Kaja Platowska
Po prostu mnie przytul
Redakcja: Katarzyna Juszyńska
Korekta: Paulina Klas
Okładka: Jagoda Karłowska
Skład: Monika Burakiewicz
Niniejsza książka oparta jest na faktach. Niektóre imiona i nazwiska zostały zmienione dla ochrony
dóbr osobistych występujących w niej postaci.
© Kaja Platowska i Novae Res s.c. 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki
w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-7722-684-1
NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE
al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail:
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej
.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. |
Iwonce i Bożence
Część I
Przytul mnie
1
Otworzyłam oczy. Z łoskotem spadło na mnie przerażenie i cały ciężar
czekającego mnie dnia. Poczułam, jak jakaś siła wciska mnie w łóżko i nie
pozwala z niego wstać. Byłam zmęczona apatią i zrezygnowaniem. Przez
chwilę próbowałam się podnieść, by chociaż zmienić pozycję. Wydawałoby
się, że taki ruch to banalne zadanie...
Dziś są moje szesnaste urodziny. Co jest moim marzeniem? Śmierć.
Śmierć, która zakończyłaby moją bolesną wędrówkę przez życie. Nie cierpię
go. Wcale nie jestem ciekawa przyszłości, nie chcę być świadkiem dalszych
wydarzeń, bo wydają się czarną kartką. Nie czekam na zmianę, bo ona po
prostu nie nastąpi. Wszystko dookoła mówi mi, że już nigdy nie będzie
lepiej. Ja też to wiem.
I właśnie z takim nastawieniem zaczynam zwlekać się z łóżka.
Przypomina to desperacką próbę wydostania się na powierzchnię spod
gruzów wieżowca. Z koszmaru sennego przechodzę w taki sam na jawie.
Moje ruchy są powolne i niezgrabne. Wstydzę się siebie.
*
Dotarcie do szkoły trwało dwie pierwsze lekcje i już kompletnie nie byłam
w stanie skoncentrować się na czymkolwiek. Nie mogłam zmusić się do
jakiejkolwiek reakcji, byłam po prostu pusta. Pusta w bardzo negatywny
i męczący sposób. Wieczorem zadzwoniła moja wychowawczyni. Mówi do
mnie, że powinnam szukać pomocy, że tak nie może być, ale ja nie jestem
nawet w stanie zakodować słów, które do mnie kieruje. Chciałabym, żeby
miała moc wyrwania mnie z tego koszmarnego stanu. To pierwsza osoba,
której w jakikolwiek sposób zaufałam. Jako pierwsza wyciągnęła do mnie
rękę. Musiałam wyglądać potwornie w dniu, w którym wszyscy tak bardzo
się cieszyli z czekającej nas przerwy świątecznej, a ja z trudem
powstrzymywałam łzy. Usiadła koło mnie, gdy odpływałam wpatrzona
w zimowy krajobraz za oknem, i zadała tylko jedno pytanie:
– Aneta, powiedz mi, co się z tobą dzieje?
Podniosłam na chwilę swoją ciężką głowę, by spojrzeć jej w oczy,
rozpacz miałam wypisaną na twarzy.
Byłam przepełniona negatywnymi emocjami, zmęczona wiecznym
udawaniem i chyba potrzebowałam drugiego człowieka. Była to wręcz
desperacka potrzeba, by w jakikolwiek sposób nawiązać kontakt z otaczającą
mnie rzeczywistością. Zawsze sama, zawsze z boku, codziennie modliłam
się, aby ktoś się do mnie życzliwie odezwał.
Po raz kolejny napisałam w pamiętniku dużymi literami: „NIENAWIDZĘ
SIEBIE”.
*
Resztkami sił po raz kolejny układam książki na półce, choć przecież cały
czas stoją w idealnym porządku. Porządek w moim małym świecie, w moim
pokoju, daje mi poczucie, że taki sam porządek panuje w mojej głowie.
Świadomość panowania nad rzeczami w najbliższym otoczeniu daje
przeświadczenie o posiadaniu kontroli nad własnym życiem. Oczywiście
wszystko na pozór, ale pozory to jedyne, co mi pozostało. Ogarniam
wzrokiem cały pokój, sprawdzając, czy wszystko leży na swoim miejscu.
Tak, teraz przez krótką chwilę poczuję, że posprzątałam jakąś część siebie.
2
Chcę pisać. Bardzo chcę pisać i nie mogę. Siedzę nad pustą kartką i pragnę
przelać na nią wszystkie moje myśli, które w zastraszającym tempie
przemierzają zgubne szlaki mojego umysłu. Czysta kartka daje tak wiele
możliwości, ale jednocześnie nie jestem w stanie wychwycić niczego
konkretnego. Z tego bałaganu nie umiem wyodrębnić nawet jednej
informacji. Patrzę na nią z zazdrością. Jest taka jasna i lekka, a ja pragnę ją
zniszczyć, zapełnić moimi chorymi myślami, zwalić na nią cały ciężar mojej
osoby. I nie umiem. Składam się z chaosu. Ale jakimś dziwnym sposobem
ten sam chaos powoduje, że we mnie nic nie ma, że jestem pusta w środku.
Przez uchylone drzwi do mojego pokoju zagląda matka, by zobaczyć, co
robię. Niczym kontroler biletów w autobusie: życie do kontroli, proszę.
Istnieje niepisana reguła, że zawsze trzeba zajmować się czymś
pożytecznym. Słowo „pożyteczne” matka definiuje na własne potrzeby.
– Co robisz? – pyta.
– Uczę się – odpowiadam, choć za podręcznikiem do biologii kryje się
pusta kartka, którą bez powodzenia próbuję zapisać własnymi myślami. Nie
mogę się na niczym skoncentrować.
Matka po cichu wycofuje się do kuchni. Hasło zadziałało. Jakakolwiek
inna odpowiedź poskutkowałaby kolejnymi dręczącymi pytaniami,
pretensjami bądź krytyką. Pozbawiłaby mnie możliwości siedzenia samej
w zamkniętym pokoju, co jest jedynym sposobem na przetrwanie tutaj. Dziś
nie mam siły uciekać.
*
Ktoś kiedyś powiedział mi: „Ty żyjesz w świecie marzeń”.
No i co z tego? Czy to jest jakieś przestępstwo? Chcę żyć w krainie
marzeń, jeżeli to oznacza choć chwilową radość. Wolę zamknąć się przed
złem i brudem współczesnego świata, jeżeli da mi to nadzieję. Wcale nie
muszę żyć w świadomości, że wszystko, co mnie otacza, wbija nieustannie
nóż w różne części mojego ciała. Nawet pomimo faktu, że to czuję. Jeżeli
czegoś bardzo pragnę, a nie dzieje się to w świecie rzeczywistym, lubię to
sobie wyobrażać, przeżywać krok po kroku we własnej wyobraźni i cieszyć
się każdą sekundą tego obrazu. Wiara w ideały już mnie zgubiła. Wierzyłam,
że istnieje sprawiedliwość, że jest jeszcze życzliwość i ludzka
bezinteresowność. Ale nie ma. A ja nie chcę żyć w takim świecie.
Kolejna nieprzespana noc i kolejne długie minuty do przetrwania.
Wpatrywanie się w sufit, wsłuchiwanie w tykający zegar, wyglądanie przez
okno w przerażającą ciemność nocy.
Na początku mam jeszcze siłę uciekać w fantazje. Leżę i wyobrażam
sobie, że tak naprawdę nie jestem sama, że mam z kim porozmawiać, że jest
ktoś, kto przytuli mnie jak małe dziecko, weźmie za rękę, pogłaszcze po
włosach i powie, że wszystko będzie dobrze. Zamykam oczy i próbuję
zobaczyć ten obraz w jak najbardziej realistyczny sposób. Próbuję poczuć na
sobie dotyk drugiej osoby, ten kojący, upragniony, wspierający dotyk,
mówiący: jestem twoim przyjacielem, przy mnie nie stanie ci się żadna
krzywda. Zaczynam miarowo kołysać się na łóżku, bo to działa uspokajająco
i może pomóc mi zasnąć. Rękami próbuję się objąć, bo skoro nikt nie może
mnie teraz przytulić, muszę radzić sobie sama. Dotykam swoich pleców
i wyobrażam sobie, że to ręce kogoś innego. Nie działa, w ogóle nie działa.
Zostają mi tylko łzy.
Są marzenia, które człowieka uskrzydlają. Sprawiają, że ma się mnóstwo
pozytywnej energii i chce się skakać z radości na samą myśl o ich spełnieniu.
Ale są też pragnienia powodujące trudny do opisania, wielki głód, który tylko
boli. Tęsknotę tak silną, że ma się ochotę jedynie wgryźć w poduszkę
i zacisnąć pięści. I ma się świadomość, że to, czego się pragnie, być może jest
tak blisko, zaraz obok. I nie można tego mieć. W takim wypadku snucie
marzeń tylko potęguje samotność.
Całe moje życie to jest beznadziejna i desperacka walka o miłość,
przyjaźń i akceptację innych. Nieudana.
3
Jestem zmęczona. Jestem naprawdę zmęczona. Czuję, że trwam sama pośród
ludzi. Czuję się zagubiona i trochę przerażona tym, co się ze mną dzieje.
Chciałabym, żeby ktoś to nazwał, żeby mi ktoś powiedział, że wszystko
będzie dobrze. Wiem, że potrzebuję pomocy. Boję się wszystkiego. Doszłam
już nawet do tego, że boję się samego strachu. Zamotałam się i zaplątałam
w sieć istnienia, która jest powleczona swego rodzaju smołą, tak czarną i tak
gorącą, że wyraźnie ją widzę i czuję. Mam wrażenie, jakbym siedziała
w tytułowym szklanym kloszu Sylvii Plath i obserwowała życie zza niego,
bez możliwości wyjścia.
*
Czytam kolejny list od Mileny. Chodzimy razem do klasy, ale nasza
komunikacja odbywa się tylko na papierze. Nasza przyjaźń zaczęła się od
małej kartki napisanej podczas jednej z nudnych lekcji chemii:
Wiem, że nigdy nie kolegowałyśmy się blisko, ale myślę, że
zrozumiesz, co chcę ci przekazać. Pomyślisz, że możemy
porozmawiać, ale pisać łatwiej i przynajmniej nie przerwę
w połowie, tylko doprowadzę wszystko do końca.
Tak napisała Milena i od tego wszystko się zaczęło. Piszemy do siebie
prawie codziennie, mijając się bez słowa na szkolnym korytarzu, ale ja nie
jestem w stanie wyrzucić z organizmu tych potwornych emocji, które się tam
pojawiają. Nie chcę zrzucać na nią mojego piekła. Przez to jestem cały czas
wyalienowana i w tej inności całkowicie samotna. Nie spotkałam jeszcze
nikogo podobnego do mnie, do mnie jako dziwacznego produktu ubocznego
tego świata, a to potęguje to uczucie. Wydaję się całkowicie odstawać od
ludzi, od wszelkiej normalności. Ale czym tak naprawdę jest normalność?
Normalność to kanon ustanowiony przez człowieka. Bardzo surowy.
Boję się ludzi, ale jednocześnie bardzo ich potrzebuję.
4
Znowu miałam w szkole atak. Cały koszmar powrócił ze zdwojoną mocą.
Rok temu mdlałam z powodu natężenia strachu kilka razy w tygodniu.
Oczywiście w szkole przede wszystkim. Nikt nie wiedział, co ze mną zrobić,
ja nie wiedziałam, co się dzieje. Pierwszy raz zdarzyło się to w szatni, po
wuefie. Tak bardzo uderzyłam się wtedy w głowę. Zebrało się mnóstwo
osób, które utworzyły nade mną przytłaczający krąg. Wychowawczyni zadała
mi tylko jedno pytanie:
– Czy brałaś coś? Powiedz mi, Aneta, prawdę, wzięłaś coś? – Dotknęła
mojej ręki.
Pokręciłam głową.
Omdlenia zdarzały się bardzo często i w różnych okolicznościach.
Najpierw to uczucie słabości i miękkości w nogach, kiedy świat zaczyna
wirować, a odgłosy dochodzą do człowieka jakby zza grubej ściany. Potem
orientuję się, że leżę na podłodze, i czuję, jak bardzo wali moje serce i jak
gorąca robi się twarz i cała głowa. I to drętwienie palców u rąk i całego ciała,
nad którym kompletnie nie mogę zapanować. Nie chciałam, żeby ktokolwiek
patrzył na mnie w tym momencie. Z trudnością łapałam powietrze, czułam
obrzydliwą suchość w ustach – przypominałam rybę, która właśnie została
rzucona na suchy piasek, zdrętwiałe ręce zamierały w nienaturalnej pozie.
Wszystko to z pewnością sprawiało obrzydliwe wrażenie, wszyscy tak
dziwnie mi się przyglądali, a ja chciałam zapaść się pod ziemię.
Nauczyciele reagowali na to w jeden sposób: robię przedstawienie
i ostentacyjnie próbuję zwrócić na siebie uwagę. Nawet jeżeli zdarzyło się, że
któryś z profesorów powiedział coś bardziej życzliwego, opinia na mój temat
była jedna: wariatka, mogłaby wreszcie przestać, bo nic w ten sposób nie
osiągnie.
Za każdym razem trafiałam do szkolnej pielęgniarki, która przez cały
czas denerwowała się na mnie za te akcje. A ja odwracałam się twarzą do
ściany i płakałam. Ze strachu, z bezradności, z braku sił. Jak miałam im
wszystkim powiedzieć, że nad tym nie panuję?
To wtedy znalazłam sposób na częściowe rozładowanie napięcia i lęku –
zaczęłam się ciąć. Żyletką powoli rozcinałam skórę na nadgarstkach, a potem
ryłam w tej ranie igłą. Poszerzałam czerwone kreski i cięłam nowe. Ból
psychiczny był tak silny, że tego fizycznego właściwie nie czułam. Patrzyłam
na krew wypływającą wąskimi strużkami z utworzonych ran i pragnęłam, by
z tą krwią uszło ze mnie choć trochę smutku. Na próżno.
Odbyłam serię wizyt u różnych lekarzy. Robili mi mnóstwo badań,
z których kompletnie nic nie wynikło. Ostateczna diagnoza neurologa
sugerowała utraty przytomności na tle nerwowym. Tak naprawdę nikt nie
wiedział, co mi jest. Dlaczego mam zawroty głowy, wahania ciśnienia,
przyspieszony puls, kiepskie wyniki krwi.
Zostałam skierowana na wizytę do psychiatry, na którą oczywiście
musiałam pójść z matką. Nie poczułam się przez to bezpieczniej, nie
chciałam takiego układu, więc powiedziałam rodzicielce oficjalnie, że nie
będę tych wizyt kontynuować. W rzeczywistości chodziłam do Magdy dwa
razy w tygodniu jeszcze przez dwa miesiące. Myślałam, że to jest moja
nadzieja na powrót do życia. Próbowałam opisywać swoje emocje i myśli, ale
nic się nie zmieniało. Byłam całkowicie pogrążona w depresji, uwięziona
w niej jak w małym, ciemnym pudełku, z którego nie ma wyjścia.
Początkowo podejmowałam jeszcze próby przekrzyczenia, odpychałam ją
gwałtownymi ruchami rąk i nóg. Robiłam zaciętą minę i powtarzałam sobie,
że będę żyć śmiechem. Ale to była bezsensowna walka.
Magda przyjmowała mnie w poradni zdrowia psychicznego, gdzie co
chwilę miała innych pacjentów, setki telefonów i nieraz wychodziła z pokoju
nawet na pół godziny. Zawsze znalazły się sprawy ważniejsze niż ja.
Zaczynałam mówić o tematach dla mnie trudnych, po czym w pół zdania
musiałam przerwać z powodu innego pacjenta, który akurat przyszedł po
receptę. Zostawałam sama w gabinecie i nie wiedziałam, czy mam sobie iść,
czy czekać. Zapominałam, co w ogóle chciałam powiedzieć i czy
rzeczywiście było to coś ważnego. Wierzyłam, że nie warto poświęcać mi
czasu, że jestem nikim, że tylko przeszkadzam.
Podczas pierwszego spotkania wyjęła z szuflady i wręczyła mi jakieś
proszki, które potem brałam przez miesiąc. Nic nie wyjaśniła, a ja na ulotce
przeczytałam, że wskazania do stosowania to zaburzenia depresyjne.
W tamtym czasie niewiele mi to mówiło. Po upływie miesiąca mój nastrój
poprawił się na klika dni. Nie spodziewałam się, że chwilowe polepszenie
może być powodem kolejnego piekła.
– Myślę, że nie musisz już do mnie przychodzić – powiedziała pewnego
dnia Magda, gdy pojawiłam się u niej z uśmiechem na twarzy, co zdarzyło mi
się wyjątkowo. – Widzę, że czujesz się już dużo lepiej i teraz na pewno
poradzisz sobie sama.
I tym sposobem znowu zostałam oddana na pożarcie chorobie
psychicznej.
Nie miałam odwagi ani siły sprzeciwić się, protestować, prosić. Pewnie
była mną zmęczona. Nic dziwnego.
*
W październiku trafiłam do szpitala, bo mdlejąc, uderzyłam policzkiem
w biurko i moje oko było przez jakiś czas zagrożone.
Stwierdzono Contusio capitis, Subcommotio cerebri. Cokolwiek to jest.
To był długi tydzień, a ja byłam w fatalnym stanie – zarówno fizycznym,
jak i psychicznym. Leżałam sama i do moich głównych zajęć należało
podziwianie niezwykle fascynującego szpitalnego sufitu z potwornie rażącą
w oczy lampą. Na dodatek jednym okiem, gdyż pół twarzy miałam przykryte
opatrunkiem nasączonym czymś na opuchliznę. Było mi ciężko.
Mannitol, Furosemid, Ketonal, Relanium. I tak od nowa.
Patrzyłam na kapiące kroplówki i płakałam. Łzy były moją bezsilnością,
moim cichym buntem, formą protestu przeciw tej ogromnej czarnej rozpaczy,
która mnie ogarniała i bezustannie atakowała. Nie byłam w stanie przed nią
się bronić. Nie wstawałam, nie jadłam i nie wierzyłam. Nikt do mnie nie
przychodził oprócz matki, której i tak nie chciałam widzieć. Jeśli ktokolwiek
zainteresował się moją nieobecnością w szkole, co i tak jest bardzo wątpliwe,
to pewnie usłyszał od niej, że wyjechałam do rodziny. Problem, o którym się
nie mówi, przestaje być problemem? U mnie w domu chyba w to wierzą.
Patologiczny dom to nie tylko taki, w którym jest alkohol i brutalna
przemoc. Patologiczny dom to również taki, w którym nic nie jest tak, jak
być powinno. Czasem chciałabym, żeby w naszym domu działo się coś
takiego, co byłoby bez problemu widoczne dla innych, co można byłoby
zaklasyfikować do odpowiedniej rubryki – „to nie jest dobre”. A tymczasem
mamy trzy wrogie obozy – niczym przeciwnicy na wojnie. Każdy ma swój
własny obóz i wszyscy jesteśmy przeciwko sobie. Ciągła walka i próba sił.
A najczęściej przegraną i tak jestem ja. Bo jestem najsłabsza.
5
Najpierw uderza zapach i to właśnie on powoduje, że nie ma się ochoty
zapuszczać w głąb mieszkania. Ale ja niestety muszę. Nie umiem tego
smrodu opisać. To połączenie starczego ciała, lekarstw i dziwnych mikstur,
które ciągle przyrządza. Przenika przez gruby płaszcz, przez włosy, przez
ciało i cały organizm. Ten proces trwa bardzo szybko, zostaje zakończony,
zanim zdążę zdjąć buty. Wchodzę do zupełnie innego świata, świata
koszmaru i ciągłego strachu.
To właśnie on.
Idę przedpokojem w kierunku swojego lokum i wiem, że przez moment
będzie mnie widział w ogromnej lustrzanej szafie, która tam stoi. Mogę
częściowo odetchnąć, gdy znajdę się na swoim terytorium i zamknę za sobą
drzwi. Te drzwi są chyba jedynym elementem, który jest w stanie sprawić, że
poczuję się tutaj lepiej, może nawet bezpieczniej.
Zbieram siły, by ponownie uderzyć. Wyjście do łazienki przybiera formę
tajnej akcji, której brakuje jedynie odpowiedniego kryptonimu. Każdy dzień,
każda godzina i każda minuta wyglądają tak samo. Całe moje
funkcjonowanie polega na ciągłym pilnowaniu się, na bezustannej kontroli
swoich zachowań i ruchów.
Włączam radio i częściowo przechodzę do innego świata. Tylko
częściowo, bo od tego nie da się uciec. Muzyka ma na mnie niesamowity
wpływ, gdyż wraz z kolejnymi piosenkami wędruję po drodze nastrojów, raz
wspinam się pod górę, innym razem biegnę swobodnie w dół. Coś, co zostało
stworzone przez człowieka, przejmuje nad nim kontrolę. Bawi się jego
emocjami, uczuciami i wrażeniami, jednocześnie sprawiając, że jednostka
staje się od niej w pewien sposób uzależniona, bez względu na to, czy ma
wpływ pozytywny, czy też nie. Tak więc ja należę do tej grupy ludzi
i powierzam siebie różnorodnym dźwiękom wydobywającym się
z głośników.
Uchylam lekko drzwi, by sprawdzić, czy droga wolna. W małym
łazienkowym oknie dostrzegam mdły kolor palącego się światła. To oznacza
tylko jedno: on tam jest, więc będę musiała jeszcze trochę poczekać.
Niekoniecznie do momentu, kiedy stamtąd wyjdzie. Odczekać dobre pół
godziny, aż wyniesie się ta cała aura, poczucie obecności, zapach, dotyk.
Choć doskonale wiem, że to przecież nie jest możliwe. Przebieram się
i zapalam światło zsuniętymi maksymalnie na ręce, długimi rękawami
starego, powyciąganego swetra. W ten sam sposób chwytam za klamkę
i wykonuję wszelkie czynności poza moim pokojem, który jest moim azylem
w tej krainie obcości. Staram się zachowywać naturalnie, ale to jest po prostu
niewykonalne.
Niemożliwe.
Siedzę u siebie przy biurku całe popołudnie, odrabiając lekcje. Zwykle
nigdzie nie wychodzę, albo nie mam czasu, by się z kimś spotkać, albo nie
mam odwagi. Do mnie też nikt nie przychodzi, ponieważ nikogo do siebie
nie zapraszam. Wstydzę się.
Taka sytuacja zmusza mnie do prawie całkowitej izolacji od reszty
świata. Nie powiem, że ma to pozytywny wpływ na moją psychikę, ale nie
umiem wydostać się na zewnątrz.
6
Z każdym dniem nabawiam się nowych kompleksów, które regularnie
dołączają do równie obszernej listy moich wad. Całą złość, nienawiść
i obrzydzenie kieruję prościutko na siebie. Zaczyna się od drobiazgów.
Bardzo szybko powstaje wielka zlepiona kula śmieci, którą w siebie rzucam.
Gdyby ktoś zapytał mnie, czego w sobie nie lubię, nie wiem, kiedy
skończyłabym mówić. Mogłabym mówić godzinami!
Pewnego dnia postanowiłam przestać jeść. Jednak nie na długo, bo już po
dwóch tygodniach dostałam napadu wilczego głodu. Weszłam do kuchni
i zjadłam prawie wszystko, co tam znalazłam. Czułam w sobie potężny
niepokój i wydawało mi się, że można go utopić w jedzeniu. Nie pomogło,
a dodatkowo sprawiło, że nabrałam do siebie większego obrzydzenia. Byłam
wściekła na siebie, że nie potrafię zapanować nad sobą, nad jedzeniem.
Kiedy byłam dzieckiem, nie pozwalano mi jeść słodyczy, chyba że była
to jakaś specjalna okazja. Na słodkości musiałam po prostu zasłużyć.
Rodzina przywoziła słodycze, które od razu lądowały gdzieś poza moim
zasięgiem. Z czasem sama nauczyłam się, że przysmaki to nagroda, którą
trzeba sobie wydzielać, i czekoladki potrafiły tygodniami leżeć w szafce,
wydzielane po kosteczce, gdy uznałam, że zasłużyłam.
Cykl głodówki i obżerania powtarzał się u mnie jeszcze przez kilka lat.
Głodziłam się, nie jadłam przez kilka dni, a potem wrzucałam w siebie całą
zawartość lodówki, która w końcu i tak lądowała w sedesie. Garściami
połykałam tabletki przeczyszczające. Wystarczyło, że zobaczyłam na
opakowaniu czegokolwiek: „działa przeczyszczająco” czy „poprawia
przemianę materii” i musiałam to mieć. To był koszmar. Nie udało mi się
schudnąć nawet jednego kilograma, ale ten sposób jedzenia stał się po jakimś
czasie mechaniczny. Rozpoczęły się bóle brzucha i głowy, co jakiś czas
łapała mnie kolka w sercu, ciągle byłam zmęczona. Z dziąseł wciąż leciała
krew, a w ustach miałam metaliczny posmak rzygowin, którego nie mogłam
się pozbyć. Żeby go usunąć, jadłam coraz więcej. Depresja nasiliła się, byłam
całkowicie sama, bezradna i przerażona tymi wszystkim objawami. Myśli
o śmierci nachodziły mnie już od dawna i w miarę upływającego czasu
stawały się coraz bardziej konkretne.
*
Szukam aktywności, które mogłyby przynieść choć chwilową ulgę. Spośród
wszystkich zainteresowań największą moją pasją są książki. To one były
wiernymi towarzyszkami mojego życia, odkąd tylko nauczyłam się czytać.
Moimi najlepszymi przyjaciółkami. Pochłaniałam książkę za książką, bo
pociągało mnie to, że w nich wszystko jest możliwe – zdarzają się przyjaźnie
na dobre i na złe, dzieci są szczęśliwe i mają normalne rodziny, każda myśl
może zostać zwerbalizowana i nazwana. Wszystko, co nie zdarzało się na co
dzień w moim życiu, mogło zdarzyć się w książkach. Z zapałem czytałam
historie innych ludzi.
*
Początkowo izolowałam skórę materiałem swetra tylko przy styczności
z niektórymi przedmiotami w domu. Te szafki, które z pewnością otwierał,
starałam się omijać, a w ostateczności zsuwałam rękaw, by to zrobić. Jednak
stopniowo przerażenie narastało i pojawiły się natarczywe myśli, że
właściwie każdy mebel, każda klamka, każdy uchwyt może być „skażony”.
Pozostaje jeszcze lodówka, kran, wanna i milion innych miejsc, z którymi
ma się styczność na co dzień bez względu na okoliczności. Czasem muszę
zacisnąć zęby, kiedy indziej ratuję się rękawiczkami i szmatkami. Wyglądam
jak bandyta, który nie chce zostawić żadnych odcisków palców na miejscu
zbrodni. Nie mogę się z tym zdradzić, bo nikomu nie umiałabym
wytłumaczyć dlaczego, a to jest pierwsze pytanie, jakie można mi w ogóle
w tej sprawie zadać.
Na osiedlu wszyscy się ze mnie śmieją, że on jest taki stary. Starsi
chłopcy rzucali we mnie kamieniami, śmieciami, ogryzkami, gdy tylko
pojawiałam się w zasięgu wzroku. Bawiłam się na podwórku i jednocześnie
zerkałam na wszystkie strony, czy właśnie się nie zbliża. Bo wtedy
następowały żarty, wyśmiewanie i docinki. Chroniczny lęk i napięcie
każdego dnia.
– Patrz, idzie twój dziadek! – Śmiech.
A ja wypalam w ziemi dziurę swoim wzrokiem. Jest mi tak bardzo wstyd.
Przerażająco, nie do opisania wstyd.
Zawsze chcę krzyczeć, że go nie znam, że nie mam z nim nic wspólnego,
że to całkiem obcy człowiek, że coś się im pomyliło. Ale wszyscy i tak
wiedzieli.
7
Spadłam ze schodów. Właściwie nie jestem pewna, czy był to po prostu
nieszczęśliwy wypadek, czy też naumyślnie chciałam zrobić sobie krzywdę.
Nie pamiętam dokładnie, jak to się wszystko stało. Chyba na chwilę straciłam
przytomność. Potem zarejestrowałam pełne zadrapań plecy, trochę krwi we
włosach, przeraźliwy łomot w głowie i jeszcze kłujący ból prawego biodra.
Nie byłam do końca świadoma tego, co się ze mną dzieje, ale wynikało to
chyba z ciężkiego szoku i apatycznego transu, w którym tkwiłam. Nikomu
nic nie powiedziałam.
Wychowawczyni zaczepiła mnie następnego dnia na szkolnym korytarzu:
– Dzwoniłam do poradni zdrowia psychicznego i umówiłam cię na
wizytę. We wtorek o osiemnastej. Tym razem do innego psychiatry.
– Uhm...
– Chcesz, żebym poszła z tobą?
– Tak.
Bardzo boję się być sama. Chcę, żeby ktoś tam ze mną był. Ja pewnie
nawet nie będę miała siły, żeby wykonać jakiś określony ruch. Boję się.
Najzwyczajniej w świecie bardzo się boję...
– Opowiesz tam o tym wszystkim, co się z tobą dzieje, a oni po prostu
nadadzą temu nazwę. Dowiemy się, jak można ci pomóc.
Oprócz silnych bólów i zawrotów głowy nic poważniejszego się nie
działo. Rano jak zwykle wymiotowałam w szkolnej toalecie. W domu za
bardzo słychać.
Nie za bardzo widziałam sens w mojej wyprawie do poradni. Już chyba
nie ma dla mnie ratunku. Uczucie zrezygnowania przeplatało się z namiastką
wiary. Myślałam o tym, żeby się zabić. Czułam, że to byłoby coś z korzyścią
dla siebie i dla innych. To była chyba jedna z najrozsądniejszych myśli, jakie
kiedykolwiek przyszły mi do głowy. Nie nadaję się do życia.
– Przyjdź po mnie do szkoły, gdzieś tak po siedemnastej, dobrze?
Pójdziemy razem.
– Jasne. Nie ma problemu.
Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.
*
– Idź, zanieś mu zupę.
– Dobrze, zaraz – mówię, by zyskać na czasie, ale narasta we mnie panika
i wiem, że nie mogę tego zrobić.
– No ile razy mam cię prosić!
– Teraz nie mogę, muszę się uczyć. – Stosuję ten fortel z nadzieją, że
zadziała. Nie chcę nawet myśleć, że miałabym wejść do tamtego pokoju i na
niego spojrzeć.
– Jak ty się odzywasz! Ja cały dzień ciężko pracuję dla was i proszę cię
tylko o to, żebyś zaniosła ojcu posiłek. Ja na twoim miejscu powiedziałabym:
dobrze, kochana mamusiu, już idę. Czemu ty nigdy nie możesz powiedzieć
tego, co ja chciałabym usłyszeć! Twoje koleżanki na pewno tak się nie
zachowują i inaczej odzywają się do swoich rodziców. Jakie ja błędy
popełniłam, że taka jesteś!
– Daj mi spokój! – To jedyne, co mi przychodzi do głowy i co może mnie
obronić.
Matka zaczyna płakać. Czuję się potwornie, ale nie umiem inaczej
zareagować. W środku narasta napięcie, skrucha miesza się ze złością
i bezsilnością. Zupełnie nie wiem, co robić z tym natłokiem emocji.
Zamykam drzwi do pokoju. Słyszę, jak matka płacze w kuchni, a on drze się
z pokoju, że wciąż czeka. Telewizor gra na cały regulator. Czemu po prostu
nie może wstać i wziąć sobie sam? Co to jest? Jakiś pieprzony hotel?
*
O tej porze jest już całkiem ciemno. To dodatkowo sprzyja czarnym myślom.
I jeszcze ten mróz.
To nie był duży budynek. W mocno oświetlonej poczekalni siedziało
sporo ludzi. Przeważnie rodzice ze swoimi „zbuntowanymi” latoroślami.
Przez chwilę utkwili we mnie swoje złowrogie spojrzenie, które podążało
w moją stronę niczym piorun. Poczułam lekki wstrząs, ale była to tylko moja
wychowawczyni, która pchnęła mnie do środka pomieszczenia. Usiadłyśmy
na ostatnich dwóch wolnych krzesełkach. Nerwowymi ruchami bawiłam się
zamkiem kurtki.
– Musisz im wszystko powiedzieć, o tej depresji, o atakach, o sytuacji
w domu i w szkole. Oni ci pomogą – powiedziała. – Może wreszcie ruszymy
do przodu.
Siedziałam sztywno i z lękiem obserwowałam ludzi, którzy wypełniali
cały korytarz. Nagle jedne drzwi otworzyły się z łoskotem i wyszła z nich
niska, gruba kobieta w wypłowiałym fioletowym swetrze i z teczką pod
pachą. Na moment wzrok wszystkich czekających utkwił w tych fałdach
tłuszczu, które czekały na pożarcie ofiary. Takie sprawiała wrażenie.
Padło na nas. Grubym głosem poprosiła moją wychowawczynię, by
poszła z nią do pokoju obok, na razie beze mnie. To była świetna okazja do
tego, żeby stąd uciec. Ale byłam sparaliżowana. Nie miałam siły, aby to
przezwyciężyć i choć trochę poruszyć nogą. Było coraz mniej ludzi. Ich brak
był tak samo przerażający, jak ich nadmiar. Wszyscy patrzyli się na siebie
świdrującym wzrokiem i analizowali swoje twarze.
Po chwili drzwi się uchyliły i zobaczyłam w tej szparze, jak pulchna ręka
wskazuje na mnie. Nie jestem w stanie wytłumaczyć, jak udało mi się nagle
wstać. Kolejna zapamiętana przeze mnie scena to już gabinet lekarki.
Zagracone pomieszczenie pełne mebli i książek. Siedziała za biurkiem,
oświetlona mdłym żółtym światłem padającym z małej lampki stojącej obok.
Zmierzyła mnie wzrokiem i wypadł, dosłownie wypadł, z niej jakiś złośliwy
komentarz na temat mojego wyglądu.
– Wiesz, dlaczego tu przyszłaś? – zapytała mnie, gdy tylko usiadłam na
krzesełku obok wychowawczyni. Przytaknęłam nieśmiało.
– No więc?
Nie zdążyłam nawet nabrać powietrza do ust, by rozpocząć opowieść
o moich problemach i koszmarnej egzystencji albo chociaż spróbować, gdy
usłyszałam krzyk. Tak, jestem pewna, że był to pełen zniecierpliwienia
krzyk:
– Tylko mi się tu nie rozklejaj! – zagrzmiała. – A jeżeli masz taki zamiar,
to możesz wyjść już teraz! Miałam już takich delikwentów, którzy próbowali
wymusić na mnie współczucie. Zapowiadam na samym początku, że ci się to
nie uda.
Nie powiem, żeby te słowa mi pomogły...
– Nie będę płakać – powiedziałam sucho. Obok mnie siedziała
wychowawczyni i zebrałam się w sobie tylko dla niej. Wiem, że była
nastawiona do tej wizyty jak do Sądu Ostatecznego i wiązała z nią duże
nadzieje. Chciała wreszcie zrzucić na kogoś odpowiedzialność za mnie.
– Mam niezbyt ciekawą sytuację w domu... – zaczęłam niepewnie.
– A kto takiej nie ma?! Rodziców trzeba sobie wychować, a jeżeli tego
nie potrafisz, to już twój problem. Takie mamy czasy. To jeszcze nie powód
do skrajnej rozpaczy.
Nie za bardzo mogłam się odnaleźć w tym wszystkim. Nauczycielka
wspomniała o moich omdleniach i nieustannym przygnębieniu. Ja już nie
miałam odwagi nic mówić. Pani doktor miała na to dosyć jasny pogląd:
– Pewnie wagaruje, pali, chodzi na nocne imprezy i śpi ze swoim
chłopakiem! I wszyscy od razu idą z tym do psychiatry! Boże, to jest
śmieszne, że cię tu w ogóle widzę. Na pierwszy rzut oka typowe
rozpuszczone dziewczę. – Wyraźnie świetnie się bawiła. – A pani – zwróciła
się do mojej wychowawczyni – to jest chyba niepoważna, żeby panikować
i trząść się nad nastolatką.
Przez moment na mojej przerażonej twarzy pojawił się znak zapytania.
– Chyba już skończyłyśmy – dodała.
Wracając do domu, płakałam. Myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej
się zabić. Wszystko straciło sens, choć tak naprawdę nigdy go nie miało.
Człowiek myśli, że już gorzej być nie może, a okazuje się, że spadanie nie
ma końca. Siedziałam dosyć długo na pustym przystanku autobusowym
i męczyłam wzrokiem pokryty śniegiem chodnik. Wyzuta ze wszystkiego.
Dużo czasu minęło, zanim dotarłam do domu. Od razu wzięłam do ręki
żyletkę i zaczęłam tworzyć na skórze swojego nadgarstka czerwone ślady.
Nic nie czułam, popadłam w zupełny trans i dalej babrałam sobie rany
wyciągniętymi z szafki nożyczkami. Było mi niedobrze, czułam się coraz
gorzej. Coraz silniej odczuwałam skutki upadku ze schodów.
8
Po kolejnym omdleniu w szkole przyznałam się pielęgniarce do upadku ze
schodów. Wychowawczyni zawiozła mnie do szpitala i wezwała moją matkę.
Minęło już dziesięć dni od wypadku. Ja przez cały ten czas robiłam
wszystko, by mój stan się pogorszył. Dużo skakałam, waliłam głową
o ścianę, aby spowodować jakiegoś krwiaka, od którego mogłabym umrzeć.
Bolało, ale znaczniej mniej niż życie.
– W mózgu utworzyło się ognisko zapalne – oznajmił lekarz na izbie
przyjęć – musiałaby zostać na obserwacji, żebyśmy mogli podać jej
kroplówki.
– Czy to jest konieczne? – spytała moja matka.
– To jest wskazane.
– Ale nie konieczne? W takim razie zabieram ją do domu.
– Robi to pani na własną odpowiedzialność.
– Tak. Sami sobie poradzimy. Przepisze pan jakieś leki?
Może nawet chciałam iść do tego szpitala. Może tam by mi pomogli?
*
Dwa dni potężnej depresji. Zostałam zamknięta w ciemnym worku
samotności i beznadziei. Z tego już na pewno nie uda mi się wydostać. Nie
mam najmniejszych szans. Leżałam w łóżku twarzą do ściany i próbowałam
kołysać się dla uspokojenia. Czułam się okropnie. Częste ataki płaczu,
zawroty głowy, ból brzucha. Mój mózg, narażony na wyjątkowo
skomplikowaną kombinację emocji, odmawiał wszelkiego analizowania.
Całkowicie opuściła mnie siła, a właściwie ta mikroskopijna garstka, ostatnia,
pozostawiając głuchą i przerażającą pustkę. Zanikła wszelka zmienność
życiowych obrazów. Mój byt ograniczył się do krążenia wokół jednego i tego
samego ciemnego punktu.
Dwa dni leżenia w domu to znowu same trudności. On, jeżeli już gdzieś
wychodzi, to informuje mnie o tym, jakby mnie to interesowało. Poznaję ten
moment, bo stał się pewnym rytuałem. Najpierw trzask i szmer odsuwanych
oraz zasuwanych szafek. Potem chrząka, jakby chciał wznieść toast, i dociera
do drzwi mojego pokoju. Puka, uchyla i mówi: „Aneta, ja wychodzę. Do
widzenia”. Zawsze to samo, słowo w słowo, twardym i stanowczym głosem,
akcentując nienaturalnie pierwsze sylaby wypowiadanych wyrazów. Nie
ruszam głowy i w ogóle na to nie reaguję, choć czuję, że stoi tam dalej, jakby
czekał, że może się zainteresuję gdzie. Jeszcze bardziej wbijam wzrok
w książkę, udaję, że czytam, i o mały włos nie przebijam się nim do samej
podłogi.
Parę razy nie otwierał drzwi, tylko podał swój komunikat zza nich. Słyszę
jeszcze, jak z siłą zatrzaskuje za sobą drzwi wejściowe, by mocniej
podkreślić całą sytuację.
9
Zanim trafiłam do szpitala na chirurgię urazową, wydarzyło się mnóstwo
nieprzyjemnych sytuacji, w których to oczywiście ja zrobiłam z siebie
idiotkę. Wszystko to pogrążyło mnie w mrocznej otchłani mojego umysłu.
Nie chcę, by ktokolwiek patrzył na mnie podczas tego niszczycielskiego
procesu.
Badanie EEG – zapis nieprawidłowy, zmiany w postaci grup fal
theta w okolicach czołowych i skroniowych oraz zmiany napadowe
prowokowane głównie hiperwentylacją. Tomografia komputerowa
w normie.
Znów leżałam w szpitalu na tym samym oddziale, a niesamowicie
dłużące się chwile były dla mnie nieludzką torturą. Nieraz nachodziła mnie
ochota, by gryźć ściany, które sprawiały wrażenie, jakby ciągle zwężały się,
by zgnieść moje ciało. Zostałaby wtedy krwawa miazga polana czarną
trucizną depresji. Wszystko było takie czarne. Gdy człowiek leży w szpitalu,
drugiego człowieka i zainteresowania potrzebuje bardziej niż tabletki
przeciwbólowej. Bez względu na natężenie tego bólu. Jedyne urozmaicenie
mojego szpitalnego leżenia polegało na liczeniu kropel skrupulatnie
dozowanych przez kroplówkę. Łzy płyną ciurkiem, a spazmatyczne ataki
płaczu pozbawiają wszelkich sił. Płacz z bezsilności, bo przecież we mnie
w środku dzieje się tyle przerażających procesów, a nikt tego nie widzi,
nikogo to nie interesuje, nikt nie chce o tym posłuchać. A ja w natłoku myśli
nie umiem pozbierać tego horroru w konkretne słowa i zdania. I znowu płacz,
coraz bardziej intensywny i przerażający. A przy łóżku siedzi matka,
biadoląc, szlochając i chcąc jak najszybciej zabrać mnie do domu. Byle tylko
nikt się nie dowiedział, że coś może być nie tak. Pilnuje mnie, bym nikomu
nie powiedziała, jak bardzo jest źle. „Bo my wszystko załatwiamy sami” –
a polega to na udawaniu, że problemu nie ma. Zapraszamy państwa na
przedstawienie teatralne Szczęśliwa rodzinka.
Wewnętrzna szamotanina emocji zagłusza wszelkie reakcje.
*
Do sali weszła jakaś kobieta i poprosiła pozostałe pacjentki, by poszły do
świetlicy. Przysunęła sobie krzesełko do krawędzi mojego łóżka i usiadła.
– Dzień dobry, nazywam się Krystyna Bielska i jestem szpitalnym
psychologiem. Chciałabym z tobą porozmawiać. Mogę? – zwróciła się do
mnie.
Kiwnęłam głową.
– Powiedz mi, jak się czujesz?
Długo wpatruję się w nią i kalkuluję w myślach, czy podjąć wysiłek
powiedzenia jej prawdy. Przez chwilę czuję, że budzi się we mnie nadzieja
wynikająca ze zmęczenia depresją. Może ta kobieta mnie zrozumie?
– Szczerze mówiąc, nie najlepiej – mówię po chwili i czekam na jej
reakcję.
– Lekarz mówił mi, że masz na nadgarstkach rany po cięciu, mogę
zobaczyć? – Wyjęła moją rękę spod kołdry.
Na co dzień nie miałam problemów z ukrywaniem tych śladów, bo
przeważnie ubierałam bluzy i swetry z długim rękawem. Tu nie było takiej
możliwości.
– Nie wygląda to dobrze. Co się dzieje?
Czuję, jak we mnie zrywa się tama trzymająca w środku wszystkie moje
emocje. Tak bardzo chcę, by ktoś wreszcie uwierzył mi i pomógł.
– Tak bardzo źle się czuję, cały czas jestem smutna, nie chcę już żyć. To
już trwa od jakiegoś czasu. Już dłużej tego nie wytrzymam. – Właściwie było
mi wszystko jedno, co powiem. Ona wydawała się nawet miła.
Nie siedziała długo. Wyszła przed upływem dziesięciu minut, nic nie
mówiąc. Parę dni później, gdy byłam wieziona na tomografię komputerową
mózgu, udało mi się przeczytać w mojej karcie choroby, że „u pacjentki
podejrzewa się chorobę afektywną dwubiegunową i zaleca się długotrwałą
psychoterapię”. I to by było na tyle, co w związku z tym się działo.
W tym czasie trwały w szpitalach strajki pielęgniarek. Nie ominęło to
naszego. Prawie w ogóle nie było pracujących sióstr, więc zarządzono, by
wypuścić do domów wszystkie przypadki bez zagrożenia życia. Zaliczałam
się do nich. Chciałam jeszcze zostać w szpitalu, tu było dużo spokojniej niż
w domu. Niestety.
Na rękach pozostały mi widoczne i bolące zrosty żylne po nadmiarze
kroplówek. Czerwonosiwe sińce straszyły wyglądem.
10
Wyszłam ze szpitala tuż przed Bożym Narodzeniem. Nienawidzę świąt
Bożego Narodzenia. Podobnie zresztą jak wszystkich innych. Zbiera mi się
na wymioty, gdy obserwuję zakupy robione przez całe rodziny. Pachnie
wtedy grzybami i olejkami do ciast. Wokół słychać tylko radosny śmiech
dzieci, ludzie mają mnóstwo planów. Wywołuje to u mnie dodatkową porcję
smutku i zagubienia.
– Jaką weźmiemy choinkę?
– Przepraszam, czy dostanę jeszcze suszone śliwki na kompot?
I tak w kółko.
Ludzie, zaaferowani zbliżającą się kolacją wigilijną, ciągną tłumnie przez
hipermarket, pchając przed sobą przeładowane wózki. Następnie w wijącym
się ogonku niecierpliwie czekają na swoją kolej, by jak najszybciej rozjechać
się do domów i rozpocząć gruntowne przygotowania do świąt. Razem.
Wszystko razem.
Zahaczam o jedną z cukierkowo przybranych choinek. Co ja tu właściwie
robię? Migają mi przed oczami roześmiane twarze, wszyscy nawołują się
przez całe długości stoisk. A ja w tym czasie trwam w zupełnie innym
świecie, którego nie jestem w stanie dokładnie określić.
Chaos.
Lęk.
Z ogromnych głośników zainstalowanych pod sufitem wylewają się
kolędy, jedna po drugiej. Nie rozumiem ani słowa. Ta atmosfera dobija mnie.
Właściwie nie wychodzę ze swojego pokoju. Mogę powiedzieć, że jestem
szczęśliwa. Szczęśliwa, bo nie muszę się z nikim spotykać, nie muszę
odbierać telefonów z opływającymi w papierową sztuczność życzeniami od
rozkochanej w tradycji rodziny z całego kraju. Nie ścielę łóżka, kładę się
w tym, w czym aktualnie jestem, nie mam siły nawet na prysznic. Uczucie
obrzydzenia do własnej osoby, do własnego ciała przez cały czas narasta. Nie
podnoszę żaluzji. Siedzę w lekkim półmroku, urozmaiconym przez palącą się
świeczkę. Słucham instrumentalnej muzyki irlandzkiej, która dodatkowo
mnie pogrąża. I trwam. Wiem, że w tym momencie nie może być gorzej, ale
o przyszłości myślę jak o czymś o wiele bardziej mrocznym.
Łykam garść środków przeciwbólowych, jakbym ciągle wierzyła, że
powstrzymają ten ból w środku.
Przed oczami widnieje napis: śmierć.
*
Wigilia. Moment chyba najbardziej znienawidzony w całym roku, bo nie ma
jak uciec. Matka od rana krząta się po domu i podśpiewuje kolędy, próbując
stworzyć jakąś namiastkę normalności. Gramy zwyczajną i szczęśliwą
rodzinkę. Wszystko sztuczne i na pokaz. Tylko dla kogo ma być to
przedstawienie?
Po co w ogóle ktoś wymyślił święta? Nie mógłby to być po prostu
zwykły dzień bez żadnych zobowiązań, bez przymusu przebywania
z osobami, których się nie cierpi? No tak, zapomniałam, że niektórzy na tym
świecie są szczęśliwi i lubią ten cyrk.
Dużo mnie kosztuje, by wyjść z pokoju i usiąść z nimi przy jednym stole.
W gardle czuję ucisk, całe ciało mam napięte do granic możliwości. Nikt nic
nie mówi, ta cisza jest dobijająca. Na wyciągniętej maksymalnie dłoni
trzymam opłatek i patrząc w podłogę, szepczę: „Wszystkiego dobrego”.
W tej przytłaczającej ciszy każdy konsumuje wigilijne potrawy, a ja odliczam
minuty do tego, by jak najszybciej zwiać. Po półgodzinie matka włącza
telewizor, a mi udaje się wymknąć do pokoju.
Za ścianą toczy się tymczasem kłótnia o to, że on nie potrafi się nawet
przeżegnać, a matka z tą swoją religią jest śmieszna i jeszcze mnie w to
wciąga. I po co on ma umieć na pamięć Ojcze nasz, skoro na co dzień się
tego nie używa. A tak w ogóle to barszcz był za bardzo pikantny. Ona płacze,
że tak nie można, on ją wyzywa od idiotek. On siedzi przed telewizorem,
który jest nastawiony na cały regulator. Matka płacze w kuchni po ciemku
i myśli, że ja o tym nie wiem. Magia świąt.
*
Problemy z koncentracją. Zaburzenia równowagi. Bóle żołądka. Zaburzenia
wzroku. Nierówne bicie serca. Zaschnięcie błony śluzowej gardła. Kłopoty
z pamięcią. W razie przedawkowania natychmiast zgłosić się do szpitala.
Może być groźne dla życia. To tylko niektóre ze skutków ubocznych
proszków, które zostały mi zapisane po wstrząśnieniu mózgu. Postanawiam
już więcej ich nie brać i chowam cały zapas do szafki.
11
W ciągu jednego dnia spalił się kolejny pomost. Jeszcze do tej pory nie mogę
uwierzyć, że moja wychowawczyni mogła mi coś takiego zrobić! A ja jej
zaufałam. Stopniowo się przełamywałam i mówiłam coraz więcej,
pielęgnując w sobie odradzającą się iskierkę wiary w ludzi. I w jednym
momencie cały świat zbladł, znikły gdzieś wszystkie kolory, a przed oczami
pojawiła się ciemna zawiesina śmierdzącego miejskiego powietrza, którym
nie byłam w stanie oddychać.
Wezwała do szkoły moją matkę, w ogóle mi o tym drobnym fakcie nie
mówiąc! Na przerwie zaprowadziła mnie do gabinetu szkolnego pedagoga.
Ona już tam była. Powiedziały jej, jaka jest sytuacja, i zasugerowały pomoc
specjalisty. Moja matka oświadczyła, że wszystko jest pod kontrolą i nigdzie
nie muszę iść.
Wybiegłam z płaczem i nasilającym się pulsującym bólem czaszki. Nie
chcę o tym myśleć, nie chcę o tym pisać, a już tym bardziej mówić. Zdradziła
mnie. Zrobiła to w najohydniejszy możliwy sposób. Wykreśliła się tym
świetnym pomysłem na zawsze z mojego, i tak nędznego, życia. Pewnie dla
niej nie miało to żadnego znaczenia. A dla mnie był to cały świat.
Szukała mnie potem na przerwie.
– Ja chciałam dobrze, nigdy bym cię nie skrzywdziła! – zapewniała. – Po
prostu nie mam więcej ochoty oglądać twoich pociętych rąk! Nie mam
ochoty patrzeć, jak znowu niosą cię do pielęgniarki i jak wycierasz sobą
ściany! Mam tego wszystkiego dość! Jestem tobą zmęczona, słyszysz?!
Zmęczona!
Zawirowała cała czasoprzestrzeń i poczułam, jak oddalam się od
namacalnej rzeczywistości. Chyba coś jeszcze mówiła, ale do mnie nic już
nie dotarło. Byłam oszołomiona i przerażona faktem, że nie mam co ze sobą
zrobić.
Zapytałam koleżankę z klasy, czy mogę u niej przenocować. Miałam do
wyboru jeszcze dworzec. Uciekłam z domu...
Byłam w coraz gorszym stanie i zdolność do podjęcia jakiejkolwiek
decyzji zniknęła. Całkowicie poddałam się działaniu drugiego człowieka
i następne dwa dni spędziłam u Kasi. Potem namierzyła mnie
wychowawczyni i zostałam zmuszona do powrotu do domu.
*
– Dlaczego ona leży na ziemi?
To były pierwsze słowa, jakie usłyszałam. Próbowałam wstać, ale wbrew
pozorom wcale nie było to łatwe zadanie. Już to przerabiałam.
W mojej głowie panował tak wielki chaos, że nie bardzo wiedziałam, co
się w ogóle ze mną dzieje. Przez moje ciało przebiegały stada mrówek,
docierając nawet do koniuszków palców. Poczułam, jak ktoś mnie podnosi
i gdzieś wloką moje zdrętwiałe ciało.
– Znowu zemdlała? – zabrzmiało gdzieś, jakby za ścianą.
– Tak. Zaniesiemy ją do pielęgniarki.
Wszystko we mnie szumiało, prawdopodobnie przez mój organizm
przechodziło właśnie coś na podobieństwo tornada. Co najmniej. W ustach
miałam jeszcze posmak wczorajszych rzygowin. Władowałam w siebie całe
pudełko proszków przeciwbólowych, ale nie zostały przez mój żołądek
zaakceptowane.
Nie chciałam całkowicie oprzytomnieć, by ponownie słuchać tych
wszystkich pretensji i kazań.
12
Każdy ruch sprawia mi trudność. Próbuję się z tego wyprowadzić, ale
zostałam całkowicie odarta z jakiejkolwiek siły, nie mówiąc już nawet
o energii. Mam bóle mięśni, czaszki, chyba wszystkiego, w mojej głowie
trwają dziwne procesy. Mózgowa anarchia.
Po raz pierwszy jestem w stanie skupić się na nauce, na tym jednym
temacie. Uwielbiam poezję Tetmajera, więc lekcje polskiego nie są do końca
męczące dla mojego umysłu. To rodzaj liryki bólu istnienia. Każde słowo ma
w sobie tyle ze śmierci, zawiera obrazy destrukcji, które doskonale widzę.
Lekcje polskiego sprawiają, że chociaż tę jedną godzinę w szkole przebywam
w znajomej mi atmosferze. Jednak dziwi mnie to, że można o tym mówić
w sposób tak suchy i czysto analityczny. Całkowicie odnajduję się w świecie
młodopolskiej filozofii. Przemawiają do mnie głęboko pesymistyczne
refleksje Artura Schopenhauera. Twierdził on, że życie ludzkie jest męką,
ciągłym cierpieniem, nieubłaganie zmierza ku katastrofie, a egzystencja jest
jedynie męczarnią – przecież to brzmi jak definicja depresji. Definicja
mojego życia.
*
Matka jest wyraźnie zła na samą myśl, że mogłabym rozmawiać z moją
wychowawczynią o czymkolwiek więcej niż tematy typowo szkolne.
– Nie możesz jej wciągać w nasze problemy. Niepotrzebnie tylko
zawracasz jej głowę.
– Wcale z nią nie rozmawiam. To wszystko to była jej inicjatywa –
szybko zaprzeczam, bo przecież ta rozmowa i tak nie ma sensu.
– Jak coś nie jest w porządku, to powiedz to mnie.
– A ty myślisz, że u nas w domu wszystko jest w porządku, tak? – Patrzę
w podłogę i marzę o ucieczce. Chciałabym, żeby wreszcie stanęła po mojej
stronie.
Matka piorunuje mnie wzrokiem. Już widzę, że nie ma szans na prawdę.
– Czego ty chcesz? – Namacalnie wyczuwam pretensję. – Inne dzieci
mają dużo gorzej! Mają rodziców alkoholików, są bite i zaniedbywane! A ty
masz co jeść, masz gdzie mieszkać, masz wszystko! U nas nigdy nie było
alkoholu!
Zaczynam zastanawiać się, czy moje poczucie krzywdy jest rzeczywiście
właściwe. W myślach powtarzam mantrę: „Masz co jeść, jesteś szczęśliwa”.
– No tak, bo ja jestem matką do niczego. – Zaczyna płakać, a we mnie
toczy się walka. Dopiero co byłam bezbronnym dzieckiem, a w jednej chwili
muszę się stać opiekunem i obrońcą. – Przecież ja chcę dobrze. Nic nie
poradzę na to, że jestem taka beznadziejna.
Poczucie winy zwala się na mnie całym swoim ciężarem. Mama płacze za
ścianą w kuchni. Jest mi jej żal. Albowiem moja matka też nie ma łatwego
życia. I jestem na nią zła. Chciałabym, żeby to ona była silna. Miotają mną
sprzeczności, których nie ogarniam. Wycofuję się do pokoju i ze łzami
w oczach przytulam z całych sił poduszkę. Depresja tylko czeka, by, niczym
byk przed corridą, zostać uwolnioną i poczynić spustoszenia w moim
organizmie.
*
Nikt się do mnie nie odzywa, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Do jedynej
osoby, z którą mogłam czasem porozmawiać, mam wielki żal. Jednak
samotność jest tak bardzo przytłaczająca, że nie jestem w stanie tego
wytrzymać. Po lekcjach zostaję w klasie i podchodzę do wychowawczyni.
Uśmiecha się do mnie i mówi:
– Przepraszam, jeśli cię zawiodłam. Ale przecież wiesz, że chciałam dla
ciebie dobrze. Nie chcę, żebyś miała do mnie z tego powodu żal. – Czuję, że
w oczach mam łzy. – Chciałabym, żeby było jak dawniej. Nie jesteś mi
obojętna, mimo że możesz to tak odbierać. Chcę, żebyś mi mówiła, co się
u ciebie dzieje. Chcę, żebyśmy znowu rozmawiały.
Przytuliła mnie do siebie. Potrzebowałam jej tak bardzo.
*
Kilka dni później informuje mnie, że załatwiła spotkanie z kolejnym
psychologiem w poradni psychologiczno--pedagogicznej. Ryszard Kulewicz
napełnił moją duszę w postaci już całkowitego vacuum odrobiną nadziei, że
wszystko się jakoś ułoży. Kolejna nadzieja na zmianę.
– Myślę, że powinnaś do mnie przychodzić regularnie i być pod moją
kontrolą – powiedział, gdy zakończyłam, trochę chyba za chaotyczne,
zwierzenia.
Cały czas patrzył na mnie, wyglądało to na dokładną analizę każdego
centymetra kwadratowego mojego ciała.
– Masz bardzo ciekawą osobowość i chciałbym cię bliżej poznać.
Zrozumieć. Chcę, żebyś się przede mną otworzyła – dodał.
Zabrzmiało to jakoś sztucznie. Stał tak blisko mnie, że czułam lekki
podmuch powietrza na czole przy każdym jego wydechu.
Potem każe mi zdjąć bluzkę. Mówi, że musi zbadać, czy prawidłowo się
rozwijam. Stoję sparaliżowana, podczas gdy jego zimne wielkie ręce
przesuwają się po moim ciele od ramion w dół, zataczając koła wokół piersi
i potem dalej, dalej, w dół brzucha. Patrzę tępym wzrokiem w podłogę
i staram się nie myśleć.
*
Jadę ze szkoły do domu zapakowanym po brzegi autobusem, w którym jest
duszno jak w saunie. Dodatkowo pasażerowie krzyczą do siebie nad głowami
innych, wyrzucając z ust nieprzyjemną woń kawy, papierosów, alkoholu
i fasolki po bretońsku, a ta łączy się ze śmierdzącym powietrzem
samochodowych spalin. Jestem po ciężkim dniu, po męczących ośmiu
lekcjach w beznadziejnym i zimnym budynku mojego liceum, na plecach
dźwigam całe książkowe uzupełnienie tej atmosfery. Mam wrażenie, że
stoimy w miejscu i nigdy nie wydostanę się na zewnątrz, by usiąść
i odpocząć. Ale chyba jedziemy, bo ludzie kładą się na sobie zwalistymi
cielskami na każdym ostrym zakręcie.
Wydobywam się z autobusu i liczę kroki, które dzielą mnie od domu.
Chcę usiąść, nawet położyć się, zamknąć na chwilę oczy i przywrócić
równowagę organizmowi. Stoję na czerwonym świetle w oczekiwaniu na
pozwolenie przejścia przez ulicę, gdy dostrzegam wyłaniającą się zza węgła
bloku sylwetkę. Zmierza dokładnie do tego samego przejścia, więc muszę
szybko zareagować. Odpycham na bok całe moje zmęczenie, bo teraz
przestaje być ważne. Momentalnie odwracam się i zaczynam iść
w przeciwnym kierunku. Wieje silny wiatr, co jeszcze bardziej utrudnia
chodzenie. Kątem oka badam sytuację i widzę, że on ciągle za mną idzie.
Przyspieszam kroku i skręcam w jakąś ulicę z nadzieją, że już za moment to
wszystko się skończy. Coraz bardziej oddalam się od domu i wiem, że
powrót zabierze mi mnóstwo czasu. Uczucie ciężkości, ból zmęczonych nóg,
ogólne przytłoczenie dniem – wszystko to sprawia, że po policzku wolno
płynie łza.
13
Nie jestem w stanie ogarnąć swoich emocji, a tym bardziej ich nazwać, nie
mówiąc już o wyjaśnieniu. Do wielu rzeczy boję się przyznać sama przed
sobą. Jestem żałosna.
Codziennie na nowo postanawiam, że dzisiaj nic nie zjem. Udaje mi się
wytrzymać do wieczora, po czym jem bez opamiętania. Nie mogę już na
siebie patrzeć. Nie chcę słuchać złośliwych komentarzy, nie chcę
idiotycznych scen, które powodują, że mam jeszcze większą ochotę, by się
zabić. Waga nieubłaganie wskazuje sześćdziesiąt kilogramów.
W głodzeniu się najgorsze są pierwsze dni. Dzisiaj zjadłam zaledwie
śladowe ilości sałatki warzywnej. Potem kilka tabletek przeczyszczających.
Czuję, że tym razem się uda.
*
– W szkole ledwie wytrzymuję. Opuszczam lekcje. Ja już nie mam siły
siedzieć nad książkami, nie mam siły powtarzać do ściany głupich łacińskich
sentencji. Cały czas muszę nadrabiać zaległości, a do tego dochodzi jeszcze
bieżący materiał. Nie zależy mi już na szkole. Na niczym mi nie zależy. To
zdecydowanie mnie przerasta. Chcę zrezygnować.
Siedziałam w trochę już przestarzałym i wysiedzianym fotelu w jego
gabinecie. Na ścianie kalendarz sprzed kilku lat, tablica korkowa
z mnóstwem obrazków, tekstów – coś na podobieństwo ściennego śmietnika.
– Czuję ciągle ten przygniatający, koszmarny smutek, na nic nie mam
siły, dzień polega na dotrwaniu do wieczora, noc polega na dotrwaniu do
rana – mówiłam powoli, jakby z pewną trudnością, patrząc przez okno na
szare grudki śniegu zgromadzone przy krawężniku. Samochody pełzły
melancholijnie, wydając z siebie dźwięki niczym przedśmiertne rzężenie.
– Jesteś bardzo dojrzała emocjonalnie – stwierdził nagle. – Rozmawia się
z tobą jak z co najmniej dwudziestodwuletnią kobietą. Ha, bracie! – krzyknął
głośno. Zdążył mnie już poinformować, że zwraca się tak do wszystkich. –
Nie jest źle! A teraz przejdźmy do tematu: uprawiałaś już seks?
Ściszonym głosem mówię, że naprawdę nie chcę o tym rozmawiać. Bo
nie ma o czym. Rzeczywiście, zachowuje się dosyć specyficznie, ale nie
zastanawiam się nad tym. To w końcu jest specjalista i chyba tak ma być.
*
W domu biegnę jak zwykle szybko do swojego pokoju. Czuję, że mój oddech
robi się coraz bardziej płytki, ale jeszcze ostatkiem woli próbuję przywrócić
go do normy. Cierpię na silną alergię na kurz i pyłki i czasem zdarzają mi się
problemy z oddychaniem i ataki duszności. Jestem do tego w miarę
przyzwyczajona i zestaw leków przeciwalergicznych razem z inhalatorem
leży zawsze w pobliżu. Łapczywie połykam powietrze, ale wszystko
w środku jest coraz bardziej spuchnięte. Kładę się na łóżku i czekam, aż
przejdzie.
Dwie godziny później wiem już, że tym razem nie będzie tak łatwo.
Bolesny ucisk w klatce piersiowej uniemożliwia oddychanie do tego stopnia,
że zaczyna robić mi się słabo z braku powietrza. Duszę się.
W budynku pogotowia ratunkowego panuje taka cisza, że roznosi się
echo mojego dyszenia i słychać je chyba w całym mieście. Jest późny
wieczór, co dodatkowo potęguje wrażenie. Ból i ucisk w klatce piersiowej
ustępuje dopiero po podaniu zastrzyku rozkurczającego oskrzela. Leżę na
kozetce i próbuję wrócić do rytmicznego oddychania, które na co dzień jest
automatyczne, a teraz przysparza tyle trudności. To miejsce mnie przygnębia.
14
Wiedziałam, że nie pociągnę długo z moimi jedzeniowymi wyrzeczeniami.
Od wczoraj objadam się, dosłownie wciągam, co tylko znajdzie się w zasięgu
moich rąk. Działam na zasadzie odkurzacza, jakbym chciała przejeść
wszystko to, co mnie teraz dręczy. Czuję do siebie obrzydzenie, nienawidzę
się za to, że uległam, że nie mogę się powstrzymać.
Potem długie konwulsyjne wymioty, drgawki wstrząsające moim ciałem,
gdy pozbywam się całego nadmiaru. Żołądek dosyć brutalnie próbuje mi
przekazać, że moje poczynania nie bardzo mu odpowiadają.
Długo płaczę, obejmując poduszkę i wyobrażając sobie, że to drugi
człowiek, życzliwy i przyjazny. Znów jestem ze wszystkim sama.
*
Nigdy nie byłam dla niej wystarczająco idealna. Wciąż robiłam więcej
i więcej, żeby w końcu ją zadowolić. Kiedy moje piątki i szóstki w szkole
stały się normalne i niezauważalne, musiałam postarać się o inne osiągnięcia.
Gdy zdobyłam wszystko, co było do zdobycia w jednej dziedzinie, brałam się
za drugą. Nigdy nie mogłam po prostu być sobą. Cokolwiek bym zrobiła,
zawsze było źle. Nie wiem, czy w szkole podstawowej były jakieś zajęcia
dodatkowe, na które nie uczęszczałam. Tańczyłam, śpiewałam, malowałam,
brałam udział w olimpiadach językowych, biologicznych, historycznych,
ortograficznych i innych. Grałam w tenisa, pływałam, jeździłam na nartach
i na łyżwach. Bałam się czegokolwiek nie umieć. Ciągle tylko więcej
i więcej, a każdy następny osiągnięty stopień i tak stawał się normą. Zawsze
za mało.
Ania jest grzeczniejsza i nie płacze, jak dostaje zastrzyk. Ola bardziej
pokazuje, że kocha mamę. Magda jest taka uprzejma i tak ładnie mówi „dzień
dobry”. Agnieszka dostała szóstkę, więc ty też mogłaś. A ja jestem do
niczego.
Jestem już tak bardzo zmęczona robieniem ciągle czegoś więcej dla jej
satysfakcji. Wszystko we mnie krzyczy „stop”!
*
Wczoraj zaczęły się ferie zimowe. Cały czas mam depresję. Zaczynam się
wypalać od środka, staję się pusta i przerażająco obojętna. A ja tak bardzo nie
cierpię takiego stanu. W ogóle nie cierpię większości moich stanów, bo są
one przeważnie okropne. Ja nad tym kompletnie nie panuję i tak bardzo się
boję... Z jednej strony gniew na siebie, a z drugiej kompletna bezradność.
Tak bardzo potrzebuję ciepła, przytulenia lub choćby potrzymania za rękę.
To jest jak powietrze do życia, jak woda dla ryby. Brak bliskości powoduje
okropny ból, którego nie da się niczym ukoić. Czy gdybym była małą słodką
dziewczynką łatwiej byłoby mnie przytulić i pogłaskać po głowie?
Czuję, że zaczynam się dusić.
*
Przez ścianę słyszę, że znowu o coś poszło. Krzyki się nasilają, a atmosfera
jest napięta do granic możliwości. Można to wyczuć bez wielkiego wysiłku.
Podkręcam gałkę głośności w radiu i zatykam uszy, ale to nic nie daje.
Powtórka z rozrywki.
– Do jasnej cholery, jak można być tak głupim!
Pomiędzy jego krzykami słychać płacz matki. Chciałabym stąd uciec bez
konieczności wychodzenia z pokoju. Chciałabym to zrobić tak, żeby nikt
mnie nie zauważył.
Jest późny wieczór, leżę już w łóżku, lecz nie ma mowy, żebym dała radę
zasnąć. Słysząc jego podniesiony głos, coś się we mnie buntuje. Mam
świadomość, że jestem jedyną osobą, która może coś w tej sytuacji zrobić.
Nabieram gwałtownie powietrza do płuc i stanowczym krokiem wchodzę do
kuchni. Matka siedzi przy stole, głowę ma wspartą na rękach, a plecy drgają
w spazmie płaczu. On stoi nad nią i z lodowatym wzrokiem stwierdza:
– Nie wiedziałem, że ożeniłem się z debilką!
– Nie krzycz na nią. – Podchodzę do matki i obejmuję ją ramieniem.
Ambiwalentne uczucia odbijają się w moim wnętrzu od każdego chyba
organu. Sama zaczynam płakać pod wpływem tej sytuacji. Nienawidzę jej
i nienawidzę jego.
Żal mi matki, bo nie ma z nim łatwego życia, i serce mi się kroi, jak
patrzę na nią płaczącą. Ale z drugiej strony jestem na nią zła, że na to
pozwala, że jest taka słaba, że daje sobą pomiatać. Miałabym ochotę krzyczeć
na nich oboje, ale to nie ma sensu.
– Idiotka! Po prostu durna idiotka!
– Nie mów tak do niej, słyszysz! Nie masz prawa tak do niej mówić!
Mama płacze na moim ramieniu i nic nie mówi. Obie nie mamy siły się
przeciwstawiać, ale tylko ja muszę się mobilizować. Po prostu wiem, że
muszę.
– Kurwa, to jakiś dom wariatów. Głupia debilka!
– Sam jesteś głupi! – krzyczę ostatkiem sił. Nie wiem, czy jestem bardziej
wściekła, czy zrezygnowana.
– Nie mów tak do ojca – mówi matka oschłym tonem i ociera łzy.
I to by było na tyle naszego wspólnego frontu.
On krzyczy jeszcze jakiś czas, po czym wraca do pokoju i nastawia
telewizor. Ja roztrzęsiona wracam do siebie i w głowie mam tylko jedną
myśl: by jak najszybciej się pociąć. Matka zostaje w kuchni. Trzy obozy.
15
W związku z językowym profilem naszej klasy organizowany jest wyjazd do
Irlandii. Zawsze marzyłam, by tam pojechać. Jaskrawoniebieska woda
w morzu, zielone doliny, strome skaliste wybrzeża i góry, rozległe łąki.
Ziemska arkadia, cel człowieka stęsknionego za pięknem. Pewnego rodzaju
wyprawa w świat marzeń.
Lęk, że przez cały czas będę w grupie ludzi, z którymi nie mam nic
wspólnego. Radość, że mogę wyjechać z domu do tak pięknego miejsca.
*
W gabinecie unosi się jakiś dziwny bliżej nieokreślony zapach. Wprowadza
mnie to w swego rodzaju trans i właściwie nie jestem pewna, co mówię.
– Czułam, jakby ktoś z całej siły próbował wbić mi gwóźdź w czaszkę,
zrobiło mi się gorąco i niedobrze. Trwało to dosyć długo, wydawało mi się,
że całą wieczność – próbowałam jakoś opisać to coś. – Myślałam, że tego nie
wytrzymam, to było coś jak powolna śmierć...
– Przecież ty marzysz o śmierci, więc nie mów teraz, że ten stan cię
przestraszył!
– Ale nie o tak powolnej i bolesnej. To zupełnie coś innego. Chciałabym
po prostu przestać odczuwać wewnętrzny ból, przestać myśleć, przestać
cierpieć. Wcale nie chcę tego bólu więcej!
– Jacy chłopcy podobają ci się najbardziej? A może wolisz starszych
mężczyzn, takich jak ja? – pyta, jakby w ogóle nie słuchał, co ja do niego
mówię.
Znów powtarzam, że nie chcę o tym gadać. Czuję przed nim jakieś opory.
Może dlatego, że jest mężczyzną. Nie lubię mężczyzn.
– No, powiedz mi. – Uśmiecha się jak na widok smakowitej kanapki.
Milczę i czekam, co będzie dalej.
– Wiesz, że ja nie jestem człowiekiem? – mówi nagle. – Jestem
przybyszem z kosmosu, który został zesłany na Ziemię w celach
badawczych.
Co?! On twierdzi, że jest kosmitą, czy ja mam już omamy słuchowe?!
Jakaś paranoja. Chyba mu się przypadkiem role pomyliły... Patrzyłam na
niego, a on na mnie. Z uśmiechem i zadowoleniem małego chłopca, któremu
właśnie udało się skleić model samolotu.
– Nie wierzysz mi? – zapytał. – Umiem odczytywać ludzkie myśli, jestem
wszechwiedzący i przygotowuję waszą planetę na przybycie moich kolegów.
– Dlaczego pan mi to mówi? – Nie wiem, czy mnie to interesowało, ale
nie wiedziałam, jak mam się zachować. Starałam się, by to pytanie wypadło
możliwie najdelikatniej.
– Bo moja misja dobiega końca. Teraz to już nie ma żadnego znaczenia,
bo i tak nam się uda!
Głupek.
– W takim razie powodzenia – dodałam i wyszłam.
Wybiegł za mną, krzycząc, bym na niego poczekała.
– Chcę zobaczyć, jak chodzisz... No, odwróć się. Lubię patrzeć na twoje
pośladki. – Ujmuje je w ręce i ugniata przez chwilę.
Idę korytarzem i czuję na sobie jego wzrok.
Wykończona siadam na przystanku autobusowym. Pragnęłam mu jeszcze
powiedzieć, że noc była torturą. Wbijanie ostro zakończonych
i zakrzywionych – aby wywołać większy ból – sztyletów we wszystkie części
mojego ciała. Chciałam komuś powiedzieć, że na przywitanie nowego dnia
zwymiotowałam, że czułam się tak słabo. Chciałam powiedzieć, że jeszcze
jeden dzień spędzony w domu i zacznę biec przed siebie, aż mi sił zabraknie.
Że nie wiem, co dalej robić...
Nie wiem, czy wizyty u niego mają jakiś sens. Ale nie mam nic innego.
Nie mam też siły na podejmowanie decyzji.
*
Chciałabym już umrzeć. Żebym nie musiała już nigdy więcej udawać przed
ludźmi, żebym nie musiała obsesyjnie myśleć, że robię z siebie idiotkę.
Zostałabym uwolniona od depresji, od ataków, od bólów całego ciała, od
mdłości, od stanów lękowych i poczucia winy. Po takim bilansie śmierć staje
się marzeniem i wybawieniem.
16
Weszłam do domu i zaczęłam ściągać buty. Łazienka znajduje się dokładnie
po przeciwnej stronie korytarza, więc bez problemu widać, co się tam akurat
dzieje, gdy drzwi są otwarte. On pewnie znowu nie słyszał mojego powrotu
i nie ma pojęcia, że go widzę. Właściwie to staram się w ogóle nie patrzeć,
ale oko jest w stanie zarejestrować nawet najmniejszą scenę i następnie
dowolnie przekształcać w wyobraźni, poddawać seriom tajemniczych
procesów, które jeszcze bardziej drażnią swoją podświadomą nachalnością.
Przechodzę koło niego, bo tylko w ten sposób mogę dostać się do siebie. Już
teraz wie, że wróciłam do domu, ale to nie zmienia niczego, bo drzwi
zostawia otwarte.
W tej sytuacji wszystko słychać i nawet muzyka nie może tego zagłuszyć.
Charczenie, spluwanie do umywalki, bulgotanie. Te odgłosy sprawiają, że
chce mi się rzygać. Nie mogę o tym nie myśleć, nie mogę tego nie widzieć,
to obsesja. Potrząsam głową z nadzieją, że obrazy znikną, ale nic takiego się
nie dzieje. Czuję się jak wariatka.
Ta wariatka niestety nie może potem wejść do łazienki, nie czując
pewnego wstrętu. Ale jak go nie czuć, skoro woda jest niespuszczona – nigdy
jej nie spuszcza – a w mętnej mieszance wody klozetowej i moczu pływają
resztki wacików, skórki od szynki czy fusy po herbacie. W gardle
gwałtownie rośnie gula, która ma znajomy posmak wymiocin. Wstrzymuję
powietrze i staram się nie oddychać, jakby to miało coś zmienić. Nie zmienia,
ale ułatwia przymusowy pobyt. Nawet w łazience czuję się brudna...
*
Bardzo łatwo spadam na tamto dno. Wystarczy muzyka, kawałek piosenki,
którą usłyszałam wtedy, gdy było gorzej, i momentalnie się motam. To tak,
jakby muzyka mną manipulowała. Mój nastrój, moje nastawienie do świata
zmieniają się z minuty na minutę, cały czas pozostając przy palecie
z szarościami i czerniami, dokończyłam sobie w duchu. On i tak pewnie nie
wie, o czym mówię. Mur między nami sam się budował.
Na ścianie wisi, wcześniej przeze mnie niezauważone, zdjęcie dalajlamy.
– To mój wujek – powiedział z tym samym uśmiechem.
Właściwie to on mówi więcej niż ja. Chciałabym mu tak dużo przekazać,
ale zbudowanie jednego zdania, które choć trochę obrazowałoby stan mojej
duszy, wymaga czasu i wysiłku.
Dzisiaj robimy test Rorschacha. Kilka kartek z plamami, bezkształtne
kolorowe masy i stwory.
– Co tu widzisz?
Przyjrzałam się pierwszemu obrazkowi. Na pierwszy rzut oka nic. Pustka.
Brak koncentracji. Nie przychodzi mi do głowy żaden kształt. Po prostu nie
mogłam się skoncentrować.
– Pytam się, co tu widzisz? – powtarza zniecierpliwiony.
Próbuję zebrać myśli, skupić się i po chwili udaje mi się ponazywać te
obrazy. Spotkania były bardzo rzadkie. Nie czułam, że ktoś stoi koło mnie.
Ale wmawiałam sobie natarczywie, że to wszystko dla mojego dobra, że
powinnam być wdzięczna, że ktokolwiek poświęca mi swój czas. I tego
starałam się trzymać.
*
Nie umiem pisać do Mileny o tym, co się ze mną dzieje. Boję się, że mnie
wyśmieje, że się ode mnie odwróci, kiedy pozna prawdę. Tak bardzo
potrzebuję drugiego człowieka, muszę wylać z siebie te ścieki płynące
kilometrami zardzewiałych rur w moim organizmie, a potrafię tylko się
izolować. „Co z tobą?” – pisze do mnie liścik na matmie, gdy siedzę
wpatrzona w okno, gdzieś w inny świat. „Nic, po prostu jestem zmęczona
szkołą. Jak wszyscy” – odpisuję. A w domu wbijałam sobie w rękę nożyczki.
Chciałam jednocześnie, żeby wyciągnęła to ze mnie siłą, żeby zalała mnie
lawiną pytań.
17
Znowu się najadłam i nie mogę zwymiotować. Próbowałam już chyba
wszystkiego: wkładałam sobie palce do gardła, ściskałam żołądek, połykałam
szpulki nici, wisiałam głową w dół. Dzisiaj po prostu nie mogę, a to jeszcze
bardziej pogarsza moje samopoczucie. Nie umiem sobie z tym poradzić.
We mnie żyje ktoś inny, coś innego, i to coś ma nade mną władzę. Ile
razy chcę poczuć się lepiej, ile razy chcę się uśmiechnąć, to coś skutecznie
sprowadza mnie na twardy betonowy chodnik. Zakaz odczuwania radości.
Definitywnie.
Zbliża się wyjazd do Irlandii, a ja coraz bardziej się go boję. Boję się
własnego zachowania, własnych reakcji i tego, że będę sama w takich
momentach. Jestem na takim etapie, że wszystko mnie przeraża. Każda
głupia sytuacja jest w stanie wytrącić mnie z równowagi i z impetem spadam
w dół, w nieznaną, mroczną otchłań, z której już się nie wychodzi... I jestem
wtedy tak naprawdę kompletnie sama, a wszyscy na mnie patrzą, wszyscy się
śmieją, choć i tak nie mają pojęcia, co przeżywam. A doświadczam potężnej
trąby powietrznej przerażających obrazów. Obrazów, których nie jestem
w stanie opisać. Nawet nie dlatego, że są tak chaotyczne. Po prostu to widzę
i nie mogę znaleźć odpowiednich słów.
*
Kulewicz powiedział, że nie jestem chora.
– Doszedłem do tego na podstawie testu. Jesteś zwyczajnym człowiekiem
z bujną wyobraźnią, masz bogatą osobowość. Ale nie zapominaj, że
przechodzisz teraz okres dojrzewania i na wszystko trzeba patrzeć w innym
wymiarze. Nic ci nie jest, przesadzasz.
Ulga czy bunt? A nawet jeśli on ma rację, to i tak nie chcę przechodzić
przez to cholerne dojrzewanie!
– Jesteś jedynaczką, matka cię rozpieszcza, wychodzi z tego całkiem
proste równanie – kontynuował.
– Aha. – Może i zdobyłabym się na trochę głębszy komentarz, ale w tym
momencie depresja zaczęła walić swoimi brudnymi i potężnymi łapskami do
moich drzwi. Odejdź! Zostaw mnie w spokoju!
Cisza.
Efemeryczny ból.
I znowu cisza.
Co wymyśli tym razem? Będziemy skakać przez okno? Bawić się
w jakieś durnowate zgadywanki?
– Pogram ci na bębenku, dobra, bracie? Chyba że zmieniłaś zdanie
i wreszcie pogadamy trochę o twojej masturbacji.
Wyciągnął z zawalonej rupieciami szafki mały dziecięcy bębenek i zaczął
uderzać w niego pałeczką. Nie wiem, czy to miało być śmieszne, w każdym
razie nie było. Siedziałam, tak jak zawsze, w fotelu i nie miałam pojęcia, jak
mam się zachować. Trochę głupia sytuacja.
Wygląda zza drzwi za mną i patrzy, jak idę. Zawsze patrzy.
*
Myślałam sobie, że wyjazd do Irlandii będzie ostatnią rzeczą, jaką zrobię
przed śmiercią. Brałam pod uwagę zabicie się tam, gdzieś na zielonej łące.
Albo może wskoczę do niebiańsko błękitnego morza.
Czuję się bardzo źle, łzy napływają mi do oczu. Mam wrażenie, że życie
się zamyka, a ściany mojego pokoju zaraz się zjadą i mnie zgniotą. Zamienią
mnie w krwawą i galaretowatą miazgę, a strużki zgnilizny będą spływały po
gruzie. Tak bardzo cierpię, wszystko we mnie woła, by to cierpienie
zakończyć. By wziąć żyletkę albo nożyczki. Nie umiem się przed tym
obronić, więc w rezultacie rzeźbię w skórze. Na razie nie ma bólu. Pojawi się
dopiero następnego dnia.
Chcę umrzeć, ale jednocześnie tak bardzo boję się śmierci.
– Wiem, że się tniesz, ale nie mam najmniejszej ochoty oglądać twoich
rąk.
Wcale mu nie każę, ale boli mnie taki ton...
– Powiedz, dlaczego ty to robisz? – zapytał mnie.
– Nie rozumiem.
– Udajesz i histeryzujesz.
Łzy napłynęły mi do oczu.
– To nieprawda. Wcale nie udaję... – Już chcę mu tłumaczyć, błagać, ale
dochodzę do wniosku, że to nie ma sensu. On już nie jest po mojej stronie,
jeśli w ogóle kiedykolwiek był.
*
Mam tylko białą kartkę, na niej pojawiają się czarne litery. To tak mało. Piszę
słowo „cierpię”, ale ono nie ma na tyle mocnego znaczenia, by można by
było całkowicie zrozumieć. Cierpienie to nie tylko dziesięć liter. Trzeba się
zagłębić w każdą po kolei, poczuć każdą z osobna tak naprawdę.
Doświadczyć tego bólu choć na moment, by zrozumieć.
*
Nie wiem, dlaczego profesorka od PO tak często wybierała mnie do roli
symulanta. Tym razem miałam posłużyć za obiekt do dowolnego
bandażowania.
– Wyobraźcie sobie, że Aneta ma podcięte żyły. – Wyjęła z torebki
szminkę i mocno przyciskając ją do mojego nadgarstka, narysowała mi grubą
czerwoną krechę. Ja próbowałam maksymalnie naciągnąć bluzę na ten drugi
i ukryć te prawdziwe rany. – Proszę odpowiednio opatrzyć jej rękę.
Wskazała na kogoś z mojej klasy, a ja siedziałam zdrętwiała z przerażenia
na krześle na środku sali i wszyscy na mnie patrzyli. Nie byłam w stanie tego
wytrzymać, tak samo jak nie miałam siły wstać i wyjść, choć wydawałoby się
to najlepszym rozwiązaniem. Najpierw przyspieszył oddech. Uporczywie
gapiłam się w jeden punkt na podłodze składającej się z wyniszczonych
desek. Nie bardzo pamiętam, co się potem działo, ale znalazłam się na ławce
przed klasą i widziałam tylko czerwoną plamę na mojej ręce.
Krew czy jeszcze szminka? Nie wiem.
Poczułam mrowienie na całym ciele, dusiłam się powietrzem, które tak
bardzo chciało dostać się do moich płuc. Oczy całkowicie zaszły mgłą,
zawirowało w głowie i po chwili pojawiło się znajome walenie młotkiem
w czaszkę. Zdrętwiałe, wręcz sparaliżowane dłonie układały się w dziwne
pozycje. Milena siedziała koło mnie i masowała, „ugniatała” każdy palec po
kolei, żebym nie zrobiła sobie krzywdy nieświadomymi ruchami.
Był to pierwszy atak, kiedy nikt nie zawołał pielęgniarki i mogłam
w spokoju dojść do siebie.
18
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego Kulewicz uważa, że jestem zupełnie
normalną i radosną nastolatką, skoro nie mogę sobie z tym wszystkim
poradzić? Chciałabym wyrwać sobie umysł, duszę i serce. Nie chcę już czuć.
Brakuje mi ludzkiego ciepła. Czuję się jak umierający człowiek
pozostawiony na środku pustyni. Na pewną śmierć w męczarniach. Jestem
pewna, że gdyby nie wyjazd do Irlandii, zrobiłabym sobie coś już teraz. Ale
zrobię to po powrocie. Zasnę na wieki z tymi prześlicznymi krajobrazami
w głowie. Czy mój mroczny umysł będzie w stanie wpuścić do środka coś
tak delikatnego i pięknego? Mam wrażenie, że gdzieś tam, wewnątrz mnie,
stoją strażnicy, którzy kontrolują to, co tam wpada, po czym przyjmują tylko
zło i wszystko, co się z nim kojarzy. Po co mam żyć, kiedy codziennie się
męczę? Moim umysłem władają tak przeraźliwe myśli. Nienawidzę ich.
Nienawidzę własnych uczuć, na które jestem skazana. Chciałabym pomyśleć
o życiu jak o czymś pozytywnym, a nie jak o karze dla człowieka. Ja się
muszę zabić, bo dłużej tego nie wytrzymam!
– Tylko pamiętaj, żebyś mi przysłała kartkę, bracie, dobra?
– Tak, przyślę.
Myślę, że depresja jest najstraszniejszą torturą i nic gorszego nie może
człowieka spotkać.
19
Przez ten tydzień w Irlandii żyłam w zupełnie innej rzeczywistości. Na
każdym kroku widziałam siebie martwą. Nie mogłam pozbyć się tego obrazu.
Miałam dosyć silne ataki łupania w głowę. Snułam się w grupie i udawałam,
jak bardzo interesuje mnie zwiedzane właśnie muzeum. Miałam wrażenie, że
wszyscy patrzą na mnie z niechęcią i wrogością.
Podczas pobytu w ratuszu w Belfaście moje samopoczucie gwałtownie
się pogorszyło. Wymknęłam się do łazienki, gdzie zawisłam nad umywalką,
próbując dojść do siebie.
– Zawsze musisz robić takie przedstawienia? – Usłyszałam za plecami
głos naszej opiekunki.
Widziałam przez mgłę, skóra na twarzy niemiłosiernie mnie paliła, mdliło
mnie. Próbowałam wszystkie te objawy ogarnąć.
– Co się dzieje?
– Proszę? – Nie mogłam nawiązać kontaktu z otoczeniem. Słyszałam
słowa, ale docierały do mnie, jakby ktoś mówił do mnie, stojąc dwa piętra
niżej.
– Jak do ciebie mówię, to patrz mi przynajmniej w oczy! Proszę mi
natychmiast powiedzieć, co się stało!
Chciałam, żeby jak najszybciej sobie poszła. Zostawcie mnie wszyscy!
– Źle się czuję, słabo mi...
– Aha, czyli nic nowego. Mogłabyś chociaż nie pokazywać tego tak
ostentacyjnie trzymaniem się za głowę, grymasami na twarzy. – Irytacja w jej
oczach, zniecierpliwienie w głosie.
Przecież nie robiłam tego specjalnie. Nie byłam po prostu w stanie tego
ukryć. Zresztą chyba trudno ukryć, że się umiera, niezależnie od starań. To
coś rosło we mnie, naokoło też. Nie pomagało żadne ukrywanie. Wszędzie
by mnie znalazło. Miotałam się jak opętana, próbując wypluć z siebie tę
lepką, szarawą substancję, która zdawała się wypełniać jamę ustną
i z pośpiechem dążyła przed siebie, by jak najszybciej opanować cały mój
organizm.
Wysyłałam nieśmiałe sygnały.
20
Po moim powrocie.
– Jak było, opowiadaj!
Znowu siedzę w tym cuchnącym gabinecie i próbuję przekazać
Kulewiczowi, jak bardzo jest ze mną źle. Mam wielkimi literami wypisane na
twarzy: potrzebuję pomocy. Czy on to widzi?
– Wycieczka nawet udana, ale nie czułam się najlepiej. Przez cały czas
było mi słabo i niedobrze. Chodziłam bardzo przygnębiona i całkowicie
zagubiona. – Wyrazem twarzy wołałam, wołał mój umysł, wołało ciało:
pomóż mi!
– Pokaż zdjęcia. Opowiedz lepiej, co zwiedzaliście, gdzie byliście.
Uruchomiłam
strumień
suchych
faktów,
starając
się
wpleść
gdzieniegdzie, pomiędzy poszczególne zdania, moje negatywne emocje. Nad
każdym zdjęciem zatrzymywał się na kilka minut. Badał je niczym
naukowiec, który spędza pół życia na obserwowaniu pod mikroskopem
maleńkich istot.
Irlandzka restauracja, ja siedzę przy stoliku, przede mną piętrzą się
przeróżne dziwne potrawy. Zatrzymał się nad tą fotografią dłuższą chwilę.
– Jest rewelacyjne! Biorę sobie to zdjęcie. – Wstaje i przepina swoje
szpargały na tablicy korkowej, część pinesek spada na podłogę. Umieszcza
moje zdjęcie na samym środku.
Tego dnia po zakończeniu spotkania zaproponował, że odwiezie mnie do
domu. Siedząc, wciskałam się w fotel i czułam w żołądku każde zachwianie,
każdy gwałtowny skręt czy hamowanie.
– ...drzewo. – Dotarło do mnie.
– Proszę?
– Co byś powiedziała, gdybym teraz wjechał w drzewo? Mam ogromną
ochotę to zrobić. – Zaśmiał się sarkastycznie.
Nie musiałam się nad tym długo zastanawiać.
– Nie ma problemu. Dobrze pan wie, że ja bardzo chętnie... – Ostatnie
słowo trochę zafalowało, bo wykonał właśnie gwałtowny skręt w jakąś polną
drogę i z piskiem hamulców zatrzymał się parę centymetrów przed
najbliższym potężnym dębem.
– I jak ci się to podobało, bracie?
Nienawidzę jego śmiechu. Ile razy go słyszę, zbiera mi się na wymioty.
Cała jego osoba jest obleśna, ale nie jestem na tyle silna, by zakończyć nasze
spotkania. Chyba przez cały czas mam nadzieję.
– Dalej nie ma pan odwagi? – zapytałam całkowicie poważnie, choć
z odcieniem lęku w głosie.
Poczułam smród zwęglonej gumy. Trujące spaliny wdzierały się sprintem
do mojego gardła. Zakrztusiłam się.
– Dalej będzie następnym razem.
– Tchórz! – rzuciłam w powietrze. Chyba tego nie usłyszał.
Zapragnęłam jak najszybciej wysiąść z jego samochodu i pobiec na
autobus. Przytrzymał drzwi i oświadczył, że mnie odwiezie, bo tak sobie
dzisiaj postanowił. Nie ma dyskusji.
*
Nie chcę, by ktokolwiek go widział. Wstydzę się. Latem można go zobaczyć
w podartej bieliźnianej koszulce, która wisi na jego ciele jak na wieszaku. Do
tego jakieś wypłowiałe kalesony bądź krótkie spodenki odsłaniające starcze
nogi. Mogłoby się wydawać, że zimą jest łatwiej. Ale tak nie jest. Wtedy
kombinacja wygląda skrajnie kiczowato. Ma na sobie serię powycieranych
i śmierdzących ususzonymi skórkami pomarańczy – wypycha nimi wszystkie
szafy – swetrów i szarych, przetartych materiałowych spodni. Okręca się
naokoło grubym kocem i przewiązuje to paskiem.
Zdarza się przecież, że się mijamy. Wciągam wtedy powietrze,
zatrzymuję
je
w
płucach
i
wypuszczam
dopiero
wtedy,
gdy
niebezpieczeństwo minie. Jakbym się bała radioaktywnych substancji.
Po szkole jeżdżę po całym mieście autobusami, by jak najbardziej
opóźnić mój powrót do domu. Pustym wzrokiem wpatruję się w mijane
budynki i szarość ulic. Na pętli przechodzę na drugą stronę i nawet nie patrzę
na numer autobusu, do którego wsiadam.
*
– Chciałbym porozmawiać z tobą o seksie. Nie podoba mi się, że unikasz
tego tematu. To bardzo ważny temat. Masz chłopaka?
Nie cierpię tego uśmiechu. Kulewicz za to bardzo dobrze się bawi.
– Nie mam i nie chcę na ten temat rozmawiać! – Nie chcę niczego
rozgrzebywać, a już tym bardziej dzielić się moimi przemyśleniami z nim!
Scena z Londynu ukazuje się przed moimi oczami i uderza swoim
realizmem. Paliła się drobnym światełkiem od chwili powrotu do Polski,
a teraz gdy on przywołał ten temat, rozbłysła milionami silnych reflektorów,
wywołując w moim organizmie serię niemiłych dreszczy.
To zdarzyło się w jednym z tych licznych sklepików z pamiątkami, które
stanowią większą część Londynu. Chodziłam po mieście sama, sama
w tłumie ludzi, a wchodząc do co drugiego barwnego kramiku, próbowałam
sobie udowodnić, że jestem tym wszystkim zainteresowana. Zatrzymał mnie,
gdy wychodziłam z kabiny, gdzie przymierzałam bluzkę... Chwycił mnie za
rękę i zaczął ciągnąć w stronę zaplecza.
– Dlaczego? Przecież może być fajnie. Pogadajmy o seksie, proszę.
Masturbowałaś się kiedyś? – Wracam na sekundę do gabinetu. On znowu
o tym.
– Nie! Czy naprawdę musimy o tym rozmawiać?
Mój smutek powoli przekształcał się w gniew. To uczucie jest mi raczej
obce, więc nigdy tego nie pokazuję. Trafił mnie. W tym momencie zaczęłam
się bać przebywać z nim w jednym pokoju. Powróciły wspomnienia...
– Nienawidzę wszystkich facetów i będzie bezpieczniej, jak zaczniemy
rozmawiać o czymś innym.
Jeszcze mocniej wcisnęłam się w fotel i modliłam, by jak najszybciej
wydostać się na świeże powietrze. Nie dałam rady wstać i wyjść.
To nie był Anglik. Raczej Azjata. Wykorzystał chwilę, kiedy nikogo
w sklepie nie było. Po pięciu minutach nie było także i mnie. Zdołałam mu
się wyrwać. Potem biegłam przez pół miasta do miejsca zbiórki naszej klasy,
potrącając po drodze całą masę ludzi. Tak bardzo chciałam, by ktoś mnie
przytulił i powiedział, że już jestem bezpieczna. Nic z tego.
Miałam wrażenie, że uderzam właśnie w słup – to Kulewicz klasnął mi
przed oczami.
– Ja zawsze chciałem być kobietą – stwierdził. – Właściwie to czuję się
kobietą i planuję przejść operację zmiany płci. Możesz krytykować
mężczyzn, ile chcesz, ale mnie to nie urazi.
Dlaczego ja nie mogę się ruszyć?! Chcę stąd uciec, zapach zaczął mi
przeszkadzać. To chyba od niego.
*
Nareszcie. Rześkie mroźne powietrze, samochody, ludzie. Uwolniłam się
z tej piwnicy. Odruchowo spojrzałam za siebie. Nie ma go.
Tego samego wieczoru chwyciłam żyletkę i wykreśliłam na sinej skórze
kolejne rany. Rozdrapałam je cyrklem i w transie powtarzałam, że jestem
nikim. Zajrzałam do kuchni w poszukiwaniu ostrego noża, ale matka
siedziała po ciemku przy stole i płakała. Musieli się znów pokłócić.
Patrzę na garść tabletek i nie mam odwagi tego zrobić.
21
Zaczęło się nagle. Jestem wypompowana na wszelkie możliwe sposoby.
Powoli zatapiam się w czymś, co mnie przeraża, zwalam się do bezkształtu,
gdzie wszystko jest mi obojętne i na niczym nie mogę się skupić. Wypalam
się od środka. Myśli ciągną mnie w dół i przybijają gwoździami do ziemi.
Jest tak ciężko, że każda kolejna minuta staje się coraz bardziej
beznadziejnym trwaniem w mrocznej agonii. Lęk jest nie do wytrzymania,
niepokój przekracza wszelkie możliwe granice. Częściowa obojętność
zmierzająca ku dołowi, zmęczenie, zrezygnowanie i przerażenie. Czuję, że
życie zamyka się i boleśnie oplata wokół mojej szyi. Chciałabym wyrwać
sobie umysł, duszę i serce. Nie chcę czuć, nie chcę myśleć. Gorzka flegma
wstrząsa moim ciałem, próbując się wydostać, lecz gdy dochodzi do jamy
ustnej, zawraca i płynie w dół przełyku, zostawiając posmak rzygowin.
Spadam coraz niżej, obijając się o ostre skały, uderzając głową w granitowe
półki, raniąc się właściwie na każdym kroku. Ogarnia mnie zniechęcenie. To
jest takie dziwne uczucie bezradności. Moim umysłem władają przeraźliwe
myśli. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich wszystkich, bo żywcem wyrywają
moje organy, żywią się moją tkanką. Pozostają z niej tylko pojedyncze
zakrwawione strzępy. Jestem tak oszołomiona, że ciężko jest mi normalnie
funkcjonować. Próbuję walczyć z niepokojem, który mnie całkowicie
przerasta. Jestem skazana na tułaczkę w czarnym labiryncie własnego
umysłu. To błędne koło. Każda próba wydostania się z koszmarnej pułapki
kończy się jeszcze większym pogrążeniem w depresji. Czarne myśli stają się
obsesyjne – już nad nimi nie panuję. Już się pogubiłam, zamotałam w siebie.
Czuję się jak ktoś pobity od środka na śmierć, nie jak ktoś żywy, ale jak nie-
trup. Świadomość osamotnienia i niezrozumienia bije mnie po twarzy. Jest
tyle czasu, przez który trzeba przebrnąć. Niekończący się, niekończący się,
niekończący się czas. Apatia przeplata się z niepokojem. Nie cierpię takich
chwil, one trwają wiecznie. Wypełniona rozmyślaniami, samotnością, pustką
i cierpieniem. Depresja jest jak cegła umieszczona na czubku głowy. Ciężar
przytłacza myśli i zamienia je w sztabki ołowiu. Chcę umrzeć...
*
Gdzieś tam daleko w mojej głowie pojawił się mdły sygnał karetki
pogotowia. Krzyki. Ukłucie w ręce. Tak pewnie ma być. Nie pamiętam tego,
co się działo, to musiał być sen. Nie żyję. Nareszcie.
– Co mamy?
– Siedemnaście lat, próba samobójcza, połknęła jakieś proszki,
prawdopodobnie Timonil.
– Szybko na izbę przyjęć i płukanie!
Nie bardzo byłam świadoma tego, co się działo, choć powieki zaczęły mi
się słabiutko rozchylać. Czułam, że wokół mnie panuje spore zamieszanie,
a ja wirowałam gdzieś daleko w nieznanej przestrzeni. Głowa opadała w górę
i w dół, potem nogi były wyżej niż głowa. Jakby nie było grawitacji.
Gumowa rurka, czuję ją w żołądku. Smak węgla. Niedobrze mi...
– Glukoza i NaCl!
Zrywają ze mnie ubranie, czuję metalicznie zimny dotyk, ktoś klepie
mnie po twarzy, wsadzają mi coś do nosa. Dajcie mi święty spokój!
– Aneta, nie zamykaj oczu! Słyszysz?! Musisz otworzyć oczy!
Grupa ludzi nade mną, każdy coś mówi, a ja nie mogę nic zrozumieć. Tak
bardzo chce mi się spać... Dlaczego nie pozwalacie mi spać?
Ktoś mnie szarpie. Nie, to drgawki. Rzucam się chaotycznie po całym
łóżku. W ustach pozostaje smak gumy. Będę wymiotować!
– Na wewnętrzny! Na „erce” jest wolne łóżko. Niech ktoś przyniesie tu
miskę!
Wyrzucam z siebie płynną substancję, mam wrażenie, że rzygam
własnymi organami. Wszystko mnie boli, ale ciągle mnie klepią i powtarzają.
– Otwórz oczy! Nie możesz teraz zasnąć! Otwórz oczy, słyszysz?!
– Krew, mocznik, kreatynina. Coś jeszcze?
– Trzeba ją zawieźć na USG. Wracam na izbę. Czy ktoś może wezwać
psychiatrę?!
*
Zrobiło się spokojniej. Powoli otwieram oczy, choć wymaga to ode mnie
sporego wysiłku. Biała plama nade mną. Pewnie sufit. Do nozdrzy dochodzi
znajomy antyseptyczny zapach. A więc to szpital...
Ja chcę umrzeć, nie chcę, żebyście mnie ratowali! Pozwólcie mi umrzeć!
Czy za dużo wymagam? Chciałam im to powiedzieć, przekazać w jakiś
sposób, ale nie miałam siły.
Kroplówki, elektrody na klatce piersiowej. Leżę w łóżku z dużymi
barierkami, mam przywiązane nogi. W jednej chwili narasta we mnie bunt
i szybkim ruchem ręki zrywam wszystko, co więzi mnie i ma być moim
ratunkiem. Ja ich wcale nie prosiłam, żeby...
– Samobójczyni z „erki”! Lekarza!
Tym razem przywiązują też ręce.
*
Już nie ma białej plamy. Mgła. Ale to chyba twarze. Ledwie odróżniam nos
od oczu. Wyglądają tak, jakby byli zrobieni z galaretowatej substancji
topniejącej w silnym słońcu. Czuję kilometry rurek oplatających moje ciało.
Coś mówią, ale ja nadal tak bardzo chcę spać...
– Nie odpowiada na pytania, senna, stwierdzam oczopląs poziomy. Bez
objawów oponowych.
– Dziękujemy, doktorze, jeszcze poprosimy pana na konsultacje.
– Nie przestawać podawać NaCl.
Uderzenie w policzek.
– Nie śpimy!
Popatrzyłam na bezosobowy biały fartuch, lekko podnosząc powieki.
– Co to za idiotyczny pomysł?! Chłopak cię rzucił?!
Wpatrują się we mnie. Czuję to.
– Nie? To może Brad Pitt nie odpowiedział na twój list?
Śmiech. Słychać go jeszcze, kiedy wychodzą z sali.
Błagam, zostawcie mnie...
*
Zaczynam nawiązywać kontakt z otoczeniem. Pielęgniarka poinformowała
mnie, że właściwie spałam przez pięć dni. Zdrętwiały mi wszystkie
kończyny, żyły boleśnie pulsowały. Ogólnie całkowite rozbicie i znajome
spowolnienie wszelkich odruchów. Z wysiłkiem unoszę głowę i rozglądam
się po sali. Parawan pomiędzy dwoma łóżkami jest odsłonięty, więc widzę,
że na drugim łóżku leży mężczyzna. Twarz ma wykrzywioną z bólu i przez
cały czas krzyczy. Jest, podobnie jak ja, opleciony siecią rurek niczym jeniec
wojenny sznurami.
– Proszę dać mi coś przeciwbólowego! Siostro! Ja już nie mogę
wytrzymać! – woła. Brak jakiejkolwiek reakcji. Nikt nie przychodzi. – Czy
ktoś może zawiadomić mojego syna, że tu jestem?!
– To jest szpital. Niech pan tak nie krzyczy! – strofuje jedna
z dyżurujących sióstr.
Słyszałam rzężenie, słyszałam jęki.
W nocy umiera. Ja nie śpię i widzę, jak kilku pielęgniarzy wkłada martwe
ciało do metalowej kapsuły podobnej do trumny. Ale jestem jeszcze chyba
nie za bardzo przytomna, by w pełni dotarło do mojej świadomości, co tak
naprawdę się stało...
Gdy po kolejnej drzemce otworzyłam oczy, przy moim łóżku siedziała
wychowawczyni. Trzymała mnie za rękę. Nie musiała nic mówić,
wystarczyła sama jej obecność. Matka przychodzi do mnie w odwiedziny,
jakbym leżała ze złamaną nogą. Nie ma tematu. Nawet mi to odpowiada.
– Dzisiaj przeniesiemy cię na normalną salę. – Usłyszałam od ordynatora
na porannym obchodzie następnego dnia. – Poproszę siostrę, żeby ci
pomogła z rzeczami. Możesz już przyjmować płynne pokarmy. Zaczniemy
od kaszki manny i rosołku.
Nie chcę jeść. Boli mnie brzuch. Nie chcę, żeby mój stan się poprawiał.
Patrzę pustym wzrokiem gdzieś przed siebie, ale nie widzę nic konkretnego.
Czuję, jak narasta we mnie bezradność i smutny gniew, że się nie udało.
Jednak przyniesiony posiłek okazał się świetną okazją, by zdobyć coś
ostrego. Nieważne, że do jedzenia przynieśli samą zupkę. Panuje tak
ogromny wir, że nie zwrócono uwagi na komplet sztućców, który dostałam.
Z nożem. Szybko się pocięłam.
Po południu przychodzi pielęgniarka i zaczyna wyjmować z szafki przy
moim łóżku różne rzeczy. Nawet nie wiedziałam, co się w niej znajduje.
– Chodź za mną. Pokażę ci salę, w której będziesz leżeć.
Obniżyła barierki przy moim łóżku i wyszła. Pomalutku odkrywam
kołdrę i zsuwam się w dół materaca. Moje nogi bezwładnie zwisają nad
podłogą, która wydaje się być kilka metrów niżej. Nie chodziłam już od
ponad tygodnia. Czułam się jeszcze słaba i długo szukałam odwagi, by
postawić stopę na zimnej posadzce. Zachwiałam się i dźwięcznie wyrżnęłam
o ziemię.
–
Chyba
trzeba
będzie
ci
pomóc
–
powiedziane
bardziej
z niecierpliwością niż życzliwością.
I tak upadłam jeszcze kilka razy i zostałam do nowej sali raczej
dowleczona niż odprowadzona...
*
Zabrali mnie na kolejne badanie USG. Leżę na stole i nawet nie myślę.
Zimna maź rozlewa się po moim brzuchu.
– Musiało cię chyba ostro popieprzyć – odzywa się lekarz.
– Widocznie tak.
– Nawet nie umiesz porządnie podciąć sobie żył. Użyłaś zbyt tępego
noża. – Śmieje się.
Wracam do szpitalnej sali i znów czuję, że wszyscy na mnie patrzą.
Zaciskam rękę na zabandażowanym nadgarstku i kieruję wzrok w pustą
przestrzeń daleko przed siebie. Co oni mogą wiedzieć...
22
Cała się trzęsę, nie mogę zapanować nad drgawkami. Skóra na całym ciele
się pali.
Zaciągnęli mnie na strych. Było ich dwóch, młodzi, nigdy wcześniej ich
nie widziałam. Nie pozwolili mi na parterze wyjść z windy.
– Zabawimy się, mała! Będziemy cię gwałcić w najohydniejszy sposób,
jaki jest możliwy. – Zaśmiał się jeden z nich. – Nie cieszysz się? – Widocznie
mieli świetną zabawę.
Trzymali mnie mocno i byli pewni siebie. Strach zionął z moich oczu,
cała składałam się ze strachu. Jazda windą trwała wieczność. Bardzo bolały
mnie ręce, miałam je wykręcone do tyłu, a uścisk co jakiś czas się zwiększał.
– Już się nie możemy doczekać, prawda, stary?! – krzyknął do kolegi,
który mlaskając, polizał mój policzek. Jego ręce coraz mocniej zaciskały się
na moich. Jęknęłam z bólu.
– Zrobimy ci to w najbardziej bolesny sposób, jaki znam. Zedrzemy
z ciebie spodnie i bieliznę. Będzie bolało.
Makabryczny śmiech.
– Dajcie mi spokój... Proszę... Zostawcie mnie w spokoju – wyszeptałam
i łzy napłynęły mi do oczu.
Lepiej zabijcie mnie od razu. Nie każcie mi tego przeżywać...
– A co, nie pociągam cię? Suka!
Uderzenie w twarz. Policzek pali czerwonością, a z rozciętej wargi płynie
strużka ciepłej krwi. Wypchnęli mnie z windy i wciągnęli po schodach na
strych. Próbowałam stawiać opór, ale przy nich nie miałam szans. Mój
organizm był całkowicie pozbawiony energii.
– Puśćcie mnie... – To był już płacz, nie wiem, czy w ogóle mnie
usłyszeli.
Dobrali się do moich spodni i szarpaniem próbowali rozpiąć rozporek.
Odczuwałam ból w rękach, ale świadomość tego, co się dzieje, była o wiele
gorszym cierpieniem.
– Dawno cię nikt nie pieprzył, co?
I w tym momencie poczułam nagły przypływ siły. Nie mam pojęcia, jak
ja to zrobiłam. Jednego, tego wyższego, który właściwie przez cały czas się
śmiał, kopnęłam w krocze, więc złapał mnie ten drugi. Podrapałam go po
policzku.
– Łap tą kurwę! Ja pierdolę, ale mi przyłożyła!
– Myślisz, suko, że uda ci się uciec? – rozniosło się echem po klatce
schodowej. – I tak cię kiedyś dorwiemy!
Najpierw jeden schodek, potem już nic nie widzę. Drzwi do mojego
domu. Nie, nie chcę tam iść. Biegnę przed siebie, nie patrzę na ulicę.
Klaksony. Żeby jak najszybciej dobiec, ale gdzie? Nie mam gdzie się
podziać. Rośnie we mnie niepokój, cały czas płaczę i myślę tylko o śmierci.
Po co oni mnie uratowali? Żeby było jeszcze gorzej?! Godzinami krążę po
ulicach i marzę o tym, że gdzieś tam może jest miejsce dla mnie i ktoś, kto
czeka, by ukoić ten niepokój.
*
Pogrążam się w czymś przerażającym i niesamowicie zwolnionym.
Doczołgałam się do telefonu. Kulewicz.
Po co ten cały trud?
– Słyszałem o wszystkim.
Tak? Ciekawe skąd...
– Chciałbym, żebyśmy się spotkali. Zadzwonię jeszcze do ciebie, to się
dokładnie umówimy.
Moje myśli na temat ostatniego wydarzenia zalegają w moim sercu jak
przeterminowana sałatka z krabów w majonezie zalega na żołądku. Dostałam
w windzie histerycznego ataku płaczu. Przykleiłam policzek do zimnej
i śmierdzącej drewnianej dykty. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie dotykał.
Czuję się brudna, jakbym dopiero skończyła pływanie w wiejskiej gnojówce.
Funkcjonuję na pograniczu dwóch światów.
Zadzwonił i powiedział, że mam do niego jutro przyjechać.
– Tylko sobie nie myśl, że po twoich wybrykach ze szpitalem zrobi mi się
ciebie żal czy coś w tym stylu. Wiem, że próbowałaś wzbudzić we mnie
litość. Ale nic z tego.
*
Biurko w moim pokoju jest usytuowane dokładnie naprzeciwko drzwi, a te
niestety muszą być przez cały czas uchylone ze względu na koty, które
mamy.
– Taka jest kocia natura – tłumaczy matka. – Muszą wędrować po całym
domu, zaglądać w różne zakamarki i mieć wolną drogę.
Ale czy kogokolwiek obchodzi, jaka jest moja natura? Bardzo chcę, by te
drzwi były zamknięte, i przyczyniam się do tego, jak często mogę. Gdy
pozostaje ta szparka, wali się mój system bezpieczeństwa, nie mogę pozwolić
sobie na żadną naturalność ani swobodę ruchów. Uczę się, pozornie skupiam
na treści podręcznika, ale tak naprawdę ani na moment nie przestaję być
czujna. Idzie przedpokojem. Słyszę. Do łazienki albo do kuchni, obydwa
pomieszczenia znajdują się tuż przy moim pokoju. Na moment będzie musiał
się zatrzymać, by zapalić światło i otworzyć drzwi, a wtedy znajdzie się
dokładnie w tej szparce i będzie patrzył. Zawsze tak robi. Ja nie odwracam
głowy, ale to czuję.
Pewnego dnia zadzwonił telefon i usłyszałam, że mam go poprosić.
Skamieniałam. Jak wybrnąć z tej sytuacji? Miałam parę sekund, by
cokolwiek wymyślić, ale moje ciało i mózg odmawiały posłuszeństwa. Jakby
coś zawładnęło nimi w tym momencie. Są w domu dwa telefony. Jeden stary,
wieloletni, przez który zawsze rozmawia, i nowy, przenośny, z którego
korzystam głównie ja. Miałam dwie możliwości: albo wejść do tamtego
pokoju i podać mu słuchawkę, albo poprosić, by wstał i podszedł do tego
drugiego. Dwie koszmarne możliwości. Wstałam od biurka i powolnym
krokiem ruszyłam w głąb mieszkania, podążając w jego kierunku. Gdy
znalazłam się w pokoju, energicznym krokiem podeszłam do fotela, podałam
słuchawkę, pilnując przy tym bacznie, by nie dotknąć za dużo, i tym samym
energicznym krokiem stamtąd wyszłam. Będę się martwić później,
pomyślałam. Odganiałam męczące myśli, które zaczęły atakować moją
głowę.
*
Mogę szczerze przyznać, że tym razem rozmawiało mi się z Kulewiczem
całkiem normalnie. Przez chwilę poczułam, że ktoś mnie tak naprawdę
rozumie. Nasze spotkanie miało iście filozoficzny charakter. Przynajmniej
rozmawialiśmy.
– Nigdy bym nie pomyślał, że możesz targnąć się na swoje życie –
oświadczył. – Zrobiłaś mi niezłą niespodziankę.
– Proszę bardzo... – Powinnam jeszcze pewnie dodać, że cała
przyjemność po mojej stronie.
Ten dzień wyglądał zupełnie inaczej. Napełnił mnie nadzieją, choć... Nie,
to może za mocne sformułowanie. W każdym razie poczułam coś ponad
wiecznym czarnym dnem. Z potwornym zgrzytem uchyliły się ciężkie wrota,
wpuszczając do środka lekki i nieśmiały promyczek słońca. Tylko na chwilę.
– Chciałbym, żebyś chodziła ze mną na tenisa. Muszę cię troszkę
rozruszać.
23
Jednak z moim umysłem nigdy nic nie wiadomo. Psychiczna idylla nie trwała
długo, bo już następnego dnia, w autokarze, modliłam się, żeby autobus
rozbił się o drzewo albo spadł ze stromej skarpy. W głowie pustka. Nic nie
czuję, nic nie myślę. Mój mózg zdaje się nie przetwarzać żadnych
wiadomości. Jest coraz trudniej. Bezsens wszelkiej egzystencji.
Boże, zabierz mnie do siebie. U ciebie musi być tak pięknie.
Wszystko wydaje się lepsze od mojego obecnego stanu. Cokolwiek, tylko
nie ja w tej chwili.
*
– Jutro się nie spotkamy, bo nie mam czasu – powiedział Kulewicz przez
telefon.
Powiedzieć mu, że jest źle?
– Nie jest ze mną najlepiej. Właściwie jest bardzo źle.
– A to nawet dobrze – powiedział. – Każdy musi się kiedyś pomartwić.
Takie jest życie, moja droga! Nie narzekaj tyle. – Złośliwy ton. – Nie
wszyscy muszą być wiecznie szczęśliwi!
– Jestem przerażona tym, co się dzieje. – Próbowałam mu przekazać, że
prawie całkowicie zatraciłam kontrolę nad własnymi emocjami. Zostałam
podbita przez te negatywne, najbardziej szkodliwe i ciemne.
Czuję się, jakbym była upchnięta gdzieś na samym dnie świata, a szanse
przedostania się na powierzchnię są marne. Właściwie zerowe.
Kiedy wali się jakiś budynek, najczęściej z powodu trzęsienia ziemi,
ekipy ratownicze łączą swoje siły, dwoją się i troją, by odkopać uwięzionych
pod gruzami ludzi. Prace trwają długo, jest ciężko, nie zawsze skutecznie,
wyciąga się trupy bądź żywych. Ogromna akcja, liczy się każdy człowiek,
każda jednostka. Ludzie wiedzą, że ktoś im pomoże, mają świadomość, że
coś się dzieje, że jest nadzieja.
A mnie nikt nawet nie próbuje ratować...
24
Kulewiczowi minął już chyba cały zapał do ratowania mnie, jeśli choć przez
moment taki zamiar przejawiał. Po raz setny słucham jego wywodów
o kosmitach i transwestytach i zastanawiam się, czy rzeczywiście tak to
wszystko powinno wyglądać. Nie mam odwagi powiedzieć mu, co dzieje się
w mojej głowie, nie chcę, żeby znowu się ze mnie śmiał albo był
zdenerwowany. Zresztą jego i tak to w ogóle nie interesuje. Nie dziwię mu
się.
Tak bardzo żałuję, że mnie odratowali. Czy ktoś mnie zapytał o zdanie?
Na świecie jest tylu umierających ludzi, którzy pragną żyć. Dlaczego wybrali
sobie mnie?
Zalegające we mnie śmieci robią się coraz cięższe. Uniemożliwiają mi
chodzenie. Snuję się chodnikami, z trudem robię następny krok. Mam
wrażenie, że zaraz się przewrócę i będę zmuszona do czołgania się po
wyboistej drodze. Ktoś mnie pcha. Już nawet nie mam siły omijać ludzi.
Chciałabym położyć się na ziemi. Ze zmęczenia.
*
Nie jestem w stanie opisać, jak wiele siły potrzebowałam na to, by wyjść
z domu i pojechać na korty. Depresja zaatakowała mnie z wyjątkową siłą
i nie byłam w stanie zrobić czegokolwiek. Użyłam całego mojego drobnego
zapasu energii, by pójść na ten trening. Wszystko dla jednego kroku, który
miał być moim ratunkiem. Chciałam być wśród ludzi. Myślałam, że
Kulewicz będzie ze mnie dumny, ale...
Nie mogę powiedzieć, żebym była jakąś rewelacyjną zawodniczką, ale
największą trudnością było to, że nie miałam siły, nie miałam żadnych chęci
i ani odrobiny zapału.
– Ruszasz się dzisiaj, jakbyś miała w dupie cegłę! – Nie było w tym ani
trochę poczucia humoru.
Po kolejnym takim komentarzu upuściłam rakietę. Łzy napłynęły mi do
oczu. Jakaś siła przeraźliwie ściskała mnie od wewnątrz.
– Jak masz swoje babskie humory, mogłaś nie przychodzić!
– Czuję się dzisiaj beznadziejnie, jestem przygnębiona i każdy ruch jest
dla mnie potwornym wysiłkiem. Przepraszam...
– Zachowujesz się jak całkowita cipa, jak niedojrzała idiotka. Co mnie to
obchodzi, jak się czujesz! Albo grasz, albo do widzenia.
– Przestań, błagam cię, przestań...
Jego słowa parzyły mnie. Poczułam, jak podchodzi do mnie i wbija mi
w szyję tysiące szpilek.
– Zepsułaś mi całe popołudnie.
Okładały mnie pięściami po twarzy.
– Jak kurwa, po prostu jak kurwa! – mówi już bardziej do samego siebie.
Z trudem poruszałam się, mając wbitych w ciało kilkanaście znajomych
ostro zakrzywionych sztyletów. Moje myśli krwawiły, krwawił przygryziony
z przerażenia język. Byłam tak ciężka, że cała się trzęsłam.
*
Następnego dnia spotkałam go, wracając ze szkoły. Pomachał mi. Widziałam
go sztywnym, pustym wzrokiem. Moje ciało zadrżało pod wpływem
dreszczy, jakby uderzył mnie z tego miejsca, w którym stał. W głowie
miałam cały czas jego krzyk, a on zachowywał się, jakby się nic nie stało.
Śniło mi się? Nie. Za dobrze to czuję.
– Cześć, bracie! Co słychać?
Jakbyśmy nie widzieli się od roku.
– Nic ciekawego. – Miałam zamiar odejść, ale okazało się to
trudniejszym zadaniem niż podniesienie stu kilogramów. Co teraz powie?
Zacznie przeklinać, wyzywać mnie? Widocznie na to zasłużyłam. Jego słowa
bardzo mnie bolą, ale on przecież musi mieć jakieś podstawy. Nic nie bierze
się z powietrza.
Nienawidzę siebie.
Mówił do mnie, a ja czułam, jak moje podeszwy powoli wbudowują się
w rozgrzany asfalt. Jedno szarpnięcie i znów jestem sama. Ulga.
„Przed obawą śmierci najlepiej uciec w śmierć”. To jest sposób?
*
Moja wychowawczyni powiedziała, że mam dać jej znać, gdyby chodzenie
do Kulewicza nie było dla mnie wystarczające.
Jestem uwięziona w pętli, koszmar powraca co chwilę. Próbuję nie jeść,
ale wszystko i tak kończy się nadmiernym obżeraniem. Chciałabym to
z siebie wylać, wykrzyczeć w jakikolwiek sposób. Zabierzcie ze mnie to
coś!!! Przestanę jeść. Skoro nie udało mi się od razu zabić, będę się zabijać
po kawałku. Ta decyzja wypływa ściekami z mojego ciała.
Z dużego pokoju znów słychać:
– Zamawiałem herbatę za piętnaście minut, a nie teraz. Odnieś. Na
kolację będę jadł jogurt, więc wyjmij go z lodówki, żeby się zagrzał.
A moja matka posłusznie drepcze do kuchni ze szklanką w ręku.
Pieprzony hotel.
*
Całą swoją energię wykorzystuję, by dopracować plan wyrzucania
wszelkiego pokarmu. Otwarty śmietnik nie jest najodpowiedniejszym
miejscem, bo zapach smażonych kotletów schabowych roznosi się po całym
domu. Położyłam na dnie szafy kilka woreczków. Właśnie tam wszystko
wkładałam, chowałam do plecaka, by wyrzucić do śmietnika w drodze do
szkoły.
Nie mogę wytrzymać na lekcjach. Jestem kompletnie załamana, przeraża
mnie każde zadanie i ogrom zajęć, jakie mnie czekają. To jest takie
przytłaczające. Jestem beznadziejna.
Najgorsze są wieczory. Nienawidzę ciemności i bardzo się jej boję. Bo ta
zewnętrzna ciemność otacza moją własną i zaczynam dusić się w środku.
Największa rozpacz i zrezygnowanie ogarniają mnie właśnie przed snem.
Zawsze tak panicznie bałam się ciemności, bałam się zasypiać bez zapalonej
przy łóżku lampki. Bałam się po ciemku pójść nawet do toalety. Cały czas
miałam wrażenie, że ktoś za mną stoi, że ktoś przyjdzie w nocy i zrobi mi
krzywdę. Czasem ze strachu nie mogłam zasnąć. Jako dziecko byłam święcie
przekonana, że tylko nielicznym udaje się dożyć kilkudziesięciu lat, i wciąż
bałam się, że każdego dnia może mi się coś złego przydarzyć. Często śniło
mi się, że ktoś podrzyna mi gardło albo wbija nóż w brzuch, panicznie bałam
się tego bólu. Patrzyłam z podziwem na dorosłych ludzi, że udało im się
przeżyć. Nienawidzę ciemności.
Wieczorami, w nocy siedzę przy biurku, wsłuchuję się w psychodeliczne
dźwięki utworów The Prodigy i pozwalam, by apatia zrobiła ze mną, co tylko
chce. Wykonuję drobny ruch polegający na rytmicznym naciskaniu klawisza
myszki komputerowej. Znowu pasjans. A to takie puste. Jak ja.
25
W szkole otaczają mnie ludzie z ambicjami, z planami na przyszłość, którzy
chcą działać, chcą się kształcić, by dostać się na dobrą uczelnię. A ja? Nawet
nie jestem pewna, czy dożyję wieczora i czy chcę się jutro obudzić. Wtulam
twarz w ciepłe, miękkie ciałko mojego kota. Nawet nie mogę już płakać,
moje oczy są suche. Czuję się otępiała.
Psychiczne dno. Czy jest coś, co mogłoby to zmienić?
*
Jadę na rekolekcje. Każda okazja jest dobra, żeby wyrwać się z domu.
A może to w religii powinnam szukać rozwiązania i ratunku? Chyba wierzę
w Boga, ale myślę, że on mnie nie akceptuje i musi być mną bardzo
zawiedziony. Musiałabym się modlić, ale modlitwa wymaga ogromnej
koncentracji. Nie jestem teraz w stanie tyle zrobić. Może nie mam odwagi,
może nie umiem. Czuję, że potrzebuję czegoś bardziej namacalnego niż
mówienie do kogoś, kogo nie widzę i kto mi nie odpowiada. I nawet nie
wiem, czy tam jest.
Na pewno nikt nie będzie zwracał na mnie uwagi. Będę się snuła po
kątach, przecież nikogo tam nie znam, a nawet gdybym znała, nic by to nie
zmieniło. Tak, rekolekcje oznaczają myślenie, a przez myślenie coraz
bardziej oddalam się od świata rzeczywistego. Czy można dojść aż tak
daleko, żeby nie było możliwości powrotu?
*
W łazience jest taka srebrna rura, od junkersa wchodzi w ścianę. Często mi
się śni, że zostałam w niej zamknięta. Jest tam ciemno, zimno i bardzo
ciasno. Krzyczę, walę pięściami, ale to nic nie daje. Tak bardzo mnie to
męczy i chyba rewelacyjnie opisuje, jak się czuję. Mogłabym tak
przyrównywać do różnych pokrytych rdzą żelaznych przedmiotów, do
wysypiska śmieci, z którego bije odór zgnilizny i rozkładu. Jestem pewna, że
takie same emocje odczuwa człowiek, którego żywego zamknięto przez
pomyłkę w trumnie. I nikt już go nie wypuści.
*
Gdy na dworze panuje upał, sytuacja staje się wyjątkowo uciążliwa, a to
dlatego, że nie mam swobodnego dostępu do kuchni. Często tam siedzi, a ja
nie mam możliwości napić się czegokolwiek. Wpadam do domu zgrzana,
zmęczona i spragniona i wtedy okazuje się, że on siedzi w kuchni. Nie mogę
tam wejść, a on po prostu czyta książkę. Nieraz zdarzało się, że na parę
łyków zbawczego zimnego soku musiałam czekać trzy godziny.
Bywa tak, że chodzę głodna przez pół dnia, bo nie mogę przygotować
sobie śniadania z wiadomego powodu. Za każdym razem muszę bacznie
nasłuchiwać, czy nie wyjdzie na chwilę, bo wtedy mogłabym szybko coś dla
siebie zrobić. Chwytam w pośpiechu to, co leży najbliżej, by zdążyć wyjść
z pomieszczenia, zanim on wróci.
Gdy nie jestem pewna, gdzie on się w danej chwili znajduje, muszę
dodatkowo badać teren. Delikatnie i możliwie jak najdyskretniej wychylam
się zza ściany, patrząc w kierunku dużego pokoju, aż do momentu, gdy ujrzę
jego stopy wsparte na pufie. Jeżeli je tam zlokalizuję, mam pewność, że
droga wolna, i trochę śmielej wchodzę do kuchni bądź łazienki, naciskając
klamkę przez rękaw bluzki. Jednak gdy tych nóg nie ma, muszę zastosować
inne środki. Zamieram w ciszy, nasłuchując posapywania, głośniejszego
oddechu, jakiegoś najdrobniejszego hałasu lub poruszenia, by dowiedzieć się,
gdzie jest. I tak za każdym razem.
26
Jestem od kilku dni na tych rekolekcjach. Czuję się fatalnie i na wszystkie
możliwe sposoby szukam izolacji. Po prostu dno. Pojawia się w mojej głowie
ta potworna plątanina ciemnych kadrów, która z całą siłą ciągnie mnie ku
temu najbardziej drastycznemu sposobowi zakończenia ostatecznego.
Nie ma ciszy, nie ma tego spokoju, którego się spodziewałam. Grupowe
rozmowy, publiczne wyznania, radość, śmiech i dla kontrastu ja.
Przemieszczam się po ośrodku niczym cień, w kaplicy trzymam się z dala od
wszystkich i za wszelką cenę próbuję odnaleźć się w tej rzeczywistości.
Na ścianie wisi duży plakat z hasłem: „Bóg Cię umiłował, a Ty?”. A ja
nie wiem i szczerze mówiąc, nie mam siły się nad tym zastanawiać. Trochę
się boję. Ale chciałabym, żeby wziął mnie za rękę, pogłaskał po głowie
i zapewnił, że akceptuje mnie taką, jaka jestem. Fizycznie niemożliwe,
a duchowo nie umiem tego poczuć.
*
Wczoraj późnym wieczorem na zakończenie było wspólne ognisko.
Ogniskowy nastrój jest rewelacyjny do celebrowania smutku i przygnębienia,
do filozoficznych rozmyślań, które u mnie niezmiennie krążą wokół tematu
śmierci i poczucia osamotnienia. Cokolwiek by się działo.
Czułam, jak gwałtownie oddalam się od zgromadzonych tam ludzi. Pełna
integracja, śmiech, optymistyczny gwar rozmów sprawiały, że czułam się
coraz gorzej. Znowu ta panika, znowu to przerażenie i męczący chaos
w głowie. Jeszcze chwila, a wskoczyłabym prosto w płomienie, a gdybym
tylko mogła się ruszyć, już dawno biegłabym przed siebie po polach i lasach,
które nas otaczały. Gdyby tylko umożliwiło mi to ucieczkę od siebie. Nie
umiem, tak jak oni, bawić się i żartować. Czuję się inna. Mam wrażenie, że
już urodziłam się z zepsutą funkcją, a ta usterka nie pozwala mi cieszyć się
z czegokolwiek.
Marta była naszą opiekunką. Patrzyłam na tę niezwykle ciepłą i serdeczną
osobę i zastanawiałam się, jak by to było fantastycznie mieć taką siostrę. Na
ognisku siedziała niedaleko i rozmawiała z dziewczynami z mojej grupy. Nie
mam pojęcia, skąd wzięłam tyle odwagi, aby wyrzucić z siebie prośbę
ostatnich kilku dni. Czasem ogarnia mnie tak silny lęk, że jest mi już
wszystko jedno, że zrobię cokolwiek, by tylko poczuć ulgę. Pomyślałam, że
jeśli mnie wyśmieje, to następnego dnia i tak rozjedziemy się do domów i już
nigdy więcej jej nie zobaczę. Desperackie słowa musiały paść z moich ust.
– Marta, mogę się do ciebie przytulić?
– Oczywiście, że możesz! – Uśmiechnęła się do mnie serdecznie.
Teraz już tylko ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Bicie serca drugiej
osoby, które działa tak kojąco. Tak bardzo potrzebowałam drugiego
człowieka, że żadne słowa nie są w stanie tego opisać. Na moment odchodzi
to pragnienie, by położyć się na ziemi i czekać na śmierć. Staram się
zapamiętać każdą sekundę tej chwili, by móc potem odtwarzać ją w głowie,
wracać do niej w myślach. Nie wiem, czy kiedyś się powtórzy. Czy powtórzy
się kiedykolwiek.
– Chcesz porozmawiać?
– Uhm...
Siedziałyśmy razem w nocy przez kilka godzin w pustym refektarzu.
Marta do mnie mówiła, a ja wtulona w nią nie mogłam powstrzymać
płynących łez. Powoli się uspokajałam, minęły drgawki i dojmujące uczucie
lęku. Choć nie mam pewności, czy to wszystko stało się naprawdę, czy może
to był tylko sen i zaraz obudzę się znów w brutalnej rzeczywistości. Nie
pamiętam już, kiedy ostatni raz czułam się tak dobrze i bezpiecznie, więc
nawet nie potrafię opisać własnych uczuć. Brakuje mi słów na określenie
czegoś tak pozytywnego.
Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wiele mogą dać osobom w depresji
jednym drobnym gestem, jak przytulenie, jak uśmiech czy potrzymanie za
rękę, jak przyjazna obecność. Choćby miało to trwać sekundę. To zawsze
sekunda cierpienia mniej.
Jestem pewna, że gdyby nie Marta, wstałabym i pobiegła przed siebie, by
jak najszybciej coś mi się stało, by jak najszybciej zabić to coś, co już tak
długo rządzi sobie w moim organizmie. Przytulenie Marty i nasza rozmowa
chociaż na chwilę unieszkodliwiły depresyjnego wirusa. Starałam się cieszyć
się tym jak najdłużej, ale choroba okazała się silniejsza i już po powrocie do
domu rozpoczęła swoje despotyczne rządy.
27
Ogarnął mnie jakiś dziwaczny trans, całkowicie zgubiłam poczucie
rzeczywistości, zawiesiłam się w bezkształtnej przestrzeni, która do bólu
przypomina piekło. Mój umysł odbywa sobie podróże po oceanie koszmaru,
czuję, jakbym miała tonę cegieł na klatce piersiowej. Tak bardzo się tego
boję...
Znalazłam siły na kolejny wyjazd tylko po to, by być bliżej Marty i jak
najwięcej skorzystać z tej wspierającej bliskości. Nie miałam siły na
dyskusje, nie potrafiłam opowiedzieć o wszystkich swoich lękach ani
sformułować konkretnego argumentu. Tak więc znowu wylądowałam wśród
ogromnej grupy osób, gdzie nikogo nie znałam i gubiłam się, próbując
sprawiać wrażenie beztroskiej i normalnej. Marta myślała, że przebywanie
wśród ludzi sprawi, że poczuję się lepiej. Ja byłam przerażona.
Łatwo było nie jeść i o to mi właśnie chodziło. Głód wysysał ze mnie
resztki sił i niesamowicie palił wnętrze. Czułam pozorną radość z faktu, że
jestem to w stanie wytrzymać. Unikanie posiłków, które pozostawały we
własnym zakresie, nie było zbyt trudne, nawet dla mojego przemęczonego
organizmu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, ale kłamstwa i tak czekały
w pogotowiu.
*
Zemdlałam. Właściwie nie jestem zupełnie pewna, czy zasłabłam z głodu,
czy był to kolejny z tych niszczących mnie ataków. Nie mogłam złapać
oddechu, ręce zaczęły mi drętwieć, a świat zachwiał się przed oczami.
Zostałam umieszczona na miękkiej kanapie w punkcie medycznym tuż za
polem namiotowym. Wszystko wokół wirowało sobie w dowolnych
kierunkach. Udało mi się na chwilę zebrać te wszystkie rozmyte cząsteczki
w jedno miejsce i zarejestrować twarz. To była Marta. Siedziała przy mnie
i trzymała mnie za rękę. Przynajmniej w tym momencie poczułam się jak
namiastka człowieka. Cały czas nie byłam pewna, czy to się rzeczywiście
dzieje. Raczej nie jestem przyzwyczajona, by ktokolwiek okazywał mi tyle
życzliwości. Choć może to była litość?
– Musisz teraz bardzo uważać na siostrę – podkreśliła pielęgniarka,
zwracając się do Marty. A ona nie prostując tej pomyłki, uśmiecha się do
mnie i mówi, że będzie się mną opiekować.
Po rekolekcjach Marta zabiera mnie ze sobą na Podkarpacie. Tak bardzo
boję się wracać do domu, że pojadę wszędzie, byle nie tam.
– Boję się puszczać cię samą po tym zasłabnięciu. Muszę cię najpierw
dokarmić – oświadczyła ostatniego dnia.
Nie buntowałam się, bo chciałam tego. Chciałam, żeby wszystko trwało
dłużej. Nie rozumiałam tego, ale chciałam, żeby trwało.
Marta wiedziała, co się ze mną dzieje. Przynajmniej w jakimś stopniu.
A ja nie miałam siły na udawanie. Bardzo bałam się, że moim
przygnębieniem wszystko zepsuję, co sprawiało, iż radziłam sobie jeszcze
gorzej. Myśli poruszały się po skręconych drutach zwojów mózgowych,
powodując kłujący ból w okolicach skroni. Brakowało mi ostrej żyletki, bo
moja zapodziała się gdzieś podczas obozu. Nie mogłam kupić nowej, bo
Marta nie odstępowała mnie na krok. Spędziłam na Podkarpaciu dwa
tygodnie, całkowicie poddając się woli Marty. Nikt nie miał do mnie
pretensji, nikt nie krzyczał, nikt mnie nie krytykował. Mogłam tkwić
w swoim smutnym świecie, okazjonalnie odczuwając ulgę podczas kontaktu
z drugim człowiekiem. Myślę, że gdzieś tam głęboko na dnie miałam
nadzieję, że Marta będzie umiała mi pomóc, że będzie osobą, która zapanuje
nad tym całym koszmarem i wyciągnie mnie z niego. Nie miałam
sprecyzowanej wizji, na czym niby miałoby to polegać, ale wierzyłam, że ona
na pewno będzie wiedziała.
28
Wchłaniam niesamowite ilości jedzenia, ale nie zawsze udaje mi się
zwymiotować. Nie pamiętam, ile nocy już nie spałam. Wpadam do jakiejś
przepaści, leżę ranna na samym dnie, jest mroczno i okropnie. Nawet jeśli
uda mi się wyczołgać, spadam ponownie, a ponieważ rany nie goją się tak
szybko, spadam już ranna i upadek jest bardziej bolesny. Z każdym upadkiem
wygląda to coraz gorzej, jestem coraz słabsza. Najgorsza jest ta bezradność
i świadomość, że jestem z tym całkowicie sama. Samotność to takie
przerażające uczucie, stan wyobcowania, brak bliskich ludzi i możliwości
porozumienia się z drugim człowiekiem. Paraliżuje całe funkcjonowanie.
*
Jest druga w nocy i raczej nie zaliczam się do osób, którym chce się spać.
W tle rozbrzmiewa instrumentalna wersja Nothing else matters, a ja czuję,
jak boli mnie każdy dźwięk. Mój umysł pozwala sobie na kolejne
niezrozumiałe wybryki. Chyba do siebie nie pasujemy.
– Dzwoniła ciocia z Elbląga i powiedziałam, że przyjedziesz we wtorek –
oświadczyła moja matka, gdy w południe zwlekłam się z łóżka,
z prześcieradła stworzonego z gwoździ, z mojego miejsca do spania, a raczej
do męczącego leżenia całymi nocami. – Trzeba by kupić jakieś prezenty.
Powiedz ojcu, że wychodzimy do miasta.
Czuję u siebie w pokoju odrażający zapach uryny i niemytego ciała.
Dodatkowo przeplata się między nimi dym z palonych przeze mnie świeczek.
– Po co? Przecież zobaczy, że nas nie ma.
Codziennie przechodzę przez to samo. Nigdy nie ma zrozumiałej
wymówki.
– Dlaczego nie możesz iść i mu powiedzieć? Co takiego się stanie?! Nie
możesz się tak zachowywać.
Wycofuję się do pokoju, nie mając siły na przyjęcie ciosu.
– No i co ci się znowu stało? Ja już nie wiem, co mam mówić. Nic, co
mówię, ci się nie podoba. Wychodzimy do miasta, wrócimy za dwie godziny!
– Ostatnie zdanie wykrzykuje na całe gardło, bo przecież on prawie nie
słyszy. Pewnie właśnie cały blok dowiedział się, jakie mamy plany na resztę
dnia.
– Proszę? Mówisz coś do mnie? – On jak zwykle siedzi przed
telewizorem, obstawiony dookoła jedzeniem i napojami, które matka ciągle
donosi. Nogi wsparte na pufie i owinięte starym kocem.
– Mówię, że wychodzę do miasta i wrócę za dwie godziny! – krzyczy
jeszcze głośniej matka.
– A ona też idzie? – To o mnie.
– Tak, idziemy razem.
– Słucham?
– Mówię, że idziemy razem!
Nie patrzę w okno. Nie chcę widzieć słońca, niebieskiego nieba, nie chcę
słyszeć wrzasku bawiących się na podwórku dzieci. To mnie męczy.
Wszystko tak bardzo mnie męczy.
*
Od kilku dni jestem w Elblągu i mieszkam u cioci. Jest dziwnie. Czuję się
dziwnie. Wiem, że denerwuję tych ludzi i pragnę stać się niewidzialna.
Myślą, że jestem szczęśliwą, grzeczną, dobrze ułożoną dziewczynką
z idealnego domu. I jeszcze śmiem czegoś chcieć. Ogarniają mnie uczucia
znienawidzonej samotności i wyobcowania. Siedzimy przy stole w pokoju,
gra telewizor, jest głośno, oni o czymś rozmawiają, ale do mnie nie dociera
żadne zdanie.
Czy oni mają pojęcie, co się teraz we mnie dzieje?!
Czy oni zdają sobie sprawę, jak przytłaczające procesy mogą kierować
ludzkim organizmem?
Przerażająca jest świadomość, że inni ludzie są tak blisko i nie mają
pojęcia, że co chwilę umiera jakaś cząstka mnie, że w środku wszystko
krwawi. Żyją swoimi sprawami, a ja w tym czasie jestem brutalnie
mordowana przez jakieś nieczyste siły. Odczuwam każdy pojedynczy cios,
strzał, zadawanie ran do krwi.
Dłużej tego nie zniosę, jeżeli mam to wszystko nadal trzymać w sobie.
Jestem tym przepełniona, to się ze mnie wysypuje. Kolce bezustannie
wbijające się w serce. Dosłownie.
A oni myślą, że jestem zwykłą pustą, rozpieszczoną nastolatką, która nie
potrafi nic zrobić koło siebie i stroi fochy.
– Jak się czuje ojciec?
No tak, jakbym naiwnie myślała, że tutaj na chwilę ucieknę.
– Nie wiem, chyba dobrze.
– Jak to nie wiesz? Nie grzesz, dziecko. Powinnaś dziękować Bogu, że
w tym wieku jest jeszcze w takiej dobrej formie! Twoja mama mówiła, że
rano jeszcze się gimnastykuje.
– Tak, rzeczywiście dobrze się trzyma, całe szczęście – mówię, co chcą
usłyszeć, bo nic innego nie ma sensu. Nie zrozumieją. Nie uwierzą.
Przywołany temat powoduje gwałtowny wzrost poziomu lęku.
Powiedziałam, że wychodzę odetchnąć trochę świeżym powietrzem
i pochodzić po okolicy. Za oknem upał i piękne słońce, jak przystało na
środek sierpnia. Nie powinni się dziwić.
Było mi bardzo smutno, więc po prostu musiałam od nich uciec. Od tych
oczu pełnych wyrzutów, niezrozumienia i wrogości. Gdy znalazłam się na
dworze, z okna wyjrzała Justyna, moja kuzynka, i zapytała, czy może iść ze
mną. Ucieszyłam się i przez chwilę miałam nadzieję, że nastąpi jakiś przełom
w naszych relacjach. Bardzo chciałam z kimś porozmawiać, ale gdy
próbowałam, usłyszałam od niej:
– Zaraz, zaraz. Jak ty możesz myśleć tak egoistycznie? No tak, jesteś
jedynaczką. – Justyna śmieje się, a ja się zastanawiam, czy bycie jedynakiem
to jakaś choroba. – Myślisz tylko o sobie, w ogóle nie liczysz się z innymi.
To nie jest wcale jakaś tam depresja. Musisz się tego oduczyć, bo nie dasz
sobie rady w życiu.
Już sobie nie daję rady, ale może niekoniecznie dlatego. Idziemy wolnym
krokiem wzdłuż parkowej alejki, a ja coraz bardziej pragnę stąd wyjechać.
Tylko tak naprawdę nie mam gdzie się podziać. Justyna kontynuuje:
– Wiesz, jak twoja matka miała ciężko w życiu? Czego ty w ogóle
chcesz?
Żałuję, że w ogóle podjęłam ten temat. Znów walczą we mnie sprzeczne
uczucia i nie wiem już, co jest właściwe. Zaczynam wątpić, czy mam w ogóle
prawo źle się czuć. W tym momencie czuję się odpowiedzialna za całe zło na
świecie. Czuję, że jestem przyczyną wszelkich problemów.
Nie odzywam się już ani słowem i jest mi wstyd. Przyspieszam kroku, by
jak najszybciej schronić się przed tym atakiem, a moje myśli biegną
w zawrotnym tempie. Czy przesrane życie się dziedziczy? Czy jeśli matka
jest nieszczęśliwa, to automatycznie dziecko nie ma szans na szczęście? Czy
rzeczywiście powinnam wszystkie siły przeznaczyć na zabicie w sobie
wszelkich pragnień i potrzeb i cieszyć się tym, że mam co jeść i gdzie
mieszkać i że nie dostaję codziennie garnkiem w łeb? Czy pragnienie czegoś
innego czyni mnie złym człowiekiem?
Oskarżenia pod moim adresem padają przy okazji różnych rozmów. Nie
zawsze tak jest, ale ja wyłapuję te szczególne momenty spośród
wymuszonych uprzejmych zwrotów.
Próbowałam rozmawiać. Byłam w takim stanie, że opowiedziałabym
o moim lęku sprzedawczyni ze stojącego koło domu kiosku, gdyby tylko
zechciała mnie wysłuchać. Jednocześnie pojawia się opór i ten przerażający
lęk przed ludźmi i przed wyśmianiem. To już najwyższy stopień desperacji.
Jest środek lata, prześliczna pogoda, więc pojechaliśmy wszyscy razem
nad jezioro. Wkładam na siebie strój kąpielowy i wiem, że oni na mnie patrzą
i analizują każdy centymetr mojego ciała. Czuję, jak robię się czerwona na
twarzy, a po plecach przebiega dreszcz. Tak bardzo chciałabym być chuda,
tak chuda, że byłoby mi widać wszystkie kości i nikt nie mógłby powiedzieć,
że źle wyglądam.
– Pakujesz może na siłowni? – Pada pytanie.
– Nie. – Jeszcze bardziej czerwienieję na twarzy i spoglądam na piasek
pod stopami.
– Tak przynajmniej wyglądasz. – Śmiech. – Chyba trochę przytyłaś od
zeszłego roku.
Obrzydzenie do samej siebie rosło, choć już od dawna wydawało mi się,
że bardziej nie może. Przecież nie powiem im o wszystkim, a oni nawet nie
wiedzą, jak bardzo mnie to rani.
Nie mogę wymiotować u nich w domu. Jeżdżę do toalety na dworzec
kolejowy. Kobieta z szaletu patrzy na mnie podejrzliwie.
*
Wybrałam się do kina na jakąś zagraniczną komedię. Na ten pomysł
wpadłam podczas chwilowego przypływu życiowej siły. Chodziło głównie
o to, by wyjść z domu, gdzie przebywam z grupą obcych mi ludzi, którym
wyraźnie przeszkadzałam. Nie umiałam nawiązać z nimi kontaktu, choć tak
bardzo tego chciałam.
Usadowiłam się z tyłu, gdzie było najciemniej, bo właśnie tam czułam się
najbardziej bezpieczna. Widziałam całą salę i miałam za sobą ścianę, która
była niezbędna, abym mogła przebywać dłużej na jednym miejscu. Apatia
przewijała się wraz ze stanem niepokoju, podczas którego człowiek nie ma
pojęcia, co ma ze sobą zrobić.
Jakieś dwadzieścia minut po rozpoczęciu seansu siada koło mnie facet.
Czuję smród alkoholu i słyszę ciężkie, wręcz obleśne sapanie. Na sali nie ma
wielu ludzi i właśnie w tym momencie zaczyna mnie to przerażać.
Jego ręka ląduje na moim udzie i okrężnymi ruchami przesuwa się coraz
wyżej. Nie jestem w stanie wykonać żadnego ruchu. Jestem całkowicie
sparaliżowana. Nawet nie patrzyłam w jego stronę, nie chciałam zobaczyć
jego oczu ani twarzy.
Będę wymiotować.
Gdy ręka dociera do górnej części uda, zaciska się tak mocno, że czuję
tylko ból. Facet w tym momencie uderza mnie z całej siły w twarz, wstaje
i odchodzi.
Siedzę na miejscu jeszcze przez kilkanaście minut po zakończeniu filmu.
Nie mam pojęcia, o czym był. Tak bardzo mi gorąco, przez cały czas mam
wrażenie, że moja noga jeszcze nie jest uwolniona od tych obrzydliwych rąk,
policzek piecze. To już chyba u bram piekła.
Ludzie w autobusie patrzą na mnie dziwnie. Cała się trzęsę i kompletnie
nie umiem ukryć swojego strachu. Wbiegam do domu, do pokoju kuzynki –
całe szczęście jest w pracy. Siadam na łóżku, podciągam kolana i ściskam je
najmocniej, jak umiem. Wbijam paznokcie w rękę, by poczuć jakiś inny,
bardziej namacalny, ból. Obojętnie gapię się na ścianę. W głowie – lepiej nie
mówić, chyba wiadomo. Żyletkę zostawiłam wczoraj wieczorem w łazience,
w kosmetyczce, teraz po nią nie pójdę. Nie chcę, by ktokolwiek mnie
widział.
Uchylają się drzwi.
– Chodź do nas do pokoju. Chyba nie masz zamiaru sama tu siedzieć –
mówi Ala.
– Zaraz przyjdę – wypowiadam w miarę normalnie, starając się
zatuszować strach.
Serce wali mi jeszcze dosyć mocno, jakbym właśnie wróciła z maratonu.
Tylko to przerażenie. Kumulacja negatywnych sił. Nawet nie wiem, ile
minęło czasu, gdy Ala przychodzi znowu.
– Czemu nie przychodzisz? Coś się stało? – pyta mnie całkiem spokojnie.
– Nie, nie, wszystko w porządku. – Przecież jej nie powiem, odruchowo
zaprzeczam jakimkolwiek problemom.
Siada koło mnie, a ja uciekam wzrokiem w bok.
– To dlaczego cała się trzęsiesz?
Milczę. Muszę pamiętać: nikomu nic nie mówić, żeby nie słyszeć
pretensji i śmiechu. Nie mam odwagi na nią spojrzeć. Ala obejmuje mnie
ramieniem i przytula mocno. Próbując pohamować łzy, słyszę jeszcze, jak
szepcze, że wszystko jest już dobrze, że już jestem bezpieczna.
29
Marzę o tym, by jak najszybciej stąd wyjechać. Robię wszystko, by jak
najczęściej być sama. Zamykam się w pokoju, biorę żyletkę – teraz nigdzie
się bez niej nie ruszam – i tnę sobie nadgarstki. Nie czuję bólu, to jest coś
w rodzaju transu.
– Widzę, że się u nas nudzisz. Mogłabyś się z dziećmi trochę pobawić.
Chodzisz taka obrażona na cały świat – mówiła do mnie ciocia.
To prawda, męczę się tu, ale nie w taki sposób, jak oni to sobie
interpretują. Dla nich to takie proste. A we mnie przerażająco zwolniona
burza. Każda czynność sprawia mi trudność. Ciocia ma pretensje, że cały
czas chodzę z głową w chmurach, że nie robię nic konkretnego. Nawet jeżeli
nie mówi tego wprost, wszystko widać w oczach i słychać w tonie głosu. Ja
to wyczytuję. Wyjątkowo nie mam siły udawać, że wszystko jest
w porządku. Co oni sobie o mnie myślą? Nie chcę, żeby mieli o mnie złe
zdanie. Gdybym tak mogła z kimś porozmawiać.
– Prawie nic nie jesz u nas w domu. Jak ci nie smakuje, to powiedz od
razu, a nie chodzisz na obiady gdzieś na mieście!
– Ale ja wcale nie jem na mieście, to nieprawda, że mi nie smakuje... –
zaprzeczam, ale i tak nikt mnie już nie słucha. Po co ja się w ogóle
odzywam?
Mam wrażenie, że wszyscy są tutaj przeciwko mnie. Mówię średnio
jedno zdanie na kilka godzin, jak nie rzadziej. Snuję się po kątach, nie mogę
sobie znaleźć miejsca.
*
Oglądam film. Przynajmniej w jakiś sposób odcinam się od rzeczywistości,
nie muszę odpowiadać na pytania, nie muszę wymieniać jakichś idiotycznych
uprzejmości. Mogę gapić się w telewizor i przynajmniej przez ten czas nikt
nie będzie się mnie czepiał, że mam zachowywać się inaczej.
W filmie młoda dziewczyna próbuje się zabić. Scena: już po płukaniu
żołądka, ona leży w łóżku, do pokoju wchodzi grupa jej przyjaciół i mówią:
„Tak bardzo się cieszymy, że z nami jesteś”.
Mrugam szybko powiekami, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
Nikt nigdy nie powiedział mi, że cieszy się, że żyję. Widocznie nikt się nie
cieszy. To odkrycie nie bardzo mnie dziwi. Pewnie nikt nawet nie
zauważyłby, gdyby mnie nagle zabrakło. Marta powtarzała: „Nie mów o tym,
nie mów tak”, gdy tylko próbowałam wyrzucić z siebie cokolwiek o śmierci.
Milena tak samo. Nie mam do nich, ani do nikogo innego, pretensji. Nie mam
prawa.
Ale czy kogokolwiek obchodzę?
*
JA JUŻ NIE MOGĘ! JA CHCĘ UMRZEĆ! CHCĘ SKOŃCZYĆ TĘ MOJĄ
PARSZYWĄ EGZYSTENCJĘ!
*
Jem dużo, a to sprawia, że czuję się coraz gorzej. Nie schudłam. Wręcz
przeciwnie. Waga uparcie wskazuje sześćdziesiąt kilogramów. Te okropne
cyfry patrzą na mnie, ziejąc swoją złośliwością. A oni mają rewelacyjny
temat do żartów.
– Zjedz jeszcze jedną porcję. Anoreksja i tak ci nie grozi!
Śmiech.
Rzeczywiście, bardzo to było zabawne.
To wszystko przeze mnie, bo nie potrafię kontrolować tego, co się ze mną
dzieje. Nie chcę słuchać już więcej idiotycznych aluzji do mojej wagi, nie
chcę upokorzeń. Nie chcę krzywych i jednoznacznych spojrzeń.
– Gruba dupa!
Gdzieś to już słyszałam...
Wiem, że jestem beznadziejna! Nie muszą mi tego ciągle powtarzać!
*
– Pójdziesz z nami na plac zabaw?! – Krzyki, piski... – A pobawisz się
z nami? Pojeździsz z nami na rolkach?
Ja już nie mam siły, patrzę na wszystko przez łzy. Ktoś położył mi na
głowie pudełko z ciężkimi narzędziami.
Rok temu leżałam tu w szpitalu z powodu ataku rwy kulszowej.
Przedźwignęłam się przy zabawianiu tych fantastycznych maluchów.
Leżałam przez tydzień na drewnianej desce, z bezwładną prawą nogą
i silnym bólem pleców. Nie byłam w stanie obronić się przed depresją.
Odwiedzali mnie prawie codziennie, ale ja doskonale wiem, że cała
sprawa sprawiała im kłopot i najchętniej wysłaliby mnie najbliższym
transportem do domu. Wcale mnie nie dziwiła ta postawa, ale bolało to, że
tak łatwo dali mi to odczuć. Gdybym mogła się ruszać lub chociaż doczołgać
do okna, wszystko by się zakończyło.
Płakałam – wszystko naraz, wszelkie rodzaje bólu. Przyszła do mnie
Agata, a ja wyrzucam z siebie, jak bardzo jest mi ciężko i że bardzo
chciałabym z kimś porozmawiać.
– Aneta, nie denerwuj mnie! Masz szesnaście lat i mogłabyś się wreszcie
sama sobą zająć. Najłatwiej ci płakać. Weź się w garść, sama musisz sobie
radzić.
Tak bardzo potrzebowałam, by potrzymała mnie za rękę, pocieszyła,
a tymczasem utwierdziła mnie jedynie w przekonaniu, jak słaby
i beznadziejny ze mnie człowiek. Nie umiem żyć.
– Proszę, naskakuj na mnie jeszcze... – mówię. Może i zabrzmiało to
złośliwie, ale wcale tak nie jest. Mówię to z powodu całkowitego
zrezygnowania do wszelkich spraw tego świata.
– A ty zrobisz zaraz smutną minkę i wszyscy będą myśleli, jaka to jesteś
biedna dziewczynka!
Nie wiem już, jak mam mówić, nie wiem, co mam robić. Nerwowo
gryzłam rękaw od swetra. Najważniejsze było jak najszybciej znaleźć igłę, by
rozdrapać rany na ręce. Jakby smutek miał wypłynąć razem z krwią.
Znowu wracam do przedpokoju. Dzieciaki ciągną mnie w stronę drzwi.
– Przynajmniej nie będziesz się nudzić, idź – stwierdziła ciotka.
Prowadzą mnie gdzieś, już jesteśmy na podwórku, każą mi kogoś huśtać.
Za chwilę chcą lody, o coś się kłócą.
Niech mnie ktoś jak najszybciej zabije...
*
Jest późny wieczór, ciemno. Idę przez miasto razem z Justyną. Potykam się
co kilka kroków, jakbym dopiero uczyła się chodzić. Taka atmosfera jest
najlepsza na rozmowę. Ale z Justyną już więcej nie próbuję. Patrzę w dół
i z tępym zaciekawieniem obserwuję płyty chodnikowe.
– Aneta! Dlaczego ty nigdy nie reagujesz, jak cię wołam?!
– Przepraszam, zamyśliłam się – mówię niewyraźnie. Nawet to sprawia
mi trudność.
– To przestań tyle myśleć. Mówię do ciebie!
Nieśmiało zaczynam mówić o moim przygnębieniu. Ogólnikowe frazy,
nawiązania – sama się w tym gubię. Ale nie robię tego specjalnie. Gdy
znajduję się na całkowitym dnie, nie do końca panuję nad tym, co mówię i co
robię, a robię raczej mało. Po prostu cały mój umysł jest zaprzątnięty
depresją i ja nie jestem w stanie skupić się na innym temacie, nie jestem
zdolna do prowadzenia w miarę normalnej rozmowy. Wtedy chciałabym
wyrzucić z siebie cały ten ból.
– Powinnaś wreszcie wziąć się w garść. – Usłyszałam budującą radę,
wszyscy ciągle to powtarzają. – Jest na świecie tylu ludzi z problemami, a ty
swoje tylko wymyślasz. A poza tym, wszystkim jest ciężko i jakoś żyją. Nie
robią z tego afery na skalę światową, jak ty.
„Weź się w garść”. Nie cierpię tych słów. Gdy to słyszę, zwalają się na
mnie kolejne tony poczucia winy. To przeze mnie na świecie jest zło. To
przeze mnie ludzie cierpią, to ja wszystkich denerwuję. Przeze mnie.
Wszystko przeze mnie.
– Ja swoje też przeżyłam, kiedy byłam w twoim wieku. Też miałam
problemy, nikt mnie nie rozumiał. Każdy przez to przechodzi.
Jakim beznadziejnym przedmiotem muszę być, skoro wszyscy tak bardzo
mnie nienawidzą?
Przyjazd Karoliny nic nie zmienia. Nie umiem z nią rozmawiać.
Wydawało mi się, że skoro jest jedną z niewielu osób, przy których mogę
sobie pozwolić na pewną naturalność, będzie inaczej. Ale ja umiem do niej
tylko pisać. Czuję, że jest bardziej życzliwa, ale ja nie potrafię powiedzieć
jej, o co chodzi. Znów ten lęk.
30
Oczy mam pełne łez, wraca ból głowy, nie mogę oddychać. Budzę się
w nocy (jeżeli w ogóle śpię) i się duszę. Każda próba złapania powietrza
związana jest z potwornym bólem w klatce piersiowej.
Moja głowa jest taka ciężka...
*
Bilans dzienny: dwa małe jogurty. Kolacja w postaci bułki z szynką
wylądowała w śmietniku. Miałam opory, ale trzeba było się zmusić. W tej
chwili wydaje się to jedynym rozwiązaniem.
Pączuszek, tak? Już nie mogę tego słuchać.
*
Schwytana w sidła własnych niespokojnych myśli, upadająca, zupełnie sama,
bezbronna, raniona, nieufna, chora, cierpiąca, pragnąca śmierci, uwięziona
w błędnym kole depresji, torturowana przez własny umysł. Oto ja.
Potworna chęć uwolnienia się od tego, zrobienia czegokolwiek, by już
nigdy więcej nie czuć tego przerażającego mroku we własnym wnętrzu. Czy
ja prosiłam tych lekarzy, żeby mnie ratowali? Po co to zrobili? Żeby było
jeszcze gorzej?
Zapaliłam świeczkę i patrzę na migający płomień. Jest chyba noc, nie
wiem, nie widzę zegarka. Ostatni raz spałam jakiś tydzień temu.
Słychać melancholijne dźwięki dobiegające z radia. Powoli zbliżam do
świeczki dłoń, porytą skórę na nadgarstku. Parzy. Nie wytrzymałam długo,
a chciałam się ukarać. Za to, że nie potrafię nic zrobić ze swoim stanem, za
to, że denerwuję ludzi, za to, że jestem taka okropna.
31
No i zaczął się kolejny koszmar.
– Cześć! Gdzie byłaś na wakacjach?
– Jak się dawno nie widzieliśmy!
– Co słychać?
Spotkania, rozmowy, sztuczne uśmiechy, żarty. Rozpoczynamy nowy rok
szkolny. Dla mnie zmiana polega na tym, że rano trzeba będzie się zwlec
z łóżka i pójść do szkoły, a związane to na pewno będzie z ogromnym
wysiłkiem. Tak ogromnym, że zastanawiam się, czy w ogóle dam radę.
Gubię się w rzeczywistości radosnych i towarzyskich znajomych z klasy.
Coraz mocniej odczuwam, jak bardzo do nich nie pasuję. Ogarnia mnie
przerażenie na myśl o kolejnych miesiącach, na nic nie mam ochoty ani siły.
Z jednej strony szkoła staje się mi obojętna, ale niepokój nigdy mnie nie
opuszcza.
Pojawił się w mojej głowie pomysł telefonu do Kulewicza, z którym nie
miałam kontaktu przez całe wakacje.
Desperacja czy rozsądek?
– Możemy się spotkać za dwa tygodnie. Wcześniej nie mam czasu –
stwierdził sucho.
Nie umiem mu powiedzieć, jak bardzo jest mi potrzebne spotkanie
właśnie teraz. Nie mam odwagi powiedzieć, że jest ze mną coraz gorzej
i potrzebuję pomocy. Zresztą nie wydaje mi się, że gdybym nawet zdobyła
się na odwagę, cokolwiek by to zmieniło.
Cały czas się tnę, łzy lecą mi ciurkiem pod wpływem drobiazgów lub bez
powodu, trzęsę się, jest mi niedobrze i słabo, ciągle coś mnie boli, nie mogę
spać, nie mam na nic ochoty. Od kilku tygodni chodzę w tym samym
ubraniu, siedzę w jednym miejscu w pokoju i myślę o tym, jak można się
zabić szybko i bezboleśnie. To już trwa tak długo, a z każdą minutą wydaje
mi się, że jest to już ta ostatnia, którą będę w stanie wytrzymać.
*
Zmuszam się do wyjścia z domu, bo tutaj wszystko jest jeszcze trudniejsze.
Nigdy nie wiem, na co być przygotowaną, więc na wszelki wypadek
mechanizmy obronne są ustawione w pełnej gotowości dwadzieścia cztery
godziny na dobę.
Idę na chwilę do szpitala, właściwie nie wiem po co. Tak po prostu. Jest
już późno, ostatni odwiedzający właśnie wychodzą. Przyciąga mnie ten
zapach. Zapach tak charakterystyczny dla wszystkich szpitali. Wchłonęłam
go możliwie jak najwięcej.
Potem długo chodzę bez celu po osiedlu. Leje deszcz, na ulicach jest już
prawie pusto. Idę wolno, powłócząc nogami w ciężkich glanach. Momentami
czuję, że nie będę w stanie wykonać następnego kroku. Boję się odejść za
daleko od domu, bo co, jeśli nie będę miała siły wrócić. Idę i mam ochotę
położyć się z wyczerpania na chodniku i nie ruszać się, nie musieć się już
nigdy ruszać. Już nigdy nic nie musieć.
Stałam się jeszcze bardziej ciężka przez deszcz, który bez żadnego trudu
wsiąkał w moje zmierzwione włosy i grubą bluzę. Przynajmniej nie widać
moich łez.
*
Jestem całkowicie wypompowana na wszelkie możliwe sposoby. Szkoła
mnie męczy, ludzie mnie męczą, odliczam lekcje, unikam wszelkich
kontaktów. Funkcjonuję w jakiejś odrębnej rzeczywistości. Poznałam jądro
koszmaru, cały czas w nim jestem i nic nie wskazuje na to, bym
kiedykolwiek z tego wybrnęła. To kłębowisko diabła, coś na podobieństwo
siedziby szatana. Właściwie nie jestem nawet w stanie opisać całej tej grozy,
która od dłuższego czasu mnie otacza. Mogę przysiąc, że jest tak od
urodzenia. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było inaczej.
Jestem nikim. Prawie nic nie jem, a nie ubył mi nawet kilogram. To
dobija mnie jeszcze bardziej. Spożywam, a przynajmniej się staram, około
dwustu pięćdziesięciu kalorii dziennie. Zawroty głowy mnie nie opuszczają,
jest mi słabo.
*
Gdy byłam w pierwszej klasie podstawówki, zwymiotowałam na lekcji.
Dokładnie pamiętam całe to wydarzenie, pamiętam, jak wyrzucałam to
wszystko z siebie, próbując zatkać buzię, schować się. Zaczęłam biec do
łazienki, wymiociny spływały po mnie i lądowały niewielkimi kałużami na
podłodze.
Za mną biegła szkolna sprzątaczka.
– No i co ty robisz? – krzyczała. – Na głowę upadłaś!
Dopadłam kabiny i dokończyłam swoje wyrzygane dzieło.
– Patrz, ile przez ciebie mam kłopotu! – wołała za mną. – Zabrudziłaś pół
szkoły.
Bałam się wyjść. W głowie utkwiła mi głównie scena, gdy ta sprzątaczka
na mnie wrzeszczała. I co jej miałam powiedzieć? Że znowu się kłócili i nie
mogłam zasnąć?
*
Nie odbieram telefonów. Leżę na łóżku i liczę sygnały. Nawet nie mam siły
wstać, nie chcę rozmawiać. Zresztą to i tak pewnie nie do mnie.
Za chwilę jestem niespokojna, miotam się bezsensownie, rytmicznie
uderzam głową w ścianę, chcąc przekształcić niepokój w jakąś aktywność.
Z nerwów zjadłam cztery kanapki. Wiem, że nie uda mi się tego
zwymiotować, i wiem, że jutro nadal będę się nienawidzić.
Jak w desperacji łapię telefon. Muszę jak najszybciej usłyszeć ludzki
głos, bo inaczej szlag mnie trafi. Jeżeli już tak się nie stało. Nerwowo
chwytam za słuchawkę, jakby za kilka sekund miała wybuchnąć w moim
bloku bomba. Wybuchnie, ale nie w bloku, tylko we mnie. Właśnie coś
takiego robi z człowiekiem napięcie. Ale moja wychowawczyni nie odbiera.
Nikogo więcej nie mam...
Chyba zaraz wyskoczę przez okno. Szóste piętro. Odsuwam firankę,
drżącymi dłońmi otwieram okno i tępo patrzę w dół. Tyle dzieci jeszcze się
bawi, krzyczą do siebie. Spoglądam w okna przeciwległego budynku i widzę
w kuchni rodzinę przy kolacji, ktoś słucha muzyki na cały regulator. Gdzieś
tam, a przecież tak niedaleko, toczy się życie.
Z walącym sercem wycofuję się i biegnę po ostro zakończone nożyczki.
Czuję, jak z minuty na minutę staję się coraz bardziej szalona. Organizm
całkowicie wypompował się od płaczu. Na policzkach utrzymuje się
zaschnięta skorupa łez.
32
W szkole podeszłam do wychowawczyni. W desperacji musiałam to zrobić.
– Pani profesor, ja już nie mam siły... – W kilku chaotycznych zdaniach
próbowałam przekazać całą beznadzieję mojego stanu.
Kazała mi usiąść i trochę się uspokoić. Mówiła wolno, tak, by każde
słowo mogło do mnie dotrzeć. A ja chciałam, żeby objęła mnie w obronie
przed całym światem i powiedziała, że od tej chwili już nic mi nie grozi.
– A Kulewicz? Chodzisz jeszcze do niego?
– Dzwoniłam do niego na początku miesiąca, powiedział, że na razie nie
ma czasu, że mam zadzwonić za jakieś dwa tygodnie.
– Powiedziałaś mu to, co teraz mówisz mnie? – Położyła mi rękę na
ramieniu.
– Nie, on chyba nie chce mnie słuchać...
– To ja do niego zadzwonię – oświadczyła. – Biorę sprawy w swoje ręce.
Powiem temu szanownemu panu, co o nim myślę, i zapytam, czy ma zamiar
cokolwiek zrobić. Zajmę się tym, Aneta.
Lekki podmuch ciepła i już po chwili powrót do krainy beznadziei.
Ściany skaczą mi przed oczami, z trudem pokonuję schody, które stały się
teraz dziwnie strome. Znajomy ucisk w czaszce, a potem już dokładnie nie
pamiętam...
*
Wieczorem przygnębienie jest tak silne, że z trudem oddycham. Dzwoni
telefon.
– On twierdzi, że skoro cały czas żyjesz i chodzisz do szkoły, to znaczy,
że wszystko jest z tobą w porządku, i on nie widzi tu żadnego problemu –
mówił głos po drugiej stronie słuchawki telefonicznej. Zdenerwowany ton
głosu mojej wychowawczyni napełnił mnie czymś pozytywnym. – Dla mnie
to jest jakaś paranoja i nie zamierzam tego tak zostawić!
Siedziałam jeszcze chwilę przy biurku i podziwiałam blat. Moje reakcje
pobiły ostatni rekord spowolnienia. Dziękuję. Wolę być lepsza w czymś
innym.
Trudno określić, ile czasu minęło i który raz dzwonił ten głupi telefon.
Z trudem wykonuję ruch ręką.
– Sie masz, bracie!
Cisza. Milczę.
– Halo! Bracie, słyszysz mnie? Halo?
– Słyszę. Dzień dobry – wydobywam z siebie szeptem.
Seria żałośnie wypowiedzianych dowcipów, potem długi i piskliwy
śmiech. Nie teraz!
– Może się spotkamy? Opowiesz o wakacjach. O! I koniecznie przynieś
jakieś zdjęcia, to się pośmiejemy. Może być środa?
Jak jacyś znajomi, którzy nie widzieli się od jakiegoś czasu.
– Tak...
– No to fajnie. Do zobaczenia.
Tak. Do zobaczenia. Jeżeli do tego czasu się nie zabiję. A to jest bardzo
prawdopodobne.
*
Idę do niego, ale właściwie wiem, jak to będzie i jak to się skończy. Boję się
uśmiechnąć, żeby znowu nie stwierdził, że wszystko jest w porządku i o co
w ogóle mi chodzi. Ostre szpony zaciskają się na moim żołądku. Wchodzę do
poradni z przerażeniem. I z tym samym przerażeniem stamtąd wychodzę.
Siadam na przystanku autobusowym, ale gdy przyjeżdża autobus, nie
wchodzę. Po prostu nie mam siły się ruszyć, nie wiem, co mam ze sobą
zrobić. Całym ciałem wołam, by ktoś pomógł mi się podnieść. Zamykam
oczy.
Ktoś mnie bije, ktoś rzuca we mnie kamieniami, wbija nóż w szyję.
Czuję, jak ciepła krew spływa mi z rany. Początkowo powoli, potem coraz
szybciej, tak, że zaczynam się nią dławić!
Nie. To znowu te moje widzenia. Pojawiają się, kiedy chcą, i męczą
swoją okrutnością. A jeżeli będę widzieć tylko krew? Przez cały czas tylko
i wyłącznie ciemnoczerwoną krew?
33
To stało się po drugiej lekcji. Już w trakcie wykładu przepełniał mnie ten
dziwny niepokój, który uwielbia pojawiać się bez najmniejszego nawet
powodu.
Choć
gdybym
miała
głębiej
wniknąć
w
przyczyny,
najprawdopodobniej coś by się znalazło. Ale dzisiaj to nie było możliwe, bo
desperacko próbowałam uciec od moich myśli.
Po prostu w jednym momencie poczułam, jak spada na mnie kilkutonowa
betonowa płyta. Miażdży mi czaszkę, wywołuje konwulsyjny ucisk
w skroniach. Czuję, jak ciepła krew wraz z kawałkami mózgu spływa mi po
karku, aż za sweter. Jestem pewna, że czuję tę miazgę, jej zapach.
Początkowo pojedynczy dreszcz, po chwili już drgawki.
Muszę uciekać, a moje ciało nie chce wykonać żadnego ruchu. Poczekam
na przerwę. Razem z dzwonkiem rzucam się przed siebie, wpadając na
bezkształtne ludzkie masy.
– Uważaj, jak łazisz!
Przysiadam na trawie, gdyż kłujący ból w klatce piersiowej uniemożliwia
jakikolwiek ruch. Chyba się duszę.
Nie mam dokąd iść. Tak bardzo chciałabym mieć do kogo pójść...
Doczołguję się do przystanku i ostatki sił wykorzystuję na to, by wejść do
autobusu. Nawet nie płaczę. Jakby coś zamroziło mi oczy na szaro.
Czuję się tak okropnie. Ten świdrujący ból, właściwie nie wiem, czy
psychiczny, czy bardziej fizyczny. Kumulacja nieczystych sił.
Patrzę w zamgloną szybę, możliwie najbardziej wtulona w siedzenie na
samym końcu autobusu. Nic się nie zmienia, mam wrażenie, że to jest już
stan przedśmiertny. Cierpienie rośnie z tak ogromną siłą. Niech to się już
wreszcie skończy.
Potem stoję nad torami i czekam, aż przejedzie jakiś pociąg. Jest zimno,
kropi deszcz i przez to sytuacja staje się nie do wytrzymania.
Podniesienie nogi sprawia mi taką trudność jak niemowlęciu podniesienie
ciężkiej sztangi. Chcę nawet poprosić kogoś, by pomógł mi się ruszyć i dojść
na jakąś ławkę, ale paraliż ogarnia też mój głos. Przecież moje ciało tak
głośno krzyczy – krzykiem nabijanego na pal człowieka. Czy nikt tego nie
słyszy?!
Tak bardzo chciałabym, by ktoś po mnie przyszedł, wziął mnie za rękę
i powiedział, że będzie dobrze. Nawet jeżeli i tak wiem, że nie będzie.
To już jest ostatnie stadium desperacji. Kupuję w kiosku żyletkę i blada
skóra moich rąk na nowo pokrywa się krwią. Na chodnik spadają pojedyncze
krople, rozmywając się w mętnej deszczowej wodzie. Od rana dźwigam na
plecach ten beton. W tej chwili boli mnie już chyba wszystko. Gdybym miała
więcej siły, gdyby wykonanie drobnego ruchu nie kosztowało mnie aż tyle
wysiłku, skoczyłabym.
Przejechał pociąg.
*
Cały dzień przy nim kombinował. Kupili nowy odkurzacz, a on koniecznie
musiał go wypróbować. Włączał, wyłączał, zmieniał rurki. Widziałam
w lustrze, których części dotykał, które tylko oglądał, by w przyszłości
uważać. Jednak nie mogłam śledzić każdego ruchu, bo przecież chciałam go
unikać. Nie mogę patrzeć.
Nie odkurzałam w swoim pokoju przez kilka tygodni, żeby tylko nie mieć
kontaktu z tak wykorzystanym dotykowo przez niego sprzęcie. Biłam się
sama ze sobą, widząc, w jakim stanie znajduje się moja podłoga. Ale nie
będę ryzykowała tylko dla porządku. Stosowałam różne wymówki, gdy
matka prosiła mnie o odkurzenie domu. Nie mogłam się przełamać.
Obrzydzenie pozostawało silniejsze.
*
– Porąbało cię całkowicie?! Ocipiałaś czy co?! Co ty w ogóle
wyprawiasz? – Zimny i drażniący ton Kulewicza. – Kurwa, denerwujesz
mnie!
– Przepraszam...
Co ja zrobiłam? Nawet nie umiem mu tego wytłumaczyć, bo tego nie da
się zamknąć w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy.
Trzęsę się i słucham wyroku kata. Jestem niczym. Nie żebym to dopiero
odkryła, ale gdy go słyszę, świadomość własnego debilizmu bije mnie
pięściami po twarzy.
– Oczywiście znowu musiałaś zepsuć mi cały dzień! Mam cię już
naprawdę dość!
Niech mnie więc zabije.
– Dowiaduję się, że wychodzisz sobie z tej pieprzonej szkoły, nikomu nic
nie mówisz i pewnie marzysz, żeby wszyscy się nad tobą trzęśli!
– Ale ja już nie mogłam tego wytrzymać...
– Nawet nie próbuj nic wtrącać! Jesteś idiotką!
Wiem.
Przeczuwam, że nieuchronnie nadchodzi katastrofa, ale taka moja
osobista, nieistotna dla reszty świata.
Kogo w ogóle obchodzi, jak czuje się drugi człowiek?
Zaczyna mnie boleć serce. Bóle pojawiają się w różnych częściach
mojego ciała, kiedy tylko chcą. Znoszę łomotanie w głowie, konwulsyjne
bóle żołądka, kłucie w nogach, rękach i plecach. Czasami nie mogę się
ruszyć. To tak, jakby przygnębienie objawiało się dodatkowo w fizycznych
dolegliwościach, powodując podwójne cierpienie.
– Możemy porozmawiać jeszcze o masturbacji? Jak często to robisz? –
zapytał po chwili, jakby wcześniejszego wątku w ogóle nie było.
Czy dla niego istnieje w ogóle jakiś inny temat?!
Czując się tak obrzydliwie, nie wrócę do szkoły. Jestem tego pewna. Nie
umiem zatrzymać tych wszystkich poskręcanych myśli, które dają mi jasno
do zrozumienia, że nie ma żadnego ratunku. Łzy napływają mi do oczu, na
szyi zaciska się pętla z grubego i szorstkiego sznura.
– Błagam, niech pan coś zrobi, bo ja już dłużej nie dam rady, nie jestem
w stanie wytrzymać takiego samopoczucia! – Zaczęłam płakać i rzuciłam się
na kolana. To już było ponad moje siły. Robiłam z siebie pośmiewisko, ale
przerastał mnie ten stan.
Albo on coś zrobi, albo wyskoczę przez okno i rzucę się pod koła
autobusu lub samochodu ciężarowego. Najlepszy byłby kombajn. Albo walec
drogowy. Jest bardziej skuteczny.
– Przesadzasz. Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, że jesteś po prostu na
etapie dojrzewania. Wszyscy to mają.
Nie jestem w stanie na to zareagować. Dławię się własnym łzami. Zaraz
położę się na tej podłodze z braku jakichkolwiek sił.
– Proszę, bardzo proszę, cokolwiek...
– Dobra, mnie to już denerwuje. Daję ci numer telefonu do psychiatry.
Rób, co chcesz. Jest mi to obojętne.
Część II
Reanimacja
1
– Depresja, prawda?
– Uhm...
– Jak długo trwa już taki stan?
– Ponad dwa lata.
– Bardzo długo. To musiał być dla ciebie koszmar!
W gabinecie panuje taka przyjemna atmosfera. Czuję się bezpiecznie, ale
nie tylko z powodu miejsca. Przy biurku siedzi pani doktor, uśmiecha się do
mnie życzliwie. Szukam podstępu.
Byłam pewna, że jeżeli tym razem się nie uda, jutro popełnię
samobójstwo. Poszłam na to spotkanie z takim przekonaniem. Intensywnie
myślałam w ten sposób, gdy stałam przed drzwiami z tabliczką informującą,
że prawdopodobnie zaraz spotkam się z psychiatrą – doktor Mają
Kulczyńską. Ostatnia szansa, którą sobie dałam, była chyba najlepszą
decyzją, jaką do tej pory podjęłam. Z bezsilności.
– Najważniejsze, żebyś przebywała wśród ludzi, żebyś nie zostawała
sama ze swoimi myślami.
Przekraczałam
próg
gabinetu
ze
strachem,
z
niepewnością
i z kompletnym zrezygnowaniem, ale już po chwili znalazłam się w kręgu
ciepła, które wręcz emanowało z mojego koła ratunkowego w postaci pani
doktor. Wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedziałam, że to jest człowiek,
któremu mogę i chcę zaufać.
Czy kiedykolwiek próbowałaś się zabić? Czy możesz normalnie spać?
Czy masz bóle głowy? Czy często odczuwasz niepokój? Czy są rzeczy, które
sprawiają ci przyjemność? Czy przygnębienie utrzymuje się cały czas?
Odpowiadam na wszystkie pytania, staram się nie ukrywać niczego, choć
tak wielu rzeczy nie potrafię jeszcze nazwać. Zastanawiam się, w którym
momencie przestanie być tak miło i zaczniemy przerabiać znany mi
scenariusz. Ale nic takiego się nie dzieje.
– Chcę ci pomóc. Musisz wiedzieć, że nie musisz się tak czuć. Depresja
jest chorobą uleczalną. – Do moich uszu dochodzi ciepły i spokojny głos.
W ciągu paru chwil znajduję się w zupełnie innej rzeczywistości.
Każde wypowiedziane przez nią zdanie jest jak chłodna dłoń dotykająca
rozpalonego czoła w gorączce. To takie niesamowite słyszeć, że to, co się ze
mną dzieje, można nazwać, że dostanę leki, że rozpocznę terapię, że minie
lęk, że zacznę spać, że będę miała więcej energii. Wydaje się takie nierealne.
Nie za bardzo w to wierzę, ale delektuję się każdym wypowiedzianym do
mnie, jak do człowieka, słowem. Przynajmniej w tym momencie czuję się
lepiej.
– Prawdopodobnie będziesz musiała brać leki przez długi czas, by twoje
dobre samopoczucie się utrwaliło. Ale na razie skupmy się na tym, co jest tu
i teraz.
Gabinet jest duży i jasny. Nie bije z niego ten medyczny chłód,
charakterystyczny dla większości pokojów szpitalnych, w których wszystko
jest mdłe i białe. Ściany mają kojący kolor mlecznej czekolady, spotęgowany
przez żółte światło padające z lampy sufitowej. Za oknem jest już ciemno.
W rogu stoi mały okrągły stół i dwa fotele. Na podłodze dywan. Ciszę
między wypowiadanymi przez nas zdaniami mąci odgłos filtra
napowietrzającego wodę w akwarium z rybkami.
Nie umiem opisać ulgi ani żadnego pozytywnego uczucia. Nigdy takich
nie było, ale przecież to moje własne emocje. Dziwne.
Pani doktor ogląda rany na moich nadgarstkach i zakłada opatrunek,
zadaje jeszcze całe mnóstwo pytań – wszystkie dotyczą mojego
samopoczucia, zarówno psychicznego, jak i fizycznego. Mówi, żebym na
razie odpuściła szkołę, jeśli nie mam siły tam chodzić. Dostaję Bioxetin
i Chlorprothixen do leczenia podstawowego, Xanax do stosowania w razie
potrzeby. Czyli na razie chyba codziennie.
Na moment sielanka została zaburzona.
– Jest tylko taka sprawa. Spodziewam się dziecka, więc za jakiś czas będę
musiała wyłączyć się z prowadzenia terapii. Ale tylko na kilka miesięcy. –
Czy za dwa, może trzy miesiące znów będę sama? – Na pewno wtedy nie
zostawię cię samej, nie martw się. – Jakby czytała w moich myślach. –
Chciałabym, żebyś zaczęła regularną pracę na terapii. Poprowadzi ją moja
koleżanka, psycholog i psychoterapeuta. Jest osobą bardzo sympatyczną,
pełną ciepła i na pewno ją polubisz. Potrafi wyczuć osobę z depresją. – Nie
chcę rozmawiać już z nikim innym, nie chcę wprowadzać w moje problemy
nikogo więcej. Tu jest dobrze, tu jest bezpiecznie, niczego innego nie chcę. –
A my spotkamy się ponownie za dwa tygodnie. Gdyby cokolwiek się działo,
to dzwoń, nie bądź z tym sama. Już wystarczająco dużo się nacierpiałaś.
W tym pokoju, w tej atmosferze przepełnionej życzliwością już tak
bardzo się nie boję. Wyjście z tego koszmaru staje się realne. Zostałam
napełniona po brzegi nadzieją.
– Dziękuję – wypowiadam słabym głosem i podnoszę się z krzesełka.
– Damy sobie radę. Trzymaj się ciepło.
Wraz z opuszczeniem gabinetu doktor Kulczyńskiej wchodzę w inny
świat – ten suchy, sztuczny i lodowaty, gdzie panuje tylko jeden rodzaj
emocji, te mroczne i negatywne. Ale już teraz wiem, gdzie można przed nimi
uciec.
Całą noc siedziałam nad krótką broszurką o depresji, którą mi dała.
Czytałam w kółko te same informacje i dziwiłam się, że ten makabryczny
stan można nazwać jednym słowem i leczyć. Miałam wrażenie, że w tej
malutkiej książeczce zawarta jest jakaś magiczna siła, która poprowadzi mnie
do normalności. Traktowałam ją wręcz jak amulet szczęścia.
*
Trochę dziwnie reaguję na te leki, ale z całą przyjemnością mogę się tak
czuć, jeżeli to ma w jakiś sposób pomóc mi wyjść z umysłowego labiryntu
przerażenia. Po raz pierwszy nie mam ochoty jeść. Zupełnie nie mam apetytu.
Jest mi tak niedobrze, że nie byłabym w stanie nic zjeść, nawet gdybym
bardzo chciała. Leżę w łóżku i nie mam siły wstać. Tabletki są przede mną
schowane, matka wydziela mi wszystkie dawki. Tak na wszelki wypadek.
Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz się myłam. Nie jestem w stanie wziąć
prysznica, nie mam siły na umycie włosów. Ogarnia mnie taka niemoc, która
obejmuje nawet te podstawowe czynności.
Zostałam wyciągnięta na zakupy do hipermarketu. Jeszcze raz dobiła
mnie trudność w podjęciu jakiejkolwiek decyzji. Tak jakbym poczuła to po
raz pierwszy.
– Już?
Nie mam pojęcia, jak długo stałam przed półką z pastami do zębów
i zastanawiałam się, którą mam wybrać. Zastanawiałam się w sposób
niezwykle męczący i nie miałam siły na wyciągnięcie ręki w stronę towaru.
– Zdecyduj się na coś – poganiała mnie matka.
Po kilkunastu minutach zorientowałam się, że akurat wszystkie pasty do
zębów na półce, którą tak skrupulatnie analizowałam, są identyczne...
*
Przerażające jest to, że nawet w miarę pozytywne wydarzenia nie są w stanie
poprawić mojego nastroju. Żyję faktem, że istnieje człowiek, który mi
pomoże, ale depresja nie mija. Świadomość doświadczonej życzliwości
istnieje we mnie, ale nie zmienia mojego nastawienia. Już po chwili wyraźnie
widzę, jak zapala się w mojej głowie czerwone światełko.
Pomimo
wszystko
odczuwam
ogromnie
silną
presję
mojego
dotychczasowego życia i to mnie na tyle mocno przygnębia, że wciąż marzę
o śmierci...
2
Nie mogę powiedzieć, że czuję się trochę pewniej – chyba jeszcze za
wcześnie na takie stwierdzenie. W każdym razie wydaje mi się, że zaczynam
błądzić wokół takich emocji. Wszystko dzięki mojej nowej terapeutce, Basi
Machłowicz, z którą spotkałam się dzisiaj po raz pierwszy. Nie chcę przez to
powiedzieć, że z dnia na dzień uwierzyłam w ludzi, a z mojej twarzy nie
znika uśmiech. Nie. Po prostu kontakt z życzliwą mi i tak ciepłą osobą
wpłynął na mnie niezwykle kojąco.
Odpowiadam na listę pytań i drżę ze strachu, że ona każe mi zaraz wyjść.
Na chwilę pojawia się nadzieja, że tym razem może się uda.
– Będziemy razem pracować, pewnie długo, bo jest dużo rzeczy,
o których musisz mi powiedzieć. Postaram się zapewnić ci poczucie
bezpieczeństwa – powiedziała. – Opowiesz mi o sobie i o tym, jak się
czujesz. Możesz mi mówić o wszystkim, co jest dla ciebie ważne,
o wszystkim, o czym będziesz chciała.
Pokój nieduży, trochę mroczny, ale mi to nie przeszkadza. Między nami
szklany okrągły stolik. I mnóstwo krzesełek naokoło.
Wiem, że wyglądałam okropnie. Moje dżinsy już pewnie zapomniały, jak
to jest przebywać poza moimi nogami.
– Najważniejsze jest mieć kogoś, komu można najzwyczajniej w świecie
powiedzieć, bez wyrzutów sumienia, że jest źle.
A czy ja mam?
Może właśnie teraz dostałam szansę.
*
Cały dzień spędzam w łóżku. Nie podnoszę żaluzji, słucham dobijającej
muzyki irlandzkiej i nie utrzymuję kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie
jest to specjalnie trudne, bo i tak prawie nikt do mnie nie dzwoni. Cierpienie
jest nie do zniesienia dla tak wyczerpanego organizmu, jak mój. Najgorsze
jest to poczucie bezradności i osamotnienia. Ja nie panuję nad tym, co staje
się tematem moich rozmyślań. Już dawno przestałam brać udział
w podejmowaniu takich decyzji, choć mogłoby się wydawać, że w takich
kwestiach właściciel umysłu powinien mieć decydujące zdanie...
*
Gabinet Basi. Jeszcze czuję się trochę niepewnie, drżą mi ręce i głos mam
słaby, ale to chyba bardziej z powodu depresji.
– Chcę się zabić, chcę to zakończyć, bo już nie jestem w stanie dłużej
trwać w ten sposób. – Mówienie sprawia mi pewną trudność. Po prostu mam
problemy z oddychaniem podczas ataków lęku. – Będzie lżej i mnie,
i wszystkim dookoła.
– Wszystkim dookoła?
– Tak.
– Mnie nie będzie.
Patrzyłam się przez cały czas w jeden fragment ściany, w jeden punkcik,
który mógł być malutką, zaschniętą grudką farby, powstałą na skutek
niedokładności malarza. Teraz zdziwiona zerknęłam na nią.
Staram się przekazać jej cały tragizm mojego samopoczucia, co wcale nie
jest takie proste, jeżeli człowiek chce posługiwać się tylko i wyłącznie
słowami używanymi w życiu codziennym. Jest tak mało słów opisujących
smutek i cierpienie. A ja się czuję jak gąbka, która wchłania w siebie ostre
przedmioty w postaci przeróżnych czarnych myśli niczym tę kredową maź ze
szkolnej tablicy.
*
A wieczorem znów siedzę przy biurku i w świetle dogasającej świecy bawię
się cyrklem. Rycie w nadgarstku jest bolesne, ale taki ból to nic
w porównaniu z tym wewnętrznym. Ten drugi bardziej mnie niszczy.
Bez sensu...
Nikomu nie życzę, by czuł się tak jak ja w tej chwili. To jest jeden wielki
koszmar, którego chyba nikt nie jest w stanie przetrwać. Nie mogę uwolnić
się od obsesyjnych myśli o śmierci. Coraz bardziej pogłębiam się w tej
ciemnej przestrzeni, zawieszona w nieokreślonym punkcie w czerni. Ciągle
tylko czerń i czerń. Siadam w jednym miejscu i pozwalam, by moim ciałem
zawładnął niepokój.
– Leki nie zmienią twojego nastroju od razu – mówi doktor Kulczyńska.
– Najpierw pobudzą cię ruchowo, to znaczy będziesz miała coraz więcej siły
w sensie fizycznym. Na lepsze samopoczucie trzeba będzie jeszcze trochę
poczekać.
Opowiedziałam o tym, że nie mogę czytać – litery skaczą mi przed
oczami, po jednym zdaniu nie jestem w stanie sobie przypomnieć, o czym
ono właściwie było. Na niczym nie mogę się skoncentrować. Nawet
oglądanie telewizji nie jest takie łatwe.
– Cała składam się ze śmieci, których do tej pory nie miałam odwagi
z siebie wyrzucić. Czuję się przez to taka ciężka.
– Najwyższy czas, żeby krok po kroku te śmieci wyrzucać.
Dziwię się, że nie czuje obrzydzenia, patrząc na mnie. Muszę wyglądać
okropnie, a zamiast obrzydzenia widzę w jej oczach życzliwość
i zrozumienie.
Zastanawiam się, na czym właściwie polega leczenie depresji. Czuję, że
nadszedł ratunek, ale nie bardzo wiem, co się będzie w związku z tym działo.
Do tej pory nastawiona byłam po prostu na bliżej nieokreślone „coś”, co
sprawi, że nie będę się już tak źle czuć. Czy to „coś” to są tabletki, które
dostałam? Czy one sprawią, że nagle zachce mi się żyć, że będę mogła się
śmiać, że zacznę pasować do tego świata? Maja i Basia mówią o jakiejś pracy
nad sobą, ale ja przecież nie jestem w stanie podjąć już żadnego wysiłku.
Chciałabym po prostu usiąść i poczekać, aż przyjdzie to obiecane „lepiej”.
Bez mojego udziału.
*
Gdy wracam do domu i zbliżam się do mojej klatki schodowej, pewne
czynności wykonuję całkowicie odruchowo. Odruchowo wyjmuję klucz
z torby, odruchowo otwieram drzwi, wchodzę po schodach, sprawdzam
skrzynkę pocztową, odruchowo naciskam guzik przywołujący windę,
odruchowo do niej wsiadam i wybijam na tablicy numerków szóstkę. Gdy
jestem już na swoim piętrze, kończy się ciąg odruchowych posunięć. Do
drzwi mieszkania zbliżam się w zupełnej ciszy, czasami wstrzymuję nawet
oddech, jakby to miało złagodzić upadek z dachu wieżowca. Przystaję na
moment, a mój umysł wypełnia charakterystyczna grupa myśli: jest
w środku? Drżącą ręką wkładam klucz do dolnego zamka. Przekręcam dwa
razy i z napięciem naciskam na klamkę, która powinna teraz poddać się
działaniom moich rąk. Ale tak nie jest. Wtedy wypuszczam z płuc całe
nagromadzone powietrze, wyrażając ogromną ulgę. Już ze spokojem
otwieram środkowy zamek i wchodzę do mieszkania. Jeżeli drzwi są
zamknięte w ten sposób, to oznacza, że w środku nikogo nie ma. Mogę więc
przez ten czas zachowywać się trochę naturalniej, nie zapominając jednak
o pewnych zasadach. Muszę się przecież kontrolować, by nie usiąść na
krzesłach, na których on siedział, by nie otrzeć się o żadną z jego rzeczy, no
i oczywiście pamiętać o naciąganiu rękawów przy dotykaniu czegokolwiek
poza moim pokojem. Wiem jedynie, że nie muszę uważać na jego osobę, bo
w żadnej części domu go nie spotkam. To już coś.
Tylko że nie zawsze jest tak optymistycznie. Zdarza się również tak, i to
znacznie częściej, że klamka ustępuje już po pierwszym naciśnięciu i wtedy
trzeba już działać zgodnie z zakodowanym planem. Jeżeli siedzi w dużym
pokoju, ogląda telewizję i nic nie wskazuje na to, by lada chwila miało się to
zmienić, mogę w miarę spokojnie zdjąć buty, a w przypadku zimniejszych
pór roku także płaszcz i szalik, bo mnie nie widzi. Jeżeli jest w kuchni albo
w łazience, mogę się rozebrać, ale idąc do pokoju, muszę włączyć czujniki,
w razie gdyby właśnie stamtąd wychodził, by nie spotkać się z nim po
drodze. Każda z opcji jest męcząca psychicznie i wykańcza mnie do granic,
ale najgorsze chwile obejmują jeszcze jeden nieopisany przypadek.
Mianowicie, kiedy to wchodzę do domu i natykam się na niego od razu.
Wtedy nie zwracam uwagi na nic, tylko biegnę jak najszybciej do swojego
pokoju, by znaleźć się sama, bez względu na to, czy mam na nogach buty,
a na sobie gruby płaszcz, bez względu na to, czy na dworze jest mokro
i roznoszę błoto. W takich sytuacjach nic się nie liczy, ale kiedy już jestem
u siebie, ogarnia mnie przygnębienie, nasila się to, które nosiłam do tej pory,
i mam ochotę umrzeć.
Tym razem jest w łazience, a drzwi są oczywiście otwarte. Pewnie nie
słyszy, jak weszłam, i poddaje się jakimś zabiegom higienicznym. Zbiera mi
się na wymioty, gdy mijam łazienkę w drodze do pokoju i kątem oka
rejestruję starcze nagie ciało i genitalia.
Nienawidzę siebie za to, co czuję, co robię i jak się zachowuję,
a jednocześnie nie chcę o tym myśleć, więc nie mam możliwości
analizowania czy zastanawiania się, dlaczego tak jest. Kieruje mną jakiś
wewnętrzny, niezrozumiały wstręt, którego nic i nikt nie jest w stanie
pokonać. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że obrzydzenie stale się nasila.
*
Mimo proszków nasennych nie mogę spać. Właściwie na razie nic się nie
zmienia. Na terapię przychodzę cała roztrzęsiona, więc najpierw robimy
ćwiczenie oddechowe. Mam to także powtarzać w domu, ale nigdy nie mogę
usiedzieć w takim spokoju nawet minuty.
Kładę rękę na brzuchu i liczę cykle oddechowe.
– Ja też miałam depresję – powiedziała Barbara, gdy znowu zaczęłam
mówić o samobójstwie. – To daje mi możliwość spojrzenia na tę chorobę
z dwóch punktów widzenia. Doskonale wiem, jak się czujesz. I wiem, że nie
jest ci łatwo.
Patrzę na nią zszokowana. Dodaje mi to odwagi, choć nie jestem pewna,
czy jej wierzę. Czy mówi tak tylko dlatego, bym ja poczuła się lepiej? Czy
rzeczywiście ktoś taki jak ona może również doświadczyć takiego koszmaru?
– Do tej pory nikt nie traktował mnie poważnie.
– Nie rozumiem, jak można nie wziąć cię na poważnie?! – Barbara mówi
podniesionym głosem, jakby miała na mnie wyładować złość za tych
wszystkich ludzi, którzy mnie skrzywdzili, i tych, którzy pozostawali
obojętni na moje cierpienie.
Wiem tylko, że bardzo pomaga mi rozmowa z nią. Wychodzę i czuję
ulgę, czuję się lżejsza o parę wątpliwości. Mam wrażenie, że zaczynam czuć
euforię, ale to nie takie proste. Ogarniające mnie pozytywne uczucie tak
dalece odbiega od stanu depresyjnego, że wydaje się być górną granicą
szczęścia!
*
Udało mi się przebrać bluzkę. Kosztowało mnie to wiele wysiłku, ale się
udało. Posunęłam się do przodu o milimetr. Ale o jakże istotny w tej
chorobie. Nie powiem, że jestem z siebie dumna. To wydarzenie nie jest
w stanie zmienić mojej samooceny, która kształtuje się gdzieś daleko poniżej
dolnej kreski. Zresztą co innego można myśleć o kimś takim jak ja.
Jest środek nocy, a ja siedzę przy otwartym oknie i robię wszystko, by nie
myśleć o zabiciu się. Choć to i tak stało się już mechaniczne. Jest bardzo
zimno, ale to nie robi mi żadnej różnicy.
Skoczyć? Nie mam siły. Boję się.
Od razu widzę napis w moim mózgu: NIE CHCĘ ŻYĆ, NIE CHCĘ
CZUĆ, NIE CHCĘ MYŚLEĆ!
Tragizm mojej sytuacji już dawno mnie przerósł.
Nie mam odwagi do nikogo zadzwonić, choć mam świadomość, że
w tych najgorszych chwilach najlepszym balsamem jest kontakt z drugim
człowiekiem. Ale ja nie potrafię. Nie chcę nikomu sprawiać kłopotu.
Jednocześnie tak bardzo pragnę, by ktoś mnie przytulił. Tak po prostu, jak
przytula się drugiego człowieka, który właśnie powiedział, że mu smutno.
Czy terapia sprawi, że będę szczęśliwa? Mogę wiele rzeczy w sobie
zmienić, mogę swoimi osiągnięciami wybudować najwyższy budynek na
świecie. Ale on szybko runie, bo nie będzie miał fundamentów, bo nie będzie
poczucia bezpieczeństwa i dającej wsparcie bliskości.
Ból jest dla mnie karą za to, że jestem taka beznadziejna.
W tym napięciu całą sobą czekam na spotkanie z Basią lub Mają, które
mają na mnie bardzo pozytywny wpływ. Uczę się rozmawiać, nazywać
emocje, mówić o rzeczach trudnych. Uczę się przebywać z kimś w szczerości
i naturalności, bez lęku i poczucia winy. Do tej pory życie nie dało mi takiej
możliwości.
3
Idę na spotkanie z Basią naturalna, ale i tak staram się pilnować każdego
słowa. Boję się, że zrobię coś źle, powiem coś nieodpowiedniego. Panicznie
boję się, że pewnego dnia dowiem się, że już nie chce mi pomagać.
Tym razem jest między nami nienamacalna bariera. Nie mogę jej do
siebie dopuścić. Wymioty, dziwny posmak w ustach, nieustające bóle ciała
i kompletna panika. Przerażająca panika w wolnym tempie.
Pierwszy raz wyszłam od niej jeszcze bardziej przybita, niż kiedy
weszłam. Ja tę kobietę muszę potwornie męczyć. Mam wrażenie, że mnie
wręcz nie cierpi.
Cóż, wcale mnie to nie dziwi.
Już nigdy nie wrócę do codzienności. Zostałam niewolnikiem koszmaru.
Wiem, że depresja to wyrok. To kara dożywotniego więzienia. Nie śmierci –
to za proste.
*
Depresja. Totalne przygnębienie. Znowu jest mi bardzo ciężko, znowu mam
ochotę się zabić. Nie pociąć, a zabić. Jestem sama i nie mam odwagi do
nikogo zadzwonić, a usłyszenie ludzkiego głosu byłoby dla mnie zbawienne.
To jakiś niewyraźny chaos. Nie wytrzymuję już tego wewnętrznego mroku
i powolnego tempa wszelkich ruchów. Ja naprawdę nie chcę nikogo straszyć,
ale czuję, że dłużej nie dam rady. Wczoraj czułam się jeszcze całkiem
przyzwoicie, ale po nieprzespanej nocy stanęłam twarzą w twarz z tragizmem
mojej sytuacji. Moja bezradność mnie przeraża. Mózg zamurowali mi
w małej skrzynce.
Zaczynam powoli kombinować, jak zdobyć większą liczbę tabletek.
Jakichkolwiek. Chce mi się płakać. Jestem zmęczona myśleniem, zmęczona
istnieniem. Nie chcę przez tę falę przechodzić kolejny raz. Śmierć, śmierć
i jeszcze raz śmierć. Trzęsę się ze strachu. Odczuwam silną potrzebę
skończenia z tym piekłem.
Matka znów ma do mnie pretensje, że się do niego nie odzywam,
i wpycha mnie na siłę do jego pokoju.
Minął miesiąc terapii, a ja chyba nie czuję żadnej różnicy. Nie mam siły
na więcej. Doktor Kulczyńska mówiła coś o tym, że trzeba będzie zaczekać,
ale ja już nie mam na to siły.
W wyniku poszukiwań zebrało się kilkanaście tabletek przeciwbólowych.
Miałam jeszcze trochę Xanaxu i Bioxetinu.
*
Oczywiście musieli mnie odratować. Jakby nie mogli zająć się bardziej
potrzebującymi
pacjentami.
Gdy
przyjechała
karetka,
trochę
już
kontaktowałam, sennie pamiętam drogę na izbę przyjęć i płukanie żołądka.
Bezwładnie i z rezygnacją poddawałam się po raz kolejny temu samemu
zabiegowi.
Przeleżałam kilka godzin pod monitorem kontrolującym akcję serca,
podali mi kroplówki.
– Nie śpimy! Hej, nie śpij!
Czuję mocne klepnięcie w policzek. To pielęgniarka. Zabroniła mi
zamykać oczy.
A mnie tak bardzo chce się spać...
Plaśnięcie w twarz. Chyba nic z tego.
Tym razem nie trzymali mnie długo. Upewnili się tylko, czy mam
prawidłowe krążenie i czy serce bije równomiernie. Ze smakiem w ustach nic
się na razie nie da zrobić – już przez to przechodziłam.
Słyszałam, jak lekarz mówił do mojej matki, że wypisze skierowanie do
szpitala psychiatrycznego, i jak ona kategorycznie się nie zgadza. W karcie
napisali ntoxicatio medicamentosa i coś tam o konsultacji psychiatrycznej.
Wiadomo.
*
Jasny gabinet doktor Kulczyńskiej. Czuję się tu bardzo bezpiecznie.
– Jak się czujesz po sobotnich akcjach?
– Skąd pani wie o tym, co się działo?! – Zalewa mnie fala zdumienia.
– Jak to skąd? Przecież do mnie zadzwoniłaś i mi powiedziałaś.
– Ja do pani dzwoniłam?!
Całą drogę szłam i zastanawiałam się, jak ja mam jej powiedzieć, że
znowu próbowałam się zabić. Męczyło mnie to od dwóch dni. Myślałam, że
nie będzie chciała mnie widzieć, że będzie na mnie wściekła. A ona całkiem
spokojnie mówi mi, że ja do niej dzwoniłam i o wszystkim jej
opowiedziałam!
– Naprawdę tego nie pamiętasz?
– Nie – przyznaję zaskoczona. W głowie kołaczą mi się urywki rozmowy,
ale dni zlewają się w jeden i nie wiem już, kiedy co się wydarzyło.
Co ja mogłam jej powiedzieć? Pewnie same chaotyczne idiotyzmy.
Ze spokojem chłonę jej ciepłe słowa.
– Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś, jeśli czułaś się tak źle?
– Telefon leżał w drugim pokoju. Nie miałam siły się ruszyć. Nie
mogłam tam wejść...
Wieczorem dostaję ataku paniki. Pamiętam to jak przez mgłę. Wiem, że
bardzo długo płakałam i to całkowicie mnie to wycieńczyło. Zapisały mi się
w pamięci jeszcze fragmenty dosyć długo trwającej rozmowy telefonicznej
z doktor Kulczyńską.
– Zrobię wszystko, by ci pomóc, słyszysz? Zrobię wszystko, byś poczuła
się lepiej.
Resztę stanowiły pogmatwane urywki labiryntu przygnębienia.
4
Przyjęcie do szpitala nie przeraziło mnie specjalnie, jednak nie należało do
radosnych wydarzeń. Szok po poprzednim dniu nie minął i właściwie było mi
wszystko jedno. Podróż na średnio wygodnych noszach, w małej karetce nie
zmieniła mojego nastawienia do życia. Nie zastanawiałam się, jak tam
będzie, nie miałam żadnych oczekiwań dotyczących tego miejsca, które było
po prostu szpitalem psychiatrycznym.
– Nazywam się Danuta Palis i będę twoim lekarzem prowadzącym –
poinformowała mnie wysoka i chuda kobieta z króciutko przyciętymi,
ciemnymi włosami. Było w niej coś odrażającego.
Trudno mówić o pierwszym wrażeniu. Parę pytań średnio na temat
i zostałam odtransportowana na oddział młodzieżowy.
– Nie możesz wychodzić na dwór, nie możesz dzwonić do nikogo oprócz
matki, a także nikt oprócz niej nie może dzwonić do ciebie, no i nie możesz
się z nikim widywać.
Ponieważ nie za bardzo interesowały mnie kontakty z matką,
zakodowałam sobie, że zostałam zupełnie odcięta od świata zewnętrznego.
Pielęgniarka przetrząsnęła cały mój bagaż, ale nie znalazła żyletki w bocznej
kieszonce kosmetyczki.
Mam wrażenie, że wszyscy tutaj tryskają energią i radością, a te uczucia
są mi obce. Jestem sama. Przywitało się ze mną kilka osób, ale nie skupiłam
się na ich imionach. Oni stanowili odrębną masę, całość. Ja stałam po drugiej
stronie.
Szpitalny pokój sprawiał wrażenie żywcem wyjętego z obozu nad
morzem – cztery łóżka z szafkami, stolik z krzesełkami i szafa na ubrania. Na
ścianach jakieś obrazki. Taki tylko drobny szczegół w postaci krat w oknach.
– Co ci jest? – spytała mnie drobna dziewczyna z przeraźliwie
czerwonymi, spuchniętymi oczami. Leżała na łóżku obok.
– Depresja. A ty?
– Nie wiem. Oni też jeszcze nie wiedzą. Dadzą ci jedynie serię
mózgojebów i myślą, że pomagają. To miejsce jest popierdolone.
Potem parę informacji o każdej z nas i powróciłam do patrzenia w sufit.
Tu nawet nie ma imion. Tu jesteś depresją, anoreksją, bulimią lub innym
schorzeniem. Z każdą minutą było coraz gorzej i moje myśli zaczęły
przybijać mnie do ziemi. To przerażenie sytuacją zmusiło mnie do wyjęcia
żyletki z kieszeni spodni. Usiadłam na podłodze w końcu korytarza
i rozdrapałam stare rany. Krew pojawiła się dość szybko, ale cierpienie nie
ustawało. Najchętniej uderzyłabym głową o szybę, a kawałki szkła wbiła
sobie w brzuch. Bałam się nocy.
Mój pokój graniczył z izolatką. Zamknęli w niej dziewczynę, którą
przywiązali do drucianego łóżka. Tak kończy każdy, kto ma odmienne zdanie
niż pani ordynator. Słyszałam, jak dziewczyna krzyczy i uderza głową
o metalowe pręty. I to ma być pomoc? Czy ja też tak skończę?
*
Nie uderza mnie wymiar nazwy tego miejsca. Wieje tu chłodem
i nieżyczliwością. Na zajęciach grupowych wszyscy z zapałem opowiadają
o swoim samopoczuciu. Wszyscy się tu znają i zachowują jak na jakimś
obozie. Czuję się jak piąte koło u wozu, wszyscy patrzą na mnie z wyrzutem.
– Na ile określasz swoje samopoczucie w skali od jeden do dziesięciu? –
pyta lekarz na grupowym porannym apelu.
– Zero – odpowiadam.
– Nie możesz się czuć na zero, bo już byś nie żyła.
– No to na jeden – mówię.
– Nie możesz czuć się na jeden, bo wtedy wcale nie wstałabyś z łóżka.
Wzdycham zrezygnowana i już się więcej nie odzywam. Skoro oni lepiej
wiedzą, jak się czuję, to po co w ogóle pytają. Żadna opcja nie jest dobra.
Nic, co robię, nie jest dobre. Nigdzie.
Trafiłam do szpitala, bo doktor Kulczyńska bała się, że coś sobie zrobię,
tutaj mieli sprawować nade mną kontrolę, ale czegoś takiego właściwie nie
ma. Dowodem jest moja wczorajsza akcja z żyletką. Całą sobą dążę do
autodestrukcji.
– Gdybyś była naprawdę inteligentna, to już dawno zabiłabyś się tak, by
nikt cię nie znalazł i nie mógł uratować – oświadczyła doktor Palis na
naszym pierwszym spotkaniu.
Nawet chciałam się dogadać, ale ona całkowicie to uniemożliwiła.
– A zresztą, jeżeli chcesz popełnić samobójstwo, to trudno, twój wybór,
twoje życie. Co ja mogę zrobić? Nie będę się tu silić na żadne uprzejmości,
nie będę się litować. Każdy tu ma problemy.
Plątałam się w siebie coraz bardziej...
*
Po południu miałam atak. Od wczoraj nie dostałam żadnych psychotropów,
całą noc nie spałam i dziwnie się czułam. Gdy trafiłam do dyżurki,
pielęgniarka zaczęła się na mnie drzeć, żebym normalnie oddychała
i przestała się trząść, bo ona nie może zmierzyć mi ciśnienia. Chyba zaczęłam
płakać.
Udało mi się wyprosić zgodę na rozmowę z doktor Kulczyńską, pod
warunkiem że to ona do mnie zadzwoni. Byłam przekonana, że nie będzie
chciała ze mną rozmawiać, ale nie miałam nic do stracenia. W ciągu
dziesięciu minut rozmowy Maja wtłoczyła do mojej mrocznej duszy całą
masę świetlnych promyczków. Czasem tak niewiele trzeba, by ukoić ból.
Dlaczego ludzie tego nie wiedzą? Mówiłam, starając się nie zwracać uwagi
na raportującą rozmowę pielęgniarkę. Najważniejsze, że mogłam się wreszcie
do kogoś odezwać. Nie chciałam tu zostać.
*
Rano nie miałam siły wstać z łóżka. Zostałam z niego brutalnie zrzucona
i wśród wrzasków pielęgniarek oraz pacjentów siłą zaciągnięta na stołówkę.
Byłam bezwładna jak kukła, gdy siostry wlokły mnie po podłodze. Nie
umiałam znaleźć sposobu na wyrażenie ogarniającej mnie bezradności.
Coaxil, Estazolam i Dormicum. Wrzucają ci to do buzi jednym sprawnym
ruchem i potem patrzą, czy połknęłaś, gmerając w ustach brudnymi
paluchami. Czujesz się kompletnie odczłowieczona i zniewolona. Nikt nie
ma do ciebie szacunku i nikt nie próbuje nawet dostrzec w tobie czującej
istoty ludzkiej.
Zaraz potem szpitalna psycholożka poprosiła mnie na rozmowę. Byłam
słaba, cicha i wystraszona. Ale rozmowa nie trwała dłużej niż trzy minuty, bo
od razu zostałam zaatakowana i skrytykowana. A wydawałoby się, że
w takim miejscu oczekuje się zrozumienia.
Co ja tym ludziom zrobiłam? Gdybym była wulgarna, agresywna,
gdybym pyskowała, buntowała się, to wtedy byłabym w stanie zrozumieć
zachowanie personelu. A ja nie robię nic oprócz tego, że mam depresję
i sobie z nią nie radzę.
Potrzebuję rozmowy, potrzebuję obecności drugiego człowieka,
potrzebuję poczucia bezpieczeństwa. To miejsce nie daje niczego dobrego.
Daje tylko jeszcze więcej bólu.
*
Konwersacja z doktor Palis wcale nie była lepsza. Nie chciała słuchać, jak ja
się czuję i co myślę. Miałam ochotę wstać, podejść do okna i skoczyć. Ale to
i tak by nic nie dało: gabinet znajdował się na parterze, a w oknach były
kraty. Chciałam się stąd jak najszybciej wydostać i wrócić do tego świata,
gdzie zostały najważniejsze dla mnie osoby.
Nawet pani ordynator oddziału nie siliła się na uprzejmość. Nie miała
pojęcia, o czym mówię. Siedząc naprzeciwko niej, miałam ochotę zlizać ze
ścian przytłaczającą, mdławą zieloną farbę i wgryźć się w nie jak najgłębiej.
Ostatecznie stanęło na tym, że sama mam zdecydować, czy chcę zostać, czy
też nie.
Pytanie.
Nie było się nad czym zastanawiać. Tak jak podejmowanie wszelkich
decyzji jest w depresji utrudnione, tak tę podjęłam szybko.
*
Wieczorem miałam mały kryzys. Właściwie to nie był on taki mały. Moment
– przerażenie, lęk, samotność, przytłoczenie. Wszystko to pojawiło się naraz.
Zamknięta w łazience, cięłam się przemyconą na oddział żyletką. Nakryła
mnie jedna z pielęgniarek i odprowadziła do pokoju. Tym razem bez krzyku.
Następnego dnia byłam znowu w domu.
5
Po dwóch miesiącach wracam do szkoły razem z papierami, w których
Barbara i Maja proszą nauczycieli o okres ochronny dla mnie. Mimo to
ogarnia mnie paraliżujący strach, a uczucie przytłoczenia nie opuszcza mnie
ani na chwilę. Boję się, że nauczyciele będą mnie dozgonnie gnębić za
opuszczone lekcje, a w ich oczach zobaczę tylko pogardę i brak zrozumienia.
Już nawet litość byłaby lepsza. Miałam wyrobioną opinię.
Nie było mnie tak długo, że chyba nawet nie mam po co wracać. Nie chcę
odpowiadać na mnóstwo pytań, nie mam ochoty niczego wyjaśniać. Sam
powrót między ludzi jest dla mnie potężnym szokiem. Chciałabym być
niewidzialna.
*
Najgorszy jest ten pierwszy moment, kiedy rano otwieram oczy. Nie umiem
opisać, jak źle się wtedy czuję i jak wpływa na mnie świadomość, że przede
mną kolejny długi i beznadziejny dzień. Myślę wtedy ogromnymi
ogólnikami, które są dla mnie niekiedy gorsze niż dokładna analiza.
Pamiętam tylko, że weszłam do poczekalni i usiadłam naprzeciwko drzwi
do gabinetu doktor Kulczyńskiej. Potem zobaczyłam nad sobą obce twarze,
słyszałam chaotycznie rzucane pytania.
– Co się stało? Czy bierzesz jakieś leki?
– Do jakiego lekarza przyszłaś?
Poczułam bolesne drętwienie w rękach i nogach, drgawki się nasilały,
powodując gwałtowne dreszcze. Leżałam na podłodze i już wiedziałam, że
znów miałam atak. Łapałam powietrze jak ryba wyrzucona na piasek i nie
byłam w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Kłujący ból w klatce
piersiowej.
W pewnym momencie moje załzawione oczy zdołały zarejestrować
znajome rysy. Doktor Kulczyńska. Zadała mi tylko jedno pytanie:
– Powiedz mi tylko, czy był niepokój?
Pokiwałam głową. Ciśnienie dwieście dwadzieścia na sto osiemdziesiąt.
Puls sto sześćdziesiąt.
Już po chwili zostałam przeniesiona na leżankę i w miarę świadoma
czekałam na krzyki i pretensje. Kwestia przyzwyczajenia po omdleniach
w szkole i wizytach u pielęgniarki.
Ale nic takiego się nie pojawia.
Maja trzyma mnie za rękę i głaszcze po głowie, słyszę mnóstwo
pokrzepiających, spokojnych słów, pielęgniarka się do mnie uśmiecha.
Oddycham miarowo do papierowej torebki i czuję, jak ktoś przykłada do
mojej rozpalonej głowy chłodny okład. Mrowienie w kończynach, nudności,
ciemne plamy przed oczami – wszystko to znajome objawy. Jest mi
potwornie wstyd.
– Przepraszam, że ja... – szepczę, ale nie mogę jeszcze swobodnie
oddychać. – Nie chcę sprawiać kłopotu...
– To przecież nie twoja wina. – Słyszę ciepły głos Mai. – Leż spokojnie,
powolutku, zaraz będzie lepiej.
W takich warunkach niesamowicie szybko doszłam do siebie. Jeszcze
nigdy nie zdarzyło się, żebym w tak krótkim czasie stanęła na nogach
o własnych siłach.
Maja nie puściła mnie do domu, dopóki nie miała pewności, że czuję się
już dobrze. Od jutra mam brać dodatkowo Zomiren.
Po powrocie do domu zaatakowały mnie męczące myśli: Maja na pewno
jest na mnie wściekła, że coś takiego się przydarzyło, zajęłam kozetkę
w gabinecie, a byli jeszcze pacjenci, sprawiłam tyle kłopotu. Podążając tym
tropem, ponownie znalazłam się w punkcie wyjścia, a nienawiść do siebie
samej gwałtownie wzrosła. Błędne koło.
*
Dwa razy wszedł do łazienki, kiedy byłam w środku.
Brałam prysznic po ciężkim dniu. Drzwi otworzyły się gwałtownie, gdy
wychodziłam już z wanny i kończyłam wycieranie prawej stopy. Nie
zamurowało mnie, wcale nie osłupiałam. Wręcz przeciwnie. Zareagowałam
wyjątkowo szybko, dopadając drzwi, pociągając za klamkę i zatrzaskując je
z hukiem. Trzymałam je przez moment dla pewności i dopiero wtedy
pojawiły się fizyczne oznaki szoku. Przyspieszył oddech, gwałtownie
podskoczyło ciśnienie, zakręciło mi się w głowie, serce zaczęło walić. Bałam
się wyjść z łazienki, choć byłam już zupełnie ubrana.
Ten drugi przypadek otacza jeszcze większa aura wstrętu. Próbował
wejść w momencie, gdy siedziałam na kiblu. Moja reakcja była równie
szybka co za pierwszym razem. Ale znów to się stało.
Ponad dwa tygodnie zbierałam siły, by poprosić matkę o wmontowanie
zamka do drzwi łazienkowych. Nie było mi łatwo coś takiego zaproponować,
bo czułam się głupio w stosunku do niego. Nie mam pojęcia dlaczego.
Znów awantura.
*
Marta przyjechała. Przez ostatnie kilka miesięcy nie miałam z nią kontaktu,
bo była za granicą. Będąc w depresji, nie jestem w stanie pokazać jej, jak
ogromną ulgę przynosi mi jej obecność. Mam nadzieję, że ona o tym wie.
Wyciągnęła mnie z domu, nie siliła się na żadne sztuczne zapewnienia.
Po prostu była i właśnie dzięki temu chociaż te dwa dni przeżyłam na
wyższym poziomie. Ani przez chwilę nie pokazała, jak bardzo ją denerwuję,
a jestem pewna, że tak właśnie było. W depresji nawet taka minuta ma
ogromne znaczenie. W domu też łatwiej przeżyć, kiedy jest ktoś jeszcze.
Tylko co zrobić z tym wszechogarniającym wstydem, że musi go poznać
i z nim rozmawiać? A on co drugiego zdania i tak nie słyszy, więc trzeba
krzyczeć.
Wieczorem siedzimy na kanapie przytulone, w słabym świetle lampki
nocnej, a ja próbuję pozwolić sobie na łzy. Chłonąc ciepło i poczucie
bezpieczeństwa, zastanawiam się, jak można takie chwile utrwalić
w myślach.
Gdy Marta pojechała, zatopiłam się w dobrze już znaną atmosferę
niewyrażonej beznadziejności. Opuściła mnie drobniutka wiara, że
kiedykolwiek z tego wyjdę. Jestem chyba przypadkiem nie do odratowania
i skazanym na zakończenie tego bezsensownego błądzenia w trochę inny
sposób niż wyzdrowienie.
6
Na terapii wydobywały się ze mnie same głupoty, co jeszcze bardziej
utwierdziło mnie w przekonaniu, że Basia mnie nie cierpi. Pewnie nie może
już na mnie patrzeć.
Gdy wypowiem na głos to, co wytworzyło się w moim umyśle, zaczynam
wątpić i widzę śmieszność tych słów.
– Dojście do szkoły zabiera mi dwie pierwsze lekcje, a po jednej
przetrwanej jestem już tak wykończona, że wracam do domu. Nie mam
ochoty nawet o tym myśleć, bo powoduje to u mnie jeszcze silniejsze
przygnębienie.
– Nauczyciele dają ci na razie spokój?
Nie jestem tego pewna. Świat mojego umysłu miesza się
z rzeczywistością. Mam problemy z odróżnianiem, co dzieje się naprawdę,
a co jest tylko moim chorym wymysłem.
– Niby tak, ale czasem zdarzą się jakieś złośliwe komentarze.
Wychowawczyni ciągle mnie przed nimi usprawiedliwia. Bardzo męczy
mnie samo przebywanie wśród rówieśników, których głównymi tematami
rozmów są matura oraz studia. Nie wytrzymuję, siedząc przez godzinę
w ławce, a dojście na wyższe piętro zabiera mi całą przerwę.
Kompletnie nie umiem pozytywnie myśleć. We wszystkim dostrzegam
tylko tragizm i bezsens. Spokojnie mogę nawet stwierdzić, że jestem
uzależniona od smutku. A ten nałóg zaszedł już tak daleko, że nie potrafię
tego procesu zahamować. Alkohol można zamknąć w szafce. Depresji raczej
nie.
Boję się każdej wizyty u Basi i czekam tylko, aż powie mi, jak bardzo ma
mnie dość i że nie chce, bym przychodziła. Myślę, że każdym moim słowem
sprawiam, iż jej zdanie o mnie, i tak już złe, wciąż się pogarsza.
Znów myślę o tym, że za chwilę będę zmuszona wrócić do domu i cała
praca z Barbarą nad moim nastrojem pójdzie na marne. Najgorzej jest
odpychać myśli i wyobrażenia, w których wchodzi do mojego pokoju.
Napawa mnie to odrazą ostateczną. Mając przed oczami jego stopę, która
lada chwila stanie na mojej wykładzinie, wstrząsają mną dreszcze i wręcz
dostaję drgawek.
A jeśli on wchodzi do tego pokoju, gdy nie ma mnie w domu? Panicznie
boję się takiej ewentualności, ale moje nerwy nie pozwalają na wzmożoną
ostrożność w moich własnych czterech kątach. To moja oaza spokoju,
odskocznia, jedyne miejsce, w którym mogę sobie pozwolić na choćby cień
naturalności. Bez takiej swobody nie można funkcjonować normalnie. Nie da
się tak żyć! Dlatego wypieram podobne koszmary z mojej głowy, choć nie
zawsze skutecznie i nie zawsze jest to proste. Gdy głową zawładną natrętne
myśli, pozbycie się ich wymaga sporego zapasu energii, którego ja nie mam
i często się tym męczę.
Zastanawiam się nad tym, do czego to prowadzi – żeby się dłużej dobrze
czuć, będę musiała spędzać tu więcej czasu. Przecież to niemożliwe.
Zrezygnowana, dzielę się tą myślą z Basią.
– Przecież ta nasza praca nic nie da. Przecież pani mi domu nie zmieni.
Nie zmieni pani mojego życia. Jaki to ma sens?
– Aneta, oczywiście, że ja nic nie zmienię. Nie zmienię twojego domu.
Ale mogę pomóc ci zmienić twoje podejście. Mogę ci pomóc zmienić siebie.
– Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, że nagle przestanie mnie to ruszać...
– Wiele rzeczy jest ci na razie ciężko sobie wyobrazić.
Najbardziej brutalne wkroczenie na mój teren miało miejsce przy okazji
sprawdzania instalacji elektrycznej w naszym domu. O wyznaczonej godzinie
fachowcy zjawili się i rozpoczęli pracę od łazienki. Stał nad nimi
i kontrolował wszelkie poczynania, jakby był ich szefem.
Siedziałam u siebie, jak zwykle zresztą, i czytałam książkę. Idąc tropem
odgłosów, słyszałam, jak robotnicy przemieszczają się kolejno do kuchni i do
drugiego
pokoju.
Potem
zamarłam,
bo
dudnienie
kroków
na
przedpokojowych dywanikach oznaczało tylko jedno: mieli zamiar wejść
także do mnie. Gwałtownie odsunęły się drzwi.
– Dzień dobry – rzucił któryś z nich.
Ulokowałam się z podkurczonym nogami na tapczanie i obserwowałam
wszystko, co się dzieje. Do tej pory stał na progu, ale w momencie, kiedy
jeden ze specjalistów zanurkował pod biurko w poszukiwaniu gniazdek,
wbiegł nagle do pokoju i usiadł na moim krzesełku(!). Wziął do ręki jeden
z moich zeszytów i po chwili namysłu położył gdzie indziej. Przesunął
właściwie wszystko, co tam stało, choć nie miało to żadnego znaczenia dla
sprawy. Patrzyłam na tę makabryczną scenę ze swojego małego ukrycia pod
kocem, ale nie wytrzymałam długo. Siedział w samym środku mojego
królestwa.
Całkowita profanacja.
Nie mam pojęcia, jak długo trwało, zanim sobie poszli, bo przez ten czas
siedziałam na zimnej posadzce balkonu i płakałam. Wiedziałam już, ile pracy
czeka mnie, zanim odzyskam choć namiastkę spokoju i poczucia
bezpieczeństwa. Powolnymi krokami wróciłam na to ohydne pobojowisko,
omiotłam wzrokiem każde miejsce, w którym stanął, no i usiadł. Łzy
ponownie napłynęły mi do oczu. Wyciągnęłam z szafy odkurzacz
i dokładnie, kawałek po kawałku, wciągałam brud. Tak mocno naciskałam na
tę czyszczącą rurkę, że po chwili ręka całkowicie mi zdrętwiała,
a wykładzina stała się nadmiernie wytarta. Jednak nie dało mi to satysfakcji,
nie dało żadnego ukojenia.
Następnie zabrałam się za odkurzanie mebli, bez znaczenia, gdzie się
znajdowały. Nic nie wolno mi było pominąć. Jakiekolwiek zaniedbanie
mogłoby skończyć się dla mnie psychiczną torturą.
Mokrą szmatką, zanurzoną dodatkowo w jakimś znalezionym płynie,
wycierałam każdy przedmiot, który znajdował się na moim biurku. Proces
ten musiały przetrwać: zeszyty, piórnik, radiomagnetofon, głośniczki od
komputera, zegarek, a przy okazji wszystko, co znalazło się w zasięgu trzech
metrów od miejsca zdarzenia. W najpoważniejszym stanie był mój obrotowy
fotel przy biurku. Siedział tam i nic nie mogło tego zmienić. To może
zmienić fotel? Tak byłoby najprościej, ale to niewykonalne. Nie mogę za
każdym razem kupować nowych rzeczy. Jak miałabym coś takiego
wytłumaczyć matce? Czyściłam go dosyć długo na tysiąc różnych sposobów,
ale w oczach wciąż miałam łzy, a poczerwieniałe policzki wskazywały na
silny stopień zdenerwowania.
*
I co z tego, że mam dzisiaj urodziny. Dzień nie różni się niczym od
pozostałych, jeżeli chodzi o moje samopoczucie. Coś wpycha mnie do
czarnego worka, z którego nie ma możliwości wydostania się. Mam
wrażenie, że ktoś wkłada mi do ust brudną, tłustą i śmierdzącą szmatę. Życie
mnie dusi.
Obrzydliwe.
Jestem rozbita, twarz mam rozpaloną, a ręce sine z zimna. Ból czaszki
zadomowił się już chyba na dobre.
– Zdaję sobie doskonale sprawę, jaka jestem żałosna, ale jednocześnie nie
potrafię skumulować w sobie sił, by wykonać jakąkolwiek czynność.
– Masz prawo. Powolutku, krok za krokiem, będziesz szła do przodu. Nie
wymagaj od siebie aż tyle na samym początku – mówiła Basia.
– Czy ja kiedykolwiek przestanę być pesymistką?
– Nie jesteś pesymistką. Pesymista to człowiek, który ma klapki na
oczach. Ty zauważasz wokół siebie wiele piękna, ale jeszcze nie potrafisz się
nim cieszyć. To duża różnica.
Traktuje mnie jak człowieka, jest miła i podtrzymuje mnie na duchu.
Dlaczego?
Może właśnie na tym polega jej praca.
Mówię o problemach z koncentracją i tym okropnym lęku, który nie
pozwala ani na chwilę zaznać spokoju. Basia proponuje układanie puzzli,
krok po kroku, kawałek po kawałku. Zaraz po spotkaniu wysyła mnie do
sklepu i do domu wracam z widokiem na dwa tysiące elementów. Kolejne
dni upływają mi na układaniu i choć na chwilę moje myśli skupiają się na
czymś innym.
*
– Jak samopoczucie? – pyta Maja.
– Nie będę oryginalna. Czuję się tragicznie.
Jest dla mnie taka dobra. Rozmawiałyśmy chwilę o samoocenie.
Polubienie siebie raczej mi nie grozi.
– Mam dla ciebie zadanie domowe.
– Zadanie domowe? – pytam, by zyskać na czasie i przetrawić tę
informację na swój sposób. Na pewno będę musiała zrobić coś, co będzie
wymagało ode mnie wysiłku.
– Tak. Gdy wstaniesz rano i spojrzysz w lustro, spróbuj się do siebie
uśmiechnąć, zamiast wyrzucać sobie, jak bardzo się nienawidzisz.
To mi się raczej nigdy nie uda. Zresztą po co kłamać? Nie jestem zdolna
do zrobienia czegokolwiek. Na tym polega beznadzieja mojej osobowości.
– Spróbuj. Tylko spróbuj. Opowiesz mi potem, jak poszło.
Najbardziej znane mi od dzieciństwa uczucia to: poczucie winy, wstyd
i samotność. Z nimi udało mi się zaprzyjaźnić najbardziej i ta przyjaźń trwa
do dzisiaj. Czułam się zawsze gorsza i przez lęk starałam się być zawsze
kilka kroków za innymi. Czułam się pewniej, gdy inni podejmowali za mnie
decyzje i mówili, co mam robić, bo wtedy nie musiałam obwiniać siebie. Nie
chciałam podjąć najmniejszej decyzji, na przykład jaki smak chrupek kupimy
z koleżanką, bo potwornie się bałam, że kiedy ja wybiorę, to ona będzie
niezadowolona. Zostawiałam wszelkie decyzje innym, bo wtedy miałam
pewność, że ktoś zrobi tak, jak chce. A ja mogłam się zawsze dostosować.
Potrafiłam dostosować się do wszystkiego. Matka zawsze powtarzała, że
trzeba się do innych dostosowywać.
*
Nie mam zamiaru się do siebie uśmiechać ani mówić sobie żadnych
komplementów, bo to mi się wcale nie należy.
I mam beznadziejny uśmiech.
*
Znowu zaczęłam jeść. Konsumuję coraz większe ilości pokarmów i nie mogę
tego zwymiotować. To sprawia, że zaczynam gwałtownie spadać w dół.
Czuję się taka ciężka i to uniemożliwia mi swobodne wykonywanie ruchów.
Jestem jakby wygaszona, całkowicie spowolniała, a jednocześnie
wewnętrznie roztrzęsiona. Moim organizmem rządzi mnóstwo paradoksów,
pozostających mimo wszystko w cieniu.
Na fizyce ukryłam się w ostatniej ławce, za zasłoną z rozpuszczonych
włosów, i wyjęłam z teczki cyrkiel. Niezbyt dokładnie pamiętam, co robiłam,
ale pod koniec lekcji całą powierzchnię kciuka miałam zrytą aż do mięsa,
a krew pojedynczymi kropelkami lądowała na niebieskim materiale moich
spodni. Wyglądało to makabrycznie.
Zbliżają się Zaduszki, a ja mam wizję siebie wiszącej na bramie
cmentarza.
*
Moja dynamika życiowa poprawia się jedynie na czas wizyty u Basi i Mai,
a to już coś. Rozmawiamy o rzeczach, o których nigdy nikomu nie mówiłam.
Uczę się nazywać swoje myśli i uczucia, a gdy mówię o nich na głos, nikt się
z tego nie śmieje. Zaczynają normalnieć i bardziej pasować do tego świata.
Wciąż biernie czekam, aż nastąpi to „lepiej”. Mam wrażenie, że nic nie
robię, a Barbara wciąż mówi o jakimś ogromie pracy z mojej strony. Ja nic
nie widzę.
7
Miło jest mieć sojusznika w szkole. To właśnie tutaj najczęściej znajduje
mnie depresja i jest w stanie mnie zniszczyć, zanim opowiem o tym na
terapii. A moja wychowawczyni w pewien sposób dodaje mi wiary i siły,
które są mi tak bardzo potrzebne. Czuję, że choć nie rozumie mojego
samopoczucia, to bardzo się stara, żeby mi umożliwić powrót do zdrowia.
Depresja potrafi na mnie spaść w środku lekcji. Nagle widzę, jak
wszystko wali się prosto na mnie, przestraszonym wzrokiem rozglądam się
dookoła. Niesamowity ucisk w gardle. Czekam w napięciu, aż zadzwoni
dzwonek. Wtedy mam więcej możliwości ucieczki. Myślę tak, choć wiem, że
nie da się uciec.
*
Ile razy uda mi się zgromadzić jakiś malutki zapasik energii życiowej,
natychmiast dzieje się coś, co cały ten zapas ze mnie wydziera. Zapaliłam
sobie na biurku znicz – to tak, jakby mój pokój był grobem. Nieodsłaniane od
ponad dwóch miesięcy żaluzje dopełniają klimatu. Gwałtownie odrywam się
od rzeczywistości i czuję, jak ściany zaczynają się do mnie zbliżać, by
zamknąć mnie na powierzchni nie większej niż ekran telewizora. Tak łatwo
jest tam wpaść. Ogromna maszyna przyciąga mnie głębiej do dna, jak
odkurzacz. Lęk przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Boję się czegoś,
czego nie umiem zdefiniować.
Wczoraj wieczorem wzięłam o kilka tabletek nasennych więcej
z nadzieją, że prześpię chociaż parę godzin dłużej. Ale depresja budzi mnie
wcześnie rano i męczy do wieczora.
Znalazłam w domu całe opakowanie Timonilu – leku, który
przedawkowałam w kwietniu. To takie kuszące...
8
Marta nie dawała znaku życia już od dłuższego czasu. Chyba czułam, że to
się tak skończy. To było zbyt piękne, a ja zbyt beznadziejna.
– Najgorsze jest to, że ja się tak bardzo boję, że zrobię coś źle –
wyznałam Basi. – Przy czym dotyczy to każdej możliwej czynności, każdego
ruchu i każdego zdania. Sparaliżowane jest całe moje funkcjonowanie. Ten
strach jest ze mną zawsze i wszędzie. Boję się nawet, że źle siedzę...
Mówię to i jednocześnie nerwowo obserwuję jej twarz. Jakby mi miała
zaraz pokazać, że właśnie w tej chwili też coś psuję.
Myślenie to paraliżuje mnie od dzieciństwa. Przywołuję w pamięci te
wszystkie chwile, kiedy matka głośno zwracała mi uwagę, że powiedziałam
coś nie tak lub głupio się zachowałam. Dokładna analiza wszystkich moich
wypowiedzi i zachowań, wypominanie, co zrobiłam źle, i mówienie, jak
powinnam się zachować. Albo za krótko się uśmiechnęłam do kogoś, albo
niewystarczająco odpowiedziałam na pytanie, albo użyłam złego tonu, albo
siedziałam w nieodpowiednim miejscu. Zawsze było coś nie tak. Najczęściej
powtarzanymi zdaniami były: „Co ludzie powiedzą?”, „Co ludzie sobie
o tobie pomyślą?”, oczywiście skierowane do mnie.
Z czasem zaczęłam bać się spotkań z ludźmi, bo prześladował mnie lęk,
że ona będzie ze mnie niezadowolona, że znów zrobię coś nie tak. Starałam
się bardzo pilnować i kontrolować. Sama zaczęłam analizować swoje
zachowanie, zastanawiałam się, czy było właściwe, jak odebrali mnie inni,
czy nie powiedziałam czegoś głupiego. Zabijałam w sobie wszelką
naturalność i bycie sobą, bo to było krytykowane. Szukałam takiej roli, która
wreszcie zostałaby zaakceptowana. Utwierdziłam się w przekonaniu, że taka,
jaka jestem, nie jestem dobra, i wciąż starałam się siebie ulepszać. Ale nigdy
nie stałam się dość dobra. Cały czas paraliżuje mnie lęk, że tym razem znów
zrobiłam coś nie tak. Zawsze mówię nie takim tonem, jak trzeba, za szybko,
za wolno, za cicho albo za głośno. Albo używam nieodpowiednich słów
i zawsze słyszę: „Ja to bym inaczej powiedziała...”, „Na twoim miejscu ja to
bym...”.
Gdy dziś próbuję być sobą, jestem właściwie pewna, że to się źle
skończy. Wolę pilnować się, kontrolować wszelkie sytuacje społeczne,
w których biorę udział, przewidywać zachowanie innych i swoje, być
przygotowaną na wszelkie ewentualności. Wciąż dźwięczy mi w głowie
pytanie zadawane przez matkę, które teraz już sama odruchowo sobie zadaję
– co ludzie o mnie pomyślą?
*
Do szkoły chodzę tylko na pojedyncze lekcje. Jeszcze nie umiem skupić się
na czymkolwiek, więc nie mogę się uczyć. Niby jest mi to obojętne, czy
wylecę ze szkoły, ale gdyby tak się stało, jestem pewna, że mój stan by się
pogorszył, prawdopodobnie całkowicie bym się załamała. Choć trudno jest
sobie wyobrazić, by można było czuć się gorzej niż ja obecnie...
9
Momentami mam wrażenie, że jestem nieprzytomna ze strachu. Czuję
w ustach smak trucizny chorobowej, język jest wysuszony na wiór. Ręce
trzęsą mi się tak bardzo, że mam problemy z utrzymaniem długopisu, nie
wspominając już o pisaniu. Ataki łupania czaszkowego sprawiają, że nieraz
muszę zatrzymać się na chwilę na ulicy, bo ból uniemożliwia jakiekolwiek
poruszanie się. Wtedy nie widzę nic, słyszę miarowe uderzenia i pojawia się
wrażenie, jakby mi w głowie bulgotała gorąca lawa.
Jest o tyle łatwiej, że mam komu o tym wszystkim powiedzieć i nie
jestem skazana na samodzielne dźwiganie tego ogromnego worka kamieni.
– Trzymaj się bardzo mocno i dbaj o siebie – mówi doktor Kulczyńska na
zakończenie spotkania. Zawsze.
Przysłali mi kartę wypisu ze szpitala psychiatrycznego:
Siedemnastoletnia pacjentka po raz pierwszy przyjęta do szpitala
psychiatrycznego z powodu tendencji samobójczych. W wywiadzie
od trzech lat stany przygnębienia, upośledzenie snu, spadek
łaknienia, towarzyszące objawy dysocjacyjne (omdlenia, stany
hiperwentylacji), kilkakrotne próby suicydalne. Podczas przyjęcia
nieco spowolniała psychoruchowo, w nastroju jednostajnie
obojętnym, chwilami drażliwa, afekt słabiej moduluje. W kontakcie
słownym formalnym potwierdza dane z wywiadu. Nie
zaadaptowała się do warunków oddziału, w toku pobytu coraz
bardziej
negatywistyczna
wobec
hospitalizacji,
odmawiała
uczestnictwa w proponowanych zajęciach psychoterapeutycznych
i rozmów z psychologiem. Podczas rozmów z lekarzem
werbalizowała
opór
przed
poruszaniem
tematyki
swoich
dolegliwości, tłumacząc go zaufaniem, jakie ma do terapeutów
w miejscu zamieszkania. Silnie skoncentrowana na przeżywanych
emocjach,
podaje
myśli
rezygnacyjne,
samookaleczenia
dokonywane pod wpływem impulsów. Obraz prezentowanych
zaburzeń i ich zmienność w przebiegu sugeruje charakter
reaktywny. Wypisana przed ukończeniem okresu obserwacyjnego
na własne żądanie. Wbrew zaleceniom lekarskim.
Tak jest najprościej napisać.
*
Czuję już zapach śniegu. Nie potrafię go dokładnie określić, ale on mnie
dobija. Powietrze zimą ma taki nieprzyjazny zapach. Za każdym razem,
kiedy wyglądam przez otwarte okno, patrzę najpierw do góry – to ma w sobie
coś z szaleństwa, a potem w dół – wtedy pierwszą myślą staje się skok.
Parę razy dzwoniłam do Mai, gdy było już krytycznie. Czułam, że tylko
usłyszenie jej głosu jest w stanie zatrzymać mnie przy życiu. Wykonanie
telefonu w trudnych chwilach zajmuje mi bardzo dużo czasu, bo wciąż
towarzyszy mi paniczny lęk, że niepotrzebnie zawracam głowę. Dwie
ogromne siły walczą we mnie – ta nie do opisania, silna potrzeba kontaktu
z drugim człowiekiem i równie silny lęk, że na ten kontakt nie zasługuję.
– Bardzo, bardzo przepraszam, że przeszkadzam. – Od tego zwykle
zaczynam. – Wiem, że ten telefon to głupi pomysł. – Zawsze mam nadzieję,
że jak wypowiem te słowa, to moja wina będzie mniejsza, że będzie można
mnie usprawiedliwić, że nie zostanę uznana za kogoś, kto za dużo chce dla
siebie.
– Dobrze zrobiłaś, że dzwonisz. – Słyszałam zapewnienia po drugiej
stronie. – Co się dzieje?
Zawsze wysłuchała mnie do końca, nie pokazywała, jak bardzo ją
denerwuję. Choć i tak za każdym razem byłam na siebie wściekła i kończyło
się cięciem. Nie umiem pozbyć się wyrzutów sumienia. Maja wciąż
podtrzymuje mnie na duchu, przypomina o mojej walce i tych aspektach
mojego funkcjonowania, których ja jakoś nie mogę zauważyć. Albo nie chcę.
*
Jest 4.35, a to oznacza tylko jedno. Znowu nie spałam całą noc i choć
wieczorem miałam całkiem pozytywny nastrój, teraz gwałtownie się
pogorszył. To wszystko przez ciemność. A do tego dochodzi jeszcze
całkowite fizyczne wyeksploatowanie. Chęć porozmawiania z kimś przeplata
się z pragnieniem odizolowania od ludzi. Dlaczego ja zawsze muszę być
pełna sprzeczności?
Wchodzę do kuchni w poszukiwaniu kilku łyków ożywczej wody. Na
kaloryferze stoi rządek słoików z dziwnymi miksturami, które on przyrządza.
Codziennie ta sama kłótnia, czemu ja nie chcę tego pić. Na stole wiecznie
stoi stos encyklopedii medycznych i powycinanych artykułów z magazynu
„Twoje Zdrowie”. Co tydzień nowa dieta i nowe mikstury. I potem resztki
pływające w sedesie.
Wariatka? Wiem, że jestem inna, czuję się inna, ale normalność jest
przecież pojęciem względnym. To przerażające, że nie zawsze jestem
w stanie kontrolować poczynania własnego umysłu. Mam wrażenie, że już
nigdy nie wydostanę się z tego koszmarnego błędnego koła. Już zawsze będę
skazana na tułaczkę po najciemniejszych zakamarkach mojego wnętrza. Nie
potrafię skupić się na pozytywnych momentach, bo już właściwie zakodował
mi się mechanizm – jak dobrze by nie było, zawsze, prędzej czy później,
spadnę na samo dno. Moje życie jest męką, zresztą nie tylko dla mnie. To
pusta, bezsensowna egzystencja. To właściwie bezustanne cierpienie.
Nienawidzę się za to, że nie potrafię tego przerwać, że nie umiem cieszyć się
prostymi rzeczami. Oczywiście Maja i Basia są jasnymi promykami w tym
czarnym tunelu, ale w tej chwili nie umiem skoncentrować się na tym
świetle. Dostrzegam tylko ciemność.
Jest ze mną beznadziejnie. Może miałam ostatnio momenty uniesień, ale
były one wymuszone. Zapadam się w mroczną krainę. Z nerwowego
niepokoju przechodzę w apatię. Ja się chyba nie nadaję do funkcjonowania
wśród ludzi. W ogóle nie odnajduję się w tematach, które poruszają moi
rówieśnicy. Przepaść między nami jest chyba nie do przebycia. Marzę
o wakacjach od własnego umysłu.
Ktoś intensywnie wali mnie w czaszkę młotkiem od wewnątrz i ten huk
odbija się w całym moim ciele. Jest mi tak niedobrze, jakbym co najmniej od
tygodnia nie schodziła z karuzeli, ręce trzęsą mi się okropnie – wygląda to na
zaczątki choroby Parkinsona. Jest mi cholernie słabo. A gdy do tego pakietu
promocyjnego dołączyć moje samopoczucie psychiczne, to...
Po burzliwej naradzie samej ze sobą postanowiłam się pociąć.
*
– Udawanie mnie wykańcza. To jest coś, co pozbawia mnie energii
i sprowadza na sam dół.
– A kiedy musisz udawać?
– Właściwie na każdym kroku, chociaż ostatnio już się tak bardzo nie
pilnuję. Wykrzesanie na swojej twarzy uśmiechu kosztuje mnie zbyt dużo.
– To nie rób tego.
– Jakoś odruchowo staram się nie pokazywać po sobie, że coś jest nie tak.
Chciałabym zachowywać się w miarę normalnie, tak, jak powinno się
zachowywać. Nikt nie zaakceptuje mnie taką, jaką jestem naprawdę.
Siedzę na krzesełku i maltretuję rękaw mojego swetra. Apatia przeplata
się z niepokojem. W głowie kompletny chaos, boli mnie każda myśl
i wszystko staje się takie pogmatwane. Zżera mnie od środka. Mam ochotę
walić głową w ścianę. A właściwie to już nawet nie wiem, na co mam ochotę.
Jest mi niedobrze, wszystko mnie przeraża i dołuje. Nie mam siły.
Psychicznie wbijam sobie śrubokręt w mózg i kawałki różowej masy
rozbryzgują się dookoła.
– Nie musisz udawać kogoś innego, by być wartościowa. Jesteś
wartościowa taka, jaka jesteś.
Chciałabym móc opisać Basi moje emocje. Ale gdy zamykam to w słowa,
tworzy się bezsens i płytkość. Inny wymiar.
Nie jestem w stanie przebywać w ciemności, więc całą noc pali się
u mnie światło. Tylko tak mogę przetrwać.
*
Poczucie zrozumienia dla siebie miesza się z ogromnym poczuciem winy, że
ja nie mam prawa tak się czuć. Nie wiem, czy wolno mi tak myśleć, czy
wolno mi mówić, że jestem nieszczęśliwa. Mam w sobie tyle sprzecznych
emocji, nienawiści i złości połączonych z litością i czymś jeszcze chyba
pozytywnym, czego nie umiem nazwać. Muszę być złym człowiekiem, skoro
mam takie emocje i takie myśli. Nie chcę być złym człowiekiem, więc
z całych sił wszystko wypieram i pozostaję w sprzeczności ze sobą.
Kilka razy próbowałam powiedzieć matce, że coś jest nie tak, ale zaraz
zaczynała płakać, jaką to ona jest beznadziejną i złą matką i że tak się
przecież stara, a mnie od razu robiło się głupio i czułam się winna. Było we
mnie tyle bezsilnej złości, że chciałam krzyczeć na nią, chciałam ją
sprowokować do wybuchu, do jakiejkolwiek innej reakcji niż tylko bierność
i płacz. Chciałam, żeby krzyczała, przeklinała i rzucała przedmiotami, żeby
wreszcie zrobiła coś, co mogłoby usprawiedliwić również mój gniew. Ale
ona tylko cicho płakała i nic nie mówiła, a ja w tej sytuacji nienawidziłam
siebie jeszcze bardziej.
10
Czołgałam się do szkoły, bo przygnębienie zastało mnie rano. Tak trudno jest
wtedy wykonać jeden krok. Moja niewiara i zwątpienie utworzyły odrębny
świat, do którego jestem często brutalnie zaciągana. Trwając w koszmarze,
docieram do szpitala na zabiegowy. Wokół pełno ludzi, wszyscy krzyczą
i narzekają, a to nie czyni atmosfery bardziej optymistyczną.
– Następny proszę!
W pewien sposób lubię szpital. Widok tylu lekarzy działa na mnie kojąco.
Siedzę na krzesełku i czekam, aż pielęgniarka w pożółkłym fartuchu wbije
się ogromną igłą w moją małą żyłkę, męczoną wielokrotnie tym samym
procesem przeze mnie. Mam wrażenie, że trwam w tej pozycji godzinę.
W rzeczywistości na pewno dużo krócej. Dwa ukłucia nietrafione. Wołają
kogoś innego. Widzę, że stoją koło mnie probówki z pobraną krwią.
– To wszystko moja? – pytam, jakby mnie to ciekawiło.
Pielęgniarka patrzy na mnie chłodno.
– Musimy zrobić parę testów.
– Aha.
*
Dzisiaj otrzymałam najpiękniejszy prezent spośród wszystkich, jakie
kiedykolwiek w życiu dostałam. Doktor Kulczyńska mnie przytuliła. Po
prostu w środku naszej rozmowy wstała, podeszła do mnie i mocno przytuliła
do siebie. Taki gest staje się wyjątkowy. Ludzie mający nadmiar przyjaznego
dotyku na co dzień nie potrafią docenić jego wartości.
Ta niesamowita chwila dostarczyła mi bardzo dużo energii do życia.
Dostałam paczkę z potężną dawką delikatności, życzliwości i ciepła. A całość
przewiązana śliczną kokardą zrozumienia. Czuję, że jest mi to potrzebne do
życia bardziej niż powietrze.
*
Wychodzę z domu i momentalnie porywa mnie przeraźliwie mroźny wiatr,
a mieszanka deszczowo-śniegowa z wyjątkową brutalnością osiada na mojej
twarzy. Posuwam się do przodu z minimalną prędkością i mam wrażenie, że
jestem spychana cały czas do tyłu.
Tego wieczoru jestem jedyną żywą istotą przebywającą na dworze, nie
mijam nikogo, nie słyszę żadnych odgłosów. Nie patrzę w okna, bo wiem, co
zobaczę. Dzisiaj nie chcę podziwiać choinkowego blasku. Jest Wigilia.
Dzień, w którym chcę znaleźć się jak najdalej od domu. Tym razem nie
jestem w stanie zmusić się do brania udziału w tym dorocznym
przedstawieniu w naszej rodzinie.
Otwarcie drzwi prowadzących do szpitala sprawia mi ogromną trudność.
Jest tak zimno, że nie czuję ręki, która powinna właśnie zaciskać się na
klamce. Jeszcze chwila i całą sobą chłonę miłe ciepło i spokój. Badam, czy
schowany w kieszeni opłatek ciągle się tam znajduje i ruszam w stronę
windy, by znaleźć się na najwyżej położonym oddziale.
W pierwszej sali jest ciemno, ale dostrzegam kobietę z nogą okutą
w biały gips i spoczywającą sztywno na wyciągu.
– Dobry wieczór, czy mogę się z panią podzielić opłatkiem?
Odwraca głowę w moją stronę. Na jej twarzy pojawia się zdziwienie.
– Ze mną?
Uśmiecham się do niej.
– Tak, oczywiście, możesz.
Składamy sobie życzenia.
– Czy ktoś z twojej rodziny leży na tym oddziale? – pyta.
– Nie.
– To co robisz w szpitalu w Wigilię?
– Przyszłam, żeby podzielić się opłatkiem z pacjentami i personelem.
– I nie masz tu w szpitalu nikogo znajomego?
– Nie mam.
Prosi mnie, żebym jeszcze przez chwilę przy niej posiedziała. Opowiada
o tym, jak złamała nogę. Widzę, jak cieszy ją moja obecność, w ogóle
obecność kogokolwiek.
Zaliczam w ten sposób wszystkie oddziały, idę także do dyżurujących
pielęgniarek. Jestem szczęśliwa, że udało mi się zrealizować mój pomysł.
Wpadłam na to dzień wcześniej. Po prostu uświadomiłam sobie, że są jeszcze
ludzie, którzy w Wigilię będą się czuli tak samo obrzydliwie jak ja. Wizyta
w szpitalu stała się jedyną możliwością, aby w jakikolwiek sposób pomóc.
Chociaż przez chwilę poczułam się potrzebna. Choć troszkę.
*
Cały wolny w tym tygodniu czas przespałam, co było dla mnie niesamowitą
ulgą. Przynajmniej nie byłam skazana na tajemnicze wędrówki po
zwodniczych szlakach mojego umysłu. Wstawałam rano, brałam leki
i zasypiałam ponownie, by obudzić się późnym popołudniem na kolejne
dawki.
– Trzy dni temu zaczęło się na nowo. Po przeczytaniu jednej strony
w książce jestem śmiertelnie wykończona. Uciekam w jedzenie, by
odstraszyć ten męczący niepokój. Na próżno.
– A słuchanie muzyki, oglądanie telewizji?
– Nie mogę. Wszystko mnie denerwuje i bardzo szybko się zniechęcam.
– Ten świąteczny okres na pewno był dla ciebie przygnębiający. Jestem
pewna, że teraz nadejdą lepsze dni.
Barbara prosi, bym pokazała jej ręce. Czerwone szramy po cięciach są
wyraźne na tle bladej skóry, ale ładnie się goją.
– Boję się cokolwiek zrobić ze względu na ludzkie reakcje. Szczątkowe
ilości siły staram się wykorzystywać, by to zmieniać. Uczę się nie wstydzić
sposobu, w jaki chodzę, w jaki wsiadam do autobusu lub w jaki coś mówię.
– Najlepiej jest zacząć od ludzi, których już więcej nie spotkasz lub
z którymi masz sporadyczny kontakt – powiedziała. – W sklepie, na
przystanku autobusowym.
Zastanawiam się nad tym, czy mi się to uda.
– Ale to nie jest takie łatwe. Mam wrażenie, że wszyscy patrzą się na
mnie, jakbym się urwała co najmniej z muzeum osobliwości!
– To tobie się tak wydaje. To tylko twoje nastawienie cię paraliżuje.
Przychodzę do Basi regularnie dwa, trzy razy w tygodniu. Pojawiam się
tam, by pogadać lub choćby posiedzieć z drugim człowiekiem. Nawet
w milczeniu.
Czasami chciałbym, żeby przycisnęła mnie kolanem do podłogi i kazała
mówić. Może wtedy udałoby mi się opowiedzieć o tych uczuciach, które nie
chcą ze mnie wyjść, o sprawach, o których tak bardzo wstyd mówić. Nie
chcę, żeby pozwalała mi na zamykanie się w swoim świecie, gdzie jest tylko
smutek i cierpienie. Marzę o tym, by miała moc uwolnienia mnie od
wszystkiego, co zalega w środku. A tymczasem sama muszę zmierzyć się
z własnymi słabościami i znaleźć choć trochę odwagi. Żadnych ułatwień.
11
„Jeżeli widzisz światło na końcu tunelu, to pewnie jest to światło
nadjeżdżającego pociągu”.
A ten pociąg zaraz najspokojniej w świecie mnie przejedzie, miażdżąc
wszystkie moje kończyny, kości i narządy wewnętrzne i uwalniając litry krwi
we mnie zamkniętej.
– To nie tylko depresja, to coś więcej – powiedziała doktor Kulczyńska. –
Ty się przecież tniesz. Skąd u ciebie tak nasilona autoagresja?
Nie cierpię jej za te słowa. Nie wiedziałam, co mam mówić, jak się
zachowywać. Odniosłam wrażenie, że ma do mnie pretensje o moje gorsze
samopoczucie. Podczas tej jednej wizyty zbudowałam pomiędzy nami
wysoki i gruby mur, w którym znalazło się miejsce tylko na jedno malutkie
okno. Uczucie chwili. Impuls.
Odrzucamy Zomiren i zastępujemy go Amitriptylinum. Dostaję też
tabletki nasenne do doraźnego stosowania w razie potrzeby.
*
Zżera mnie lęk, a depresja mnie przygniata. Tak bardzo chciałabym się do
kogoś przytulić. Tak bardzo chciałabym zaznać trochę ludzkiego ciepła. Tak
bardzo chciałabym poczuć się wreszcie lepiej.
Słyszę, jak matka pędzi z pokoju do kuchni po tym, jak zwrócił jej
uwagę, że herbata jest za chłodna. Mogłaby kiedyś wreszcie rzucić tym
kubkiem i przestać być służącą. A tymczasem czajnik gwiżdże i po chwili
słychać szybkie kroki z kuchni do pokoju.
Kodeks postępowania:
Jeśli ktoś ma do ciebie pretensje, to znaczy, że coś źle zrobiłaś.
Nie wolno nigdy od nikogo niczego chcieć, a jak dają, trzeba powiedzieć,
że się nie potrzebuje.
Nie wolno nikogo o nic prosić.
Nie wolno się innym narzucać.
Należy innym usługiwać w każdej sytuacji.
Podsumowując: jak cię ktoś kopnie, to jeszcze podziękuj i zapytaj, czy
przypadkiem nie boli tego kogoś noga i zaproponuj masaż. Ewentualnie
poproś, żeby kopnęli raz jeszcze.
Odwiecznie powtarzana mantra.
*
Dupa, dupa i jeszcze raz dupa. Wiem, że jest to średnio wyszukane
stwierdzenie, ale chyba najprościej określa to, co się teraz dzieje. Jeszcze
przed chwilą radość, nadzieja i siła, w tym momencie zrezygnowanie i brak
wiary w jakikolwiek plus. Bezsensowne wahania, brak stabilności
emocjonalnej, zmiany, nawet kilkuminutowe. To mnie wyczerpuje
i podstępnie wysysa energię. Kradzież!
– Życie jest parszywe. Jak się wam nie podoba, to możecie sobie z nim
skończyć!
Tak właśnie brzmi rada pedagoga i wychowawcy klasy w mojej
fascynującej szkole. Świetnie. Właśnie takiego optymistycznego zakończenia
lekcji potrzebowałam w kolejnym dniu narastającego przygnębienia
i napięcia. Wszystkie okoliczności sprzyjają, aby wizyta depresji miała dojść
do skutku. Zaczynam o tym rozmyślać, chwilę spadam w dosyć szybkim
tempie i w ten sam sposób wracam na powierzchnię. Bez powodu. Tak po
prostu. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć i wątpię, czy ktokolwiek byłby
w stanie.
Złapało mnie w hipermarkecie. Nagle. Kwestia sekund i już mam kłopot
z wykonaniem kroku, nie mogę wziąć niczego z półek, decyzja o wybraniu
ketchupu przerasta moje umysłowe możliwości. Narasta wewnętrzne
przerażenie. Ja sama, dookoła tyle ludzi. A przede mną zadanie dotarcia do
kas. Za dużo naraz. Dzień już do końca pozostaje mglisty, moje ciało pali się
żywym ogniem. Nie mam siły podnieść powiek na tyle, by normalnie
widzieć. Zawieszam się. Wzrok sam kieruje się w jakieś bezsensowne
punkty, trwa w tym położeniu dłuższą chwilę. Jakbym straciła panowanie
nad własnymi odruchami. Agonia bytu.
Ale jest różnica, która polega na świadomości, że jutro będę mogła
opowiedzieć o tym wszystkim na terapii. Jest jeszcze nadzieja. A to już
potężna zmiana.
*
– Męka nie do opisania za pomocą żadnych słów, nie do narysowania, nie
do określenia za pomocą żadnych dźwięków.
Siedziałam u Mai w gabinecie. Spojrzała odruchowo na moją lewą rękę.
Spod swetra wystawał kawałek opatrunku, który przed chwilą założyła.
Przyszłam
na
wizytę
z
pociętym
nadgarstkiem
i
widocznymi
ciemnoczerwonymi strupami, które okalały moją dłoń śladem ścieżek
wyznaczonych wcześniej przez krew.
– Mówiłaś mi, że często najgorzej jest wieczorem. Dzwoń do mnie, jeśli
jest ciężko.
– Kiedy ja nie mam odwagi, nie chcę przeszkadzać, nie chcę pani
irytować swoimi głupimi wywodami. Miałabym zbyt duże wyrzuty sumienia.
– Pragnę tego kontaktu i jednocześnie tak panicznie się go boję.
– Anetko, nie musisz mieć wyrzutów sumienia. Jestem od tego, żeby ci
pomóc, szczególnie w tych najtrudniejszych chwilach. Nic z tego, co
mówisz, nie jest głupie. Jest po prostu smutne. Nikt nie powinien być
w takich chwilach zdany tylko na siebie.
Czuję, że nie zasługuję na te słowa, na tę dobroć. Zastanawiam się, gdzie
jest haczyk.
*
Gdy inni stali w kolejce po inteligencję, urodę albo wzrost, ja tkwiłam
w ogonku po debilizm. Gratis rozdawali w paczkach klęski, porażki
i życiowego pecha. Załapałam się na tę promocję i wzięłam prawie wszystkie
egzemplarze.
*
Milena napisała: „Chciałam ci powiedzieć, że coraz bardziej cię rozumiem,
coraz więcej staje się dla mnie jasne i wiem, że nie wszystko zależy od
ciebie”. Miłe ciepło w okolicach serca. Poczułam się przez chwilę jak część
świata, w którym przyszło mi funkcjonować. Nie wierzę w to, że ktoś, kto
wie o mnie coraz więcej, może się do mnie bardziej przywiązać.
*
W depresji ubieram się byle jak, nie zależy mi na tym, co mam akurat
wciągnięte na siebie, nie mam siły zasznurować butów ani się uczesać.
Wstaję z łóżka i od razu wychodzę, nic na sobie nie zmieniając. Gdy
następuje zmiana nastroju, na przykład na środku ulicy, zaczyna mi
przeszkadzać wyświechtana katana, brakuje mi błyszczyka na ustach i czuję
się zażenowana własnym nieładem.
– Co słychać w twoim świecie? – pyta mnie Barbara.
– Korki na granicach. Ciężko.
– Jest jakieś światełko?
– Nie ma. Nie płaciłam rachunku w umyśle i odcięli mi dopływ
pozytywnej energii – odpowiadam. – Boję się wyjść do ludzi. Nie wiem, czy
potrafię. Depresja zabrała mi ten czas, w którym powinnam nauczyć się
spotykać z ludźmi.
– No, no, no, ktoś tu chyba zaczyna żartować. – Barbara uśmiecha się i ja
mimowolnie też.
12
Dzień przełomu.
Budzę się i wraz z odsłonięciem żaluzji wstępuje we mnie niesamowita
siła. Nagle czuję, że dotrwanie do wieczora może wcale nie być takie trudne.
I może nawet przynieść trochę przyjemności.
– Uwielbiam tę lekkość. Po prostu uwielbiam. Ale jest to dla mnie
zupełnie nowe uczucie i aż boję się nią bardziej zachwycać, żeby nic nie
zepsuć.
– Nie myśl o tym, tylko się tym ciesz – mówi doktor Kulczyńska. Widzę,
że raduje ją mój uśmiech. – Czy wydarzyło się coś, co mogło mieć wpływ na
poprawę twojego nastroju?
Właściwie nic się nie wydarzyło.
– Cieszy mnie sama obecność tej radości, nie chcę w nią wnikać, boję się
rozmyślać. A to trwa. To naprawdę się dzieje! – powiedziałam trochę
mocniejszym głosem. Uśmiech sam przyszedł. – Ja naprawdę jestem
przepełniona optymizmem i gotowa jestem zarażać tym innych.
A więc to tak wygląda życie bez depresji.
– I może to być twoje życie. – Maja uśmiecha się do mnie serdecznie i na
koniec spotkania ściska mocno.
*
Wieczorem stałam na balkonie, tak jak to często robiłam podczas depresji,
lecz dzisiaj czułam się zupełnie inaczej. Patrzyłam na świat jako jego
integralna część. Nie jak opuszczona jednostka skazana na złomowisko.
Chciałabym zaprzyjaźnić się z takimi emocjami. Wiał lekki wiaterek
i poczułam, jak delikatnie otula mnie swoimi podmuchami. Tak
niematerialnie. Maja przytula mnie do siebie samymi słowami i trzyma mnie
za rękę swoją obecnością. W podobny sposób.
Przed spotkaniem: ociężała, zniechęcona, smutna, bez wiary.
Po spotkaniu: lekka i radosna, czuję, że żyję, czuję ulgę. Mam
świadomość, że mam świetną opiekę, że jestem w dobrych rękach, że nic
złego nie może mi się stać.
*
Stoję na krawędzi szczęścia, ale tylko dlatego, że sama muszę się
podtrzymywać, sama wymuszam tę pozytywną energię. Intensywnie
przywołuję do siebie to rewelacyjne poczucie lekkości, bo nie chcę, by gdzieś
uciekło. Na tym etapie potrzebuję zapewnień, słów podtrzymujących na
duchu. Sama jestem jeszcze za słaba, by wtopić się w tę radość.
– Nie bardzo umiem się w niej odnaleźć, choć bardzo bym chciała –
powiedziałam Basi. Wydaje mi się, że już tak bardzo jej nie denerwuję, gdy
nie mówię o wiecznym przygnębieniu i pragnieniu śmierci. – Boję się tylko
jednego. Że ludzie będą ode mnie bardzo dużo wymagać, gdy będę
w lepszym nastroju. Boję się, że nie dam sobie rady, że jestem zbyt mało
warta, by sprostać wymaganiom innych.
– Cały czas mówisz, jakbyś chciała zaspokoić potrzeby innych ludzi,
jakbyś chciała wszystkich zadowolić. A gdzie w tym wszystkim jesteś ty?
– Ja się nie liczę. To jest już we mnie wpisane. – Jakoś trudno mi sobie
wyobrazić, że miałabym teraz zacząć myśleć o tym, co zadowala mnie. –
Kogo w ogóle obchodzi, czego ja chcę – mówię na głos.
– Mnie obchodzi. I ciebie też powinno. Dobrze się czujesz, robiąc cały
czas wszystko dla innych? – zapytała.
Nie. Nie wiem. Nigdy nie analizowałam tego mechanizmu.
– Jestem tak bardzo zmęczona – rzuciłam w przestrzeń.
– Należy ci się odpoczynek. Odpoczynek przez duże „o” – podkreśliła. –
Tak dużo udało ci się zrobić, choć wymagało to ogromnego wysiłku z twojej
strony. – Gdy to mówi, czuję się lżej, tak jakbym pozbywała się wyrzutów
sumienia. – Cały czas bardzo ciężko nad sobą pracujesz. Pamiętaj o tym.
– Nie. To, że czuję się już chwilami dużo lepiej, to zasługa tylko
i wyłącznie pani i doktor Mai.
– To jest tylko twój wysiłek, z naszym wsparciem. Wkrótce zobaczysz. Ja
jestem z ciebie bardzo dumna.
Chętnie wyłączyłabym tę funkcję w moim mózgu, która jest
odpowiedzialna za przejmowanie się. Tyle rzeczy byłoby wtedy łatwiejszych.
Gdzieś tam głęboko na dole nieśmiało i cichutko odzywa się malutki
szacunek do siebie. Może nie jestem kompletnym zerem?
W każdym razie pokochanie siebie mi nie grozi.
*
Nie poznaję siebie. Sama organizuję spotkania z ludźmi, uzupełniam
korespondencję i nadrabiam zaległości w szkole. Mam dużo siły, ochotę na
rozmowy, wszędzie mnie pełno i dziwi mnie fakt, że nie jest to stan
wymuszony. Układam jakieś pozytywne teorie, opowiadam o nadziei
i radości. No i sama zaczynam w to wierzyć. Mój dobry nastrój trwa już
dziewiętnaście dni. Czuję się jak alkoholik, który jest na odwyku i nie pije
już któryś dzień z kolei!
Lecz lęk o mnie nie zapomniał. Boję się każdego gorszego momentu, bo
może on oznaczać początek kolejnej fazy mrocznego cierpienia.
Barbara uczy mnie tego, bym potrafiła oceniać siebie w trochę innych
kategoriach. Ze względu na to, że każdy mój sukces wymaga nieopisanego
wysiłku i nie mogę porównywać się ciągle do innych. Staram się myśleć
w ten sposób. Wmawiam sobie, że wszystko, co mi się uda, stanowi dodatek
do mojej egzystencji. Jeżeli wezmę pod uwagę, że moje życie jest tą dolną
kreską, to każde powodzenie będzie potężnym skokiem w górę.
*
Poprosiłam Milenę, by poszła ze mną na terapię. Ten jeden jedyny raz. Sama
Barbara wspomniała kiedyś, że jest to dosyć dobry pomysł, by mogła poznać
kogoś z mojego zewnętrznego życia. Ja też bardzo chciałam tej konfrontacji.
Bałam się tylko, że mogę być potem na siebie wściekła za wprowadzenie
kogoś tak głęboko do mojego świata.
– Czy ona zawsze taka jest? – Basia zwróciła się do Mileny, gdy
zaczęłam się krytykować.
– Niestety tak! – Wybuchnęły śmiechem.
Rozmowa w trójkę nie szła łatwo, ale czułam, że obecność Mileny jest
w pewnym stopniu jakimś krokiem ku zdrowiu.
13
Na wuefie podczas gry w siatkę coś dziwnego stało się z moim kciukiem.
– Skręcony staw. Dwutygodniowe usztywnienie, maść i okłady –
bezosobowo i sucho oświadczył lekarz pogotowia ratunkowego, na które
poszłam sama dopiero po dwóch lekcjach. Powiało chłodem.
W szkole siedziałam ze łzami w oczach, z przerażeniem patrzyłam na mój
siny i spuchnięty palec, który odmawiał wykonania jakiegokolwiek ruchu,
nie powodując przy tym silnego bólu. Nikomu nic nie powiedziałam. Nie
chciałam zostać nazwana histeryczką. Kciuk wyglądał obrzydliwie.
W depresję wpadłam dosyć szybko. Właściwie już w poczekalni
pogotowia. Bo nikogo ze mną nie było. Ta sytuacja mnie dobijała. Wiem, że
to bez sensu, bo każdy upada, a upadłam już tak wiele razy, że w sumie
powinnam się przyzwyczaić. Ale za każdym razem jestem chyba słabsza,
a nie silniejsza.
Patrzyłam na innych pacjentów, którzy dzielili się swoim cierpieniem
z najbliższymi. Zapragnęłam świadomie sprawić sobie jeszcze większy ból –
to stało się dla mnie jedynym sposobem na wyrażanie smutku i bezsilności.
Powolutku zaczęłam przekręcać palec w prawą stronę, mocno przy tym
ściskając. Ale nie dałam rady. Momentalnie zrobiło mi się słabo i na minutę
cały świat zawirował. Żołądek zaczął boleśnie wrzeszczeć, że istnieje,
jakbym o tym do tej pory nie wiedziała.
Chciałam tylko komuś powiedzieć, że boli.
*
Milena sporządziła dla mnie dekalog, który cały czas wisi nad moim
biurkiem. Gdy na niego patrzę, zawsze się uśmiecham, powraca świadomość,
że nie jestem na tym świecie sama. Milena wie, że gdy przychodzą te
najgorsze momenty, nie mam odwagi z nikim się kontaktować, a to właśnie
rozmowa z drugim człowiekiem stanowi dla mnie najlepsze, i chyba jedyne,
lekarstwo. Dlatego sporządziła dokument w taki sposób, żeby dodawał mi
odwagi.
1. Jak jest źle, to znaczy, że za chwilę będzie dobrze.
2. A jak za chwilę nie jest dobrze, to łapię za telefon i dzwonię do kogoś!
3. Powtarzam: DZWONIĘ!
4. (Już po dzwonieniu) Jest lepiej, więc się uśmiecham.
5. Ciągle się szczerzę i myślę, że naprawdę jest lepiej!
6. A skoro jest lepiej, to może być jeszcze lepiej!
7. Wierzę w punkt szósty do tego stopnia, że dochodzę do wniosku, że
może by tak jeszcze lepiej?!
8. Wracam do punktu trzeciego i dzielę się wiadomością, że jest lepiej,
a po rozmowie z tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi myślę sobie, że
jeszcze trochę lepiej nie zaszkodzi!
9. Więc jest już „super lepiej”, czyli prawie pełnia szczęścia; i myślę sobie,
że naprawdę jestem WYJĄTKOWYM CZŁOWIEKIEM!
10. Nigdy o tym nie zapominam!
Nie mogę stwierdzić, że to przesłanie z dnia na dzień zmieniło moje
życie. Stało się jednak cząstką czegoś wielkiego, co od pewnego czasu
starałam się budować. Nie mam w sobie żadnej siły ani mocy, nie czuję,
żebym cokolwiek robiła, ale wszelkie przyjazne gesty chłonę całą sobą. Nie
pomijam żadnego, najdrobniejszego nawet, szczegółu, czerpię ciepło
i życzliwość – choć zdarzają się tak rzadko.
Wierzę, że w życiu najważniejsi są ludzie. Wszystko inne można sobie
kupić.
*
Nie poszłam z klasą do kina. Przerażała mnie myśl, że znajdę się w ciemnej
sali, która będzie wypełniona po brzegi ludźmi, a ja nie będę miała
możliwości wydostania się, będzie duszno, będzie ciasno. Nie, ja rezygnuję
od razu.
Pomimo ogólnego dobrego samopoczucia zaczęłam gromadzić wszelkie
tabletki, które wpadną mi w rękę. Przeważnie są to proszki
przeciwalergiczne, których biorę tony, odkładam też trochę Stilnoxu. Nie
zapomniałam, jak okropnie czułam się w tych najgorszych chwilach, kiedy to
wydawało się, że przygnębienie nie ma dna, i wolę zrobić zapasy na wszelki
wypadek. Świadomość dodatkowego wyjścia sprawia, że czuję się
bezpieczniej.
Moje myślenie już chyba do końca życia będzie w pewien sposób
zainfekowane. Nienawidzę tej choroby, ale są momenty, kiedy w nią
uciekam, bo nie znam innego stanu. Nie chcę z nią żyć, ale jednocześnie nie
wyobrażam sobie, jak to będzie bez niej. To, co znane, staje się bardziej
bezpieczne i przewidywalne. Boję się, że kiedy będę miała lepszy nastrój, nie
będę wiedziała, jak się zachowywać. Boję się każdej ewentualności. A to
jeszcze bardziej potwierdza moją nienormalność.
*
Wchodzę do poczekalni, gdzie znajduje się już kilka osób. Naciskam klamkę
do gabinetu Barbary. Zamknięte, jeszcze nie przyjechała. Ale oni już wiedzą,
gdzie idę. Śledzili moje ruchy od samego początku. Siedzę na krzesełku,
a oczy wszystkich obecnych skierowane są prosto na mnie. Modlę się, żebym
mogła jak najszybciej znaleźć się za ścianą, już w gabinecie.
Ulga, gdy słyszę znajome rytmiczne stukanie obcasów o kamienną
podłogę.
– Cześć, Anetko! – Zawsze mówi do mnie po imieniu w obecności
wszystkich innych pacjentów, którzy są wzywani do innych gabinetów
wykrzyczanym sucho nazwiskiem bądź bezosobowym „następny proszę”.
Czuję się przez to tak wyjątkowo.
Wchodzimy razem do pokoju – dla Basi miejsce pracy, dla mnie zupełnie
inny świat. Siadam na jednym z krzesełek, czuje się tu już całkiem
swobodnie.
– Z Martą nie mam właściwie kontaktu od świąt. Nie wiem, co się dzieje.
Przestała się do mnie odzywać, nie pisze, nie dzwoni.
– W ogóle z nią nie rozmawiałaś?
– Rozmawiałam, może dwa razy, ale było tak sztucznie, tak obco.
Wszystko prysło.
Ktoś zapukał do drzwi i po chwili je uchylił.
– Proszę poczekać – rzuciła Barbara do zaglądającej osoby.
Drzwi zamknęły się gwałtownie, wydając z siebie dziwny odgłos
skrzypnięcia.
– Jestem pewna, że ona ma mnie już dość, nie chce słuchać tego, że
u mnie źle, nie chce, bym ją zamęczała swoją osobą.
– Cała ty! – powiedziała. – Tak powinna brzmieć twoja wizytówka: „Oto
ja, wszyscy mają mnie dość!”. – I wybuchnęłyśmy śmiechem.
– Protestuję! Ja tu nie mam warunków do martwienia się!
Wracam do domu w zupełnie innym stanie. Jak po pokoju przemian.
Barbara odwozi mnie pod samą klatkę i z energią wbiegam po schodach do
domu. Tam czar pryska, a ja za wszelką cenę i wszystkimi siłami staram
utrzymać się w ochronnym kokonie tworzonym na terapii.
*
Dzisiaj mam ostatnie spotkanie z doktor Kulczyńską przed jej odejściem na
urlop macierzyński. Jeszcze to chyba całkowicie do mnie nie dotarło i boję
się momentu, kiedy ta świadomość we mnie uderzy. Wiem, że w razie
pilnych spraw mam się kontaktować z jej mężem, który również jest
lekarzem psychiatrą, i że cały czas będzie Basia, jednak sam fakt tego typu
zmiany w moim życiu jest trudny. Nie mam siły na takie zmiany.
Godzina rozmowy mija bardzo szybko, a ja nie bardzo słyszę, co Maja do
mnie mówi, bo myślami jestem już gdzie indziej. Gdy spotkanie się kończy
i gdy tylko zamykam drzwi do jej gabinetu, pojawiają się pierwsze łzy.
14
W trakcie wizyty u Barbary uderza we mnie fala depresji. Powoli następował
proces odcinania się, izolacji i spadania. Nie umiałam powiedzieć, co czuję,
a ona nie mogła tego mechanizmu zatrzymać. Znowu ta idiotyczna bariera. Ja
zagłębiam się w mrok, a ona siedzi naprzeciwko mnie i na to wszystko
patrzy. Chcę, żeby mówiła, mówiła cokolwiek, by zapełnić tę pulsującą
czarną dziurę w głowie. Chcę, żeby mnie pytała, żeby zmuszała do
mówienia. Ból przepaści i odrywających się od mózgu wrzodów, które dzielą
pomiędzy siebie moje życie. Mam w ustach smak wymiocin. Moje oczy tracą
zdolność ostrego widzenia, pojawiają się przede mną zamazane plamy, jakieś
rozlane kształty, które wydają się mnie atakować. Chcę uciec. Chcę, żeby
Barbara podała mi rękę i wyszarpała z tego piekła. Tu, właśnie w tym
momencie. Jeżeli mnie teraz nie zawoła do siebie, odejdę na zawsze. Panuje
cisza i to ona sprawia, że jest coraz gorzej. Gdy jest cicho, dokładnie słyszę
każdą toksyczną myśl powstającą w fabryce mojej głowy. Wtedy wszystko
boli jeszcze bardziej.
*
Z samego rana obudziła mnie dozorczyni bloku. Spałam jeszcze, więc
zwlokłam się z łóżka, by otworzyć jej drzwi. Rozdawała wszystkim
mieszkańcom nowe klucze do drzwi wejściowych, które zostały parę dni
temu zepsute. Podpisałam świstek jako przedstawicielka domu.
Matka była w tym czasie w pracy. Wyszłam tak jak zwykle, nie mówiąc
ani słowa, zachowując dla siebie informacje o zmianie zamka. Powiedziałam
jedynie matce, bo się z nią akurat spotkałam po szkole. Dopiero po południu
zrobiła się afera.
– Zmienili nam zamek w drzwiach wejściowych – oświadczyła mu po
powrocie. – Trzeba dorobić klucz.
Słyszałam całą rozmowę ze swojego pokoju. Zresztą zawsze słyszę,
o czym rozmawiają, bo matka każde zdanie wykrzykuje po kilka razy.
– Wiem, bo nie mogłem wejść. Nie powiedziała mi.
– I co zrobiłeś?
– Zadzwoniłem do Reginy i pożyczyła mi swój klucz. Już dla siebie
dorobiłem.
Regina to nasza sąsiadka. Podstarzała stara panna w szarych dresowych
spodniach z wypchanymi kolanami i kolorowym fartuszku sprzątaczki.
Mieszka na tym samym piętrze, drzwi koło nas. On spędza z nią sporo czasu.
Jest zdziwaczała. Nie przepadam za nią.
Potem awantura, że mu nie powiedziałam o tych drzwiach.
*
Gdy myślę o swoim życiu, wraca depresja. Po co właściwie jest ta cała
walka? Po co ja się staram? Przecież to nie ma sensu. Chyba nic nie jest już
dla mnie ważne. Mam tylko jedno pytanie: po co?
– Tak dużo już zrobiłaś, tyle osiągnęłaś. Teraz jesteś silniejsza i łatwiej
będzie ci przetrwać taki epizod. Zmieniasz się, rozwijasz się, robisz
niesamowite postępy – mówi Basia.
I co z tego?
Depresja pojawia się i odchodzi, powodując w moim organizmie jeszcze
większy chaos, nie tylko psychiczny, ale i fizyczny. Powracają stałe
problemy z czytaniem i uczeniem się. Męczę się wśród ludzi, a jednocześnie
boję się zostać sama.
Wytrącają mnie z równowagi różne głupstwa. W ułamku sekundy
wyrasta wewnątrz coś dużego i zachowuje się, jakby nie miało miejsca.
Maksymalnie naciągnięta skóra sprawia nieprzyjemne wrażenie. W napięciu
czekam, aż wzorem reklam tabletek na zgagę roślina podobna do kaktusa
urośnie do niebotycznych rozmiarów i z łoskotem wyleje mi się przez usta.
Chcę wrzeszczeć i mordować! Boję się siebie. Fakt, że nie jest to typowa
agresja. Na razie staram się nie krzyczeć i jeszcze nikogo nie pobiłam, ale
czuję, że już niewiele mi brakuje.
*
Jestem z siebie dumna, z każdej lekcji, z każdej godziny przesiedzianej
w szkole. To dla mnie naprawdę spory wysiłek. Ale gdy słyszę od Basi, że
dobrze mi idzie, że ona jest ze mnie dumna, czuję, że warto jest się starać.
Wtedy nie myślę o sobie jak o kompletnym zerze.
Kładę się do łóżka dosyć wcześnie i leżąc, słucham radia. Po prostu
odpoczywam i dzięki temu staję się spokojniejsza. Ale jest to pozytywny
spokój, a nie depresyjna apatia. Nie sądziłam, że uda mi się tego nauczyć.
Wciąż prześladuje mnie świadomość, że powinnam przez cały czas robić coś
pożytecznego. Takie myśli są wręcz natrętne i nie pozwalają się zrelaksować.
Matka zagląda do mojego pokoju i widząc mnie leżącą na łóżku bez
żadnego konkretnego zajęcia, denerwuje się.
– Nie leż tak bezczynnie, zajmij się czymś pożytecznym. W tym czasie
już dawno zdążyłabyś coś przeczytać lub czegoś się nauczyć. Inteligentny
człowiek nigdy się nie nudzi, zawsze znajdzie sobie coś do roboty.
– Ale ja się nie nudzę. Po prostu odpoczywam i słucham radia.
Barbara już od dłuższego czasu powtarzała, że powinnam co najmniej
godzinę dziennie przeznaczyć na relaks, żebym nauczyła się odpoczywać.
– To żadne zajęcie, odpoczynek powinien być zawsze aktywny. –
Wchodzi do pokoju, bierze pilota do ręki i włącza telewizor. – Teraz są
wiadomości. Powinnaś oglądać wiadomości i orientować się, co się dzieje
w świecie. Inteligentny człowiek powinien mieć wiedzę z różnych dziedzin.
Zobacz na program, na pewno jest dzisiaj coś ciekawego. A jak nie, to weź
książkę i poczytaj. Ja teraz czytam Dzienniki Marii Dąbrowskiej, mogę ci
pożyczyć. Przynajmniej przeczytałabyś coś wartościowego, a nie ciągle te
twoje powieści, które nie wnoszą niczego. Jak ci się skończyły krzyżówki, to
mogę ci kupić, trzeba było powiedzieć.
No i to by było na tyle mojego wyciszania się i odpoczynku.
15
Powinnam umówić się na wizytę z mężem doktor Kulczyńskiej, ale nie mam
odwagi. Podniesienie słuchawki telefonicznej jest dla mnie koszmarem.
Nienawidzę dzwonić, mam niewyjaśnione opory przed telefonicznym
kontaktem z ludźmi. Umówienie się na wizytę łączy się z długotrwałym
procesem przełamywania się. Nigdy nie wiem, czy to jest właściwy moment
na telefon, boję się, że komuś w czymś przeszkodzę, że nie będę wiedziała,
co powiedzieć. Tak długo przygotowuję się do wykręcenia numeru, że mam
już zaplanowany każdy ruch i każde słowo.
Po rozmowie jeszcze jakiś czas jest mi gorąco ze zdenerwowania. Mija
dłuższa chwila, zanim zacznę znowu myśleć, i wracam do zadręczania się:
czy powiedziałam coś głupiego, czy na pewno dobrze zrobiłam, że
zadzwoniłam, czy nie przeszkodziłam. Po jakimś czasie nie wiem już, o co
mam do siebie pretensje, po prostu wiem, że się nienawidzę.
*
Na mieście spotykam moją wychowawczynię. Zatrzymujemy się na moment.
– Masz bardzo ładne oceny, a to świadczy o twoich wielkich
możliwościach. Nie mam się do czego przyczepić, nawet do frekwencji.
Już wiem, że za moment wpadnę do Basi przepełniona radością.
– Warto było dać ci szansę – dodaje.
– Dziękuję. – Uśmiecham się. – Staram się, jak mogę, przez cały czas
walczę.
– Mam nadzieję, że będzie ci tak dobrze szło do końca. Chciałabym,
żebyś przyszła do mnie kiedyś, może za kilka lat, i powiedziała, że
studiujesz, że czujesz się świetnie, że chcesz wyjść za mąż. Wręcz o tym
marzę.
Nie rozmawiamy ze sobą tak jak dawniej. Szczerze mówiąc, w ogóle ze
sobą nie rozmawiamy. Ona jest chyba szczęśliwa, że ma mnie z głowy, a ja
jednak trochę tęsknię do tych dawnych, bardziej przyjaznych relacji.
Oczywiście się do tego nie przyznaję.
*
Punktualnie o godzinie dwunastej staję przed drzwiami gabinetu doktor
Kulczyńskiej, ale tym razem w środku nie będzie Mai. Będzie jej mąż. Niech
sobie będzie nie wiem jak sympatyczny, ale nic nie zmieni faktu, że jest to
facet. Cała się trzęsę ze zdenerwowania, w głowie mam mnóstwo
przeróżnych wizji – wszystkie w szarych i czarnych odcieniach. Nie mam na
tyle siły, by nacisnąć na klamkę. Nagle drzwi się otwierają i staję twarzą
w twarz z uśmiechniętym mężczyzną.
– Aneta? – pyta.
– Eee... t...tak – wyduszam z siebie i mam już stuprocentową pewność, że
właśnie robię z siebie idiotkę.
Nie pozwoliłam sobie na całkowitą naturalność, a właściwie to coś we
mnie nie pozwoliło, kontrolując każde moje zdanie. Coś ponad moją wolą, bo
świadomie nie byłam już tak bardzo wystraszona. Chaotycznie wyrzucałam
z siebie wydarzenia ostatniego miesiąca. Dla mnie bezsensowny bełkot,
strumień emocji, idiotyczne określenia. A słyszę:
– Masz niezwykłą umiejętność oceniania sytuacji z boku – stwierdził. –
Świetnie opisujesz własne zachowania i emocje. Maja mówiła mi już o tym.
– A to dobrze dla mnie?
– Raczej tak. Rzadko zdarza się, by do psychiatry przychodziła tak
pozytywna i poukładana osoba. Bardzo miło mi się z tobą rozmawia.
– Ze mną? – Zatkało mnie. – Wydaje mi się, że bardziej przypomina to
męczarnię dla tej drugiej strony – automatycznie wyrecytowałam odwieczne
przekonanie.
– A, to już jest twoja wersja. Wątpię, czy ktokolwiek ją podziela. Maja
oczywiście serdecznie pozdrawia.
Był dla mnie taki dobry. To pozwoliło mi na częściowe osiągnięcie
spokoju. Bo w środku cała dygotałam. Jak zawsze. Wszystko przez ten
strach, że zrobię coś źle, że powiem coś niestosownego.
Gdybym ja miała ze sobą rozmawiać, zrezygnowałabym od razu.
16
Jestem bardzo chora. Tym razem nie mam na myśli depresji. Już od kilku dni
męczyłam się z atakami ostrej duszności, bolesnym kaszlem i gorączką, ale
dopiero dzisiaj znalazłam czas, by skonsultować to z lekarzem. To znaczy
dopiero dzisiaj zebrałam się, aby podjąć decyzję o wizycie u lekarza.
– Masz alergiczne zapalenie oskrzeli, które prawdopodobnie
w najbliższym czasie przekształci się w astmę – lekarka oświadczyła prosto
z mostu.
Zapytała, czy biorę na stałe jakieś leki, więc musiałam wspomnieć
o psychotropach. Przejrzała załączone do moich leków ulotki, choć nie mam
pewności, czy cokolwiek przeczytała.
– Będziesz musiała zdecydować, czy chcesz leczyć depresję, czy alergię.
Leki przeciwalergiczne, które powinnaś zażywać, nie mogą być podawane
jednocześnie z lekami przeciwdepresyjnymi – stwierdziła, jakby kazała mi
się zdecydować, czy wolę się napić kawy, czy może herbaty.
Popatrzyłam na nią z przerażeniem i ogromnym znakiem zapytania
w oczach. Czy ja aby na pewno dobrze zrozumiałam?
Bez większego przejęcia i bez żadnych dodatkowych uwag położyła
przede mną całe mnóstwo recept. Bez słowa opuściłam jej gabinet i wolnym
krokiem skierowałam się do apteki.
W histerię wpadłam dopiero w domu, gdy ponownie przeanalizowałam
to, co usłyszałam. Wewnętrzna pustka zaczęła gwałtownie przekształcać się
w pogmatwane części szaroczarnej łamigłówki. Czułam, jak odpływa ze
mnie wiara i z powrotem staję się malutkim, bezbronnym stworzeniem, które
nie ma żadnego pancerza ochronnego przed złośliwą natarczywością
okrutnego świata. Fachowo nazywa się to chyba podcięciem skrzydeł.
Musiało minąć parę koszmarnych dni, zanim przezwyciężyłam barierę
strachu przed telefonem do doktora Kulczyńskiego, który wyjaśnił całą
sprawę i uspokoił moje rozdygotane serce.
– Ta lekarka niepotrzebnie zrobiła aferę. Trzeba było do mnie zadzwonić
od razu, jak tylko stamtąd wyszłaś.
Ogarnia mnie takie miłe uczucie, pewność, że jestem w dobrych rękach
i powinnam przez cały czas czuć się bezpiecznie. Pewność, że nic złego nie
może mi się stać, dopóki jestem pod tak dobrą opieką. Odłączając od prądu
moje dodatkowe refleksje i zbędne przemyślenia, muszę przyznać, że jest
nawet dobrze.
17
Telefon wydaje z siebie znajome dźwięki, ale ja nie mogę się zdecydować,
czy powinnam jakoś na te sygnały zareagować. Nie chcę z nikim rozmawiać.
Przynajmniej nie teraz. Jestem już bardzo zmęczona szkołą, w chwilach
rezygnacji mam ochotę rzucać zeszytami o ścianę. Momenty koncentracji są
już zdecydowanie dłuższe, ale kosztują mnie sporo energii. Boję się, że nie
dam sobie rady, że nie wytrzymam do końca i wszystko pójdzie na marne.
Jednocześnie mam świadomość, że takie przejmowanie się nie ma sensu. Czy
szkoła w moim przypadku jest ważna? Czy coś się stanie, gdy nie zdam do
następnej klasy? Właściwie to nic. Ale moje psychiczne rusztowania są
wrażliwe na wszystko, każdy powód będzie dobry, by runąć na ziemię
i zostać przygniecionym przez własne poczucie winy. Z powodu tego, że nic
mi nie wychodzi. Z powodu tego, że jestem taka beznadziejna.
Podczas pobytu w szkole ulegam zbiorowej histerii maturalnej i dopiero
na terapii, pod wpływem rozmowy, dochodzę do stanu używalności.
– Opieram się na pani bardzo mocno – mówię do Basi. – Boję się, że to
dla pani za dużo, że nie da pani sobie rady.
– Anetko, o mnie to ty się nie martw. Ja sobie dam radę. – Uśmiecha się
do mnie. – Tutaj najważniejsza jesteś ty.
Nawet nie jestem pewna, czy staram się tylko dla siebie. Nie ma dla mnie
sensu robienie czegokolwiek tylko dla siebie. Może bardziej chodzi mi o to,
by stanąć przed Basią, przed Mają i powiedzieć, co udało mi się zrobić, co
udało mi się osiągnąć. Wszystko, co robię, robię po to, by były ze mnie
zadowolone.
Jednocześnie uważam, że jestem do niczego. Idiotyczne, prawda?
Przeżyłam już naprawdę dużo, doświadczałam potwornych męczarni
psychicznych, a teraz ma mnie zdołować nieudany sprawdzian? Chyba nigdy
nie zrozumiem siebie...
*
Idę z nadzieją, że będę mogła wyrzucić z siebie te wszystkie małe brudki,
które w błyskawicznym tempie przekształcają się w jedną zbitą masę błota
wewnątrz mnie. Siedzę w poczekalni i nerwowo zerkam na zegarek. Coś
pomyliłam? Może nie byłyśmy dzisiaj umówione? Oczywiście matka uważa,
że telefon komórkowy to zbędna rzecz, więc go nie mam.
Mija pół godziny i ogarnia mnie rozpacz. Szczypiąca brudna masa rośnie
i mam wrażenie, że zaraz mnie rozsadzi. Konam na krzesełku pod jej
gabinetem. Nie mam siły ruszyć się z miejsca, choć wiem, że Barbara już nie
przyjdzie.
– Przepraszam, pani też do okulisty?
– Nie, ja nie.
Poczekalnia jest pełna ludzi, wszyscy na mnie patrzą. To właśnie dlatego
przez cały czas tam siedzę i nie mam odwagi się ruszyć. Co ludzie pomyślą
o kimś, kto przyszedł, chwilę posiedział i zaraz wychodzi?
Teraz zaczyna się kotłowanina domysłów, wątpliwości, przypuszczeń.
Może powiedziałam coś nie tak i ona nie chce już mnie znać, może zrobiłam
coś, co mogło ją urazić. Takie myśli przychodzą najpierw. Po tej dawce
dowalania sobie wpada mi do głowy, że jej nieobecność wcale nie musi być
związana ze mną. Staram się wmówić sobie, że coś jej wypadło, że po prostu
nie mogła pojawić się na umówionym spotkaniu. Kolejność przemyśleń
świadczy o zwichnięciu mojej psychiki. Wychodzę dopiero po upływie
godziny.
Barbara zadzwoniła do mnie wieczorem, powiedziała, że coś jej wypadło,
i bardzo przepraszała za nieobecność. Dobrze, że już się wyjaśniło, bo bardzo
się bałam. Męczył mnie ten rodzaj niepokoju, który ogarnia człowieka, kiedy
ma świadomość niedopowiedzenia i niewyjaśnienia jakiejś sytuacji. Kiedy
miota się bezładnie w poszukiwaniu czynności, która mogłaby go uwolnić od
natrętnych myśli, i czeka na rozwiązanie, które nie wiadomo, czy nastąpi.
A potem śmieje się z siebie i z głupich myśli, które przyszły mu do
głowy, bo przecież o początku głęboko w sobie czuł, jak to wszystko się
skończy.
*
Na angielskim puścili nam The Wall. Wgnieciona w twarde szkolne
krzesełko patrzyłam w ekran i robiłam wszystko, by nie zwymiotować. Obraz
wojny w umyśle psychicznie chorego człowieka, można by powiedzieć:
w moim umyśle.
– Na co dzień obcuję z własnymi myślowymi potworami, które należą do
najbardziej makabrycznych wizji. Wiele razy zawieszam się w pustej
przestrzeni i jestem atakowana przez międzymózgowe obiekty siejące
spustoszenie w całym moim organizmie – mówiłam potem Basi.
– I nie powinnaś się była przestraszyć?
– Właśnie.
– To nie jest takie proste. Depresja, która w tobie siedzi, męczy cię
i niszczy, przez nią cierpisz. Jesteś wrażliwa na każdy malutki spadek, na
każdy bodziec mogący sprawić, że znów poczujesz się gorzej. Nie
przyzwyczaisz się do niej, bo jej nienawidzisz i nie chcesz zaakceptować jako
części istnienia. Reagujesz na wszystko, co może spowodować, że zamkniesz
się w swoim małym piekle.
Odwróciłam głowę i bezmyślnie wpatrywałam się w ogromną reklamę
bielizny, która zdobiła całą boczną ścianę budynku za oknem. Czy to będzie
tak, że już zawsze będę musiała uważać? Czy zawsze będę bardziej podatna
na smutek? Czy rzeczy, które dla normalnych ludzi będą obojętne, dla mnie
będą stanowiły ryzyko?
– Aneta, wiem, że bardzo się starasz i naprawdę wyjście z depresji masz
już na wyciągnięcie ręki. Z każdym dniem będziesz czuła się lepiej, a okresy
dobrego nastroju będą coraz dłuższe. Wiesz o tym przecież, prawda? – Basia
patrzy na mnie pytającym wzrokiem, a ja kiwam głową. Teraz w to wierzę. –
Ale depresja to jest taka choroba, która niestety powraca. Może być tak, że
już zawsze będziesz zdrowa, ale może się okazać, że za jakiś czas przyjdzie
nawrót. Pod wpływem pewnych wydarzeń lub całkowicie bez wyraźnego
powodu. Ważne jest, byśmy usunęły jak najwięcej przyczyn twojego złego
samopoczucia. Jednym z celów naszych spotkań jest wyposażenie ciebie
w odpowiednie środki do radzenia sobie w takiej sytuacji. Przeszłaś bardzo
trudną drogę, kiedy nie miałaś żadnej pomocy, i mam nadzieję, że teraz już
wiesz, iż nie tak to powinno wyglądać. Chciałabym, żebyś następnym razem,
jeśli się takowy zdarzy, wiedziała już, co robić i gdzie szukać pomocy. Żebyś
zawsze była jeden krok przed depresją.
Chwilę milczymy, a ja analizuję w głowie te wszystkie słowa. Czuję
w sobie siłę, której wcześniej nie miałam. Ale jest to siła zależna, bo tutaj,
teraz, razem z Basią mogę więcej. Sama nie mam takiej mocy.
– Ale przecież nie da się usunąć wszystkich przyczyn mojego złego
samopoczucia – mówię, mając świadomość stałości pewnych elementów
mojego życia.
– Wiem, że teraz jest ci szczególnie ciężko, ale ta sytuacja nie będzie
trwała wiecznie. Za rok zdasz maturę i wyjedziesz na studia. Wyprowadzisz
się i psychicznie uniezależnisz.
Patrzę na Basię zdziwiona, bo jakoś nigdy wcześniej nie przyszło mi do
głowy, że mogę przestać mieszkać w tym mieście. Mało myślałam o dalszej
przyszłości, skupiając się każdego dnia na dotrwaniu do wieczora lub
ewentualnie do następnego spotkania z nią lub Mają. A teraz nagle po raz
pierwszy, dzięki temu, co powiedziała, widzę nowe możliwości i nowe
perspektywy. Widzę siebie w innym miejscu i innym świecie niż ten,
w którym żyję teraz.
– Tylko czy mi się uda? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że jestem to
w stanie osiągnąć. Pewnie utknę tu na zawsze. – Przez chwilę ogarnia mnie
znajome zwątpienie. Zawsze bezpieczniej jest założyć pesymistyczną wersję,
wtedy człowiek nie jest przynajmniej rozczarowany, że jego oczekiwania się
nie spełniły, bo nie ma żadnych.
– A dlaczego miałoby się nie udać? Zdążyłam cię już poznać na tyle, by
być pewną, że bez problemu skończysz szkołę, celująco zdasz maturę
i będziesz mogła wybrać się na studia, na jakie tylko będziesz chciała. Jesteś
mądra, masz wiele umiejętności i ogromny potencjał, który ja zobaczyłam od
razu, a ty niedługo zobaczysz sama, kiedy pozbędziesz się już tych pokładów
lęku i smutku. Po prostu jest jeszcze parę rzeczy, które musisz w sobie
zmienić. I nad tym cały czas pracujemy.
– Boże, cały czas muszę coś w sobie zmieniać. Jestem już taka zmęczona
tym, że ciągle coś komuś we mnie nie pasuje.
– Aneta, to nie tak. – Barbara wchodzi mi w słowo. – Ja nie chcę, żebyś
się cała zmieniała. Jest w tobie mnóstwo piękna i dobrych cech. Mówię tylko
o zmianie tych mechanizmów, które powodują trudności, które sprawiają, że
jesteś nieszczęśliwa, że masz depresję. Wszystko, czego chcę, to żebyś czuła
się dobrze.
– To co mam zrobić? – Konkretne zadanie byłoby prostsze.
– Dbać o siebie, myśleć o swoich potrzebach, unikać ludzi, którzy cię
krzywdzą, a pogłębiać relacje z tymi, którzy mają na ciebie pozytywny
wpływ. Nie zamykać się na świat, nie bać się wszystkich i wszystkiego.
I robić wszystko, by skończyć szkołę i wyjechać na studia do innego miasta.
To wydaje się takie proste i do osiągnięcia, jak ona teraz o tym mówi. Ale
jakby zagłębić się w każde zalecenie osobno, to okazuje się, że te zadania są
dla mnie niewykonalne.
– I oczywiście nie wszystko z dnia na dzień – dodaje, a ja, wracając do
domu, długo zastanawiam się nad tym, co powiedziała, i próbuję to jakoś
odnieść do siebie.
Po raz pierwszy życie wydaje się pełne możliwości, a ja czuję, że mogę
coś osiągnąć.
*
Zakodowałam u siebie zupełnie nową emocję i nie mam pojęcia, co z nią
zrobić. Wydaje mi się, że jest to złość na innych, na świat. Ale skąd to się
u mnie wzięło? Zwykle czułam złość tylko na siebie. Próbuję spojrzeć na
swoją osobę z dystansu, przeanalizować to zjawisko. Mam ochotę bić,
przeklinać i walić w cokolwiek. Szlag mnie trafia, oczy rzucają ogniste iskry.
Tylko że nie umiem tego z siebie wydobyć i cały ten sztorm trwa we mnie.
Niszczy tak samo jak proces autoagresji. Cholera!
Siedzę przy biurku i zbieram siły, by rozpocząć demolowanie. Istnieje
jakiś inny sposób, by pozbyć się tego szmatławego gniewu? Idę do kuchni,
zdejmuję z suszarki talerz i z całej siły ciskam nim o podłogę. Oddycham
coraz szybciej, a panujący wszędzie spokój nakręca mnie jeszcze bardziej.
Leci kolejny talerz, szklanka.
Nie wiem, czy pomogło. Na razie nic nie czuję. Jestem tylko zmęczona.
Czeka mnie jeszcze pewnie awantura z powodu talerzy.
18
Rzadko mogę się zdobyć na to, by pogadać z moimi rówieśnikami,
znajomymi ze szkoły. Na jakikolwiek temat, nie chodzi tylko o moje
problemy. O nich to już tym bardziej z nikim nie zamierzam rozmawiać.
Mam wrażenie, że funkcjonują w jakiejś innej rzeczywistości, która nie
wychodzi poza szkołę, ciuchy, pierwsze miłości i sobotnie imprezy. Ale
momentami rozpiera mnie coś tak potwornego, że kontakt z drugim
człowiekiem staje się wybawieniem, właściwie jedynym wyjściem z tego
przeklętego złomowiska myśli.
Chciałabym na chwilę stać się częścią ich świata.
– Nie możesz wiecznie usprawiedliwiać się złym dniem! – powiedziała
do mnie Ewa. – Powinnaś więcej działać! Możesz przecież się uczyć, możesz
czytać lub oglądać telewizję. Sama się w tym zamykasz.
Zabolało. Czy ktoś jest w stanie zrozumieć, że przygnębienie może się
pojawić niezależnie od naszej woli? Przecież ja nie robię tego specjalnie.
Depresja jest jak pasożyt, a ja jestem dla niej rewelacyjnym żywicielem.
Choroba nie pyta człowieka, czy może go zaatakować! Ja wiem, że nie mogę
od nikogo wymagać zrozumienia. Ale to jest tak, że uwagi ludzi, zarówno
tych nierozumiejących, jak i tych, którzy rozumieją, ranią tak samo. Trudno
robić w tym przypadku rozróżnienie.
*
Teraz na moją walkę o wyjście z depresji nakłada się jeszcze zdenerwowanie
związane z nauką. Zbliża się matura, a mi nagle zaczęło zależeć, żeby ją
zdać. Wiem, że to banalne, ale ja mechanicznie przejmuję się chyba
wszystkim.
– Jestem z ciebie dumna, z tego, co już osiągnęłaś – wielokrotnie
powtarza mi Basia. – Podziwiam cię za twój upór, za to, że w ogóle
utrzymałaś się w szkole. Byłaś chora i nie zawaliłaś niczego. Chrzanić
nauczycieli! Jesteś bardzo mądra i zdolna. A jak oni tego nie widzą, to już ich
problem – powiedziała. – Zaliczyłaś rok pomimo tylu przeciwności, tylu
nieobecności. Wykonałaś ogromny krok do przodu. Zakoduj to sobie
w głowie! Napisz na kartce, powieś nad biurkiem i czytaj codziennie.
Ja i upór? Jakoś trudno mi znaleźć w tym związku część wspólną.
Ja i zdolna? Podobnie. Mam siebie za nic. Za kompletne zero.
Czy ona naprawdę uważa, że tak nie jest? Przez moment jestem nawet
skłonna w to uwierzyć. Ale szybko mi przechodzi.
– Masz pozdrowienia od Mai. Rozmawiałam z nią i jest z ciebie tak samo
dumna jak ja, nie tylko za szkołę.
Przede mną wakacyjny odpoczynek, który chyba mi się należy.
19
Wiem, że jestem dziwna, ale niektóre moje zachowania przekraczają
wszelkie granice bycia innym. Chociaż wolałabym mieć talent w zupełnie
innych dziedzinach, które pozwalałyby mi w miarę normalnie funkcjonować
w realnym świecie. Bycie mną nie jest proste. Pozostaje mi porozwieszać po
mieście ogłoszenia, których treść brzmiałyby: ZAMIENIĘ OSOBOWOŚĆ.
Czasami nie mam odwagi mówić na sesjach u Basi. Zdaję sprawozdanie
z paru ostatnich dni, niektórych wydarzeń, a wszystkie uczucia pozostają we
mnie. Zachowuję się, jakbym prowadziła wieczorne Wiadomości. W moim
głosie nie ma żadnego przekazu emocjonalnego, nie wypowiadam dokładnie
tego, co chciałabym. Mówię, że się jej boję.
– Ale Aneta, dlaczego? – pyta życzliwie.
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu. A może wcale to nie
jej się boję, tylko po prostu jestem zdenerwowana samą wizytą. I bardziej się
boję, że ją stracę? Że pewnego dnia zostanę nagle sama i wszystko wróci.
Mam świadomość, że przyjdzie taki czas, kiedy będę musiała się
usamodzielnić i nie będę miała komfortu cotygodniowych spotkań
i możliwości wyrzucenia z siebie wszystkiego, co we mnie siedzi. Ale
chciałabym poczuć, że jestem na to gotowa.
Są momenty, kiedy czuję się u Barbary dziwnie. Może to z powodu
sytuacji. Jesteśmy gonione limitem czasowym, uwięzione w ścianach
formalnego gabinetu lekarskiego. Czasem to sprawia, że czuję się sztucznie,
że słowa nie przychodzą do głowy i tworzy się blokada, której nie umiem
pokonać.
*
– Jak wyglądają twoje ręce? – zapytał mnie doktor Kulczyński na
początku spotkania.
Pokazałam mu to, co zostało z moich brutalnych ataków na własne
bezbronne żyły: parę ledwie widocznych różowych kresek. Nieruszane już od
sześciu miesięcy. Zasługa moja czy może bardziej terapeutów?
– Chciałabyś spotkać się z Mają jeszcze w wakacje?
– Pytanie! Pewnie, że bym chciała! A mogę? – Gwałtownie wstąpiła we
mnie potężna dawka radości. Wiem, że to mój lekarz, ale przywiązałam się
do niej jak do przyjaciela.
– Wystarczy, że zadzwonisz i się umówisz – powiedział. – Na pewno
znajdzie dla ciebie czas, tak po znajomości. – Mrugnął okiem i odwrócił się
w stronę komputera, by zrobić notatki z dzisiejszego spotkania.
*
Objęłam się całkowitą izolacją od świata i ludzi. Żadnych spotkań, żadnych
telefonów, żadnych listów. Tak mi na razie dobrze. Opuszczanie domu,
a właściwie mojego pokoju, ogranicza się do wyjścia do szkoły i na terapię.
Właśnie wracałam od Barbary. Stałam na przejściu dla pieszych
i czekałam, aż zapali się zielone światło. Koło mnie kręcił się jakiś obdarty
i śmierdzący pijak. I może ta sytuacja nie byłaby szczególna, gdyby on nagle
nie wypchnął mnie na ulicę, wprost pod jadące samochody. Nieprzygotowana
do tego, zupełnie poddałam się uderzeniu, zaplątałam o własne nogi, ale
udało mi się, przynajmniej częściowo, zachować równowagę. Usłyszałam
tylko dosyć krótki pisk hamujących opon i krzyki. Pobiegłam przed siebie.
Wszystko działo się tak szybko, że teraz zastanawiam się, kiedy ja to
zdążyłam zrobić.
Znowu fale gorąca, zawroty głowy, mdłości i desperacka chęć rozmowy
z Basią. Cokolwiek by się wydarzyło, zwykle jest to pierwsza moja myśl.
Spotkałam się z doktor Kulczyńską, choć minęło kilka dni, zanim
znalazłam w sobie odwagę na wykonanie telefonu, by się umówić. Zapisała
mi dodatkowe tabletki uspokajające – Propranolol. Taka okazja może się nie
powtórzyć. Oddałam matce stałą receptę, a sama postanowiłam zrealizować
tę drugą. Nikt się nie zorientuje, a myśl o samobójstwie zaczęła nagle
powracać. Właściwie trudno jest w moim przypadku powiedzieć, żeby
kiedykolwiek minęła, bo świadomość dodatkowego wyjścia – gdyby coś się
nie udało – sprawia, że czuję się spokojniejsza. Maja podkreślała, że skoki
nastrojów są całkowicie normalne w procesie leczenia, ale gdy przychodzi
smutek, trudno sobie wyobrazić, że może być lepiej i nagle wszystko traci
sens.
*
Po kilku dniach znów czuję się coraz silniejsza i lżejsza. Odwiedzam
księgarnie i biblioteki w poszukiwaniu czegokolwiek o depresji, bo
uwierzyłam, że mogę z tego wyjść, że jest szansa, której jeszcze rok temu nie
byłam w stanie zauważyć. A teraz ten cel stał się nawet osiągalny. Maja
i Barbara pomagają mi odnaleźć w sobie naturalną siłę. Zaczynam myśleć
o własnej przyszłości, zastanawiać się, jakim będę człowiekiem, kiedy już
wyzdrowieję. Kiedyś takie myśli nie przyszłyby mi do głowy!
Problemy z koncentracją powoli ustępują, choć do tej pory były dosyć
poważne i na co dzień bardzo utrudniały mi życie. Robiłam błędy
ortograficzne, a z tym nigdy nie miałam nawet najmniejszego problemu,
zjadałam literki w wyrazach, nie mogłam czytać. Miałam nawet problem
z odszyfrowaniem godziny na zegarku bez dłuższego wpatrywania się
w ułożenie wskazówek.
Przez internet nawiązałam kontakt z innymi chorymi, którzy zaczęli pisać
do mnie w poszukiwaniu otuchy, zrozumienia i odrobiny nadziei. Mam już
na tyle siły. Odpisuję każdemu, by pomóc choć trochę. Zastanawiam się, co
ja bym chciała w takiej sytuacji przeczytać i zdania układają się same. Nawet
gdybym miała spędzać przy komputerze całe dnie, nie pominęłabym nikogo,
kto by się do mnie odezwał. Na własnym przykładzie wiem, że liczy się
każde słowo. Jedna minuta cierpienia mniej wydaje się całym wiekiem. Jedna
minuta męki jest wiekiem. A wiek to naprawdę sporo czasu.
*
Barbara dała mi do zrozumienia, że wie o zbieranych przeze mnie tabletkach.
Oczywiście to nie ja jej powiedziałam. Nikt jej nie powiedział, bo przecież
nie mógł nawet wiedzieć. Po prostu podczas któregoś spotkania poprosiła
mnie, bym je przyniosła. Byłam zaskoczona, że tak dobrze mnie poznała,
a jednocześnie ta świadomość rozlała się po mnie ciepłem i zrozumieniem.
– Ja wcale nie miałam żadnych konkretnych planów użycia ich. To tak
tylko na wszelki wypadek – tłumaczyłam się.
– Wiem. Po prostu je przynieś, dobrze?
– Uhm. Tylko proszę się na mnie nie gniewać.
– Nie gniewam się.
Poczucie, że ona tak bardzo mnie rozumie i że ze mną wytrzymuje, jest
takie kojące.
Wszystkie tabletki przyniosłam już na następne spotkanie. Powiedziała,
że jest to najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostała.
*
Dzisiaj nastąpił jeden z tych gorszych dni, kiedy wszystko co złe wraca
i każdy ruch sprawia dodatkową trudność. W domu wyjątkowo ciężko
wytrzymać, mój pancerz ochronny ma chyba jakieś luki, bo ta chora sytuacja
wyjątkowo przeszkadza. Drobiazgi męczą i nie pozwalają się niczym cieszyć.
Wszystkie te drobne przeszkody zbierają się razem, by zaatakować mnie
wspólnie zdobytą siłą i za pierwszym ciosem powalić na ziemię. Zwykle nie
jestem w stanie stawić oporu.
– Jesteś typem człowieka, który płacze, bo kiedyś umrze – stwierdziła
Barbara, kiedy próbowałam powiedzieć jej, jak się czuję.
Zabrzmiało to dla mnie jak wyrok – że kompletnie nie nadaję się do życia
i nigdy nie będzie mi dane się do niego przystosować, a ta cała przytaczana
przez nią wcześniej wizja szczęścia i normalności to był tylko jeden wielki
blef.
Czuję znów przerażającą samotność. Uczucie, które mnie ogarnia,
przygniata mnie do zimnego gruntu i sprawia, że zaczynam obdzierać siebie
z człowieczeństwa. Nad tym akurat nie panuję, mogę sobie wmawiać różne
rzeczy, ale to zostaje i muszę dalej funkcjonować, odczuwając ten
dyskomfort. A on całe funkcjonowanie zaburza.
Od moich myśli uciekam w aktywność, bo wiem, że jeśli się im poddam,
to przegram. Nie pozwalam sobie nawet na minutę bezczynności, by nie
analizować wciąż od nowa dzisiejszych słów Barbary.
Wieczorem zadzwoniła, by dowiedzieć się, jak się czuję, i przeprosiła.
Wrócił spokój.
20
Teraz, mimo że depresja ustąpiła, dosyć często pojawiają się momenty
całkowitego załamania. Każdy człowiek ma swoje gorsze i lepsze chwile, tak
jak ja od pewnego czasu. Ale etapy smutku przebiegają u mnie w wyjątkowo
krytyczny sposób. Depresja jest cały czas gotowa. Czeka tylko na właściwy
moment ataku. Tylko że z małą różnicą – powoli zbieram siły na obronę.
Znowu dużo jem. Jem z powodu nerwów, rosnącego niepokoju, jem, by
zabić okrutnie dłużący się czas. Jem, by w tym jedzeniu wszystko pogrzebać.
Pochłaniam ogromne ilości pożywienia, więc zwiększyłam dawkę tabletek
przeczyszczających. Jeżeli nie mogę zwymiotować, to chociaż w ten sposób
uspokoję własne sumienie. Nie znoszę siebie w takich chwilach. Bolesne
wspomnienia same przychodzą i pociągają za sobą cały sznur moich chorych
myśli. Czuję, że jestem całkowicie sama, odepchnięta, niezrozumiana. Cały
świat przeciw mnie jednej. Jestem do niczego.
*
Zaczęły przychodzić wiadomości i odpowiedzi od innych chorych na
depresję:
Dziękuję za twoje słowa...
Tak bardzo się cieszę, że do mnie napisałaś...
Twoja odpowiedź bardzo podniosła mnie na duchu, bardzo ci
dziękuję. Jeśli nie sprawi ci to problemu, napisz, jak wygląda taka
wizyta u terapeuty.
Tak dobrze, że piszesz; cieszę się, że mam z tobą kontakt.
Musi się nam udać wygrać z depresją. Gdy nachodzą cię złe myśli,
staraj się myśleć, że nie walczysz sama.
Serdeczne dzięki za list, za pocieszenie. Dziwne, że udało ci się
odczytać moje chaotyczne zdania.
Mam wrażenie, jakby w moim życiu nagle zrobiło się tłoczno.
*
Na czym to ja skończyłam moje rozważania? Że jestem do niczego. No, to
się akurat zgadza, więc cofnijmy się o zdanie wcześniej. Jestem
osamotniona? Właśnie wracam od doktor Kulczyńskiej i czuję, że nie mam
nawet prawa pomyśleć, że jestem osamotniona.
– Cieszę się, że tak bardzo zżyłaś się z Basią – powiedziała. – Bałam się
trochę o ciebie, kiedy cię zostawiałam te kilka miesięcy temu.
– Mimo mojego tradycyjnego lęku przed ludźmi polubiłam ją już na
samym początku.
– Trudno jej nie polubić, prawda? Ma w sobie dużo ciepła.
– Oj, tak! Staram się mówić jej o wszystkim, to tak bardzo pomaga.
Kiedy mam świetny nastrój, żartujemy. Kiedy jest źle, rozmawiamy o tym.
A kiedy nie mam siły nic mówić, po prostu razem milczymy. Do niczego
mnie nie zmusza.
Gdy tak sobie siedzę w gabinecie, czuję się bardzo bezpiecznie, umacnia
się świadomość, że jestem w dobrych rękach i mam świetną opiekę. Staram
się to zakodować, bym mogła pomyśleć w ten sposób, gdy mój stan się
pogorszy.
– Prowadzę cię już prawie półtora roku i widzę, jak z każdym spotkaniem
idziemy do przodu. Pamiętam, jak przyszłaś do mnie pierwszy raz. Byłaś
wtedy taka wycofana, bardzo zalękniona, bałaś się mnie. A dzisiaj możemy
normalnie rozmawiać, nie jesteś już taka zamknięta w sobie. Mam nadzieję,
że widzisz różnicę?
– Widzę, bo czuję się inaczej, jakby lżejsza o kilkadziesiąt kilogramów.
– I z każdym dniem będzie jeszcze lepiej.
Chyba już w to wierzę.
21
Przechodzę obok mojej szkoły podstawowej z dumą i wyższością. By im
wszystkim pokazać (choć pewnie bardziej, by to sama poczuć), że już nie
jestem tą cierpiącą szarą myszką, która co dzień modliła się, żeby ktoś z nią
porozmawiał lub chociaż się do niej uśmiechnął. Przechodzę i mam ochotę
krzyczeć, że mam ich wszystkich gdzieś.
Ale tak naprawdę to nie jestem pewna, czy tak jest w rzeczywistości.
Pojawiam się u Basi z trochę przygaszoną miną. Wzrok kieruję na
znajome okno i próbuję wydobyć z siebie jakieś sensowne stwierdzenie. Zbyt
długo było dobrze i intensywnie zastanawiałam się, czy aby na pewno nic nie
przeoczyłam.
– Czuję się okropnie, mając świadomość, jak bardzo denerwuję i męczę
ludzi – zaczynam powoli. – Ciągle mam w głowie wszystkie wydarzenia,
kiedy swoim zachowaniem spowodowałam jakieś spięcia. A tego jest tak
dużo.
– Powiem ci tak. Owszem, męczysz ludzi, i to bardzo – patrzę na Basię
zaskoczona, bo chyba jednak mimo wszystko spodziewałam się innej
odpowiedzi – pozbawiając ich własnego towarzystwa – kończy i śmiejemy
się. – Przecież są osoby, które bardzo cię lubią, którym na tobie zależy.
I będzie ich coraz więcej, jeśli tylko innym pozwolisz się do siebie zbliżyć.
Uwierz w prawdę.
Przez chwilę zastanawiam się, czy ona rzeczywiście tak myśli, czy stara
się za wszelką cenę mnie pocieszyć. Nie wiem. Może to metoda.
– Spróbuj, chociaż raz, stanąć naprzeciwko drugiego człowieka
i zapomnieć o analizowaniu każdego wypowiadanego słowa lub ruchu,
zarówno twojego, jak i tej drugiej osoby. Zobaczysz, o ile będzie ci wtedy
łatwiej, ile mniej napięcia będziesz w sobie miała.
– Nie jestem pewna, czy to jest możliwe. Taka analiza stała się już
odruchem bezwarunkowym, nie potrafię tego całkowicie odrzucić. Ciągle jest
we mnie silny strach, że zrobię coś nie tak, jak trzeba. Nawet chyba nie
wiem, jaka naprawdę jestem! – Uświadamiam sobie nagle. Nauczyłam się po
prostu przystosowywać do różnych sytuacji.
– To chociaż spróbuj tę analizę ograniczyć, stopniowo, nie wszystko
naraz. Krok po kroku. Na pewno ci się uda – zapewniła mnie. – Wierzę
w ciebie. Bardzo mocno.
Zrobiła się dosyć przygnębiająca atmosfera. W ciszy wpatrywałam się
w jeden i ten sam punkt i usiłowałam się skoncentrować. Mechanicznie
manipulowałam przy materiale bluzki, wykonując drobne chaotyczne ruchy
palcami u rąk. Myślałam o wszystkim i o niczym. Tak jak w autobusie, kiedy
się bezmyślnie patrzy na mijane budynki i ludzi. Człowiek ma świadomość,
że coś się tworzy w jego głowie, ale tak naprawdę nie dochodzi się do
żadnego konkretnego wniosku. I nawet jeżeli ktoś zadałby nam pytanie, co
się dzieje w tej chwili w naszym umyśle, nie bylibyśmy w stanie mu
odpowiedzieć.
– Nie wiem, czy jestem w stanie to przeskoczyć.
– To?
– Wszystko. Ostatnio nie mam w ogóle siły i zastanawiam się, czy warto
się tak męczyć. – Ogarnia mnie zniechęcenie.
– Nie dziwię ci się, że jesteś zmęczona. Przeszłaś już bardzo dużo,
przetrwałaś i wytrzymałaś najgorsze. Już jesteś wielka.
Spojrzałam na nią. Pokiwała głową i uśmiechnęła się. Słuchałam tego, co
mówiła, i nie potrafiłam ubrać moich uczuć w konkretne otoczki. Nie
wydobyłam z siebie zdania, słowa obwodnicą omijały moją głowę,
utrudniając mi tym samym wszelką komunikację. Poczułam się taka pusta
i banalna.
22
– Byłaś na rozpoczęciu roku?
– Nie.
– Dlaczego?
Pytanie „dlaczego?” może mieć wydźwięk wyrzutów i pretensji. Może
też zawierać dawkę zrozumienia i szczerej troski. W wydaniu Basi zawsze
wchodzi w grę ta druga opcja.
– Nie miałam siły, przerażał mnie tak brutalny powrót do szkolnej
rzeczywistości. Znowu przebywanie wśród ludzi, przymus rozmowy
i słuchania opowieści o szalonych wakacyjnych przeżyciach. Nie jestem
jeszcze na to przygotowana.
– Izolacja?
– Ale nie ta depresyjna. Potrzebuję po prostu spokoju i unikania sytuacji
dla mnie stresujących. Naprawdę czuję się dobrze, a to widać szczególnie,
jeśli porównać zeszłoroczny początek szkoły i dzisiejszy dzień.
Na chwilę w myślach wrócił tamten koszmar. Przez ostatnie dziesięć
miesięcy depresja ani razu nie była tak potworna, jak potrafiła być wcześniej.
Owszem, zdarzały się załamania, krótsze i dłuższe, ale ich przebieg był
w pewien sposób inny.
Zobaczyłam to właśnie teraz, siedząc tu, w gabinecie Barbary. Ukazał mi
się cały przekrój tego czasu i uderzył mnie fakt, że tak dużo się zmieniło. Że
ja się zmieniłam. I choć nie da się tak naprawdę dostrzec jakiegoś wielkiego
przełomu w mojej osobowości i powalającego blasku nowych pozytywnych
cech charakteru, nie stałam się tryskającą szczęściem jednostką, to jest
inaczej. Trudno jest mi to dokładniej zdefiniować. Po prostu to czuję.
– Teraz będę musiała wtopić się w tematykę czysto szkolną. Wszyscy
będą mówili o maturze i o studiach, nauczyciele rozdzielą rozdawane co roku
tradycyjnie dawki straszenia i gnębienia. I ja w tym wszystkim –
stwierdziłam. – Ale już mam na to metodę. Pani nauczyła mnie dystansu,
a ten uwolni mnie od przejmowania się drobnostkami.
– Czyli działamy na spokojnie?
– Jak najbardziej. Nie pozwolę, by szkoła zniszczyła we mnie te garstki
nadziei, siły i energii, które tak starannie gromadziłam od dłuższego czasu.
Sama nie mogę uwierzyć, że mam takie podejście, więc uważnie się
zastanawiam, czy nie mówię tego pod presją lub nieszczerze. Ale nie!
Myśli o studiach mają pozostać luźnymi marzeniami, bo i tak pewnie
nigdzie się nie dostanę. Ruszam w ten rok z bagażem pozytywnego
nastawienia! Ciekawe, jak długo uda mi się w ten sposób przeżyć.
23
Na terapię idę zawsze z ogromną chęcią. Mam stuprocentową pewność, że
podczas tej godziny nic mi się złego nie stanie, nikt mnie nie skrzywdzi, a ja
będę mogła szczerze z kimś porozmawiać i choć przez tę chwilę poczuć, że
wszystko jest takie proste.
Ostatnio bardzo pogorszył się mój stan fizyczny. Wiem, że już od dawna
prześladowały mnie pewne dolegliwości związane z samopoczuciem
psychicznym, ale teraz nie jestem już więziona w ciemnej szafie depresji,
a czuję, jak mój organizm się sypie.
– Przez cały czas jest mi duszno. – Odruchowo westchnęłam, jakby na
potwierdzenie własnych słów. – Wchodząc po schodach, dostaję zawrotów
głowy, momentalnie robi mi się ciemno przed oczami, cała czaszka mi
pulsuje, a nogi drętwieją.
– Jesz coś w ogóle? – Basia wygląda na zmartwioną. – Chyba czasem
trzeba ci jednak przypominać o dbaniu o siebie.
– Coś tam jem, zależy od dnia...
– A nie sądzisz, że w tym może tkwić przyczyna tych wszystkich
objawów, o których mówisz? Zresztą to chyba nie są dla ciebie nowości?
Mój organizm już tyle przeszedł w związku z moimi żywieniowymi
eksperymentami i jakoś nie chce mi się wierzyć, że mógłby tak nagle sobie
na to zareagować.
– Właściwie to nie, ale teraz wszystko spadło na mnie naraz. Jeszcze ten
ucisk w klatce piersiowej, bóle serca. Rano budzę się i widzę zaschniętą na
zębach krew. Pewnie dziąsła albo zaschnięte na skorupę usta. Poza tym
zrobiła mi się wewnątrz jamy ustnej duża rana, a ona uniemożliwia nie tylko
jedzenie, ale i mówienie.
– Aneta, powinnaś iść do lekarza, to brzmi raczej poważnie. Zadzwoń
najpierw do Mai i z nią porozmawiaj – zasugerowała Basia. – Będzie ci
łatwiej. A trzeba coś zrobić.
Pewnie, że będzie mi łatwiej, i już właściwie o tym myślałam, ale u mnie
jest ciągle ten lęk, nie mam odwagi, by po prostu zatelefonować, bo ciągle
prześladuje mnie pewność, że będę jej niepotrzebnie zawracać głowę. Może
te objawy nie są na tyle poważne, by zaraz lecieć z nimi do lekarza? Przerasta
mnie tak banalna czynność. Z zewnątrz wygląda to naprawdę dziecinnie, ale
dla mnie jest przepaścią z cienką kładką, na którą za nic nie wejdę. Ze
strachu. Z odwiecznego przekonania, że jednym krokiem mogę wszystko
zepsuć.
*
– Czy kontakt z innymi chorymi nie wpływa na ciebie przygnębiająco? –
pyta Barbara.
– Wręcz przeciwnie! Poczucie jedności z cierpiącymi tak samo jak ja,
daje mi bardzo dużo, bardzo dużo dobrego. I mogę dzielić się z nimi tym,
czego już się nauczyłam. Mogę mówić im, że będzie lepiej, bo sama już to
wiem.
Nawiązałam przez internet trwalsze znajomości. Nie ma żadnego
udawania, nie ma wymuszonej uprzejmości i pustych zapewnień. Czasami
wiadomość to jedno słowo lub z trudem sklejone zdanie, ale wynika to
z niemożności określenia własnych uczuć, ze zbyt silnego bólu istnienia,
który nie pozwala na stworzenie sensownej wypowiedzi. Ale się rozumiemy.
– Mam jeszcze większą świadomość, że są na świecie ludzie, którzy znają
depresję od wewnątrz, którzy doświadczyli bądź doświadczają tak ciężkich
do wytrzymania objawów tej choroby. A jeśli ktoś jest w gorszej sytuacji lub
dopiero na początku drogi do wyzdrowienia, czuję, jak wiele ja już zrobiłam.
Łączymy się w walce.
– Czy udzielanie wsparcia tym ludziom sprawia ci przyjemność?
Wierzysz w to, co robisz?
– Myślę, że tak. Jakiś czas temu sama byłam w takiej sytuacji i nie
sądziłam, że może istnieć jakieś wyjście. Chcę wykrzyczeć światu, że to
możliwe.
Coraz częściej czuję w sobie siłę, której do tej pory nie znałam.
*
Przez cały czas siedzę przy biurku w zamkniętym pokoju i nikogo do siebie
nie dopuszczam. Nie jest to specjalnie trudne, bo nikt się do mnie nie dobija.
Cały czas chodzę do szkoły i staram się funkcjonować w miarę normalnie.
Mój stan nie należy do najgorszych, czuję się coraz bardziej żywa, a co za
tym idzie – bardziej zjednoczona z rzeczywistością. Oczywiście są momenty,
kiedy czuję, że od najpoważniejszego ataku depresji, dwa lata temu, niewiele
się nie zmieniło, jakbym nie przechodziła żadnej terapii, nie brała leków. Ale
wtedy nie jestem sama i z pomocą Basi lub Mai szybko ładuję akumulatory.
Pilnuję dystansu do szkolnych spraw, ale muszę uważać, by nie zamienił
się on w obojętność. To nie jest daleka droga, a tak trudno potem wrócić.
Staram się przez cały czas pamiętać, że nie liczy się samo osiągnięcie celu.
Ważny jest każdy krok po kolei. Choćby najmniejszy.
24
W szkole odliczam minuty do dzwonka, skreślam w myślach kolejne
przetrwane lekcje, kolejne przeżyte nad depresyjną kreską dni. I kolejne kroki
do przodu.
Tym sposobem o 8.15 w piękny, jesienny wrześniowy poranek
skończyłam osiemnaście lat. Urodziny to taki specjalny dzień, wyłącznie
mój. Co roku mam naiwną nadzieję, że tym razem będzie inny, weselszy,
mniej samotny.
Basia podarowała mi z okazji urodzin drewnianą figurkę kotka. Wiem, że
będzie dla mnie już zawsze wyjątkowym przedmiotem. Moim amuletem
szczęścia.
– A teraz przygnębienie? – pyta Basia następnego dnia.
– Nastąpiło jakieś załamanie, smutek pojawił się dosyć szybko. Cały
dzień siedziałam sama w domu. Sama.
Pozwoliłam, by moim ciałem zawładnął niepokój. Proces ten, co zawsze.
Wczoraj wracałam do domu i modliłam się, by zastać w przedpokoju
jakieś obce buty, które oznaczałyby, że ktoś przyszedł mnie odwiedzić. Nic
z tego. Wieczorem zadzwoniłam do doktor Kulczyńskiej, by umówić się na
wizytę. Miałam nadzieję, że uda mi się zamienić z nią parę zdań. Minąłby
lęk. Ale odwaga mnie opuściła.
Potem się pocięłam.
Po dziesięciu miesiącach abstynencji. Jestem beznadziejna.
Przez dwa tygodnie mój stan znów się pogorszył. Reagowałam na świat
w dużym spowolnieniu, a smutek był moją podstawową emocją. Nie był to
jednak ten okropny, przytłaczający depresyjny smutek, który nie pozwala
normalnie żyć. Nie paraliżował mnie, lecz po prostu towarzyszył
codzienności.
Czułam się okropnie, pokazując Barbarze ślady po urodzinowym cięciu.
A ona całą swoją osobą pokazała mi, że mimo to cały czas stoi po mojej
stronie. Bardzo tego potrzebowałam.
Jednocześnie byłam całkowicie świadoma faktu, że kaleczenie się
przestało pełnić pożądaną rolę. Tym razem nic mi nie dało. Chwyciłam za
żyletkę z przyzwyczajenia, postąpiłam po prostu tak jak do tej pory. Ale
czułam, że robię coś złego, a ból był silniejszy niż dotychczas. Niewart tego,
co zrobiłam. Choć rany będą jeszcze długo widoczne, to wiem, że więcej
tego nie zrobię.
Barbara powiedziała, że zdrowieję.
25
Wracałam z zakupów, gdy to się stało. Po prostu szłam i cieszyłam się
podejmowanymi przeze mnie nowymi aktywnościami. Ale wszystko się
zmieniło, kiedy zobaczyłam, jak ludzie pośpiesznie zaczynają gromadzić się
w jednym punkcie, obok przystanku autobusowego. Podeszłam bliżej
i zobaczyłam, że na ulicy leży człowiek.
– Autobus przejechał mu po nogach! – Usłyszałam, jak krzyknął ktoś
z tłumu.
Momentalnie rzuciłam wszystko, co miałam wtedy w rękach, i uklękłam
na chodniku.
To był już starszy mężczyzna, niewysoki, ubrany w krótką brązową
kurtkę i szare spodnie z grubego materiału. W kałuży obok leżał zmięty beret.
– Niech ktoś wezwie karetkę! – rzuciłam w przestrzeń.
– Czy ktoś ma komórkę?
– Masz telefon?
Szmer wśród gapiów, którzy coraz ciaśniejszym kręgiem skupiali się nad
nami.
Spojrzałam w stronę nóg leżącego mężczyzny. Wykrzywione
w nienaturalny sposób, widoczne kości świadczące o licznych złamaniach
otwartych, krew. Po prostu miazga. Koszmar. Gwałtownie wciągnęłam
powietrze, by powstrzymać odruch wymiotny.
Zdjęłam z siebie płaszcz i nakryłam nim tego człowieka, rozluźniłam mu
szalik pod szyją, przekręciłam głowę na bok. Jego oczy nieruchomo
wpatrywały się we mnie.
– Pośliznął się i upadł. To nie była wina kierowcy.
Zbierało się coraz więcej ludzi, wszyscy zdolni tylko do patrzenia na
tragedię, ale nikt nie jest w stanie wykonać żadnego sensownego ruchu. Stoją
i komentują. Nic więcej.
Wzięłam go za rękę i zaczęłam głaskać po głowie, powtarzając:
– Wszystko będzie dobrze, zaraz przyjedzie karetka i się panem zajmą.
Proszę się nie bać, jestem tu cały czas.
Dyszał, z ogromnym trudem próbował oddychać, tak mi się przynajmniej
wydawało. Starałam się pytać go, co dokładnie go boli, ale nie było z nim
żadnego kontaktu. A jego oczy? Nie można zapomnieć takiego spojrzenia.
Oczy, puste oczy wpatrzone gdzieś daleko, w jakąś bliżej nieokreśloną
przestrzeń.
Cały czas modliłam się, żeby Bóg pozwolił mu żyć. Ale on umierał na
moich rękach. Umierał... i umarł.
Karetka przyjechała po dłuższej chwili, ale nie udało się już nic zrobić.
Po prostu umarł. Umarł, gdy do niego mówiłam, gdy się modliłam i gdy
trzymałam go za rękę.
Jednocześnie tak bardzo szkoda mi było kierowcy autobusu. Młody
chłopak, pewnie dopiero zaczął jeździć. Siedział na chodniku z głową między
kolanami. Załamany. Teraz pewnie prokuratura, dochodzenie, a w pamięci
już do końca życia. A przecież to nie była jego wina. Niczyja. Po prostu
wypadek.
Stałam tam i patrzyłam na ciało przykryte czarną folią. Ciało, które
jeszcze przed chwilą żyło. Śmierć nagle wydała mi się czymś potwornym,
a przecież jeszcze niedawno sama o niej marzyłam. Teraz za wszelką cenę
chciałam dalej żyć, oddychać i jutro rano otworzyć oczy po przebudzeniu.
Wpadłam w moją wewnętrzną histerię. Nie krzyczałam, nie płakałam
głośno, nie biegałam i nie wyrywałam sobie włosów z głowy. Po prostu
w jednej chwili coś we mnie stłukło się i przyrosłam do chodnika, nie mogąc
zrobić kroku do przodu. Zrobiło mi się niedobrze, gorąco i wpadłam w swego
rodzaju trans wynikający chyba z szoku.
Na początku wyrzuty sumienia. Czy mogłam zrobić coś więcej? Czy
mogłam mu pomóc? Roztrzęsiona i przerażona funkcjonowałam jeszcze
przez kilka dni. Nikomu nic nie powiedziałam, a z Mają spotkałam się po
pięciu dniach.
– Jesteś takim małym aniołkiem – powiedziała. – Zrobiłaś coś pięknego,
byłaś przy tym człowieku, kiedy umierał. Tak trudno jest towarzyszyć
umierającemu, a ty to zrobiłaś. Wiem, że było to dla ciebie trudne, ale
zobacz, byłaś jedyną osobą, która ruszyła się z miejsca. Jesteś wielka.
Nie jestem w stanie opisać tej ulgi. Idę na spotkanie przepełniona
negatywnymi emocjami, z ciężką klatką piersiową, bolesnym oddechem,
dreszczami i ogromnym zmęczeniem. A potem siadam w fotelu, patrzę na
spokojną twarz doktor Kulczyńskiej, której ufam i przy której jestem
całkowicie bezpieczna, i wylewa się ze mnie cała ta ohydna substancja,
i w ciągu tej planowej godziny staję się wolna. Nie od moich myśli. Od
przytłaczającej masy tamtego wydarzenia.
– Jesteś bardzo dzielna, wiesz? – szepnęła do mnie tuż przed wyjściem.
Mam przed oczami jeszcze ten obraz. Widzę te oczy, widzę zmiażdżone
nogi i moment, kiedy koła autobusu najeżdżają na te nogi, mimo że tego nie
widziałam. Tak jakby zaciął się film, jakbym cały czas oglądała jeden kadr.
Parę dni później przeczytałam w gazecie, że bezpośrednią przyczyną
śmierci był zawał serca w wyniku szoku powypadkowego.
*
Koszmar wypadku powraca do mnie co jakiś czas. Doktor Kulczyńska
zapisała mi leki uspokajające, żebym przez te kilka dni mogła dojść do siebie.
– Nie połkniesz całego opakowania? – pyta, ale wyczuwam w jej głosie,
że nie jest do końca poważna i raczej mnie prowokuje.
– Oczywiście, że nie. Obiecuję – obruszam się, bo przecież już od dawna
nie mam takich myśli.
I czuję, że jest dobrze. Jedno słowo: „obiecuję”, i zrozumiałam, jak
ogromny postęp uczyniłam od czasu, gdy siedziałam w tym samym miejscu
po raz pierwszy. Niepozorne osiem liter poniosło za sobą ogromną siłę, stało
się owocem całej mojej dotychczasowej pracy.
Mimo pojawiających się co jakiś czas napadów smutku zauważam
ostatnio znaczące zmiany w moim samopoczuciu. Zmiany na lepsze. Coraz
częściej mam siłę, by coś robić, a przede wszystkim chęć do tego. Walczę
z umysłem, który wciąż pracuje zgodnie z mechanizmem: pamiętać tylko to,
co złe. Być może nie mam zdolności (a może ochoty), by zauważyć
jakiekolwiek postępy w wychodzeniu z choroby, ale moje terapeutki wciąż
mi o tym przypominają. Powoli zaczynam zauważać to, czego udało nam się
dokonać.
*
Rok upływa mi na przygotowywaniu się do matury i egzaminów na studia.
Rzeczywistość moich rówieśników staje się po części moją rzeczywistością.
Po części, bo już zawsze będę krok do przodu przez to, co przeszłam. Nauka,
książki, studniówka, spotkania towarzyskie, pasje. Mogę się śmiać, żartować,
robić plany i snuć marzenia. Za kilka miesięcy zacznę wszystko od nowa.
A w chwilach, gdy przychodzi zwątpienie, mam już z kim porozmawiać.
Życie z depresją staje się przeszłością. I to się dzieje naprawdę.
26
Już teraz wiem, że można wyjść z tego depresyjnego piekła. Naprawdę.
I choć wydaje się nam, że nic nie robimy, nie walczymy i czujemy się coraz
gorzej, to w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Szereg codziennych,
niezauważanych drobiazgów zabiera nam mnóstwo energii, każda błahostka,
jak choćby zmiana pozycji siedzenia lub leżenia, w trakcie ciężkiej depresji
staje się wysiłkiem przekraczającym nasze możliwości. Trzeba zwracać na te
drobne iskierki człowieczeństwa uwagę. To jest bowiem nasza walka o życie,
o upragniony wewnętrzny spokój i równowagę emocjonalną. Bardzo długo
wydawało mi się, że nie robię nic, że nie posuwam się w ogóle do przodu, ale
teraz umiem już zauważyć te, niewidoczne wcześniej, przełomy. Może
dostrzegłam je dopiero, wypowiadając to magiczne słowo „obiecuję”?
Samo wstanie z łóżka staje się dla nas zwycięstwem. Zwycięzcą nie
zawsze jest ten najlepszy, który zdobywa główną nagrodę. Zwycięzcą może
być człowiek, który próbuje coś zmienić w sobie, swoim życiu i podejściu do
otaczającego świata, pomimo wszelkich trudności. Człowiek, który robi
pojedyncze, powolne kroki, przekraczając własne lęki i ograniczenia,
podczas gdy inni bez trudu biegną. Nam może wydawać się, że
przegrywamy, że z góry jesteśmy skazani na poniesienie druzgocącej klęski,
ale każdy, choćby najmniejszy, ruch jest potężnym krokiem w stronę słońca,
które świeci dla wszystkich.
Dla nas też.
Tak jak dziecko uczy się chodzić, tak ja przez ponad dwa lata terapii
uczyłam się żyć. Musiałam zacząć od początku. Zmienił się mój sposób
myślenia. Zaczęłam patrzeć na świat w dużo jaśniejszych barwach.
Nauczyłam się przeżywać szczerą radość i satysfakcję, gdy coś mi się uda
osiągnąć. Otworzyłam się na ludzi i przestałam się ich bać. Nie widzę już
przyszłości w czarnych barwach, jak to robiłam do tej pory. Dostrzegłam
w sobie człowieka, który ma prawo do życia, jak wszyscy ludzie.
Dostrzegłam w sobie piękno i wartość, których tak bardzo się wypierałam.
Przestałam patrzeć na świat w kategoriach czarne – białe i odrzuciłam
myślenie „wszystko albo nic”. Nie odnoszę już wszystkiego, co ktoś zrobi
lub powie, do siebie. A przede wszystkim zrozumiałam, że depresja jest
chorobą, a nie moją winą.
Dostałam ogromny zastrzyk siły, którą wykorzystuję przy każdym
potknięciu, bo jest ich jeszcze bardzo dużo. Ale umiem już walczyć i bronić
się. Przebyłam bardzo długą, trudną i wyboistą drogę, z której wyszłam
zwycięsko.