Maria Pruszkowska
7 babek, 1 dziadek
Nie chcemy być smutni
To za łatwe
To za głupie
To za wygodne
Za często miewa się ku temu okazję
To nie sztuka
Wszyscy są smutni
My już nie chcemy być smutni
Cendrars
Wstęp, czyli spotkanie z historią o dziadku
Dziadka zaproponowano mi po raz pierwszy na spotkaniu autorskim. Chwila ta
pewno dlatego tak utrwaliła się we wspomnieniach, ponieważ przez następne półtora
roku spotykałam się z nim i jego historią o wiele za wiele razy, i to na ogół w
momentach najmniej oczekiwanych i w najmniej sprzyjających okolicznościach.
To spotkanie autorskie przerażało mnie od samego, że się tak wyrażę, zarania.
Piekielnie się boję „wieczorów” w ogóle, a w moim od po wojny rodzimym Sopocie
szczególnie. To — miało się właśnie odbyć w samym pępku Sopotu, czyli w
Międzynarodowym Klubie Książki i Prasy. Od rana więc popijałam walerianę, aby się
uspokoić, i czarną kawę, żeby się z lekka podniecić. Mieszanka owa dała kapitalny
efekt. Byłam otępiała w momentach, gdy należało olśniewać audytorium
błyskotliwością, a ożywiona, gdy trzeba było zachować olimpijski spokój. Do tego
wszystkiego piekielnie peszyły mnie rozradowane twarze rodziny i przyjaciół. Po
przeczytaniu wzmianki w gazetach „moi” postanowili wziąć tym razem czynny udział
w tym, według nich i dla nich, „wspaniałym przedstawieniu. Starałam się nie patrzeć
w stronę, gdzie się rozsiedli. Starałam się nie zauważać prowokujących min i
podejrzanych szeptów, połączonych z wybuchami siłą tłumionych chichotów. Bawili
się moim kosztem wspaniale, a ja ze skóry wychodziłam, aby doholować resztę, czyli
Drogich Czytelników, w sposób względnie inteligentny do upragnionego końca tego
niefortunnego występu. Zziajana, spotniała i zdenerwowana dobrnęłam wreszcie do
zakończenia.
Jeszcze parę autografów, jeszcze parę króciutkich rozmów, jeszcze parę uścisków
dłoni... i będę wolna!
— Zabieramy cię na wódkę, należy ci się — usłyszałam cichy szept wydelegowanej
przez paczkę kuzynki.
Uraza do „moich” rozpłynęła się w zachwycie. Kieliszek wódki! To było nareszcie
coś, czego potrzebowałam.
Ufff! Teraz już chyba naprawdę koniec.
Przez chwilę dziękowałyśmy sobie nawzajem z kierowniczką klubu i już zaczęłam się
przeciskać między krzesełkami i stolikami prawie opróżnionej sali, gdy nagle
zostałam zablokowana w najciaśniejszym miejscu przez jakąś starszą panią. Z miną
zdecydowaną na wszystko stała przede mną i rozwlekłymi zdaniami najpierw
przepraszała, że mnie zatrzymuje, później jeszcze rozwlekłej zaczęła się dziwić, że
zdobyła się na taką odwagę. Tymczasem ja nie mogłam się zorientować, o co chodzi.
Przedreptywałam. nerwowo z nogi na nogę, tym bardziej że „moi” za plecami tej pani
kiwali do mnie głowami, machali rękami, wzruszali ramionami i wyczyniali coś, co
graniczyło z teatrem pantomimy i popisami gimnastycznymi. Uśmiechnęłam się,
ponieważ nie mogłam się nie uśmiechnąć. Zachęcona tym starsza pani przestała się
wreszcie dziwić własnej odwadze i nagle, jakby z przepełnionego naczynia, zaczęła
na mnie wylewać historię swojego dziadka.
— Dobrze — przerwałam w momencie, kiedy podczas straszliwej burzy z
błyskawicami, piorunami i gradem wielkości kurzych jajek w połowie chyba
poprzedniego stulecia na małym folwarczku rodził się tenże dziadek — dobrze, ale
dlaczego pragnie pani opowiedzieć jego historię właśnie mnie?
— Bo musi pani o nim napisać!
Zatkało mnie kompletnie i stałam oniemiała, zdaje się, że nawet z otwartymi ustami.
Przez ten czas dziadek się wreszcie urodził i jak się dowiadywałam, już w wieku lat
trzech zaczął zdradzać wybitny i indywidualny charakter. Oprzytomniałam
spostrzegłszy, że moje towarzystwo gęsiego, z ostentacyjnie ponurymi minami
opuszcza klub. Chwyciłam prawą rękę wnuczki owego dziadka, uścisnęłam mocno,
jeszcze mocniej potrząsnęłam i mgliście mamrocząc: — To chyba nie dziś, to może
kiedyś... kiedyś... przy czarnej kawie... — wywiałam z klubu.
W dwa tygodnie później zamajaczyła mi na ulicy Bohaterów Monte Cassino owa
starsza pani, ale przedarłam się przez nasypy świeżo rozkopanej jezdni na
przeciwległy chodnik i zręcznie uniknęłam spotkania.
Z biegiem czasu zapomniałam jednak, jak ona wygląda i zapomniałabym także
kompletnie o jej dziadku, gdyby... gdyby nie Basia Siemionkowa, którą w parę
miesięcy później spotkałam w kolejce elektrycznej. Zaraz po czułych przywitaniach
zaczęła mnie częstować tym samym dziadkiem.
— A dajże mi spokój — jęknęłam. — Żebym pękła, powinnam się teraz zabrać do
rozgryzania jakiegoś problemu współczesnego. Zapotrzebowanie społeczne —
rozumiesz? I właśnie szukam i szukam... Co mi tam jakaś historia dziadka z
dziewiętnastego wieku.
Szukałam rzeczywiście. Ale to skrystalizowany już jako tako temat odpadał, bo
wyzyskany był bez reszty w reportażach, to znów z innym rozstać się wypadało jako
wyeksploatowanym w powieściach, a z jeszcze innym, bo przepadała za nim satyra.
Tylko siąść i płakać.
Basia jednak nie chciała dać za wygraną.
— Jeślibyś się rozpaliła do tego dziadka... — zaczęła. Koło nas rozgorzała akurat
dzika awantura dwóch „niedomytych” z konduktorką.
— O widzisz? — wskazałam brodą. — Może tym powinnam się zainteresować?...
Wysiadłam z kolejki zamyślona i już... już wydawało się, że temat mam, że nareszcie
chwyciłam byka za rogi. Jednakże po paru dniach się okazało, że to tylko mgławica,
ż
e majaczą w niej zaledwie kontury problemu, a w tym lepkim sosie poruszają się
drewniane postacie, postacie-symbole.
Brrr!
W tę tak poważną sytuację, z której ciągle wyjścia znaleźć nie mogłam, spadło mi
jakby z nieba stypendium marynistyczne. Poczułam się zatem w obowiązku śnić o
wielkiej epopei morskiej. Po powrocie jednak z podróży epopeja, owszem, śniła mi
się nadal, ale cóż dał mi sześciotygodniowy rejs po Morzu Śródziemnym? Co miałam
uczynić, o nieszczęsna, z własną ambicją, aby patrzeć na temat świeżo, oryginalnie i
odkrywczo? Takiego ambitnego materiału przyniosłam akurat tyle, że wystarczyło mi
na jeden wątły felietonik do „Głosu Wybrzeża”.
Sama rozpacz!
Wtedy to natknęłam się znów na historię dziadka. Zaproponowano mi go bowiem w
Związku Emerytów i Rencistów, napomknęła też o nim znajoma bibliotekarka,
wreszcie jeden z księgarzy zapytał, czyby mnie ten dziadek nie zainteresował.
Później, prawie jednocześnie, dwie z innych zupełnie środowisk znane panie zaczęły
entuzjastycznie na dziadka namawiać. W końcu i pielęgniarka w przychodni z takim
przejęciem dowiadywała się, czy już o dziadku piszę, że zastrzyk wypadł bardzo
boleśnie.
Cóż to za piekielna sprawa z tą historią o czyimś dziadku? — pomyślałam wreszcie
zaintrygowana. — Sopot, urocze małe miasto, zwłaszcza w dzień powszedni, czyli
poza sezonem, Sopot, w którym wszyscy się znają jeśli nie osobiście, to z widzenia
lub ploteczek, wie coś, czego ja nie wiem?... Do tego łączy jeszcze mnie z tym czymś,
o czym nie mam zielonego pojęcia?...
Snując te refleksje zrozumiałam, że już nie wypada mi dłużej uciekać przed
przeznaczeniem, a równocześnie poczułam się zaciekawiona, co tam tak bardzo
ważnego jest w tej historii.
Tak! — zdecydowałam. — Nie pozostaje mi nic innego, jak na to zapolować.
Nie namyślając się już dłużej chwyciłam słuchawkę telefoniczną i połączyłam się z
Basią Siemionkową.
I
O tym, jak wyglądało życie w domu Siemionków, ponieważ, jakby nie było, jest
ono ściśle związane z historią o dziadku
Pani Helena Jeziorańska uważała zawsze, że historia jej dziadka jest ciekawsza od
najciekawszej powieści, a sam dziadek bije na głowę najbardziej interesujących
bohaterów.
Dotychczas ów dziadek, jego burzliwy żywot i jego przygody znane były częściowo z
tradycji, częściowo z opowiadań pani Jeziorańskiej, szczególnie pewnej grupce ludzi
w Lublinie. Tam bowiem żył i działał w końcu zeszłego stulecia i na początku
obecnego. Tam też do niedawna mieszkała pani Helena i tam mogła snuć nie
kończące się rozmowy na ten interesujący temat z wtajemniczonymi, a zwłaszcza z
wdową po aptekarzu, która uwielbiała te opowieści. Jej ojciec znał w swojej młodości
dziadka pani Jeziorańskiej, a po jego śmierci twierdził nawet, że należał do grona
dziadkowych przyjaciół. Z biegiem lat coraz bardziej jednak staruszkowi wszystko się
plątało i nie tylko że pewne fakty z życia dziadka podawał tak, jakby i sam brał w nich
udział, ale nawet co ciekawsze przygody zaczął przypisywać samemu sobie.
Rozmowy z nim drażniły ostatnio panią Jeziorańska, ale zawsze lepsze było to niż
kompletna pustynia, jaka otoczyła ją w Sopocie. Bo tu nikt nie znał dziadka i niestety
wyglądało na to, że nikt nie chce go poznać.
Z Lublina została pani Jeziorańska, jak sama się wyrażała, przeflancowana na stare
lata przez synów do Sopotu. Czuła się tu jak na odludziu i po rozpakowaniu się i
urządzeniu w wynajętym pokoju postanowiła przeflancować także legendarnego ongiś
na Lubelszczyźnie przodka.
Przede wszystkim spróbowała zainteresować nim Ewunię, córkę Piotra. Ale Ewunia,
która właściwie do odwalenia wizyty u pani Heleny została przez rodziców zmuszona,
zmierzyła babkę uważnie szeroko otwartymi oczami, leciutko z odcieniem
zniecierpliwienia wzruszyła ramionami i starając się przyhamować irytację w tonie
głosu powiedziała:
— Kochana babciu! A któż teraz ma czas na wysłuchiwanie historii o
prapradziadkach?
Starsza pani zafrasowała się.
Tymczasem Ewa zaczęła szybko trzepać o jakimś meczu piłki ręcznej; o tym, że
gdyby jakiś Michał nie miał rozbitego kolana, to wynik byłby na pewno inny; o tym,
ż
e „bitelsi” tracą popularność; o tym, że galaretka wedlowska przysłana babci przez
jej matkę jest wyśmienita i o tym, że powinna już lecieć, bo dziś ma i angielski, i
pływalnię, a wieczorem jakąś imprezę w „Żaku”, na którą musi pójść koniecznie, bo
tam sprawdzi, kto ostatnio pcha się na pierwsze miejsce listy przebojów. A wiedzieć o
tym trzeba, żeby być na etapie.
Pani Jeziorańskiej od tego wszystkiego zakręciło się w głowie, a gdy wnuczka
popędziła do swoich młodych spraw, usadowiła się w wygodnym fotelu z gazetą.
Przeglądała ją znudzonymi oczami. Nagle zelektryzowała ją malutka wzmianka o
spotkaniu autorskim w Klubie Książki i Prasy.
A jeśli zdobędę się na odwagę i opowiem tej literatce o dziadku?
Ale niestety! Literatka, jak już wiemy, wywinęła się bezczelnie, w wyniku czego
przez całą noc uwielbiany dziadek męczył panią Jeziorańską przeraźliwie
koszmarnymi snami. Rano zaś starsza pani zrozumiała, że jeśli z kimś życzliwym o
nim nie porozmawia, nie opowie choć paru jego przeżyć, nie przekaże komuś choć
jednej jego przygody, dziadek rozsadzi ją od środka.
Ale komu ma opowiedzieć? Synom? Znają to od lat dziecinnych i otrząsają się ze
zniecierpliwieniem, gdy tylko na ten temat zaczyna mówić. Ich żonom? Krystyna
zapracowana, a Nacia w kawiarni. Wnukom? Ewunia dystrakt, Zbyszek za mały.
Jankowskim? — przypomnieli się jej gospodarze, u których mieszkała. — Tępaki!
Nie potrafią ocenić.
Rozpaczliwie szukała w myślach. Wreszcie znalazła i odsapnęła.
— Mam — szepnęła z ulgą. — Siemionkowa! Ta z pierwszego piętra. Z paru słów
zamienionych na schodach widać, że to poczciwości kobieta.
Poderwała się z fotela, aby podreptać o piętro niżej i może, gdyby okoliczności były
sprzyjające, zainteresować tę, chyba swoją równolatkę, historią o dziadku. Jednakże
okoliczności nie były sprzyjające.
W korytarzyku dopadła panią Helenę Jankowska.
— Wychodzi pani? Teraz? Przecież za dwadzieścia minut podaję obiadek.
Obiadki, śniadanka, kolacyjki wyglądały w domu Jankowskich jak celebrowane
nabożeństwa. A że synowie pani Jeziorańskiej wynajęli dla niej pokój wraz z
utrzymaniem, nie chciała na początku swego współżycia z gospodarzami naruszać
rytuału.
Jednakże tego dnia i po obiedzie okoliczności okazały się nie sprzyjające. Gdy
zadzwoniła do drzwi Siemionków, trafiła fatalnie. Wszyscy bowiem w podnieceniu
oczekiwali na powrót współlokatorki ze szpitala.
Jak zawsze i jak wszystkich, Siemionkowie przyjęli nową sąsiadkę przeserdecznie; z
miejsca poczuła się swobodnie, ale przez cały czas tej pierwszej wizyty nie udało się
pani Jeziorańskiej dojść do słowa. Rozmowa bowiem kręciła się dokoła panny
Pauliny i żadna siła nie mogła jej skierować na inne tory.
Więc najpierw Basia, która przy pomocy wynajętej sprzątaczki kończyła
porządkowanie pokoju współlokatorki, dostała ataku gadatliwości i musiała
opowiedzieć o tym, jak bardzo panna Paulina jest samotna.
— Przez te parę lat, co razem mieszkamy, nikt jej nigdy nie odwiedzał i nawet nie
zauważyłam, aby otrzymała z poczty jakiś list lub choćby najgłupszą kartkę z
pozdrowieniami albo z życzeniami. Czy to nie straszne?
Basia, przejęta losem panny Pauliny, załamała ręce zatrzymując się na środku pokoju.
— Straszne — odszepnęła pani Jeziorańska.
— A najgorsze to to, że ostatnio wskutek długotrwałej choroby straciła także pracę.
Pewno dadzą jej rentę inwalidzką. I cóż to będzie za życie w jej wieku?
— Ojej — zmartwiła się pani Jeziorańska trochę obłudnie, ponieważ równocześnie
pomyślała, że już teraz ta jakaś Paulina przestanie być przedmiotem rozmowy i że
będzie można w zręczny sposób podjąć temat, z którym przyszła.
Pani Helena nie doceniła domu Siemionków. Niestety włączyła się starsza pani
Siemionkowa, aby opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami historię paru chorób
panny Pauliny z okresu trzech lat. Zakończyła zaś rzecz obszernym, wnikliwym i
prawie że lekarskim traktatem o chorobie ostatniej, czyli o ischiasie, z którym lekarze
walczyli najpierw w domu zastrzykami betabionu, później w szpitalu i borowiną, i
budkami rozgrzewającymi, parafiną i blokadami, nie mówiąc już o tonach lekarstw
aplikowanych pannie Paulinie.
— I niech sobie pani wyobrazi — mówiła z przejęciem. — Po wielu tygodniach tej
kuracji okazało się, że to wcale nie był ischias. — Zatrzymała się i powiodła oczami
po słuchaczach. — To nie był ischias, tylko dysk. Przewieziono ją więc do szpitala na
Łąkowej i tam wreszcie dokonano operacji.
Tu pani Siemionkowa szykowała się opowiedzieć, na czym polega operowanie dysku,
jakie są szanse i jakie grożą powikłania, ale nie zdążyła, ponieważ do mieszkania
wszedł jej syn powracający z pracy.
Adam przedstawił się nowej znajomej i zorientowawszy się, że rozmowa toczy się o
współlokatorce, nie byłby sobą, żeby nie dorzucić i swoich trzech groszy.
— Do czasu póki nie zaczęła chorować — powiedział — była tak cicha, spokojna i
niewidoczna, że trzeba było przejść koło niej co najmniej trzy razy, aby ją choć jeden
raz zauważyć.
— Naprawdę — dodała od siebie Basia z przejęciem. — A ja nie przypominam sobie,
czy kiedykolwiek z nią rozmawiałam. Mogę tylko ręczyć za łańcuszek słów „dzień
dobry”, ginący w odległej przeszłości, raz na parę tygodni przepleciony zdawkowo
wygłoszonym życzeniem dobrej nocy.
— A to wszystko dlatego, że nie potrafi rozejrzeć się po świecie za jakimś miłym,
interesującym, zdrowym chłopem — zawołał z pasją Adam. — Ręczę, że choć parę
chorób wyleczyłaby sobie bez lekarzy i lekarstw.
Basia z oburzoną miną już otworzyła usta, aby zgromić męża, ale w tym momencie
usłyszano ruch na schodach.
— Przyjechało pogotowie! — wykrzyknął inżynier Siemionko. — Trzeba im pomóc!
Pani Jeziorańska uznała, że nie wypada dłużej siedzieć u sąsiadów. Pożegnała się
więc i wróciła do siebie zawiedziona.
Tym razem się nie udało — może uda się następnym.
Ale następny raz i następny, i jeszcze parę następnych nie spełniły nadziei. Pani
Helena nie dawała jednak za wygraną i przywarła do domu Siemionków, czatując na
okazję.
Dziadek co prawda trochę jakby przycichł i mniej narzucał się myślom wnuczki,
niemniej ona sama postanowiła niezłomnie stworzyć w nowym środowisku tę
atmosferę, w jakiej żyła dotychczas.
Tymczasem zażyłość z sąsiadami pozwoliła jej zapoznać się z warunkami ich
bytowania.
A więc panna Paulina.
Panna Paulina rzeczywiście wiodła dziwnie zjełczałą egzystencję. Przede wszystkim
była przeraźliwie samotna. Toteż kiedy zachorowała obłożnie, co ostatnio przytrafiało
się coraz częściej, pies z kulawą nogą nie zadbałby o nią, gdyby nie rodzina
Siemionków, do których ongiś została dokwaterowana. Adam lub Basia musieli
wytelefonowywać lekarzy, oni musieli „skakać” do apteki po lekarstwa, oni musieli
podać jej do łoża boleści szklankę gorącej herbaty i dzielić się obiadem. Oni musieli
wywalczać miejsce w szpitalu i wzywać pogotowie.
— A ja musiałam to wszystko przyjmować — opowiadała łzawo pani Jeziorańskiej.
— Pocieszałam się tylko myślą, że gdy umrę, odziedziczą mój pokój — kończyła z
makabrycznym humorem.
Na ten pokój Siemionkowie rzeczywiście mieli od dawna straszną ochotę wskutek
intensywnego powiększania się rodziny. Paulina jednak umierając coraz częściej nie
mogła jakoś umrzeć, pomimo że, teoretycznie biorąc, może nawet miałaby na to
ochotę. Zawsze wydostawała się z wszelkich opałów zdrowotnych — trochę dzięki
instynktowi samozachowawczemu, a jeszcze bardziej dzięki uporowi lekarzy, którzy
ją leczyli i leczyli z cierpliwością godną lepszej sprawy.
Siemionkowie w rezultacie stracili na ten pokój wszelką nadzieję i postanowili
urządzić się inaczej. Przede wszystkim zahamowali taśmową produkcję dzieci,
poprzestając na trzech budrysach: Jarku, Marku i Arku. Wymarzonego Darka
postanowili odłożyć na później, a na razie zdecydowali, że będą się budować. Adam
po wielu bojach w swojej instytucji zdobył parcelę w Sopocie w nowo budującej się
kolonii pracowniczej. Załatwił też pożyczkę w banku. Ale i pożyczka, i dość duże
pobory były kroplą wody w stosunku do oceanu wydatków, jakie zwaliły mu się na
głowę. Wobec tego podłapał jeszcze pół etatu w innym przedsiębiorstwie oraz
polował na prace zlecone, nad którymi wysiadywał prawie całe noce. Okazało się
jednak, że budowanie domku jednorodzinnego ma coś wspólnego z greckim mitem o
beczce Danaid. Basia także musiała się zabrać do pracy zarobkowej, a popołudnia
poświęcać przepisywaniu na maszynie kosztorysów.
— Jeżeli państwo i całe społeczeństwo mogło w swoim czasie zaciskać pasa, aby w
okresach pięcioletnich odbudować miasta, przemysł i gospodarkę, to jedna rodzina nie
tylko może, ale i powinna zafundować sobie taki pięcioletni zryw — żartował Adam,
organizując żonie prywatne, domowe narady produkcyjne.
Ta szaleńcza i opętana praca, jakiej oddali się bez reszty, sprawiła, że trzy małe
szatany: Jarek, Marek i Arek zostały bez opieki. Szkoła Jarka i przedszkole Marka i
Arka nie rozwiązywały problemu. Rychło więc w małej służbówce wylądowała matka
Adama, ściągnięta rozpaczliwymi listami błagającymi o pomoc.
Starsza pani Siemionkowa okazała się kobietą poczciwą z kościami. Nie tylko że
zajmowała się domem i dziećmi, ale opiekowała się też i współlokatorką. Gotowała
jej kleiki i kaszki, robiła zakupy i przychodziła na pogawędki. Krępowało to Paulinę
ogromnie, bo starsza pani, zwana w rodzinie Bunią, urodziła się z antytalentem
organizacyjnym. Każdego dnia po zakupy latała trzy do pięciu razy. Bo jak kupiła
mięso i pieczywo, to zapomniała o maśle i cukrze. Po przyniesieniu masła lub cukru
pędziła jeszcze po jedno jajko, potem dajmy na to po włoszczyznę.
Basia starała się, aby w domu były zapasy, ale nie zawsze jej się to udawało, a porady
Adama, aby chodzić po zakupy z notatką, nie trafiały Buni do przekonania.
Urodziła się już taka i taka na całe życie została.
Jeśli na przykład na obiad miała ugotować makaron (a gardziła makaronem
gotowym), nie wiadomo dlaczego wszystkie pokoje, łącznie ze współlokatorskim,
wychodziły z tych zmagań posypane mąką. Zwykle po przygotowaniu posiłku, a
jeszcze przed podaniem go, nie wiadomo kiedy i dlaczego wszystkie garnki i noże,
talerze i talerzyki, a nawet filiżanki, pobrudzone były przy pomocniczych pracach, i
kuchnia wyglądała tak, jakby przez nią przeszło tornado.
Rzucała się więc biedna Bunia od świtu do nocy w straszliwym rozgardiaszu, jaki
koło siebie stwarzała, a pani Jeziorańskiej oczy na wierzch wychodziły podczas
sąsiedzkich wizyt na widok takiego stylu pracy.
Przy tych wadach pani Bunia była szalenie miła i uczynna. Co parę godzin wpadała do
pokoju Pauliny, aby jej coś podać lub coś dla niej zrobić. Przy okazji zostawiała jakąś
rzecz, choćby nożyk do obierania ziemniaków. Gdy obszukała już całą kuchnię i
pokoje mieszkalne, przybiegała jeszcze sprawdzić, czy ten podły kozik nie schował
się przed nią w pokoju chorej. Znalazłszy go na stojącym przy tapczanie stoliku
pełnym piętrzących się potrzebnych i niepotrzebnych gratów, wykrzykiwała radośnie i
opowiedziawszy przedziwną przygodę z pogrzebaczem, z którym bawiła się w
chowanego przed dwiema godzinami, zostawiała na kołdrze okulary i leciała do
swoich obowiązków.
Słysząc po paru minutach, że rzuca się znów po całym mieszkaniu w poszukiwaniu
nowej zguby, Paulina zdzierała sobie gardło, aby poinformować, gdzie ona się
znajduje.
— Nigdy nie widziałam, jak wygląda owca chora na kołowaciznę, ale jeśli choć w
połowie przypomina panią Bunię, widok jej musi być przerażający — szeptała
Jeziorańska ze zgrozą, wracając z sąsiedzkich wizyt do siebie.
II
O tym, jak Paulina wpadła w szpony Konstancji, ponieważ zarówno jedna jak i
druga w historii o dziadku odegrały dużą rolę
Z teoretycznego punktu widzenia dom Siemionków okazał się godzien historii o
dziadku. Wszyscy bowiem byli na takim poziomie, że potrafiliby ocenić i samego
dziadka, i przejąć się jego przygodami tak, jak tego pragnęło serce pani Jeziorańskiej.
W praktyce jednak ciągle nic z tego nie wychodziło. Oboje młodzi Siemionkowie byli
nieprzytomnie zapracowani, a gdy udało im się wykroić wolną chwilą, lecieli na
parcelę użerać się z robotnikami, którzy albo robili to, co mieli robić, albo nie robili.
Bunia zwykle już, już przysiadała, żeby spokojnie porozmawiać z sąsiadką, ale
ś
cigająca ją zawsze lawina zajęć nie pozwalała jej przysiąść naprawdę. Paulina zaś,
która na bocianio cienkich nogach zaczęła się podnosić z tapczanu, była tak płaksiwa,
tak intensywnie przeżywała swój inwalidzki dramat, że nic do niej nie docierało.
Pani Jeziorańska patrzyła na nią z troską, a czasem nawet ze złością.
Tak bym cię wzięła za ramiona — myślała niejednokrotnie — i potrząsnęła solidnie,
aby sprawdzić, czy poza chorobami masz jeszcze coś w środku.
Ale czy Paulina ma coś w środku, na razie sprawdzić nie mogła, ponieważ
zachorował jej wnuk Zbyszek. Pani Jeziorańska za dobrze znała stosunki w domu
Pawła, żeby nie wiedzieć, że w wypadku choroby dziecko zostaje tam bez opieki.
Młodszy bowiem jej syn, złośliwie przezwany w dzieciństwie przez brata „rabinem”,
kiwał się nad foliałami technicznych ksiąg, odrywając się od nich dość niechętnie do
swych funkcji wykładowcy na Politechnice Gdańskiej. Jego zaś żona należała do
gatunku kobiet nazywanych przez panią Jeziorańską kawiarnianymi damami. Nacia
zaczynała dzień od kawiarni i tam go kończyła. Teraz też, gdy Zbyszek zachorował i
zaczęły się jakieś komplikacje z uchem, ojciec akurat świata nie widział poza
zagadnieniem wytrzymałości i ścieralności łożysk, a matka pokrzykując: — Moje
biedne dziecko! — leciała do kawiarni, aby tam innym damom tego pokroju
opowiadać o swoich kłopotach i zmartwieniach.
Wobec tego pani Jeziorańska całe dnie spędzała teraz w domu syna.
Tymczasem Paulina podpierając się laską zaczęła po trochu wychodzić na miasto.
Bunia ucieszona budzącą się u niej samodzielnością fizyczną, a w trosce o zdechłe
samopoczucie rekonwalescentki namówiła ją, aby poszła rozerwać się do kina. Miała
nawet ochotę uczestniczyć w tym eksperymencie, ale jak zawsze w ostatniej chwili
okazało się, że dzieci nie ma z kim zostawić i że różnych domowych robót
pozaczynała niezliczoną ilość.
Paulina powlokła się więc posłusznie sama i rozerwała się w kinie w całym tego
słowa znaczeniu. Nie interesując się od dawna filmem, wybór programu zostawiła
przypadkowi. W najbliższym kinie kupiła bilet i zasiadła na względnie wygodnym
fotelu. A trafiła tak, że nie mogła trafić lepiej. Wpakowała się bowiem na „Cenę
strachu”. Toteż gdy ekipy samochodowe straszliwie realistycznie wiozły i wiozły tę
przerażającą nitroglicerynę, Paulinie spuchła, zawsze skłonna do reakcji, wątroba, a
od długiego siedzenia w jednej pozycji rozbolał niedawno operowany krzyż. Wyszła z
kina chora na wszystkie choroby, jakie miała dotychczas, i na parę nowych,
nasiąknięta do tego jeszcze tragedią i bezsensem istnienia.
Bunię przeraziły skutki eksperymentu rozrywkowego, ponieważ Paulina po powrocie
z kina położyła się i leżała na niezasłanym tapczanie z oczami utkwionymi w suficie.
Następnego zatem dnia raniutko spróbowała z innej beczki.
— I zaczęłam przepierkę dziecinnych rzeczy, i obiad mam nastawiony, i szarlotkę
chciałabym dziś upiec, a na śmierć zapomniałam, że nie mam wędliny na kolację.
— Naturalnie. Już idę — odpowiedziała apatycznie Paulina, szykując się do wyjścia.
Tak wiele zawdzięczała współlokatorom, że dopiero konieczność małego choćby
rewanżu mogła ją ruszyć z miejsca.
A w parę godzin później panią Bunię zaczęły trapić wyrzuty sumienia, że w ogóle z
tej innej beczki zaczynała. Wypchnęła bowiem z domu pannę Paulinę niby to po
wędlinę, a właściwie po to, aby ją zmusić do spaceru. Tymczasem Paulina przepadła.
— Przepadła na amen — przywitała wracającą z biura synową.
— Kto? — zapytała tamta z roztargnieniem.
— Panna Paulina — zajęczała Bunia.
— Eeee — zbagatelizowała Basia. — Może kogoś spotkała i zagadała się.
— Kto?! — wykrzyknęła z niedowierzaniem Bunia. — Paulina?
— Nie ma jeszcze powodu do dramatu — uspokajała Basia. — Teraz nie mam czasu
nawet się nad tym zastanowić. Adam dzwonił, żebym zaraz leciała na plac budowy.
Obiad zjemy dopiero wieczorem. A panna Paulina nie jest dzieckiem, więc niech się
mama nie przejmuje.
— Niech się mama nie przejmuje — ze złością przedrzeźniała pani Bunia,
przykładając Arkowi solidnego klapsa za pakowanie paluchów do salaterki z
kompotem.
— Panna Paulina przepadła, przepadła na amen — z wypiekami na twarzy
poinformowała panią Jeziorańską, która po godzinie piątej wstąpiła na chwilę. — Jak
wyszła rano, tak dotychczas ani widu, ani słychu.
— Oooo — zmartwiła się sąsiadka.
Tymczasem Paulinie przytrafiło się wreszcie coś, co zaważyło na całym jej życiu.
Cała przygoda zaczęła się w sopockich „Delikatesach”, bo tam właśnie opierając się
ciężko na lasce dotarła, aby sprawunek dla Siemionków załatwić jak najsumienniej.
Tymczasem przed ladą z wędlinami tkwił potężny wąż kolejki, poskręcany w
konwulsyjnych zawijasach. Paulinę ogarnęło przerażenie. Nie leżało w jej
charakterze, aby walić poza kolejką i korzystać z przywileju inwalidy. Na długie zaś
stanie rzeczywiście brakło jej siły. Niezdecydowanie podsunęła się ku ladzie, aby
zerknąć, czy jest baleron, gdy nagle jakaś ręka szarpnęła ją za łokieć.
— Pani stała przede mną. Pani sobie tutaj zamówiła miejsce — usłyszała rewelacyjną
wiadomość wypowiedzianą trochę krzykliwym głosem.
Tak ją to zaskoczyło, że stała niezdecydowanie i gapiowato, aż ktoś z kolejki głośno
wyraził swoją wątpliwość.
— Nie stała tu? — groźnie zapytała dziwna orędowniczka. — Przysięgam, że stała
przede mną.
I tyle było przekonania w jej głosie, że Paulina musiała się roześmiać.
— Przez ten czas, jak pani była w „Galluxie”, tak się przesunęliśmy — bezczelnie
zabredziła dziwna osoba trochę już ciszej. Następnie wyprostowała się, aby stać się
cieńszą, i jednym szarpnięciem wciągnęła Paulinę przed siebie.
W parę minut później odchodziły z zakupami i drobna Paulina zadzierając głowę do
góry, aby spojrzeć w twarz zwalistej dobrodziejce, rozpłynęła się w podziękowaniach.
Natychmiast też rozeszły się w przeciwnych kierunkach. Uczynna osoba pożeglowała
do działu garmażeryjnego, Paulinę zaś zainteresowało stoisko owocowo-jarzynowe i
zagapiła się na pęczki pierwszych w tym roku inspektowych rzodkiewek.
W tym momencie z kuluarów zaczęto wynosić jakieś skrzynie i ustawiać za ladą.
— Pomarańcze!!! — wrzasnął ktoś straszliwym głosem. I nagle od wszystkich lad i
stoisk runął zbity tłum.
Przez krótką chwilę trwało zamieszanie, aż utworzył się nowy ogonek, który
przedziwnymi esami-floresami zajął całe katakumbowe wnętrze sopockich
„Delikatesów”. Paulina zupełnie przypadkiem znalazła się w jego czołówce.
Zachwycona sprzyjającym jej dziś szczęściem spojrzała dumnie po mniej
szczęśliwych delikwentach i w trzecim chyba skręcie ogonka dojrzała swoją sprzed
paru minut opiekunkę. Impulsywnie zamachała do niej ręką i zawołała głośno, aby
przekrzyczeć szum głosów:
— Pani stała przede mną!
W tłumie podniósł się wrzask. Od razu wiadomo było, że Paulinie nie uda się
zrewanżować uprzejmością za uprzejmość. Postanowiła jednak nie rezygnować.
Spróbowała inaczej. Oczami odszukała twarz nowej znajomej i utkwiła w niej
pytający wzrok. Tamta zrozumiała i w odpowiedzi pokazała jeden palec. Ale czy to
miało znaczyć, że chce, aby Paulina kupiła dla niej jedną pomarańczę, czy jedno kilo,
na razie pozostało tajemnicą. Więc gdy przyszła na nią kolej i nieśmiało zaczęła
wyjaśniać, ile chce w jednej torbie (z myślą o rodzinie Siemionków), ile w drugiej
(dla rewanżu) i ile w trzeciej (pół kilo dla siebie) — ekspedientka zdenerwowała się i
warknęła, że nie ma czasu bawić się i w dwóch dużych torbach podała kupę
pomarańcz, oznajmiając, że należy zapłacić za... Ale za ile kilogramów — utonęło w
ogólnym hałasie.
Zapłaciła i z zamętem w głowie wycofała się ze zbitego tłumu.
— Ma pani? — usłyszała konspiracyjny szept.
— Mam — odszepnęła. — Ale...
Nowej znajomej nie stropiły kłopoty rozważeniowo-rozliczeniowe zdobytych
pomarańcz i w parę minut później wyprowadzała już Paulinę z piekarni za „Cepelią”,
gdzie energicznie ukręciła głowę problemowi.
— A teraz idziemy do kawiarni — usłyszała nagle Paulina już nie propozycję, ale
zwyczajne stwierdzenie czegoś jakby kompletnie oczywistego.
— Do kawiarni? — zdziwiła się.
— A dlaczego nie? — zapytała nowa znajoma. — Odpoczniemy po wędlinowych i
pomarańczowych bojach, wypijemy pół czarnej, poplotkujemy i poznamy się bliżej.
— No to chodźmy — zgodziła się Paulina.
Ale natychmiast po wejściu zaczęła żałować swojej decyzji. W szatni trzeba było
zostawić płaszcze, a ona bluzkę miała solidnie nieświeżą, sweter stary, sprany i
powyciągany — z miejsca też poczuła kompleks ubogiej krewnej.
— Dziękuję — szeptała skrępowana. — Kawy nie mogę. Szkodzi mi. Ciastek też nie
mogę.
— Co za bzdury — zirytowała się towarzyszka. — Nieważne, co się je, tylko w jakim
nastroju spożywa się posiłki. Proszę się natychmiast rozchmurzyć.
Paulina zdziwiona wpatrzyła się w kanciastą twarz nowej znajomej i nagle ogarnęło ją
pragnienie ucieczki z tej okropnej kawiarni i od towarzystwa tej hałaśliwej osoby,
która przyczepiła się do niej i w nachalny sposób komenderowała nią. Ale te nastroje
trwały widać bardzo krótko, bo w dwadzieścia chyba minut później zorientowała się,
ż
e tej zupełnie nie znanej kobiecie opowiedziała wszystko o sobie. A popędzana jej
wnikliwymi pytaniami opowiedziała nawet więcej, niż sama o sobie dotychczas
wiedziała.
— Jesteś straszną idiotką, Paulino — usłyszała podsumowanie tych zwierzeń.
Poczuła się solidnie urażona.
— Nie rób takich min — strofowała ją towarzyszka. — Mogę powiedzieć, co myślę,
bo mogłabym być twoją matką, a że nie jestem, mów mi po imieniu. Na imię mi
Konstancja — przedstawiła się wreszcie. — Będziemy przyjaciółkami.
Tempo, jakie wzięła obca przed godziną osoba, oszołomiło Paulinę kompletnie. Ale
pani Konstancja, przeskoczywszy wszelkie etapy znajomości prowadzące albo i nie
prowadzące ku zażyłości, gotową już przyjaźń wrzuciła w bezradne i niewprawne
ręce Pauliny. Paulina nie miała w tej chwili zielonego pojęcia, co z tym fantem zrobić,
ale niepotrzebnie się trapiła, bo pani Konstancja siedziała już na galopującym koniu i
wdzierała się coraz głębiej w życie Pauliny.
— A jak stoisz finansowo? — zadała niedyskretne pytanie.
— Aż za dobrze — wyznała Paulina. — Nie miałam na co wydawać poborów,
chorując tak ciągle ostatnio i mieszkając w szpitalach. Uskładało się coś niecoś w
PKO...
— Rany boskie! — prawie wrzasnęła Konstancja. — To dlaczego kupiłaś dla siebie
pół kilo pomarańcz?
— Bo ten ogonek tak gwałtownie się utworzył i przypadkiem znalazłam się na jego
początku, więc się skusiłam — tłumaczyła nieśmiało i niezdarnie.
— Ojej! — przerwała pani Konstancja ze zniecierpliwieniem. — Ja się pytam,
dlaczego kupiłaś tylko pół, zamiast paru kilogramów? Przecież cię na to stać!
Paulina nie wiedząc, co na ten nowy zarzut odpowiedzieć, milczała.
Pani Konstancja poprawiła się na foteliku, przygładziła zwichrzoną poprzednimi
gestami zdziwienia i oburzenia mocno szpakowatą czuprynkę i powiedziała
stanowczym głosem:
— Od dziś będziesz robić to wszystko, co ci zalecę. Ktoś nareszcie musi się zająć
twoim wychowaniem. Aha! Czy bierzesz rano zimny prysznic?
Paulina zatrzęsła się.
— Skąd? Przecież opowiedziałam pani o moich chorobach. Ładnie bym wyszła,
gdybym się polewała zimną wodą.
— Prawda! Jesteś chorowita. I prowadzisz żywot mięczaka, a na nie zahartowanego
ludzkiego mięczaka rzucają się choroby, czyli doprowadziłaś do tego, że kółko się
zamknęło. Ale ja ci nie dam zginąć — perorowała z przejęciem. — Widzisz,
emerytura lub renta to jest wreszcie okres, powiedziałabym nawet okazja, aby
człowiek mógł dojść sam ze sobą do ładu, aby naprawił to wszystko, co zaniedbał w
poprzednim swoim zapracowanym i załatanym życiu. A że ty nie wiesz, jak się do
tego zabrać, od dziś będziesz robić, co ci każę. A więc: zaraz po powrocie nalejesz do
garnka zimnej wody i wsypiesz garść soli. Na rano będzie to miało temperaturę
pokojową i po przebudzeniu natrzesz całe ciało tą wodą używając ostrej rękawicy.
Musisz też z lekka się gimnastykować, chodzić na molo, przebywać z miłymi
ludźmi... — zatrzymała się i spojrzała na Paulinę prawie że groźnie. — A dlaczego
jesteś taka zaniedbana?
Paulina spuściła głowę i zaczęła skubać serwetkę.
— Nie pozwolę, żebyś chodziła po świecie wyglądając jak anachoreta... jak
bizantyjski święty — dodała z pasją.
Nagle poderwała się.
— Wstawaj! — rozkazała tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Idziemy do fryzjera i
kosmetyczki.
— Woda z solą, gimnastyka, spacery po molo, przyjaźń z Konstancją — mamrotała w
powrotnej drodze jedna połowa Pauliny, zerkając jednocześnie z zainteresowaniem na
swoją nową głowę i twarz odbijające się w szybach wystawowych. — Na pewno po
tych ciastkach, jakie zjadłam w roztargnieniu, rozboli mnie wątroba — przewidywała
złowieszczo druga połowa.
Z tak rozszczepioną jaźnią dotarła wreszcie do domu. Na schodach wpadł na nią
Jarek. Zahamował swój rozpęd i wpatrzył się w nią szeroko otwartymi oczami. Nagle
zawrócił i sadząc po parę stopni zaczął wrzeszczeć na całe gardło:
— Buuunia! Tato! Mamo! Pani Jezioraaańska! Chodźcie! Chodźcie i popatrzcie tylko
na pannę Paulinę!
III
Historia o dziadku ma się zmaterializować, ale rozpływa się w kabale, problemie
odżywiania i stylu życia na starość
Pomimo że dziadek pani Jeziorańskiej dawno już nie żył, Basia Siemionkowa dopiero
w tej fazie wypadków dowiedziała się o jego istnieniu. Perspektywa jednak
wysłuchiwania jego historii okazała się ponad jej siły. Przejęta budowaniem domu nie
miała na nic innego ani głowy, ani czasu. A że z natury swojej dobra i uczynna nie
potrafiła egoistycznie zajmować się tylko swoimi sprawami akurat wtedy, gdy koło
niej palpitowało czyjeś niespełnione marzenie, korzystając ze spotkania w kolejce
spróbowała sprzedać mi po cenie kosztu panią Jeziorańską i jej dziadka.
Nie kupiłam — dziadek wobec tego dalej nękał sumienie Basi.
Wreszcie wpadła na genialny pomysł. W najbliższą niedzielę postanowiła
zorganizować u siebie w domu mały popołudniowy festiwal starszych pań.
Zaproszono więc panią Pelę Nowacką, matkę chrzestną Basi, a także pannę Paulinę
wraz z jej nową przyjaciółką.
— Pani Jeziorańska będzie miała słuchaczki, którym nareszcie opowie o swoim
dziadku, my będziemy spokojnie pracować w drugim pokoju, a dzieci będą się
spokojnie bawić koło nas — pocieszała Adama wcale nie zachwyconego perspektywą
tak zaprojektowanego niedzielnego popołudnia.
— Dzieci będą się spokojnie bawić koło nas? Już to widzę! Już to słyszę! — warczał
z przekąsem.
W sobotę Basia wróciła z biura wściekła. W zastępstwie kierownika została
delegowana na pięciodniową kurso-konferencję do Warszawy.
— Nie wybraniałaś się? — jęczał Adam przy kolacji.
— Wybraniałam, ale nie wybroniłam — odpowiedziała. — Jechać muszę.
Wyjeżdżała w niedzielę niechętnie, z obawą, czy Bunia da sobie radę z dziećmi i czy
dzieci nie zamęczą Buni. Adam więc zobowiązał się, że będzie wracał do domu jak
najwcześniej, Bunia przysięgła, że potrafi stanąć na wysokości zadania, a Jarek,
Marek i Arek złożyli uroczyste przyrzeczenie, że podczas nieobecności mamy będą
grzeczni i posłuszni.
Pomimo wyjazdu gospodyni niedzielne przyjęcie nie zostało odwołane. Najbardziej z
tego cieszyła się Paulina. Dziesięć dni temu wyrwana siłą przez panią Konstancję z
letargu duchowego, w którym znajdowała się od paru lat, zaczęła się raźniej ruszać i
krzątać koło swoich spraw, trochę jeszcze popędzana przez nową przyjaciółkę, a
trochę już z własnej i nie przymuszonej woli.
Podczas pierwszej wizyty u swego kulawego kaczęcia pani Konstancja, która
przepadała za tym, aby kimś rządzić, najpierw się ucieszyła, że takie się przed nią
otwiera pole do popisu, później zaś wpadła wprost w szał. Widok zaniedbanego
pokoju tak zezłościł gościa, że wielkim głosem wrzasnął na gospodarza:
— W takim pokoju to tylko położyć się i umierać!
Zaniepokojona dolatującymi hałasami Bunia przybiegła, aby sprawdzić, co się dzieje.
Teraz obie rzuciły się na Paulinę i bez ogródek wygarnęły, co o niej myślą. Zarządziły
też natychmiastowe zmiany i orzekły, że Paulina już... dziś... zaraz... ma lecieć do
miasta i kupić zasłony do okien.
— Ale żeby były kolorowe — domagała się Bunia.
— I wesolutkie — dodała Konstancja.
— W jakieś kwiatki albo co... — proponowała Bunia.
— I narzutę na tapczan mogłabyś sobie kupić — rządziła dalej Konstancja. — Ten
koc pamięta chyba pierwszą wojnę światową — skrzywiła się z obrzydzeniem.
Następne więc dni zapełniły się masą zajęć, pod którymi Paulina zaczęła się wprost
uginać. Bo musiała i nacierać się tą zasoloną wodą, i z lekka gimnastykować, i lecieć
do krawcowej, aby mierzyć nową sukienkę, i do tych rzeczywiście przeraźliwie
wesolutkich zasłon, jakie kupiła, musiała dobrać nie tylko narzutę, ale i dywan, na
który zdecydowała się z własnej już inicjatywy. I sweter zaczęła robić na drutach, i
jakby za mało jeszcze miała roboty przy zwolnionych przecież możliwościach
pooperacyjnych, musiała jeszcze spotykać się z Konstancją w kawiarni, chodzić z nią
na spacery i do kina. Czuła też, że w najbliższej przyszłości, gdy suknia będzie
gotowa, grozić jej zaczną teatry i opera. A gdy, jakby i tego było nie dość, Konstancja
zaciągnęła ją do Biblioteki Miejskiej, zapisała i wyprowadziła z dwiema książkami
pod pachą — Paulina poczuła, że będzie musiała ogłosić bankructwo „czasowe”.
To przeobrażenie zjełczałego dotychczas życia wydawało się pannie Paulinie wprost
nieprawdopodobne. Ale niewiele czasu mogła poświęcić analizowaniu swych stanów
psychicznych i swojej odmiany, bo pani Konstancja w umiejętny sposób rządziła nią i
odsłaniała coraz to nowe radości życia codziennego. I Paulina nauczyła się wreszcie
cieszyć z drobiazgów. Cieszyła się z tego, że zaczęła wyglądać jak człowiek, i to
nawet jak człowiek zupełnie interesujący. Cieszyła się ze swego pokoju, który
wreszcie stał się miły i przytulny. Cieszyła się, że bezsenność uciekła od niej za
siódmą górę i siódmą rzekę, bo każdego dnia waliła się na tapczan solidnie zmęczona.
Wreszcie dziś, w niedzielę, cieszyła się, że będą goście.
Pani Pelagia Nowacka, pulchna, różowa i uśmiechnięta, zjawiła się już na obiad.
— Gdzie jest jedzenia na sześć osób, pożywi się i siódma — oznajmiła beztrosko.
Adam witał ciocię Pelę radośnie. Ale kogo by Adam radośnie nie witał? Posiadał on
ogromny zasób sympatii do całego świata i szafował nim na prawo i lewo.
— Przyżywi się też i ta ósma, o której ciocia pewno będzie pamiętała — zapewnił
wesoło, znając od dawna obyczaje gościa.
— No pewno że będę pamiętała. Tobiasz zasyła wam wszystkim uściski i ucałowania.
To mówiąc pani Pela położyła koło swojego nakrycia dość solidnych rozmiarów
celofanową torebkę, żeby pakować w nią wszystkie nie dojedzone resztki dla swego
ukochanego kota Tobiasza.
W następstwie rozpętała się dzika walka z Jarkiem, Markiem i Arkiem. Wszyscy trzej
zgodnie postanowili bowiem zrezygnować z jedzenia na korzyść zwierzaka, którego
uwielbiali. Dopiero parę klapsów przywróciło porządek przy stole.
— A co słychać w waszym kołchozie? — spytał Adam, gdy wreszcie udało mu się
opanować nadmiar energii dziecięcej. — Kto? Z kim? Przeciw komu?
— Wszyscy teraz utworzyli zgodny blok przeciw mnie — śmiała się zupełnie
nieprzejęta grozą tej sytuacji pani Pela. — Nawet pani Irmi przeszła do obozu zięcia,
Kowalkowskich i Golendziniaka.
— Ta despotyczna staruszka?
— Tak — przytaknęła pani Pelagia. — Równowaga w kołchozie została zachwiana
przez rozstrój żołądka Tobiasza. Przytrafił mu się wypadek w korytarzu i zbezcześcił
słomiankę pod drzwiami pani Irmi. Pomimo że ją wyczyściłam, uprałam i
wywietrzyłam, pani Irmi przeszła do obozu wrogów.
Matka chrzestna Basi mieszkała wraz z córką i zięciem w wielkim kołchozie
mieszkaniowym, w którym każdy pokój zajmowała inna rodzina. Co najmniej połowa
Sopotu bawiła się, jednocześnie współczując, przy obserwowaniu różnych waśni
wstrząsających życiem jego mieszkańców. Toczyły się tam boje o kuchnię, o łazienkę,
o sprzątanie przedpokoju, o rozliczenia gazowe i elektryczne i w ogóle o wszystko.
Krótkie chwile spokoju zdarzały się dopiero wtedy, gdy wszyscy byli skłóceni ze
wszystkimi, wszyscy przeciw wszystkim i nikt z nikim nie gadał.
Pani Pelagia umiała zabawnie opowiadać o tym, co się u nich w domu potrafi
wyprawiać, ponieważ za bardzo się tym wszystkim nie przejmowała.
Pani Jeziorańska schodziła po schodach głęboko zamyślona. Ciągle jeszcze nie mogła
się zdecydować, czy nowym swoim znajomym, zaproszonym przez Basię
Siemionkową na cześć dziadka, opowieść o nim zacząć od urodzenia czy też
przystąpić od razu do którejś z ciekawszych przygód. Ale jeśli od przygód — to od
której? Wszystkie przecież były kapitalne i jedna ciekawsza od drugiej. Ciągle jeszcze
niezdecydowana zadzwoniła do drzwi.
— Wszyscy już są — witał ją Adam uśmiechnięty serdecznie.
Wprowadził nowego gościa do pokoju, sam wycofał się do drugiego, gdzie na niego
czekała jakaś nowa praca zlecona, a chłopcy bawili się wyjątkowo spokojnie.
Zastała towarzystwo niesłychanie podniecone. Pani Pela bowiem stawiała drugą już z
kolei kabałę.
Wszystkie panie naturalnie twierdziły, że w kabałę nie wierzą, bo przecież nikt
rozsądny w nią nie wierzy, i oddawszy pokłon teorii, przeszły do praktyki. Aż dostały
wypieków, gdy pulchne paluszki pani Peli zatrzymywały się na którejś karcie, aby za
jej pośrednictwem odsłonić kurtynę przyszłości. Pochylone nad stołem dowiadywały
się właśnie o jakichś bardzo skomplikowanych przygodach czekających Paulinę w
gronie licznych kobiet i jak to się w tych wypadkach mówi: wieczorową porą.
Pani Jeziorańska, która także trochę wierzyła, a trochę nie wierzyła w kabałę,
natychmiast przypuściła szturm o wróżbę dla siebie. W chwilę później zasępiła się
odrobinę, bo karty wyraźnie i zdecydowanie oznajmiły, że jej pragnienia zrealizują
się, ale nieprędko... o! bardzo nieprędko.
Wreszcie przyszła kolej na Bunię. Natychmiast jednak po rozłożeniu kart pani Pela
zrobiła dziwną minę. Wpatrzyła się w nie uważnie i zmarszczywszy brwi szybkim
ruchem rozrzuciła je po stole, następnie zebrała i powiedziała:
— Nie! Dziś już nie będę stawiała. Głupio się układają.
Bunię nie bardzo to obeszło. Należało bowiem podawać podwieczorek. Poderwała się
i po swojemu, niezorganizowanie zaczęła dreptać pomiędzy kuchnią a pokojem.
Swoim „bezgłowowym”, jakby określiła sąsiadka, systemem, to przynosiła po jednej
łyżeczce, to znów taszczyła dwanaście talerzyków, z którymi nie wiadomo było co
robić. Do pomocy więc zgłosiła się Konstancja. Podczas tego krzątania z gospodynią
oblizywała się w duchu z radości. W tym zgromadzeniu starszych pań na pewno
niektóre okażą się kulawymi kaczętami — myślała. Ze swej parotygodniowej pracy
nad Pauliną była bardzo zadowolona. Młoda kobieta okazała się podatnym
materiałem. Potulnie i grzecznie tańczyła, tak jak jej zagrano. Należało się teraz
rozejrzeć za nowym obiektem, nad którym można by roztoczyć opiekuńcze skrzydła.
Pani Konstancja wędrując z szarlotką zastanawiała się nad otwierającymi się przed
nią możliwościami. Jeziorańska? Wiadomo już było, że czuje się w Sopocie obco, że
synowie szczodrze opłacając utrzymanie nie zapewnili jej ciepła rodzinnego i chyba
dlatego miała to dziecinnie śmieszne pragnienie opowiedzenia komuś o perypetiach
swego dziadka. Tak. Tę atmosferę, która jest jej do szczęścia potrzebna, będzie można
stworzyć bez wysiłku. To łatwiutkie. Bodaj najłatwiejsze zadanie, z jakim się
spotykam — myślała Konstancja. — Gorzej z Bunią. Tu pójdzie mi o wiele trudniej.
Bunię trzeba będzie zorganizować wewnętrznie, aby nie traciła tyle energii na
domowe roboty. Pani Pelagia? — Konstancja w jej życiu najmniej się orientowała. —
Zdaje się, że z córką i zięciem żyje jak pies z kotem. Trzeba się zorientować, jacy to
ludzie i co udałoby się tutaj zrobić. Dziś odwalimy tego dziadka pani Jeziorańskiej —
planowała odnosząc do kuchni ostatnie niepotrzebne przy podwieczorku przedmioty
przytaszczone nie wiadomo po co przez Bunię.
Wróciła akurat na moment sporu między Bunią a panią Pelą o najsmaczniejsze w
Sopocie ciastka: czy te od .Marzewskiej, po które z górnego Sopotu trzeba latać aż na
Grunwaldzką, czy z cukierenki Nawrockiego, zwanej przez sopociaków „za Alodią”,
bo znajdowała się w sąsiedztwie pracowni kapeluszy o tej nazwie. Pani Pela,
wielbicielka babek śmietankowych od Nawrockiego, rozpływała się opisując
przedziwny smak kruchego ciasta i już zabierała się, aby odtworzyć wyjątkowość
nadzienia, ale zniecierpliwiona tymi wywodami Konstancja przerwała surowo:
— Dla nas wszystko jedno! W naszym wieku w ogóle nie powinnyśmy jadać ciastek!
— A dlaczego? — wykrzyknęła z oburzeniem pani Pela.
— Dlatego że...
Tu Konstancja wystąpiła z obszernym i wnikliwym wykładem o odżywianiu się w
ogóle, o odżywianiu się zaś w starszym wieku w szczególe. Gadała jak nakręcona, a
cholesterole czatujące we wszelkich przysmakach sprezentowała przerażonym
słuchaczkom w barwach apokaliptycznych. Grzmiała, coraz energiczniej grożąc
obrzydliwą, chorowitą i sklerotyczną starością tym, którzy się wyrzekną spartańskiej
wstrzemięźliwości.
— To dlaczego namówiłaś mnie na ciastka wtedy w kawiarni? — przerwała Paulina
te wywody i oskarżycielsko spojrzała na przyjaciółkę.
— Bo pewne nastroje psychiczne można rozładować czasem ciastkiem, czasem
fryzjerem, czasem nową kiecką — odpowiedziała wcale nie zbita z tropu Konstancja.
— A ja wolę żyć krócej, robić to, na co mam ochotę, i jeść to, co lubię. Cóż mi
przyjdzie z życia tak jałowego, jakie pani proponuje? Fuj! — skrytykowała teorie
przedmówczyni pani Pela.
Po tym odezwaniu dyskusja rozgorzała w całej pełni. Konstancja rzuciła się w nią z
właściwą sobie energią, podpierając się w co trudniejszych momentach wielkim
autorytetem pani Ireny Gumowskiej, częstując z jej książki pod tytułem „Życie bez
starości" deklamacjami nie tylko całych ustępów, ale nawet całych stron.
Pani Pela broniła wygodnictwa z nie mniejszym zapałem.
Z zagadnień higieny odżywiania spory przeniesiono na styl życia. I znów Konstancja,
teoretyk życia przemyślanego i racjonalnego, roztoczyła swoje wizje starości zdrowej,
miłej i pożytecznej społecznie.
Ale ta ostatnia propozycja rozsierdziła panią Pelę. Stwierdziła ona, że jeśli świat
odwraca się od ludzi starych, wyznaczając im niewielkie emerytury i renty, a sam gna
zwariowanie w technikę, nad którą traci już kontrolę — stary człowiek ma prawo
mieć w nosie i świat, i społeczeństwo, a powinien myśleć tylko o własnych wygodach
i przyjemnościach.
Konstancja, fanatycznie dumna z osiągnięć cywilizacji, interesująca się żywo
współczesnymi problemami, zaatakowała panią Pelę.
— Nie wolno nam siedzieć z założonymi rękami na marginesie życia! Na drzemkę
fotelową mogą sobie pozwolić ludzie po dziewięćdziesiątce, a nie my, dziarskie
sześćdziesięciolatki!
Kłóciły się coraz zażarciej.
— A czy zapomniałyście — przerwała im milcząca dotychczas Bunia — że czasem
stary człowiek ma dzieci i wnuki, dla których warto żyć i pracować?
Konstancja zastanowiła się przez chwilę, wreszcie przyznała, że można dla dzieci i
wnuków pracować, byle z sensem, w miarę i nie ponad siły.
Pani Pela zaś zaczęła wykrzykiwać, że dziećmi należy się opiekować tylko do
pewnego czasu, tylko do usamodzielnienia. Później powinno się postępować w myśl
zasad ptasich, czyli: won z gniazda!
— Niech sobie sami dają radę — zakończyła swą antydziecięcą i antywnukową
orację.
Po długich sporach, późnym już wieczorem, panie rozeszły się z lekkim niedosytem,
jak zwykle wtedy, gdy nikt nikogo nie przekona ani nie nawróci, pomimo że tyle na to
zużył energii i argumentów.
Pani Jeziorańska wracała od sąsiadów tak głęboko zamyślona, że zupełnie zapomniała
o dziadku i jego historii, dla której właśnie to spotkanie zostało przez Basię
zorganizowane.
IV
Czarny poniedziałek, w którym się tyle strasznych rzeczy u Siemionków
wyprawia, że na nic innego nie ma miejsca
A na drugi dzień rano, gdy Paulina weszła do kuchni, zastała panią Bunię ponuro
zamyśloną.
— Czy się coś stało? — zapytała.
— Ano tak. Przecież wczoraj nie dałyśmy dojść do słowa pani Jeziorańskiej —
odpowiedziała z troską w głosie Bunia. — I co ja powiem Basi? Przez całą noc
myślałam o tym i myślałam i zasnąć nie mogłam, a teraz boli mnie głowa.
Paulina z sympatią spojrzała na starszą panią. Wyglądała rzeczywiście niedobrze i
bardzo blado.
— To ja odprowadzę dzieci do przedszkola i porobię zakupy. A pani niech trochę
odpocznie — zaproponowała impulsywnie.
Ale natychmiast po wyjściu z domu zorientowała się, że odprowadzenie Marka i Arka
do przedszkola przekracza jej skromne możliwości. Małe szatany w lot się
zorientowały, że Paulina opierając się na lasce i powolutku przebierając nogami,
nigdy nie dogoni ich małych tłustych nóżek, zaimprowizowały zatem prześliczną
zabawę polegającą na wybieganiu na jezdnię.
Stopniowo w Paulinie zaczęła wzbierać ochota do rozszarpania ich, do rozszarpania
za wszelką cenę wcześniej, nim zostaną przejechani przez ciężarówki i autobusy. W
tym nastroju ducha z wielką trudnością jej przychodziło wydobywanie z gardła
gruchająco czułych tonów.
— Mareczku i Areczku — spocona ze złości ćwierkała zalotnie. — Chodźcie tu do
mnie... Kupię wam cukierków... Zaprowadzę was w niedzielę do kina...
Małych opętał widać bies, bo za nic mieli perspektywy innych rozkoszy dla ducha i
ciała wobec uciechy wyskakiwania na jezdnię i umykania w ostatniej chwili przed
nadjeżdżającymi pojazdami.
Wreszcie dzięki interwencji jakiegoś pana, który chwycił za rękę Marka, a za kołnierz
Arka i opierających się, wierzgających nogami i wrzeszczących dowlókł do Pauliny,
odzyskała swoich milusińskich całych jeszcze i zdrowych.
— Takim dzieciom przetrzepuje się pupy pasem — powiedział zirytowany i pobiegł,
aby złapać dojeżdżający do przystanku trolejbus.
Paulina szybko skorzystała z sytuacji, laskę wpakowała pod pachę, jedną ręką
chwyciła jednego rozkoszniaczka, drugą drugiego i powlokła się w stronę
przedszkola.
Zakupy też nie szły tym razem składnie. Tego nie było w tym sklepie, a znów tamtego
w innym.
Ciotka by powiedziała, że feralny będzie cały tydzień, jeśli poniedziałek zaczął się tak
fatalnie — uśmiechając się ironicznie przypomniała sobie jeden z ciotczynych
przesądów. W południe miała się spotkać z Konstancją, a już samo wyobrażenie
Konstancji sugerowało solidny grunt pod nogami i odpędzało podejrzanego gatunku
uroki.
Pokrzepiona na duchu doczłapała do domu i zaczęła się wspinać po schodach. Przed
drzwiami zastała dwóch mężczyzn kręcących się z podejrzanymi, jak jej się
wydawało, minami.
— Pani z tego mieszkania? — zapytał jeden.
— Tak — odpowiedziała, przyglądając się im nieufnie.
— Jesteśmy z adeemu. Przyszliśmy zmierzyć metraż. Już cały budynek mamy
obmierzony, a do tego mieszkania nie można się dostać.
— Starsza pani Siemionkowa powinna być w domu — zdenerwowała się Paulina
szukając w torbie kluczy, które się nie tylko ukryły, jak zawsze, w najtrudniejszym do
wymacania kąciku, ale jeszcze przywalone były różnymi zakupami.
— Niech pani prędzej szuka — zrzędził jeden.
— Ach, te babskie torby — złościł się drugi.
— Dobrze wam tak, jak macie tyle kieszeni — odwarknęła Paulina. — Ale jeśli
panowie obmierzyli mieszkanie na parterze i na drugim piętrze, to mają i wymiary
naszego.
— To wiemy bez pani — uciął starszy. — Ale musimy obejrzeć wasze mieszkanie.
Lokatorzy teraz bez informowania adeemów przerabiają izby, przestawiają ściany i
wyczyniają Bóg wie co. Wszystkie mieszkania należy sprawdzać.
— Więc proszę — powiedziała Paulina uprzejmie. Przekręciła klucz od zatrzasku,
pchnęła drzwi i...
I w tym momencie na klatkę schodową buchnęły kłęby czarnego, gryzącego dymu.
— Pali się!!! — wrzasnęli wszyscy zgodnym chórem. Kilkadziesiąt następnych minut
wydało się Paulinie takim koszmarem, że niezbyt dokładnie mogła sobie później
przypomnieć kolejność zdarzeń. Pamiętała tylko, że jeden z funkcjonariuszy
administracji zrzucił palto i dał jej do trzymania, że palto to przyciskała kurczowo do
serca i jakby z najcenniejszą rzeczą nie mogła się rozstać aż do samego końca
pożarowego zamętu, taszcząc je za sobą, gdziekolwiek się ruszyła, że zaraz na
początku zgubiła torbę, rozsiawszy po podłodze przedpokoju zakupy, a później
znalazła je skopane i podeptane.
Dwaj mężczyźni, których widocznie dobra gwiazda Siemionków i Pauliny przywiodła
na próg mieszkania akurat tego dnia i o tej godzinie, stanęli na wysokości zadania.
Szybko się też zorientowali, że pożar powstał w kuchni.
— Gdzie jest okno? — usłyszała Paulina przyduszony ryk, gdy bez sensu dreptała w
czarnym od dymu korytarzu.
— Naprzeciwko drzwi — odkrzyknęła i nagle doznała jeszcze większego ataku
paniki. — Bunia!!! Gdzie jest pani Siemionkowa?! — lamentowała.
— Proszę jej szukać w pokojach. I proszę pootwierać okna, bo się podusimy —
usłyszała polecenie wydane rozkazującym tonem.
Ten konkretny nakaz trochę ją otrzeźwił. Wpadła do pokojów współlokatorów,
otwierając wszystkie drzwi i okna nawoływała starszą panią. Bezskutecznie. Kichając,
płacząc i dusząc się rzedniejącym już dymem, z duszą na ramieniu zbliżyła się
wreszcie do progu kuchni. Dwaj pracownicy adeemu miotali się po niej jak dwa
diabły z jasełek:
— Stół prawie cały spalony — zawołał jeden. — Nadpalona jest też ławeczka i ładny
kawałek podłogi.
Paulina z przerażeniem spojrzała na pole bitwy. Podłoga pływała w wodzie.
Porozbijane skorupy garnków i naczyń przemieszane ze zniszczonym pożywieniem
tworzyły jakieś przeraźliwe stosy, odkopywane nogami przez przypadkowych
strażaków z jednego końca kuchni w drugi.
— Już myślałem, że trzeba będzie wzywać straż pożarną, ale obejdzie się —
powiedział spokojniejszym głosem właściciel ciężkiego palta.
— Muszę jeszcze sprawdzić, czy nie tli się belka. Tu gdzieś powinna przechodzić —
zawołał młodszy w fufajce i złapawszy wiszący nad półką tasak zaczął rąbać
nadpaloną podłogę.
— A ta pani, która zostawiła włączone żelazko na drewnianym stole, to się ucieszy,
jak zobaczy, co narobiła — oświadczył starszy patrząc złośliwie na rozbebeszoną
kuchnię.
W łazience umyli z grubsza ręce, przez otwarte drzwi rzucili okiem na ściany, aby
sprawdzić, czy stoją na swoich miejscach, i wyszli obsypywani przez Paulinę słowami
pełnymi wzruszenia i wdzięczności.
Wyszli, a Paulina została w śmierdzącym spalenizną mieszkaniu, z kuchnią
przypominającą zupełny już Grunwald i z nurtującym ją lękiem, co się stało, że pani
Buni nie ma w domu.
— Jakie to szczęście, że ogień został ugaszony! Jakie to szczęście, że ogień został
ugaszony! Jakie to szczęście... — powtarzała z zawziętością, usiłując zmusić się do
optymizmu według recepty Konstancji.
Ale równocześnie czuła, że mogłaby hipnotyzować się tym zdaniem do samego
wieczora zupełnie bez efektu. Optymizm zaciął się i absolutnie nie miał ochoty
reagować, a nadpalona kuchnia i śmierdzące pokoje wywoływały atak rozpaczy.
Cóż teraz miała robić? Wiedziała, że przede wszystkim należy zebrać wodę z podłogi,
bo gdy przecieknie na sufit parteru, do istniejących już kłopotów dojdzie sąsiedzka
awantura. Wiedziała, że opadający na meble i podłogi kopeć trzeba pościerać, bo jak
wrócą dzieci do domu i zaczną się w tym wszystkim nurzać, upłyną długie tygodnie,
zanim zlikwiduje się skutki wypadku. Równocześnie zdawała sobie sprawę, że tej
robocie sama nie podoła.
Zdecydowała się nie czekać na panią Siemionkową i udać się na poszukiwanie
sprzątaczki. Ale od powzięcia decyzji do wykonania droga okazała się długa i raczej
nie zasłana różami.
Pierwszej nie zastała. Druga zaczęła właśnie pranie i oświadczyła, iż się od pralki nie
ruszy. Trzecia była chora, ale na tyle dobra, że dała jeden adres. Wykończona zupełnie
Paulina dopiero w czwartym miejscu upolowała csobę, która zgodziła się przyjść
zaraz.
— Żeby Bunia była na miejscu... Żebym mogła spokojnie choć na chwilę się
położyć... — mamrotała do siebie Paulina z trudem wspinając się na schody.
Ale pani Buni ciągle jeszcze nie było i Paulina musiała stawiać czoła
przyprowadzonej sprzątaczce, wyjątkowo nierozgarniętej osobie, godzącej się robić
porządek pod warunkiem, że wszystko, co jej do tego będzie potrzebne, dostanie do
rąk.
A skąd ja, do starego diabła, mam wiedzieć, gdzie są szczotki, ścierki, proszki i
mydła, jeżeli jeszcze przed pożarem Bunia za każdym razem miała zwyczaj
umieszczać je na innych miejscach, aby później godzinami szukać — myślała
zrozpaczona Paulina.
— Proszę, niech pani sama poszuka... ja jestem jeszcze chora... ja muszę się położyć
— wyjąkała i uciekła do swego pokoju.
Położyć się jednak nie mogła, ponieważ nowa narzuta tak posypana była sadzą, że
zniszczyłaby i ją, i sukienkę. Z rozpaczą rozejrzała się po pokoju. Grube warstwy
ciemnego nalotu pokrywały i wesolutkie zasłony, i nowy dywan, i. każdy załamek
mebli.
— Wszystko trzeba będzie zaczynać od początku — jęknęła i ściągnąwszy narzutę na
dywan położyła się z uczuciem, że teraz jest jej już wszystko jedno.
Nagle nawiedziły ją słowa ciotki: „Nieszczęścia chodzą zwykle parami".
No tak. Wpuściłam obcą osobę do mieszkania, jeżeli teraz okradnie Siemionków, ja
będę odpowiedzialna!
Zelektryzowana tą myślą poderwała się z tapczanu, powlokła do kuchni i przysiadłszy
w największym przeciągu na brzeżku krzesełka stróżowała z ponurą miną.
Minęło sporo czasu, zanim usłyszała zgrzyt klucza w zamku i weszła Bunia, ale
upłynęło go jeszcze więcej, zanim opowiedziały sobie, co się przytrafiło, bo i pani
Bunia miała swoją porcję przeżyć tego rozkosznego poranka.
Otóż w kwadrans chyba po wyjściu Pauliny z chłopcami wpadł do domu kolega
Adama z wiadomością, że inżynier uległ wypadkowi autobusowemu i znajduje się w
szpitalu.
— Nie! Nie! — wykrzyknęła pani Bunia, widząc przerażoną twarz Pauliny. —
Lekarze twierdzą, że nie ma niebezpieczeństwa, że to podobno tylko lekki wstrząs
mózgu, że za parę dni wróci do domu i do pracy. — Westchnęła ciężko. Z trudem
rozprostowała zgarbione plecy i z jeszcze większym trudem spróbowała się
uśmiechnąć do Pauliny. — To nawet dobrze — dodała — że tutaj jest tak strasznie
dużo roboty. Nie będę miała czasu na rozmyślania. A teraz — dorzuciła
energiczniejszym już tonem — pani pójdzie się położyć. Za ciężki to był poranek, jak
na pani siły.
Paulina chciała zostać, ale Bunia łagodnie wzięła ją za ramię i wyprowadziła z
kuchni. Położyła się więc posłusznie, ale obawa o życie i zdrowie Adama Siemionki
nie dawała jej spokoju. Na domiar złego przypomniały jej się znowu gadania ciotki o
feralnych poniedziałkach wróżących fatalny tydzień.
— Jeśli ta teoria nie jest przesądem, wyobrażam sobie, w jakiej sytuacji zastanie nas
niedziela — mruknęła do siebie.
I mruknęła to chyba „w złą godzinę”, jak by też powiedziała jej ciotka, ponieważ w
parę minut później poderwał ją z tapczanu przeraźliwy krzyk dochodzący z kuchni.
W sekundę znalazła się tam i ku swemu przerażeniu zobaczyła Bunię z nienaturalnie
czerwoną twarzą, biegającą dokoła i jakby instynktownie szukającą ratunku.
— Co się stało?! — krzyknęła Paulina.
— Ona wypiła łyżeczkę tego lekarstwa — odpowiedziała sprzątaczka, wskazując
butelkę stojącą na parapecie okna. I puściła się w nieskoordynowany bieg za Bunią.
Paulina dopadła butelki i powąchała. Ostry zapach amoniaku zakręcił jej nos na
supełek, a w oczach stanęły łzy.
— O Boże! — jęknęła. — Jeżeli ona to wypiła?... Dopadła sprzątaczki, chwyciła za
ramię i aż uszczypnęła, aby zmusić do uważnego słuchania.
— Niech pani biegnie do sąsiadów! Niech pani przyniesie mleka! Jak najwięcej
mleka! Nasze się wylało! Prędzej!
Pchnęła ją ku drzwiom, a sama skoczyła do pokoju Siemionków.
— Numer pogotowia... numer pogotowia — jęczała prawie i ledwo mogła utrzymać
książkę telefoniczną w rozlatanych rękach.
— Przyjeżdżamy natychmiast — usłyszała wreszcie pocieszającą wiadomość.
— Zabieramy chorą do szpitala — powiedział lekarz. — Tam będzie można
stwierdzić, jak głęboko sięga oparzenie.
— A czy życiu jej nic nie grozi? — zapytała Paulina patrząc z niepokojem na prawie
siną twarz pani Buni.
— Nie przypuszczam — odpowiedział.
Pielęgniarz sprowadzał chorą ostrożnie po schodach. Za nimi postępowały w
przejętym milczeniu sąsiadki. Lekarz zawrócił jednak od drzwi i patrząc badawczo na
Paulinę zapytał:
— Jak pani myśli? czy pani Siemionko napiła się amoniaku w celach samobójczych?
— Ależ skąd! — wykrzyknęła Paulina z całym przekonaniem. — Dowiedziała się
dziś o wypadku samochodowym syna, a w domu wybuchł mały pożar. Była okropnie
zdenerwowana... O! Już wiem! Jej butelka z bromem pewno, jak zawsze, gdzieś się
zapodziała, a amoniak, przypuszczam, miała we flaszce po poprzedniej porcji bromu.
Stąd pomyłka.
— Jak można trzymać amoniak w butelce po lekarstwie! Jak można te butelki
pomylić! — mruczał ze złością lekarz wychodząc z mieszkania.
Gdyby pan doktor znał Bunię, wiedziałby, że można — odpowiedziała w duchu
Paulina, wyprowadzając go na schody.
Jeszcze nie zdążyła objąć umysłem wszystkich klęsk, jakie się na ich dom zwaliły,
gdy sprzątaczka stanęła przed nią, popatrzyła szklanym wzrokiem i powiedziała:
— To ja już pójdę.
— Co? Zostawi mnie pani z tym bałaganem?
— Ja jestem nerwowa — usłyszała w odpowiedzi. — Tutaj za wiele się dzieje. Mam
inne domy, w których mogę zarobić nie marnując zdrowia.
W chwilę później Paulina została sama z uczuciem takiej pustki i rezygnacji, że
mrucząc: — Już mi naprawdę, ale to naprawdę wszystko jedno — powlokła się do
swego pokoju i ułożyła na tapczanie.
Ale nie poleżała nawet dziesięciu minut, gdy dzwonek zaczął dzwonić jak szalony.
No właśnie! Jarek wrócił ze szkoły. To już jest prawie samo dno, w które się staczam.
Powiedziała „prawie samo dno”, ponieważ „samo dno” zarezerwowała na chwilę, gdy
Marek i Arek znajdą się w domu.
— Ja przyprowadzę maluchy z przedszkola! Ja przyprowadzę! — wrzeszczał Jarek
skacząc koło Pauliny czarny jak mały kominiarczyk.
— Nie przyprowadzisz i proszę, idź do łazienki umyć się.
— Po co mam się myć, kiedy zaraz i tak się usmolę na nowo.
Właściwie to, co mówił, było zupełnie logiczne, Paulina więc zawahała się, z czego
natychmiast skorzystał.
— Ja pójdę po maluchy! — zawył znowu przeraźliwym głosem.
— Nie pójdziesz! — ryknęła, przekrzykując go.
W tym momencie nie zamknięte widocznie na zatrzask drzwi otworzyły się i stanęły
w nich Konstancja i pani Jeziorańska, które spotkały się przed bramą.
Paulina wybuchnęła płaczem i rzuciła się w ich kierunku.
V
Sukcesy kabałowe pani Pelagii załamują się w kompromitującej degrengoladzie
Wiadomość o tym, co się zdarzyło u Siemionków, lotem błyskawicy dotarła co
najmniej do połowy Trójmiasta. W rezultacie jedna czwarta tego przemiłego
kombinatu miejskiego natychmiast zjawiła się na miejscu wypadków, aby zgłosić
swoją pomoc. Zrobił się w zakopconym i rozbebeszonym mieszkaniu jeszcze większy
bałagan, ponieważ nie wiadomo było, co robić z tymi masami życzliwych ludzi.
Wchodzili oni i wchodzili i wcale nie mieli ochoty wyjść, jak długo nie uda im się coś
uczynić dla dotkniętego kataklizmami domu.
Konstancja, Helena Jeziorańska i Paulina były jednocześnie i przerażone, i
zachwycone. Gromady zapracowanych ludzi, którzy mieli własnej roboty po uszy, a
spraw do załatwienia więcej niż włosów na głowie, lecące, żeby ofiarować konkretną
pomoc — dowodziły nie tylko tego, że Siemionkowie byli popularni i lubiani przez
bliźnich, ale jeszcze i tego, że ludzie wcale nie są tacy źli, na jakich wyglądają i jak
się utarło o nich mówić.
Jedna z pierwszych przyleciała naturalnie pani Pelagia Nowacka, a trzy opiekunki
domu musiały siłą zmuszać się do powagi, kiedy twarz pani Peli na zmianę to
przybierała wyraz współczucia i smutku, to promieniała triumfem.
— Wczoraj po południu, gdy zaczęłam wróżyć z kart matce Adama, wiedziałam już,
co się tutaj dziś zacznie wyprawiać — z przejęciem opowiadała zgromadzonym. —
Tylko spojrzałam na karty, a niesamowity, wprost zaświatowy jakiś dreszcz przeleciał
mi wzdłuż kręgosłupa i włosy zjeżyły mi się ze zgrozy. One były świadkami! One
mogą poświadczyć.
„One” więc z ponurymi minami poświadczyły, i sława kabał pani Peli, już i tak
ogromna, jeszcze urosła.
Konstancja i pani Jeziorańska spracowały się solidnie, aby w taktowny sposób
spławić gromady przyjaciół, znajomych, kolegów, przedstawicieli rad zakładowych
— bo i ci zjawili się do kompletu — i czort wie nie kogo, oświadczając wszystkim po
wiele razy, że zajmą się domem i dziećmi, że przyjmują na siebie pełną
odpowiedzialność. Gdy wreszcie wszyscy się wynieśli, a wieczorem dobre
wiadomości ze szpitali dotarły za pośrednictwem telefonu — lepszy nastrój
zapanował w mieszkaniu. W jednym bowiem szpitalu stwierdzono, że Adam, który
podczas wypadku autobusowego z całej siły wyrżnął głową w ramę okienną, teraz
czuje się już dobrze, a za trzy dni wróci do domu. U Buni też wszystkie badania
wykazały, że poparzenia przełyku nie są groźne, że za jakieś pięć dni zdrowa i cała
zostanie wypisana ze szpitala.
— Ufff... — odsapnęła Konstancja, odkładając po ostatniej rozmowie słuchawkę. —
W takim razie zakwateruję się tu na pięć dni, bo Paulina nie dałaby sobie rady.
— Wy zajmiecie się domem, a ja chłopcami — zaproponowała pani Jeziorańska.
— Zbawczyni moja! — wykrzyknęła z komiczną miną Konstancja, która będąc osobą
samotną, według dawnej nomenklatury — zakamieniałą starą panną, nie miała
odpowiedniej zaprawy sportowej i zupełnie nie potrafiła wymacać złotego środka, tak
koniecznego przy postępowaniu z dziećmi. To była dla nich za łagodna, w wyniku
czego bracia Siemionko wchodzili jej na głowę, to zniecierpliwiwszy się, stawała się
za surowa i aż bolało ją serce na widok zaskoczonych i zasmuconych twarzyczek.
Dla odmiany Helena Jeziorańska, od lat serdecznie cierpiąc nad tym, że jej dwaj
uroczy chłopcy, z którymi ongiś miała wspólny język, z biegiem czasu stali się
nudnymi i prawie obcymi panami w średnim wieku, przylgnęła całym sercem do
małych Siemionków, a ci pod jej wpływem, ku podziwowi Konstancji, wyzbywali się
połowy swojej wrzaskliwej indywidualności.
Tak więc dwie starsze panie i jedna młoda, spławiwszy ochotników, jak kokosze
roztoczyły opiekuńcze skrzydła nad domem Siemionków, doprowadzając go
pomalutku do porządku. Nie udało im się tylko pozbyć pani Pelagii Nowackiej, która
co dzień „o świcie”, czyli około godziny jedenastej, zjawiała się nieodmiennie, aby
przyglądać się robocie, dyrygować wszystkim i wszystkimi, a w porze obiadowej
zjadać swoją porcję.
— Stary w domu nie zawadzi. Co nie zrobi, to doradzi — deklamowała swój
programowy wierszyk, usadawiając się w najwygodniejszym fotelu i rzeczywiście
doradzając pozostałym, co ma być zrobione i jak ma być zrobione.
— Jesteś w naszym wieku, mogłabyś się więc też przyłożyć do roboty —
proponowała Konstancja, która zdążyła już zawrzeć dozgonną przyjaźń tak z Heleną,
jak i z Pelą.
— Jestem równa wiekiem — odpowiadała Pela — ale różne przejścia życiowe
sprawiły, że czuję się od was starsza, o wiele starsza.
Po tym stwierdzeniu melancholia rozlewała się na jej różowej i pucołowatej
twarzyczce, a oczka zerkały, czy udało się wzbudzić współczucie. Oczekiwała go
jednak nadaremnie, gdyż wystarczył jeden rzut oka, aby się zorientować, że „przejścia
ż
yciowe” nawet nie próbowały jej załamać i wolały spływać sobie po niej jak woda po
gęsi.
— Pela jest nieoceniona — stwierdzała z podziwem Konstancja, gdy po powrocie
Buni i Adama ze szpitali, a Basi z Warszawy, okazało się, że poświęcenie tamtych
trzech jest drobiażdżkiem niewartym wspomnienia wobec zasług Peli i jej kabały.
— Wszystkie trefle ułożone były przed Bunią. A trefle znaczą nieszczęście —
perorowała Pelagia z wypiekami na twarzy. Następnie na tym samym oddechu
przechodziła do innych wypadków, w których jej kabała trafnie przepowiedziała
przyszłość.
Siemionkowie uśmiechali się z pobłażliwością, słuchali tego jednym uchem, a co
wiedzieli, to wiedzieli. To prawda — pani Pelagia była egoistką, posiadała jednak tyle
wdzięku, że nie można było jej nie lubić.
Na punkcie kabał była wręcz zbzikowana, niemniej jednak stawiała je przeważnie
osobom, od których czegoś potrzebowała. W zręczny bowiem sposób potrafiła krzątać
się wokół swoich spraw. Najchętniej więc stawiała karty ekspedientkom z
zaprzyjaźnionych sklepów i w ten sposób zdobywała sobie dozgonną wdzięczność
wyrażającą się w zakupach i bez kolejki, i spod lady.
Cały wszakże ten system wypracowany przez lata nawalił fatalnie, a prawie że
ś
wiadkami tego stały się przez przypadek dwie przyjaciółki.
Dnia tego Paulina korzystając z ładnej przedwiosennej pogody namówiła panią
Helenę, aby z nią poszła na molo, gdzie miały się spotkać z Konstancją, razem
pospacerować i nakarmić mewy. Przedzierały się właśnie przez rozkopany deptak
„Monciaka”, wędrując jedna za drugą, kiedy nagle z jakiegoś sklepu wypadła wprost
na nie Pela w przekrzywionym kapelusiku na starannie jak zawsze ułożonych
loczkach.
— Uciekajmy! — krzyknęła z paniką w głosie i zakręciwszy Pauliną nad stromym
brzegiem głębokiego wykopu, w którym miano układać jakieś rury, pociągnęła
przyjaciółki w przeciwnym kierunku.
Ponieważ na tym odcinku chodnika można było iść tylko pojedynczo, towarzyszki
ciągle nie mogły się dowiedzieć, o co chodzi. Wiedziały, że stało się coś strasznego i
sapiąc ciężko leciały pod górę. Najróżniejsze myśli przewijały się im przez głowę,
toteż zdziwiły się, gdy pani Pela dopadłszy „Złotego Ula” wbiegła do kawiarni.
— Ależ... — zaczęła protestującym głosem Paulina. — Konstancja czeka na nas na
molo.
— To niech czeka — ucięła kategorycznie Pela. — Pooddycha sobie jodem i dobrze
jej to zrobi. A ja jeżeli natychmiast nie zjem trochę kremu, to zemdleję!
Paulinie z Heleną nie pozostało nic innego, jak oddać szybko płaszcze do szatni i
nawet im do głowy nie przyszło, że profilaktyka przedzemdleniowa wskazuje raczej
na szklankę zimnej wody niż na krem z bitej śmietany.
— Co się właściwie stało? — wykrzyknęły jednocześnie sadowiąc się naprzeciwko
ulokowanej w wygodnym foteliku i pojękującej z cicha Peli.
— To się stało, że jestem skompromitowana i zgubiona!
— Dlaczego? — zapytały.
— Irenka wróciła — pełnym grozy szeptem wyjaśniła Pela.
— „Ta” Irenka?
— Tak. „Ta” Irenka wróciła i właśnie dostała pracę w nabiałowym.
— A po cóż jej praca w Sopocie? — zdziwiły się jeszcze bardziej.
Casus „tej” Irenki był im świetnie znany, ponieważ w prospekcie reklamowym Peli
zajmował honorowe miejsce, ostatnio dopiero ustępując pierwszeństwa casusowi
Siemionków. Otóż ładnych parę miesięcy temu „tej” Irence, ekspedientce z MHD,
karty za pośrednictwem pani Peli powiedziały, że „dzięki śmierci kobiety w starszym
wieku wyjdzie za mąż za daleką drogą i będzie szczęśliwa całe życie”. Tym razem
kabała też utrafiła w samo sedno: panna Irenka miała rzeczywiście narzeczonego w
Katowicach, który nie mógł się ożenić, jak długo żyła jego matka, związany przez nią
tak uciążliwym przyrzeczeniem. Gdy więc w dwa tygodnie po kabale przyszły ze
Ś
ląska wiadomości, że matce ukochanego się zmarło — sława kabał pani Peli obiegła
wszystkie sklepy MHD i PSS-u, a panna Irenka wymówiła pracę, oddała pokoik
Radzie Narodowej i spakowawszy manatki wyjechała do Katowic, żegnając panią
Pelę ogromnym pudełkiem czekoladek.
— A ten łobuz nie ożenił się z nią, tylko z jakąś inną — zakończyła ponurym głosem
sławna wróżka z Sopotu.
— No i co? — zapytały z przejęciem.
— To, że panna Irenka nie miała co robić w Katowicach, musiała tu wrócić i twierdzi
teraz, że jest przeze mnie zrujnowana i że wszystko musi zaczynać od początku. Pracę
już dostała, ale mieszka kątem u koleżanki. Coś podobnego! — zakończyła z
niedowierzaniem.
— Coś podobnego... — powtórzyły jak echo przyjaciółki.
— No i ja nie mam już po co chodzić do tamtego sklepu — dodała z ponurą miną. —
Ż
egnaj, pełnotłusty twarożku! Żegnajcie, mulatki! — pojękiwała smętnie, podczas
gdy przyjaciółki, jak to przyjaciółki, musiały walczyć ze sobą, żeby ich twarze nie
pokazały wewnętrznego rozbawienia wywołanego kłopotami pani Peli.
VI
Dziadek i jego narodziny podczas burzy z piorunami zyskują wreszcie
wdzięcznych słuchaczy, ale...
Cała trójka dorosłych Siemionków była nieprawdopodobnie wdzięczna trzem
starszym paniom i współlokatorce za opiekę nad domem i dziećmi w okresie, gdy
egipskie plagi spadały na ich głowy. Ze skóry wprost wychodzili, żeby się im w jakiś
sposób zrewanżować. Wreszcie wpadli na pomysł urządzenia u siebie na ich cześć
przyjęcia w pierwszy dzień Świąt Wielkiejnocy.
— Paulina na pewno się ucieszy — stwierdziła Bunia. — Pod wpływem Konstancji
stała się innym człowiekiem.
— Na niej najlepiej widać prawdziwość teorii o kontyngentach przydzielanych
ludziom przez nie wiem kogo — wtrącił Adam. A widząc zdziwione spojrzenie
matki, dokończył: — Według mnie wyczerpała do dna przydzielony jej kontyngent
chorób i samotności. A teraz zabrała się do nie naruszonego kapitału przyjaźni i
radości życia.
Starsza pani roześmiała się.
— Czy te problemy nie za bardzo sobie uprościłeś?
— Lepiej upraszczać, niż komplikować — pogodnie odpowiedział.
— Pani Konstancja też chyba przyjdzie chętnie — powiedziała Basia.
— Przypuszczam — zgodziła się Bunia. — Ona nie żali się nigdy, ale wydaje mi się,
ż
e jest dość samotna. Pewno nie wiecie, że gdy jesienią zeszłego roku przeszła na
emeryturę, przeniosła się tutaj do siostry, do której była bardzo przywiązana. Ale ta
siostra umarła zimą i Konstancja została z siostrzeńcem i jego żoną, z którymi jakoś
nie może się zżyć.
— Bo pewno nie pozwalają się o świcie polewać zimną wodą — mruknął półgłosem
Adam.
— Nie wygłupiaj się — warknęła Basia.
— Pela też przypędzi z ochotą — dodała Bunia. — Co prawda akurat teraz jest w
zgodzie z zięciem, ale on z żoną i dziećmi jedzie na święta do swojej rodziny.
— No i pani Jeziorańska nareszcie opowie nam tę ciekawą staroświecką historię o
swoim dziadku — ucieszyła się Basia. — Teraz to już ja dopilnuję, ażeby nic nie
stanęło na przeszkodzie.
Tak powzięto decyzję, i Bunia już w Wielki Poniedziałek rozkopała cały dom od
podstaw. Jakim sposobem z tego chaosu, który swoim zwyczajem stworzyła,
wyłaniały się mazurki, babki, torty, bigosy, gęś o przedziwnie przyrumienionej skórce
— trudno zrozumieć.
Wszystkie osoby poza panią Jeziorańską zjawiły się o oznaczonej porze. Helena
musiała być na święconem u syna, ale obiecała, że przyjdzie możliwie prędko.
Wielki obiad świąteczny udał się nadzwyczajnie. Z nieprawdopodobnym
powodzeniem borykano się z potrawami, od których stół się uginał. Typowo po
naszemu wszyscy objedli się tak nieprzytomnie, że wcale nie mieli ochoty ani siły,
aby podnieść się z krzesełek. Nasza droga, kochana, polska tradycja okazała się tak
silna, że zwalczyła nawet spartańskie zapędy Konstancji. Czerwieniała tylko na
twarzy przy każdej następnej potrawie, ale. nie mogła się zdobyć na to, aby
zrezygnować z czegokolwiek i opychała się ponad własne możliwości. Dobili się
wszyscy do reszty wetami, czyli mazurkami, babkami, tortami tak, że już oddychanie
przychodziło im z wielką trudnością. Tymczasem Basia z rozpaczą myślała o kuchni
zastawionej brudnymi naczyniami.
Nagle pani Pela spojrzała na okno i jęknęła:
— Patrzcie! Pogoda się zmieniła. Wali deszcz ze śniegiem. A ja, stara idiotka,
zostawiłam otwarte okno. Jak wrócę wieczorem, zastanę lodówkę zamiast ciepłego
pokoju.
Wszyscy ospale, ale niby ze współczuciem, pokiwali głowami. Pela zaś dalej z
rozpaczą wpatrywała się w zalewane „opadami” szyby.
— Muszę lecieć — zaszeptała wstając niechętnie z krzesła i zaraz na nie opadając.
Zaczęły się sypać różne dziwne propozycje, jak by tu zamknąć okno w górnym
Sopocie nie ruszając się z mieszkania w środkowym. Żadna jednak nie okazała się
naprawdę praktyczna. Wreszcie Adam sprawę zakończył i wszystko wziął na swoje
barki.
— Niech ciocia da klucze od mieszkania — powiedział. — Mnie zajmie to kwadrans.
Zamknę okno, sprawdzę, jak się pali w piecu i nakarmię Tobiasza — dodał sięgając
po pękatą celofanową torebkę leżącą koło nakrycia przyszywanej ciotki.
— Będzie się pan fatygował... — niezdecydowanie, ale z błyskiem nadziei broniła się
Pela.
— Najdalej za dwadzieścia minut będę z powrotem, a spacerek dobrze mi zrobi —
uśmiechnął się Adam, biorąc klucze. — Ten jest chyba od zatrzasku, a ten od pokoju,
prawda? — upewnił się.
Wyszedł, a Konstancja ciężko sapiąc pośpieszyła Basi z pomocą, podczas gdy reszta
leniwie rozmawiała o wszystkim i niczym.
W ten sposób minęła chyba godzina albo i więcej. Zapadał już zmrok, gdy zjawiła się
Helena wesoła i rozradowana. Całe więc towarzystwo umieściło się w wygodnych
fotelach i kanapkach i przyszykowało do słuchania.
— Zaczynaj — zakomenderowała Konstancja.
— Wyobraźcie sobie, że gdy mój dziadek się rodził, nad małym folwarczkiem,
którego właścicielami byli jego rodzice, rozszalała się straszliwa burza z
błyskawicami, piorunami i gradem wielkości kurzych jajek. Wszyscy wtedy orzekli,
ż
e dla noworodka szykuje się życie burzliwe i pełne przygód.
W tym momencie Basia nerwowo spojrzała najpierw na okna, za którymi było już
kompletnie ciemno, następnie na zegarek.
— No dobrze — odezwała się przerywając pani Helenie. — Ale gdzie jest Adam?
Miał wracać natychmiast. Przecież też pragnął usłyszeć, co pani będzie opowiadać.
Dwie godziny minęły, jak wyszedł.
— Czy mu się aby co nie stało? — zdenerwowała się Bunia.
Pani Pela, która przetrawiła już część świątecznej uczty, poderwała się.
— Rzeczywiście! — zawołała. — Należy chyba lecieć i sprawdzić?
— Ja z tobą — zgłosiła się Konstancja.
— I ja też idę — mówiła zaniepokojona Basia.
— I ja! — zawołała Paulina.
— Pójdę z wami — podniosła się i Helena Jeziorańska, zapomniawszy zupełnie o
dziadku.
— I my pójdziemy szukać tatusia!!! — zawrzeszczały z drugiego pokoju głosiki braci
Siemionków.
— Chodźcie — zgodziła się Basia. — Nie byli dzisiaj na spacerze, niech się
przewietrzą.
Pogoda była ohydna. Na morzu rozszalał się sztorm, a na lądzie ostry wiatr zacinał z
ukosa deszczo-śniegiem.
— Psa by na taką pogodę nie wygnał — mamrotała Pela.
Dotarli wreszcie do kamienicy, w której mieszkała, i utknęli przed zamkniętymi
drzwiami.
— Przecież pani Irmi z wnuczką powinny być w domu — denerwowała się gospodyni
dzwoniąc jak na alarm.
Głośna rozmowa na schodach zwróciła uwagę sąsiadów i w chwilę później przybysze
zostali otoczeni przez mieszkańców domu.
— Pani Nowacka! — wykrzyknął ktoś. — Bandytę złapaliśmy!
— Chciał panią okraść!
— Włamał się do pani pokoju!
— Gdyby nie pani Irmi, nie miałaby pani do czego wracać!
— Cooo!!! — wykrzyknęli przybysze, a najgłośniej Basia i Pela.
— Niech jedna osoba opowiada, bo nic nie możemy zrozumieć. — Konstancja
usiłowała zaprowadzić jakiś porządek w chaotycznie rzucanych informacjach. Ale
wszyscy byli tak podnieceni wypadkami, że nie było mowy, aby zdobyć rzeczową
relację. Z fragmentów udało się zlepić mniej więcej taką całość.
Otóż pani Irmi, gdy usłyszała, że ktoś otwiera drzwi wejściowe z zatrzasku, uchyliła
swoich i przez szparę zobaczyła obcego mężczyznę. Przeszedł on korytarz, cichutko
otworzył drzwi do pokoju współlokatorki i wszedł tam. Bojowa staruszka podbiegła
wtedy na palcach i klucz zostawiony w drzwiach przekręciła. Złodziej usłyszał to i
zaczął wołać, że przyszedł tu zamknąć tylko okno, ale pani Irmi nie można było
nabrać na tak głupie gadanie. Przez wnuczkę ściągnęła co silniejszych mężczyzn z
kamienicy, którzy stróżowali w korytarzu, aby łapać bandytę, gdyby chciał się
wyłamać z pułapki, sama zaś zadzwoniła do Komisariatu Milicji Obywatelskiej. Gdy
przyjechali, nie tylko oddała im włamywacza w ręce, ale pojechała razem, aby
osobiście wszystkiego dopilnować.
— I ona dopilnuje — cieszyli się zgromadzeni na schodach sąsiedzi pani Peli.
— Ona tego rzezimieszka na ładnych paręnaście lat wpakuje do mamra — dorzucił
jakiś głos z satysfakcją.
Pani Pela, gdy zrozumiała, co się stało, zakręciła się na schodach i wielkimi susami
popędziła w dół.
— Na milicję! Prędko! Musimy go ratować — sapała.
Wszyscy zanurzyli się znów w ciemny i świszczący wiatrem zmrok, a dzieci
zrozumiawszy, że stało się coś strasznego, zaczęły płakać.
— Łapcie taksówkę! — pokrzykiwała Pela.
Łatwo to było powiedzieć, trudniej wykonać. Ulicą mignęły dwa auta, ale załadowane
ludźmi po sam prawie dach. Wreszcie dotarto do komendy.
— Proszę nie cackać się z łobuzem — pouczała właśnie babcia Irmi oficera MO. —
Przecież widać z jego twarzy, że to notoryczny bandyta.
Interwencję ekspedycji ratunkowej przyjęła najpierw ze zgorszeniem, później z
niedowierzaniem. Strasznie powoli i niechętnie rezygnowała ze swego przestępcy.
Wreszcie i oficer milicji, i „ten rzezimieszek”, obaj coraz bardziej rozśmieszeni,
wytłumaczyli staruszce, że wszystko wynikło wskutek nieporozumienia.
— To przez to, że tak lubię czytać kryminały — zaczęła wreszcie babcia. — Zawsze
marzyłam o złapaniu prawdziwego bandyty. Nareszcie przytrafiło mi się to w
osiemdziesiątym roku życia i taka byłam z siebie dumna, a wy mówicie, że to
pomyłka, że tylko wygłupiłam się w oczach „naszego organu” — zakończyła patrząc
ż
ałosnymi oczami.
Oficer MO roześmiał się wesoło i całując panią Irmi w rękę powiedział:
— W każdym razie dziękujemy za cenną współpracę. Może następnym razem
będziemy mieli oboje więcej szczęścia.
Adam był tak ubawiony przygodą, jaka mu się przytrafiła, i zachwycony zawziętością
staruszki, że nie chciał się z nią rozstać i w dworny sposób zapraszał na kolację.
— Proszę, aby zechciała pani wraz z wnuczką uświetnić swoją osobą skromny posiłek
w moim domu.
W drodze powrotnej wszyscy bawili się kapitalnie, a dzięki biegom na przełaj po
całym Sopocie do kolacji zasiedli z nowymi apetytami.
— A gdzie wódka? — zapytała pani Irmi, zlustrowawszy uważnie zastawiony stół.
Adam wpatrzył się w nią z niedowierzaniem.
— Myślałem, że nikt nie pije — tłumaczył się i skoczył do kredensu po butelkę i
kieliszki.
— Po takich przygodach? — ze zgorszeniem powiedziała babcia.
VII
Na razie o tym, jak budowanie domku może dać więcej wrażeń niż najciekawsze
historie rodzinne
Pani Irmi z wdziękiem stukając laseczką o chodnik wędrowała z górnego Sopotu w
towarzystwie sąsiadki z „kołchozu”.
— Ależ dlaczego właśnie dziś przy takiej ślicznej wiosennej niedzieli rozpętała pani
awanturę z Golendziniakiem? — pytała pani Pelagia.
— A ty? Czy ty oglądasz się na pogodę, gdy zaczynasz się pieklić czy to z nim, z
córką, czy z zięciem, z Kowalkowskimi, czy nawet ze mną? — odpowiedziała
pytaniem na pytanie.
— No nie — sprawiedliwie przyznała Pela.
— A widzisz — ucięła babcia. — Poza tym zależy mi na tym, aby Golendziniakowi
kompletnie zatruć życie, a najłatwiej mi go dopaść w niedzielę. W dzień powszedni
przecież prawie nigdy nie ma go w domu.
Pani Pela popatrzyła na staruszkę okrągłymi ze zdziwienia oczami. Dla niej kłótnia
była czymś w rodzaju żywiołu i jakoś nie przyszło jej do głowy posądzić
współlokatorkę o programową perfidię.
— Myśli pani, że on da się szykanami wykurzyć z mieszkania? Golendziniak jest
partyjny i prędzej on nam zaleje sadła za skórę niż my jemu.
— Powtarzasz wyświechtane komunały z pierwszego dziesięciolecia. — Babcia z
pogardą spojrzała na towarzyszkę. — Nie lubię bezmyślnego ględzenia. My go nie
wykurzymy, on nam nie dokuczy, tylko... Jeżeli przyrzekniesz, że nikomu nie
zdradzisz, to wtajemniczę cię w moje plany.
Pani Pela nie tylko skwapliwie przyrzekła, ale nawet przysięgła na wszystkie
ś
więtości świata, że tajemnicę zachowa do grobu.
— Chcę — usłyszała uroczyste zwierzenie — aby Golendziniak zauważył istnienie
Marylki i żeby się z nią ożenił.
Pani Pela stanęła jak słup soli na samym środku ulicy 20 Października, przelotowej
arterii Gdańsk—Gdynia. Dopiero szarpnięta za połę płaszcza dała drogę
nadlatującemu trolejbusowi.
— Cooo? — zdołała wreszcie wykrztusić.
— Mam na niego oko od paru lat i coraz bardziej chłopak przypada mi do serca. No
bo sama popatrz! Przy swoim zapracowanym życiu zrobił maturę i wyższe studia.
Piekielnie zdolna bestia, a przy tym jest uczciwy, mądry i przyzwoity. Jakiegoż
lepszego epuzera znajdę dla tego gamonia Marylki?
— Ależ... — Pela była ciągle wstrząśnięta usłyszanymi rewelacjami. — Ależ on nie
należy do naszego środowiska! Ależ nie wiemy nawet, kim byli jego rodzice!
Wygląda mi na takiego, no... z awansu społecznego.
— Oj, Pelasia, Pelasia! — pani Irmi z politowaniem pokiwała głową. — Tak ciężko
pracuję, żeby zrobić z ciebie nowoczesnego człowieka, a tu ciągle wyłazi
zeszłowieczna kumocha. Ględzisz, jakbyś miała sklerozę.
— A jak to pani go dzisiaj potraktowała? Czy nie jak chama?
— Ja go nie traktuję, tylko wabię.
— Awanturami? Awanturami chce pani zwabić i sprowokować, aby wszedł w waszą
rodzinę? Już nic z tego nie rozumiem.
— Rzeczywiście nic nie rozumiesz? Widzisz — z zamyśleniem mówiła pani Irmi —
to jest człowiek, który całe życie zwalczał przeszkody. Jemu nic samo nie przyszło do
rączek. On urodził się pod taką gwiazdą, że musi zdobywać sobie wszystko. No więc
tak sobie wydumałam, że teraz, gdy zdobył wykształcenie i gdy prawie że zrobił
karierę, powinna przyjść kolej na założenie ogniska rodzinnego. Ja mu to właśnie
utrudniam i wszystko by się dobrze zakończyło, gdyby on w ogóle zauważył istnienie
Marylki.
— A on rzeczywiście wcale jej nie widzi — stwierdziła z żalem zapalona już do
matrymonialnej intrygi Pela.
Chwilę szły zamyślone.
— Wiem! — wykrzyknęła po dłuższej chwili staruszka. — Przyszedł mi w tej chwili
do głowy pomysł ef-ef. To będzie taki chwyt psychologiczny. I ty będziesz mi
pomagać.
— No? — zapytała z zaciekawieniem Pelagia.
— Podczas obecności Golendziniaka w domu będziemy robić Marylce awantury.
Może on się za nią ujmie?
— Spróbujmy. — Pani Pela zamyśliła się. — Jak w mieszkaniowym kołchozie
napada się jednocześnie na dwie osoby, to one muszą, ale to muszą stworzyć wspólny
front dla własnej obrony. To może dać rezultaty.
— Dziś wieczorem zaczynamy — sapnęła z satysfakcją babcia Irmi.
Dowędrowały do domu, w którym mieszkali Siemionkowie.
— O, jakaś kartka przypięta szpilką do drzwi. Co to może znaczyć? — zaciekawiła
się pani Pela.
Babcia Irmi zadzwoniła, ale nikt nie otwierał, sięgnęła więc po kartkę, rozłożyła ją i
zaczęła czytać. Przeczytała raz i nic nie zrozumiała. Przeczytała drugi raz z tym
samym skutkiem. Pytająco spojrzała na towarzyszkę.
— Pani Buni nie ma, pomimo że się umówiłyśmy — powiedziała — a na kartce takie
brednie. Posłuchaj tylko: „cukier, herbata, jajka, prasa, wędlina, majonez, ser”. Co to
znaczy?
Pela odpowiedziała wybuchem śmiechu.
— Już się domyślam — wyjąkała. — Pewno Konstancja namówiła wreszcie Bunię do
chodzenia na miasto ze spisem zakupów. No i właśnie trzymamy ten spis w ręku, a
Bunia lata po sklepach i nie pamięta, co miała kupić.
— To po cóż przypięła go szpilką do drzwi, zamiast zabrać ze sobą? — pani Irmi
jeszcze bardziej nic nie rozumiała.
— Ona pewno napisała dwie kartki. Jedną z wiadomością dla nas, a drugą ze spisem
zakupów. I tę przypięła, a z tamtą poleciała.
— Jak można w jej wieku być tak roztrzepaną! — zrzędziła pani Irmi.
— Jak pani lepiej pozna Bunię, to pani zrozumie, że można — odpowiedziała
rozbawiona Pela. — Pójdę o piętro wyżej. Może Jeziorańska lub Jankowscy będą
wiedzieli, gdzie podziała się cała rodzina Siemionków i Paulina.
Położyła rękę na poręczy, ale na drugim piętrze otworzyły się drzwi i ktoś zaczął
szybko schodzić po schodach. Na zakręcie pokazała się Helena.
— Gdzie Bunia? Gdzie Siemionkowie?
— Wszyscy są na budowie. Poszli tam wczesnym rankiem zaraz po śniadaniu. Bunia
poleciała po zakupy do „Delikatesów”, aby podkarmić ochotników. Pracujemy dziś
przy wykopie. Właśnie tam lecę. Pójdziecie ze mną? — mówiła szybko sprowadzając
babcię Irmi ze schodów.
— No pewno że pójdziemy — zgodziły się. — Ale co się stało?
— Ach, to cała historia — mówiła Jeziorańska, prowadząc przybyłe ostrym tempem z
powrotem w górny Sopot. — Spółdzielnia budowlana, która buduje tę kolonię
domków rodzinnych, robi to naturalnie po partacku. Najpierw wykonano wykopy pod
fundamenty dla wszystkich domków. Potem te fundamenty położono i wtedy się
okazało, że wykopy są za małe. Że jest zbyt wąsko, i nie można założyć izolacji
pionowej. Więc wszyscy przyszli właściciele wraz z rodzinami i przyjaciółmi
poszerzają dziś te wykopy. A trzeba się spieszyć, bo gdyby pogoda się zepsuła i spadł
deszcz, to fundament nasiąknie wodą i w domkach będzie grzyb — objaśniała
fachowo.
— A dlaczego robotnicy sami nie poprawią spartaczonej roboty? — zapytała Pela
sapiąc ciężko, ponieważ wspinały się dość stromą uliczką.
— Spółdzielnia nie zmierzyła tych dołów i robotnikom dawno już wypłaciła. Teraz
można by ich zmusić do pracy tylko procesem sądowym. Na to nie ma czasu, a na
wynajęcie nowych, prywatnie, pan Adam nie ma już pieniędzy — wyjaśniała
zrezygnowanym tonem.
— Mój Boże — zmartwiła się staruszka przyśpieszając kroku. — To taki uroczy
człowiek. Musimy mu pomóc.
Dwie nowe przyjaciółki rodziny Siemionków i pani Pelagia wdrapały się wreszcie na
szczyt stromego pagórka. Widok na całe Trójmiasto i zatokę oczarował je kompletnie.
— O! Widać nawet Hel! — wykrzykiwała Pela.
— Uczciwej roboty tylko nie widać — wściekała się pani Irmi, patrząc na działki, na
których mrowiło się od ludzi dobrej woli.
Koło fundamentów przyszłego domku Siemionków pracowała cała ich rodzina z
dziećmi włącznie, dwóch kolegów Adama, jedna przyjaciółka Basi, Paulina, no i
naturalnie dziarska i jak zawsze buchająca energią Konstancja.
— Jeszcze trochę kłopotów z tym domem, a będziemy wszyscy we wspaniałej formie
fizycznej — cieszyła się hałaśliwie przyjaciółka Pauliny.
— To tak życzysz panu inżynierowi? — śmiała się z niej Helena.
— Panie Adamie! — zawołała babcia Irmi, bacznym okiem przypatrzywszy się
robocie. — Mnie proszę dać motyczkę. Udziabię nią na pewno dużo ziemi, a Peli
dajcie łopatę — zgubi trochę sadełka i łatwiej jej będzie wchodzić na schody.
W dwa dni później Jarek zapukał, jak co dzień, do pokoju pani Jeziorańskiej.
— To ja — szepnął konspiracyjnie.
— Czekałam na ciebie — uśmiechnęła się starsza pani. — Czy już wszystko masz?
— Tak. Arytmetyka była łatwa, ale wypracowania nie jestem pewny, więc
przyniosłem, żeby pani sprawdziła.
— Dobrze. Daj zeszyt. Ja będę czytać głośno, a ty słuchaj uważnie i zastanawiaj się,
czy jest to napisane z sensem. „Nasza niedziela” — przeczytała tytuł pewnym głosem.
W miarę jednak czytania głos zaczął jej się niebezpiecznie załamywać. — „Tatuś i
mamusia robią na dom i dlatego nigdy ich nie ma w domu. Ale to jeszcze nie jest
dom, tylko duża dziura w ziemi. W tej dziurze leży taki twardy betonowy fundament,
a pani Irmi, co ona ma osiemdziesiąt lat i złapała tatusia, jak on niby okradał
mieszkanie cioci Peli, a to było w Święta Wielkiejnocy, to wpadła, jak myśmy ją
poszerzali w niedzielę. I to była nasza niedziela”.
VIII
Babcia Irmi bierze w swoje ręce sprawę historii o dziadku, ale ginie ona pod
lawiną tarek, komisji lekarskich oraz róż pana Golendziniaka
Osiemdziesięcioletnia pani Irmi rzeczywiście wykazała tyle zapału i energii przy
poszerzaniu wykopu, że wraz ze swoją motyczką wpadła do niego, napędzając więcej
strachu innym niż sobie szkody.
— Ja zawsze spadam na cztery łapy — uspokajała przerażonego Adama. — My, stara
gwardia, jesteśmy z twardego kruszcu. Mnie nie rozpieszczali witaminami.
Wychowałam się na zacierkach i zalewajce, więc jestem zdrowa i krzepka. Niech się
pan wreszcie odczepi ode mnie, panie Adamie.
Ale ustawiona na nogach, otrzepana z ziemi i wytaszczona z dołu pogładziła się ręką
po pewnej części ciała.
— No dobrze! Ale jeżeli spadłam na cztery łapy, to dlaczego boli mnie sempiterna?
— zapytała zdziwiona.
Skończyło się na tym, że Konstancja odwiozła taksówką babunię do domu i ułożyła
do łóżka, ponieważ „ten gamoń” Marylka znów się gdzieś zapodziała.
Konstancja miała szaloną ochotę wracać zaraz do roboty przy domu Siemionków, ale
pani Irmi zatrzymała ją przy sobie na dłuższą pogawędkę. Ta rozmowa skończyła się
najintymniejszymi zwierzeniami. Pani Irmi opowiedziała Konstancji, że dopiero
wtedy umrze spokojnie, gdy wnuczkę swoją wyda za mąż za wartościowego
człowieka i że już sobie takiego upatrzyła. Konstancja w rewanżu przyznała się do
tego, że ona też strasznie lubi urządzać życie innym ludziom,
— Czy pani zauważyła, że ktoś z boku z lepszej perspektywy patrzy na życie bliźnich
i łatwiej mu znaleźć wyjście ze ślepych uliczek, w których tamci drepczą i drepczą?
— Masz rację, moja miła — przytaknęła babcia. — I tutaj jest właśnie pole do popisu
dla przyjaźni.
Konstancja rozkwitła z radości, że tak świetnie została zrozumiana.
— Zdaje się, że Paulinie trochę pomogłam — przyznała z zadowoleniem w głosie. —
Siemionkowie i Bunia martwili się o nią, ale nie bardzo wiedzieli, jak zabrać się do
rzeczy. Mnie jakoś się udało i nie ma pani pojęcia, jak się cieszę. Na sercu tylko noszę
jeszcze Bunię i Helenę Jeziorańską — dokończyła zamyślonym tonem.
— Do Adama Siemionko czuję feblik, mówiąc stylem mojej młodości —
uśmiechnęła się pani Irmi. — Ale ta jego matka? Ona przecież robi wrażenie
kołowatej.
— To poczciwości kobieta i przeuroczy człowiek! — wykrzyknęła Konstancja. —
Tylko musimy ją przyzwyczaić do racjonalnego organizowania sobie roboty. Ona
połowę dnia szuka tego, co byle jak i byle gdzie posiała. No i drepcze przy
niepotrzebnych robotach od świtu do późnej nocy. Jedno osiągnięcie już mam.
Zmusiłam ją do chodzenia po zakupy z notatką — oznajmiła dumnie.
Babcia Irmi wybuchnęła takim śmiechem, że aż złapała się za obolałą część ciała.
Zaraz też ze złośliwą satysfakcją powiedziała o kartce ze spisem zakupów tak
niesławnie przypiętej do drzwi.
— Przepowiadam, że nad Bunią spracujemy się ciężko, tanim ją odpowiednio
ustawimy — mówiąc waszym nowoczesnym stylem — powiedziała na zakończenie.
— A cóż brakuje do szczęścia Helenie?
Konstancja opowiedziała, jak to dwukrotnie już diabeł ogonem nakrył historię o
dziadku.
— Czy ona ma sklerozę, ta Jeziorańską? — zapytała podejrzliwym tonem staruszka.
— Ależ skąd! — zaprzeczyła skwapliwie Konstancja. — Żyła tylko w atmosferze
podziwu dla jego przeżyć i przygód, po prostu więc chciałaby nam o tym wszystkim
opowiedzieć. Ten jej dziadek był podobno legendarną postacią na Lubelszczyźnie.
Babcia prychnęła z pogardą.
— Współczesne życie jest o wiele ciekawsze niż stare historie rodzinne. Ale
powinnyśmy wypełniać obowiązki wobec naszych przyjaciół. Proponują więc, abyście
w sobotę przyszły wszystkie do mnie. Odwalimy wreszcie tego dziadka i choć z nim
będziemy miały spokój. Zaproszę też moje dwie bratanice, Lenę i Kaśkę. One są
trochę młodsze niż pani i jeszcze pracują. U nich też jest problemik do rozplatania.
Pogadamy o tym, jak je pani lepiej pozna, bo liczę na twoją pomoc, moja miła.
W parę dni później babcia Irmi, jak feniks z popiołów, powstała z pościeli.
Natychmiast też tego wieczora dopadła pana Golendziniaka i zrobiła mu awanturę za
to, że zostawił otwarte drzwi od kuchni. Nie pozwalając mu umknąć, wyciągnęła z
pokoju wnuczkę, aby zwymyślać ją za to, że drzwi od łazienki zamknęła. Musiała się
chwycić tych błahych powodów, ponieważ o nic innego nie mogła zahaczyć.
Pokrzykując ciągle jeszcze groźnie na winowajców wskoczyła do swego pokoju, a
tamci dwoje zostali na korytarzu. Ale nic z tego, na co liczyła, nie wynikło, bo na
korytarz wypadła pani Kowalkowska, aby oznajmić współlokatorom, co myśli o nich,
co myśli o drzwiach otwartych i o zamkniętych i o drzwiach jako takich. Marylka
więc szybko schroniła się do wspólnego z babką pokoju, a pan Golendziniak wywiał z
pola bitwy aż na miasto.
— Psiakość! — z pasją mruknęła pod nosem zawiedziona staruszka.
W piątek napuszczona przez babcię Irmi pani Pelagia napadła w przedpokoju na
pannę Marylkę tylko za to, że ta w ciemnościach tam panujących o mało nie
przewróciła się przez kota Tobiasza. Wymyślała długo i soczyście, ale zupełnie bez
efektu, bo pan Golendziniak siedział za zamkniętymi drzwiami i nie tylko nie drgnął
w obronie uciśnionej niewinności, jak tego oczekiwano, ale nawet się wydawało, że
przestał oddychać.
W sobotę zaś odbyło się u pani Irmi małe „soiree", jak to sama nazwała. Panna
Marylka szykowała jeszcze kanapki w kuchni, gdy zaproszone panie zaczęły się
schodzić. Najpierw przyszły dwie bratanice gospodyni, tak zwane przez nią
„dziewczęta”, pomimo że obie dobiegały sześćdziesiątki i jedna z nich była wdową.
Potem zjawiła się Konstancja, a pani Pela usłyszawszy przez ścianę jej tubalny głos
przyłączyła się natychmiast do towarzystwa.
— Patrzcie tylko! — zawołała od progu. — W pedecie sprzedają teraz takie śmieszne
małe ręczne tarki do prania — zademonstrowała nowy zakup.
— A czy na nich można coś uprać? — zainteresowała się starsza z „dziewcząt”.
— Świetnie się pierze drobiazgi, pomimo że toto wygląda jak zabawka dla lalek. Już
wypróbowałam — opowiadała Pela. — Gdy wróciłam z miasta, sama miałam
wątpliwości. Postanowiłam więc coś przeprać, ale jak na złość jestem akurat po
większym praniu i nic nie mogłam sobie przypomnieć, co by się nadawało do tego
eksperymentu. Dopiero w łazience wykryłam schowaną miednicę pełną namoczonych
skarpetek. Pomimo że z zasady nigdy nic nie robię dla córki, a tym bardziej dla zięcia,
teraz złamałam postanowienie. Uprałam im wszystkie skarpetki. Lećcie do pedetu i
kupcie sobie takie same tarki. To wygodny, praktyczny i tani nabytek.
Dzwonek przy drzwiach wejściowych zadzwonił i w chwilę później Marylka
wprowadziła resztę gości, czyli panią Jeziorańską, Bunię Siemionkową i Paulinę. Po
twarzach ich można było poznać, że przynoszą ważną, i to wcale nieradosną nowinę.
— Co się stało? — zawołała Konstancja.
— Paulina dostała dziś wezwanie na komisję lekarską — tłumaczyła zafrasowanym
tonem Helena. — Przecież jeszcze jest za słaba, żeby przez osiem godzin dziennie
wytrzymać siedzenie przy biurku.
Paulina osunęła się na krzesło z miną zdruzgotaną.
— Na upartego może i mogłabym już pracować — oznajmiła smutno. — Ale tak
bardzo chciałabym jeszcze przez jakiś czas żyć jak teraz i stale przebywać z wami —
głos załamał jej się niebezpiecznie.
— Musisz oszukać tę komisję! — wykrzyknęła pani Pela. — Sama znam na kopy
takich, którzy są zdrowi jak konie, a udają chorych. Komisje zaś przedłużają im renty
lub zwolnienia.
— Operację rzeczywiście miałaś ciężką i stosunkowo niedawno — rzeczowo zabrała
głos Konstancja. — Co najmniej więc jeszcze na rok powinni ci przedłużyć rentę. Ale
myślę, że jak zawsze, należy losowi pomagać.
— Powinna pani na komisję ubrać się w jakąś starą czarną sukienkę — włączyła się
pani Lena, jedna z „dziewcząt”. — Taką, w jakiej wygląda się staro, smutno i
chorowicie.
— Nie myj włosów przez te dwa tygodnie — radziła Bunia.
— Domaluj sobie także, moje dziecko, czarne sińce pod oczami, tylko subtelnie i
dyskretnie — poradziła pani Irmi. — Ja zawsze takimi sińcami zdobywałam to, co
chciałam, od mego męża.
Panna Marylka wniosła kanapki, herbatę i kawę, i zaraz pani Peli komisja lekarska
skojarzyła się z zagadnieniami gastrycznymi.
— Bób! — zawołała spontanicznie. — Musisz się najeść bobu. Nawali ci wątroba i
brzuch będziesz miała pięknie spuchnięty.
— A gdzież ja znajdę bób o tej porze roku? — zajęczała ze zniechęceniem Paulina.
— Rzeczywiście — zmartwiła się Pela.
— Już wiem — dołączyła się babcia Irmi. — Przed komisją rano musisz iść do
garmażerii i wtrzasnąć ze trzy porcje kapuściska zwanego bigosem.
— Myślę, że ze dwa mocne szatany rozhuśtają jej pięknie serce — poddała
Jeziorańska.
— Laska! — wykrzyknęła Marylka. — Nie zapomnij o lasce!
Paulina, skrzętnie notując w pamięci wszystkie tak niesłychanie praktyczne porady,
pytająco spojrzała na Konstancję.
— Ja radzę — odpowiedziała tamta, zrozumiawszy spojrzenie — żeby Paulina zrobiła
to wszystko, co radzicie. A jakby tego było za mało, to może pójść w ślady mego
siostrzeńca, który ongiś, gdy nie chciał iść do szkoły z powodu klasówki, połknął
wielką garść nie gotowanej fasoli, popijając ją zimną wodą. Ręczę, że na komisję
lekarską zawiozą ją karetką pogotowia. — Roześmiała się gromko, a reszta jej
zawtórowała.
W tym momencie usłyszano nieśmiałe pukanie do drzwi. Wszystkie zgromadzone
panie spojrzały w tym kierunku. Na progu stał pan Golendziniak z twarzą, na której
zmieszanie walczyło z niepokojem.
— Przepraszam, że przeszkadzam — wyjąkał — ale muszę się dowiedzieć, czy
paniom nic nie zginęło?
— A bo co? — zapytała władczym tonem pani Irmi.
— Bo po mieszkaniu musiał się kręcić złodziej. Zginęły moje skarpetki z łazienki —
odpowiedział.
Babcia odwróciła się od niego i ze złością spojrzała na współlokatorkę. Pani Pelagia
zaś zerwała się z krzesełka, zaczerwieniła i jęknęła:
— To były pana skarpetki? Tam? W miednicy?
— Tak. Moje.
— Ruszyła konceptem jak martwe cielę ogonem — warknęła babcia Irmi komentarz
do sytuacji.
— One nie zostały ukradzione... — wiła się pani Pe-la. — One wiszą... wiszą na
strychu. Ja je uprałam.
Twarz Golendziniaka wyrażała kompletne zaskoczenie. Zupełnie nie mógł zrozumieć
ani uwierzyć w to, co się jego skarpetkom przytrafiło.
— Przepraszam. Dziękuję — zamamrotał wreszcie według „Przekrojowych” reguł i
zamrugawszy jeszcze niedowierzająco oczami, cichutko zamknął drzwi za sobą. W
chwilę później słychać było, że wychodzi z domu.
W pokoju pani Irmi zawrzało. Wszystkie panie mówiły naraz, przejęte i rozbawione
tym, co się przytrafiło. A gdy w pół godziny chyba później, skomentowawszy
zdarzenie z wszystkich stron, rozchodziły się do domów, spostrzegły na progu pokoju
pani Nowackiej trzy piękne róże. Pela podniosła je z okrzykiem radości.
— To bardzo ładnie ze strony pana Golendziniaka. Czy nie uważacie?
Rozśmieszone przyjaciółki przytaknęły.
Tylko babcia Irmi leżąc bezsennie w łóżku robiła w nocy smętny bilans dzisiejszego
popołudnia.
Paulinie grozi powrót do pracy o wiele za wcześnie. Idiotkę Pelę Golendziniak kupił
różami. A dziadka tej zwariowanej Jeziorańskiej znów diabeł nakrył ogonem.
IX
Helena Jeziorańska robi bilans swego pobytu w Sopocie i nie przejmuje się
pełnym wyrzutu spojrzeniem dziadka
Pani Jeziorańska bardzo lubiła o szarej przedwieczornej godzinie przenosić się myślą
do lat swojej młodości. Ostatnio jednak coraz mniej jakoś miała czasu na te
wspominki. Dziś akurat ani u sąsiadów, ani u żadnej z licznych teraz przyjaciółek nic
ważnego się nie działo, przysunęła więc fotel do otwartych drzwi balkonu i
zapatrzywszy się na niezbyt odległe wzgórza porośnięte lasem, na zabawny, chociaż
trochę odrapany, domek po przeciwnej stronie ulicy, na dwa drzewka magnoliowe,
okryte pięknymi kwiatami, utonęła w myślach.
— Jak pokaże się księżyc, będzie jeszcze piękniej — szepnęła do siebie. Westchnęła i
zaczęła się zastanawiać, dlaczego z taką niechęcią odnosiła się do projektu wyjazdu z
Lublina. Prawdę powiedziawszy, ostatnio czuła się tam coraz bardziej osamotniona.
Coraz więcej osób z jej dawnego otoczenia odchodziło na tamtą stronę. Nowych zaś
znajomości nie była ciekawa.
Ten kataklizm z przeflancowaniem zawdzięczała atakom lumbago i zapaleniom
korzonków przyrdzeniowych, które w ostatnich latach zaczęły ją coraz bardziej
dręczyć. Gdy więc nie mogła sobie już dać rady, ściągnęła telegramem Piotra. Za
drugim razem Pawła. Za trzecim przyjechali obaj.
— Nasze obowiązki nie pozwalają nam tak ciągle jeździć na drugi koniec Polski! —
wykrzykiwał Piotr.
— My nie mamy czasu na mamy choroby — dorzucił Paweł.
„Nie mamy dla mamy” to jest styl mówienia człowieka, którego wykształcenie tak
drogo kosztowało — pomyślała Helena ze smutkiem, bo szczęśliwie nie treść, ale
forma ją uraziła.
— To trudno! Trzeba się pogodzić z losem — pocieszał jeden.
— Nie chcę być niedelikatny, ale należy się liczyć z tym, że w mamy wieku będzie
raczej gorzej niż lepiej — pocieszał drugi.
— Podczas podróży zdecydowaliśmy i ułożyliśmy wszystko — orzekli zgodnym
chórem. — Zlikwidujemy tutejsze mieszkanie i przewieziemy mamę na Wybrzeże.
Gdy będziemy razem, łatwiej przyjdzie nam opieka. Nie możemy się ciągle odrywać
od naszych zajęć.
— Róbcie, co uważacie za słuszne — zgodziła się pani Jeziorańska, ale jednocześnie
zastanowiła się, jak też skłonność do lumbago zareaguje na owiewany sztormami
północny kraniec Polski. Perspektywa jednak zbliżenia z rodziną zasłaniała wszelkie
minusy przeprowadzki. I pani Jeziorańska roiła sobie, że ci dwaj obcy panowie w
ś
rednim wieku staną się znów jej synami, jakimi byli ongiś, zanim poszli na studia do
Warszawy, zanim rozgoniła ich wojna po świecie, zanim ustalili się na odległym
Wybrzeżu.
Synowie rzeczywiście stali się w momencie podjęcia decyzji przeniesienia matki do
miasta, w którym mieszkali, synami w najlepszym tego słowa znaczeniu i urządzili ją
w Sopocie luksusowo, bo Piotr zobowiązał się płacić za umeblowany pokój, a Paweł
za całodzienne u gospodarzy utrzymanie, aby renta po mężu została na osobiste
wydatki. Niewiele matek spotyka się na starość z taką troskliwością dzieci. Toteż obaj
ś
wietnie rozumieli swą wyjątkowość i aż wypinali się z dumy, oczekując
odpowiedniej wdzięczności. Nie szczędziła zatem okrzyków zachwytu, ale musiała
robić to piekielnie ostrożnie, żeby nie urazić któregoś z nich okazując drugiemu za
wielką wdzięczność. Obaj bowiem znajdowali się u kresu wytrzymałości. Wplątani w
sprawy matki, za długo przebywali w swoim towarzystwie, a nienawidzili się od
dzieciństwa serdecznie. Piotr traktował zawsze Pawła jak idiotę, a Paweł uważał, że
Piotr jest nędznym robakiem.
Obecnie odnosili się do siebie z lodowatą, wręcz obraźliwą supergrzecznością. Pani
Jeziorańska wolałaby, żeby się ze sobą skłócili tak zwyczajnie, po ludzku, potem żeby
się pogodzili jak bracia. Ale te pragnienia nie pasowały do ich temperamentów.
Łatwiej układały im się wzajemne stosunki w atmosferze jadowitej grzeczności.
A ja niestety nie mogę już przetrzepać im skóry jak za dawnych dobrych lat —
myślała zawiedziona.
Dwaj stateczni, obcy panowie urządziwszy więc panią Jeziorańską bardzo hojnie, z
ulgą wrócili do swych codziennych spraw.
Paweł, zwany przez brata „rabinem”, żył bez reszty to jakimiś maszynami
analogowymi, to liniowymi równaniami różniczkowych drgań samowzbudnych, to
znów zakopywał się w zagadnieniach miernictwa elektronicznego. Jego pasje były dla
pani Jeziorańskiej kompletną chińszczyzną, ale dla jakiej matki byłyby one
zrozumiałe? Niemniej czuła, że starszy syn robi coś bardzo pożytecznego i ważnego
dla nauki. Dlaczego tylko robił to tak zażarcie, tak bez reszty, tak bardzo separując się
od spraw społecznych, towarzyskich i rodzinnych? Jego tryb życia wyglądał w
rezultacie tak jednostajnie i nudno, że matce trudno było osądzać synową za wieczne
siedzenie w kawiarni. Dom ich nie miał nic wspólnego z pojęciem domu w
staroświeckim znaczeniu, czyli z ogniskiem domowym. Toteż Zbyszek przebywał w
nim tylko w wypadku choroby, całe dnie spędzając na boiskach, w kinach, w klubach
i czort wie gdzie.
W przeciwieństwie do Pawła młodszy, Piotr, „nędzny robak”, żył dla domu i dla
niego pracował, opętany psychozą przedmiotów. Zapracowywał się po uszy z żądzy
ich posiadania. To co wyprawiał, wydawało się matce zupełnie bez sensu. Wraz z
ż
oną, która widocznie zupełnie nie miała indywidualności, bo godziła się na takie
ż
ycie, najpierw zaharowywali się, aby urządzić mieszkanie tak, jak on to rozumiał.
Gdy jednak wysłali je już najdroższymi dywanami, zastawili kryształami, meblami,
obwiesili obrazami, zainstalowali pralkę, lodówkę, telewizor, radio, okazało się, że
niektóre z tych przyrządów są już przestarzałe, należy więc jeszcze trochę
popracować, aby kupić najostatniejsze modele. Nigdy też nie mieli czasu korzystać z
tego, co nagromadzili, ponieważ oboje tyrali na paru posadach. Nic dziwnego, że w
takim domu Ewcia nie miała co robić i jak Zbyszek chodziła światami.
Ostatnim marzeniem Piotra był aparat filmowy najlepszej zagranicznej marki.
— A czy już na tym poprzestaniecie? — zapytała bez entuzjazmu matka, słysząc o
nowym projekcie.
— O nie! — odpowiedział pełen zapału syn. — Na przyszłą wiosnę zamienimy nasze
auto na inne i kupimy weekendową przyczepę.
I postawimy ją w garażu, i będziemy mieli satysfakcję, a sami zaczniemy pracować na
coś innego — myślała ze złośliwą goryczą.
Rodzina państwa Jeziorańskich spotykała się dwa razy do roku. W pierwszy dzień
Ś
wiąt Bożego Narodzenia u Piotra, a w pierwszy dzień Wielkanocy u Pawła — oba te
dni w roku traktując jak odrabianie pańszczyzny.
Helena Jeziorańska dziwiła się, że jej życie w Sopocie ułożyło się zupełnie inaczej,
niż się spodziewała. Straciła już całkiem nadzieję na jakiekolwiek pożycie rodzinne.
Przestała nawet liczyć na zżycie się synów przy jej łożu boleści, ponieważ jak na
złość po przyjeździe na Wybrzeże wszelkie dolegliwości lumbagowe przestały ją
trapić i czuła się zdrowa jak ryba.
A gdyby tak napuścić Konstancję na Piotra i Pawła? — pomyślała i roześmiała się do
siebie.
Konstancja, ze swoją fanatyczną wiarą w przyjaźń, ze swoim rozpędem do
rozsądnego urządzania życia innym, ze swoją uczynnością, ogromnie podobała się
pani Jeziorańskiej.
Z ulgą przestała myśleć o rodzinie, a z przyjemnością zanurzyła się w myślach o
przyjaciółkach, za jakie uważała je w skrytości ducha. Przede wszystkim Konstancja.
Konstancja była nieoceniona. Sama Helena i cała rodzina Siemionków byli przecież
ś
wiadkami, jak zaczarowała życie Pauliny, pogrążonej już prawie kompletnie w
hipochondrii.
Uśmiechnęła się na wspomnienie komisji lekarskiej, która odbyła się dwa dni temu.
Paulina posłuchała wszystkich cennych porad, a jak to wyglądało, opowiadała później
wywołując ogólną radość.
— I wyobraźcie sobie, że siedzę w tej kolejce i siedzę, i czekam na wywołanie mego
nazwiska i na to, aby nawaliły mi wątroba po bigosie, a serce po szatanach. Ale
widocznie źle wycelowałam z godzinami jedzenia i picia, bo brzuch ciągle nie miał
zamiaru mi spuchnąć, a serce stukało aż za normalnie. Wreszcie wywołują mnie.
Wchodzę przerażona...
— No i co? — popędziły ją zaintrygowane przyjaciółki.
— No i nic — odpowiedziała spokojnie. — Lekarz wyjął z koperty moje akta
chorobowe, czytał je i czytał, a ja siedziałam. Wreszcie podniósł głowę, spojrzał na
mnie i pyta: „A jak się pani teraz czuje?” Chciałam jękliwym głosem, jak za dawnych
dobrych lat, opowiadać, co mnie boli i gdzie mnie boli i jak mnie boli, ale nagle
zrobiło mi się wstyd i strasznie głupio, a nawet śmiać mi się zachciało. Zdobyłam się
tylko na krótkie: „Tak sobie... chyba lepiej”. To on znów schylił głowę i zaczął coś
pisać. Pomyślałam, że przez własną głupotę przepadłam, ale on szybko skończył i
powiedział to samo co Konstancja. Ze po takiej operacji jeszcze przez rok nie będę
mogła pracować.
— A wątroba ciągle nie reaguje na to kapuścisko? — zapytała ciekawie Pela.
Paulina pogłaskała się po płaskim brzuchu.
— No patrzcie! Już jest wieczór i nic.
— Może rozboli cię w nocy — pocieszająco odezwała się Bunia, na co Pela zaniosła
się śmiechem, a Konstancja rozpoczęła cierpliwie tłumaczyć, że przecież nie o to
chodzi, żeby Paulinę rozbolała wątroba, ale właśnie o to, aby z tego kapuścianego
eksperymentu wyszła cała i zdrowa, bo to byłby dowód, że ukręciła już głowę
podatności na zachorowywanie.
Obecnie Konstancja oddała się ciężkiej a niewdzięcznej pracy nad wewnętrznym
zorganizowaniem Buni i nad uspołecznieniem egoistycznego charakteru Peli. Ale
tutaj nie miała tak błyskotliwych i natychmiastowych efektów,
Bunia powtarzała posłusznie, co Konstancja wbijała jej w głowę, ale natychmiast
potem rzucała się w robotę rozwalając wszystko dokoła siebie, upychając to później
byle gdzie i szukając znów od początku godzinami.
Pani Pela zaś wręcz drwiła z zapędów przyjaciółki.
— Niech ci wystarczy, że nie jestem zła z gruntu, z premedytacji. A wdrapywać się na
piedestał pozytywnego bohatera ani myślę, więc mnie nie podsadzaj, bo szkoda czasu
— odpowiadała.
Helena Jeziorańska z ciepłą serdecznością myślała o nich wszystkich. Tą
serdecznością ogarnęła też Siemionków, panią Irmi i jej zahukaną wnuczkę Marylkę.
Marylka, jak opowiadała Basia Siemionkowa, była poza domem dzielną, mądrą i
energiczną księgową. W domu tylko, w obliczu despotycznej babki, stawała się
rzeczywiście cielęciem.
Obecnie obie te panie były w Warszawie. Pani Irmi zwykła co parę lat jeździć do
stolicy, aby odwiedzić rodzinę i osobiście sprawdzić, co nowego zostało
wybudowane. W tym roku Marylka biorąc pod uwagę wiek babki przygotowała
wyjazd jak mogła najlepiej. Przede wszystkim napisała do jednego hotelu z
zapytaniem, czy może liczyć na zarezerwowanie dwuosobowego pokoju na przeciąg
dziesięciu dni dla siebie i osiemdziesięcioletniej staruszki, którą pilotuje.
— Nic ci nie odpowiedzą — drwiła Pela. — Oni mają w nosie gości hotelowych.
Dlaczego nie zatrzymacie się u rodziny?
— Bo musiałybyśmy rewanżować się zapraszaniem do Sopotu. A babka jest już
zmęczona najazdami rodzinnymi w sezonie — odpowiedziała Marylka.
Tymczasem wbrew przepowiedniom dyrekcja hotelu zachowała się zaskakująco
uprzejmie i zawiadomiła listownie, że pokój od dnia tego a tego będzie
zarezerwowany.
— Czyżby to były legendy, że u nas jest tak fatalnie z uprzejmością i przyzwoitością
w załatwianiu urzędowych spraw? — dziwiła się Pela.
— Widzicie! — wykrzykiwała rozradowana Konstancja. — Zawsze twierdzę, że my
za bardzo jesteśmy przesiąknięci pesymizmem i malkontenctwem.
Pani Irmi więc, zwymyślawszy tylko parę razy wnuczkę przy pakowaniu, obarczona
masą tobołów — w maju mogło być chłodno i należało zabrać rzeczy ciepłe, a na
wypadek ocieplenia trzeba się było zaopatrzyć i w letnie sukienki — wyruszyła na
inspekcję Warszawy.
Helena uśmiechnęła się, zapatrzona w księżyc, który oświetlał bliskie wzgórza. —
Ż
ycie jest piękne — szepnęła i czując senność powędrowała do łóżka.
W nocy przyśnił się jej uwielbiany dziadek. Siedział na fotelu w zimnym
księżycowym świetle i z wyrzutem patrzył jej w oczy.
— Jak tylko pani Irmi wróci, zaproszę wszystkich do siebie i opowiem o TOBIE —
mruknęła przewracając się na drugi bok.
X
Przyjęcie na cześć dziadka zaczyna się i kończy długim monologiem babci Irmi
— No więc słuchajcie — zaczęła pani Irmi usadawiając się na krześle. — Jechałyśmy,
jak wiecie, pierwszą klasą. Przez parę lat robiłam koszyczkowe oszczędności na
ż
ołądkach moim i Marylki, aby tym razem odwiedzić Warszawę luksusowo, No więc
jedziemy tą pierwszą klasą, a w wagonie, wyobraźcie sobie, pełno. Przedziały
zatłoczone. Korytarze zatłoczone. Ludzie tylko jacyś dziwni. Wcale nie można było
po nich poznać, że tak jak my jadą do stolicy. Mężczyźni wyglądali, jakby jechali
naszą kolejką elektryczną, tyle że pozdejmowali płaszcze. Żaden nie miał walizek.
Same teczki leżały na półkach. Kobiety też z takimi trochę większymi torbami.
Dopiero z rozmowy się dowiedziałam, że wszyscy jadą służbowo do swoich resortów.
I czy wiecie? Oni ciągle tak jeżdżą! Tam i z powrotem... tam i z powrotem. Rozmowy
w przedziale były bardzo pożyteczne. Dowiedziałam się, że w Zielonej Górze hotele
są wygodne i względnie łatwo dostać tam pokój. To samo w Poznaniu, wyłączywszy
okres targów, gorzej już w Krakowie. Ale Trójmiasto i Warszawa to ciemna mogiła.
Jeżeli instytucja nie ma wcześniej potwierdzenia o zarezerwowaniu miejsc, to należy
się migać i nie jechać. Więc się ucieszyłam, że Marylka choć jeden okazała się
inteligentna i że my mamy takie potwierdzenie zarezerwowania miejsc w hotelu. No i
tak sobie jechałyśmy, aż dojechałyśmy. Ale na Dworcu Wschodnim luksusy się
skończyły, bo na taksówkę musiałyśmy czekać w kolejce i przesuwać nasze bagaże
wzdłuż miejsca wyznaczonego na czekanie. Wreszeie przyszła na nas kolej, a ta
taksówka była zupełnie jak psia buda na kółkach. W każdym razie wygodniej byłoby
do niej wchodzić na czworakach, ale godność mi na to nie pozwalała. Kiedy wreszcie
dostałam się do wnętrza, mówię do Marylki: „I za takie niewygody będziemy płacić?”
A ten kierowca odwraca się i patrzy na mnie groźnie. „Za jakie niewygody? — pyta
złym głosem. — To jest jeden z nowszych modeli.” „Zamilcz, młody człowieku —
mówię — i wieź nas do hotelu, ale przez Most Poniatowskiego, a nie przez
Kierbedzia.” Włączył więc motor, ale coś tam o Moście Kierbedzia mamrotał pod
nosem.
Strasznie dawno nie jechałam samochodem, bo w Sopocie nie ma gdzie i po co, i
nawet nie zwróciłam uwagi, jak teraz głupio te auta konstruują. Dawniej, o! to była
wygoda! Wchodziło się do samochodu po dwóch lub trzech stopniach, siedziało się
prosto i dostojnie, a podczas drogi patrzyło z góry na ludzi drałujących piechotą. A
teraz w tym najnowszym modelu to widziałam tylko brzuchy warszawiaków, oni
patrzyli na mnie z góry, a deriery, moja i Marylki, wlokły się prawie po miejskim
bruku. Kapelusz przekrzywił mi się na głowie, bo przy wsiadaniu wyrżnęłam głową o
daszek. Przy wysiadaniu wyrżnęłam po raz drugi i do hotelu weszłam wściekła. Toteż
w recepcji pokłóciłam się trochę. Chciałam zapłacić za dziesięć dni, ale jakieś
idiotyczne mieli zarządzenia i mogli przyjąć tylko za trzy doby. No, Bóg z nimi —
pomyślałam i głupio pomyślałam, bo zaraz się dowiecie, jak nas wykiwali. Pokój był
dość wygodny. Rozpakowałyśmy się i popędziłyśmy na miasto. Warszawa jest
prześliczna, ale za dużo w niej ludzi i samochodów. Pierwszych bym z połowę
wysiedliła. Zaraz byłoby wygodniej w tramwajach i w sklepach. A z samochodami
byłam kompletnie na bakier. Raz wymknęłam się Marylce i sama pojechałam na
Saską Kępę. Chciałam popatrzeć na dom, w którym ongiś byłam szczęśliwa. Ale tego
domu już nie było, natomiast na Rondzie Waszyngtona była taka karuzela, że mi się w
głowie zakręciło. Ja stałam tu, a przystanek tramwajowy był tam. A pomiędzy tym
„tu” i tym „tam” ganiała chyba cała motoryzacja warszawska. Ludzie, jak spłoszone
przepiórki, przemykali się wykonując jelenie skoki to w prawo, to w lewo, to naprzód,
to w tył. Stwierdziłam, że takie hycanie jest poniżej mojej godności i czekałam, kiedy
się to skończy. Ale wcale się nie chciało skończyć i z czterech stron świata auta waliły
na rondo. Wreszcie zobaczyłam milicjanta. Miał zabawny, miły pyszczek. Podchodzę
do niego i mówię: „Przeprowadź mnie, młody człowieku, przez ten rwący strumień
waszej motoryzacji. Gdybym spróbowała sama, miałbyś więcej kłopotu, bo trzeba by
chyba było wołać pogotowie”. No i ten miły chłopaczek wziął mnie pod rękę i
przeprowadził jak królową. Podziękowałam mu pięknie i zaprosiłam do nas do
Sopotu.
„A jak pan przyjedzie, to zaprowadzę pana na skrzyżowanie Cassina i Października,
tam gdzie największy ruch kołowy. Tam nasi ojcowie miasta w trosce o
bezpieczeństwo i całość swoich dzieci wybudowali taki schron podziemny, którym
spokojnie przechodzimy na drugą stronę ulicy. Pewno nie macie tutaj pojęcia o tych
urządzeniach, przyjedźcie więc do nas i zobaczcie, jak to wygląda i jak się buduje.”
Chłopak się uśmiał, ja się uśmiałam, a potem upchnął mnie do tramwaju, bo już się
zrobił ten warszawski „szczyt”.
Po tym doświadczeniu wolałam zwiedzać miasto bez Marylki. Jak miałam wsiadać do
tramwaju, łapałam milicjantów i wsadzali mnie i bezpiecznie, i z całą paradą.
Jak widzicie, wszystko szło świetnie, ale tylko przez pierwsze trzy doby, bo
czwartego dnia kazali nam zabierać manatki i wynosić się z hotelu.
— Cooo? — z niedowierzaniem wykrzyknęły przyjaciółki.
— A tak. Jak Marylka wróciła z tą wiadomością z recepcji, popędziłam sama. Ale
dowiedziałam się tylko, że hotel ma przyjąć wycieczkę Węgrów, musi więc opróżnić
całe piętro. Wyciągnęłam ten list od nich, ale nie chcieli ze mną gadać. Popędziłam
wtedy do dyrektora. Ten przeczytał uważnie ze dwa razy i odpowiedział mi spokojnie:
„My jesteśmy w porządku. Proszę zwrócić uwagę, że zawiadomiliśmy, że numer
dwuosobowy będzie wolny od tego dnia, ale jak sama pani widzi, nie zobowiązaliśmy
się, jak długo będziemy mogli go pani wynajmować”.
Wyobrażacie sobie, jak zgłupiałam? Zgłupiałam tak, że słów mi zabrakło, a dyrektor
skorzystał z tego, zakręcił się na pięcie i tyle go widziałam. Uciekł, aż się za nim
zakurzyło.
Musiałyśmy się zabrać do pakowania i musiałyśmy się wyprowadzić. Korespondencja
i zobowiązanie nieważne! Węgrzy przyjeżdżają! — wykrzykiwała oburzona pani
Irmi. — A ty, obywatelu, dlatego że nie jesteś obcokrajowcem, wynoś się choćby pod
most!
— A propos tego mostu — zaczęła po krótkiej przerwie mówić spokojniej. .— Więc
załadowałyśmy się do taksówki z tą potworną ilością gratów — po co ich Marylka
tyle zabierała, naprawdę nie mogę dotąd zrozumieć? — mówię do kierowcy: „Niech
nas pan zawiezie w takie jakieś miejsce, gdzie będziemy mogły zatrzymać się przez
parę dni, bo moja wnuczka jest taki gamoń, że nie potrafi starej babce zapewnić dachu
nad głową”. I opowiadam mu, co nam się przytrafiło. To on zaczął się śmiać i mówi,
ż
e akurat teraz w Warszawie jest pięć zjazdów, osiem kongresów i paręset konferencji
i dlatego z hotelami klops. Wreszcie pyta, czy zechciałybyśmy nocować na statku w
przystani wiślanej, bo tylko tam może być jeszcze nadzieja. No i rzeczywiście.
Miejsca były. Zapłaciłyśmy nawet niedrogo za dwie koje w kabinie czteroosobowej.
Graty zostawiłyśmy w biurze na przechowaniu i jak mówił ongiś mój brat, on był
straszny lump, toteż i język miał odpowiedni: Lu na Warszawkę! Tego dnia
odwiedzałyśmy rodzinę i wróciłyśmy koło dziesiątej. Nawet cieszyłam się na tę noc,
bo jeszcze nigdy nie mieszkałam w kabinie czy w kajucie, czy jak tam się to nazywa.
Pani Irmi poderwała się od stołu i w nader obrazowy sposób pokazała, jak wyglądała
sypialnia na statku rzecznym.
— Po tej i po tej stronie były po dwie piętrowe koje, a między nimi tak wąziutkie
przejście, że można się było przesuwać tylko boczkiem, krokami krakowiaczka. A
gdy zostało ono zawalone naszymi walizkami, to w ogóle o przechodzeniu nie było
mowy. Miniaturowa półeczka imitowała stolik i dwa haki wbite we framugę drzwi
dopełniały umeblowania i zastępowały szafę.
„Proszę się zamknąć od środka. Za rzeczy nie odpowiadamy. Jeśli nadejdą
współlokatorki, będziemy mocno pukać” — powiedział marynarz, który nas
przyprowadził i zainstalował. „Jeśli się tu zjawią współlokatorki, to będą fruwać” —
mruczałam zamykając drzwi.
Po paru wręcz cyrkowych skokach, przebrana już w nocną koszulę, ułożyłam się na
koi. Z sąsiedniego posłania dochodził spokojny oddech śpiącej Marylki, za ścianą
sennie chlupotała wiślana fala.
„To nawet dobrze, że ci Węgrzy mieli pierwszeństwo — mruknęłam do siebie.— Tyle
dzięki nim przygód...” — cieszyłam się, bo w moim wieku coraz bardziej mnie one
omijają.
Poprawiłam się na dość twardym posłaniu i już miałam zasypiać, gdy na korytarzu
dały się słyszeć kroki i w chwilę później walenie do drzwi.
„Proszę otworzyć — wołał marynarz. — Przyprowadziłem dwie współlokatorki.”
Marylka spała dalej mocno, więc po omacku zwalczyłam przeciwności, dotarłam do
drzwi, otworzyłam je i zapaliłam światło. Na progu stały dwie młode kobiety.
„Panie z delegacji?” — zapytałam ciekawie, widząc że pasażerki są bez bagaży.
„My raczej na delegację” — roześmiała się jedna z nich.
I nie wdając się w pogawędkę, pomimo że miałam na to ochotę, obie zdjęły
spódniczki, wdrapały się na górne grzędy i natychmiast zaczęły udawać, że śpią.
Pomna ostrzeżenia, dotarłam znów do drzwi, zamknęłam je na klucz, światło
zgasiłam i położyłam się na swoim posłaniu. Zasłuchana w szmer rzeki płynącej tuż
koło głowy już zasypiałam, gdy nagle poderwało mnie nowe stukanie do drzwi.
„Kto tam? — zawołałam. — Tu jest komplet.”
„Do tej pani blondynki, co tu się zatrzymała, przyszedł kolega” — oznajmił gruby
głos z korytarza.
„O tej porze? — wykrzyknęłam zdziwiona. — A co to za kolega? Czego on chce?” —
zaczęłam się dopytywać.
Ale nagle ciemna kabina rozbłysła światłem. To jedna z mieszkanek górnych koi je
zapaliła, zeskoczyła na dół nakładając spódniczkę powiedziała: „To do mnie”. „A ja
myślałam, że do mojej wnuczki. Ona też jest blondynką” — odezwałam się z
zawodem, bo oczekiwałam, że znów będzie jakaś przygoda.
Druga dziewczyna zachichotała na swoim posłaniu, a ta blondynka wyszła bez słowa.
Ja zgasiłam światło, zamknęłam znów drzwi na klucz i ułożyłam się na posłaniu. Ale
tym razem nie zdążyłam nawet wsłuchać się w tak interesujące szmery wodne, gdy
rozległo się pukanie i męski głos wywołał panienkę o ciemnych włosach. Natychmiast
też wybiegła z kajuty i należało zamknąć za nią drzwi i zgasić światło. Zaczęłam
wreszcie zadrzemywać, lecz się okazało, że teraz należy wpuścić współlokatorki.
Jeszcze parę razy wstawałam, zamykałam, gdy kolejno chodziły tam i nazad. No i w
ten sposób przeszła cała noc.
— Więc któż to był? — zapytała przejęta Bunia.
— Jeszcze się nie zorientowałaś? — wykrzyknęła pani Irmi. — To były prostytutki, a
ja przez całą noc służyłam im za odźwierną. Podróże kształcą!
XI
Konstancja kłopocze się Pauliną, a Jeziorańska na razie kompletnie zapomina o
swoim dziadku
W tym mniej więcej okresie, gdy los Pauliny został rozstrzygnięty na przeciąg całego
roku, Konstancja uznała, że należy teraz przejść do następnego etapu terapii
uzdrawiającej tak ciało, jak i duszę młodej przyjaciółki. Postanowiła jeszcze bardziej
rozkręcić Paulinę przy pomocy włączenia jej w nurt życia społecznego. A że tamta
ciesząc się z tego, co już osiągnęła, dreptała ciągłe w miejscu — drażniło to czynną
naturę starszej przyjaciółki.
— Zrozum tylko: długie spacery, czytanie książek, chodzenie do kina, plotkowanie z
przyjaciółkami, pomaganie w domu Buni — to jeszcze nie wszystko — tłumaczyła.
— Musisz się włączyć!
— Pewnie że to nie wszystko, bo zapomniałaś o zimnych natryskach rano i
wieczorem, do których potrafiłaś mnie doprowadzić — odpowiedziała Paulina.
— Życie to nie chichy-śmichy — zezłościła się Konstancja. — Musisz się zabrać do
robienia czegoś pożytecznego. Wtedy człowiek wie, że żyje.
— Ale do czego? — bezradnie po swojemu zapytała Paulina.
Konstancja w pierwszej chwili sama nie wiedziała, do czego pożytecznego można by
się tu zabrać, wypuściła się więc na Sopot, żeby spenetrować jego możliwości.
W dwa dni później przypędziła rozradowana do domu Siemionków i tak pękała od
rewelacyjnych wiadomości, jakie przyniosła, aż odciągnęła Bunię od garnków.
Liczyła też na to, że ta pomoże jej przy przełamywaniu oporów Pauliny.
— Słuchajcie! — zaczęła entuzjastycznie. — Byłam w Związku Emerytów. Tam jest
ś
wietnie zorganizowana sekcja kulturalno-oświatowa. Gadałam z tą, która ją
prowadzi. Powiadam wam: kapitalna babka. Jest tam macherem od wszystkiego i
potrafi zarazić entuzjazmem. Zbierają się co czwartek. Mają swój chór! Piszą wiersze!
Piszą pamiętniki! Same układają słowa dla chóru! Pół roku temu zainteresowała się
tym klubem rozgłośnia gdańska i nagrała cały wielki koncert. Powiadam wam: coś
wspaniałego! Teraz montują teatrzyk przy stoliku. Pracy mają mnóstwo i każdego
przyjmą z otwartymi rękami. Ostatnio szykują się do akademii na 22 Lipca.
Obiecałam, że przyprowadzę ciebie, Paulino. Jutro jest czwartek.
— Nie umiem pisać wierszy. Nigdy nie miałabym odwagi wystąpić w jakimś
przedstawieniu — tłumaczyła przerażona Paulina.
— To będziesz śpiewać w chórze — zdecydowała Konstancja.
— Słoń nadepnął mi na ucho już w dzieciństwie — broniła się słabo.
Ale jej bronienie się niewiele pomogło. Następnego dnia, eskortowana przez
Konstancję i zwerbowaną do pomocy panią Bunię, została prawie siłą doprowadzona
do Klubu Emerytów i Rencistów.
I z tej wizyty wynikła najbardziej niespodziewana dla wszystkich historia. Przede
wszystkim okazało się, że dla nieśmiałej i zakompleksionej Pauliny istotnie nie ma w
sekcji kulturalno-oświatowej żadnego pola do popisu. Podczas próby chóru natomiast
pani Bunia ruszyła ze swego fotelika, żeby podtrzymać słabe soprany. Rozśpiewała
się też na całego i wszystkie członkinie chóru stwierdziły, że dopiero z Bunią odważą
się śpiewać na akademii przy większym audytorium. Bunia broniła się tym
rozpaczliwiej, że zdecydowano próby odbywać dwa razy w tygodniu dla
doprowadzenia chóru do perfekcji. W żadnym wypadku nie może się zobowiązać, ma
przecież na głowie cały dom, sześć osób do wyżywienia, robienie zakupów,
sprzątanie i do tego trzech wnuków. Dowiedziała się jednak, że prawie wszystkie
panie znajdują się w tej samej sytuacji, że w te dni, gdy mają zajęcia w klubie,
pitraszą obiady byle jak. Posypały się porady kulinarne, w jaki sposób można
przyrządzić obiad w ciągu krótkiego kwadransika.
Skończyło się na tym, że Bunia wsiąkła.
— Konstancja chciała urządzić Paulinę, a urządziła rodzinę Siemionków — śmiała
się złośliwie Pela, opowiadając babci Irmi całą historię. — Dwa razy w tygodniu nie
mają obiadów, a bałagan w mieszkaniu zrobił się jeszcze większy. Ale Bunia polubiła
ś
piewanie w chórze i lata tam uparcie.
— To dobrze — odpowiedziała pani Irmi, — Nareszcie ma coś dla siebie.
— Adam i Basia na pewno są wściekli — upierała się Pela.
— A cóż to? — oburzyła się starsza pani. — Czy Bunia jest ich niewolnicą? Zaraz
tam idę zrobić porządek z Basią i z panem Adamem. O tej porze powinni już być w
domu.
Pani Pela popędziła naturalnie wraz z babcią Irmi, żeby być świadkiem rozprawy i
zebrać nowe ploteczki, ale zawiodła się zupełnie. Adam przywitał gości wybuchem
entuzjazmu.
— Czy panie wiedzą o ostatniej nowinie? Wykryto talent w naszej rodzinie! Moja
matka okazała się ogromnie umuzykalniona! Śpiewa w chórze! Tak się z Basią
cieszymy!
Bunia więc wsiąkła, a Konstancja rozszczepiona pomiędzy zadowoleniem, że
uaktywniła Bunię, a irytacją, że nie udało jej się uaktywnić Pauliny, zaczęła szukać
nowych możliwości.
Któregoś dnia pani Pelagia spotkała ją, jak wlokła za sobą przez doprowadzonego już
do względnego porządku na zbliżający się sezon „Monciaka” odętą Paulinę.
— Gdzie tak sadzicie? — zapytała.
— Prowadzę Paulinę do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami — odpowiedziała
Konstancja. — Tam też potrzeba ludzi do pracy. Pewno nie wiecie... — zaczęła
relacjonować Peli to wszystko, o czym się dopiero co dowiedziała. A więc o potrzebie
wspierania towarzystwa, o konieczności utrzymania schroniska dla zwierząt
bezdomnych, o zbieraniu chorych i opuszczonych psów, o interwencjach w wypadku
zauważonego bestialstwa, o...
—Idę z wami — zaraziła się jej entuzjazmem pani Pela, podczas gdy Paulina szła
osowiała, szklanymi oczami patrząc przed siebie.
W sekretariacie towarzystwa wszystkie zapisały się na członków, uiściły składki,
następnie powędrowały w górny Sopot, żeby zwiedzić azyl umiejscowiony na prawo
od drogi prowadzącej do Opery Leśnej, w prześlicznym otoczeniu tuż pod lasem.
Zasiedziały się tam przez parę godzin. Konstancja zagadała się na ławeczce z
opiekunkami zwierząt, pani Pela zapomniała o swoim wieku i bawiła się jak mała
dziewczynka z trzema psami, które przypadły jej do serca. Tylko Paulina
naburmuszoną miną sygnalizowała swój bunt wobec zakusów przyjaciółki.
— Konstancja znów chciała uaktywnić Paulinę, a przez przypadek uaktywniła mnie
— śmiała się pulchna pani Pela, opowiadając wieczorem przygody dnia pani Irmi. —
Wybrałam sobie trzy psy!
— Rany boskie! — wykrzyknęła staruszka. — To mało mamy kłopotu z tym
ś
mierdzącym kocurem?
— Po pierwsze, Tobiasz nie śmierdzi, a pachnie fiołkami i konwalią —
odpowiedziała wyniośle współlokatorka. — A po drugie, niech się pani nie obawia.
Jestem za wygodna, żeby się zdecydować na taki kłopot i obarczać się psami. Ale jest
tam parę zwierzaków tak ładnych i przemiłych, że nie spocznę, póki nie znajdę im
jakiegoś dobrego domu. W schronisku mają dach nad głową i jedzenie, ale nie mają
miłości. Muszę znaleźć ludzi, którzy ich pokochają. Dopiero wtedy będę mogła bez
zarumienienia spojrzeć im w te mądre oczy.
Konstancja więc po raz drugi przeżyła porażkę połączoną z triumfem. A w jakiś może
tydzień później zjawiła się ogromnie zgnębiona u pani Irmi.
— Znów mi się nie udało — jęknęła opadając na fotel.
— Czy z Pauliną? — zapytała starsza pani. — A odczepżeż się od tej dziewczyny i
daj jej żyć po swojemu.
— Ależ czy pani nie rozumie, że człowiek musi mieć oparcie w jakimś silnym
zainteresowaniu, w jakimś pożytecznym hobby, w czymś, co da cel na najbliższe lata?
Przecież moją rolą, jako przyjaciółki, jest...
— Zapominasz, moja miła — przerwała jej babcia — że w przyjaźni musi być pewien
umiar, że nie można z kaloszami włazić do czyjejś duszy. Wystarczy dyskretnie
czekać i dopiero gdy bliźni ma trudności, gdy znalazł się w kłopotach, doskoczyć z
pomocą. I czego ty właściwie chcesz od Pauliny?
Pani Konstancja zwichrzyła czuprynkę.
— Zaciągnęłam ją do Domu Dziecka. Cały poprzedni wieczór straciłam na
tłumaczenie, jak by dobrze zrobiła, gdyby się zdecydowała na opiekuństwo nad
jakimś chłopcem lub dziewczynką. No wie pani, takie zabieranie od czasu do czasu
dziecka z tego wiecznego internatu do siebie, do kina, do cukierni. Dla dzieci
pozbawionych rodzin to wielka radość. Domy Dziecka ogromnie popierają takie
akcje.
— No i co?
— No i nic. Tylko Helena Jeziorańska, która poszła z nami, wybrała sobie
przezabawną sześcioletnią dziewczynkę. Właściwie to nie Helena ją wybrała, tylko ta
mała Anusia wybrała sobie Helenę. Przywarła do jej kolan i podczas gdy
rozmawiałyśmy z kierowniczką, przytuliła się policzkiem do rąk Jeziorańskiej.
Helena więc stwierdziła, że jeśli prawie co niedziela spędza dużo czasu z chłopakami
Siemionków, to dobrze będzie, jak w ich zabawach zacznie uczestniczyć także
Anusia. Zresztą nie mogła zawieść ufności dziecka.
— Celujesz do asa kier, a trafiasz po kolei we wszystkie inne asy — roześmiała się
pani Irmi. — Przez ciebie i Paulinę Bunia gania na próby chóru, Jeziorańska bierze
sobie dzieciaka na głowę, a Pela zupełnie już zbzikowała.
— No? — zaciekawiła się Konstancja.
— Przestała stawiać kabały od sławetnej w całym mieście kompromitacji z panną
Irenką, a teraz przypomina bohatera z tej, no, takiej znanej w swoim czasie książki...
czekaj!... jak on się nazywał?... Wiesz, ten co handlował psami, a później była
pierwsza wojna światowa... no ten Czech z armii austriackiej... Mam już kompletną
sklerozę, zwłaszcza gdy trzeba sobie przypomnieć jakieś nazwisko.
— Dzielny wojak Szwejk — uzupełniła Konstancja.
— Właśnie! Otóż Pela naśladuje go przez ciebie.
— Chyba przecież nie handluje psami? — wykrzyknęła przerażona Konstancja.
— Właściwie tak jakby. Bo widzisz, najpierw próbowała wkręcać ludziom te
bezdomne psy, ale wszyscy bronili się rękami i nogami. Nawet chciała uszczęśliwić
pana inżyniera Siemionko, tłumacząc, że pożycie z psami świetnie wpłynie na jego
chłopaków. Obronił się tylko uroczystą przysięgą złożoną przy świadkach, że w
przyszłym roku, jak już ich domek zostanie wybudowany, weźmie dwa, jednego
pokojowego, drugiego podwórzowego. Podobno roboty na budowie ruszyły i mury
już stoją. Do zimy mają położyć dach, zrobić stolarkę i oszklić okna. Zaprowadzisz
mnie tam w przyszłą niedzielę, dobrze? Bo dziś już za późno. Widzisz, Marylka teraz
prawie we wszystkie niedziele musi jeździć do swego biura, a tam pod górę nie mam
odwagi wybrać się sama... ale o czym to ja mówiłam?
— O tym, że Pela handluje psami — poddała Konstancja, zdenerwowana beztroskim
ględzeniem babci Irmi.
— Aha! Więc Pela spenetrowała rynek i zorientowała się, że ludzie są okropnymi
snobami. Jeśli się ich namawia na psa ze schroniska, kręcą nosami, a jak się dowiedzą
o możliwości kupienia takiego rasowego psa, który kosztuje z tysiąc chyba złotych,
tylko za głupie dwieście lub trzysta, to wielu uważa, że byliby idiotami, gdyby nie
skorzystali z okazji. Zauważyłaś, jak u nas ludzie lubią korzystać z okazji? No i Pela
jedzie na tym koniku, ba! — galopuje. Już jeden adwokat, jedna marynarzowa i jedna
paniusia z prywatnej inicjatywy kupili wypięknione przez Pelę pokraki z waszego
azylu jako psy rasowe. Mówię ci: operetka!
— I Pela bierze za to forsę? — ze zgorszeniem wykrzyknęła Konstancja.
— A bierze — spokojnie odpowiedziała pani Irmi. — Bierze i odnosi do
Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, jako jednorazowe datki. Przydają się tam
bardzo, bo dotacje, jak mówiła Pela, są minimalne. Tylko, na litość boską, nie puść tej
wiadomości na Sopot. Zarząd towarzystwa rozprawiłby się z Pelą i zmusiłby ją do
zaprzestania tej zabawy. A ją to uszczęśliwia. Sama zaś nie trap się, moja miła. Masz
szczęśliwą rękę i dużo dobrego już się zrobiło za twoim pośrednictwem. Teraz pewno
też ta zwariowana Jeziorańska przestanie myśleć o tym swoim zwariowanym dziadku.
— Właśnie! — wykrzyknęła Konstancja, podskakując na fotelu. — Przecież kiedyś
obiecałyśmy sobie, że zorganizujemy Helenie wieczór opowieści o dziadku.
— Zostaw ją na razie w spokoju! Mówię ci: nie uszczęliwiaj ludzi na siłę. Teraz
Jeziorańska przejęta jest tą małą dziewczynką, niech więc nieboszczyk dziadek śpi
snem wiecznym w jakim takim spokoju. Poświęcimy się wtedy, jak ją znów napadnie
tęsknota do przeszłości. Nachodzi ona człowieka okresami. Znam to aż za dobrze z
własnego doświadczenia.
— A co mam zrobić z Pauliną? — zająknęła się Konstancja. — Właściwie przyszłam
poradzić się pani...
— A cóż masz z nią robić? Już jej wiele pomogłaś, teraz więc nic na razie nie rób.
— Ona nawet ostatnio zaczęła ode mnie stronić. Nie wiem, gdzie przebywa, bo wciąż
jej nie ma w domu.
— To ci powiem. Ona teraz lata do moich dziewcząt. Podziwia Lenę, przepada za
Kasią. Wiem, że Lena zaraziła ją kinomaństwem, a z Kasią chodzą na bitą śmietanę z
truskawkami i zaśmiewają się z byle czego. Dołącz się do ich towarzystwa i sama
korzystaj z życia trochę bardziej beztrosko, niż robiłaś to dotychczas.
XII
Tym razem o nowych kłopotach Konstancji z przyjaciółkami jej przyjaciółki
Konstancja wyszła od babci Irmi głęboko rozżalona. Do końca wizyty z trudem
maskowała urazy i pretensje, jakie opadły ją pod wpływem słów starszej pani. W
pierwszej też chwili chciała lecieć na Sopot, za wszelką cenę odszukać Paulinę,
gdziekolwiek by się znajdowała, i wygarnąć na gorąco to wszystko, co się kłębiło w
jej duszy. Już... już... układała w myśli głęboki i niesłychanie, jak się jej wydawało,
trafny traktat o poświęceniach w przyjaźni i o tym, jak na ogół spotykają się one z
niewdzięcznością.
Po przebiegnięciu jednak paru uliczek zreflektowała się, zawróciła z powrotem w
górny Sopot i minąwszy szybkim krokiem ostatnie domki pomaszerowała w
porośnięte lasem wzgórza. Tempo wzięła ostre.
No! — zagłębiła się w monologu wewnętrznym. — Przytrafiła mi się okazja, ażebym
teraz ja posłuchała jakiejś porady, ja, co tak hojnie nimi częstuję wszystkich na prawo
i lewo. Co też poradziłabym komuś na takie kłopoty jak moje? Poradziłabym chyba,
ż
eby najpierw wyładował irytację w szybkim spacerze i zmusił się do myślenia o
czymś innym. Do nierozdrapywania ran. Ha! Trudno — rozkazała sobie bezlitośnie.
— Konstancjo! Wal na parokilometrowy spacer! Myśl o czymś innym!
Optymistycznie!
Przyśpieszyła jeszcze kroku i z zainteresowaniem popatrzyła dokoła. Na prawo las
opadał w dół, na lewo piął się stromym zboczem. Szeroka półka wygodnej ścieżki
prowadziła wężowymi skrętami wyłaniając co parę metrów nowe i urozmaicone
widoki. Konstancja, wierna obietnicy danej sobie, zaczęła się optymistycznie cieszyć,
ż
e losy zawiodły ją do tego uroczego miasta. Zeszłego lata i jesieni, siedząc całe dnie i
noce przy łóżku chorej siostry, nie miała czasu zapoznać się z wszystkimi jego
urokami. Dopiero teraz...
Zaraz! Ale dlaczego my tak rzadko chodzimy do lasu? — zastanowiła się. — Morze
morzem, a las lasem. Trzeba będzie rozsądnie obdzielać wizytami te oba cuda świata.
Następnie zaczęła się dziwić, że w lesie takie pustki, że nie spotkała na swojej drodze
nikogo.
— No tak — mruknęła ze złością. — Na molu i na Monciaku gniotą się wszyscy w
potwornym kłębowisku. Snoby! Tubylców chociaż należałoby uratować i tutaj
przyprowadzić — snuła po swojemu plany uszczęśliwiania bliźnich.
Solidnie zmęczona długim spacerem postanowiła już zawrócić w kierunku miasta. Na
skrzyżowaniu dróżek zatrzymała się i jeszcze raz obejrzała na las. Daleko za
drzewami zamajaczyła jej jakaś parka czule objęta ramionami. Wlepiła się w nich
szeroko otwartymi oczami.
Wygląda z daleka tak, jakby to była Marylka z panem Golendziniakiem — pomyślała
z przejęciem i już zrobiła parę kroków, żeby lepiej się przyjrzeć znikającej parze, ale
w tym momencie na zakręcie drogi przesłoniły ją drzewa i krzaki.
Zreflektowała się.
— Nonsens — mruczała, wielkimi krokami sadząc w dół ku miastu. — Marylka
przecież siedzi teraz w biurze w Gdańsku i szykuje się do półrocznego bilansu, a
Golendziniak, według ploteczek Peli, wieje przed paniami Irmi, jakby mu ktoś
podsmalał pięty.
Uspokojona, przyśpieszyła kroku, ponieważ poczuła się solidnie głodna. Ale zamiast
do siebie, powędrowała do swego ongiś kulawego kaczęcia, które ostatnio tak się
usamodzielniło.
Paulinę zastała w domu. Przyjęła ją ona najpierw trochę niepewnie, ale gdy
Konstancja skierowała rozmowę na siostrzenice pani Irmi i zaczęła o nich mówić
tryskając właściwą sobie życzliwością, i ani słówkiem nie napomknęła o
uaktywnianiu gospodyni, dobry humor ogarnął Paulinę.
W trakcie powierzania sobie ploteczek o nowych przyjaciółkach Konstancja
przypomniała sobie słowa babci Irmi, że między jej siostrzenicami jest problemik do
rozwiązania. Zainteresowana tym, wyrzuciła skwapliwie z pamięci nauczkę, którą
dopiero co dostała, i postanowiła przypuścić do „dziewcząt” szturm, aby je rozgryźć i
po swojemu urządzić.
Panna Kasia i pani Lena były nawet do siebie podobne, tylko rysy starszej były jakby
z gruba ciosane i jakby nie dopracowane, podczas gdy młodsza miała twarzyczkę
finezyjnie wykończoną, a figurę i ruchy zupełnie młodej dziewczyny.
Starsza Kasia żyła sobie swobodnie i wygodnie według dewiz: „jaką mnie, Panie
Boże, stworzyłaś, taką mnie masz” i „jeśli mnie swędzi, to się drapię”. Lena zaś
samodyscyplinę doprowadziła do perfekcji i wolałaby paść trupem na miejscu, niż
wykonać jakiś nieestetyczny ruch. Toteż pomimo że rodzice obu sióstr położyli już na
nich stygmat — rubasznej Kaśce dając gminne na owe czasy imię Katarzyna, a
wytwornej Lenie pretensjonalne nawet na owe czasy imię Eleonora — obu siostrom
było tego jeszcze za mało. Lena więc często do Kasi, a już zawsze o Kaśce mówiła
„kocmołuch”, a Kasia i do Leny, i o Lenie: „dystynkcja” albo „ta chodząca poezja”.
Zwierzała się też każdemu, kto chciał słuchać lub nie chciał, że Lena nawet w
czterech ścianach zachowuje się jak na ceremonialnej wizycie.
Tak więc Dystynkcja i Kocmołuch w jednym stały domku, a całe szczęście, że nie w
jednym pokoju. Po zawieruchach wojennych wraz z ciotką i kuzynką przywędrowały
do Sopotu i wylądowały w dwóch małych pokoikach połączonych nie wiadomo
dlaczego ogromnymi drzwiami. I okresowo to prowadziły wspólnie gospodarstwo, to
po jakiejś awanturze zrywały ze sobą wszelkie stosunki, drzwi między pokoikami
barykadowały szafą i idąc czy do kina, czy na spacer, czy z jakąś wizytą — nie
wiadomo dlaczego wybierały się jednocześnie w te same miejsca nawet w okresach
waśni rodzinnych — wędrowały do celu każda po innej stronie ulicy.
— Wybacz, ale nie mogę z tym kocmołuchem pokazywać się na ulicy — powiedziała
wyniośle Lena do Pauliny, gdy ta spotkała je kiedyś idące innymi chodnikami. —
Cały przód płaszcza przystroiła sobie w wielkie tłuste plamy. Fuj!
Paulina przeleciała więc szybko na drugą stronę ulicy, żeby przywitać się z Kasią i
naturalnie wlepić oczy w oszkalowany płaszcz. Ale po dłuższej dopiero chwili udało
jej się wypatrzyć małą plamkę.
— Dlaczego nie idziecie razem? — zapytała.
— Chociaż w ten sposób manifestuję swój sprzeciw! — wykrzyknęła Kasia. —
Spójrz, jak ta idiotyczna chodząca poezja wystroiła się na dzisiejszy wieczór, gdy
północny sztorm ukręca ludziom głowy.
Paulina spojrzała na Lenę. Płynnie i zgrabnie kroczyła w letnim eleganckim
kostiumiku.
— A jak się odezwą nerwobóle — kończyła zirytowana Kasia — to będzie skamleć:
„Kasiu, wysmaruj mi plecy i boki histaderminem”. Guzik zobaczy tym razem przy
swoich plecach i bokach, a nie Kasię i histadermin!
Dość szybko Konstancja się zorientowała, że „dziewczęta” prawie ciągle znajdują się
w stanie wojny domowej. Zgorszyło ją to niesłychanie i zaraz też zaczęła
przemyśliwać, jak by tu się do nich dobrać, ażeby ich pożycie ustawić według
racjonalnych norm. Paulina natomiast, w której rozwinęło się poczucie humoru,
bawiła się siostrami wspaniale.
Któregoś dnia wymknęła się do nich z wizytą znów bez Konstancji. Spotkanie zresztą
było umówione. Nie przeszkodziło to jednak pannie Kasi i pani Lenie pokłócić się
przedtem nie wiadomo o jaki drobiazg. W każdym razie musiały to zrobić krótko
przed przyjściem Pauliny, ponieważ drzwi pomiędzy ich pokojami nie były jeszcze
zabarykadowane, ale i na tyle wcześnie, żeby każda zdążyła przyszykować u siebie
stolik z podwieczorkiem.
— Siadaj na tym najwygodniejszym fotelu — uśmiechnęła się uroczo pani Lena. —
Już podaję herbatę, taką jak lubisz.
— Paulino! Przecież przyszłaś chyba do mnie! — wrzasnęła z drugiego pokoju panna
Kasia. — Patrz, jakie przyszykowałam racuchy.
Paulina zrozumiała, że wdepnęła w sytuację bez wyjścia Jeśli bowiem zdecyduje się
na fotel Leny i wypije jej herbatę, Kasia zwymyśla ją soczyście i być może
znienawidzi na jakiś czas. Jeżeli zaś pójdzie do pokoju Kasi i zje choćby jeden
racuch, Lena uniesie wysoko swe pięknie zarysowane brwi, nie powie ani słóweczka i
zamknie się przed Pauliną na ładnych parę dni, a może tygodni.
Stała w wielkich drzwiach, w tej chwili nie łączących pokoi, lecz dzielących, i z
ponurą miną lustrowała oba stoliki przyszykowane do podwieczorku. U Leny nakryty
był piękną serwetą i kosztowną porcelaną, na płaskim jednak półmisku leżało parę
herbatników i parę pierniczków. Od dawna zaś Paulina wiedziała, że herbatniki będą
przestarzałe, a pierniczki tak twarde, że zęby można na nich połamać, ale wiedziała
też, że u Leny cudem będzie herbata, w której zaparzaniu celowała. Natomiast na
stoliku Kasi, niedbale i byle jak nakrytym, przyciągała oczy sterta rumianych,
puchatych racuchów posypanych cukrem. O herbacie Kasi Paulina wołała nie myśleć,
ponieważ wiadomo było wszystkim, że przyrządza ją według recepty chyba samej
ś
więtej Weroniki.
I tak, i tak narażę się obu siostrom — myślała z paniką Paulina. — Niech więc sobie
przynajmniej użyję.
Złapała pierwsze z brzegu krzesło, ustawiła je w drzwiach, Lenę poprosiła o podanie
herbaty, a Kasię o racuchy.
Przez dłuższą chwilę czekała, co z tego wyniknie, ale o dziwo, obie gospodynie
zastosowały się bez komentarzy do propozycji gościa. Przez godzinkę tej
przyjacielskiej wizyty Lena siedziała przy swoim stoliku wytwornie popijając herbatę,
Kasia obżerała się racuchami, a Paulina, pękając wewnętrznie ze śmiechu, z
godnością i równowagą, która jej wróciła, przewodniczyła dziwnemu
podwieczorkowi z pozycji neutralnej.
Wyszła tak rozbawiona, że nie była w stanie utrzymać języka za zębami i wszystko
opowiedziała Konstancji. Spodziewała się, że przyjaciółka, ostatnio tak łagodnie
usposobiona, uśmieje się razem z nią. Ale się bardzo pomyliła, bo Konstancja
zareagowała wybuchowo i zaczęła Paulinie wygłaszać traktat o miłości siostrzanej,
tak jak ona ją rozumie.
Paulinę zezłościło to i przerwała w samym środku jednego z najciekawiej
sformułowanych zdań.
— Nie trać czasu i energii. Ja nie mam siostry, nigdy nie miałam i nie ma nadziei na
to, abym ją kiedykolwiek jeszcze w życiu miała.
Wobec tego Konstancja poleciała do pani Irmi.
Trafiła wspaniale. Ciotkę „dziewcząt” opuściło akurat pojednawcze nastawienie do
ś
wiata i ludzi i znajdowała się w bojowym nastroju. Poprzedniego dnia odbyła się w
sławetnym „kołchozie” jedna z większych „scysji”, jak sama to określiła. Okazji
dostarczyło coroczne rozliczenie rachunków opałowych. Do etażowego ogrzewania
należały pokoje rodziny Kowalkowskich, pań Irmi i pokój pana Golendziniaka.
Państwo Kowalkowscy, którzy według pani Irmi niezbyt skrupulatnie usiłowali się
rozliczyć, ściągnęli na świadków krzywd, jakie ich spotykają, i panią Nowacką, i jej
córkę, i zięcia. A Golendziniak, który według babci Irmi powinien w gorących
słowach poprzeć rozliczenia Marylki, wybąkał tylko, że on chętnie pokryje brakującą
różnicę, i nikomu nie patrząc w oczy wywiał po swojemu na miasto.
— Rozpętałam tę awanturę tylko po to, aby go sprowokować. Powinien przecież po
dżentelmeńsku stanąć w obronie uciśnionej niewinności, ale ten gamoń Marylka
nawet nie spojrzała w jego kierunku. Ja, gdybym była w jej wieku, przy takiej okazji
tak bym przewracała oczami, że owinęłabym go sobie dookoła palca — zirytowana
zwierzała się Konstancji.
Rozjuszona nowym niepowodzeniem swoich planów z tym większym zapałem
dołączyła się do zgorszenia Konstancji.
— Powiadam ci — dolewała oliwy do ognia — dziewczyny, odkąd je pamiętam, żarły
się ze sobą. Najwyższy czas, żeby zaczęły się kochać. Idziemy do nich i solidnie
przetrzepiemy im skórę!
Ale gdy obie nasze damy zjawiły się u sióstr, cały impet natarcia poszedł w próżnię,
bo Lena i Kasia dopiero co się pogodziły i okazało się, że jedna za drugą poszłaby w
ogień, a ich solidarność rodzinna, przyjaźń siostrzana były tak wyraźne i widoczne, że
aż pokazowe, jak ilustracja do teorii Konstancji.
XIII
Konstancja i pani Jeziorańska dowiadują się, jak wygląda podczas sezonu życie
rdzennego sopociaka
Pani Irmi przyszła właśnie z wizytą do Buni. Nie zastała jej jednak, ponieważ Bunia
przed kwadransem popędziła na Sopot, ażeby kogoś powiadomić o przełożeniu próby
chóru na inny dzień, od kogoś odebrać nuty i przekazać je znowu komuś innemu. Basi
i Adama, jak zawsze, w domu nie było. Natomiast młodzi bracia Siemionko: Jarek,
Marek i Arek, którzy mieli zjeść podwieczorek w kuchni, ukręcali tam sobie
nawzajem głowy i tarzali się w dzikiej bójce po brudnej podłodze. Babcia Irmi z całą
satysfakcją trzepnęła laseczką w wypiętą pupę Marka, systematycznie i z niezwykłą
wprawą zajętego akurat duszeniem Arka. Drugim trzepnięciem poczęstowała plecy
Jarka, który właśnie wgryzał się zębami w łydkę Marka, rękami usiłując złamać rękę
Arkowi. Chłopcy, zaskoczeni tą interwencją, poderwali się z podłogi. Najdłużej
zbierał się Arek, jeszcze czerwony po dość długo zdaje się trwającej operacji duszenia
i z wielkimi łzami wiszącymi na rzęsach.
Babcia zrzuciła na podłogę jakieś ścierki leżące na stołku, przysiadła na nim i
groźnym głosem zapytała:
— O co poszło?
— Po... podebrali wspólną kasę — wyjąkał z oburzonym przejęciem Jarek — i poszli
na lody, i przeżarli wszystko.
— Oni? — zapytała z nie mniejszym oburzeniem wskazując na Marka i Arka.
— Tak — skinął głową Jarek.
— To masz prawo spuścić im manto... i przepraszam, że cię trzepnęłam —
powiedziała z całą powagą pani Irmi. A chcąc do głębi zapoznać się z ciemną aferą,
która doprowadziła do takiego wybuchu namiętności, indagowała: — Nie rozumiem
tylko, dlaczego w takim razie Marek dusił Arka?
— Bo ten idiota zaraz się przyznał — burknął Marek.
— To według ciebie nie należy się przyznawać?
— Lepiej nie — odpowiedział z całą szczerością. — Przez ten czas może przyschnie.
— Nie żałuję, że cię trzepnęłam — stwierdziła pani Irmi. — Miganie się to jedna z
obrzydliwszych wad człowieka.
Marek spojrzał na nią spod oka.
— A pani nigdy się nie miga?
Babcia roześmiała się.
— Mój młody człowieku. O tym nie będę teraz z tobą dyskutowała, ponieważ
znajdujemy się w fazie, w której ciebie usiłujemy wychować, a nie mnie.
Chłopcy niewiele zrozumieli z tego, co mówiła, ale widząc jej uśmiechniętą twarz
odsapnęli.
— A na co zbieraliście pieniądze i ile ich było? — zagadnęła.
— Było, proszę pani, prawie dziesięć złotych. Ja zaproponowałem zbieranie forsy do
wspólnej kasy, aby zaprosić Anulkę na lody przed jej wyjazdem do prewentorium.
Dzisiaj ma być ostatni raz u pani Jeziorańskiej.
— Tak! Ale on, proszę pani, do wspólnej kasy dał tylko złoty siedemdziesiąt, reszta
była nasza, więc pomyśleliśmy... — zaczął wykrzykiwać czerwieniejąc Marek.
— A on... a Jarek... a ja... — usiłował włączyć się Arek.
— Cicho! — pani Irmi zastukała laską o podłogę. — Żeby mi już o forsie nie było
gadania. Byliście na lodach? — zapytała groźnie, patrząc inkwizytorskim wzrokiem w
oczy Marka i Arka.
Przytaknęli głowami. Pani Irmi sięgnęła do torebki, wyjęła z niej portmonetkę.
— No to na dziś już wam wystarczy. A ty, Jarku, masz tu dziesięć złotych, zaprowadź
Anusię na lody i bawcie się dobrze.
— Dziękuję pani! — wykrzyknął uszczęśliwiony Jarek.
Złapał pieniądze i wypadł z kuchni zderzając się w korytarzu z wchodzącą Pauliną.
— O! Jak to świetnie, że pani przyszła. — Paulina obarczona paczkami nie mogła się
przywitać. — Proszę do mojego pokoju. Zaraz przyjdą tu pani siostrzenice i
Konstancja. Dziś jest u mnie podwieczorek.
Konstancja zjawiła się z miną triumfującą.
.— Wyobraźcie sobie — zaczęła, gdy usadowiła się już wygodnie. — Wczoraj
dostałam list od mojej kuzynki, a dziś od koleżanki, z którą pracowałyśmy razem w
biurze. Oba listy są tak serdeczne, że aż się nad nimi wzruszyłam. Co za zbieg
okoliczności! Obie stęskniły się za mną i pytają, czy mogłyby do mnie przyjechać.
Pech chce, że wybierają się prawie jednocześnie. Mój pokoik jest tak mały, że z
trudem mogłabym przyjąć u siebie jedną osobę, ale...
Przerwała i spojrzała po towarzyszkach zdziwiona.
Babcia Irmi chichotała. Paulina wiła się na krzesełku. Pani Lena szybko przełykała
kęs napoleonki, aby nie parsknąć nią na stolik. A panna Kasia ryczała na całe gardło.
— Co się stało? — zapytała zaskoczona. — Czym was tak rozśmieszyłam?
— O Boże! — Paulina głęboko wciągnęła powietrze. — Przestańcie się śmiać.
Przecież dla niej to pierwszy sezon w Sopocie. Ona jeszcze nic nie rozumie.
— Czego nie rozumiem? — zirytowała się Konstancja.
— No tego, moja miła — zabrała głos pani Irmi — że nas, mieszkańców Sopotu,
zawsze przed sezonem zaczyna kochać i rodzina, i przyjaciele, że za nami zaczynają
tęsknić i robią, co mogą, aby nas uszczęśliwić swoją obecnością. Kasiu! Opowiedz
Konstancji, jak te sprawy wyglądały na waszym przykładzie.
Kasia z wysiłkiem powstrzymując śmiech, zaczęła:
— No więc my z Leną puchłyśmy z dumy, że po wojnie udało nam się ustalić w tak
atrakcyjnej miejscowości, jak Sopot. Przechwalałyśmy się też w listach licznej naszej
rodzinie. Gdy rodzina okrzepła już po wojennych wstrząsach, któregoś lata wpadły do
nas dwie osoby. Odpowiednio do naszej głupoty puchłyśmy z dumy. Gości
chciałyśmy olśnić i przyjęłyśmy wylewnie. Oprowadzałyśmy po Sopocie, woziłyśmy
do portów, pokazywałyśmy Oliwę, stocznie i Bóg wie co. A przed południem, gdy oni
wylegiwali się na plaży, trzeba było pracować w biurze, po biurze miotać się za
zakupami, ażeby niczego nie zabrakło drogim przybyszom. Widocznie trochę
przesadziłyśmy w gościnności, bo nasza sława roztoczyła za szerokie kręgi.
Następnego roku zwaliła się taka masa narodu do naszych małych pokoików, że w
pewnym momencie zabrakło dla nas miejsca. Ja wylądowałam na cienkim materacyku
na podłodze, a Lena na zestawionych fotelach. Jedyną pociechą była myśl, że gościom
było również bardzo niewygodnie. To lato odarło nas ze złudzeń. Przez całą zimę
Lena piastowała w sercu nadzieję, że na następny sezon przemówią do naszych
bliskich uroki gór. Ale niestety! Wszyscy byli dalej zafascynowani morzem. Nauczeni
jednak smutnym doświadczeniem nie zorganizowanego najazdu, już od końca zimy
zarzucali nas listami, ustalając terminy turnusów zależnie od urlopów, zależnie od
wakacji dzieci, zależnie od przewidywanej pogody. „Napiszcie do Małgorzaty, żeby
wybrała się na wrzesień, bo my przyjedziemy na sierpień, a Wackowie na lipiec. I
uprzedźcie o tym Karolów” — instruowali. Przez tydzień pracowałam nad oględnym
listem do Małgorzaty, a Lena nad listem do Karola. A mogłyśmy sobie tej ciężkiej
pracy zaoszczędzić, bo i tak, i tak Małgorzata z Karolem obrazili się na nas... ale i tak,
i tak przyjechali na lipiec i sierpień. O konsekwencjo! — Kasia, ku radości obecnych,
załamała ręce. — Lato więc było takie samo jak poprzednie i wraz z Leną zaczęłyśmy
tęsknić do sopockich szarug jesiennych i ślizgawic zimowych. Jesienią goście
rozjechali się do swych domów, krytykując za mało sprężystą organizację, ale przez
zimę im to przeszło i gdy zaświeciło pierwsze wiosenne słoneczko, znów nasza
skrzynka pęczniała od listów. Zaczęłyśmy więc odpisywać kilometrowe epistoły pełne
chytrych wykrętów, ale uzyskałyśmy tylko tyle, że rodzina zaczęła uzgadniać turnusy
między sobą za naszymi plecami. Do nas przychodziły suche tylko zawiadomienia:
kto, kiedy. Osiągnięcie co prawda niewielkie, ale było to już coś — bo kłócili się teraz
między sobą, a nas to omijało. Przerwy międzyturnusowe zostawiali zaledwie
parogodzinne: od pociągu rannego do popołudniowego. Przerwy te wypadały akurat
wtedy, gdy byłyśmy w pracy. Nie mogłyśmy więc wysprzątać pokoików i następny
rodzinny turnus zjeżdżał na ławice plażowego piasku powytrząsanego na podłogę z
kostiumów kąpielowych poprzedniego, a nasza opinia jako gospodyń zaszargiwana
była z każdym następnym miesiącem coraz bardziej. W przeciwieństwie do życia
prywatnego w biurze zdobyłyśmy dozgonne przyjaźnie, bo przestałyśmy walczyć o
urlopy w lecie. Miesiące letnie wspaniałomyślnie oddawałyśmy koleżankom i
kolegom, rezerwując sobie październik na wysprzątanie mieszkania, odespanie
zaległości i przeprowadzenie kuracji rozklekotanych nerwów.
— Nie masz pojęcia, Konstancjo, jak takie lato potrafi człowieka zbić z nóg —
przerwała Lena.
— Właśnie — kończyła Kasia — bo droga rodzina wypróżnowawszy się na plaży w
godzinach, w których ja użerałam się z interesantami, a Lena z halą maszyn, nabierała
w godzinach wieczornych wigoru i wypuszczała się na poszukiwanie nowych wrażeń.
Wlekli więc nas, jak blade niewolnice przytroczone do siodła, to do Opery Leśnej, to
do sali Stoczni Gdańskiej, to do Teatru Letniego, do kina, na dansing, na różne
festiwale, do „Non Stopu” i Bóg wie gdzie. Na drugi dzień wszyscy odsypiali
szaleństwa poprzedniego wieczoru, my tylko na dźwięk budzika musiałyśmy się
zrywać, ażeby wpółprzytomnie, chwiejnym krokiem pędzić do pracy na
ośmiogodzinną orkę.
— Rozumiesz więc, Konstancjo — przerwała znów Lena — że taki stan rzeczy
można było wytrzymać przez parę lat, i to wtedy, gdy było się młodszym i
silniejszym.
— No więc włączył się w nas instynkt samozachowawczy. Dzięki niemu
ugotowałyśmy się z Leną na twardo i od paru sezonów nie wpuszczamy nikogo. My
też jesteśmy ludzie!
— Ale był to przykry zabieg — westchnęła Lena — bo prawie wszyscy poobrażali się
ś
miertelnie i nie chcą nas teraz znać.
— To może tylko wam przytrafiło się coś podobnego — wykrztusiła oszołomiona
Konstancja.
— Gdzież tam! — zawołała Paulina. — Pamiętam takie lato, że Basia traciła już
głowę. Bunia jeszcze wtedy z nami nie mieszkała. Takie tłumy do nich się zwaliły, że
ja nigdy nie mogłam dostać się do łazienki, bo zawsze ktoś w niej siedział.
— A co się u nas wyprawiało — stęknęła pani Irmi. — A u Peli... A u
Kowalkowskich to, wyobraźcie sobie, że...
Pukanie do drzwi przerwało starszej pani. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Na
progu stała Helena Jeziorańska powiewając niebieską kopertą.
— Słuchajcie tylko! — wołała rozradowana. — Przed chwilą dostałam list z Lublina
od wdowy po aptekarzu. Tak się za mną stęskniła, że postanowiła mnie odwiedzić.
Tym razem i Konstancja wraz z resztą ryknęła wielkim śmiechem, a pani Jeziorańska
stała zupełnie zdezorientowana i niepewnie mrugała oczami.
— Kto nie przejdzie w sezonie przez męczeński chrzest, ten nie ma prawa nazywać
siebie prawdziwym sopociakiem — odezwała się sentencjonalnie pani Irmi.
XIV
Babcia Irmi spotyka rywalkę i zastanawia się, która z nich dwu wygrała, a która
przegrała wielką grę życiową
Paulina szła Monte Cassinem tak ponuro zamyślona, że nie widziała zupełnie
otaczających ją barwnych, kolorowo ubranych tłumów, którymi zapchane były oba
chodniki i jezdnia. Cóż ją obchodziły w tej chwili te rozradowane, cieszące się
pięknym latem gromady wczasowiczów. Robiła właśnie w myśli rachunek finansowy.
Tak czy owak wypadał on deficytowo. Za bardzo w ostatnich miesiącach szastała
pieniędzmi, bo i urządziła nareszcie swój pokój i, jak mówiła Konstancja,
„obsprawiła się” pod względem odzieżowym. Za dużo było tych inwestycji i jakoś za
szybko pożarły one te niewielkie oszczędności uskładane w PKO. A renta? Mój Boże!
Renta przecież wystarczała na przeraźliwie skromne życie. Tak bardzo zaś chciałoby
się Paulinie pożyć nieskromnie podczas tych Wielkich Wakacji, jakie otrzymała od
losu... Dziś też skusiła się na dość duży wydatek. Wraz z panią Jeziorańską i jej
gościem z Lublina, czyli wdową po aptekarzu, wybrała się statkiem na Hel. Obie jej
towarzyszki postanowiły zrezygnować z powrotnych biletów, zostać tam, zjeść obiad
w restauracji, a wracać koleją, aby z okien wagonu zobaczyć cały półwysep. Ona
musiała wracać tym samym statkiem, bo całodniowa wycieczka przekraczała jej
możliwości. Racją miała Pela twierdząc, że renty i emerytury powinny być
dwukrotnie większe niż pobory — uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie
bezsensownego ględzenia starszej przyjaciółki. — Gdy pracowałam, nie miałam na
nic ani siły, ani ochoty, ani czasu. Teraz poszłoby się i tu. i tam, a to wszystko
kosztuje. — Westchnęła ciężko. — Będę musiała dokształcić się u Peli i Konstancji,
jak organizować swój budżet. One cudów dokonują i jakoś potrafią wygospodarować
tylko z tego, co dostają z Ubezpieczeń. Żadna nie korzysta z pomocy rodziny. To nie
to co pani Jeziorańska, Bunia czy nawet pani Irmi, którą zasadniczo utrzymuje
Marylka. No a Lena i Kasia jeszcze pracują. Ciekawa jestem, jak się urządzą za dwa,
trzy lata, gdy przejdą na emeryturę?
Te rozmyślania przerwał jej ktoś, chwytając nagle za ramię. Było to tak
niespodziewane, że aż drgnęła.
— Przepraszam, że cię przestraszyłam, Paulino — usłyszała zasapany głosik pani
Pelagii Nowackiej. — O czym się tak zamyśliłaś? — zapytała i nie czekając na
odpowiedź ciągnęła dalej: — Dobrze, że cię spotkałam! Musisz mi pomóc! Daj kartkę
i ołówek. Zapiszę ci numer telefonu siostrzeńca Konstancji. Leć do domu, zaraz
dzwoń do niego do biura i poproś, ażeby pożyczył na jutrzejszy dzień te dwa
staroświeckie świeczniki stojące u nich na komodzie, umów się też, o której godzinie
mogłabyś je odebrać, i zanieś ten majdan do pani Irmi. Dodzwoń się też do Leny. Ja
wiem! Można zemdleć, zanim dostanie się z nią połączenie, bo albo linia do Gdańska
zajęta, albo centrala zajęta, albo wewnętrzny zajęty. Ale musisz to zrobić! Powiedz
Lenie, że ma dziś zanieść swoją porcelanę i srebrne łyżeczki do ciotki.
— Ale co się stało? — zapytała zaintrygowana Paulina, zapomniawszy już o swoich
poprzednich ponurych myślach.
— Stara Irmi zwariowała — oznajmiła beztrosko Pela. — A ja nie mam ani chwili
czasu latać za jej sprawami, pomimo że obiecałam, więc się cieszę, że to wszystko
mogę zwalić na ciebie.
— Ale co się stało? — zapytała znów Paulina.
— Stała się rzecz potworna. Wyobraź sobie, że natrafiłam na łobuza, który kupił
prześliczną kózkę i w malutkim ogródeczku uwiązał ją na sznurku. Koza zjadła już
wszystko, co tam było do zjedzenia, obgryzła nawet korę z trzech drzewek
owocowych, jakie tam rosły. A ten łotr nie przynosi jej nic do jedzenia i koza beczy z
głodu dniami i nocami. Sąsiedzi szaleją! Strasznie mnie zaciekawiło, po co komuś
koza w centrum Sopotu i... rozpracowałam gościa! Ten łajdak ma zajęcie w
garmażerii. Coś mi się wydaje, że kiedy koza podrośnie, dostanie po szyi i zrobi się
jakaś machlojka mięsna. On i jego rodzina będą zjadać kotlety wieprzowe albo tatara,
a my kozinę wkręconą w te ich wyroby garmażeryjne. Tak czy owak muszę
zawiadomić Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, a może i prokuratora, bo jeżeli to
prawda, co mówił jeden z sąsiadów, że on w podejrzanych celach wyłapał wszystkie
koty w całej dzielnicy...
— Mnie w tej chwili nie obchodzą ani koty, ani koza, tylko pani Irmi! —
wykrzyknęła Paulina, przerywając Peli w pół zdania. — Co się tam stało?
— O! — roześmiała się pani Nowacka. — To też fantastyczna historia. Wyobraź
sobie, że wczoraj na molu spotkała się z jakąś drugą staruszką, swoją sprzed
sześćdziesięciu chyba lat znajomą. Gdy były młodymi dziewczętami, walczyły o
jakiegoś kawalera i tamta sprzątnęła go babci sprzed nosa, no i wydała się za niego za
mąż. Teraz przy spotkaniu karmiła panią Irmi opowieściami o tym, jak to przez całe
ż
ycie stąpała po różach. Zapowiedziała swoją wizytę na jutrzejsze popołudnie. Wobec
tego Marylka nie poszła dziś do biura i sprząta pokój, a babka twierdzi, że wolałaby
paść na miejscu zimnym trupem, niż pokazać tamtej własne skromne warunki.
Rozumiesz? Stąd świeczniki, porcelana i łyżeczki. Licytowały się przed wojną
japońską, muszą policytować się i teraz. Ale nie zatrzymuj mnie. bo musisz
zrozumieć, że koza...
Paulina, przejęta sprawą babci Irmi, mruknęła tylko: — To niech się pani spieszy, aby
ją ratować — i popędziła w kierunku domu. Wpadła z tak zaaferowaną miną, że
Bunia rzuciła swą robotę w kuchni i pogoniła za nią do pokoju Siemionków, by
wykryć natychmiast, co się stało. Paulina, kręcąc tarczą telefonu, opowiedziała jej
naturalnie wszystko, czego dowiedziała się od pani Peli.
Bunia, jak prawdziwa i rasowa kobieta, ogromnie przejęła się całą sprawą.
— Pożyczą? — zapytała, gdy Paulina odkładała słuchawkę.
— Pożyczą — odpowiedziała ta z westchnieniem ulgi. — Wie pani? Mam dobry
pomysł! Zaniosę babci mój dywan. U Marylki podłoga jest strasznie brzydka i dawno
nie malowana. Tylko nie dam rady zataszczyć go w górny Sopot. Jest tak duży i
ciężki.
Bunia zamyśliła się.
— Czekaj! Wpadłam na dobrą myśl. Zawołam Jarka z podwórka. Niech zwerbuje
swoich kumpli. Pięciu takich rzezimieszków jak Jarek dadzą radę twojemu
dywanowi. I wiesz? Od nas zaniesiecie pikasa. Adam twierdzi, że to arcydzieło
nowoczesnego malarstwa, a ja jak spojrzę na ten bohomaz, zaraz dostaję newralgii.
Straszliwy smród spalonego mleka i gazu ulatniającego się z maszynki dotarł w tej
chwili do pokoju. Obie zagadane panie zerwały się z krzesełek i popędziły do kuchni.
— No popatrz tylko — jęknęła żałośnie Bunia. — Zupełnie zapomniałam, że mleko
miało się zagotować. Znów przepaliłam garnek.
Paulina smętnie pokiwała głową.
— Czasem żałuję, że nie jestem u Adama płatną gosposią — ciągnęła starsza pani
zgnębionym tonem. — Zaproponowałabym po prostu, żeby mi wytrącał szkody z
poborów i miałabym spokojne sumienie. Oni z Basią tak ciężko pracują i tak
oszczędzają, że nie będę miała odwagi prosić o pieniądze na nowy garnek.
W pół godziny później Paulina na czele gromady chłopców, z których sześciu
taszczyło zrolowany dywan, a trzech dość dużych rozmiarów „pikasa”, weszła do
kamienicy, gdzie mieszkała pani Irmi. Sama dźwigała ostrożnie lustro w
staroświeckiej cennej ramie. Na schodach spotkała się z Marylką znoszącą właśnie z
góry dwa wiadra pełne flaszeczek, buteleczek, pudełeczek. Obie na swój widok
wybuchnęły takim śmiechem, że aż przysiadły na schodach.
— Co taszczysz? — zapytała rozbawiona Marylka.
— Mój dywan, a od Siemionków lustro i pikasa — odpowiedziała pękając Paulina. —
A ty co taszczysz?
— Nareszcie babka zgodziła się na zrobienie porządków z jej skarbami. Od zeszłego
roku zebrały się dziesiątki słoików, setki buteleczek, stosy makulatury, dwie szuflady
sznureczków, a ile fiolek po lekarstwach, ile pudełeczek i jakichś wieczek od nie
wiadomo czego... Pod łóżkiem babki siedzę już dwie godziny. Powiadam ci:
kopalnia!
— I pozwoliła to teraz wyrzucić? — zapytała z niedowierzaniem Paulina.
— Ależ skąd! — roześmiała się Marylka. — O takie poświęcenie ją posądzasz?
Zgodziła się tylko na przetransportowanie skarbów do piwnicy. Tam mają czekać tak
długo, aż może przydadzą się jeszcze do czegoś, naturalnie do czegoś bliżej nie
określonego.
— I znosisz do piwnicy?
— Gdzież, tam! — Marylka z irytacją wzruszyła ramionami. — Wyrzucam wszystko
na śmietnik.
— A jak zejdzie sprawdzić? — zaniepokoiła się Paulina.
— Teraz jest bardzo przejęta jutrzejszą wizytą. Później może zapomni. Zresztą będzie
miała miejsce do chomikowania nowych skarbów.
— Jak jest makulatura i butelki — wtrącił praktycznie Jarek — to my możemy
zanieść do punktu skupu.
— Świetnie — ucieszyła się Marylka. — Będziecie mieli na lody. Tylko nie
wchodźcie do mieszkania. Ja wam zaraz tu na schody wyniosę resztę. A duży stos
makulatury znajdziecie koło pojemników...
W dwa dni później wszystkie zaprzyjaźnione panie przywędrowały nad wieczorem,
aby się dowiedzieć, jaki przebieg miała ta ważna wizyta.
— Dzięki wam, moje miłe, mogłam bez skrępowania przyjąć moją rywalkę. — Pani
Irmi z serdecznością spojrzała na swoje przyjaciółki i na siostrzenice. — I to właśnie
taką rywalkę, która mnie ongiś pokonała. Do tego, że przegrałam, nie wstydzę się
przyznać. Prawdziwi mężczyźni boją się żenić z kobietami posiadającymi silną
indywidualność. Wolą cielęcinę.
Panie w smętnym milczeniu popijały herbatę, wróciwszy myślami do swoich
przegranych w życiu spraw.
— A jednak — pani Irmi po chwili przerwała melancholijną ciszę panującą w pokoju
— a jednak moje osiemdziesięcioletnie doświadczenie dopiero teraz mi mówi, że
właściwie to nie ja przegrałam, tylko ona — roześmiała się wesoło.
Wszystkie z zaciekawieniem spojrzały na staruszkę. Ta zaś z impetem i właściwym
sobie temperamentem uderzyła dłonią o stół tak, że zabrzęczały filiżanki.
— Nawet na pewno zwyciężyłam, w ostatecznym co prawda rachunku. Tylko
dotychczas nie mogłam tego zrozumieć i niepotrzebnie martwiłam się całe życie.
Cielęcinę miał on przecież na co dzień. A jak wszystkim wiadomo: małżeństwo to
małżeństwo! I co w nim zostaje człowiekowi? Zostaje mu marzenie o tym, co się nie
spełniło. Gdyby ożenił się był ze mną, marzyłby o tamtej. A tak? Na pewno! Głowę
daję, marzył o mnie. I ja wygrałam!
XV
„Wielka miłość” Kasi przesłania i historię o dziadku, i sezon, i wszystkie inne
dzienne sprawy
Dwutygodniowa bytność w Sopocie pani aptekarzowej z Lublina w środowisku
przyjaciółek pani Jeziorańskiej niestety nie wniosła do historii o dziadku nic albo
prawie nic.
Pani aptekarzowa znalazła się pierwszy raz w życiu nad morzem, i zafascynowało ją
ono bez reszty. Mówiła tylko o nim, o nim myślała i o nim pragnęła dowiedzieć się
„wszystkiego”. Ale się okazało, że nasze mieszkanki Sopotu same niewiele o morzu
wiedzą. Toteż w chwilach wolnych od zwiedzania wdowa po aptekarzu cierpliwie
dreptała po księgarniach i wypożyczalniach w poszukiwaniu literatury
marynistycznej. Swoją dociekliwością zawstydziła i panią Jeziorańską, i jej
przyjaciółki. Gdy wyjechała, prawie wszystkie panie miały ułożony plan lektury na
najbliższe chyba dwa lata. Do historii zaś o dziadku, którą ongiś w Lublinie pani
aptekarzowa zafascynowana była prawie tak jak wnuczka owego dziadka, dorzuciła
tylko jeden szczegół, być może dość ważny. Otóż przestał on być dla ciągle jeszcze
potencjalnych słuchaczek jego przygód anonimowym dziadkiem, a stał się panem
Xawerym — tak właśnie, po staroświecku, pisało się to imię — Jeziorańskim. I to
było wszystko.
Helena wracała więc ze stacji z niedosytem i znów by dziadek zapanował nad jej
myślami, gdyby akurat wtedy nie zaczęła się wielka przygoda miłosna panny Kasi.
Przygoda, której nieprawdopodobna wprost niezwykłość bez reszty zaabsorbowała
myśli i stała się tematem rozmów tak Heleny, jak i przyjaciółek oraz chyba połowy
Sopotu. Wszyscy bowiem zżyci z „dziewczętami” zostali, jak mówiła pani Irmi,
zbulwersowani wiadomością, że pewien osobnik, zwany ongiś w rodzinie „wielką
miłością Kasi”, owdowiawszy w mglistej Anglii, odszukał ją i u jej stóp złożył swe
serce, samego siebie oraz trzy boarding-house'y położone w centrum Londynu.
— Znów sprawdza się powiedzenie mojej ciotki — perorowała podniecona Paulina
— że pewne zdarzenia chodzą stadami. Dopiero co przeżyłyśmy cień romansu z
zamierzchłej przeszłości babci Irmi. teraz zwala się nam na głowę odgrzewany
romans Kasi.
— A wiecie, co mnie najbardziej w tym szokuje? — dorzuciła Pela. — Że spotyka to
właśnie Kasię. Zawsze mi się wydawało, że życie niańczy Lenę kosztem Kasi. Lena
bowiem jest i ładniejsza, i ma lepszą pracę i płacę, i zajmuje ładniejszy pokoik. Lepiej
chodzi ubrana. Ona też wyszła za mąż i choć krótko co prawda, ale była podobno
bardzo szczęśliwa, podczas gdy Kasię życie skazało na staropanieństwo. Wydawało
mi się, że dary losu zawsze będą tak niesprawiedliwie rozdzielane i Lena zawsze
będzie górować w tym siostrzanym duecie.
— A tu się okazuje — dodała Konstancja — że życie nie stosuje się ani do reguł, ani
do recept, ani do przewidywań.
— Przecież dowodziłam wam, i to niedawno, że przegrywając w fazie wydawania się
za mąż, w ogólnym jednak rachunku wygrywa się — mówiła z satysfakcją babcia
Irmi.
Tak więc przyjaciółki aż podrygiwały przede wszystkim z zachwytu, a troszeczkę,
odrobineczkę z zazdrości. Każda bowiem w marzeniu widziała siebie zamiast Kasi
opływającą we wszelkie dobra materialne w kapitalistycznej Anglii. Ale że siebie
mogły widzieć tylko oczami wyobraźni, a przed Kasią otwierały się realne
możliwości, oczekiwały z jej strony natychmiastowych i zdecydowanych posunięć.
Tymczasem, o dziwo! Kasia zaczęła się zastanawiać.
Nie ma już tych swoich dwudziestu paru lat, tylko pięćdziesiąt siedem. Za stara, żeby
się przestawiać na inne życie niż to, do jakiego przywykła. Jaki on teraz?... Jaka ona
mu się teraz wyda?...
Zamiast łapać to nieprawdopodobne, według zdania wszystkich, szczęście pełnymi
garściami, zaczęła wypisywać długie listy i równie długie otrzymywać. Dowiedziała
się z nich ona i wszyscy zaprzyjaźnieni, jak to „On” był nieszczęśliwy przez całe
ż
ycie, jak to ogromnie żałował nie przemyślanej decyzji, przez którą związał swe
ż
ycie z kimś innym, i jak okrutnie został za to ukarany, jak to błaga teraz Kasię o
zgodę, aby choć starość mogli razem przeżyć, i jak to będzie się starać, aby zapewnić
Kasi beztroskie i wygodne życie przy swoim boku.
Równocześnie z korespondencją zaczęły przychodzić paczki z ciuchami i naturalnie
Lena dorwała się do nich i wyglądała już zupełnie jak nieziemskie zjawisko.
W tym też czasie „dziewczęta” przestały się kłócić i zapomniały nawet, że jedna jest
„dystynkcją”, a druga „kocmołuchem”, przyjaciółki zaś, według słów babci Irmi,
latały jak z piórkiem, aby bodaj co dwa dni dowiedzieć się, czy Kasia już się
zdecydowała. Zresztą starsza pani była nie mniej, a może nawet bardziej niż one,
podniecona.
Wreszcie „dziewczęta” zaprosiły do siebie przyjaciółki. Przybiegła nawet
zaciekawiona Bunia, zostawiając w domu jeszcze większy rozgardiasz niż zwykle,
ponieważ, jak twierdziła, wszystko od rana leciało jej z rąk.
— No? — popędziła siostrzenicę pani Irmi. Po twarzy jej było widać, że z ciekawości
wychodzi kompletnie ze skóry.
Wszystkie oczy wlepiły się w Kasię.
— Myślę — zaczęła, szukając powoli odpowiednich słów. — Myślę, że jeśli on był
nieszczęśliwy przez ponad trzydzieści lat, to się do tego trochę przyzwyczaił i nie
powinno mu zrobić wielkiej różnicy być nieszczęśliwym jeszcze ze cztery lata.
Postanowiłam nie wyjeżdżać z kraju jak idiotka na pierwsze kiwnięcie palcem —
ciągnęła Kasia z lekką zawziętością w głosie. — Poza tym...
— Oooo...
Po pokoiku Leny wionęło sześć westchnień pełnych jednocześnie niedowierzania,
zawodu i podziwu.
— Moje dziecko — przerwała pani Irmi — czy nie odgrywasz się teraz trochę za
okrutnie i za nieludzko?
— Nie, ciociu — odpowiedziała spokojnie Kasia. — Widocznie nie potrafię reagować
jak młoda dziewczyna. A poza tym jest jeszcze inny bardzo ważny aspekt tej dziwnej
sprawy. Znajduję się w wieku, w którym jest się za ostrożnym, aby natychmiast
rzucać to, co sobie człowiek wypracował. W jego listach brzmi wszystko bardzo
pięknie, ale „czort jewo znajet”, jak będzie wyglądało w rzeczywistości.
Zdecydowałam się więc, że dopracuję te pozostające mi prawie cztery lata do
emerytury, zabezpieczę ją sobie, a także pokój w naszym mieszkaniu z Leną. Bo do
czegóż będę wracała, gdybym tam nie mogła wytrzymać? Na razie napisałam do
Londynu, że pozwalam się zaprosić na trzy miesiące. Wiecie? To będzie taki
rekonesans, takie rozpoznanie nieprzyjaciela i terenu. Wyjechać będę mogła dopiero
po Nowym Roku, bo teraz urlop mam już wykorzystany. Obiecano mi też w biurze
dorzucić dwa miesiące bezpłatnego.
— Brawo! — krzyknęła Konstancja. — To rzeczywiście rozsądne posunięcie.
— Niestety! Jesteśmy już w rozsądnym wieku — uśmiechnęła się melancholijnie
Lena.
— A ja pójdę o zakład — wykrzyknęła pani Pela — że Kasia wyjeżdżając na te trzy
miesiące tylko z wizytą, nie wróci już do kraju!
— Na pewno — włączyła się Paulina. — Jeżeli on jest prawdziwym mężczyzną, to
Kasi z powrotem nie puści.
— Przyjmuję zakłady — roześmiała się Kasia. — Ja w tej chwili jestem pewna, że
wrócę i dopracuję do emerytury.
— A czegóż się tak uczepiłaś tej głupiej emerytury? — zacietrzewiła się pani Pela. —
Tego to już zupełnie nie mogę zrozumieć! On ma przecież boarding-house'y, czy jak
się to tam nazywa, i zgarnia co tydzień ciężką forsę w walucie od tych, co u niego
mieszkają. Po cóż ględzisz i naszej śmiesznej emeryturze w obliczu tamtych
wspaniałości?
— Śmieszna czy nieśmieszna, ale moja — odwarknęła Kasia. — Przez całe życie
stałam na własnych nogach, to i na starość chcę mieć coś przez siebie
wypracowanego. Czyż ty tego nie rozumiesz?
Ale pani Pela nie bardzo chciała to zrozumieć, a i reszta gości siedziała z
rozczarowanymi minami.
— A teraz — podjęła Kasia — rozchmurzcie się. Przyszykowałam dla was skromne
prezenciki z paczek i zapraszam was na lody.
Natychmiast więc zapanował w pokoju podniecony ruch. Pani Pela mierzyła już przed
lustrem woalkę, która była jednocześnie zalotnym kapelusikiem letnim. Pani
Jeziorańska rozkładała saszetkę z przyborami do szycia. Konstancja usiłowała za
plecami Peli dojrzeć w lustrze, jak jej do twarzy w kolorowym szaliku. Bunia z
przejęciem kręciła przyrządem do ubijania jajek. Paulina próbowała dowąchać się, nie
otwierając małego flakonika, jaki zapach mają perfumy. Zaś babcia Irmi z lubością
gładziła dużą elegancką torbę świecącą wytwornie lakierami.
— Idziemy! — zakomenderowała Konstancja. — Taka piękna pogoda, że nie ma
sensu kitwasić się w mieszkaniu.
— Pójdziemy najpierw na lody do „Milano”, a później na molo. Muszę się pokazać
wszystkim w tej woalce — cieszyła się Pela.
Z trudem przeciskały się przez zatłoczone jak zawsze w lecie Monte Cassino. W tym
ogromnym tłumie nie można było maszerować, jak dawniej, zwartą gromadą, toteż
rozdzieliły się na przygodnie dobrane pary. Bunia szła z Leną, Kasia uczepiła się
Pauliny, a Konstancja z Pelą i Heleną zagadane zamykały pochód, na którego czele
kroczyła pani Irmi, głęboko zamyślona nad tym, czy Kasia powzięła słuszną decyzję,
czy nie. Nie spostrzegłszy leżącej na chodniku zgubionej zabawki potknęła się,
straciła równowagę i przewróciła. W trakcie tego przewracania nie tylko nie straciła
przytomności, w znaczeniu bystrości umysłu, ale okazała nawet, jak na swój wiek,
przedziwną przezorność, bo cenny zagraniczny prezent, który ją tak radował,
odrzuciła od siebie, aby upadając go nie uszkodzić. Podniesiona przez przestraszone
towarzyszki i otrzepana z pyłu, oznajmiła z najwyższą satysfakcją w głosie:
— Ale nowej torby nie zniszczyłam. Praktyczniej było wywalić się na własny brzuch.
Podziwiajcie, proszę, mój refleks! — kiwnęła z zadowoleniem głową.
Na twarzach towarzyszek nie mogła się jednak dopatrzeć podziwu. Dojrzała tylko
troskę i Kasia z Pauliną wzięły teraz babcię między siebie, aby prowadzić ostrożnie.
Ta troskliwość zezłościła starszą panią, zaczęła więc rozmyślać, jak by tu
zaimponować swoją żywotnością, którą się zawsze chełpiła, „tym smarkulom”. Pola
do popisu dostarczyła jej sytuacja, jaką zastały za „Spatifem”.
Przed małą lodziarnią włoską „Milano”, z najlepszymi lodami w Sopocie, kłębił się
długi wąż kolejki, a stoliki wystawione na ulicę gęsto obsadzone były
wczasowiczami.
Pani Irmi na ten widok, dość zwykły w lecie, chwyciła w swe ręce władzę i
komenderowała:
— Wy ustawiajcie się za plecami tych, którzy kończą jeść lody, łapcie stołki i
zdobądźcie choć jeden stolik, a ja postaram się o lody. Będę po swojemu udawać
zgrzybiałą staruszkę i żetony dostanę poza kolejką. Niech mi tylko ktoś spróbuje
zwrócić uwagę!
Bojowo wysunąwszy brodę naprzód ruszyła ku kasie.
— Polowanie z sokołem — zachichotała Paulina. — W sezonie wszystkie zakupy
powinnyśmy robić z babcią Irmi.
— Jest nieoceniona — szepnęła Konstancja.
XVI
Renesans wspomnień o dziadku sprawia, inżynier Siemionko traci równowagę
ducha
Basia cichutko na palcach wsunęła się do pokoju. Na małej tacy niosła świeżo
zaparzone dwie duże kawy.
— Szatany? — zapytał Adam nie podnosząc głowy znad stolika.
— Pewno że nie dziewiąta woda po kisielu. Jeżeli mamy pracować jeszcze przez parę
godzin, to należy się podpompować — odpowiedziała stawiając szklanki na małym
stoliku.
Adam wstał od biurka, przysiadł na małym foteliku i -wyciągnąwszy ramiona do góry
przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy.
— Och — stęknął. — Teraz robimy piętnaście minut przerwy na kawę i papierosa.
Już mi się cyfry w głowie na supełki zaplątywowują.
— I język też — mruknęła z uśmiechem. — A ja, jeżeli posiedzę jeszcze ze cztery
godziny, to jutro przed wieczorem odniosę ten kosztorys.
— Czy nasz dom w nocy nie jest samym cudem? — zapytał marząco.
— Nasz nowy dom będzie cudowniejszy. Pomyśl tylko! Parter i piętro! Cóż za spokój
będzie można osiągnąć. Dla chłopaków miejsce do hasania, a my przestaniemy
pracować w tak zwariowanym tempie.
Adam spojrzał na żonę i z lekka zmarszczył nos. Zauważyła tę minę i z niepokojem
poruszyła się na foteliku.
— Obiecałeś przecież, że będzie tylko taka mała, krótkotrwała prywatnorodzinna
piatiletka, a później siądziemy na laurach. Więc licząc od zaczęcia, pozostaje nam już
tylko dwa lata harówki.
— Trochę zdaje się przesadziłem — zamruczał. — Ale zmieńmy temat rozmowy. W
nocy i w trakcie takiej orki należy dbać o higienę psychiczną. Mówmy o czymś
wesołym.
Basia przez sekundę zasępiła się, ale ponieważ nie lubiła się martwić na zapas, szybko
skorzystała z propozycji męża.
— Spotkałam dziś na mieście panią Konstancję. Razem robiłyśmy zakupy i
odprowadziła mnie do domu — zaczęła opowiadać. — Okazuje się, że pan Xawery
Jeziorański zaczął znów trapić swoją wnuczkę. Pani Helena zwierzyła się
przyjaciółkom, że ostatnio śni się jej noc w noc.
Tu z zabobonnym lękiem spojrzała na sufit, nad którym znajdował się pokój sąsiadki
z drugiego piętra.
Adam poszedł oczami za jej wzrokiem, następnie przyjrzał się uważniej żonie i
pogardliwie wzruszył ramionami.
— Byłaby zupełnie miłą starszą panią, gdyby nie ta jej dziwna obsesja, ten bzik, jakby
powiedziała babcia Irmi.
— Nie! To nie jest bzik — zaprzeczyła poważnie Basia. — Widzisz... Trochę z tego,
co mówiła ona, a trochę z tego, co słyszałam od Konstancji, wiele zrozumiałam. A
jeszcze więcej odczułam. Pomyśl, tutaj pani Helena jest tylko jedną z licznych
starszych pań na rencie, a w Lublinie dzięki temu, że była wnuczką swojego dziadka,
była „kimś” przez całe swoje dzieciństwo, swoją młodość i wiek średni. Wydaje mi
się, że tego jej strasznie brak na obcym terenie. Tak! Tak wygląda podłoże tej trochę
dla nas śmiesznej sprawy.
— No ale świat leci naprzód i my współcześni ludzie mamy czasu na pieszczoty —
odpowiedział Adam nawiązując do wątpliwej wartości kawału.
— Niby masz rację, ale i jej nie masz. Bo wyobraź sobie. że pani Jeziorańska trafiła w
bibliotece na książkę Podhorskiej „Warszawa mojego dzieciństwa” i znalazła w niej
duży rozdział o warszawskich dziwakach i oryginałach. To ją tak zainteresowało, że
przynosi sobie do domu całe stosy varsavianów i rozczytuje się o Franciszku Fiszerze,
o Guciu Potockim, o Bazewiczu, o doktorze Słonimskim, ojcu naszego Antoniego, o
Kazimierzu Korwin-Piotrowskim i o wielu, wielu innych. Pomimo więc, że jak
mówisz, świat leci naprzód, ma jeszcze i czas, i ochotę oglądać się z pietyzmem w
przeszłość. Aha! A Konstancja właśnie mi dziś opowiadała, że z tej lektury wynikły
dla pani Heleny koszmarne noce. Wygląda to tak, jakby ten dziadek jednocześnie z
wnuczką zorientował się, że dziwaków i oryginałów warszawskich z zeszłego stulecia
nie pokrył kurz zapomnienia, że za pośrednictwem żywej jeszcze legendy kąpią się
oni w sławie, bawiąc swymi wyczynami następne pokolenia. Tylko o jego
przygodach, o jego wyczynach ani widu, ani słychu. — Basia zniżyła głos do szeptu i
znów niespokojnie zerknęła w górę. — Co noc więc usadawia się on na fotelu, tym,
który stoi tu — wycelowała palcem w jeden punkt sufitu — i tubalnym głosem
porykuje na wnuczkę i robi jej gorzkie wyrzuty. Może akurat teraz tam siedzi?... —
szept Basi załamał się z przejęcia.
Zdenerwowało to Adama.
— Bzdura! — wykrzyknął trochę za głośno i aż sam się wzdrygnął.
Basia spojrzała na niego niepewnie.
— I dlatego my z Konstancją postanowiłyśmy zdecydowanie ukręcić głowę temu
koszmarnemu dziadkowi — powiedziała patrząc wyczekująco na męża, — W tę
sobotę organizujemy spotkanie wszystkich starszych pań i przysięgłyśmy sobie, że
tym razem nic już nie stanie na przeszkodzie, aby pani Helena o nim opowiedziała i
pozbyła się ciężaru, który ją trapi.
— U nas? — zapytał Adam, oskarżycielsko patrząc w oczy Basi.
— U nas — odpowiedziała odważnie. — U Konstancji nie ma miejsca na takie
zgromadzenie.
— To ja zostanę w biurze do późnych godzin nocnych.
— Nie zostaniesz. Będziesz w sobotę w domu i będziesz słuchał historii o dziadku.
— Mówiłem ci już, że teraz nie mam czasu na pieszczoty, i to jeszcze na pieszczoty z
dziadkiem pani Jeziorańskiej.
— Ale miałeś czas na pieszczoty z jej synem, gdy potrzebowałeś siatek na ogrodzenie
i będziesz miał czas na pieszczoty z jej synem, gdy będziesz potrzebował materiałów
instalacyjnych — warknęła.
— No dobrze. Będę w domu i jeśli pani Helena ma dar opowiadania, to ta sobota
może być nawet ciekawa.
Sobota okazała się tak ciekawa dla rodziny Siemionków, że przeszła nawet
najśmielsze oczekiwania Adama. Właśnie wychodził już z biura, gdy na schodach
zatrzymało go wołanie koleżanki:
— Adam! Wróć! Dzwoni twoja matka w bardzo ważnej i pilnej sprawie.
Zawrócił więc, wbiegł do pokoju biurowego i beztrosko wziął słuchawkę do ręki.
Przez chwilę słuchał ze zmienionym wyrazem twarzy, wreszcie jęknąwszy tylko: —
Cooo? — opadł na krzesełko.
— Czy się co stało?! — wykrzyknęła koleżanka podbiegając do niego.
Inżynier Siemionko przez dłuższą chwilę mrugał oczami.
— To się stało — odpowiedział zduszonym głosem — że nasza współlokatorka
zachorowała na czerwonkę. Przed chwilą pogotowie sanepidu zabrało ją do szpitala
epidemicznego w Gdyni. Zaraz przyjadą do nas robić dezynfekcję. Nikomu nie wolno
wchodzić, a nas czeka kwarantanna domowa do trzech dni, jeśli nikt więcej nie
zachoruje. Muszę zabrać ze sobą robotę i po drodze kupić żarcia na zapas.
Zgnębiony podniósł się z krzesełka.
— A jakby tu było co ważnego, to proszę, dzwońcie zaraz do mnie — powiedział
wychodząc.
Gdy zaś dotarł do domu obładowany materiałami do pracy, tobołami z żywnością i
znalazł się wreszcie w śmierdzącym środkami dezynfekcyjnymi mieszkaniu,
strasznym głosem ryknął do żony:
— Jeżeli jeszcze raz usłyszę o dziadku pani Jeziorańskiej, będę strzelał!
— Z czego? — zapytała złośliwie, sama zirytowana.
— Zapowiadam — wrzeszczał dalej — aby mi tu w moim domu nikt nie ważył się
wspomnieć o jego istnieniu!
— A cóż ma wspólnego dziadek pani Jeziorańskiej z tym, że Paulina obżarła się nie
mytymi śliwkami w parku? — krzyknęła nie mniej głośno Basia.
— Nie ma nic wspólnego? — zapytał gorzko. — A czy nie przez niego Bunia napiła
się amoniaku? Nie przez niego spaliło się u nas pół kuchni? Nie przez niego zostałem
zatrzymany przez MO jako włamywacz?
— No tak! Teraz będziesz twierdził, że przez niego i autobus nadział się na drzewo, i
ty upadłeś na głowę! — wykrzyknęła rozzłoszczona Basia.
I tym razem rzeczywiście przez niego rozpętała się awantura rodzinna pomiędzy tak
dotąd sympatycznymi i zgodnymi małżonkami Siemionko.
XVII
Inżynier Siemionko popada w konflikt wewnętrzny w związku z cieniem pana
Xawerego Jeziorańskiego
Jesień, ta wcześniejsza, wyzłocona i wyczerwieniona zmieniającymi kolor liśćmi, i ta
późniejsza, podlewana mżawką, dżdżem, siąpaniem, szarugą i zwyczajnym deszczem,
przeszła dość spokojnie.
Przede wszystkim pan Xawery Jeziorański, przestraszony zdaje się kłopotami, jakie
według przeświadczenia Adama ściągnął na dom rodziny Siemionków, przycichł i
przestał męczyć snami panią Helenę. Zresztą i ją samą za bardzo wciągnęło to
wszystko, co się działo dokoła. Przejęła się ogromnie chorobą Pauliny i brała udział w
udręczeniach Buni. Bunia bowiem co dzień rano musiała odnosić do laboratorium
przychodni zdrowia od sześciu osób z mieszkania sześć probówek zapełnionych tym,
co służba zdrowia musi analizować w wypadkach chorób zakaźnych.
— Straszna mi epidemia — złościła się starsza pani rozmawiając z sąsiadką spotkaną
na schodach. — W Trójmieście zachorowało pięć osób, a oni wyczyniają Bóg wie co.
Przez parę dni będą nas wszystkich badać na nosicielstwo. A ja mam z tym krzyż
pański, zwłaszcza z Arkiem. Jak tylko zrozumiał, o co chodzi z tymi probówkami,
zaciął się i robi co może, aby się wpędzić w obstrukcję. Adam szaleje! My z Basią
truchlejemy, żeby nie zachorowało któreś z dzieciaków. Martwimy się też o Paulinę.
Popatrz tylko, jak ta dziewczyna nie ma szczęścia. Jeśli na całe Trójmiasto
zachorowało pięć osób, to właśnie ona musiała być jedną z nich.
Nie wpuszczana do domu dotkniętego plagą, pani Jeziorańska wędrowała co dzień do
któregoś z synów, aby z ich domów telefonować do szpitala na Grabówku. Przez parę
pierwszych dni konferowała z lekarzami i pielęgniarkami, potem wreszcie z ulgą
usłyszała głos Pauliny, i to raźny i wesoły.
Na koniec doczekała się wypisania jej ze szpitala. W tym samym mniej więcej czasie
Lena wróciła z miesięcznej kuracji w Połczynie. Więc też któregoś popołudnia
zaprzyjaźniona paczka spotkała się, aby pogwarzyć o ostatnich wypadkach i
poplotkować.
— Ach — zwierzała się Paulina, prowokując współczucie i jednocześnie pobudzając
do śmiechu — na samym początku tej idiotycznej choroby myślałam, że przekręci
mnie ona na lewą stronę.
— A miałaś kiedy wybrać się z tym chorowaniem — powiedziała pani Pelagia. —
Przez ten czas odbył się Festiwal Piosenki, no i teraz obeszło się bez nerwów, bo dach
w Operze Leśnej wytrzymał i nie trzasnął, jak w zeszłym roku — dodała ze złośliwym
uśmiechem.
— Nie bądź niesprawiedliwa i niewdzięczna w stosunku do naszego miasta —
fuknęła na Pelę pani Irmi.
— A z pani to taka przesadna lokalna patriotka. Przecież cała Polska śmiała się z nas i
z tego dachu — odgryzła się pani Pela.
— Ja jestem tylko sprawiedliwa. Jeżeli w zeszłym roku przed samym festiwalem
przyszło oberwanie chmury i sztorm, a na dachu opery zebrało się ileś tam ton wody,
to nic dziwnego, że jeden ze szwów nie wytrzymał. Takie wypadki należy zapisywać
na konto klęsk żywiołowych, na które nikt nic nie poradzi i których nikt nie może
przewidzieć, a ty i cała Polska jesteście złośliwe i do tego jeszcze głupie.
Obie współlokatorki spojrzały na siebie z niechęcią, Paulina więc, aby ratować
naprężoną towarzyską sytuację, zaczęła wypytywać Lenę o jej przygody w
sanatorium.
— Żadnych interesujących przygód nie miałam — odpowiedziała. — Leczyli mnie
tylko z niesłychaną zawziętością, wróciłam więc trochę osłabiona. Natomiast w domu
zastałam list, który was rozbawi. Od kuzyna mego męża. Wraz z żoną, córką i psem
wybrali się w sierpniu samochodem na taki „tour de Pologne”. Zawadzili naturalnie
też o Sopot. Odwiedzili Kasię i słuchajcie! Na molu spotkali naszego Parasolnika.
Wzięli go za Afanasjewa. Krążyli koło niego nabożnie, wreszcie się odważyli i
zapytali, czy mogą się z „mistrzem” sfotografować. „Mistrz” zgodził się łaskawie,
zrobili więc parę zdjęć i podziękowali wylewnie. A teraz właśnie przysłali nam te
odbitki z prośbą, abyśmy z Kasią przychwyciły gdzieś Afanasjewa i zdobyły na
odwrotach jego cenny autograf.
— Czy oni sfiksowali? — zapytała oburzona pani Irmi. — Jakżeż można pomylić
Afanasjewa z naszym cudakiem Parasolnikiem? Przecież musiały ich ostrzec
czerwone buty z zakręconymi do góry nosami ozdobionymi dzwonkami, kołnierz
obszyty frędzlami, no i platynowa peruka z warkoczykami, bo w tym roku Parasolnik
chodzi tak właśnie przystrojony.
Kasia zachichotała wesoło.
— Nie, ciociu. Oni spotkali go, sądząc po zdjęciach, akurat w ciemnym garniturze.
Czarna, gęsta broda pasowała im do ich wyobrażenia o Alanasjewie, a melonik
wytłumaczyli sobie pewnie ekscentrycznością twórcy.
— Musicie wobec tego napisać długi, wyjaśniający poyłkę list — odezwała się pani
Irmi. — Oni są strasznymi snobami i jak ich znam, po całej już Warszawie roztrąbili
o swojej mało że znajomości, ale wręcz zażyłości z Afanasjewem. Czekają teraz na te
odbitki z autografem. Ha! Przełkną nie lada pigułkę, gdy zrozumieją, jak się
wygłupili.
— Ciekawa jestem, czy przyjadą w przyszłym roku — uśmiechnęła się Kasia. — W
przyszłym roku będzie sezon przez duże „S”. Mam nadzieję, że zdążę jeszcze
zobaczyć przebudowaną promenadę przed mym wyjazdem do Anglii.
Kasia mówiła o nowej inwestycji sopockiej. Natychmiast bowiem, gdy skończył się
sezon i gdy ostatni wczasowicz przestał się przechadzać melancholijnie po
zamglonym molu, ulica Bohaterów Monte Cassino została znów rozkopana, aby na
przyszły rok zadziwić wiernych Sopotowi przybyszów piękną promenadą wyłożoną
trójkolorowymi płytami.
— Bardzo się cieszę — pochwalała ten projekt babcia Irmi. — Nasz Monciak stanie
się wielkim, pięknym salonem Sopotu.
Na to Lena zwróciła jej uwagę, że do kogo jak kogo, ale do niej zupełnie nie pasuje
używanie łobuzerskiej gwary.
— Muszę — odpowiedziała babcia. — Ulice powinny mieć nazwy krótkie i
węzłowate, jednym słowem złożone z jednego słowa. Wtedy jest jakaś wygoda i
logika. O... Posłuchajcie, jak brzmi takie zdanie: „Czy pamiętacie, jak wywaliłam się
na Bohaterów Monte Cassino?” Bez sensu i aż trzy słowa na określenie, gdzie się
zdarzenie przytrafiło. Czyż nie lepiej brzmi na przykład tak: „Zeszłej zimy podczas
ś
lizgawicy wywaliłam się na Sobieskiego”.
Rozbawione miny słuchaczek zasygnalizowały babci, że bez względu na liczbę słów
w nazwie ulicy brzmi im to dosyć dziwnie.
Pani Helena Jeziorańska, która naturalnie uczestniczyła w tym spotkaniu, wracała
razem z Bunią i Pauliną w świetnym nastroju i zdaje się zupełnie zapomniała, że
kiedykolwiek była wnuczką swojego dziadka.
A tego właśnie popołudnia dom rodziny Siemionków przeżywał kolejny kataklizm.
Tym razem wynikł on z powodu wybitnych naukowo-badawczych zainteresowań
Jarka. Ostatnio pasjonowała go chemia. Coś tam wyczytał w jakimś młodzieżowym
piśmie, do reszty dokształcili go i poinstruowali starsi chłopcy z bandy podwórkowej,
i tak ze zmarszczonym czołem, z wysuniętym językiem, w najwyższym przejęciu
zabrał się w kuchni do roboty. Doświadczenie chemiczne, polegające na wytworzeniu
mieszanki piorunującej, udało się znakomicie i niewiele brakowało, aby młody
naukowiec popadł w megalomanię, ale szyby, które wypadły z okien, wypalony czub
włosów nad własnym czołem oraz szrama na policzku Marka, którego w twarz
wyrżnęła patelnia odrzucona wybuchem — napełniały go lekkim niepokojem na myśl
o spotkaniu z ojcem.
Tymczasem Adam, gdy wrócił do domu i zlustrował zdemolowaną kuchnię, zamiast
sięgnąć po pas, przetrzepać synowi skórę i tym systemem wypędzić mu z głowy
ambicje naukowe, czego spodziewali się wszyscy domownicy, a najbardziej sam
Jarek, Adam, o dziwo! — rozpoczął drobiazgowe dochodzenie i krzyżowym ogniem
pytań dręczył dość długo i żonę, i trzech synów. Usiłował przy tym ustalić, kto dnia
tego rozmawiał, lub choćby rozmyślał o dziadku sąsiadki, panu Xawerym
Jeziorańskim. Udręczył też wszystkich razem i każdego z osobna, a nie wykrywszy
zbrodniarza zamknął się w jednym z pokoików i jęcząc: — To nie pani Helena, to ja
zwariuję przez tego złośliwego starucha — osunął się na fotel.
XVIII
Konstancja według porady Pauliny uspołecznia samą siebie, z czego wynikają
dwa epilogi
Ż
elazna konsekwencja i zawziętość inżyniera Siemionko w obarczaniu winą pana
Xawerego Jeziorańskiego za wszystko, cokolwiek by się złego przytrafiło w jego
domu, sprawiła, że duch starszego pana z lekka przestraszony i z lekka urażony
przeniósł się w najdalsze rejony zaświata, aby najwątlejszym nawet skojarzeniem nie
przypomnieć się nikomu z mieszkańców Sopotu.
Tak w każdym razie utrzymywała ze śmiechem Baśka, spotkawszy się przed Bożym
Narodzeniem z Konstancją.
— No bo czy pani zauważyła — kończyła — że ani u nas w domu, ani wśród naszych
przyjaciół ostatnio nic złego się nie przytrafiło.
— Tak. U nas nic, ale umarła przecież pani Krystyna — zgnębiona Konstancja
westchnęła ciężko.
— Tak. Dla pani musiało to być wielkie przeżycie — powiedziała poważnie Basia. —
Wszyscy, którzy wiemy, z jakim poświęceniem ją pani pielęgnowała, jesteśmy pełni
podziwu — zakończyła gorąco.
Konstancja rzeczywiście zdobyła w Sopocie sławę osoby wyjątkowo ofiarnej,
powinna więc mieć satysfakcję, że jej piękny czyn — parotygodniowa opieka nad
sparaliżowaną staruszką — został zauważony i oceniony. Za uczciwa jednak była w
stosunku do siebie, aby wraz z innymi bezkrytycznie zachwycać się sobą, ponieważ
ona jedna wiedziała, jak to wszystko odbyło się naprawdę. W pół roku później
zwierzyła się z tego pod wielkim sekretem paru przyjaciółkom. Te, podniecone
niesłychanie opowieścią, pod wielkim sekretem puściły ją dalej i tak dość szybko pod
wielkim sekretem dowiedział się o wszystkim prawie cały Sopot. To upoważnia
również mnie do powierzenia historii, jaka się przytrafiła przyjaciółce Pauliny,
czytelnikom, naturalnie tak samo pod wielkim sekretem.
Zaczęło się od tego, że Konstancja znów zapragnęła społecznie uaktywnić' Paulinę,
gdy młoda jej przyjaciółka po czerwonkowych perypetiach wróciła do zdrowia.
Paulinę wyprowadziło to zupełnie z równowagi i z irytacją wygarnęła Konstancji to
wszystko, co od dawna o niej złego myślała. To wszystko, co o Konstancji wiedziała
dobrego, zatrzymała dla siebie.
— Kiedyż ty wreszcie przestaniesz rządzić wszystkimi? Dlaczego ciągle rozmyślasz,
jak by tu mnie uaktywnić? Dlaczego sobą nie zaczniesz się opiekować? Pani
Jeziorańskiej wpakowałaś dzieciaka! Pela wkręca ciągle komuś psy ze schroniska!
Bunia lata na próby chóru! A ty pośrodku naszej paczki stoisz jak dyrygent orkiestry
symfonicznej i tylko pałeczką pokazujesz, co kto ma robić! Jeszcze nie zauważyłam,
ż
ebyś się sama wzięła do jakiegoś pożytecznego zajęcia. To tylko u ciebie teorie!
Konstancja wypadła od Pauliny głęboko zraniona. Nie lubi się wysłuchiwać prawdy
— nie lubiła więc tego bolesnego zabiegu i ona. Wróciła do swego małego, dość
nędznego pokoiku rozżalona i na Paulinę, i na cały świat. Naturalnie w nocy nie
mogła zasnąć, analizowała sytuację i prowadziła z sobą długie, nużące dialogi. W tych
rozmyślaniach jednak istota sprawy przesunęła jej się w stronę faktu, że właściwie
ostatnio znajduje się w bardzo ciężkich materialnych warunkach. Emerytura
wystarczała akurat na skromne utrzymanie i na opłaty domowe, którymi żona
siostrzeńca aż za skrupulatnie rozliczała się z jego ciotką. Na konieczne inwestycje w
pokoiku oraz na zakup odzieży zostawało śmiesznie mało, prawie nic.
Rozczuliła się więc Konstancja nad sobą, nad swoimi trudnościami, a rano wstała z
decyzją podjęcia się jakiejś pracy z myślą o dorobieniu na konieczne wydatki.
Niestety dla osób w jej wieku pozostawały tylko dwie ewentualności: albo
opiekowanie się dziećmi w rodzinach, których wszyscy pracują, albo opieka nad kimś
chorym.
Pierwszą ewentualność odrzuciła. Niewiele miała cierpliwości, a będąc sama
bezdzietna, zupełnie nie miała sportowej zaprawy i nie potrafiła. się nagiąć, żeby wraz
z dzieckiem wkroczyć w jego tajemniczy świat. Pozostało zatem to drugie —
opiekowanie się chorymi. Tak. To lubiła i tego mogła się podjąć.
Był akurat piątek, a w tym właśnie dniu Zarząd Związku Emerytów i Rencistów
przyjmował interesantów. Popędziła tam po południu i zgłosiła się do prezeski,
tłumacząc, z czym przyszła.
— Spada mi pani jak z nieba — ucieszyła się przewodnicząca. — Nie wiedziałyśmy
już, co robić! Mamy w Sopocie sparaliżowaną staruszkę. Utrzymuje się tylko z renty
po mężu. Bieda u niej aż piszczy. A teraz, gdy leży, to już sama rozpacz. Z rodziny
posiada tylko dwóch ciotecznych wnuków. Nie są oni prawnie zobowiązani do opieki.
No i ci młodzi ludzie nie rzucą swoich zajęć i domów, aby przyjechać tutaj i ją
pielęgnować. Mieszkają w Warszawie. Nasz sopocki Referat Pomocy Społecznej
załatwił dla chorej miejsce w Pucku, w takim domu przystosowanym specjalnie do
opieki nad przewlekle chorymi. Chcieliśmy ją tam przewieźć karetką pogotowia, ale
ona nie chce o tym słyszeć. Postanowiła twardo zostać tutaj i tutaj umrzeć. A bez
opieki to pani sobie wyobraża, co się z nią dzieje? Sąsiadki trochę pomagają, ale same
są zapracowane. My też robimy, co możemy, w związku jednak coraz więcej roboty,
bo coraz więcej ludzi przechodzi na emeryturę.
Prezeska sopockiego Związku Emerytów i Rencistów sama od wielu lat pracowała
bezinteresownie, nawet więc jej do głowy nie przyszło, że Konstancja chce połączyć
miłe z pożytecznym, czyli jednocześnie zarobić trochę pieniędzy.
Konstancja przez sekundę zawahała się, ale widząc wpatrzone w siebie z ufnością
oczy prezeski, nie potrafiła jej rozczarować.
— Dobrze — odpowiedziała krótko. — Proszę mi dać adres.
I zaczęły się dla Konstancji dni straszne, spędzane w pokoiku pozbawionym
wszelkich wygód, ze zdziwaczałą w samotności staruszką, nastawioną wrogo do
ś
wiata, nienawidzącą ludzi i przepełnioną w dodatku nieukrywaną nieufnością do tego
kogoś, kto nagle zjawił się przy jej łóżku.
Konstancja najpierw wychodziła ze skóry, aby nawiązać jakiś serdeczniejszy kontakt
ze swoim nowym kulawym kaczęciem, ale że napotykała cały czas ścianę zawziętego
milczenia, poprzestała wreszcie na spełnianiu z zaciętymi ustami obowiązków,
których się podjęła, a które z każdym dniem ciążyły jej coraz bardziej. Snuła się po
pokoiku, przygotowując jedzenie, podając lekarstwa, prześcielając łóżko, a nawet
piorąc nędzną, znajdującą się w strzępach bieliznę, podczas gdy bez przerwy
wędrowały za nią groźne i nieufne oczy starej kobiety.
— Przecież obydwu nam byłoby łatwiej, gdybyśmy się zaprzyjaźniły — jęczała
jednak co jakiś czas, przysiadając na chwiejącym się stołku koło łóżka.
— A po co? — ucinała krótko staruszka. — Ja dobrze wiem, co to jest przyjaźń —
dodawała pogardliwie — i na czym ona polega.
— Przecież przychodzę tu bezinteresownie, żeby pani pomóc, żeby panią się
opiekować — tłumaczyła cierpliwie Konstancja.
— Tak — odpowiadała złośliwym tonem chora. — Znamy takich dobrodziejów. Gdy
zamknę oczy, zabierze sobie pani to wszystko.
Te insynuacje wyprowadzały Konstancję z równowagi i któregoś razu nie wytrzymała
i krzyknęła:
— Te parę rozlatujących się gratów? Te trochę brudnych łachmanów? Posądza mnie
pani, że po to tu przychodzę?
Chora nie podjęła tematu, ale dalej uważnym spojrzeniem śledziła każdy ruch
Konstancji.
I podczas gdy cały Sopot pod niebiosa wynosił Konstancję a zawstydzona swoim
ostatnim wybuchem Paulina znosiła jej wieczorami różne smakołyki i organizowała
przyjemne spotkania lub rozrywki — sama Konstancja czuła się przywalona bez
reszty tym za ciężkim dla siebie brzemieniem.
Tak sprawy ciągnęły się przez prawie dwa miesiące. Wreszcie któregoś dnia rano, gdy
weszła do pokoju, nie przywitało jej, jak dawniej, nieufne spojrzenie. Na palcach
podeszła do łóżka.
Wezwany lekarz stwierdził zgon w czasie snu, a Referat Pomocy Społecznej zajął się
pogrzebem.
Konstancja jeszcze raz wróciła do tego tak smutnego dla niej pokoju, aby odszukać
adresy ciotecznych wnuków zmarłej. Zawiadomiła ich też telegramem o dacie
pogrzebu.
Ku jej zdziwieniu na pogrzeb zjawili się obaj i już wychodząc z cmentarza przypuścili
do niej szturm, ponieważ się dowiedzieli, że to ona ostatnie miesiące opiekowała się
ich babką. Zarzucili ją przede wszystkim pytaniami o materialną sytuację zmarłej.
Konstancja wymęczona i zdenerwowana roześmiała się im w nos.
— Jeżeli się panowie spodziewają spadku po babce, to obawiam się, że
rozczarowanie będzie wielkie. Żyła w nędzy.
— To świetnie! — ucieszył się jeden z wnuków. Konstancja popatrzyła na niego
szeroko otwartymi oczami.
— Bo musi się pani dowiedzieć — powiedział drugi — że u nas w rodzinie krążyła
legenda o skarbie babki Krystyny. Strasznie nas podnieca pragnienie sprawdzenia, ile
w tym było prawdy. Jeszcze byliśmy dziećmi, gdy wszystkie ciotki powierzały sobie
na ucho plotki o tym i usiłowały choć w przybliżeniu ustalić, ile tego jest i w ogóle co
to jest.
— No to proszę sprawdzić — odpowiedziała rozśmieszona Konstancja. — Dziś jest
ostatnia możliwość, bo jutro prezydium przejmuje pokój.
— Musi pani z nami pójść. Równocześnie rozstrzygnie się wielki zakład o pięć stów.
Jerzy, niedowiarek, założył się ze mną, że nic nie znajdziemy, a ja, wierny rodzinnym
tradycjom, twierdzę, że wywieziemy skarb.
— Niech pan odda bratu zaraz pięćset złotych — odpowiedziała Konstancja,
wahająca się pomiędzy niesmakiem, sympatią dla nich i własnym zaintrygowaniem.
— A pani? Gdzie by pani schowała coś cennego? — pytał energiczniejszy z wnuków,
stojąc nad rozbebeszonym łóżkiem, w którym pomimo drobiazgowych poszukiwań
niczego nie znalazł.
Konstancja roześmiała się.
— Nic nie mam wartościowego, więc się na tym nie znam.
— Jest!!! — wykrzyknął nagle Jerzy. Dotychczas siedział na krześle i nie brał udziału
w poszukiwaniach brata. — Zajrzyj no za tę listwę od podłogi... za łóżkiem. Jak je
odsunąłeś, to widzę, że coś tam odstaje.
Jacek przykląkł na podłodze.
— Trzeba by czymś podważyć.
Konstancja prędko podała pogrzebacz. Listwa trzasnęła lekko, a za nią ukazał się
mały schowek zapchany gałgankami. Rozłożone na stole ukazały w swych wnętrzach
parę sztuk rzeczywiście wartościowej staroświeckiej biżuterii.
— Wygrałem! Wygrałem! Wygrałem! — wykrzykiwał zwycięzca zakładu, skacząc
radośnie po pokoju.
— A legenda o złotych rublach? — podniecił się Jerzy i sam ruszył z krzesełka do
ataku na nędzne pozostałości po babce.
— Widzi pani? Zaczął wierzyć w opowieści rodzinne — cieszył się brat. — No ale
oddawaj przy świadkach pięćset złotych.
— Później — odpowiedział Jerzy, zajęty już przesypywaniem jakichś stęchłych kasz
w torebkach i pudełeczkach.
Dalsze skrupulatne poszukiwania, jakie wnukom zajęły jeszcze godzinę, dały w
plonie rulon dziesięciodolarówek w złocie, parę rulonów złotych rubli oraz odsłoniły
dwa nowe pomysłowe schowki z biżuterią.
— I dlaczego ona żyła w takiej nędzy? — wzdychała Konstancja siedząc i martwiąc
się na kolebiącym się od starości stołku, podczas gdy bracia obszukiwali dalej pokój.
— Każdy układa sobie życie według własnego widzimisię. Naszej babce widziało się
siedzieć na skarbach i nie tylko ich nie tknąć, ale jeszcze je powiększać. Niech się
pani nie przejmuje. Miała przecież to, czego chciała. Do końca życia nikt tego nie
dotknął, a jej zdaje się o to właśnie chodziło.
Następnie bracia podzielili się zgodnie znalezionymi skarbami, a Konstancję zmusili
do przyjęcia jednego złotego rubla, jednej dziesięciodolarówki i jednego pierścionka.
— Proszę nie robić nam przykrości! — wołali jeden przez drugiego. — To tylko
skromna pamiątka po naszej babce, dla której przecież tak wiele pani zrobiła! Musi to
pani przyjąć!
Konstancja więc przyjęła, wróciła do domu kompletnie oszołomiona i postanowiła o
tym zdarzeniu nie opowiadać nikomu. Po pół roku jednak, gdy złapała się na tym, że
ukrywa swój maleńki skarb to w takim, to znów w innym zakamarku i gdy się
zorientowała, że godzinami kalkuluje, ile czasu należałoby oszczędzać i na czym,
ż
eby dokupić coś wartościowego w celu powiększenia zasobów — przestraszyła się
nie na żarty, że zaraziła, się skąpstwem i idiotyzmem. Toteż natychmiast opyliła, i to
ze stratą, oba pieniążki, kupiła sobie futerko oraz solidne zimowe buty, pierścionek
włożyła na palec, a ze swych przygód z odpowiednim komentarzem, jak już wiemy,
zwierzyła się przyjaciółkom. I nawet nie przypuszczała, że ta historia doczeka się
jeszcze jednego epilogu.
Mianowicie w parę tygodni później któregoś wieczora przyszła do niej Marylka Irmi.
Konstancja była lekko zdziwiona, bo przybyła witała się w przedpokoju z niewyraźną
miną.
— Czy się coś stało? — zapytała.
— Właściwie nic ważnego, ale... trochę to się i dzieje — plątała się Marylka. —
Proszę, niech pani nic nie mówi babci, że tu byłam i z panią rozmawiałam.
— Ależ o co chodzi? — pytała coraz bardziej zaciekawiona Konstancja.
— To cała historia. Bo widzi pani — Marylka westchnęła ciężko — babcia zawsze
chomikowała część pieniędzy z tych, które ode mnie dostaje na prowadzenie domu.
Dawniej było to oszczędzanie rozsądne, na konkretne wydatki, jakie sobie
zaplanowała. A więc siedem lat temu na przelot samolotem do Krakowa, bo
postanowiła choć raz w życiu „pofruwać sobie”. Później oszczędzała na nasz wypad
do Warszawy, a teraz...
Marylka z wyrzutem spojrzała na Konstancję.
— Cóż teraz? — zapytała tamta.
— Od czasu jak opowiedziała pani tę przygodę ze skarbami pani Krystyny, babcia
oszalała i w szybkim tempie usiłuje uskładać swój skarb. Na razie zbiera talary i jak
wiewióreczka chowa je w różnych zakamarkach. A ode mnie wyciąga ciągle
pieniądze, twierdząc, że wszystko straszliwie podrożało. Przypadkiem odkryłam takie
trzy miejsca i...
— Jakie talary? — zapytała przerażona Konstancja, która po doświadczeniach z
dziesięciodołarówką spadłą jak z nieba cierpła z przerażenia na samą myśl o
walutowych tajnych machinacjach.
Marylka się roześmiała.
— Babcia talarami nazywa wszystkie dziesięciozłotówki poza popularnym
„Kościuszką". Pod bielizną trzyma woreczek pełen „Kazimierzy” wypukłych, w
samym kącie szafki z butami znalazłam pończochę z „kolumnami Zygmunta”, a w
pudełku z proszkiem do prania „Mikołaje”. Przypuszczam więc, że jeszcze gdzieś się
kołaczą „Kazimierze” wklęsłe i dziesięciozłotówki z Nike.
— Rany boskie — jęknęła trochę rozśmieszona Konstancja. — To może podbieraj
forsę z tych zakamarków?
— Nie mogę — odpowiedziała Marylka. — Na każdej kupie talarów jest kartka
pisana ręką babki z cyfrą, ile tam tego jest. Niech pani to wszystko jakoś odkręci —
zakończyła gorącą prośbą.
— Spróbuję — obiecała Konstancja — aczkolwiek na sobie sprawdziłam, jakie to
zaraźliwe, zwłaszcza na starość. Twoja babka starsza jest ode mnie prawie
dwadzieścia lat. A ty? Przecież ty jesteś głową domu! Czy ty nie możesz rozprawić
się z babką?
— Ja?! — wykrzyknęła Marylka i tyle było strachu w jej głosie, że Konstancja
roześmiała się w głos.
IXIX
Dni powszednie przepełnione konsumowaniem kultury i sztuki kończą się
kompromitacją ideału Leny
W tym okresie, gdy Konstancja opiekowała się sparaliżowaną rencistką, w które to
zajęcie wrobiła ją chytrze pani prezes związku, reszta przyjaciółek oddawała się
swoim zwykłym zajęciom.
Helena Jeziorańska po powrocie Anulki z prewentorium odwiedzała ją w Domu
Dziecka i na całe niedziele zabierała do siebie. Bunia śpiewała w chórze —
intensywnie szykowano właśnie nowy program na uroczystości państwowe, a także na
Andrzejki. W tym roku miano je obchodzić wyjątkowo uroczyście, i nowe,
okolicznościowe, a przezabawne piosenki zostały już przygotowane przez dyrygentkę
chóru, nadworną poetkę związkową.
Pani Pela przestała narzekać na swoją tuszę, która dzięki rozlicznym psim kłopotom
zmuszającym ją do biegów na przełaj po całym Sopocie znacznie stopniała. Jeszcze
zupełnie niedawno twierdziła najpoważniej, że zerwie przyjaźń z każdym, kto
mieszka wyżej pierwszego piętra, chodzenie bowiem po schodach przyprawiało jej
biedne, słabe serce o palpitacje. Teraz, gdy odzyskała linię, wcale nie ascetycznymi
sposobami i wyrzeczeniami, proponowanymi przez Konstancję, i na razie bezkarnie
mogła pakować w siebie ulubione babki śmietankowe od Nawrockiego, koktajle
mleczno-owocowe, a nawet kremy, gotowa była przyjaźnić się choćby z kimś
mieszkającym w wieżowcu z zepsutą windą.
Panna Kasia zaś coraz realniej zaczęła rozmyślać o swoim wyjeździe za granicę.
Wiele spraw miała już załatwionych. „On” w listach najpierw jęczał i błagał o zmianę
decyzji, wreszcie przystał na propozycję Kasi i przesłał formalne zaproszenie na trzy
miesiące.
— Jest pewny, że zatrzyma cię już na zawsze — mówiły podniecone przyjaciółki.
— Niech sobie będzie pewny — odpowiadała spokojnie Kasia.
Wyjazd jej z Gdyni statkiem został wyznaczony na pierwsze dni stycznia, i Kasia
zaczęła się powoli szykować.
Lena i reszta zaprzyjaźnionych pań spodziewały się, że to szykowanie będzie polegało
na doprowadzaniu do porządku garderoby i osobistych drobiazgów, że teraz, gdy
dzięki paczkom tak hojnie nadsyłanym jej sytuacja finansowa stała się wyjątkowo
interesująca, Kasia „obsprawi się”, według ukochanego określenia Konstancji, lub jak
sama lubiła mówić: „ochajtnie”. A w związku z tym myślały, że wszystkie będą
wzywane na pomoc i że choćby poradami wezmą udział w tak wielkim wydarzeniu,
jak szykowanie „wyprawy”.
Tymczasem zawiodły się straszliwie, bo Kasia, jak to Kasia, najpierw nic w tym
kierunku nie działała, a na zniecierpliwione wreszcie nagabywania odpowiedziała
zdziwiona:
— Wyprawa? Żartujecie chyba! Ja przecież jestem na takie głupstwa za nowoczesna.
— Ależ jak ty pojedziesz? Co sobie tam o nas pomyślą? — denerwowała się Lena. —
Nie masz ani jednej przyzwoitej sukienki!
— Niech sobie myślą, co chcą, a ja w nosie mam kiecki — upierała się Kasia.
Skarbami zaś z paczek przede wszystkim ubierała Lenę, drobiazgami obdarowywała
przyjaciółki, a resztę zanosiła do komisów i sprzedawała.
— Zdaje się, że przystosowujesz się do ustroju kapitalistycznego — powiedziała
kiedyś złośliwie pani Pela.
— Ejże! — odpowiedziała Kasia. — Kapitalistką zostanę dopiero za parę lat.
Pomyślcie tylko! Będę panią na trzech boarding-house'ach! Ale widzę, że nie możecie
wytrzymać z ciekawości, więc się przyznam, na co uklepuję forsę w PKO.
Przyjaciółki i siostra nastawiły uszu.
— Przed wyjazdem na stałe chcę przejechać się po całej Polsce i zobaczyć ją
nareszcie własnymi oczami, a także chcę kupić najpiękniejsze książki o naszym kraju.
Wtedy będę miała temat do rozmowy z „Nim” — zwierzała się. — Podczas długich
deszczowych wieczorów londyńskich będę opowiadała, jak u nas teraz jest, jak się
rozbudowaliśmy, jak się zagospodarowaliśmy i jak u nas ślicznie. Przecież „On” na
pewno za tym wszystkim tęskni i to wszystko, choć widziane tylko moimi oczami,
chciałabym mu ofiarować.
Plany Kasi, tak kompletnie wyprane z egoizmu i tak wzniośle patriotyczne, zadziwiły,
a nawet wzruszyły przyjaciółki. Toteż nie wyskakiwały już z poradami, co i jak
powinna uczynić.
Tylko Lena, gdy dowiedziała się o planach siostry, doznała pragnienia, aby skłócić się
z nią jak za dawnych dobrych lat, kiedy wydawało im się, że są na siebie skazane aż
do końca dni swoich. Teraz jednak świadomość, że Katarzyna niedługo odjedzie do
tego swojego nowego i jakoś dziwnie egzotycznego życia, a ona zostanie sama,
samiutka — hamowała wszelką ochotę do rodzinnych pokłócanek. Równocześnie
napełniała melancholią. Aby więc odegnać złe i smutne myśli, z tym większą pasją
zanurzyła się w swoim hobby, w którym zawsze znajdowała ucieczkę, zwłaszcza w
momentach trudnych. Była bowiem, jak to nazywano w okresie międzywojennym,
straszną „kinomanką” i to zamiłowanie pomagało jej jakoś rozpraszać zmartwienia.
Odwiedzała zatem stale dwa sopockie kina i trzecie sezonowe. Gdy zaś nie mogła się
doczekać jakiegoś wyjątkowo interesującego filmu, gnała za nim czy to do Gdańska,
czy do Gdyni. Należała też do Dyskusyjnego Klubu Filmowego i prenumerowała
prasę filmową.
W tym roku udało jej się namówić Paulinę, aby zapisała się wraz z nią do klubu, i
niedzielne przedpołudnia przesiadywały w kinie Polonia, ku oburzeniu pani Peli,
która uważała to za zupełne już wariactwo.
Babcia Irmi złościła się znów na panią Pelę, ponieważ sama gorąco interesowała się
ż
yciem współczesnym, a zwłaszcza kulturalnym. Obchodziło ją wszystko, co się
działo w Trójmieście. Odwiedzała wystawy, nie darowała żadnej sztuce w sopockim
teatrze, przesiadywała na telewizji u sąsiadów. Chodziła też naturalnie i do kina. Tutaj
okazała się szczególnie pożyteczna.. Gdy się pojawiał film wyjątkowo
rozreklamowany i przed kasą ustawiał się długi wąż kolejki, pani Irmi waliła bojowo
prosto do celu, kupując bilety dla całej, jak mówiła, „ferajny”. Tak więc starsze panie
brały udział w życiu kulturalnym, a po każdej imprezie prowadziły nie kończące się
rozmowy, a nawet spory.
— Czy wiecie? — zwierzyła się kiedyś swoim młodszym przyjaciółkom pani Irmi. —
Przez te nowe prądy i nowe szkoły w sztuce czuję się jak Twardowski. Zostałam
zawieszona w próżni na księżycu.
A że nie zrozumiały, o co jej chodzi, tłumaczyła cierpliwie:
— No więc na niektórych wystawach plastycznych dostaję wysypki nerwowej. Na
niektórych sztukach mam ochotę wywołać awanturę. No bo co? Wariata ze mnie chcą
zrobić? Któż ze zdrowymi zmysłami zrozumie te niezrozumialstwa? A poezja? Jak
czytam takie coś drukowane jako poezja, to mam wrażenie, że cierpną mi dziąsła i
atakuje mnie zapalenie okostnej. Na niektórych filmach ledwo mogę wysiedzieć, bo
każą mi za moje własne pieniądze patrzeć na obraz, w którym nic się nie dzieje.
Mówią, że podteksty! Bimbam na takie podteksty, których nie rozumiem i o których
dopiero mogę się dowiedzieć od recenzentów. Ale oglądanie tego wszystkiego i
usiłowanie zrozumienia sprawiło, że dostaję teraz także wysypki, gdy popatrzę do
albumu malowideł Stachiewicza, który mnie kiedyś tak wzruszał. A znów sztuki,
które ongiś wydawały się esencją finezji i dowcipu, okazują się teraz płaskie i
właściwie nudne. I tak prawie ze wszystkim. — Powiodła napełnionymi żalem
oczami po obecnych. — No i co oni ze mną zrobili? — zapytała gorzko. —
Obrzydzili mi to dawne, a za stara jestem, aby zrozumieć to nowe, to ambitne, to
awangardowe.
Lena wzruszyła się żalem ciotki. Skojarzył jej się właśnie z tym, co ostatnio ją tak
podniecało.
— Słuchajcie! W Klubie Dyskusyjnym za dwa tygodnie będzie wyświetlany film z
Rudolfem Valentino — oznajmiła. — On umarł, gdy byłam młodą dziewczyną, ale
jeszcze świetnie pamiętam i jego, i te wszystkie filmy, które zdążyłam zobaczyć,
zanim. zeszły z ekranów. Muszę się wam przyznać, że zrobił on wtedy na mnie
niezatarte wrażenie. Taki mężczyzna rodzi się raz na sto lat. Całe życie byłam pod
jego urokiem i nigdy już później nikt nie podobał mi się tak naprawdę. Nawet miałam
ż
al do losu, że mój mąż był zupełnie w innym typie. Wyobraźcie sobie, że fotografię
Valentina zawsze miałam przy sobie i ją jedną wyniosłam po powstaniu z Warszawy
— roześmiała się trochę skrępowana tym serdecznym wyznaniem. — Była to
właściwie moja największa miłość w życiu. Wyobraźcie więc sobie, jak
nieprzytomnie jestem wzruszona na myśl, że za dwa tygodnie spotkam się z moim
ideałem.
— Pamiętam go dobrze — powiedziała babcia. — To był chłystek! Kudy mu do
naszego Wołłejki. Ja kocham się teraz w Wołłejce i w Kazimierzu Rudzkim —
stwierdziła z przepoważną miną. — A z naszych wybrzeżowych przepadam za
Załugą.
Lenę zatkało z oburzenia.
— Oni? Oni nie dorośli Valentinowi do pięty!
— Ten twój Valentino to był krygujący się paw, nie mężczyzna, ani żadna
indywidualność, która może zainteresować u aktora — upierała się pani Irmi.
— Która z was pamięta Rudolfa? — zapytała załamującym się głosem Lena.
Ale okazało się, że poza panią Irmi żadna z obecnych go nie pamięta, że pamiętają
tylko psychozę, która ogarnęła świat kobiecy, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych,
po jego przedwczesnej, nagłej i niespodziewanej śmierci.
— Czekajcie! Mam pomysł! — zaperzyła się Lena. Postanowiła wkręcić ciotkę i
przyjaciółki na pokaz filmu z Rudolfem Valentino, aby na własne oczy zobaczyły jego
niezwykłą urodę, wdzięk, czar i aktorskie talenty. W tej sprawie zaczęła konferować z
wiceprezesem klubu. Młody człowiek, cokolwiek rozśmieszony gorącym
przemówieniem starszej pani, niestety musiał odmówić jej prośbie sprzedania paru
biletów jednorazowo, ponieważ pokazy filmów odbywały się na zasadach klubowych.
Będąc jednak uczynnym młodym społecznikiem i widząc podniecenie wieloletniej
członkini, zaproponował, aby parę pań ze Związku Emerytów zaszczyciło swoją
obecnością ten jeden seans w charakterze gości klubu.
Rozpromieniona Lena i zaciekawiona Paulina wprowadziły resztę przyjaciółek, a
więc i Konstancję, i Kasię, i Bunię, i Helenę Jeziorańską, i Pelę, i naturalnie babcię
Irmi.
Seans zaczął się i równocześnie zaczęło się nie wiadomo co.
Rudolf Valentino grał, i to grał tak, że bardziej już grać nie można było. Toteż cała
sala napełniona młodzieżą akademicką rychło zaczęła się śmiać, wreszcie rżeć i
ryczeć na całe gardło. Im bardziej tragiczne, wzniosłe, melodramatyczne i pełne
wyrafinowanych namiętności przygody przytrafiały się bohaterowi, który pokonywał
je przy pomocy przeraźliwych min na zaledwie przystojnej twarzy, tym większe
wybuchy radości ogarniały salę. Wreszcie wesołość udzieliła się i gościom. Niepomne
na to, że ranią serce Leny, ryknęły i one śmiechem, patrząc na perypetie „szejka” —
wielkiej miłości ich przyjaciółki.
Lena wyszła z kina zmaltretowana.
— No patrzcie — jęknęła. — Tyle lat miłości i wierności zawaliło się dzisiaj i leży w
gruzach — prawie załamała ręce.
— Zawsze mówię — odpowiedziała babcia Irmi — że miłość należy co jakiś czas
przewietrzać, żeby nie zapleśniała. Nauczona twoim smutnym doświadczeniem
zdradzę Wołłejkę i zakocham się w młodziutkim Wojciechu Duriaszu, który tak
ładnie w telewizji deklamuje wiersze dla dzieci.
XX
Furię, która miota babcią Irmi, rozładowuje dopiero incydent z „przyszłością
narodu”
Pani Irmi od rana była tak zirytowana, że miejsca sobie znaleźć nie mogła. Próbowała
dzielnie utopić swoje strapienia w jakiejś robocie, ale obiad dla siebie i wnuczki
ugotowała akurat wczoraj na dwa dni i stał on grzecznie w małej lodóweczce,
czekając na godzinę czwartą, kiedy to Marylka wróci z Gdańska. W kuchni więc nie
było o co zaczepić rąk. Zabrała się wobec tego do robienia porządków w szufladach
komody, ale z tej roboty wyszedł jeszcze większy bałagan. W żaden sposób nie udało
jej się skupić na wykonywanej czynności i oderwać myśli od tego, co ją trapiło od
wczoraj. Niezłomnie i bojowo walczyła nadal ze złym nastrojem, ale widząc
bezowocność wysiłków, wepchnęła byle jak to co miała poukładać do szuflad, sama
podreptała do sąsiadów do telefonu i połączyła się z mieszkaniem Siemionków.
— Moje dziecko — powiedziała usłyszawszy głos Pauliny — czy mogłabyś przyjść
do mnie?
— Naturalnie! Już lecę — odpowiedziała Paulina. — Czy może źle się pani czuje?
— Ja?! — usłyszała oburzony wykrzyknik. — Czuję się jak zawsze dobrze — mówiła
z wielką godnością pani Irmi. — Mam tylko chandrę i myślę, że partyjka zechcyka
może mnie uratuje. Ja wiem, że to głupio zapraszać na granie w karty o dziesiątej
rano, ale proszę, zrób to dla mnie.
— Bardzo chętnie — ucieszyła się Paulina. — Ja sama nie miałam co robić.
Pani Irmi wróciła do siebie i usiadła w fotelu. Oczekując gościa nerwowo stukała ręką
o parapet okna.
Właściwie trudno się dziwić, że czuła się tak wyprowadzona z równowagi. Dnia
poprzedniego wszystko jej się nie udawało, a że tego ogromnie nie lubiła, dziś
ponosiła ją irytacja. Chciała za wszelką cenę zapomnieć o swych klęskach, ale łatwiej
to było sobie zaproponować, niż wykonać.
Przede wszystkim pokrzywdzono ją w okrutny sposób w jednym ze sklepów. A całe
zajście miało następujący przebieg. Gdy się zorientowała, że właśnie sprzedają
szynkę, chciała po swojemu wyzyskać prerogatywy wieku i kupić te swoje skromne
dziesięć deko, jak zawsze, poza kolejką. Ale tego dnia w ogonku stały tak nerwowe
osoby, że przeciw jej zakusom podniosły się zbyt gwałtowne już protesty. Wściekła
więc na nieoczekiwaną stratę czasu stanęła w kolejce. Tu wsłuchała się w rozmowę
dwóch pań, które stanęły za nią. Jedna z nich żaliła się, że pobory męża wystarczają
tylko do dwudziestego drugiego. Druga była w jeszcze gorszej sytuacji, ponieważ z
gotówką udawało jej się dotrwać do siedemnastego. Impulsywna z natury pani Irmi
włączyła się do dyskusji i zaczęła z sąsiadkami drobiazgowo roztrząsać możliwości
utrzymania przy takich to a takich poborach. Zorientowała się przy tym, że obie
przygodnie poznane osoby pragną z poborów mężowskich wycisnąć luksusowe
utrzymanie, a że im to i w rachunkach, i w praktyce nie wychodzi, pełne są pretensji
do całego świata. Rozsierdziło to panią Irmi.
— A nie łaska przysztukować obiadków zacierkami lub zalewajką? — zapytała
groźnie. — Ja wychowałam się na zacierkach i zalewajce, dożyłam swoich
osiemdziesięciu lat i trzymam się, jak widzicie, krzepko i zdrowo.
W odpowiedzi usłyszała brutalną insynuację, że jeśli jej wnuczka jest księgową —
babcia Irmi na początku rozmowy pochwaliła się stanowiskiem wnuczki — a ona stoi
w kolejce po szynkę przed pierwszym, to niech innych nie częstuje zalewajkami.
Coraz więcej rozwścieczonych megier zaczęło się mieszać do dyskusji o różnego
rodzaju aferach mięsnych, skórzanych i innych, w których naturalnie najbardziej
obławiali się księgowi. Ordynarne wykrzykniki pod adresem wnuczki babki, pod
adresem samej babki i jej zacierek pokonały niezłomnego ducha pani Irmi.
Zrezygnowała z zakupu i wypadła ze sklepu, o mało nie zlatując ze schodków z
wielkiego zdenerwowania. Z zaciętymi ustami, rozwścieczona na ludzkie chamstwo,
porobiła resztę zakupów i z ulgą wróciła do domu. Szybko przygotowała obiad i nagle
parę minut po wpół do czwartej zorientowała się, że jest sama w mieszkaniu. Pela i jej
córka z zięciem i dziećmi oraz rodzina Kowalkowskich gdzieś się zawieruszyli.
Szczęk zamka w drzwiach zasygnalizował babci Irmi powrót z biura pana
Golendziniaka.
Na taką to chwilę, aby znaleźć się w pustym mieszkaniu tylko z tym właśnie
współlokatorem i o tej właśnie godzinie, pani Irmi cierpliwie czekała od paru już
miesięcy. Sukcesy służbowe współlokatora, o których pisały nawet gazety, wznowiły
w babci pragnienie ożenienia go z Marylką. Panu Golendziniakowi bowiem w dniu 22
lipca przyznano wysokie odznaczenie państwowe, a w parę tygodni później został
naczelnym dyrektorem jednego z większych przedsiębiorstw w Trójmieście.
Staruszka zaplanowała sobie, że gdyby udało jej się przychwycić samego
Golendziniaka przed godziną czwartą, odegra nagłe zasłabnięcie, na co wspólokator
zareaguje na pewno ratowaniem jej, na to zaś miała nadejść Marylka, no i wtedy
udając, że jest trochę nieprzytomna, spróbowałaby przy swym łożu połączyć tych
dwoje, którzy według niej tak bardzo do siebie pasują. Ale w tak zagęszczonym
mieszkaniu od wielu tygodni nie mogła upatrzeć sprzyjającego momentu. Zawsze ktoś
niepowołany kręcił się po wspólnych pomieszczeniach, a jeśli nawet siedział w swoim
pokoju, to i tak z pewnością włączyłby się do sprawy i zepsuł wszystko. Przez te
tygodnie cierpliwego oczekiwania pani Irmi sama sobie wydawała się pająkiem, który
czatuje na nieszczęsną muchę.
— Teraz albo nigdy — zamamrotała do siebie. Nerwowo spojrzała na zegarek. Za
pięć minut powinna nadejść Marylka. Na palcach przesunęła się przez korytarz i
weszła do kuchni.
— Kartofli szkoda — mruknęła do siebie. — Zupy też. Chwyciła więc z półki pusty
garnek aluminiowy, nalała do niego trochę wody z kranu i z całej siły rzuciła nim o
podłogę. Następnie krzyknąwszy boleśnie, upadła, uważając, aby nie trafić na miejsce
z rozlaną wodą. Dla większego efektu wyciągnęła jeszcze rękę i przewróciła
krzesełko. To było trochę niepotrzebne, bo krzesło padając uderzyło ją boleśnie w
nogę. A w rezultacie wydała z siebie drugi, już uzasadniony jęk.
Tak jak sobie ułożyła, na te huki i jęki dochodzące z kuchni wypadł ze swego pokoju
pan Golendziniak, a widząc leżącą na ziemi staruszkę przypadł do niej. Babcia Irmi
mocno zamknęła oczy i udawała, że jest nieprzytomna. Jak długo nie nadejdzie
Marylka, nie ma przecież o czym rozmawiać z Golendziniakiem, najważniejsza rzecz,
ż
e już go wywabiła z własnego pokoju.
Tymczasem pan Golendziniak rozglądał się bezradnie. Nikt jednak nie nadchodził do
pomocy. Delikatnie wziął więc na ręce starszą panią, zaniósł do pokoju i złożył na
bliższym drzwi tapczanie Marylki.
Krzepki chłopak — myślała zadowolona z siebie i z niego pani Irmi. — Będzie miała
z niego Marylka pociechę. Ale dlaczego ten gamoń nie nadchodzi?
Bo „krzepki chłopak” zamiast czekać przy babce na powrót wnuczki, wypadł z
pokoju.
Chyba mnie ten cymbał nie zostawi samej? — rozmyślała babcia, u której
zadowolenie zaczęło się mieszać z lekkim niepokojem. Lekki zaś niepokój w chwilę
później przeszedł w straszliwą złość, tym cięższą do zniesienia, że nie mogła jej nie
tylko wyładować, ale nawet okazać. Do pokoju jej bowiem zaczęły wlatywać sąsiadki
z kamienicy. Krążyły bezradnie koło leżącej bez ruchu starszej pani i z przejęciem
szeptały do siebie o różnych sposobach ratowania zemdlonych, nie mając odwagi
zdecydować się na któryś z nich. Wreszcie dał się słyszeć głos Golendziniaka:
— Pogotowie już jedzie.
Ach, jaki dureń! — myślała pani Irmi, zrozpaczona, że wpada sama w pułapkę
zastawioną na współlokatora.
A pułapka okazała się rzeczywiście przykra, bo babcia Irmi nie przeczuwając, jakie
niespodzianki spotkają ją tego dnia, nie miała na sobie reprezentacyjnej bielizny,
którą zawsze nakładała wybierając się do przychodni zdrowia. Tymczasem młody
lekarz z pogotowia z energią rzucił się na babcię, aby wykryć chorobę, która ją
powaliła. W tym to dopiero momencie nadeszła Marylka. Tego akurat dnia wracała
pociągiem o siedem minut późniejszym niż zwykle.
Gamoń! gamoń! gamoń! — trzęsło się wszystko w babci Irmi, gdy usłyszała nad sobą
głos wnuczki.
Wściekała się tak w duchu i na siebie, i na wnuczkę, i na cały świat, tym bardziej że
komedię z chorobą musiała podtrzymać i wobec lekarza. Przecież ani jemu, ani
Marylce nie mogła powiedzieć, co się stało i dlaczego.
— Obawiam się — usłyszała dyskretny szept lekarza do Marylki — że był to atak
sklerotyczny.
Ż
ebyś ty miał taką sklerozę w osiemdziesiątym roku życia jak ja — odpowiedziała mu
w duchu — to mógłbyś być ministrem zdrowia, idioto.
— ...bo serce w porządku...
No pewno — potakiwała w duchu.
— ...ciśnienie świetne...
— A jakie by? —• komentowała dalej leżąc ciągle z zamkniętymi oczami.
— ...więc nie bardzo mogę się zorientować, co to było? — zastanawiał się lekarz.
Po tym wszystkim trudno się dziwić, że pani Irmi ziała złością przez całe popołudnie i
wieczór, że w nocy nie zmrużyła oka i że na drugi dzień miejsca sobie znaleźć nie
mogła.
Partyjka zechcyka, jak po staroświecku nazywała sześćdziesiąt sześć, nie udała się
zupełnie. Babcia była tak zamyślona i roztargniona, że nie mogła się skupić i po
swojemu oszukiwać w grze. A granie w karty bez oszukiwania nudziło ją bardzo.
Wreszcie po paru rozdaniach zaproponowała Paulinie spacer na molo. Pomimo że
pogoda była niezbyt ładna, Paulina przystała chętnie, od pierwszej bowiem chwili
zorientowała się, że starsza pani ma jakieś zmartwienie i że instynktownie szuka
czegoś, co pomogłoby jej wrócić do normalnej pogody ducha.
Wyszły z domu i wędrowały ulicami, które pozbawione kolorowych i rozbawionych
tłumów z letniego okresu wydawały się puste i bezludne, tym bardziej że, jak to przed
południem, większość mieszkańców znajdowała się w miejscach pracy. Maszerowały
w melancholijnym milczeniu, bo Paulina nie mogła jakoś znaleźć tematu, który by
zainteresował towarzyszkę.
— Skocz no, moje dziecko, po Jeziorańską. Może w trójkę będzie nam weselej?
Zaczekam na was na molo.
Wysławszy Paulinę babcia szła dalej ulicą Bohaterów Monte Cassino i uważnie
lustrowała postęp robót mających ją zmienić w promenadę.
— Jak się tak będą guzdrać, to nie zdążą na przyszły sezon — mruknęła ze złością —
albo w ostatniej chwili będą odwalać robotę byle prędzej i wyjdzie byle jak.
Wrodzony optymizm opuścił ją i wszystko jej się nie podobało i wszystko drażniło.
Zła wkroczyła na kompletnie puste o tej porze dnia molo.
Stalowe morze wyglądało jak wielki, spokojny, uśpiony staw. Zaledwie przy samym
brzegu małymi, delikatnymi falami cichutko wpływało na piasek plaży, cofało się i
wpływało w odwiecznym swym rytmie.
Pani Irmi głęboko wciągnęła rześkie morskie powietrze i energicznie wmaszerowała
na molo. Zaraz też w połowie mniej więcej pomostu spostrzegła sylwetkę jakiegoś
chłopaczka, który stał na środkowej belce obudowania, udami oparty o parapet i coś
tam majstrował przy tablicy, na której w sezonie umocowane było koło ratunkowe.
Zaintrygowana przyśpieszyła kroku i stąpając cichutko na gumowych podeszwach
znalazła się za plecami młodego człowieka. Ku swemu oburzeniu spostrzegła, że
usiłuje on wyłamać tablicę, ale dość masywny słup, do którego była przymocowana,
sprawia młodemu wandalowi poważną trudność.
— Nie potrafisz uszanować wspólnej własności? Myślisz, że wszystko wolno
niszczyć? Co na to powiedzą rodzice? Co na to powie szkoła, jak się dowie, co tu
wyprawiasz?! — zaczęła wykrzykiwać z oburzeniem.
Chłopaczek odwrócił głowę i z góry spojrzał na panią Irmi, uważnie też zerknął w
kierunku miasta, a widząc kompletnie puste molo nie tylko nie przerwał swej
niszczycielskiej roboty, ale niewiele nawet podnosząc głos obrzucił starszą panią
wiązanką przedziwnie dobranych i wymyślnych wyzwisk.
Tego już było dla pani Irmi za wiele. Cynizm chłopaczka był ostatnią kroplą. Poczuła,
ż
e zagotowało się w niej wszystko, że pękają wszelkie hamulce. Poczuła czerwoność
przed oczami, poczuła, że chwycił ją w swoje szpony osławiony AMOK. Posłuszna
jego nakazom i własnemu temperamentowi uniosła laskę do góry i ruszyła do ataku.
— Toś ty taki? Inaczej porozmawiamy! Jak ci nogi powyrywam z d...! — tu
dokładnie określiła, skąd chłopaczkowi nogi powyrywa. Z całej też siły grzmotnęła go
laską przez plecy.
Chłopaczek nie spodziewał się takiej reakcji. Puścił nieszczęsną tablicę i zeskoczył z
belki. W tym momencie pani Irmi spostrzegła, że chłopaczek wcale nie był
chłopaczkiem, ale chłopakiem, któremu ona, drobna i kruchutku, sięga zaledwie do
ramienia. Wojowniczy jednak duch w pani Irmi nawet nie zadrżał w obliczu takiej
różnicy sił. Uniosła laskę do drugiego ciosu i krzyknęła:
— Jak powiedziałam, że powyrywam, to powyrywam!
I ruszyła do nowego ataku.
Chłopak zręcznym skrętem uniknął drugiego uderzenia i odskoczył parę kroków od
rozzłoszczonej i gotowej na wszystko staruszki. Pani Irmi ruszyła za nim, ale chłopak
obrzucił ją złym spojrzeniem i szybkim krokiem zaczął się oddalać w kierunku
miasta.
Babcia przez chwilę obserwowała jego plecy, którymi niby swobodnie poruszał.
— Ufff! — odsapnęła, poklepując ręką uratowaną tablicę. — Nareszcie
pofolgowałam sobie i zaraz mi ulżyło!
XXI
Diabeł nakrywa ogonem, a Adam posądza dziadka Xawerego o niecne zabawy w
chowanego
Inżynier Siemionko wracał do domu zmęczony i zirytowany. Ostatnia bowiem
nadzieja na otrzymanie przydziału materiałów instalacji ogrzewniczej nawaliła
zupełnie.
Dawno już minął termin dostawy, ale kierownicy budowy rozkładali bezradnie ręce,
pokazywali segregatory z korespondencją w tej sprawie i z rezygnacją kiwali
głowami. Inżynier Siemionko zatem wraz z dwoma co energiczniejszymi kolegami,
którzy jak i on pragnęli przed przyszłą zimą zamieszkać już pod własnym dachem,
wybrali się właśnie dziś w niedzielę z wizytą do ongiś kolegi, a obecnie wielkiej
figury w dziale zaopatrzenia, aby prosić o pomoc. Były kolega przyjął ich wylewnie i
serdecznie, ale gdy doszło do wyjaśnienia, dlaczego i po co przyszli, także bezradnie
rozkładał ręce i z rezygnacją kiwał głową. Tłumaczył się też długo i szeroko
trudnościami obiektywnymi, opóźnieniami dostaw, koniecznością honorowania
zamówień według kolejności, nierealnym stosunkiem tychże zamówień do
rozdzielników wojewódzkich i tak dalej. Przyciskany przez trójkę delegatów niby
obiecał, że zrobi, co będzie mógł. Miną jednak manifestował brak wiary we własne
przyrzeczenia.
— Jeszcze jedną zimę przetrzymam na starych śmieciach, ale podczas następnej
zwariuję — mamrotał Adam wchodząc do mieszkania.
Był tak zamyślony, że nie zwrócił uwagi na liczne głosy dobiegające prawie ze
wszystkich pomieszczeń. Machinalnie otworzył drzwi korytarza i zamarł wydawszy
okrzyk przerażenia.
Pośrodku pokoju siedziała na krześle jego matka w nienaturalnej pozycji z twarzą
pokrytą straszliwymi brązowymi plamami. Basia trzymała ją za głowę, a panna
Paulina siedząc na niskim stołeczku za rękę.
— Co się mamie stało?! — krzyknął na całe gardło. Basia spojrzała w kierunku drzwi
znad głowy matki i widząc osłupiałą minę męża zaczęła tak ryczeć ze śmiechu, że
słowa nie mogła przemówić. Paulina zaś od sekundy wiła się na swoim stołeczku.
Na krzyki gospodarza, który jak zacięta płyta powtarzał w kółko: — Co się mamie
stało? Co się mamie stało? — i nie otrzymywał odpowiedzi, wypadły z
sublokatorskiego pokoju pani Pela, pani Helena Jeziorańska i babcia Irmi. Były też
rozśmieszone, ale nie tak jak tamte, które nie mogły słowa wykrztusić. Wytłumaczyły
więc zdumionemu Adamowi, że akurat wszedł na wielki moment wypiękniania Buni
na koncert andrzejkowy w Klubie Emerytów, że Basia właśnie układa jej włosy,
Paulina robi manicure, a brązowe plamy na twarzy są maseczką odmładzającą, w
skład której wchodzą drożdże i żółtka. Bunia przecież musi dziś wyglądać szałowo,
bo nie tylko śpiewa w chórze, ale ma solową wstawkę.
Adam z udawaną ulgą wytarł niby to zroszone potem czoło.
— Ale na przyszły raz proszę nie urządzać bez uprzedzenia takich rzeczy w moim
domu — powiedział z komiczną godnością. — Doznałem większego szoku niż
podczas wypadku autobusowego.
— Czyżby się pan nie znał na kosmetycznych zabiegach, mając w domu dwie
kobiety? — zapytała pani Nowacka.
— Och, ciociu Pelu — odpowiedział. — Coś podobnego widzę pierwszy raz w życiu.
— Spojrzał nareszcie wesoło na matkę, która w trakcie tego zamieszania dokonywała
cudów, aby utrzymać mięśnie twarzy w bezruchu i nie załamać maseczki żadną
zmarszczką. — Czasem Baśka nasmaruje się jakimś tłustym świństwem i wygląda jak
ż
ona masarza, ale ciebie, mamo, o takie wyrafinowanie nie posądzałem. — Zaczął
obchodzić matkę i przyglądał jej się z zaciekawieniem.
— Idź sobie i nie rozśmieszaj mnie — zamruczała niewyraźnie Bunia, usiłując jak
najmniej ruszać przy mówieniu ustami.
— Tak! Wynoś się do tamtego pokoju i nie przeszkadzaj. Już zmywamy maseczkę i
zaraz mamę ubierzemy. Paulino, podaj ciepłą wodę — komenderowała Basia.
— Fiu... fiu... — powiedział więc tylko na widok czarnej jedwabnej sukni, świeżo po
prasowaniu rozpostartej na tapczanie.
Wreszcie wymaszerował do drugiego pokoju. Z roztargnieniem popatrzył na teczki,
które przytaszczył w sobotę z biura. Kłopoty z instalacją zniechęciły go do pracy.
Cóż z tego, że będę się zabijał przy robocie, jeśli i tak nie skończymy w terminie —
pomyślał. Westchnął ciężko, usiadł w fotelu i sięgnął po „Przekrój” i „Kulturę”.
— Już dziś nie będę pracować — zamruczał. — Fajerant! Odpoczynek! Relaks!
Zabrał się do czytania, ale tylko przez parę minut udało mu się skupić. Do pokoju
wpadła zaaferowana Basia.
— Czy przypadkiem nie wiesz, gdzie może być pasek mamy? — zapytała.
— Pytanie retoryczne — odburknął.
Basia przypadła do szafy i nerwowo zaczęła w niej szukać, przewracając wszystko do
góry nogami.
Adam uniósł głowę znad tygodnika i wpatrzył się w żonę.
— Jaki pasek? — nie wytrzymał.
— No ten z podwiązkami — odpowiedziała zirytowana. — Nie może pójść bez
niego, bo pogubiłaby pończochy.
Już miał odpowiedzieć jakąś piekielnie złośliwą uwagę na temat babskich porządków,
gdy dzwonek poderwał oboje.
— Jeszcze teraz gości nam brakowało! Idź! Zobacz, kto! Akurat teraz niesie kogoś —
mówiła z przejęciem.
Ruszył więc do korytarza, minął w nim Paulinę, która klęczała koło szafki i wyrzucała
gorączowo z niej jakieś rzeczy. Na progu stała ze złą miną Jankowska, a za nią z
pospuszczanymi głowami trzech jego synów i Anusia.
— Skaranie boskie z tymi dzieciakami — zaczęła pokrzykiwać sąsiadka z drugiego
piętra. — Przyprowadziłam je, bo już wytrzymać nie można. Zresztą my wynajęliśmy
pokój spokojnej starszej pani, a nie takim wrzaskliwym dzieciakom. Uszy nam
popuchły!
Adam groźnie popatrzył na synów.
— Do pokoju — zakomenderował. — Przepraszam panią — mruknął do Jankowskiej
i zamknął drzwi.
— O! — zawołała z podłogi Paulina. — Znalazłam pana drugi kapeć, którego Basia
szukała już dwa tygodnie. A pani Pela miała rację mówiąc, że Jankowscy to
„samsony”.
Z kapciem w ręku i z ponurą miną wkroczył prowadząc dzieci do pokoju. Bunia w
szalfroku przerzucała wielką stertę odzieży i bielizny, wyciągniętą z bieliźniarki.
— I tu też. nie ma — jęknęła, spojrzawszy nieprzytomnie na syna i wnuki.
Wprowadził dzieci do drugiego pokoju.
— Popatrz tylko! — zawołała na jego widok Basia. — Znalazłam sweterek Marka,
który się gdzieś zawieruszył. A kto przyszedł? — dodała przytomniej.
— Pani Jankowska ze skargą na twoich synów — odpowiedział oczekując solidarnej
reakcji, aby razem wychowawczo skarcić dzieci, ale Basia trzymała teraz w ręku jakąś
damską bluzkę i wpatrywała się w nią tak, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu.
— Jankowscy to „samsony” — mruknął Jarek.
— Jak śmiesz tak mówić? — wykrzyknął wyprowadzony już z równowagi Adam.
— To nie ja, to ciocia Pela tak mówi — odpowiedział syn spokojnie, patrząc z
zainteresowaniem na ojca.
— A co tam wyprawialiście u nich? — zapytał uważając, że nie ma sensu trzymać się
poprzedniego tematu.
— Robiliśmy taki koncert jak Bunia, ale big-bitowy — odpowiedział Jarek.
— A ja byłam soliską — dodała Anusia, łzawo i cierpiętniczo wpatrując się w ojca
chłopców.
Adam przestał się wściekać i pogłaskał dziewczynkę po włosach.
— No to bawcie się teraz tutaj — uśmiechnął się do małej.
Dzieci natychmiast skorzystały z pozwolenia. Marek skoczył do radia, włączył je na
pełny regulator, następnie chwyciwszy jakiś patyk zaczął nim walić do taktu w blat
stolika. Arek wyciągnął ręce, które dotychczas chował za plecami. Okazało się, że
trzyma w nich dwie pokrywki od garnków, zaraz też zrobił z nich użytek. Jarek zaś
wdzięcząc się i krygując i podrygującym krokiem sunąc przez pokój udawał, że gra na
gitarze, a Anusia trzymając imitację mikrofonu w rączce zaczęła wrzeszczeć na całe
gardło, żeby nikt się o nią nie martwił, bo ona sobie radę da.
Adam chwycił się rękami za uszy, w duchu stwierdzając, że insynuacje pani Peli co
do wybujałego egoizmu Jankowskich są stanowczo przesadzone. Ruchy ust jego żony
kazały mu uszy odsłonić.
— Adam! — wrzeszczała, usiłując przekrzyczeć hałas w pokoju. — Powiedz mi, co
tu robi bluzka Pauliny?
To już go dobiło. Wypadł z pokoju, minął matkę szukającą teraz paska pod kanapką.
Skradającym się krokiem posunął w kierunku pokoju sublokatorki, skąd słychać było
spokojny głos pani Jeziorańskiej rozmawiającej z babcią Irmi.
Jeżeli rozmawiają o dziadku — postanowił niezłomnie — to przepędzę ten cały cyrk z
mego domu na cztery wiatry.
W napięciu zaczął podsłuchiwać.
— Rzeczywiście ma pani fację — usłyszał głos niebezpiecznej sąsiadki z drugiego
piętra. — Jest przecież młodą i przystojną kobietą, dlaczegóż więc trzyma się naszych
spódnic? Dlaczego nie przebywa w towarzystwie lodzi w swoim wieku?
— Pela mówi, że ona dopiero teraz trochę znormalniała. Przedtem Siemionkowie
mieli z nią same kłopoty.
— Ufff... — odsapnął Adam. — Plotkują o Paulinie. W tym momencie z kuchni
rozległ się triumfujący krzyk Peli:
— Mam!!! Był za ściereczkami!
— Zupełnie nie pamiętam, kiedy go tam położyłam — zastanawiała się Bunia,
trzymając wreszcie swoją zgubę w rękach.
Teraz już poszło wszystko prędko, jeśli nie liczyć tego, że podczas poszukiwań paska
zawieruszył się gdzieś koronkowy żabocik, który przedtem leżał koło sukni, a którego
teraz, jak twierdziła Bunia, znów diabeł nakrył ogonem.
— Nie pójdę bez żabocika — upierała się, szukając gorączkowo i znów przerzucając
stosy rzeczy porozkładanych i na tapczanie, i na krzesełkach. — Bez żabotu za goło
pod szyją.
Ale że było już naprawdę późno, poprzestano na tym, że do sukni została przypięta
piękna broszka Pauliny.
Pani Jeziorańska z Pelą wyszły wcześniej, aby po drodze odstawić Anusię do Domu
Dziecka. Wreszcie Paulina wyprowadziła resztę pań z mieszkania.
— To może teraz trochę odpoczniemy — zaproponował Adam, wracając ze schodów
po sprowadzeniu z nich pani Irmi. — Należy nam się.
— Jak mogę odpocząć — jęczała Basia, dramatycznym ruchem pokazując mężowi
bałagan w pokoikach.
Adam bezradnie rozejrzał się po mieszkaniu rozkopanym do podstaw. Wściekły hałas
dochodzący z drugiego pokoju znów zaczął grać mu na nerwach. Wleciał tam więc i
energicznie zakręcił gałkę radia.
— Już na dziś dosyć! Wasza „soliska” poszła do domu, koniec więc koncertu.
Chłopcy przestali hałasować.
— Ale było w dechę? — zapytał ufnie Arek.
— Mało w dechę — odpowiedział roześmiany. — To było naprawdę mocne
uderzenie.
— To tata kupi mi gitarę! — wykrzyknął rozpromieniony Jarek.
— A mnie saksofon! — dołączył Marek.
— A mnie perkuszje — zaskomlił Arek.
— Będziemy „Pomarańczowo-Czarni”! — cieszył się podskakując Jarek.
Adam z niedowierzaniem przyglądał się synom i nagle ogarnął go nowy atak irytacji.
— Baśka! — ryknął do krzątającej się w drugim pokoju żony. — Baśka! Powiedz mi,
dlaczego oni mają takie długie włosy?!
XXII
Zjawienie się Arka wróży noworoczną pomyślność, co nie przeszkadza zginąć
srebrnemu pantofelkowi
Paulina błagała nieśmiało, żeby pozwolono jej urządzić składkowego Sylwestra.
— Zrozumcie — prosiła — moje życie tak się głupio układało, że nigdy nie miałam
własnego Sylwestra. W zeszłym roku na przykład leżałam w szpitalu, a przedtem...
przedtem lepiej nawet nie wspominać.
Pani Irmi prychnęła nosem z niezadowolenia. Miała na ten dzień inne plany.
Piastowała bowiem słabiutką co prawda nadzieję, że może w tak uroczysty wieczór
udałoby się ściągnąć do ich pokoju, zaszytego jak zawsze w swoim, pana
Golendziniaka. Ale pomysł składkowego spotkania Nowego Roku, a więc
perspektywa gromady rozgadanych starszych pań, zwarzył jej projekty w zarodku.
Z tym stadem srok na pewno znów nic by się nie udało — stwierdziła w duchu z
ż
alem.
Tymczasem Konstancja widząc niewyraźną minę Marylki, skorzystała z ogólnego
gwaru i za plecami staruszki porozumiała się z wnuczką szeptem.
— Nie chcesz tutaj Sylwestra? — zapytała.
— Czy mogę być szczera? — odpowiedziała Marylka.
— Jak możesz nawet pytać tak głupio? — oburzyła się Konstancja.
— Jeśli urządzicie u nas, to będę musiała zostać w domu, a jestem zaproszona przez
koleżanki i kolegów.
— To przesądza sprawę — rozstrzygnęła szeptem Konstancja. A głośno dodała: — U
mnie za ciasno. Pela za wygodna, żeby dać swój pokój. U Heleny „samsony”
kręciłyby nosami. U „dziewcząt” nie można robić drugiego bałaganu przed samym
wyjazdem Kasi. Tak więc naprawdę najwygodniej będzie u Pauliny. Siemionkowie
wybierają się na całą noc do przyjaciół w Gdyni, a szatany będą przecież spać. Po
panią Irmi przyjdziemy, a później ją odprowadzimy, może więc, Marylko, ty
zorganizujesz sobie Sylwestra z jakąś koleżanką?
— Przecież Marylka na pewno bardzo chętnie... — zaczęła gorąco Paulina, ale
solidnie kopnięta pod stołem przez Konstancję urwała w połowie zdania. Konstancja
dorzuciła jeszcze władcze spojrzenie, aby wyraźniej zasygnalizować mieliznę tego
tematu.
— Wyglądasz jak wąż, który hipnotyzuje królika — skrytykowała je obie pani Pela.
— Co też pani mówi? — oburzyła się Paulina. — Gdyby nie Konstancja, już dawno
bym zginęła albo zapleśniała, albo bym się wyalienowała, według
najnowocześniejszego określenia. Ona przecież nauczyła mnie żyć i cieszyć się
ś
wiatem.
— No to ciesz się nadal i ładnie przygotuj Sylwestra. My przyjdziemy na gotowe,
najemy się, ubawimy, zostawimy sterty brudnych nakryć do zmywania i jeszcze po
wyjściu oplotkujemy cię — Pela z rozbawioną miną zerknęła na resztę przyjaciółek.
Tak jak przewidziała pani Pela, Paulina zapragnęła, aby jej Sylwester wypadł
olśniewająco, toteż od świąt uganiała po sklepach. Postanowiła tak gospodarować
wręczonymi jej pieniędzmi, aby wyczarować wszystko jak najsmaczniej i najbardziej
wykwintnie.
Od rana też przystąpiła do produkowania sałatek, tortów, majonezów, kury w
galarecie i innych frykasów. Rychło też do roboty dołączyła się pani Helena
Jeziorańska oraz Bunia, która szykując obiad na dwa dni dla całej rodziny
Siemionków odrywała się od swych zajęć, aby służyć nie tylko doświadczeniem, ale i
konkretną pomocą.
Z tą pomocą Buni naturalnie więcej było kłopotu niż wyręki. Znana wszystkim
skłonność do stwarzania rozgardiaszu przy najlepszych chęciach, prowokowała
sytuacje grożące raz za razem krótkim spięciem podczas tego krzątania się trzech
gospodyń po niezbyt dużej kuchni. To Paulinie i Helenie ginęły najostrzejsze noże
spod rąk, akurat gdy krajały jarzyny do sałatki, bo Bunia zabrała do czyszczenia. To
natykały się na stosy talerzy nie wiadomo dlaczego przyniesione z kredensu, to nie
mogły znaleźć ani jednej ściereczki, a za chwilę okazywało się, że jest ich za dużo i
brudzą się zupełnie niepotrzebnie.
— Gdyby nie pani obecność — zaszeptała do Heleny Paulina — to dziś z zimną
krwią zamordowałabym Bunię.
— Najlepiej by było związać ją i trzymać tak do wieczora — odszepnęła sąsiadka.
— Był film pod tytułem: „Jak zabić starszą panią”. Żałuję teraz, że na nim nie byłam
— zaszeptała znów Paulina, korzystając z tego, że Bunia popędziła po coś do pokoju.
— To wcale nie jest takie zabawne — zirytowała się pani Jeziorańska. — Bunia
pracuje ponad siły. Jedna Pela ma rację i mądrze zorganizowała swoje życie. Nie dała
się oplatać córce. Nie dała się zepchnąć do roli służącej.
Paulina z ukosa zerknęła na towarzyszkę.
Nie wiem, co byś dała, żeby właśnie być służącą w domu któregoś z synów —
pomyślała. — Czy jest recepta na szczęście?
To samo zagadnienie, czy jest recepta na szczęście, zaczęło roztrząsać zgromadzenie
starszych pań, gdy zjawiły się koło dziesiątej wieczorem. Rychły wyjazd Kasi do
Anglii sprowadził rozmowę na te właśnie tory.
— Nie jest ważne, czy tam zostanie na stałe teraz ani czy pojedzie za dwa lata. Ważne
jest, żeby tam była szczęśliwa. — Bunia tym odezwaniem chciała przeciąć insynuacje
Peli, że ten Sylwester jest dla Kasi ostatnim Sylwestrem w kraju.
— Trafiłaś w sedno, moja miła — z powagą powiedziała pani Irmi. — Tutaj Kasia
jest do życia przytwierdzona masą widzialnych, niewidzialnych, a nawet
nieprzeczuwanych nitek, sznurków czy wręcz powrozów i łańcuchów. To wszystko
trzyma tak mocno, że poza wyjątkowymi skłonnościami do rozklejania się człowiek
normalny może zachować swój pion, godność i moralność. Tam Kasia stanie się
bezbronna pod każdym względem i zależna od „Niego”. Jeżeli „On” potrafił się
zestarzeć z sensem, to pół biedy, ale tak wiele ludzi nie umie się starzeć... więc
martwię się o Kasię.
— Co to znaczy umieć się starzeć? — zapytała Paulina.
— Kapka w kapkę to samo co umieć żyć — odpowiedziała Konstancja. — Tylko
kiedy w młodości i wieku średnim żyło się całą parą, teraz trzeba żyć na
zmniejszonych obrotach.
— I udawać tak mocno i tak długo, że życie jest szampańskie, aż się w to uwierzy —
powiedziała z przejęciem Pela. — Ja sobie bardzo chwalę moją metodę.
— Pela ma rację akurat w połowie — odezwała się pani Helena. — I to w tej
praktycznej połowie. Jeśli od rana, zwłaszcza w dni zwyczajne, szare, powszednie
będzie wstawać z okrzykiem: Ach! Jak świetnie! — będzie miała dni miłe i ona, i jej
otoczenie. Gdyby zaś budziła się zniechęcona, rozpamiętując wszelkie nieszczęścia,
roztrząsając wszelkie krzywdy, które ją kiedykolwiek spotkały, gdyby do tego
dołożyła brak wiary w ludzi, w ich dobroć...
— zamiłowanie do chorowania, rozklejania się i wzruszania nad samą sobą... —
dorzuciła pani Irmi.
— obrzydłaby ludziom i co najgorsze, sama sobie — dokończyła Konstancja.
— Więc najważniejsza jest pogoda ducha? — wykrzyknęła Paulina. — I trzymanie
się w dyscyplinie wewnętrznej?
— Nie tylko — powiedziała Konstancja. — Trzeba być też stale czymś zajętą...
— i prowadzić tryb życia według nakazów Allacha-Gumowskiej i Mahometa-
Konstancji — ironizowała Pela.
— Tak, Paulino. Życie to całokształt skomplikowanych problemów — poważnie
stwierdziła pani Irmi. — Do tego, co one radziły, chcę dorzucić, abyś bazowała w
ż
yciu na przyjaźniach wartościowych i zabawnych.
— Bazuj też na zamiłowaniach — uzupełniła Lena. — Tak dobrze czasem uciec do
nich od rzeczywistości.
— Jeśliby mogło być tak dobrze, to dlaczego jest tak źle na tym świecie? — zapytała
gorzko pani Pela.
— Bo z ludzi to takie śmierdzące próżniaki — zezłościła się Konstancja. — Fizyczne
próżniaki i duchowe. Nie chcą się przyłożyć do pracy, nie lubią nad sobą popracować.
Ot i cała historia!
— Chcieliby otrzymywać wszystko na srebrnej tacy! Prosto przed nos — powiedziała
pani Irmi. — Ale przestańmy labidzić na temat życia i szczęścia. Mądrzejsi od nas nie
potrafili uszczęśliwić ludzkości. Tylko poszczególnym jednostkom udaje się czasem
trafić w sedno. Po co się więc wysilamy? Za parę minut żegnamy stary rok — odała
spoglądając na zegarek.
Paulina skoczyła, aby napełnić kieliszki winem przyniesionym przez panią
Jeziorańską. Konstancja odkręciła radio, które dotychczas cichutką muzyką
akompaniowało tym wzniosłym rozmowom. A leciutka mgła melancholii rozproszyła
się wobec podniecenia, jakie ogarnęło wszystkie panie. Podniosły kieliszki do góry i
czekały na Nowy Rok. Tradycyjnie też i hałaśliwie zaczęły sobie składać życzenia,
gdy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Arek w długiej nocnej koszulinie.
— Nowy Rok przyszedł do nas osobiście! — wykrzyknęła pani Jeziorańska, biegnąc
na spotkanie dziecka.
— To dobry dla nas prognostyk — powiedziała z całą powagą pani Irmi. —
Przepowiadam, że w tym roku spełni się wiele z naszych pragnień.
Kiedy goście się rozeszli, Paulina była tak zmęczona, że nie miała siły do sprzątania.
— A może zrobią to za mnie krasnoludki? — gadała do Buni. — Lepiej kropnijmy się
spać. Jutro, a właściwie dziś, też będzie dzień.
Nie pozwoliła nawet wynieść nakryć do kuchni, aby razie gdyby przespała śniadanie,
nie przeszkadzały w kuchni Basi i Adamowi.
Ale krasnoludki widocznie same zahulały się w tę sylwestrową noc, toteż gdy
obudziło ją walenie do drzwi, z obrzydzeniem spojrzała na rozgardiasz w pokoju.
— Co się stało? — wykrzyknęła zaniepokojona. Przecież musiało się coś stać, jeśli
Kasia, która po drugiej w nocy wyszła, zjawia się tu przed dziewiątą rano.
— Przyszłam sprawdzić, czy przypadkiem nie zostawiłyśmy jednego naszego
pantofla? — odpowiedziała Kasia ze złością.
— Chyba nie — Paulina zbierała rozespane myśli. — Jeszcze co prawda nie zabrałam
się do sprzątania, ale pamiętam, że ty byłaś w swoich półbutach, Lena zaś wychodząc
srebrne pantofelki po zmienieniu na kozaczki zapakowała do torby.
— Ja też to pamiętam — jęknęła Kasia. — Mówiłam tej idiotce, że na naszego
Sylwestra nie powinna zabierać tych idiotycznych srebrnych szpilek. Ale ona ryknęła,
ż
e to jedyna dla niej okazja, żeby się w nie wystroić. Niech tam! — pomyślałam. A
dziś patrzę: w torbie tylko jeden pantofel. Złapałam więc palto i wyleciałam z domu.
Szłam dokładnie tą samą drogą i rozkopałam nawet parę zasp śnieżnych. Pantofla
jednak nie znalazłam. Myślałam jeszcze, że może tu...
— Zaraz sprawdzimy i w pokoju, i w korytarzu, i w kuchni. Może Lena wychodząc
tam go upuściła?
Paulina włożyła szlafrok. Poszukiwania w pokoju nie dały rezultatu, wyszła więc ze
zmartwioną Kasią na korytarz.
Zaspany Adam wychynął z drzwi prowadzących do mieszkania Siemionków, a
widząc Paulinę pogrzebaczem wyciągającą jakieś przedmioty spod szafy, a pannę
Kasię zaglądającą za odsuniętą komodę, podniósł do góry ręce i oczy wołając:
— Rany boskie! Czy w tym domu bez przerwy czegoś się szuka?
Kasia podskoczyła przestraszona.
— Tak! Bo w tym domu, jak panu wiadomo, diabeł ma zwyczaj różne potrzebne
przedmioty nakrywać ogonem — odcięła się Paulina bodaj pierwszy raz w życiu, co
wprawiło Adama w osłupienie.
XXIII
Babcia Irmi przewraca się na Mickiewicza, ponieważ nie tylko chce, ale i musi
zobaczyć królewicza
— Kasia chciała sprzedać te srebrne szpilki w komisie — opowiadała Adamowi
matka, podając śniadanie. — Bo sam powiedz, po co ten idiota z Anglii przysyła takie
luksusowe prezenty? Czy on myśli, że dla Kasi czas się zatrzymał?
— Uhum — chrząknął Adam w przyśpieszonym tempie pijąc kawę.
— W którymś liście zapytał o jej numer obuwia — ciągnęła Bunia. — Kasia myślała,
ż
e przyśle jakieś praktyczne i wygodne buty, bo przecież wiesz, jak tu trudno zdobyć
nie palące, nie piekące i na płaskim obcasie. I wyobraź sobie! W paczce nadchodzą
takie ekstracuda. Najpierw się wściekła, a później ucieszyła, bo akurat przed
karnawałem sprzedałaby łatwo i korzystnie. Ale Lena oszalała na punkcie tych
pantofli. Jak Kasia mówi: wpatrywała się w nie miłośnie. No i sam powiedz: czy
miało sens dawać je Lenie?
— Uhum — mruknął Adam łykając ostatni kęs. Zerknął na zegarek. — Ojej! Kolejka
mi ucieknie! — wykrzyknął i chwyciwszy przyszykowane drugie śniadanie wypadł na
korytarz.
— I jeden pantofel zginął, zginął na amen — kończyła Bunia, idąc za synem do
przedpokoju. — Ale ty wcale nie słuchasz tego, co do ciebie mówię — spojrzała na
syna z urażoną miną.
— Słucham, mamo, słucham — mruknął naciągając palto. — Wczoraj szukały go
tutaj z Pauliną. O srebrnym pantoflu wiem wszystko, ale cieszę się, że dorzuciłaś
jeszcze parę cennych szczegółów.
Roześmiał się całując matkę w policzek.
Bunia patrzyła na zbiegającego po dwa stopnie syna zdezorientowana. Wreszcie
cofnęła się do mieszkania i mrucząc: — Zginął, zginął na amen— zabrała się do
swego, jak mówiła, dreptania w kieracie.
W godzinę później zadzwonił telefon.
— Mamo! — wołała Basia. — Niech mama dzisiaj nie wychodzi z domu. Ślizgawica
taka, że ledwo doszłam do dworca. Niech Jarek pójdzie do najbliższego sklepu
dokupić co potrzeba, a ja resztę przywiozę z Gdańska. I, mamo, zaproś na obiad
Paulinę. Z jej pechem gotowa dziś połamać i ręce, i nogi.
— Ależ wczoraj była chlapanina — odezwała się Bunia.
— Jeszcze się mama nie przyzwyczaiła do wybrzeżowej huśtawki z pogodą? —
wołała dalej Basia. — Sylwester i Nowy Rok były śnieżyste i mroźne, wczoraj deszcz
i odwilż, a dziś prawie dwadzieścia stopni mrozu. Ulice nie posypane, bo kto się
spodziewał. Pogotowia i szpitale mają pełne ręce roboty, więc proszę, żeby poza
Jarkiem nikt z domu nie wychodził.
— A ja wyjdę, bo mam dziś ważne zebranie w klubie — odpowiedziała Bunia
buntowniczym tonem.
— Do popołudnia pewno posypią ulice piaskiem albo pogoda się zmieni — uspokoiła
siebie i matkę męża Basia.
— Więc jeśli przyjdziecie dziś później, to weźcie sobie sami obiad. Ja na dzisiejszym
zebraniu muszę być.
— Ależ naturalnie, mamo — odpowiedziała ulegle synowa.
To ważne zebranie miało zadecydować, czy w tym roku, jak zawsze w karnawale,
Związek Emerytów urządzi wielki koncert z loterią fantową. Toteż po godzinie
czwartej Bunia, pożyczywszy laskę od Pauliny, powędrowała do siedziby związku.
Paulina została przy ciepłym piecu i grała właśnie w loteryjkę z Jarkiem, Markiem i
Arkiem, gdy zadzwonił telefon.
— Tata chce mówić z panią — oznajmił Jarek podając Paulinie słuchawkę.
— Proszę! — zawołała.
— Och, panno Paulino! — usłyszała głos Adama, po czym do jej uszu dobiegło jakieś
krztuszenie, bulgotanie i rzężenie.
— Co się stało? — krzyknęła, usiłując zrozumieć, co się dzieje po drugiej stronie
drutu.
— Och! — Adam wyraźnie wciągał powietrze, aby opanować odruchy krtaniowe. —
Och! Srebrny pantofel odnaleziony!
— Niemożliwe?! — wykrzyknęła podskakując z przejęcia. — Gdzie jest i skąd pan o
tym wie?
— Gdzie jest, jeszcze nie wiem, ale że się znalazł, dowiaduje się właśnie o tym całe
województwo.
Adam znów zaczął prychać w telefonie.
— Jak to? — Paulina nie mogła nic zrozumieć.
— Zaraz. Muszę się jeszcze trochę wyśmiać — usłyszała przyduszony znów jego
głos, następnie ryk, do którego dołączyły się inne śmiechy, widocznie osób
pracujących z nim w tym samym pokoju. — No! — usłyszała wreszcie. — Teraz
spróbuję. Otóż przyniesiono nam do biura „Wieczór”, a tam, jak byk, takie
ogłoszenie. Czytam: „Kopciuszku! Znalazłem twój srebrny pantofelek w noc
sylwestrową. Naznacz spotkanie”. I podany jest numer telefonu. Czy pani Lena i
panna Kasia już o tym wiedzą?
— Nie mam pojęcia! — odkrzyknęła rozbawiona Paulina — Już za późno, żeby do
nich zadzwonić do biura. Popędzę więc sama z tą wiadomością. Na razie dziękuję.
Ale nie popędziła natychmiast, bo przecież musiała przedtem zatelefonować o
ogłoszeniu do Konstancji, i później skoczyć o piętro wyżej do pani Jeziorańskiej.
— Lecę z tobą — poderwała się starsza pani. — To kapitalna historia.
Poleciały więc, ale raczej teoretycznie. W rzeczywistości szły bardzo wolno,
uczepiwszy się siebie nawzajem, ponieważ niektóre ulice Sopotu wyglądały jak
boisko hokejowe.
— Kopciszku! Czy już odezwałaś się do królewicza? — zapytały wchodząc do
mieszkania „dziewcząt”.
To samo pytanie zadawały inne przyjaciółki, po kolei zbierając się wszystkie.
Konstancja przypędziła zwabiona telefonem Pauliny.
Bunia wyskoczyła z połowy zebrania, na którym dowiedziała się o zabawnym
ogłoszeniu. Pani Pela przyfrunęła, aby później z pierwszej ręki roznosić ploteczki po
mieście.
— Tak — odpowiedziała chichocząc Kasia. — Lena już dzwoniła. Ten pan usiłował z
nią flirtować, a ona odgrywała „tajemniczą nieznajomą”. Zresztą zaraz zobaczymy
jego minę, bo obiecał dziś przyjść i odnieść pantofel.
— I nie mamy nic przygotowanego — zmartwiła się Lena. — A wypada przecież coś
podać.
— To ja usmażę placki kartoflane — ochoczo ofiarowała się Kasia.
— Oszalałaś? — zirytowała się nie tylko wytworna Lena, ale i reszta pań.
Dzwonek zadzwonił w korytarzu.
— Królewicz! — wykrzyknęła Lena lecąc do drzwi. Ale na razie była to babcia Irmi.
Weszła do pokoju kulejąc i z wyrzutem spojrzała po obecnych.
— Tak jak przypuszczałam — powiedziała ze złością. — Siedzicie tutaj w komplecie,
a o mnie nikt nie pomyślał.
Pospuszczały oczy, zażenowane.
— Na taką ślizgawicę musiałam iść sama, bo Marylka znów siedzi dłużej w biurze, a
Pela jak z piórkiem poleciała na miasto zaraz po obiedzie. No i przy tej ślizgawicy
wywróciłam się na Mickiewicza.
— Babcia przerzuciła się z bohaterów narodowych na wieszczów — mruknęła Lena
do Pauliny.
— I przez was rozbiłam kolano.
Konstancja usadowiła panią Irmi na fotelu, następnie przystąpiła do wizji lokalnej
rozbitego kolana.
— Czy macie wodę utlenioną? — spytała. — Skóra jest trochę zdrapana i dość duży
siniak.
— Zawsze goiło się na mnie wszystko jak na młodym psie. Odczepcie się. — Pani
Irmi zdecydowanym ruchem odsunęła Konstancję.
— Skoczę do sąsiadów — powiedziała Lena. — Może oni mają.
W drzwiach zderzyła się z wysokim, barczystym, przystojnym panem. Ubrany był
wytwornie, a w ręku taszczył zawinięte w celofan „siedem czerwonych róż" na
metrowych chyba patykach. Tamże, w drzwiach, ustalili, że ona — to ona, a on — to
on. I tamże młody człowiek zwalczył mężnie wrażenie, że zawala mu się na głowę co
najmniej połowa warszawskiego Pałacu Kultury. Szykował się przecież na przygodę
przez duże „P”, którą zwiastowało mu znalezienie srebrnego pantofelka. Tymczasem
ta, prawie dwukrotnie starsza od niego pani, aczkolwiek pełna uroku i wdzięku, była
niestety kontrastem w stosunku do tego, co sobie uroił.
Rozebrany z płaszcza w korytarzu i wprowadzony do pokoju pełnego rozbawionych
starszych pań, musiał walczyć z wrażeniem, że wali mu się na głowę dokładnie druga
połowa wspomnianego pałacu.
Jeśli okaże się chamem i obrazi miną lub słowem te moje najmilsze, to rozszarpię go
na kawałki — myślała wojowniczo Paulina, wbijając sobie ze zdenerwowania
paznokcie w rękę.
Ale przybysz nie okazał się chamem. Pomimo oszołomienia potrafił zachować się
zręcznie i dowcipnie, a w parę minut później poczuł się już zupełnie swobodnie i
szybko wpadł w odpowiedni do sytuacji nastrój. W uroczo zabawny sposób flirtował
z Leną i oznajmił kategorycznie, że od dziś staje się ona „damą jego serca”.
— Oddaję pantofelek, a proszę o rękawiczkę. Przyszpilę ją do szyszaka, wyruszę na
bój i pokonam taaakiego smoka.
Następnie przypuścił szturm, aby dowiedzieć się czegoś o szacownym zgromadzeniu
zastanym w pokoju. Odpowiedziała mu z całą powagą Konstancja:
— Jesteśmy czymś w rodzaju prywatnego klubu starszych pań. Przyjaźnimy się ze
sobą, pomagamy sobie, gdy potrzeba, i pysznie się bawimy.
— To taka spółka z nieograniczonym zaufaniem — dorzuciła Kasia.
— Cóż mam uczynić — zapytał — aby stać się godnym przyjęcia na członka tej
organizacji?
— Proszę złożyć podanie ze znaczkami stemplowymi, zaświadczenie o niekaralności,
ś
wiadectwo szczepienia ospy i życiorys... życiorys... życiorys! — zawołała pani Pela,
która siedziała jak na szpilkach, zaciekawiona, kim też jest ten młody człowiek, i z
niecierpliwością czekała monentu, aby w zręczny sposób sprowokować gościa do
powiedzenia czegoś o sobie.
Młody człowiek bronił się, twierdząc, że nie ma nic interesującego do opowiadania,
ale przymuszony wyznał, że jest drugim mechanikiem na statku handlowym, że statek
jest właściwie jego domem, bo zaniedbana kawalerka, do której wraca z rejsów, nie
jest nawet namiastką domu, że jego rodzice zginęli w obozie koncentracyjnym, a
dalszej rodziny nie posiada i że zawsze zazdrościł kolegom mogącym pochwalić się
liczną rodziną, bo to równało się listom w portach, do których zawijali.
— Mój miły — powiedziała na to pani Irmi. — Nie będziesz mi tu wmawiał, że taki
chłop jak świeca nie jest zarzucany listami w każdym porcie. A właściwie jak ci na
imię?
— Andrzej — odpowiedział. — I bardzo będę wdzięczny, jeśli będzie pani mówiła do
mnie po imieniu.
— No więc przyznaj się i nie zmieniaj tematu rozmowy.
— Listów otrzymuję dużo, ale to nie to. Widzi pani, my marynarze zarabiamy dość
dobrze i gdy schodzimy na ląd, to taki się koło nas robi tłok, że trudno się
zorientować, co w tym tłumie jest wartościowego.
— Chyba przyjmiemy pana na członka kandydata — powiedziała poważnie
Konstancja, patrząc pytająco na przyjaciółki.
— Bo jesteś za młody na rzeczywistego — dodała babcia Irmi. — A jeśli ci tego za
mało, to mogę jeszcze zaadoptować cię jako wnuka.
— Hurrra! — wykrzyknął wesoło.
— To ja zaadoptuję pana jako siostrzeńca! — zawołała Pela. — Ani myślę być gorsza
od pani Irmi.
Skłonił jej się z całą powagą.
— Więc ustalamy — powiedział — że pani będzie babcią, pani „damą mego serca”
— czule spojrzał na Lenę — panie ciociami — ogarnął oczyma Pelę, Kasię, Bunię,
Konstancję i Helenę. — A pani? — zaczepnie spojrzał w oczy Paulinie.
— Ja... ja... — zająknęła się i z paniką zasunęła za panią Jeziorańską. Zaraz też
poczuła, że włosy ma uczesane byle jak, sukienkę nie odprasowaną, pończochy
mogłaby włożyć inne. I cała fura kompleksów rzuciła się znów na biedną Paulinę.
— Paulina jest członkiem przejściowym naszego klubu — powiedziała Helena
Jeziorańska. — Po ciężkiej operacji jest chwilowo na rencie, ale za parę miesięcy
wróci do pracy i do swego młodego życia.
Nigdy nie wrócę, bo nie mam do czego wracać — pomyślała Paulina. — Tylko z
wami mi dobrze.
Tymczasem reszta towarzystwa bawiła się kapitalnie. Andrzej, czyli na statku „pan
drugi”, ujął za serce obecne panie tak, że polubiły go z miejsca. Naprawił też
uszkodzony od dawna kontakt elektryczny, obiecał naprawić żelazko Konstancji oraz
wcinał z młodym apetytem całe góry placków kartoflanych, za którymi okazało się że
przepadał, a które najpierw ku oburzeniu Leny, a później ku jej zadowoleniu smażyła
Kasia.
— No i popatrzcie — powiedziała wychodząc babcia Irmi — przez niego będę teraz
musiała przebudować moją opinię o współczesnych młodych ludziach, którą sobie
wyrobiłam na podstawie współczesnej awangardowej literatury.
XXIV
Kasia i królewicz odpływają, a z listu dowiadujemy się ważnych rzeczy o kocie
Tobiaszu
W miarę zbliżania się terminu wyjazdu nerwy nie wytrzymywały napięcia, i
„dziewczęta” na dzień przedtem skłóciły się ze sobą w najklasyczniejszy sposób.
Wymówiły sobie przy tej okazji wszelkie krzywdy prawdziwe i urojone, które sobie
nawzajem powyrządzały od początku świata, drzwi łączące pokoiki zamknęły i
zabarykadowały szafą.
Toteż pan Andrzej, który ofiarował się odstawić je do portu, musiał nie tylko taszczyć
ciężkie, wyładowane książkami walizy Kasi, ale jeszcze odsuwać szafę, aby „dama
jego serca” nie miała kłopotów po powrocie do domu.
W porcie czekały już przyjaciółki, które przyjechały do Gdyni trolejbusem. Widząc,
ż
e siostry wysiadają z auta każda na inną stronę i z zawziętymi minami nie spoglądają
nawet w swoim kierunku, jęknęły ze zgrozy.
— Nie można pozwolić, żeby się rozdzieliły, może na całe życie, nie pogodzone! —
wykrzykiwała Pela.
— A jeśli się zatną? — niepokoiła się Konstancja.
Ale ten niepokój był bezpodstawny, a interwencje niepotrzebne, bo już na Dworcu
Morskim Lena, niepomna swej wrodzonej dystynkcji, ryknęła rozpaczliwym płaczem,
Kasia zawtórowała jej natychmiast, a wzruszenie udzieliło się wszystkim i w ruch
poszły chusteczki.
„Pan drugi” okazał się nieoceniony. Opiekował się Kasią, opiekował się Leną,
opiekował się resztą starszych pań i bagażami. Dwoił się i troił przy załatwianiu
formalności oraz cierpliwie odpowiadał na setki pytań.
— Ale czy tylko nie będzie sztormu? — denerwowała się pani Jeziorańska.
Adrzej bacznym wzrokiem zmierzył ołowiane styczniowe niebo, które nisko zawisło
nad morzem, i białe baranki piany formujące się na grzbietach fal.
— Nie będzie żadnego sztormu — oznajmił autorytatywnym tonem. — Niech pani
tylko spojrzy. Widać wyraźnie, że wiatr się zmniejsza i fale łagodnieją.
— Kasiu, pisz — jęczała zapłakana Lena. — Napisz zaraz z portu i zaraz z Londynu.
— Kasiu, pisz często i dużo — prosiły wzruszone przyjaciółki.
A gdy wreszcie przyszedł moment rozstania, Kasi nie można było oderwać od Leny, a
Leny od Kasi. Zrobił to wreszcie delikatnie pan Andrzej i wyprowadził Kasię, którą
odstawił nie tylko na statek, ale i do kabiny, gdzie pomógł jej się urządzić. Poleciwszy
ją jeszcze opiece znajomego stewarda zbiegł w ostatniej chwili z trapu, gdy
zdejmowano już cumy.
— Czy nie ma pani waleriany albo czegoś takiego? — zapytał panią Irmi, patrząc z
niepokojem na zalewającą się łzami Lenę.
Pani Irmi, aczkolwiek też z czerwonymi oczami, ofuknęła go oburzona.
— Nigdy nie noszę przy sobie czegoś takiego. To dobre dla mięczaków, które
denerwują się byle czym — wyciągnęła z torebki chustkę, aby wytrzeć oczy i nos.
„Pan drugi” westchnął komicznie. Wreszcie korzystając z tego, że statek uwożący
Kasię stał się ledwo widoczny, powiedział:
— A teraz idziemy do baru na małego drinka. Musimy wypić za pomyślną podróż
panny Kasi. Później chciałbym pokazać paniom mój statek, na którym wypłynę za
dziesięć dni.
— To i pana pożegnamy? — zmartwiła się pani Irmi.
— Życie marynarza składa się z pożegnań, ale i powitań — uśmiechnął się
melancholijnie.
Następnie, aby rozproszyć smutek starszych pań, z wielką werwą oprowadzał je po
porcie. Mijając jakąś grupę marynarzy Konstancja, która szła ostatnia, usłyszała taki
fragment dialogu:
— To Andrzej?
— Jeśli mnie oczy nie mylą, to on.
— Upadł na głowę czy chory?
— Wygląda podejrzanie.
— Właśnie. Dotychczas u każdego ramienia wisiało mu po pięć kociaków, a teraz...
Nie wypadało jej się zatrzymać, aby podsłuchać, co mówią dalej. Uśmiechnęła się do
siebie i mruknęła:
— Aha! Przejadł się chłopak słodyczami i usiłuje się leczyć czerstwym pieczywem.
Nie wiadomo, czy chłopak leczył się rzeczywiście z przesytu w zabawnym dla niego i
egzotyczniejszym niż najegzotyczniejsze porty gronie starszych pań, czy może
naprawdę brak mu było ciepła rodzinnego, w każdym razie przylepił się do „klubu” i
ostatnie dni przed rejsem spędził w ich towarzystwie, a one wychodziły ze skóry, aby
te spotkania wypadły jak najbardziej atrakcyjnie.
Dopiero z jego opowiadań dowiedziały się, że życie na statku to nie kalejdoskop
przedziwnych przygód, tylko przeraźliwie jednostajne dni. Każda więc na swój
sposób starała się rozwiać ich przyszłą nudę i monotonię.
Helena Jeziorańska kompletowała biblioteczkę książek wesołych, dowcipnych i
zabawnych, które postanowiła pożyczyć mu na ten prawie czteromiesięczny rejs.
Konstancja uczyła nowych pasjansów, a pani Irmi różnych staroświeckich, już teraz
zupełnie zapomnianych, a zabawnych gier w karty, jak: bezik, kunken, belotka i
rumel-pikieta. Pela szykowała w tajemnicy malutkiego uroczego kundelka, którego
schowanego w pudełku miała mu wręczyć jako niespodziankę przed samym odbiciem
statku. Wszystkie też panie przysięgły sobie i jemu, że w każdym porcie zastanie
długie listy opisujące wszystko, co przytrafiło się w Trójmieście.
Ten długi rejs Andrzeja miał być ostatnim w pięcioletnim cyklu dalekomorskich
podróży. Po nim spodziewał się dłuższego urlopu i przemustrowania na linię
ś
ródziemnomorską lub angielską.
Starsze panie krzątały się koło nowej przyjaźni nie tylko dlatego, że lubiły miłych,
wesołych i życzliwych światu ludzi. Bliższe badania wykazałyby, że przyświecają im
jeszcze pewne plany. Tak więc Helena Jeziorańska, Bunia i Konstancja zaczęły
wychodzić ze skóry, żeby „pana drugiego” zainteresować Paulina, a Paulinę nim.
Babcia Irmi zaś i Lena ciągnęły go do Marylki, ponieważ pani Irmi straciła już
cierpliwość i nadzieję na pana Golendziniaka.
Andrzej dość szybko zorientował się w zamiarach starszych pań, szytych dość
grubymi nićmi, bo czas naglił i popędzał do czynu amatorki urządzania życia bliźnim.
Toteż zerkał rozbawionymi oczami na dwie młode kobiety. Marylka odpowiadała mu
porozumiewawczym uśmiechem, sygnalizując: Jeśli im na tym zależy, nie psujmy
zabawy. Natomiast Paulina dostawała takich ataków nieśmiałości i przerażenia, że
aby nie wprowadzać jej w jeszcze większą panikę, Andrzej w ogóle przestał patrzeć w
jej stronę.
Wreszcie odpłynął, obładowany różnymi drobnymi i zabawnymi prezencikami, a
babcia Irmi w parę dni później zasiadła do listu, aby otrzymał go w pierwszym porcie,
do którego przybije.
„Najmilejszy wnuku! — pisała ostrym, pochyłym, staroświeckim pismem. — Po
wyjeździe Twoim i Kasi czujemy minorowo. Bo choć tak krótko przebywałeś w
naszym gronie, udało Ci się zrobić ogromną konkietę. Wszystkie nasze babki (czytaj
to określenie dosłownie, a nie po współczesnemu) czują do Ciebie feblik i ciągle o
Tobie gadają. Mało tego. Helena Jeziorańska, którą mianowałyśmy kulturalno-
oświatową naszego prywatnego klubu, znosi nam z wypożyczalni wszelkiego rodzaju
reportaże z przejażdżek literatów statkami handlowymi. Niestety! .Najwięcej jest tam
opisów pracy i życia załogi pokładowej, a mało i prawie zawsze przerażająco o piekle
w maszynowni. Czy tam naprawdę tak duszno? Czy prawdą jest, że aż osiem godzin
dziennie musisz nie tylko siedzieć, ale i pracować w piekielnym hałasie? Proszę,
uważaj na siebie i wracaj do nas zdrowy i wesoły, a w portach, do których zawiniesz,
nie birbantuj i nie lampartuj się za bardzo. Pamiętaj, że tu w kraju są miłe, przystojne
i porządne dziewczęta. Najwyższy czas, żebyś na nie zwrócił uwagę”.
W dalszym ciągu babcinej epistoły następowało parę zdań o cnotach i zaletach
Marylki, co czytającego list Andrzeja wielce ubawiło.
„Helena zawaliła nas też książkami o miastach, w których zatrzyma się Twój statek
— pisała dalej pani Irmi — a trasę Waszą śledzimy na mapie. Tak więc choć z
grubsza wędrujemy Twoim tropem. Natomiast sprawa Kasi wygląda podejrzanie i
jesteśmy wszystkie zupełnie zbite z pantałyku. (A propos: Czy przypadkiem nie
wiesz, co znaczy »pantałyk«? Pytam się wszystkich, ale nikt nie ma pojęcia. Jak
myślisz, napisać do »Przekroju«?). Ale wracam do Kasi. Obiecała pisać obszernie i
już najwyższy czas, żebyśmy takie listy dostały, tymczasem obrzuca nas tylko
kolorowymi pocztówkami z architekturą Londynu. Z tych paru słów, które dopisuje,
nie można nic wydumać. Ani jaki okazał się jej adorator, ani jak układa się jej życie.
Palpitujemy więc z niepokoju, a najbardziej Lena. Pela zaś zapytuje, czy nie miałeś
kłopotu ze zwierzakiem, którego Ci przeszwarcowała do kabiny. Ona ma zupełnego
bzika na punkcie zwierząt. Z jej kotem Tobiaszem to mamy w domu krzyż pański.
Teraz też przytrafiła się śmieszna historia, którą muszę Ci opisać. Otóż jak zwykle w
styczniu, proboszcz naszej parafii zapowiedział swoją wizytę po tak zwanej kolędzie.
W naszym kołchozie przyjmują go zwykle Kowalkowscy i Pela, bo Kowalkowscy są
wierzący i praktykujący, a Pela, jak to Pela, ma ochotę mieć protekcję i na tamtym
ś
wiecie. Jej zięć, Golendziniak i ja, stara jakobinka, tworzymy w tych dniach wspólny
front, a Kowalkowska w korytarzu grozi nam wszystkimi mękami piekielnymi. Znów
więc musiałam się z nią skłócić, bo tamci milczeli. Ale powiedz sam: jeśli nas stać na
tolerancję, to dlaczego ona się do nas wtrąca? Toteż kłóciłam się nie o wierzenie lub
niewierzenie czy o bezbożność, ale właśnie o tę tolerancję. Ale Bóg mi świadkiem,
wątpię, czy to dotarło do takiego ćwoka, jak Kowalkowska. Ale czekaj! Nie o tym
chciałam pisać, a o czym innym. Więc jak ksiądz przyszedł, my w trójkę zamknęliśmy
się w naszych pokojach i przeczekaliśmy, kiedy się to skończy. Natychmiast też, jak
usłyszałam, że wyszli, poleciałam do Peli. Musiałam przecież zobaczyć, jak wygląda
jej pokój — mało powiedzieć wysprzątany, ale po prostu wylizany na tę okazję.
Rzeczywiście — wszystko aż lśniło. Powiedziałam jej, że powinna przyjmować
proboszcza choć raz na miesiąc. Miała ochotę się pospierać, ale jest za dobroduszna,
ż
eby jej się to udało. A zresztą ja nie miałam chrapki na pierepałkę, zwłaszcza z Pelą i
zwłaszcza tego dnia, bo wpadłam na pomysł, do którego była mi potrzebna. Ona lata
Trójmieście, jakby miała wmontowany wiatraczek, zna całe masy ludzi. Więc
pomyślałam, że może wyszukałaby kogoś, kto niedługo pojedzie do Londynu, a przy
okazji sprawdzi, co się tam wyprawia z Kasią, Zagadałyśmy się o tym. W pewnym
momencie spojrzałam przypadkiem w bok i widzę, że na stole przykrytym
najpiękniejszym obrusem Peli siedzi ten jej kocur Tobiasz i właśnie kończy pić z
kryształowej miseczki wodę święconą, którą tam naleli chłopcy towarzyszący
księdzu, a którą on poświęcił pokój naszej przyjaciółki. Pela siedziała tak, że tego nie
widziała, więc jej mówię, co się stało. A ona podrywa się i wznosi rękę, żeby trzepnąć
kota. To ja wołam wielkim głosem: »Nie bij! On ma wodę święconą w brzuszku!« I
wyobraź sobie, że ręka Peli zawisła w powietrzu. Myślałam, że umrę ze śmiechu, a
biedna Pela zagubiła się kompletnie w dylemacie mało dogmatycznym, ale wprost
scholastycznym: jak traktować teraz własnego kota...”
XXV
Pani Irmi wierzy w prognostyki, które na razie się nie sprawdzają, ale Łeba
ratuje sytuację
Babcia od wielu lat wierzyła w tak zwane prognostyki.
— Powtarzam wam po tyle razy — mówiła do przyjaciółek — i zechciejcie zawierzyć
mojemu doświadczeniu: ten rok przyniesie nam same pomyślności. Zjawienie się
roześmianego Areczka natychmiast po tym, jak zegar skończył wybijać godzinę
dwunastą, wskazuje, że wszystko ułoży się tak, jak pragniemy.
Ale niestety, jakby na urągowisko tym solennym oświadczeniom, nic nikomu dobrze
się nie układało.
Helena Jeziorańska rzadko wpadała do przyjaciółek, a jeśli, to na krótko, ponieważ jej
wnuk Zbyszek znów zachorował. Zaziębił się na pływalni i dostał grypy z przykrymi
komplikacjami. Wtedy dopiero okazało się, jak pomocną była obecność w tym samym
mieście babki. Ojciec chłopca mógł tylko martwić się o niego, bo na Politechnice
wypadł akurat gorący okres egzaminów. Synowa zaś Heleny wyrywała się z domu i
pojękując: — Moje biedne dziecko, takie ciężko chore! — leciała po swojemu do
kawiarni.
— W ogóle Zbyszek cudem się uchował — zwierzała się wieczorami Buni pani
Helena, gdy wreszcie wracała do domu przemęczona i zgnębiona.
Bunia potakiwała smętnie, sama zgryziona kłopotami Adama. Życie pokazało, że
bezkrytyczna wiara w kosztorysy domków jednorodzinnych zaprowadzić może
prostolinijnych ludzi i na bezdroża, i jednocześnie w ślepą uliczkę. Ręce opadły
rodzinie Siemionków, gdy się okazało, że budowa będzie kosztowała w najlepszym
wypadku dwukrotnie więcej.
Konstancja przestała urządzać przyjaciółki, bo urządziła siebie znów tak, że nie
można gorzej. Podjęła się opieki nad domem i dwoma chłopcami na czas wyjazdu
rodziców za granicę. Tymczasem chłopcy, jak twierdziła, byli z piekła rodem, nie
chcieli się uczyć, wagarowali, sprowadzali kolegów, aby grać w karty i pić wino —
chodziła więc roztrzęsiona nerwowo, a wpadała na krótko, i to bardzo rano.
Pela siedziała zaszyta w swoim pokoju, wściekła na cały świat, ponieważ połowa
Sopotu plotkowała na jej temat. Przytrafiła jej się bowiem druga wpadka podobna do
zeszłorocznej. Wszystko zaczęło się od tego, że zauważyła na ulicy nie znanego sobie
psa, który latał niezdecydowanie po parę kroków to w lewo, to w prawo wyglądał na
kompletnie zdezorientowanego. Przy pomocy dwóch dziewcząt przechodzących ulicą
złapała go i zaczęła prowadzić w kierunku schroniska, ale zaraz za tunelem, a akurat
przed gmachem sądu, dogonił ją jakiś mocno rozwścieczony pan. Najpierw
zwymyślał od złodziejek, wywołując zbiegowisko, a później zażądał od milicjanta,
który nadszedł, spisania protokołu. Wystraszona Pela wylegitymowała się nie tylko
dowodem osobistym, ale i legitymacją członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami
i wyjaśniła, że psa nie ukradła, ale sądząc, że jest bezpański, prowadziła do azylu. Tak
więc protokół nie został spisany.
— Bezpański! — wykrzykiwał oburzony właściciel. — Dwa tysiące za niego
zapłaciłem. A takie starsze panie niech pilnują własnego nosa, a nie cudzych psów.
Milicjant usiłował mu wytłumaczyć, że właśnie takie panie robią dużo dobrego,
niemniej zirytowany pan odszedł z głębokim żalem, że Pela nie została zakuta w
kajdany. Pela zaś wpadła we wściekłość, że naraziła się na takie ośmieszenie.
Wreszcie postanowiła w taktowny sposób zniknąć z horyzontu rozgadanym
kumoszkom i wylatała sobie przez Wydział Zdrowia miejsce na turnusie wczasowym
w Juracie.
Paulina też chodziła jakaś smętna i melancholijna. Zwróciło to nawet uwagę Leny,
która niespokojna o siostrę szukała pocieszenia w towarzystwie młodszej przyjaciółki.
— Boję się o Paulinę — powiedziała kiedyś do ciotki. — Znowu zaczyna dziwaczyć.
— A ja boję się o was wszystkie — odpowiedziała babcia. — Wszystkie jesteście jak
pokrzywy, i to nieszczęśliwe pokrzywy. Bierzcie przykład ze mnie.
Ale tego samego dnia późnym wieczorem pani Irmi stała się też pokrzywą i w
dodatku także nieszczęśliwą. Jej niezłomnego ducha załamała — czemu trudno się
dziwić — awaria kotła etażowego ogrzewania.
Kowalkowscy, Golendziniak i Marylka poobiecywali sobie nawzajem załatwienie
remontu błyskawicznie. W nocy tymczasem chwycił mróz i nad ranem pani Irmi
musiała się podnieść, aby otulić futrem śpiącą wnuczkę, samej zaś wdziać pończochy,
dwa swetry i na głowę włóczkową czapeczkę. Następne dni nie przyniosły zmiany.
Sprowadzani fachowcy kiwali głowami twierdząc, że stary kocioł należy zastąpić
nowym, a nowych, jak to w zimie, zabrakło w dystrybucji. Trzeciego dnia
Kowalkowski sprowadził żelazny piecyk i zainstalował go prowizorycznie.
— Musisz i ty, Marylko, postarać się o taką kozę — powiedziała pani Irmi do
wnuczki, gdy ta wróciła z pracy. — Nie wytrzymamy bez niej. Ja całe dnie siedzę u
Peli i grzeję się przy jej piecu. Na dłuższą metę to krępujące. Poza tym Pela na luty
wyjedzie.
Tak zwaną „kozę” Marylka wypożyczyła od Siemionków tego samego dnia, a zdun
miał przyjść na drugi dzień rano.
— Nie pani jest fachowcem, tylko ja — szarpał się ów zdun sam na sam z panią Irmi.
— Muszę postawić piecyk tu, bo tu jest luft.
— Nie dam odsunąć komody dla pana widzi mi się. Nie pozwolę zrobić dziury w tym
miejscu! Za parę dni naprawią etażowe, a ja zostanę z dziurą na najwidoczniejszym
miejscu — kłóciła się pani Irmi. — Od tego panu płacę, żeby mieć tak zrobione, jak ja
chcę.
Najpierw zdun usiłował spokojnie wytłumaczyć klientce swoje racje, potem dowodził
ich coraz bardziej nerwowo, wreszcie zaczęli nawzajem na siebie pokrzykiwać.
Silniejsza jednak indywidualność babci zwyciężyła i piecyk został ustawiony i
zainstalowany tam, gdzie chciała, i tak, jak chciała.
— No — witała wnuczkę z uśmiechem — już po kłopocie. Z początku nie chciało się
palić, ale teraz grzeje świetnie. Wpakowałam prawie całe wiadro węgla, żebyśmy
odtajały po tych trzech dniach. Siadaj i zabieraj się do jedzenia.
Marylka podejrzliwie pociągnęła nosem.
— Taki dziwny zapach — powiedziała.
— Bo przyzwyczaiłaś się do kaloryferów — odpowiedziała babka.
Szczęk otwieranych drzwi zawiadomił je o powrocie z pracy pana Golendziniaka.
— Gadają na mieście — powiedziała szeptem pani Irmi — że Golendziniak dostaje
mieszkanie w nowych blokach, które wykańczają w Kamiennym Potoku. Ciekawam,
ile w tym prawdy?
— Właśnie w związku z tym chciałabym z tobą, babciu, porozmawiać — powiedziała
wnuczka patrząc niepewnie na babkę.
— Wcale się tym nie martwię — ciągnęła dalej staruszka, nie zwracając uwagi na to,
co mówi wnuczka. — Tyle mu serca okazałam i na próżno.
— Komu?! — wykrzyknęła Marylka.
— No przecież Golendziniakowi.
— Ty?! — Marylka wytrzeszczyła oczy.
— Ja — odpowiedziała babka z przekonaniem. — I spotkałam się tylko z czarną
niewdzięcznością.
— Oooo — zaszeptała Marylka.
— Więc się cieszę, że się stąd wyniesie. Ale teraz należałoby zakrzątnąć się, aby tu
zamieszkał Andrzej. Kombinuję tak, że jeśliby oddał kwaterunkowi swoją kawalerkę,
to przecież przydzieliliby mu ten pokoik po Golendziniaku.
— Ależ, babciu! Pan Andrzej nie jest idiotą i nie odda kawalerki za ten pokoik w
zagęszczonym mieszkaniu. A poza tym musisz się wreszcie dowiedzieć, że...
— Pela wraca — przerwała jej pani Irmi. — Mów zresztą, co chcesz, ja i tak lepiej
wiem, co ci trzeba. Wychowałam cię od dziecka i...
— Ratunku! Pali się!!! — usłyszały przeraźliwy krzyk Nowackiej.
W mieszkaniu. zakotłowało się. Wszyscy mieszkańcy „kołchozu” wypadli ze swych
pokoi. Po dłuższej chwili paniki i zamieszania okazało się, że nic się u pani
Nowackiej nie pali, tylko cały kopeć i sadze z jej pieca zostały wysadzone na pokój.
Wszystko to narobiła „koza” z pokoju pań Irmi, nieodpowiednio podłączona do
komina. Cały „kołchoz”, tak zawsze chętny do kłócenia się we własnym łonie, tym
razem stworzył solidarny front przeciw zdunowi.
— Ja mu pokażę! — wykrzykiwał pan Kowalkowski.
— Oddam go do prokuratora! — wrzeszczał zięć pani Nowackiej.
Gdy się wyłoniła ta nowa komplikacja, pani Irmi walczyła ze sobą czy przyznać się,
ż
e to wszystko jest jej sprawką.
— To ja zmusiłam zduna do postawienia piecyka tak, jak chciałam — powiedziała
wreszcie.
Kowalkowski i zięć Peli już otwierali usta, aby powiedzieć pani Irmi, co o niej sądzą,
ale nowe, a dziwne zapachy zelektryzowały znów całe zgromadzenie. Szukając ich
ź
ródła dotarli do pokoju pani Irmi, gdzie właśnie zaczęła się palić listwa od podłogi,
dość wysoka w tym starym przedwojennym budynku, a o którą oparty był rozpalony
teraz do czerwoności żelazny piecyk.
— To ja zmusiłam zduna, żeby go postawił bezpośrednio przy ścianie — przyznawała
się babcia tak łzawo, że nikt już nie miał serca na nią krzyczeć. W pół godziny jednak
później wszyscy zaczęli w kuchni wymyślać Marylce.
Jedna Pela zdobyła się na odruchy solidarności.
— Najlepiej zrobisz — powiedziała — jeśli wyślesz babkę na cały luty na kurację
albo na jakieś wczasy. W tej sytuacji warunki są dla niej za trudne, a że jest uparta i
samowolna, gotowa nam tu narozrabiać tak, że się nie pozbieramy. Podskocz jutro do
Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia, może dostaniesz jeszcze miejsce w Juracie.
Chętnie się nią zaopiekuję, a ty odetchniesz i przez ten czas zreperujecie etażowe.
Biuro Wydziału Zdrowia przyszło z pomocą Marylce. Zakwalifikowano panią Irmi na
turnus wypoczynkowy dla rencistów i emerytów, niestety jednak nie do Juraty, ale do
Łeby, ponieważ tam zrobiło się prawie w ostatniej chwili miejsce, z którego ktoś
zrezygnował.
— A kto jedzie z Sopotu? — zapytała Marylka.
— Jedzie parę pań ze związku.
— Czy mogłabym dowiedzieć się nazwisk? Chciałabym poprosić kogoś o opiekę nad
babką.
— Skierowanie otrzymały... — informowała uprzejmie urzędniczka, zaglądając do
teczki z aktami — Paulina Drewicz, Maria...
— O! — ucieszyła się Marylka. — Dziękuję pani ogromnie. Paulina to nasza
przyjaciółka.
Wracając, z Gdańska wpadła najpierw do Siemionków.
— Paulino! — wykrzyknęła wchodząc. — Czy zechcesz w Łebie zaopiekować się
babką? Jedzie na ten sam turnus.
— Tylko perszeron albo traktor dałby radę twojej babce — odpowiedziała Paulina. —
Ale się cieszę, że jedziemy razem, bo bardzo ją lubię i miejmy nadzieję, że wszystko
dobrze się skończy.
XXVI
Łebskie przygody, czyli urodzaj na dorodnych chłopów, oraz adoptowanie
Bożydarka
Podróż do Łeby zapisała się w pamięci Pauliny jako zabieg dość bolesny i
skomplikowany. Całe szczęście, że Marylka zwolniła się z biura i odprowadzała je do
Lęborka. Ale i tak objuczone były masą pakunków, bo babcia Irmi, jak zawsze,
wybierała się w podróż z tobołami. Te toboły doprowadzały do rozpaczy na stacjach
przesiadkowych, gdy trzeba je było przetaszczać po nie kończących się schodach z
jednych peronów na drugie.
— Do czego to podobne, żeby w granicach jednego województwa przesiadać się aż
dwa razy. Że w Lęborku — zgoda, ale dlaczego w Gdyni? — zrzędziła pani Irmi. —
Nie mam sklerozy i potrafię ocenić to co dobre, ale jeśli z Sopotu łatwiej dojechać do
Krakowa lub Katowic niż do Łeby, i to w drugiej połowie dwudziestego stulecia, to
można dostać fiksum-dyrdum.
Paulina wytrzeszczyła oczy słysząc to powiedzonko.
— O! — ucieszyła się. — Tak czasem mówiła moja ciotka.
W chwilę później szeptała jednak do Marylki:
— Niedługo i ja dostanę fiksum-dyrdum.
Babcia bowiem wyłoniła drugi problem: konieczność odszukania pani Marii
Pawlickiej, której nie znały i nie miały pojęcia, jak wygląda.
— Musicie ją znaleźć — komenderowała. — W związku przeprowadziłam dyskretny
wywiad i z tych osób, co jadą do Łeby, ona jedna jest podobno miła i wesoła. Reszta
to zasuszone starocie. Trzeba ją capnąć przed przyjazdem na miejsce i umówić się na
wspólny pokój. Bo jeśli nam się dostanie jakaś zrzędliwa staruszka, jutro wracam z
powrotem.
Wobec tego zagrożenia Marylka z Paulina oblatywały dworce w Sopocie, w Gdyni i
w Lęborku w poszukiwaniu pani o siwych włosach, w beżowej pelisie na barankach.
Natrafiały jednak na płaszcze czarne, brązowe, jeden nawet zielony.
— Za chwilę szlag mnie trafi — sapała ze złością babcia wspinając się do wagonu w
Lęborku, aby odbyć ostatni etap podróży. — A ty, Marylko, przeadresuj mi listy od
Kasi i od Andrzeja, gdyby nadeszły, i prędko napraw etażowe ogrzewanie, i wkładaj
ciepłe majtki, i...
Pociąg ruszył.
Marylka ze współczuciem pomyślała o Paulinie, następnie w podskokach pobiegła
schodami na peron, z którego odchodził pociąg do Gdyni.
„Moja kochana! — pisała pani Maria Pawlicka do siostry zaraz po zainstalowaniu się
w Łebie. — Twój pomysł, aby chować się przed despotyczną osiemdziesięcioletnią
staruszką, przed którą ostrzeżono Cię w Sopocie, że podobno chce ze mną
zamieszkać — o mało nie pozbawił mnie życia. Dobrze było radzić: Chowaj się i
wymijaj ją wpodróży! — jak się siedziało w wygodnych fotelach przy ciepłym piecu.
Ale gdybyś spróbowała z moim sercem i moją walizką uskakiwać za budki Ruchu,
chować się między automatami biletowymi, przelatywać biegiem po oblodzonych
schodach — to ciekawa jestem, jak byś wyglądała. Do tego wszystkiego byłam
jeszcze tropiona przez dwie młode osoby, które, jak widziałam z ukrycia, pilotowały
tę staruszkę i polowały na mnie na wszystkich stacjach. A cała ta męka poszła na
marne, ponieważ w Łebie wysiadłam prosto w ramiona tejże despotycznej staruszki,
która z okrzykiem: »Moja miła! Ubrdałam sobie, że zamieszkamy razem!« — prawie
rzuciła mi się na szyję. Nic więc nie mogłam poradzić, tylko wycisnąć umiech na
twarz. W biurze ośrodka wczasowego staruszka tak rozrabiała, że wywalczyła dla nas
trzyosobowy pokój w budynku z bieżącą ciepłą wodą. Dobre i to. Co będzie dalej,
zobaczę i napiszę...”
„Kochana Marylko! — pisała Paulina. — O babkę bądź zupełnie spokojna.
Zawojowała tutaj wszystkich i jak zawsze: jedni się jej boją, ale większość raczej lubi.
Mieszkamy tak, jak babcia sobie »ubrdała«, czyli z panią Pawlicką. Już pierwsze lody
przełamane. Pani Maria twierdzi, że z babcią można konie kraść, a babcia, że pani
Maria jest »tip-top« i »super«. Tak więc sprawy we wspólnym pokoju układają się
więcej niż pomyślnie. A przezabawnie wypadło w jadalni, bo do naszego stolika
dokwaterowano najprzystojniejszego i najelegantszego wczasowicza, takiego bez
wieku, ale zapewne koło czterdziestki. Gdy pierwszego dnia zeszłyśmy na obiad, jak
nas zobaczył, na jego twarzy walczyło oszołomienie z niezadowoleniem. Nie stropiło
to pani Irmi. Stanęła przed nim, zlustrowała uważnie i wykrzyknęła: »Ależ w tym
roku mamy urodzaj na dorodnych chłopów!« To go rozśmieszyło. A później się
okazało, że i on, i pani Maria wspaniale opowiadają kawały. I on zna takie, które
uzupełnią jej repertuar. Kawały zaś znane pani Marii zapisywał sobie w notatniku, bo
podobno okazywały się rodzynkami w branży kawałowej. Ryczeliśmy coraz weselej i
coraz głośniej. W pewnym momencie pani Irmi rozejrzała się po sali jadalnej. W nasz
stolik wpatrywały się żałosne oczy wszystkich młodszych, średnich i starszych
turnusowiczek. Babcia po kobiecemu uśmiechnęła się i powiedziała głośno: »Pan
będzie emablować naszą trójkę, a wszystkie baby poszaleją i dostaną żółtaczki« — i
wyobraź sobie, »dorodny chłop« zastosował się do życzenia babci i »emabluje nas«,
czyli jest naszym, jak mówi pani Maria, »cavaliere servante«. Poważny kłopot miałam
tylko z wizytą u lekarza. Każdy na początku turnusu musi przejść przez badania i
przeprowadzać tu kurację. Twoja babka uparła się, że nie pójdzie, i namęczyłyśmy się
z panią Marią solidnie, zanim ją zaciągnęłyśmy do ambulatorium. Wepchnęłam się
razem z nią do gabinetu, aby później dopilnować ewentualnej kuracji. Lekarz badał
babcię i pomrukiwał: »Swietnie... świetnie...« Babcia poddawała się temu najpierw z
miną obrażoną, później triumfującą. Ale gdy zasiadł, żeby jej zapisać lekarstwa, po
swojemu zaczęła z nim wojować. »Po pierwsze — powiedziała — jeżeli świetnie, to
po co chce pan szprycować mnie tymi świństwami, a po drugie, nie widzę powodu,
aby w moim wieku niepotrzebnie przyzwyczajać się do leczenia«. I doktora zatkało
zupełnie. Każdy przecież wydusza z niego jak najwięcej recept. Tymczasem babcia
wywodziła swoje: »Lekarstwa i leczenie są teraz w modzie. Czy pamięta pan, jaki szał
ogarnął ludzi parę lat temu na temat B12, a jeszcze przedtem na temat tak zwanego
mleczka pszczelego? Teraz wariują za geriokainą albo vitaralem i myślą, że to
przepędzi w nich strach przed chorobami i śmiercią. A ja się śmierci nie boję,
chorować nie mam zamiaru i proszę się dowiedzieć, że lubię hołdować tylko mądrym
modom« — zakończyła władczo i wyszła z gabinetu. Ba! Ona wyszła, a mnie pan
doktor wręczył recepty z jakimiś kropelkami na serce, preparatami
antysklerotycznymi i witaminami. Będę miała teraz krzyż pański, żeby w nią to
wmusić, bo doktor zaznaczył mi, lepiej by było, gdyby się trochę podleczyła. Tyle na
razie. Jak co ważnego się przytrafi, napiszę.”
„Kochana Konstancjo! — pisała pani Irmi. — Ogromnie mi ~: Ciebie brak,
aczkolwiek bawimy się świetnie. W przyszłym roku musimy tak poszachrować w
Wydziale Zdrowia, żeby pojechać razem, całą naszą paczką. Te domy wczasowe to
wspaniały pomysł. Mówię Ci — sam cymes! Na naszym turnusie, jak zdaje się
zawsze, przewaga kobiet. Chłopów bardzo mało. Jedyny do rzeczy, a nawet bardzo
przystojny, jest naszym niewolnikiem i jedna z turnusantek, taki nowoczesny wypłosz
na rudo, szaleje, że sprzątnęłyśmy go jej sprzed nosa. Reszta różna. Jest dużo
naprawdę poważnie chorych, jest parę kwękul z urodzenia i jak zawsze parę idiotek.
Tym nic się nie podoba, o wszystko mają pretensję i wszystkiego im za mało. Same
reprezentują nul! zero! wielkie nic! Toteż nie mogę zrozumieć, skąd uroiło się w tych
głupich głowach, że właśnie im należy się jeśli nie wszystko, to dużo. Czasem złość
mnie bierze, że ta nasza Polska Ludowa jest taka cierpliwa dla spryciarzy,
wyzyskiwaczy i hochsztaplerów. Bo na przykład taka panna Zosia jest tutaj szczytem
szczytów. Była zakwalifikowana na turnus styczniowy i gdy się kończył, położyła się
do łóżka, że niby taka chora. Wezwany lekarz szukał, szukał i nie znalazł żadnej
choroby. Kierownictwo nie chciało stosować wobec niej drastycznych sposobów, a
trzeba było babę wyciągnąć z betów i ciupasem pognać na stację. Udawała chorą
podczas przerwy międzyturnusowej, a zaraz po pierwszym lutym wstała i jest zdrowa.
Jedna pani z Wrzeszcza opowiadała mi, że dwa lata temu była z panną Zosią w
Juracie. Tam też zastosowała ten sam chwyt i siedziała bezpłatnie dwa miesiące, ale
ż
e jej bezczelność nie ma granic, przed końcem turnusu znów się rozchorowała na
sobie tylko znaną chorobę. Kierownictwo musiało więc wezwać pogotowie z Pucka,
ż
eby ją w ogóle wywiozło i odwiozło do domu. Na takie typki to brałabym kija i
uczyła moresu. Ale nie o tym chciałam pisać, a o czymś zupełnie innym. Mieszkamy
tutaj z tak uroczą osobą, że w imieniu naszego prywatnego klubu starszych pań
adoptowałam ją. Jest w wieku Kasi, ale od paru lat na rencie, bo poważnie chora na
serce. Nazywam ją Bożydarkiem od kapitalnego kawału, który jak opowiadała,
spadaliśmy z krzesełek. Po powrocie do Sopotu urządzę u siebie spotkanie klubowe.
Bożydarka polubisz na pewno. Ona zaraz po wojnie organizowała objazdowe
teatrzyki rewiowe, ma więc wspaniały repertuar i jest duszą wszelkich imprez
turnusowych. Do naszego bukieciku brakowało właśnie takiej stokrotki.”
„Kochana Marylko! Piszę w galopie, tylko na kartce, i na poczcie, żeby Twoja babka
o tym nie wiedziała. Pana Zdzisława, o którym już Ci pisałam, upatrzyła teraz na
Twego potencjalnego epuzera, mówiąc jej stylem. Zaczęła więc rozmyślać, jak by tu
Ciebie ściągnąć. Zastanawia się, czyby nie wysłać telegramu, że zachorowała. Jeśli
więc taki dostaniesz, to przyjedź albo nie, ale się nie zdenerwuj — Paulina.”
„Kochana Marylko! Piszę znów na kartce i znów na poczcie, i znów parę słów, aby
Cię powiadomić, że niebezpieczeństwo minęło. W niedzielę samochodem przyjaciół
odwiedzili pana Zdzisława jego żona i dwoje dzieci. Sporych. Bożydarek płakał ze
ś
miechu. Babcia najpierw biesiła się straszliwie, ale już jej minęło. Bawimy się
pysznie, czego i Tobie życzę — Paulina.”
XXVII
Telefon z Indyka elektryzuje dom Siemionków, telegram z Londynu elektryzuje
klub, a Paulina staje się Paulą
— Paulino — witała Basia Siemionkowa współlokatorkę. — Dziesięć dni temu
telefonował ze statku ten wasz marynarz. Będzie dzwonił jutro między dziewiątą a
dziesiątą.
— Do mnie?
Paulina postawiła walizkę i zatrzymała się w korytarzu przestraszona.
— Do ciebie. Siedź jutro w domu i czekaj!
Basia przerwała rozmowę i popędziła do pokoju, w którym Jarek usiłował wydrzeć
Markowi wszystkie włosy z głowy, co działo się przy radosnym a głośnym uznaniu
Arka. Szybko rozdzieliła trzy sprawiedliwe klapsy, bo nie tylko tym synom, którzy na
nie zasłużyli, ale i trzeciemu, żeby nie popadł przypadkiem w niepotrzebną
zarozumiałość. W chwilę później wróciła na korytarz i dodała:
— Pocztówki od niego przeadresowywałam. O tym telefonie miałam napisać, ale
zupełnie nie mogłam złapać wolnej chwili.
— Czego on ode mnie może chcieć? — szeptała Paulina.
— Może byś już przestała być zasuszoną pensjonarką z poprzedniego stulecia! —
Basia z niesmakiem spojrzała na Paulinę. — I słuchaj! Dobrze, że przyjechałyście.
Należy zaopiekować się Leną. Ona ciągle jeszcze nie ma od Kasi konkretnych
wiadomości, więc się biedaczka zamartwia. Pani Jeziorańska zaś dla odmiany jest w
siódmym niebie, bo Paweł dostał odznaczenie państwowe, Piotr kupił samochód, a
Ewunia ma otrzymać stypendium zagraniczne. A znowu Konstancji wetknął ktoś
„System jogi”. Tak się tym przejęła, że od dwóch tygodni usiłuje ująć w karby własną
duszę oraz osiągnąć doskonałość. Jak cię zacznie namawiać na „pranayamę”, to
ewentualnie możesz jej ustąpić, bo to jest regulacja oddechu. Niech więc i kochana
Konstancja ma jakąś satysfakcję, a nam nic nie zaszkodzi, jak sobie oddech
podregulujemy. Natomiast obowiązek i solidarność nakazuje mi ostrzec ciebie przed
„pratyahorą”. Nie daj się na to nabrać!
— A co to jest? — spytała oszołomiona Paulina.
— To jest „wycofanie zmysłów”. Uważasz? Cóż za niebezpieczeństwo! Adam aż się
z nią posprzeczał, żądając, aby się nie wtrącała do zmysłów osób poniżej
pięćdziesiątki.
Paulina uśmiechnęła się blado.
— A znowu Bunia... — Basia relację ploteczek zniżyła prawie do szeptu, ale nie
zdążyła opowiedzieć o Buni, ponieważ od strony kuchni dał się słyszeć brzęk
lecących garnków i trzask rozbijanego talerza. — O Buni nie potrzebuję mówić, sama
słyszysz! — dodała pędząc sprawdzić, co się stało.
Za nią pobiegła i Paulina.
Pośrodku kuchni stała Bunia z załamanymi rękami.
— Myślałam, że stawiam na stole, a okazuje się, znowu postawiłam na łasce boskiej.
Paulina uściskała starszą panią czule i serdecznie.
— Tak się cieszę, że znów jestem w domu — powiedziała.
A następnego dnia pani Bunia przeżywała męki Tantala. Była nieprzytomnie ciekawa,
co znaczy ten telefon ze statku i jaki będzie przebieg rozmowy. Zmusiła się jednak do
dyskrecji i od rana siedziała w kuchni. Niemniej była tak przejęta, że wszystko leciało
jej z rąk i pracowała przy obiedzie jeszcze bardziej chaotycznie niż zwykle.
Odsapnęła dopiero, gdy usłyszała, że Paulina wychodzi z pokoju syna. Zaraz też
wybiegła na korytarz.
— No? I czego on chciał? — nie wytrzymała. Paulina popatrzyła na nią roześmianymi
oczami.
— To moja słodka tajemnica — prawie zaśpiewała i odwróciwszy się na pięcie
pobiegła do swojego pokoju.
— Czego on chciał? — było pierwszym pytaniem Basi. z którym zwróciła się do
matki męża po powrocie z biura.
— Nie wiem — prawie z rozpaczą w głosie odpowiedziała starsza pani. — Nie
chciała nic powiedzieć. A zaraz po tej rozmowie ubrała się i poleciała na miasto.
Teraz wróciła i podśpiewuje. Pod-śpie-wu-je — wyskandowała ze znaczeniem.
— To brzydko wdzierać się w tajemnice bliźnich — mruknęła zamyślona Basia. —
Ale człowiek jest tak niedoskonałym stworzeniem...
Rozgrzeszywszy się w ten sposób zawróciła na pięcie i bez pukania wpadła do pokoju
współlokatorki.
— Paulino! — wykrzyknęła zamykając za sobą drzwi. — Jeżeli mi nie powiesz, to
ciekawość rozsadzi mnie na kawałki!
— Naturalnie że tobie powiem — zaszeptała Paulina. — Ale przysięgnij, że do jutra
nie wygadasz nikomu ani słóweczka.
Perspektywa tak łatwego dotarcia do „słodkiej tajemnicy Pauliny” zdziwiła Basię.
Spodziewała się raczej, że będzie z niej wydzierać słówko po słówku i że na pewno z
niepełnej relacji będzie dopiero odtwarzać, a raczej domyślać się, o co chodzi.
— Przysiądź na chwilę, bo to dłuższa historia — zaproponowała Paulina. — Więc
pan Andrzej prosił mnie, żebym przyjęła funkcję przedstawiciela jego interesów w
naszym „klubie starszy pań”. Naturalnie zgodziłam się natychmiast. Wtedy on kazał
mi lecieć do jednej marynarzowej, żony jego przyjaciela, i odebrać tam prezent dla
pani Heleny Jeziorańskiej i forsę na kwiaty i czekoladki dla wszystkich członkiń
klubu.
— Fiu... fiu... — wydmuchała z siebie sam podziw Basia.
— Właśnie — zgodziła się Paulina. — Zatkało mnie przy tym telefonie zupełnie. Ale
zdobyłam się na przytomność umysłu i mówię mu, że my walczymy z uciążliwym
zwyczajem prezentów imieninowych, bo... no i wyliczyłam nasze racje, które po
tylekroć omawiałyśmy. Ale on powiedział, że jego to nie dotyczy, bo jeszcze nie jest
członkiem zwyczajnym i że muszę wykonać, o co prosi.
— Trzeba mu było opowiedzieć o waszym imieninowym pucharze przechodnim —
parsknęła śmiechem Basia.
— Opowiedziałam — roześmiała się Paulina. — Ryczał z radości. I wyraził skromną
nadzieję, że ten kryształowy wazonik dostanie się i jemu w końcu listopada. Na razie
zagroził mi jakąś straszliwą zemstą, jeśli jego poleceń nie wykonam. Dla Heleny
przygotował zagraniczne małe karty do pasjansów. A resztę zgromadzenia kazał
obrzucić czekoladkami i obsypać różami.
— Róże w marcu — prychnęła Basia. — Wariat czy milioner?
— Zwariowany chłopak. Targowałam się z nim, jak na wschodnim bazarze, i
odtargowałam, że każda dostanie po symbolicznym kwiatku i nie kupię bombonierek,
tylko czekoladki na wagę.
— Ale się szarpie... — stęknęła z podziwem Basia. — Mówił coś jeszcze?
— Tak. Że ten piesek podrzucony przez Pelę nazywa się Neptek, zdrobniale od
Neptun. Że ich stary najpierw się wściekał i chciał wydać rozkaz, aby wyrzucono
szczeniaka za burtę. Wyjaśniono mu jednak, że pies ten znajduje się pod wysokim
protektoratem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, jest więc nietykalny. Resztę
trudności pokonał sam Neptek, który zdobył wszystkie serca, łącznie z kapitańskim, i
z tygodnia na tydzień robi się coraz grubszy, bo każdy usiłuje zdobyć jego względy
przez żołądek.
— Czy mówił coś jeszcze? — Basia ciągle czuła niedosyt.
— Pytał, czy pani Pela obchodzi imieniny w marcu, czy jesienią. Chciał się też
dowiedzieć, jak na imię naszej Buni i babci Irmi. Zapowiedział, że zatelefonuje przed
końcem marca, aby ustalić uroczystości imieninowe w kwietniu i to... to chyba
wszystko.
— A ileż czasu trwała ta rozmowa? — zapytała Basia.
— Nie sprawdzałam na zegarku — przestraszyła się Paulina. — Oj, chyba długo.
— To pewno za nią ładnie zapłaci. A gdzież on teraz jest?
— Na Oceanie Indyjskim. Spodziewa się, że wrócą w drugiej połowie maja.
Basia, która piastowała nieśmiałą nadzieję na coś o posmaku romantycznym, zapytała
jeszcze:
— A ty piszesz do niego?
— Dotychczas wysłałam dwie karty pocztowe.
Siemionkowa siłą wdusiła w siebie resztę pytań, aby nie spłoszyć tego, co albo
zaczęło mieć swój początek, albo i nie.
Następnego dnia, w dzień imienin pani Heleny Jeziorańskiej, opłacone przez nią
„samsony” przygotowały ogromnie wytworne przyjęcie, ponieważ solenizantka
spodziewała się, że odwiedzi ją rodzina i klub przyjaciółek. Przyjaciółki naturalnie
zebrały się przedtem w mieszkaniu Siemionków, aby wkroczyć jednocześnie i razem
wręczyć wspólne prezenty. A więc przede wszystkim kryształowy wazonik, czyli tak
zwany puchar przechodni. Jesienią złożyły się na niego w związku z imieninami Peli
Nowackiej, ale ta wyśmiała prezent i oświadczyła, że nie da się wciągnąć w uciążliwe
haracze imieninowe. Po dłuższej dyskusji szacowne zgromadzenie przyznało jej rację,
a wazonik zdobił jej pokój do imienin Konstancji. Teraz wzniecając wesołość zmienił
właściciela do następnej okazji. Poza tym oficjalnym prezentem solenizantka dostała
jeszcze ogromną kopertę pełną krzyżówek powycinanych z różnych tygodników, co
ucieszyło ją ogromnie.
Paulina zakręciła się tak, aby zjawić się ostatnia. Chciała, żeby prezenty od jej
mocodawcy wywołały odpowiedni efekt. Udała, że musi czekać na Lenę, która nie
wiadomo dlaczego bardzo się spóźniała. Wreszcie nie mogąc się jej doczekać
powędrowała o piętro wyżej. I w momencie gdy składała życzenia, wręczała karty
pasjansowe od pana Andrzeja, a resztę pań miała obrzucić kwiatami i czekoladkami
— otworzyły się drzwi i stanęła w nich Lena z wystraszoną miną.
— Co się stało? — wykrzyknęły wszystkie, zapominając o podniosłym imieninowym
nastroju.
— Kasia jutro ląduje w Gdyni! — obwieściła Lena i opadła na najbliższe krzesło.
— Cooo?!
— Tyle wiem, co i wy! Czytajcie telegram.
Panie poderwały się z krzesełek i stłoczyły nad kartką papieru.
— Nie mogę zrozumieć, co się stało — jęczała Lena. — Najpierw nic nie pisała albo
tak jakby nic, a teraz tylko ten suchy telegram o dniu i godzinie przybycia statku.
Paulina wróciła z imienin rozczarowana. Spodziewała się, że cały klub będzie się
cieszył, wzruszał i gadał o ich młodym przyjacielu, który przemierzając oceany w
huczącym maszynami statku tak wiernie myśli i pamięta o swych starych
przyjaciółkach. Tymczasem rewelacyjny telegram z Anglii zaćmił wszystko i
rozmowa przez cały wieczór kręciła się koło spraw Kasi. Bez przerwy snuto różne
przypuszczenia na temat jej przedwczesnego powrotu.
Paulinie ten zbieg okoliczności wydał się w jakiś sposób krzywdzący dla Andrzeja.
Aby jakoś to zrekompensować, pomimo późnej godziny, zasiadła do listu i pod
wpływem chwili napisała go o wiele serdeczniej, niżby potrafiła się zdobyć w innych
okolicznościach.
„Drogi Panie Andrzeju! — pisała. — Nie ma Pan pojęcia, jak bardzo wzruszył mnie
Pana telefon i rozmowa z Panem. To, że zadaje Pan sobie trud, aby okazać pamięć i
serce »klubowi starszych pań«, jest jedną z najbardziej uroczych rzeczy, z jakimi się
spotkałam w życiu. Zwykle młodość ucieka przed starością i jak mówi Adam
Siemionko, syn Buni, nie ma czasu na pieszczoty z ludźmi na marginesie życiowym.
A one naprawdę tego serca i serdeczności potrzebują i są tego godne i potrafią to
ocenić...”
W dalszym ciągu listu donosiła mu, co porabiają członkinie klubu wszystkie razem i
każda z osobna, wreszcie poinformowała o powrocie Kasi.
„Niecierpliwe oczekiwanie na jej listy skracałyśmy wyobrażeniami na temat: jak
mieszka, jak wygląda, co jada, w co się ubiera, jakie ma rozrywki... Tymczasem od
niej przychodziło tylko zdawkowych parę słów na kolorowych pocztówkach. Nawet
Lena nie mogła się doczekać przyzwoitego listu. Wiedziałyśmy tylko, że żyje i że
gwałtownie pragnie, abyśmy szczegółowo opisywały jej, co się u nas dzieje. Takie
postawienie sprawy na głowie irytowało cały »klub«, a najbardziej panią Pelę. »Co
sobie ta Kaśka myśli? — wykrzykiwała. — To nasze wprost żadne wegetowanie
starszych pań na emeryturach lub rentach ma być opisywane ze szczegółami, a
romantyczne i egzotyczne życie Kasi w Londynie nie warte wzmianki?« — A znów
Lena zamartwiała się straszliwie. No ale co się tam działo, dowiemy się jutro.
Domyśla się Pan, że siedzimy jak na szpilkach, bo przecież musiało się coś stać.
Kasia miała wizę na trzy miesiące, a wraca po sześciu tygodniach. Obawiam się, że
zanudziłam Pana tak długim listem.”
Zatrzymała się, zastanawiając, jak list zakończyć.
— Paulina... Paulina... — zamruczała do siebie. — Cóż za ohydne imię. Z daleka
pachnie chorobami, zjełczałą egzystencją i staropanieństwem.
Poprawiła kartkę papieru leżącą przed nią i energicznie dopisała:
„Łączę serdeczne pozdrowienia, a od »klubu« uściski. Paula.”
XXVIII
Kasine rewelacje: Londyn, boarding-house'y, „starzy Polacy” itd... itd...
Od rana uporczywy deszcz przemieszany ze śniegiem zalewał Trójmiasto. Do tego
jeszcze koło godziny dziewiątej zerwał się sztorm.
— Wiuwa coraz bardziej — mówiła do Pauliny rozżalona Bunia. — Psa by na taką
pogodę nikt nie wypędził, a my musimy gnać do Gdyni. Kasia przecież się ucieszy,
jak nas wszystkie zobaczy w porcie.
Paulina nieśmiało spojrzała na Bunię.
— A może lepiej, żeby pani nie jechała. Od dwóch dni chodzi pani zakatarzona. W
porcie przewieje nas na wylot i grypa gotowa.
— Coś ty? — oburzyła się starsza pani. — Umówiłyśmy się wczoraj, że jedziemy
wszystkie, to jedziemy.
W pokoju zadźwięczał telefon.
— Do ciebie — pani Siemionkowa wywołała Paulinę z kuchni. — Telefonuje
Marylka.
— Paulino! — wołała panna Irmi. — Musisz zahamować zapędy starszych pań. Przed
chwilą rozmawiałam z Leną. Ją ta pogoda już pokręciła. W nocy rozbolały ją
wszystkie stawy, dała się więc łatwo namówić, żeby czekać na Kasię w domu.
Ustaliłyśmy, że ona zadzwoni do Konstancji. Na czwartą zbiórka klubowa u
„dziewcząt”. Ty do tego samego namów Bunię i panią Jeziorańską. Musisz też
skoczyć do nas. Jak sobie dasz radę z moją babką, nie mam pojęcia. Ale błagam cię,
zrób coś, żeby przytrzymać ją w domu. Powinna ci pomóc pani Pelagia. Ona boi się
szarugi jak jej kot Tobiasz.
— A kto wobec tego pojedzie po Kasię? — zdenerwowała się Paulina,
— Ty i ja. Za półtorej godziny wychodzę z biura. Spotkamy się na dworcu w Gdyni.
Nałóż tylko wszystkie nieprzemakalności, jakie masz.
Skromna delegacja oczekująca w porcie rozczarowała Kasię.
— A gdzie reszta wiernej gwardii? — rozejrzała się z żalem po nabrzeżu.
— Czy nie zauważyłaś, jaka pogoda? Czy chciałabyś, aby gwardia straciła przez
ciebie resztki zdrowia? — pytała Marylka niby z wyrzutem.
— Pogoda jest piękna! — wykrzyknęła entuzjastycznie Kasia.
Wystawiła twarz na deszcz, miłośnie wciągnęła nosem powietrze, następnie
spojrzawszy na dwie młode kobiety powiedziała:
— Powąchajcie! Pachnie Polską!
— Właź wreszcie do taksówki, tam będzie ci pachniało spalinami — warknęła
Paulina, której szalik nasiąknął już lodowatą wodą spływającą z nieprzemakalnego
kapturka.
— A teraz opowiadaj — podjęła Marylka, zatrzaskując drzwiczki auta. — Dlaczego
wróciłaś wcześniej? Co zrobisz za dwa lata? Jak tam było?...
— Jeżeli wierna gwardia czeka w domu, to opowiem wszystko wszystkim razem za
dwadzieścia minut. Wam dwom, właśnie wam dwom, chcę tylko powiedzieć, że
miłość i potrawy odgrzewane mogą okazać się niestrawne. Więc korzystajcie z życia,
ż
eby na starość nie robić sobie wyrzutów.
— Ba... — mruknęła Marylka ponuro.
— Ba... — westchnęła Paulina.
Obie zamyśliły się głęboko nad sobie tylko znanymi sprawami. W trakcie tego panna
Kasia wybuchała racami entuzjazmu.
— Uwielbiam Świętojańską! — pokrzykiwała zachwycona. — Można tu pruć z
kawalerską szybkością. W Londynie nie ma takiej ulicy. Tam grzęźnie się w rzece aut
i jedzie się w tempie ślimaczym.
Kierowca obejrzał się i popatrzył na nią rozśmieszony.
— To wszystko na lewo budowało się na moich oczach — monologowała na głos,
gdy auto wypadło zza gmachu Prezydium MRN, minęło rozległy plac i skręciło w
kierunku Orłowa. — Redłowo — westchnęła po chwili czule. — Niedawno przecież
wybudowane.
Marylka i Paulina spojrzały na nią zgorszone.
— Opowiadaj o Londynie! — zawołały prawie jednocześnie.
— Wyobraźcie sobie — powiedziała wreszcie ulegle Kasia — że Londyn zaczął mi
się podobać zaledwie dwa tygodnie temu, czyli od momentu, gdy zdecydowałam, że
wracam i gdy załatwiłam już formalności wyjazdowe. Ha! Wtedy dopiero zaczęłam
go zwiedzać z satysfakcją, bo z pozycji turysty, który tak sobie przyjechał, żeby to
wszystko sobie obejrzeć.
— A przedtem?
— Przedtem robiłam starania, żeby dopasować siebie do Londynu, a Londyn do
siebie. I nic z tego nie wychodziło.
— Dlaczego?
— Dla was to pewno zabrzmi śmiesznie, ale między milionami innych powodów
także i dlatego, że myśl, iż nigdy nie przejadę się tą drogą, o tą, wysadzaną drzewami,
koło starego cmentarzyka, była nie do zniesienia.
Kierowca znów obejrzał się i spojrzał na Kasię.
— Moją ciotkę jedna z jej córek chciała zabrać na stałe do siebie, do Kanady —
odezwał się — ale wytrzymała tam tylko trzy miesiące.
— To pan mnie rozumie — ucieszyła się Kasia. — O! Sopot! Jesteśmy w domu! Czy
nasza 20 Października nie jest prześliczna? — zaczęła znów palpitować
entuzjastycznym przywiązaniem do starych i własnych kątów.
A wieczorem Basia i Adam Siemionkowie nie mogli się doczekać powrotu Buni i
Pauliny. Wypuścili nawet całe ciepło z pokoju na korytarz, Adam bowiem, jak tylko
usłyszał kroki na schodach, otwierał drzwi, żeby sprawdzić, czy już idą. Wreszcie
przed godziną dziesiątą usłyszeli trzy głosy gadające jednocześnie na klatce
schodowej. Wypadli na spotkanie oboje i zniecierpliwieni wciągnęli do mieszkania
Bunię i Paulinę z panią Jeziorańską na czele.
— Opowiadajcie — naglił Adam. Szybko pomógł paniom zdjąć ociekające wodą
płaszcze, a parasolki w podskokach wyniósł do łazienki. — Dostałem ataku
ciekawości! Zupełnie nie mogę się skupić przy robocie! Jak tam panna Kasia?
— Kasia świetnie!
— Ślicznie wygląda!
— Schudła i wyzgrabniała!
— Na litość boską! Opowiadajcie, najmilsze, po kolei, a nie wszystkie na raz.
Panie spojrzały na siebie niepewnie.
— No więc Kasia... — podjęła spokojniej pani Helena. — Kasia stwierdziła, że nie
potrafi się przystosować do tamtych warunków. Przede wszystkim sprawa
mieszkania. W skromnych warunkach boarding-house'owych, do których ten pan
przyzwyczaił się od dawna, Kasia widziała same tylko niewygody. Wspólna kuchnia
jest w suterenie, a pokoje mieszkalne na parterze i na dwóch piętrach. Co prawda w
każdym pokoju jest kran i zlew, jest też płytka gazowa, ale to dobre dla kawalerskiego
gospodarstwa. Dreptanie po schodach z góry na dół i z dołu na górę wydawało się jej i
nużące, i bezsensowne. Zaproponowała więc, aby na jednym fiacie, czyli piętrze,
wydzielić dwa pokoje dla nich i trzeci na kuchnię. Ale okazało się, że ten pomysł jest
nierealny, ponieważ trzeba by zrezygnować z jednego sublokatora. A na propozycję,
ż
eby wstawić normalne piece, usłyszała, że jeśli Anglicy mogą żyć z gazowymi
kominkami, to znaczy: gazowe kominki są i praktyczne, i „comfortable”.
— Kasia w rezultacie wróciła z przekonaniem — wtrąciła Bunia — że pojęcie
komfortu wymyślili może i Anglicy, ale chyba tylko ci bardzo bogaci.
— Bo cóż to za komfort, jeśli można się grzać od gazowego kominka tylko z jednej
strony? Kasia mówi, że jak sobie rozgrzała kolana i twarz, to lodowaciały jej plecy.
Jak odwróciła krzesło tyłem do kominka, to ziębły jej ręce i nogi. W naszych
warunkach tak się wydelikaciła, że tam chodziła ciągle z grypą.
— A. okna! Czy pan wie, jakie tam są okna? — wykrzyknęła Paulina. — Pojedyncze!
I takie suwane z góry na dół, jak gilotyna!
— Toteż przeciągi wiuwają po pokoju, jak tylko chcą, pomimo ciepłych kotar, które
właściwie można zaciągać dopiero, jak się ściemni — dodała Bunia.
— Więc przy bliższym poznaniu okazało się, że on nie jest bogaty? — z
rozczarowaniem w głosie zapytała Basia.
— Nie! Stosunkowo jest dość bogaty, naturalnie, jak na nasze warunki i warunki
emigracyjne — tłumaczyła Helena Jeziorańska. — W samym centrum Londynu, bo
blisko stacji Victoria, na takiej bocznej spokojnej uliczce ma trzy dwupiętrowe
domki. Sam mieszka w jednym z nich na takich samych warunkach jak lokatorzy. Ale
za to w przyszłym roku dokupi jeszcze jeden domek.
— A cztery domki pozwolą mu w szybszym tempie dokupić piąty — poinformowała
Bunia.
— A z pięcioma, to jak powiedziała pani Irmi: „W try miga” będzie szósty —
roześmiała się Paulina.
— Aha! — z podziwem w głosie podsumował Adam. — Czyli jeżeli uda mu się
pożyć jeszcze z tysiąc lat, to wykupi mniej więcej czwartą część Londynu.
— O! o! o! — zawołała Bunia. — Trafiłeś w sedno!
— A co on w ogóle robi? — pytał dalej Adam.
— Chodzi koło swoich domków. Sam je remontuje, odnawia. Sam szkli okna, jeśli
wypadnie szyba, a co sobotę obchodzi lokatorów i zbiera forsę. Jedną połowę odnosi
do banku, a na drugiej śpi i się trzęsie.
— Tyz piknie — stwierdził Adam. — A ma on dzieci? Ma dla kogo ciułać?
— Nie! Od śmierci żony jest zupełnie sam. Ma tylko paru przyjaciół, zwanych przez
Kasię „starymi Polakami". Jest to paczka samotnych i bardzo nieszczęśliwych ludzi,
którzy diabli wiedzą dlaczego zostali na emigracji. Schodzą się dwa razy w tygodniu
wieczorem i politykują.
— Wyobrażam sobie — mruknął z przekąsem Adam.
— Właśnie! To jest grupa starych już ludzi. Oni mało powiedzieć: zakrzepli, oni
wprost skamienieli w wiecznej obronie swojej racji bytu na emigracji politycznej. No
i zmarnowali się. Paru z nich — tych według Kasi trochę normalniejszych —
napadało na nas, usiłując dowieść, jak u nas naprawdę jest, właśnie jej. Jej zaś
opowieści naocznego świadka, książki, które tam zawiozła, nie docierały do ich
ś
wiadomości. Jeszcze gorzej przedstawił się Kasi „On”. Bo niech pan sobie wyobrazi
— z przejęciem mówiła pani Helena — że dla niego świat i życie zatrzymały się w
tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Od tego czasu nic ważnego się nie
przytrafiło i nic się nie dzieje. Należy tylko jeszcze trochę poczekać na odpowiednie
układy konstelacji politycznych, a wszyscy oni wrócą do kraju. I wie pan, co wtedy
będzie najważniejsze?
— Nie — odpowiedział Adam oszołomiony.
— Żeby przypadkiem piłsudczycy nie sprzątnęli władzy sprzed nosa im, endekom!
— Niemożliwe...
— Właśnie! Kasi też wydało się to wszystko niemożliwe. Z początku usiłowała
wytłumaczyć, że te wszystkie pojęcia, w których on grzęźnie, są już zamierzchłą
przeszłością, że przeszły do historii i tylko biedne dzieci w szkołach muszą się tego
uczyć. Ale rychło się zorientowała, że to stało się już obsesją i że na ratunek jest za
późno.
— Tak więc eksperyment się nie udał — szepnęła rozczarowana Basia.
— No, moja droga! — z oburzeniem wykrzyknęła Bunia. — Kasia jest za normalna,
za nowoczesna i za mądra, aby skazać się na pozostanie w potrawce endeckiej,
przyprawionej sosem antypiłsudczykowskim. Któż by w takim szpitalu wariatów
wytrzymał na dłuższą metę? Tylko też maniak albo przewrotny chytrus, mający
ochotę zaspekulować na te jego trzy boarding-house'y.
— A jak on przyjął decyzję panny Kasi?
— Z ulgą! — wykrzyknęła Paulina. — Z nieprawdopodobną ulgą, której nawet nie
miał siły maskować.
— Ale chyba wypuści się pani jeszcze kiedyś do Londynu w odwiedziny? — zapytał
Adam witając Kasię, gdy w parę dni później przyszła do Buni i Pauliny z wizytą.
— Nie — odpowiedziała. — Jestem tam już spalona.
— Niemożliwe! — wykrzyknął.
— To one nie opowiedziały o awanturze przed samym wyjazdem?
— Nie. Opowiadały masę przedziwnych rzeczy, ale myślałem, że te sprawy nie
zlikwidowały sympatii, zaufania i chęci zobaczenia się co jakiś czas.
— To niech pan posłucha, tylko cierpliwie, bo to dłuższa historia i wprost
niesamowita. Ja sama, gdybym jej nie przeżyła, nie mogłabym uwierzyć, gdyby mi
ktoś opowiadał.
Adam przysiadł na krześle i z zaciekawieniem czekał nowych londyńskich rewelacji.
— A więc jak gruchnęło po znajomych w Londynie, że wracam, jakaś znajoma
któregoś „starego Polaka” zwróciła się do mnie przez telefon z zapytaniem, czy
byłabym tak uprzejma i zabrała paczkę dla jej siostrzenicy, która mieszka we
Wrzeszczu. Ucieszyłam się, że komuś w Londynie wreszcie zrobię przyjemność, a
komuś w kraju niespodziankę. No i w dniu wyjazdu rano zjawia się ta pani i taszczy
dość dużą paczkę. Widząc to ucieszyłam się jeszcze bardziej, ale że towarzystwo
niektórych Polaków za granicą nauczyło mnie ostrożności, mówię grzecznie: „Pani
pozwoli, że sprawdzę, co w niej jest. Będę przechodziła przez dwie odprawy celne,
muszę więc wiedzieć, co wiozę". Ta pani uśmiechnęła się serdecznie i mówi, że
naturalnie i że proszę bardzo. Położyłam zatem tę paczkę na stole i rozwijam papiery.
I czy pan wie, co tam było?
Jeszcze teraz w głosie Kasi zabrzmiała groza.
— Nie mam najmniejszego pojęcia — odpowiedział równie przejęty Adam.
— Na wierzchu dość dużych rozmiarów obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, na
dole tych samych rozmiarów Matka Boska Ostrobramska, a w środku całe stosy
książeczek do nabożeństwa, ryngrafów, ryngrafików, medalików, całe kolekcje
obrazków z wszystkimi świętymi, jakich zna kalendarz katolicki.
Kasia, pewna efektu, ze znaczeniem pokiwała głową.
— I co pani zrobiła z tym fantem?
— Najpierw mnie zatkało, a gdy ochłonęłam, pytam, czy ta jej siostrzenica pracuje w
„Ars Christiana", czy może w jakimś kramie, który sprzedaje dewocjonalia, bo
myślałam, że to wszystko na handel. A ta pani patrzy na mnie jak na głupią i mówi, że
nie, że jej siostrzenica jest lekarzem. Pytam więc, dlaczego w takim razie w paczce
nie ma sweterków, bielizny, bluzek, palt lub pończoch. Na to ona z całą, ale już z
lekka obrażoną powagą, że musi przesłać to, czego u nas w kraju nie dostanie się za
ż
adne pieniądze. Złapałam się za głowę jedną ręką, a drugą się szczypię, i to mocno,
aby sprawdzić, czy nie śnię i czy jeszcze nie zgłupiałam w ich towarzystwie. W tym
momencie włączył się Zygmunt, bo on też znajdował się u kresu sił. Powiedział do
mnie ostrym tonem — niech pan uważa — powiedział tak: „My wiemy, co zaraz
zaczniesz opowiadać. Wiemy, że według tego, co musisz mówić, powiesz nam, że w
każdym mieście są sklepy z dewocjonaliami. Więc nam tego zaoszczędź. My wiemy
dobrze, jak jest naprawdę, i proszę, abyś natychmiast zapakowała paczkę od pani
starościny do tej największej walizki. Te obrazy, te medaliki, te książeczki
podtrzymają ducha w rodzinie pani starościny. To właśnie, co zabierzesz, jest
potrzebne biednym naszym rodakom w kraju”. Chyba pan rozumie, panie Adamie, że
takie ględzenie wyprowadziło mnie z równowagi. Ryknęłam, że tej paczki nie
zabiorę, że nie będę się kompromitowała na granicy w oczach naszych celników, że
nie będę się wygłupiała wobec siostrzenicy pani starościny, która gotowa zrzucić mnie
ze schodów z takimi prezentami. Wyobraża pan sobie, co się potem działo?
— Aj... jaj... jaj... — zajęczał Adam.
— Pani starościna wypadła z naszego domu w wypiekach. Zygmunt zaczął rwać
włosy z głowy, bo w pewnych sferach został przeze mnie skompromitowany,
wreszcie najformalniej wyklął mnie i wydziedziczył. A pan się jeszcze pyta, czy tam
pojadę.
— To rzeczywiście szczęście, że pani nie rzuciła pracy i mieszkania i nie spaliła za
sobą mostów.
— Całe szczęście — przytaknęła panna Kasia. — Ale gdybym wiedziała, co mnie tam
czeka, poprzestałabym na czułych listach i tak byłoby o wiele lepiej. No ale cóż!
Człowiek uczy się całe życie i głupi umiera.
XXIX
Basia i Adam Siemionkowie postanawiają posłuchać zdrowego głosu ludu, ale
boją się pójść na udry z panią Irmi
Od paru dni Basia czuła, że z Adamem coś nie jest tak, jak być powinno. Chodził po
domu ponury jak chmura gradowa i zamyślony jak sfinks. A w ogóle nie widział, co
się koło niego dzieje, ani nie słyszał, co się mówi.
Nawet wizyta pani Irmi nie potrafiła go rozruszać. Przywitał się tylko ze starszą panią
i zaraz wycofał do drugiego pokoju, gdzie przysiadł nad swoją robotą.
— Co on ma na wątrobie? — zapytała babcia po swojemu. — Widzę przecież, że go
tam coś uwiera.
— Obawiam się o jego zdrowie — zaszeptała zmartwiona Bunia. — Może zanosi się
na jakąś chorobę?
— A ja martwię się, czy nie ma jakich przykrości w biurze — dodała Basia.
— Gdyby się takiemu człowiekowi jak Adam przytrafiło coś złego — powiedziała
kłótliwym tonem babcia — to poszłabym na udry z całym światem.
Tego samego dnia późnym wieczorem, gdy wszyscy już spali, Basia niosąc na tacy
dwie czarne kawy po cichu wsunęła się do pokoju, w którym pracował mąż.
Od pierwszego rzutu oka zorientowała się, że nie pracował, lecz siedział zamyślony
nad stosem papierów. Nie zapytał nawet po swojemu, czy przyniosła „szatany” i nie
mogła mu odpowiedzieć jak zwykle, że to przecież nie dziewiąta woda po kisielu.
W milczeniu zasiedli przy małym stoliku i Basia utkwiła pytające spojrzenie w oczach
Adama. On westchnął ciężko, wreszcie zaczął mówić.
— No więc powinienem się chyba podzielić z tobą tym, co mnie trapi. To, co mi się
przytrafiło, zasadniczo nie jest niczym ważnym. Ot, zwyczajna rozmowa, zwyczajna
wymiana poglądów ze starym człowiekiem. Tymczasem ona właśnie podważyła we
mnie wiarę w to, co robimy i do czego dążymy. Z wszystkich stron analizuję sytuację,
męczę się jak durny i już zgłupiałem zupełnie, a zgłupieję jeszcze bardziej, jeśli mi
nie pomożesz.
Basia zalękniona patrzyła na męża. Dotychczas zawsze był bardzo konkretny i chlubił
się tym, że bierze za łeb każdą napotkaną przeszkodę — cóż więc znaczyło to całe
gadanie?
— Wal, o co chodzi — powiedziała krótko.
— To było w niedzielę, kiedy pracowałem z tym wynajętym robotnikiem koło domku.
Niwelowaliśmy działkę rozkopaną i rozbebeszoną przez robotników z budowy.
Odwaliliśmy już kawał dobrej roboty i zaproponowałem przerwę na papierosa.
Przysiedliśmy na schodkach. Siedzimy, siedzimy i ja chciałbym siedzieć długo,
bardzo długo, jak typowy pracownik umysłowy, co to szybko się zmacha przy łopacie.
Wreszcie ten robotnik pyta: „A ile lat będzie pan inżynier spłacał tę chałupę?”
Odpowiadam, że jeśli dobrze pójdzie i nie zawalę z żadną ratą, to przez dwadzieścia.
A on pyta, ile lat mam teraz. Więc odpowiadam. „O rany! — wykrzyknął. — A po
cóż pan zawiązuje sobie najładniejsze lata życia? Przecież te murki staną się pana
własnością, gdy będzie pan starym człowiekiem. Prawie pod sześćdziesiątkę żyć z
zaciśniętym pasem? Czy pan się zastanowił?” Jeszcze się wtedy nie zdenerwowałem i
tłumaczę spokojnie, że owszem, że się zastanawiałem, ale perspektywa wygody we
własnym domku godzi mnie z ciężką na niego pracą. To on się wtedy spytał, ile
mamy dzieci. Z dumą odpowiedziałem, że trzech chłopaków. I czy wiesz, co na to
wykrzyknął? — głos Adama zawisł pytająco w ciszy nocnej.
— Nie wiem — szepnęła Basia.
— Powiedział tak: „O rany! Zostawiać dzieciom taką kość niezgody?” Nie bardzo
zrozumiałem, co ma na myśli, więc pytam, jak on to rozumie? A on odpowiada:
„Zwyczajnie rozumiem. Po ludzku rozumiem. Bo jak pan dzieciom nic nie zostawi, to
będą solidarne i będą sobie pomagać. A jak w trzech odziedziczą jeden domek, to
będą się o niego żarli”. Spojrzałem oburzony na starego dziada, a ten wcale nie
zrażony mówi dalej: „To się w najlepszych rodzinach zdarza. Znam jedną familię na
Witominie. Starzy ze skóry wyłazili, żeby postawić domek i jeszcze nie zdążyli
umrzeć, jak dzieci poszły na siebie z siekierami”.
Jakby naśladując Adama, teraz Basia spojrzała z oburzeniem.
— To przypuszczasz, że Jareczek, Mareczek i Areczek...
— Jareczek, Mareczek i Areczek? — wykrzyknął pytająco. — Przecież oni od
najmłodszych lat łby sobie ukręcają, wydzierając i zabawki, i słodycze, i książki. A
pamiętasz dziką walkę na pustej jeszcze działce o to, który będzie miał pokoik na
stryszku, o którym myślałem, że uda się wygospodarować? A bójkę o to, do którego z
nich będzie należał pies, gdy obiecałem cioci Peli, że go wezmę? Jareczek, Mareczek
i Areczek... — zakończył sarkastycznym tonem.
Basia tylko westchnęła. Wolała nie wdawać się w dyskusję.
— Tak — po dłuższej chwili milczenia odezwał się Adam. — Wydaje mi się, że
ustami tego starego człowieka przemówił do mnie zdrowy ludowy rozsądek.
Basia prychnęła wesoło, sądząc, że Adamowi wróciło poczucie humoru, ale okazało
się, że mówił jak najbardziej serio.
— Nie śmiej się — mruknął. — Naszą naradę zechciej potraktować poważnie.
— Postaram się — odpowiedziała z przekąsem. — Ale zdrowy ludowy rozsądek
kojarzy mi się raczej z pojęciem ciężkiej pracy, aby dokupić jeszcze trochę
„morgów”.
— Nie sprowadzaj dyskusji na płaszczyznę formalną, a raczej odpowiedz mi na
pytanie: Co byś powiedziała na propozycję sprzedania naszego domku w takim stanie,
w jakim jest?
— Adam!!!
W głowie Basi powstał taki zamęt, że nie potrafiła nic innego powiedzieć.
— Bo jeśli upieramy się przy domku, to pamiętaj, że przed nami jeszcze sześć do
siedmiu lat bardzo, bardzo ciężkiej pracy, plus dwadzieścia lat ciężkiej pracy. Ty i ja
postarzejemy się w tym kieracie, a matka wykończy się i nie doczeka momentu, gdy
siądziemy na laurach.
— A jeślibyśmy zrezygnowali?... — zapytała niepewnie.
— Jeśli zrezygnujemy, to jego wartość teraz jest taka, że nie tylko pospłacamy długi,
ale byłoby nas stać... czekaj... wezmę kartkę, na której wszystko wykalkulowałem. —
Moglibyśmy przeprowadzić remont mieszkania, wybudować garażyk w podwórku i
kupić auto. Pobory mielibyśmy czyste, nie zapaskudzone pożyczkami i żylibyśmy
spokojnie. A na urlopy — chłopaków do auta i hajda w świat!
Basia poprawiła się na foteliku i oczy jej zabłysły.
— A czy nie byłoby lepsze mieszkanie spółdzielcze? — zapytała.
— Tam też metraż będzie mały. A nie wiem jak ty, ale ja przywiązałem się do tej
dzielnicy Sopotu i nie chciałbym się stąd wynosić. Poza tym sprawdziłem już, że tu
pozwolono by nam postawić garaż.
— A o jakim remoncie myślisz?
— Przede wszystkim etażowe ogrzewanie. Równocześnie warto by tak przestawić
ś
ciany kosztem korytarza, żeby trochę powiększyć pokoiki, zwłaszcza pokoik Buni.
— Żeby Paulina się wyniosła, to mieszkanie byłoby akurat dla nas — westchnęła
Basia. — Jak się chłopaki zaczną uczyć, trzeba będzie ich porozdzielać. Już teraz
przeszkadzają Jarkowi. No a jak podrosną, to rozniosą ten mały pokoik.
— Paulinę można by namawiać, aby się zapisała do spółdzielni — zaczął Adam. —
Czekaj! — wykrzyknął. — Ona ma zamiar niedługo wracać do pracy. Wyrobię jej u
nas świetną posadę.
— Paulina jest gamoń — stwierdziła Basia. — Babcia Irmi tak nazywa swoją
Marylkę, ale to w porównaniu z naszą Pauliną szczyt zaradności. Paulina jest
gamoniem i samodzielności za grosz w sobie nie ma. Czy myślisz, że ona sama z
siebie pomyśli o przeprowadzce?
— Teraz to nawet ją polubiłem — powiedział Adam. — No! Rusz babskim
rozumkiem i wykombinuj, jak urządzić Paulinę, aby i jej było dobrze, i nam.
Basia pochyliła głowę i zaczęła „ruszać rozumem”. Zrobiła to widać szybko i
nadzwyczaj zręcznie, bo po chwili zawołała:
— Mam! Wydamy ją za mąż za tego marynarza, który do niej telefonuje. Mówiła mi
Lena, że on ma kawalerkę.
— Kapitalnie! — ucieszył się Adam. — Ale czy ona przestanie się trzymać spódnic
tej naszej gromadki starszych pań?
— Właśnie niech się trzyma! Niech się koniecznie trzyma! Jeśli pływanie nie
pomieszało mu klepek w głowie, to powinien zrozumieć, że dla marynarza taka żona
najlepsza. Na pewno lepsza niż jakaś nowoczesna egoistyczna wydra.
— Czekaj! U nas w biurze jedna z koleżanek przyjaźni się z marynarzową, której mąż
pływa razem z tym Andrzejem. Przez nich trafimy do niego, zrobimy przyjęcie i
będziemy swatać! Będziemy swatać!
— Oj! — zmartwionym głosem przerwała Basia. — Ale nie wzięliśmy pod uwagę
jednej zasadniczej trudności. Obawiam się, że nic z naszych planów.
— Co takiego? — spytał jeszcze z nadzieją w głosie.
— To, że babcia Irmi niezłomnie postanowiła wydać za niego Marylkę. Czy będziesz
tak mocny, aby mieć odwagę iść z panią Irmi na udry?
— No to leżymy! — jęknął Adam.
XXX
„Dziewczęta” znów się kłócą, Bożydarek zdobywa nowe przyjaciółki, a pani Pela
szczęście — problematyczne
Na zebranie klubowe, które miało się odbyć u „dziewcząt”, pani Irmi przyszła
godzinę wcześniej. Natychmiast też wrażliwym swoim nosem wywęszyła, że
atmosfera w dwóch pokoikach napięta jest do ostateczności i że burza z gromami wisi
w powietrzu. Drzwi między pokoikami nie były jeszcze co prawda zabarykadowane i
szafa stała na swoim miejscu, ale Kasia z miną ponurą smażyła racuchy, a Lena z
lodowatą szykowała filiżanki do herbaty.
Ciotka „dziewcząt” rozsiadła się w najwygodniejszym fotelu i groźnie spojrzała na
siostrzenice.
— Znowu zaczynacie? — zapytała marszcząc brwi. — Czy te dwa miesiące rozłąki
niczego was nie nauczyły? Zdaje się, że będę musiała raz z wami zrobić porządek!
Przyszłam specjalnie wcześniej na ważną rodzinną naradę, a zastaję was z takimi
minami. Gadajcie mi zaraz, o co poszło?
— Bo ja, ciociu, zwróciłam tylko Kasi uwagę, żeby przed przyjściem gości raczyła
sobie przyszyć guzik do bluzki. Ale że ja to powiedziałam, ona naturalnie na złość
chce wyglądać jak flejtuch, jak kocmołuch — zaczęła Lena kłótliwie.
— Ciociu! — wykrzyknęła Kasia. — Niech ona przestanie się wtrącać do moich
guzików! Nie chce mi się przyszyć, więc nie przyszyję!
— A niech ciocia popatrzy tylko na jej spódnicę — zawołała Lena. — Przypaliła
sobie w Londynie przy kominku cały bryt, nie chce jej wyrzucić i kupić nowej.
— Ktoś w tym domu musi zacząć oszczędzać — zareplikowała z gryzącą ironią
Kasia. — Jeżeli jedna postanowiła ufarbować włosy na niebiesko, jeśli jedna
postanowiła stać się niewolnicą fryzjerów, to druga dla finansowej równowagi będzie
musiała chodzić w łachmanach.
— A przez kogo osiwiałam?
Lena skoczyła do lustra, rozwichrzyła piękne uczesanie i wyciągnąwszy ze środka
pasmo rzeczywiście trochę szpakowaciejących włosów z rozpaczą pokazała je pani
Irmi.
— Niech ciocia popatrzy. Czy miałam takie włosy przed jej wyjazdem do Londynu?
— Ależ, ciociu... — zaczęła Kasia.
Pani Irmi patrzyła na siostrzenice zgorszona, wreszcie zezłościła się sama i laską
walnęła o podłogę.
— Cicho! — krzyknęła. Przez chwilę patrzyła na siostry groźnym wzrokiem. — Ty
sobie maluj włosy na taki kolor, jaki chcesz, a ty przystrajaj się w przypalone
spódnice i bluzki bez guzików, tylko na miły Bóg, nie wtrącajcie się tak namolnie
jedna w sprawy drugiej i nie kłóćcie się!
— Ale czy to można z Kasią...
— Myśli ciocia, że z Leną...
Ciocia uniosła laseczkę do góry, jakby chciała zrobić z niej inny niż dotychczas
użytek, ale w sekundę później opuściła ją na dół.
— Już chciałam przetrzepać wam skórę, tak jak to na molu zrobiłam pewnemu
młodemu człowiekowi. To też dobry środek pedagogiczny, gdy zawiodą inne. Ale z
wami trzeba jeszcze ostrzej. Jeżeli się w tej chwili nie uspokoicie i nie pogodzicie, to
napuszczę na was Konstancję — roześmiała się.
Jej śmiech i wizja Konstancji, jak z właściwą sobie żarliwością zaczęłaby roztrząsać
zatargi, rozpatrywać każdy uczynek, każde odezwanie, każdy gest i minę, aby
doszukać się sprawiedliwego rozwiązania — sprawiły, że w „dziewczętach” załamały
się i złość, i kłótliwość. Pierwsza zareagowała dobroduszna Kasia.
— Ciociu! Nie rób tego! — wykrzyknęła.
— Będziemy już grzeczne! — dołączyła się Lena, porządkując przed lustrem swoją
fryzurę.
— Gdyby się Konstancja dowiedziała, że nią straszy się niegrzeczne dzieci, ładną
miałaby minę — uśmiechnęła się pani Irmi.
— My ją przecież kochamy — stwierdziła poważnie Kasia — ale gdyby się
przyczepiła do nas...
— Oj, byleby się nie przyczepiła — dodała Lena.
— Jeżeli więc raczyłyście już skończyć siostrzaną pierepałkę, zechciejcie posłuchać, z
czym przyszłam. Muszę z wami porozmawiać, zanim zaczną się schodzić tamte, a
tyle już czasu przez was straciłam.
— Słuchamy.
Kasia i Lena przysiadły koło pani Irmi.
— Więc ten mój gamoń, Marylka, przegapił taką wspaniałą okazję, jaką był
Golendziniak. A przecież miała go pod nosem przez parę lat. Golendziniak w końcu
maja na pewno się od nas wyprowadzi. Sprawdziłam to. Teraz musicie mi pomagać z
tym twoim, Leno, królewiczem od srebrnego pantofla. Nie umrę spokojnie, póki w
tych trudnych czasach nie zobaczę Marylki pod opieką jakiegoś zaradnego i miłego
chłopaka. A ten Andrzej podobał mi się od samego początku. Pisze do mnie zabawne
listy. I czy wiecie? W każdym załącza ukłony dla Marylki. Więc jak teraz wróci z
rejsu, to musicie go zręcznie przyhołubić.
— Ale, ciociu... On dwa razy już telefonował ze statku do Pauliny. Paulina po tych
rozmowach wychodzi z mieszkania Siemionków w wypiekach. Bunia mówiła mi...
— Paulina jest jeszcze większy gamoń niż Marylka — przerwała babcia. — Jak on
tylko wróci, to tak go w trzy obstawimy, że nie będzie miał czasu na nic innego. No i
sobie myślę, że gdyby...
Dzwonek przy drzwiach przerwał tę ważną rozmowę.
— Już się schodzą — dodała pani Irmi. — W tym tygodniu przyjdę jeszcze do was,
abyśmy dokładnie przygotowały sobie plan postępowania. O! A to jest nasz
Bożydarek — przedstawiała gościa siostrzenicom. Mam nadzieję, moja miła, że ty
polubisz nasze zgromadzenie, a one polubią ciebie.
— Pani ma nadzieję, ja mam tremę, każdy coś ma...
— Nie kokietuj mnie tremą. Oczy ci się śmieją, żeby zaprodukować swój repertuar
przed nowymi słuchaczami.
Kasia wprowadziła Konstancję.
— Cieszę się, że panią poznaję — przywitała panią Pawlicką. — Chciałabym się
dowiedzieć, jak wygląda to pilnowanie eksponatów w Biurze Wystaw Artystycznych.
Sama jestem emerytką i rozglądam się za jakąś stałą pracą.
Ale pani Maria nie zdążyła odpowiedzieć. Włączyła się babcia Irmi:
— Źle wygląda i nie życzę sobie, żebyś się o to starała. Po pierwsze, musiałabyś
siedzieć w tych zimnych salach po osiem godzin dziennie, i to od dwunastej do
dwudziestej. Po drugie, w tym wypadku byłabyś dla nas tak jakby stracona. Na to nie
pozwolę. Możesz sobie wykombinować tylko coś czterogodzinnego. Jakieś pół etatu,
czy co?
A zwracając się do wchodzących Buni i Jeziorańskiej dodała:
— Konstancja wpadła na dziki pomysł starania się o pracę w BWA. Pomóżcie mi jej
wytłumaczyć, że jak tam posiedzi parę tygodni, to wyjdzie z tego eksperymentu z
krzywą twarzą i jednym okiem na czole, a drugim na kolanie.
— Rany boskie! — wykrzyknęła pani Pawlicka. — To jak ja wyglądam, jeśli pracuję
tam prawie trzy lata?
— Ale ja... — zaczęła równocześnie Konstancja.
— Cicho, dzieci! Sza! — zabrała głos Bunia. — Właśnie Basia kazała dziś, abym
powtórzyła Konstancji taką propozycję. Ona chce pożyczyć ci swoją maszynę do
pisania i przekazać wszystkie swoje chody na możliwości przepisywania. Maszynę
spłaciłabyś ratami z zarobków, a godziny pracy mogłabyś sobie regulować dowolnie.
— Oooo! — westchnęła uszczęśliwiona Konstancja.
— A dlaczego Basia likwiduje swoje zarobki? — zapytała Lena.
— Właśnie chciałam wam opowiedzieć, co się u nas stało — ciągnęła Bunia. — Otóż
Adam i Basia postanowili sprzedać domek.
— Niemożliwe! — posypały się zaskoczone okrzyki.
— Tak. A ja nie wiem, czy się mam cieszyć, czy martwić — bezradnie rozłożyła ręce.
— Pela poradziłaby, żebyś się cieszyła. Ona twierdzi, że tylko wojna, choroba lub
ś
mierć kogoś bliskiego są rzeczywistymi nieszczęściami, które upoważniają
człowieka do martwienia się. Reszta to furda! — odezwała się Konstancja. — I coraz
częściej myślę, że bardzo dużo jest racji w jej twierdzeniu.
— Gdzież się ona zawieruszyła? — Kasia spojrzała na zegarek. — I nie ma jeszcze
Pauliny.
Ale Paulina wchodziła już do mieszkania z miną rozpromienioną. W ręku dźwigała
torbę z czekoladkami i duże naręcze kwiatów.
— Pan Andrzej — powiedziała zarumieniona — kazał mi osłodzić dzisiejsze
spotkanie, każdej z pań wręczyć różę i przekazać najserdeczniejsze ukłony. Jego
statek znajduje się już w powrotnej drodze.
Bunia, Konstancja, Bożydarek i pani Jeziorańska przyjęły kwiaty z zachwytem,
podczas gdy babcia Irmi zrobiła złą minę.
— Czy to prawda, że on dzwoni wciąż do niej? — zapytała szeptem Bunię.
— Kto do kogo? — Bunia z przejęciem wpatrywała się w talerz, na który Lena
wysypywała czekoladki, i zastanawiała się, którą wybrać.
— No on do niej — pani Irmi machnęła trzymaną w ręku różą i oczami pokazała
Paulinę.
— O tak — uśmiechnęła się starsza pani. — Dzwonił już dwa razy i zapowiedział, że
zadzwoni w przyszłym tygodniu.
— Jołop! — warknęła babcia i zamyśliła się ponuro.
Tymczasem Lena zorientowała się, że Kasia i Konstancja zaczynają rozmowę o
projekcie sprzedania domku Siemionków i chcą od Buni dowiedzieć się bliższych
szczegółów, pani Pawlicka zaś, nie zżyta jeszcze z tymi wszystkimi sprawami, w
które tak bez reszty wciągnięte były wszystkie obecne tu panie, zaczyna się nudzić.
Chrząknęła ostrzegawczo i powiedziała:
— To sobie opowiemy później. A teraz, ciociu, prosimy o zaprezentowanie talentów
naszego gościa.
Pani Irmi, aczkolwiek wściekając się w duchu, opanowała się jednak, spojrzała
przyjaźnie na panią Pawlicka i zakomenderowała:
— No, Bożydarek! Do roboty!
Pani Maria roześmiała się nerwowo.
— Ale od czego zacząć? — zapytała patrząc wyczekująco na panią Irmi.
— Od tego wierszyka, który tak lubię.
W pokoju zapanowała cisza.
Mała Dorotka ze szkoły leci,
Pyta się mamy: — Jak się robi dzieci?
A na to mama pełna przezorności:
— Przy pomocy pary i elektryczności.
Włącza się kontakt i puszcza się parę.
Na to babcia spod pieca ze zmartwioną miną:
— Jak to? A więc ten stary, miły sposób zginął?
Wybuch śmiechu nagrodził recytatorkę. A opowiedziany z nerwem cały cykl kawałów
o „Bożydarku” jeszcze więcej rozbawił całe towarzystwo.
— No, czy nie jest warta, aby ochrzcić ją Bożydarkiem? — puszyła się babcia.
— Pela nareszcie idzie! — wykrzyknęła Kasia lecąc do korytarza na dźwięk dzwonka.
— Będzie pani musiała zaczynać od początku — powiedziała pani Helena. — Pela
musi to przecież usłyszeć.
Wszystkie spojrzały ku drzwiom, na których progu stała pani Nowacka, i wszystkim
zamarł głos w gardle.
— Co-co-się-stało? — wyskandowała głucho Konstancja.
Wygląd Peli rzeczywiście mógł zaszokować przyjaciółki. Pobieżna wzrokowa
obdukcja zarejestrowała bowiem następujące szczegóły: ogromny guz na czole,
kompletnie zasinione lewe oko, plaster na lewym policzku zakrywający
przypuszczalnie skaleczenie, lewa dłoń w gipsowym opatrunku — nie licząc jeszcze
tego, że płaszcz unurzany był w błocie, a zawsze z wdziękiem zakręcone loczki
zwisały z lewej strony w smętnych frędzelkach.
— Co ci się stało? — zaczęły krzyczeć wszystkie razem i każda z osobna, a pani Irmi
zerwała się z najwygodniejszego fotela i pieczołowicie usadawiała na nim
pokiereszowaną przyjaciółkę.
— Widzicie przed sobą ofiarę motoryzacji — powiedziała patetycznie Pela.
Przyjaciółki z oburzeniem popatrzyły na siebie, następnie każda wygłosiła to, co o
motoryzacji myślała i miała do powiedzenia.
— Co z ręką? — przerwała im Lena.
— Wybicie dużego palca, nic ważnego — odpowiedziała dość raźnie ofiara. —
Gorzej, że płaszcz będę musiała oddać do czyszczenia i patrzcie! Lewa pończocha
poszła w strzępy.
— A to na twarzy? — zapytała któraś.
— Do wesela Marylki i Pauliny zagoi się na pewno — śmiała się już Pela,
zadowolona z sensacji, jaką sprawiła. — Tylko przez parę tygodni ludzie będą się za
mną oglądać na ulicy.
— Gdzie cię tak urządzili?
— We Wrzeszczu w Alei Zwycięstwa.
— A cóżeś tam robiła?
— Oj! Co tam robiłam? Co tam robiłam? — podjęła ku ich zdziwieniu trochę
kłótliwie. — Nie wystarczy wam mój widok? Czy zawsze musicie wiedzieć wszystko
ze szczegółami?
— Jeśli chodzi o ciebie, musimy — odpowiedziała pani Irmi.
Pela niepewnie pokręciła się na fotelu, powiodła oczami po poważnych twarzach
przyjaciółek.
— Dobrze — podjęła. — Powiem wam, ale pod warunkiem, że nie piśniecie tego
dalej. Gdyby po Trójmieście rozeszły się informacje, jak było naprawdę, mogłabym
mieć klops z milicją.
Taki wstęp sprawił, że zgromadzone panie przejęły się jeszcze bardziej i oczami
zawisły na ustach przyjaciółki.
— No więc po bardzo wczesnym obiedzie pognałam do Wrzeszcza, do Akademii
Medycznej, żeby odwiedzić Zosię, tę z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Leży u
Pensona z nerkami. Chciałam obskoczyć tę wizytę prędko i nie spóźnić się na nasze
zebranie, i...
— Ależ dzisiaj nie jest czwartek i nie ma wizyt w szpitalach — wtrąciła Kasia.
— W czwartki jest tłok i do Zosi zwala się rodzina. Nie można spokojnie
porozmawiać. Ja zawsze pakuję się do akademii w te inne dni. Należy tylko koło
godziny drugiej przelecieć z pewną siebie miną przez bramę koło portierni,
schowawszy naturalnie przedtem kwiatki pod palto. Koło drugiej zmieniają się
szychty służby zdrowia, a portier, żeby nawet był geniuszem, nie może znać osobiście
każdej pielęgniarki, każdej salowej w tym prawie miasteczku, jakim jest zespół naszej
akademii. Więc w ten niezawodny sposób zawsze się przeszwarcuję na lewo bez tłoku
i kłopotów.
Słuchaczki pokiwały głowami ze zrozumieniem.
— No więc byłam u Zosi. Zaniosłam jej kwiatki, sucharki i sporą wiązkę ploteczek z
Sopotu. Opowiedziałam, co się dzieje w związku i w towarzystwie, co w azylu, no i
przed czwartą wyszłam. Doleciałam do Alei Zwycięstwa i rozglądam się, gdzie tu są
zebry, aby przedrzeć się na drugą stronę do przystanku tramwajowego w kierunku na
Oliwę, bo przecież wiecie, że ta przelotówka jest najbardziej zwariowaną ulicą w
naszym Trójmieście. Czasem, jak na nią patrzę, mam wrażenie, że Gdynia w dzikim
popłochu ewakuuje się do Gdańska, podczas gdy po drugiej stronie ulicy cały Gdańsk
w panice ucieka ku Gdyni. Jeśli tam nie porobią tuneli, jak u nas w Sopocie, co dzień
będą mieli po parę wypadków.
— No ale co się dalej stało? — przywołano ją do porządku.
— Więc rozejrzałam się uważnie. Zebra była o jakieś pięćdziesiąt metrów w prawo.
Ale... ciut ciut ode mnie na lewo, niestety po tamtej stronie alei, czyli za torami
tramwajowymi, na środku jezdni spostrzegłam, że leży... wiecie co? — konspiracyjnie
ś
ciszyła głos.
— Co? — zaszeptały przejęte.
— Podkowa!
— Nie!
— Tak! — wykrzyknęła triumfalnie.
— No to co? — zapytała ni w pięć, ni w dziewięć Helena Jeziorańska.
— Jak to co? — oburzyła się Pela. — To przeszłabyś obojętnie koło podkowy?
Teraz? Teraz kiedy w miastach koni nie uwidzisz nawet na lekarstwo?
— No i co? — popędziły ją gorączkowe pytania.
— No i właśnie widzicie co... — odpowiedziała podnosząc demonstracyjnie do góry
zagipsowaną rękę.
Jęk grozy wionął przez pokój.
— Zaryzykowałaś? — wyjąkała Bunia.
— Czego się nie robi, żeby zdobyć szczęście? — sentencjonalnym tonem
wydeklamowała Pela, — Chciałam jednak dostać się do tej podkowy nie bardzo znów
narażając życie, wyczekałam więc na chwilę, w której nie było blisko tramwajów. Ale
wyczekać, żeby nie było samochodów — niepodobieństwo! Stać zaś długo nie
miałam odwagi, bo poganiała mnie myśl: A nuż ktoś z tamtej strony alei zobaczy
podkowę i sprzątnie mi ją sprzed nosa. Przeżegnałam się nabożnie, westchnęłam do
Pana Boga z prośbą o pomoc i nurknęłam między samochody. Tę część od mojej
strony przeskoczyłam szczęśliwie, torowiska tramwajowe też i już już dolatuję do
podkowy, i schylam się... Źle jednak obliczyłam, bo nagle wyskakuje motocyklista.
Usiłował zahamować, ale go zarzuciło. Tam asfalt wyślizgany jak sala balowa. I wali
się na mnie. Nawet mu było miękko i chłopakowi nic się nie stało, bo mnie
rozpłaszczył jak żabę. Głową walnęłam o asfalt, w lewej ręce coś chrupnęło. Ale w
prawej trzymałam, i to mocno, podkowę.
Z zadowoleniem spojrzała po przyjaciółkach. Następnie sięgnęła po torebkę, wyjęła z
niej podkowę i pokazała zgromadzonym.
— Widzicie? Zdobyłam, i to z narażeniem życia. Tym cenniejsza!
— Rany boskie — babcia Irmi z przejęciem pokiwała głową. — Taka stara, a taka
głupia!
— Nie taka znów stara, bo są starsze ode mnie — zaperzyła się Pela.
— A co się dalej działo? — zapytała któraś.
— W alei? Nie macie pojęcia, jaka tam zrobiła się kasza i jakie zamieszanie. Autobus
101, aby nie zrobić marmolady ze mnie i tego motocyklisty, skręcił w prawo i trochę
nadział się na drzewo. A parę walących za nim aut stuknęło się o siebie jak kule
bilardowe. To niech nie gnają tamtędy jak do pożaru!
— No i co?
— No więc powstało straszne zamieszanie. Krzyk. Kupa ludzi powyskakiwała z aut,
autobusów i tramwajów. Milicja zjawiła się jak spod ziemi. Mnie podnosili i
sprawdzali, czy żyję, o później, czy jestem cała. Milicja usiłowała dowiedzieć się, jak
to było, ale każdy z naocznych świadków podawał swoją wersję, zupełnie różną od
wersji innego naocznego świadka. Ja starałam się tylko, aby winy nie przypisano
motocykliście, a poza tym udawałam otępiałą, sklerotyczną staruszkę, byle tylko
ś
ledztwo nie dotarło do podkowy. Ględziłam więc coraz bardziej bez sensu. Wreszcie
zatrzymano karetkę pogotowia jadącą po drugiej stronie alei i kazano mnie odwieźć
do ambulatorium akademii. Tam opatrzyli mnie, prześwietlili i za-gipsowali oraz
napoili kropelkami z walerianą. To wszystko.
— Ale skąd ta podkowa znalazła się na jezdni w Alei Zwycięstwa? Tam przecież nie
wolno jeździć wozom konnym — zastanawiała się głośno Lena.
— Nie wymagaj ode mnie za wiele. Skąd mam wiedzieć, co ona tam robiła i skąd się
wzięła? Grunt, że była. A trzeba wam wiedzieć, że w im bardziej nietypowym miejscu
znajdzie się przedmiot przynoszący szczęście, tym większa jest jego magiczna moc.
Podkowa w Alei Zwycięstwa znaczy chyba tyle, co... co..: — Pela gwałtownie szukała
porównania odpowiednio mocnego — co na przykład spotkanie komisarza w kawiarni
Grand Hotelu.
— Mówiłam wam już przedtem: taka stara, a taka głupia — babcia Irmi z
politowaniem kiwała głową.
XXXI
Wojna religijna różni przyjaciółki, a dzieci spotykają w lesie rusałkę w
towarzystwie rusała
Problem „święcona woda a kot pani Peli” nie zakończył się tak niewinnie, jak
opisywała to w liście do Andrzeja pani Irmi. Rozpętał on bowiem cały cykl wojen
religijnych pomiędzy współlokatorkami.
Młodsza uważała za swój święty obowiązek pogodzić i pojednać z Panem Bogiem
staruszkę, zanim będzie za późno. Starsza zaś, manifestacyjnie osłaniając się
sztandarem tolerancji, broniła swoich pozycji dzielnie, a nawet bojowo. Wreszcie
straciła cierpliwość.
— Jak mnie Pela jeszcze raz zaczepi — zwierzyła się któregoś wieczora wnuczce —
to rozprawię się z nią i z jej Kościołem tak, że tylko pirze będzie fruwać.
Marylka ścierpła z przerażenia i postanowiła ostrzec panią Pelę, ale ta wróciła z
kominków i ploteczek tak późno, że obie panie Irmi już spały. Rano znów Marylka
wychodziła do biura tak wcześnie, że nie chciała budzić sąsiadki. A Pela niedługo
potem, nie podejrzewając niebezpieczeństwa, które nad nią zawisło, zaczepiła znów
panią Irmi, tym bardziej gorliwie, iż zbliżała się Wielkanoc. Wykombinowała sobie
bowiem, jak by to było ładnie, gdyby zaprowadziła przyjaciółkę do konfesjonału,
gdyż tamta nie była u spowiedzi od zamierzchłych czasów.
Pod hasłem: Atak jest najlepszą obroną! — babcia Irmi raźno rzuciła się w wir walki.
Z początku mówiły obie naraz, później obie naraz krzyczały. Wreszcie despotyczny
charakter starszej zwyciężył dobroduszne usposobienie młodszej i babcia zmusiła
przyjaciółkę do milczenia, a sama przejechała się po Kościele i w aspekcie
historycznym, i społecznym, i moralnym, i patriotycznym. — A zresztą co się będę tu
nad tobą męczyć — zakończyła zirytowana. — Dam ci jedną książkę. Spędź nad nią
pożytecznie parę godzin, to może racjonalniej spojrzysz na tę organizację, która
według mnie z założeniami wiary niewiele ma wspólnego.
— Nie będę tracić czasu na czytanie — obruszyła się Pela. — Nie tak drastycznie, jak
pani to naświetliła, wiemy o wszystkim i bez pani książek. Wiemy przecież, że
Kościół ma swoje grzechy na sumieniu. Księża mogą się trafić tacy-owacy. Dogmaty
mogą być przestarzałe w naszym nowoczesnym świecie. Polityka Kościoła może
zawierać błędy, ale co to ma do wiary? Przecież mądrzy i bystrzy księża orientują się,
ż
e nasze społeczeństwo w pewne rzeczy wierzy, pewne toleruje, a inne odrzuca.
Babcia Irmi powiodła ręką po czole.
— Peluchna — powiedziała pierwszy raz tego dnia cicho i spokojnie, a nawet z
niebezpieczną słodyczą. — Peluchna. O takie idiotyczne gadanie nie posądzałam ani
ciebie, ani jak mówisz, naszego społeczeństwa.
— To jest idiotyczne gadanie? — zaperzyła się Pela.
— Najidiotyczniejsze z idiotycznych. Aż mi ręce opadły.
Pani Pela niezdecydowanie mrugała oczami.
— Ale przecież wszyscy, co chodzą do kościoła, tak mówią i myślą, i czują.
— To chyba zacznę pogardzać i tobą, i tymi wszystkimi.
— Dlaczego?
— Dlatego...
— Tłumaczyłam jej, jak Lejzor krowie — opowiadała zirytowana po południu Lenie
— że dogmaty w myśl religii katolickiej pochodzą od Boga, więc jeśli wierzy w Jego
istnienie, kimżeż jest, żeby targować się: w to będę wierzyć, bo to wydaje mi się i
mądre, i wygodne, a w to nie będę, bo to już teraz przestarzała bzdura. Kpiny sobie
robią z Pana Boga? Jeśli ktoś wierzy, wierzy we wszystko od „a" do „z", nie
krytykuje, nie myśli, tylko cichutko, tak jak Bunia, chodzi sobie do kościoła, to taki
ktoś jest według mnie w porządku i mogę zdobyć się na szanowanie jego maluczkiej
wiary. Jeżeli jednak ktoś nie wierzy we wszystko, co Kościół do wierzenia podaje,
niech okaże godność osobistą, niech zdobędzie się na odwagę cywilną i zerwie z
obłudnym praktykowaniem.
— No a co na to Pela?'— zapytała rozśmieszona Lena.
— Skłóciła się ze mną. Zaczęła wrzeszczeć, że jestem bezbożnikiem, wreszcie
zaszantażowała piekłem. Masz jej argumenty na wysokim poziomie. No i teraz nie
rozmawiamy ze sobą. Ale jeżeli przez Pana Boga stracę najlepszą przyjaciółkę, będzie
to jeszcze jedna bzdura na tym najbzdurniejszym ze światów — użalała się nad sobą.
A w niedzielę rano pani Pela zastukała do mieszkania Siemionków. Otworzyła jej
Paulina ubrana już do wyjścia.
— O... — Pela z rozczarowaniem spojrzała na nią. — Wychodzisz? A ja przyszłam
posiedzieć tu sobie ze dwie godzinki.
— Jesteśmy umówione z Konstancją. Właśnie telefonowała, że wychodzi z domu.
Mamy się spotkać na rogu ulicy, bo my z panią Heleną bierzemy chłopaków i po
drodze Anusię z Domu Dziecka. Idziemy do lasu. Koło jedenastej mamy się spotkać
na Łysej Górze z „dziewczętami”.
— A Bunia?
— W kościele.
— A Adam i Basia?
— Pobiegli na budowę. Jakiś kapitan żeglugi wielkiej chce z żoną obejrzeć domek.
Może kupią.
— To ostatecznie zdecydowali się sprzedać?
— Tak — odpowiedziała Paulina.
Z tupotem sześciu młodych nóżek bracia Siemionkowie lecieli z drugiego piętra.
— Pani Jeziorańska już schodzi — oznajmił Jarek.
— Więc czy pani ma ochotę iść z nami na spacer, czy woli zaczekać na Bunię i
Siemionków? Bo może spacer byłby jeszcze za bardzo męczący? — zapytała z troską
Paulina patrząc na rękę w gipsowym opakowaniu spoczywającą na temblaku i na
podsinione oko, które niecałkowicie zasłonięte było ciemnymi okularami.
— Idę z wami. Cóż będę robiła w pustym mieszkaniu? Do domu nie mogę wrócić.
Jestem jak Jan bez Ziemi, bez mieszkania w niedzielne przedpołudnia. Muszę się
chować przed starą Irmi, bo teraz nie mam siły chodzić do kościoła, a ona robiłaby
triumfujące miny, że mnie przekabaciła.
Paulina całą siłą woli stłumiła ochotę do śmiechu. Religijne wojny mieszkanek
„kołchozu” znane były przyjaciółkom, obserwowały je też z coraz większym
rozbawieniem, naturalnie poza Bunią, która dysputami tymi była coraz bardziej
zgorszona.
Helena Jeziorańska schodząc po schodach usłyszała ostatnie zdanie Peli, zamieniła
więc porozumiewawcze spojrzenie z Pauliną i zmusiła się do powagi.
— A co robi teraz pani Irmi? —zapytała Konstancja, witając się z przyjaciółkami na
rogu ulicy.
Pela ze zniecierpliwieniem wzruszyła ramionami.
— Pewno siedzi w domu. A może poszła obejrzeć sobie ten odcinek ulicy Monte
Cassino, na którym położyli już płyty i asfalt.
— Jak myślicie? Czy skończą przed sezonem? — zapytała Jeziorańska, która stała się
już rdzenną sopocianką i wszystkie sprawy miasta żywo ją interesowały.
— A Marylki nie ma w domu i przy niedzieli? — zapytała Konstancja.
Pani Pela zastanowiła się, który z tematów podtrzymać, wreszcie zdecydowała się na
oba.
— Jak już skończyli z tymi rurami, które nam prawie przez dwa lata zatruwały życie,
to powinni niedługo ułożyć nawierzchnię, a Marylka to w ogóle siedzi w jakimś
zatraconym biurze. Do czego to podobne i co się tam może wyprawiać? Przecież ta
dziewczyna od roku chyba pracuje co drugą niedzielę. A ile razy po południu musi
gnać do roboty! Teraz też pojechała do Gdańska. Słowo daję, że mam ochotę zjawić
się tam i rozprawić albo z głównym księgowym, albo z radą zakładową, bo to już
graniczy z jakimś wyzyskiem. Jak myślisz, Konstancjo? Przecież tego nie można tak
zostawić! Jest Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami? Jest! A Towarzystwo Opieki
nad Człowiekiem jest? Nie ma!
Konstancja w pierwszej chwili jak bojowy koń machnęła głową i oczy jej rozbłysły.
Ale uprzedziła ją Paulina.
— Nie. Bez porozumienia z Marylką nie wolno wam nic robić. Taka dzika
interwencja na pewno podważyłaby jej stosunki w biurze.
— Jest inne wyjście, lepsze — spokojnie odezwała się Helena. — Po prostu Marylka
musi znaleźć inne miejsce pracy. To jest zupełnie bez sensu, żeby się tak
przepracowywała. Poproszę syna, aby wyrobił jej pracę u siebie. Teraz jest taka, jak to
nazywają, płynność kadr, że to nie będzie trudne.
— Ach! — wykrzyknęła Paulina. — Adam też nam pomoże. To byłoby wspaniale,
gdybyśmy z Marylką pracowały w jednym biurze. Ja już od pierwszego idę do ro...
Głos załamał jej się w gardle, ponieważ kątem oka zobaczyła, iż Jarek, Marek i Arek
trzymając się za ręce wyminęli biegiem zejście do tunelu i wyskoczyli na jezdnię
przelotowej ulicy 20 Października, po której gnały auta z Gdyni do Gdańska i z
Gdańska do Gdyni.
— Rany boskie! — jęknęła pani Helena.
Bracia Siemionkowie przeskoczyli szczęśliwie ulicę i już się odwracali, i wesoło
machali rękami.
— Rozszarpię ich na kawałki — warczała Paulina zbiegając schodkami. — Tym
razem rozszarpię na pewno.
Zdenerwowane panie, sapiąc z powodu zbyt szybkiego pokonania schodów, dopadły
dzieci.
— My tylko spieszyliśmy się do Anusi — tłumaczył Jarek.
— A wy tak wolno wleczecie się przez ten tunel — robił bezczelnie wyrzuty Marek.
— Czy chcielibyście mieć taki wypadek jak ciocia Pela? — zapytała Konstancja.
— Tak — Arek z całym przekonaniem skinął głową. — To fajnie chodzić z taką ręką
i z takim okiem. — Z zachwytem wpatrzył się w panią Pelę.
Konstancja z rozpaczą spojrzała na Helenę. — Ty sobie dawaj z nimi radę —
powiedziała oczami.
Pani Jeziorańska podniecona wzrokiem przyjaciółki wygłosiła cały traktat o
posłuszeństwie, o szanowaniu przepisów, o dyscyplinie społecznej.
Chłopcy szli koło niej z pospuszczanymi głowami. Ich miny manifestowały znużenie,
zmęczenie, a nawet pogardę dla tego potoku słów, pod którym ginęli. — Dlaczego
każda frajda musi być później okupiona koniecznością wysłuchiwania takich ględzeń?
— zapytywały ich zrezygnowane spojrzenia.
— Czy zrozumieliście, co mówiłam, i czy zapamiętacie, jak należy się zachowywać
na ulicy? — zapytała Helena dochodząc do Domu Dziecka.
Młodzi Siemionkowie skwapliwie kiwnęli głowami. Takie zdania zwiastowały
zwykle zakończenie nudziarstw, które młodym ludziom w ich wieku trudno było
wytrzymać.
— No! Teraz sobie pohasajcie — powiedziała pani Helena puszczając rączki Anusi i
Arka, gdy całą gromadą wkroczyli pomiędzy pierwsze drzewa. A zwracając się do
przyjaciółek, dodała: — Wiecie, że niedługo dostanę od synów telewizor? Tak się
cieszę! Czy będziecie do mnie przychodzić?
Paulina puściła rękę Jarka, a Konstancja Marka. Spodziewały się, że dzieci, jak młode
psiaki spuszczone ze smyczy, skorzystają natychmiast z okazji, wypuszczą się w las i
w szalonych podskokach zaczną wyładowywać nadmiar energii. Tymczasem one
przywarły do swych opiekunek.
— Telewizor? W dechę! — ucieszył się Arek.
— To ja w środy nie będę chodził do szkoły, bo rano jest „Święty” — oznajmił Jarek.
— A czy widziałaś, Anusiu, „Zorrę”? — zapytał Marek.
— Żeby i nasz tata kupił telewizor! — zaskomlił Jarek.
— Ile tam filmów o kowbojach i gangsterach! — wykrzyknął Arek. — Ttatata...
tatata... tatata... — zaczął z ręki ostrzeliwać najbliższe krzaki.
— Masz współczesne dzieci — powiedziała z niechęcią Pela. — Moje wnuki
niewiele mądrzejsze. Zaprowadź takich do lasu, to będą gadać o gangsterach, o
Zorrach... Lasu one nie widzą i nie zobaczą.
— Jak byłam w ich wieku... — zaczęła Konstancja.
— To nie oni winni — spróbowała obronić dzieci Helena. — To my nie mamy czasu
wprowadzić ich w ten piękny świat. Słuchajcie, dzieci — zwróciła się do malców. —
Popatrzcie tylko, jaka piękna pogoda, jakie błękitne niebo. Musicie wiedzieć, że teraz
jest akurat przedwiośnie, najpiękniejszy okres w roku, że teraz właśnie natura budzi
się ze snu zimowego. Że te wszystkie patyki, które w tej chwili wyglądają jak
uschnięte, pęcznieją od soków, a niedługo zaczną wypuszczać listeczki. A może już
znajdziecie jaki mały listek? Trzeba rozejrzeć się w terenie, sprawdzić i popatrzeć, co
wiosna robi w lesie.
— A może spotkacie samą wiosnę? — uśmiechnęła się Paulina.
— A może spotkacie rusałkę? — powiedziała rozmarzonym tonem pani Pela.
Chłopcy, którzy już podrywali się do biegu, zatrzymali się.
— A co to rusałka? — zapytał Marek.
— No i widzicie! — wykrzyknęła Pela. — Dla nich pojęcie rusałki jest zupełnie obce,
za to dokładnie wiedzą, co to gangster.
— Mama zawsze mówi, że jak się czegoś nie wie, to należy pytać — odpowiedział
oburzonym głosem Jarek.
— Słusznie — podtrzymała go pani Jeziorańska. — Rusałka to taka leśna boginka.
— A co to bobinka? — zapytała Anusia.
Panie, które chciały pogadać spokojnie, spojrzały na siebie z rozpaczą. Wreszcie
Helena z grubsza wytłumaczyła im, co to jest rusałka, i z trudem namówiła, żeby jej
szukały. Obiecywała, że jeśli będą dobrze szukać, to może i znajdą.
— Ufff! — stęknęła Pela. — Już myślałam, że się ich ani na chwilę nie pozbędziemy.
Szły teraz spokojnie szeroką aleją, wężowo wijącą się po zboczu pagórka, i z
satysfakcją zagłębiły się w sprawach, które je tak bardzo interesowały. Omawiały
projekt remontu mieszkania Siemionków, gdy zza zakrętu, który przesłaniał następny
odcinek drogi, doszedł ich uszu chóralny wrzask dziecięcy. W sekundę później
ukazała się Anusia, która pędziła na swych tłustych nóżkach.
— Znaleźliśmy! — krzyczała zadyszana. — Znaleźliśmy rusałkę! Ale ona siedzi z
rusałem!
— Cóż one tam znowu wyprawiają? — z irytacją odezwała się Konstancja.
Zakręt był tuż tuż. Panie przyśpieszyły kroku i oto co ujrzały!
Na ławeczce siedziała Marylka Irmi z panem Golendziniakiem, a koło nich
wyskakiwali wrzeszcząc bracia Siemionkowie.
— Rusałka z rusałem! Boginka z boginem!
— A słowo stało się ciałem! — wykrzyknęła Pela unosząc do góry zagipsowaną rękę.
XXXII
Polowanie na panią Irmi i jej pragnienie, aby Jerzy Golendziniak nie bawił się w
Czarnego Luda
— Och! — westchnęła Marylka, gdy minęła pierwsza chwila zaskoczenia. — Och!
Jak to dobrze, że chociaż przed wami nie będę musiała dłużej udawać.
— Rusałka z rusałem! Boginka z boginem! — wrzeszczały rozdokazywane dzieci.
— Zróbcie coś z tymi szatanami, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać — jęknęła
Pela.
— Robin Hood — wpadła na szczęśliwy pomysł Paulina. — Zróbcie łuki i bawcie się
w Robin Hooda.
— Tylko nie odchodźcie za daleko! — wołała Helena za odbiegającymi dziećmi,
którym ten pomysł trafił do przekonania.
— Cieszę się jeszcze dlatego, że poradzicie nam, a może i pomożecie z babką. Ona
nienawidzi Jerzego, Jerzy boi się jej jak ognia, a ja... ja... same wiecie...
Marylka o mało się nie rozpłakała, ale nie zdążyła tego uczynić, ponieważ pulchna
Pela chwyciła ją w ramiona i czule przytuliła do wezbranego wzruszeniem łona.
— Jakaś ty głuptasińska! Przecież babka od półtora roku wychodzi ze skóry, żeby cię
wydać za pana Golendziniaka. Ona go i lubi, i szanuje, i niejeden raz zwierzała mi się,
ż
e dopiero wtedy umrze spokojnie, gdy zobaczy ciebie jako żonę tak wartościowego
człowieka, jak pan Jerzy.
— Niemożliwe... — pan Golendziniak ciężko siadł na ławce i chusteczką wytarł
spotniałe czoło. — Niemożliwe... Zachowywała się i postępowała tak, że nigdy bym
się tego sam nie domyślił. Czy pani się nie myli?
— Ale gdzież tam — roześmiała się pani Pela. — Przecież mnie zaangażowała do
pomocy. No... Może metody wybrała niezbyt fortunne...
— Dlaczego pani nigdy mi tego nie podszepnęła w największej choćby tajemnicy? —
zapytała z wyrzutem Marylka. — Zaoszczędzilibyśmy sobie tylu miesięcy troski.
— Twoja babka wytłumaczyła mi, że gdybyś wiedziała o napuszczaniu was na siebie,
czułabyś się skrępowana. Teraz widzę, że to wcale nie było takie głupie. Najlepszym
dowodem jest owocność skutków.
— A myśmy się martwiły, że ciebie w biurze tak wyzyskują w niedzielne
przedpołudnia — powiedziała ze śmiechem Paulina.
— Przecież parę razy w tygodniu musiałam spędzić trochę czasu z moim mężem.
Tak, z moim mężem! Niech się dzieje, co chce! Musicie dowiedzieć się wszystkiego.
Pod starszymi paniami ugięły się kolana i Jerzy Golendziniak szybko usadowił je na
ławce.
— Wzięliście ślub po kryjomu?! — krzyczała oburzona Konstancja.
— Nie mieliście do nas zaufania?! — martwiła się Helena.
— Nigdy wam tego nie daruję! — gniewała się Pela.
— Jak mogłaś... — żaliła się Paulina.
— To moja wina — zaczął tłumaczyć Jerzy. — Marylka jest tak zahukana przez
babkę...
— Gamoń — półgłosem, przedrzeźniając sposób mówienia pani Irmi, powiedziała
Pela.
— Właśnie — podjął ze śmiechem.— Więc się bałem, żeby Marylka z lęku przed
panią Irmi, której zresztą i ja się boję piekielnie, nie zmarnowała naszego wspólnego
ż
ycia. Jedynym ratunkiem wydawała mi się sytuacja, której już nie można odrobić.
— Ślub?
— Tak — potwierdził. — A Marylkę trochę oszukałem, bo wytłumaczyłem jej, że
musimy mieć akt ślubu, żeby mi przyznano mieszkanie. Proszę mnie zrozumieć.
Teraz mieszkanie już mamy, ale przeprowadzka równa się wyprowadzce z kołchozu i
tu truchlejemy, co i jak powiedzieć pani Irmi. A spieszyć się musiałem, bo od
Sylwestra zaczął się kręcić ten marynarz...
— Marynarza pani Irmi usiłowała naplątać dlatego, że wobec pana obojętności
straciła nadzieję — wyjaśniła Pela.
— Ba! Gdybyśmy to wszystko wiedzieli!...
— Wszystko dobre, co się dobrze kończy — zreasumowała Helena.
— A teraz myślę, że trzeba zawołać dzieci — poddała Pela. — Odstawimy je do
domu i wszyscy walimy złożyć życzenia pani Irmi. Cieszę się, że na własne oczy
zobaczę jej uszczęśliwioną minę.
— Jeszcze ja muszę coś powiedzieć Marylce — odezwała się Konstancja. — Czy
pamiętasz naszą rozmowę o talarach, które babka upycha po różnych schowkach?
— Aha — odpowiedziała Marylka.
— Więc jak mnie wtedy prosiłaś, usiłowałam to odkręcić. Pani Irmi wytłumaczyła mi
jednak, że robi oszczędności nie z dziwactwa, tylko żeby wyprawić tobie huczne
wesele. Zbiera zaś na ten cel dziesięciozłotówkami, bo to zabawniej. Wobec tego
przestałam się w tę sprawę wtrącać. Przyznacie mi rację, że jej posunięcia okazały się
i rozsądne, i przewidujące.
Zabrawszy po drodze z Łysej Góry Lenę i Kasię całe towarzystwo wymaszerowało z
lasu. Paulina ofiarowała się odprowadzić dzieci, reszta udała się w kierunku domu
zamieszkałego przez przesławny „kołchoz”. Wielkie jednak było rozczarowanie, gdy
się okazało, że pani Irmi nie ma jeszcze w domu. Na razie jednak rodzina
Kowalkowskich i córka Pełi z mężem wzięli udział w ogólnej radości z niekłamaną
ż
yczliwością. Wszyscy zapomnieli o dawnych niesnaskach, ciesząc się szczęściem
młodej pary. Wreszcie zięć pani Peli wpadł na pomysł, aby wspólnym obiadem uczcić
tak wielkie wydarzenie. Dochodziła już godzina trzecia, gdy wszystko do uczty
zostało przygotowane. Na stołach zniesionych do pokoju Peli znalazły się zapasy z
lodówek i spiżarek, a dzięki panu Kowalkowskiemu zjawiła się też pokaźna butelka
wódki. Teraz czekano tylko na panią Irmi, ale gdy wybiła godzina czwarta, wszyscy
zaczęli się niepokoić.
— Czy aby jej się coś nie stało? — wymówiła starsza pani Kowalkowska to zdanie,
które od pół godziny nasuwało się wszystkim.
— Wyszła z domu przed godziną jedenastą — dodała córka Peli.
Marylka spojrzała przestraszonym wzrokiem na swego męża.
— Nie martw się — próbował ją uspokoić. — Babcia przecież jest taka dzielna. Na
wszelki jednak wypadek wyskoczę do pogotowia i sprawdzę.
— A ty... — pani Pela zwróciła się do zięcia. — Leć do MO.
— To ja pobiegnę do Siemionków — ofiarowała się Paulina. — Odprowadziłam
dzieci tylko do bramy i nie wchodziłam na górę. Może babcia wstąpiła do nich i
została na obiedzie.
— A może jest u nas i czeka? — poderwała się Kasia. — Trzeba sprawdzić.
— To ja idę do Kwiatkowskiej — zawołała Konstancja. — Pani Irmi lubi ją
odwiedzać.
Połowa biesiadników rozbiegła się na cztery strony nie tyle świata, ile Sopotu, reszta z
niepokojem oczekiwała wiadomości. Po kolei wracali jednak wszyscy z
informacjami, że nikt dziś nie widział ani nie spotkał pani Irmi.
Wraz z Pauliną przybiegła Bunia i Adam.
— Co się jej mogło przytrafić? — jęczała Pela, podczas gdy Marylka zaczęła płakać.
— Zginęła! Zginęła na amen — zaczęła też popłakiwać Bunia.
— Musimy jeszcze raz poszukać — zdecydował zdenerwowany Golendziniak. —
Niech panie podadzą wszystkie znajome babci, jakie tylko pamiętają, i ich adresy.
Pójdziemy sprawdzać.
— Czekajcie — odezwała się Helena Jeziorańska. — A może poszła do Biura
Wystaw Artystycznych i siedzi na dyżurze z Bożydarkiem?
— A może jest z wizytą u jej siostry? Ją także polubiła. Czekajcie... Gdzie one
mieszkają?
— Gdzieś koło cmentarza...
— Ja wiem.
— Niech pani daje adres!
Znów z paroma adresami ochotnicy rozbiegli się po mieście, ale wrócili bez babci.
Jedna Konstancja przyniosła wiadomość od ostatniej osoby, która rozmawiała z panią
Irmi.
— To ta, co śpiewa z Bunią w chórze. Czekajcie... Jak ona się nazywa? Aha!
Lewandowska. Otóż spotkały się z panią Irmi około godziny pierwszej na Monte
Cassino, zatrzymały i nawet pogadały chwilkę.
— Niech pani powtórzy wszystko, co opowiadała ta Lewandowska. Może z tego
wyłapiemy jakiś ważny szczegół — dopytywał się Adam.
— Wątpię. Mówiły o Monciaku. Według pani Lewandowskiej babcia Irmi wyglądała
dobrze, była wesoła i cały czas tryskała lokalnym patriotyzmem, czyli cieszyła się, że
ulica tak pięknie wygląda po ułożeniu płyt i asfaltu. Lewandowska gadała o radości
pani Irmi, która z właściwym sobie entuzjazmem wychwalała naszych „ojców miasta”
i powiedziała mniej więcej coś takiego, że to są ostatni humaniści na tym
zmotoryzowanym i zatechniczonym świecie, bo ofiarowali nie tylko swoim dzieciom,
ale i falangom wczasowiczów taką piękną ulicę. Dodała też, że w lecie będzie tu
przepięknie, bo gdy krążowniki szos będą się zarzynać na wąskich sąsiednich ulicach
i nawzajem dusić spalinami, tam przynajmniej zwyczajny człowiek odetchnie
ś
wieżym powietrzem.
— Więcej nic nie mówiła?
— O! Mówiła jeszcze, że trochę mniej podobają jej się te obmurowane kwietniki,
ponieważ przypominają groby. Zażartowała nawet, że tu właśnie, w którymś z nich
chciałaby leżeć po śmierci, bo cały Sopot defilowałby koło niej, orientowałaby się
więc, co słychać na mieście, podczas gdy na cmentarzu będzie się strasznie nudzić,
tak daleko od wszystkich i od życia.
— Rany boskie! — wykrzyknęła Bunia. — Jeżeli mówiła o grobach i cmentarzach, to
znaczy miała jakieś przeczucia!
Wszystkim zimny dreszcz przeleciał po plecach i w pokoju zapanowała tragiczna
cisza. W sekundę później usłyszano szczęk klucza w zamku i pani Irmi zdrowa, cała,
wesoła i uśmiechnięta wkroczyła między zdenerwowaną gromadkę przyjaciół i
rodziny.
— Babciu! — krzyczała Marylka.
— Ciociu! — krzyczały Lena i Kasia.
— Pani Irmi!!! — wołali współlokatorzy i przyjaciółki.
— Gdzie byłaś? — dopytywała się Lena, gdy minął pierwszy zamęt.
— Wracałam już ze spaceru, a szłam tym razem Podjazdem, i gdy miałam przejść na
drugą stronę Października, zatrzymał się przede mną trolejbus, bo mu ten pałąk
wyskoczył. Skorzystałam więc z okazji, wsiadłam do wozu i pojechałam do Redłowa,
do Domu Rencistów i Emerytów. Od dawna planowałam sobie tę wycieczkę, aby
zobaczyć, jak tam jest, bo jak ciebie, Marylko, wydam za mąż, to tam chcę
zamieszkać. Z dzisiejszej lustracji jestem zadowolona. Bardzo mi się wszystko
podobało, babki urocze, a kierowniczka jest przemiłą i uczynną osobą.
— Ależ, babciu! — krzyknęła Marylka. — Przecież będziesz mieszkać razem z nami.
— Z nami? To znaczy z kim? — zapytała ostro babcia patrząc badawczo w oczy
wnuczce.
Ale Marylka w obliczu babki dostała znów ataku nieśmiałości, a pan Golendziniak
szybko schował się za barczyste plecy Adama Siemionko.
Na głowy więc przyjaciół i współlokatorów spadł obowiązek poinformowania starszej
pani o tym, co się stało.
— No... nareszcie — odsapnęła. — Czyli, jak to teraz mówicie, Marylkę mam już z
głowy i niech się dalej martwi pan Jerzy, Wobec tego dajcie mi kieliszek wódki.
Wypijemy za pomyślność młodej pary. Należy nam się.
— A może walerianę? — zaproponowała młodsza Kowalkowska. — Miała pani
przecież dzień obfity w przeżycia.
— Nie jestem mięczakiem — ofuknęła ją babcia. — Nie chcę waleriany. Chcę
kieliszek wódki. A co do wspólnego mieszkania, to sobie wasz pomysł
wyperswadujcie. Nie życzę sobie, abyście nowe życie zaczynali bawiąc się w zabawę
pod tytułem: „A boicie się Czarnego Luda?” Musicie się ze sobą zżyć po swojemu i
trzecia osoba, zwłaszcza taka jak ja, zupełnie wam do szczęścia niepotrzebna.
Marylka i Jerzy Golendziniak zaczęli jednocześnie przekonywać babkę, że wspólne
pożycie na pewno ułoży się pomyślnie, ale nie chciała nawet o tym słyszeć.
— Nie — odpowiadała niezłomnie na wszystkie argumenty. — Ja już zdecydowałam
i musicie się do tego zastosować. Idę do Domu Rencistów i Inwalidów... Chyba?...
— Chyba? — zapytali wszyscy.
— Chyba... żeby Konstancja zechciała się do mnie tutaj przeprowadzić, to wolałabym
zostać na starych śmieciach.
Zakończenie,
z którego widać, ile to możliwości otwiera się przede mną, podczas gdy cień
legendarnego dziadka Xawerego jak majaczył, tak majaczy na horyzoncie
W tym okresie, gdy rozegrały się powyżej opisane wypadki, ja właśnie wreszcie
zdecydowałam się zainteresować tą jakąś przedziwną historią o czyimś dziadku,
złapałam słuchawkę i połączyłam się z biurem, gdzie pracuje Baśka Siemionkowa.
— Basia! — zawołałam słysząc jej głos, gdy przedarłam się już przez Scyllę i
Charybdę centrali telefonicznej. — Basiu! Czy mogłabyś poświęcić się dla starej
przyjaciółki i odżałować choć mały kwadransik? Mam do ciebie pilny interes.
— Dlaczego mały kwadransik? — zdziwiła się Basia. — Nie widziałyśmy się całe
wieki, należy nam się solidne popołudnie, żeby zlikwidować towarzyskie zaległości.
— Ale przecież wy z Adamem jesteście tak zapracowani, że nie chciałabym...
— To zapracowanie należy do przeszłości. Jesteśmy wolni jak ptaszki! Zresztą
opowiemy ci wszystko. Co?... Co?... Katowice? Już lecę! Słuchaj! Mam służbowy
telefon. Bądź o piątej w „Ulu”.
I rzuciła słuchawkę.
Wybierając się do kawiarni zabrałam do torebki pokaźnych rozmiarów notatnik.
Stanowczo wolałam historię dziadka usłyszeć od Basi niż od starszej pani. Czułam
jakoś przez skórę, że młody entuzjazm Basi ewentualnie może i zapali mnie do tych
staroświeckich historii i dzięki temu coś mi się na ten temat zacznie rozkręcać,
podczas gdy ględzenie starszej pani może zwarzyć mgliste jeszcze i wątłe moje dobre
chęci.
Do kawiarni Baśka przyszła z Adamem. Więc przede wszystkim musieli opowiedzieć
ze wszystkimi szczegółami, jak budowali domek i jak doszło do tego, że go sprzedają.
— Sprawa już prawie załatwiona — zakończył Adam. — Cenę osiągnąłem bardzo
dobrą. Przydała nam się rodzinna pięciolatka! Tarzamy się w forsie, robię prawo jazdy
i na urlop wypryśniemy do Jugosławii.
Aż mnie zatkały te rewelacje.
— A jaki miałaś do mnie interes, bo my gadamy i gadamy i ciebie do głosu nie
chcemy dopuścić — zapytała Basia, gdy roztrząsnęliśmy już wszelkie aspekty tyczące
domku, auta, remontu mieszkania, trasy wakacyjnej.
— Chciałam, żebyś mi opowiedziała o dziadku, bo wreszcie zdecydowałam się na
niego.
— O jakim dziadku ma ci ona opowiedzieć? — spytał Adam.
Wytrzeszczyłam na niego oczy. Jak to? Cały Sopot gada o dziadku, a on, tak bliski
ź
ródła, nie wie nawet o jego istnieniu? Cóż to znaczy?
Tymczasem Baśka wybuchnęła śmiechem.
— Adam — wyjąkała wreszcie przez łzy — czyżbyś zapomniał o dziadku pani
Heleny Jeziorańskiej, który w swoim czasie tak bardzo zatruwał ci życie?
Adam z tępą miną gapił się na nas.
— No patrzcie... — powiedział zaskoczony. — Rzeczywiście w nawale spraw
zapomniałem o tym przewrotnym staruchu. Ale przez ostatnie pół roku tyle się działo,
ż
e zapomniała o nim i Bunia, i Konstancja, i reszta pań z klubu, a przede wszystkim
zapomniała pani Helena.
— Wiadomość jednak o jego przedziwnych przygodach zatoczyła szerokie kręgi i
teraz wiele osób w Sopocie interesuje się jego historią. Proszę, opowiedzcie mi
wszystko, co tylko o nim wiecie — zakończyłam.
Basia i Adam mrugnęli do siebie porozumiewawczo.
— Dobra — odpowiedział Adam. — Opowiemy ci wszystko, co wiemy. Ale będziesz
musiała uzbroić się w cierpliwość.
— Będziesz cierpliwa? — upewniła się jeszcze raz Basia.
Przyrzekłam, że będę. A oni zaczęli swoją długą opowieść o pani Helenie
Jeziorańskiej, jej synach, „samsonach” i Anusi; o Buni i chórze Związku Rencistów i
Emerytów; o Paulinie, jej najpierw chorobach i hipochondrii, uleczonej w gronie
starszych pań, a potem o marynarzu, który telefonuje z dalekich oceanów; o
Konstancji, teoretyku życia na starość; o pani Peli Nowackiej, jej przygodach z
kabałami, psami i podkową; o babci Irmi, gamoniu Marylce i panu Golendziniaku; o
Kasi i Lenie, srebrnym pantofelku i zagraniczniku, no i o Bożydarku.
Parę razy podprowadzali mnie tuż... tuż... do historii dziadka Xawerego
Jeziorańskiego — tak blisko, jak życie ich w swoim czasie podprowadzało. Wtedy
sięgałam po notatnik, aby go zaraz odłożyć, ponieważ i tym razem nic z ich gadania
nie wychodziło.
— A teraz kończył Adam — gdy wiesz już wszystko, powiedz nam, czy zechciałabyś
przystąpić do zawiązującego się właśnie tajnego komitetu, mającego za cel wydanie
Pauliny za „pana drugiego”? Bo widzisz przecież sama, że tylko to rozwiązałoby
naszą sytuację mieszkaniową.
— A może masz jakie chody w kwaterunku? — zapytała Basia. — Trzeba by pomóc
pani Helenie Jeziorańskiej. Ona marzy o zdobyciu pokoju po Golendziniaku.
Chciałaby zamieszkać razem z panią Irmi, Konstancją i Pelą. Jeszcze teraz, gdy
otrzymała telewizor od synów, to dla staruszek byłby raj.
— A jak cię pozna ciocia Pela, to na pewno wkręci ci największą, ale i najmilszą psią
pokrakę ze schroniska, no i zapisze cię na członka Towarzystwa Opieki nad
Zwierzętami. Przydasz się do propagandy.
— Konstancja nauczy cię, jak się przygotować do ładnej, zdrowej i miłej starości.
— Lena wciągnie cię do Dyskusyjnego Klubu Filmowego.
Coraz szybciej mówili oboje naraz.
— Będziesz, miała pełne ręce roboty — cieszyła się Basia.
Zaczęło mi się kręcić w głowie w obliczu tych wszystkich możliwości, które się
przede mną roztaczały. Poczucie jednak obowiązku pomogło mi wrócić do punktu
wyjściowego i zawołałam:
— To wszystko bardzo pięknie! Ale dziadek? W tej całej historii, która od niego się
zaczęła, gdzież on się podział?
— Rzeczywiście! Gdzież on się podział? — powtórzył ze zdziwioną miną Adam.
Sopot 1967
SPIS ROZDZIAŁÓW
Wstęp, czyli spotkanie z historią o dziadku
I. O tym, jak wyglądało życie w domu Siemionkow, ponieważ, jakby nie było, jest
ono ściślezwiązane z historią o dziadku
II. O tym, jak Paulina wpadła w szpony Konstancji, ponieważ zarówno jedna, jak i
druga w historii o dziadku odegrały dużą rolę
III. Historia o dziadku ma się zmaterializować, ale rozpływa się w kabale, problemie
odżywiania i stylu życia na starość
IV. Czarny poniedziałek, w którym się tyle strasznych rzeczy u Siemionków
wyprawia, że na nic innego nie ma miejsca
V. Sukcesy kabałowe pani Pelagii załamują się w kompromitującej degrengoladzie
VI. Dziadek i jego narodziny podczas burzy z piorunami zyskują wreszcie
wdzięcznych słuchaczy, ale
VII. Na razie o tym, jak budowanie domku może dać więcej wrażeń niż najciekawsze
historie rodzinne
VIII. Babcia Irmi bierze w swoje ręce sprawę historii o dziadku, ale ginie ona pod
lawiną tarek, komisji lekarskich oraz róż pana Golen-dziniaka
IX. Helena Jeziorańska robi bilans swego pobytu w Sopocie i nie przejmuje się
pełnym wyrzutu spojrzeniem dziadka
X. Przyjęcie na cześć dziadka zaczyna się i kończy długim monologiem babci Irmi
224XI. Konstancja kłopocze się Pauliną, a Jeziorańska na razie kompletnie zapomina
o swoim dziadku
XII. Tym razem o nowych kłopotach Konstancji z przyjaciółkami jej przyjaciółki
XIII. Konstancja i pani Jeziorańska dowiadują się, jak wygląda podczas sezonu życie
rdzennego sopociaka
XIV. Babcia Irmi spotyka rywalkę i zastanawia się, która z nich dwu wygrała, a która
przegrała wielką grę życiową
XV. „Wielka miłość” Kasi przesłania i historię o dziadku, i sezon, i wszystkie inne
dzienne sprawy
XVI. Renesans wspomnień o dziadku sprawia, że inżynier Siemionko traci
równowagę ducha
XVII. Inżynier Siemionko popada w konflikt wewnętrzny w związku z cieniem pana
Xawerego Jeziorańskiego
XVIII. Konstancja według porady Pauliny uspołecznia samą siebie, z czego wynikają
dwa epilogi
XIX. Dni powszednie przepełnione konsumowaniem kultury i sztuki kończą się
kompromitacją ideału Leny
XX. Furię, która miota babcią Irmi, rozładowuje dopiero incydent z „przyszłością
narodu”
XXI. Diabeł nakrywa ogonem, a Adam posądza dziadka Xawerego o niecne zabawy
w chowanego
XXII. Zjawienie się Arka wróży noworoczną pomyślność, co nie przeszkadza zginąć
srebrnemu pantofelkowi
XXIII. Babcia Irmi przewraca się na Mickiewicza, ponieważ nie tylko chce, ale i musi
zobaczyć królewicza
XXIV. Kasia i królewicz odpływają, a z listu dowiadujemy się ważnych rzeczy o
kocie Tobiaszu
XXV. Pani Irmi wierzy w prognostyki, które na razie się nie sprawdzają, ale Łeba
ratuje sytuację
XXVI. Łebskie przygody, czyli urodzaj na dorodnych chłopów, oraz adoptowanie
Bożydarka
XXVII. Telefon z Indyka elektryzuje dom Siemionków, telegram z Londynu
elektryzuje klub, a Paulina staje się Paulą
XXVIII. Kasine rewelacje: Londyn, boarding-house'y, „starzy Polacy” itd... itd...
XXIX. Basia i Adam Siemionkowie postanawiają posłuchać zdrowego głosu ludu, ale
boją się pójść na udry z panią Irmi
XXX. „Dziewczęta” znów się kłócą, Bożydarek zdobywa nowe przyjaciółki, a pani
Pela szczęście — problematyczne
XXX. Wojna religijna różni przyjaciółki, a dzieci spotykają w lesie rusałkę w
towarzystwie rusała
XXXII. Polowanie na panią Irmi i jej pragnienie, aby Jerzy Golendziniak nie bawił się
w Czarnego Luda
Zakończenie, z którego widać, ile to możliwości otwiera się przede mną, podczas gdy
cień legendarnego dziadka Xawerego jak majaczył, tak majaczy na horyzoncie
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK 1969 Wydanie pierwsze. Nakład 20 000 +
250 egz. Ark. wyd. 11,25. Ark. druk. 14,25. Papier offs. sat. III kl. 70 g z fabryki
papieru w Boruszowicach. Oddano do składania 20 IX 1968 r. Podpisano do druku 1
druk ukończono w lutym 1969 r.
Zam. nr 1142 L-4 Cena zł 16.—
Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23