Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Jirafa Roja
Warszawa 2009
© Copyright by Łukasz Gołębiewski, 2009
© Copyright by Jirafa Roja, 2009
Korekta: Adrian Sinkowski
Projekt okładki: Agnieszka Herman
Ilustracje w tekście: Picturephoto | Dreamstime.com
Łamanie: Tatsu
tatsu@tatsu.pl
ISBN 978-83-62948-21-5
www.xenna.com.pl
Wydanie I
Warszawa 2009
Pociągają mnie nie te rzeczy, co trzeba: lubię pić, jestem leniwy,
nie mam boga, polityki ani zasad. Jestem mocno osadzony w nicości,
w swego rodzaju niebycie, i akceptuję to w pełni. Nie czyni to ze mnie
osoby zbyt interesującej. Nie chcę być interesujący, to zbyt trudne.
(Charles Bukowski)
Wydaje się, że wstępnym warunkiem bycia szczęśliwym
jest posiadanie punktu ciężkości w sobie samym.
(Karen Horney)
7
1. Tanie wina
— Piję tylko tanie wina — zakomunikował. To był nasz
pierwszy tydzień w nowej szkole. Szliśmy w zimny jesien-
ny dzień do tramwaju. Wydawał mi się leszczem i poze-
rem. Miałem za sobą już pewien alkoholowy staż, rozpo-
częty w szóstej klasie podstawówki od tanich win właśnie.
Pitych na przerwach pod płotem przy boisku. Miałem daw-
no za sobą pierwsze samotne pijaństwo. Kupiłem wtedy
trzy słodkie malagi i wypiłem je sam, zamknięty w swo-
im pokoju, przy puszczanej na okrągło pierwszej płycie
Oddziału Zamkniętego. Miałem za sobą setki alpag i jego
deklaracja mnie rozśmieszyła.
— Ja tanich win nie piję — odpowiedziałem i wsie-
dliśmy razem do tramwaju. Mieszkaliśmy blisko siebie,
wysiadaliśmy na tym samym przystanku. Bez pożegna-
nia każdy poszedł w swoją stronę. On do sklepu z tanimi
winami, ja do budki z piwem.
Przyszła zima. Chciałem pojechać na wycieczkę do Wil-
na, bo tania okazja się trafiała, organizatorem był jakiś
nauczyciel, a ja coś tam dostałem właśnie na urodziny od
babci. Tyle że nikt z klasy się nie wybierał. Podszedłem
do Disordera. Siedział cichy, zawsze w ostatniej ławce, nic
8
9
nie notował, tak jak ja szkołę pomaturalną traktował jako
przechowalnię przed wojskiem.
— Pojedziesz ze mną do Wilna?
— A po co?
— Jak to po co? Zabawimy się nieźle jak się tylko da.
Będzie koniak, szampan, kawior i dziwki. Ty wiesz jakie
fajne rury tam można wyrwać?
— A nie, to ja tam nie jadę.
Pojechałem sam. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że ka-
wior, koniak, a zwłaszcza dziwki Disordera nie interesują.
Jakbym powiedział szampanskoje igristoje, to pewnie sie-
dzielibyśmy razem w pociągu, popijając najtańszą wódkę.
Bo i ja nie jechałem po koniak, o dziwkach też wielkie-
go pojęcia nie miałem, chciałem pić przez tydzień gdzieś,
gdzie może nie będzie śmiertelnej nudy mojego osiedla,
gdzieś, gdzie zobaczę mordy innych pijaków niż tych spo-
tykanych codziennie pod blokiem. Pragnienie doznań, to
mnie napędza od dziecka i wiedzie ku zgubie. Nienasy-
cenie, ciągła potrzeba doświadczeń; choćby za cenę pako-
wania się w najgorsze tarapaty.
W drodze do Wilna poznałem fajną laskę. Lidka trochę
słabo słyszała, co się do niej mówiło i niewyraźnie wypo-
wiadała zdania. Za to figurę miała pierwsza klasa. I jakąś
pełną ciepła akceptację w oczach. Jechaliśmy w jednym
przedziale, oprócz nas jeszcze jej koleżanka, w trójkę spa-
liśmy na brudnych kuszetkowych łóżkach, ja na dole, one
na górze. Po drabince bym się nie wdrapał, do pociągu już
wsiadałem pijany, a z dziewczynami obaliłem jeszcze flasz-
kę i kilka piw. Spodobała mi się, wesoła, sepleniąca, mała,
zagubiona Lidka. Przespaliśmy się ze sobą drugiego dnia
wycieczki, podczas imprezy, nie zważając, że w pokoju są
inne osoby, po prostu przykryliśmy się kocem i pieprzyliśmy
na oczach wszystkich. Nie była to moja pierwsza tego typu
przygoda. Z Natalią bzykałem się pod stołem na odpryskach
potłuczonych kieliszków, z Dorotą robiliśmy to pijani w szy-
bie windy, z Edytą schowaliśmy się na chwilę w łazience,
by szybko konsumować miłość na brzegu stojącej pralki.
A wszystko to przed osiągnięciem pełnoletniości. Wczesną
miałem edukację seksualną. Alkohol pozbawia jednak seks
jakiejkolwiek otoczki uczuć. To nie jest „kochanie”, ale bzy-
kanie, jebanie, ruchanie, gdzie i jak popadnie.
Po powrocie z Wilna z Lidką więcej się nie spotkałem.
Dzwoniła kilka razy, ale ją zbyłem. Nie szukałem dziewczy-
ny. Raczej od nich uciekałem. Just fuck i po herbacie. Bardziej
pasjonowało mnie kolekcjonowanie etykiet po piwie.
Spotkałem Disordera przypadkiem na moim osiedlu. Pił
pomarańczowego kruszona z butelki po oranżadzie. Dał mi
pociągnąć. Dobre to było paskudztwo. Poszedłem do sklepu
i kupiłem sobie sześć grapefruitowych. Wróciłem na ław-
kę. Odtąd piliśmy już zawsze razem. Po lekcjach robiliśmy
rundkę po wszystkich okolicznych sklepach w poszukiwa-
niu piw z nowymi etykietkami. To był początek lat 90.,
producenci prześcigali się w nowych gatunkach, a Janusz
Rewiński promował na etykietach swoją gębę i swoją Pol-
ską Partię Przyjaciół Piwa. Kto dziś pamięta: Genowefę
Pigwę, Północne Mocne, Złotego Kłosa, Morskie, Słonecz-
ne czy choćby tak popularnego Warmiaka? Zwykle znaj-
dowaliśmy nowy okaz do mojej kolekcji etykiet, a jak nie
było, to kupowaliśmy najtańsze mocne z browaru Bukso-
wicz i Syn w Jabłonowie — o prostej nazwie 21. Wstrętne
10
11
było, ale po wielu testach doszliśmy do wniosku, że najta-
niej się tym upić. Pieniądze wtedy grały rolę.
Pojechaliśmy kolejką WKD do Grodziska Mazowieckiego,
na piwo grodziskie, bo nam się miasta pomyliły. Patrzy-
li na nas jak na idiotów, gdy wypytywaliśmy o browar,
w końcu ktoś rozgarnięty wyprowadził nas z błędu — bro-
war jest w Grodzisku Wielkopolskim. To znaczy był, dziś
jest tam fabryka produkująca obicia do foteli samochodo-
wych i pierwszoligowa drużyna piłkarska. Przepraszam,
drużyny też już nie ma, sponsor się wycofał. Wtedy jednak
nie mieliśmy nawet pojęcia, że jest jakiś inny Grodzisk
niż ten, do którego dotarliśmy kolejką WKD. Słodka igno-
rancja. Zmartwieni, poszliśmy do najbliższej budki z pi-
wem. I proszę, jakże to los potrafi się odwrócić. Jak mówi
Patyczak: czasem pech się przytrafia, czasem szczęście się
zdarza… Okazało się, że w tej podłej budzie w Grodzisku
Mazowieckim jest aż osiem gatunków piw z nowymi ety-
kietami. Wypiłem je w półtorej godziny, bo tyle pozosta-
wało do odjazdu naszej kolejki. Biedny Disorder. Miałem
trudności z koordynacją ruchów, wsiadając do ruszającego
już pociągu wywaliłem się i w ostatniej chwili wciągnął
mnie do środka. Mogłem zostać bez nóg, ale los się do mnie
zwykle uśmiecha. W podzięce oblałem go piwem, w do-
datku nie swoim, bo swoje wcześniej wypiłem.
Mieliśmy brzydki zwyczaj przychodzenia na imprezy bez
własnego alkoholu. Mieliśmy jeszcze brzydszy — wycho-
dzenia z imprez z cudzym alkoholem. Kradliśmy, bo for-
sy na wódkę brakowało. Bawiliśmy się kiedyś w miłym
towarzystwie studentów, początkujących dziennikarzy,
gdzieś w akademiku, przy piosenkach Doktora Hacken-
busha. Usilnie podrywałem Anię, śliczną małą czarnulkę,
która przyjechała z Łodzi w poszukiwaniu pracy. Podry-
wałem bez sukcesu, za mądra była na takiego durnia jak
ja, no i pewnie za trzeźwa, żeby z byle kim iść do łóżka.
Pijany Disorder kombinował jak tu ukraść ostatnią butel-
kę wina, wódka skończyła się wcześniej. Widziałem jak
wsadza ją sobie za pazuchę i przeciska się do wyjścia, od-
pychając tańczących w ciasnym, zadymionym pokoju stu-
denciaków. W drzwiach drogę zagrodziła mu Mira, chciała
się pożegnać. Nieporadnie wyciągnął dłoń w jej kierun-
ku, i wtedy flaszka wypadła. Pech chciał, że na paznokieć
jej bosej stopy. Wielki polakierowany pazur pękł, a Mira
zaczęła ryczeć z bólu. Disorder natychmiast zwiał, spry-
ciarz, ja zaś zostałem jak palant, tłumaczyć wszystkim,
że to wariat i degenerat. Na szczęście butelka się nie stłu-
kła, szybko została rozpita i poza Mirą nikt o zdarzeniu
następnego dnia nie pamiętał. Jakby dziewczyna miała
więcej litości, to by nie przypominała. Ale palec ją bolał
i bezlitośnie paplała komu popadnie, że nie można nas za-
praszać na kulturalne imprezy. Też mi coś, na kulturalne
to my sami byśmy w życiu nie poszli.
Mieliśmy w klasie kolegę Michała, co to dojeżdżał co-
dziennie — a to z Legionowa, gdzie mieszkał ojciec, a to
z Podkowy Leśnej, gdzie mieszkała matka. Głupi był ten
Michał, ale trzeba mu przyznać, że miał fajnych znajo-
mych. Jeździliśmy co sobotę kolejką WKD do Otrębusów,
12
do domu Marty, albo Andrzeja zwanego Mecenasem, albo
do chudej Olki. Jak się schlałem, miałem głupi zwyczaj
obmacywania koleżanek w tańcu. Szybko wieść się roz-
niosła i stałem się swego rodzaju imprezowym błaznem.
Oczywiście wszystkie dziewczyny wiedziały, co jest gra-
ne i nie chciały tańczyć. Jedna Marta była wyrozumiała.
I nawet się nie zraziła, jak w pijackich akrobacjach ude-
rzyłem jej głową o podłogę. To byli w ogóle mili ludzie, a ja
dostarczałem im atrakcji, choćby wtedy gdy z okrzykiem
Jezus Maria spadałem z długich drewnianych schodów.
Kiedyś na urodzinach Mecenasa wypiłem 0,7 litra wód-
ki w godzinę, bo twierdziłem, że jak nie będę pił szybko,
to na pewno się nie upiję. No i schlałem się jak świnia na
samym początku imprezy. Ludzie tańczyli, a ja położyłem
się spać na środku pokoju nieświadom otaczającego świata.
Towarzystwo grzecznie wyszło bawić się do drugiego po-
koju. Jak na złość ja grzeczny nie byłem. Nie mogąc zna-
leźć kibla, a może w ogóle go nie szukając, wyszczałem się
Mecenasowi na kaloryfer. Zniósł i to. Wziął mopa, sprząt-
nął, a mnie zostawił pogrążonego w pijackim letargu. Na
innej imprezie przez cały wieczór chodziłem za taką jed-
ną Agatą. Wydawała mi się nieziemską pięknością. Jak
więcej wypiję, to tak mi się zdarza. Wtedy straciłem pa-
mięć. Obudziłem się w łóżku obok niej, obydwoje nadzy,
wtuleni w siebie. Nie wiem czy ją miałem tamtej nocy.
Nie mogłem o to spytać, bo więcej Agaty nie widziałem.
Cmoknąłem ją w czoło, wstałem i poszedłem szukać wód-
ki. W jednym pokoju nie było, w drugim też nie. W końcu
w kuchni natknąłem się na flaszkę. Pociągnąłem z gwinta
i puściłem pawia do zlewu. Chciałem wrócić do łóżka, po-
nownie przytulić się do mojej imprezowej fascynacji, ale
zapomniałem, w którym pokoju śpi, a to był duży, dwu-
piętrowy dom. Na dworze świtało. — Chodźmy, już jeżdżą
pociągi — powiedział Disorder, który zawsze objawia się,
kiedy najmniej go potrzeba. Ruszyliśmy po śniegu przez
jakieś pole, bo drogi nie było widać. Szliśmy, błądząc co-
raz bardziej, ale szczęśliwi, bo mój przyjaciel zwinął jedną
pełną i jedną ledwie napoczętą butelkę gorzały. — Którędy
do kolei żelaznej? — spytałem jakiegoś wędkarza, który
zmierzał w naszym kierunku. Dziwne, ale nie zdumia-
ła go nieco staroświecka forma mojego pytania. Wskazał
nam drogę w przeciwnym kierunku. Ruszyliśmy, wciąż
pijani, zmarznięci, obłąkani. Koszmarem były te poranne
powroty w WKD.
Wziąłem do siebie jedną ze skradzionych przez Di-
sordera butelek. Gold Wasser, szlachetny trunek. Towa-
rzystwo z Otrębus nie miało problemów z pieniędzmi na
alkohol, inaczej niż my wówczas. Wieczorem wpadł do
mnie Michał, relacjonował jakiego bydła narobiłem, rzecz
jasna sam niczego nie pamiętałem. Spytałem go o Agatę,
ale nie potrafił niczego powiedzieć. Nie pamiętał jej, więc
może mi się przyśniła? Otworzył moją lodówkę i wyjął
Gold Wassera.
— O, taka sama wódka jak ta, którą przyniosłem na
imprezę! Zaraz znikła, nawet nie spróbowałem.
— Mogę ci nalać kieliszek — łaskawie zaproponowa-
łem.
14
2. Granat na ryby
Miałem już wtedy żonę, grubą Martę. Była w trzeciej klasie
liceum, jak jej zrobiłem dzieciaka. Mieszkaliśmy w wyna-
jętej kawalerce. Nie były to wymarzone warunki na chlanie
z kumplami, więc piłem zwykle na ławce w parku lub na
przystanku autobusowym. Kiedyś jednak wpadli do mnie
Marek z Bartkiem, studenci dziennikarstwa. Marek był
zabawnym skinheadem.
— Wiesz, ja po prostu lubię się bić — mówił. — Mi tam
wszystko jedno kogo biję, ważne, żeby był słabszy. Jak idę
z kolegami i widzimy Murzyna, to wiadomo, że musi dostać
wpierdol, ale tak naprawdę nie robi mi różnicy kolor skóry.
Ważne tylko, żeby nie nadziać się na silniejszego.
Na wszelki wypadek udawałem, że jestem silniejszy. Opo-
wiedział mi kiedyś o swojej pasji do wędkowania. Zdziwi-
łem się. Wędka to takie spokojne zajęcie. Podzieliłem się
z nim tą uwagą.
— Bo ja tak naprawdę nie lubię moczyć patyka, ale nie
wiesz nawet jaką mam frajdę, jak potem tym kurwom ry-
bom łby upierdalam.
Żalił się jednak, że działkę będzie musiał sprzedać.
— Sąsiedzi się na mnie uwzięli.
— Za co? Za to, że ryby łowisz?
— No o ryby też poszło, ale zaczęło się od motocykla.
Mam starą cezetkę i lubię sobie nią bez tłumika pojeździć
po działkach, bo fajny taki hałas robi. No ale debile nie znają
się na motocyklach i nasłali na mnie policję.
— To załóż może tłumik?
— E tam, tłumik nieważny, gorszy jest ten granat.
— Jaki granat?
— A tam, taki zwykły granat na ryby. Miałem wrzu-
cić do jeziora, żeby od razu wszystkie te kurwy zajebać.
— Jakie kurwy?
— Kurwy ryby.
— A skąd granat?
— No ze Stadionu. Jak te psy przyszły w sprawie mo-
toru, to granat leżał na wierzchu i wypatrzyły.
— I co?
— I zabrały. Sprawę jakąś mam mieć. No i nie ma gra-
natu na ryby.
Piliśmy wtedy wódę, jedną połówkę za drugą. Miałem
zdrowie. Żona gdzieś wyszła, syn spał, a my bawiliśmy się
przy dźwiękach Ramzes & The Hooligans. Taki miły wie-
czór. Głośno ta muzyka leciała, bałem się, że nie usłyszę
dzwonka do drzwi, bo Disorder miał wpaść, więc przy-
piąłem mu kartkę „otwarte, właź bez pukania”. A potem
to już nie pamiętam.
Obudził mnie mój synek. Skakał mi po brzuchu, wesoło
powtarzając „tata pijany, tata pijany”. Co za los! Przy stole
siedział Disorder i opróżniał tanie wino. Marka i Bart-
ka już nie było. Opłukałem twarz, kazałem gówniarzowi
wracać do łóżka, i wyszedłem. W mieszkaniu za bardzo
było nakopcone papierosami.
17
Siedzieliśmy we dwóch na ławce pod blokiem. Ja zaczepia-
łem staruszki. Tak dla jaj, żeby pośmiać się jak uciekają,
a czasem też po to, żeby wyłudzić pieniądze na kolejne pi-
wo. Rzadko coś sobie kupowałem, bo i nie było za co. Nie
pracowałem i pracy nie szukałem. Chciałem zostać pisa-
rzem, a pisarz musi mieć dużo wolnego czasu. Rodzice tro-
chę pomagali, żona coś tam zarabiała, myjąc u ludzi okna.
Jadło się co popadnie, jakieś uduszone warzywa, chleb z ce-
bulą, a często w ogóle nic, bo i po co? Kalorii dostarczał
alkohol, dawał dość siły i energii. Byliśmy młodzi. Piwo
kradło się z supersamu, na coś mocniejszego można było
jakiś grosz wysępić, papierosem zawsze ktoś poczęstował.
Właśnie tamtego wiosennego dnia, kiedy siedzieliśmy pi-
jani pod blokiem, swoim zwyczajem zaczepiłem idących
wyrostków.
— Kopsnijcie szluga.
— Szluga nie mamy, ale w ryj dać możemy i to bardzo
— usłyszałem osiedlową składnię, stylizowaną na język
Mistrza Yody. Było ich czterech, czterech łysych skurwieli,
wyraźnie rozbawionych naszym stanem. Wstałem z ławki
i zacząłem pospiesznie oddalać się w przeciwną stronę.
— Te, gdzie idziesz? A kto w ryja dostanie? — sły-
szałem za sobą ich śmiechy. Disorder też zwiał natych-
miast. Nie gonili nas. Poszliśmy na inne osiedle zaczepiać
staruszki.
3. Zawód redaktor
Mieliśmy nową Polskę. Zmieniał się wystrój sklepów, zmie-
niały się etykiety na butelkach z piwem, a pijackie ryje po-
zostawały takie jak dawniej, jakby nic się w tym kraju nie
działo. A jednak czuliśmy, że nastał kapitalizm. Kiedyś
do budki z piwem ustawiały się dwie długie kolejki. Jedna
dla tych, którzy mają kufel i czekają aż im zostanie polane,
druga dla tych, którzy kufla nie mają i czekają aż się jakiś
zwolni. Za kufel płaciło się kaucję, ale i tak wciąż było ich
za mało. Mieliśmy rozpracowany system, przychodziliśmy
z trzylitrowym plastikowym baniakiem i prosiliśmy, żeby
nam wlewano piwo prosto do niego. Brat Disordera sprężo-
nym powietrzem tak rozdął baniak, że wchodziło do nie-
go ponad 3,5 litra. Niezły patent. Ale w kapitalizmie już
nie przechodził. Znikły kolejki przed spelunkami, zaczęły
też znikać same spelunki, najpierw bar Joasia, potem Ja-
skółka, potem Radek, potem Zbyszko i Jagienka, niewiele
się z dawnych czasów ostało. Ale menele wciąż przesia-
dywali w tych samych miejscach, zamiast pod knajpą pili
teraz pod but-halą, euro-shopem czy jakimś innym tanim
sieciowym sklepem z przeterminowanym żarciem lub im-
portowaną odzieżą, której nikt w Europie nie chciał, więc
kilogramami eksportowano ją do Polski.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie