Danuta Awolusi
Na wysokim niebie.
Piotrowi Jędrzejczykowi i wszystkim paniom bibliotekarkom, które tak wiele zrobiły.
Część pierwsza.
Chmurne niebo.
Rozdział 1
Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, dlaczego. Regularne
sięganie po mydło i wodę stanowiło dla mnie czynność poniekąd zbędną. W naszym
przytłaczającym, szarym domu, gdzie atmosfera wydawała się zawsze gęsta i mało przyjazna,
dbanie o higienę, dbanie o samego siebie było zajęciem męczącym. Wiele można zwalić na biedę,
stałą lokatorkę czterech ścian, w których spędziłam całe dzieciństwo i wiek dojrzewania. Bieda była
wgryziona w moją skórę jak ten brud, który stał się moim drugim ja.
Dziecko grube i śmierdzące nie powinno się w ogóle rodzić. Nie będzie w stanie przetrwać lat
młodzieńczych. Tak jak mały żółw, który ginie, zanim dotrze do brzegu oceanu. Po prostu jego
szanse są znikome i w sumie nikt mu nie współczuje. A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w
głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. Zapach szkolnych korytarzy i smak
upokorzenia. Skąd się biorą frustraci, samobójcy, może nawet mordercy? To najpewniej właśnie
otyłe dzieci z podstawówki, które już na zawsze w niej pozostaną.
Życie nie jest łatwe, powiadają filozofowie bez dyplomu. Cóż, tą prawdą wybrukowana jest droga
przez mękę. Jednak ludzki organizm i umysł potrafi znieść wiele. Granice stale się przesuwają, co
tylko pogłębia poczucie nienawiści do samego siebie. Kiedy już myślisz, że dłużej nie wytrzymasz i
może w końcu będziesz miał siłę, aby ze sobą skończyć, okazuje się, że jednak możesz iść dalej.
Łykasz to, co podsuwa ci los, i po prostu brniesz przez bagno, aż do kolejnej bramy postojowej,
przez którą i tak przejdziesz. Jeśli sięgnąć pamięcią do zacnej literatury, przypomina się stwierdzenie
o syzyfowej pracy. W pewnym sensie zawsze byłam Syzyfem, wtaczałam swój głaz na górę
cierpienia, by za chwilę znów spaść na samo dno. I tak w kółko.
Jako dziecko nie miałam aż tak głębokich przemyśleń. Byłam sam na sam z moimi demonami, które
objawiały się i w szkole, i w domu. Nie można stwierdzić jednoznacznie, gdzie było gorzej. Szkoła
zupełnie mnie przytłaczała, odzierała z godności, a dom nie dawał poczucia schronienia, nie był
wymarzonym azylem.
Czy to już dramat? Patologia? A może użalanie się nad sobą…? Przecież każde dziecko w szkole
miało ciężko i musiało się zmierzyć z rówieśnikami.
Bzdura. Co za cholerna bzdura! Tak mówi tylko ktoś, kto zaliczał się do klasowych gwiazd. Tych
pięknych, pożądanych dziewcząt, które mogły wybierać, z kim chcą siedzieć w ławce i z kim będą
bawić się na przerwie. Tacy jak ja byli dla nich po prostu niewidzialni. Dziewczyny podziwiane i
wpływowe nie zniżały się do tego, aby komuś dopiec, im wystarczało wszechobecne uwielbienie ze
strony kolegów i nauczycieli. Aura ignorancji i pogardy, jaką roztaczały wokół siebie, była i tak
przytłaczająca.
Kiedy dzisiaj analizuję tamtą sytuację, dochodzę do wniosku, że mogło być gorzej. Mimo wszystko.
Przecież wtedy nie było Facebooka, telefonów komórkowych i komputerów. W naszej małej
mieścinie, liczącej sobie raptem cztery tysiące mieszkańców, elektronika ograniczała się póki co
jedynie do telefonów stacjonarnych. Rodzice planowali kupno komputerów, ale dopiero w
gimnazjum. Pojęcie Internetu było zaledwie zasłyszanym hasłem, które dla większości uczniów
szkoły nic nie znaczyło. Zdarzały się za to konfrontacje twarzą w twarz, w obrębie pewnej grupy
osób. A do tego można się było nawet przyzwyczaić, jeżeli znało się odpowiednie techniki,
szlifowane przez długie lata.
Dzieci. Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje -
żadnego zakłamania i obłudy. Wszystkie demony są na wierzchu, odkryte aż do momentu, kiedy
pojawia się przekonanie, że warto założyć maskę. Cała naturalność dzieci opiera się jedynie na tym,
że potrafią wprost ubliżać i bez cienia wstydu upokarzać innych. Czy zdają sobie sprawę, że zadają
ból? Śmiem twierdzić, że tak, ale to nie ma znaczenia. Piętno i tak pozostanie, czasem uśpione, a
czasem żywe i widoczne gołym okiem. Niekiedy znaczące całe dorosłe życie…
Moje piekło jako cuchnącego obywatela klasy B dopiero się rozpoczynało. Początkowo rówieśnicy
nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Siedziałam sobie samotnie w ostatniej ławce,
ze zgarbionymi ramionami i twarzą zakrytą zeszytem w
linie. Nauczycielka już pierwszego dnia podeszła do mnie, prosząc, aby rodzic przyszedł do szkoły.
No tak, chciała wyjaśnić, dlaczego śmierdzę i nie mam skompletowanych podręczników. Klasa
spoglądała na mnie jak na egzotyczne zwierzę, z mieszanką obrzydzenia i ciekawości.
Mama nigdy się nie pojawiła u wychowawczyni, a ta postanowiła ignorować mój stan. W szkole
byłam każdego dnia, więc nie mogła mi zarzucić niczego złego. Oczywiście poza smrodem i brakiem
przyborów szkolnych. Istniałam, czy tego chciano, czy nie, więc moja obecność stała się czymś
normalnym, choć równocześnie bardzo uciążliwym. Przynajmniej dla ciała pedagogicznego.
I tak trwałam, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Przepychana i
popychana, dotarłam z trudem do piątej klasy szkoły podstawowej, mając już wówczas wyrobiony
system na to, aby przetrwać. Przeczołgać się jakoś i móc egzystować, doznając możliwie jak
najmniejszego uszczerbku.
Nie jeździłam na żadne wycieczki szkolne, nie dokładałam się do prezentu na dzień nauczyciela, nie
kupowałam upominku na mikołajki. Nie miałam pieniędzy i było to sprawą oczywistą. Tak więc
pewnego dnia nie zdziwiłam się aż tak bardzo, kiedy nasza wychowawczyni, pani Koźmińska,
wezwała mnie po lekcji do siebie. Przy jej biurku stał niejaki Robert Mikulski z poważną, nieco
zatroskaną miną. Nogi się pode mną ugięły, bo wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego.
- Aniu - powiedziała nieco gniewnie - Robert mówi, że z plecaka zniknęło mu siedem złotych.
Podobno widział, jak je bierzesz. Czy to prawda…?
Stanęłam ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam złodziejką, choć nieraz mnie
bardzo kusiło, by nią zostać.
- To nie ja, proszę pani - wybąkałam. A mówiłam wtedy nieskładnie, jąkałam się w stresujących
sytuacjach. Moja dykcja wołała o pomstę do nieba.
- Ja widziałem! - odezwał się Robert, patrząc wprost na mnie.
Nastąpiła chwila krępującej ciszy. W końcu przemówiła wychowawczyni:
- W takim razie sprawa poczeka do jutra, bo ja muszę teraz iść na dyżur. Aniu, przemyśl wszystko.
Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. - Po tych słowach pani Koźmińska wyszła z klasy, a za nią
podążył Robert, by opowiedzieć kolegom, na jaki fajny pomysł wpadł przed chwilą.
Udałam się do domu, a w głowie brzmiały mi słowa: „Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz”. A więc
wyrok już zapadł, pozostawało przejść swoją drogę krzyżową, prosto na Golgotę.
Rozdział 2
Jako uczennica szkoły podstawowej żyjąca na tak zwanym marginesie nie miałam bladego pojęcia o
wartości pieniądza. Nawet w piątej klasie, do której wówczas uczęszczałam, kwota siedmiu złotych
wydawała mi się horrendalna. Nie wiedziałam, ile rzeczy można za to kupić, ale byłam pewna, że
dużo. Inaczej chyba nie byłoby z tego takiej sprawy…?
To wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy większość dzieci otrzymywała już kieszonkowe od
rodziców na drobne wydatki. Owe pieniądze każdego dnia były radośnie wydawane na chipsy,
batoniki i oranżadę w butelkach. Dawało to poczucie słodkiej niezależności.
Ja, rzecz jasna, nie miałam pieniędzy. Jedzenie zabierałam z domu i ono musiało wystarczać.
Oczywiście, że zazdrościłam innym, ale z dumą godziłam się na wszystko, co przynosił mi los.
Szkoda, że Robert Mikulski postanowił zburzyć mój spokój.
Warto poświęcić Robertowi kilka słów, bo to postać, która w kolejnych latach odegrała w moim
życiu znaczącą rolę.
Dzieci w szkole można podzielić na różne kategorie, czasem przenikające się wzajemnie. Istniały
więc grupy bogatych i biednych. Bogaci najczęściej byli wpływowi. Funkcjonowały grupy
chorowitych i nieśmiałych, a także przywódców stada. Samce alfa mogły być niebezpieczne. Na
końcu ustawiała się grupa przeciętniaków - tych nie pamięta się zazwyczaj za dobrze, bo w ciągu
wielu lat nie zdołali niczym się wyróżnić. Niby bezpieczni, niby neutralni - ostatecznie wpadają w
otchłań niepamięci…
Robert Mikulski był równocześnie bogaty, wpływowy i wyrastał na przywódcę, który przecierał
szlaki oraz wyznaczał trasę dla swojej watahy. Za nim podążali wszyscy chłopcy w klasie, dając mu
mocne oparcie.
Od pierwszej klasy szkoły podstawowej Robert był również moim katem. Najpierw jedynie
słownym, ale z roku na rok jego działania stawały się coraz śmielsze i bardziej odczuwalne, także na
moim ciele. Nie ma to jak popchnąć raz czy dwa klasowego śmierdziela. A już najlepiej, jeżeli przez
przypadek się potknie lub wpadnie na ścianę. To jak rzut za trzy: powód do dumy i namacalny
dowód, że jest się samcem alfa.
Robert nie przebierał w środkach. Był agresywny, ale lubił także błyszczeć. To z jego żartów śmiała
się cała klasa, to on był najlepiej ubrany, to on był najlepszym sportowcem, to on… mógł chyba
wszystko. Kto mu się nie podporządkował, musiał liczyć się z karą. Kto popełnił błąd, musiał za
niego zapłacić. System szkolny ma strukturę mafii, dosyć rozbudowaną, ale opartą na prawach
krwi, szacunku i ściśle określonego kodeksu postępowania. Robert, jako najprawdziwszy herszt, był
także przebiegły, potrafił planować i przewidywać. To czyniło z niego wybitnego łowcę, który
zawsze dosięgał swej zwierzyny. Tak się składało, że to ja stanowiłam jego ulubiony cel. Wiele razy
bawił się ze mną, pozwalając mi uciekać, biec przed siebie, by ostatecznie mnie dopaść i osaczyć.
Nie, nie byłam jak gazela, wystarczająco zwinna i szybka, aby umknąć. Byłam ciężka i niezgrabna,
jak byk na arenie, który miota się, krwawiąc, aż w końcu pada, zupełnie osłabiony.
Kiedy więc zostałam oskarżona o kradzież, zrozumiałam, że polowanie weszło na wyższy poziom.
Wataha znudziła się zwykłym przedstawieniem, potrzebowała lepszego widowiska, w które można
zaangażować także nauczycieli - niczego nieświadomych i jak zawsze zamkniętych na oczywisty
problem.
Następnego dnia po rozmowie z Koźmińską, w trakcie tak zwanej godziny wychowawczej,
nauczycielka poprosiła mnie, szanownego Roberta oraz trójkę klasową na korytarz.
Przewodniczący, zastępca przewodniczącego i skarbnik wbili we mnie spojrzenia, przysłuchując się
wywodowi wychowawczyni.
- Aniu, będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. Dlaczego ukradłaś te pieniądze? Powiedz teraz - zaczęła
niecierpliwym tonem, bo chciała tę sprawę jak najszybciej zamknąć.
- To nie ja - odpowiedziałam, nie patrząc na nią, ale na posadzkę. W ustach miałam sucho. Nie
potrafiłam podnieść głowy i spojrzeć nikomu w oczy. Pani Koźmińska nie była złą nauczycielką, ale
za to fatalnym pedagogiem. Nie miała pojęcia o psychologii dziecka, dlatego nic jej nie
powstrzymało przed stosowaniem obranej taktyki.
- Aniu - podjęła z cieniem groźby w głosie - jeżeli się nie przyznasz, będę zmuszona wezwać policję
- oznajmiła.
Policję?! Poczułam, jak nogi wrastają mi w ziemię. W wyobraźni widziałam już błysk policyjnego
koguta oraz salę sądową. Słyszałam w uszach wyrok i śmiech Roberta. Ta wizja przetoczyła się
przez moją głowę z szybkością rozpędzonego pociągu. W tym momencie korytarzem przeszła pani
od techniki. Nie za bardzo ją lubiłam.
- A co to za zgromadzenie? - wyskrzeczała.
- Ania ukradła koledze siedem złotych. Właśnie mam zamiar wezwać policję - odpowiedziała
poważnym tonem wychowawczyni, a ja poczułam falę gorąca, uderzającą mi do głowy. Koźmińska
podeszła na chwilę do koleżanki, zostawiając mnie samą w asyście rówieśników. Zapadła krępująca
cisza, którą przerwał przewodniczący.
- Ty, słuchaj, ty się lepiej przyznaj, bo jak cię wsadzą, to nawet szkoły nie skończysz.
- Ale ja…
- Nawet jak nie ukradłaś, to się przyznaj. Mówię ci.
Gorączkowo myślałam nad jego słowami. Miał rację. Mogli mnie wsadzić, a przecież nikt nie będzie
mi wierzył. Robert miał zamiar zeznawać przeciwko mnie, a on ładnie pachniał i miał markowe
ubrania. Decyzja mogła więc być tylko jedna.
Kiedy Koźmińska podeszła do nas ponownie, wiedziałam już, co muszę zrobić.
- Więc jak, Aniu, przyznasz się w końcu?
- Tak - wyszeptałam, a z oczu natychmiast popłynęły mi łzy.
- A dlaczego to zrobiłaś? - Koźmińska była niewzruszona.
- Bo… - Szukałam w głowie pomysłu. To był początek grudnia, więc szybko znalazłam
rozwiązanie. - Bo chciałam coś mamie kupić na święta.
- Aniu, tak się nie robi. Niech się mama stawi jutro w szkole. Koniecznie! A teraz marsz do klasy. -
Wychowawczyni otworzyła drzwi i tym samym zakończyła swoje genialne wystąpienie, zwieńczone
niewątpliwie sukcesem.
Od tego momentu stałam się klasową złodziejką. Za plecami słyszałam wyzwiska jeszcze gorsze od
tych, którymi raczono mnie wcześniej. W szkolnej szatni z kieszeni kurtek znikały drobniaki i inne
drobiazgi. Tak więc udręka nie miała końca, choć tym razem nikt nie zgłosił oficjalnie mojej
kandydatury do zaszczytnego miana złodzieja z szatni.
Moja mama oczywiście nie zjawiła się w szkole. Nauczycielka z kolei szybko zrezygnowała z
kolejnych prób zresocjalizowania mnie, każąc mi jednak oddać pieniądze. Nieco inną drogę wybrał
Robert Mikulski, którego podłość i bezczelność nie znały granic.
Pewnego dnia, kiedy próbowałam w domu odrabiać lekcje (nigdy nie udała mi się ta sztuka),
usłyszałam dzwonek. W drzwiach stał nie kto inny jak właśnie Robert wraz z klasową koleżanką
Żanetą, która żywiła do mnie wyjątkowo zajadłą nienawiść. Słowem: dwie jaśniejące gwiazdy
szkoły w moich skromnych progach.
- Kiedy oddasz mi kasę? - zapytał buntowniczo, unosząc wysoko głowę.
- Na razie nie mam. Odwal się ode mnie. - Bardzo się starałam, aby moje słowa zabrzmiały
dziarsko.
- Tak? A mamusia już wie? - uniósł drwiąco głos. - Hej! Psze paaaaani! Pani córka ukradła mi kasę,
kiedy odda?! - wrzasnął w przestrzeń pogrążonego w mroku korytarza.
- Ania, co tam się dzieje? - usłyszałam stłumiony głos matki.
- Spierdalaj stąd i nie wracaj! - warknęłam i zamknęłam tej przedziwnej parze drzwi przed nosem.
Dyszałam ciężko, bo tak poważne naruszenie mojej „prywatności” było dla mnie szokiem.
Zrozumiałam wtedy, że szkolne prześladowania mogą sięgnąć o wiele dalej, niż początkowo
myślałam. Mogły zburzyć nawet tajemny świat, który pieczołowicie zbudowałam we własnej
głowie.
Rozdział 3
Moja matka była otyłą kobietą, o słabym sercu, po dwóch zawałach. Otrzymywała żenująco małą
rentę. Żyła trochę we własnym świecie. Nawet nie trochę: bardzo. Pewne rzeczy robiła
mechanicznie. Jej uwaga skupiała się na moich dwóch braciach, którzy chodzili do przedszkola.
Musiała ich tam zaprowadzić, odebrać, dać im coś do jedzenia. Wszystkie te czynności
wykonywała z pewnym ociąganiem, zaniedbując większą część obowiązków domowych. Mnie
natomiast zostawiała zupełnie wolną rękę. Mogłam się nie myć (co też czyniłam), nie chodzić do
szkoły, a może nawet wpaść w złe towarzystwo. Sama musiałam trzymać się w ryzach, choć
wychodziło mi to kiepsko. Matka poza wykonywaniem podstawowych czynności spędzała
większość czasu, gapiąc się w nasz stary, okropny telewizor, który nie miał nawet pilota. Kanały
trzeba było zmieniać ręcznie. Cud, że w ogóle działał.
Kiedy stałam się dorosłą kobietą, świadomą swojej przeszłości, zapragnęłam dowiedzieć się czegoś
więcej na temat matki, która - tak jak cała moja rodzina - pozostawała dla mnie raczej obcym
człowiekiem. Dopytywałam, gdzie mogłam, ale i tak są to raczej strzępki informacji.
Matka pochodziła z ubogiej rodziny - myślę, że bardzo podobnej do naszej. Babcia, której nie
znałam, była osobą dosyć chłodną, zdystansowaną. Znalazła pracę w sklepie spożywczym za marną
pensję. Dziadek z kolei pracował ciężko w fabryce, na linii produkcyjnej, nie mam jednak pojęcia,
co konkretnie robił. Co ciekawe - był po studiach. Ukończył bodajże filozofię, ale w małym
miasteczku po takim kierunku nie miał szans na żadne sensowne zatrudnienie i ostatecznie zajął się
pracą fizyczną. To zapewne stało się przyczyną silnej frustracji, która zaowocowała późniejszymi
wydarzeniami.
Moją matkę od samego początku cechowała chorobliwa nieśmiałość. Problem potęgował fakt, że
nie była ani ładna, ani zgrabna, więc domyślam się, że w szkole doświadczała takich samych
problemów, jak ja. W każdym razie jako dziewczynka mało się
odzywała, była apatyczna, miała problemy z nauką. Jedyną osobą, której udawało się wyrwać ją z
tego dziwacznego letargu, był jej własny ojciec. Przy nim matka potrafiła się uśmiechnąć i na czymś
skupić przez dłuższą chwilę. Jego poczucie humoru i energia sprawiały, że na jakiś czas wychodziła
ze swej skorupy.
Zastanawiam się czasem ze zdumieniem, jak wiele czynników z przeszłości kształtuje pośrednio
nasz los. Gdyby moja matka przebywała ze swoim ojcem często i chłonęła jego osobowość, być
może i ja miałabym inne dzieciństwo. Albo w ogóle by mnie nie było…? W każdym razie los chciał
inaczej.
Dziadek był prostym człowiekiem, ale wyróżniającym się z tłumu. W końcu odszedł do innej
kobiety. Po ślubie z nią wyjechał za granicę i stracił kontakt z byłą żoną i córką. To bardzo wiele
zmieniło. Babcia, wówczas kobieta w kwiecie wieku, z chłodnej i zdystansowanej stała się
zgorzkniała i pełna niechęci. Swoje dziecko, ślamazarne i oderwane od rzeczywistości, traktowała
zazwyczaj z góry. To był idealny obiekt na wyładowanie frustracji i gniewu, który wylewał się z tej
kobiety falami. Czasem potrafiła zbić moją matkę na kwaśne jabłko, rzucać w nią przedmiotami czy
po prostu wrzeszczeć, ile sił w płucach, że ma jej zejść z oczu.
W ich domu panowała bieda. Porzucona żona i średnio dobra matka stała się na dodatek osobą
bezrobotną, a jedynym źródłem utrzymania były alimenty, przysyłane regularnie przez dziadka. Te
niewielkie pieniądze ledwo starczały na chleb. Kiedy więc mama ukończyła szkołę podstawową,
musiała iść do pracy. Pomagała w sklepie, zaraz po lekcjach w zawodówce. Nie była dobrym
pracownikiem. Wszystko musiano jej dwa razy powtarzać, często coś wypadało jej z rąk, a czasem
po prostu odpływała myślami tak daleko, że kierownik sklepu kilka razy z rzędu przywoływał ją do
porządku.
Ciekawi mnie, jak psycholog zdiagnozowałby jej przypadłość. Ludzie uważali, że jest opóźniona
umysłowo. Tak mówili wszyscy, którzy mieli nad nią władzę. Myślę, że moja matka była osobą
straconą dla świata, chronicznie pogrążoną w depresji, której nikt nigdy nawet nie chciał leczyć.
Babcia była ogniwem zapalnym, miała wyniszczający wpływ na życie córki. Matka nie potrafiła
jednak zrobić nic, aby odmienić swój los. Okazała się na to po prostu za słaba.
Właściwie jedynym samodzielnym krokiem, jaki podjęła, był ślub z moim ojcem. Wiem, że poznali
się właśnie w sklepie, gdzie on także dorabiał. Dla mamy ślub oznaczał wyprowadzkę z domu, dla
taty również, i to musiało ich zmotywować do podjęcia decyzji. Nie dostrzegam w tym akcie ani
cienia romantyzmu. Myślę, że po prostu byli ludźmi, którzy spotkali się i postanowili związać swe
losy, aby uciec od problemów. Na ich miejsce weszły inne, ale to naturalna kolej rzeczy.
Mama szybko zaszła w ciążę. I tak się zaczęło życie, w którym pojawiłam się ja. Po urodzeniu mnie
matka praktycznie nie wychodziła z domu, podupadła na zdrowiu. Wykonywała mechanicznie
różne czynności, z trudem łapiąc kontakt z rzeczywistością.
Kilka miesięcy po urodzeniu młodszego z moich braci przeszła zawał. Jak się okazało - od zawsze
miała problemy z sercem. Była otyłą kobietą, która zamykała się w czterech ścianach, więc choroba
w końcu stała się realną groźbą. Po tym zdarzeniu przyznano jej niewielką rentę, przedłużaną co
jakiś czas. Stanowiła ona jedyny regularny dochód w naszej rodzinie.
Mój ojciec z kolei był wysokim, chudym facetem, wiecznie z papierosem w ustach. Nie miał stałej
pracy, imał się przeróżnych robót dorywczych, przynosząc do domu psie pieniądze.
Doprawdy, nigdy nie było nas na nic stać. Ubrania, kupowane na wagę w lumpeksach, musiały
wystarczać na dosyć długo. Rzadko jadaliśmy mięso, o wiele częściej podroby, mielonkę i wszelkie
inne substytuty prawdziwego, smacznego jedzenia. Mimo to nie chodziliśmy głodni. Jedzenie
zawsze było dostępne, co z tego, że podłe. Zresztą, nie myślę o tym aspekcie w negatywny sposób.
Są ludzie, którzy nie mają nawet suchej kromki chleba. Dlaczego więc miałabym gardzić mielonką
tyrolską z musztardą? Życie uczy pokory, uczy doceniać rzeczy małe, ale kluczowe.
Ojciec bywał agresywny. Jeżeli czymś go rozjuszyliśmy, dostawaliśmy baty, ale nie powtarzało się
to zbyt często. Poza tym po powrocie ze swoich zajęć siedział z matką i oglądał teleturnieje.
Trzeba jednak przyznać, że on także nie miał za sobą łatwej przeszłości. Dziadek pił
na umór, więc w domu nie było spokoju. Królowała za to bieda, wieczne problemy i awantury.
Kiepski wzorzec dla młodego chłopaka. Beznadziejność wyzierała z każdego kąta domu. Zapewne
to sprawiło, że mój ojciec nie potrafił uporządkować pewnych spraw. Nie skończył szkoły
zawodowej, nie był zdolny do tego, aby choć uczęszczać na lekcje. Pracy także nie potrafił znaleźć.
Jeżeli się gdzieś zatrudniał - zazwyczaj na czarno - zajęcie albo szybko tracił, albo rzucał. W gronie
kolegów bywał mocny w gębie. Dużo gadał, mało robił.
Początkowo mieszkał z moją matką w dosyć obskurnym mieszkaniu, wynajętym za marne grosze,
ale tak się złożyło, że jego rodzice zmarli dosyć wcześnie. Dziadek w końcu się zapił - jego wątroba
nie wytrzymała. Babcia z kolei chorowała na nowotwór i zmarła niedługo po mężu. Nie wiem, jak
tata przyjął ich odejście, ale na pewno zyskał dzięki temu dom.
Śledząc losy tych ludzi, tragiczne, beznadziejne i w sumie z góry skazujące ich na porażkę, myślę
sobie, że i tak mogłam gorzej skończyć. We wspomnieniach, po latach, nie winię rodziców za dom,
jakiego nie stworzyli. Nikt ich tego nie nauczył, więc skąd mieli wziąć wzorce i siłę do działania?
Tak to interpretuję i mogę pogodzić się z wieloma rzeczami. Dzięki temu mam świadomość, że ich
obojętność nie wynikała z nienawiści. Była czymś, co wypływało z ich przeszłości, z ich własnych
rodzinnych gniazd, które były ułomne i pozbawione uczuć.
Jak wspominałam, mieszkaliśmy w domu po dziadkach, ojciec się w nim wychował. Budynek był
dosyć duży, co miało swoje plusy i minusy. Plusem było to, że na piętrze miałam swój pokój, w
którym mogłam się zaszyć. Dom nie dawał mi poczucia bezpieczeństwa, ale przynajmniej stanowił
miejsce odosobnienia. Minus stanowił fakt, że wydawał się wiecznie brudny (ciężko było posprzątać
dokładnie parter i piętro), a w zimie panowała w nim szokująco niska temperatura, bo na węgiel
zawsze brakowało pieniędzy. Być może dlatego chodziłam regularnie do szkoły: przynajmniej nie
marzłam na kość.
W domu nigdy nie panowała serdeczna atmosfera. Matka żyła w swoim świecie, ojciec tylko coś
burczał, moi bracia robili, co chcieli. To było miejsce raczej przygnębiające,
choć może powinnam się cieszyć, że w ogóle istniało…
Cztery ściany, w których uwiłam swoje własne gniazdo, aby móc z niego wyskoczyć i szybować po
wysokim niebie. Budynek, który przygarniał mnie na noc, gdzie mogłam się skulić, odpłynąć, udać,
że mnie nie ma dla świata. Powierzchnia kilkuset metrów kwadratowych, w której żyłam, obok
nieznanych mi ludzi. A jednak po latach wciąż nazywam ją domem, domem rodzinnym.
W dzieciństwie najbardziej na świecie ceniłam wszystko to, co było za darmo. Prawdziwym
objawieniem dla mnie stała się więc biblioteka. Wspaniałe miejsce, do którego uciekałam kilka razy
w tygodniu, starając się nie nadużywać gościnności pań bibliotekarek.
Dwie pracujące tam kobiety miały co do mnie mieszane uczucia. Na pewno nie podobał im się mój
zapach. Z drugiej strony, zdumiewał je mój niespożyty apetyt na czytanie. Pochłaniałam lektury
całymi stosami. Musiały nawet zwiększyć limit książek na moim koncie, bo trzy zdecydowanie nie
wystarczały mi na dłuższe weekendy.
Lubiłam chodzić do biblioteki z jeszcze jednego powodu. Dyrektorka, pani Sabina, była chyba
jedyną osobą na ziemi, które odnosiła się do mnie ze szczerą sympatią. Mój smród i stare ubrania
zdawały się jej nie przeszkadzać. Zawsze, kiedy akurat miała dyżur, zapraszała mnie na herbatę
owocową i rozmawiała o przeczytanych książkach, szkole i różnych życiowych sprawach.
Uwielbiałam te nasze pogawędki. Czułam się ważna, wiedziałam też, że mogę zapytać o wszystko.
To właśnie pani Sabina pomogła mi później uporać się z pierwszą miesiączką i innymi problemami,
na które moja matka nie była w stanie mnie przygotować.
Pani Sabina podsuwała mi ciekawe książki. Kazała przeczytać Chatę wuja Toma, Pollyannę i Anię z
Zielonego Wzgórza. Każda z poleconych przez nią książek zabierała mnie w całkiem nowy świat.
Czasem cudowny, czasem przerażający, ale zawsze zupełnie inny od mojego.
Dyrektorka biblioteki zdawała sobie sprawę, że fatalnie się uczę i że nauczyciele z trudem
przepychają mnie z klasy do klasy, jak zgniłe jajo, które nie może zawadzać dłużej,
niż to konieczne. Nie starała się mnie na siłę zmieniać, a jedynie wskazywała kolejne lektury,
kształtując we mnie najprawdziwszą miłość do literatury. Wiedziała, że wcześniej czy później wyda
to plon, że wystarczy odrobina cierpliwości, której jej nie brakowało.
Do domu znosiłam tony książek, nie tylko młodzieżowych. Ponieważ telewizor był dla mnie
praktycznie niedostępny, zamykałam się w pokoju na długie godziny i całkowicie zatracałam w
fantastycznych krainach, pełnych magii i czarów. To był mój sprawdzony sposób na przetrwanie.
Żaden psycholog ani pedagog nie zdołał zapewnić mi tak szczelnej ochrony, jak postacie z książek,
towarzyszące mi w każdej chwili. Umiejętność czytania, która była przecież darmowa, uważałam za
najdoskonalszy wynalazek na świecie. Książki stały się czymś o wiele lepszym niż filmy. Zupełnie
odcinały mnie od rzeczywistości. Pamiętam, jak wielkim odkryciem był dla mnie Harry Potter.
Świat wykreowany przez autorkę, odtworzony z tak wielką pieczołowitością, dawał mi złudną
wiarę, że gdzieś tam istnieje może inny wymiar, w którym ja również mogłabym być kimś innym.
Marzyłam w snach, że także do moich drzwi zapuka olbrzym i oświadczy, że jednak należę do
szkoły magii i czarodziejstwa, do której powinnam się niezwłocznie udać. Chciałam mieć wiernych
przyjaciół i móc dokonywać cudów za pomocą różdżki.
Książki były moim jedynym azylem już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Niestety, wiedza
wyniesiona z setek przeczytanych powieści nie przekładała się w żadnym stopniu na oceny w
szkole. Zaniedbywałam naukę totalnie, brzydziłam się nią, bo ona w żaden sposób nie pozwalała mi
oderwać umysłu od przyziemnych spraw. Nużyły mnie przedmioty ścisłe i głupia historia, ja
pragnęłam wyrazistych bohaterów i wspaniałej akcji. Tylko na to miałam miejsce w głowie i nie
mogłam zaprzepaścić tej ostatniej deski ratunku, pozwalającej mi uchronić się przed apatią.
Rozdział 4
Kiedy zamknęłam drzwi za Robertem i Żanetą, minęłam wynędzniały salon, gdzie siedzieli rodzice, i
udałam się do pokoju z mocnym postanowieniem, że szybko zniknę w świecie o wiele
przyjemniejszym niż ten, w którym musiałam przebywać na co dzień.
Moje przygnębienie potęgowała myśl, że mieliśmy dopiero początek grudnia, a więc chłodnego
okresu, podczas którego nie mogłam do końca cieszyć się wolnością. Niełatwo było tak po prostu
spędzać czas na zewnątrz, kiedy temperatura spadała poniżej zera. A czasem lubiłam wyrwać się z
czterech ścian i poczytać w miejscach, które udało mi się wynaleźć w pobliskim parku. To były
specjalne zakątki, bardzo rzadko uczęszczane, gdzie otaczał mnie błogi spokój. W wakacje
potrafiłam spędzić tam cały dzień, zapominając zupełnie o upływie czasu. Dopiero głód przypominał
mi o powrocie do domu, w którym raczej nikt nie martwił się moją nieobecnością.
Moim ulubionym miejscem była wnęka pod starym drzewem, tworząca coś w rodzaju przytulnej
nory. W lecie nie docierały tam upalne promienie słoneczne, zaś na wiosnę miejsce było osłonięte
od wiatru. Niestety - w grudniu nie mogłam pozwolić sobie na wycieczkę w ukochane miejsce.
Wchodząc po schodach na górę, martwiłam się również zbliżającymi się świętami. Szczerze nie
znosiłam tego okresu, w którym wszyscy wydawali się podekscytowani i szczęśliwi. W naszym
domu była to prawdziwa katorga.
Matka, wyrwana ze swego letargu, usiłowała przyrządzić wigilię. Ponieważ gmina wiedziała, że
należymy do najuboższych, otrzymywaliśmy zawsze trochę żywności i bonów. Dwudziestego
czwartego grudnia mama podejmowała więc próbę ugotowania czegoś, co składa się z kilku dań,
jest świeże i gorące. Nie było to dla niej łatwe. W kuchni panował chaos, ona sama miała na twarzy
wyraz paniki i nie wiedziała, za co się zabrać. Kończyło się zazwyczaj tym, że na stole pojawiał się
barszcz z kartonu, suche ziemniaki, ryba
nieoczyszczona z łusek i opłatek. Opłatek wydawał się czymś surrealistycznym i pozostawał zawsze
nietknięty aż do samego końca wieczerzy.
Wigilię zapamiętałam jako jedyny wieczór w ciągu roku, kiedy wspólnie zasiadaliśmy do stołu.
Telewizor głośno grał, co było nam wszystkim na rękę, bo nie musieliśmy słuchać upiornej ciszy,
jaka panowała pomiędzy nami. Mama wracała wtedy „do siebie”, bracia wrzeszczeli i przerzucali się
wyzwiskami, a ojciec jadł, nie odrywając wzroku od ekranu. Ja sama starałam się skończyć kolację
jak najszybciej, a później ulotnić się do swojego pokoju. O kolędach i prezentach w ogóle nie było
mowy. Nie bolało mnie to. Nie można tęsknić za czymś, czego w zasadzie się nie zna.
Na tym kończyła się atmosfera świąt w moim domu. Pozostałe dwa dni spędzaliśmy jak zawsze
osobno, pogrążeni we własnym świecie. Moi bracia rozrabiali w salonie, rodzice oglądali telewizję, a
ja czytałam na górze. Jedynym plusem był fakt, że w lodówce znajdowały się produkty inne od
tych, które jadałam w ciągu roku. Czasem dzięki bonom trafiała się szynka w puszce, sery, a także
słodycze. Brałam, ile mogłam, i cieszyłam się samotnością. Takie były moje prywatne święta, które
urządzałam sobie samej najlepiej, jak mogłam.
W tym roku miało nie być inaczej, dodatkowo musiałam jeszcze oddać pieniądze, których nie
ukradłam. Ta myśl doprowadzała mnie do furii i napełniała nienawiścią. Wiedziałam z książek, że
niesprawiedliwość istnieje, ale nie sądziłam, że ma aż tak gorzki smak.
Dowlokłam się więc do pokoju i wróciłam do lektury kolejnego tomu Ani z Zielonego Wzgórza,
której zazdrościłam jak nikomu innemu na świecie.
Tymczasem w szkole zbliżały się upiorne mikołajki i jak zawsze pojawiał się problem, który
nieszczęśnik wylosuje moje nazwisko i będzie musiał kupić mi prezent. W zeszłym roku starałam
się przekonać ojca, że potrzebuję chociaż kilka złotych, ale nie udało się i
klasowy kolega został bez podarunku, co oznaczało dla niego wielkie rozczarowanie. W zasadzie
rozpłakał się na oczach wszystkich, patrząc na ich wspaniałe upominki. Ja za to dostałam trochę
słodyczy i kubek. Było to nawet miłe, w końcu prezentów w zasadzie nie otrzymywałam.
W tym roku sprawa została rozwiązana nieco inaczej. Wychowawczyni wzięła mój los, a mnie
powiedziała (wcale nie na stronie), że nic nie muszę jej kupować. Cóż, kamień z serca! Pozostała
perspektywa objedzenia się słodyczami w dniu klasowej wigilii i odebrania upominku, który choćby
był najbrzydszy na świecie, mnie i tak się spodoba. Taki właśnie jest urok kupowania czegoś
biednym dzieciom - satysfakcja gwarantowana.
Zaraz po lekcjach miałam zamiar pójść do biblioteki i spędzić w niej kilka godzin. Zależało mi tym
bardziej, że pani Sabina wybierała się na przedświąteczny urlop i miałam ją zobaczyć dopiero po
Nowym Roku.
Po nudnej lekcji geografii w końcu udało mi się opuścić szkołę. No, prawie. Drogę na boisku
zagrodziła mi grupa chłopaków wraz z Robertem na czele, który miał wyjątkowo znudzoną minę.
- Ej, ty, śmierdzielko, żarłaś kiedyś żółty śnieg? - wrzasnął i natychmiast cisnął we mnie śnieżką,
skutecznie trafiając do celu. Musiałam jakoś ich ominąć, ale wiedziałam, że i tak nie uniknę
najgorszego.
- Cuchnąca beka, dokąd lecisz? Śnieg to zamrożona woda, może się umyjesz?
W tym momencie zerwałam się do biegu, ale było już za późno. Zostałam powalona na ziemię, a
największy dryblas zaczął brutalnie wcierać mi śnieg w twarz. Siłą udało mu się rozchylić moje usta,
do których natychmiast wsypał się biały puch, mrożąc mi język, zęby i podniebienie. Kiedy już
moja twarz płonęła czerwienią, a pod kurtką znajdowała się odpowiednia warstwa lodu, zostawili
mnie w spokoju. Trudno było mi wstać, chłód przeniknął ciało do szpiku kości. Ale przecież to nie
był pierwszy raz, otrzepałam się więc i ruszyłam przed siebie, do biblioteki. Tam czekała na mnie
gorąca herbata i ciepły kaloryfer.
Na mój widok pani Sabina tylko zacisnęła usta. Wiedziała, co się stało, ale wiedziała równie dobrze,
że nic się nie da z tym zrobić. Tacy już byli chłopcy - zachowywali się jak oprawcy. Niektórzy z
nich mieli nigdy z tego nie wyrosnąć.
- Jak w szkole? - zapytała i łypnęła na mnie okiem. Czegoś musiała się dowiedzieć.
- Wszystko OK. Jakoś tam leci. - Spróbowałam zataić prawdę, ale wobec pani Sabiny mimo
wszystko chciałam być szczera. - Oskarżono mnie o kradzież siedmiu złotych, muszę oddać
koledze.
Pani Sabina nie zapytała, czy to zrobiłam. Wiedziała, że nie, dobrze mnie znała, choć tak wiele
rzeczy przed nią ukrywałam. Po chwili już poiła mnie ciepłą herbatą i zachęcała do rozmowy o
ostatnio przeczytanych książkach. Razem czekałyśmy na kolejny tom Pottera, więc opowiedziała mi
najnowsze plotki dotyczące fabuły. Miał to być Harry Potter i Zakon Feniksa. Data premiery
jeszcze nie została ustalona. Byłam tym bardzo podekscytowana, bo czułam się trochę tak, jakbym
miała pojechać w odwiedziny do ukochanego przyjaciela. Pani Sabina zawsze mnie pierwszej
pozwalała wypożyczyć najnowszy tom przygód małego czarodzieja, a później, kiedy ludzie już się
nim znudzili, mogłam cieszyć się książką, jak długo chciałam. Marzyłam, że kiedyś kupię sobie całą
serię na własność i będę trzymała ją w domu, na półce, rozkoszując się tym widokiem.
Czas mijał szybko i zostało już tylko kilkadziesiąt minut do zamknięcia biblioteki. Często
wychodziłam razem z panią Sabiną, która podwoziła mnie do domu i jechała do siebie. Mieszkała w
sąsiedniej miejscowości.
Siedziałam z kubkiem gorącej herbaty w ręce, kiedy usłyszałam:
- Aniu, mam coś dla ciebie, ale musisz mi coś obiecać - oświadczyła Pani Sabina uroczyście, nie
potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
- Dla mnie…? Ale jak to…?
- To, co ci dam, masz otworzyć dopiero w wieczór wigilijny, nie wcześniej. To jak, zgadzasz się na
taki układ?
Ja, grube, śmierdzące i biedne dziecko, pokiwałam żarliwie głową, a moje życie nabrało nagle
wielkiego sensu. Miałam na co czekać! Świetlisty cel wyłonił się z mroku i pędził ku mnie jak
rozpędzony pociąg. Bardzo chciałam się z nim zderzyć. Dzisiaj widzę, jak wiele ten gest mówił o
pani Sabinie. Nie chodziło o sam fakt kupienia prezentu, ale o to, że odmówiła sobie przyjemności
oglądania mojej twarzy, kiedy otwieram podarunek. A zapewne byłaby to dla niej wspaniała
nagroda.
Trzeba tutaj dodać, że pani Sabina miała u mnie wyjątkowe względy. Była jedyną osobą na świecie,
od której przyjęłam tak niespodziewany upominek. Poza tym broniłam się przed takimi sytuacjami,
mając palące poczucie upokorzenia i otrzymywania zapomogi. Tak zostało mi praktycznie do
dzisiaj…
Dyrektorka wyjęła spod biurka dość dużych rozmiarów paczkę. Zaparło mi dech. To było coś
wyjątkowo ciężkiego. Prezent został opakowany w papier przedstawiający Mikołaja i elfy.
Kolorowy, cudowny, sprawił, że otworzyłam usta w niemym zachwycie. Do tego czerwona
kokarda, lśniąca niczym rubin. Cała dygotałam z emocji. Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego się
wydarzyło.
Pani Sabina włożyła prezent do reklamówki, żebym łatwiej mogła go nieść. Kiedy weszłam do
domu, nakryłam ją kurtką. Moi bracia nie mogli tego zobaczyć! Jeszcze nigdy tak szybko nie
biegłam na górę. W pierwszym momencie chciałam zerwać papier i dowiedzieć się, co może
skrywać ta ciężka paczka, ale jakimś cudem się powstrzymałam. Złożona obietnica miała swoją
wagę, poza tym perspektywa słodkiego wyczekiwania była tak piękna, że niemal odbierała mi
zmysły. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Prezent, schowany głęboko w szafie, pod stosem
śmierdzących ubrań, czekał. Zdawał się rozjaśniać pokój, moje myśli i całą nadchodzącą przyszłość.
W ten oto sposób święta stały się dla mnie niesamowicie ważnym wydarzeniem. Chodziłam z
uśmiechem na twarzy. Wyzwiska i obelgi, a także kolejne natarcie śniegiem nie robiły na mnie
wrażenia. Dni stały się nieznośnie długie, a ja nie mogłam się skupić nawet na czytaniu. Całe
wieczory upływały mi na rozmyślaniach, co takiego mogła kupić dla mnie pani Sabina.
Pewnie książkę. Ale jaką? Czy mogła być aż tak gruba i ciężka…? Wydawało się to niemożliwe. A
może jakieś ubranie? Wtedy jednak paczka nie byłaby tak twarda. Miliony możliwości sprawiały, że
do samych świąt nie myślałam o niczym innym. Czasem zastanawiam się, czy przypadkiem nie to
było najlepszym prezentem…
Rozdział 5
Dzień wigilii w tamtym roku był wyjątkowy. Pomagałam matce w kuchni, aż zaczęła na mnie
zerkać ze zdziwieniem. Szybciej, szybciej, powtarzałam sobie i marzyłam już o tej jednej, jedynej
chwili.
Wieczerza wigilijna, jak zawsze, odbyła się przy telewizorze, gdzie puszczano kolędy. Na Jedynce
emitowano właśnie koncert gwiazd. Ryszard Rynkowski śpiewał Cichą noc, a ja pomyślałam, że tak
właśnie, ta noc będzie święta, jak żadna inna. Kiedy tylko udało mi się dokończyć okropną rybę,
wyjęłam spod stołu papierową torbę. To był prezent od Koźmińskiej. Słodycze i pachnące mydło.
Podałam je chłopakom, którzy zamilkli, by za chwilę krzyczeć na cały głos z euforii. Pomyślałam,
że skoro ja otwierać będę tak cudowny prezent, to oni też coś muszą dostać. Upominek
wychowawczyni oddawałam bez żalu.
W końcu nadeszła wielka chwila. Stanęłam przed szafą i nagle zapragnęłam przeciągnąć ten
moment.
Drżącymi palcami rozdarłam papier. Było go bardzo dużo, bym nie mogła wyczuć konturów
przedmiotu. Wreszcie jednak Mikołaj i jego elfy odsłonili swoją tajemnicę, tak pilnie strzeżoną przez
wiele dni.
Moim oczom ukazał się widok cudowny, oszałamiający. Dwie grube księgi w twardej oprawie,
ciężkie i pachnące nowością. Na obydwu widniał duży napis Opowieści z Narnii. Z oczyma jak
spodki, niemalże bez oddechu obejrzałam pierwszy tom. Okładka składała się z dwóch ilustracji. Na
pierwszej był lew, który bawił się z dwiema dziewczynkami. Jedna ze śmiechem oplatała go
wieńcem z kwiatów. W tle wznosił się piękny zamek, obiecujący historię, o jakiej mogłam jedynie
marzyć. Druga ilustracja przedstawiała las nocą, przez który mknął jeździec na koniu. Po chwili
dostrzegłam, że za drzewem kryły się dwa krasnale, które spoglądały na niego jakby z lękiem.
Z trudem oderwałam oczy od tego widoku, by obejrzeć kolejny tom. Jego okładka również
zawierała dwa obrazki. Pierwszy przedstawiał skrzydlatego konia i jeźdźca w chmurach, a drugi
kobietę z dziećmi, przechodzącą przez tajemniczy, nieco zniszczony zamek.
Spoglądałam z zachwytem na obydwie księgi, chłonąc każdy detal. C. S. Lewis - to nazwisko gdzieś
słyszałam, może w szkole, może w bibliotece… Pod palcami wyczuwałam cudownie gładką fakturę
książek. W końcu otwarłam na pierwszej stronie i mój wzrok padł na nazwisko Andrzeja
Polkowskiego. Tego samego, który tłumaczył Harry’ego Pottera. Zalała mnie fala szczęścia.
Wiedziałam, że te księgi, z których tom pierwszy liczył sobie pięćset dwadzieścia siedem, a drugi
sześćset osiemdziesiąt sześć stron, zabiorą mnie do krainy niezwykłej i cudownej, tak jak postacie
na okładkach.
Dopiero kiedy nieco ochłonęłam, zauważyłam, że w papierze znajduje się coś jeszcze. Była to
kartka z życzeniami. Moja pierwsza w życiu. Mam ją do dzisiaj, stanowi pamiątkę tych chyba
najważniejszych świąt.
Otworzyłam ją i dostrzegłam, że naklejono w niej małą kopertę. A w tej kopercie znalazłam dwie
monety z cyframi „dwa” i „pięć”. Siedem złotych. Zacisnęłam je w dłoni, czując, jak ogarnia mnie
wielkie, oczyszczające poczucie ulgi. Niemal zakrztusiłam się wolnością. Jej smak jest jedyny w
swoim rodzaju i działa uzależniająco.
Tamte święta wprawiły mnie w zupełnie nowy nastrój. Miałam przeczucie, że kolejny rok pozwoli
mi przeżyć coś nowego, czego dotąd nie znałam. Moje życie było wówczas jednym wielkim
czekaniem na coś lepszego. Czasem był to sprecyzowany cel, a czasem po prostu nadzieja, że coś
się wydarzy.
W sylwestra czytałam już drugi tom Opowieści z Narnii i nie istniałam dla świata. O wiele bardziej
wolałam być przy Aslanie i podróżować w czasie. Pani Sabina znała mnie dobrze. Wiedziała, że ta
historia całkowicie mnie oczaruje i pozwoli spędzić koniec roku w najcudowniejszy z możliwych
sposobów.
O północy ocknęłam się na moment, widząc za oknem fajerwerki. Cóż, jedni wchodzili w Nowy
Rok z pompą, inni zaledwie na moment wysuwali nosy ze swojego wyimaginowanego świata, by
stwierdzić, że na razie żadnych przełomów na horyzoncie po prostu nie widać.
Rozdział 6
Powrót do szkoły był trudny. Wyrwana ze swojego pokoju, znów musiałam wtopić się w upiornie
szarą rzeczywistość i zmierzyć z kolejnymi wyzwaniami. A tych los nie miał zamiaru mi
oszczędzać.
Robert Mikulski otrzymał swoje pieniądze pierwszego dnia. Chciałam mu je podrzucić na ławkę, ale
mnie przyłapał i od razu rozdmuchał sprawę.
- O! Nareszcie! Rodzice już myśleli, żeby cię na policję zawieźć. Jak mi coś znowu ukradniesz,
zaraz tam pójdziemy - oświadczył triumfalnie, a w tle chichotała cała klasa.
Nie skomentowałam tego, ale zauważyłam wtedy, że ma niezadowoloną minę. Dzisiaj już wiem,
dlaczego. Myślał, że nie oddam tej kwoty, a on będzie miał dłużej uciechę. Jak trudno jest
zaspokoić żądzę niektórych ludzi…
Zaraz w pierwszych dniach stycznia, na lekcji wychowawczej pani Koźmińska oświadczyła, że w
maju pojedziemy na wycieczkę do Krakowa. Dwudniową, z noclegiem. Nie obeszła mnie ta
wiadomość, więc nie podzielałam ożywienia całej klasy. Sytuacja zmieniła się, kiedy Koźmińska
poprosiła, abym została po lekcji. A więc teraz usłyszę pewnie kazanie, że mam więcej nie kraść i
takie tam. Plan był jednak inny.
- Aniu, zapewne nie masz pieniążków, by z nami pojechać, prawda?
- Tak, proszę pani - wybąkałam. Dobrze, że od razu na to wpadła. Ona jednak uśmiechnęła się
promiennie i oświadczyła:
- W takim razie pewnie będziesz zadowolona: komitet rodzicielski zafunduje ci ten
wyjazd. Cieszysz się?
Nie!!! Wcale się nie cieszę! Mam spędzić noc z bandą ludzi, którzy szczerze mnie nienawidzą i
zamieniają moje życie w piekło?
- Tak, proszę pani. - Moja krótka odpowiedź ją chyba zawiodła, ale klamka zapadła i Koźmińska
kazała mi odejść.
Powlokłam się do biblioteki, ogarnięta złymi przeczuciami. Wycieczka? Spędzić tyle czasu z klasą?
Na pewno oskarżą mnie o kradzież, naplują do jedzenia albo zrobią coś jeszcze gorszego. A może
się z tego jakoś wykręcę…?
Odrzuciłam jednak na moment zły humor, kiedy dziękowałam pani Sabinie za prezent.
- Książki są cudne! Najbardziej lubię Aslana, on jest taki dobry i mądry - opowiadałam, a pani
Sabina tylko patrzyła z iskrami w oczach. Radość dziecka to najlepszy dar, stara prawda. A mnie
tak łatwo było ucieszyć, chociaż podarunek bibliotekarki był dosyć kosztowny. Wiem to dzisiaj,
wtedy nawet się nad tym nie zastanawiałam.
Biblioteka publiczna w naszej miejscowości ściśle współpracowała ze szkołą. Wspólnie
organizowano lekcje, spotkania, konkursy, a także ferie zimowe. Właśnie z tego tytułu pani Sabina
wiedziała dosłownie o wszystkim, co działo się w szkole, a także o tym, co dotyczyło mnie.
- Słyszałam o waszej wycieczce. Co o niej myślisz? - zapytała szczerze, jakbym była dorosłą osobą
i miała wybór.
- Nie chcę jechać. Będą z tego kłopoty…
- A może pokażesz im, że może być inaczej? - zagadnęła z powagą. Widać
zastanawiała się nad tym dosyć długo. - Oni wszyscy na pewno tak właśnie myślą. Obstawiają, że
nie pojedziesz, bo się boisz.
Jak miałam jej powiedzieć, że mają rację? Że będzie lepiej, jeżeli pozostanę bezpieczna w swojej
norze, nie rozjuszając ich? Kto będzie chciał dzielić pokój ze śmierdzielem? Zapewne już teraz,
marszcząc nosy, zakładają się o to, kto mnie wylosuje. A przecież końcówka roku była taka miła.
Czy to nie mogło trwać dłużej, chociaż przez chwilę?
- Muszę spróbować. Nie będę się bała - odrzekłam więc, kryjąc obawy. Nie chciałam dokładać pani
Sabinie zmartwień, nie zasłużyła sobie na to. Poza tym, może rzeczywiście nie warto było dawać im
tej satysfakcji…?
Rozdział 7
Dziecko zaczyna odczuwać biedę, kiedy idzie do szkoły. Wcześniej niczego mu nie brakuje.
Wystarczy kromka chleba i lalka do zabawy, a resztę wypełnia wyobraźnia. I jeszcze jedno - brak
wiedzy o świecie. Kiedy rozpoczyna się edukacja, już w przedszkolu właściwie, nagle okazuje się,
że trzeba bez przerwy przynosić pieniądze. Począwszy od Dnia Nauczyciela, poprzez komitet
rodzicielski, święta, urodziny wychowawczyni, wycieczki, walentynki, aż po zakończenie roku.
Nagle człowiek dostrzega, czego nie ma. Modne ubrania, kieszonkowe, słodycze… Do tego jeszcze
wieczny problem z przyborami szkolnymi. Kartki w bloku technicznym kończą się szybko,
podobnie jak klej, taśma klejąca czy bibuła. Być może właśnie dlatego jednym z moich
znienawidzonych przedmiotów stała się technika. Kto w ogóle wymyślił takie zajęcia?
Pani Rogacka była tuż przed emeryturą. Krótkie, rude włosy i niechętne spojrzenie zza okularów na
pewno nie czyniły jej sympatyczną. Do tego skrzekliwy głos, który potrafił ucznia sprowadzić na
ziemię. Zawsze miała coś do powiedzenia. Pamiętam, jak kiedyś mieliśmy za zadanie zrobić wazon.
Każdy musiał przynieść butelkę po śmietanie kremówce oraz plastelinę do ozdobienia tego dzieła
sztuki.
W domu nie znalazłam ani jednego, ani drugiego. Wiedziałam, że będą kłopoty, więc zabrałam słoik
po musztardzie oraz znaleziony w piwnicy kit do okien. Od biedy dało się go jakoś przylepić do
szkła.
W czasie lekcji Rogacka zaczęła marszczyć nos.
- Co to za zapach? - Jej spojrzenie powędrowało w moją stronę. - Ania, co ty tam masz? Pokaż to,
zaraz!
Kiedy podeszłam, było już za późno na wyjaśnienia.
- Czyś ty zwariowała? Kit do okien? Chcesz nas potruć?! Niech ktoś jej w tej chwili pożyczy
plasteliny, bo to przecież z tego nic nie będzie. - Skrzekliwy głos roznosił się echem
po całej klasie, a uczniowie bawili się doskonale. Rogacka często miała do mnie uwagi, które
wygłaszała głośno. - Kiedy matka przyjdzie do szkoły? Co ty mi tu przynosisz? I powiedz mi -
zmieniła temat, lustrując mnie wzorkiem - czy ty musisz mieć taką dziurę w tych spodniach? Trzeba
dbać o siebie, a nie chodzić w podartych łachach. Weź no się tym zajmij, jak wrócisz ze szkoły.
Wiecznie nieprzygotowana, bezczelna i do tego w podartych spodniach, kto to widział, na Boga!
Czułam, że uszy mi płoną, ale w sumie nie było to jakieś szczególnie wstrząsające doświadczenie.
Przyzwyczaiłam się, że Rogacka, ku uciesze moich koleżanek i kolegów, zawsze daje mi popalić.
Myślę, że jej się w głowie nie mieściło, iż dziecko może w domu czegoś nie mieć, a charakter miała
po prostu nieznośny.
Wracając do tematu - byłam przyzwyczajona do tego, że nie ma pieniędzy na dokupowanie
czegokolwiek w ciągu roku szkolnego, a tym samym na żadne wyjazdy klasowe. Tyczyło się to
szczególne kina. Kino… Nie znałam go. Nie widziałam. Tylko czytałam o nim czasem, ale nie
docierało do mnie, jak duży może być ekran i co się wtedy dzieje. Zazwyczaj nie żałowałam tego,
co mnie omijało. Wolałam swój własny świat w otoczeniu książek, nie potrzebowałam wyjazdów z
grupą żądnych uciech dzieciaków.
Zdecydowanie najgorsze było to, że taki wyjazd zawsze wiązał się z wizytą w McDonaldzie.
Kiedyś, podczas darmowego wyjścia do teatru, miałam okazję tego doświadczyć.
- Idziemy do McDonalda!!! - darły się dzieci w autokarze.
- Ja chcę hamburgera i zabawkę! - wtórował ktoś z tyłu.
Po drodze wstąpiliśmy więc do tej świątyni frytek i coli. Od wejścia uderzył mnie zapach jedzenia.
Bardzo intensywny. Musiałam szybko usiąść, żeby nie zacząć wpatrywać się w kolorowe zdjęcia
fast foodów. Miałam kanapki z marmoladą, które jadłam powoli, wmawiając sobie, że na pewno nie
są mniej smaczne od tego, co zamawiali koledzy.
Tymczasem rozwrzeszczana grupa ruszyła do kas. Sprzedawcy wyraźnie spięli mięśnie i uruchomili
pełną gotowość bojową. Fala uderzeniowa nadchodziła. Nieunikniona. W końcu natarła.
- Ja chcę Happy Meal!
- A ja duże frytki i colę!
- Duży zestaw i zabawkę!
- Lody z posypką i ciastko!
Każde dziecko stało przy kasie długie minuty, dobierając dla siebie składniki, licząc pieniądze,
szturchając wszystkich wokół i głośno przy tym pokrzykując. Kasjerom pot spływał po czołach, ale
nikogo nie upominali. Pewnie etyka zawodowa.
Kiedy w końcu banda rozsiadła się na krzesłach, zaczęło się wielkie grzebanie w jedzeniu, a także
rzucanie frytkami. Również w moją stronę poleciało kilka sztuk, ale niewiele, bo to w sumie
marnotrawstwo dobrego jedzenia. Wszędzie panoszył się roztarty ketchup oraz wygrzebane z
hamburgerów ogórki kiszone. Panował chaos, a przecież za nami wchodziły kolejne wycieczki.
W autokarze królowały shaki i niedopita cola. Każdy zostawił przy kasie kilkanaście złotych, ale za
to trofeum w postaci zabawki zostało zdobyte…
Bardzo rzadko jednak bywałam świadkiem takich sytuacji. I dobrze.
Zmieniłam zdanie, kiedy w połowie stycznia dyrektor ogłosił, że jedziemy do kina na pierwszą część
Harry`ego Pottera. Jak to? Film? Na podstawie książki? Nie wiedziałam, że ktoś taki nakręcił! I
pierwszy raz poczułam ukłucie żalu i zazdrości. Chociaż Hogwart żył w mojej głowie, bardzo
chciałam zobaczyć, jak widzą go inni. Musiałam przełknąć gorzką pigułkę. Mimo że nie miałam
wtedy wielkiego doświadczenia życiowego, wiedziałam, że nie warto się dzielić z innymi żalami.
Podobne zwierzenia zawsze kończyły się kpiną albo aktem litości, a to było najgorsze na świecie.
Siedząc w bibliotece u pani Sabiny, starałam się więc o tym nie myśleć.
- Masz coś na jutro zadane? Może ci pomogę? - Pytała, wiedząc, że to czas wystawiania ocen, a ja
miałam kilka zagrożeń.
- Nie, jutro mam zajęcia z inną klasą, więc nie muszę odrabiać lekcji.
- Z inną klasą? Jest jakaś wycieczka?
- Tak, jadą do kina na film o Harrym Potterze. - Bardzo się starałam, aby nie zdradzić głosem, że
jest mi przykro. Wiedziałam, że pani Sabina natychmiast wyłapuje takie niuanse.
- Ach tak, no właśnie słyszałam, że wszedł do kin… - Zawiesiła głos, jakby chciała coś
dopowiedzieć, ale ostatecznie nie ciągnęłyśmy tego tematu.
Pani Sabina była dla mnie prawdziwym słońcem, uwielbiałam przebywać w jej towarzystwie. Nie
zastanawiałam się wtedy, ile ma lat, nie dopytywałam o życie prywatne. Dla mnie była częścią
biblioteki, jej nieodłącznym elementem i nie wyobrażałam sobie, że może istnieć coś poza tym.
Mimo wszystko, paru rzeczy się dowiedziałam.
Była młodą kobietą, dobiegała trzydziestki. W bibliotece pracowała już od momentu podjęcia
studiów, więc stał się to w pewnym sensie jej dom. Mieszkała w sąsiedniej miejscowości, raptem
kilkanaście minut jazdy samochodem. Nie była mężatką i chyba nikogo wtedy nie miała, a
przynajmniej o nikim nie wspominała. Bił od niej entuzjazm, który zawsze mi się udzielał, nawet
kiedy byłam smutna. Pani Sabina nigdy nie mówiła mi, co mam robić, nie poprawiała mnie, nie
ganiła. Była moją przyjaciółką, jedyną, jaką miałam. Zastanawiam się, dlaczego tyle dla mnie robiła.
Co widziała w grubiej, brzydko pachnącej dziewczynce, która bardzo często zabierała jej czas? Czy
byłam dla niej misją? Potrzebą serca? Czy po prostu rzeczywiście bratnią duszą? Nie wyczuwałam
w niej nawet krzty fałszu. Jej
serdeczność była autentyczna - kto jak kto, ale dziecko to wie.
Kiedy w piątek przyszłam do biblioteki, okazało się, że pani Sabina po raz kolejny ma zamiar
osłodzić mi życie. Gdy o tym myślę, mam łzy w oczach, bo przecież prosty gest może tyle
znaczyć…
- Aniu! Mam dla ciebie niespodziankę! - wykrzyknęła rozpromieniona. Nawet sala zdawała się
jaśnieć. - Czy masz jutro czas?
Czy ja miałam czas? Aż nadto. W soboty raczej zajmowałam się sama sobą.
- A co się stało?
- Chciałabym cię zabrać do kina na Harry`ego Pottera - oznajmiła beztrosko.
Zakręciło mi się w głowie i musiałam usiąść. Za dużo szczęścia naraz! Ja? Kino? Sobota? Język mi
się plątał na samą myśl.
- Zaniemówiłaś chyba, ale zgadzasz się? - zapytała pani Sabina, a ja tylko kiwałam głową. Policzki
paliły mnie żywym ogniem z emocji. Czekała mnie długa, bezsenna noc.
To wydarzenie było jedną z rzeczy, które zaczęły mnie realnie zmieniać. Wyjście do kina
mogłabym porównać z wyjściem na galę rozdania Oscarów. Pierwszy raz przyszło mi do głowy,
żeby spojrzeć na siebie w lustrze i powąchać ubrania. Nie spodobało mi się to, co zobaczyłam i
poczułam.
Wiadro zimnej wody i mydło poszły w ruch. Uprałam spodnie i bluzę, a nawet bieliznę. Wieczorem
weszłam do wanny. Kąpiel odpadała. Mój ojciec nigdy nie grzał wody na tyle, aby zimą można się
było dobrze umyć. Zawsze miała około trzydziestu stopni i kontakt z nią nie należał do
przyjemnych. Jednak tym razem chciałam się wyszorować i
niezwłocznie to uczyniłam, czyniąc użytek z prysznica. W końcu, czysta i wymarznięta, zaszyłam
się w pokoju, oczekując na wielki dzień.
Wyjście do kina może się wydać wydarzeniem trywialnym, niewartym uwagi. Przecież to chyba
naturalne, że od czasu do czasu korzysta się z tego rodzaju rozrywki, powszechnie dostępnej. Dla
mnie jednak było to raczej przekroczenie magicznego progu świata wyobraźni, który mnie
onieśmielał i równocześnie przyciągał.
Pani Sabina przyjechała po mnie o godzinie piętnastej. Ja już od dwudziestu minut stałam przed
domem, w pełnej gotowości.
- Aniu… - powiedziała lekko zdziwiona. - Masz ułożone włosy! Bardzo ładnie. - Uśmiechnęła się.
Rzeczywiście, przylizałam nieco moje włosy, które zazwyczaj spinałam w koński ogon. Nie były
zbyt długie, ale kręciły się lekko, więc wyglądały na wiecznie zaniedbane. Po wczorajszej kuracji
znalezioną resztką szamponu udało mi się je jakoś ujarzmić. Miałam też na sobie wilgotną bluzę i
spodnie, które nie doschły na letnich zaledwie kaloryferach. Ale to nie miało znaczenia. Pani Sabinie
nie udało się ukryć zaskoczenia, lecz była zadowolona. Czy wiedziała wtedy, jakie to wszystko jest
dla mnie ważne? Myślę, że tak, ale nie chciała robić z tego sprawy. Wszystkie przemyślenia
zachowywała dla siebie i za to kochałam ją najbardziej. Żadnego gadania, kazań i wynurzeń. Tego
nigdy nie mogłam znieść, a gabinet pani psycholog dostarczał mi wrażeń w wystarczającym stopniu.
Kino - niewielkie, kameralne - znajdowało się w sąsiedniej miejscowości. Przekraczając jego próg,
natychmiast poczułam się oszołomiona. Po pierwsze: zapach. Prażona kukurydza. Rzadko ją
jadałam, chociaż nie była towarem luksusowym. Po drugie: plakaty filmowe. Kolorowe, krzykliwe,
obiecujące. Niektóre większe ode mnie. Wśród nich kartonowy chłopiec w okrągłych okularach, z
blizną na czole. Harry Potter.
Sala kinowa także zaparła mi dech w piersiach. Duża przestrzeń, w której wydawało mi się, że
głosy są stłumione przez ściany. No i ekran. Olbrzymi. Trudno mi było uwierzyć, że można na
takim oglądać film.
Potrafię z łatwością przywołać emocje, jakie towarzyszyły mi na początku filmu. Chciało mi się
płakać, bo miałam dziwne wrażenie, że projekcje z mojej głowy ktoś przeniósł na obraz i pozwolił
oglądać wielu osobom. Przez cały seans nie poruszyłam się ani razu, choć widziałam, że pani Sabina
spogląda na mnie co jakiś czas. Byłam pod wpływem silnego uroku. Ja w wielkiej sali, siedząca
naprzeciw ekranu, który absorbował mój umysł całkowicie. Inny świat. Dom, szkoła, zmartwienia,
wszystko zostało gdzieś za drzwiami, nie istniało. Chyba nigdy nie byłam w stanie aż tak bardzo
oderwać się od rzeczywistości. Odkryłam wspaniałe uczucie, towarzyszące mi do dzisiaj. Kino to
terapia, której nic nie umie mi zastąpić. Nawet książki.
Kiedy wróciłam do domu, długo nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia. Po raz kolejny spotkało mnie
coś tak wspaniałego. Miałam następne cenne wspomnienie do kolekcji. Musiało starczyć na kolejne
miesiące, a już na pewno na ciężką przeprawę, jaką miała być wycieczka.
Rozdział 8
Na dwa dni przed wyjazdem znów odbyła się moja ulubiona lekcja wychowawcza. Chyba nic nie
mogło mnie przygotować na to, co się na niej wydarzyło. Siedziałam sobie spokojnie, jak zawsze ze
wzrokiem wbitym w ławkę. Klasa przekrzykiwała się w opowieściach, kto co ze sobą zabierze i co
będą robić w Krakowie, mieście Smoka Wawelskiego.
- Cisza! Proszę o ciszę! - zawołała Koźmińska, stukając kluczem w blat biurka. - Przypominam
wam, byście wzięli ze sobą ręczniki i inne przybory toaletowe, bo na miejscu tego nie ma. Kto
zapomni, ten będzie miał problem! A właśnie, Aniu - zwróciła się do mnie, a wraz z nią oczy całej
klasy - ty także powinnaś o siebie zadbać. - Podeszła do mojej ławki i wyciągnęła rękę. - Masz tu
dwadzieścia złotych. Kup sobie mydełko, ręczniczek i co tam będziesz potrzebować. Tylko nie
zapomnij. - Uśmiechnęła się.
W klasie zapadła cisza. Wszyscy gapili się to na mnie, to na dwadzieścia złotych, to na Koźmińską.
Poczułam, jak robię się purpurowa ze wstydu. Ogarnęło mnie pragnienie, by uciec i już nie wracać.
Miałam przyjąć jałmużnę i zlikwidować swój smród, taki był podtekst tego gestu. A klasa była
świadkiem, że dostałam szansę na „lepsze” życie. W końcu więc wyciągnęłam dłoń i szybkim
ruchem włożyłam pieniądze do kieszeni. Czułam, jak mnie parzą. Chciałam się ich pozbyć
NATYCHMIAST.
Po lekcjach pobiegłam do domu, a banknot schowałam w szufladzie, wsuwając go w stary zeszyt.
Po raz pierwszy poczułam, jak ogarnia mnie autentyczny gniew. Jak wielka różnica była pomiędzy
czynem Koźmińskiej a pani Sabiny! Trudno uwierzyć w to, jak bardzo można upokorzyć
człowieka, mając teoretycznie dobre intencje… Dwudziestu złotych wychowawczyni nigdy nie
wykorzystałam. Leżały w mojej szufladzie, aż pewnego dnia znalazł je mój brat i bardzo się
ucieszył. Dobrze, że dla niego miały one zupełnie inne znaczenie niż dla mnie.
Czułam narastającą złość. W klasie pytano mnie, czy już sobie kupiłam „mydełko i ręczniczek”.
Miałam coraz większą ochotę komuś wlać. To było zupełnie nowe doznanie, bo
przecież wcześniej marzyłam tylko o tym, żeby się schować. Nie wróżyło nic dobrego…
Dzień przed wycieczką zrobiłam inspekcję w domu. Znalazłam kawałek mydła oraz niewielki
ręcznik. Spakowałam szczoteczkę do zębów i pastę, wyciśniętą wcześniej do słoika po musztardzie.
Nie chciałam już przelewać szamponu do włosów, więc uznałam, że nie będę ich myła. W końcu to
tylko jedna noc.
Mój plecak był lekki, nie potrzebowałam wiele. Tym bardziej zdziwiły mnie torby podróżne
koleżanek, ciężkie jak kamienie. No tak - musiały zabrać zawartość wszystkich szaf, kosmetyczek i
barków ze słodyczami. Do tego portfele wypchane kieszonkowym na „drobne wydatki”. Ja miałam
ze sobą dwie książki i nadzieję, że dany mi będzie spokój. Jasne, marzenia ściętej głowy.
Rozdział 9
Do Krakowa nie było daleko, około trzech godzin jazdy. W autokarze posadzono mnie obok
anglistki, która nie zwracała na mnie za bardzo uwagi. Klasa wrzeszczała, śpiewała i przerzucała się
papierkami po słodyczach. Pomiędzy siedzeniami wędrowały różne smakołyki, ale mnie
skrupulatnie omijały. Nie wzruszało mnie to, bułki z pasztetem w zupełności mi wystarczały.
Podróż mogłam więc uznać za w miarę udaną.
W końcu dotarliśmy do czegoś w rodzaju pensjonatu. Pokoje były trzyosobowe. Koźmińska
przydzieliła mnie do jednego z Żanetą i Anetą - a to było wyjątkowo kiepskie posunięcie. Aneta
mnie nie lubiła, ale też nie zaczepiała. Za to Żaneta ociekała czystą nienawiścią i bez wątpienia miała
jakiś plan.
Pierwszy dzień przebiegał w miarę spokojnie. O dwunastej rozpoczęło się zwiedzanie, potem był
obiad, a następnie czas wolny. Zostałam więc sama, choć wychowawczyni kazała nam chodzić w
grupach.
Krakowski rynek okazał się bardzo ładny. Czytałam o nim w kilku książkach. Przytłaczała mnie
jednak jego przestrzeń. Ogromna, z tłumem ludzi. To na pewno nie było moje miejsce, choć jak
słyszałam, mieszkało tam wielu sławnych pisarzy. Ja wolałam mieć oparcie w miejscach bardziej
kameralnych, bezpiecznych. Błądziłam więc bez celu, usiłując znaleźć punkt zaczepienia.
- O, dziewczynko! - usłyszałam nagle gdzieś z góry.
Zdezorientowana podniosłam wzrok, by ujrzeć nad sobą klauna na szczudłach.
- A co panienka taka smutna, hm? - Uśmiechnął się i lekko nachylił w moją stronę.
- Ja… właśnie myślę sobie, że… eeee, za dużo tu ludzi - odpowiedziałam bardzo
zaskoczona, że ktoś zwrócił na mnie uwagę. Taki ktoś…
Nagle klaun nachylił się jeszcze bliżej i zajrzał mi w oczy. Staliśmy tak chwilę, a ja poczułam się
zafascynowana. On patrzył na mnie tak jak pani Sabina - ze szczerą sympatią, bez obrzydzenia.
Miałam wrażenie, że wie, kim jestem i co mnie trapi. Dziwne to było spotkanie, a jednak niosło w
sobie coś krzepiącego. W mgnieniu oka poczułam się bezpiecznie. Tłum ludzi nagle zniknął, a na
mnie spoglądał ktoś jakby żywcem wycięty z kart książki. Postać tak dobra, że aż nierealna.
- Wyciągnij rękę - powiedział już normalnym tonem, ale wciąż z ciepłym uśmiechem. Na mojej
dłoni pojawiła się garść cukierków i jakiś bilet.
- Zapraszamy cię o 21.00 na nasz występ cyrkowy. Może namówisz kogoś dorosłego, by cię
zabrał? - Mrugnął przy tym okiem i zanim się obejrzałam, odszedł, by zabawiać inne dzieci.
Stałam przez chwilę oszołomiona. Cukierki mieniły się różnymi kolorami, a bilet wyglądał jak
zaczarowany. Nigdy nie byłam w cyrku, choć wielokrotnie gościł on w naszej miejscowości.
„Szkoda, że nie zobaczę go i tym razem” - pomyślałam ze smutkiem, ale bilet ostrożnie wsunęłam
do plecaka. Powlokłam się niechętnie na miejsce zbiórki. Kiedy doszliśmy do pensjonatu,
zauważyłam ze zdumieniem wychylający się zza drzew dach namiotu cyrkowego. A więc był tak
blisko. Westchnęłam zrezygnowana.
Wieczór nastał w moim odczuciu zbyt szybko, a ja nie miałam innego wyjścia, jak iść się umyć. U
nas w domu woda była zazwyczaj zimna lub letnia, co jeszcze bardziej zniechęcało mnie do kąpieli.
Tutaj mogłam wziąć gorący prysznic, więc chcąc nie chcąc, zmyłam z siebie ten dziwny dzień.
Ubrałam się jednak w zwyczajne ciuchy - nie chciałam, by widziano mnie w piżamie.
- O matko! Ona się umyła! - zapiszczała koleżanka z klasy, a zawtórował jej przy tym śmiech
pozostałych dziewczyn. Minęłam je najszybciej, jak mogłam. Myślałam tylko o tym, żeby położyć
się w łóżku i może odrobinę poczytać.
W pokoju Żaneta i Aneta o czymś rozmawiały, było dziwnie spokojnie. Czekałam chwilę na jakąś
zaczepkę, oskarżenie lub jakąkolwiek reakcję, ale nic takiego się nie zdarzyło.
Myślałam o klaunie. Czy z każdym rozmawiał tak samo? A może rzeczywiście znał moje myśli?
Byłam skłonna w to uwierzyć. W końcu, bądź co bądź, był postacią na szczudłach, kimś
bajkowym. Pochodził z innego świata, w którym ja także chciałam się znaleźć.
Z tą myślą położyłam się na łóżku, sięgając po pierwszą część Harry’ego Pottera. Chciałam mieć
przy sobie starego przyjaciela, który pomógłby mi przetrwać ewentualne trudności.
Nagle poczułam dziwną woń i wilgoć przenikającą przez moje spodnie. Wyskoczyłam z łóżka jak
oparzona i szybkim ruchem zerwałam kołdrę. Z sąsiednich łóżek dobiegł mnie ryk śmiechu.
- Zlała się! Ona się zlała do łóżka! - wrzeszczała Żaneta z triumfalną miną. Do pokoju szybko
zbiegło się kilka osób, chichocząc dziko i pokazując sobie plamę na materacu. Poczułam, jak gniew
kumulowany od jakiegoś czasu zaczyna mrowić moje palce i zęby. Zacisnęłam szczękę i
próbowałam oddychać, ale wiedziałam, że tym razem miarka się przebrała. Tama pękła, jednak
moje ruchy nie były wcale niekontrolowane.
Ze spokojem wsunęłam Pottera do plecaka, a potem jednym kocim ruchem skoczyłam na Żanetę.
Nikt się tego nie spodziewał, moja tusza niemal przeczyła temu, że jestem do tego zdolna. Za to na
pewno uważano mnie za silną. I tak było w rzeczywistości. Moja pięść opadła na twarz
wykrzywioną zaskoczeniem i nienawiścią. Przygwoździłam Żanetę do łóżka i okładałam raz po raz
z taką szybkością, że nikt nie był w stanie zareagować. Z jej nosa popłynęła krew. To był dla mnie
alarm, więc zerwałam się, chwyciłam plecak i wybiegłam z pokoju. Minęłam Koźmińską, która coś
do mnie mówiła, ale wrzask Żanety o wiele bardziej przykuł jej uwagę. Dosłownie chwilę później
zniknęłam w mroku. Wiedziałam dobrze, dokąd pójść.
Rozdział 10
W miasteczku cyrkowym było cudownie. Dużo świateł, kolorów, uśmiechających się ludzi. Jak
wyczytałam na plakacie, w ciągu dnia grano przedstawienie wiele razy, więc zastanowiło mnie,
dlaczego klaun dał mi zaproszenie na tak późną godzinę. Ale wtedy miałam już pewność, że on po
prostu przewidział moją sytuację i wiedział, że bilet uratuje mi życie.
Przy wejściu do namiotu kłębiło się sporo ludzi. Pan sprawdzający bilety przyjrzał mi się uważnie.
- A dorośli gdzie?
Na moment się zawahałam, ale już po chwili wykrzyknęłam:
- Mamo! - Jakaś kobieta odwróciła się zdziwiona, a bramkarz machnął zniecierpliwiony ręką.
Poczułam falę triumfu. Udało się. Byłam w środku, by po raz pierwszy w życiu poczuć smak
przygody na własnej skórze. Żaneta i szkolna wycieczka nawet na sekundę nie zagościły w mojej
głowie, bo zafascynowały mnie reflektory i wielka arena. Usiadłam w pierwszym rzędzie i
pogrążyłam się w oczekiwaniu, pocierając spoconymi dłońmi o spodnie.
Rozbłysły światła, a na arenę wyskoczyli klauni, potykając się i ochlapując wodą z butonierek.
Widownia klaskała w dłonie i reagowała salwami śmiechu. Zauważyłam mojego nowego znajomego
i serce podskoczyło mi z radości. Czułam, że mam oczy rozmiaru kół młyńskich, a moje usta
otwarły się w niemym zachwycie. Każdą komórką ciała chłonęłam
widok, jaki się przede mną roztaczał. Kolorowe, wyszywane cekinami stroje mieniły się feerią barw.
Ze zdumieniem patrzyłam na udekorowane konie, tresowane foki, słonie i małpy. Ze strachem
oglądałam występ na linie, a także numer z wężem boa, który wił się wokół swojej treserki.
Poczułam się dokładnie tak, jakby ktoś przeniósł mnie w świat baśni. Moje marzenie chociaż na
chwilę się spełniło. Zalała mnie fala szczęścia.
Po występie pobiegłam od razu na tył namiotu, gdzie znajdowały się wozy cyrkowe. Nie miałam
żadnego planu działania, ale wiedziałam, że na pewno nie wrócę na noc do pensjonatu. Nagle
dostrzegłam młodego mężczyznę, który stał obok jednego z wozów i wyjadał coś z miski.
Wydawało mi się, że nie był zaskoczony moim widokiem.
- Cześć, mała. Fajnie, że wpadłaś. - Poznałam go po głosie. To był mój klaun! Uśmiechnął się do
mnie i wcisnął mi w ręce miskę z zupą.
Usiedliśmy na ziemi.
- To twoja praca? - zapytałam, bo nie chciałam, żeby od razu zaczął dochodzić, dlaczego jestem tu
sama.
- Hm, może raczej pasja, albo hobby. Skończyłem szkołę i wykorzystuję okazję, żeby trochę
popodróżować. To kapitalny sposób, polecam. - Mówiąc to, znów spojrzał mi w oczy. - A ty?
Dowiem się, co cię tak trapi?
- Zerwałam się ze szkolnej wycieczki. Koleżanka nasikała mi do łóżka i ją pobiłam. - Te słowa
bardzo gładko wyszły mi z ust i nawet nie brzmiały aż tak źle. Klaun nie wydawał się ani oburzony,
ani zły.
- Dają ci w kość, co?
- Dają - przyznałam.
- Słuchaj, nie masz czym się przejmować. Za parę lat przejmiesz kontrolę nad swoim
życiem i już nie będziesz zależna od bandy idiotów. Sama wybierzesz to, co uznasz za najlepsze dla
siebie.
- Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - Byłam naprawdę zdziwiona, jak łatwo odgadł moje myśli.
- My, klauni, widzimy i czujemy więcej. - Roześmiał się na te słowa. To był przyjemny śmiech,
więc mu zawtórowałam, choć nie miałam pojęcia, o czym mówi. - Jak cię zobaczyłem na tym
rynku, to miałem wrażenie, jakbym spotkał chodzące nieszczęście. Chyba jesteś za mała na to, żeby
się tak dołować, co?
- Na chodzenie do szkoły nie jestem za mała, a to właśnie tam mnie tak dołują - odpaliłam.
Klaun zamilkł na chwilę, wpatrując się we mnie badawczo.
- Masz kogoś, kto cię wspiera?
Zaczerwieniłam się. Zupełnie jakbym była na prześwietleniu.
- Tak. Pani bibliotekarka mi pomaga. Jakoś ogarniam.
- To dobrze. Trzymaj się jej i pamiętaj, że jesteś o wiele więcej warta od tych wszystkich
gówniarzy razem wziętych. - Zamilkł ponownie, patrząc w przestrzeń. Wokół kręcili się cyrkowcy,
ale wieczór był cudownie spokojny. Poczułam się bardzo bezpieczna i to uczucie spodobało mi się,
jak żadne inne.
- Opowiedz mi o swoich podróżach - poprosiłam, bo bardzo chciałam pozostać w tym bezpiecznym
kokonie spowitym miłą rozmową i atmosferą zrozumienia.
Klaun opowiadał więc różne anegdoty, mówiąc przyciszonym głosem, skierowanym jedynie do
mnie. Nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Zdał maturę i uznał, że zanim pójdzie na studia, spróbuje
sił jako cyrkowiec, żeby zobaczyć, jak wygląda życie.
- Tak robią czasem w Ameryce. Cholernie to mądre. Nie muszą od razu decydować, kim chcą być -
stwierdził.
Straciłam przy nim zupełnie poczucie czasu. Właściwie czas w tym momencie w ogóle mnie nie
obchodził.
- No, dochodzi pierwsza, mała. Co zrobimy? - zapytał, a ja poczułam się zagubiona. Z drugiej
strony, byłam wdzięczna, że mnie od razu nie wyrzuca. Po krótkim namyśle znów się odezwał: -
Słuchaj, już wiem. Przenocujesz w garderobie, ale bladym świtem wracasz do pensjonatu, bo
założę się, że oni tam już zeszli na zawał ze stresu. - Zmrużył oczy. - W sumie należy im się to za
to, jak cię traktują.
Ja wcale nie chciałam myśleć o jutrze. Kiedy ułożyłam się na podłodze w garderobie, z plecakiem
pod głową, owinięta w koc, zasnęłam niemalże natychmiast. Śnił mi się cyrk, światła i cekiny
skrzące się na wspaniałych strojach.
Obudził mnie klaun.
- Pora wstawać, bo w twoim pensjonacie się wyrabia. Już nawet w lokalnych wiadomościach
mówili o tobie. - Podał mi kubek z herbatą.
- Może mogłabym zostać? - palnęłam, czując, jak serce zaczyna mi mocniej bić z emocji.
- Gdybyś miała osiemnaście lat, tobyśmy pogadali - uśmiechnął się. - Mam coś dla ciebie. - Podał
mi książkę. Na okładce dostrzegłam napis: Hugh Lofting, Cyrk Doktora Dolittle. - Spodoba ci się,
jest całkiem zabawna. Niech to będzie taka pamiątka po naszym spotkaniu.
Skąd wiedział, znowu? Znałam przygody doktora Dolittle, ale akurat tej książki nie czytałam.
Kolejny wyjątkowy podarunek w ciągu ostatnich miesięcy. Kolejny powód, żeby iść dalej.
- Dziękuję - wyszeptałam, a on poklepał mnie po ramieniu.
- Trzymam kciuki. Wiem, że dasz radę.
Rozdział 11
Kiedy pojawiłam się na parkingu przed pensjonatem, natychmiast wybuchła wrzawa.
- Psze pani!!! Jest! Przyszła! - krzyknął ktoś, a mnie od razu zrobiło się słabo. A jeżeli zamkną mnie
w więzieniu za pobicie?
Przed budynek wybiegła Koźmińska, łapiąc się za serce. Był także dyrektor ośrodka i policja.
- O Jezu, Jezu, Jezu… - wysapała wychowawczyni, płacząc i łapiąc oddech równocześnie.
Pomyślałam wtedy, że żadne konsekwencje, nawet więzienie, nie są w stanie przyćmić tego
widoku. To się nazywa sens życia.
Okazało się, że Żanetę zabrali do domu rozhisteryzowani rodzice. Miała poobijaną twarz i bardzo
spuchniętą wargę, ale nic nie trzeba było szyć. Na nas czekał już autokar, mieliśmy jak najszybciej
wracać i powyjaśniać wszystkie sprawy, które narosły wokół mojego zniknięcia. Ja na razie
dostałam szorstką, płaczliwą reprymendę i ostrzeżenie:
- To ci nie ujdzie na sucho! Osobiście porozmawiam z rodzicami! Co ty sobie wyobrażałaś? -
Koźmińska cała się trzęsła. Nie wiem, jakie konsekwencje zawodowe poniosła z powodu mojej
ucieczki, ale na pewno czekało ją jakieś dochodzenie. Myślę, że w dzisiejszych czasach mogłaby
stracić pracę.
Zostałam odwieziona pod sam dom. Moi rodzicie nie mogli nic wiedzieć, bo nie mieliśmy telefonu.
Wychowawczyni dosłownie sama weszła do salonu, żądając rozmowy z opiekunami. Akurat
nawinął się ojciec. Wysłuchał jej histerycznej tyrady, przytaknął parę razy, a kiedy wyszła, sprał
mnie na kwaśne jabłko. Więcej nikt w domu nie wspominał o tej
historii, jakby w ogóle nie miała miejsca.
Rodzice Żanety nie chcieli odpuścić. Żądali usunięcia mnie ze szkoły i kuratora, ale dyrekcja broniła
się przed tym, jak mogła. Zamiast tego miałam regularnie chodzić do szkolnego psychologa, nawet
trzy razy w tygodniu. Żaneta przyszła do szkoły dopiero, kiedy siniaki w pełni zniknęły z twarzy, co
nastąpiło po ponad trzech tygodniach.
Rozdział 12
Szkolna psycholożka była kolejnym przykładem osoby na niewłaściwym stanowisku. Elegancka,
starsza kobieta z wyjątkowo nieszczerym uśmiechem nie mogła chyba wzbudzić zaufania żadnego
dziecka, a już na pewno nie mojego. Ona po prostu nie potrafiła zejść na mój pułap pojmowania
świata i usiłowała przytknąć mnie do szablonów, których nauczyła się w ciągu wielu lat pracy.
Doświadczenie zawodowe, jak się okazuje, nie zawsze jest dobre.
Pani Rakowiecka, bo tak się nazywała, wymyśliła dla mnie psychoterapię. W rzeczywistości jednak
jej głównym celem było wyciągnięcie ode mnie informacji, bo szkoła za mało o mnie wiedziała.
Każde słowo, które padało w gabinecie, miało być natychmiast przekazywane dyrektorowi szkoły
oraz Koźmińskiej. Od momentu pobicia Żanety byłam nie tylko śmierdząca, ale także groźna.
Wyczułam niebezpieczeństwo. Mój szósty zmysł, podbudowany przez klauna jego wiarą we mnie,
dał mi sygnał ostrzegawczy, że wszystko, co powiem, zostanie wykorzystane przeciwko mnie.
Kiedy więc pytała mnie o dom rodzinny, odpowiadałam zdawkowo. Musiałam nakreślić nieco inny
obraz sytuacji, umykając wszelkim pułapkom pani psycholog.
- Opowiedz o mamie. Dlaczego nigdy nie była w szkole? Dlaczego się tobą nie zajmuje?
Ciekawe. Nie „czy”, a „dlaczego”. O Boże, dzięki ci, że dałeś mi wtedy tak wielką czujność…
- Zajmuje. Miała zawał i wychodzi z domu tylko po zakupy i do przedszkola. Więcej nie może.
- A twój tata? Co robi? - Psycholożka wbiła we mnie wzrok, jakby próbowała mnie przekonać, że i
tak zna prawdę.
- Pracuje tu i tam, ma dużo zajęć, musi zarabiać, bo mama dostaje małą rentę.
Przesłuchanie zdawało się nie mieć końca. Miałam opisać, co robię po szkole, czy rodzicie odrabiają
ze mną lekcje, czy mają dla mnie czas i tak dalej, i tak dalej. Wciskałam jej bajkę o tym, że
jesteśmy biedni, ale na pewno zżyci i oddani sobie. Moje odpowiedzi stały się monotonne, a ja
myślami błądziłam gdzie indziej. Siedziałam przy cyrkowym wozie z klaunem i śmiałam się z jego
opowiastek. Byłam zupełnie wolna, bez ludzi wokół, którzy najchętniej widzieliby mnie w domu
dziecka.
Klaun zajmował moje myśli dzień i noc. Przeżywałam pierwsze zauroczenie, choć wtedy tak tego
nie odbierałam. Tysiące razy odtwarzałam w pamięci nasze spotkanie, występ w cyrku, rozmowę.
W mojej wyobraźni stał się postacią niemal magiczną, która czytała w myślach i znała prawdziwą
mnie. Czułam narastającą tęsknotę, żeby jeszcze raz go zobaczyć. Nie znałam wcześniej tego
uczucia, więc zupełnie wytrąciło mnie z równowagi. Przez pierwszy tydzień nie mogłam się skupić
nawet na czytaniu. Dopiero potem nauczyłam się pielęgnować to wspomnienie jak najcenniejszy
klejnot i wracać do niego, ilekroć było mi źle. To wydarzenie było lepsze nawet od gwiazdkowego
prezentu pani Sabiny.
Żałowałam wielu rzeczy, głównie tego, że nie zapytałam klauna o imię. Przegadaliśmy tyle czasu, a
jednak ta wiedza wydała nam się wtedy zbędna. Żałowałam również, że nie poprosiłam go o
jakikolwiek namiar, choćby adres, cokolwiek. Brakowało mi punktu zaczepienia, pozostawała
jedynie sfera marzeń.
Psycholożka dalej wałkowała temat, a ja odkryłam w sobie umiejętność tworzenia różnych historii
na poczekaniu. Kłamstwo było dobre, stanowiło warstwę ochronną, grubą skórę.
Co ciekawe, pani psycholog usilnie pragnęła znaleźć przyczynę mojego zachowania w problemach
rodzinnych. Ani razu nie zapytała o to, jak tego wieczora zachowała się Żaneta. To było dla mnie
jedynie potwierdzeniem, że mam rację. Nie warto dopuszczać do siebie nikogo, kto jest spoza kręgu
zaufania. A w nim znajdowali się obecnie jedynie pani Sabina i klaun. Psychoterapia trwała więc w
najlepsze, dając poczucie ulgi nauczycielom i uczniom.
Przemoc stała się moim orężem, choć sięgnęłam po nią tylko raz. Jednak wypadek z Żanetą sprawił,
że dziewczyny w klasie bały się mnie jak ognia. Nie odzywały się nawet słowem, traktowały mnie
jak powietrze. Chłopcy nie zmienili swojego zachowania, ale zaczepiali mnie tylko w grupie, kiedy
nie było zagrożenia atakiem z mojej strony. Czułam się dzięki temu troszeczkę lepiej, choć
niebezpieczeństwo nie minęło. Nadal byłam dręczona.
Koźmińska starała się mnie ignorować. Była albo obrażona, albo tak bardzo wystraszona, że znów
narażę jej reputację na szwank. Wycieczki zostały zawieszone do końca roku, a ja znajdowałam się
na czarnej liście uczestników. Miałam szlaban na wszystkie wyjazdy z noclegiem. Nawet mnie to
cieszyło. Wiedziałam dobrze, że wszyscy chcą odwetu, nawet jeżeli Żaneta śmiertelnie się mnie
bała. Przypuszczałam również, że to jeszcze nie jest koniec, ale czułam się silniejsza. Na razie
zaczynałam już myśleć o wakacjach, czasie bez szkoły, który będę mogła poświęcić na czytanie.
Rozdział 13
Końcówka roku szkolnego była trudna. Musiałam wysilić się, aby otrzymać oceny dopuszczające.
Inaczej mogłam nie przejść z klasy do klasy. Wysilić się, to dużo powiedziane. Nauczyciele po
prostu dawali mi dodatkowe zadania i wystarczyło, bym je zrobiła, a z ulgą puszczali mnie dalej.
Nie chcieli się ze mną męczyć, nawet za cenę nie do końca uczciwych ocen. W końcu jednak udało
się. Z trudem, lecz zdałam do szóstej klasy szkoły podstawowej.
Czerwiec był już miesiącem luźnym, ale i tak chodziłam do szkoły. Wolałam się nie narażać nikomu
z nauczycieli, a szczególnie Koźmińskiej, która miała przeze mnie ciężki rok. Unikała mojego
spojrzenia, traktowała jak powietrze. Pasowało mi to, więc wolałam się nie wychylać.
Podczas pewnego czerwcowego popołudnia pani Sabina zapytała mnie poważnym tonem:
- Aniu, masz jakieś szczególne plany na te wakacje? - To chyba nazywa się pytanie retoryczne,
więc od razu dodała: - Bo mam dla ciebie propozycję.
Tak się właśnie zaczął dla mnie gorący letni czas, który mogłam spędzić w bibliotece jako
pracownica. Pani Sabina planowała inwentaryzację - wyzwanie dla bibliotek, wówczas
pozbawionych przecież jakichkolwiek systemów komputerowych. Zadanie było proste - zdjąć
każdą książkę z półki, spisać, przejrzeć, oprawić na nowo, a czasem - jeżeli była nieczytana lub
zniszczona, odłożyć na straty. W ten sposób, po raz pierwszy w moim krótkim życiu poczułam, jak
bardzo namacalna może być pasja. Siedzenie między półkami i żmudna na pierwszy rzut oka praca
dla mnie była czymś wyjątkowym. Zapominałam o całym świecie. Nie słyszałam włączonego radia,
rozmów bibliotekarek, szumów za otwartym na oścież
oknem. Nie odczuwałam upału, nie zauważałam brzęczących much i wygłodniałych komarów.
Teoretycznie miałam siedzieć w bibliotece tylko po osiem godzin, ale spędzałam tam całe dnie,
tracąc kontakt z rzeczywistością.
Moje ręce były czarne od kurzu i brudu. Skóra wyschnięta i zmęczona od gładzenia grzbietów i
zapomnianych często kartek. Nie jestem w stanie powiedzieć, jakie zbiory zgromadziła nasza
biblioteka, ale zapewne były to tysiące tytułów. Dla mnie jednak każda trzymana w rękach książka
stawała się osobnym bytem, który zasługuje na uwagę, pochwałę, chwilę skupienia. Zachłannie
podziwiałam okładki, czytałam opisy z tyłu, notki o autorach. Odginałam zagięte rogi, czasem
przeglądałam fragmenty, gubiąc się w plątaninie fabuł, wydarzeń i bohaterów.
Czułam się trochę jak kat, bowiem wiele tytułów od lat nie było wypożyczonych nawet raz, a
niektóre książki okazywały się tak zniszczone, że nie nadawały się do czytania. Szybko
zrozumiałam, że te porzucone piękności, czasem ułomne, dla wielu nieatrakcyjne, dla mnie są
gwiazdami największego formatu. I nie miałam zamiaru nikomu ich oddawać. Pani Sabina
powiedziała, że z ubytków mogę wziąć, co tylko będę chciała, więc kartonowe pudło stojące zawsze
blisko mnie systematycznie wypełniało się po brzegi. Udało mi się upolować pożółkłe, ale wciąż
dobrej jakości egzemplarze Kubusia Puchatka Alana A. Milne’a, Kajtusia czarodzieja Janusza
Korczaka oraz mojej ukochanej Pollyanny Eleanor H. Porter, starej przyjaciółki. Ona wciąż
zarażała mnie swoją pasją życia - czy raczej ułatwiała mi życie w świecie, który potrafił być po
prostu wstrętny. W moje ręce trafił również rozpadający się Hobbit Tolkiena, o którym w owym
czasie tak wiele słyszałam. Natychmiast odłożyłam go na bok, przeczuwając, że czeka mnie wielka
przygoda. I tak w kółko. Setki przejrzanych książek, tony papieru i wszędobylski kurz, przenikający
moje poskręcane włosy i niezbyt czyste ubrania.
Pani Sabina po raz kolejny znacząco wpłynęła na otaczającą mnie rzeczywistość. Kiedy myślę o
tym teraz, wciąż czuję, jak wielkim wydarzeniem i przeżyciem była dla mnie wakacyjna praca w
bibliotece. Chociaż słowo „praca” nie jest adekwatne. Pani Sabina nie uprzedziła nikogo, że będę
pomagać. Co więcej, obiecała mi drobną zapłatę i wiem bardzo dobrze, że odłożyła ją dla mnie z
własnych pieniędzy. Wizja dwustu złotych, które miałam
otrzymać, zaprzątała wieczorami moje myśli. Łatwo to sobie wyobrazić. Dziecko, które nie
wiedziało do końca, jaką wartość może mieć siedem złotych, miało dostać na własność
oszałamiającą kwotę. Szok i niedowierzanie. Co zrobić z tak dużą ilością pieniędzy? Czy to w ogóle
można na coś wydać? I jak? Byłam tym tak podniecona, że na początku chciałam zostawić sumę
nienaruszoną, schowaną gdzieś głęboko, w oczekiwaniu na wielką okazję. Nie byłam gotowa na tę
zawrotną fortunę. I chociaż dzisiaj wydaje mi się to żenujące, a może nawet żałosne - to jednak
wtedy oznaczało prawdziwą przeprawę przez ocean.
Moi rodzice dosyć obojętnie przyjęli fakt, że pomagam w bibliotece. Jak zawsze mogłam robić, co
chciałam. Dzisiaj gorzko żałuję, że nie zwróciłam wtedy większej uwagi na moich braci, ale prawda
jest taka, że byłam outsiderem. Stroniłam od towarzystwa większości ludzi, bo nie kojarzyło mi się
ono z niczym dobrym. Mówiąc górnolotnie, ale szczerze: ceniłam wolność i była ona moim
jedynym sprzymierzeńcem w czasie wakacji. Nie miałam nawet cienia szansy na wyjazd nad
morze, na obóz czy do krewnych. Musiałam zająć się sama sobą, patrząc, jak sąsiedzi pakują
walizki do aut i wyruszają poznać smak przygody. Jak już wspominałam - to mnie nie bolało, bo nie
wiedziałam, jak to jest podróżować, nocować poza domem, zmienić otoczenie. Nie tęskniłam za
czymś, co było mi obce. Poza jednym wyjątkiem.
Wieczorami, kiedy żar słońca przygasał, a powietrze było wciąż niezwykle ciężkie i gorące, siadałam
na schodkach przed domem i uciekałam myślami do trupy cyrkowej. Nie zapomniałam o klaunie.
Chociaż absorbowało mnie wiele spraw, a praca w bibliotece wyparła póki co zmartwienia, to
wspomnienie niezwykłej przygody pozostawało wyraziste i rodziło… tęsknotę.
To może wydać się zabawne lub niewiarygodne, ale nie znałam wcześniej tego uczucia. Naprawdę
byłam przyzwyczajona do warunków, w jakich żyłam, nie miałam wyobrażeń o czymś lepszym,
więc nie odczuwałam braków. Po prostu przechodziłam nad nimi do porządku dziennego - były tak
naturalne, jak oddychanie czy uczęszczanie do szkoły.
Jednak w upalne wieczory, słysząc gwar ulicy i równocześnie cykanie świerszczy za domem,
zastanawiałam się, jak sobie radzą cyrkowcy. Wyobrażałam sobie, jak jeżdżą od miasta do miasta i
porywają tłumy. Zupełnie wolni, bez zobowiązań, przemierzający właściwie całą Europę.
Zamykałam oczy i przysłuchiwałam się wyimaginowanym rozmowom do późna, kiedy już
przedstawienie dobiegło końca i artyści mieli czas dla siebie. Może rozpalali ognisko i długo w nocy
śmiali się i opowiadali historie? Albo wsłuchiwali się w milczeniu w odgłosy zwierząt, popijając
kawę i myśląc o tym, że już niebawem trzeba będzie jechać dalej…? W moich wyobrażeniach cała
trupa była jak rodzina. Zżyta, dbająca o siebie, szczerze sobie oddana. Nie potrzebowała
murowanego domu, wystarczyły wozy na kółkach, bo poczucie bliskości było lepsze niż mury…
Takie snułam wtedy myśli, przypominając sobie rozmowę z klaunem i tę atmosferę, która z każdym
dniem w mojej głowie i w sercu stawała się bardziej magiczna i nierealna. Czasem sama się
zastanawiam, jak dalece ubarwiłam tamten moment własną fantazją, ale myślę, że przeżyłam go
dokładnie tak, jak teraz to opisuję, w końcu byłam tylko i aż dzieckiem. Odsuniętym, złaknionym
kogoś lub czegoś, co nada światu nowe oblicze, o łagodniejszym wyrazie. I w istocie tak się właśnie
stało. Klaun był dla mnie niemym, ale stale obecnym przyjacielem. A kiedy nie ma się prawdziwych
przyjaciół, ci wyimaginowani potrafią stać się zaskakująco namacalni. Zupełnie jakby umysł poprzez
ucieczkę w marzenia szukał sposobu, aby się nie załamać i nie poddać uczuciu wszechogarniającej
samotności. Czy tylko dzieci tak mają? Jestem pewna, że nie. I czuję wielką wdzięczność wobec
książek, że nauczyły mnie uciekać w zupełnie inny świat i pobudziły moją wyobraźnię. Ona mnie
uratowała, o czym miałam się jeszcze boleśnie przekonać.
Lipiec upłynął na inwentaryzacji, zbieraniu samotnych książek oraz rozmowach z panią Sabiną.
Żadna piaszczysta plaża czy widok ze szczytu gór nie byłyby w stanie zastąpić mi tych chwil
spędzonych w bibliotece. Cztery ściany i miliony kartek dawały mi poczucie bezpieczeństwa.
Myślę, że był to jeden z najważniejszych okresów w moim życiu.
Od wizyty w kinie, bardzo powoli, kiełkowała we mnie refleksja na temat mojego wyglądu.
Konkretniej: higieny. Chociaż nadal nosiłam nieświeże ubrania, stopniowo zaczęłam zwracać uwagę,
czy to, co wkładam na siebie, jest sztywne od brudu, czy może
jedynie znoszone i pobrudzone. Nagle pojawiło się uczucie dyskomfortu na myśl o tym, że
śmierdzę. Po tak długim czasie dostrzegłam wykrzywione grymasem twarze ludzi, którzy
przebywali ze mną w jednym pomieszczeniu. Wcześniej tego nie dostrzegałam. Jakbym miała łuski
na oczach - ja się po prostu tym nie przejmowałam, bo była to część mojej natury, jakiś dziwaczny
sposób na wyrażenie samej siebie.
Jednak ta metamorfoza nie była ani łatwa, ani szybka. Nie oznaczała chwili przełomu, ale stopniowe
poszukiwanie nowych rozwiązań. Pani Sabina nie walczyła, aby zmienić moje przyzwyczajenia.
Pojawił się ktoś jeszcze. Ktoś, można powiedzieć, z wysokiej półki.
Był już sierpień, kiedy pani Sabina oświadczyła, że na ten miesiąc będzie miała u siebie gościa. A
ponieważ gość nienawidził samotnego siedzenia w domu, będzie go zabierała ze sobą do pracy.
- To mój dziadek, ma na imię Maksymilian. Myślę, że tak będziesz mogła się do niego zwracać. Na
pewno go polubisz, podobnie jak ty uwielbia czytać książki. Nawet kilka napisał. - Na te słowa
uśmiechnęła się z dumą, nie zdając sobie sprawy, jak wielkie wywarła na mnie wrażenie. Dosłownie
odebrało mi mowę. Byłam dzieckiem zakochanym w książkach, a nagle miałam poznać kogoś,
kto… pisał. Poczułam się tak, jakby sam prezydent zapowiedział swoją wizytę.
- Ale jakie książki? - wykrztusiłam.
- Och, to raczej nie dla ciebie. Książki literaturoznawcze, dla studentów i tych, którzy piszą różne
prace. Przyda ci się to, ale później!
Czułam równocześnie lęk i ekscytację. Oczywiście książki pana Maksymiliana wzięłam tego dnia do
domu. Nic nie zrozumiałam z tego, co przeczytałam, ale nie miałam wątpliwości, że to coś mądrego.
Ich autorem był człowiek, który musiał naprawdę dużo wiedzieć i przestudiować. Pisanie na temat
literatury wydawało mi się czymś abstrakcyjnym i fascynującym.
Pan Maksymilian był pierwszą osobą z rodziny pani Sabiny, którą dane mi było poznać. Ale nie
musiałam mieć styczności z nikim innym, aby zorientować się, że to on wywarł bezpośredni wpływ
na jej osobowość. Oczywiście, wtedy nie miało to dla mnie znaczenia, jednak dzisiaj widzę, że
nauczył ją otwartości i to po nim odziedziczyła niesamowity dar dostrzegania innych. I dyskretnego
pomagania, krok po kroku, bez nacisku. Dowiedziałam się, że pani Sabina spędzała z nim zawsze
dużo czasu, aż do momentu wyjazdu na studia. Był jej dziadkiem, nauczycielem i zapewne
przyjacielem.
Nie wiem, jak najtrafniej go opisać. Ubrany zawsze w marynarkę, trzymał się świetnie, z wielką
klasą. Był elegancki, wzbudzał szacunek. Wyraz twarzy miał zazwyczaj lekko surowy, ale bardzo
często ustępował on miejsca uśmiechowi. W oczach czaiły się iskierki. Jego spojrzenie było bardzo
bystre, przeszywające. Potrafił nim wyrazić tysiąc pytań i emocji, nic nie umknęło jego uwadze. W
związku z tym zawsze chciało się być szczerym w jego obecności. Kłamstwo ma krótkie nogi, on je
zaraz wyczuwał.
Kiedy zjawiłam się w bibliotece, siedział już nad kawą i gazetą. Spojrzał na mnie i nie miał zamiaru
opuszczać wzroku. Dosłownie zmusił mnie, abym skierowała kroki w jego stronę i nieskładnie się
przedstawiła.
- Dzień dobry… Jestem Ania, ja… - Zrobiłam się czerwona jak burak.
- Tak, pracujesz z moją wnuczką. Wiem. Dzień dobry. - Lustrował mnie z góry na dół, ale po
chwili uśmiechnął się, a jego oblicze całkowicie zatraciło swój chłód. Teraz zobaczyłam w nim panią
Sabinę. I natychmiast poczułam, że mu ufam. To był człowiek, który mógł mnie wiele nauczyć.
Wzbudzał też wielki szacunek. Nie skrępowanie, ale chęć przebywania w jego towarzystwie. Ja nie
miałam dziadków ze strony ojca. Umarli, jeszcze zanim się urodziłam. Ci ze strony mamy nie
utrzymywali z nami kontaktu, więc dla mnie nie istnieli.
- Słyszałem, że podobno czytasz. I to dużo, jak prawdziwy mól książkowy!
- To prawda! - Przezwyciężyłam nieśmiałość. - Bardzo lubię czytać… A pan? Pan też lubi…?
Pan Maksymilian oparł się wygodnie na krześle i przyjrzał mi się badawczo.
- Jak się dowiedziałem, gustujesz w fantastyce. Nic dziwnego, dla osoby w twoim wieku to na
pewno fascynująca lektura. I na pewno niejedno w tym temacie ci zasugeruję, ale mam dla ciebie
inną propozycję. Nie mniej interesującą. Słyszałaś kiedyś o Tajemniczym ogrodzie?
- Nie! - wykrzyknęłam podekscytowana. Czy pani Sabina na pewno przegapiła tak ciekawie
brzmiący tytuł? Wydawało mi się to niemożliwe, a jednak!
- To idź poszukać, pod nazwiskiem Burnett. Jak znajdziesz, przynieś. A potem zrobimy sobie
herbatę.
I tak reszta poranka upłynęła nam na rozmowach, a ja czułam się swobodnie, jakbym znała tego
człowieka od zawsze. Pan Maksymilian słuchał uważnie każdego mojego słowa. Miałam wrażenie,
że próbuje posklejać w całość fragmenty moich wypowiedzi. Stworzyć obraz mnie inny niż ten,
który rzucał się w oczy. A nie należało to do łatwych zadań! Jednak jak się wydawało, czerpał z
tego przyjemność.
W końcu pojawiła się pani Sabina, która posłała mi od razu uśmiech pełen zadowolenia.
- Widzę, że dogadałaś się z moim dziadkiem? Tak właśnie myślałam!
- Oj, Sabinko, z człowiekiem czytającym zawsze można się dogadać - przerwał jej pan
Maksymilian, zerkając na mnie z porozumiewawczym uśmiechem. Zachichotałam mimo woli, bo
była to prawda. Z kimś, kto czyta, zawsze potrafiłam zamienić choćby słowo. Przede wszystkim nie
musiałam poruszać żadnych krępujących tematów, żadnej prywaty. Rozmawianie o świecie książek
było miłe, bezpieczne i niezobowiązujące. Niczego więcej nie potrzebowałam.
Pan Maksymilian przychodził do biblioteki codziennie. Zafascynowała mnie jego postać. Mogłam
godzinami słuchać opowieści, wywodów na temat różnych książek, anegdot, a nawet mądrości
życiowych. Dziadek pani Sabiny łączył w sobie ciepło, otwartość, ale i pewną surowość, która
sprawiała, że bardzo go szanowałam. Dzisiaj potrafię nazwać to, co wtedy czułam. Po raz pierwszy
spotkałam kogoś, kto stał się dla mnie autorytetem. Jak ja tego potrzebowałam! Pani Sabina także
była ważna, ale nie wywierała na mnie tak niesamowitego wrażenia jak on. Podziwiałam pana
Maksymiliana za wiedzę, każde słowo, każdy gest. Sama jego obecność była sporą motywacją. Już
od jakiegoś czasu prałam swoje ubrania i pilnowałam regularnych kąpieli. Komuś może się to wydać
zabawne, ale ode mnie wymagało ogromnej samodyscypliny i wysiłku. Oczywiście, lato sprzyjało -
woda w kranie nie musiała być gorąca, a odzież wysychała w mgnieniu oka. Czułam się zupełnie
inaczej - chociaż moje ubrania były nie najnowsze i często porozciągane, we własnych oczach
wyglądałam schludnie. Bez porównania z przeszłością. Reszta nie miała już znaczenia, przynajmniej
na razie.
Wieczorami czytałam z wypiekami na twarzy książki, które podsuwał mi pan Maksymilian.
Tajemniczy ogród bardzo mnie poruszył. Zastanawiałam się, jak by to było, gdybym znalazła się na
miejscu bohaterki. Ona miała przyjaciela, choć kosztowało ją to wiele wysiłku. Uważałam, że
przyjaciele, szczególnie ci w moim wieku, nie są mi zupełnie potrzebni. Nie widziałam w swoim
otoczeniu nikogo, kto by się nadawał do nawiązania bliższej relacji. Dziewczyny stroniły od mojego
towarzystwa. Bały się mnie po incydencie z Żanetą. Ja z kolei uważałam je za głupie. Te ich
wieczne chichoty na korytarzu nie wydawały mi się szczególnie pociągające, bo nasze życie za
bardzo się różniło, by śmieszyły mnie dziewczyńskie tematy. A chłopcy? Cóż, byli śmiertelnymi
wrogami. Wulgarni i agresywni, stanowili potencjalne zagrożenie. Nie wyobrażałam sobie, abym
mogła w tym gronie znaleźć kogoś podobnego do mnie.
Panią Sabinę uważałam za moją przyjaciółkę, ale definicja tej przyjaźni była wyjątkowa. Żadnych
rozmów na prywatne tematy, zwierzania się czy szukania pomocy. Nigdy nawet przez myśl mi nie
przeszło, aby o cokolwiek ją prosić. Proszenie było najbardziej upokarzającą czynnością, jaką
mogłam sobie wyobrazić. To ona zgadywała
najczęściej, czego potrzebuję, ale pomijając te siedem złotych, które „zwróciłam” Robertowi, nigdy
nie odważyła się dać mi pieniędzy, ubrań lub jedzenia. Gwiazdkowy prezent stanowił wyjątek, ale
to były książki. Coś, co mogłam przyjąć.
W każdym razie Tajemniczy ogród dał mi wiele do myślenia i temat wyszedł podczas rozmowy z
panem Maksymilianem. Oczywiście, on pozostawał zawsze bardzo taktowny. Nigdy nie zapytał,
czy mam przyjaciół. Tym razem również rozmowa była raczej teoretyczna, ale do moich rąk trafiła
jego opinia na ten temat, zawarta w książce. Mały Książę - przeczytałam na okładce. Podobno
lektura gimnazjalna, ale pan Maksymilian stwierdził, że im szybciej ją przeczytam, tym lepiej.
„Każdy z nas jest jak ten książę, a szczególnie ty, bo jesteś taka młoda” - mówił, a mnie ogromnie
zaciekawiła ta cieniutka książeczka z obrazkami. Nie zdawałam sobie sprawy, że to właśnie ona
otworzy mój umysł na pewne zdarzenia, które będą miały miejsce tuż po wakacjach. Pan
Maksymilian także nie mógł tego wiedzieć, ale jestem pewna, że podpowiedział mu to jego szósty
zmysł. A posiadał go, niewątpliwie!
Dziadek pani Sabiny oprócz tego, że edukował mnie bez cienia nachalności, odkrył jeszcze jedną
rzecz. Nową ścieżkę, którą miałam podążyć później i która miała mnie zaprowadzić w zupełnie
nowe rejony.
Pewnego ranka położył przede mną zeszyt i długopis. Musiał je chyba kupić specjalnie na tę okazję.
- Aniu - zaczął niezrażony moją zaskoczoną miną - myślę, że mogłabyś coś dla mnie napisać.
- Napisać? Nie rozumiem.
- Uwielbiasz różne historie. Czytasz je na okrągło, a więc może spróbujesz sama coś stworzyć?
Proponuję opowiadanie. To ci się przyda, w końcu w szkole też musisz umieć opisywać różne
rzeczy. A tu masz pełną swobodę! Możesz ubrać w słowa, co tylko sobie wymarzysz. Niech
wyobraźnia trochę popracuje, hm…?
Nigdy nie wpadłam na taki pomysł. To było dla mnie nowe doświadczenie i wyzwanie. Idea
wydawała się odkrywcza, ale i niewygodna. Zmusiła mnie do myślenia, więc przez kolejne dwa dni
próbowałam znaleźć jakiś temat. W końcu jednak postanowiłam wykorzystać coś, co tkwiło we
mnie od dawna. Wciąż przecież rozmyślałam o klaunie. Niezwłocznie więc napisałam proste
opowiadanie o wizycie w cyrku. O tym, jak pewna dziewczynka wybrała się tam z rodzicami.
Zatraciłam się w ukazywaniu z własnej perspektywy wszystkich występów, kolorów, blichtru i
cyrkowców, którzy dla mnie byli postaciami ze snu. Przelewanie na papier własnych wizji okazało
się całkiem przyjemne. Zupełnie inne niż w przypadku wypracowań szkolnych, o których zwykłam
w ogóle nie myśleć.
Moje koślawe, kulfoniaste pismo zapełniło kilka kartek zeszytu.
Kiedy te wypociny trafiły do pana Maksymiliana, nie uzyskałam jednoznacznej odpowiedzi, czy mu
się podobają, czy też nie. Oddał mi zeszyt i powiedział:
- Pisz dalej, nie stracisz na tym.
Pani Sabina powiedziała mi potem, że zainteresował go mój pomysł i powinnam od czasu do czasu
próbować coś napisać, bo to może mnie daleko zaprowadzić.
Od tego czasu zapełniałam zeszyt. Potem musiałam pisać na kartkach. A później… A później, kiedy
wiele lat po tym zdarzeniu wydałam swoją pierwszą powieść, zadedykowałam ją właśnie jemu. Nie
żył już wtedy, ale wciąż noszę jego obraz w sercu i jest mi ciężko, bo nie mam kogo się radzić w
tak wielu kwestiach. Czasem ludzie, którzy odchodzą, pozostają zaskakująco żywi we
wspomnieniach. Mam wrażenie, jakbym wczoraj spotkała go pierwszy raz w bibliotece. Ciągle
pamiętam jego uśmiech, opowieści i wskazówki. Pani Sabina często powtarza, że jej dziadek znalazł
sobie drugą wnuczkę, więc jesteśmy już rodziną. I ma rację. Los bywa łaskawy, trzeba tylko
bacznie przyglądać się tym, których spotykamy na swojej drodze. A ja miałam więcej szczęścia niż
pieniędzy, jak mawiają ludzie.
Moja praca w bibliotece dobiegała końca. Pewnego dnia pani Sabina powiedziała, że jej dziadek
wkrótce wyjedzie. Zmarkotniałam na tę wieść i nie potrafiłam ukryć smutku. Jak dotąd nie
zaznałam w życiu straty drugiej osoby, nikt mnie nie zostawiał, bo z nikim się bliżej nie trzymałam.
A pan Maksymilian stał się dla mnie ważną postacią i nagle myśl o jego braku bardzo mnie
przygnębiła.
Kiedy dzień zbliżał się ku końcowi, mój mentor wziął mnie na stronę. Poczułam łzy pod powiekami.
Usta wydęły mi się w podkowę.
- No, ładnie. Chyba nie będziesz płakać? - zapytał, uśmiechając się lekko. Pokręciłam przecząco
głową, ale było już za późno i kilka łez potoczyło się po policzkach.
- Aniu, ja już z Sabiną wszystko ustaliłem i przynajmniej raz w tygodniu będziesz do mnie dzwonić.
Stąd, z biblioteki. Chcę wiedzieć, co czytałaś, co napisałaś. No i jak przygotowania do egzaminu
szóstoklasisty, bo nie myśl, że nie poruszę tego tematu! - powiedział z udaną surowością, ale na
koniec przytulił mnie serdecznie. Przelanie tych emocji na papier po tak wielu latach nie jest trudne,
bo wciąż pamiętam tę scenę. Pan Maksymilian w krótkim czasie stał się częścią mojego życia,
równie ważną jak pani Sabina. Wszystko sprowadzało się do tego, że potrafił rozmawiać ze mną jak
z osobą równą sobie. Podsuwał tropy, kazał mi samej szukać nowych rzeczy, ustawił poprzeczkę
wysoko i po raz pierwszy zaczęłam myśleć, że mogę mieć jakieś znaczenie. Jego osobowość,
optymizm i wiara w moje możliwości udzieliły się mnie i pchnęły do zmian. Nie wiedziałam nawet,
jak dużych.
Do tego wszystkiego doszła jeszcze perspektywa nowego roku szkolnego. Siedzenie w bibliotece, z
dwójką ludzi, którzy byli całym moim światem, sprawiło, że nie przygotowałam się emocjonalnie na
powrót do miejsca, w którym nic dobrego nie mogło mnie spotkać.
Chciałam zatrzymać czas. Było to kolejne nowe doświadczenie, bo zazwyczaj upływał on dla mnie
niepostrzeżenie i nie miał większego znaczenia. Teraz marzyłam, aby chwila trwała, bo ta następna
miała już być gorzka i nieprzyjemna.
Pan Maksymilian wyjechał, a ja wróciłam do domu. Nazajutrz miałam odebrać moją wypłatę. Jakoś
się nie cieszyłam. Uczucie tęsknoty wyprowadziło mnie z równowagi. Cała noc zeszła mi na
czytaniu. Wybrałam Cyrk Doktora Dolittle, bo dostałam go od klauna, a jego
wspomnienie potrafiło mi osłodzić niejedną żałość.
Rozdział 14
Sierpień mijał, a ja z niepokojem czekałam na nadchodzący wrzesień. Kończyła się wolność i w
perspektywie rysował się powrót do miejsca, w którym miałam znów doświadczać codziennej
udręki. W czasie wakacji wiele się zmieniło, ale nadal pozostawałam grubym dzieckiem, które w
rówieśnikach wzbudzało całą gamę negatywnych emocji. Paradoksalnie, miły okres lata, podczas
którego spotkałam nowych ludzi i zaznałam czegoś więcej niż jedynie obojętność i złośliwość,
bardzo mnie osłabił. O wiele trudniej było mi lekceważąco myśleć o tym, co szykowali dla mnie
koledzy. Coraz większy gniew ogarniał mnie na myśl o przeprawie z panią psycholog… Słowem:
byłam wyjątkowo źle nastawiona, co wcześniej nie zdarzało się aż tak często. Niegdyś po prostu
szłam do szkoły, przyjmując to jako naturalną kolej rzeczy. Wraz ze świadomością zjawisk i
wydarzeń życie staje się coraz trudniejsze. A los wcale nie miał zamiaru mnie oszczędzać.
Koło naszego domu, w bezpośrednim sąsiedztwie, stał opuszczony budynek. Dosyć zniszczony,
choć na pewno można mu było przywrócić dawny blask. O ile pamiętam, mieszkał tam pewien
starszy jegomość, który zmarł, a po jego śmierci nikt się do domu nie wprowadził. Być może
rodzina długo szukała kupca? Najprawdopodobniej tak właśnie było i w końcu - znalazła.
Niespodziewanie stałam się świadkiem tego, jak ekipa budowlana energicznie wzięła się za remont,
stawiając także betonowy płot wokół budynku i odgradzając nas tym samym od sąsiedniej posesji.
Opuszczony dom został doprowadzony do porządku. I wkrótce, dosłownie tuż przed końcem
wakacji, pojawiła się w nim rodzina. Po raz pierwszy zobaczyłam swoich sąsiadów, kiedy wnosili
bagaże. Ona szczupła, o kasztanowych i prostych włosach, wydawała się energiczna i stanowcza.
Instruowała stojącego obok mężczyznę, gdzie i co ma zanieść, od czasu do czasu strofując chłopca,
który znajdował się ciągle w zasięgu jej wzroku.
On - zapewne mąż i ojciec, dosyć wysoki, o lekko kręcących się, niesfornych włosach, żartował i
dużo się śmiał, pokazując równe białe zęby. Wyglądało na to, że jest zadowolony z
przeprowadzki.
Oczywiście moją uwagę natychmiast przykuł chłopiec.
- Tobiasz! - usłyszałam, jak woła go matka.
Nie znałam wcześniej tego imienia. Pasowało do niego, bo musiałam przyznać, że się wyróżniał. W
oczy rzucała się jego chudość. Skojarzył mi się z patyczakiem. Włosy miał proste jak struna,
opadające za ucho równą kaskadą, jakby były z piasku. Odcinały się od bladej twarzy, która
wydawała mi się delikatna, powleczona cienką jak pergamin skórą. Tobiasz wyglądał tak, jakby byle
podmuch wiatru mógł zrobić mu krzywdę. Sprawiał wrażenie nieco zagubionego. Stał blisko matki,
obserwując niespokojnie jej władcze ruchy. W pewnym momencie spojrzał w moją stronę i
wyraźnie dostrzegłam na jego twarzy zmieszanie i strach. Spuścił wzrok i już go nie podniósł. A ja
jedynie wydęłam lekko wargi i odeszłam, zastanawiając się, czy będzie to mój nowy szkolny kolega.
Nagle zatrzymałam się w połowie drogi, oszołomiona niespodziewaną refleksją. Czy ten
wystraszony, przypominający chudego pająka chłopiec nie okaże się przypadkiem darem niebios dla
moich oprawców? Darem dla nich, bo wiedziałam, że mojej sytuacji to nie zmieni. Ostatecznie
jednak co dwa dziwolągi, to nie jeden.
Pierwszego września poszłam na rozpoczęcie roku w jedynym „odświętnym” ubraniu, jakie miałam.
A była to workowata, uszyta z grubego materiału spódnica, nosząca ślady użytkowania, oraz biała
bluzka z dużym kołnierzem, jaką najczęściej widzieć można u kobiet w wieku osiemdziesięciu lat.
Zestaw ten gwarantował, że za plecami usłyszę głośne komentarze, i tak się stało.
- Ej, ty, własną babkę obrobiłaś? - Rechot odbił się echem po szkolnym korytarzu.
- Gruba świnia, lepiej nie zadzieraj tej kiecki! Wyglądasz jak moja prababka.
Nie odwróciłam się nawet na moment. Wciąż byłam obojętna, ale powrócił do mnie
przedsmak gniewu, który już kiedyś poczułam. Uniosłam też głowę, bo dołożyłam wszelkich starań,
aby włożone przeze mnie ubranie było czyste. Bluzkę pieczołowicie uprałam w wodzie z mydłem,
podobnie jak spódnicę. Nie przejmowałam się białymi plamami, jakie po tym zostały - grunt, że
materiał nie był sztywny od brudu czy zatęchły od długiego leżenia na dnie szafy.
Szłam najszybciej, jak umiałam. Po drodze minęłam jednak Żanetę oraz jej koleżanki. Zamilkły na
mój widok i wbiły we mnie spojrzenia, w których walczyły ze sobą pogarda, obrzydzenie i
nienawiść. Mimochodem przypomniałam sobie meduzę. W te wakacje wypożyczyłam Mitologię, a
pani Sabina zaznaczyła opowieści, które warto poznać. Pochłonęłam je w jeden wieczór i spodobał
mi się ten niezwykły świat, w którym ścierają się wielkie moce, bogowie i zwyczajni ludzie. A
Żaneta i jej świta przypomniały mi potwora, który zamieniał wzrokiem w kamień. Całe szczęście
sala gimnastyczna była już blisko, miałam nadzieję zająć miejsce gdzieś z tyłu.
Wtedy zobaczyłam Tobiasza. Stał pod ścianą, blady tak, jak ona. Starał się nie rozglądać na boki.
Ciężko oddychał. Stresował się, i to bardzo. Miał czym. Dostrzegłam, że grupa Roberta już
przygląda mu się bacznie, bynajmniej nie z życzliwością. Nic dziwnego - Tobiasz wyglądał na
takiego, którego można szybko załatwić, typowa ofiara losu, wzbudzająca w innych uczniach żądzę
mordu. Swoją drogą, to zadziwiające zjawisko: osoby delikatne i wątłe nie przyciągają do siebie
ludzi pełnych empatii, ale tych, którzy muszą na kimś wyładować agresję i udowodnić samym sobie
własną wartość. Dzieci takie jak Tobiasz nie były urocze ani słodkie, ani nawet rozczulające. Były
żałosne i dostawały za to srogie baty od losu. Choć sama nie miałam zbyt wiele lat, widząc
Tobiasza, poczułam się stara. Zdałam sobie wtedy sprawę, jak wiele przeszłam i na jak wiele rzeczy
potrafię się uodpornić. Jego to dopiero czekało.
Kiedy zobaczyłam mojego sąsiada stojącego pod salą, poza wystraszonym wyrazem jego twarzy w
oczy rzuciła mi się jeszcze jedna, kluczowa rzecz. Trzymana w dłoni książka. Poznałam okładkę: J.
R. R. Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem. Tobiasz ściskał ją kurczowo spoconą ręką i
pomyślałam, że kolorowy papier zaraz rozmięknie. Serce zabiło mi mocno, a w żołądku poczułam
ucisk. Zazwyczaj to uczucie towarzyszyło mi, kiedy się bałam,
ale tym razem oznaczało coś nowego. Ekscytację. O czytanych książkach mogłam godzinami
rozmawiać z panią Sabiną, ale jeszcze nigdy z rówieśnikiem. I do tego z chłopakiem! Dziewczyny w
mojej klasie coś tam podczytywały, ale rzecz jasna ze mną nie miały ochoty zamienić ani słowa,
chociaż widziały, że oczu od liter nie odrywam. Z kolei chłopcy uważali czytanie za coś
nienaturalnego, o wiele bardziej pociągały ich sport i telewizja.
Początkowo nie miałam ochoty odzywać się do Tobiasza, postanowiłam traktować go jak powietrze
i nie reagować na to, jak będą odnosić się do niego inni. Było mi to obojętne, miałam swój świat.
Jednak ta książka wiele zmieniała. Poczułam się jak w gabinecie krzywych luster i wcale mnie to nie
bawiło. Ja, gruba, niezdarna, a naprzeciw on, chorobliwie chudy i wystraszony. Pozornie dwa
przeciwieństwa, ale przecież wiedziałam, że ktoś, kto czyta i wygląda jak ofiara losu, musi być
podobny do mnie. Poczułam, jak pocą mi się dłonie. Wściekłam się sama na siebie, że mam tak
wielką ochotę podejść do niego i rozpocząć rozmowę. Było jednak za wcześnie. Nie mogłam się
narażać, minęłam go więc obojętnie. Kątem oka dostrzegłam, że i on w końcu się zmobilizował i
skierował swoje pajęcze nogi do sali.
Pierwszy tydzień września był istnym tańcem myśliwych wokół ofiary. Osaczony jak zwierzę,
Tobiasz tkwił w ostatniej ławce, a klasa obserwowała go w napięciu. Nikt się nie wychylił, żeby
przyjąć go do grupy. Jedni się bali, inni uważali, że wygląda dziwacznie, jeszcze inni nie mieli
zamiaru bratać się z „nowym”. Patowa sytuacja, która jednak dopiero miała się zaognić.
Nowy „kolega” mnie denerwował. Korciło mnie strasznie, żeby go poznać. To był właśnie efekt
wakacji spędzonych z panem Maksymilianem, który zaszczepił we mnie potrzebę znalezienia jakiejś
bratniej duszy. Przyjaciel to za wielkie słowo, ja po prostu miałam ochotę mieć kogoś, do kogo
mogłabym w szkole, a może nawet poza nią się odezwać. No i okazja spadła jak z nieba, choć jak
zawsze opakowana w problemy i naznaczona wielką niepewnością. Gorączkowo myślałam więc, co
zrobić, wiedziałam jednak, że wykonując pierwszy krok na terenie szkoły, pogrzebię żywcem nas
oboje. Pozostał więc tylko jeden obszar. Dom.
Wrzesień był ciepły, więc zdziwiło mnie niezmiernie, że mój nowy sąsiad praktycznie nie wychodzi
na dwór. W czasie kiedy ja mogłam chodzić, gdzie chciałam, i czytałam na świeżym powietrzu, on
siedział zamknięty w domu. A przecież ich posesja była spora, dla chłopaka idealna, żeby pograć w
piłkę czy po prostu pomajsterkować. Jednak Tobiasza nigdy nie widywałam na zewnątrz. Musiałam
uzbroić się w cierpliwość.
W końcu zobaczyłam jego ojca, który wyszedł po coś na ganek. Tobiasz pojawił się tuż za nim.
Właściwie ledwo przestąpił próg, jakby czegoś się obawiał. To był mój moment, nie mogłam stracić
nadarzającej się okazji. Wkroczyłam na ich trawnik i stanęłam w połowie drogi z wyzywającym
wyrazem twarzy.
Ojciec Tobiasza spojrzał na mnie i wykrzyknął:
- O, proszę! W końcu sąsiadka nas odwiedziła! Prosimy, prosimy bliżej! - Uśmiechnął się przy tym
ciepło. To dodało mi odwagi. - Tobiasz - kontynuował - wy chodzicie razem do klasy, co nie?
Chłopiec w odpowiedzi nerwowo przytaknął.
- No, to pogadajcie sobie. - I nagle mężczyzna zniknął w drzwiach, a my zostaliśmy sami. Nastała
chwila milczenia, dosyć niezręczna. W końcu zebrałam się w sobie i wypaliłam bez ostrzeżenia:
- Moim ulubionym bohaterem jest Thorin, a twoim?
Trudno opisać reakcję Tobiasza. Spojrzał na mnie, wyraźnie zaszokowany, wybałuszył oczy i
otworzył usta. Do dzisiaj, kiedy o tym myślę, śmieję się sama do siebie. Przez moment wyraźnie
próbował wydobyć z siebie głos i w końcu mu się to udało:
- No… a moim Bilbo.
- Jasne, Bilbo też jest fajny. Ale tchórzliwy. A Thorin - zrobiłam znaczącą pauzę -
Thorin jest odważny. Niczego się nie boi! To krasnolud nad krasnoludy.
Tobiasz przyjrzał mi się uważnie. Musiałam mu się wtedy wydać strasznie cudaczna. I w istocie,
taka właśnie byłam.
- No, ale Thorin myśli tylko o złocie. A Bilbo po prostu lubi przygody. I uratował Thorina przed
pająkami, wyrwał go z więzienia i cały czas odwalał za niego robotę! I to… i to jest super! - Twarz
Tobiasza oblał rumieniec. Wyraźnie się rozemocjonował. Teraz ja przyjrzałam mu się uważnie.
Pozostał jeszcze jeden test, który musiał przejść.
- Lubisz Harry`ego Pottera? - zapytałam badawczo.
- O, tak! - wykrzyknął. Jego głos, odrobinę drżący i ciut za wysoki, doskonale pasował do jego
postury.
- A kto jest twoim ulubionym bohaterem?
- Profesor Dumbledore, a twoim?
- Profesor Snape.
- Snape?! Przecież to… wróg!
- Nie taki znowu wróg. Skoro Dumbledore mu ufa, to chyba nie może być aż taki zły?
Tobiasz wyraźnie się zmieszał. Nie mógł się nie zgodzić, skoro uważał dyrektora Hogwartu za
uosobienie mądrości. I tak rozmowa potoczyła się nagle gładko, bo mieliśmy sobie sporo do
opowiedzenia. Tobiasz dużo czytał i musieliśmy wymienić spostrzeżenia na temat dziesiątek fabuł,
bohaterów i autorów. Nie pomyliłam się co do niego: poniekąd był moim zniekształconym odbiciem,
zamkniętym w sobie dzieckiem, które otacza się książkami. Język literatury stał się dla nas mocną,
nierozerwalną nicią porozumienia.
W pewnym momencie naszą gorącą dyskusję przerwała matka Tobiasza. Kiedy mnie zobaczyła,
cofnęła się odrobinę i natychmiast przygarnęła syna do siebie.
- Tobiasz musi już iść. - Wojownicze nuty w jej głosie trochę mnie spłoszyły. Poczułam, jak palą
mnie policzki. O co właściwie chodziło…? Po tych słowach jednym ruchem wciągnęła chłopca do
środka i zamknęła drzwi. Zostałam sama na ganku, zaskoczona i pełna pytań. Okazało się, że
znajomość z nowym sąsiadem będzie o wiele trudniejsza, niż się spodziewałam.
Kiedy szkolni łowcy zwietrzyli już ofiarę, mogli pomału przystąpić do etapu polowania. Chcieli się
w tym rozsmakować, więc początkowo wydawało się, że próbują po prostu zbadać osobowość
Tobiasza. Na czele grupy stał oczywiście Robert, który będąc w szóstej klasie szkoły podstawowej,
uznał, że jest niepokonany i że musi zaimponować światu. Stał się o wiele bardziej krzykliwy i
zadziorny. Wyraźnie chciał wyładować na kimś emocje, a skoro los podsuwał mu pod nos idealnego
kandydata na stanowisko „chłopca do bicia”, nie mógł nie skorzystać z takiej okazji.
Przed lekcją, kiedy czekaliśmy w klasie na nauczycielkę, Robert podszedł do Tobiasza w otoczeniu
trzech kolegów. Ich miny były na poły wyzywające, na poły zaciekawione.
- Ej, ty, jak ci tam? W sensie, jak masz na imię? - zagaił, podnosząc przy tym piórnik Tobiasza i
oglądając uważnie jego zawartość.
- Tobiasz - odpowiedział zapytany, a na dźwięk imienia świta zachichotała. Ja siedziałam w
sąsiedniej ławce, obserwując całą scenę z wielkim napięciem. Czułam, jak moje mięśnie
zesztywniały, niemal boleśnie, a szczęka zacisnęła się do granic wytrzymałości.
- Grasz w nogę? - kontynuował niewzruszony Robert, wciąż przeszukując z uwagą piórnik.
- N-nie. - Głos Tobiasza zaczął się łamać. Doskonale sobie zdawał sprawę, że pytanie szkolnego
kolegi na pewno nie wiąże się z chęcią zaoferowania przyjaźni.
- Nie grasz? A to ciekawe. No, ale ja wiem, co robisz! - Robert przechylił się
gwałtownie w jego stronę, na co Tobiasz zareagował szybkim uskokiem. - Ty czytasz! Jak pedał
cherlawy jakiś, co nie?
Ekipa za plecami Roberta zarechotała. Tobiasz wbił wzrok w ławkę i oddychał ciężko.
- Lepiej uważaj. Na pewno będziemy zawsze ci towarzyszyć - uśmiechnął się Robert i jak gdyby
nigdy nic odwrócił się i zasiadł na swoim miejscu. Odetchnęłam cicho i starałam się rozluźnić
zesztywniałe ciało.
Tobiasz przez całą lekcję właściwie się nie poruszył, wbijając wzrok w pusty zeszyt. Na szczęście
nauczycielka nie wymagała zbytniego zaangażowania klasy i jego bierna postawa nie została
zauważona.
Zaraz po lekcji, kiedy tylko Robert oddalił się, podeszłam do swojego przerażonego sąsiada i
zagadnęłam cicho:
- Słuchaj, wyjdźmy stąd jak najszybciej. Mam do ciebie sprawę. - Spojrzał na mnie z wyrazem ulgi
na twarzy i natychmiast podążyliśmy w kierunku drzwi wyjściowych. Na zewnątrz poczułam, jak
schodzi ze mnie napięcie. Dzień w szkole był zakończony. Nareszcie upragniona wolność! O zajściu
w klasie nie chciałam na razie rozmawiać. To temat, nad którym musiałam pomyśleć, bo sama nie
wiedziałam jeszcze, jaką obrać drogę postępowania.
- Chciałabym, żebyś poszedł ze mną do biblioteki. Przedstawię cię pani Sabinie i w ogóle,
zobaczysz mnóstwo fajnych książek. - Po tych słowach od razu ruszyłam przed siebie, ale ku
mojemu zdziwieniu Tobiasz został w tyle. - No co ty? - zapytałam niemile zaskoczona.
- Ja… - wyjąkał - ja muszę się zapytać rodziców. - Spłonął rumieńcem, ale jednak spojrzał na mnie.
Tymczasem ja stanęłam jak rażona piorunem. Jak to: zapytać rodziców? Po co? Co to ma do
rzeczy? Nie potrafiłam pojąć istoty tego zjawiska. Byłam ptakiem, który chociaż miał trudne,
samotne życie, jednak pozostawał wolny i mógł kierować swój lot, gdzie tylko zapragnął.
Uznawałam to za tak oczywiste, że kłopot Tobiasza wydał mi się absurdalny. Jednak po jego minie
widziałam, że nie obędzie się bez wizyty w domu. Był wyraźnie zdenerwowany.
Poszliśmy więc do Tobiasza. Ja nawet nie zajrzałam do siebie, tylko czekałam na ganku,
przypatrując się równocześnie dziwnej scenie. Tobiasz wszedł do domu i najpierw, niemal się
skradając, zrobił coś w rodzaju obchodu. Po chwili wybiegł i popędził na tyły budynku, nawet na
mnie nie spoglądając. Podążyłam za nim. W garażu ojciec Tobiasza majsterkował przy
samochodzie.
- Tato - zaczął cicho, jakby nie chciał, by ktoś go usłyszał.
- O, widzę, że znów z sąsiadką! - wykrzyknął ojciec, jak zawsze z ciepłym uśmiechem. Kiedy na
mnie spoglądał, odnosiłam wrażenie, jakby mnie znał. W jego oczach nie dostrzegałam krępującego
współczucia (a przecież widział, jak byłam ubrana) ani też wścibskiej ciekawości. Raczej czyste
zainteresowanie, w końcu byłam nową koleżanką jego syna.
- Tato, mogę iść z Anią do biblioteki? - zapytał szybko Tobiasz, oglądając się za siebie.
- Czemu nie, tylko nie wracaj zbyt późno, żeby się mama nie martwiła - odpowiedział ojciec i wrócił
do majsterkowania.
Na twarzy Tobiasza odmalowała się ulga i determinacja. Po otrzymaniu zgody od taty natychmiast
ruszył, niemal biegiem, w kierunku furtki. Zdziwiło mnie to zachowanie, z drugiej jednak strony,
pomyślałam, że może w każdej rodzinie tak jest. Miałam nikłe pojęcie o zwyczajach opiekuńczych
rodziców.
Muszę zaznaczyć, że zabranie Tobiasza do biblioteki miało wówczas znaczenie wielce symboliczne
i równocześnie było dla mnie ogromnym wydarzeniem. Przez dosyć długi czas zastanawiałam się,
czy to zrobić. Panią Sabinę traktowałam jak wyjątkowe dobro w moim życiu. Być może jedyne,
patrząc na wydarzenia ostatnich miesięcy. Perspektywa podzielenia się jej osobą była więc niełatwa.
A jeżeli polubi Tobiasza bardziej niż mnie? Jeżeli będzie miała przez to mniej czasu dla mnie? Takie
myśli kłębiły się w mojej głowie, nie dając mi spokoju.
Z kolei zaprowadzenie Tobiasza do biblioteki i przedstawienie go pani Sabinie oznaczało dla mnie
oficjalne przyznanie się, że znalazłam kogoś, kto może zostać moim przyjacielem. Po raz pierwszy
w życiu moje samotne ścieżki miały się spleść z czyimś losem i z jednej strony, bardzo tego
pragnęłam, a z drugiej panicznie się bałam, że to może zniszczyć mój świat, tak pieczołowicie
zbudowany. Poza tym czułam, że uznanie Tobiasza za przyjaciela może oznaczać początek
wielkich zmian. Już teraz, z niewytłumaczalnych powodów, uważałam, że jestem za niego w pełni
odpowiedzialna. Obudził się we mnie uśpiony jak dotąd instynkt starszej siostry, która nie chciała
biernie patrzeć na krzywdę młodszego kolegi. Gdzieś w środku mnie rodziła się wojowniczka,
zupełnie nowa dla mnie postać. Jak dotąd bezczynna i wylękniona, nagle znalazła powód i silną
motywację, aby zacząć działać. Bronić miałam nie siebie, ale drugiej osoby, a więc warto było
ryzykować. Obrona samej siebie wydawała mi się zawsze niebezpieczna i bezsensowna. Teraz
jednak mogłam stracić podwójnie, a na to nie mogłam pozwolić, bo - nie ma co ukrywać - na
znalezienie innego przyjaciela nie było szans.
Moja raczkująca przyjaźń z Tobiaszem nie była klasyczną relacją koleżeńską. Opierała się
początkowo na specyficznych zasadach, które bardzo podobały się nam obojgu. Przede wszystkim,
nie zwierzaliśmy się sobie. To było zupełnie niepotrzebne. Sprawy rodzinne pozostawały raczej w
cieniu, nie chcieliśmy wywlekać ich na światło dzienne. Ja wiedziałam, że Tobiasz coś ukrywa, a
Tobiasz widział, jaka jest moja sytuacja. Pogodziliśmy się z tym, ale nie było powodu, aby to
roztrząsać.
Samo trzymanie się razem dawało nam poczucie bezpieczeństwa (bardzo złudne, ma się rozumieć).
Wspólna pasja, bezgraniczna miłość do książek, jednoczyła nas i pozwalała przetrwać. To właśnie
literatura pokazywała, jak wiele nas łączy, choć zasadniczo nasze charaktery skrajnie się różniły.
Tobiasz był nieśmiały, bardzo wycofany. Bał się marzyć, wybiegać w przyszłość. Coś go
powstrzymywało. Ja byłam o wiele bardziej energiczna, odważna w swoich przekonaniach i
fascynacjach. Z każdym miesiącem rósł mój apetyt na życie, a Tobiasz… On tak jakby… żył z dnia
na dzień. Nie rozumiałam, skąd się to bierze, ale nie nurtowało mnie to, bo stanowiło część naszej
złożonej relacji.
Przekraczając próg biblioteki, czułam się zdenerwowana. Kiedy przypominam sobie dzisiaj tę scenę,
dostrzegam paradoks całej sytuacji. To biblioteka stała się dla mnie domem. To tutaj
potrzebowałam akceptacji moich wyborów i dokonań.
Pani Sabina była bardzo zaskoczona moim towarzyszem. W pozytywnym sensie. Zostaliśmy
poczęstowani herbatą i odbyliśmy miłą pogawędkę. Tobiasz poczuł się swobodnie, co napawało
mnie wielką dumą. W końcu nie musiało to być takie łatwe!
Pani Sabina była prawdziwą czarodziejką. Od razu wyczuła, że Tobiasza nie należy ciągnąć za
język. Zdawkowo zapytała go, skąd przyjechał i jak się czuje w nowym miejscu. Potem
rozmawialiśmy już tylko o książkach i trochę o szkole. Moje obawy w odniesieniu do pani Sabiny
okazały się bezpodstawne. Miała w sobie tyle empatii, że mogłaby nią obdzielić wojsko. Siedziały
przed nią dwa trudne przypadki. Dwoje dziecięcych outsiderów, którzy nosili na barkach o wiele za
ciężki ładunek. Mimo to radziła sobie z nami doskonale i potrafiła wykreować atmosferę domu i
lekkości, która sprawiała, że tak bardzo chcieliśmy do niej wracać. Spotkanie kogoś takiego na swej
drodze jest cudem. Byliśmy więc na swój sposób wybrańcami losu.
Wspólnie z Tobiaszem ustaliliśmy, że skoro mamy za sobą lekturę Hobbita, czas sięgnąć po trylogię
Tolkiena. Czytanie równocześnie tego samego wydawało się ekscytujące. Pozwoliły na to podwójne
egzemplarze powieści, które oczywiście zabraliśmy ze sobą do domu. Czekała nas miła przygoda,
która pozwalała na moment zapomnieć o tym, że za murami szkoły czyha coś o wiele mniej
przyjemnego.
Rozdział 15
Nie myliłam się. Tobiasz bardzo szybko stał się obiektem drwin, a Robert nie chciał ograniczać się
jedynie do słów. On miał ochotę na czyny.
W środy mieliśmy zawsze dziewięć lekcji, co oznaczało, że kończyliśmy bardzo późno. Ostatnią z
nich było wychowanie fizyczne, na które chodziliśmy do osobnych grup.
Straciłam Tobiasza z oczu i powlokłam się na zajęcia, których z wielu powodów szczególnie nie
lubiłam. Przede wszystkim, nie byłam zbyt sprawna fizycznie. Nienawidziłam biegania w kółko,
zawodów, siatkówki, a zwłaszcza gry w dwa ognie, podczas której zawsze mocno obrywałam piłką.
Nauczyciel zdawał się tego po prostu nie zauważać.
Przebierałam się w toalecie, pospiesznie, drżącymi rękami wkładałam strój i szpetne adidasy, które
miały już pękniętą podeszwę. Nie chciałam, aby ktokolwiek widział mnie bez spodni, co było
bardziej niż krępujące, więc ta część lekcji była równie nieprzyjemna, jak całe zajęcia.
Od momentu, w którym pobiłam Żanetę, wychowanie fizyczne było jedyną lekcją, na której
dziewczyny odważały się publicznie okazywać mi wrogość. Źle podawały piłkę, popychały,
faulowały, ile wlazło. Nauczyciel niezbyt się tym przejmował. Karcił pannice, ale żadnej nie posadził
nigdy na ławce. W związku z tym często brałam tak zwane nieprzygotowanie i unikałam
uczestniczenia w zajęciach, choć nie zawsze się to udawało.
Tego dnia szybko opuściłam salę, dziękując Bogu, że mam już za sobą koszmarną środę. Na
Tobiasza miałam czekać przed szkołą, ponieważ naszym głównym celem było zatajenie przed
innymi łączącej nas relacji. Zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji: Robert i cała reszta nie daliby
nam żyć. Czekałam kilkanaście minut i zaczynałam się niepokoić. Tak
długa nieobecność nie wróżyła nic dobrego. Nie pomyliłam się. W końcu Tobiasz wyłonił się zza
rogu z bardzo niewyraźną miną. Nie musiał mi mówić, co się stało.
- Co ci stłukł? - zapytałam rzeczowo.
- Boli mnie w okolicach żebra. - Po tych słowach odsłonił koszulkę. Rzeczywiście, na żebrach
pojawiał się pomału paskudny siniak. Tobiasz był blady i ciężko oddychał. Ja poczułam znów falę
wściekłości, ale powiedziałam tylko:
- Masz już to za sobą, więc jakoś przeżyjesz. Chodźmy.
Jednak Tobiasz stał w miejscu i się nie poruszał. Spojrzał na mnie znacząco.
- Nie o to chodzi. Jak moja mama się o tym dowie… - i urwał nagle, robiąc krok do przodu. Znów
poczułam się mocno zdezorientowana, jak zawsze, kiedy chodziło o matkę Tobiasza.
Ta sytuacja zapoczątkowała szereg innych. Robert rozłożył teraz siły pomiędzy mnie i Tobiasza.
Czasem atakował na korytarzu mnie, czasem jego. Zazwyczaj były to lekkie pchnięcia i wyzwiska
słowne, ale wszystko zależało od dnia i humoru naszych oprawców.
Zbierały się nad nami czarne chmury… Było coraz gęściej, coraz duszniej, jakby ktoś zarzucił na
nas pętlę, zaciskającą się nieubłaganie. Robert Mikulski węszył. Poszukiwał. Bardzo chciał coś
upolować, ale wiecznie umykał mu jakiś szczegół. Tym szczegółem bez wątpienia była moja
przyjaźń z Tobiaszem. Pilnowaliśmy bardzo, aby nikt się o tym nie dowiedział, choć nie było to
łatwe, bo przecież czasami razem wychodziliśmy ze szkoły. Częste wizyty w bibliotece także
wiązały się z ryzykiem, że ktoś nas przyłapie. Wiedzieliśmy jedno: gdyby Robert zorientował się, że
stanowimy drużynę, miałby nie lada uciechę.
Było mi jednak coraz trudniej. Kiedy atakowano mnie, mogłam się od tego odciąć, ignorować
sytuację, udawać, że to jest poza mną. Lata praktyki. Widząc ataki na Tobiasza, czułam, jak coś we
mnie pęka. Nie wiem, jak najprościej to wyjaśnić. On był taką świeżą
krwią. Wydawało mi się, że za każdym razem, gdy obrywa, śmiertelnie się boi, potrzebuje mojej
pomocy, choć przecież ani razu o nią głośno nie poprosił. Kiedy więc dowiadywałam się o
kolejnych przepychankach, a nawet zwykłych utarczkach słownych, zauważałam, że dzieje się ze
mną dokładnie to samo, co w dniu pobicia Żanety. Ogarniała mnie fala niekontrolowanego gniewu.
Czułam go dosłownie każdym centymetrem mojego ciała. Serce biło szybciej, dziąsła zaczynały
mnie swędzieć, a oddech stawał się niespokojny i głęboki. Zaciskałam szczęki i dłonie, aż bielały mi
kłykcie. I wiedziałam, jak słodkim uczuciem byłoby rozładowanie tych emocji. W wyobraźni
widziałam siebie uderzającą znienacka, z całą siłą, jaka się w danym momencie we mnie
kumulowała. Widziałam zaskoczonego Roberta z krwawiącym nosem, czułam rozkosz satysfakcji,
wszechogarniający triumf, który uczyniłby mnie jeszcze silniejszą.
Zaskakiwały mnie te wizje i wiedziałam, że moment kulminacyjny w końcu nastąpi. Coś musiało się
wydarzyć, a my mogliśmy jedynie pokornie czekać.
Dni upływały szybko. Czasem spokojnie, czasem w napięciu. Za wszelką cenę staraliśmy się z
Tobiaszem radzić sobie w szkole, przetrwać, choć przecież wciąż zupełnie nieoficjalnie. To się
dopiero nazywa lekcja życia! Chodziliśmy do biblioteki, czytaliśmy, spędzaliśmy razem czas, kiedy
było to możliwe.
Mama Tobiasza nadal zachowywała się wobec mnie dziwne. Biła od niej niechęć, niemal wrogość.
Było to problematyczne, bo w ich domu zawsze czułam się trochę jak nieproszony gość.
Oczywiście ojciec Tobiasza, pan Piotr, ratował sytuację. Jego jowialność i optymizm, a także
skłonność do żartów często rozładowywały napięcie i pozwalały mi zapomnieć, że pani Natalia
odczuwa wobec mnie… może nawet nienawiść? Z drugiej strony, starałam się nie oceniać jej aż tak
jednoznacznie. Miałam przeczucie, że to zachowanie nie może wynikać tak po prostu z jej
charakteru. Musiało za tym kryć się coś więcej, jakieś powody, ale póki co zadowalałam się jedynie
własnymi przypuszczeniami i łykałam gorzką pigułkę. W końcu z wrogością byłam oswojona, nie
była to dla mnie szczególna nowość.
Dzień, w którym grom z jasnego nieba w końcu padł, nie wyróżniał się niczym szczególnym. To
była nasza ukochana środa, kiedy to lekcje kończyliśmy późno, zajęciami z
wychowania fizycznego. Kiedy nareszcie mogłam się przebrać, poczułam wielką ulgę. Dziewczyny
wyjątkowo się na mnie uwzięły i gra w siatkówkę stała się piekłem. Nauczyciel jak zawsze zdawał
się nie przejmować zachowaniem podopiecznych, widać uznał, że to się nazywa sportowy duch
rywalizacji i motywowanie do lepszej gry.
Tak więc wybiegłam z szatni, mając zamiar czekać na Tobiasza w umówionym miejscu. Właśnie
zbliżałam się do jednego z korytarzy, kiedy usłyszałam podniesione głosy. Przystanęłam przy
ścianie, uważnie nasłuchując tego, co działo się blisko mnie.
- Tobiaszku, a ty co, piłki podać nie umiesz? - To był głos Roberta Mikulskiego. Śmiech, jaki
rozległ się wokół, poświadczył, że nie był sam.
- Co ty sobie, kurwa, myślisz, że będziesz grał, jak ci się podoba?!
- Ale ja… nauczyciel mi kazał… - To był Tobiasz. Przerażony, osaczony jak zwierzę. Głos mu się
łamał, wyczułam w nim totalną rezygnację. - Zostawcie mnie! - wykrzyknął, a ja zrozumiałam, że
chce mieć jak najszybciej za sobą to, co ma nastąpić. Właśnie dlatego w ogóle odpowiadał na
zaczepki Roberta. Ktoś go chyba popchnął, usłyszałam, jak upada na ziemię, jak w jego plecaku
przewracają się książki… Potem znowu padły jakieś wyzwiska, a Mikulski był coraz bliżej niego.
Nakręcał się, jakby był na ringu, kumulował swoją agresję, by w końcu móc uderzyć tak, jak
marzył o tym od dawna.
Sęk w tym, że i we mnie emocje zaczęły brać górę. Zamiast strachu i paniki, która zwykle
towarzyszyła mi w takich chwilach, poczułam, jak narasta we mnie stopniowo fala gniewu,
rozszerzając nozdrza i napinając boleśnie mięśnie. Adrenalina przeniknęła do mojej krwi jak
narkotyk, który nagle rozjaśnił mój umysł i sprawił, że wszystko wydało się bardzo proste i
oczywiste. To był jeden z tych momentów, kiedy ludzkie ciało może dokonać dosłownie
wszystkiego. Mózg pracuje szybciej, nie bacząc na żadne ograniczenia, a ja musiałam z tego
skorzystać, bo energia, jaka mnie zaczęła rozpierać, zupełnie wymykała się spod kontroli.
Wyskoczyłam więc zza rogu jak dzikie zwierzę, bardzo precyzyjnie wiedząc, gdzie mam uderzyć.
Natarłam na Roberta z takim impetem, że każdy reżyser filmów sensacyjnych pokłoniłby się z
szacunkiem. A cel miałam tylko jeden: chciałam krwi. Chciałam
sprawiedliwości, więc pochwyciłam Roberta stalowym uściskiem i najpierw przyparłam go do
ściany, opierając na nim cały ciężar mojego masywnego ciała, a następnie uderzyłam prosto w nos.
To jednak nie był koniec. Jeden cios nie wystarczył, ja dopiero zaczynałam! Dosłownie w sekundę
później skierowałam pięść w kierunku jego brzucha i znów ku twarzy, która była cała we krwi,
obficie spływającej z nosa.
Świta Roberta zamarła. Sfora po prostu stała jak sparaliżowana i obserwowała widowisko z
otwartymi ustami. Moja ofiara w końcu zaczęła odzyskiwać przytomność umysłu, ale mnie nie
opuszczała nadludzka moc. Nacierałam nadal, bardzo konsekwentnie, nie dając Robertowi nawet
chwili na to, aby się zamachnął i odparował mój atak. Nie wiem, nie jestem w stanie przypomnieć
sobie, skąd wiedziałam, jak bić, i jak udało mi się nie zwracać uwagi na piekący ból w dłoniach,
który narastał z każdym uderzeniem. Świat wokół mnie wirował, szkolne ściany gdzieś zniknęły,
byłam tylko ja i on, oraz niesamowita siła, która wypływała ze mnie, przejmując władanie nad moim
umysłem i ciałem. Ten stan zawieszenia przerwały nagłe krzyki. Ktoś brutalnie odciągnął mnie do
tyłu. To był nauczyciel wychowania fizycznego. Robert opadł na ziemię, dysząc i krwawiąc.
Rozpłakał się jak dziecko, drżącą rękę trzymał na nosie. Ja także łapałam powietrze i czułam, jak
fala gniewu stopniowo mnie opuszcza, ustępując miejsca zmęczeniu. Pozostała we mnie jednak
resztka siły, by powiedzieć:
- Tknij nas jeszcze raz, a będę tak tłukła, aż cię w końcu wbiję w ziemię, słyszałeś?
Tymczasem wszyscy wokół wpadli w najprawdziwszą panikę. Na miejscu pojawił się dyrektor,
nauczyciel wuefu zbierał Roberta, a mnie ktoś zaprowadził do pokoju nauczycielskiego.
Zobaczyłam, że idzie za mną Tobiasz, nadal lekko przestraszony. Kiedy jednak chciano mu
zamknąć drzwi przed nosem, chwycił je z całej siły i na to nie pozwolił. Zaczął natomiast głośno
mówić, tak, by wszyscy go słyszeli:
- Robert mnie zaatakował! Ania stanęła w mojej obronie! To nie jej wina! On znowu chciał mnie
pobić, tak jak wiele razy wcześniej! To nie Ani wina, ja mogę poświadczyć!
Tym samym zadzwoniono natychmiast do jego rodziców. U mnie w domu nie było telefonu, więc
ktoś pofatygował się osobiście.
Prawa dłoń pulsowała mi bólem. To prawdziwy cud, że kość pozostała nienaruszona, ale w sumie
cała ta sytuacja była… nierzeczywista. Tobiasz stał obok, nie odstępując mnie na krok. Na krześle
siedział Robert, któremu szkolna pielęgniarka przykładała coś do twarzy. Karetka była już w
drodze.
Tymczasem w drzwiach stanęli rodzice Tobiasza i Roberta, w komplecie. Rozległa się wrzawa,
wszyscy przekrzykiwali się wzajemnie. Widząc to, Tobiasz ponownie przerwał milczenie, mówiąc
głosem drżącym, ale silnym:
- Ja już mówiłem! Robert i jego koledzy znowu mnie zaatakowali i chcieli pobić! Popchnęli mnie na
podłogę i wyzywali. To nie jest pierwszy raz! - Po tych słowach uniósł koszulkę, odsłaniając
posiniaczone żebro. Zapadła cisza, a on mówił dalej: - Anię też atakowali, od pierwszej klasy ją
dręczą! Ona zobaczyła dzisiaj, co się dzieje, i stanęła w mojej obronie! Nic złego nie zrobiła! - W
końcu zamilkł, dysząc. Wiedziałam, jak wiele go to kosztowało. Istny koszmar, bo musiał przy
wszystkich, w tym przy własnej matce, powiedzieć tak trudną, wstydliwą prawdę. Kiedy skończył
mówić, wrzawa wybuchła na nowo, ze zdwojoną siłą. Chociaż wiedziałam, że Tobiasz będzie
musiał zapłacić za utrzymywanie tego typu tajemnic, to jednak ryzyko się opłaciło. Pani Natalia
wpadła w szał, a pan Piotr również zaciekle dyskutował, zaszokowany tym, że syn i jego
przyjaciółka są szykanowani w szkole. Wszyscy wytykali się palcami, krzyczeli, a dyrektor nie był
w stanie uspokoić żadnej ze stron.
Zobaczyłam, że w drzwiach pojawił się mój ojciec. Łypał na mnie groźnym okiem, ale nie brał
udziału w awanturze. W końcu przyjechała także karetka. Na miejscu opatrzono mi rękę, a Robert
wraz z rodzicami udał się na ostry dyżur.
Matka Tobiasza nie odpuszczała. Dyrektor nie wiedział, co powiedzieć i którą stronę trzymać.
Myślał, że ma do czynienia z pobiciem, a okazało się, że będzie musiał rozpatrywać sprawę o wiele
bardziej skomplikowaną. Spadła zasłona milczenia, trzeba było uprzątnąć ogromny bałagan… Chaos
trwał, w końcu dyrektor orzekł, że nazajutrz zaprasza wszystkich na spotkanie, w czasie którego
coś zostanie postanowione. Mieliśmy się rozejść do domów i ochłonąć.
Mój ojciec nic nie mówił całą drogę, ale za zamkniętymi drzwiami dostałam w twarz.
- To się ma nie powtórzyć, zrozumiano?! Ja do szkoły więcej nie będę chodzić!!! - wrzasnął i
wściekły poszedł do salonu. I tyle. Oto cała lekcja wychowawcza. Policzek mnie palił, ale czułam
wielką ulgę.
W pokoju padłam na łóżko. Dochodziła dwudziesta, a ja byłam niesamowicie zmęczona. Mimo to
nie potrafiłam zasnąć, bo przed oczyma wciąż przesuwały mi się setki obrazów.
Rozdział 16
Zdążyłam się już nieco uspokoić, kiedy do pokoju wbiegł mój brat, Marek.
- Ania, Ania, ktoś do ciebie przyszedł!
Struchlałam. Kto to mógł być? Policja? Rodzice Roberta? Dyrektor? Koźmińska? Nogi miałam jak z
waty, kiedy schodziłam schodami w dół. Dopiero teraz zaczęłam naprawdę się bać. Jednak w
drzwiach zobaczyłam tatę Tobiasza. Poczułam ulgę, ale i zdumienie.
- Cześć, Aniu. Czy możemy… porozmawiać? - zaczął nieco niepewnie.
- Ja… tak. Wezmę tylko kurtkę.
Ubrałam się pospiesznie i wyszliśmy na dwór. A był to początek grudnia, świat pokrył się już białym
puchem. Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
- Zimno - stwierdził pan Piotr. - Chodź do garażu, nie będziemy rozmawiać na takim mrozie.
W garażu był mały grzejnik, niewielki stoliczek i dwa krzesełka. Usiedliśmy naprzeciwko siebie i
ojciec Tobiasza westchnął. Spojrzał na mnie uważnie w pełnym świetle.
- Tata cię uderzył? - Zmarszczył z troską brwi. Zaskoczyło mnie to pytanie, bo to oznaczało, że w
pokoju nauczycielskim musiał mi się wnikliwie przyjrzeć. Z łatwością zauważył, że zaczerwienienie
na twarzy jest świeże.
- Eee, to znaczy… tak, ale do jutra nie będzie śladu. To nic takiego, nic nie boli. - Zarumieniłam się.
Już wiedziałam, że to będzie bardzo krępująca rozmowa, przygotowałam się na najgorsze.
Pan Piotr cicho westchnął. Znów na mnie spojrzał i przemówił ciepłym głosem. Ten
ton wpłynął na mnie kojąco. Spodziewałam się natarczywych pytań, ale zapomniałam, że ojciec
Tobiasza taki nie był…
- Opowiedz mi, proszę, jak to się zaczęło. I jak doszło do tego, co miało dzisiaj miejsce.
Cała jego uwaga skupiła się na mnie. W oczach pana Piotra nie dostrzegłam pretensji, gniewu czy
jakiegokolwiek oskarżenia, a jedynie troskę i powagę. To było nawet miłe. Ktoś się jednak
zainteresował i chciał poznać mój punkt widzenia. Zaczęłam więc swoją nieskładną opowieść o
Robercie Mikulskim i o latach tego, co musiałam znieść z jego ręki. Nie płakałam, nie było takiej
potrzeby. Nie łamał mi się nawet głos. Byłam w pełni przyzwyczajona do tego, jak traktował mnie
Robert, to stanowiło element mojej codzienności.
- Ale wie pan, jak zaczęli się wyżywać na Tobiaszu… To było przykre. On niczym nie zawinił, nic
im nigdy nie zrobił. Wiedziałam, co się dzieje, ale myślałam, że uda nam się jakoś dotrwać do
wakacji. Myślałam, że Robert nie wyjdzie poza zwyczajne popchnięcia i wyzwiska. Dzisiaj…
Dzisiaj było inaczej. Wyczułam, że on może naprawdę go skrzywdzić, że może mu coś złamać,
okaleczyć go. I nie mogłam na to pozwolić. Poczułam gniew i po prostu ruszyłam. Nie pamiętam
wiele z tego, co się później stało. Wiem tylko, że mocno pobiłam Roberta. Czuję to wciąż w dłoni…
- A więc jest tak, jak mówi Tobiasz. Stanęłaś w jego obronie… - odpowiedział cicho, słuchając z
uwagą każdego słowa. Podczas mojej opowieści zerkałam na niego i widziałam, jak zmienia się
wyraz jego twarzy. Od gniewu, poprzez współczucie, niedowierzanie, aż po konsternację.
- Tak, stanęłam, bo trzeba było go ratować. A ja się czuję jakoś tak odpowiedzialna za Tobiasza, bo
on jest nowy, no i nic im nie zrobił…
- Ty też im nigdy nic nie zrobiłaś i nie zasłużyłaś na to, co cię spotykało przez cały ten czas - odparł
żarliwie, jakby chciał mnie zapewnić, że nie może się mylić.
Uśmiechnęłam się na te słowa. To prawda, ale ja nie dopuszczałam do siebie takiego myślenia.
Sprawiedliwość czy niesprawiedliwość - to było po prostu życie, jedyne, jakie
miałam.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Nie była to krępująca cisza, po prostu każde z nas myślało o
słowach, jakie przed chwilą padły. W końcu pan Piotr westchnął i przetarł dłońmi twarz.
- Natalia bardzo to przeżywa. I będzie przeżywała jeszcze długo.
Użył imienia żony, nie powiedział „mama Tobiasza”. A więc rozmawiał ze mną nie jak z dzieckiem,
ale osobą dorosłą. Teraz przyszła jego kolej na zwierzenia.
- Wiesz, Aniu, pewnie cię zaskakuje, że moja żona… ma do ciebie nieco wrogi stosunek. Widzę, że
sprawia ci to przykrość, i nic dziwnego. Ale musisz jej to wybaczyć. W naszej rodzinie w ciągu
ostatnich kilku lat wiele się wydarzyło i ona po prostu kiepsko to znosi, emocjonalnie sobie z tym
nie radzi. - Znów nastała chwila ciszy. Nie odezwałam się ani słowem, tylko patrzyłam na niego, na
jego coraz bardziej stroskaną minę. - Nie wiem, czy Tobiasz ci opowiadał o swojej chorobie, ale
pewnie nie. Nie lubi się tym dzielić, bo uważa, że ludzie uznają go za jeszcze słabszego, niż jest
teraz. Pewnie by ci o tym powiedział, ale w swoim czasie. Myślę, że nie ma sensu uciekać od
prawdy. Tobiasz… ciężko chorował, miał białaczkę. Parę miesięcy przeleżał w szpitalu, ma za sobą
prawdziwą batalię o własne życie. To był niesamowicie ciężki czas dla nas wszystkich. Baliśmy się,
panicznie baliśmy, że go stracimy. Patrzeć na umieranie własnego dziecka… nie ma większego
koszmaru. To były nieprzespane noce, wieczna zgryzota, łzy wylane w poduszkę. I strach, wieczny
strach, który determinował każdą chwilę. Natalia w ogóle sobie z tym nie radziła. Kiedy w końcu
Tobiasz z tego wyszedł… ona nadal nie potrafiła porzucić tego lęku. Stała się nadopiekuńcza,
niemalże obsesyjna. Chciałaby zamknąć go w domu i chronić, żeby nic mu się nie stało. Jakby to
mogło go ocalić przed złem tego świata, a może nawrotem choroby. Długa droga przed nią, aby
zrozumiała, jak żyć, i żeby zaczęła cieszyć się chwilą. Ciebie uznała za zagrożenie. Zmieniliśmy
miejsce zamieszkania. Miało być bezpiecznie, a tu nagle pojawiasz się ty i wyciągasz Tobiasza z
domu, kręcisz się koło niego. Natalia jeszcze nie jest gotowa, żeby dostrzec, jak bardzo mu to
pomaga i jak bardzo on tego potrzebuje. Ale ten czas nadejdzie… - Spojrzał na mnie i uśmiechnął
się smutno. - A dzisiaj wyszło na jaw, że ktoś krzywdził Tobiasza przez tak długi czas, a my nic o
tym nie wiedzieliśmy. To dla niej ogromny cios i szok. Ten bezpieczny azyl, jaki stworzyła, został
zburzony. Ciężko będzie go odbudować.
Trawiłam dochodzące do mnie informacje. Choroba Tobiasza… To tak wiele tłumaczyło!
Wiedziałam, co to jest białaczka, czytałam o tym. Myśl, że Tobiasz był tak blisko śmierci,
przestraszyła mnie, ale także ukazała go w zupełnie innym świetle. I do tego zachowanie pani
Natalii. A więc jednak miałam dobre przeczucie, myśląc, że kierują nią jakieś przeżycia…
- A pan? Pan sobie poradził? - zapytałam bez zastanowienia. Od razu zrobiło mi się bardzo głupio.
Pan Piotr uśmiechnął się jednak.
- Aniu, tylko ty mogłaś mnie o to zapytać. Myślisz o innych w pierwszej kolejności. Ja… też jest mi
ciężko, nawet nie wiesz, jak bardzo. Ale ktoś musi wspierać Natalię, dawać jej nadzieję. I być
oparciem dla Tobiasza. Mam w sobie wystarczająco dużo siły, żeby temu podołać. Wszystko się
jakoś ułoży, najgorsze mamy za sobą, a lepsze na pewno przyjdzie. W każdym razie nie mów mojej
żonie, że tyle ci powiedziałem. Sam to zrobię w odpowiednim czasie. Z Tobiaszem możesz
rozmawiać otwarcie. Jesteście prawdziwymi przyjaciółmi i cieszę się, że się tutaj
przeprowadziliśmy. On wcześniej nie miał nikogo takiego. Był raczej zamknięty w sobie, stronił od
towarzystwa. Kiedy zobaczyłem was razem, poczułem ulgę. W waszym wieku przyjaźń to
najcenniejszy skarb, trzeba ją pielęgnować!
Słowa pana Piotra mnie uderzyły. Ja też chyba byłam zamknięta w sobie i stroniłam od
towarzystwa. A więc wychodziło na to, że znajomość z Tobiaszem przynosiła korzyści obu
stronom.
Pan Piotr wziął do ręki moją opatrzoną dłoń i nakrył swoją.
- To bardzo niepedagogiczne, co teraz powiem. Zapomnij o tym potem. Dziękuję za to, co dzisiaj
zrobiłaś. Robertowi Mikulskiemu bardzo się należało, choć wszyscy wiemy, że przemocą nie
rozwiązuje się konfliktów. Bez względu na to, co się będzie dalej działo, musisz wiedzieć, że
niczemu nie jesteś winna. I nie jesteś sama. Razem z Natalią będziemy walczyć o to, abyś nie
poniosła żadnych konsekwencji. A teraz idź już spać, bo jutro czeka nas znowu dzień pełen
wyzwań.
Siedziałam jeszcze chwilę, po czym wstałam i rzuciłam na do widzenia:
- Dziękuję, że pan mi tyle powiedział. Dobrej nocy. I… wszystko zostaje między nami.
Pan Piotr tylko roześmiał się na te słowa. Widać było, że nie żałował swojej szczerości.
Kiedy zasypiałam, myślałam o tym, że bardzo bym chciała mieć takiego ojca, jak on. Tobiasz miał
jednak wiele szczęścia…
Rozdział 17
Nazajutrz przyszłam po Tobiasza około siódmej rano. Jego matka zmierzyła mnie chłodnym
spojrzeniem, ale pozwoliła mi wejść. Widać pan Piotr musiał z nią rozmawiać i chociaż częściowo
przekonał ją do swojego punktu widzenia.
W pokoju Tobiasza usiadłam.
- Jak się czujesz? - zapytał mnie od razu.
- Jakoś leci. Ale… rozmawiałam wczoraj dosyć długo z twoim tatą.
Zmienił się wyraz jego twarzy.
- A więc wszystko już wiesz. Opowiedział ci o chorobie?
- Tak.
- I co?
- I nic… Szkoda, że sam mi nie powiedziałeś, ale cieszę się, że wyzdrowiałeś. Musiałeś… być
bardzo odważny.
Tobiasz uśmiechnął się tylko znacząco.
- Opowiem ci wszystko dokładnie, kiedy rozwiąże się sprawa Roberta. Całą noc nie spałem i
myślałem o tym. Jak sądzisz, dobrze się stało, że to bagno wyszło na jaw?
- Chyba tak. Chociaż nie wiadomo, jak to się dla mnie skończy. Twój ojciec obiecał, że będzie mnie
bronił, ale… nie ma takiego obowiązku.
- Wiem, ale ja też będę cię bronił. Niech sobie Mikulski nie myśli, że mu wszystko
wolno. Moja mama… pojechała ze mną wczoraj na obdukcję. No wiesz, żeby mieć dowód na to,
co mi Robert zrobił.
- A jak twoja mama w ogóle się trzyma?
- Ech. No, jest ciężko. Cała się trzęsła. Była wściekła na mnie, na ciebie, na Roberta, na jego
rodziców i chyba na cały świat. W sumie jej się nie dziwię, ale wiesz, będę za to pewnie pokutował
jakiś czas…
Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo.
- Myślisz - zaczęłam - że teraz coś się zmieni? Że nas zostawią w spokoju…?
- Nie wiem, ale na pewno wyda się, że trzymamy się razem. Ale skoro już raz poszliśmy za ciosem,
trzeba iść dalej…
- Jasne. I tak właśnie będzie. Nie damy się!
W szkole panowało istne piekło. Na nasz widok zaczęło się szemranie po kątach, czuliśmy na sobie
spojrzenia pełnie niechęci i pogardy. Niektórzy odsuwali się od nas, a Żaneta dosłownie uciekła,
przypominając sobie chyba bolesne zajście ze szkolnej wycieczki.
Spotkanie rodziców (mój ojciec się jednak nie pojawił), dyrekcji i psycholożki trwało prawie dwie
godziny. Dyskusja musiała być zażarta. Przypuszczałam, że pani Natalia walczyła jak lwica.
Myślałam wtedy, że to właśnie jej zajadłość i determinacja doprowadziły ostatecznie do ugody.
Rodzice Roberta nie chcieli, aby syn ponosił konsekwencje za wieloletnie gnębienie mnie, a także
Tobiasza w ostatnich miesiącach. Oczywiście, żądali konsekwencji dla mnie… Z kolei pan Piotr nie
chciał, abym brała odpowiedzialność za użycie przemocy w obronie Tobiasza. I tak krąg
wzajemnych oskarżeń się zamykał. Trzeba było jakoś wybrnąć z sytuacji. Zostaliśmy więc
wezwani, aby usłyszeć, co następuje. Przemawiał dyrektor, a za nim stał gniewny i
rozemocjonowany tłum rodziców. Roberta nie było - lizał rany w domu.
- Ania, będziecie się musieli z Robertem przeprosić. Jeżeli taka sytuacja zdarzy się ponownie, do
akcji wkroczy kurator… Na razie będziecie mieli indywidualne spotkania z panią psycholog… I
proszę, proszę was gorąco, nigdy więcej nie używajcie przemocy, bo to się może dla was skończyć
o wiele gorzej niż teraz…
Potem jeszcze dyrektor gadał przez kilka minut o przemocy właśnie, jej zgubnych skutkach i o
młodym życiu, którego nie warto zmarnować. Słuchałam go jednym uchem, myśląc, że w sumie
uszło nam na sucho. Do spotkań z panią psycholog byłam przyzwyczajona, choć nie w smak mi
było, że znowu mnie uraczy swoją wątpliwie trafną psychoanalizą. Ale mogliśmy ponieść o wiele
surowszą karę. Poza tym, cała ta sytuacja zaowocowała rozmową z panem Piotrem, która rzuciła
światło na wiele spraw. Słowem: warto było. Oczywiście, zbagatelizowanie zachowania Roberta nie
wydawało mi się sprawiedliwe. Ale co w tym życiu jest sprawiedliwe…? Mogłam jedynie liczyć, iż
samiec alfa przekonał się, że ja też będę broniła swego i lepiej się do mnie nie zbliżać.
Po tym zdarzeniu chmury nad naszą głową przerzedziły się. Czułam wielką ulgę, ale i obawy przed
tym, co będzie dalej. Kiedy opowiadaliśmy pani Sabinie o zajściach z ostatnich dwudziestu czterech
godzin, o mało nie spadła z krzesła. Nie miała jednak pretensji o to, że nie wspominałam jej
wcześniej o Robercie. Domyślała się, że coś jest nie tak, ale wyczuwała też, że gdyby
interweniowała, mogłaby mi zaszkodzić. Dopiero świadectwo Tobiasza, interwencja jego rodziców,
a także otwarty konflikt sprawiły, że można było jakoś zaradzić sytuacji. Brutalna prawda.
Pani Sabina była całym sercem po naszej stronie i ostatecznie mogliśmy świętować to, że uszliśmy z
życiem, że obaliliśmy tyrana (a przynajmniej na jakiś czas zamknęliśmy go w domu), a także że
udało mi się uniknąć naprawdę poważnych konsekwencji.
Kiedy Robert wrócił do szkoły, przez kilka dni omijał mnie szerokim łukiem. Potem, wezwani przez
psycholożkę, musieliśmy się przeprosić. To była niesamowicie krępująca
sytuacja, ale spojrzałam mu w oczy. Zawarłam w tym spojrzeniu jednoznaczne ostrzeżenie, a on
spuścił wzrok na znak, że pasuje. Przynajmniej na razie. Widziałam, że jest niesamowicie
upokorzony i właśnie to upokorzenie sprawiło, że wolał się trzymać z boku. Może planował jakąś
zemstę, ale najpierw musiał odbudować swój autorytet, a to nie było takie łatwe.
Czy poczuł wobec mnie coś na kształt szacunku? Respektu? Jest to możliwe ze względu na fakt, że
Robert był nie tylko klasowym przywódcą. Był wyrachowanym, myślącym oprawcą, który potrafił
dostrzec godnego siebie przeciwnika. Choć na pewno nie spodziewał się znaleźć go właśnie we
mnie…
Część druga .
Niebo dla wybranych.
Rozdział 18
Do pana Maksymiliana dzwoniłam regularnie raz w tygodniu od dnia jego wyjazdu. Czekałam na te
telefony jak na zbawienie i cieszyłam się z każdej przegadanej minuty. W czasie naszych rozmów
musiałam mu opowiadać, co czytałam, czy coś napisałam, a także jak radzę sobie w szkole. W
przeciwieństwie do pani Sabiny, jej dziadek o wiele śmielej motywował mnie do nauki, powtarzając,
że egzamin szóstoklasisty to nie przelewki i że muszę się postarać, aby go zdać.
Brałam sobie do serca jego uwagi i z pomocą Tobiasza, który bardzo dobrze się uczył, zaczęłam
zdobywać oceny dopuszczające i dostateczne oraz poszerzać swoją wiedzę. Oczywiście, w
przypadku przedmiotów ścisłych było to zadanie prawie niemożliwe do wykonania. Miałam tak
wielkie zaległości w nauce, że Tobiasz musiał ze mną wracać do początków pierwszej klasy, aby
powtórzyć pewne zagadnienia. Byłam opornym uczniem, pełnym niechęci i uprzedzeń, ale arkusze
egzaminacyjne nie pozostawiały złudzeń. Musiałam wziąć się za siebie.
Tobiasz był za to doskonałym nauczycielem. Miał w sobie morze cierpliwości. Potrafił mi tłumaczyć
dziesiątki razy to samo, zawsze ze spokojem, szukając coraz to nowszych metod zobrazowania
tego, co wydawało mi się niepojęte. Z trudem brnęłam przez mnożenie pisemne i dzielenie,
obliczenia w nawiasach i inne rzeczy, narzekając w duchu na cały świat. Jednak Tobiasz nie
odpuszczał i powoli szliśmy do przodu.
Uczyliśmy się w domu Tobiasza. Tu warunki były znakomite, a jego matka odczuwała chyba ulgę,
że nie włóczymy się nigdzie, lecz poświęcamy czas na przerabianie materiału. Zaglądała do pokoju
co piętnaście minut, jakby próbowała nas złapać na obijaniu się lub próbie ucieczki.
Mama Tobiasza bardzo mnie nie lubiła i tak było już od pierwszej chwili, gdy mnie ujrzała. Zajścia,
jakie miały miejsce potem, zaogniły sytuację, ale ostatecznie musiała
pogodzić się z losem. Biedaczka, zapewne drżała ze strachu, że takie straszne dziecko jak ja,
zaniedbane i pozbawione jakiejkolwiek kontroli, ma wpływ na jej delikatnego syna, którego o mało
nie straciła. Dzisiaj jej się nie dziwię, ale wtedy czułam z tego powodu duży dyskomfort.
Pani Natalia była kobietą wykształconą i bardzo elegancką. Pracowała na pół etatu jako księgowa.
Zawsze dobrze ubrana, podkreślała urodę delikatnym makijażem. Miała ostre rysy twarzy i orli nos,
przez co cały czas wyglądała na zagniewaną. A może w rzeczywistości tak było? Nie wiem, ale na
pewno Tobiasz był jej oczkiem w głowie, co trochę utrudniało nam życie. Ja sama nigdy nie
żywiłam do niej urazy - jako osoba mająca na koncie różne doświadczenia wiedziałam, że ta kobieta
musi w swoim sercu wiele przeżywać i wiecznie się o coś zamartwiać, nawet jeżeli do końca nie
wiedziałam, o co.
Ojciec Tobiasza, pan Piotr, był prawnikiem, ale chyba nie do końca typowym.
Cechowała go radość życia, wielka jowialność, którą dostrzegało się w jego oczach. Lubiłam
przebywać w jego towarzystwie. Zawsze miał w zanadrzu jakiś żart, był bardzo ciepły i otwarty.
Nasza rozmowa, którą odbyliśmy po sławetnej bójce, sprawiła, że patrzył na mnie z mieszanką
podziwu i nostalgii. Ani przez moment nie widział we mnie dziecka z marginesu, a przynajmniej
nigdy nie dał mi tego odczuć.
Wtedy nie zwracałam na to uwagi, ale dzisiaj widzę, że ojciec Tobiasza był bardzo przystojnym
mężczyzną, a jego uroda szła w parze z charakterem. Jak najbardziej można było oceniać go po
wyglądzie. Kędzierzawe, niesfornie kręcące się włosy nadawały mu nieco chłopięcy wygląd,
pomimo tego, że były poprzetykane pierwszymi srebrnymi nitkami. Czoło miał wysokie, ale uwagę
przykuwały szaro-niebieskie oczy, które wydawały się zawsze uśmiechać. Nawet kiedy był
poważny, igrały w nich wesołe iskierki. To właśnie one sprawiały, że przy nim wszyscy czuli się
swobodnie i bezpiecznie.
Nic jednak nie mogło się równać z uśmiechem. Kiedy jego wargi odsłaniały równe białe zęby,
odnosiło się wrażenie, że uśmiech zajmuje prawie całą twarz. Szeroki i szczery, był niesamowicie
zaraźliwy. Wciąż przywodzi mi na myśl kota z Alicji w krainie czarów. Nie wyczuwało się w nim
krzty sztuczności czy wymuszenia. Kąciki jego ust zdawały się sięgać oczu i nie sposób było
oderwać od niego wzroku. Od momentu, kiedy przeczytałam powieść
Keysea, pan Piotr bardzo kojarzy mi się z Randalem McMurphym. Miał w sobie tyle samo energii,
radości i chęci działania. Odnosiłam wrażenie, że nic nie może go złamać, a przecież nie było mu
łatwo. Nie miał co prawda do czynienia z siostrą Ratched, ale bardzo przeżył chorobę Tobiasza i na
pewno walczył ze swoimi lękami.
Zastanawiało mnie wtedy odrobinę, jak dogadują się on i pani Natalia - taka gniewna i chmurna. A
jednak dostrzegałam między nimi więź. On ją rozumiał i pozwalał jej na pewne zachowania.
Zaakceptował jej obnoszenie się z cierpieniem i strachem.
Pan Piotr zawsze potrafił znaleźć czas dla rodziny i sporo przebywał w domu. Tobiasz mógł liczyć
na czas spędzony z nim, a ja czułam się w towarzystwie jego ojca tak swobodnie, że często się do
nich przyłączałam. Nierzadko siedzieliśmy razem w garażu, kiedy pan Piotr majsterkował przy
swoim ukochanym samochodzie. To były beztroskie chwile, które wspominam z rozrzewnieniem…
Był już marzec, egzaminy zbliżały się wielkimi krokami, a ja jak zawsze dzwoniłam do pana
Maksymiliana.
- Bardzo się cieszę, Aniu, że tak sobie dobrze z Tobiaszem radzicie. I posłuchaj mnie teraz uważnie
- powiedział uroczystym tonem, a ja spięłam się, bo szykowało się jakieś ważne oświadczenie. Pani
Sabina zauważyła to i uśmiechnęła się tajemniczo. - Pracujesz cały rok, żeby dostać się do
gimnazjum i zdać egzamin. I dlatego uznałem, że należy ci się w zamian jakaś nagroda. Chciałem
cię wobec tego zaprosić do siebie na wakacje, przynajmniej na dwa tygodnie lipca. Co o tym
myślisz? - rzucił spokojnym, swobodnym tonem, jakby polecał mi kolejną książkę do przeczytania.
Ja jednak poczułam, jak krew uderza mi do głowy.
Co ja… Co ja o tym myślę? Pokój zaczął wirować, poczułam, że robi mi się odrobinę słabo.
Dobrze, że siedziałam na krzesełku. Próbowałam coś powiedzieć, ale odebrało mi mowę, i to
dosłownie. W końcu po kilku sekundach do mózgu zaczął płynąć radosny impuls, który objawił się
jako nietłumiony okrzyk radości. Przez dłuższą chwilę pan Maksymilian musiał wysłuchiwać
rozentuzjazmowanego bełkotu, aż w końcu do głowy przyszła mi pewna
myśl. Wypaliłam więc z grubej rury:
- Czy mogę zabrać ze sobą Tobiasza? - Wstrzymałam oddech.
- Hm, w zasadzie… jeżeli jego rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu… myślę, że tak! - pan
Maksymilian zgodził się bez wahania i tego właśnie się po nim spodziewałam.
Kiedy odłożyłam słuchawkę, czułam się tak, jakbym wypiła dziesięć kaw. Adrenalina, ekscytacja i
radość pulsowały w moich żyłach i sprawiły, że nie potrafiłam składnie wypowiedzieć ani jednego
zdania. Wakacje! Pierwsze w życiu, prawdziwe, jedyne w swoim rodzaju wakacje! To był cud,
najprawdziwszy cud.
- Aniu, pamiętaj, że twoi rodzice muszą się zgodzić - powiedziała pani Sabina, ale było oczywiste,
że cieszy się równie mocno, jak ja.
Rzecz jasna, wiedziałam, że rodzice się zgodzą, bo moja nieobecność w domu nie będzie wielkim
wydarzeniem, za to oznacza oszczędności. Problem tkwił w matce Tobiasza, ale w obecnej chwili
stłumiłam jakikolwiek niepokój. Musiało się udać.
Natychmiast pobiegłam do domu Tobiasza, chociaż było już po osiemnastej. Drzwi otwarła mi jego
mama z niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy.
- Tobiasz się uczy. Zobaczycie się w szkole.
- Proszę pani, ale ja muszę mu powiedzieć coś bardzo, bardzo ważnego! - Nie miałam zamiaru
ustąpić, choć w innej sytuacji nigdy nie odważyłabym się postawić na swoim.
Pani Natalia westchnęła teatralnie i wezwała Tobiasza z głośnym komentarzem: „Macie tylko pięć
minut!”.
Wyciągnęłam go na zewnątrz, żeby nikt nas nie usłyszał, i zaczęłam skakać jak piłeczka
pingpongowa.
- Tobiasz, Tobiasz, Tobiasz!!! - niemalże krzyczałam.
- Hej, ty, weź się uspokój, bo zaraz tu moja matka przybiegnie. Co ci się stało?
- Mamy zaproszenie! Na wakacje! Do pana Maksymiliana! W lipcu! - I dalej skakałam jak głupia, a
Tobiasz zasępił się.
- Ty chyba zwariowałaś do reszty. Na serio myślisz, że mama pozwoli mi jechać z tobą do jakiegoś
faceta na wakacje? - Spojrzał na mnie, jakbym faktycznie postradała zmysły, ale ja miałam w sobie
tak pokaźny ładunek endorfin, że nic nie było w stanie ostudzić mojego zapału.
- Ja to załatwię! Pogadam z twoim tatą, potem pani Sabina pogada i nie ma opcji, żebyś nie jechał.
Nie ma opcji, słyszysz?
- Jasne. Już to widzę.
- Tobiasz, ale nie cieszysz się? Nie chcesz jechać…?
- Jasne, że chcę, ale nie ma co się nakręcać, skoro wiem, co moja mama powie.
- Twoja mama się w końcu zgodzi. Jak cię nie wezmę ze sobą, to ona całe wakacje będzie cię
trzymała w domu. A pan Maksymilian mieszka w bardzo ładnej okolicy, niedaleko jeziora i w ogóle.
Super sprawa! Będzie bosko, Jezu, ja się już nie mogę doczekać.
Moja radość w końcu udzieliła się Tobiaszowi, który uśmiechnął się lekko.
- No dobra, ale ty to będziesz załatwiać.
Jeżeli Tobiasz zakładał, że się wystraszę i zrezygnuję z planu, grubo się mylił. Sama myśl o
perspektywie wyjazdu na wakacje była jak narkotyk. Wystarczyło, że sobie o tym
przypomniałam, a serce zaczynało mi bić jak szalone. Uśmiech wykwitał na mojej twarzy i nie
chciał z niej zejść. To były wielkie emocje, których nie mogę porównać do żadnej wcześniejszej
sytuacji. Radość buzowała we mnie i czułam się upojona marzeniami. Tobiasz aż przewracał
oczami, kiedy zmieniłam się nagle w gorliwą uczennicę, a usta po prostu mi się nie zamykały.
Wiedziałam jedno: wszystko jest możliwe i absolutnie nikt nie może nam stanąć na drodze do
wyjazdu.
Pan Maksymilian mieszkał w małej miejscowości położonej w okolicy Borów Tucholskich. To
bardzo ładne, malownicze tereny, na pewno idealne dla dzieci w naszym wieku, które mogły tam
spędzić niezapomniane wakacje. Pani Sabina pokazała mi kilka zdjęć ze swoich własnych wakacji
sprzed lat. Oszalałam na ich widok. Poprosiłam, żeby jedno mi podarowała, i trzymałam je w
pokoju, jak relikwię. Patrzyłam i chłonęłam ten widok z miłością i pożądaniem. Dla mnie to zdjęcie
było lepsze niż widok rajskiej wyspy z piaszczystą plażą i palmami. Dla mnie TO BYŁ raj, eden, do
którego miałam jechać już niebawem.
Pewnego wieczoru, kiedy wychodziłam od Tobiasza, zauważyłam światło w garażu. A więc pan
Piotr jak zawsze grzebał przy samochodzie. Postanowiłam kuć żelazo, póki gorące, i z bijącym
sercem udałam się na rozmowę.
- Dobry wieczór - wybąkałam.
- A, Ania! - wykrzyknął pan Piotr, jak zawsze z uśmiechem. - Co tam, masz jakąś sprawę?
- Tak, mam. - Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam mówić lekko drżącym głosem: - Wie pan, że
często chodzimy z Tobiaszem do biblioteki.
- To prawda.
- I wie pan, że tam jest taka pani Sabina, z którą się przyjaźnimy.
- Tak, wiem, to dyrektorka, opowiadaliście o niej.
- No właśnie. I pani Sabina ma dziadka, kilka godzin jazdy stąd, w okolicach Borów Tucholskich.
Poznałam go w zeszłym roku. Pan Maksymilian zaprosił mnie i Tobiasza na wakacje do siebie, w
lipcu. Ja… chciałabym bardzo, żeby Tobiasz jechał. Proszę.
Pan Piotr miał zaskoczoną minę. Chyba nie takiej sprawy się spodziewał. Nabrał powietrza i
wypuścił je powoli.
- Wiesz, Aniu, trochę ci opowiadałem o naszej sytuacji.
- Tak, ale Tobiasz musi jechać. Jeżeli tylko pan może, zabiorę pana jutro do biblioteki i pani Sabina
wszystko panu opowie. Proszę.
Proszenie było rzeczą, której nigdy nie robiłam. Nigdy nie prosiłam o pomoc, nigdy nie prosiłam o
wsparcie czy litość. Tym razem jednak zależało mi niewyobrażalnie i byłam gotowa błagać, jeżeli
zaszłaby taka konieczność.
Pan Piotr patrzył na mnie przez moment. Na moją zawziętą, zdecydowaną minę. Na zaciśnięte ze
zdenerwowania pięści, a także na oczy, błyszczące w ciemności od nadmiaru emocji. Po chwili
uśmiechnął się.
- Aniu, widzę, że sprawa jest poważna. Z mojej strony macie zgodę i zrobię wszystko, co w mojej
mocy, żeby przekonać Natalię. Czy to ci wystarczy?
- Łatwo nie będzie - wymknęło mi się i poczułam, jak rumieniec oblewa mi twarz.
Pan Piotr roześmiał się jedynie i mrugnął porozumiewawczo.
- Damy radę. Będę nad tym pracował, jest jeszcze trochę czasu.
- Pani Sabina może do państwa przyjść.
- Zapewne ją o to poprosimy.
- Dziękuję.
Nazajutrz Tobiasz z niedowierzaniem słuchał mojej opowieści.
- Gadałaś z moim ojcem?! Jezu, ty na serio niczego się nie boisz! - Był podekscytowany, bo skoro
jego tata miał wspólnie z nami stoczyć batalię przeciwko matce, to pojawiła się szansa na
zwycięstwo. Powoli on również zaczynał wierzyć w to, że się uda, i co ważniejsze - on także miał
zamiar ostro ze swoją mamą negocjować.
Tego samego wieczoru poszłam do mojego ojca. Po wysłuchaniu tego, co miałam mu do
powiedzenia, mruknął:
- Ty chyba nie myślisz, że ja za to będę płacił?
- Ale nie trzeba za nic płacić.
- Jak nie trzeba, to jedź, gdzie chcesz. Ty to se umiesz dogodzić.
I na tym zakończyła się dyskusja. Czasem się zastanawiam, czy gdybym powiedziała, że
wyjeżdżam na pół roku, to reakcja byłaby podobna. Nie, żeby mnie to martwiło - zgoda przecież
przybliżała mnie do upragnionych wakacji.
Mijały dni. Egzamin deptał nam po piętach, a my coraz więcej czasu poświęcaliśmy na
przygotowania, nawet w weekendy. Od jakiegoś czasu rozwiązywałam próbne arkusze, wnikliwie
sprawdzane przez Tobiasza. Uzyskiwałam liczbę punktów dających zaliczenie. To wróżyło, że
może mi się udać na egzaminie, i oboje byliśmy z tego niesamowicie dumni.
Wciąż w napięciu czekaliśmy, aż pan Piotr porozmawia z żoną, i pewnego razu, w poniedziałek,
Tobiasz przyszedł do szkoły z nieco zasępioną miną.
- Matko. Kłócili się przez pół nocy. Chyba dopiero o trzeciej nad ranem poszli spać.
- Co ty mówisz! No i co?
- Nic, na razie mama jest ostro na nie, a tata w końcu powiedział, że nie obchodzi go, czy ona się
zgadza, i że i tak pojadę.
- To chyba dobrze, co nie?
- No, w sumie dobrze. Ale… sam nie wiem. Wolałbym, żeby mama się jednak zgodziła. Nie chcę…
robić jej przykrości.
- Tobiasz, no wiem, ale nie może cię trzymać w domu!
- Racja. Ale… ech, Ania, nie oceniaj tak łatwo mojej mamy.
- Wcale jej nie oceniam.
- Oceniasz, a nie wiesz wszystkiego.
- Wiem, że się martwi o twoje zdrowie.
- Nie tylko o to chodzi…
- A o co jeszcze?
Tobiasz zamyślił się na chwilę. Czekałam spokojnie, bo na zwierzenia nigdy nie naciskaliśmy w
naszej przyjaźni. W ogóle, zwierzanie się stanowiło pewną nowość od momentu ataku Roberta.
- Widzisz, nie mówiłem ci o tym nigdy, ale ja mam jeszcze brata.
- Brata?
- Tak, ma na imię Filip. Wiesz, mama zawsze była trochę surowa. Nawet bardzo. On się dobrze
uczył, był bardzo zdolny, olimpiady wygrywał i w ogóle. Ale wkurzało go, że mama tak naciska.
Ona chciała, żeby szedł na medycynę i został lekarzem. Ciągle mu to powtarzała. Pewnego dnia
oświadczył, że wolałby po skończeniu liceum trochę pozwiedzać, a dopiero potem zacząć
studiować. Mama wpadła w prawdziwy szał. Była wściekła i powiedziała, że nigdy się na to nie
zgodzi. Od tego czasu tak jakby przygasł. Kiedy zdał maturę, powiedział mi, że wyjeżdża. I tak
zrobił. Zmył się nagle, bez słowa do rodziców. Nie mamy pojęcia, gdzie teraz jest. Od czasu do
czasu przysyła pocztówki, żebyśmy wiedzieli, że wszystko z nim OK.
- Wow. No, to rzeczywiście…
- Mama bardzo to przeżyła, no bo wiesz - najpierw ja chorowałem i mało mnie nie straciła, a potem
straciła Filipa. On chyba jej nie chce znać.
- A ja wcale tak nie myślę.
- Jak to?
- Myślę, że on wróci, jak się wyszaleje. No wiesz, zwiedzi, co sobie zaplanował, i pogodzi się z
twoją mamą. W końcu nie umarł, co nie?
- No nie…
- A twój tata?
- Stara się tego nie komentować. Zawsze uważał, że mama trochę przesadza, i wydaje mi się, że on
rozumie Filipa. Nie ma mu za złe.
- I dobrze. W każdym razie twój wyjazd na wakacje to nie żadna zdrada. Masz prawo się na trochę
wyrwać!
Tobiasz uśmiechnął się. Widać było, że pozbył się jakiegoś ciężaru. Później nieraz
rozmawialiśmy o Filipie. Sprawa była o wiele bardziej złożona, niż wynikało to z pierwszej
rozmowy. Tobiasz bardzo kochał brata i po jego wyjeździe stracił ważnego przyjaciela. Tęsknił za
nim, a przecież nie wiadomo było, czy Filip naprawdę chciał kiedyś wrócić.
Nie miałam pojęcia, co myśleć. Z jednej strony, uważałam, że zostawienie Tobiasza było złym
posunięciem, z drugiej, pomyślałam sobie, że może Filip jest wolnym ptakiem, jak ja. I chciał trochę
polatać swobodnie. Kto poznał smak wolności i niezależności, ten wie, jak trudno wrócić pod
jarzmo… Tak więc w ostatecznym rozrachunku rozumiałam Filipa, choć go nie znałam.
Podejrzewałam, że jest podobny do swojego ojca. Z opowieści Tobiasza wyłaniała się postać pełna
ciepła, sympatyczna i inteligentna.
- Wiesz, potrafiliśmy nieraz przegadać całą noc - opowiadał Tobiasz. - On zawsze miał ze mną
wspólne tematy i w ogóle… Nie wiem, jak to nazwać, ale Filip ma taki dar, że wiedział, jak się
czuję. Jak byłem smutny albo zły, od razu to czuł i próbował coś z tym zrobić.
Uśmiechnęłam się. Musiałam mieć przy tym dziwny wyraz twarzy, bo Tobiasz zapytał:
- Wiesz, o czym mówię?
- Poznałam kiedyś kogoś takiego. - I opowiedziałam mu o klaunie. Pierwszy raz mówiłam o tym na
głos i im bardziej brnęłam we wspomnienia, tym bardziej owa historia wydawała mi się
nieprawdopodobna. Bo w sumie taka właśnie była.
- No, więc widzę, że znasz temat, chociaż twój klaun to chyba jest z jakiejś magicznej krainy. -
Roześmialiśmy się oboje. - Myślisz, że go kiedyś spotkasz? - zapytał Tobiasz.
- Myślę, że tak. Ja… nie wiem, jak to opisać, ale czuję, że na pewno gdzieś na siebie wpadniemy.
- Tak jak ja z moim bratem.
- No właśnie.
Miałam nadzieję, że się spotkamy. Może we czwórkę? Chyba wszyscy mieliśmy ze sobą sporo
wspólnego.
Rozdział 19
Matka Tobiasza chyba dostrzegła, że w tej walce jest na z góry przegranej pozycji. Tobiasz ją
prosił, pan Piotr ją prosił, nawet ja prosiłam. W końcu więc wybrała się do biblioteki, aby spotkać
się z panią Sabiną i omówić warunki. Uważałam, że to oznacza sukces, bo nie było osoby, której
pani Sabina nie ujęłaby swoim ciepłem i pięknym uśmiechem.
I faktycznie, matka Tobiasza w końcu powiedziała „tak”, rzecz jasna obwarowując to wieloma
zastrzeżeniami.
- Przede wszystkim mój syn musi bardzo dobrze zdać egzamin i mieć ładne świadectwo.
- To oczywiste - przytaknęła pani Sabina.
- Poza tym za darmo nie pojedzie. Proszę powiedzieć, jaki jest koszt tego wyjazdu. Skoro pani ma
ich zawieźć, ja opłacę benzynę, wyżywienie i co będzie trzeba.
- Cóż, pani Natalio, myślę, że to nie jest konieczne…
- Ależ jest. Proszę mi nie wmawiać, że pani dziadek ma taką fortunę, żeby utrzymywać dwójkę
dzieci przez dwa tygodnie.
Ostatecznie wszystko zostało ustalone, a nasz wyjazd przypieczętowany. Czułam skrzydła na
plecach, prawie nie spałam z emocji i radości. To był pierwszy okres w moim życiu, kiedy byłam
dosłownie pijana szczęściem. Nic mi nie przeszkadzało.
W końcu nadszedł wiekopomny dzień egzaminów. Początek kwietnia, wiosna niosąca dla mnie
nadzieję wakacji. Ze względu na to, co działo się w ciągu ostatnich tygodni, nie
miałam nawet czasu stresować się sprawdzianem. Być może dlatego właśnie czułam się silna. Z
proponowanych przez nauczycieli ocen wynikało, że otrzymam promocję i będę mogła spokojnie
iść do gimnazjum. To duży sukces, a z polskiego miałam nawet dostać czwórkę! W najbardziej
niezwykłych snach nie śniło mi się, że mogę otrzymać kiedyś ocenę wyższą niż dostateczna. A teraz
nagle…
Sala gimnastyczna zamieniła się w egzaminacyjną. Zajęliśmy miejsca, otworzyliśmy arkusze i
długopisy poszły w ruch. Napociłam się trochę, ale nie zostawiłam ani jednego zadania bez
odpowiedzi - dobrej lub złej. Tobiasz siedział daleko ode mnie, ale dla niego ten egzamin stanowił
formalność, więc nie martwiłam się.
W naszej miejscowości przejście do gimnazjum nie było szczególnym wydarzeniem. Po prostu
zmienialiśmy budynek, a do szkoły przyjmowano dodatkowo dzieci z okolicznych wiosek. No i
uczniowie mieli zostać wymieszani.
Denerwowałam się jedynie tym, czy trafię z Tobiaszem do jednej klasy. Ta myśl nurtowała nas
oboje i ostatecznie zdecydowaliśmy się na odważny krok - chcieliśmy iść do Koźmińskiej i
poprosić, aby nas nie rozdzielała. Oczywiście Tobiasz strasznie tchórzył, ale ja byłam
zdeterminowana. Gimnazjum mogło się okazać piekłem na ziemi i trzeba było być na nie gotowym.
Poza tym, ponieważ w moim mniemaniu miałam Tobiasza pod swoją opieką, nie mogłam pozwolić,
aby chodził do klasy równoległej.
Po egzaminie długo wymienialiśmy się wrażeniami i równocześnie cieszyliśmy się, że najgorsze
mamy już za sobą. Czułam się cudownie wolna bez perspektywy ślęczenia nad książkami! Niecałe
trzy miesiące do raju. Na wyciągnięcie ręki…
Dni mijały szybko, chociaż miałam wrażenie, że w końcu nie doczekam się upragnionego
pierwszego lipca. Nauczyciele praktycznie wystawili już oceny, na lekcjach
panowała więc nieco bardziej rozluźniona atmosfera. Razem z Tobiaszem dosyć długo zbieraliśmy
się w sobie, aby w końcu pójść do Koźmińskiej i powiedzieć, co nam leży na sercu. Nasza
wychowawczyni miała z mojego powodu wiele kłopotów, więc obawiałam się, że nie będzie zbyt
chętna do współpracy, ale nie mogliśmy ryzykować. Pozostawienie sprawy w rękach losu mogło
oznaczać spore problemy…
W końcu więc wybraliśmy się do niej po jednej z lekcji, kiedy wszyscy pognali już na przerwę.
Koźmińska była ewidentnie zdziwiona naszym widokiem. Niemal dostrzegłam, jak napina mięśnie,
automatycznie przyjmując postawę obronną.
- Co się stało? - zapytała z niepokojem w głosie. Oczywiście przemowę wzięłam na siebie, bo
uznałam, nie bez racji, że Tobiasz nie będzie w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.
- Nic, proszę pani. Chcieliśmy o coś zapytać. To ważna sprawa.
- Słucham. - Wychowawczyni zamknęła dziennik i przyjrzała mi się badawczo.
- Wiemy z Tobiaszem, że wraz z przejściem do gimnazjum będziemy wymieszani. To znaczy,
klasy będą tworzone na nowo. Chcielibyśmy poprosić, żebyśmy mogli nadal być w jednej, razem.
Zaległa cisza, Koźmińska nadal na mnie patrzyła, ale nie krępowało mnie to. Zdałam sobie sprawę,
że ma na mój temat sporo przemyśleń i widać rozważa, czy to dobry moment na… małą zemstę?
- Aniu, były z tobą ogromne kłopoty, od samego początku. A ostatnie dwa lata to już rekord. Masz
pojęcie, jak wielkie miałam problemy, kiedy uciekłaś z wycieczki szkolnej? Wiesz, ile razy
musiałam się tłumaczyć, kiedy pobiłaś się z Robertem? A rodzice Żanety? Do dzisiaj mają do mnie
żal. - Westchnęła znacząco. W sumie mogłabym jej współczuć, ale wciąż pamiętałam dwadzieścia
złotych, które dała mi na mydło, i uznałam, że nasze rachunki są wyrównane. - Jaką mam
gwarancję - kontynuowała - że będąc razem, nie zaczniecie znów sprawiać kłopotów? Zwłaszcza
ty?
Postawiłam na szczerość. Tobiasz się nie odzywał, ale patrzył na Koźmińską, co
oznaczało, że mnie wspiera.
- Proszę pani. Przepraszam za wszystko, ale… Jeżeli pójdziemy do różnych klas, oni znów będą
nas dręczyć. Jak jesteśmy razem, to się boją, chyba, no i od jakiegoś czasu jest spokój,
przynajmniej po bójce z Robertem. Oni myślą, że ja Tobiasza zawsze będę bronić, więc trzymają
się z daleka. I mają rację! Ja wolę słuchać, że jesteśmy zakochaną parą, niż obrywać wiecznie za
nic. Więc prosimy…
Koźmińska znów się zamyśliła. Nie wiem, co się działo w jej głowie i ile sytuacji przeanalizowała,
ale ostatecznie powiedziała:
- Mieliście nosa. Miałam zamiar was rozdzielić, bo uznałam, że tak będzie lepiej. Skoro jednak tak
bardzo nalegacie i przyrzekniecie, że nie będzie żadnych awantur, to pomyślę nad tym, aby jednak
was zostawić w tej samej klasie.
- Przyrzekamy! - odpowiedziałam w imieniu nas obojga, a Tobiasz żarliwie przytakiwał. Kamień
spadł nam z serca!
Kiedy wyszliśmy ze szkoły, poczuliśmy smak wolności. Takiej prawdziwej. Egzamin był za nami,
oceny wystawione, a sprawa przeniesienia załatwiona pomyślnie.
Idąc do biblioteki, milczeliśmy, bo każde z nas analizowało ten rok szkolny - zapewne najbardziej
niezwykły w naszym życiu. Wiele się zmieniło, ale tym razem na lepsze. Dla mnie była to nowość i
zastanawiałam się, co będzie dalej. Czy dam radę utrzymać to, co osiągnęłam? Czy w gimnazjum
sobie poradzę i czy może będziemy co lato jeździć do pana Maksymiliana? Niespodziewanie dla
samej siebie po raz pierwszy w życiu zastanowiłam się nad swoją przyszłością, mając na myśli nie
dni czy tygodnie, a zbliżające się lata. Poniosła mnie wyobraźnia i zaczęłam myśleć, co będzie po
gimnazjum. Szkoła średnia. Czy pójdziemy do niej razem z Tobiaszem? Było to możliwe, ale
wiedziałam, że on, a może głównie jego matka, wybierze zapewne najlepsze liceum, więc szanse na
bycie w jednej klasie rysowały się dosyć marnie. A może… gdybym się bardzo starała? Jeślibym
uczyła się dużo, była pilna, może moje świadectwo nie byłoby aż tak koszmarne? Może
dotrzymałabym Tobiaszowi kroku?
Kiedy dzisiaj rozpamiętuję ten moment, zdaję sobie sprawę, jak bardzo zmieniło się moje życie,
skoro odważyłam się w ogóle mieć takie myśli. Jak bardzo zmotywowała mnie przyjaźń i
perspektywa spędzenia wakacji z miłymi ludźmi, w nowym otoczeniu… Jak wielką siłę dawało mi
oparcie w innych: w pani Sabinie, w Tobiaszu i panu Maksymilianie. A nawet w ojcu Tobiasza,
który przecież zawsze miał wobec mnie wiele serdeczności. To wszystko stanowiło niemałą
rewolucję i pchnęło mnie do przodu. Gdzie bym dzisiaj była bez nich? Czy dalej zamknięta w
pokoju pełnym książek? Książek i nikogo więcej…?
Za pracę w bibliotece podczas ubiegłorocznych wakacji otrzymałam dwieście złotych. Kiedy
dostałam je do ręki, aż mi się zakręciło w głowie. Tyle pieniędzy! Tyle pieniędzy tylko dla mnie!
Zastanawiałam się, co zrobić. Co kupić, na co je wydać, jak je… zainwestować. I tak długo
myślałam, że w końcu je odłożyłam, bo uznałam, że każdego zakupu mogłabym gorzko żałować.
Cóż, poniekąd miałam rację, bo dzięki tej skromnej kwocie mogłam się przygotować na wyjazd. A
emocje rosły dosłownie z każdą minutą.
Dzierżąc w ręku banknot, udałam się najpierw do sklepu z używaną odzieżą. Postanowiłam, że
dokładnie się rozejrzę i znajdę ubrania w dobrym stanie, to znaczy czyste i bez dziur.
Sprzedawczyni patrzyła na mnie ze sporym politowaniem i w końcu odezwała się:
- Kochaneczko, a czego ty tak szukasz, hm?
Nie wyczułam w jej głosie wrogości, więc postanowiłam poprosić o wsparcie.
- Jadę na wakacje i… mam sto złotych, muszę znaleźć jakieś spodnie, koszulki, żeby móc dobrze
wyglądać.
Sprzedawczyni zmierzyła mnie od stów do głów i orzekła:
- Kochaneczko, jutro jest dostawa towaru. Przyjdź po południu, odłożę dla ciebie coś ciekawego i
sobie wybierzesz.
To znacznie ułatwiało sprawę! I rzeczywiście, nazajutrz czekała na mnie reklamówka,
a w niej spodnie, koszulki i bluzy. Za sto złotych udało mi się zrobić całkiem niezłe zakupy. Ubrania
nie nosiły śladów użytkowania, w zasadzie wyglądały na nowe. Kasjerka naprawdę się postarała, bo
wyszperała dla mnie ciuchy znanych firm, co bardzo mnie zaskoczyło.
Ten etap został więc zamknięty z wielkim sukcesem.
Kolejny krok stanowiły zakupy w drogerii. To także było niemałe wyzwanie, bo tu z kolei
sprzedawczyni patrzyła na mnie raczej podejrzliwie. Cóż, mogłam wyglądać na złodziejkę, nie
twierdzę, że nie. W końcu jednak w moim koszyku znalazła się nowa szczoteczka do zębów,
mydło, szampon, a nawet grzebień i dezodorant. Dziwnie się czułam, widząc tyle pachnących
kosmetyków naraz, ale równocześnie dodawało mi to skrzydeł. Wydało mi się nagle, że jestem
strasznie dorosła. I pomyślałam sobie, że dorosłość może być fajna, bo oznacza niezależność.
Wtedy w sumie też nie byłam od nikogo zależna, ale przecież nie mogłam tak po prostu zacząć na
siebie zarabiać… Po raz kolejny wyobraziłam sobie przyszłość, tym razem o wiele dalszą niż
liceum. Widziałam siebie jako osobę, która ma własne pieniądze i może chodzić do drogerii co drugi
dzień. A nawet do drogich sklepów odzieżowych. Spodobała mi się ta wizja, ale już po chwili
myślałam tylko o zbliżających się wakacjach.
Pani Sabina także dopinała wszystko na ostatni guzik. Dostała urlop i jechała z nami. Praktycznie
cały czerwiec spędziliśmy na wyobrażaniu sobie, co będziemy robić, co czytać i w ogóle, jak
rozplanujemy cały ten czas. Poza tym wybieraliśmy z rozwagą książki, bo oczywiście mieliśmy
zamiar wziąć ich cały stos. W ten oto sposób zgromadziliśmy między innymi sagę o Wiedźminie
Sapkowskiego, kryminały Agaty Christie, trochę książek sensacyjnych i przygodowych, w tym
powieści Johna Grishama, który oczarował mnie umiejętnością budowania napięcia. W mojej głowie
pojawił się nawet pomysł o zostaniu prawniczką, chociaż wiedziałam, że to prawdziwe wyzwanie.
Pani Sabina dorzuciła do tego kilka tytułów, które miały nam się „na pewno spodobać”, a w wśród
nich znalazł się Władca much Goldinga, Buszujący w zbożu Salingera oraz Lot nad kukułczym
gniazdem Keyseya. Zabawne - te książki dzisiaj należą do moich ulubionych, choć czytałam je w
tak młodym wieku. Kocham je zarówno za ich wyjątkowość, jak i za to, że spędziły ze mną tamten
czas. Niezapomniany, nigdy niezapomniany…
Mieliśmy wyruszyć trzydziestego czerwca, rankiem, tak aby dotrzeć na miejsce późnym
popołudniem. Noc poprzedzająca ten dzień była bezsenna. Dla mnie i dla Tobiasza. Może i dla jego
mamy? Nie wiem. W każdym razie oka nie mogłam zmrużyć, a kiedy w końcu przez okno zaczął
się sączyć blady świt, poczułam, że serce bije mi jak oszalałe, a dłonie pocą się na samą myśl o
wyjeździe.
Plecak szkolny stał spakowany i wypchany do granic możliwości. Całe szczęście, że wszystkie
książki czekały już w samochodzie pani Sabiny, bo inaczej bym się nie zabrała. O szóstej rano
byłam już gotowa i nerwowo wyczekiwałam na wyjście.
Zeszłam na dół. Ojciec siedział w kuchni, pijąc kawę. Spojrzałam na niego. Czy on pamiętał, że ja
w ogóle wyjeżdżam…?
- Tato… - Jezu przenajświętszy, jak ja rzadko się do niego odzywałam! To słowo jakoś dziwnie
brzmiało, wypowiedziane w samotnej kuchni. Może dlatego, że moi bracia jeszcze spali i było tak
nienaturalnie cicho. - Tato, dzisiaj jadę, na te wakacje.
Uniósł wzrok i zamrugał.
- A, tak. No, to jedź. A… ty się z tym całym Tobiaszem zabierasz? - Zaskoczył mnie, że to
wiedział. Być może ktoś w mieście mu o tym wspomniał, plotki rozchodzą się zawsze bardzo
szybko. A ludziom z sąsiedztwa nie umknęło, że w zasadzie całe dnie spędzamy razem:
dziewczynka z marginesu i chłopiec z bogatego domu.
- To raczej on się ze mną zabiera. Do zobaczenia, tato, będę za dwa tygodnie.
Nic nie odpowiedział, tylko skinął głową. Mogłam jechać, gdzie chciałam, myślę, że nie zrobiłoby to
jakiejś ogromnej różnicy. Wyszłam więc z domu i spojrzałam na drzwi. Na myśl o tym, że nie
zobaczę tego miejsca przez dwa tygodnie, poczułam szaleńczą ekscytację, ale i ucisk w piersi.
Pobiegłam na posesję Tobiasza, nie oglądając się więcej za siebie.
Obok Tobiasza stała jego mama, poprawiając mu koszulę i przeczesując jego proste włosy. Minę
miała jak zawsze zaciętą, a na mój widok jeszcze bardziej się zasępiła. Mogłaby mnie zamrozić
spojrzeniem, pomimo bardzo ciepłego, letniego poranka.
Tuż przy niej zobaczyłam bagaże: dosyć dużą walizkę i plecak. Tobiasz chyba zabierał ze sobą cały
zapas ubrań, butów, kosmetyków i czego tylko dusza zapragnęła.
- Mam telefon do pana Maksymiliana, więc będę codziennie dzwoniła. Jeżeli zaczniecie rozrabiać,
dowiem się o tym i pobyt Tobiasza się skończy, czy to jasne? - Mówiąc to dosyć ostrym tonem,
patrzyła tylko na mnie.
- Mamo… - zajęczał Tobiasz. - Daj już spokój, wszystko będzie super.
Z domu wyłonił się jak zawsze promienny pan Piotr.
- Oo! Nasi podróżnicy w pełnej gotowości. Jak to było? - Zaśpiewał bez zażenowania:
Już za parę dni, za dni parę
Weźmiesz plecak swój i gitarę.
Pożegnania kilka słów, Pitagoras, bywaj zdrów,
Do widzenia wam, canto, cantare.
Śpiewał czystym, mocnym głosem, na co pani Natalia przewróciła oczami. Dobry humor męża
przeczył jej wrogiej postawie. Nie zdążyła jednak go skarcić za wybryki o poranku, bo zza zakrętu
wyłonił się samochód pani Sabiny. Poczułam, jak żołądek wykręca mi się wokół własnej osi.
Miałam ochotę skakać i tańczyć. To dopiero!
Zapakowaliśmy bagaże. Tobiasz został przytulony, zapięty pod samą szyję i wielokrotnie pouczony
o wielu różnych rzeczach. Ja przy okazji także. To znaczy zostałam pouczona, nie wyściskana,
chociaż pan Piotr czule zmierzwił mi czuprynę. Może bał się przygarnąć mnie do siebie, bo jednak
nie byłam jego dzieckiem?
Pani Sabina wyglądała uroczo. Ubrana była w zwiewną spódnicę i luźny top, a na jej nosie widniały
wielkie, słoneczne okulary. Długie, proste blond włosy opadały luźno na ramiona, błyszcząc w
słońcu. Do tego uśmiechała się, jak zawsze, nawet kiedy pani Natalia nerwowym głosem dawała jej
instrukcje:
- Proszę zadzwonić do nas z trasy i koniecznie, kiedy dojedziecie.
- Oczywiście, będę z panią w stałym kontakcie.
W końcu zamknęły się za nami drzwi. Samochód ruszył, a my już po pięciu minutach śpiewaliśmy
na całe gardło:
Lato, lato, lato czeka,
Razem z latem czeka rzeka,
Razem z rzeką czeka las,
A tam ciągle nie ma nas!
Podróż była dla mnie nie mniejszą przygodą niż cały pobyt u pana Maksymiliana. Miałam w
kieszeni pięćdziesiąt złotych, które odłożyłam specjalnie na tę okazję. Kiedy więc podjechaliśmy do
McDonalda na obiad, z dumą mogłam sama zapłacić za swój zestaw. Tym razem pobyt w
restauracji był przyjemnością, niemal rozkoszą. Siedziałam z panią Sabiną i Tobiaszem, w czystym
ubraniu i z jedzeniem przed nosem, sącząc truskawkowego shake’a. „Tak musi wyglądać niebo” -
myślałam wtedy.
Humory nam dopisywały, więc w trasie śpiewaliśmy, co tylko w radiu akurat zagrało. A że dzień
był niesamowicie piękny i wakacje czuło się na każdym kroku, szybko doczekaliśmy się piosenki
bardzo wpasowującej się w klimat naszej podróży:
Lato, lato wszędzie,
Zwariowało, oszalało moje serce.
Lato, lato wszędzie,
A ty, dziewczę, zaraz wpadniesz w moje ręce.
Do dzisiaj słysząc ten utwór, czuję motyle w brzuchu. I wciąż widzę, jak Tobiasz siedzi obok mnie i
śpiewa głośno, upojony wolnością i słońcem w równym stopniu, co ja. Zauważyłam wtedy, że
widać jego podobieństwo do ojca, kiedy się uśmiecha i jest beztroski. Kolejny kadr w mojej głowie,
żywy i wyrazisty, jakby to wydarzenie miało miejsce raptem wczoraj.
Widoki za oknem zrobiły się niezwykle malownicze. Nie odklejałam nosa od szyby. To był cud -
miałam spędzić w tej oszałamiającej krainie bite dwa tygodnie. W końcu pani Sabina oświadczyła:
- Jesteśmy już naprawdę blisko. Ech, fajne wspomnienia. Jak byłam dzieckiem, spędzałam tu każde
wakacje. A teraz wasza kolej. - Uśmiechnęła się.
No tak. Spędzanie wakacji w tak niezwykłym miejscu musiało sprawić, że ta młoda kobieta miała w
sobie tyle radości życia i miłości wobec maluczkich, takich jak ja.
W końcu wjechaliśmy na ścieżkę otoczoną małym laskiem, a naszym oczom ukazał się dom.
Zaparło mi dech w piersiach, bo chyba nie mogłam sobie wyobrazić piękniejszego miejsca.
Drzwi domu okolone były drewnianą altanką, na której wiła się winorośl, pokrywająca także ścianę
budynku. Drewniane okiennice oraz spadzisty dach sprawiały, że miejsce to przywodziło na myśl
domek z bajki.
Na werandzie stała ława, krzesła i stół - a więc można było spożywać posiłki na świeżym powietrzu,
rozkoszując się widokami przyrody, a ta była tu wyjątkowo piękna. Wszędzie bujna zieleń,
mnóstwo drzew, ptaki, które dawały o sobie znać głośnym świergotem. Słowem: żyć, nie umierać…
Pan Maksymilian, który usłyszał nadjeżdżający samochód, wyszedł przed dom i uśmiechał się od
ucha do ucha. Nie widziałam go okrągły rok, więc nie wiedziałam, jak zareagować. Dopiero kiedy
go zobaczyłam, poczułam, jak bardzo brakowało mi jego stałej obecności. A przecież spędziłam z
nim zaledwie parę tygodni. W każdym razie, kiedy rozpostarł ramiona, pobiegłam go wyściskać. To
kolejna niezwykła rzecz, bo co jak co, ale do przytulania nie bardzo przywykłam. Czułość,
okazywanie sobie uczuć - wolałam tego nie próbować, bo zakładałam, że takie przywiązanie może
się potem źle skończyć… Jednak pan Maksymilian stanowił wyjątek. Przy nim nie musiałam
udawać i mogłam sobie pozwolić na wiele więcej spontaniczności niż zazwyczaj.
Tobiasz stał za mną nieco zmieszany i czekał, aż zostanie przedstawiony. Pan Maksymilian nie miał
jednak ochoty na oficjalną prezentację, więc wyciągnął rękę i powiedział:
- Witam, Tobiaszu! Nareszcie poznajemy się osobiście! Jak podróż? Pewnie jesteście głodni?
Zapraszam was na podwieczorek, chodźcie do kuchni! - Po czym położył rękę na ramieniu
Tobiasza i tak weszliśmy do środka.
Dom urządzony był w wiejskim stylu. Królowało w nim drewno, dające poczucie ciepła i
swojskości. Dosłownie od momentu, gdy tylko przekroczyłam próg, wiedziałam, że to moje
miejsce. Dom, który nie jest jedynie budynkiem, ale tętniącym życiem organizmem. Te ściany
słuchały, meble miały duszę. To wnętrze było przyjacielem, który nie tylko chroni, ale jest również
towarzyszem.
Pani Sabina była u siebie, więc wniosła nasze bagaże i od razu udała się na piętro. My
wylądowaliśmy w kuchni, gdzie pan Maksymilian szykował dla nas kanapki oraz rozlewał kompot z
wiśni. Poszliśmy zjeść na werandę. Tobiasz dał się wciągnąć w rozmowę, co od razu stopiło lody.
Ucieszyło mnie to, bo trochę się martwiłam, czy szybko polubi pana Maksymiliana. Zapomniałam
jednak chyba, jaki on potrafi być czarujący i sympatyczny.
- Tobiaszu, chciałem ci podziękować - zagaił.
- Mnie? Ale za co?
- Bardzo pomogłeś w tym roku Ani w nauce. Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy! - Pan
Maksymilian uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne. Tobiasz tymczasem oblał się
rumieńcem.
- Nic takiego, razem się uczyliśmy, tak było też łatwiej dla mnie - odparł skromnie.
- No, Ania mówiła, że jesteś najlepszym uczniem w klasie, więc znakomicie, że tak sobie to
rozplanowaliście. A teraz zostawiam was na chwilę - to mówiąc, wszedł do środka, wołając panią
Sabinę.
Pan Maksymilian był wyjątkowy nie tylko ze względu na lotny umysł i znakomite poczucie humoru,
ale również na krzepę. Trzymał się doskonale. Choć przekroczył już siedemdziesiątkę, wydawało
się, jakby miał raptem pięćdziesiąt lat. Dzisiaj porównałabym go do Seana Connery’ego, bo był
nawet do niego podobny. Zawsze dobrze ubrany, z błyskiem w oku. Pani Sabina mówiła, że to
efekt ciężkiej pracy. Kiedy jej dziadek nie siedział za maszyną do pisania, biegał, uprawiał ogród i
zawsze bardzo zdrowo się odżywiał. Zresztą, nie było o to trudno, bowiem latem warzyw miał w
bród na własnej ziemi. Wspaniale było go podziwiać w tak dobrej formie. Nie mogłabym sobie
wymarzyć lepszego dziadka!
Obecnie mieszkał sam, jego żona zmarła kilka lat wcześniej. Rodzice pani Sabiny osiedlili się w
większej miejscowości, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów. Często go
odwiedzali, więc nie narzekał na brak towarzystwa. Poza tym - on nie należał do ludzi, którzy się
nudzą.
Pani Sabina w dzieciństwie przyjeżdżała do niego na weekendy i wakacje. Dopiero na studia
wybrała się bardzo daleko i ostatecznie tam już została, podejmując pracę w naszej bibliotece.
Patrząc na piękno tego miejsca, zdumiało mnie, że miała serce je zostawić. Z drugiej strony, gdyby
los nie sprowadził jej do nas, moje życie wyglądałoby inaczej.
Z wnętrza domu dobiegł nas dźwięk telefonu. Dzwoniła mama Tobiasza, chciała z nim
porozmawiać. Kiedy on musiał zdawać relację z pierwszych godzin pobytu, ja miałam czas, żeby
obejrzeć dosyć duży teren za domem - wspaniały ogród, pełen kwiatów, drzew i grządek z
warzywami. Naprawdę, nawet dzisiaj nie mogę wyjść z podziwu, że natura tworzy sama z siebie
tak bajkowe miejsca, trochę odcięte od cywilizacji. Nic dziwnego, że pan Maksymilian miał wenę
do pisania - jeżeli za oknem rozciąga się taki krajobraz, nie może być inaczej!
W ogrodzie znajdowały się ława i stół, a także miejsce na ognisko. Oczyma wyobraźni już
widziałam płonący ogień. Tobiasz dogonił mnie i stanął obok, zachwycony.
- Ania, tu jest super! - wykrzyknął, a ja aż spojrzałam na niego, zaskoczona. Nigdy nie widziałam
go tak wesołego, z wielkim uśmiechem na twarzy. To miejsce musiało mieć magiczną moc, skoro z
taką łatwością otworzyło go na świat.
Przebywając w ogrodzie, zapomnieliśmy, skąd przyjechaliśmy i co tam robiliśmy. Miałam wrażenie,
jakbym znała te tereny od zawsze, a rodzinna miejscowość była tylko przystankiem, na którym się
zasiedziałam.
Tymczasem dzień powoli się kończył. Pani Sabina przyszła do nas i stwierdziła:
- Mnóstwo wrażeń i podróż musiały was zmęczyć. Chodźcie, pokażę wam wasz pokój. Dostaniecie
jeden, bo i tak będziecie gadać do białego rana, jak znam życie. Gdybyście chcieli jednak mieć
osobne sypialnie, mówcie - w domu jest mnóstwo miejsca.
Nam to pasowało. Wieczorami mieliśmy zamiar czytać i na bieżąco wymieniać się wrażeniami. To
był kapitalny pomysł!
Nasz pokój był bardzo duży, z widokiem na ogród i balkonem. Pani Sabina powiedziała, że kiedyś
mieszkała w nim jej mama z siostrą i przez te wszystkie lata niewiele się tu zmieniło. Nawet łóżka i
lampki nocne pozostały na swoich miejscach. Chłonęłam widok tego cudownego wnętrza z szeroko
otwartymi oczami. Żaden hotel na świecie nie mógł się z nim równać.
Kiedy już po kąpieli siedzieliśmy na swoich łóżkach, z książkami w rękach, obydwoje poczuliśmy,
jak nuży nas błoga senność. Tę noc spędziliśmy pogrążeni w głębokim śnie i było wręcz
niewiarygodne, że tak szybko zaadaptowaliśmy się w nowym miejscu. Pani Sabina musiała nas
budzić o ósmej rano na śniadanie, bo sami nie dalibyśmy rady wykaraskać się z cudownie
wygodnych łóżek i równie pięknych snów.
Rankiem, po śniadaniu na świeżym powietrzu, przyszedł czas na zwiedzanie. Pani Sabina miała się
z nami wybrać na ten pierwszy spacer, żebyśmy poznali okolicę. Po dwudziestu minutach marszu
doszliśmy do maleńkiego miasteczka. Oprócz zwykłych budynków mieszkalnych było tu kilka
sklepów spożywczych i przemysłowych, jeden bar oraz drewniany, zabytkowy kościół. Do tego
remiza strażacka i szkoła podstawowa. Za miasteczkiem dochodziło się do niewielkiego jeziora,
otoczonego wąską plażą i drzewami. Pod opieką dorosłych można się było w nim kąpać, tak więc
czekało nas sporo atrakcji.
Dalej rozpościerały się pola, lasy i mnóstwo dróg oraz ścieżek. Mieliśmy zamiar zbadać każdą z
nich.
Na malutkim miejskim rynku, gdzie mieścił się bar i sklep spożywczy, można było kupić lody na
gałki. Nie omieszkaliśmy wziąć po jednej i usiąść z panią Sabiną na ławeczce.
- Jutro pójdziemy nad wodę. Dzisiaj zabiorę was z powrotem i zostaniecie z dziadkiem. Ja pojadę
do rodziców, muszę załatwić parę spraw.
Wróciliśmy więc na obiad, a potem, za pozwoleniem pana Maksymiliana, włóczyliśmy się po
okolicznym lesie. Trudno się było w nim zgubić, za to można było zbierać jagody. Czas płynął
leniwie, a jednak zanim się obejrzeliśmy, nadszedł wieczór. Oczywiście, w międzyczasie był jeszcze
telefon od mamy Tobiasza.
Po całym dniu biegania, wygłupów i śmiechów przyszedł czas na ognisko. Pan Maksymilian
przygotował kiełbaski, które piekliśmy na drewnianych patykach. Nie obyło się bez rozmów i
oczywiście śpiewów. Zrobiliśmy się bardzo muzykalni, więc nie zabrakło najprawdziwszej
harcerskiej klasyki.
Płonie ognisko w lesie,
Wiatr smętną piosnkę niesie,
Przy ogniu zaś drużyna
Gawędę rozpoczyna.
Nuciliśmy kolejne piosenki z wielkim zaangażowaniem. Ja cały czas chichotałam, bo bawiło mnie
nowe wcielenie Tobiasza. Zniknęła gdzieś jego zwyczajna nieśmiałość, może nawet lękliwość.
Odważnie dyskutował z panem Maksymilianem, żartował, głośno się śmiał i to on stawał się
przywódcą na każdej naszej wyprawie. Ciągnął mnie w tajemnicze leśne ścieżki, miał ochotę na
odkrywanie i poznanie każdego miejsca w okolicy. Zadawał się nie odczuwać zmęczenia, więc cały
czas byliśmy niezwykle aktywni. I tak pierwsze dwa dni minęły nam jak z bicza strzelił.
Spoglądałam na płonący ogień. Wysoki, trzaskający i ciepły. Wydawało mi się, że do mnie mruga.
Poczułam się bardzo bezpieczna, chciałam, aby ta chwila trwała wiecznie.
Rozdział 20
Mieliśmy bardzo dużo swobody, za co byliśmy wdzięczni naszym opiekunom. Pani Sabina chodziła
z nami nad wodę, ale poza tym mogliśmy spacerować, gdzie tylko chcieliśmy, pod warunkiem, że
wracaliśmy na posiłki. Tak więc zwiedzaliśmy okolicę, czując się trochę jak na Dzikim Zachodzie.
Wieczna wędrówka zakurzonymi ścieżkami, w skwarnym słońcu - to było to! Czasem czytaliśmy,
skryci w cieniu drzewa, czasem szliśmy przed siebie.
Pewnego dnia, pokonując spory kawał drogi, dotarliśmy do niewielkiego lasku. Nie byłoby w tym
nic niezwykłego, gdyby nie to, że ku naszemu zdumieniu przechadzał się w nim… najprawdziwszy
rycerz. Wraz z Tobiaszem stanęliśmy, zaszokowani. Miał na sobie oryginalny strój, a także miecz u
boku.
Nie miałam zamiaru przepuścić takiej okazji, więc od razu podeszłam i zawołałam:
- Dzień dobry!
Rycerz zmierzył mnie spojrzeniem, ale nie wydawał się wrogo nastawiony. Chyba się nudził, łażąc
w kółko po lesie.
- Witam, witam. A kto, jeśli mogę zapytać, zapuścił się na nasze tereny?
- Wasze tereny? Eee, no, ja jestem Ania, a to mój kolega Tobiasz. A pan…?
- Ja jestem Łukasz. Mamy tu niedaleko obóz rycerski. Pełnię akurat wartę.
- Obóz rycerski? - zapytałam z lekkim niedowierzaniem. Szukałam w głowie informacji na temat
czegoś takiego, ale nic nie przychodziło mi na myśl. Z odsieczą ruszył jednak Tobiasz, któremu
oczy zapłonęły dziwnym blaskiem.
- O mamo! Prawdziwy obóz rycerski? Słyszałem o tym! Ale super! - I parząc na mnie, roześmiał
się, podekscytowany. - Możemy was odwiedzić? - ciągnął dalej, a w jego głosie brzmiał taki
entuzjazm, że szanowny pan rycerz chyba nie śmiał odmówić.
- Jasne. Mamy nawet kilka atrakcji dla turystów, choć rzadko się tu zjawiają. Wybraliśmy to
miejsce właśnie ze względu na spokój. Przyjeżdżamy tu w wakacje już od ładnych paru lat.
Podążyliśmy za nim. Idąc, opowiadał nam trochę o owym obozie, ale chyba nic mnie nie mogło
przygotować na widok, jaki ukazał się moim oczom.
Na niewielkiej polanie kręcili się ludzie. Wszyscy w strojach rodem ze średniowiecza. Kobiety w
sukniach, mężczyźni w lnianych koszulach, z bronią. Wokół rozstawione były białe namioty. Na
środku zaś mieściło się przedziwne palenisko, na którym stał bulgoczący kocioł.
Powitał nas mężczyzna o długich włosach. Miał na sobie prostą koszulę, kamizelkę i skórzane
spodnie. Sprawiał wrażenie, jakby właśnie wrócił ze średniowiecznego jarmarku.
- No proszę - zagrzmiał na nasz widok - czyżby turyści? Dawno nie mieliśmy gości!
Uśmiechnęliśmy się od ucha do ucha. Co za miejsce! Co za ludzie! Nawet się nie obejrzałam, kiedy
Tobiasz nawiązał znajomość z kilkoma rycerzami i zaczął podziwiać miecze i stroje. Tym razem to
ja musiałam podążać za nim, chłonąc doprawdy niezwykłą atmosferę obozowiska. Mój nader
odważny przyjaciel prowadził właśnie rozmowę z młodym chłopakiem, który nie mógł mieć więcej
niż piętnaście lat. Widać było, że przebywanie w obozie rycerskim było dla niego czymś o wiele
więcej niż tylko zabawą. Stał wyprostowany, dumnie dzierżąc miecz w dłoni. Długie włosy
przewiązane miał rzemykiem, co dodawało mu uroku.
- Mówisz, że na imię ci Tobiasz - odezwał się nieco wyzywająco. - A może chciałbyś ze mną
stoczyć mały pojedynek, co, Tobiasz?
Już otwierałam usta w proteście, kiedy usłyszałam głośny okrzyk:
- No jasne!
Po kilku sekundach stali naprzeciw siebie z uniesioną bronią. Moje wątpliwości wzbudził nie tyle
sam pojedynek, co raczej zacięta mina rycerza, który chyba zbyt poważnie traktował tę walkę.
Nie myliłam się. Już po chwili miecze zwarły się w mocnym uderzeniu i Tobiasz o mało nie stracił
równowagi. To jednak w żadnym razie go nie odstraszyło, wręcz przeciwnie. Krążył wkoło,
skupiając się na przeciwniku. Ostrza ocierały się o siebie raz po raz. Tobiasz dyszał, ale nie miał
zamiaru ulec. W pewnym momencie rycerz skoczył w jego kierunku i zaatakował dość agresywnie.
Ostrze jego miecza zwarło się z bronią Tobiasza, jednak tym razem, zamiast oderwać się, zjechało
gładko, ku rękojeści, trafiając prosto w palec mojego towarzysza. Tobiasz wrzasnął, a ja
zauważyłam lejącą się krew. Sparaliżowało mnie całkowicie, ale już po chwili odzyskałam głos.
- Czyś ty zwariował?! - krzyknęłam do rycerza, a na dźwięk wrzawy podbiegli do nas inni. Zewsząd
dało się słyszeć pełne oburzenia pomruki: „Jak można walczyć bez rękawic?”, „Szczeniackie
zagrywki!”.
Tobiaszem zajął się przywódca, który powitał nas w obozie. Młody rycerz stał obok, gęsto się
tłumacząc, a ten, którego spotkaliśmy w lesie, śmiał się bez zażenowania.
Okazało się, że Tobiasz miał jedynie uszkodzony paznokieć. Krwotok udało się zatamować, a palec
zabandażowano.
- Paznokieć będzie ci schodził przez kilka miesięcy, chłopie - zawyrokował przywódca. - Pamiętaj,
synu, że kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. No, ale do weselicha się zagoi!
Spojrzałam na Tobiasza, a ten uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha. Wyciągnął środkowy,
zabandażowany palec i stwierdził poważnym tonem:
- Rana wojenna. Ale heca, co?
Przywódca na te słowa ryknął gromkim śmiechem, a ja mu zawtórowałam. Po chwili śmiali się już
wszyscy. Scena naprawdę godna uwagi. Upalne lato, las, w nim obóz rycerzy. A wśród nich my - z
odniesioną raną wojenną.
Po kilkunastu minutach, zajadając się chlebem z boczkiem, mieliśmy okazję obserwować
prawdziwy pojedynek rycerski. Było na co popatrzeć. Zbroje, hełmy i kunsztowna broń. Miecze
ścierały się ze zgrzytem lub uderzały z hukiem o drewniane tarcze.
Odkrycie tego obozu było wielkim wydarzeniem. Otrzymaliśmy zaproszenie do ponownych
odwiedzin nazajutrz. Obiecano nam lekcję strzelania z łuku. Podekscytowani na samą myśl o tym,
co nas czeka, do domu dosłownie biegliśmy.
Pani Sabina nie była zachwycona palcem Tobiasza.
- Jak się twoja mama dowie, to nas zabije! Może lepiej jej nie mów na razie, sama nie wiem -
jęknęła z rezygnacją. Widząc jednak nasze miny i wysłuchując ożywionej relacji, kiedy
przekrzykiwaliśmy się jedno przez drugie, ostatecznie machnęła ręką. - Będziemy się martwić
później… - stwierdziła.
Pan Maksymilian nie wiedział o istnieniu obozu i tym sposobem następnego dnia wybraliśmy się
tam we czwórkę. Na nasz widok przywódca obozu wykrzyknął:
- Co za świta nadciąga! Mam nadzieję, że bez wrogich zamiarów?
- Nie, absolutnie - odparł pan Maksymilian, rozglądając się z zaciekawieniem po otoczeniu. Był
wyraźnie zaskoczony i równocześnie zafascynowany. Nic dziwnego, swego
czasu napisał sporo o średniowieczu, a teraz miał okazję poczuć ten klimat na własnej skórze.
Właśnie dlatego już po chwili pogrążył się w gorącej dyskusji, a my wraz z panią Sabiną udaliśmy
się na najprawdziwszą lekcję łucznictwa.
Nie sądziłam, że napięcie cięciwy i właściwe przyłożenie strzały może być tak diabelnie trudne.
Początkowo nie było nawet mowy, żebym prawidłowo uniosła łuk. W końcu, stękając z wysiłku,
spróbowałam wycelować do główki kapusty wbitej na pal. Strzała nawet do niej nie doleciała. Jak to
mówią: trening czyni mistrza, więc po godzinie intensywnych ćwiczeń w końcu mój strzał dosięgnął
nieszczęsnej kapusty, co uczciłam odtańczeniem tańca wojennego. Tobiasz też sobie nieźle radził,
choć palec dawał mu się we znaki i bardzo utrudniał zadanie.
Pani Sabina chyba jednak obrała sobie nieco inny cel. Asystował jej pewien mężczyzna, mniej
więcej w jej wieku. Ze skupieniem tłumaczył, jak powinna napinać cięciwę, ale ona wydawała się
dziwnie rozkojarzona. Zerkała na niego co chwila, rumieniąc się przy tym, a kiedy chybiała,
chichotała nerwowo. Nigdy nie widziałam jej takiej, więc trąciłam łokciem Tobiasza. Ten wzruszył
ramionami, ale uśmiechnął się porozumiewawczo.
Obóz rycerski stał się najprawdziwszym przebojem naszych wakacji. Spędzaliśmy tam każdego
dnia kilka godzin, a czas płynął nieubłaganie szybko.
Można powiedzieć, że miejsce, w którym się znaleźliśmy, stanowiło całkowicie inną
czasoprzestrzeń. Zupełnie jakbyśmy weszli z Tobiaszem do alternatywnego wymiaru. W tym
świecie wszystko było lepsze. Miałam wrażenie, że napotkani ludzie od razu stają się naszymi
przyjaciółmi. Pod opieką pani Sabiny i jej dziadka czuliśmy się rozpieszczani, ale równocześnie
zupełnie swobodni. Każda minuta zdawała się unikalna, przesączona letnim słońcem oraz echem
naszych gwarnych rozmów i chichotów. Tutaj byłam innym człowiekiem. Inną ja, tak jakby gruba
dziewczynka z biednego domu odeszła na chwilę, ustępując miejsca nowej osobie. Mój dystans,
wycofanie, nieufność, ostrożność nie istniały. Wyzwoliła się za to energia, głód poznawania, ochota
na wszystkie szaleństwa i korzystanie garściami z tego, co dostawaliśmy na tym talerzu obfitości.
Stłumiłam wszelkie myśli o powrocie, codzienności, życiu tam, gdzie każdy dzień był swego rodzaju
próbą. Tutaj nie było żadnych prób, testów ani konieczności przyjmowania postawy obronnej.
Kolejna szufladka w mojej głowie została otworzona. Kolejne doświadczenie pokazało mi, że
istnieją miejsca pozbawione lęku, w których nie trzeba napinać mięśni i wyostrzać zmysłów. To
uczucie było dla mnie wyzwalające, nawet jeżeli teraz trochę je idealizuję.
Trudno mi jednak przerysować postawę Tobiasza. Mój zamknięty w sobie, blady, wycofany
towarzysz został gdzieś daleko. Nowy Tobiasz chciał wszystkiego próbować, każdego poznać,
wszystko zrobić. Jego cherlawość zupełnie zniknęła. Nagle wydał mi się wysoki i gibki, jak biegacz,
który może pokonać absolutnie każdy dystans. I w istocie tak było. Intelekt Tobiasza, jego
błyskotliwość i oczytanie uczyniły z niego duszę towarzystwa. Nie był przemądrzały, ale mogło
imponować to, że w tak młodym wieku miał wiele poglądów na różne sprawy. Co więcej -
zaskakiwaliśmy wszystkich jako duet. Mogliśmy opowiadać długo o ukochanych bohaterach
literackich, fabułach i pisarzach, a przy tym ujawniło się w nas poczucie humoru, o jakie nawet sami
siebie nie podejrzewaliśmy. Widziałam zaskoczenie w oczach pani Sabiny i pana Maksymiliana.
Gdzie podziały się lekko zgarbione, powłóczące nogami dzieci?
Podobał mi się ten nowy Tobiasz i czułam żal na samą myśl, że już za parę dni trzeba będzie znów
wcielić się w dawne role, aby jakoś przetrwać w zwyczajnym świecie. Dlatego właśnie w mojej
głowie zaczęła kiełkować pewna idea, która raz odkryta, nie dawała mi spokoju.
W końcu, wiedziona impulsem, postanowiłam porozmawiać na ten temat z panem Maksymilianem.
Siedzieliśmy sami na werandzie z tyłu domu, wdychając dogorywający żar dnia i słuchając cykania
świerszczy. Komary cięły nas niemiłosiernie, ale nawet nie zwracałam na to szczególnej uwagi.
- Wie pan, że Tobiasz nie jest taki na co dzień?
- A jaki jest? - zapytał pan Maksymilian, bo wyczuł, że chcę mu powiedzieć coś ważnego.
- Jest… jakby ktoś go zgasił. Rozumie pan? Bywa smutny, zamyślony. Mało co go cieszy. Czasem
muszę się napocić, żeby go do czegoś zapalić, żeby się… zaangażował. Wie pan, że on ma za sobą
ciężką chorobę? Jego tata mówi, że to była białaczka i że o mało nie umarł. Ale to nie choroba tak
go… zamyka. W szkole jest ciężko, jego mama na wiele mu nie pozwala… Myślę, że on się boi, że
kogoś zawiedzie. Również mnie. Stresował się nawet tym, czy zdam egzamin, bo mnie uczył i mi
pomagał. Fajnie się przyjaźnić z takim Tobiaszem, jaki jest teraz.
- A z tym u was nie?
- To nie tak. Tamten Tobiasz… boję się o niego. Czuję się bardzo odpowiedzialna, bo on jest
taki… jak domek z kart. Coś się stanie, a on się może rozsypać. I…
- I wtedy już nie będziesz miała przyjaciela?
- Chyba tak. Czy to jest egoistyczne?
- Nie, zupełnie nie. Zaskakuje mnie, Aniu, jak wiele rzeczy dostrzegasz, choć jesteś tak młodziutka.
Może będziesz psychologiem, a nie pisarką? - Pan Maksymilian uśmiechnął się lekko. Słuchał mnie
bardzo uważnie, ale sam także miał własne spostrzeżenia. - Kiedy rozmawiałem z Tobiaszem przez
telefon, jeszcze go nie znając, czułem dokładnie to, co ty. On był taki… jakby nie do końca żył.
Taki nieśmiały, cichy, wiecznie skrępowany. A przecież od razu zauważyłem, że jest mądry i że ma
potencjał. Myślę, że wzajemnie możecie wiele dla siebie zrobić. Jesteście w stanie zatrzymać tę
zmianę, jaka nastąpiła teraz.
Skrzywiłam się. To nie było takie łatwe. Tutaj nie było Roberta, biedy, mamy Tobiasza, szkoły,
pytań o przyszłość. Tutaj było słodkie teraz, smakujące wolnością, szczęściem i dobrą zabawą.
- Panie Maksymilianie, ja sobie tak myślałam… Może byśmy jeszcze trochę tu zostali? -
wstrzymałam oddech. Serce waliło mi jak młotem, a dłonie spociły się w jednej chwili.
- Aniu, dobrze, że o to pytasz - usłyszałam uspokajający ton pana Maksymiliana, który wyczuł, że
się denerwuję.
- Ja… wiem, że to są koszty, że może jest pan zmęczony…
- Zmęczony? Wasza energia udziela się i mnie! - Roześmiał się szczerze. - A koszty znikome, na
razie wyjadacie dary z mojego ogródka i niewiele poza tym… Jak dla mnie, możecie zostać nawet
do końca wakacji.
Odetchnęłam, ale to nie był koniec rozmowy. Musiałam poruszyć jeszcze jedną sprawę i to dopiero
było wyzwanie.
- Ale wie pan… No… Mama Tobiasza się nie zgodzi. Ona bardzo za nim tęskni i będzie problem. I
pomyślałam sobie, ale tylko pomyślałam, że… może oni by tu przyjechali? Znaczy się, może
rodzice Tobiasza pobyliby tu trochę i zobaczyli, jak jest cudnie? Ja znam panią Natalię i wiem, że za
wszystko będzie chciała zapłacić. Jeżeli w ogóle da się przekonać.
Pan Maksymilian spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem. Zawtórowałam mu nerwowo.
- Na Boga! - wykrzyknął. - Ty sobie to obmyśliłaś w każdym detalu. I na dodatek diabelnie dobrze
wykombinowałaś rozwiązanie największego problemu. Czapki z głów przed tą młodą damą!
- To co, zgadza się pan…? - Musiałam to usłyszeć.
- Aniu, jeżeli rodzice Tobiasza dadzą się przekonać, moje drzwi są otwarte dla wszystkich.
Siedząc z Tobiaszem w pokoju, przy nocnej lampce, podzieliłam się z nim moim pomysłem. Na
początku niesamowicie się zmieszał. Panikował na samą myśl o tym, że ma przekonywać mamę do
tak szalonego planu. Jednak w miarę jak upływała noc, a my rozważaliśmy dziesiątki scenariuszy,
coraz bardziej wierzyliśmy, że może się udać. Przeanalizowaliśmy każdą możliwą reakcję jego
mamy. Przemyśleliśmy starannie wszystkie
argumenty, każde „za” i „przeciw”. Około trzeciej nad ranem byliśmy gotowi do stoczenia
telefonicznej batalii i w końcu, zmorzeni tym ogromem ewentualności, zasnęliśmy przy łóżkach,
pogrążając się w pełnych emocji snach.
- To jakiś zupełnie szalony i absurdalny pomysł. Nie zgadzam się absolutnie! Tobiasz ma wracać do
domu. Jeżeli to niemożliwe, sama po niego przyjadę! - Pani Natalia nie miała zamiaru ukrywać, jak
bardzo nie podoba jej się nasza propozycja. Była już po rozmowie z Tobiaszem, a teraz rozmawiała
z panem Maksymilianem. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, ale wydawało się, że nie ma szans na
zwycięstwo…
Przyjazd pani Natalii mnie osobiście wcale nie był na rękę. Jej wrogość, dziwne i w ogóle jawne
uprzedzenie krępowały mnie i onieśmielały. Uważałam ją za władczą kobietę, która - chociaż sporo
przeszła, to jednak powinna bardziej pracować nad swoim systemem wartości. Trzymanie Tobiasza
pod kloszem nie mogło zapewnić mu zdrowia ani też uchronić go przed złem tego świata.
Doświadczenia z Filipem na pewno wpłynęły na nią negatywnie, ale też… niczego nie nauczyły.
Wiedziałam jednak, że to właśnie ona stanowi klucz do sukcesu. Mnie w zasadzie nic nie
ograniczało, mogłam tu zostać, ile chciałam. Tobiasz musiał walczyć o tę namiastkę szczęścia i nie
miałam zamiaru zostawiać go samego. W głowie kotłowały mi się myśli. Nasze pomysły i argumenty
powoli się kończyły. Postanowiłam więc sięgnąć do źródła. Podeszłam do pana Maksymiliana i
pokazałam mu na migi, że chcę przejąć słuchawkę. Tobiaszowi dałam znać, że ma wyjść z pokoju.
Usłuchał, bo był już zmęczony tą tyradą.
- Pani Natalio, jeszcze ktoś chciałby zamienić z panią słowo. - Pan Maksymilian z westchnieniem
oddał mi telefon i sam także wyszedł. Zostałam więc ja i ona, po drugiej, nieprzyjaznej stronie.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiedziała zimno. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo była zdenerwowana. A
przecież chodziło tylko o wakacje! I o przyjazd do raju, czy tak trudno było
to zrozumieć?
- Proszę pani. Ja chciałam pani powiedzieć, że pani musi tu przyjechać. - Powiedziałam to z taką
stanowczością, że chyba trochę ją zatkało.
- Jak to muszę? - zapytała zbita z tropu.
- Bo ja wiem, że pani bardzo Tobiasza kocha i pani powinna zobaczyć, jaki on jest teraz
szczęśliwy. Jeżeli nie, to już nigdy nie będzie okazji, żeby go pani poznała… bo on teraz jest
prawdziwym sobą. To jedyna szansa, tak myślę. Kiedy pani tu przyjedzie, to może się pani… lepiej
poczuć.
W słuchawce zapadła cisza. Dopiero po chwili dosłyszałam pytanie, zadane już zupełnie innym
tonem - tonem kobiety zmęczonej ciągłą walką z wiatrakami.
- A skąd pomysł, że się źle czuję…?
- Proszę pani… To tylko parę dni. Bardzo proszę. Niech się pani zastanowi. - Znowu nastąpiła
cisza, a potem padła odpowiedź:
- Zadzwonię… jutro. Dam znać. - Po tych słowach usłyszałam trzask słuchawki. Byłam pewna, że
odniosłam sukces. Niełatwo mi było mówić do pani Natalii. Nie w taki otwarty sposób, przekazując
jej moje obserwacje i wnioski. Nie było jednak wyjścia. Obawiałam się, że w związku z tym miałam
w niej jeszcze większego wroga.
Nazajutrz mama Tobiasza wyraziła zgodę na przyjazd. Planowała przyjechać oczywiście z mężem,
któremu udało się wynegocjować trochę urlopu. Ucieszyłam się, bo chociaż on był po naszej
stronie. Na moją wielką prośbę tata Tobiasza miał iść do moich rodziców i powiadomić ich o
przedłużeniu naszego pobytu.
Tymczasem pani Sabina musiała zacząć myśleć o powrocie, bo czekała na nią biblioteka. W sobotę
była już spakowana, by w niedzielę rano wyruszyć. Wieczorem
wybieraliśmy się na ognisko w obozie rycerskim. Podejrzewałam, że był ktoś, kto chciał się
pożegnać z nią w sposób szczególny. I rzeczywiście, kiedy my szaleliśmy wokół wielkiego
płomienia, ona siedziała ze swoim rycerzem, rozmawiając z nim cicho. Miło było na nich popatrzeć.
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że pani Sabina jest bardzo ładna. Duże, niebieskie oczy, śniada
karnacja i piękny uśmiech sprawiały, że trudno było od niej oderwać wzrok. Ona po prostu
przykuwała uwagę. Co ciekawe, jej uroda nigdy mnie nie onieśmielała. Wręcz przeciwnie - urok
pani Sabiny szedł w parze z jej charakterem i być może dlatego tak szybko zdobyła moje serce…
Po wieczorze pełnym śpiewów i śmiechów nastał w końcu świt i dzień wyjazdu. Na miejsce pani
Sabiny mieli przybyć rodzice Tobiasza.
Żegnaliśmy ją, obiecując stały kontakt telefoniczny aż do naszego powrotu. Żałowaliśmy, że musi
wracać, równocześnie ciesząc się, że nie jedziemy razem z nią, ale możemy zostać z panem
Maksymilianem.
Późnym popołudniem zobaczyliśmy w końcu samochód rodziców Tobiasza. Na ten widok
poczułam lekki niepokój, ale uczucie to szybko minęło - ostatecznie atmosfera tego miejsca miała na
mnie wyjątkowo kojący wpływ.
Za to mama Tobiasza była bardzo zdenerwowana. Wysiadła niepewnie z auta, rozglądając się za
synem. Tobiasz podbiegł go niej i wyściskał ją całych sił, a ona aż zaniemówiła z wrażenia. Ten
chłopiec o złocistej karnacji, z wielkim uśmiechem na ustach i błyszczącymi oczyma, był tym
samym, który dwa tygodnie temu wyjeżdżał z niepewną i nieco posępną miną? No, może nie aż tak
posępną, ale na pewno nie pełną energii i entuzjazmu, jak teraz.
Pan Piotr z kolei od razu uśmiechnął się na nasz widok. Tym razem uściskał nawet mnie,
rozglądając się równocześnie po zachwycającej okolicy.
- Natalia, no, zobacz sama! I ty się dziwisz, że nasz syn nas tu sprowadził? Toż to ziemia obiecana!
Od razu złapał kontakt z panem Maksymilianem, w przeciwieństwie do mamy Tobiasza, która
trzymała się lekko z boku i podjęła walkę z bagażami. W końcu jednak, kiedy jedliśmy późną
kolację na werandzie, nawet ona trochę się rozluźniła. Tobiasz z wypiekami na twarzy opowiadał o
wydarzeniach ostatnich dni, o obozie rycerskim, wyprawach nad wodę, wspólnych ogniskach i
śpiewach.
- A ten plaster na twoim palcu? - zapytała jego mama z powagą.
Ustaliliśmy już wcześniej, że nie przekażemy jej pełnej wersji wydarzeń, bo sądziliśmy, że bardzo
by ją to rozdrażniło.
- Ach, to w obozie się stało, nic takiego! - uciął Tobiasz, dając do zrozumienia, że nie będzie
poświęcał tej błahostce ani chwili dłużej.
Rodzice Tobiasza mieli z nami zostać tydzień, a później zdecydować, co dalej. Po kolacji zapytałam
na osobności pana Piotra, czy był u mojego ojca. Przytaknął i spojrzał na mnie dziwnie. Od razu
wiedziałam, o co chodzi. Pierwszy raz widział mój dom od środka. I pewnie zdziwiło go to, że
ojciec niezbyt zainteresował się moim pobytem tutaj. Jak go znam, tylko machnął ręką. W oczach
pana Piotra dostrzegłam mieszankę współczucia, ale i podziwu dla mnie. Spuściłam wzrok - właśnie
takie sytuacje krępowały mnie najbardziej.
- Bardzo panu dziękuję - wybąkałam i oddaliłam się czym prędzej, żeby nie przedłużać milczenia.
Cóż, dla kogoś takiego, jak pan Piotr, mój stary i zapuszczony dom musiał być widokiem
szokującym. W końcu Tobiasz mieszkał w naprawdę luksusowych warunkach, ich posesja po
remoncie stała się miejscem przytulnym i nowoczesnym. Od wejścia można było zauważyć, że
właściciele nie cierpią na brak pieniędzy. Lubiłam tam przebywać, bo wnętrza urządzone były
bardzo gustownie, tak jak w domu pana Maksymiliana.
Bez względu na to, jak było u mnie - nie chciałam być oceniana. Pan Piotr tego nie zrobił, ale
widziałam, że narasta w nim coraz więcej pytań odnośnie do mojej sytuacji.
Co więcej, to wydarzenie, po wielu latach, zaprząta moją uwagę w jeszcze w jednym aspekcie. W
zupełności wypierałam z myśli własną rodzinę. W ciągu dwóch tygodni moich boskich, letnich
wakacji nawet przez moment nie wracałam pamięcią do rodziców czy też braci. W trakcie roku
szkolnego było podobnie. Po prostu ich nie było w mojej głowie, może nawet w sercu…?
Mieszkaliśmy pod jednym dachem, funkcjonowaliśmy jakoś obok siebie, ale nie łączyły nas głębsze
relacje. Może nie uważałam ich wtedy za osoby, o które warto walczyć. Może uznałam, że
angażując się, sparzę się jeszcze bardziej i stracę wolność - jedyną wartość, która pozwalała mi
szukać własnych ścieżek i rozwiązań? Dzisiaj wiele bym zmieniła. Mimo wszystko, chociaż nie
uważam, aby ten stan rzeczy był moją winą.
Analizowałam to wiele razy i mogę mieć pretensje do siebie, ale jedynie w kilku kwestiach. Poza
tym poradziłam sobie tak, jak umiałam. W każdym razie - miałam za sobą niełatwy proces, ale
wciąż mnie zdumiewa, że byłam tak oddalona emocjonalnie od ludzi, którzy teoretycznie powinni
być mi najbliżsi. A tak nie było, pod żadnym względem. Moja rodzina składała się z pani Sabiny, jej
dziadka i Tobiasza. No, może również z pana Piotra, którego lubiłam coraz bardziej i który kojarzył
mi się wówczas z ideałem ojca. Dla mnie był on przykładem wspaniałego taty, który potrafił kochać
i okazywać uczucia. A te dwie rzeczy nie zawsze idą w parze.
Rodzice Tobiasza zaaklimatyzowali się jakoś i kolejne dni spędzaliśmy razem. W sumie nawet mi to
nie przeszkadzało, chociaż nasza swoboda została ograniczona. Poza tym pani Natalia wolała mieć
syna blisko siebie, więc musiałam i z nią przebywać prawie bezustannie. Spoglądała na mnie
chłodno, ale zauważyłam, że ukradkiem mi się przygląda. Myślałam, że obserwuje mnie jako
intruza, groźnego wroga, który ma tak wielki wpływ na jej ukochane dziecko.
Tobiasz z kolei nie miał zamiar mamie odpuszczać. Tacie zresztą też. Każdego dnia odwiedzaliśmy
wspólnie obóz rycerski, chodziliśmy nad wodę i na spacery do lasu. Przemierzaliśmy wiele
kilometrów, wykorzystując piękną pogodę. A lato było wówczas wyjątkowo upalne.
Pewnego wieczoru, kiedy Tobiasz zajął się lekturą, ja wyszłam na chwilę przed dom, żeby
pooddychać świeżym, choć wciąż rozgrzanym powietrzem. Zauważyłam wówczas niecodzienną
scenę. Mama Tobiasza i pan Maksymilian siedzieli na ławce i rozmawiali przytłumionym głosem.
Nie rozróżniałam słów, ale widziałam ich twarze. Poczułam się zaskoczona. Rysy twarzy pani
Natalii złagodniały. Uśmiechała się lekko, widać było, że z przyjemnością słucha pana
Maksymiliana. Czasem poważniała, ale nie stawała się wtedy gniewna czy spięta, jak miało to
miejsce w ciągu dnia. Wyglądała trochę tak, jakby ktoś ją… ukoił. Jakby ta rozmowa przynosiła jej
spokój. To były silne emocje, skoro dotarły aż do mnie. A może to ja byłam dobrym
obserwatorem…? Tych dwoje siedziało blisko ogrodu, oświetlała ich postawiona tam lampa.
Znałam pana Maksymiliana na tyle dobrze, by wiedzieć, że przekazuje mamie Tobiasza coś
ważnego. Swoje przemyślenia, uwagi… Tylko on mógł zdobyć się na szczerość z kimś, kogo znał
raptem kilka dni.
Weszłam do domu. Zastanawiałam się, co to oznacza. A potem zasnęłam, zapominając o tym
wydarzeniu. Tobiasz czytał, ale ja poczułam się zmęczona. Pozwoliłam więc sobie wpaść w słodkie
objęcia snów.
Rozdział 21
Nastał piątek, tym razem trochę deszczowy i chłodniejszy niż poprzednie dni. Tobiasz jeszcze spał,
z książką w ręku, ale ja obudziłam się dziwnie wcześnie, o piątej rano. Postanowiłam wykorzystać
okazję, aby pospacerować bez towarzystwa. W ciągu ostatnich miesięcy rzadko bywałam sama.
Przywykłam do tej sytuacji, lecz czasem lubiłam pobyć z własnymi myślami, bez innych ludzi
wokół.
Wybrałam się do lasu. Dżdżyste chmury utrzymywały się w powietrzu, ale nie padało. Ruszyłam
przed siebie.
Przyjemnie było się lekko zapadać w miękką leśną ścieżkę. W myślach rozpamiętywałam ostatnie
trzy tygodnie. Wracałam do pewnych sytuacji i odtwarzanie ich w wyobraźni pochłonęło mnie tak
bardzo, że nie usłyszałam, gdy ktoś powiedział głośno:
- Ania.
Dopiero za drugim razem stanęłam jak wryta i spojrzałam za siebie. To była pani Natalia.
Zmieszałam się, ale pozostałam w miejscu. Podeszła do mnie i nie patrząc w moją stronę,
powiedziała:
- Przejdźmy się trochę. Proszę.
Zerknęłam na nią niepewnie, ale nie oponowałam. Szła bardzo wolno, obejmując dłońmi swoje
ramiona. Na jej twarzy malował się znów smutek, ale nie gniew czy chłód, do którego byłam
przyzwyczajona.
- Zastanawiam się czasem, Aniu, co o mnie myślisz - zaczęła, ale widać było, że wcale nie czeka na
odpowiedź. - Pewnie uważasz mnie za dosyć… za średnio miłą, powiedzmy. Władczą i w ogóle.
Zapewne masz rację… - Westchnęła i niespodziewanie zatrzymała się przy przewróconym drzewie.
Usiadła na nim, nie zważając na wilgotne podłoże, a ja, nie wiedząc, co zrobić, zajęłam miejsce koło
niej. Czekałam na to, co powie, bo oczywistym
było, że ma mi coś do przekazania i że zbierała się do tego od bardzo dawna. - Kiedy pojawiłaś się
w naszym życiu, spanikowałam. Nie wiedziałam, co o tobie myśleć, i wystraszyłam się nie na żarty.
Od jakiegoś czasu ciągle się boję i powinnam już do tego przywyknąć, ale wciąż jest ciężko…
Nieważne. Myślałam, że pociągniesz Tobiasza za sobą, że… dasz mu zły przykład. A potem…
potem była bójka. Dużo czasu mi zajęło, zanim do mnie dotarło, co zrobiłaś. Stanęłaś w obronie
Tobiasza. Zaryzykowałaś niemalże wszystko, bo przecież już wcześniej naraziłaś się nauczycielom.
A jednak… miałaś wystarczająco dużo siły, żeby nie uciec i… go uratować. A ja ci nie
podziękowałam, bo wciąż byłam przerażona. Przerażona nawet tym, że ktoś chciał skrzywdzić
Tobiasza, że coś takiego mogło się zdarzyć. Mój synek, który tak wiele przeszedł i musiał igrać ze
śmiercią, dostaje jeszcze cięgi w szkole. To był dla mnie szok! Piotr od razu mi mówił, że jesteś
jego tarczą, ale nie wierzyłam. A potem sama to dostrzegłam, ale… nie potrafiłam wyzbyć się lęku.
Ty, Aniu, jesteś taka… wolna. Chodzisz, gdzie chcesz, robisz, co chcesz, więc uważałam, że ktoś
taki nie powinien się przyjaźnić z Tobiaszem, że nie powinien mieć na niego wpływu. A teraz
znowu wywracasz moje życie do góry nogami, pokazując mi mojego syna tak szczęśliwym, jakim
nie widziałam go od dawna. - Przerwała na chwilę, łapiąc oddech. Jej głos drżał coraz bardziej. - Jak
to zrobiłaś? Co masz w sobie, że potrafisz dać mu szczęście, kiedy ja tak bardzo o to zabiegam…?
Gdzie pobłądziłam…?
Pani Natalia zamilkła, wpatrzona w przestrzeń. W końcu rozpłakała się, ukrywając twarz w
dłoniach. Patrzyłam na nią i czułam, jak całe napięcie, które istniało między nami przez ostatnie
miesiące, znika zupełnie, zastąpione przez coś zupełnie nowego. Zrozumienie. To było bardzo
proste. Przysunęłam się i łagodnie oparłam głowę na jej ramieniu. Ten impuls był podyktowany
chwilą, lecz tak silny, że nie mogłam go zignorować.
- Pani Natalio, ale przecież to wszystko, co się działo, nie jest pani winą. Pani się boi, że straci
Tobiasza tak, jak Filipa? - zapytałam łagodnie, czując, jak jej ciałem wstrząsa szloch.
- Jestem okropną matką. Okropną i już tracę siły. Wszystkie decyzje, jakie podejmuję, prowadzą
mnie donikąd. A teraz znowu dzieje się to samo. Znowu, jakbym nie potrafiła się uczyć na
własnych błędach!
- Ale… przecież to nie tak. Każdy się chyba czasem boi, ja też. A jak się człowiek boi, to działa na
oślep, zupełnie nie wie, co robić. Ja… myślałam o tym sporo i uważam, że Filip i
tak by wyjechał. Po prostu miał jakieś marzenie i postanowił je spełnić. Chciał być wolny, ale nie od
pani, a od wszystkiego.
Pani Natalia pomału uspokajała się, choć jej ramiona drżały. Słuchała mnie uważnie.
- Tobiasz jest teraz tak bardzo szczęśliwy, bo na chwilę mógł zapomnieć o swoim największym
zmartwieniu - o pani. On panią strasznie kocha i ten strach, jaki pani czuje, udziela się jemu. Widzi,
że jest pani smutna i zmęczona, i pewnie się zastanawia, czy to jego wina. I bardzo, ale to bardzo
chce pomóc, ale nie może… A Filip? Dla Tobiasza też jest ważny. Pani nie ma pojęcia, jak on za
nim tęskni. To też mu ciąży, widzę to.
- Co mam robić? - zapytała cicho, a mnie uderzyło, że chce znać moje zdanie.
- Przestać się bać. Ja też kiedyś przestałam, ale potrzebowałam kilku osób, które mi pomogły. A
przecież pani nie jest sama, prawda?
- Nie, nie jestem…
- No właśnie! I tego trzeba się trzymać, najmocniej, jak się da.
Pani Natalia w końcu spojrzała na mnie. Dopiero teraz zauważyłam, jaka była piękna. Jej uroda
była bardzo delikatna, dziewczęca. Duże, ciemne oczy spoglądały na mnie z mieszanką ulgi i
zaciekawienia.
- Aniu, czy ty mi wybaczysz…?
- Ale… nie ma co wybaczać. Pani mnie nigdy nie skrzywdziła.
- Dziecko, jak na ciebie patrzę, to czuję się malutka. Skąd ty masz w sobie tyle siły? Jakim cudem
torujesz sobie własne ścieżki i jeszcze masz rezerwę na to, żeby ratować mojego Tobiasza? Jestem
totalną idiotką, że tak długo pozwalałam sobie na takie zachowanie. Nawet nie wiesz, jak mi wstyd i
jak długo zbierałam się w sobie, aby z tobą porozmawiać. W ogóle, jestem kretynką. Jeden syn
wyjechał, drugi się ze mną męczy, ty czujesz się przy mnie skrępowana, a mnie nic nie cieszy.
Znów oparłam głowę na jej przedramieniu.
- Widziałam wczoraj panią i pana Maksymiliana.
- Tak. Rozmawiałam z nim. On… jest taki niesamowity. Jak ty go znalazłaś…? Każde słowo, które
wypowiada, przynosi mi ulgę, tak jak i twoje. Powiedział, że… że powinnam zacząć cieszyć się
zwyczajnym dniem i małymi rzeczami. Kiedy na przykład idziemy do kina albo oglądamy
wieczorem wszyscy film w telewizji. Albo kiedy jedziemy na wycieczkę, albo do restauracji. Trzeba
się trzymać kurczowo tego, co dobre, bo możemy stracić nawet to. I ja pomału zaczynałam czuć,
że tracę kontrolę nad samą sobą i nad sposobem wyrażania emocji. I wciąż boję się zmienić, bo nie
wiem, czy znów za to nie zapłacę…
- Ale przecież Filip nie umarł, ale wyjechał. A Tobiasz pokonał chorobę, jest zdrowy. Wszystko
idzie w dobrą stronę. I wszystko można naprawić, tylko… trzeba czekać.
- Jak długo?
- Jak długo będzie trzeba, bez narzekania.
- A jeżeli nie dam rady?
- A dlaczego ma pani nie dać…? Skoro ja dałam, a dopiero idę do gimnazjum…? - Te słowa
zawisły w powietrzu. Pani Natalia wzięła mnie za rękę. Gdyby ktoś nas wtedy zobaczył, przeżyłby
niemały szok. Jednak ja nie wspominam tej sceny z niedowierzaniem czy zdziwieniem. Myślę, że
czekałam na ten moment, czułam, że sytuacja będzie miała punkt kulminacyjny. I w końcu się
wydarzył, choć na pewno bardzo mnie to zaskoczyło. Jednak wtedy, siedząc obok mamy Tobiasza,
nie czułam się ani zawstydzona, ani niepewna. Być może takie chwile wyzwalają w człowieku
szczerość i otwartość.
Ta rozmowa, zupełnie dla mnie niespodziewana, stała się przyczyną znaczącej zmiany. Oczywiście,
pani Natalia nie stała się z dnia na dzień osobą pełną entuzjazmu i
radości, bo nie jest łatwo pozbyć się własnych lęków i uprzedzeń. Jednak nie patrzyła już na mnie
gniewnie, wręcz przeciwnie. W jej wzroku dostrzegałam szacunek i kiełkującą sympatię. Dobrą,
dającą nadzieję na kolejne miesiące.
Tego samego dnia, kiedy rankiem wróciłyśmy wspólnie na śniadanie, pani Natalia usiadła obok
męża i pocałowała go na powitanie. Zaskoczony, odwzajemnił pocałunek i przyciągnął ją lekko do
siebie. Uśmiechnął się, jak to tylko on potrafił, ale nie powiedział ani słowa. Jego uwadze nie
umknął fakt, że byłam z nią na spacerze.
Kiedy szłam po śniadaniu do pokoju, pan Piotr dogonił mnie i lekko uścisnął moją dłoń. Spojrzałam
na niego, trochę zmieszana, ale kiedy napotkałam jego wzrok, nie mogłam się nie uśmiechnąć.
Przypominał mi Tobiasza, który rozentuzjazmowany wkroczył do rycerskiego obozu.
Rozdział 22
Pobyt rodziców Tobiasza u pana Maksymiliana potrwał do końca lipca. Nie wiem, czy to za sprawą
naszej rozmowy, czy może czaru przyrody, ale pani Natalia o wiele więcej czasu spędzała sam na
sam z mężem, pozwalając mnie i Tobiaszowi kroczyć własnymi ścieżkami.
Wahałam się, czy powiedzieć Tobiaszowi o wydarzeniu z dżdżystego poranka, ale uznałam, że nie
warto taić tej informacji, bo przecież zauważył dziwną zmianę w swojej mamie. Kiedy skończyłam
opowieść, siedział zamyślony. W końcu westchnął i podsumował:
- Myślisz, że teraz coś się zacznie zmieniać…? Bardzo bym chciał. I muszę przyznać, że mama
mnie zaskoczyła. Nigdy nie liczyłem, że zdobędzie się na taką szczerość i… że widzi tak wiele
rzeczy.
- Twoja mama ma wiele przemyśleń i ciągle walczy sama ze sobą. Wydaje mi się, że nie odzyska
pełnego spokoju, dopóki nie odzyska Filipa. Ale w stosunku do ciebie zacznie odpuszczać. Jest
światełko w tunelu.
- A może spróbujemy go jakoś znaleźć?
- Kogo, Filipa?
- No właśnie… Może ktoś ma z nim kontakt. Może któryś z jego kumpli? Odciął się od rodziny, ale
może poza tym ktoś jeszcze jest?
To była misja. Najprawdziwsza z możliwych. Obydwoje wątpiliśmy, że uda nam się nawiązać
kontakt z Filipem, ale samo poszukiwanie stanowiło dla nas cel i… ułatwiło myśl o powrocie do
domu. Zmiana nastawienia pani Natalii także dodała nam skrzydeł. Po raz pierwszy od początku
naszej znajomości czułam się przy niej zupełnie swobodnie. Nawiązała się pomiędzy nami
przedziwna nić porozumienia. Wcześniejsze problemy w jakimś sensie
umocniły nasze relacje. Trudno to jednoznacznie wyjaśnić. Pani Natalia uznawała mnie początkowo
za wroga - kogoś, kto może odebrać jej syna lub sprowadzić go na złą drogę. Potem zaczęła czuć
wobec mnie szacunek - bo robiłam swoje, pomimo jej zachowania i otwartej niechęci. Nie złamałam
się, choć przecież mogłam się wycofać i tym samym zostawić Tobiasza samego. A wtedy nie
wiadomo, co by się z nim stało. Chyba właśnie to sprawiło, że jego mama uznawała mnie teraz nie
tylko za przyjaciółkę syna, ale za swoją sojuszniczkę. Kogoś, kto strzeże go, tak jak ona, i wesprze
ją w trudnych chwilach. To duży kredyt zaufania w stosunku do dziecka z marginesu społecznego,
ale tak się złożyło, że wydarzenia ostatnich miesięcy rozmyły w jakimś sensie różnicę wieku między
nami. Rodzice Tobiasza zdawali sobie sprawę, że mam na koncie dosyć duży bagaż doświadczeń i
zaskakiwało ich, jak sobie z tym radzę.
Była to przewrotność losu. Nie znali mnie przecież wcześniej. Nie do końca zdawali sobie sprawę,
że wpływ pani Sabiny, później jej dziadka i samego Tobiasza uczyniły mnie odrobinę bardziej
pewną siebie i otwartą. Nie oznaczało to jeszcze pełnej rewolucji, ale zmiany zachodziły w szybkim
tempie i sama byłam w stanie je w sobie zauważyć.
Dzięki temu, że mieliśmy nowy plan działania, daliśmy się przekonać, że pora wracać. Z wielkim
żalem zostawialiśmy pana Maksymiliana, obóz rycerski oraz piękne, malownicze tereny Borów
Tucholskich. Dziadek pani Sabiny wymógł na nas obietnicę, że przyjedziemy do niego podczas ferii
zimowych. Rodzice Tobiasza chętnie się zgodzili. Widać było, że oni również spędzili tu cudowne
chwile i znaleźli swój kawałek raju. Nic dziwnego - miejsce na każdym robiło niezapomniane
wrażenie.
To były wyjątkowe wakacje. Siedzieliśmy tu i korzystaliśmy z życia równy miesiąc - cztery
beztroskie i błogie tygodnie, pełne wrażeń i uśmiechu. Mogliśmy więc wrócić i stawić czoła szarej
rzeczywistości. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby mentalnie przygotować się do nowego roku
szkolnego i gimnazjum. Cokolwiek miało się wydarzyć - nabraliśmy sił, by się bronić, przynajmniej
przez jakiś czas.
Droga powrotna była całkiem przyjemna. Pan Piotr po tak udanym urlopie promieniał niczym
słońce w południe na upalnej prerii. Śpiewał i pogwizdywał, żartował i przekomarzał się z nami.
Pani Natalia czasem włączała się do tej wrzawy, siedząc z całkiem pogodną miną. Wszyscy byliśmy
opaleni (nawet Tobiasz, choć jego cera była tak wrażliwa), roześmiani i wypoczęci. Na
obowiązkowym postoju w świątyni frytek i coli inni ludzie musieli brać nas za rodzinę. I tak się
wtedy czułam. Częścią tej właśnie rodziny. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że to złudne
wrażenie. Nadal nie miałam zamiaru o nic prosić i przyjmować pomocy. Sama zapłaciłam za swój
zestaw, sama także stanęłam w kolejce.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, żołądek ścisnął mi się na widok domu. Nie z powodu żalu, ale
raczej na myśl, że znów wracam do starego świata. Znowu byliśmy po drugiej stronie lustra, tej
zwyczajnej i szarej. Na szczęście wspomnienia sprawiły, że szybko odzyskałam dobry humor.
Kiedy otworzyłam drzwi, przywitali mnie hałaśliwi jak zawsze bracia.
- Ania, Ania! Co nam przywiozłaś?
Cóż, miałam ze sobą jedynie widokówki, więc wcisnęłam je w wyciągnięte dłonie. Rodzice tylko na
mnie spojrzeli, ojciec rzucił zdawkowe:
- I jak tam było?
Odpowiedziałam, że super. Stałam jeszcze chwilę, ale moje pięć minut właśnie się skończyło, więc
pobiegłam do swojego pokoju.
Z Tobiaszem zobaczyłam się nazajutrz. Nie byłam już persona non grata, więc mama Tobiasza
przygotowała nam lemoniadę i mogliśmy do woli siedzieć na podwórku, a także odwiedzić
bibliotekę. Stęskniliśmy się za panią Sabiną, więc była to szczególnie miła wizyta. Jestem pewna, że
miała od dziadka najświeższe informacje, ale nie zdradziła się nawet
słowem. Z uśmiechem słuchała naszych relacji, także z pożegnania z obozem rycerskim. Rycerze
tak nas polubili, że specjalnie dla nas zorganizowali nocne ognisko na zakończenie wakacji, z
pokazami walk i niesamowitymi opowieściami. Były tańce i oczywiście śpiewy.
Szczególną sympatię średniowiecznych wojów zyskał sobie pan Piotr, najprawdziwsza dusza
towarzystwa. Za jego sprawą pokładaliśmy się co chwilę ze śmiechu. Ojciec Tobiasza podzielał
fascynację nowych znajomych względem średniowiecza i co więcej - również wobec staropolskich
trunków, tak więc z ogniska wracaliśmy z wyjątkowo rozbawionymi rodzicami Tobiasza oraz
panem Maksymilianem, który nic nie pił, ale chichotał na sam widok pana Piotra.
Rozdział 23
Pani Natalia pracowała na pół etatu i zdarzały się dni, kiedy nie było jej w domu, bo musiała akurat
załatwić coś w biurze. Zazwyczaj swoje obowiązki wypełniała zdalnie, biorąc zlecenia ze sobą.
Wspólnie z Tobiaszem uznaliśmy, że pomimo naszych wzorowych stosunków nie warto drażnić jej
nerwów i zajmować się poszukiwaniami Filipa, kiedy ona jest w pobliżu. W pełni rozumieliśmy, że
sprawia jej to ból.
Filip oczywiście nie widział swojego nowego domu, ale pokój był dla niego przygotowany. Pod
nieobecność pani Natalii weszliśmy tam, aby zdobyć jakiekolwiek namiary lub punkt zaczepienia.
Myślę, że brak telefonów komórkowych oraz komputera wbrew pozorom ułatwiły nam sprawę.
Przeszukując nierozpakowane kartony, natknęliśmy się na zeszyt z adresami. Było ich raptem kilka:
nazwiska, a przy nich numery telefonów, oczywiście stacjonarne.
Tobiasz kojarzył te osoby.
- To dosyć bliscy znajomi Filipa, może któryś ma z nim stały kontakt?
Nie pozostało nam nic innego, jak wykonać kilka telefonów i przekonać się, czy znajdziemy
jakikolwiek trop. Zadanie nie było wcale łatwe. Nie chcieliśmy w sprawę angażować pani Sabiny,
bo kwestia Filipa miała pozostać sprawą stricte rodzinną. Im mniej osób wiedziało, tym lepiej.
Mogliśmy więc dzwonić jedynie wtedy, kiedy obojga rodziców Tobiasza nie było w domu. Zajęło
nam to niemal dwa tygodnie. A efekty były marne. Filip z nikim się nie kontaktował.
Pozostała jeszcze ostatnia poszlaka, choć dająca największą nadzieję: Marek, najbliższy przyjaciel
Filipa z liceum. Tobiasz znał go osobiście, a co więcej - wiedział, gdzie mieszka. I tu się zaczynały
schody, bo w celu odwiedzenia go musieliśmy pojechać do
sąsiedniej miejscowości. Nie był to jakiś brawurowy wyczyn, ale jednak nigdy nie podróżowaliśmy
sami autobusem.
Do przejechania mieliśmy zaledwie pięć przystanków. Miejscowość, w której Filip chodził do
szkoły, średniej wielkości miasteczko, liczyła sobie około sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców.
Mimo wszystko dla nas był to wielki świat, miejsce tętniące życiem.
Dzień przed planowaną wyprawą uprzedziliśmy rodziców Tobiasza, że spędzimy całe przedpołudnie
w bibliotece. Zgodę uzyskaliśmy bez większych problemów. Rankiem czekaliśmy więc z bijącym
sercem na autobus. Nie mieliśmy pojęcia, czy znajdziemy mieszkanie Marka i co najważniejsze -
czy on będzie w domu. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że los okaże się dla nas łaskawy.
Kiedy wysiedliśmy w punkcie docelowym, poczuliśmy się nieco zagubieni. Byli tu obcy ludzie -
mnóstwo ludzi, biegnących do pracy, na spotkania, z zakupami. I nasza dwójka z kartką w ręku.
Tobiasz myślał trzeźwo, więc szybko wykombinował, jak możemy zadziałać.
- Tu niedaleko jest postój taksówek, tam na pewno się dowiemy, dokąd pójść.
Rzeczywiście, przy dworcu autobusowym stały taksówki. Jeden z kierowców palił leniwie
papierosa. Patrząc na nas z mieszanką niechęci i znudzenia, zerknął na podaną kartkę z adresem.
- A, no tak. Piechotą to dobra godzina będzie, autobusem jakieś dwadzieścia minut. Linia
sześćdziesiąt cztery jeździ w tamte rejony, dojedźcie do pętli i powinniście trafić.
Jak na tak znudzonego człowieka, udzielił nam całkiem sensownej i jasnej informacji,
podziękowaliśmy więc grzecznie i udaliśmy się na odpowiednie stanowisko, z którego odjeżdżał
autobus.
Mieliśmy do pokonania niewielkie odległości, ale wyprawa kosztowała nas sporo wrażeń i emocji.
Czuliśmy się maluczcy w wielkim świecie, pełni obaw, że ktoś dowie się o
tajemniczej misji.
W końcu jednak wysiedliśmy na pętli i zaczęliśmy pytać napotkane osoby o adres. Byliśmy coraz
bliżej! Po kilkunastu minutach poszukiwań w końcu stanęliśmy przed blokiem, w którym miał
mieszkać Marek.
Spoconą dłonią nacisnęłam przycisk domofonu. Odezwał się kobiecy głos:
- Słucham?
- Eeee, dzień dobry. Czy zastaliśmy Marka? - zapytałam drżącym głosem.
- Tak, jest. Proszę poczekać.
Teraz dopiero serca zaczęły nam bić jak szalone. Emocje sięgały zenitu.
- Tak? - odezwał się męski głos w domofonie.
- Dzień dobry - tym razem odezwał się Tobiasz. - Jestem bratem Filipa. Możemy chwilę pogadać?
- Tobiasz? O matko, no jasne, pakuj się na górę!
Po tych słowach usłyszeliśmy dźwięk otwieranych drzwi i weszliśmy na trzecie piętro. Marek
musiał się mocno zdziwić na widok naszego cudacznego duetu, ale zaprosił nas gestem do środka
mieszkania.
- Macie szczęście, że mnie zastaliście. Niedługo wychodzę do roboty. Coś się stało? - Zmarszczył
czoło.
Rozmowę prowadził Tobiasz.
- Nie, po prostu… próbujemy złapać kontakt z Filipem. Nie odzywa się do nas od ponad roku, poza
wysyłanymi pocztówkami. Czy ty może wiesz, co się z nim dzieje?
- Ech, stary… No wiesz, ja z Filipem też nie gadałem od bardzo dawna, ale…
- Tak? - podchwyciliśmy oboje.
- Mam jego adres mailowy.
Nastała cisza. Adres mailowy? A co to jest? Będziemy mogli tam iść? Tak, brzmi to absurdalnie, ale
w tych czasach komputery miało niewiele osób - głównie biznesmeni. A Internet to już w ogóle,
najłatwiej było go znaleźć w kafejkach, ale dla nas to była praktycznie nieistniejąca przestrzeń.
- Założył sobie skrzynkę odbiorczą, zanim wyjechał. Pewnie rzadko z niej nie korzysta, bo chyba
nie ma jak jej sprawdzać. No, ale zawsze to coś. Możecie iść do jakiejś kafejki i spróbować coś
napisać. Zaraz znajdę ten adres, dajcie mi minutę.
Poczuliśmy, że nasze skrzydła zostały podcięte. Jak się… pisze maila? Skąd? Czy to
skomplikowane? Ile to kosztuje?
Po chwili Marek przyniósł nam kartkę z napisem: filippo20@tlen.pl. W życiu nie widzieliśmy
większego hieroglifu. Co za koszmar! Mimo to mieliśmy w końcu upragniony trop, więc nie
wypadało głośno narzekać. Podziękowaliśmy serdecznie i ruszyliśmy w drogę powrotną, mając
nadzieję, że nikt nie dowie się o naszym zniknięciu.
Część trzecia.
Samotne niebo.
Rozdział 24
Siedzieliśmy w pokoju Tobiasza, a pomiędzy nami leżała kartka z tym dziwacznym adresem.
Najbardziej frapowało nas to „a” z ogonkiem, dosyć zabawna litera. Nagle mnie olśniło.
- Tobiasz! - wykrzyknęłam. - Przecież my we wrześniu mamy mieć w szkole taki przedmiot,
informatykę, co nie?
Tobiasz ożywił się. W lot załapał, o co mi chodzi.
- No tak! Będziemy się tam uczyć obsługi komputera i Internetu. A więc jest szansa, że dowiemy
się, co z tym całym mailem!
- No właśnie. A więc chyba trzeba czekać…
- Ech, myślałem, że to szybciej pójdzie, ale chyba jednak nie. No nic, czekamy. Mam nadzieję, że
ta lekcja będzie jakaś sensowna i się dowiemy, co i jak.
W ten oto sposób, niespodziewanie, zachciało nam się wrócić do szkoły. Oczywiście sporo
rozmawialiśmy o tym, z kim trafimy do klasy. Może jednak nie z Robertem i Żanetą…? I jak to
będzie wszystko wyglądało? Teoretycznie nasi wrogowie pozostawali w stanie spoczynku… Za to
na pewno poznamy nową kadrę nauczycielską. Nowy wychowawca, nowy budynek… Byliśmy
nastawieni bojowo. Musiało nam się udać przetrwać. Byle do egzaminu gimnazjalnego!
Nadszedł pierwszy września. Data, która od zawsze przejmowała mnie dreszczem. Była smutna,
jak początek jesieni, chociaż przecież dni wciąż były ciepłe, a słońce
przyjemnie oświetlało rzędy uczniów, podążających do szkoły w białych bluzkach i garniturach.
My także zmierzaliśmy w kierunku drzwi, Tobiasz elegancki, ja jak zawsze w stroju godnym mojej
prababki. Nie wbijaliśmy jednak wzroku w ziemię. Głowy mieliśmy uniesione wysoko. Napędzały
nas miłe wspomnienia z wakacji i świeże postanowienia. Nie chcieliśmy wiele. Zależało nam jedynie
na spokoju i autonomii. Bez katów, oprawców i dręczycieli. Chcieliśmy po prostu być, móc
egzystować i cieszyć się tym, co dla nas było najważniejsze: książkami i wypadami do biblioteki, a
także perspektywą ferii zimowych spędzonych u pana Maksymiliana.
Przed szkołą stała sfora Roberta. Spoglądali na nas wrogo, coś między sobą szeptali, ale nikt nie
odważył się głośno powiedzieć żadnego komentarza. Zakładałam, że Robert bardzo szybko znajdzie
sobie nowe ofiary, w końcu do gimnazjum zjechały już dzieci z okolicznych podstawówek. Taka
świeża krew mogła zrekompensować to, że wymknęliśmy mu się z rąk. Poza tym - musiał być
ostrożny. Po aferze, jaka miała miejsce kilka miesięcy temu, dyrektor o wiele baczniej nas
obserwował i Robert także był inwigilowany. Swoje mordercze zapędy musiał więc realizować
raczej poza murami szkoły…
Klasa, do której nas przydzielili, była zróżnicowana. Nie znalazła się w niej ani Żaneta, ani Robert.
Kamień z serca. Wyglądało więc na to, że może jakimś cudem uda nam się suchą nogą przejść
przez to Morze Czerwone, aż do czerwca. Albo chociaż do lutego.
Obejrzeliśmy plan lekcji. Informatyka była we wtorek. Wiązaliśmy z nią wielkie nadzieje. Żadne z
nas nie korzystało z komputera, a chcieliśmy jak najszybciej wysłać maila.
Nawiązanie kontaktu z Filipem miało naprawdę wielkie znaczenie. Tobiasz chciał odzyskać brata, a
jego mama potrzebowała drugiego syna, aby móc w pełni stać się sobą. Ja nie upatrywałam w
powrocie Filipa zagrożenia dla mojej przyjaźni z Tobiaszem. Byłam ciekawa tego chłopaka, który
stał się już po trosze legendą. Kimś, o kim często rozmawiałam, kogo próbowałam zrozumieć,
chociaż nigdy go nie widziałam. Nawet na zdjęciach - ojciec Tobiasza wszystkie pochował, bo pani
Natalia czasem płakała na widok całej, szczęśliwej
rodziny w komplecie. To sprawiało, że Filip był jeszcze bardziej tajemniczy.
Niestety, pierwsze lekcje informatyki nie miały wiele wspólnego z pisaniem maili. Najpierw
musieliśmy poznać podstawy, a to wcale nie było takie proste. Pulpit, klikanie myszką, „mój
komputer”… Siedzieliśmy przy jednym biurku z Tobiaszem i nieźle się namęczyliśmy, zanim
opanowaliśmy podwójne klikanie w ikonki, które ożywały pod naszym dotykiem.
Nauczycielem informatyki był wicedyrektor naszej szkoły. Ubrany zawsze w garnitur, niewiele miał
jednak wspólnego z chłodną elegancją. Cechowała go wrodzona nieśmiałość, która sprawiała, że
czasem potrafił czerwienić się przy uczniach, jak nastolatka. Miał w sobie coś, co sprawiło, że od
razu mu zaufałam i nie bałam się do niego podchodzić, jeżeli miałam pytania. Może poczułam z nim
solidarność, wiedząc, że uczniowie szydzą z niego za jego plecami? Mówili na niego Gapcio, bo
rzeczywiście, czasem trochę przypominał zagubionego krasnala.
Po kilku pierwszych lekcjach postanowiliśmy więc udać się do niego z Tobiaszem, aby prosić o
pomoc. Na nasz widok trochę się zmieszał, ale kiedy wyjaśniliśmy mu, z czym przychodzimy, od
razu okazał nam zainteresowanie.
- Tobiaszu, jeżeli ten adres mailowy jest jedyną szansą na nawiązanie kontaktu z bratem, to jak
najszybciej zadziałamy! Planuję uruchomić dla uczniów kółko informatyczne, będzie w czwartki po
lekcjach. Przyjdźcie na nie i wtedy założymy wam konto.
Dosłownie nie mogliśmy doczekać się czwartku. Zdawaliśmy sobie sprawę, że samo wysłanie maila
do Filipa może nic nie dać, ale już fakt, że się na to zdobyliśmy, był dla nas motywujący.
Chcieliśmy wiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
Wicedyrektor obiecał nam pełną dyskrecję, a my mu wierzyliśmy. Aż dziw bierze, że zdobyliśmy
się wobec niego na taką szczerość, choć przecież o Filipie nie powiedzieliśmy
nawet pani Sabinie…
Usiedliśmy we trójkę przy komputerze. Okazało się, że najpierw należało utworzyć tak zwane
konto. To było banalnie proste. Wystarczyło wpisać kilka wiadomości na swój temat (Tobiasz
podjął się tego zadania). Trochę to wszystko trwało, ale w końcu nadszedł moment, kiedy nasze
słowa mogły pójść w świat. Nie było to aż tak skomplikowane, to wysyłanie maili. Dla nas wiązało
się po prostu z wielkimi emocjami. Wiadomość dla Filipa opracowaliśmy bardzo starannie, dbając o
każdy szczegół. Nie chcieliśmy go urazić, wystraszyć czy zniechęcić. Mieliśmy zamiar napisać coś
bardzo prostego, co sprawi, że zechce się do nas odezwać, jeżeli w ogóle odbierze tę wiadomość.
Tobiasz stukał na klawiaturze. Wolno mu to szło, bo w końcu były to nasze pierwsze chwile z
komputerem.
Cześć, Filip!
Z tej strony Tobiasz, Twój brat. Piszę, bo martwię się o Ciebie i chciałbym, żebyś odezwał się
chociaż w kilku słowach. Daj znać, czy wszystko u Ciebie w porządku. Oczywiście nic nie powiem
rodzicom. Twój adres dostałem od Marka, mam nadzieję, że nie jesteś o to zły.
Pozdrawiam
Tobiasz
I już. Nie trzeba było poczty, znaczka, stania w kolejce, zaklejania koperty. Ta wiadomość, jak list
w butelce, miała odnaleźć swojego adresata zupełnie samodzielnie, za pośrednictwem
dobrodziejstwa Internetu. A nam pozostało uzbroić się w anielską cierpliwość, która bez wątpienia
została wystawiona na próbę.
Rozdział 25
Mijały tygodnie. Względnie ciche, zwyczajne. Nikt nas nie niepokoił, bo moja zła sława wciąż
trzymała wrogów na dystans. Nazywano mnie Hulkiem, który pod wpływem wściekłości zmienia
się w niebezpiecznego, zielonego potwora. Nawet mnie to śmieszyło, bo w sumie porównanie
całkiem pasowało do zaistniałej sytuacji, kiedy to rzuciłam się na Roberta.
Wicedyrektor, który chyba nas polubił, pozwolił nam codziennie sprawdzać pocztę mailową,
abyśmy mogli zobaczyć, czy przyszła jakakolwiek wiadomość od Filipa. Niestety, nic takiego się nie
wydarzyło. Usuwaliśmy jedynie tony tak zwanego spamu, czując za każdym razem smak
rozczarowania. Tobiasz po otwarciu skrzynki na chwilę markotniał. Widać było, jak wielkie
nadzieje pokładał w tym elektronicznym przepływie informacji.
Ja z kolei musiałam znosić wizyty u psycholożki. Raz w tygodniu stawiałam się w jej gabinecie.
Była to ta sama kobieta, która pracowała w podstawówce. Nietrudno jej było przemieszczać się
pomiędzy dwoma budynkami, które znajdowały się blisko siebie.
Nienawidziłam tego siedzenia na fotelu, odpowiadania na pytania i robienia jakichś głupich ćwiczeń.
Patrząc na to z perspektywy czasu, wciąż uważam, że mam rację. Pani psycholog nie pomagała
mnie, a szkole. Zależało jej na wyeliminowaniu agresywnego dziecka, które może stwarzać
zagrożenie dla innych. W każdym zawodzie są kiepscy ludzie, to wiadoma sprawa. I ona chyba była
jednym z nich. Za bardzo zależało jej na układach z dyrektorem, a być może za mało pasjonowała
ją sama praca z dziećmi…? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale zajęcia z nią w niczym mi nie
pomogły, a jedynie zabierały mój cenny czas.
Tobiasz mi współczuł, często solidarnie czekał pod drzwiami, aż wyjdę z tego karceru. Potem
obgadywaliśmy panią psycholog, siedząc u niego w pokoju i męcząc się nad lekcjami.
Wciąż kiepsko się uczyłam. Mój mózg nie był chłonny, nie chciał przyjmować niczego poza
językiem polskim. Wszystko inne wymagało ode mnie wytężonej pracy i
skupienia. I w pewnym sensie ograniczało moją ukochaną wolność, ale postanowiłam już, że będę
dotrzymywała kroku Tobiaszowi. To znaczy, kiedy on otrzymywał oceny bardzo dobre i dobre, ja
dostawałam dopuszczające, w porywach dostateczne. Niemniej jednak oznaczało to posuwanie się
do przodu, a to było dla nas najważniejsze.
Pan Maksymilian, do którego oczywiście regularnie dzwoniliśmy, jak zawsze był z nas dumny.
Bezustannie nas motywował i podsuwał coraz ciekawsze lektury, traktując nas jak wytrawnych
czytelników. Mnie z kolei cały czas zachęcał do sięgania po pióro. Pisałam opowiadania i wiersze,
do których dostęp miał jedynie Tobiasz. Pan Maksymilian miał przeczytać moje wypociny dopiero
w trakcie zimowych ferii.
W końcu, kiedy pewnego dnia powlekliśmy się jak zawsze do pracowni informatycznej, okazało się,
że jednak nasz trud się opłacił. W skrzynce mailowej czekała na nas wiadomość. Ta jedna,
upragniona, wyjątkowa. Od Filippo20. Na jej widok zamarliśmy, a serca zaczęły nam bić jak
szalone. Tobiasz aż bał się ją otworzyć, ale w końcu, drżącymi palcami, kliknął, gdzie trzeba.
Mail nie był długi, ale był.
Cześć, Tobiasz!
Niemały szok przeżyłem, jak dostałem od Ciebie maila. To mój mały brat coś takiego potrafi?
Super! Nie musisz się o mnie martwić, wszystko jest w porządku. Nie będę za wiele zdradzał, bo
nie wiadomo, czy matka się do tych maili nie dokopie, a tego bym nie chciał.
Wiem, że się przeprowadziliście do nowej miejscowości. Kiedyś na pewno do was zawitam i wtedy
opowiem Ci wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Głowa do góry, mały.
Brakuje mi tu Ciebie, nie myśl, że o Tobie zapomniałem! Ale jeszcze potrzebuję trochę czasu, żeby
sobie pewne sprawy poukładać i móc powrócić na stare śmieci.
Maila sprawdzam rzadko, ale skoro wiem, że masz do niego dostęp, postaram się zaglądać, kiedy
tylko będę mógł.
Trzymaj się ciepło, braciszku,
Filip
Siedzieliśmy dłuższą chwilę, a każde z nas czytało wiadomość kilka razy. Chłonęliśmy zdania, jakby
to były magiczne zaklęcia. Czułam na przemian ulgę i wzruszenie, a w końcu wielką radość. Udało
się. Odzyskaliśmy kontakt z człowiekiem legendą, kimś, kto wydawał się stracony. Filip powrócił,
pierwszy raz od tak wielu miesięcy Tobiasz mógł poczuć, że jego brat jest - gdzieś, nie wiadomo
gdzie, ale jest.
Nauczyciel zauważył nasze poruszenie i serdecznie nam pogratulował. Ucieszył się, że z jego
pomocą udało się nawiązać kontakt.
Wracaliśmy do domu w wielkiej euforii. W tej naszej wspólnej drodze, odkąd ja i Tobiasz się
poznaliśmy, był to kolejny milowy krok. Razem osiągnęliśmy tak wiele.
Wspólnie obaliliśmy tyrana, wystraszyliśmy wrogów, choć metodą niegodną pochwały. Radziliśmy
sobie w szkole. Zmieniliśmy nastawienie mamy Tobiasza. Wyjechaliśmy na najcudowniejsze
wakacje w życiu. Mieliśmy świetnych przyjaciół w postaci pani Sabiny i jej dziadka. A teraz jeszcze
udało nam się pochwycić złotą nić, która mogła nas zaprowadzić do Filipa. No i mieliśmy siebie, a
to też ważne. Nasza przyjaźń bardzo wyewoluowała od pierwszego spotkania. Teraz mówiliśmy
sobie o wiele więcej, znikały tematy tabu.
Spędziliśmy niejedno popołudnie na rozmowach. Tobiasz powiedział mi w końcu wszystko o swojej
chorobie. Nie był to łatwy temat, ale mówił o tym z pewnością siebie i bez żalu. O wiele bardziej
przeżywał to, ile musieli wycierpieć jego rodzice i Filip.
- Strasznie się o mnie bali. Tata… nie poznałabyś go. Był taki przybity, choć próbował zawsze mnie
rozweselać. A mama… Jej twarz była cały czas wykrzywiona takim dziwnym grymasem, jakby
napiła się octu. Nie mogłem na to patrzeć. Czułem się winny. Na szczęście
był przy mnie Filip. On jeden nigdy nie pokazał po sobie, że mu ciężko, i po prostu był taki, jak
zawsze.
- Boisz się, że to… wróci? - zapytałam szczerze. Tobiasz spojrzał na mnie i zrobił się nagle bardzo
poważny.
- Nie wiem, czy można to nazwać strachem. Często myślę o tym, co wtedy będzie. Nie ma Filipa
blisko, ale… jesteś ty. Więc w razie czego wiem, że mi pomożesz, i moim rodzicom, tak jak
zrobiłaś to w ciągu ostatniego roku.
- Ja pomogłam twoim rodzicom? - Zamrugałam ze zdumienia i zarumieniłam się.
- Ty nawet nie wiesz, jaki wywarłaś na nich wpływ. Na moim ojcu dosłownie od pierwszego
wejrzenia. On cię zawsze podziwiał, bo widzi, że w domu nie masz łatwo, a mimo to… tak dobrze
sobie radzisz. No i myślisz, że dlaczego wtedy w garażu tak się przed tobą otworzył? Sądzisz, że to
normalne u dorosłych? Jak potem wrócił do domu, to miałem wrażenie, jakby ktoś mu w końcu
krzyż zdjął z pleców. - Tobiasz mówił z wielkim przekonaniem. Nie wiedziałam, że aż tak uważnie
obserwuje swoich rodziców. - A moja mama? Nie dała rady cię złamać, choć tak się starała. Nie
dość, że cię nie wystraszyła, to jeszcze znalazła w tobie taką… hm, sojuszniczkę. Wtedy, podczas
tej rozmowy w lesie, pamiętasz?
- Jak mogłabym zapomnieć.
- No właśnie. Dzięki tobie zrzuciła balast. Wróciła wolna i lekka, mój ojciec jak to zobaczył, to mało
ze szczęścia nie odfrunął.
- Ale to nie moja zasługa, ja tylko ją wysłuchałam!
- Nie tylko. Przecież mówiłaś, byłaś obok niej. A samo słuchanie… Wiele dla niej znaczyło. Mój
ojciec ma cię za świętą, matka za supermenkę. Jak czasem gadają o tobie, to z takim zachwytem,
że muszę zakrywać usta, żeby nie widzieli, jak chichoczę.
Roześmialiśmy się oboje, bo podsumowanie było dosyć zaskakujące.
Kiedy tego wieczoru leżałam w łóżku, wciąż myślałam o słowach Tobiasza, które mnie nie mieściły
się w głowie. Jak ktoś taki jak ja, kto ledwo radził sobie sam ze sobą, mógł mieć wpływ na
kogokolwiek? A w szczególności na dorosłych ludzi z problemami? Owszem, widziałam, że rodzice
Tobiasza mają czasem dziwną skłonność do otwierania się przede mną, ale nie sądziłam, że w
czymś im to pomaga. Ja sama nie lubiłam zwierzeń, dopiero się do nich przekonywałam. Najwięcej
mówiłam Tobiaszowi, bo i on wiele mi powiedział. Poza tym wiedziałam, że jego już chyba nic nie
zaskoczy…
Zastanawiałam się, czy rodzice Tobiasza zaczęli mi zastępować moich własnych. Uciekłam na
moment myślą do ludzi śpiących piętro niżej. Mogłam się tego wypierać, ale prawda była jedna.
Tak, pan Piotr i pani Natalia stali się mi bliscy. Pomiędzy mną i mamą Tobiasza panował układ. Nie
okazywałyśmy sobie na razie czułości czy przywiązania, ale czasem jedno spojrzenie wystarczyło,
abyśmy przekazały sobie jakieś informacje. Pan Piotr z kolei stanowił dla mnie ideał ojca, otaczałam
go niemal czcią. Może nawet nie przyznawałam się Tobiaszowi, jak bardzo mu zazdroszczę takiego
taty, bo bałam się, że poczuje się skrępowany. Na pewno szukałam męskiego wzorca w swoim
otoczeniu, a kogoś lepszego niż pan Piotr po prostu nie mogłam sobie wymarzyć.
Mimo to pewne zasady były wciąż jasne. Nie było mowy o tym, abym przyjęła od rodziców
Tobiasza jakiekolwiek pieniądze czy pomoc materialną. Żadnych ubrań, gadżetów, żadnej sumy na
potrzeby szkolne. Szanowali to i ograniczali się jedynie do częstowania mnie posiłkami - tego nie
mogłam odmówić, bo poczuliby się dotknięci.
Zresztą, pewnego razu ojciec Tobiasza zaryzykował i kupił dla mnie bluzę. „Wyprzedaż była” -
stwierdził, ale mojej reakcji nie mógł przewidzieć. Zwiałam jak przerażona kotka. Dogonił mnie i
odbyliśmy dosyć trudną rozmowę.
- Proszę pana, nie, proszę nigdy więcej czegoś takiego nie robić! - wykrzyknęłam przez łzy. A
płakać publicznie zdarzało mi się rzadko.
- Ale Aniu, to tylko bluza, no proszę cię! - zawołał pan Piotr, zupełnie
zdezorientowany całą sytuacją.
- Pan nie rozumie. Ja nie chcę nic od nikogo, mam wystarczająco dużo… Jak ktoś mi coś próbuje
dać, to ja się czuję taka… upokorzona. Co innego kanapka czy batonik do herbaty, a co innego coś,
co kupił pan specjalnie… Ja… ja się z nikim nie przyjaźnię i nie zadaję, żeby coś dostać w zamian -
wychlipałam.
- Nigdy bym tak nie pomyślał, nigdy - powiedział pan Piotr uspokajającym tonem, który zawsze na
mnie działał. Westchnął przy tym, ale widać było, że coś zaczyna pojmować. - Aniu - kontynuował
- przepraszam. Myślę, że wiem, co masz na myśli i w takim razie to się więcej nie powtórzy.
Zgoda?
- Zgoda - przytaknęłam, ocierając łzy z policzków. Podszedł do nas Tobiasz, który skwitował:
- A nie mówiłem, tato?
To trochę rozładowało napięcie i nawet dałam się zaprosić na kolację.
Zastanawiałam się potem, czy mnie żałują. Tego, że jestem biedna i że mam kiepskie relacje z
własną rodziną. Miałam nadzieję, że nie, bo użalanie się nad moją osobą stanowiło dla mnie
największą formę upokorzenia. Tak jest do dzisiaj.
Rozdział 26
Dni, tygodnie, miesiące. Zastygały w przeszłości spokojnie, nie zapadając nam w pamięć niczym
niezwykłym. Spełniło się nasze pobożne życzenie. Przestaliśmy odmierzać czas spędzony w szkole
na chwile, w których jesteśmy zagrożeni lub bezpieczni. Zyskaliśmy miano zakochanej pary, w
której to ja, jako Hulk, broniłam słabszego, więc lepiej się było nie zbliżać. Żyliśmy na uboczu,
nikomu nie szkodząc, wtapiając się w tłum uczniów zajętych rozrabianiem i wchodzeniem w życie
nastolatka.
Oczywiście nie byliśmy zakochaną parą. Byliśmy dwiema jednostkami społecznymi, które połączyły
się w niewielkie stado, odnajdujące wspólne szlaki. Rozumieliśmy się bez słów. Często
rozmawialiśmy milczeniem, a spędzanie czasu w ciszy było rzeczą równie oczywistą, jak
pogaduszki, wspólne czytanie i odrabianie lekcji. Znałam każdą minę Tobiasza i każdą reakcję w
sytuacji stresu, radości, przygnębienia czy euforii. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa,
psychiczny azyl, który kiedyś ulokowany był jedynie w pokoju pełnym książek.
Z Filipem udało nam się wymienić kilka maili, ale nadal nie zdradził żadnych konkretnych
informacji. Nie naciskaliśmy, w końcu sam fakt, że pisywał do nas, stanowił niemalże cud. Nikomu
również, poza nauczycielem informatyki, nie powiedzieliśmy, że mamy z nim kontakt. Było na to
zdecydowanie za wcześnie.
Moje chmurne, puste niebo się zmieniło. Zaczęłam być ptakiem udomowionym, takim, który sam
podlatuje na dłoń, aby wydziobać ziarenka. Takim, który choć nadal lubi własną podniebną
przestrzeń, to jednak zawsze wraca do bezpiecznych zakątków i zna swoje miejsce w stadzie. Moja
czujność, przez całe lata bezustannie pobudzana, delikatnie przysypiała. Było jej dobrze, więc
przymknęła na chwilę oczy, by się odprężyć. Pozwoliłam jej na to. Miło było nie analizować każdej
sytuacji jako potencjalnego zagrożenia, miło było poczuć się swobodnie w środowisku, które
wcześniej zupełnie nie kojarzyło się z bezpieczeństwem. Wiedziałam też, że dawna ja pozostała
gdzieś bardzo daleko. Nie było
możliwości przywrócenia do życia dzikiego, spłoszonego zwierzęcia, które podążało zawsze tymi
samymi drogami, usiłując przemknąć niezauważone. Powoli odkrywałam, że nie mam wyboru.
Muszę nauczyć się żyć w relacjach z innymi, bez względu na to, co przyniesie dzień.
Zapomniałam jednak, że spokój to wartość względna. Spokój jest kapryśny i nieprzekupny i zawsze
w końcu ustąpi miejsca silniejszemu.
Ostatnim stadium spokoju były ferie zimowe u pana Maksymiliana. Miejsce, w którym mieszkał,
zimą było równie zachwycające, co latem. Świat przykryty śniegiem wydawał się inną planetą,
zupełnie odciętą od zgiełku i chaosu codzienności. Nabieraliśmy nowych sił, nasze nastroje były
równie skrzące i nieskazitelne, co biały śnieg zalegający w całej okolicy.
Wróciliśmy do domu z zaróżowionymi policzkami i mnóstwem opowieści, których wysłuchiwali
rodzice Tobiasza i pani Sabina.
Pan Maksymilian jak zawsze był naszą ostoją. Bardzo żałowałam, że mieszka tak daleko, bo jednak
jego spojrzenie na świat rozjaśniało mi wiele rzeczy. Mógł zagadywać nas do późnych godzin
wieczornych, nie dając nam poczucia, że dzielą nas pokolenia. A swoim przenikliwym wzrokiem
potrafił z nas powyciągać niejedno zwierzenie. Jeszcze latem gościł u siebie dwójkę dzieci, w zimie
byliśmy już dwójką nastolatków.
A potem…
A potem świat zawirował, oszalał i upadł z wielkim hukiem. Rozpadł się na wiele kawałków. Kiedy
o tym piszę, czuję, jak ze zdenerwowania wilgotnieją mi opuszki palców. Nie dlatego, że wciąż się
boję, ale dlatego, że tamten czas wciąż jest w mojej głowie, jak film. Projekcja przebiega za
każdym razem bez zakłóceń.
Przyszło znienacka. Tak po prostu. Tak, jak wstaje nowy dzień albo jak zaczyna
padać. Albo jak przychodzi powódź, której się nie spodziewamy, nawet jeżeli deszcz uderza o
ziemię przez wiele dni.
Tobiasz zaczął źle się czuć. Zwykłe osłabienie, niby nic. Przychodziłam do niego po lekcjach, żeby
z nim posiedzieć i odrobić zadania domowe, a on po prostu był słaby. Jednak pewnego dnia po
przekroczeniu progu domu Tobiasza poczułam coś, co mnie sparaliżowało. Zupełnie jakby ktoś
oplótł ściany siecią elektryczną, pod bardzo wysokim napięciem. Niemal słyszałam buczenie, groźną
wibrację, która, choć niewidoczna, wyzierała z każdego kąta. Nie musiałam nawet pytać, nie
musiałam widzieć ściągniętej twarzy pani Natalii ani zamglonych oczu pana Piotra, aby wiedzieć, co
się stało. Nawrót choroby, zwanej chłodno białaczką.
Wydarzenia toczyły się szybko, a ja czułam, że choć czas płynie, to jednak jest w tym tykaniu
zegara coś złowrogiego.
I zaczęło się - poszukiwanie dawcy. Trudne, stresujące, paniczne. Rodzina Tobiasza niestety już
została wykluczona. Początkowo siedziałam we wnętrzu tego koszmaru w milczeniu, ale obudził się
we mnie Hulk, który nie chciał być zepchnięty na drugi tor.
Bardzo wczesnym rankiem, kiedy Tobiasz leżał już w szpitalu, zadzwoniłam do drzwi jego domu.
Otworzył pan Piotr, widać nie spał, a może wstał niedawno, nie wiem. W każdym razie wpuścił
mnie i na chwilę usiedliśmy przy stole, jak kiedyś w garażu.
- Chcę jeździć z wami. Do Tobiasza. Nie zostawiajcie mnie.
Mój komunikat był prosty i czytelny dla pana Piotra. Wiedziałam, że nie będzie stawiał oporu, ale
gdyby powiedział „nie”, poszłabym do tego szpitala choćby piechotą.
Szkoła, obowiązki i wszystko inne dla mnie straciły znaczenie. Moja świadomość już wiedziała, że
nie warto zmarnować ani jednej cennej minuty. Każda sekunda była jak diament, więc niecierpliwie
przebierałam nogami w aucie. Milczeliśmy z panem Piotrem, ale to też była rozmowa. Bardzo
wymowna.
Poprzedniego dnia poszłam też do pana od informatyki. Już wiedział o całej sytuacji i tylko położył
mi dłoń na ramieniu.
Usiadłam za komputerem i posłałam w świat maila:
Cześć, Filip,
tu koleżanka Tobiasza. Twój brat znów jest chory, leży w szpitalu. Przyjedź, jeżeli tylko możesz.
Ania
Byłam bardziej niż przekonana, że on odczyta wiadomość i się zjawi. Że zdąży. Nie czułam z tego
powodu niepokoju, bo mój wewnętrzny zmysł wyostrzył się jak brzytwa i potrafił rozróżnić
zagrożenie od rzeczy pewnych i stabilnych.
Kiedy więc jechałam z panem Piotrem, w końcu odezwałam się, przerywając ciszę i potok myśli:
- Panie Piotrze. Pan się pewnie martwi o Filipa. Że go nie ma. - Zerknęłam na niego. Jego dłonie
mocniej zacisnęły się na kierownicy.
- Nie ma z nim kontaktu. Nie ma. - Jego głos zadrżał, więc pospieszyłam z odpowiedzią.
- Jest. My z Tobiaszem mieliśmy. Mailowy.
W tym samym momencie poczułam, jak samochód gwałtownie zwalnia i zjeżdża na pobocze.
Zatrzymaliśmy się, słychać było tylko migacz, tykający i odmierzający cenne sekundy, na których
tak bardzo mi zależało.
- Macie kontakt z Filipem? Od jak dawna? - zapytał ojciec Tobiasza, nie odrywając zaciśniętych
dłoni od kierownicy.
- W zasadzie od kilku miesięcy. Proszę się nie denerwować. Nie mówiliśmy nic, bo on bardzo
rzadko nam odpisuje i nie zdradził ani czym się zajmuje, ani gdzie obecnie przebywa.
Wiemy jednak, że wszystko u niego OK, a poza tym - pisaliśmy mu głównie, co u nas słychać. O
nowym domu, szkole, tak po prostu. Zawsze o państwa pytał.
Migacz nadal tykał, a pan Piotr oddychał ciężko. W końcu spojrzał na mnie, a w oczach miał tyle
bólu, że aż zaparło mi dech w piersiach. Nigdy go takim nie widziałam. Uśmiechnięty mężczyzna,
który zawsze wszystkich wspierał i rozbawiał cały świat, zupełnie zniknął. Jego miejsce zajął ktoś
bardzo wystraszony, kto miotał się jak w potrzasku.
- Panie Piotrze, napisałam do niego wczoraj. On to odczyta i przyjedzie. Albo najpierw zadzwoni,
to pewne. - Powiedziałam to z taką pewnością w głosie, że pan Piotr na chwilę rozluźnił spięte ciało
i oparł się ciężko na fotelu. Spojrzał w sufit i otworzył lekko usta. Starał się cofnąć łzy. Na próżno.
Potoczyły się po policzkach, zdradziecko wpadając pod podbródek i tocząc się po szyi.
Nie opuściłam wzroku. Nie czułam się zestresowana czy zawstydzona. Zbyt wiele się wydarzyło,
aby taka sytuacja mogła nas onieśmielić. Patrzyłam na niego, a on w końcu lekko przechylił głowę
w moją stronę i wykrzywił wciąż rozchylone usta w nikłym uśmiechu.
- Jak mogłem w to wątpić. Jak zawsze przybywasz z odsieczą. Skoro mówisz, że przyjedzie, to tak
będzie. - Po tych słowach znów ruszyliśmy w drogę. Wydawało mi się, że wiadomość o synu dała
panu Piotrowi nową energię. Ucieszyłam się, że choć tyle mogłam zrobić.
Informacja o Filipie poruszyła zarówno jego, jak i panią Natalię. Rozmawiali o tym cicho, kiedy ja
weszłam na szpitalną salę. Dziwne to było miejsce. Spokojne i mało przytulne. Za to Tobiasz na
łóżku doskonale się wpasowywał w klimat. Był blady, wydał mi się kruchy jak nigdy. Od razu przed
oczyma pojawiła mi się scena, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy… Skojarzył mi się wtedy z
patyczakiem, który może zostać porwany przez wiatr.
- Cześć - powiedziałam i usiadłam przy nim.
- Cześć. - Jego głos brzmiał całkiem normalnie, jakby komórek ciała Tobiasza nie toczyła białaczka,
bezczelna i nieustępliwa.
Szpitalne łóżko stało się później czymś w rodzaju osi czasu. Pojawiali się przy nim różni ludzie.
Różne osoby, które przychodziły i odchodziły, cyklicznie. Pani Sabina, ja, rodzice Tobiasza, dalsza
rodzina, a na końcu pan Maksymilian, który przyjechał, poruszony wieścią o chorobie.
Każde z nas się zachowywało się inaczej. Każdy próbował nie obarczać Tobiasza współczuciem i
nadmiarem troski, bo ta postawa bardzo go drażniła. Dlatego właśnie ja zupełnie inaczej podeszłam
do sprawy. Kiedy miał lepsze dni, gadaliśmy o ulubionych książkach, premierach kolejnych części
Harry’ego Pottera (książkowych i filmowych), ekranizacji Władcy Pierścieni. Snuliśmy
wspomnienia o szkole, wakacjach, a nawet plany. Przypominaliśmy sobie pobyty w obozie
rycerskim. Byliśmy sobą, choć w otoczeniu jarzeniowych lamp i dziwnie pachnącego gumolitu.
Gdy Tobiasz miał gorsze dni, czytałam mu na głos. Zaczęłam od pierwszej części Pottera.
- Rozdział pierwszy. Chłopiec, który przeżył - przeczytałam. Tobiasz wyglądał, jakby spał. -
Państwo Dursleyowie spod numeru czwartego przy Privet Drive mogli z dumą twierdzić, że są
całkowicie normalni, chwała Bogu. Byli ostatnimi ludźmi, których można by posądzić o udział w
czymś dziwnym lub tajemniczym, bo po prostu nie wierzyli w takie bzdury *.
* Cytat za: J. K. Rowling, Harry Potter i kamień filozoficzny, wyd. Media Rodzina, Poznań 2000,
s. 5.
Kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam, że się uśmiecha. Więc czytałam dalej, a ta historia znów nas
wciągnęła i oddzieliła od ścian, lamp, łóżka i gumolitu. Zastanawiałam się, ile przygód zdążymy
jeszcze wraz z Harrym przeżyć.
Czas płynął.
Rozdział 27
To była sobota. Ten lepszy dzień. Przyjechałam do szpitala z panem Piotrem. Mama Tobiasza
wróciła do domu, aby się przebrać.
- Idę po kawę - powiedział pan Piotr i oddalił się szybkim krokiem do pobliskiego automatu.
Usiadłam jak zawsze przy łóżku, obserwując Tobiasza. Kruchą istotę z wielkimi oczyma. Między
sobą żartowaliśmy, że wygląda jak Zgredek. Tobiasz mógł być z tego dumny, bo w końcu domowy
skrzat był jedną z kluczowych postaci w serii o słynnym czarodzieju.
Jednak żadne czary ani też żadna moc nie mogła mnie przygotować na to, co miało wydarzyć się za
chwilę. Nagle w drzwiach pojawił się chłopak. Wysoki, z ciemnymi włosami i szaro-niebieskimi
oczyma. Podszedł do nas i stanął niepewnie, wbijając wzrok zarówno we mnie, jak i w Tobiasza,
jakby to, co zobaczył, było zjawiskiem nadnaturalnym.
Czas na chwilę się zatrzymał. Zegar przestał tykać, a ściany zaczęły falować. Wszystkie moje
zmysły skupiły się na postaci przede mną. Nie miałam wątpliwości. To był on. Klaun. Zjawił się tu
osobiście. Kiedy widziałam go nocą w miasteczku, jego rysy były co prawda zakryte przez mrok i
źle zmyty makijaż, jednak nie mogłam się pomylić. Nastała przedziwna cisza, a zdezorientowany
Tobiasz patrzył to na mnie, to na niego. W końcu przerwał milczenie:
- Filip. Cześć, Filip.
Filip. Tak po prostu. Klaun i legendarny Filip zaczęli się nagle zlewać w jedno, jakby dwie połówki
jabłka wróciły do siebie. Kręciło mi się w głowie, musiałam kurczowo trzymać się krzesełka, by nie
osunąć się na podłogę. Byłam równie blada, jak Tobiasz.
W tym momencie do sali wszedł pan Piotr. Na widok syna marnotrawnego mało nie wypuścił kawy
z rąk. Odłożył ją gwałtownie i pochwycił Filipa w ramiona, przyciskając go do siebie, jakby ten
chciał mu się wyrwać. Nie puszczał go przez kilka sekund, a ja dostrzegłam, że opuszki jego palców
aż pobielały od siły uścisku.
- Filip, Filip, gdzieś ty był? Gdzieś ty się podziewał? - wydusił z siebie niskim głosem, zmienionym
przez wzruszenie.
Filip pociągnął go na korytarz. Wyszli, a Tobiasz spojrzał na mnie wymownie.
- To on - wyszeptałam zemdlonymi wargami. - To klaun.
Tobiasz wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
Zrobiło się zamieszanie. Filip wrócił do łóżka brata, wyściskał go. Pan Piotr pobiegł dzwonić do
żony. Ja nadal kurczowo trzymałam się krzesła. W końcu oczy Filipa skierowały się na mnie.
- Cześć, mała. Myślisz, że cię nie pamiętam? - Uśmiechnął się przy tym, a ja już wiedziałam, kogo
przypominał mi ojciec Tobiasza. - Chyba trochę zaniemówiłaś. Ja też tak miałem w pierwszym
momencie. Jakbym zobaczył ducha. A jednak miałem wrażenie, że nie widzimy się ostatni raz. I
proszę…
Podczas tej wizyty nie odezwałam się do niego ani razu. Głos całkowicie odmawiał mi
posłuszeństwa. Na szczęście emocje rodziców Tobiasza były tak silne, że przysłoniły moje rozbicie i
szok. Mogłam w spokoju oddać się swojemu niedowierzaniu.
Potem jechaliśmy we trójkę samochodem, a ja wciąż się nie odzywałam. Filip wysiadł pierwszy i
rozglądał się po posesji. Pan Piotr jednak nie poszedł za nim. Zobaczyłam jego oczy w lusterku.
- I wrócił, jak mówiłaś - powiedział z wdzięcznością, jakby to była moja zasługa.
Wcale tak nie uważałam. - Nie wiem, co ci się stało, może powinno mnie martwić, że tak
zareagowałaś na jego widok? - Zapadła cisza. W końcu pan Piotr odwrócił się i wcisnął twarz
między fotele. - Aniu, proszę, nie strasz mnie - powiedział łagodnie, tym samym tonem, którym
zawsze koił moje rozdygotane nerwy.
Poczułam, jak schodzi ze mnie stres tego dnia. Zaczęłam się trząść, ale udało mi się przemówić.
- Ja już go kiedyś spotkałam, ale nie wiedziałam, że to on. Był… klaunem, w cyrku. On… pomógł
mi wtedy, bo uciekłam ze szkolnej wycieczki. Na jedną noc.
- Mój syn? Spotkałaś go kiedyś jako klauna? - Pan Piotr zamilkł na chwilę i nagle wybuchnął
śmiechem. Pierwszy raz od nawrotu choroby Tobiasza usłyszałam śmiech, który wydawał się
wypełniać jego ciało i rozluźniać wszystkie mięśnie, napięte od wielu tygodni. Te wibracje dotarły aż
do mnie i ja też zaczęłam chichotać, bo w końcu cała ta historia była naprawdę zabawna.
Wysiedliśmy z auta i pożegnaliśmy się. Filip i pan Piotr odprowadzali mnie wzrokiem, a mnie
czekała bardzo długa noc.
Rozdział 28
Podobno niektórzy wstrzymują własną śmierć, czekając. Czekając na kogoś albo na coś i
wyczuwając w jakiś sposób, że warto. Ich ciało może już być słabe, a serce odmawiać
posłuszeństwa, ale oni wciąż trwają, myśląc, jaka to będzie ulga, kiedy ten ktoś w końcu się zjawi.
Tobiasz też tak czekał. Ja to wiem. Chciał zobaczyć Filipa i się pożegnać. Czasem zastanawiam się,
co by było, gdyby Filip jednak nie przyjechał. Czy Tobiasz leżałby w tym szpitalu po kres swoich
dni, do później starości?
Odszedł w nocy. Przy swojej matce, która siedziała zasłuchana w dźwięk aparatury.
Obudziłam się o czwartej rano. Nagle z bijącym sercem poderwałam się z łóżka, łapiąc oddech,
jakby ktoś chciał mi go odebrać. Moje serce tłukło się jak oszalałe.
Ręce mi się trzęsły, kiedy zakładałam buty. Wybiegłam z domu i zatrzymałam się dopiero przy
drzwiach Tobiasza. Chciałam zadzwonić, zapukać, ale zamiast tego nacisnęłam klamkę spoconą
dłonią. Drzwi były otwarte, stanęłam w progu.
Na korytarzu było krzesło, a na nim siedział pan Piotr. W rękach ściskał kluczyki samochodowe.
Patrzył na coś, choć półmrok nie pozwolił mi dostrzec, na co. Powoli skierowałam się w jego
stronę, stając w końcu naprzeciw niego. Zadarł pochyloną głowę i spojrzał na mnie. Wzrok miał
zupełnie zamroczony, oczy rozszerzone, jakby zobaczył coś przerażającego.
Bez słowa, niemal osuwając się na kolana, objęłam go za szyję. Najpierw przygarnął mnie dosyć
sztywno, jakby mnie nie widział, ale po chwili poczułam, jak zaciska ramiona, a
palce kurczowo wbija mi w plecy i w skórę głowy. Zakleszczył mnie tak mocno, że nie mogłam
oddychać.
Zaczął się trząść i nagle z jego przepony, piersi i gardła wyrwał się skowyt. Wstrząsnął nim tak
silnie, że przebiegł mnie lodowaty dreszcz. To dziwne skamlenie przerodziło się w krzyk,
przerywany jedynie chwilami na oddech. Tłumił ten rozdzierający dźwięk w moim barku, niemalże
zatapiając we mnie zęby.
Poczułam się mała, słaba, poczułam, że nie chcę być na tym świecie. Po chwili usłyszałam przy
uchu szept, chrapliwy i drżący:
- Tobiasz. Tobiasz odszedł. Już go nie ma.
Zrobiło mi się przeraźliwie gorąco, a potem nagle niesamowicie zimno. Usłyszałam w uszach
dziwny pisk, który odegnałam głośnym protestem.
Tobiasz. Już go nigdy, nigdy, nigdy nie zobaczę. Już nigdzie razem nie pojedziemy. Już nigdy nie
usiądziemy razem na podłodze, żeby odrobić lekcje. Już nigdy nie przyjdę po niego w drodze do
szkoły. Już nigdy nie przekroczymy razem progu biblioteki. Już zawsze będzie nigdy. Zachłanne,
nieczułe nigdy, które w ogóle nie zwraca uwagi na to, jakie powoduje cierpienie.
Rozpłakałam się. Tak, jak powinno płakać dziecko. Żelazny uścisk pana Piotra ratował mi życie, bo
miałam wrażenie, że całkowicie straciłam czucie, że już mnie nie ma. Po chwili jednak mięśnie jego
ramion zaczęły się lekko rozluźniać. Musiał oderwać mnie od siebie, jak kota wczepionego pazurami
w pień drzewa.
- Muszę jechać. Jechać do Natalii. Zostań, Ania, zostań z Filipem - wymamrotał. Obydwoje
zachowywaliśmy się jak po środkach odurzających. Byłam otępiała. Pan Piotr posadził mnie,
drżącą, na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro. Chwyciłam się kurczowo poręczy.
Ojciec Tobiasza wyszedł chwiejnym krokiem, podnosząc przy okazji z ziemi kluczyki do
samochodu.
Mijały minuty i kwadranse. W końcu usłyszałam dźwięk otwieranych na piętrze drzwi. Filip
schodził ze schodów.
- Ania? Co ty…? - zamilkł w połowie tego zdania. Już wiedział. Podniosłam zapuchnięte od płaczu
oczy i spojrzałam na niego. Wciąż czułam się tak, jakbym pływała na otwartym morzu. Trochę
niedostępna, półprzytomna, ogłuszona.
Siedział ze mną na schodku przez długi czas. Milczeliśmy. Każde oddaliło się myślami, zatracając
niemalże czucie.
Rozdział 29
Przygotowania do pogrzebu pamiętam słabo, jakby wszystko spowiła kojąca, mleczna mgła.
Do kaplicy przyszłam wcześnie. Była tam pani Natalia. Usiadłam koło niej, wzięłam ją za rękę.
Uścisnęła ją mocno, choć nie powiedziała ani słowa. Zaraz potem pojawili się pan Piotr i Filip. Z
czasem zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi. Rodzina. Znajomi. Pani Sabina, pan Maksymilian.
Cała nasza szkoła. Pani Koźmińska, psycholożka, nauczyciel informatyki. Robert Mikulski i Żaneta.
I nawet mój ojciec przyszedł. Na końcu ksiądz.
Na mszy śpiewał szkolny chór. Czułam zapach kwiatów, drażnił moje nozdrza. Słyszałam śpiew,
mimowolnie zastanawiając się nad tekstem.
Być bliżej Ciebie chcę i w śmierci czas,
gdy mnie już będzie krył grobowy głaz.
Być bliżej Ciebie chcę,
to me pragnienie czuj,
bom ja jest dziecię Twe, Tyś Ojciec mój.
Zerkałam na zamkniętą trumnę. Tam był Tobiasz, leżał, zupełnie spokojny. Nieżywy. „A może go
tam nie ma?” - myślałam. Potem nagle czterech mężczyzn wzięło tę trumnę ze sobą, a my
ruszyliśmy za nią. Byłam zdezorientowana i przestraszona. Nigdy nie uczestniczyłam w pogrzebie.
Poczułam, że ktoś mocno mnie przyciska do siebie i prowadzi. To był pan Maksymilian. Obok szła
pani Sabina.
Do cmentarza dotarliśmy po około dwudziestu minutach. Niesamowicie długi korowód, bo przecież
podążało za nami całe gimnazjum. Pan Maksymilian cały czas
obejmował mnie ramieniem, jakby bał się, że zaraz upadnę. A ja się tylko zastanawiałam, co oni
zrobią z tą trumną. Jak oni to zrobią.
W końcu stanęliśmy nad tą dziurą, głęboką, straszną, wykopaną w ziemi. Tobiasz miał zostać jej
oddany. Miała go pochłonąć i już nigdy nie zwrócić do naszego świata.
Ksiądz coś mówił, a ja wpatrywałam się w drewniane pudło, błyszczące w słońcu. Nagle
zobaczyłam, jak czterej mężczyźni zaczynają je opuszczać, stopniowo. Opuszczać Tobiasza. W
ułamku sekundy usłyszałam tąpnięcie, kiedy drewno dotknęło ziemi. Bach-bach. Nie wiedziałam, co
się dzieje, ale musiałam zacząć krzyczeć, bo już po chwili pan Maksymilian wyprowadzał mnie z
cmentarza, szarpiąc się ze mną. Za nim szli pani Sabina i Filip. Uspokajali mnie, przytulali, gładzili
po głowie. A ja mogłam tylko płakać, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. A przecież
wiedziałam, że Tobiasz umrze. Wiedziałam to od momentu, kiedy znalazł się w szpitalu. To jednak
w niczym nie pomagało. Byłam jak natarta solą rana i nikt nie mógł mi pomóc.
Na stypie podeszli do mnie rodzice Tobiasza. Znów przechodziłam z ramion do ramion. Czułam
zapach perfum, smak łez, urywany oddech, tłumiący szloch.
W końcu zapragnęłam uciec. Powiedziałam panu Maksymilianowi, że muszę wyjść. Odprowadził
mnie do domu piechotą, bo z jedynej restauracji w mieście szło się do mnie zaledwie pół godziny.
Kiedy zamknęłam za sobą drzwi pokoju, poczułam potworne zmęczenie. Poczułam też, że nie mam
ochoty nikogo nigdy więcej widzieć.
Część czwarta.
Dojrzałe niebo.
Rozdział 30
Tyle imion. Tylu ludzi było wokół mnie, a jednak przez jakiś czas w głowie dźwięczało tylko jedno.
I pewnie już zawsze będzie.
Tobiasz. Wspomnienie tak żywe i namacalne, jakby wciąż mieszkał niedaleko, jakbym miała wyjść
do sąsiadów i znów zjeść z nim śniadanie przed pójściem do szkoły. Jakbyśmy znów mieli razem
otworzyć Harry`ego Pottera i sprzeczać się o to, kto jest potężniejszym czarodziejem. Jakbyśmy
mieli za chwilę odrobić lekcje, uczyć się albo pisać maila do Filipa.
Upływały lata, czas miał zaleczyć rany i to zrobił. Nie pogrzebał jednak pamięci. Filip mówi, że to
właśnie we mnie Tobiasz jest obecny stale, nieprzerwanie. Nie nachalnie - po prostu Filip ma tą
zdolność obserwacji, przed którą nic się we mnie nie ukryje.
Nawet pani Natalia wydaje się nie wspominać Tobiasza tak często, jak ja. To oczywiście
nieprawda. Choć los tak nas doświadczył i kazał przeprawić się przez morze cierpienia, ta
niewidzialna więź, jaka nawiązała się pomiędzy nami podczas rozmowy w deszczowy, wakacyjny
poranek, pozostała. Za każdym razem, kiedy ją widywałam, wystarczyła jedna wymiana spojrzeń,
aby wspomnienie syna i przyjaciela powróciło. Nie bolesne ani nieprzyjemne. Raczej pełne sympatii
i tęsknoty, która wciąż jest we mnie obecna.
A gdyby Tobiasz żył? Gdzie byśmy teraz byli? On na pewno studiowałby coś mądrego, może
poszedłby w ślady ojca. Zostałby prawnikiem, ale chyba prędzej lekarzem lub wykładowcą. Zawsze
cechowała go cierpliwość, szczególnie w stosunku do tak wolno myślącego ucznia, jak ja. Potem
pewnie miałby fantastyczną pracę, bo zdolni ludzie zawsze się wpasują w rynek. Czasem lubię snuć
takie myśli, wizje tego, co by było. Nie jest to ani nostalgiczne, ani depresyjne. Ja po prostu wciąż
mam swój świat, choć rzadko do niego wchodzę, bo nie mam już przed czym uciekać.
Śmierć nie jest w stanie zatrzymać biegu Ziemi. Jedna malutka śmierć, która we mnie dokonała
spustoszenia, nic nie znaczyła dla świata. Trzeba było w końcu wstać, nauczyć się
na nowo chodzić, spróbować znów patrzeć na niebo i po prostu żyć. Czujnie i ostrożnie, ale żyć.
Rozdział 31
Filip. Nasza historia jest długa, może nawet zabawna, chociaż nie opowiadamy jej zbyt często, bo
słuchacze nie zawsze rozumieją. A my wcale nie chcemy odtajniać każdego rozdziału.
Kiedy zobaczyłam go przy szpitalnym łóżku, pomyślałam tylko jedno: to wciąż jest ten klaun, który
zabawiał mnie opowieściami i podarował książkę na pożegnanie.
W moim życiu, w którym każde drzwi były zamknięte i część z nich trzeba było wyważać siłą,
udało mi się pokochać wielu ludzi. Obdarzyć miłością ufną i prostą, której musiałam się uczyć, bo
nikt wcześniej tak po prostu mi jej nie dał. Ale miłość do Filipa, jakkolwiek ją nazwać, była od
samego początku. Chyba od momentu, gdy usłyszałam nad sobą głos klauna na szczudłach, który
wysypał na moją dłoń garść cukierków. Mieniły się jak diamenty, pamiętam, jak niemal raziły mnie
w oczy… Tamta chwila wciąż jest dla mnie na pograniczu jawy i snu, staram się nie wracać do niej
myślami zbyt często, bo mam wrażenie, jakbym wchodziła w mgłę, która mnie dezorientuje. Czy to
naprawdę był Filip? Czy tak wielki zbieg okoliczności mógł mieć miejsce? Czy to się nazywa
przypadek, przeznaczenie, szczęście? Nie potrafię tego przyłożyć do żadnego szablonu, bo zawsze
coś odstaje, zawsze coś jest niespójne i nie do końca wyjaśnione.
Po śmierci Tobiasza byłam już zupełnie nową osobą. Dorastającą nastolatką. Wciąż mało
atrakcyjną, borykającą się ze śmiercią kogoś wyjątkowo bliskiego i bardzo zagubioną. Samotność
uderzyła we mnie jak rozpędzony pociąg. Spanikowałam, że świat, który budowaliśmy z Tobiaszem
w pocie czoła, po prostu runie. I rzeczywiście, na początku obserwowałam, jak kawałki konstrukcji
upadają z hukiem na ziemię, odsłaniając dawne lęki i problemy. Nikt nie mógł mi pomóc. Ani pani
Sabina, ani rodzice Tobiasza, ani pan Maksymilian. Wszyscy się starali, wychodzili mi naprzeciw,
ale nie ułatwiałam im zadania. Byłam obecna, a jednak oddzielała nas szyba. Przez moment
chciałam nawet znów zakopać się w książkach, w swoim pokoju. Zasypiałam, ściskając w ręku
kurczowo Opowieści z Narnii, tak jak wtedy, zanim poznałam Tobiasza.
Kiedy jednak raz odnajdziesz szlak, kiedy na wysokim niebie pojawią się już inni
ludzie, zawsze wyjdziesz jakoś na prostą. Ja jeszcze tego nie wiedziałam, ale Filip owszem.
Zaczął mnie odwiedzać, bez żadnego pardonu wparowywał do mojego pokoju, nie pytając nikogo o
zdanie. W żadnym wypadku nie próbował zastąpić mi Tobiasza. Czasem siadał na parapecie i
patrzył za okno, nic nie mówiąc. Czasem opowiadał cyrkowe anegdoty, siłą rzeczy przykuwając
moją uwagę. Co ciekawe, zawsze wyczuwał mój nastrój. Kiedy było wyjątkowo źle, po prostu
siedział. Kiedy miałam odrobinę lepszy dzień, zagadywał mnie, przynosił mi książki, zmuszał do
interakcji.
- Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale moi rodzice za tobą tęsknią. To znaczy po ojcu mógłbym się tego
spodziewać, ale po matce… Kiedy z nią rozmawiam, zawsze podkreśla, że wiele ci zawdzięcza,
choć nigdy nie rozwija wątku. Odwiedź ich może kiedyś, bo im też nie jest łatwo. Nikomu nie jest.
Nie skomentowałam tego, ale po jego wyjściu cała noc zeszła mi na rozmyślaniach. Najpierw
przypominałam sobie pana Piotra. Ja też za nim tęskniłam, brakowało mi jego ciepła i wielkiego
uśmiechu na pół twarzy. Filip miał z niego bardzo dużo, choć jego uśmiech nie był aż tak zaraźliwy.
A pani Natalia? Mogłam sobie wyobrazić jej cierpienie. Spełniły się najczarniejsze sny. Z nią też
byłam silnie związana, choć ból po stracie Tobiasza przytłumił na jakiś czas wszelkie inne emocje.
Nazajutrz, bardzo wczesnym rankiem, poszłam do garażu moich sąsiadów. Pan Piotr wsiadał akurat
do samochodu. Ubrany był w garnitur i szary płaszcz. Schudł trochę, ale nie wyglądał źle. Tylko na
głowie przybyło mu nieco siwych włosów. Na mój widok zatrzymał się jak rażony piorunem i wbił
we mnie spojrzenie. W końcu postawił teczkę na ziemi i podszedł do mnie, obejmując mnie tak
mocno, że zabrakło mi tchu. Czułam zapach wody kolońskiej i szybko bijące serce. Było mi ciężko,
ale w tym momencie nie myślałam o Tobiaszu, tylko o tym, że chyba trochę za długo siedziałam w
domu, pogrążona we własnych myślach.
Przypomniał mi się tamten poranek, o czwartej rano. Gdzieś w mojej głowie wciąż brzęczał skowyt,
a potem wrzask człowieka, który nie może zrozumieć, dlaczego Tobiasz odszedł. Przez moment
poczułam ten ból, jaki sączył się z niego, przenikając przez skórę, ubrania, przeze mnie, przez mury
tego domu. Zadrżałam. Nie powinnam go zostawiać. Nie
miałam do tego prawa.
W końcu pan Piotr odsunął mnie na długość ramion i zapytał wprost:
- Czy już wróciłaś?
Uśmiechnęłam się. Wróciłam, cokolwiek miało to oznaczać.
Panią Natalię zastałam w kuchni, sprzątała po śniadaniu. Zawsze jadała z mężem, bez względu na
to, o której godzinie wstawał. Na mój widok zamarła z talerzem w ręku. W końcu jednak
przywołała mnie gestem do siebie i również objęła. Nic nie mówiła, bo tak to już między nami było.
Potem po prostu usiadłam przy stole, a ona zrobiła mi herbatę. Po chwili zajęła miejsce obok mnie,
z kubkiem czarnej jak smoła kawy w ręku. To był pierwszy raz, kiedy pojawiłam się u nich od
pogrzebu Tobiasza.
- Filip cię namówił, żebyś przyszła? - zaczęła cicho.
- Nie. Sama przyszłam. Ale powiedział mi… Mnie też państwa brakuje. Przepraszam. - Mówiąc te
słowa, wcale nie byłam skrępowana. To uczucie w stosunku do rodziców Tobiasza już dawno we
mnie zniknęło. Trzeba było jednak zbić jakoś tę szybę, którą wstawiłam pomiędzy nami, żeby
uciec. - Jak… jak się pani czuje?
- Jakoś sobie radzę. Jakoś… sama nie wiem. Dobrze, że jesteś. Na początku bałam się, że kiedy cię
znów zobaczę, będę się gorzej czuła, ale tak nie jest. Kojarzysz mi się z Tobiaszem, ale… -
uśmiechnęła się delikatnie - chciałam ci powiedzieć, że stanowisz też część naszej rodziny.
Niezaprzeczalnie. Zawsze tak będzie. Bez względu na to, czy będziesz miała kontakt z Filipem, z
nami zawsze możesz i… powinnaś spędzać czas. Dużo o tym myślałam, mam nadzieję, że się ułoży
to wszystko i że ty… po prostu zostaniesz.
Nic nie powiedziałam, ale spojrzałam jej w oczy, uśmiechając się niepewnie. Takie
słowa od niej… to było coś wyjątkowego. Spodziewałam się, że ból skruszy ją i skurczy. Myślałam,
że będzie nieobecna, tak jak moja matka. Ale ona, choć zmęczona i przygaszona, siedziała ze mną
w rozświetlonej bladym świtem kuchni i piła kawę. I powiedziała, że jestem jej rodziną. Czy to była
ta sama kobieta, która przy naszym pierwszym spotkaniu zatrzasnęła mi drzwi przed nosem?
Zniknęły gdzieś proporcje dorosły - dziecko. W kuchni, przed siódmą rano, przy herbacie i kawie,
siedziały dwie kobiety. Każda po przejściach, każda z bólem w sercu. I każda coraz bardziej gotowa
na to, żeby jakoś ruszyć przed siebie, już bez Tobiasza.
- Zrobię ci śniadanie. Idziesz dziś do szkoły?
- Idę. - Nie oponowałam w kwestii śniadania. To było coś tak naturalnego, jakbym faktycznie
przyszła w odwiedziny do rodzonej matki. Po chwili jadłam kanapki, a pani Natalia zaczęła temat,
do którego nieraz wracałyśmy później.
- Filip opowiedział mi o waszym pierwszym spotkaniu. Jeżeli Bóg istnieje, to ma ułańską fantazję.
Ta historia jest tak nieprawdopodobna, że na początku mu nie wierzyłam. Opowiedział mi też o
waszych mailach. I znów wychodzi na to - głos jej się lekko załamał - że zawdzięczam ci
odzyskanie syna.
- Pani Natalio…
- Przecież tak jest! Dobry Boże, powrót Filipa uratował mnie, ocalił mi życie. A więc tak naprawdę
to ty znów podałaś mi rękę, kiedy już miałam się nie podnieść. Uwierz mi, bardzo chciałam upaść i
tak pozostać. Nawet Piotrek nie dałby rady mi pomóc. A zawsze pomagał, nienawidzę siebie za to,
ile razy musiał mnie wspierać.
Po jej policzkach potoczyły się dwie łzy. Otarła je szybko i roześmiała się.
- No, ale to chyba nie jest rozmowa na śniadanie przed pójściem do szkoły. Zrobię ci kanapki,
zabierzesz ze sobą.
Od tego dnia codziennie przychodziłam na śniadanie, nawet w soboty i niedziele. Siedzieliśmy we
czwórkę, czasem w trójkę, jeżeli Filip jeszcze spał. Pan Piotr, pani Natalia i ja. Jedliśmy i
rozmawialiśmy o różnych sprawach. Czasem pojawiało się to imię: Tobiasz. Na początku
wzbudzało panikę i popłoch. Pani Natalii drżały ręce, twarz pana Piotra tężała, ja uciekałam
wzrokiem za okno. Ale musieliśmy się nauczyć o nim rozmawiać. Powiedziałam to na głos. Moje
słowa zawisły w powietrzu. Konsternacja. Cierpienie. Tobiasz - czy to słowo kiedyś straci moc
rozpalonego żelaza, wbijającego się w ciało?
Przy stole panowała wówczas cisza, ale po chwili pan Piotr przypomniał historię, jak to Tobiasz
stracił paznokieć w walce z rycerzem. Podchwyciłam temat i wszyscy się śmialiśmy, zdziwieni
nieco, że tak można. Śmiech nie przychodził łatwo, jakbyśmy wszyscy zardzewieli. Trzeba było
rozruszać kąciki ust i przeponę, by znów pracowały jak należy.
Po śniadaniu pan Piotr ruszał do pracy, ściskając ojcowskim gestem moje ramię. Może nieraz chciał
mnie pocałować w czubek głowy, jak córkę, która ma iść zaraz do szkoły, ale takie zachowania
rezerwowaliśmy na naprawdę wyjątkowe okazje.
Ja zostawałam jeszcze chwilę i piłam kawę z panią Natalią. Zaczęła mi robić rozpuszczalną, z jednej
łyżeczki i dużej ilości mleka. Rozmawiałyśmy, czasem o rzeczach całkiem banalnych, czasem
wspominałyśmy Tobiasza. Filip zawsze nas zostawiał. Powtarzał mi z tysiąc razy, że nigdy nie
widział, aby jego matka wysyłała w czyimś kierunku tak pozytywne wibracje.
Filip podjął w tym czasie studia. Wybrał architekturę. Ze względu na wydarzenia ostatnich miesięcy
został w domu i dojeżdżał samochodem na uczelnię. Wiedział, że jest bardzo potrzebny, także
mnie. Było między nami osiem lat różnicy, choć nikt tego nie zauważał. Ja nie zachowywałam się
jak smarkula, miałam już w oczach zaskakującą jak na mój wiek dojrzałość. Wciąż jednak byłam
tylko gimnazjalistką, która po stracie Tobiasza znów przestała sobie radzić w szkole.
Filip ślęczał ze mną nad książkami. Miał w sobie równie dużo cierpliwości, co Tobiasz, choć o wiele
częściej żartował i wygłupiał się, co po prostu uwielbiałam. Często gadaliśmy. Wychodziliśmy
wieczorem na balkon i prowadziliśmy przeróżne dyskusje. O
życiu, książkach, o jego cyrkowej przygodzie, o Tobiaszu. Nie było w tym absolutnie żadnego
podtekstu, choć już wtedy po prostu go kochałam.
Byłam mistrzynią w ukrywaniu swoich uczuć. Żadnych spojrzeń, westchnień, krępujących sytuacji.
Co więcej, ja nawet nie chciałam, aby między nami coś się wydarzyło. Miłość do Filipa w tym
czasie była dla mnie zupełnie naturalną koleją rzeczy, więc nie zasypiałam z bijącym sercem, nie
czułam się zazdrosna lub odrzucona, nie uciekałam nawet myślą do krainy fantazji. Czułam się
dobrze z tym, że jesteśmy przyjaciółmi. Ciekawa była ta nasza przyjaźń, bo on był studentem, a ja
uczennicą gimnazjum, ale nie można tu mówić o żadnej przepaści. Skoro jego rodzice rozmawiali ze
mną, jakbym była w ich wieku, to co dopiero Filip, który miał nieco ponad dwadzieścia lat.
Jeżeli jego rodzice coś wiedzieli, nie dawali po sobie tego poznać. Myślę, że pan Piotr wyczuł, co
jest grane. Zawsze nadawaliśmy na tych samych falach. Jednak on także uważał to chyba za
normalne, czekał na rozwój sytuacji i jestem przekonana, że był gotów mnie wesprzeć. Nigdy
jednak nie padło na ten temat żadne słowo.
Filip miał sporo z ojca. Zarówno z charakteru, jak i wyglądu. Jego uroda była chłopięca i niesforna.
Włosy co prawda odziedziczył po matce, ale ciepłe, roziskrzone oczy bez wątpienia miał po tacie.
Biła od niego ta sama aura, co niegdyś w miasteczku cyrkowym. Mądrość, przenikliwość i
równocześnie ujmująca empatia, która sprawiała, że miałam wrażenie, jakby znał każdą moją myśl.
Pewnie dlatego nigdy nie potrafiłam przy nim skłamać i dzieliłam się wszystkimi odczuciami. Po
prostu z góry zakładałam, że on i tak je zna. I w sumie nie myliłam się. O, tak, Filip był
fantastyczny i wiedziałam, że będą się za nim uganiały tłumy dziewczyn, ale nie miało to póki co
znaczenia.
Prawie każdego dnia po szkole, zarówno w czasach gimnazjum, jak i liceum, chodziłam do
biblioteki. W tej kwestii nic się nie zmieniło.
Pani Sabina wciąż była, i jest nadal, jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Kiedy ja
wyjechałam na studia, komunikacja stała się już o wiele łatwiejsza. Dzwoniłyśmy do siebie,
pisałyśmy maile, przechodząc z kontaktu półoficjalnego na zupełnie prywatny.
Jednego tylko nie może znieść - tego, że wciąż nazywam ją panią Sabiną. Nic na to nie poradzę. To
jest we mnie tak silnie zakodowane, że wszelkie próby zmiany spełzły na niczym. Do rodziców
Tobiasza (bo zawsze tak o nich myślę…) też mówię z tym dziwacznym przedrostkiem, przywykli i
nie mają mi za złe.
Uwielbiałam przyjeżdżać do domu, najczęściej razem z Filipem, i wyrywać się do pani Sabiny na
całe godziny pogaduszek. Kiedy ja byłam studentką pierwszego roku, ona wyszła za mąż. Historia
tyleż romantyczna, co i trudna, bo jej wybrankiem stał się nie kto inny, jak rycerz z naszego obozu,
poznany podczas wakacji. Nie było im łatwo, ponieważ dzieliły ich kilometry, względy ekonomiczne
i liczne wahania. W końcu jednak udało się. On znalazł pracę w okolicy, podjął decyzję i wizja
wspólnego życia stała się bardzo realna. Kiedy patrzę na nich razem, za każdym razem wraca do
mnie scena, gdy uczyliśmy się strzelać z łuku. Pani Sabina, roześmiana i cała w skowronkach, i ja z
Tobiaszem, wymieniający porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiałby się, wiedząc, że nasza
przyjaciółka poślubiła rycerza, który cały czas jeździ na obozy i nie składa broni.
Systematycznie dzwoniłam także do pana Maksymiliana, który po śmierci Tobiasza mocno mnie
wspierał i otaczał troską.
Oczywistą sprawą było, że pierwsze od śmierci Tobiasza wakacje spędzę u niego, i ta myśl
sprawiała mi przyjemność, choć wiedziałam, że wspomnienie przyjaciela będzie wyzierało z
każdego kąta. Trzeba jednak było się z tym zmierzyć. Poza tym rodzice Tobiasza wybierali się tam
ze mną, więc wspólnie musieliśmy sobie radzić.
Pan Piotr i pani Natalia nawiązali z dziadkiem pani Sabiny silną więź. Zawsze było o czym
dyskutować i co wspominać, a pierwsza wizyta od śmierci Tobiasza upłynęła na cichych
rozmowach po zmroku, kiedy wszyscy uczyliśmy się, jak żyć po tym wszystkim, co się wydarzyło.
Zegar znów ruszył. Zmieniał mnie, zmieniał świat wokół, ale pozostał dla nas łaskawy, jakbyśmy
już wyczerpali swój limit cierpienia i zawodów. Pozwalał mi poruszać się, jak satelicie, pomiędzy
domem rodzinnym, domem Tobiasza i biblioteką. W tym pierwszym
nie spędzałam czasu prawie w ogóle, poza nocami. W tym drugim czułam się dobrze. Swobodnie.
Stanowiliśmy taką ciekawą mieszankę ludzi, społeczność. Rodzinę? Każde z tych słów jakoś nas
określa, ale żadne nie jest pełne. Byliśmy scementowani. Kompletni tylko we własnym
towarzystwie.
Pani Natalia z czasem zaczęła znów się uśmiechać, choć jakaś cząstka niej umarła na zawsze. Pan
Piotr nadal pozostawał moim ideałem i oparciem. Do jego oczu powróciły w końcu dawne iskierki,
a kąciki ust znów rozciągały się szeroko, odsłaniając białe zęby. Filip. Syn marnotrawny, który
zażegnał dawne konflikty i stał się moją bratnią duszą. I ja. Nowa ja, która nie tylko nie chciała, ale
nie potrafiła już szybować samotnie.
Po liceum poszłam na studia. Ja i studia. Ja, którą nauczyciele w podstawówce przerzucali z klasy
do klasy siłą, jak łajno, bylebym tylko nie zalegała w klasie. Ja, której do głowy nie wchodziła nawet
jedna data lub liczba. Ja, którą spisano na straty już pierwszego dnia szkoły. A jednak w
październiku przekroczyłam dumnie próg uczelni.
Przez te wszystkie lata, odkąd poznałam pana Maksymiliana, pisałam. Opowiadania do szuflady,
wiersze, kawałki prozy, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Często były to nieskładne
myśli, nietworzące spójnych historii. W końcu jednak dojrzałam do tego, aby napisać coś więcej.
Coś, co zawsze było w mojej głowie i bardzo chciało wydostać się na świat.
Moja debiutancka powieść była historią cyrkową. Wspomnienie z dawnych lat wciąż pozostawało
dla mnie ważne, ciągle pamiętałam całą gamę barw, świateł oraz huk muzyki, łączący się z brawami
i okrzykami ludzi. Pisanie o tym dało mi radość, słowa płynęły same, pozwalając mi pogrążyć się w
przyjemnej zadumie.
Druga książka była o Tobiaszu. Była dla niego. Pani Natalia płakała, czytając tekst, pan Piotr nie
krył wzruszenia. A ja czułam, po raz pierwszy w życiu, że godnie go pożegnałam.
W dniu mojego ślubu z Filipem niebo było błękitne. Kiedy zadarłam głowę, zobaczyłam, jak bardzo
jest wysokie, za wysokie, aby opanować je samemu. Słońce raziło mnie w oczy, więc musiałam
opuścić wzrok. A wokół mnie znów byli ludzie, ci, którzy zdołali przejść długą drogę, nie okazując
znużenia.
Moje bycie z Filipem przyszło z czasem. Po prostu się stało i nie zdziwiło mnie w żaden sposób. Ja
to wiedziałam i on to wiedział, choć jakaś część mnie, gdzieś na dnie serca, wciąż nie może
uwierzyć, że tyle dostałam od losu. Czasem zdarza się, że ocknę się w środku nocy i mam ochotę
wziąć pod poduszkę Opowieści z Narnii, by zabić dziwną myśl, że kiedyś spokój znów odejdzie.
Filip zawsze się wtedy budzi, choć ja nie mówię ani słowa, ani nawet się nie poruszam. To też mnie
nie dziwi. W końcu wyszłam za klauna, tego, który dojrzał mnie w gęstym tłumie i uratował. Jego
magiczna, niepojęta dla mnie część nigdy nie śpi.
W tej spójnej całości była jednak pewna rysa. Pęknięcie, przez które uciekały moje zbłąkane myśli i
jakaś odrobina mnie, która wciąż czuła korzenie. Niedokończona sprawa, rozdział, który się nie
zamknął i wiał chłodem. Czułam, że muszę coś z tym zrobić. A nawet więcej: czułam, że muszę się
z tym zmierzyć.
Rozdział 32
Często oglądam się za siebie. Przeszłość przypomina znoszony, brzydki tren, który nigdy nie jest
ozdobą, a wlecze się za człowiekiem bez końca. Czasem darzymy go sentymentem, a czasem
marzymy, by go zerwać i zapomnieć. Ja nie chcę zapominać. Nie po to teraz analizuję i
usprawiedliwiam samą siebie. Nie po to walczę o ocalenie wspomnień, które wyciosały mnie, jak
rzeźbę ze szpetnego kawałka drewna. Każdy dzień mojego życia był lekcją, którą różnie
przyjmowałam. Czy mogłam inaczej? Lepiej? Uważam, że nie. Udało mi się odnaleźć w brudnym
świecie, uratować swoje istnienie, schować się w bezpiecznej niszy, ucząc się obojętności wobec
trudu i otwartości wobec namiastki dobra, jaka spotyka nas na drodze. Dzisiaj tak mało jest w stanie
mnie zdziwić. Tak niewiele mnie zaskakuje. Wrażliwość skryta na dnie serca pozostaje dla innych
zupełnie niewidoczna. Trzeba naprawdę mocno uderzyć, aby zadać prawdziwy cios. Dziś dziękuję
za to losowi.
Myśląc o przeszłości, wciąż jednak nie mogę sobie wybaczyć jednej rzeczy. Zapomnienia wobec
moich braci. Nie pociągnęłam ich za sobą, kiedy był na to czas. Wolałam być ptakiem, latać tylko
po swoim niebie, nie chciałam tam wpuszczać nikogo, kto był zbyt blisko. Tak, można mówić: byłaś
dzieckiem, przecież nie wiedziałaś, nie wiń siebie. Ale to bzdura. Dobrze wiem, że wyrzuciłam ich z
głowy, jak balast, który może mnie ściągnąć na dno. Byłam dzieckiem, ale myślącym i uważnie
obserwującym rzeczywistość. Choć dom stał się jedynie legowiskiem, w którym spałam i
zajmowałam się czytaniem książek, to jednak widziałam, jak moje rodzeństwo rośnie i jak zupełnie
nie radzi sobie ze światem. A przecież to takie oczywiste.
Nie. Nie byłam Antygoną, która oddałaby życie za braci, nie bacząc na nic. Jestem nią dzisiaj i
opłakuję w duchu los, który mogłam zmienić. To ciężkie brzemię, które wciąż przypomina mi, że
życie to trudna sztuka, nawet jeżeli złudna codzienność pozwala nam łaskawie przemykać się jakoś
z dnia na dzień, bez uszczerbku.
Najpierw stawiam sobie pytanie: dlaczego przetrwałam? Co dało mi siłę, aby
poszukać własnej drogi i uciec na inne niebo?
Jestem pierworodnym dzieckiem. Rzuconym na głęboką wodę. Mogłam się utopić lub uczepić
czegoś i utrzymywać się na powierzchni, palona słońcem, męczona pragnieniem, czasem
przytłoczona samotnością. Zasłoniłam się jednak wyobraźnią. Uciekłam do świata, który otwierał się
jak pokój życzeń - tylko dla mnie, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Schowałam się wśród
książek, łapczywie wdychając powietrze, dawkując każde słowo jak narkotyk, który zupełnie mnie
znieczulał, dodawał energii. Znalazłam też swojego anioła stróża, który zawsze mnie chronił. Pani
Sabina nie jest dla mnie człowiekiem. Jest chodzącą smugą światła, która przeniknęła do cienia. Jej
wrażliwość i nieprawdopodobna empatia nieraz ocaliły mnie od upadku. To nie przypadek, że
stanęła na mojej drodze. To coś o wiele więcej, dowód na to, że życie jest zbiorem cudów i tragedii,
które krzyżują się i wyznaczają nam szlaki. Mój splótł się z losem kogoś, kto wiedział, jak ze mną
postępować.
Pani Sabina jako pierwsza zaczęła przygotowywać mnie do życia. Gdyby nie ona, nigdy nie
otworzyłabym się na Tobiasza, nigdy nie spróbowałabym wyjść ze skorupy i być sobą.
Tobiasz… To zupełnie inny rozdział i kolejna lekcja, która wiele mi dała. Gdzie bylibyśmy dzisiaj?
To pytanie wciąż kołacze mi się po głowie i jest jedną z wielu myśli, które twardo trzymają mnie na
ziemi. Czasem potrafię zatracić się w gąszczu własnych przemyśleń i wspomnień, bo boję się, że
ktoś zostanie zapomniany, a przecież tyle dla mnie znaczy.
Być może przetrwałam, bo wystarczająco wcześnie udało mi się wygrzebać w błocie ścieżkę. A
potem szłam nią, wspomagana przez dobre duchy. Moi bracia nie znaleźli tej drogi, a ja nie
chciałam, aby weszli na moją. Tak to właśnie widzę.
Kiedy ja kończyłam podstawówkę, Adam i Marek chodzili jeszcze do przedszkola. W czasie, gdy ja
wykorzystywałam wolność na czytanie i uciekanie do własnego świata, oni robili, co chcieli. Matka i
ojciec po prostu dawali im jeść. Nawet nie zawsze byli odbierani z przedszkola, czasem sami
wracali do domu, bo było blisko… W dzisiejszych czasach oznaczałoby to skandal nadający się do
telewizji, wtedy jednak jakoś przymykano oczy.
Myślę, że głównie dlatego, że nie byliśmy bici. Stanowiliśmy rodzinę… grupę osób, które egzystują
koło siebie. Dzieci zaniedbane, ale w gruncie rzeczy zdrowe, i to wystarczyło. Czy to patologia? Nie
wiem, nie lubię tego słowa, nie chcę nas szufladkować.
Moi mali wówczas bracia pożytkowali swój czas na szaleństwo zabawy, jak na dzieci przystało.
Nikt nie mówił im, co mają robić, jak się zachowywać, w co wierzyć, z kim się utożsamiać. Byli
więc bardzo hałaśliwi, gniewni, zawadiaccy. Biegali wiecznie po podwórku i domu, tak ich
zapamiętałam. Przedszkole nie dało im zbyt wiele. Byli urwisami. Raz nawet przyszła do nas
przedszkolanka, ale widząc nasz dom i moich rodziców, zrozumiała, że nic nie może wskórać.
Adama i Marka nie sposób było okiełznać i musiano się z tym pogodzić.
Myślę, że oni dwaj opiekowali się sobą nawzajem, najlepiej jak mogli. Byli w podobnym wieku,
całe życie razem, zawsze bardzo blisko siebie, nigdy nieporóżnieni. Kiedy już podrośli, stanowili
drużynę, choć nie wiem, czy słowo to ma całkowicie pozytywny wydźwięk.
W podstawówce zachowywali się jak diabły wcielone. Trochę ich wtedy obserwowałam, zanim
opuściłam szkołę. Trzymali się w grupie z kolegami. Na lekcjach przeszkadzali. Uwielbiali bezczelne
odzywki wobec nauczycieli. Tak zwana pyskówka była na porządku dziennym. Wezwania
rodziców nic nie dawały (noga mojej matki nigdy nie postała w szkole), więc sytuacja wydawała się
patowa. Nawet nasza pani psycholog rozłożyła ręce.
W gimnazjum moi bracia zaczęli szukać coraz gorszego towarzystwa. Tak się akurat złożyło, że w
naszej mieścinie zawiązał się dosyć silny klub szalikowców, skandujących groźnie miłość do
drużyny piłkarskiej. To byli chłopcy w różnym wieku, ale żaden nie ukończył osiemnastu lat. Ich
horda przemykająca przez ulice wzbudzała lęk. Byli niesamowicie wulgarni, bardzo agresywni i
uwielbiali zaczepiać innych. Gdzie pojawiali się członkowie tej grupy, tam zawsze działo się coś
niedobrego. Stali się nieobliczalni w szkole i poza nią. Wyłudzali pieniądze, czasem kradli. Nie
wpuszczano ich na mecze, ale zawsze kręcili się wokół boiska, mając nadzieję na bójkę. Przy nich
Robert Mikulski wydawał się łagodny jak baranek.
Przyzwyczaiłam się do okrucieństwa kolegów, lecz ta grupa była naprawdę groźna.
Cechowała ją nie tylko siła i bezmyślność, ale także ślepa furia. To byli młodzi ludzie bez celu i
pasji, którzy w grupie znajdowali ukojenie i czuli się panami świata. Tak mi się wydaje… Jeżeli
miałabym użyć słowa „patologia”, to chyba właśnie w tym przypadku. Miejscowa policja dobrze ich
znała, ale wiele nie dało się zrobić. Stanowili zagrożenie, lecz do pewnego czasu nie prowadziło to
do otwartych konfliktów.
Moi bracia, pozbawieni tożsamości społecznej i wzorców, wsiąknęli w nowe towarzystwo z
łatwością. Kto mógł im zabronić? Rodzice nie byli zbytnio zainteresowani ich losem, ja uciekałam,
byłam niedostępna. Nauczyciele mieli związane ręce. A grupa dawała im siłę, organizowała czas.
Tymczasem konflikty klubowe zaostrzały się coraz bardziej. W grę zaczął wchodzić pierwszy w
życiu moich braci alkohol. Szkoła średnia sprawiała, że cały dzień przebywali w większej, sąsiedniej
miejscowości, włócząc się po szkole z grupą i szukając okazji do „zaistnienia”.
Wiem, że brali udział w bójkach. Wiem, że były to potyczki pomiędzy wrogimi klubami. Nie
wiedziałam jednak, że istnieje coś takiego jak ustawka. Do dzisiaj, słysząc to słowo, popadam w
otępienie. Wiele przeszłam, ale świadomość istnienia takiego zjawiska wciąż jest dla mnie jak
abstrakcja wysnuta z najgorszego snu.
To wszystko zmierzało ku tragedii. Albo ku złamanemu życiu, bez sensu i celu. Adam i Marek
znaleźli się w końcu w klasie maturalnej. W ich szkole starano się przepychać uczniów z klasy do
klasy, jeżeli tylko była taka możliwość. Adam był już pełnoletni, Marek prawie. Nie wiem, ile razy
brali udział w ustawkach, bo wolę żyć w nieświadomości. W każdym razie jedna okazała się… tą
ostatnią.
To była szybka akcja, w której ktoś złamał zasady. Miało nie być noży. Tylko gołe pięści, jak
zawsze. Jednak komuś nie wystarczyły. Adam nie pamięta dokładnie każdego szczegółu, bo to było
skupisko ciał i szał emocji. Niespodziewanie nóż ugodził Marka, który
starł się z napastnikiem. Ten chłopak przyniósł ostrze, bo chciał zabić. Jestem tego pewna. Podobno
był bardzo nerwowy, jego wzrok ciągle czegoś szukał, a usta bez przerwy układały się w
niepewnym uśmiechu. Kiedy jednak Marek osunął się martwy na ziemię, uśmiech spełzł mu z
twarzy. Nastała cisza, a zaraz potem przeszył ją dziki ryk mojego brata. Kolejną tragedię dzieliły
zaledwie sekundy. Adam rzucił się na chłopaka z furią, jaka przeraziła wszystkich uczestników
ustawki. Wielcy bohaterowie stali w kręgu i w osłupieniu obserwowali, jak Adam zamienia ciało
mordercy swego brata w miazgę. Bił zapamiętale, nawet kiedy jego ofiara już dawno się nie ruszała.
A potem pozostał na klęczkach, ciężko dysząc nad zwłokami, aż do przyjazdu policji. Nie uciekał,
nie kłamał, dał się zaprowadzić do radiowozu. Nikt mu nie współczuł, jego cierpienie nie zostało
zauważone, w oczach wymiaru sprawiedliwości był mordercą. Wielu świadków, zgodna wersja
wydarzeń. Dwa trupy, ale tylko jeden winny. Winnego winno się zamknąć i tak się stało. Mój brat
poszedł do więzienia. Zamknęli go. Zapuszkowali. Nie wiem, jak jeszcze mogę o tym powiedzieć.
Kiedy to wszystko się wydarzyło, ja byłam już na zupełnie innym etapie życia. Studiowałam. Po
cuchnącej, dzikiej dziewczynce nie było już śladu. Była kobieta, silna, z wyznaczonym celem,
krocząca swoją własną ścieżką. Zadzwonił do mnie ojciec, któremu kiedyś zostawiłam numer
telefonu. Nie sądziłam, że kiedykolwiek go użyje. Widywaliśmy się bardzo rzadko. W zasadzie od
momentu, gdy wyjechałam na studia, nie miałam z rodziną kontaktu. Przyjeżdżałam do pana Piotra
i pani Natalii, ale dom rodziców omijałam z daleka.
Zadzwonił z budki telefonicznej mieszczącej się przy poczcie. W domu rodzinnym nigdy nie
zainstalowano aparatu. Kiedy odebrałam, usłyszałam jego ochrypły, cichy głos:
- Marek nie żyje. Przyjedź na pogrzeb.
Przyjechałam. Z Filipem u boku, który nie musiał mówić ani słowa. Widział, co się działo. Ja nie
przeżywałam śmierci brata. Ja przeżywałam własną winę.
Czuję się winna. Mogłam wtedy, jeszcze zanim poznałam Tobiasza, zająć się nimi.
Mogłam czytać im bajki, organizować wolny czas, brać ze sobą do biblioteki. Mogłam im
opowiadać o tym, czego sama się dowiedziałam. Mogłam uchylić im rąbka mojego świata, który dał
mi schronienie. Nie zrobiłam tego. Wolałam szybować na własnym niebie, a potem zupełnie
odlecieć, daleko.
Długo użalałam się nad sobą. Pewnego dnia Filip powiedział po prostu:
- Został ci jeszcze jeden brat. Pamiętaj o tym.
W jego słowach nie było próby przekazania życiowej mądrości, a tylko to, co zawsze - rada z serca
i wskazówka, która pchnęła mnie o krok do przodu.
Pojechałam na widzenie. Poznać kogoś nowego. Adama, którego tak naprawdę nigdy nie znałam.
Był obcym człowiekiem, który mieszkał ze mną pod jednym dachem. Był kimś, kogo czasem nawet
się bałam.
Więzienie to dziwne miejsce. Czułam się w nim nad wyraz nieswojo, ale z drugiej strony…
stanowiło w jakimś sensie dom mojego brata. W nim spał, jadał, rozmawiał z ludźmi, spędzał dni na
rozmyślaniach. Domyślałam się, że sporo czasu przeznaczał na rozpamiętywanie tego, co było.
Choć był dla mnie kimś nieznanym, wiedziałam jedno: kochał naszego brata, bardziej niż
kogokolwiek na świecie. Tak ja miałam swoje książki, klauna, panią Sabinę, a kiedyś Tobiasza - tak
on miał Marka, którego utracił już na zawsze.
Czekając na niego, zastanawiałam się, co powiedzieć, jak się zachować. Ja, która tak nie lubiłam
kiedyś rozmawiać, która separowałam się od świata i rodziny, miałam teraz zacząć płynną rozmowę
z kimś, kto wiele przeszedł i kto był krwią z mojej krwi. Kiedy przyszedł, rzuciłam mu badawcze
spojrzenie. Schudł nieco. Obcięty był na zapałkę, jak zawsze. Minę miał surową, nieco zmęczoną.
Wystarczyła chwila, abym dostrzegła w jego oczach zwątpienie i gorycz. Jeszcze nie wiedziałam,
czy skierowaną bezpośrednio do mnie.
- Cześć, siostra - zaczął, głosem lekko zachrypniętym, może od papierosów. - Wieki się chyba nie
widzieliśmy.
- Wieki. Adam…
- Słuchaj, tak przyjechałaś, okazjonalnie, czy masz coś konkretnego na myśli? - przerwał mi. Ku
mojemu zaskoczeniu w tych słowach nie czaiła się złość ani nawet pretensje. To było zwykłe
pytanie, wyrażające… ciekawość. A może bardziej zainteresowanie?
- Ja… myślę, że będę przyjeżdżała. Jeżeli tego chcesz - odpowiedziałam z całym spokojem, na jaki
mogłam się zdobyć.
- Jasne, że chcę. Tylko o czym będziemy rozmawiać, bo chyba nie o książkach? Zawsze namiętnie
je czytałaś, całymi dniami. Czasem się zastanawiałem, czy cię tam nie zasypało w tej twojej
twierdzy. Ale tak, chcę, żebyś przyjeżdżała.
- Jasne. Cieszę się… - Uśmiechnęłam się, wciąż niepewna, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. -
Adam. Słuchaj. - Wzięłam głęboki wdech. Czekał i patrzył na mnie. - Nie będę owijała w bawełnę.
Zawiodłam. Jesteś moim bratem, ale mam wrażenie, jakbym pierwszy raz w życiu cię widziała. I…
słuchaj, ja już myślałam, że zerwę z wami, że nie będę miała takiej rodziny, pogodziłam się z tym.
Tak mi było łatwiej, bo zawsze wybierałam to, co było łatwiejsze. Ale już postanowiłam, że tak nie
chcę. Za to wiem, czego chcę na pewno. Chcę mieć brata. I rozmawiać z nim, podzielić się
wszystkim, co mam. Pewnie jest za późno, ale to już twoja decyzja.
Po tych dosyć szybko wypowiedzianych słowach zamilkłam, czując się idiotycznie. Co to w ogóle
był za monolog? Spowiedź? Wyrażenie emocji gromadzonych przez bardzo długie i bardzo trudne
lata? Tylko na tyle było mnie stać…?
- Kurwa, siostra. Późno z tym przychodzisz. Ale, jak to mówią: lepiej późno niż wcale. Jak ci się
wydaje, że o tobie nie myślałem, to jesteś w błędzie.
Poczułam, jak płonie mi twarz. Ja wcześniej o nim nie myślałam. Dopiero śmierć Marka coś
zmieniła, pchnęła mnie do przodu, dała motywację.
- Czasem gadaliśmy o tobie z Markiem. Nasza siorka średnio nas lubi, ale w sumie łatwo nie miała.
Z innej parafii zawsze byliśmy, ty w tych swoich książkach, prawie mieszkałaś w bibliotece. My
sobie znaleźliśmy inną drogę i… wyszło tak, a nie inaczej. - Skrzywił się. Słuchałam go uważnie i
nie dowierzałam. To nie był chłopak z grupy szalikowców. To był młody facet, myślący, ktoś, kogo
się zupełnie nie spodziewałam.
- Opowiesz mi… o Marku? - wyszeptałam niemalże, spuszczając oczy ze wstydem. Bałam się, że
nie będzie chciał o nim mówić. Nie zasłużyłam.
- Siostra, opowiem ci, bo nie ma nikogo innego, kto chciałby słuchać. Pewnie myślisz, że ja nie
mam żadnych, jakbyś to pewnie ujęła, refleksji, ale mam, i to sporo. I ci je wszystkie powiem. Ale
musisz przychodzić. Nie ma już Marka i wszystko się totalnie zjebało. Wszystko jest inaczej i… ja
sam nie wiem, co mam myśleć. Jestem kurewsko zagubiony, ale mam dużo czasu. Może się uda
jakoś z tego wyjść. Kiedyś. I… jesteś ty. Mimo wszystko moja siostra. Tak sobie czasem myślę, że
może jeszcze razem coś kiedyś zrobimy, może kiedyś będziemy jak rodzina. Bo chyba nikt inny nie
będzie się chciał ze mną zadawać. Jestem mordercą, czaisz to? Zajebałem skurwiela, który zabił
Marka. Ale inni mają to w dupie, zawsze będę miał w papierach śmierć tego gnoja. Ale wolę to niż
myślenie, że on kiedyś miałby wyjść na wolność. Kapujesz? - mówił coraz żarliwiej, pochylając się
w moją stronę.
- Adam…
- Mnie chodzi o to, że ty musisz mi powiedzieć, czy jako morderca nadal mogę być po prostu…
człowiekiem. Czy przyjmujesz to, że ja nie mam wyrzutów sumienia ani nic w tym guście.
Zrobiłbym to jeszcze raz, chociaż nie zdołam przywrócić Markowi życia. Jak się z tym czujesz?
Dasz radę?
Płakałam, bo inaczej się nie dało. Nie ze strachu czy z żalu, ale na myśl, że zadano mi takie pytanie.
Proste i trudne równocześnie. Czy dam radę? Co myślałam o kimś, kto zabił? Czy to miało
znaczenie? Tak, wiem - powinno. Ale my byliśmy już w zupełnie innym miejscu. W takim, w
którym pewne granice się przesunęły, odkrywając nową, pustą przestrzeń.
- Adam. Ja bym cię w życiu nie chciała oceniać. Nie mam do tego prawa. Żadnego. Dla mnie jesteś
czystą kartą. Teraz się poznamy i na tej podstawie coś… stworzymy. Nie wiem, co, ale myślę, że
rodzinę. Skoro jest na to szansa, to ja ją wykorzystam. Byłabym idiotką, tracąc ją drugi raz… - I
znowu zdławiły mnie łzy. Okropna kula w gardle, nie do przełknięcia.
- Ania. To się dogadaliśmy. Jedź do domu. Może przywieź mi jakąś książkę. Coś ciekawego chyba
mi polecisz, jako wykształcona siostra mało rozgarniętego brata. - Uśmiechnął się na te słowa, a ja
poczułam, jak w sercu mnie kłuje. To był uśmiech starego faceta, takiego po pięćdziesiątce, który
dużo widział, dużo przeżył i może jedynie patrzeć z politowaniem na młodszych od siebie. Bez
pogardy, ale z myślą: co ty możesz wiedzieć… Z jego oczu, z całego ciała zniknęła agresja. Być
może… to, co zrobił, uwolniło go? Może gdyby zabójca Marka żył, Adam pozostałby szalikowcem,
bez celu, który szuka krwi? Życie za życie. Śmierć za… spokój. Za nowy początek. A kto wie, co
przyjdzie z czasem? Z tą myślą opuszczałam mury więzienia, mając wrażenie, że również dla mnie
jest to teraz część domu. To było mocne postanowienie. Z głębi serca.
Dzisiaj mogę powiedzieć: mam brata. Odzyskałam go. Namawiałam go do czytania. Woziłam mu
książki, starannie dobieram tytuły. Adam nie protestował. Chłonął to, co mu przynosiłam, był
ciekawy. Ciekawy również mojego świata, pełnego książek i innych, bardzo bliskich mi ludzi.
Zmienił się. Stał się o wiele spokojniejszy, czasem wycofany. Wiem, że strata Marka pozostanie
raną na zawsze, ale mimo to połączyła nas jakaś więź. Zdarzało nam się rozmawiać o tym, co
będzie, jak wyjdzie. Na pewno czekało go wiele wyzwań, bo z takim startem w życie ciężko coś
poukładać, ale trzeba było wierzyć, że się uda. Przecież niejedno już znieśliśmy…
Adam był ze mnie dumny. Mawiał: „Siostra, co kończy dwa kierunki studiów, no no! Kto to
widział, żeby w naszej inteligenckiej rodzinie ktoś taki się uchował. Ale to się musiało
tak skończyć, skoro ty książki na śniadanie połykałaś, jak świeży chleb”.
Rzeczywiście, dwa kierunki studiów, piąty rok. Polonistyka i bibliotekoznawstwo. Podobno po
czymś takim miałam mało zarabiać, ale nie przejmowałam się tym. Nigdy nie szłam bezpiecznymi
ścieżkami, każdą musiałam sama wytyczyć i wypróbować. Metodą prób i błędów. Wolałam się
poobijać i upaść kilka razy, niż postępować według wytycznych…
Rozdział 33
Do Adama jeździłam, kiedy tylko mogłam, często towarzyszył mi Filip.
Z moimi rodzicami kontakt był bardzo trudny, ale postanowiłam, że spróbuję go nawiązać. Adam
powtarzał, że mam się o to nie obwiniać, bo są rzeczy, których nic nie zmieni. Uznałam, że skoro
on tak mówi, to tak musi być. Jestem starszą siostrą, ale im dłużej słuchałam Adama, jego
przemyśleń, wrażeń i historii, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, jak wiele mogłabym stracić, nie
pojawiając się w progu jego domu, pełnego współtowarzyszy i więziennych cel.
Odwiedzanie rodziców nie było trudne, skoro wciąż mieszkali przy moich teściach. Paradoksalnie,
nadal zdecydowanie więcej czasu spędzałam z panem Piotrem i Natalią, a nawet z panią Sabiną,
która wciąż pełniła funkcję dyrektorki gminnej biblioteki - mojego domu i azylu.
Siadałam z rodzicami przy kawie. Starałam się coś opowiadać, pytać ich o zwyczajne sprawy.
Mama jak zawsze błądziła gdzieś myślami, ojciec odpowiadał na pytania, czasem poczęstował mnie
jakimś wywodem na temat polityki albo piłki nożnej. Rzadko sam interesował się tym, co u mnie.
Byłam studentką, pracowałam, byłam mężatką. Co więcej można było chcieć wiedzieć? Grunt, że
miałam za co żyć.
Zadawałam sobie pytanie, czy ich kocham. Czy kochałam w przeszłości. I czy będę kochała. Jak
wiele musiałam przemyśleć i przejść, by stanąć przed takim dylematem! I jak wielką siłę musiałam
znaleźć, aby przyznać się sama przed sobą: nie, nie kochałam ich. Nigdy. I to uczucie chyba się nie
narodzi. Więzy krwi w moim życiu miały najmniejsze znaczenie. Ja sama musiałam skompletować
moją rodzinę. Pozbierać tych cennych, kochających ludzi, nauczyć się otwierać przed nimi i brać
to, co mi dawali. A rodzice w całym tym poszukiwaniu zupełnie się zagubili. Nie dali żadnego
sygnału, że chcą być odnalezieni, że warto poświęcić im czas i starania. Gdybym moją energię
zainwestowała w nich, utonęłabym, wciągnięta przez ruchome piaski.
A jednak to byli moi rodzice. Wiedziałam, że spalonych mostów nic już nie odbuduje, ale pragnęłam
mieć chociaż tę namiastkę kontaktu. Nie chciałam kiedyś żałować, że nie próbowałam, bo to
uczucie towarzyszyło mi już w odniesieniu do Adama, choć przecież udało nam się tak wiele
zmienić.
A skoro o rodzicach mowa.
Lubię przysłuchiwać się ludziom. Konieczność obserwowania ich z boku w celu przewidzenia
reakcji na różne bodźce pozostała we mnie już na zawsze. Byłam, jestem i będę obserwatorem.
Często wyłapywałam więc opowieści o teściach. Tych dobrych i tych złych. Tych, którzy niszczą
życie, burzą spokój. Tych, u których trzeba się zapożyczać. Albo i tych, którzy dają jakieś
wsparcie, ale których nigdy nie dopuszcza się zbyt blisko. Każdy ma przecież swoje życie.
Jeżeli ktoś pytał mnie o zdanie w tej sprawie, uśmiechałam się tylko i wzruszałam ramionami. Nie
chciałam mówić, jak jest u mnie. Nikt nie musiał tego wiedzieć. Ja przecież moich teściów nie
określałam tym dziwnym słowem na „t”. Dla mnie to byli od zawsze… rodzice, przyjaciele, osoby
bliskie. Żałowałam nieraz, że mieszkamy w innej miejscowości, choć przecież oddalonej zaledwie o
kilkadziesiąt minut jazdy samochodem.
Odwiedzaliśmy ich bardzo często. Filip nigdy nie musiał mnie o to nawet prosić, bo to ja dzwoniłam
do nich codziennie. Być może jestem jedyną synową na świecie, która chciałaby kiedyś zamieszkać
z rodzicami męża pod jednym dachem.
Pan Piotr i pani Natalia, choć zawsze tytułowani przeze mnie tym dziwnym, oficjalnym
określeniem, niezmiennie stali u mego boku.
Pani Natalia jako sojuszniczka szukała u mnie wsparcia i rady. Zabawne, dziwne, ale
tak było. Czasem potrzebowała milczenia, a czasem chwili zwierzeń. Nauczyła się, że musi dać
swobodę zarówno swojemu synowi, jak i mnie. Ale ja tego nigdy nie potrzebowałam. Wolny ptak
sam się oswoił i polubił przebywanie w jej towarzystwie.
Pan Piotr to wciąż moja opoka, na której się wspieram. Wyciągał mnie na spacery, kiedy tylko
przyjeżdżałam. Filip zawsze patrzył na nas z uśmiechem, kręcił głową i pozwalał nam na te
niewinne przechadzki, podczas których mogliśmy rozmawiać do woli. Zwłaszcza po śmierci pana
Maksymiliana te chwile stały się dla mnie na wagę złota.
Często wspominaliśmy dawne czasy, starając się przywołać nie tyle wydarzenia, co emocje, jakie
nam wtedy towarzyszyły. Zdarzało się, że pan Piotr zdobywał się na nieco ckliwą szczerość, a mnie
miło było słyszeć jego słowa. W takich momentach miałam wrażenie, że cofamy się w czasie, a
sceny sprzed lat stają przed nami jak żywe.
- Pamiętasz, jak przyjechaliśmy z Natalią pierwszy raz do Borów Tucholskich? Prosiłaś mnie
wtedy, żebym porozmawiał z twoim ojcem.
- Pamiętam… - Uśmiechnęłam się. Przypomniałam sobie, jak pan Piotr wtedy na mnie patrzył, z
mieszanką współczucia i uznania równocześnie. Pamiętałam również, jak bardzo mnie to
krępowało. Jeszcze wtedy nie byłam wystarczająco otwarta, aby wiedzieć, jak postąpić w takiej
sytuacji, i co więcej - jak zachować się wobec pana Piotra.
- Powiem ci szczerze, że dla mnie stałaś się moim dzieckiem już po bójce ze szkolnym kolegą.
Kiedy obroniłaś Tobiasza. Zauważyłem to u siebie, kiedy kłóciłem się z rodzicami tego chłopaka i
mało nie rzuciłem się na dyrektora. - Pokręcił głową w zadumie, a potem zachichotał.
„Zabawne, a ja myślałam, że to pani Natalia walczyła wtedy najzacieklej” - pomyślałam.
- Ale kiedy wszedłem do twojego domu… Nie chodzi o to, że był zaniedbany. Bieda nie ma nic do
rzeczy, to nie zbrodnia. Tylko twój ojciec… Mówiłem do niego jak do ściany.
Coś tam burczał, a w końcu zrozumiałem, że nie ma nic przeciw twojemu pobytowi u dziadka
Sabiny. Jakbym mu powiedział, że się do nas przeprowadzasz, to jego reakcja byłaby taka sama.
Czy raczej: brak reakcji. Poczułem wściekłość. Miałem ochotę mu przyłożyć… Nawet nie wiesz, ile
razy rozważałem, żeby tam wparować, spakować twój dobytek i po prostu zostawić cię u nas.
Dzięki Bogu, że mieszkaliśmy wówczas tak blisko…
Pan Piotr i ja szliśmy tak przed siebie, zatapiając się we wspomnieniach.
Tak. Rodzice mojego męża nie są „teściami”. To słowo jest puste, jak nienapełnione naczynie. Oni
są elementem mojego świata. Są częścią mojego oswojonego ja, które długo odnajdowało zarówno
siebie, jak i ich.
Kiedy przyjeżdżając do nich w odwiedziny, próbowałam konstruować relacje w domu rodzinnym,
przewrotny los postanowił jeszcze raz mi pokazać, że nie znam dnia ani godziny, kiedy spadnie na
mnie grom z jasnego nieba.
Pewnego dnia, podczas widzenia, Adam pojawił się z dziwną miną. Uśmiechał się tak, jak kocur,
który właśnie pożarł kanarka i ma z tego powodu nie lada uciechę. Zdziwiłam się, ale postanowiłam
poczekać, aż sam mi zdradzi, co się stało.
- Siostra - zaczął od razu - ty nie uwierzysz, z kim ja tu siedzę.
Z kim, no z kim mógł siedzieć w jednym więzieniu mój rodzony brat?
- Roberta Mikulskiego kojarzysz? Na pewno, przecież spuściłaś mu swego czasu takie manto, że na
nosie ma do dzisiaj zgrubienie. On chce się z tobą widzieć, może zrób mu tę przyjemność, jak
będziesz miała chwilę.
Czy ja kojarzyłam Roberta Mikulskiego? Na samo wspomnienie poczułam najpierw świąd w
dziąsłach, a potem szarpanie w prawej dłoni. Odczucia dziwne, choć ulotne, bo ostatecznie
postanowiłam, że i ten rozdział można zamknąć. Albo dopisać do niego cały akapit.
Kiedy Robert w końcu zasiadł przede mną na widzeniu, zdziwiłam się. Myślałam, że zobaczę osiłka,
z urodą zawodowego oprawcy i dręczyciela. A pojawił się szczupły mężczyzna, który wcale nie
miał wypisane na twarzy, że dostał wyrok za morderstwo. Wyglądał zwyczajnie, przeciętnie, choć
jego ruchy wciąż zdradzały, że pochodzi z dobrego domu.
Siedzieliśmy dłuższą chwilę, mierząc się spojrzeniem. Nie wrogim czy niechętnym - raczej
zaciekawionym. Czekałam, aż się odezwie, bo to on musiał zacząć tę grę.
- W końcu mnie poniosło - padły jego pierwsze słowa. - Tak się wkurwiłem na jednej imprezie, że
kogoś zatłukłem. To było łatwe do przewidzenia. Nawet go nie znałem. Zwykła domówka, znajomi
ze studiów, całkiem miły wieczór. Ale ten agresor w środku mojej głowy, co wył jak syrena,
zaprowadził mnie daleko, aż tutaj. Szkoda, Ania, wielka szkoda, że mi wtedy więcej do łba nie
wbiłaś. - Uśmiechnął się tak gorzko, że aż poczułam ten smak na języku. Nie odzywałam się przez
moment, zbierając rozsypane myśli. Robert Mikulski, który zabił, bo przegrał z własną słabością. A
więc nie tylko mnie zaniedbali pedagodzy, rodzice, wszyscy mądrzy tego świata?
- A co jest teraz? - zapytałam głupio. Myślałam, że nie zrozumie, ale się myliłam. Robert nigdy nie
był idiotą, o czym zapomniałam.
- Teraz jest… zmiana. Walka z agresorem i czas na refleksje… I przykra myśl, że wszyscy się
odwrócili. Noga moich szanownych rodziców nawet tu nie postała. Ludzie ze studiów palcem nie
kiwnęli. Jakby mnie wchłonęła czarna dziura albo jakby wykonano wyrok śmierci.
W jego oczach odmalowała się gorycz. Rozlała się po twarzy, rozszerzając nozdrza i wyginając
usta. Rozpoznałam samotność, żrącą i niebezpieczną, która potrafiła rozłożyć najsilniejszych,
podszczypując ich boleśnie i nie dając spokoju.
Moje rachunki z Robertem Mikulskim były dawno wyrównane. Czysta karta. Nie miałam żalu ani
pretensji o to, że był moim katem. Zbyt wiele doświadczyłam, aby mieć miejsce w sercu na taką
zadrę. Tym sposobem, zupełnie niespodziewanie, w więzieniu miałam już dwie osoby do
odwiedzania. Jedną, która była krwią z mojej krwi, i drugą, która uczepiła się mnie, jak brzytwy, w
niemym krzyku. Robert wołał o pomoc, a ja nie pozostałam głucha. Dlaczego? Bo to po prostu
dowód człowieczeństwa. Wcale nie taki znowu szlachetny i górnolotny. Miałam losowi za co
dziękować i nie żałowałam innym prawa do szczęścia. Ja nie byłam dla Roberta szczęściem, ale
promieniem słońca, który przypadkowo przedarł się przez mrok. Ktoś może nazwać to ironią losu,
dla mnie to jego zrządzenie.
Moje wizyty go uspokajały. Lubił się wygadać. Mieliśmy o czym rozmawiać, nie było nigdy
sztywno lub przykro. A kiedyś nawet usłyszałam słowa:
- Przepraszam. Za tamte lata.
Nie musiał tego mówić, bo byliśmy rozliczeni, a jednak ścisnęło mnie w żołądku. Pomyślałam o
Tobiaszu, posłałam mu kuksańca w myślach. Nie uwierzyłby w takie czary… No, nie uwierzyłbyś,
prawda, Tobiasz?
EPILOG
Lipiec, w tym roku upalny i nieznośny. A jednak przywitany przez nas z ulgą i radością.
Wychodzę z domu pana Maksymiliana. To miejsce duchów. Dziadek pani Sabiny zawsze tu będzie.
I Tobiasz też. Są zaklęci w każdej drzazdze, w każdym milimetrze tych ścian i przestrzeni.
Uwielbiam tu przyjeżdżać.
Na tyłach budynku szykuje się ognisko. Choć zmienili się ludzie wokół niego, ogień zawsze będzie
płonął i tak samo trzaskał, trawiąc drewno. Jest ciepły i bardzo przyjazny. W ogóle się nie starzeje.
Wysoki, bijący łuną płomień pamięta mnie z wakacji sprzed lat. Pamięta Filipa, który później często
tu ze mną przyjeżdżał. Pamięta panią Sabinę i jej męża. Przypomni sobie rodziców Tobiasza,
którzy dojadą później. Pamięta też Adama, który siedzi przed nim drugi raz. Ale dopiero poznaje
Roberta. Oswaja się z jego widokiem, trawi to, co on przynosi ze sobą. Musi przygarnąć go i
uczynić częścią całości. Na razie siedzimy wszyscy w kręgu, w lipcowy wieczór. Gawęda się
rozpoczyna.
Wciąż jestem ptakiem, szybującym na wysokim niebie. To jednak nie jest pusta, wietrzna
przestrzeń. Wiem bardzo dobrze, że samotny lot to tylko próżna czynność, która nic nie stwarza.
Nauczyłam się latać z innymi. Patrzę w przeszłość i wiem, że los podarował mi więcej szczęścia, niż
miałabym śmiałość prosić.
Ścieżki ludzi są poplątane. Rzucone bez ładu, wbrew prawom logiki. Jednak przypadki nie istnieją.
Każdy człowiek na naszej drodze niesie ze sobą nadzieję lub zagrożenie. Trzeba umieć w porę
zauważyć, kto jest kim. I zostać dostrzeżonym.
Lubię, kiedy na moim niebie są inni ludzie. Dobrze ich znam. Są cenni, nie pozwalam im wymknąć
się z rąk. Kiedy latamy razem, nic nie jest w stanie pociągnąć mnie w dół. I to
pozwala mi szeroko rozłożyć skrzydła.