Protest w USA przeciwko "polskim obozom"
Wtorek, 19 października (09:31) Więcej na temat:
Polacy w USA
,
"polskie obozy koncentracyjne"
Przed siedzibą "Wall Street Journal" w Nowym Jorku
w poniedziałek odbył się drugi protest przeciwko użyciu
przez dziennikarzy tej gazety sformułowania "polski obóz
koncentracyjny" oraz "polskie obozy" w odniesieniu do
hitlerowskich obozów w okupowanej Polsce.
Siedziba "Wall Street Journal"
/AFP
Pod redakcją "WSJ" na Manhattanie pojawiła się niewielka grupa Polaków i Amerykanie
polskiego pochodzenia. Przynieśli ze sobą transparenty i polskie godło. Wznosili okrzyki:
"Zmieńcie tekst, bo jest on nieprawdziwy".
- Nie możemy pozwolić na to, by taka gazeta jak 'Wall Street Journal" używała takich
obraźliwych dla nas słów - powiedział Stefan
Komar
, komendant posterunku policji na
Greenpoincie. Ten syn polskich imigrantów od kilku
miesięcy
prowadzi w Nowym Jorku
kampanię mającą zmusić "WSJ" do sprostowania i przeprosin za użyte sformułowania "polskie
obozy koncentracyjne" w dwóch
artykułach
.
Protest wzbudził zainteresowanie przechodniów, jednak nikt z redakcji "WSJ" nie wyszedł do
manifestujących. Organizatorzy zapowiadają kolejne protesty. Pierwsza pikieta odbyła się dwa
tygodnie temu.
Dziennik "Wall Street Journal" jeden z artykułów ze sformułowaniem "polski obóz
koncentracyjny" opublikował 14 maja. Mimo interwencji Polonii i konsulatu RP w Nowym Jorku
redakcja nie opublikowała do tej pory sprostowania ani przeprosin.
INTERIA.PL/PAP
http://fakty.interia.pl/swiat/news/protest-w-usa-przeciwko-polskim-obozom,1546349,4
Witold Szuman
„Tęcza”, nr 9, Luty 1934, str. 25‐28,32.
Wszechwładza prasy w Ameryce
Jeśli słuszną jest maksyma o potędze prasy, to przede wszystkim w odniesieniu do Stanów
Zjednoczonych. W ojczyźnie Yankesów dziennik rzeczywiście odgrywa pierwszorzędną rolę w życiu
jednostki i całego społeczeństwa. I nie dzieje się tak dlatego, że dokoła wielkiego dziennika i za jego
pośrednictwem odbywa się niekiedy kształtowanie spraw publicznych wielkiej wagi, ale głównie ze względu
na to, że dziennik amerykański dociera do rąk każdego bez wyjątku obywatela. Ludzi nie czytających gazety
przynajmniej dwa razy w ciągu dnia niema literalnie w Ameryce.
MILIONY EGZEMPLARZY
Tym się też tłumaczy zjawisko nader ciekawe i tak bardzo dla Stanów Zjednoczonych
charakterystyczne niebywałych w pojęciu Europejczyka nakładów niektórych dzienników. W kraju
wszelkiego rodzaju rekordów milionowe nakłady nawet mniejszych pism codziennych w Stanach
Zjednoczonych nie są bynajmniej czymś wyjątkowym. W Ameryce pism słabych finansowo, tam w
szczególności, gdzie odbywa się wytężone współzawodnictwo, niema wcale. Pisma takie byłyby po prostu
nie do pomyślenia. Dlatego też olbrzymia metropolia, Nowy York z przyległościami, licząca wraz z
Brooklynem i Jersey City, stolicą Stanu New Jersey, około czternastu milionów mieszkańców, posiada
zaledwie kilka wielkich dzienników, których za to łączny nakład wynosi fantastyczną liczbę dziesięciu
milionów egzemplarzy dziennie.
Prasa w Stanach Zjednoczonych jest businessem, jak wszystko inne. Dlatego nie może być mowy w
tym kraju o jakimś ideowym kierunku tego lub owego dziennika w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Wprawdzie są pisma wyraźnie uchodzące za organy partii republikańskiej bądź demokratycznej, ale
przynależność ich do tego lub owego obozu politycznego najściślej łączy się z polityką boss'a, czyli
właściciela wydawnictwa. Jeśli proprietor, względnie, główny manager znajduje dla siebie za wygodne
popierać w czasie wyborów do zarządu miasta, albo na stanowisko gubernatora stanu, miłego sobie
kandydata z przeciwnego obozu, cała dotychczasowa etykieta partyjna przestaje mieć jakiekolwiek
znaczenie. Zdarza się to wprawdzie rzadko, ale nie jest bynajmniej jakimś odosobnionym wyjątkiem.
Krótko mówiąc, w prasie amerykańskiej, w szczególności w tak zwanej Yellow Press,
reprezentowanej głównie przez dzienniki Williama Randolpha Hearsta i inne podobnego typu, pecunia non
olet. Za wszystko się zresztą płaci w tej przedziwnej republice, a ponieważ polityka jest businessem, który
kosztuje może nawet więcej, aniżeli wszystkie inne, przeto każdy okres wyborczy dla wielkiego dziennika
amerykańskiego jest prawdziwie złotodajnym żniwem.
W dzienniku amerykańskim bynajmniej nie chodzi o prawdę. Prawda zresztą w życiu na modłę
amerykańską jest pojęciem na ogół względnym. Dla prawdy nikt tam nawet palcem nie kiwnie, chyba że
takie niewinne zajęcie może znowu okazać się również tylko dobrym businessem. Dziennik amerykański żyje
sensacją, bo sensacja stanowi główny fundament powodzenia amerykańskiego dziennika. Sensacja też jest
tam dla dziennika najpewniejszym businessem. Dla sensacji wyrzuca się niekiedy kolosalne kwoty, byleby
tylko skutecznie współzawodniczyć z prasą konkurencyjną. Prym w tej pogoni za sensacją trzyma,
oczywiście prasa wspomnianego już Williama Randolpha Hearsta, z „New York Journalem” i „New York
Examinerem” na czele. W ślad za nią zdąża prasa założona przez starego Pulitzera, emigranta żydowskiego z
naszego kresowego Pińska. Nieco poważniej prezentują się „New York Herald”, „New York Tribune”,
„Brooklyn Eagle”, „Globe”, ale też nakład tych pism nie stoi w żadnym stosunku do tamtych potęg prasowych.
PRASA HEARSTA
W Nowym Yorku pierwsze skrzypce w prasie brukowej trzyma Hearst. Organizacja jego prasy jest
szczytem wszystkiego, co tylko wyobrazić sobie można w tej dziedzinie. William Randolph Hearst jest
właścicielem kilkudziesięciu dzienników, ukazujących się w różnych miastach Stanów Zjednoczonych. Jest
to, ściślej biorąc, ten sam dziennik, tylko ze szczególniejszym uwzględnieniem miejscowego terenu,
drukowany w miejscowych zakładach graficznych, z własnym wszędzie aparatem wydawniczym,
stanowiący też w samej rzeczy miejscowe wydawnictwo. „Chicago Journal” czy „Chicago Examiner”
bynajmniej nie jest tylko na Chicago obliczonym jakimś specjalnym wydaniem nowojorskim, ale pismem na
wskroś miejscowym, mieszczącym się w olbrzymim gmachu, rozporządzającym własną kolosalną maszyną
wydawniczą. Tak samo jest z dziennikiem Hearsta w Bostonie, czy w Pittsburghu, czy w jakimkolwiek innym
mieście, opanowanym przez magnata prasowego. Organizacja tej prasy polega na tym, że cały service
informacyjny wszelkiego rodzaju otrzymywany jest przez wszystkie te dzienniki jednocześnie, nad
wszystkimi zaś czuwa jeden sztab generalny w zwierzchniej redakcji mieszczącej się w Nowym Yorku. Jest to
jak gdyby rodzaj nadredakcji naczelnej, kierującej faktycznie całą olbrzymią maszyną prasową we
wszystkich miastach, w których ukazują się dzienniki Hearsta.
TECHNIKA WIELKIEGO DZIENNIKA
Na usługach prasy amerykańskiej pozostają dzisiaj własne stacje nadawcze, własne precyzyjne
urządzenia techniczne, umożliwiające odbiór natychmiastowy wiadomości z najodleglejszych zakątków
kraju i z całego świata. Automatyczne maszyny samopiszące, automatyczne odbiornice komunikatów,
automatyczna kontrola nad funkcjonowaniem całego aparatu informacyjnego, precyzyjne urządzenia poczty
pneumatycznej i tym podobne cuda techniki dziennika są na usługach prasy amerykańskiej. Każda
wiadomość w formie krótkiego lub dłuższego artykułu kwalifikowana jest natychmiast i błyskawicznie
przesyłana do sali maszyn do składania, tak zwanych linotypów i monotypów, poczym również
automatycznie dostaje się do rąk właściwego metrampaża, który ma nadzór nad łamaniem powierzonych
sobie kolumn. Czynności te w drukarni dokonują się przeważnie automatycznie, a rola człowieka
ograniczona jest przeważnie jedynie do funkcji kontrolujących. Odlewów w stereotypii wykonuje się dla
jednej kolumny zazwyczaj kilkadziesiąt, gdyż drukowaniem numeru zatrudnia się w wielkim dzienniku
amerykańskim niekiedy kilkadziesiąt maszyn rotacyjnych.
Maszyny rotacyjne w takim dzienniku są to prawdziwe potwory, wyrzucające błyskawicznie
strumienie gazet podobnych z wyglądu zewnętrznego do olbrzymich prześcieradeł, objętości kilkunastu
stron przeciętnie. Specjalne wózki na szynach zabierają owe stosy gazet do sortowni, skąd znowu ciężarowe
automobile specjalnego typu rozwożą dziennik w różnych kierunkach olbrzymiej metropolii. Organizacja
sprzedaży jest fenomenalna. Dziennik błyskawicznie dostaje się do rąk czytelnika na ulicy, w tramwaju, w
autobusie, w kolei podziemnej, tak zwanej Metropolitan, w kolei górnej, tak zwanej Elevated Rail Road,
słowem wszędzie. Dziesiątki tysięcy kolporterów w jednej prawie chwili otrzymują gazety w różnych
punktach miasta, przy czym sama sprzedaż chłopcom odbywa się w sposób możliwie najprostszy, byleby
tylko czynności te pochłaniały jak najmniej czasu.
Wydawnictwa Hearsta, a tak samo wydawnictwa pulitzerowskie, jak zresztą wszystkie wielkie
dzienniki amerykańskie zużywają kolosalne ilości papieru. Z tego też względu wydawnictwa te posiadają
własne lasy, własne tartaki, własne olbrzymie papiernie, własne fabryki celulozy i wszystko inne niezbędne
dla fabrykacji papieru. Hearst sprowadza papier dla swych dzienników własnymi pociągami. Do swego
wyłącznie użytku posiada także własne fabryki farby drukarskiej, własne fabryki maszyn, wszelakich
urządzeń potrzebnych dla celów wydawniczych i tym podobne.
REPORTER
Głównym trybem w maszynie prasowej amerykańskiej jest reporter. Reporterów w wydawnictwie
amerykańskim jest zazwyczaj wielu, niekiedy nawet płatnych na wagę złota. Reporter amerykański musi być
fenomenalnie uzdolniony w swoim zawodzie, posiadać wszechstronne, oczywiście na modłę amerykańską,
kwalifikacje, musi przede wszystkim być rzutkim, orientującym się błyskawicznie, umiejącym poradzić sobie
w każdej sytuacji, zdobywającym informacje wcześniej przed policją, a przede wszystkim skutecznie
ubiegającym konkurencję. Reporter amerykański jest też z zasady doskonałym transformistą, sportsmanem,
agentem śledczym, zna się na ,,polityce i historii, pedagogice i cykorii”, jest zresztą, czym kto chce i jak
zachodzi tego potrzeba.
Mózgiem, który kieruje dziennikiem, centrum poruszającym wszystkie tryby i trybiki
skomplikowanej maszyny wydawniczej, jest tak zwany chief manager, względnie editor in chief, niezupełnie
odpowiadający pojęciu naszego redaktora naczelnego. Skupia on w swym ręku funkcje nie tylko redakcyjne,
ale i organizacyjne całego wydawnictwa, czasem zaś i samą maszynę administracyjną. Takim, na przykład,
jest William Randolph Hearst, który osobiście sam steruje swoją prasą, dokładnie poinformowany o
wszystkim, zorientowany w każdym trybie i trybiku olbrzymiego przedsiębiorstwa. Jeszcze dzisiaj można
widzieć multimilionera wydawcę „Żółtej Prasy” siedzącego przy swym biurku, z zakasanymi zwyczajem
amerykańskim rękawami koszuli, mówiącego do parlofonu, bądź wydającego zlecenia sztabowi swych
sekretarzy.
REKLAMA, REKLAMA
Wydawnictwa amerykańskie, zakrojone, na wielką skalę, rozporządzają niezwykłym aparatem
reklamowym. W Ameryce najpierw pojawiły się świetlne reklamy ruchome dziennika, tak zwane rotary
electric journal. Publiczność przechodząc ulicami odczytuje na znacznej wysokości dziennik za pomocą
rotacyjnego światła elektrycznego. W dniu wyborów miejskich, stanowych bądź prezydenckich, ulice w
sąsiedztwie wielkich dzienników, znajdują się w prawdziwym oblężeniu, tam bowiem najłatwiej dowiedzieć
się można o postępujących rezultatach wyborów. Na równi z ruchomym dziennikiem elektrycznym,
umieszczonym zazwyczaj wysoko na drapaczu chmur, w którym znajduje się wydawnictwo, tym samym
celom służą olbrzymie megafony. W czasie ostatnich wyborów prezydenckich wielkie dzienniki
amerykańskie używały dla celów informowania publiczności o rezultatach wyborczych także telewizji.
Prasa amerykańska wiele miejsca poświęca sportowi, gdyż sport stanowi prawdziwą pasję
społeczeństwa Yankesów. Na czoło tedy numeru wybija się wiadomość najważniejszą, ale może to być tak
dobrze wiadomość polityczna jak i zwycięstwo ulubionego boksera, względnie niesamowita zbrodnia czy w
ogóle niezwykłe jakieś zdarzenie. To jest zasadą prasy Hearsta. Oczywiście, drugą zasadą jest, ażeby każdy
artykulik, każda wiadomość opatrzona była ilustracją, lub chociażby tylko jakimś jednym rysunkiem. Jeśli
nie można było zdobyć fotografii, dokonać sensacyjnego zdjęcia, od tego są fachowcy malarze, znakomici
rysownicy. Technika takiej pracy dla pisma codziennego jest po prostu zdumiewająca. Fotomontaże nie
obywają się bez pomocy specjalistów rysowników, którzy wmontowują często fotografie we własne rysunki,
bądź na odwrót rysunki swoje w zdjęcia fotograficzne. Na przykład, przy opisie, dajmy na to, zbrodniczego
wypadku, dziennik podaje nie tylko podobiznę zbrodniarza, fotografie ofiary, podobizny agentów policji,
miejsca, w którym spełniono zbrodnię, ale w sposób plastyczny czytelnik ma uwidocznione w dzienniku, jak
złoczyńca dokonał zbrodni, jak i którędy uciekał, moment kiedy go schwytano na ulicy, i tym podobne
soczyste sensacje.
Dziennik po przeczytaniu w mieście amerykańskim bywa zazwyczaj rzucany na ulicy, w tramwaju, w
hallu, gdziekolwiek. Stąd też stosy śmiecia na każdym nieomal kroku w miastach amerykańskich.
SUNDAY EDITIONS
W niedzielę ukazują się z reguły tak zwane sunday editions, wydania niedzielne dzienników
amerykańskich. Egzemplarz takiego wydania niedzielnego, to spory pakiet zadrukowanego papieru,
zawierający tekstu co najmniej na dwa potężne tomy. Czego tam niema? Jest dodatek specjalny dla dzieci,
przedstawiający zawsze dalszy i nigdy niekończący się ciąg przygód jakichś bezgranicznie głupich
bohaterów. Jest dodatek specjalny, poświęcony jakimś niezwykłościom, przygodom, podróżom, odkryciom,
wypadkom niesamowitym. Jest inny dodatek, pretendujący do roli informatora o sztuce, literaturze, muzyce.
KILKANAŚCIE WYDAŃ NA DZIEŃ
W powszedni dzień wielki dziennik amerykański ukazuje się kilka a nawet kilkanaście razy w ciągu
dnia. Czytelnik amerykański pożąda wiadomości co godzina, co godzinę też prawie ukazuje się na ulicy nowe
wydanie wielkiego dziennika. Ostatnie wydanie takiego „New York Journala” ukazuje się późno w nocy.
Wydania te różnią się między sobą przeważnie pierwszą stroną, która ulega zmianom w miarę potrzeby i w
zależności od gromadzonego w centrali redakcyjnej materiału. Informacja nie może ulegać najmniejszej
zwłoce, musi być podawana natychmiast w gazecie, musi ją czytelnik mieć niezwłocznie, bez odkładania do
następnego dnia. Tym też tłumaczy ta gorączkowa, w niczym nie przypominająca techniki pism
europejskich, fabrykacja, jeśli się tak wyrazić można, gazety amerykańskiej.
PARODJA DOBROCZYNNOŚCI
Wielkie dzienniki amerykańskie, w szczególności tak zwana Yellow Press, są gorliwymi niekiedy
filantropami, oczywiście, nie bez widoków na lepszy business. W czasie bezrobocia, na przykład, często widzi
się wozy motorowe „New York Journala” i „New York Examinerea”, rozwożące po mieście gorącą kawę i
sandwiche dla ubogiej ludności. William Randolph Hearst uprawiał tę zgiełkliwą reklamiarską filantropię w
czasie słynnego kryzysu ekonomicznego za prezydentury Clevelanda, uprawiał ją z powodzeniem dla siebie
ogromny w czasie kryzysu wybuchłego pod koniec prezydentury Teodora Roosevelta, uprawia ją również
we wzmożonych rozmiarach i w zwiększonym tempie obecnie, w czasie szalejącej w Stanach Zjednoczonych
nędzy. Każdy tysiąc kubków kawy i każdy tysiąc sandwichów sowicie opłaca się magnatowi prasowemu.
Na zakończenie trzeba dodać, że Polska w tak zwanej Yellow Press amerykańskiej nie ma przyjaciół.
Hearst należy do zdecydowanych wrogów naszych, to też w pismach jego pełno zawsze napaści na
Polskę. Yellow Press natomiast szczególnymi względami darzy Niemców. Nie dzieje się to, oczywiście,
bezinteresownie, jak nie dzieje się w ogóle nic bezinteresownie w tym przedziwnym kraju humbugu i dolara,
gdzie każdy business jest dobry, byleby był przynoszący pieniądze. Businessem takim dobrym, jak wszystko
inne, było dotychczas buttlegerstwo, czyli przemyt alkoholu i tajny wyszynk, uprawiane przeważnie zresztą
za wiedzą czynników prohibicyjnych i policyjnych. Businessem nazwany był zawód różnych Diamondów i Al
Caponów. Sami ci gentlemeni nie inaczej zapewne też traktowali i traktują swój fach złodziejski.
Rozwielmożnione we wszelkiej postaci pospolite łajdactwo i od czasu do czasu wszechwładza zbrodni w
stylu tych właśnie Diamondów i Dilingerów, niewątpliwie w znacznej mierze zawdzięczają powstanie swoje
potężnej prasie typu Williama Randolpha Hearsta. I to jest może ta najciemniejsza strona tak wysoko pod
względem technicznym postawionej potężnej prasy amerykańskiej.