Józef Ignacy Kraszewski
KONCERT W KRYNICY
- Pan dobrodziej daruje, jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go inkomodować.
Okoliczności, nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku
Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnej ciupce, w
której w roku 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w
Dreźnie — człowieczek niewielkiego wzrostu, fizjognomii ożywionej, blady, ogolony, ale przed
trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconymi fantastycznie dokoła twarzy
zmizerowanej, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było
najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancji. Na kołnierzu od bardzo zbrukanej koszuli zawiązana
była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione były dwoma dużymi
pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanymi, pomięty, zszarzały, leżał na nim obwisło, a
reszta ubrania spod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami, i barwą wiele
zostawiała do życzenia. Buty na ostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione,
kazały powątpiewać, czy pod nimi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i
chustkę fularową ogromną, której czerwoność nie mogła już skryć brudu.
Pomimo tej powierzchowności, obudzającej litość, i powątpiewanie o człowieku, minę miał
jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal
poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, półwariata, a lekki zapach kminu i
atmosfera wódczana — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał.
— Czymże panu mogę służyć? — rzekłem trochę sucho.
— Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłumaczę — przerwał żywo — nie chciałbym
być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne.
Tu pochwyciwszy za blisko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na nim, kapelusz na
ziemi, pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem, chrząknął i mówić zaczął:
— Nie wiem, czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien
rozgłos w świecie: Mikołaj Dereczko.
Widząc, że w milczeniu chłodnym słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z niego plik
mocno zatłuszczonych papierków i zabierał się poświadczyć nimi, gdy ruchem ręki wstrzymałem
go — i archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni.
— Tak. Mikołaj Dereczko — dodał z westchnieniem — to dosyć powiedzieć. Wirtuoz na
gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta. Tak jest.
Uśmiechnął się dumnie.
— Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu poeta
liryczny i dramatyczny. „Rozmaitości Lwowskie" drukowały niektóre moje utwory. Napisałem
poemat Obrona Olsztyna, dwadzieścia cztery pieśni, dotąd nie wydanych. Nieszczęściem zastawić
go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie obecnie! Nie! Smak dziś jest zepsuty i świat
ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu.
Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa gorąco z
ust mu płynęły.
Chciałem zapytaniem przerwać mu — aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku, nie
mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, lecz pan Mikołaj Dereczko prosił o cierpliwość. Potarł
czoło i włosy.
— W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczym nie zna, a o wszystkim chce
wyrokować — rzekł z westchnieniem — potrzeba koniecznie przybyć z patentem z zagranicy, aby
zostać uznanym, a w dodatku mieć palto eleganckie i nie wyglądać jak ja... negliżowo. Naprzód
słuchać nie raczą, a potem złego od dobrego, miernego od genialnego, nie mogą rozeznać, takich
skromnych męczenników geniuszu jak ja wprost za drzwi wypychają. Bo, że mam geniusz, to nie
ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tym czołem. Ale z losem walczyć!...
Przerwałem mu nieśmiało:
— Czymże mu służyć mogę?
— W tej chwili, najprzód odrobiną cierpliwości — przerwał śmiejąc się. — Widzi pan,
walczę mężnie z losem. Gdybym był sam, niczym by to było, ale anioł niewiasta związała los swój
z moim, zwierzyła go mnie. Mam dziecinę śliczną... a tu — nie sposób dobić się do niczego.
Uśmiechał się mówiąc to.
— Nie rozpaczam — dodał — daleki jestem od tego. Gdybym nawet został pochłonięty
przez fale i poszedł na dno, anioł mój weźmie w spuściźnie imię, które kiedyś wypłynie... Dziś
niepodobna się wybić z tłumu. Poezji Milikowski drukować nie chce, kompozycji moich nie mogę
wydać; aby koncert dać, potrzeba środków i poparcia.
Dorozumiewając się, o co chodziło, z wolna zacząłem dobywać pugilares, lecz zobaczywszy
ten ruch, pan Dereczko rzucił się gwałtownie.
— Niechże mnie pan wysłucha — zawołał — nie idzie tu o żadną żebraninę, ale o
objawienie się ludziom, o wyzwanie ich sądu. Pomiędzy zebranymi tu chorymi, jest wielu znawców
i miłośników muzyki, może się ktoś znajdzie, co zechce jej słuchać nie patrząc na człowieka.
Pragnąłem dać koncert. Poczciwy Dereszkiewicz, gramatyk, pan dobrodziej go zna, chce się nim
zająć, przyjdź mi pan w pomoc...
— W jaki sposób? — odezwałem się, — Jestem tu prawie obcy, znajomości nie mam i nie
zawieram... Gdybym chciał...
— Przyjdź pan na koncert — dodał Dereczko.
— Z największą chęcią — dodałem, ujęty tą nędzą uśmiechniętą, choć od niej kminkówkę
czuć było. Będę się starał nawet namówić innych, jeżeli mi się uda.
— Ja o więcej nie proszę — westchnął Dereczko. — Domagam się od ludzi
sprawiedliwości, posłuchania, najbiedniejszemu z ludzi odmawiać się go nie godzi. Prawda,
wyglądam bardzo nie obiecująco — uśmiechnął się — ale trzeba przezwyciężyć uprzedzenie.
Nie chciałem już podsycać rozmowy; i spytałem tylko o czas i miejsce, gdzie się miał
koncert odbywać.
Dereczko wskazał mi nowo pobudowaną willę, trochę oddaloną od deptaka i naszych
gospód, gdzie był salon dosyć duży i, co rzecz główna, fortepian naówczas może w Krynicy jedyny.
— Szukam jeszcze miłosiernej duszy i palców, które by mi akompaniować chciały... kto
wie? może je i znajdę. Fortepian trzeba podstroić, to już sam dopełnię.
Czkawka się powtórzyła.
— Niech pan dobrodziej nie zważa na to, że mi ta przeklęta czkawka dokucza — rzekł
żywo. — Chcąc się jej pozbyć, napiłem się wódki i musiałem się czymś pokrzepić, bo siłę mieć
potrzeba, aby grać, a obiad jest bardzo problematyczny.
Pośpieszyłem z ofiarą za bilety, co Dereczko przyjął w milczeniu jako rzecz naturalną.
Zerwał się potem z siedzenia, skłonił z daleka z wyrazem bardzo miłym biednej twarzy i
zniknął.
Na deptaku spotkałem kilka osób i wspomniałem o koncercie. Ruszano ramionami.
— Ale któż by na niego poszedł? — odzywali się wszyscy prawie. — W ostateczności bilet
wziąć, cóż robić? Jest to podatek, jałmużna, ale iść, słuchać...
— Znaż go kto z panów?
Nikt a nikt nie słyszał nigdy tego nieszczęśliwego Dereczki, ale nikt też posłyszeć go nie był
ciekawy i dać biednemu nie tylko jałmużnę grosza, ale ucha jałmużnę.
Około restauracji zobaczyłem go na ławce wśród małego gronka milczących ludzi, którym
opowiadał coś żywo. Był w humorze tak wesołym który mi serce krajał, śmiał się i niezmiernie
wydał mi się ożywionym. Minąłem go idąc dalej.
Jużem się był oddalił kawał drogi, gdy usłyszałem chód prędki za sobą i zobaczyłem
pędzącego za mną Dereczkę, który podskakiwał, kapeluszem dając mi znaki. Musiałem się
zatrzymać.
— Bardzo jestem szczęśliwy, że pana łapię — zawołał zdyszany. — Pan pozwoli, tu
niedaleko, żonę moją, tego anioła, i cherubinka mego Stasieczka chcę przedstawić.
Niepodobna było odmówić — ciągnął tuż do domku na uboczu stojącego i śmiejąc się
poprzedzał.
Nie zajęte dla wilgoci domostwo, dosyć opuszczone — było schronieniem Dereczki, który
tu jedną izdebkę sobie wyprosił — nie darmo.
Wyprzedziwszy mnie, w otwartych drzwiach stojąc, wcale nie zakłopotany tym, że żonie
uczyni przykrość, popisując się ze swym ubóstwem, zapraszał do środka.
Pokoik, w którym od dawna nikt nie stał, od tyłu, pełen woni stęchlizny i próchniejącego
drewna, z zapylonymi szybami, miał zaledwie parę stołków, lichy stoliczek, maleńkie na wysokich
nogach łóżeczko, a w kącie garść słomy — widocznie posłanie genialnego wirtuoza, okryte
zmiętym i dziwacznym płaszczem starym.
Kobieta wyżółkła, chuda, ze smutnym wyrazem twarzy, tuląca dziecko do piersi, zmieszana,
zakłopotana, była tym zapowiedzianym aniołem i cherubinkiem.
W istocie młoda jeszcze twarz jej miała na sobie ślady piękności, niebieskie oczy pełne były
wyrazu — lecz nędza nielitościwa już starła z tego oblicza ochotę do życia i wiarę w przyszłość.
Była to cicha męczennica, za chwile uniesienia odpokutowująca boleśnie, cierpiąca za dwoje.
Dziecię, które w ręku trzymała, smutne, chorobliwie wyglądające — zdawało się równie
wygłodniałe i zmęczone jak ona.
Szybko chwyciła z łóżka chustkę dużą, aby nią okryć trochę siebie i bardzo spraną i biedną
sukienczynę. Wejrzenie jej zdawało się mężowi czynić wymówki, iż ją niepotrzebnie wystawiał na
oczy ludzi.
Pan Mikołaj udawał, że tego nie rozumie, i dumnym był, że się znalazła na świecie istota, co
mu zawierzyła, co los swój z jego losem związała.
— Liziu, kochaneczko... gość...
Zarumieniona kobieta nie wiedziała, co począć z sobą. Dereczko gwałtem zapraszał i
podawał stołek, z którego zrzucił na ziemię paczkę nut i gruby ręcznik.
— Pragnąłem koniecznie, abyś pan Lizkę zobaczył — mówił ożywiony. — Panie, to istota
anielska, to dusza złocista... to święta i męczennica. Gdyby nie ona, dawno by mnie na świecie nie
było, ona i Stasieczek trzymają mnie na nim. Dla nich ciernistą noszę koronę i w walce nie ustaję.
Otarł czoło, uśmiechnął się do żony, pocałował Stasieczka, który trochę przestraszony w
początku, bułkę w rączynie ściśniętą na nowo zajadać poczynał. To przypomniało Dereczce, że w
kieszeni niósł obiad dla nich i — wcale nie zważając na mnie, dobył w bibułę pozawijaną szynkę,
chleb, salceson — ser... kawałek pieczonego mięsa. Wszystko to pośpiesznie na stoliczku przy
łóżku porozkładał, żonie podawał i zawołał:
— Siadaj i jedzcie! Pan dobrodziej pozwolisz. Kobiecisko głodne. Zapewne ciepła kuchnia,
talerz rosołu... ba i befsztyk a pieczyste i melszpajs lepsze by były — ale... trzeba żyć, jak się da. To
święta niewiasta! Dla mnie i dla Stasieczka od gęby sobie odejmuje. Jedzże, Lizko, nie zważaj —
szepnął cicho.
Głodny dzieciak tak się napierał, że biedna kobieta, uśmiechnąwszy się smutnie, jakby mnie
przeprosić chciała, musiała siąść w istocie do tego zaimprowizowanego obiadu.
Dereczko patrzał z rozkoszą, jak Stasieczek drżący, wypuściwszy z ręki bułkę, rwał się do
mięsa. Żal mu jednak było tego kawałka upadłego na ziemię i zręcznie podniósłszy, schował do
kieszeni.
Milcząca pani Dereczkowa budziła wielkie współczucie — była jakąś istotą skromną,
bojaźliwą, a znękaną niezmiernie. Wirtuoz usiadł przy mnie i począł szeptać wskazując na nią.
— Ona jedna geniusz mój potrafiła ocenić; poświęciła dla niego wszystko... Panie, anioł to
jest... a jeśli ja chcę się do czegoś dobić, to tylko dla niej... Córka zamożnych ludzi, u których
dawałem lekcje muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu. Pogniewali się, córce nic nie
chcieli dać ani ją widzieć na oczy. Wszystko zniosła. — Złożył ręce. — Ale i im też się nie
poszczęściło — dodał — z kretesem stracili, co mieli i pomarli. Teraz my oboje sieroty. Niegodziwi
ludzie rozchwytali, co pozostało. Westchnął.
— Rajskie to były chwile —- szepnął cicho, i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy ja i
Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne. Stawała przy
oknie mojej izdebki, sparta na krawędzi, czatując, czy kto nie podgląda. Bzy kwitły i jaśminy,
słowik śpiewał. Jednej takiej nocy wykradliśmy się do wiejskiego kościółka...
Westchnął, czoło mu się zasępiło.
— No, i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie i głodzie.
Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał łzy. Zerwał
się nagle i otrząsnął.
— Geniusz zwyciężyć musi! — zawołał podnosząc rękę.
W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomnieć nie będę mógł, tyle
było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezji krwawej, tak się to dziwnie
w całość zlewało, żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego.
Sam bohater, zarazem śmieszny i obudzający pewne współczucie dla swej odwagi i wiary w
siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości, na jutro nawet obiadu
pewnego, suknie podarte. Serca jak one — a przy tym wszystkim ten uśmiech na pół wesoły,
półironiczny na ustach...
Wyszedłem wzruszony.
Dereszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizjognomię dziada
kościelnego, siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dialogi historyczne, którym dawał tytuł
dramatów.
— Skądże Pan Bóg prowadzi? — zapytał.
Opowiedziałem mu o Dereczce.
— Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. — Żal mi go wielki, a większy jeszcze
nieszczęśliwej kobiety; ale poradzić Dereczce nie ma sposobu. Istotnie ma talent, ale zarozumiałość
większą jeszcze; pracować nie umiał nigdy, fantazja go niesie na bezdroża. Jutro można mu dać
tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Najprzód wystroi żonę i dziecko, potem sam się
cudacznie ubierze, będzie jadł i pił, dokazywał, szalał, aż wszystko straci.
— Żona by go powinna wstrzymać, ma przecie nad nim władzę, bo do niej i do dziecka jest
przywiązany — rzekłem siadając.
— To głupia baba, za pozwoleniem — odparł nielitościwy Dereszkiewicz. — Czy
uwierzysz? Zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić, adoruje go! Wszystko, co on robi, dla
niej doskonałe... Napoił ją już goryczą dosyć, a pomimo to ubóstwia go.
— No, ale i on ją kocha.
— Jeszcze by też! — krzyknął Dereszkiewicz. — Najniewdzięczniejszy byłby z ludzi,
gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiej wiem, bo historia ta się działa
niedaleko od Łańcuta: była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić partię świetną... Ten ją
oczarował swoimi poezjami i muzyką.
Splunął stary gramatyk.
— Co to za koniec temu będzie? — odezwał się.
— Przewidzieć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi, a jednak nie godzi się utyskiwać
nad losem dwojga ludzi, którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę szczęścia.
Koncert był oznaczony za dwa dni.
Dereczko biegał, przysposabiając się do niego gorączkowo. Salę sobie wyprosił, fortepian
wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić tym, że i ona popisowymi wariacjami
miała się do koncertu przyłożyć.
Wszystko to jednak było niczym, głównym zaś, aby znaleźć chętnych słuchaczy, co by choć
po pół guldena dać chcieli.
Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować, słuchając nieznanego, a
niepozornego rzępoły...
Tam zaś, gdzie nie ma śmietanki, i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko serwatka w
najlepszym razie, która często pięćdziecięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla której muzyka
jest obojętną.
Liszt albo węgierska kapela z czardaszem, śpiewaczka głośna, wirtuoz z orderami, ha! to
jeszcze... ale taki nieznany biedaczysko... Widziałem zawczasu z całego usposobienia, że na
koncercie będzie pusto.
Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym Dereszkiewiczem,
bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce.
Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale dobrej
myśli, z tym wiecznym uśmieszkiem, który go w najgorszych nie opuszczał chwilach, a może mu je
osładzał.
— Anonsuje się wcale nieźle — mówił mi spotykając się — bilety idą. Powoli, ale idą.
Wiele osób w chwili ostatniej brać zwykło. Rachuję, że sala będzie plus minus pełna. Postanowiłem
zrobić siurpryzę. Pomiędzy elegią Ernsta, a karnawałem Paganiniego...
— Jak to, ma pan go na programie? — zawołałem zdziwiony.
— A cóż pan myślisz; ja go nawet gram najlepiej, bo jest w nim piekielnie szału dużo, a to
odpowiada mojemu temperamentowi muzycznemu. Otóż, pomiędzy elegią Ernsta a karnawałem,
odczytam epizod z mojego poematu: „Śmierć samobójcy".
— Nie śmiem odradzać, ale przedmiot...
— Wzniosły, tragiczny, dramatyczny, bajronowski . Pisałem ten epizod w chwilach
rozpaczy, gdym zwątpił o tym aniele moim... czy ona zdoła poświęcić się dla mnie... Laudanum
stało na stoliku... wiersz... posłyszysz pan... strach, jak wąż mieniący się wszystkiemi barwami wije
się... syczy, bryzga jadem rozpaczy... błyska oczyma fascynującymi... Nie chwaląc się, panie
dobrodzieju, co to Słowacki przy mnie! Być może, iż nie jest to tak wykończone, ale ogień i siła,
piekielne...
„Ziemio, ty krwi kałużo błotnista..."
Zaczynał deklamować wśród ulicy, gdym go pożegnał, tłumacząc się, że nie chcę, aby mi
przedwcześnie psuł wrażenie...
Nadszedł dzień przeznaczony na koncert... Pogoda, która trwała do wieczora, popsuła się o
zachodzie słońca, mały deszczyk padać zaczynał.
Dereszkiewicz, opiekujący się poczciwie niepraktycznym Dereczką, pierwszy się znalazł
przy nim na miejscu.
Widząc mnie nadchodzącego, wciągnął do pokoiku, w którym Dereczko się znajdował.
Przywdział on swój zwykły strój koncertowy. Ponieważ szło mu o to, aby i powierzchownością
zajął publikę, kazał się ufryzować.
Śmiesznie mu z tym było.
Koszula nieposzlakowanej, śnieżnej białości krochmalna jak deska, okrywała piersi, spięta
dwoma guziczkami pseudokoralowymi. Frak, mocno zużyty, był przecież niegorszy od tych w
których kelnerowie posługują. Chociaż zdaje się, że Dereczko zegarka nie miał, łańcuszek na
kamizelce kłamał jego przytomność.
Buty były tak misternie wyświeżone, iż zdawały się wychodzić od szewca.
Głowę podnosił ku górze — za wcześnie lubując się muzyką, którą miał nas napawać.
Skrzypce swe nos ł już w rękach, coraz to po strunach ich przebierając i uchylając drzwi do sali,
aby się przekonać, czy publika nie zaczyna przybywać.
W istocie zjawiła się dotąd tylko akompaniatorka z mamą. Panna słusznego wzrostu, z
minką pogardliwą, strojna niesmacznie, kwaśna, znudzona.
Mama, w czepku przedpotopowym, zajęła zaraz jedno z najlepszych miejsc w pierwszym
rzędzie.
Tymczasem wirtuozka przysiadała się do fortepianu i kilka razy przebiegłszy po klawiszach,
dała nam przedsmak okropności, które uszy czekały.
Waliła w ten nieszczęsny fortepian, jakby rozbić chciała, a że pedał trzymała ciągle, rodziła
się z tego przeraźliwa kakofonia.
Dereczko, słuchając, drżał i zżymał się.
Dereszkiewicz klął diabłami.
Muzyk stawał się niecierpliwszym coraz. Zmierzchało, świece pozapalano. Gramatyk,
któremu o zmniejszenie kosztów chodziło, sprzeczał się, że dużo światła nie było potrzeba.
Dereczko chciał wystąpić świetnie.
Godzina, o której miał się odbyć koncert, nadchodziła, nadeszła — w sali oprócz dwu pań,
znajdowało się dwie osoby w kącie, z biletami gratisowymi.
Widząc zniecierpliwienie Dereczki i nie chcąc patrzeć na nie, bo mi przykrym było,
wysunąłem się do sali.
Widok był przerażająco smutny.
Świece gorzały pogrzebowo. Cale rzędy poustawianych krzeseł czekały. Panna chodziła w
coraz gorszym humorze. Mam/a to wstawała do niej, to powracała na krzesło mrucząc, z obawy,
aby go kto nie zajął.
Zaczynało kapać z dachu złowrogo — nikt nie przybywał. Nastawiałem ucha ku sieni —
grobowe milczenie.
Dereczko coraz to wyzierał z pokoiku i drzwi za sobą omykał.
Nareszcie — słychać ocieranie nóg na progu, drzwi otwierają się — dwóch panów; jeden
otyły bardzo w taratatce , o kiju, łysy, drugi w surducie, chudy — wchodzą. Obejrzeli się po sali,
zamruczeli coś do siebie.
Widocznie jeden z nich wotuje za wyjściem, drugi za zostaniem. Siedli w kącie.
Po chwili niemłoda kobieta z ogromnym parasolem, z którego ciecze... zjawia się, zajęta
bardzo tym zabytkiem starożytnym, którego w sieniach zostawić się obawiała. Szukała dla niego
kąta. Mruczy... usiadła pośrodku.
Znowu milczenie. Wciska się jeden gratisowy słuchacz i zamaszysto potrącając krzesła,
rozsiada się w rzędach ostatnich.
Niektóre świece zaczynały płynąć, jak gdyby los nieszczęśliwego Dereczki opłakiwały. Nie
śmiem zajrzeć do niego. Żal mi serdeczny.
Wtem panna akompaniatorka, która coraz żywsze dawała oznaki zniecierpliwienia,
przybiegła do matki. Schyla się jej do ucha, mówi żywo.
Nie słyszę nic, lecz przysiągłbym, że napiera się wyjść, że przed salą próżną popisywać się
nie chce. Matka stara się ją utrzymać, przebłagać. Nie pomaga nic, niepiękna wirtuozka, trzaskając
drzwiami, opuszcza salę, matka wynosi się za nią.
Dereczko na pół drzwi uchylił, zrozumiał ten despekt, jaki go ma spotkać, lecz impavidum
ferient ruinae, nie idzie prosić.
Wybiega gramatyk do sieni, aby gorącą wymową powstrzymać rozdasaną niewiastę. Ale nie
ma sposobu.
Obrażona, rozpłakana z gniewu uchodzi.
— Niechże ją kaci biorą; to sekutnica! — woła dotknięty do żywego Dereszkiewicz.
Żal mi się zrobiło biednego Dereczki, wszedłem do Pokoiku.
Niepojęta rzecz — znalazłem go w pozie dramatycznej, uśmiechniętego, tulącego skrzypki
do piersi i wcale nie zmieszanego, afrontem, którego doznał.
— Oczywista rzecz — rzekł — że tu deszcz winien wszystkiemu! To darmo, z losem
walczyć trudno. Lecz, ponieważ kilka osób naraziło się na błoto i niepogodę, zaprawdę, Dereczko
nie zawiedzie ich zaufania. Akompaniatorka, prawdę rzekłszy, szczęście, że sobie poszła, nie
potrzebuję jej. Zagram solo, i w ten sposób cała czystość tonów i ich potęga wyjdą świetnie.
To mówiąc, Dereczko przejrzał się w zwierciadle... i zuchwałym krokiem bohaterskim,
wpadł na salę.
Prześwietna publiczność ze mną i gramatykiem, składała się z ośmiu, lecz — zawsze byli to
z dobrej woli słuchacze. Ale z powodu dezercji akompaniatorki program musiał być zmieniony.
Zaszyłem się w kątek. Dereczko zaczął z furią improwizować.
Gra to była osobliwa, oryginalna, czasem przypominająca cygańską, z niezmierną werwą i
ogniem, niekiedy łagodna i delikatna, z której się nauczyciel Ernst przebijał.
Dereczko grał niepoprawnie, technikę miał dziwaczną, tony nie zawsze czyste, lecz
niepodobna było nie czuć w jego improwizacji natchnienia i ducha, artystycznego temperamentu,
talentu niezaprzeczonego.
Innego ostudziłaby sala pusta... on widocznie grał sam dla siebie, zapomniał, gdzie był, czy
go kto słuchał. Było to dla niego zupełnie obojętnym.
Skrzypce namiętnie przyciskał do piersi, oczy mu ogniem pałały, ręce poruszały się
gwałtownie, dobywał tony dziwaczne, latał, rwał się, warczał...
Ani razu nie dostrzegłem, żeby się ku nam zwrócił. Tej pomocy, jaką dają oklaski, nie
potrzebował woale, ognia miał tyle w sobie, że mu na opalenie tej ogromnej sali pustej starczyło.
Grał, grał nie mógł skończyć. Nie stał w miejscu — poruszał się po estradzie i biegał,
wyginał się, schylał, szalał.
Czyniło to wrażenie czegoś tak niezwyczajnego, strasznego, że chwilami dreszcze
przebiegały po całym ciele. Jemu pot się lał ze skroni...
Całą swą poranioną duszę, wszystko swe zbolałe serce, historię swojej walki wyśpiewał tak,
dla siebie samego.
Sił mu nareszcie nie stało, zachwiał się, oczyma dopiero po sali potoczył, opamiętał się.
Sypnęliśmy oklaskami — uciekł.
Pierwsza część koncertu była skończoną. Pobiegłem za nim.
Znalazłem go wyczerpanego, dyszącego na jedynym krzesełku, jakie się tu znajdowało.
Zobaczywszy nas wchodzących z Dereszkiewiczem, podniósł się z uśmiechem na ustach.
— A co? — zagadnął gorączkowo. — A co? Grałem? Słyszeliście, jak-em grał. A te
bałwany nie chcieli przyjść napoić się tą muzyką! Mieli słuszność, mieli! Taka muzyka nie dla tych,
co noszą kalosze i chodzą z parasolami. Oni by jej nie zrozumieli. Trzeba mieć duszę, aby się ona w
niej odbiła, a oni mają tylko flaki w sobie. Ale kat ich bierz z oślimi uszami! Ja ich nie potrzebuję!
Ja gram sobie... Pan Bóg mnie słucha i rozumie. Jam się skarżył, a On mi odpowiadał: Męcz się,
męcz, bo gdybyś gnuśnie gnił, nie kosztowałbyś tych rozkoszy, które ci daje muzyka.
Zaschło mu w gębie i przypomniawszy sobie, że miał coś w butelce, pobiegł do kąta,
przyłożył ją do ust, pociągnął długo. Twarz mu się cała okryła purpurą i poweselała jeszcze.
Schwycił skrzypce swe, starannie ocierając je fularem, tak jakby swojego Stasieczka pieścił.
Wdzięczył się do nich.
— Czekajcie — rzekł — wyjdźcie do sali, rezonans tym lepszy, że pusta. Gdyby się tu tych
kłód nawaliło, głos by się tak nie rozchodził. Zobaczycie, zagram wam teraz rozkosze niebieskie.
Proszę nie sądzić, że ja tylko piekło umiem grać, jak w pierwszej części. Nie, nie! Kląłem ludzi, ale
teraz zaśpiewani z aniołami.
Rozśmiał się i już nie patrząc na nas, wybiegł do sali.
Szliśmy za nim.
W sali parę osób, zapewne domowych, zwabionych ciekawością, przybyło. Do tych nowych
słuchaczów należała dziewka, która dzbanek chowała za siebie i zasłaniała się fartuszkiem.
Poważny i spokojny wystąpił na estradę Dereczko. Znowu cały zatopił się w sobie i
skrzypcach.
Poczęło się to jak oddalony szmer jakiś, łagodnie, lecz niewyraźnie, zbliżać zaczęło
stopniowo. Jeden głos naprzód śpiewał pieśń nadzwyczaj prostą, połączył się z nim drugi — szły
tak razem w parze, powoli aż do chóru, który ten sam śpiew podjął z całą siłą i wlał w niego
charakter nowy.
Nie była to może muzyka aniołów, pomimo spokoju w pierwszej jego części, nadto z niej
tryskało namiętności ziemskiej, a czasem smutek i tęsknota tętniała, ale pieśń była szeroka i wielka.
Z chóru Dereczko spadł do duetu, do głosu jednego, który cichnął... i umarł w szmerze
niedosłyszanym.
Lecz w tej chwili, gdyśmy mu brawo dać chcieli, obudził się, drgnął, podniósł głowę.
Przypomniał sobie, że czegoś nie dopowiedział. Na tle ostatniej pieśni począł coś szyderskiego,
złego, kapryśnego, poplątanego dziwacznie, a ciągle zrywającego się do śmiechu. Śmiech to był
tego tajemniczego ptaka, który czasem w puszczy głos ludzki naśladuje szatańsko.
Dereczko na pożegnanie wylał resztki żółci z siebie. Wódka czy wino, którego się napił
przed wyjściem, grały w nim teraz wesołością niezdrową, krzykliwą, zbójecką.
I znowu latał po estradzie, a skrzypce te ukochane, zdawało się, że w drobne kawałki
pokruszy w rękach, na których nabrzmiałe żyły występowały, jakby miały popękać i krwią
wytrysnąć.
Dereszkiewicz, wystraszony tym wysiłkiem, wstał i poszedł ku niemu, chcąc go poskromić,
uprowadzić, ale Dereczko go odtrącił. Wszystkich jeszcze szatańskich uśmiechów nie wyśpiewał,
wszystkiego zgrzytania zębów nie wyrzępolił.
Jak długo to trwało, nie wiem. Na dworze deszcz w początku cichy, jakimś wichrem od gór
zmienił się w burzę. Okna sali chwilami oświecone błyskawicami sinymi, stawały jak jakieś otwory
płomienistych przepaści.
Kilka razy rozległ się grzmot przeciągły. Huk ten, towarzyszący jego muzyce, zdawał się
czynić Dereczce nadzwyczajną przyjemność.
Ludzie wprawdzie na koncert nie przyszli, ale burza przyleciała... i akompaniowała mu
dzielnie.
Nawet ulewa, strumieniami z dachów spływająca, dostrajała się do pieśni nieszczęśliwego
wirtuoza.
Piorun uderzył tak blisko, że stara jejmość z parasolem krzyknęła:
— A słowo stało się ciałem! W tejże chwili Dereczko skończył. Skłonił się ku oknom
oblanym blaskiem błyskawicy i noga za nogą powlókł się do pokoiku. Nimeśmy tu przyszli, już
złożywszy skrzypce dorwał się do butelki i wypił, co w niej było, do dna, rozstrzaskał ją o podłogę i
rzucił się na krzesło.
Nie mówił nic. Wesołość jego znikła, a śmiech, co go nigdy nie opuszczał, znikł z twarzy,
zrozpaczony się zdawał, smutny i przybity.
Dereszkiewicz począł coś mówić, odpowiedział mu, potrząsając tylko głową.
Daliśmy mu spocząć naturalnie — po takim wysiłku, ale spoczywając usnął i gramatyk
wziął go pod swoją opiekę, podejmując się odprowadzić do żony i dziecka.
Nazajutrz trochę niespokojny, co się z nieborakiem stało, nie mając się od kogo dowiedzieć,
bo Dereszkiewicza nie mogłem spotkać nigdzie, po południu poszedłem do domku, w którym
Dereczko mieszkał.
Nie było tu już nikogo. Stancyjka przez nich zajęta stała otworem i okna były także, jakby
dla przewietrzenia, szeroko poodmykane. Na łóżeczku leżało stare siano, na podłodze walało się
mnóstwo papierków zatłuszczonych, sznurków i strzępek.
Nie miano jeszcze czasu przemieść po nich... ale gdzie indziej czyż wiele więcej pozostaje
po życiu biednego człowieka?
Stałem zamyślony, smutnie, gdy Dereszkiewicz się przywlókł.
— A co? — zawołał pojrzawszy — nie mówiłem? Byłem pewny, że już go tu dziś nie
będzie. Odprowadziłem wczoraj żonie i położyłem spać; jedno miał na myśli, że ślicznie grał!
Słuchał go kto, czy nie, mniej dbał o to.
— Nie udało się w Krynicy — rzekł do żony — no, to cóż? Trzeba próbować gdzie
indziej... w końcu albo się gdzieś uda, albo wszystkie struny pękną i będzie finał!