka w chwili, gdy karetka
ze zwłokami odjeżdża. — Może to ktoś z tych, co tu się palili? —
podsuwają kapitanowi swoją wersję.
Sprawdzimy — oświadcza Zawadzak z całą powagą. —
Opowiedzcie mi dokładnie, jak tu trafiliście.
— Obejrzeliśmy fundamenty, potem podwórko. Znaleźliśmy
nawet łańcuch i kawałek drutu z psiej budy, a potem odkryliśmy
studnię.
— Przeszukaliście cały teren? — pyta, -gdy skończyli po raz
drugi opowiadać całą historię.
— A czego pan szuka?
— Może jakaś torba, dokumenty — podsuwa Im Zawadzak.
Kręcą głowami przecząco i zaraz wyskakują z propozycją:
— To my jeszcze poszukamy dokładniej. Zawadzak przystaje na
tę propozycję.
— Dobrze. Komendant posterunku pokieruje wami. A potem
poprosimy was do komendy. Musicie złożyć zeznanie.
Są przejęci, uszczęśliwieni. Zważnieli we własnych oczach.
— To dopiero przygoda! Samo życie.

Rozdział XXIV
— Skończyłeś wreszcie sekcję? — niecierpliwi się Zawadzak.
Odpowiada mu sapnięcie, potem lekko zniekształcony głos.
Jeszcze rąk nie zdążyłem umyć, a ty już siedzisz mi na głowie.
Jakby się paliło. Muszę najpierw odetchnąć świeżym powietrzem.

background image

Dobrze. Będziesz gotów, to zadzwoń. Czekam z utęsknieniem. —
Odkłada słuchawkę, zasiada przy biurku, bębni palcami po blacie.
Spieszy mu się. Przygotowuje notatkę i raport. Od razu można by
podać wyniki sekcji.
Protokół, oględzin miejsca zdarzenia leży" już gotowy, szkic
sytuacyjny także zrobiony na czysto. Jeszcze Wydział
Kryminalistyki ma podać imię, nazwisko i adres denatki,
wypisane na znalezionym przy niej w kieszeni .żakietu bilecie
miesięcznym. Jedyny dokument, i to w stanie... Lepiej nie mówić.
Od ręki dał go do odczytania ekspertom.
* Telefon milczy. Nie ma co -.dłużej odkładać pisania notatki. "
Tradycyjnie zaczyna od swego imienia i nazwiska, obok wstawia
datę': 24 maja. _
„Dnia 24 mają^ o godzinie 10.00 z rana komendant obozu
harcerskiego, zlokalizowanego w lesie pod Nowym Dworem,
zawiadomił posterunek milicji w Jabłonnie o znalezieniu zwłok w
studni spalonego obejścia. Posterunek przekazał dyżurnemu
komendy ten meldunek o godzinie..."
Brzęczyk. Podnosi słuchawkę.
— Tu Zawadzak.
Po drugiej stronie odzywa się znajomy głos.
?— Notuj, podaję wyniki sekcji.
Kiwa głową zapominając, że tamten nie może go widzieć. Cisza w
słuchawce powoduje pytanie lekarza:
Słyszysz-mnie?!
Dyktuj.
-— Kobieta w wieku dwudziestu czterech, najwyżej dwudziestu
sześciu lat. Ciało w daleko posuniętym rozkładzie. Czas zgonu
dwa do trzech tygodni. Zgon nastąpił wskutek przerwania
kręgosłupa szyjnego. Przyczyną może być cios w tył czaszki. Nie
można też wykluczyć uduszenia. Obrażeń na ciele nie da się
stwierdzić. Sam widziałeś...
Dziękuję. — Rozłącza się i nie odkładając słuchawki wykręca
numer Wydziału Kryminalistyki. — Odczytaliście już te dane?
Tak. Aleksandra Wołek, Warszawa, Baś- •» niowa cztery.

background image

Notuje nazwisko i adres. Sięga po płaszcz. Nie ma rady, trzeba
tam zaraz pojechać,. Zawiadomić rodzinę, przesłuchać od ręki.
Cholerna funkcja. Zwiastun nieszczęścia. I jeszcze ten obowiązek!
Zanim zdążą wyjść z szoku, ochłonąć po ciosie, pytać, pytać,
pytać. Skóra mu cierpnie, gdy o tym myśli. Każdy z nich
przeżywa takie wstrząsy. Nie do uniknięcia w tej służbie.
Przed wyjściem łączy się z biurem- poszukiwań osób zaginionych:
— Z jaką datą macie zgłoszenie o zaginięciu Aleksandry Wołek?
Czeka ze słuchawką przy uchu, zanim sprawdzą w kartotece.
Nie ma u nas takiego zgłoszenia.
Jak to nie ma?
Po prostu nie ma. Nikt nie zgłaszał.
— Sprawdźcie dobrze. Zwłoki leżały dwa, może trzy tygodnie.
—? Nie ma u nas takiego zgłoszenia — powtarza uparcie
informątorka.
— Może mieszkała sama, a rodzina jest spoza Warszawy?!
Na Baśniowej sprawdza listę lokatorów.
— Jest. Wincenty Wołek. Rodzina?
Jedzie windą na piąte piętro. Tabliczka z nazwiskiem. Naciska
dzwonek. W drzwiach nobli-• wie wyglądająca starsza pani.
— Czy tu mieszka ? pani Aleksandra Wołek?
— pyta.
— Tak. Proszę. — Wpuszcza go do przedpokoju. — Olu,
pozwól, jakiś pan do ciebie —
" woła uchylając drzwi.
Tpraz z kolei on przeżywa moment zasko-czer ia.
W przedpokoju zjawia się młoda, szczupła brunetka.
Pan do mnie?
Pani nazywa się Aleksandra Wołek?
— Tak. Pan pozwoli. — Gest ręki wskazujący drzwi.
Wchodzi za nią bez słowa. Jeszcze nie ochło-nąi po tej
niespodziance:
— Czy nie zgubiła pani biletu miesięcznego?
— pyTa przedstawiając się dziewczynie.
Czy chce pan powiedzieć, że milicja szukała mojego biletu

background image

miesięcznego, mimo iż nie zgłaszałam tej straty? — pyta
dziewczyna z półuśmiechem.
Nie, proszę pani, nie szukaliśmy. Ale znaleźliśmy go. Chciałbym
wiedzieć, gdzie i w jakich okolicznościach pani go zgubiła?
Sama zachodzę w głowę, jak to się stało. Mógł wypaść mi z
torebki. Jakie to ma znaczenie? Do głowy mi nie przyszło, żeby tę
zgubę zgłosić milicji. Wywiesiłam karteczkę w miejscu pracy i na
uniwerku, to wszystko.
— Gdzie pani pracuje?
— W Bibliotece Narodowej i jednocześnie studiuję zaocznie
prawo.
Tamta mogła znaleźć bilet przypadkiem. Może te sprawy nie mają
żadnego związku?
— Czy nie pożyczyła pani jakiejś koleżance żakietu? — pyta.
Z napięciem czeka na odpowiedź. Ostatnia deska ratunku, jeśli
chodzi o szybką identyfikację zwłok.
— Żakietu? — powtarza pytanie. — Owszem,-pożyczyłam
koleżance. Dotąd mi nie odniosła. Może zapomniała? Ale
dlaczego pan o to pyta?
Jak się nazywa koleżanka?
Jolanta Kuraś. Nie rozumiem, dlaczego...
Jak ten żakiet wyglądał?
— Zwykły, brązowy żakiet od kostiumu. Mam u siebie
spódnicę.
— Niech mi ją pani pokaże. Dziewczyna' jest zdumiona, ale
bez słowa
wypełnia polecenie. Z szafy wyjmuje brązową wełnianą spódnicę.
.
To ta — oświadcza. W oczach nieme pytanie.
Spódnica będzie mi potrzebna do identyfikacji — wyjaśnia. —
Zabiorę ją za pokwitowaniem. Otrzyma ją pani z powrotem za
kilka idni. Poza tym będzie się pani musiała do nas pofatygować.
Chodzi -> ten żakiet. Znaleźliśmy zwłoki młodej kobiety. Miała
na sobie żakiet z biletem miesięcznym w kieszeni. Osądziliśmy, że
bilet jest własnością ofiary i tą oiiarą jest pani. Stąd moja wizyta.

background image

Jezus Maria! — Dziewczyna jest wstrząśnięta. Patrzy na niego
przerażonymi oczyma, wreszcie wydusza z siebie: — Jak to się
stało?
Jeszcze nie wiemy, proszę pani. Wyjaśniamy właśnie okoliczności
— stwierdza enigmatycznie. — Każda informacja jest cenna,
niemal na wagę złota — dorzuca.
Jolanta Kuraś, a to rewelacja! Korcz na głowie stawał, żeby ją
znaleźć. Dziewczyna wciąż jeszcze nie ochłonęła:
A może to miałam być ja?
Jak to pani?
Może ona przez pomyłkę...

W jakich okolicznościach pożyczyła pani jej żakiet?
Zaraz, zaraz, niech chwilę pomyślę. Parę tygodni temu
przyjechała do mnie. Prosto z dworca. Wieczorem. Mówiła, że
miała wrócić poprzedniego dnia, ale po drodze ukradli jej walizkę
i inne rzeczy. Była zmęczona, zdenerwowana. W porwanej sukni.
Jakby się z kimś szarpała. Sama rozumiesz, powiedziała, że w
takim stanie nie mogę się nigdzie pokazać. Pożycz jakiegoś
ciucha.
Jak była wówczas ubrana? — przerywa jej Zawadzak.
— Miała na sobie ciemnoszarą wełnianą sukienkę. Jeden
rękaw... urwany.
— Niech pani mówi dalej.
— Opowiadała o jakimś facecie, który jej obiecywał wyjazd za
granicę, ale nie bardzo słuchałam. Przygotowywałam się wtedy do
egzaminu i chciałam się jej pozbyć jak najszybciej. Potem weszła
mama, poczęstowała ją herbatą. Została u nas na kolacji.
Pożyczyłam żakiet na jeden dzień.
— Czy mówiła, dokąd idzie?
— Nie. Sądziłam, że do akademika. Tam przecież mieszkała.
Byłam zdziwiona, że nie pojechała tam prosto z dworca, tylko
przyszła do mnie.
— Żyłyście panie w przyjaźni?
— Nie można tego tak określić. Znałyśmy się od paru lat, ale

background image

spotykałyśmy się incydentalnie. Czasem na uniwerku, czasem w
kawiarni. Parę razy wypożyczałam jej na swoje konto książki z
naszej biblioteki. To wszystko.
Dlaczego przyszła właśnie do pani?
Sama nie rozumiem.
O której godzinie?
— Koło ósmej, dziewiątej wieczorem. Siedziała dobrą godzinę,
może dłużej.
— Nie pytała jej pani, skąd przyjechała?
— Nie. Jakoś nie wpadło mi to do głowy. Nie jestem wścibska.
Poza tym, jak już panu mówiłam, nie miałam czasu na pogawędki.
— Jaki to był dzień? Pamięta pani datę?
— Nie. Może mama zapamiętała. Zaraz ją spytam.
Starsza pani wchodzi jak na zawołanie.
— Może podać panu herbatę? -
Bardzo dziękuję. Zaraz będę uciekał. Zresztą — dorzuca — nie
przyszedłem tu w charakterze gościa pani Oli. Jestem uciążliwym
interesantem — stwierdza żartobliwie.
Mamo, wyobraź sobie, że Jolka Kuraś została zamordowana. —
Nie wytrzymuje dziewczyna. — Znaleziono ją w moim żakiecie i
z moim biletem miesięcznym. Nie pamiętasz, kiedy ona u nas była
ostatni raz? Panu chodzi o datę.
Starsza pani jest poruszona tą wiadomością.
— Biedna dziewczyna — mówi wolno. — Mało ją znałam.
Robiła na mnie wrażenie niezrównoważonej. Wszystko chciała
mieć już, natychmiast. Takie dziewczyny, jak ona, często padają
ofiarą. W różnym sensie. Nie myślę tylko o tym ostatecznym.
Biedna dziewczyna — powtarza z żalem w głosie.
Z kobiety emanuje dobroć, ocenia Zawadzak.
Czy mogłaby pani przypomnieć sobie tę datę? — ponawia
pytanie.
Datę? Zaraz panu podam. Żakiet, który Ola wtedy jej pożyczyła,
właśnie tego dnia odebrałam z pralni. Razem z bielizną: Muszę
gdzieś mieć kwit. Zawsze go dołączają'do bielizny — dorzuca
wychodząc.

background image

Po chwili staje w drzwiach z kwitem w ręku.
— To było dziesiątego maja. Zawadzak żegna się, dziękując za
informacje. Spieszy do komendy.

Rozdział XXV

_

Dziewczyny z akademika wychodzą

z kostnicy pobladłe, wstrząśnięte. Przez dłuższą chwilę nie-są w
stanie wymówić słowa.
Tylko tyle z niej zostało — szepcze wreszcie któraś, jakby nie
chciała zakłócać spokoju zmarłych.
Biedna — dodaje Wieśka. — Tak kochała życie. — To brzmi jak
nekrolog.
Dziewczyny stoją jeszcze chwilę oparte plecami o drzwi Zakładu
Medycyny Sądowej. Patrzą na tętniącą życiem ulicę.
— Dlaczego? — pada pytanie pod adresem Korcza.
Korcz nie odpowiada. Ćma, myśli o Joli. Takie dziewczyny często
widuje w nocnych knajpach, kawiarniach. Najpierw wirują wokół
współczesnych milionerów, chcąc uszczknąć dla siebie trochę ich
blasku, a potem, gdy zbrzydną, znudzą się, spadają coraz niżej, by
w końcu wylądować na miejskich wysypiskach mętów. Zginęła w
połowie drogi. Współsprawczyni czy niewygodny świadek? Tak
czy inaczej padła ofiarą własnej głupoty. Ale dla wymiaru
sprawiedliwości, a więc i dla niego, nie jest obojętne, jaką grała
rolę. On musi dojść do prawdy, doprowadzić do ukarania
winnych.
Wracając do komendy, zachodzi do pustej o tej porze kawiarni.
Chce sobie wszystko w spokoju przemyśleć, zrekapitulować.
Dziesiąty maja, punkt wyjścia. Krytyczny czas liczony od
wczesnego popołudnia do następnego ranka. Ściślej, chyba do
świtu. Wszyscy zamordowani właśnie dziesiątego maja byli
widziani po raz ostatni. Zaczynając od Anczaka. I łapie się na tym,
że on już zaliczył Anczaka do ofiar. Fakt jest faktem, ża i on tego
dnia zaginął i od tej pory nikt go więcej nie widział. Skoro na
określony dzień kazał Szczut-kowi kierować sprzedających na

background image

Szpital-ną, musiał dysponować kluczami do tego mieszkania lub
wiedzieć, że klucze na pewno dostanie w umówionym terminie.
Najprawdopodobniej dysponował. Być może Kurasiówna dała mu
je przed swoim wyjazdem. Kurasiówna albo Bab-czakowie. I
jedno, i drugie jest równie prawdopodobne. Harcerze znaleźli
torbę dziewczyny. Leżała w krzakach w odległości około pół
kilometra od miejsca ukrycia zwłok. W środku były dokumenty na
nazwisko Jolanty Kuraś, kosmetyczka, portmonetka z niewielką
sumą pieniędzy, ale kluczy do mieszkania na Szpitalnej nie
znaleziono. Zabrał je facet, z którym, jak twierdzą dziewczyny,
wypuściła się na parodniową eskapadę czy też przed wyjazdem
pożyczyła je
komuś? Tym kimś mógł być Anczak, ale równie dobrze ktoś inny,
ktoś, kto później zabijał i grabił. Anczak, jak to sugerował
Zdzieniecki, mógł otrzymać klucze od Babczaków.
Kto Marcinkowskiego poinformował o Szpitalnej? Anczak? Nader
prawdopodobne. Wzięty architekt znał się z pewnością na
dziełach sztuki. Czy jednak? Dlaczego w takim razie u siebie w
gabinecie powiesił portretowy kicz? Nie lubił niepotrzebnie
wydawać pieniędzy. Być może kicz kupił okazyjnie, tanio,
odpowiada sam sobie. Liczył pewnie, że gdy sięgnie szczytu,
zastąpi ów kicz portretem z prawdziwego zdarzenia. Mogło tak
być. Przyjmijmy, że tak było. Anczak, udało się to ustalić, był na
weselu młodych Babczaków. Wówczas właśnie dostali prezent w
postaci dzieł sztuki. Na pewno nie schowali ich, tylko pokazali
gościom, żeby się pochwalić. Tego rodzaju prezenty świadczą
przecież o znaczeniu obdarowywanych. Babczakowie i Ptysiowie
nie z tych, co nie lubią się pochwalić, podkreślić swoją pozycję.
Więc Anczak musiał się orientować, i to nie tylko w
babczakowych koneksjach. Jako informator byłby dla
Marcinkowskiego bezcenny. Powstaje inne pytanie: czy
namawiałby Marcinkowskiego do odwiedzenia mieszkania tego
samego dnia, kiedy się tam umówił ze sprzedawcami waluty?
Można założyć, że chciał upiec dwie pieczenie przy tym samym
ogniu. Sprzedawcy byli umówieni przez Szczutka na wcześniejsze

background image

godzłny. Marcinkowski wybrał się tam późnym wieczorem.
Wtedy właśnie widziała go ekspedientka. Wprowadzenie do
mieszkania oficera milicji stwarzało zasłonę dymną, kryjącą
uprzednio zawartą nielegalną transakcję. W razie gdyby ktoś ze
sprzedających puścił farbę, pewnie nikt by mu nie uwierzył, skoro
jego kontrahent sam, z własnej inicjatywy, sprowadził inspektora z
wydziału zajmującego się przestępczością gospodarczą.
Gdyby wziąć pod uwagę inny wariant. To nie Anczak był
informatorem Marcinkowskiego, a ktoś, kto także wiedział, że u
młodych Babczaków wisi muzealny eksponat. W końcu wiedziało
o tym sporo ludzi. Marcinkowski mógł tego dnia dostać
informację i adres od kogoś innego. Od razu poszedł ją sprawdzić,
licząc na to, że późnym wieczorem zawsze kogoś w domu
zastanie. Poszedł i natknął się na mordercę. To jest równie
prawdopodobne. Czy jednak poszedłby do nieznanego lokum, nie
zebrawszy uprzednio informacji o jego mieszkańcach?
Raczej tak, odpowiada sam sobie. Mógł zaplanować, że wejdzie
tam pod byle jakim pretekstem, sprawdzi i dopiero później, jeśli
informacja okaże się prawdziwa, zainteresuje się mieszkańcami.
Szedł po śladzie i nie chciał nic odkładać na później. Nie wiedział,
kogo zastanie w mieszkaniu, nie wiedział też, jak wyglądają jego
właściciele. Gdyby natknął się na obcych ludzi, nie zareagowałby.
Jeśli umówił się tam z Anczakiem, a Anczak w tym memencie już
nie żył? Marcinkowski poproszony do któregoś z pokoi wszedł
tam bez oporów i wówczas zaskoczył go cios z tyłu.
Można założyć, że tym kimś zapraszającym do wnętrza była na
przykład Jolanta Kuraś współdziałająca ze sprawcą czy
sprawcami. Marcinkowski wszedłby chętnie, oceniając
zaproszenie jako okazję umożliwiającą sprawdzenie informacji.
Tylko czy tym kimś mogła być Jolanta?
Wyjechała siódmego maja. Tak przynajmniej oznajmiła
koleżankom, zabierając walizkę z najlepszymi rzeczami.
Wyjeżdżała, czy też może przeprowadzała się na parę dni do
jakiegoś poderwanego faceta?! Tak bywało już nieraz. Możliwe,
że siedziała w Warszawie pod innym adresem, a owe ciuchy były

background image

jej potrzebne do olśnienia amanta. To by pasowało do zwyczajów
dziewczyny. Musiała trafić nie najlepiej, skoro, jak relacjonowała
Aleksandrze Wołek, ów amant ją ograbił. Sielanka, być może,
skończyła się prozaiczniej. Na przykład nieoczekiwanie wróciła
żona podrywacza i doszło do rękoczynów. Dziewczyna uciekła w
porwanej podczas bijatyki sukni i bez rzeczy. Tak czy owak u
Wołków była koło dziewiątej wieczorem, wyszła stamtąd po
dziesiątej i pojechała na Szpi-talnlą. Miała klucze przy sobie albo
też wiedziała na pewno, że o tej -orze kegoś tam zastanie. Kogoś,
z kim się umówiła już wcześniej. Tam się rozegrał ostatni akt
dramatu. I stamtąd już nigdzie nie wyszła na własnych nogach.
Wywieziono jej zwłoki, podobnie jak zwłoki Marcinkowskiego.
Tylko tego iksa nie zdążono wywieźć. Tak to mniej więcej
musiało wyglądać.
Zwłoki wywożono samochodem, to raczej pewne. Może ktoś
zauważył samochód na trasie między Jabłonną a Nowym
Dworem?
Funkcjonariusze z nowodworskiej komendy wypytywali
mieszkańców leżącej ponad łąką wioski, czy nie widzieli w nocy
samochodu. Ale oni niczego nie zauważyli. Zresztą wcale nie jest
powiedziane, że zwłoki Marcinkowskiego wrzucono do Wisły
właśnie tam. Mógł je znieść prąd. A że na tej szosie spory ruch
panuje nawet w nocy, nikt na samochody uwagi nie zwraca. Więc
poszukiwanie wozu było raczej beznadziejne. Szpilka w stogu
siana. Może jest jakaś szansa, cień szansy, znalezienia śladu w
okolicy, w której odkryto zwłoki Jolanty? Tam ruch jest mniejszy.
Ale znów mieszkańcy wsi wcześnie kładą się spać, zwłaszcza
wiosną, kiedy zaczyna się sezon robót polowych. W każdym razie
trzeba sprawdzić.
Kto oprócz mieszkańców pobliskiej wsi wiedział o spalonym
gospodarstwie i zamulonej studni? Wycieczkowicze? Chyba że
trafili tam przypadkiem. Gospodarstwo leży za lasem, w pobliżu
wsi. Ażeby tam dojechać wozem, trzeba znać boczne, polne drogi.
Jeśli nie znał tej drogi?
Któż jadąc z trupem chce zostać zauważony? Trafił przypadkowo?

background image

Niemożliwe. To musiał być ktoś, kto dobrze znał ten teren. Działał
na pewniaka. Musiał to być także ktoś, kto poznał się na wartości
wiszącego w mieszkaniu obrazu. Dlaczego nie ukradł innych
płócien?
Szczutek, tak sugerował Zdzieniecki. Odpada. Ma żelazne alibi.
Noc z dziesiątego na jedenastego maja spędził w izbie
wytrzeźwień, zwanej pospolicie żłobkiem.
Dopija kawę, porządkuje notatki i zbiera się do wyjścia.
Najwyższy czas pokazać się w komendzie. A nuż są jakieś nowe
informacje?
Są, jak na zawołanie. Funkcjonariusze z Jabłonny odszukali
dwóch chłopaków, którzy jedenastego maja około trzeciej nad
ranem wracali z zabawy. Zauważyli samochód wyjeżdżający z
bocznej drogi, prowadzącej właśnie do spalonego gospodarstwa.
Marki nie zauważyli, uderzył ich tylko kolor. Wydawało im się, że
wóz jest srebrzysty. A może lśnił tylko w świetle księżyca?
Nic więcej nie udało mi się z nich wycisnąć. Byli wówczas pod
dobrym gazem — referuje Klepacz, któryi ich przesłuchał.
Może w ogóle przywidziało im się? — Korcz wzrusza ramionami.
— O trzeciej nad ranem nie ma już księżyca.
— Mówią, że był srebrzysty...
_ Zawiadom drogó'*'k*i, niech zwraca uwagę na wozy w tym
kolorze. A nuż... Osobiście nie przywiązywałbym wagi do ich
zeznań.

Rozdział XXVI
Korcz z atencją całuje tłustą, upierścienioną rękę.
— Chciałbym prosić szanowną panią o chwilę rozmowy —
zagaja. — Wiele o pani słyszałem — dorzuca.
Rybka chwyta haczyk. Okrągłe, wąsate oblicze pani Natalii
Węgorek rozjaśnia się.
— Któż to panu o mnie opowiadał? — pyta, wskazując gościowi
głęboki, obity pluszem fotel.
Korcz siada i nagle znajduje się w epicentrum wybuchu kurzu.
Szare tumany unoszą się z fotela. Czuje, jak kurz przenika do

background image

nozdrzy, ust, osiada na twarzy, włosach. Dusi. Z trudem
przywołuje uśmiech.
— Kolega pani siostrzeńca — wymyśla na poczekaniu legendę,
wzdychając w duchu, żeby nie zaczęła wypytywać o szczegóły tej
znajomości.
Wszystko jest przecież improwizacją: i wizyta, i informacja.
Analizując materiał zebrany przez Klepacza, przewertował
dokładnie jej zeznania. Skóro wszyscy, z dzielnicowym włącznie,
uważają ją za wścibską, za dobrze poin-J formowaną o
najdrobniejszych szczegółach życia współlokatorów, to coś musi
w tym być. Tymczasem uzyskane od niej informacje są nad wyraz
skąpe. Jak pogodzić jedno z drugim? Ludzie przesadzają, czy też
Zawadzak nie potrafił jej rozgadać? Warto spróbować raz jeszcze.
Każdy szczegół ma dla nich ogromne znaczenie. Wybrał się więc
do pani Węgorkowej i zabrał się z mety do ugłaskania smoka.
— Kolega pani siostrzeńca wiele mi opowiada] o pani
wyjątkowej bystrości i talentach pedagogicznych.
—• Wie to od Ziutka. — Węgorkowa o nic nie pyta, przyjmuje
słowa Korcza za dobrą monetę. — Ziutek bardzo mnie kocha. I
nic dziwnego — ciągnie dalej — sama go wychowywałam. Matkę
stracił wcześnie, więc mu ją zastąpiłam. Wiele mi zawdzięcza.
Zawsze był z niego leń i ladaco, ale pod moim wpływem
ustatkował się. Wysoko zaszedł —? dorzuca. — Wie pan. on jest
nie byle jaką figurą. Wiceprezes spółdzielczości mieszkaniowej.
Wszyscy się z nim liczą. Skaczą koło niego na dwóch łapkach. Od
niego zależy przydział mieszkania, a i w innych sprawach wiele
może. Ma szerokie znajomości. Jest uczynny. Pan może też do
niego z interesem?
Korcz kręci głową przecząco.
— Nie. Nie mam żadnej sprawy do pani siostrzeńca.
Przyszedłem do pani. Chciałbym prosić o pomoc. Prowadzę
śledztwo w sprawie zabójstwa w mieszkaniu pani sąsiadów.
Chodzi rni o informacje, co się tam działo dziesiątego maja? Na
pewno pani niejedno zauważyła.
Kobieta jest wyraźnie usatysfakcjonowana.

background image

.— A zauważyłam, zauważyłam niejedno — podkreśla. — I
wszystko panu opowiem. Wprawdzie był tu już taki jeden z
komendy w tej sprawie. Ale to grubianin. Ciągle mi przerywał.
Zmawiał się z dzielnicowym...
— Dlaczego pani tak źle go ocenia?
Znam się na ludziach. On od razu z góry. I ostro. Zaraz
dzielnicowy go odwołał na bok. Coś tam sobie poszeptali.
Dzielnicowy go uprzedzi?, żeby się ze mną w konfidencje nie
wdawał
Czy pani się nie myli? Cóż dzielnicowy mógłby o pani... — Korcz
próbuje ułagodzić Węgorkowa.
A ma, ma pretensje. Miał przeze mnie kłopoty. Bo to wie pan, tak
było... — Rozsiada się wygodnie. — W kwietniu okradli mi
piwnice. Zameldowałam o tym w komendzie. Powiedzieli, że
zbadają sprawę. Nie zbadali. Poprosiłam dzielnicowego, żeby się
tym zajął. A on na to, z pyskiem, że ma większe zmartwienia, że
to ja mam pilnować swojej piwnicy. Poskarżyłam sią Ziutkowi.
Ziutek zadziałał i kaprala, mówił mi, pouczyli, jak ma się
zachowywać. Musi znać mores. Ale pan to całkiem co innego —
podkreśla. — Pan potrafi się znaleźć. Co chciałby pan wiedzieć?
Bardzo pani łaskawa. — Korcz schyla głowę w ukłonie i
przechodzi w końcu do interesującej go sprawy. — Kto bywał w
mieszkaniu sąsiadów pod nieobecność Babczaków?
Babczakowie zostawili tam dziewuchą. Stale tu przychodziła i to
nie sama. Sprowadzała sobie amantów. Za każdym razem innego.
Ostatnio przez parę miesięcy przychodziła tylko z jednym
facetem.
— Mogłaby pani opisać, jak on wyglądał? Węgorkowa
zastanawia się chwilę.
— Wysoki, blondyn, rozrośnięty w ramionach.
Ta charakterystyka pasuje do Anczaka. Korcz wyciąga z kieszeni
plik zdjęć. Rozkłada je na stole.
— Czy może to któryś z tych?
Bez wahania wskazuje na zdjęcie Anczaka.
— Ten. On tu z nią stale bywał. Parę razy nocował. Kiedyś

background image

wyszłam nad ranem na schody, po mleko, roznosiciel przynosi
mleko o świcie, jak się go od razu nie zabierze, to mogą ukraść, i
widzę, jak on wychodzi z mieszkania, a ona bezwstydnie
odprowadza go do drzwi W samej koszuli. Skandal!
Korcz potakuje kiwnięciem głowy.
— Kiedy to było?
— Chyba na początku maja, a może wczeS-niej.
— Czy widywała go pani i później?
— Tak. Kilka dni przed morderstwem przychodził, ale już sam.
Otwierał sobie drzwi. Miał klucze.
jest pani pewna?
Jak Boga kocham. Mogę przysięgać.
— Kiedy go pani widziała ostatni raz? Węgorkowa zastanawia
się długo.
— W rocznicę ślubu Ziutka — stwierdza po namyśle. —
Dziesiątego maja. Robili przyjęcie z tej okazji. Ziutek miał po
mnie przyjechać późnym popołudniem, ale mu coś wypadło i
zjawił się dopiero koło dwudziestej drugiej. Zabrał mnie.
Nocowałam wówczas u nich. Czekałam więc na niego, byłam
niespokojna, dlaczego się spóźnia, i ciągle wyglądałam na klatkę
schodową, czy nie nadchodzi. Ten facet przyszedł wczesnym
popołudniem. Może była trzecia, może trochę później. Miał w
ręku wypchaną, brązową teczkę. Postawił ją na ziemi między
nogami i sięgnął do kieszeni po klucze. Wszedł. Zatrzasnął za
sobą drzwi. Nie widziałam, kiedy wyszedł, ale, jak mówiłam,
około dwudziestej drugiej wyjechałam z Ziutkiem do niego i do
domu na noc nie wróciłam.
— Tego dnia nie widziała pani Kurasiówny?
— Nie. Nie było jej od paru dni. Jej amant przychodził sam.
—? Czy tego popołudnia lub wieczorem zauważyła pani jeszcze
kogoś, kto przyszedł do mieszkania sąsiadów?
Tak. Był tam ruch, jak nigdy. Przychct dzilj j odchodzili, a on
siedział w środku i ni\ otwjeraj Jakby udawał, że nikogo nie ma.
Nikogo nie wpuścił? Poza nim wszedł tam jeszcze jeden facet, on,
jak tamten, miał klucze. T° jest rewelacja! Dwóch z własnymi

background image

klucza-ml- Jeśli założyć, że Anczak dostał klucze od ? Joli lub ocj
Babczaka, to skąd wziął je terl drugi?
? Czy widziała pani dokładnie tego drugiej go rnężczyznę. Jak
wyglądał? Mogłaby mi pani g° opisać?
—? Mignął mi tylko. Wysoki, dobrze zbudo-ł wany, tęższy od
tamtego, w ciemnym ubraniu! Miał ze Sobą dużą, płaską, czarną
walizkę.
Korcz słucha z napięciem. Pasuje. Pasuje jak ulał do nie
zidentyfikowanego trupa.
Czy tego drugiego widziała pani po raz pier\vSzy? Może już
kiedyś przychodził do tega mies2:kania?
Nie jestem tego pewna. Wydaje mi się, żq g° JUż kiedyś
widziałam. On albo ktos bardzd do nieg0 podobny odwiedził
młodych Babcza-i ków tuz przed ich wyjazdem. Kojarzy mi si«
sylwetka i ten neseser. Wtedy nie miał kluczył Zadzwonił i oni mu
otworzyli.
O której ten gość z neseserem wycho-ł dził?
Nie wiem. Do dwudziestej drugiej był vą środka a później ja
wyjechałam do Ziutka.
— Czy to ten? — Korcz podaje jej zdjęcie zwłok.
.— Ach! Boże! To jego zabili! — Węgorkowa zasłania oczy
rękami. — Okropność. Nie będę mogła zasnąć. —? Opuszcza rękę
na falujący biu-"
— Jbrany tak samo... Wszedł do mieszkania
jako drugi?

N,

Węgorkowa kiwa głową.
Czy mężczyźni, którzy dzwonili i nikt im nie otwierał,
przychodzili po wejściu denata?
Tak. Zjawiali się później. I nie razem. Jeden po drugim. W
sporych odstępach czasu. Od razu sobie wtedy pomyślałam, że coś
niedobrego dzieje się w tym mieszkaniu! Ale kto by pomyślał, że
zbrodnia...
Bardzo mi pani pomogła — podkreśla, żegnając się z nią
serdecznie.
Tym razem jest szczery. Te informacje to rewelacja!

background image


Rozchiał XXVI!

Jezioro jest z trzech stron okolone lasem. Tylko z jednej strony
przylega do wijącej się nad urwistym brzegiem szosy. O tej porze
roku, przed sezonem, jest tu jeszcze pustawo, tylko gdzieniegdzie
na skraju zielonej ściany bielą się namioty turystów. Przy^
niewielkim pomoście, jak ramię wyciągniętym nad wodą, kołysze
się parę łodzi, znak, że i skryte w głębi lasu domy wczasowe
zaczynają się pomału zaludniać. Ale dziś nad brzegami jeziora jest
pusto. Pogoda nienadzwyczajna, wietrzna, toteż nikt się nie kąpie,
nikt też dotąd nie wypłynął. Nie pokazali się nawet wędkarze.
Sierżant Wieczorek kończy już codzienny patrol. Dyżur upływa
spokojnie, bez zakłóceń.i Motorówka wlecze za sobą ogon
spienionej wody, jej pykanie rozchodzi się szerokim echem.!
Wieczorek spogląda ra zegarek. Jeszcze pół go-] dżiny i do domu.
Na obiad. Z przyjemnością] myśli o tej chwili. Zmarzł i jest już
głodny.] Jak na złość zapomniał zabrać z domu kana-| pek. No nic,
już niedługo, pociesza się robiąoj ostatnią rundę. Tym razem
opływa jezioro od] strony szosy. Nieoczekiwane szarpnięcie,
potemi łoskot. Jakby trafił na mieliznę. Mielizna? Skąd] tu
mielizna? Codziennie tędy przepływa i nici Chyba że część skarpy
się zwaliła. Patrzy nal skarpę. Bez zmian. Próbuje cofnąć łódź.
Znów] szarpnięcie. Nieoczekiwanie spod wody wyskakuje
podłużny przedmiot i trafia go w głowę. Otrząsa się i przygląda
temu pociskowi. Wycieraczka? Skąd tu się wzięła samochodowa |
wycieraczka. Zanim przyjrzał się jej dokładnie, | kolejna
niespodzianka. Silnik kaszle, szarpie. Raz, drugi, i gaśnie. Próbuje
go zapalić. Nie łapie. Klnie pod nosem, wściekły. Najechał na coś
i śruba się urwała. To coś musi być samochodem. Wczoraj go tu
nie było. To pewne. Przepływał tędy. Ktoś jadąc wozem zwalił się
ze skarpy?
Wyciąga ze schowka krótkie wiosło i zawraca w stronę drugiego
brzegu. Jeśli zleciał ze skarpy, to leżałby dalej, medytuje po
drodze. Przecież tam właśnie jest zjazd. Może kierowca chciał

background image

umyć wóz. Skrawe>. łączki dochodzi do samego jeziora, ale to
dosłownie skrawek. Dwa samochody z trudem się mieszczą.
Miejscowi nieraz przyjeżdżają tutaj myć samochody. Sam im
wlepił za to parę mandatów. Chyba zjechał za szybko i nie zdołał
zahamować, myśli. Ociera pot z czoła. Wiosłowanie pagajem jest
męczące. Nigdy dotąd mu się nie zdarzyło. Motorówka działała
bezbłędnie.
Z trudem dopływa do pomostu, przywiązuje łódź i przesiada się
na motorower. Trzeba natychmiast zameldować o wypadku.
Przy zjeździe z szosy zatonął samochód — zawiadamia
komendanta. — Najechałem na niego motorówką, śruba się chyba
urwała — dorzuca.
Idź zaraz po mechanika —? poleca mu komendant, wykręcając
jednocześnie numer komendy wojewódzkiej w Wałczu.
W parę godzin później nad brzegiem jeziora niezwykły ruch.
Milicjanci obstawiają cały odcinek. Na skarpie tkwią zaparkowane
radiowozy. Wąskim pasmem drogi wolno zsuwa się dźwig.
Ukierunkowują ten zjazd funkcjonariusze drogówki.
— Bardziej w prawo... Teraz prosto... Tak trzymaj...
Kierowca denerwuje się. Przy takiej landa-rze jeden nieostrożny
ruch i dźwig zwali się do wody. Denerwują się i funkcjonariusze.
Dróżka nie jest przystosowana do przejazdu takich gigantów. Oby
tylko nie było nowego wypadku!
?— Nie można było spróbować wyciągać go z szosy?
Nie. Ramię dźwigu nie sięgnie. Trzeba zaryzykować zjazd.
Wolno, wolno. Stop! — Funkcjonariusz stoi już na samym
brzeżku łąki. Jeden nieostrożny ruch i dźwig zepchnie go do
wody.
Dźwig nieruchomieje.
Jak ja stąd wyjadę, głowi się kierowca, rozglądając się dokoła.
Zjechać łatwiej.
Gotów?
Tak.
—? Zaczynaj — pada komenda.
Ramię dźwigu obraca się powoli. Stalowe liny nawijają się na

background image

bębny. Wiszący^ nad wodą śmigłowiec jest jak drogowskaz. 'Za
drogowskaz służy też amfibia.
Ramię dźwigu wisi już nad wodą. Wolno, Wolniutko zjeżdża nad
wskazany punkt. Koncentrują się na nim spojrzenia. Jest coraz ni-
| zej, powoli zanurza się w wodzie. Jeszcze moment i nad
powierzchnię wysuwa się srebrzysty ford capri.
— Załaduj go od razu na platformę — poleca dowodzący akcją.
Platforma stoi już przygotowana na skraju ' szosy.
— Bliżej, niech podjedzie bliżej. Nie dam rady — sygnalizuje
operator.
Ramię dźwigu wraz z samochodem wisi nad skarpą.
Platforma podjeżdża tyłem, staje w poprzek szosy, tarasując ruch.
Nieważne. Ruch i tak trzeba było wstrzymać na czas akcji. Nie ma
większego nieszczęścia z tego powodu. Tych parę wozów. Sami
turyści. Poczekają. Nie pali się.
— Jeszcze z pół metra — żąda operator. Platforma stoi na
samym skraju szosy. Dalej
jest niebezpiecznie. Tylne koła mogą się zsunąć.
Dasz radę go postawić? —• pyta prowadzący akcję kapitan
Ziółko.
Spróbuję. W razie czego przytrzymajcie forda.
— Dobra. Dawaj.
Ramię się zniża i ford jest tuż nad podłogą platformy. Otwarte
drzwi z hukiem uderzają o jej burtę.
— Jest. W porządku.
Kierowca ciężarówki wyjeżdża wolno na szo-
KI — Barwy strachu
193
sę. Zatrzymuje się na poboczu, ociera pot z czo-l ła. Mało
brakowało, a tylne koła zsunęłyby sięl Uff. On jeden zdaje sobie
sprawę, jak małol brakowało.
Napięcie spada, funkcjonariusze, już rozluź-| nieni, skupiają się
dokoła platformy^ wymienia-l ją uwagi.
Dziwna sprawa. Wóz pusty, drzwi i oknal pootwierane.
Może chcieli wyjść, więc otworzyli okna.l licząc, że woda ich

background image

wyniesie.
Może. Gdyby było czterech pasażerów. Ale jakim cudem zdołali
otworzyć drzwi!? Ciśnie-J nie...

Fakt. Nie dałoby rady.
No to co?

Ktoś zatopił tego forda. Tablice zostały odkręcone. Przecież same
nie odpadły.
Masz rację. Gdyby się stoczył ze skarpy byłby poobijany. Pewnie
kradziony. Ci, co go ukradli, chcieli się go pozbyć. Może już
szukają takiego forda.
Jeśli go szukają, w komendzie musi być ślad.
I chyba jest. Niedawno był teleks Z War-I sza wy. Chodziło
właśnie o srebrzystego forda | capri.
Wszystko się wyjaśni po oględzinach — rzuca któryś, patrząc na
skręcającą w kierunku \ Wałcza platformę.

Rozdział XXVIII
— Od rana cię szukam, a ty dopiero w południe zjawiasz się w
komendzie. Co to za zwyczaje? — Zdzieniecki mówi
zirytowanym, podniesionym głosem.
Korcz nie zwraca uwagi na te objawy złego humoru szefa,
rozsiada się wygodnie i oświadcza:
— Mam dla ciebie rewelację. Znaleziono samochód naszego nie
zidentyfikowanego denata ze Szpitalnej.
— Kto odnalazł wóz?!
Zdzieniecki mimo woli łagodnieje. Zdaje sobie sprawę, że każdy
krok do przodu w niełatwym i wciąż utykającym śledztwie to nie
lada sukces. Wie, że. wytypowana przez niego grupa jest
obciążona zadaniami ponad miarę i możliwości. Że tak na dobrą
sprawę samo odtworzenie śledztwa prowadzonego przez
Marcinkowskiego i dokonanych przez niego ustaleń wymagałoby
powołania oddzielnej ekipy, a on tę robotę zwalił na głowę
Klepacza. Samego Klepacza, bo Korcz ma pełne ręce roboty z

background image

wyjaśnianiem tła, przyczyn trzech zabójstw, z ni-zaniem faktów,
mogących doprowadzić do sprawcy czy sprawców, a Zbyszyński
tkwi w związanej z obu tymi wątkami problematyce prze-
mytniczo-dewizowej.
— Kto odnalazł wóz? — powtarza pytanie.
— Srebrny ford capri, własność denata, zo-( stał wydobyty z
jeziora „wanego SzmaragJoJ wym, na trasie między Wałczem a
Połczynem.]
Korcz mówi wolno, obserwując spod oka, jakie wrażenie wywrze
na szefie ta wiadomości
Samochód został zepchnięty do jeziora. U-J przednio odkręcono
tablice rejestracyjne oraa otworzono okna i drzwi. Chodziło o to,
by szyb-j ciej zatonął, a także o utrudnienie identyfi-l kacji.
— W jaki sposób ustaliłeś, że ford należy do| denata? —
Zdzieniecki słucha z nie ukrywanym zainteresowaniem.
Nie ma pretensji do Korcza. Tak naprawdę nie chcziło mu wcale o
spóźnienie. Po prostu był niespokojny. Sprawa pochłonęła już
jedną/ ofiarę spośród jego ludzi. Któż wie, co może się stać
jeszcze?
— Paluchy — wyjaśnia Korcz krótko. — Linie papilarne
naszego denata zostały zarejestroJ wane w kartotece nie
zidentyfikowanych zwłoki a te naciesłane, ujawnione na baterii
latark wodoszczelnej podczas oględzin dokonanyc" przez
techników z Wydziału Kryminalistyki! umożliwiły
identyfikację. Nałożyły się. I ta" sprawa trafiła do mnie, a ja
poleciłem przeka-| zać wóz do dalszych badań Zakładowi KrymH
nalistyki.
— Innych linii papilarnych nie odkryto?
.— Nie. Woda wszystko zmyła. Gdyby nie nader drobiazgowe
oględziny i te na baterii nie zostałyby dostrzeżone. A bez tego
odkrycia skojarzenie denata z jego samochodem byłoby
niemożliwe bez identyfikacji zwłok. A z tym, jak wiesz, jesteśmy
w lesie'.
— No, może niezupełnie w lesie — rzuca enigmatycznie
Zdzieniecki. — I ja mam dla ciebie niespodziankę.

background image

Korcz podnosi na szefa zdziwione oczy.
— Jakieś nowe informacje? Zdzieniecki kiwa głową potakująco.
Możesz poprosić majora Bieżana — zwraca się do sekretarki.
Major Bieżan? Jerzy Bieżan z kontrwywiadu? — Korcz jest
zaskoczony. — Cóż on ma do tej sprawy?!
Zaraz się dowiesz. Od niego. Dlatego byłeś mi potrzebny z
samego rana.
Korcz zna Bieżana. Zna i lubi. Parę razy pra-' cowali wspólnie nad
sprawami, w których wątki kryminalne splatały się z działaniami
wywiadowczymi. Rozumieli się doskonale. Ale teraz? Bieżan w
tej sprawie? Kompletna niespodzianka. Chociaż jak się tak dłużej
zastanowić, może interesował go wątek Klepacza?
Na dłuższe rozmyślania nie ma czasu. Jerzy Bieżan staje w
drzwiach.
— Cześć, stary! — rzuca od progu. Witają się serdecznym
uściskiem rąk.
Wszedłem ci w paradę — dodaje z półuśmiechem. — Znów
będziesz skazany na mojej towarzystwo.
Że też znalazłeś w tej sprawie pole dc działania? — dziwi się
Korcz. — Chodzi ci przemyt dzieł sztuki?
Biezan kręci głową przecząco.
Nie. Raczej nie. Choć niczego nie mogę wykluczyć. Interesuje
mnie niejaki pan Josepł Katzky.
Joseph Katzky? Joseph Katzky nit prze-| wija się w tym śledztwie.
— Korcz jest zasko-l czony — Chyba że masz na myśli nie
zider.tyfi-j kowane dotąd zwłoki ze Szpitalnej?
— Otóż to.
Jak do tego doszedłeś? My od ponpd tr7e tygodni stajemy, na
głowie, żeby ziden yfiVo| wać denata. A ty zjawiasz się
nieoczekiwanie i nazwisko spada jak' manna z rieba...
Manna jak manna. I my mieli my k* ; ze skojarzeniem nazwiska
poszukiwaneg-nas człowieka z denatem ze Szpitalnej 'cg: Katzky,
obywatel austriacki, zamiesz!-?ły m stałe w Wiedniu, był
przedstawicielem kilku] firm' zachodnich oferujących Polsce lioen
-je dis przemysłu ciężkiego. Jako pośrednik zmo>"oro-| lizował w

background image

swym ręku większość tego rodzą ]\i transakcji.
Iz tej racji znalazł się w orbicie wa^zy I zainteresowań?
— Z tej także. Zwłaszcza że niektóre z zalciJ
pionych za jego pośrednictwem licencji okazały się niewypałami,
co wpłynęło poważnie na wykonanie zadań przez pewne
przedsiębiorstwa. Ale to stało się później. W orbicie naszych
zainteresowań znalazł się wówczas, kiedy wyszły na jaw jego
kontakty z przedstawicielem jednego z wywiadów państw NATO.
Zakładaliśmy z góry, że ten kontakt mógł być przypadkowy, ale
jego działalność handlowa uzasadniła nasze podejrzenia.
Mieliśmy go więc na oku. I nagle nasze „oko" nawaliło. Katzky
dziesiątego maja przed południem urwał się obserwacji i zniknął
nam z pola widzenia. Co mogło się z nim stać? Uprzedzone służby
graniczne nie zarejestrowały jego wyjazdu na żadnym z punktów.
W „Viktorii", gdzie mieszkał i pozostawił swoje rzeczy, od tego
dnia nikt go nie widział. Nie nawiązał też kontaktu ze znajomymi i
kontrahentami. Zniknął. Zaczęliśmy więc poszukiwania od innej
strony. Miał srebrnego forda capri na wiedeńskiej rejestracji. Wóz
nie szpilka. A ten jest raczej charakterystyczny. Wydziały ruchu
drogowego w całym kraju poszukiwały forda na nasze zlecenie.
Okazało się, że widziano go w kilku miejscowościach. Na trasach
Warszawa, Poznań i dalej w kierunku na Koszalin. Tam też^
skoncentrowaliśmy poszukiwania. I słusznie. W tym właśnie
rejonie samochód wyłowiono. Do nas więc wpłynęła informacja o
znalezieniu wozu. Zanim jednak zdążyłem „zadziałać", ty mnie
uprzedziłeś. Jak ustaliłeś, że to samochód denata ze| Szpitalnej?
Natychmiast po osuszeniu wozu poddano] go badaniom. Technicy
z Wydziału Kryminali-I styki Komendy Wojewódzkiej
potraktowali] sprawę poważnie, skoro w poszukiwaniu śla-J dów
rozkręcili nawet leżącą w schowku latar-j kę wodoszczelną. Na
baterii znaleźli odcisk pal-l ca. I natychmiast przesłali zdjęcia do
kartotek:]" osób notowanych, poszukiwanych i zaginionych! a
także nie zidentyfikowanych zw ok. W tenl sposób nastąpiło
zetknięciet i identyfikacja.f Sprawa trafiła do mnie. a ja zleciłem,
by od-[ transportowano wóz do Warszawy Do Zakładi

background image

Kryminalistyki. Byłem tam właśnie dziś rano! z pytaniami dla
ekspertów. Dlatego właśnie! spóźniłem się do pracy — dorzuca
pod adresem| Zdzienieckiego.
Skoro prócz tego palucha" nie znaleziono| dotąd żadnych innych
śladów, to co chcesz ustalić?
Zakładam, że sprawcy zabójstw Katzky'ego, i Marcinkowskiego,
Kurasiówny i Anczaka, ob-szukując zwłoki, znaleźli prócz
dokumentów] osobistych wszystkich tych osób dowód rejestra-l
cyjny wozu Katzky'ego i klucze od forda. Od-,1 szukanie wozu
było już bagatelką. Na pewno był] zaparkowany gdzieś w pobliżu.
Znaleźli go i po-I stanowili go użyć. Można się było nim
posługiwać względnie bezpieczrie. Skojarzenie wozu! z denatem
bez identyfikacji zwłok uznali za-*] niemożliwe. Poza tym mógł
się im nasunąć pomysł wykorzystania forda do wywiezienia zwłok
z mieszkania. W ten sposób ewentualne ślady pozostawały w
wozie należącym do denata. Gdybyśmy nawet w końcu
zidentyfikowali denata i skojarzyli go z fordem, ślady
przewożenia ofiar obciążyłyby jego, a nie ich. Dlatego użyli forda
do wywiezienia w bagażniku Marcinkowskiego i Kurasiówny
— Skąd wiesz, że właśnie w bagażniku? Korcz patrzy na szefa
spod oka.
-— Sprawcy na ogół nie'wożą nieboszczyków na siedzeniach.
Nawet w nocy może zdarzyć się kontrola.
Taka jest twoja nie potwierdzona jeszcze hipoteza. Mów dalej.
Myślę, że tę hipotezę potwierdzą eksperci — odcina się Korcz.
•— W bagażniku muszą być jakieś mikroślady, których nie
spłukała woda. Może drobinki nitek z dywanu czy z narzuty?
Zakładam, że właśnie możliwość odnalezienia śladów czy
mikrośladów spędzała zainteresowanym sen z powiek. Bali się
dłużej jeździć fordem. W dodatku wóz charakterystyczny, jeśli
chodzi o markę i kolor. Ktoś mógł go zauważyć w nocy.
Dlaczego w takim razie nie zatopiono wozu gdzieś bliżejT-Na
przykład w Wriśle czy Bugu. Powrót raczej nieskomplikowany, a
efekt ten sam. Znaleziono by forda, podobnie jak i tam,
przypadkowo.

background image

Otóż to. Zakładam, że sprawcy wykorzystali forda jako środek
lokomocji. Chodziło o to, by błyskawicznie zniknąć z Warszawy.
Na miejsce zatopienia wozu należy więc patrzeć, biorąc to pod -
uwagę. Forda mieli pod ręką i liczyli, że zanim odkryjemy zwłoki
i zaczniemy zbierać informacje, upłynie sporo czasu i oni już
zdążą pozbyć się wozu i zniknąć bez śladu. Z tego punktu
widzenia miejsce zostało dobrze wybrane. W pobliżu jeziora
znajduje się przystanek PKS. Dwadzieścia kilometrów dalej
uzdrowisko: Połczyn Zdrój. Sezon tu trwa okrągły rok i nietrudno
zniknąć w tłumie kuracjuszy. Stamtąd jest znakomita komunikacja
kolejowa i autobusowa do Gdańska, Szczecina, Koszalina.
Szukałbym ich na tamtych trasach...
Najpierw trzeba by wiedzieć, kogo szukać — mruczy pod nosem
Zdzieniecki. — I pod jakim nazwiskiem...

Rozdział XXIX
— W sumie mamy skomplikowany dochodzeniowo wątek
upłynniania i przemytu dzieł sztuki, trzy trupy, z których jeden
został zidentyfikowany dzięki tobie — Korcz pochyla głowę w
kierunku siedzącego za biurkiem Bie-żana — jednego
potencjalnego denata, Anczaka, a także nowy wątek, wątek
szpiegowski.
I co dalej? Czy coś z tego nakłada się na twoje ustalenia? Obcy
wywiad i trzy trupy?
— Spróbuję ci na to odpowiedzieć, zaczynając od końca —
Bieżan uśmiecha się leciutko.
Bywa, że mocodawcy chcą się definitywnie pozbyć
niewygodnych agentów. Z obawy przed wpadką czy innymi
kłopotami. Tak więc działalność obcego wywiadu z trupami da się
pogodzić. Ale sęk w tym, że w tej sprawie nic do siebie nie pasuje.
Z mojego punktu widzenia Kurasiównę, ze względu na jej
osobowość i sposób funkcjonowania, skreśliłbym od razu.
Anczaka również. Marcinkowski, wiadomo, szedł konkretnym
śladem i najprawdopodobniej dlatego zginął. Te jego
poszukiwania nie tyle tematycznie, ile personalnie zbiegają się z

background image

moimi. W obu sprawach — ciągnie dalej Bieżan przewija się w
sposób znaczący' familia Babczaków. U ciebie, rysuje się ciąg:
dyrektor muzeum, Babczak senior, Babczak junior i ich liczne,
rozgałęzione kontakty towarzyskie. W tej grupie mieści się układ
Babczak — Katzky; Babczak junior — dyrektor Jakimczak"
Kurasiówna; Babczakowie —? Ahczak, który nadzorował budowę
willi Babczaków, a niewykluczone, że pomagał w urządzaniu
mieszkania młodych. W każdym razie musiał ich znać. Stąd być
może dysponował kluczami do ich mieszkania. Jest i druga
ewentualność. Mógł je dostać od Jolanty Kuraś, z- którą go
widywała ostatnio owa wścibska sąsiadka.
Tak by to można uszeregować — mruczy Korcz pod nosem. — A
twój ciąg?
Katzky, Babczak senior. Te kontakty rysują się, jak ustaliliśmy, na
dwóch płaszczyznach. Jedna z nich służbowa albo, powiedzmy
ściślej, półsłużbowa. Babczak zajmuje sic zbiorczym
planowaniem importu maszyn i urządzeń dla przemysłu ciężkiego,
ma więc w swoim ręku bezcenne informacje dla pośredniczącej w
sprzedaży licencji firmy Katzky i spółka. Nawiasem mówiąc,
kapitał zakładowy tej jednoosobowej firmy wynosi dwanaście
tysięcy szylingów. Firma jest raczej fikcyjna. Katzky w dobrze
rozumianym-własnym interesie dbał o zacieśnienie kontaktów z
Babczakiem i skutecznie starał się o przeniesienie ich na
płaszczyznę towarzyską. Świadczył Babczakom różne
uprzejmości. Nie jest wykluczone, że sprawa stypendium dla
młodych Babczaków została nagrana przez niego. Ustaliliśmy, że
jedna z zachodnio-niemieckich firm, której był stałym
przedstawicielem, ma ścisłe *związki 'z uczelnią, oferującą owe
stypendia. Nie wiem jeszcze, jakim argumentem przekonano
Jakimczaka, by wysłał właśnie Babczaka, ale i to jest do
wyjaśnienia. Katzky miał kontakt i z Jakimczakiem. Katzky, jak
już ci mówiłem, często bywał u nas w kraju. Parę razy
zatrzymywał się u Babczaków. Stosunki były zażyłe. Równie
zażyłe, może tylko bardziej zakamuflowane, stosunki łączyły go
ze zwierzchnikiem Babczaka-seniofa,

background image

Kicińskim, pełnomocnikiem ministra handlu zagranicznego, i z
protektorem Babczaka, Paź-dziorkiewiczem. Babczak, Kiciński, 1
aździorkie-wicz i ich przyjaciele korzystali z kolei z usług
Anczaka, a więc nie jest wykluczone, że Anczak, który dbał o
stosunki towarzyskie ze swoimi pracodawcami, mógł poznać i
Katzky'ego.
Aktywność Katzky'ego jest uzasadniona jego działalnością
handlową. Czy nie przesadzasz jednak podejrzewając go o
działalność agenturalną? W końcu żyjemy w dobie sputników i
wywiadu elektronicznego, więc stare metody już się chyba
przeżyły. — Korcz wzrusza ramionami.
Ba, w tym sęk, że się nie przeżyły. Wywiad elektroniczny i
sputniki, oczywiście, umożliwiają lokalizację obiektów
chronionych, ale za pomocą sputnika nie uzyskasz na przykład
planów importowych, ułatwiających podsunięcie
bezwartościowych licencji... Nie zdołasz wyprzedzić
konkurencyjnych firm, nie dotrzesz do ludz' będących źródłem
informacji, nie poznasz stosunków. Połączenie nowych i starych
metod daje pełne rozeznanie spraw i problemów, zorientowanie
się w nastrojach, a bez tego ani rusz.. Sam więc rozumiesz —
urywa.
Może masz rację. Nie znam się na tym. Ale wracając do naszych
baranów, istotnie jest sporo punktów stycznych, zwłaszcza
personalnych. I jeszcze więcej niewiadomych
— W tym rzecz, żeby je wyjaśnić wspólnymi siłami.
Zastanawiam się, skąd ten zlot na Szpitalnej właśnie dziesiątego
maja?
Zbieg okoliczności. Uszeregowałem to sobie po wizycie u
Węgorkowej. Kurasiówna, jak •wiemy, wyjechała. Węgorkowa
nie widziała jej od kilku dni. Przychodził tylko Anczak. Jej
zdaniem dziesiątego maja przed południem nikogo nie było w
mieszkaniu Babczaków. W każdym razie nikogo z interesujących
nas ludzi. Wczesnym popołudniem przyszedł Anczak. Miał
klucze. W godzinę może półtorej później, a więc mniej więcej
między czwartą a wpół do piątej, zjawił się Katzky. Także

background image

dysponował kluczami. Musieli się więc spotkać. Czym się to
skończyło, nie wiemy. I jeśli, jak podejrzewam, Anczak jest
czwartym denatem, nie dowiemy się. Jest faktem, że na to
popołudnie Szczutek umówił go ze sprzedawcami dolarów. Paru z
nich najprawdopodobniej zjawiłc się. Dzwonili i nikt im nie
otworzył. Tak przynajmniej wynika z relacji Węgorkowej. Tak
więc do dwudziestej drugiej, czyli do chwili, gdy Węgorkowa
wyszła ze swojego mieszkania razem z siostrzeńcem, w lokalu
Babczaków byl: tylko Anczak i Katzky. Pozabijali się?
Niemożliwe. Któryś z nich otworzył Marcinkowskiemu.
Kurasiówna, która wyszła z mieszkania koleżanki na Ochocie
około dwudziestej trzeciej, dobrnęła na Szpitalną około północy...
Na jakiej podstawie twierdzisz, że Kurasiówna przyjechała prosto
na Szpitalną?
Korcz uśmiecha się.
Czy prosto, nie wiem. Ale przyjechała tam na pewno. Stamtąd
wywieziono jej zwłoki. Mam na to dowody. Zakładałem, że ford
dlatego został zatopiony przez sprawcę czy sprawców, że był im
już niepotrzebny, a poza tym musiały w nim zostać ślady
przewożenia zwłok. Ta hipoteza potwierdziła się — stwierdza z
satysfakcją. — Przed twoim przyjściem wpadłem do Zakładu
Kryminalistyki. Badania mikrośla-dów zabezpieczonych w
bagażniku ujawniły skraweczki nitek. Woda ich nie spłukała.
Bagażnik był zamknięty. Dywan i narzuta ze Szpitalnej, w które
owinięte były zwłoki Marcinkowskiego i Kurasiówny, leżą od
dawna w zakładzie do badań porównawczych. Skrawki nitek
zostały zidentyfikowane jako pochodzące z tych właśnie tkanin.
Problem, czy Kurasiówna przyjechała na Szpitalną sama? Czy
razem z nią nie weszli do mieszkania sprawcy tych zabójs.w?
Nie miała czasu z nikim się umówić. Wróciła nieoczekiwane
Sądzę, ze gdy weszła, było już po wszystkim, tylko zwłoki nie
zostały wywiezione. Zobaczyła je i musiała zginąć. -
Zakładasz więc, że Anczak lub Katzky jeszcze przed nadejściem
Marcinkowskiego wpuścili do mieszkania zbrodniarzy? Gdyby
byli sami i dosziłby do bójki, na ciele Katzky'ego można by

background image

znaleźć ślady walki. Obaj silni, zdrowi mężczyźni. Poza tym brak
tu jakiejkolwiek
motywacji. Kto otworzył drzwi Marcinkowskiemu? Czy nie
bierzesz pod uwagę możliwości, że w tym mieszkaniu był ktoś już
wcześniej, jeszcze zanim przyszedł Anczak?
— Rozważałem i taką ewentualność. Włamywacze albo
przemytnicy dzieł sztuki? Anczak miał przy sobie grubszą
gotówkę. Z mieszkania zginął cenny obraz i porcelana. Dlaczego
właśnie tego dnia? Ktoś obserwował Anczaka? Jeden Szczutek
wiedział, że dziesiątego pod tym adresem będą nadziani faceci.
Jeśli nie sam, to mógł komuś ze swoich nadać, chlapnąć po
wódce.
—Mogli wyznaczyć sobie tam rendez-vous i przemytnicy —
rzuca Bieżan wychodząc.
Mogli. Tylko jakim cudem dostali się do środka bez pośrednictwa
Anczaka czy Katzky'ego. Anczak nie mógł być z nimi w zmowie.
Miał na celu własny business. Katzky? Właśnie, po co przyszedł
Katzky? To pytanie dla Bieżana. Odnotowuje je w pamięci.
— Może Klepacz coś nowego ustalił? Klepacz siedzi
zagrzebany w papierach.
— Co? Co takiego? — podnosi na Korcza nieprzytomne oczy.
— Pytam, czy ustaliłeś coś nowego? Wzrusza ramionami.
— I tak, i nie — mruczy. — Z paru byłych pracowników
muzeum wydusiłem informacje o niektórych depozytach.
Przypomnieli sobie, że kilka obrazów oddano takim instytucjom,
jak ministerstwo kultury, szkolnictwa w-yższcgo i budownictwa.
Poszedłem tam, ale obrazów nie znalazłem. Nie ma też
pokwitowań, na podstawie których można by stwierdzić, komu je
oddano. Nie wiadomo, kto i kiedy je wyniósł. Wisiały w paru
gabinetach i któregoś dnia zniknęły. Na ich miejsce powieszono
inne, współczesne, kupione na różnych wystawach. W ramach
mecenatu nad kulturą. I dojdź tu teraz, człowieku — bezradnie
rozkłada .ręce.
Gdyby tak pochodzić po mieszkaniach użytkowników tych
gabinetów lub ich krewnych — proponuje Korcz.

background image

Spróbuj — Klepacz podnosi na niego zaczerwienione z
niewyspania oczy. — Spróbuj —? powtarza. — Po pierwszej
rozmowie z profesorem stary mnie wezwał, bo profesor
interweniował u komendanta.
Korcz kiwa głową ze zrozumieniem. Zna te praktyki. Parę razy
przekonał się na własnej skórze. Gdyby choć jeden dowód mieć w
ręku. A tu nic... Szczurze królestwa. Szczury, jak opowiadają
poniektórzy, zrastają się ogonami, tak że nawet krwiobieg staje się
wspólny. Czy tylko one?!
Nie wiesz, czy Zbyszyński ustalił coś w związku z wyjazdem
Misiaka?
Nic. Misiak wyjechał do Wiednia. Do brata. Przeczesali go na
granicy. Zbyszyński się o to postarał. I nic. Wszystko lege artis.
Zachodzę w gtowę, jak oni przemycają te obrazy?
— Musi być jakiś legalny albo półlegalny kanał. No i „swoi"
celnicy. Skoro sportowcy mają „swoich", dlaczego oni nie
mogliby się dogadać — urywa. — Słuchaj, Witek — zwraca się
do wchodzącego właśnie Zbyszyńskiego.
— My tu z Januszem mówimy o celnikach. Sprawdź, gdzie twój
podopieczny Misiak stale przekracza granicę, i ustal, który z
celników ma wówczas dyżur. Czy przypadkiem nie powtarzają się
nazwiska? Trzeba by chyba zbadać te kontakty w obie strony, nie
uważasz?
— Trzeba — powtarza jak echo Zbyszyń. ki.
— Tylko sam wiesz: czas nie guma, a człowiek także się nie
rozerwie. Myślę, że oni mają kontakty wyższego rzędu. Nie są to
szeregowi celnicy.
— Urząd celny?
— Tak. I nie tylko. Należałoby prywatnie pogadać z celnikami.
Może któryś coś wie...
—? Kto ci broni. Pogadaj. Masz tam dojścia? Zbyszyński kiwa
głową.
Powiedz Klepaczowi — dorzuca — żeby mi sporządził listę
bywalców Szpitalnej. Tych z przedwyjazdowego okresu
Babczaków.

background image

Co ci to da? Babczakowie ze swego mieszkania nic nie wywieźli.
Jeśli nawet przyjąć takie założenie, czy można wykluczyć, że nie
/.ażyczyli sobie na przykład, żeby w ślad za nimi ktoś wywiózł do
Stanów czy Europy Zachodniej dzieła sztuki, które uważają za
swoją własność? Korcz zastanawia się.
— W ten sposób zabezpieczyliby się przed podejrzeniem, że oni
osobiście maczali w tym palce. Tam otrzymaliby pieniądze, tu
uchodziliby za ofiary kradzieży. Mogło tak być. Nie-głupio
pomyślane — dorzuca pod adresem Zbyszyńskiego.
Zbyszyński uśmiecha się.
— Zaczynasz mnie doceniać, Tak właśnie rozumowałem. Ałe to
na razie tylko hipoteza. Zakładam, że jest jakiś kanał załatwiający
tego rodzaju usługi dla ludzi znaczących.

Rozdział XXX
Stolik jest usytuowany na uboczu, z dala od innych, co sprzyja
swobodnej rozmowie. Bieżan wybrał go właśnie pod tym kątem.
Niecierpliwie spogląda na zegarek. Pani Anna Krzysztoń, z którą
się tu umówił, spóźnia się. Może nie przyjdzie? Może się
rozmyśliła albo jej coś wypadło? -
Zależy mu na tej w istocie przypadkowo zaaranżowanej
rozmowie. Dziś z rana umówił się z Babczakiem. U niego w
biurze. Zamierzał zaskoczyć go informacją, że denatem,
znalezionym w mieszkaniu jego syna jest zaprzyjaźniony z nim
Katzky. Nie wyszło. Babczaka nie zastał. Sekretarka, czarnooka,
czarnowłosa, smagła dziewczyna, przeprosiła go w imieniu szefa,
który, jak wyjaśniła, nieoczekiwanie został wezwany na
konferencję do swego zwierzchnika dyrektora Kicińskiego.
Zaoferowała kawę. Ofertę przyjął z podziękowaniem, licząc, że ją
przy tej okazji rozgada. Znów nie wyszło, bo w sekretariacie tył
mżyn Co chwila wpadali i wypadali pracownicy, przerywając
ledwo nawiązaną rozmów i; Nie byi warunków Nis zrezygnował
jednak z pi m
Parę zręcznie rzuconych komplementów, parę
dowcipów i pani Anna Krzyjztoń bez trudu zgo-

background image

dziła się na kawową propozycję po skończonym
urzędowai.iu Umówił się z nią w ..Niespoc!Han-
ce", gdzie i jemu było najbliżej. Ale ona spóź-
niała się. •
Po godzinie, gdy właściwie przelał już liczyć na to spotkanie i
poprosił kelnerkę chcąc zapłacić za kawę, Anna zjawiła się.
— Strasznie przepraszam — rzuciła z u miechem sadowiąc się
wygodnie — ale szef wrócił z konf-rercii i przetrzymał Tiriie
— Czysto się pani *ak zrarza?
Zety pan wiedział. Tak naprawcę to nigdy nie wiem. o której będę
wolna.
I jak w tych warunkach ułożyć sobie życie pozabiurowe' — rzuca
pól fartem, pół serio.
— Otóż to. Stale mam takie kłopoty. Gdy udało mi się dostać te
posadę, myślałam, że złapałam za nogi Pana Boga. Przed tym
pracowałam w centrali handlu zagranicznego jako maszynistka.
Wie pan, tłuc na maszynie przez osiem godzin dziennie, niełatwy
chleb i płaca niewielka. Przypadkiem poznałam Babczaka i on mi
zaproponował właśnie to miejsce...
— Przyjemnie mieć w sekretariacie taką reprezentacyjną
dziewczynę — wpada jej w słowo.
Pani Anna kwituje komplement uśmiechem.
— I wpadłam — ciągnie dalej. — Praca okazała się nielekka,
Babczak wymagający, a kiedy przyjdzie w złym humorze...
piekiełko.
— Często mu się to zdarza?
— Ostatnio bardzo często. Jest wciąż podenerwowany i musi się
na kimś wyładować. Ja jestem najbliżej, więc obrywam przy lada
okazji... Może go wreszcie zdejmą — wzdycha.
— Dlaczego pani tak sądzi?
Niedawno była u nas kontrola NIK-u. Czytałam ten protokół.
Stwierdzili sporo nieprawidłowości. Dwa dni pisałam staremu
wyjaśnienia. Po mojemu były nieprzekonywające. A teraz pan...
Ja w innej sprawie. Znała pani Josepha Katzky'ego?
Austriaka Katzky'ego, który reprezentuje kilka firm zachodnich,

background image

oczywiście znam. Stale bywa u szefa. Ale dlaczego pan mówi w
czasie przeszłym?
— Został zamordowany.
— Niemożliwe! — Dziewczynie oczy aż błyszczą z podniecenia
— Jak to się stało?
—? Został uderzony w tył głowy...
— To na pewno rabunek! — stwierdza kategorycznym tonem.
— Dlaczego pani tak .nyśli?
— Facet był nadziany. Kiedyś u mnie, w sekretariacie, wyciągał
coś z portfela. Widziałam wówczas gruby plik dolarów.
Podjeżdżał do nas srebrzystym fordem capri. Zawsze przywoził
szefowi różne kosztc wne upominki.
— Kiedy go pani widziała ostatni raz? Dziewczyna się
zastanawia, jakby coś obliczała w pamięci.
•— Dziesiątego maja przed południem — mówi wreszcie. —
Wpadł, jak mówił, tylko na chwilę, pożegnać się. Wracał do
Wiednia. Szef, gdy go zameldowałam, przyjął go natychmiast, jak
zawsze.
— Byli zaprzyjaźnieni?
Tak. Katzky bywał u nich w domu. Szef parę razy kazał mi
zawiadamiać żonę, że pan Katzky będzie u nich na lunchu. Czy
szef już wie?
Nie. Właśnie w tej sprawie przyszedłem do niego.
Znów będzie wściekły, jak się dowie. Ich chyba łączyły także
interesy.

Interesy?
Ano tak. Parę razy słyszałam, jak rozmawiali na ten temat. Drzwi
były niedomknięte...
Niech pani będzie niedyskretna i powie, o co chodziło?
Rozliczali się z jakiejś transakcji. Szef mówił, że więcej mu się
należy, a Katzky tłumaczył, że następnym razem mu wyrówna.
Kiedyś znów mowa była o "ałatwieniu stypendium dla syna i o
pieniądzach za sprzedaż obrazów.
O obrazach? — nadstawia uszu. — Czyżby? Nie wie pani, o jakie

background image

obrazy chodziło?
Nie wiem. Tak dokładnie nie słyszałam. Dotarło do mnie tylko
tyle, że miał zabrać jakiś obraz z mieszkania i stary dał mu klucze.
Słyszałam, jak powiedział: „Klucze oddasz z rana mojej żonie.
Mnie nie będzie". Czy pan zna kapitana Marcinkowskiego? —
dziewczyna nieoczekiwanie zmienia temat.
— Tak — odpowiada krótko.
To mój sąsiad. Jego bardzo interesowały te transakcje. Wypytywał
mnie o nie szczegółowo, gdy się dowiedział, że pracuję u Bab-
czaka.
Kiedy słyszała pani tę rozmowę o zabraniu obrazu z mieszkania i
o kluczach?
Właśnie dziesiątego maja. Już panu mówiłam. Tego dnia
spotkałam przypadkiem Wacka Marcinkowskiego i jemu o tym
opowiedziałam.
To ona była tym poszukiwanym informatorem Marcinkowskiego!
Ciekawe, czy wie, że on nie żyje?
I Marcinkowski wykorzystał tę informację? — pyta.
Nie wiem. Dziesiątego właśnie wyjeżdżałam na urlop, dlatego tak
dokładnie pamiętaml tę datę. Wczoraj wróciłam, dziś pierwszy
dzicńj jestem w pracy. Jeszcze nie widziałam Wacka. Do nich do
domu nie zaszłam, bo jego żona to| okropna jędza, zaraz
podejrzewa o Bóg wie co...
Każdy by podejrzewał — mruczy, patrząc na nią spod oka.
No wie pan, czy ja naprawdę tak wyglądam?
Też byłbym zazdrosny, gdybym był Wac-' ka żoną — uśmiecha
się" pod nosem. — A Babczak nigdy nie był zazdrosny?
Babczak? Ta góra mięsa? — rzuca pogardliwie. — On nie
dostrzega pracowników. Dla niego to nie są ludzie. To przedmioty.
— Ale panią dostrzegł i zaangażował.
— Chyba przez pomyłkę — imieje się dziewczyna. — Potem
mu się edwidziało. Ani razu nie odezwał się po ludzku. Tylko
dyspozycje. Dla niego ludzie zaczynają się od dyrektora wzwyż.
Takich ceni i o nich dba...
— A Katzky?

background image

— Katzky ma forsę. A to się liczy. Babczak za zagraniczny
koniak gotów pocałować w rękę Strasznie jest zachłanny.
— Nie lubi pani swego szefa?
— Nie lubię. Taki dusigrosz. Przychodzą tu różni
przedstawiciele zagraniczni. Szef robi pla~ ny importu dla
przemysłu, więc zabiegają o jego względy. Chodzi o kontrakty.
Koniaczek, karton papierosów, serwis, kafelki, każdy coś
podrzuca. On wszystko bierze i do domu taszczy. Kiedyś mi
któryś z nich przyniósł buteleczkę perfum, ale szef ją zabrał i
jeszcze oświadczył, że pracownikom nie wolno przyjmować
żadnych upominków. Taki z niego Katon.

Rozdział XXXI
— Panie poruczniku, ja znów do pana. Można? — Szczupły,
wysoki mężczyzna z brodą, stojący w przedsionku komendy
miasta, zaczepia wchodzącego właśnie do gmachu oficera. — Już
od godziny czekam na pana. Oficer się odwraca.
— O, pan Mrozek. Co znowu się stało? Dobrze, ze pan jest —
stwierdza nagle. — Właśnie dziś mieliśmy wysłać panu
wezwanie. Niech pan ic'zie ze mną — zostawia w dyżurce
legitymację.
Taksówkarz Zenon Mrozek jest zaskoczony. Czego oni ode mnie
chcą, zastanawia się. Ale idzie nie oponując, bo i on ma nie
cierpiący zwłoki interes.
— Pan mnie nie prowadzi do siebie? — dziwi się. gdy skręcają
w inny, nie znany mu korytarz.
Do kolegi — porucznik nie wdaje się w dłuższą rozmowę. —
Proszę, niech pan wejdzie, — wpuszcza Mrożka przodem. — To
jest właś-J nie pan Mrozek — rzuca siedzącemu za biur-l kiem
niemłodemu mężczyźnie. — Sam się do nas dziś zgłosił.
Niech pan siada. — Kapitan Zieliński wskazuje krzesło. — Może
napije się pan herbaty?
— Czemu nie?
Mrozek jest zaskoczony gościnnym przyjęciem. Ciekawe, o co im
chodzi? W gruncie rze-j czy jest zadowolony. W takiej atmosferze

background image

ła-| twiej będzie poprosić o pomoc. Jedno przyj drugim.
Kapitan Zieliński włącza czajnik, przygotowuje dwie szklanki,
sypie do nich po dwie łyżeczki herbaty. Stoi koło okna, czekając,
aż siej woda zagotuje.
— Proszę. — Podsuwa Mrozkowi parujący, aromatyczny płyn.
Sam z drugą szklanką w ręku siada za biurkiem.
Może wreszcie puści farbę, niecierpliwi się Mrozek wolno
mieszając cukier.
Niech mi pan opowie ze wszystkimi szczegółami, jak to było
wczoraj z tym pasażerem — zaczyna Zieliński.
Przecież już raz mówiłem — rzuca Mrozek w odpowiedzi. Jest
jednak ucieszony. On przecież właśnie w tej sprawie. Widać im
zależy. To dobrze.
— Niech pan opowie jeszcze raz. Bardzo mnie interesuje ta
historia. — Kapitan włącza magnetofon.
Taksiarz poprawia się na krześle. Jest rozluźniony.
— Wziąłem pasażera spod hotelu „Pomerania" — zaczyna
swoją relację. — Elegancki mężczyzna, w zagranicznych
ciuchach. Wyglądał na obcokrajowca, ale po polsku gadał jak my.
Chciał, żeby go zawieźć do kasy okrętowej Polskiej Żeglugi
Morskiej. Mówił, że zamierza kupić bilet na statek, bo wraca do
siebie, do kraju. Spytałem, czy dziś odpływa, bo miał ze sobą
płaski neseser i walizkę. Neseser trzymał na kolanach, a walizkę
włożyłem do bagażnika. Powiedział, że sam nie wie jeszcze
dokładnie, bo to zależy, na jaki statek go zaokrętują. Miałem na
niego czekać przed budynkiem, bo później chciał jeszcze załatwić
kilka spraw na mieście. Jechaliśmy aleją Wojska Polskiego, kiedy
doszło do kolizji. Pan wie, aleja jest ulicą główną, z
pierwszeństwem przejazdu, wszystkie boczne są
podporządkowane. Ja miałem pierwszeństwo. Prułem więc
sześćdziesiątką, zgodnie z przepisami, gdy nagle z bocznej
wyskoczył jakiś niedzielny kierowca i trzasnął mnie w bok
maluchem. Na szczęście uderzył w lewe tylne drzwi. Pasażerowi
nic się nie stało. Siedział kcło mnie. Na przodzie.
Kierowca milknie. Pociąga spory łyk gorącej jeszcze herbaty i

background image

patrzy na oficera, jakby czekał na jakieś pytania. Ale kapitan nie
ma pytań.
— To uderzenie rzuciło mnie na przejeżdżającą z lewej strony
zastawę — ciągnie dalej. —? I tak doszło do drugiej kolizji. Z
winy tego „zielonego liścia". Zanim zjawiła się milicja, kierowca
malucha zwiał. Zostaliśmy na placu obaj: kierowca zastawy i ja.
On przyczepił się do mnie, że to moja wina, i tak oświadczył
milicjantowi. Zacząłem tłumaczyć swoje i chciałem
przyprowadzić na świadka tego zagranicz-nika. Patrzę, a jego
także nie ma. Spieszyło mu. się, pomyślałem w pierwszej chwili,
ale to nic. Znajdzie się. Mam jego walizkę w bagażniku. W tej
sytuacji milicjant stwierdził, że to moja wina, i wypisał mandat.
Stłuczki go nie obchodzą, wiadomo, załatwia je PZU. Ale mnie
wrobił. Musiałem znaleźć świadka. Pojechałem natychmiast do
kas biletowych, ale tamtego już nie było. Pytałem o niego,
chciałem się dowiedzieć, na jaki statek kupował bilet, ale mnie
zbyli. Więc udałem się pod „Pomeranię". Gość tam wsiadł, może
portier będzie wiedział, kto to taki. Miałem pecha, bo właśnie
przez ten czas, parę ładnych godzin zeszło, 'zmienili się portierzy.
Ten, który mnie zatrzymał, już poszedł do domu. W recepcji też
niczego się nie dowiedziałem. Te — zmełł w ustach przekleństwo
pod adresem recepcjonistek — powiedziały, żeby im głowy nie
zawracać, bo mają co innego do roboty. Chciałem im zostawić
swój domowy adres, żeby' facet wiedział, do kogo zgłosić się po
walizkę. Nie przyjęły. Powiedziały, że jak chcę, mogę sobie kartkę
wywiesić w hallu. Burdel, panie kapitanie, jest u nich.. Gość
walizkę zostawił, za kurs nie zapłacił, a ich to nie obchodzi! Nic
dziwnego, że wszyscy narzekają na ten bałagan. Aż wstyd wobec
za-graniczników. W końcu zostawiłem kartkę w kiosku „Ruchu".
Za szkłem. Zawiadomiłem dyspozytora o kolizji i wstawiłem wóz
do warsztatu. Wróciłem do domu z jego walizką. Czekałem do
wieczora. Nie zgłosił się. Dlatego przyszedłem do was. Wtedy
porucznik był na dyżurze, więc opowiedziałem mu co i jak.
Wszystko spisał, wziął walizkę, dał mi pokwitowanie i obiecał, że
jak ten mój pasażer się zgłosi, to spisze jego personalia i od razu

background image

go wypyta, jak było z tą kolizją.
Kapitan Zieliński w dalszym ciągu nie przerywa Mrozkowi. Niech
się swobodnie wygada. Na pytania będzie czas później. Dopiero
gdy Mrozek milknie, wtrąca:
No i co było dalej? Dlaczego znowu dziś pan się zgłosił?
No właśnie. — Mrozek znów bierze do ręki szklankę z herbatą. —
Dziś z rana on przyszedł do naszego dyspozytora. Pytał o moją
taksówkę. Zanotował numer, zanim się ulotnił. Byłem właśnie w
warsztacie, pilnowałem wymiany drzwi i błotnika, gdy wywołali
mnie do dyspozytorni. Wchodzę, patrzę: on. Pytam, dlaczego się
ulotnił bez walizki, a on na to, że się spieszył. Bał się, że potem
biletu nie dostanie. Od ręki zapłacił mi za kurs i potem pyta, gdzie
walizka? Ja mu na to, że szukałem go w hotelu, w budynku
żeglugi, że zostawiłem wiadomość, że czekałem w domu do
późnego wieczora. Ponieważ nie zgłosił się, oddałem walizkę
milicji. Pokazałem mu pokwitowanie. Po-' wiedziałem dokładnie
co, gdzie i jak. Widziałem, że był zły. Odwrócił się plecami i już |
wychodził. Zatrzymałem go i proszę, żeby mi podał personalia.
Chciałbym, dodałem, żeby zaświadczył, czyja była wina z tą
kolizja. Widział przecież, jak ten maluch w nas uderzył i jak nas
potem rzuciło na zastawę. Zatrzymał się i powiedział: niech pan
zanotuje, Zygmunt Lip-nitz, Pogodno, Kwiatowa sześć. To Ran w
„Pomeranii" nie mieszka, spytałem, gdy już odchodził. Nie,
oświadczył. Przechodziłem tamtędy. Coś mi się nie podobało w
tym wszystkim. Sam widziałem, jak wychodził z hotelowego
hallu z neseserem i walizką w ręku. Widać czekał na taksówkę.
Zatrzymał mnie portier. Dla przechodnia nie szukałby taxi. Nie
jego sprawa. Więc dlaczego się wypiera? Raz jeszcze pojechałem
do „Pomeranii", pytałem w recepcji o pana Lipnitza. Powiedzieli,
że taki gość u nich nie mieszka. Potem wybrałem się na Pogodno
sprawdzić nazwisko i adres. Zależało mi — dorzuca wyjaśniająco.
— Jedyny świadek. Jak nie udowodnię, jak to było, zostanie, że
moja wina. Premia mi poleci i mogą kazać pokryć część kosztów
naprawy wozu. Taki u nas zwyczaj. Okazało się, że i tam takiego
faceta nie znają. Zrobił ze „mnie balona. Więc przyszedłem do

background image

was, żebyście mi pomogli go odnaleźć. Liczyłem, że zgłosi się po
walizkę Zgłosił się? Kapitan Zieliński kręci głową przecząco.
Nie zgłosił się. Właśnie w tej sprawie chcieliśmy pana wezwać.
Chcdzi o rysopis tego pasażera.
Przemyt? — Mrozek przymruża oko. Ma doświadczenie.
Szczecin, portowe miasto. Niejedno się wie. — To pewnie dlatego
nie zgłosił się więcej i nie chciał mi podać prawdziwego
nazwiska. Bał się, że przekażę je milicji.
— Czy zaglądał pan do walizki?
— Nie. Nie obchodziła mnie jej zawartość. Chciałem ją oddać
właścicielowi albo wam, dla niego. Tak czy owak nie było
potrzeby. On mi był bardziej potrzebny niż ta walizka.
Zieliński podnosi słuchawkę, wykręca numer.
— Przyjdź do mnie z całym arsenałem — mówi. — Jest już
świadek.
To. ja mam być świadkiem w jego sprawie, zamiast on w mojej
kombinuje Mrozek. Ano bywa i tak. Ale jeśli tak, to nie będzie
kłopotu z kolizją. I całkiem już uspokojony czeka na ciąg dalszy.
— Panie Mrozek — mówi kapitan na widok wchodzącego
kolegi — niech pan spróbuje odtworzyć rysopis pasażera. Zrobicie
portret pamięciowy. Dobrze?

Rozdział XXXII
Głosy w eterze nie milkną. Co chwila zgłaszają się radiowozy
krążące po mieście. Z meldunkami i po dyspozycje. Dziś na
stanowisku dowodzenia w komendzie ma całonocny dyżur kapitan
Zieliński. Nadzieja, że dyżur upłynie spokojnie, okazuje się
złudna. Szczecin w nocy nie zamiera jak wiele innych miast
wojewódzkich. Ruch nie ustaje. Zwłaszcza w centrum, w
dzielnicach portowych, w sąsiedztwie nocnych lokali, na
peryferiach. Nie ma mowy o wytchnieniu I jeszcze na dodatek ten
telefon ze straży granicznej w Kołbaskowie. Zawiadomili, że
zgodnie z poleceniem Warszawy zatrzymali na punkcie
granicznym obywatela austriackiego, niejakiego Josepha Katz-
ky"ego, który opuszczał kraj w wozie jakiegoś innego

background image

cudzoziemca.
Ma przy sobie" dwanaście tysięcy dolarów i złotą biżuterię.
Zatrzymaliśmy go pod pretekstem, że wywozi biżuterię, a nie
zgłosił jej w deklaracji wwozowej. Co z nim dalej?
Przewieźcie go rano do komendy. Kto nadał teleks? Jaka
jednostka?

Noluje szczegóły. Łączy się z Warszawą. Już dyżurny uruchomi
włatciwy pion. Pewnie się niedługo odezwą, myśli spisując dane
do codziennego komunikatu.
Odzywają się rzeczywiście. Rozmówca przedstawia się:
— Major Jerzy Bieżan. —? Pyta o zatrzymanego. -— Odstawić
pod eskortą do Warszawy — pada dyspozycja.
Schodząc z .dyżuru wstępuje do sekretariatu wydziału
kryminalnego.
'— Nie ma nic pilnego dla mnie? — pyta witając się z sekretarką.
— Jest. Wczoraj przyszedł teleks z Warszawy. Chodzi o obraz
znaleziony w walizce.
Zieliński przebiega oczyma tekst. -Prośba o natychmiastowe
przekazanie obrazu, zabezpieczonych linii papilarnych, danych o
posiadaczu, o okolicznościach zatrzymania podejrzanego.
Coś im się pokręciło, myśli. Nie zatrzymaliśmy przecież
podejrzanego. Trzeba to od ręki wyjaśnić, decyduje, łącząc się z
Biurem Kryminalnym Komendy Głównej.
—? Dostałem wasz teleks w sprawie obrazu — zaczyna.
Opisz go dokładnie — przerywa mu rozmówca.
Portret siedzącej kobiety w zarzuconym na ramiona szalu
Malowany olejno. W złoconej ramie. Nie wiadomo, oryginał czy
kopia. Znaleźliśmy go w walizce gościa, który zostawił ten' bagaż
w taksówce. — Pokrótce referuje okoliczności.
Walizkę przyniesioną przez Mrożka koledzy otworzyli i spisali
protokolarnie jej zawartość. Niewiele tego było, przypomina sobie
treść protokołu. Dwie męskie koszule, męska bielizna osobista,
parę par skarpet, chustki do nosa, dwa krawaty i na samym dnie
pod ręcznikami, jakby nimi przykryty, obraz.

background image

Początkowo nie upatrywał w tym nic nadzwyczajnego. W końcu
każdy ma prawo przewozić gdzie chce i jak chce swoją własność
Że facet zostawił walizkę w bagażniku t' ksóvki i zwiał przed
przyjściem milicji? Też normalka. Jeśli, jak twierdził takcówkarz,
spieszył się do kasy biletowej PŻM, mógł się obawiać, że
korowody związare ze spisywaniem personaliów kierowców i
uśmianiem winnych kolizji przeciągną się tak dłuqo, ze on ni°
zdpży przed ich zamknięciem. Poza tym wielu ludzi unika takich
sytuacji. Nie chcą być śwadkami. To też raczej naturslne, skoro to
świackowanie jest na nr ół kłopotliwe, wiąże się niezmiennie ze
strat," czasu, przesłuchanigmi, - czasem z ujawnieniem jakichś
skrzęt ie ukrywanych spraw os ' tych, nie zawsze związanych z
naruszc niem prawa. Właściwie zapoznał się z tą tu-zinkow ą
sprawą tylko dlatego, że jego pod wł' 'ny, opowir/piąc o niej,
podał: cudzoziemiec, wracający do siebie do kraju.
Cudzoziemiec i obraz. Wypadki przemytu dziel sztuki przez
cudzoziemców nie należą na tym terenie do rzadkości. Co jakiś
czas na przejściach granicznych w Świnoujściu, Kołbaskowie, na
lotnisku i na statkach celnicy ujawniają i zatrzymują objęte
zakazem wywozu przedmioty Okazuje się później, że
obcokrajowcy wracający do siebie nabyli je w Desie, odkupili za
dolary jd ich właścicieli lub od paserów.
On sam jest na te sprawy szczególnie uczulony. Brał udział w
walkach o Wał Pomorski, był ranny i został w wolnym już
Szczecinie. Zanim się wykurował, - zanim podjął służbę w milicji,
napatrzył się na działalność szabrowników różnego rodzaju i
kalibru, nieraz mających oficjalne nominacje. Widział, jak
wykorzystywali każdą okazję, aby wywieźć .i sprzedać dzieła
sztuki, które powinny mówić pokoleniom o historii tych ziem, o
ich polskości. Właśnie poczucie bezsilności wobec tych aktów
grabieży skłoniło go do podjęcia pracy w milicji. Wyspecjalizował
się w groblematyce związanej z ochroną dzieł sztuki, w sprawach
o ich kradzież, zagarnięcie, przemyt. I tak" już zostało. Chętnie
włączał się do każdej, akcji mającej na celu ochronę zabytków, ich
restaurację. I konsekwentnie ścigał naruszenia prawa w tej

background image

dziedzinie. Miał przez tą swoją konsekwencję i bez-
kompromisowość sporo kłopotów, bo nieieden chciał skorzystać
z możliwości władzy, by z tych ocalałych skarbów uszczknąć
coś dla] siebie. W miarę upływu lat zabytkowe przed-| mioty
stawały się modne i należało do dobrego tonu mieć wyposażone w
ten sposób swoje apartamenty. Parę razy z tego powoli naraziłj się
notablom i o mało nie pożegnał się ze służbą. Ale koniec końców
przetrwał i mógł działać.
Zainteresował się sprawą, obejrzał obraz z walizki. Wydał mu się
cenny, więc zadzwonił do znajomego historyka sztuki, prosząc o
prywatne oględziny. Tamten przyjrzał się i oświadczył, że nie wie,
czy jest to dobra kopia,. Czy oryginał. Rozstrzygnięcie wymaga
badań.' Nic „na oko", oświadczył. I tak się tozstali.
Zieliński wysłał teleks do komendy z' opisem! obrazu i pytaniem,
czy nie został on przypadkiem skradziony. Jednocześnie polecił.
bv właś-' ciciela walizki, gdy się zgłosi, skierowano do niego.
Właściciel się nie zjawił, zgłosił się natomiast kierowca. Historia
nabrała rumieńców. Kazał więc sporządzić portret pamięciowy
właściciela. Na wszelki wypadek. A teraz ten teleks i rozmowa
potwierdzająca podrjizenia.
Mam nosa, winszuje sobie, słuchając uważnie rozmówcy. Szukają
tego obrazu. Zginął z prywatnego mieszkania pod nieobecność
właścicieli
Odkłada słuchawkę. Dzwoni po techników z wydziału
kryminalistyki. Przekazuje im walizkę i obraz.
—• Zdjęcia obrazu i paluchów — wydaje dyspozycje.
Raz jeszcze łączy się z Warszawą. Tym razem z komendą miasta.
Oni prowadzą to śledztwo.
Korcz jest przy aparacie. Interesują go najdrobniejsze szczegóły,
więc Zieliński jeszcze raz powtarza wszystko od początku.
Co z facetem? — pyta Korcz.
Dotąd się nie zgłosił.
— I nie zgłosi się, jeśli jest tak, jak podejrzewam. Gdyby jednak
przyszedł, przytrzymajcie go pod byle pretekstem. W tej sprawie
chodzi nie tylko o kradzież jednego obrazu, a o znacznie szersze

background image

działania: zabór, kradzieże, przemyt i przede wszystkim co
najmniej trzy zabójstwa, w tym naszego kapitana
Marcinkowskiego...
Zieliński słyszał o zaginięciu Marcinkowskiego, wie też o jego
tragicznej śmierci. Sprawa była głośna we wszystkich komendach.
— Czyżby istniał związek?
— Jest to wysoce prawdopodobne ?— stwierdza Korcz. —
Dlatego chciałbym jak najszybciej mieć te materiały. Czy nie
mógłby ktoś od was przywieźć ich jeszcze dziś?
Zieliński patrzy na zegarek. Najbliższy samolot do Warszawy
odlatuje o szesnastej z minutami. Teraz jest dziewiąta rano.
Odbitki linii papilarnych zabezpieczonych na walizce i obrazie
będą gotowe za parę godzin. Zdąży. Nie ma wątpliwości. Sam jest
ciekaw, co wyjdzie z tej konfrontacji.
— Przywiozę osobiście, jeśli szef wyrazi zgodę.
Rozdział XXXIII
Korcz popija małymi łyczkami świeżo zaparzoną herbatę.
Rozgościł się w pokoju Bieżana.
Wieczorem razem z Bieżanem przywitali Zielińskiego na lotnisku.
Dokumentacja przywieziona przez tamtego mogła byc kluczem do
wyjaśnienia sprawy. Toteż już w samochodzie za-, częli go
wypytywać' o ustalenia i pojechali wprost do Zakładu
Kryminalistyki Tu czekali eksperci: jeden na oględziny obrazu,
drugi od daktyloskopii z kompletem zabezpieczonych na
Szpitalnej nie zidentyfikowanych dolad linii papilarnych.
Chodziło tylko o ekspertyzę porównawczą Od ręki.
Lirie papilarne nałożyły sie.
— ,Są identyczne — orzekł ekspert.
I kolejna rewelacja Szczegółowe oględziny obrazu ujawniły w
ramie skrytkę a w niej mikrofilm Przekazany od ręki do
wywołania.
— Jak widzisz, sprawy się łączą — Przeszli ocl razu z
Zielińskim na tv. — Odwiozę cię "do siebie — zaproponował
Korcz — odpoczniesz, a my z Bieżanem jedziemy ustalić, czy ten
właśnie obraz wisiał na Szpitalnej.

background image

— Jadę z wami — zdecydował Zieliński.
I on jest" przecież zainteresowany wynikami tej konfrontacji. Jeśli
się okaże, że chodzi właśnie o obraz skradziony z mieszkania
Babczaków, będzie to i jego osobistym sukcesem.
Dyrektor Babczak skrzywił się zrazu na tę nieoczekiwaną wizytę.
W willi odbywało się jakieś okazjonalne przyjęcie i z tej racji
zamierzał się od rozmowy wymigać. Dowiedziawszy się jednak, o
co chodzi, zaprowadził ich-do buduaru żony i posadził w
wygodnych fotelach. Czekał z widoczną niecierpliwością, aż
pokażą mu zdjęcia.
Korcz świadomie przedłużał chwilę oczekiwania. Wolno grzebał
w teczce, jakby szukał ukrytego głęboko materiału. Wreszcie
wyciągnął kopertę z plikiem zdjęć."
— Proszę — podał Babczakowi. Ten chwycił kopertę.
Jak pieniądze, pomyślał Bieżan. A potem sobie uprzytomnił: bo to
są pieniądze. Dla niego. Rozejrzał się wokoło. Dla takich jak on
obraz to przede wszystkim lokaia.
Babczak rozłożył zdjęcia na stole.
To ten obraz! — wykrzyknął. — Prezent ślubny dla moich dzieci!
Od kogo? — Korcz nie zostawi: mu nawet chwili na
zastanowienie.
Dyrektor był tak zaabsorbowany oglądaniem zdjęć, że
odpowiedział bez namysłu:
Od profesora.
I porcelana także?
— Tak. Tak. Czy obraz nie został uszkodzony?
" — Nie. Tylko rama...
— To piękna rama, warta około dwudziestu tysięcy.
Wie, czy nie wie o skrytce, zastai.awia się Bieżan słuchając
Babczaka. Jego wyczulone ucho wychwytuje nutki
zdenerwowania.
•— Gdzie panowie znaleźli ten obraz?
?— U faceta, który go przemycał za granico — odpowiada Bieżan
beztroskim tonem, obserwując uważnie rozmówcę.
Ten blednie.

background image

— A wiadomo już, kto to jest?
— Wiadomo — rzuca Bieżan. — Ale cóż panu powie to
nazwisko? — dodaje, żegnając się z Babczakiem.
Od Babczaka pojechali razem do ^komendy. Tu czekał już
pułkownik Zdzieniecki. Trzeba było omówić z nim dalsze
posunięcia.
Na tych ustaleniach zeszło im parę godzin. Dobrze już po północy
wylądowali w domu Korcza i przegadali resztę nocy. Zieliński
chciał poznać szczegóły sprawy, do wyjaśnienia której i on się
przyczynił.
Rannym samolotem odleciał do Szczecina. W godzinę później
eskorta dowiozła zatrzymanego Bieżanowi.
Właśnie piją zaparzoną przez Bieżana herbatę, gdy wchodzi jeden
z jego podwładnych.
— Popatrz, co znaleźli wśród zakwestionowanych u Katzky'ego
papierów.
Bieżan rzuca na nie okiem i rozkłada na biurku.
— Zezwolenia na wywóz obrazów Axentowi-cza, Kossaka i
Chełmońskiego — czyta głośno.
Korcz zrywa się z krzesła, staje za plecami majora. Przebiega
oczyma dokumenty. Zgadza się. Zezwolenia na wywóz. Wszystkie
podpisane przez konserwatora wojewódzkiego. To jest wreszcie
punkt zaczepienia, dowód, którego brakowało Klepaczowi!
—• Gdzie jest facet, u którego zakwestionowano te dokumenty?
— pyta drżącym z podniecenia głosem.
— W poczekalni, razem z eskortą — wyjaśnia porucznik, nie
bardzo rozumiejąc przyczynę podniecenia oficera.
Korcz bierze do ręki paszport, zdjęcie. Przygląda się uważnie.
— Widać. podobieństwo do portretu pamięciowego — rzuca —
i do naszego denata. —• Wyciąga z teczki dwa inne zdjęcia,
rozkłada na biurku przed Bieżanem. Na jednym z nich sczerniała
martwa twarz. — Przyjrzyj mu się — mówi.
Sam przerzuca inne papiery.
— Dawaj zatrzymanego — dysponuje Bie-I żan.
Korcz z niecierpliwością czeka, aż go doprowadzą.

background image

Gdy facet staje w drzwiach, eskortowa^ przez dwóch milicjantów,
Korcz podnosi si«. z krzesła.
— Dzień dobry, panie inżynierze — mówi. — Nareszcie
spotkaliśmy się.

Rozdział XXXIV

Pułkownik Zdzieniecki tym razeil nie siedzi za biurkiem, ale
razem z całą grup: przy niewielkim kwrdratowym stole, zastawio'
nym filiżankami z kawą i kieliszkami napełnionymi koniakiem.
Jest i Bieżan. On także brst udział w wyjaśnieniu tego wątku.
Korcz ma dziś swój wielki dzień. Odnió^ przecież sukces. Ten
sukces go ożywia, ściei z twarze zmęczenie i napięcie ostatniego
okresu
Kiedy wpadłeś na to, że sprawcą zabójstw! może być Anczak? —
pyta pułkownik.
To nie było nagłe olśnienie — stwierdza 1 półuśmiechem. —
kolejne fakty obalały stawiane przez nas hipotezy. Najpierw, jak
pamiętasz zakładałem, że Anczak mógł być informatore;
Marcinkowskiego, później, po odnalezieniu
i przesłuchaniu Szczutka, osądziłem, że inżynier chciał osłonić
nielegalną transakcję wizytą
0

'''era milicji i że obaj, razem z nie zidemy-ikowanym

denatem, padli ofiarami nie znane-
gi sprawcy czy sprawców, wpuszczonych do mieszkania przez
współdziałającą z nimi Kura-siownę. Wersję, że i Anczak padł
ofiarą zbrodni, potwierdziły wyniki badań serologicznych. Wśród
zabezpieczonych śladów "krwi grupy A, zidentyfikowanych jako
ślady krwi Marcinkowskiego, i grupy A3, należących do denata,
technicy odkryli także grupę zerową. Tę grupę miał Anczak.
Podgrup, umożliwiających pełną identyfikację, nie byliśmy w
stanie ustalić, bo Anczak takich badań nigdy nie robił. Dopiero po
odkryciu zwłok Kurasiówny okazało się, że i ona miała grupę
zerową, a ponieważ ona, podobnie jak i inni studenci medycyny,
przeprowadzała grupowe badania krwi, odnotowane w'przychodni

background image

akademickiej,, mogliśmy dokonać badań porównawczych, które
umożliwiły pełną identyfikację. W ten sposól. hipoteza, że jedną z
ofiar jest Anczak, nieco przybladła, aczkolwiek można było
przypuszczać nadal, że
1

on padł ofiarą zbrodni. Miał"przy sobie około miliona

złotych i był' umówiony za pośrednictwem Szczutka z nie
znanymi tacetami Któryś z nich mógł skorzystać z takiej okazji.
Na tło rabunkowe mogło wskazywać również zniknięcie cennego
obrazu. Zabójstwo nie musiało pozostawić widomych śladów w
postaci plam krwi.
Cios tępokrawędziastym narzędziem w tył gło-| wy może
spowodować wylew wewnętrzny. Ku-| rasiówna, jak się okazało
po sekcji, została uduszona, w podobny sposób sprawca mógł „za-
| łatwić" Anczaka.
Korcz przerwał na moment. Spojrzał na Klepacza, który przecież
znał dokładnie ten wąteld śledztwa i mógłby coś niecoś na ten
temat den 'rzucić. Ale on kiwnął tylko w milczeniu głową na znak,
że nie ma nic do dodania.
— Zwłoki Marcinkowskiego i Kurasiówny zostały, jak
zakładałem, wywiezione z mieszkania samochodem — ciągnął
więc dalej. — Tym samym wozem mogły zostać wywiezione
zwłoki Anczaka. Tylko na usunięcie ciała niej zidentyfikowanego
mężczyzny zabrakło sprawcy czasu. Albo coś go spłoszyło. Fakt,
że niej odnaleziono zwłok Anczaka, nie obala"! tej tezy. Przecież
ciała Marcinkowskiego i Kura-] siówny zostały odkryte
przypadkowo i przypa-j dek mógł sprawić, żre trafimy na zwłoki
Anczaka. Taki był wówczas-mój tok rozumowania Wąt-J
pliwości- budziło jednak zniknięcie obrazu. Obraz jest wyjątkowo
cenny, ale w tym mieszkaniu było sporo cennych obrazów i
gobelinów. Co zadecydowało o takim właśnie wyborze? Tylko
znajomość rzeczy. Wątpię, czy Kurasiów-1 na, którą Anczak
udusił, usuwając w ten spo-1 sób niewygodnego świadka
popełnionych przed jej nrzyjściem zbrodni, potrafiłaby ocenić
war-1 tość tego płótna, cóż dopiero mówić o zwykłymi opryszku?
A więc obraz ukradł znawca. Wśród tych, którzy owego dnia, jak

background image

ustaliliśmy dotychczas, byli w mieszkaniu na Szpitalnej, tylT ko
Marcinkowski i Anczak umieliby ocenić wartość obrazu.
Marcinkowski zginął, znaleźliśmy jego zwłoki. Pozostawał
Anczak, który zaginął. Mógł więc być jeszcze ktoś inny, kogo nie
braliśmy w rachubę. Albo też kradzież obrazu nie miała nic
wspólnego z zabójstwami. Takiej możliwości też nie można było
wykluczyć. Kurasiówna miała różnych znajomych, którzy bywali
na Szpitalnej.
Zawiłe było to rozumowanie — mruczy pułkownik. — Ale cóż,
koniec wieńczy dzieło.
Uważałem za oczywiste — Korcz nie reaguje na słowa
przełożonego — że sprawca czy sprawcy zabójstw musieli
dysponować samochodem. Samochód Anczaka stał w garażu i, jak
ustalili eksperci po szczegółowych badaniach, nie nosił śladów
przewożenia nim zwłok. Tak więc wydawało się, że Anczak jako
sprawca nie wchodzi w rachubę. Pierwszą jaskółką, świadczącą o
takiej możliwości, stało się wydobycie forda capri, należącego do
Katzky'ego. Założyłem wówczas, i że wybór miejsca zatopienia
samochodu nie był przypadkowy. Sprawca musiał znać teren. Pod
tym kątem prowadziliśmy poszukiwania. Okazało się, że w
pobliżu jeziorka leży „dacza" Kicińfkiego, zaprojektowana i
wybudowana pod nadzorem Anczaka. W krytycznym okresie
Kiciński był za granicą.
Pozostawał Anczak. Ale jaki motyw miałby dobrze sytuowany,
urządzony życiowo inżynier, aby zamordować trzy osoby, w tym
oficera milicji? Nieprawdopodobne. Przypadku, który o tych
seryjnych zabójstwach zadecydował, nie brałem wówczas pod
uwagę. Założyłem, że skoro sprawca posłużył się wozem denata,
musiał również użyć jego dokumentów. Człowiek, kró-ry tak
systematycznie i starannie zacierał ślady, wypruł nawet denatowi
metki z ubrania, żeby uniemożliwić jego identyfikację, nie
podjąłby takiego ryzyka. I nasuwało się kolejne pytanie: dlaczego
podjął tyle starań w tym właśnie wypadku? Były one uzasadnione,
jeśli założyć, że sprawca zamierzał się posłużyć papierami i
wozem'denata. Dalszy wniosek- musiał być choć trochę do niego

background image

podobny. Drobinę różnice skutecznie tuszuje charakteryzacja.
Porównywałem rysopisy i zdjęcia. I tu pasował mi Anczak. O
pewności można mówić od chwili, gdy Zieliński dostarczył
zdjęcia obrazu, odbitki linii papilarnych z walizki, a ta'?> że
portret pamięciowy. Ale wciąż jeszcze była dla mnie niepojęta
motywacja czynów.
No właśnie — przerywa znów Zdzieniecki. — Jak to się stało i
dlaczego on to zrobił?
To cała historia. Dwa tygodnie wcześniej, czyli około
dwudziestego kwietnia, Kiciński, jak wyjaśnił Anczak, uprzedził
go, że szykuje się kontrola właścicieli pobudowanych w ostatnich
latach willi. Kiciński ustalił, że będą badane zezwolenia na
budowy, lokalizację, a także dokumentacja budów i pochodzenie
materiałów. Kontrola oznaczała wpadkę dla Anczaka. Nietrudno,
wiedział o tym, znaleźć luki w przygotowywanej przez niego
dokumentacji. Jego klienci, sami zagrożeni, nie będą się troszczyli
o ratowanie jego skóry. Każdy z nich zadba tylko o siebie i będzie
zadowolony, jeśli znajdzie kozła ofiarnego. Nie chciał być tym
kozłem. Początkowo zamierzał zwolnić si^ z pracy w urzędzie i z
uskładanym dotychczas kapitałem przystąpić do spółki z jedną ze
swoich byłych klientek. Potem zdecydował się na wyjazd za
granicę. Miał milion w złotówkach, a także na koncie A cztery
tysiące dolarów. Wyliczył, że jeśli kupi za ów milion dolary,
będzie dysponował mniej więcej czternastoma tysiącami dolarów.
Taki kapitał umożliwiał przetrwanie we Francji, Włoszech lub w
Berlinie Zachodnim do chwili znalezienia pracy. Liczył, że dobry
architekt wszędzie się urządzi. Chodziło tylko o to, by możliwie
jak najszybciej wymienić złotówki- na „zielone-', jak to określił.
Żony w swoich wyjazdowych planach nie brał w rachubę. Nie
miał jednak doświadczenia w transakcjach walutowych. Posiadane
w PKO dolary ,,'jzbierał", kupując je okazy mi e od znajomych,
część otrzymał za nadzór, część jako łapówki od klientów. W
zamian świadczył im usługi w postaci niezgodnych z przepisami
zezwoleń na budowy i organizował dostawy po
chodzących z nielegalnych , źródeł materiałów budowlanych. To

background image

wszystko podczas kontroli mogło wyjść na jaw. Zagrożenie było
realne. Jak jednak zdobyć dolary? Postanowił dać ogłoszenie
„kupię bony" i dogadać się ze sprzedawcami w mieszkaniu, z
którym nikt go nie łączył. Zdecydował się na Szpitalną. Lokalem
opiekowała się jego dobra znajoma, Jola Kurasiówna. Znajomość-
, nawiązana kiedyś okazjonalnie, przekształciła sie w atrakcyjną
dla niego przygodę i od paru lat spotykali się regularnie w różnych
miejscach. Od lutego, a więc od wyjazdu Babczaków, Jola
dysponowała ich mieszkaniem i tam się spotykali. Wiedział, że
dziewczyna wybiera się w Polskę między siódmym a czternastym
maja. Miał więc przez tydzień lokal do dyspozycji. Problem
polegał na tym, by ogłoszenie ukazało się właśnie w tym- czasie i
by na kwicie nie figurowało jego nazwisko. Joli nie chciał
wtajemniczać, wolał, by nie wiedziała o nim zbyt wiele. Nikogo
innego nie miał pod ręką.
Gdy Korcz zamilkł, by zaczerpnąć oddechu, Klepacz podjął
zaczęty przez kolegę wątek.
— I wówczas właśnie nawin,ął się Szczutek — rzucił z niewinną
miną. — Ale Szczutek w swoich wyjaśnieniach nie powiedział
całej prawdy. Usłyszawszy o ogłoszeniowych kł-opo^ tach
kompana od alkoholu oświadczył, że może mu pomóc. Ma kolesia
w drukarni „Życia Warszawy". On załatwi od ręki ogłoszenie w
dowolnym terminie. I gdy na dodatek okazało się, że Szczutek ma
telefon i może Anczaka umówić ze zgłaszającymi, ten skwapliwie
skorzystał z okazji. Dziesiątego maja, tak jak ustalili, Szczutek
umówił czterech sprzedawców. Anczak zgromadził wszystkie
swoje zasoby i z brązową teczką w ypchaną gotówką zjawił się na
Szpitalnej. . ?
?— Co było dalej, niech powie sam Anczak. — Korcz przerywa
Klepaczowi. — Posłuchajmy taśmy z nagraniem. Już ją
puszczam...
— Jakież było moje zdumienie i przerażenie, gdy usłyszałem
zgrzyt klucza w zamku — odzywa się głos Anczaka. — Jola?
Przemknęło mi przez myśl. Nie, to nie mogła być Jola. Przed
wyjazdem oddała mi swoje klucze. Miałem tu na nią czekać.

background image

Babczak? Możliwe. Na pewno syn zostawił mu klucze od
mieszkania. Jak wytłumaczyć, co ja tu robię? On nic nie wie o
moich związkach z Jolą. Pomyśli, Bóg wie co. Pomyśli i
rozgada... Opowiadam o tym rozwlekle, a tak naprawdę wszystko
rozgrywało się w sekundach. Odgłos otwieranych drzwi i
błyskawiczna decyzja, schować się. Między sypialnią Babczaków
a gabinetowo urządzonym pokojem z marmurowym kominkiem,
do którego wchodziło się wprost z hallu, wisiała, kryjąc łączące te
pokoje drzwi, gruba pluszowa portiera. Tam się schowałem i
patrzyłem przez szparę. Wszedł do pokoju wysoki, tęgi,
szpakowaty mężczyzna z czarnym
w — Barwy strachu
241
praskim neseserem w ręku. Wszedł i "ruszył prosto do sypialni.
Drżałem, że mnie zauważy-ale nie zwracał na nic uwagi. Po
sposobie poJ ruszania widać było, że zna rozkład mieszka nia ?
czuje się tu pewnie. Pizez szparę widziaj łem ze podchodzi do
tapczanu i zdejmuje z ściany wiszący tam obraz. Później oparł
g
0 stół, na stole położył neseser, otworzył gol
1 sięgnął po płótno. Coś przy nim pomajstroJ wał, nim włożył je
do neseseru. Znów podszedł do tapczanu, jakby chciał sprawdzić,
cz wszystko jest w porządku, i wtedy dostrzegli moją teczkę.
Otworzył ją i zobaczywszy pie-3 niądze zaczął je upychać po
kieszeniach. Po ciemniało mi w oczach Chwyciłem stojąc obok
drzwi gruby,-żelazny, kominkowy pogrze-j bacz. Walnąłem- z
całej siły. Gdy upadł, oprzy-J tomniałem, chciałem go ratować.
Ale już nie żył. W kredensie "był alkohol. Wypiłem. Nie wiem ile,
ale jakoś doszedłem do siebie pó tyrrf wstrząsie. Zacząłem
gorączkowo myśleć, co zro bić. Zabrałem się do przeszukiwania
kieszeni] zabitego. Kto to jest? Znalazłem paszport aus-| triacki, -
zezwolenia na wywóz paru obrazów] dokumenty samochodowe. I
wówczas przyszłej mi na myśl, że mógłbym przekroczyć granic^
na papierach Katzky"ego i dysponując znalezio-i nymi przy nim
dziesięcioma tysiącami dolarów urządzić się gdzieś z dala od

background image

kraju. Kied^ przejrzałem szczegółowo znalezione przy nirrJ
dokumenty, zrozumiałem, że sprzedając obraa za granicą zyskam
dodatkowe fundusze. Przyszło mi do głowy, żeby wywieźć zwłoki
Joli, a ciało Katzky'ego zostawić na miejscu. Liczyłam, że
wcześniej czy później zaczną się poszukiwania dziewczyny, skoro
więc zostawię w mieszkaniu zwłoki, nie do zidentyfikowania
wobec braku dokumentów i wobec faktu, że ja jako Katzky
opuszczę kraj, ukrycie ciała Joli będzie sensowniejsze.
Prowadzący śledztwo będą przekonani, że to ona jest
współsprawczynią zbrodni-i będą jej szukali, nie łącząc jej ze
mną. W końcu nikt nie wiedział, że znaliśmy się, że ja tu
bywałem. Korcz wyłącza taśmę.
Ta koncepcja, jak na przypadkowego zabójcę, nie była głupia i
gdyby mu starczyło odwagi, by natychmiast po dokonaniu tych
zbrodni przekroczyć granicę, miała szansę powodzenia. Nikt by
Anczaka nie skojarzył ze zwłokami na Szpitalnej, nikt też nie
skojarzyłby zwłok z cudzoziemcem, który po czasowym pobycie
opuścił nasz kraj. Ale on stchórzył. Zgubiła go też zachłanność.
Nie mógł 'zrezygnować z wymiany złotówek na biżuterię. Chciał
mieć więcej.
Jak doszło do zabójstwa Marcinkowskiego i Kurasiówny? — pyta
Zdzieniecki.
Chciałeś przecież poznać motywację. Ale skoro sobie życzysz,
wracam do tamtych zabójstw. Wieczorem, gdy się ściemniło,
Anczak opuścił niepostrzeżenie mieszkanie. Zszedł na dół
odszukać samochód Katzky'ego i rozejrzeć si jak go zaparkować,
by bez zwracania uwagi przenieść do niego zwłoki. Wóz
znalazł na Szpij talnej, wjechał nim w podwórko, zatrzymał sia tuż
przy klatce schodowej i wszedł z powro-j tern na górę. Właśnie
otwierał drzwi do mieszJ kania, gdy obok pojawił się jakiś
mężczyzn On też zmierza! do tego lokaiu. Anczak był talJ
przestraszony, że wpuścił go do środka, i dopie, ro wówczas
uświadomił sobie, ze kolo komink leżą zwłoki Katzky'ego. Ale już
było za późnej Mężczyzna pochylił się nad trupem. Ancza uznał,
że nie ma innego wyjścia, jak usuną przypadkowego świadka

background image

zbrodni Zaszedł niej znajomego od tyłu i rąbnął pogrzebacz-m v
tył głowy. Przejrzał dokumenty nowei oHa ry. Oficer milicji.
Marcinkowski. Przer żeni rosło. Czego on tu szukał? Te zwłoki
posta.-o wił usunąć w pierwszej kolejności. C«irął jej tylko w
przyniesiony z sypialni dywan. Włas-i nie przeciągał ciało
Katzky'ego bliżej hallu, gdy usłyszał dwa dzwonki. Wiedział od
razu JolaJ Wróciła wcześniej. Tylko tego brakowało! Ni
otworzyć, narobi alarmu, postawi na nosi całjJ dom. Mogła
zauważyć. światło. Wiedziała, ż tylko on ma klucze i tylko on
może być w| mieszkaniu. Co jej powiedzieć, myślał gorącz
kowo. Jak ją uspokoić? Weszła. Zobaczyła zwło-J ki. Stalą i
patrzyła na niego rozszerzonym z przerażenia oczyma.
Zaczai jej ir^"-iadaq historyjkę o napadzie. O tym, jak s;ę
obroniłJ
Chciała natychmiast zawiadomić milicję. Nie mógł do tego
dopuścić. Tłumaczył, prosił. Nie pomogło. Gdy szła do telefonu,
złapał ją z tyłu za szyję. Najpierw, żeby ją zatrzymać. Gdy jednak
zaezęła krzyczeć, zacisnął palce. Po wywiezieniu zwłok
Marcinkowskiego zabrał jej ciało. Pojechał tą samą trasą. Ale nie
miał już odwagi drugi raz skręcić w lewo. Przejechał przez most i
w rejonie Jabłonny zamierzał dotrzeć do prawego brzegu. Skręcił
w którąś z bocznych dróg. Kończyła się przy spalonym
gospodarstwie. Bał się dłużej szukać dojazdu, czas uciekał, zbliżał
się świt, wrzucił więc zwłoki do studni razem z narzutą, w którą je
owinął. Miał wszystko ze sobą. Walizkę z obrazem i neseser z
pieniędzmi. Zwłoki Katzky'ego zostały na Szpitalnej, bo miały
tam zostać. Napełniwszy bak na Żeraniu, ruszył dalej. W kierunku
na Bydgoszcz. Ostatnim etapem miał być Szczecin. Tam są
przejścia graniczne, a także możliwość kupna biletów na
odpływające z portu statki. Pó drodze, żeby pozbyć się gotówki,
kupił złotą biżuterię. Liczył, że jakoś ją przemyci. W pobliżu
znanego mu dobrze jeziora zatapia wóz. Liczy, że jeśli nawet
szukają go na przejściach granicznych, to na przejściach
drogowych. Któż zainteresuje się obcokrajowcem, który odpływa
statkiem? W Szczecinie zatrzymuje się w orbisowskim hotelu, tak

background image

jak inni zagraniczni goście. Jedzie taksówką po bilet na najbliższy
statek, gdy dochodzi do kolizji. Tu jego wyjaśnienia pokrywają się
w pełni z zezna niami taksówkarza. Zwiewa, żeby nie mieć d<
czynienia z milicją. Neseser z pieniędzmi ma v ręku. Dopięto
później uświadamia sobie, że zostawił w taksówce walizkę.
Odnajduje taksówkarza, gdy ten jednak stwierdza, że walizkę'
przekazał milicji, rezygnuje z niej. Przenosi się do innego hotelu.
Do „Gryfa". Stamtąd rusza dd Kołbaskowa z przygodnie
poznanym cudzoziemcem. Tam zostaje zatrzymany.
Zdzieniecki słucha nie przerywając. Gdy Korcz milknie, stwierdza
sucho:
— Zabójstwa ze stracnu.

Rozdział XXXV
Tym razem spotkanie obu grup odbywa się w gabinecie
pułkownika Wacława Ziętary przy tradycyjnym juz koniaku i
kawie.
Wszyscy rozsiedli się wygodnie. Bieżan — główny referent v.
dniu dzisiejszym, rozkłada pomału notatki, czekając, aż Basia
skończy roz-rfosić kawę, a pułkownik — rozmowę telefoniczną.
Gdy wreszcie Ziętara odkłada słuchrwkę i przesiada się zza biurka
do stołu konferencyjnego, gwar rozmów cichnie.
— Referuj — rzuca pułkownik.
— Jak już wszyscy wiecie — zaczyna Eie"aA — Joseph Katzky,
właściciel jednoosobowej firmy austriackiej, skuDił w swoim ręku
przedstawicielstwa kilku firm zachodnich, oferujących Polsce
sprzedaż -licencji przede wszystkim dla przemysłu ciężkiego.
Mówiąc dokładniej dotyczyły one nowych układów sterujących w
produkcji obrabiarek. Na jego działalność zwróciliśmy uwagę,
gdy okazało się, że utrzymuje ścisły kontakt z ośrodkiem wywiadu
NATO we Frankfurcie nad Menem, nastawionym na rozpoznanie
kluczowych dziedzin naszego przemysłu. Dokładna analiza
dokumentacji licencyjnej, dokonana przez zespół ekspertów
powołany z inicjatywy pułkownika Ziętary, niezbicie dowiodła, że
te ponoć świetne układy nie są wcale tak rewelacyjne, jak

background image

utrzymywał Katzky na podstawie prospektów reklamowych. Co
więcej, wdrożenie ich do cyklu produkcyjnego mogło pociągnąć
za sobą wiele komplikacji technicznych, zahamować wydajność i
spowodować zamierzoną zapewne wizytę zachodnich fachowców,
którzy przy okazji i z racji dłuższego pobytu na terenie
określonych zakładów zdołaliby rozpoznać ich wyposażenie i
profil asortymentu wytwarzanego na rynek krajowy i na eksport.
Wszystko zdawało się przemawiać za tym, że licencje są tylko
pretekstem do rozegrania innej partii, nie mającej nic wspólnego
ze sferą sprzedaży myśli technicznej i samej produkcji...
— Trafnie to ująłeś — przerwał Ziętara —: ale co w takim razie
robili ci, którzy zgodzili się na zakup licencji? Czyżby wśród nich
nie1 było równie dobrych ekspertów? Czego im zabrakło:
wyobraźni, poczucia odpowiedzialności czy rzetelnei wiedzy?
Co robili? — Bieżan zawahał się. — Wykonali po prostu
polecenie swych szefów na wysokich stołkach z dyrektorem
Kicińskim na| czele. Decyzja o celowości zakupu zapadła poza
nimi, a nasze ostrzeżenia, niedwuznacznie sformułowane, zostały
zignorowane. Spotykamy sid z tym nie pierwszy raz i jue tylko
przy okazji tej transakcji. Siła wyższa...
Nie pleć bzdur! — Pułkownik poruszył się tknięty do żywego. —
Jaka. siła wyższa? Są-l dzisz. ż'e na wszystko mogą sobie
pozwolić, żal przysługuje im przywilej nietykalności? Doi czasu,
mój drogi, do czasu!
Tak też myślę, ale póki co, trzeba im tęl nieczystą robotę
udowodnić, wykazać bez nie-i domówień złą wolę i kierowanie
się wyłącznie własnym interesem, a nie dobrem naszej
gospodarki. Obserwacja Katzky'ego w pełni potwierdziła, że
utrzymuje on Kontakty z dyrektorem Kicińskim i Babczakiem-
senurem. Z niczego len związek nie wynika, ma swoje materialne
źródła. Dobrali się nieźle, bo każdy na owej transakcji coś
skorzystał. Babczak m:ał w swoim ręku zamierzenia importowe
dla nie-, których zakładów przemysłu ciężkiego, za dostęp do
takich informacji Katzky gotów był zapłacić wiele i
rzeczywiście zapłacił'. Mógł dzięki nim skutecznie ubiec

background image

konkurentów na rynku zachodnim, a przy okazji wcisnąć naszym
odbiorcom techniczny bubel, mając jednocześnie na uwadze
zlecenia swoich mocodawców z ośrodka wywiadowczego. Za
jednym podejściem zaliczył dwa niebagatelne interesy...
Żeby w rozgrywce finałowej przegrać kosztem własnej głowy •—
dokończył twardszym, tbnem Ziętara. —• Trafiła kosa na kamień,
nieprawdaż? — dodał, sięgając po filiżankę.
Ale sporo czasu upłynęło, zanim ten finał nastąpił. Nasz sukces
nie pokryje poniesionych strat, a szkoda. Katzky atakował obu
szerokim frontem, wyczuwając ich drapieżną zachłanność na
pieniądze. Rzucił wszystko na jedną kartę i. jak to bywa w
światku przestępców, dobrze trafił. Władował masę forsy w
urządzenie willi Kicińskiego w Konstancinie, fundował co roku
zagraniczne wojaże całej jego rodzinie, każdorazowo odwiedzał
go z odpowiednim dla wysokich progów dyrektora prezentem. To
wszystko razem wzięte sprawiło, że Kiciński stał się marionetką w
ręku Katzky'ego, bez wahań spełniającą każde jego żądanie —
Bieżan z naciskiem podkreślił te słowa. — Przeszukaliśmy już
wstępnie willę w Konstancinie i nie był to daremny trud.
Zachował się pakiet korespondencji Kicińskiego z różnymi
kontrahentami zagranicznymi, a w tym listy z Austrii, które w
odpowiedzi na składane przez dyrektora zń-mówienia
sygnalizowały, co kiedy i jaką drogą nadejdzie. Ich autorem był
Katzky, w lot odgadujący wyszukane zachcianki Kicińskiego...
No to miał gest — zauważył z- przekąsem Korcz. — Sługa żąda, a
pan płaci...
Nie ze swojej kieszeni — dopowiedział Bieżan. — Płacili inni,
Katzky w tym przypadku był tylko pośrednikiem.
Bezinteresownie nie szastali forsą na konto-zacnego pana
dyrektora.
Korcz dostrzegł grymas ironii na twarzy majora i też uśmiechnął
sie^ cierpko, a po chwili zapytał:
No to na co my właściwie czekamy? Skoro są w ręku aż takie
dowody, to w czym rzecz, że Kiciński jeszcze nie został zdjęty?
A w tym — wyjaśnił pułkownik — że wyfrunął z kraju na Zachód

background image

i wraca dopiero pojutrze, ale nakaz zatrzymania go został już
podpisany przez prokuratora. Babczaka już zgarnęliśmy...
—• A ja miałem wątpliwą przyjemność przesłuchania go —
dopowiedział Bieżan. — Wprost nie do wiary, co on wyprawiał,
jak przedstawiono mu nakaz aresztowania: groził, powoływał się
na wpływowych prominentów, żądał dostępu do telefonu,
podnosił głos... Zniosłem cierpliwie ten wybuch, podziękowałem
mu za ostrzeżenie, że po odwołaniu absurdalnej pomyłki, jak to
określił, ori spowoduje wyrzucenie mnie na zbity pysk z naszej
branży...
— Popatrz, popatrz — zdziwił się Korcz. — To aż tak?
— Wyobraź sonie, aż tak! Musi mieć dobre chody gdzieś wyżej,
jeśli był zdolny do takiego tupetu. No i wulkan rozmył się w
oczach, jak mu pokazałem zebrane dowody. Pyskował jeszcze, ale
o pół tonu niżej i zupełnie pękł na widok mikrofilmu z
reprodukcją planów importowych na rok następny, który
odnalazłem w ramie obrazu wywożonego przez Katzky'ego. To
dobiło go doszczętnie. Coś tam próbował kręcić, lecz w końcu
musiał przyznać, że właśnie on umożliwił, mu wykonanie tych
zdjęć. Nie wiedział ponoć, jaką drogą mikrofilm będzie
przewieziony, ale w przypływie uniesienia, znowu nie panując nad
sobą, beształ bez umiaru Austriaka za zbyt małą dolę, którą ten mu
odpalił. Taka sama scenka miaia miejsce dużo wcześniej w jego
służbowym gabinecie, kiedy obaj dżentelmeni skoczyli sobie do
łbów, i tę właśnie kłótnię usłyszała sekretarka, Anna Krzysztoń,
nie domyślając się nawet, co było powodem gwałtownej scysji.
Korcz zadumał się, jakby próbował odtworzyć sobie przebieg
owej kłótni, i dla jasności rzucił pytanie:
—? A w jakim języku oni rozmawiali?
— Trochę po polsku, trochę po niemiecku, którego ona nie zna
zbyt dobrze — sprecyzował Bieżan. — Toteż istotnym faktem
była sama kłótnia, bo jej treść nie docierała do sekretarki Coś tam
wyłapywała, jakieś .fragmenty zdań i pojedyncze wyrazy, lecz w
gruncie rzeczy zbyt mało, zeby tylko na tej podstawie można było
wyciągnąć prawidłowe wnioski. Milczący pułkownik podjął ten

background image

wątek.
— Masz rację, w gruncie rzeczy zbyt mało — powtórzył.-— Ale
to nie był główny ^junkt zaczepienia. Załamany Babczak, jak
wynika' z protokołu przesłuchania, rozwinął nieco szerzej
"ten wątek...
—- Właśnie do tego zmierzam •— kontynuował major. — Katzky
nie chciał zrażać -sobie Bab-czaka i tytułem rewanżu czy raczej
wyrównania straty dodatkowo zafundował stypendium dla jego
syna i synowej, a kandydaturę młodego Babczaka przeforsował u
Jakimczaka, podrzucając mu za tę przysługę srebra stołowe w
artości kilku tysięcy dolarów. Przy okazji tego wyjazdu Jakimczak
ubił inny interes: ułor kowal Kurasiównę w pustym mieszkaniu
mlo-
? dych Babczaków...
— Aha, nawet nieźle to sobie rozegrał — przyznał Korcz. — A
co z tym obrazem? Kto kogo chciał oszukać?
Bieżan zaprzeczył ruchem głowy.
— Nic z tych rzeczy, wszystko było z góry ukartowane. Katzky
miał wywieźć obraz za ?wiedzą i zgodą młodych Babczaków, a
pieniądze ze sprzedaży wręczyć im osobiście bądź przez
pośrednika na terenie RFN zaraz po ich powrocie z wycieczki do
Meksyku Krąg się zamyka, jak widzisz. Rzekome prezenty od
profesora to nic innego, jak lokata gotówki, jeszcze jedno źródło
dochcdów. Tylko ta wartość miała dla nich jakieś znaczenie,
arcydzieła sztuki przeliczano na dolary. Nie bez poważnej winy
był też konserwator, który wydał zezwolenie na legalny wywóz i
tego obrazu, i innych równie cennych. Na tę okoliczność ty —
zwrócił się wprost do Klepacza, nie zabierającego dotąd głosu —
miałeś poczynić ustalenia. Masz już coś konkretnego?
Zgadnięty jakby ociągał się z odpowiedzią, tak ze Bieżan
powtórzył pytanie:
— Więc masz już coś czy nie?
—l I mam, i nie mam —- odparł wreszcie Klepacz. — Prokurator
dał zgodę na zatrzymanie go, ale wstępne przesłuchanie nie
przyniosło jeszcze oczekiwanego wyniku. Konserwator nie

background image

kwestionował swego podpisu na zezwoleniach wywozu obrazów,
lecz zasłaniał się ustnym poleceniem kogoś ze szczytów. W tym
punkcie milczy jak grób, licząc zapewne na jakąś interwencję w
swojej sprawie. Nie tracę nadziei, że zmieni zdanie i wskaże tego,
kto mu wydawał bezprawne dyspozycje. W zasadzie mechanizm
wywozu jest nam znany i ten przypadek nie stanowi wyjątku,
zmieniają się tylko^ ludzie, natomiast funkcjonujący między nimi
układ wzajemnych zależności pozostaje taki sam. Ktoś nadaje
transakcję, ktoś przyjmuje polecenie i z pominięciem przepisów
ułatwia jego realizacje., ktoś wreszcie to wszystko finansuje, aby
w fazie ostatniej, odpowiednio do stopnia ryzyka, podzielić się
łupem. Konserwator był ogniwem pośrednim tego układu, sprawą
najważniejszą jest teraz ustalenie, kto nim sterował..
Na chwilę zapadła cisza. Klepacz nie powiedział nic nowego, a
jednak nieodparcie cisnęły się do głowy refleksje, że w jego
wywodzie jakaś niewiadoma pozostała, że istnieje coś w rodzaju
strefy cienia, obejmującej ' ludzi nieuchwytnych, stojących poza
prawem i otoczonych murem milczenia. Nie pierwszy raz stawali
przed nim, szukając dostępnej szczeliny, i często spotykał ich
zawód. Ziętara wyczuł ten nastrój i postanowił" dodać, zebranym
nieco otuchy.
— A ja w tej sprawie jestem optymistą — powiedział. — Powoli,
powoli, posuwamy się do przodu i mimo przeszkód jesteśmy
coraz bliżej celu. Mamy za mocne atuty w ręku, żeby zatrzymać
się w pół drogi i nie zidentyfikować wyżej ustawionych
wspólników Babczaka. Albo on sam ich wskaże, albo dotrzemy do
nich własnym tropem. To tylko kwestia czasu i... — Chciał
jeszcze coś dodać, lecz ostry dzwonek telefonu uciął moriolog.
Zniecierpliwionym ruchem sięgnął po słuchawkę i nagle, co
wszyscy dostrzegli, na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.
Zdziwienie było tym większe, że pułkownik Ziętara zwykle
imponował swoim stoickim spokojem i sprawiał zawsze wrażenie
człowieka nad wyraz opanowanego. — Z Kicińskim koniec —
padły słowa, gdy odłożył słuchawkę. — Popełnił samobójstwo!
Niemożliwe! — wykrzyknął prawie Bieżan.

background image

Niestety, to fakt. Wrócił, jak się okazuje, dzisiaj rano, na krótko
wpadł do pracy i w domu zażył truciznę. Służąca zawiadomiła
milicję, telefon był od nich.
?— Przekazali coś więcej?
Nie, tylko tyle. Będziesz musiał bezpośrednio skontaktować się z
nimi. Bierz wóz i skocz do komendy, to pilne — podkreślił
pułkownik, spoglądając na Bieżana.
Jasna sprawa — przyznał i jakby mimochodem dodał — barwy
strachu...
— Co powiedziałeś? Nie rozumiem.
— Po prostu barwy strachu. Anczak ze strachu popełnił trzy
zabójstwa, Kiciński bał się odpowiedzialności i kompromitacji.
Każdy z nich miał swoją barwę strachu...

Wszystkie osoby i icydarzenia przedstawione w tej książce są
jedynie fikcją i nie należy ich łączyć z osobami i iaktami
autentycznymi.
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 198) r.
Wydanie 1
Makład 120 000+333 egz*. Objętość 8,66 ark. wyd., 8,0 ark. druk.
Papier offsetowy III kl., 80 g z roli 84 cm/32 z Zakładów
Papierniczych Szcze-cin-Skolwin. Oddano do składania w lipcu
1981 r. Druk ukończono w grudniu 1981 r. w Wojskowych
Zakładach Graficznych w Warszawie. Zam. nr 2984.
Cena zł 30.—
Ł-17


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krystyn Ziemski Saldo Mortale
Krystyn Ziemski Salto mortale POPRAWIONY
Krystyn Ziemski Sejf ukryty w scianie
SALTO MORTALE Krystyn Ziemski
Ziemski Krystyn Ogniwa zbrodni
Wyznaczanie przyspieszenia ziemskiego
Ziemskie i Globalne systemy odniesienia i ich realizacjie ppt
Magnetyzm ziemski
Atmosfera ziemska
barwy i dzwieki wiosennej laki
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
Postawy rodzicielskie wg Marii Ziemskiej, Pedagogika resocjalizacyjna
Wolność od strachu
wyznaczanie przyspieszenia ziemskiego doc
Wyznaczanie przyspieszenie ziemskiego za pomocą wahadła matematycznego

więcej podobnych podstron