Fiedler Arkady Wiek męski zwycięski

background image

Arkady Fiedler

Wiek męski zwycięski

I. NABIERAM ODDECHU

1. Po wojnie

P

o straconych sześciu latach różnorakiej wojaczki w pierwszej wojnie

ś

wiatowej jesienią 1920 roku, mając dwadzieścia pięć lat, zdjąłem mundur i,

podobnie jak milionom innych wypuszczonych z wojska, przyszło mi zadać sobie
pytanie: I co dalej, młody człowieku?

Wojna wszystko mi okrutnie pokiełbasiła, dawne plany życiowe poszły w

rozsypkę. Po tylu latach przerwy podjąć na nowo studia uniwersyteckie było
niemożliwe. Bo i po co? Żeby zostać profesorem gimnazjalnym jak kuzyn Zenon
Kosidowski kilka lat później? Nie pociągało mnie to. Paskudna wojna! Na domiar
zabrakło mi ojca, który umarł nieoczekiwanie przed kilkunastu miesiącami.

Ale chociaż bez grosza, byłem bogatszy niż tysiące rówieśników,

zdemobilizowanych po wojnie. Bogatszy zapałem, zapasem marzeń, zdolnością do
wzruszeń, niepohamowaną ciekawością świata. Przede wszystkim zaś bogatszy
uczuciem pietyzmu dla ojca. Toteż nie brałem udziału w ogólnym wówczas
wyścigu do państwowych żłobów i stołków, przeciwny tanim splendorom, nie
rozpierany próżnością; ani mi się śniło sięgać zbyt daleko i zbyt wysoko: w tym
samym domu przy Długiej 11, gdzie mieszkaliśmy na pierwszym piętrze już od
piętnastu lat, mieścił się na parterze nasz zakład fotochemigraficzny. Nie
obwijajmy w bawełnę: zakład ruina. Na skutek wojennych przypadłości i
utrudnień ze strony niemieckich władz, żałośnie uszczuplony i zdewastowany,
zakład ledwo zipał.

Ale był spuścizną po ojcu. W przeszłości przez długie lata karmił nas

background image

znakomicie i pozwalał nam kiedyś snuć marzenia o wielkich wyprawach. Teraz,
po wojnie, każdy zakątek w niedużym, czteroizbowym zakładzie przypominał mi
ojca, każdy przyrząd przesiąknięty był jego pracą. Niepojęta moc wspomnień i
tkliwości: już samo przebywanie w zakładzie, dotykanie tych samych
przedmiotów, których ojciec dotykał, sprawiało mi szczególną rozkosz, jak gdyby
tu ojciec wciąż jeszcze przebywał. Więc kochałem zakład; chętnie w nim jąłem się
pracy.

Cudacznej pracy. Wraz z matką stałem się po śmierci ojca właścicielem

zakładu, ale nic z chemigrafii nie umiałem. Więc rzemiosła musiałem uczyć się od
samego zalążka. Sytuacja raczej paradoksalna, bo chłop już pod wąsem we
własnym zakładzie uczył się jak uczeń. Na szczęście pracowało w nim dwóch
dzielnych pomocników, Leon Primke i Antoni Gonią. Więc do nich się
dołączyłem; raźniej im się zrobiło i życzliwie mnie przyjęli. Praca żywo ruszyła z
kopyta.

Polska po wojnach wychodząc z powijaków, zaraz w pierwszych latach

wkroczyła, wiadomo, na drogę burzliwego rozwoju. Jak grzyby po deszczu
wyrastały placówki i instytucje. Na Wielkopolskę i Pomorze byliśmy jedynym
zakładem chemigraficznym, więc można sobie wyobrazić, jak wkrótce waliły się
zamówienia na klisze drukarskie. Harowaliśmy po dziesięć i więcej godzin
dziennie; pomocnicy grubo zarabiali nadgodzinami, a ja miałem najlepszą szkołę.

Małżeństwo z Janką okazało się nad wyraz szczęśliwe. Łączyły nas gorące

uczucia i w całym domu panowała wzorowa harmonia. Ponadto Janka, istota nie
tylko dorodna, ale i nie stroniąca od pracy, wydatnie pomagała mej matce w
prowadzeniu biura zakładu. Tak więc, podczas gdy przedsiębiorstwo nabierało
mocnego rozpędu, w małżeństwie panowała serdeczna miłość, w domu ― zgoda i
przyjaźń.

Ale w trzecim miesiącu mej pracy w zakładzie zacząłem niepokoić się o

zdrowie. Wchłanianie przez dziesięć godzin dziennie oparów cyjanku potasu przy
wywoływaniu negatywów i trawienie klisz cynkowych w wyziewach kwasu
azotowego dawało mi się we znaki, może dlatego, że byłem nowicjuszem.
Przypomniałem sobie kłopoty ojca z płucami i sercem i przedwczesny jego zgon.
Znajomi lekarze i studenci medycyny zasypywali mnie radami, ale
niebezpieczeństwo zatruwania się zwalczyłem dopiero wtedy, gdy wypracowałem
swe własne, pozornie prymitywne sposoby przeciwdziałania: powietrze, ruch,
woda, plaża i słońce.

Około czwartej, piątej po południu, po wielu godzinach tkwienia w

wyziewach, wyrywałem się z domu i żywym krokiem odbywałem codzienny
spacer na plac Wolności. Krocząc ów kilometr ulicami, a zwłaszcza wchodząc na
Podgórną (dziś Walki Młodych), bez przerwy nabierałem ogromnie głębokiego
oddechu, aż w żebrach niemal trzeszczało. Z biegiem czasu takie systematyczne
wietrzenie płuc, powtarzane dzień w dzień, miesiąc w miesiąc przez lata, znacznie
poszerzało klatkę piersiową i potęgowało tężyznę fizyczną. Nabyta w ten sposób
sprawność później bardzo mi się przydała w podróżach.

background image

Spacerów dla samych spacerów nie lubiłem. Więc idąc na plac Wolności

wstępowałem tam do kawiarni „Grandki”, by poswawolić chwilę z przyjaciółmi
lub dać się wciągnąć w gorętsze swary. Kim byli owi bywalcy kawiarniani?
Spotykałem tam resztki przedwojennej cyganerii artystycznej z ochoczym i
zawsze dowcipnym Jankiem Wronieckim na czele, ale także i pierwsze roczniki
studenterii Uniwersytetu Poznańskiego, od której oczekiwałem żywszej myśli i
fantazji.

Natomiast latem z rozkoszą siadałem na odkrytym tarasie kawiarni

„Esplanady" (dzisiejszej „Arkadii”; nie wiem, po kie licho tak ciągle zmieniano u
nas nazwy) i napawałem się rozległym widokiem na plac Wolności, zakończonym
gmachem hotelu „Bazar". Z gapienia się na plac czerpałem dwie korzyści:
oddychanie świeżym powietrzem i patrzenie w dal. To patrzenie w dal mogłoby
mieć walor chwalebnego symbolu, ale wtedy chodziło przede wszystkim o co
innego: o zdrowie oczu. Wzrok mój po kilkugodzinnym wpatrywaniu się przez
lupę w drobniuteńką siatkę autotypijną potrzebował na gwałt wytchnienia. Więc
oto wzrok mój wybiegał teraz w dal, nie siną, lecz różową. Tam na końcu placu
Wolności różowił się w promieniach popołudniowego słońca „Bazar”, hotel
wywołujący równie rzewne wspomnienia jak hotel „Lambert” w Paryżu.

Nie dziwić się, że w kręgu mych najbliższych znajomych coraz mniej było

cyganerii ze „Zdroju”: nie było już uroczej kawalerki Zenona Kosidowskiego przy
ulicy Teatralnej 7, gdzie ongiś bractwo tak chętnie się schodziło, a sam Zenek
obecnie pilnie uczęszczał na wydział filozoficzny Uniwersytetu Poznańskiego. Za
to w naszych kawiarnianych spotkaniach wypływał na pierwszy plan młody
dziennikarz, Apoloniusz Basiński, utykający na jedną nogę chyba od wczesnych
lat, niepospolity magik, czarujący nas swą wiedzą o Ameryce Północnej.
Tamtejszą Polonię odwiedził tuż przed wojną (pierwszą światową) i zaczerpnął
natchnień znad Niagary, a teraz zagorzalec, ni to poeta, ni wizjoner, ni czarownik,
ni fanatyk, oszałamiał nas mirażem swej polskiej amerykańskości. Nucił
„Yankeedoodla”, że można było się rozpłynąć, opowiadał setki historii znad Erie i
Michiganu, upajał nas bogatym Chicago, ale sam był najbardziej odurzony swymi
wspomnieniami. My, olśnieni słuchacze, po pewnym czasie ochłonęliśmy z tego
transu, natomiast Basiński jak gdyby już nigdy całkowicie nie przyszedł do siebie
i nie ocknął się.

Nieustanne opowiadania o amerykańskich, przeżyciach stały się jego

obsesją, może szlachetną, ale dla niego wysoce szkodliwą, bo paraliżowała jego
zdolne pióro. Powinien był napisać książkę i uwolnić się od swej „Ameryki”. Nie
napisał. Znakomity za młodu publicysta jak gdyby zamulał sobie talent, jak gdyby
kierował go na jałowe tory, przez lata zamieniał na zbyt drobne miedziaki. Nie
potrafił przetrwać do końca swych pierwszych, nadmiernych uniesień, chociaż w
dwudziestoleciu między wojnami z powodzeniem redagował w Poznaniu pisma
postępowe.

Nie bez wrażenia czytałem w tych czasach w Dzienniku Poznańskim

odcinki amerykańskich wspomnień Jerzego Giżyckiego. Szczęściarz, w latach

background image

pierwszej wojny światowej przebywał w Stanach Zjednoczonych i tam pracował
jako kowboj na ranczach i jako robotnik w kopalni w stanie Colorado. Bardzo
podobały mi się jego felietony, szedł od nich oddech świata, a już sam temat
fascynował, środowisko geograficzne porywało. Kilkanaście lat później czytałem
to samo powtórnie w jego książce „Chleb i chimera”, wydanej w 1935 roku, i
zrozumiałem, dlaczego opisy amerykańskich przeżyć autora już mnie tak nie
urzekały jak ongiś, gdy czytałem je w odcinkach Dziennika Poznańskiego.
Przecież sam temat był wciąż fascynujący, perypetie autora na „Dzikim
Zachodzie” Stanów Zjednoczonych niezwykłe i barwnie opisane, a jednak już nie
chwytały: książka wyraźnie zdradzała panującą nad opisami nutę gorzkiego
pesymizmu i brak uśmiechu, brak radości życia.

Wydaje mi się, że znakomitemu literatowi, którego ongiś tak lubiłem, los

nie pozwolił rozwinąć się szerzej, rozpostrzeć skrzydeł tak szeroko, jak na to się
zanosiło. Z Afryki, dokąd pojechał w 1925 roku, napisał jeszcze ciekawą książkę
„Czarni i biali", dość głośno komentowaną, ale potem jak gdyby nerwy go
zawiodły i coś się w nim zapadło. Może początki miał zbyt łatwe; był bardzo
przystojny i męski. Tadeusz Breza go lubił i chwalił; pochodzili obydwaj, jak
przypuszczam, z ziemiańskich kół wschodnich kresów. Niełatwo przejść przez
ż

ycie obronną ręką, będąc od samego początku Gary Cooperem czy Gregory

Peckiem. To działało jak szkodliwy narkotyk.

Chociaż mniej było teraz wyjazdów pod dęby rogalińskie i w ogóle w

przyrodę, to jednak kontaktu ze światem zwierzęcym chyba nigdy nie straciłem.
Przypominam sobie nasze wspólne, małżeńskie zaczytywanie się jedną z
pierwszych książek Zofii Nałkowskiej „Moje zwierzęta”. Były to wzruszające
perypetie z domowym zwierzyńcem pannie, autorki i jej siostry, w rodzicielskim
domu pod Wołominem i raz czy dwa razy przy czytaniu przyszło nam, Jance i
mnie, poczuć ze wzruszenia mgiełkę w oczach.

Z jakimże to humorem i tkliwą serdecznością, a także ze świetnym darem

obserwacji, młoda autorka przekazywała nam kaprysy i figle swej domowej
psiarni. Jak gdyby to dziś się zdarzyło, słyszę jeszcze kuszący pomruk psa Morusa
do swego kumpla Półmordka na dworcu w Wołominie:

--- Wiesz co, Półmordku, było nie było, jedźmy do Warszawy.
Więc dwa czworonożne wisusy ukradkiem wpadły do pociągu wśród ciżby

na stacji i pełne zuchowatości wybrały się w świat. W pociągu, ale w innym
wagonie, była ich pani, nasza autorka, jednak mimo to kudłatym śmiałkom
wkrótce zrzedły miny wśród nóg obcych ludzi i wrogiego turkotu pociągu,
oddalającego się z każdą minutą od domu. Opuścił ich rezon, wzrastał niepokój.
Bardzo zdenerwowane, „raz po raz ziewały przepaściście, a każde ziewnięcie
kończyło się jękiem. Stały przy sobie zastrachane, ogłuszone, wciąż ziewające...”

Oczywiście kochająca pani wybawiła psy z tarapatów, a gdy kilka dni

później wszyscy wracali szczęśliwie do domu pod Wołominem, Morus,
filozoficzne mający skłonności, zrozumiał, że wszędzie dobrze, a w domu
najlepiej.

background image

Gdy w trzydzieści lat później miałem sposobność spotkania w Warszawie

Zofii Nałkowskiej, wciąż uroczej i o uderzająco młodych, mądrych oczach, w
trakcie miłej rozmowy przy kawie przypomniała mi się ta jej dawna książka o
zwierzętach. Zacząłem autorce opowiadać o niezatartym wrażeniu, jakie ongiś
czytanie książki wywarło na mnie i na żonie; jak głęboko „Moje zwierzęta”
podbijały wtedy nasze serca i budziły miłość, zwłaszcza do tych dwóch
sympatycznych uciekinierów, którzy dali się ponieść fantazji i skoczyli do pociągu
do Warszawy.

Nagle urwałem opowiadanie, zażenowany i bardzo zdumiony: w oczach

pani Zofii zabłysły dwie serdeczne łzy.

Ale ― by wrócić do roku 1920/21 ― mniej ważne były wtedy dla mnie

książki i czytanie; przede wszystkim liczył się nasz zakład: moja intensywna w
nim praca i jego szybki rozwój. Wchodziłem w zawodowe życie zupełnie tak
samo jak ojciec, który wtedy również miał dwadzieścia pięć lat. Budowałem
niemal od zera, od samego początku. Tak zacząłem spełniać dawną wolę ojca i
spłacać swój dług wdzięczności. Jakie będą następne spełnienia?

Gdzieś w jakiś sposób nabyłem pięć dolarów w banknocie i go sobie

schowałem. W gronie przyjaciół śmiałem się: pierwsza jaskółka przyszłych
planów.

2. W Lipsku

K

oniunktura była świetna w Poznaniu, klisze drukarskie potrzebne w

Polsce, zakład kipiący, więc po półtorarocznej w nim pracy zdobyłem już tyle
wiedzy o fotochemigrafii i tyle grosiwa, że mogłem skoczyć o krok naprzód: do
Lipska na Akademię Sztuk Graficznych.

Wyjeżdżając z Poznania do Niemiec rankiem pewnego dnia pod koniec

marca 1922, miałem szczęście do słońca, tego słońca, które zawsze w
ważniejszych chwilach mi przyświecało; od samego rana nie było chmurki na
niebie i mocne promienie od wschodu napełniały przedział wagonu wyjątkowym
blaskiem. Toteż gdy wyjąłem książkę, daną mi na drogę przez Zenka
Kosidowskiego, i gdy zacząłem ją czytać, wpadłem od razu w zachwyt.

Była to „Noa Noa”, niewielka książka o Tahiti, napisana przez

francuskiego malarza Paula Gauguina, który, mając czterdzieści trzy lata,
wyjechał pod koniec XIX wieku w tropiki na czarodziejską wyspę i znalazł tam raj
swych marzeń jako człowiek i jako artysta. Piękno przyrody i brązowych
mieszkańców Tahiti urzekło jego i ― tak samo mnie, poprzez czarowną książkę.

Gauguina znałem już z literackich ongiś biesiad u ojca i później z rojeń

background image

krakowskich malarzy, gdy w grodzie podwawelskim przebywałem na studiach
uniwersyteckich, więc teraz, gdy on sam przemawiał do mnie słowami swej „Noa
Noa”, z przejęcia i rozkoszy nie mogłem oderwać oczu od egzotycznej książki.

,,... W Faone ― pisał Gauguin o swym wyruszeniu w głąb wyspy w

poszukiwaniu swego losu ― w Faone przed chatą zaczepił mnie jakiś krajowiec:

--- Hej człowieku, co malujesz ludzi! Chodź jeść z nami!
Uśmiech jego był tak zachęcający i łagodny, że nie dałem się prosić.

Weszliśmy razem do chaty, gdzie mężczyźni i kobiety, siedząc na ziemi,
rozmawiali i palili.

--- Dokąd wędrujesz? ― zapytała mnie piękna, czterdziestoletnia

Tahitanka.

--- Do Itia, sąsiedniej wsi.
---Po co?
---Poszukać tam sobie dziewczyny ― po krótkim namyśle odparłem z

uśmiechom.

--- Jest ich dużo u nas w Faone i ładnych. Czy chciałbyś którąś z nich?
--- Chciałbym.
--- A więc, jeśli ci się spodoba, dam ci dziewczynę. Moją córkę.
--- Młodą?
--- Tak.
--- A ładną?
--- Tak.
--- I zdrową?
--- Tak.
--- Dobrze ― rzekłem. ― Przyprowadź mi ją.
Kobieta wyszła.
W kwadrans potem, podczas gdy częstowano nas posiłkiem z bananów

majore, powróciła. Za nią szła młoda dziewczyna. Przez bardzo przejrzysty,
różowy muślin szaty przebijała złocista skóra barków i ramion. Dwa pąki sterczały
czupurnie na piersi. Było to duże dziecko, wysmukłe, krzepkie, o cudnych
proporcjach.

Powitałem ją. Uśmiechnęła się i siadła obok mnie.
--- Nie boisz się mnie? ― zapytałem.
--- Aita ― nie.
--- Chcesz zamieszkać w mej chacie na zawsze?
--- Ehe ― tak. To było wszystko.
Serce mi biło, a dziewczyna z całym spokojem układała na ziemi przede

mną, na dużym liściu bananowym, ofiarowany mi posiłek.

Tehura ― tak się nazywała ― była małomówna, zarazem śmieszka i

melancholijna. Zamieszkała w mej chacie.Po kilku dniach pobytu u mnie Tehura
poprosiła mnie o pozwolenie odwiedzenia swej matki w Faone.

Taki był zwyczaj; więc poszła, by zdać matce sprawę o mnie. Doznałem

background image

uczucia, że ją żegnam na zawsze.

Dni, które nastały, były ciężkie. Samotność wypędzała mnie z chaty, nie

mogłem skupić myśli do malowania. Minął tydzień ― i Tehura wróciła.

Wówczas rozpoczęło się życie w pełni szczęścia. Radość i praca wstawały

równocześnie ze słońcem i jak ono promienne. Złoto lic Tehury nasycało weselem
wnętrze chaty i okoliczny pejzaż. Żyliśmy oboje tak doskonale prości! Jakże
rozkosznie było iść rankiem we dwoje orzeźwić się w pobliskim potoku.

Tehura była raz bardzo rozważna i kochająca, to znów szalona i płocha...”

Jeszcze pociąg nie dojechał do Lipska, gdy książkę przeczytałem do końca.

Długo pozostałem pod jej wrażeniem. Zawiało mocnym powiewem z Wysp
Południowych i niewątpliwie ów nastrój tropikalnej egzotyki opromieniał
wyraźnie cały mój trzymiesięczny pobyt w Lipsku.

Profesorowie i techniczni asystenci przyjęli nader życzliwie

dwudziestosiedmioletniego studenta, który był już właścicielem przedsiębiorstwa,
i nie szczędzili wysiłków, by go wdrożyć w tajniki fotochemigrafii. Szczególnie
cenne było zdobywanie umiejętności, jak wykonywać dobre klisze do druku
trójbarwnego ― główny cel mego pobytu w Lipsku.

Więc profesorowie byli nad wyraz mili, natomiast kierownik biura

rektoratu, stary piernik z czasów cesarstwa, niespodziewanie zmierzył mnie
wrogim spojrzeniem, gdy skromnie poprosiłem o adres Janiny Brejskiej, studentki
na wydziale graficznym Akademii. Nie chciał spełnić mej prośby i zaczął
wypytywać się podejrzliwie, po co mi potrzebny jej adres. Czy zramolały
romantyk myślał, że barbarzyńca z Dzikiego Wschodu chce zgwałcić młodą
rodaczkę albo, będąc anarchistą, zasztyletować córkę toruńskiego wojewody?
Cokolwiek biurokrata myślał, adresu mi nie dał, i do Brejskiej musiałem dotrzeć
inną drogą, okrężną, przez wydziały Akademii.

Janki Brejskiej dotychczas osobiście nie znałem, ale wiedziałem już dawno

o jej istnieniu od Janka Wronieckiego, jej profesora w Wyższej Szkole Zdobniczej
w Poznaniu.

Była urodziwą dziewczyną o ślicznej twarzy i bystrych, ciemnych oczach. I

była urzekającą indywidualnością: młodsza ode mnie o trzy lata, odznaczała się
kulturą ducha, szczerym sercem, bujnym umysłem i głębokim wyczuciem sztuki.
Jednak chociaż pełna żywości i talentu, później w życiu niezbyt dała sobie radę.
Prawdopodobnie nie umiała dość energicznie walczyć łokciami, by skutecznie
przebijać się przez szorstkie opłotki życia; a może zabrakło jej bezwzględności
woli.

Od pierwszych chwil poznania się powstała między nami niezwykła

zażyłość; Janka Brejska była ogromnie bezpośrednia i pełna ujmującej prostoty.
Pomimo że każde z nas już związało się uczuciowo z kimś innym, ona z
narzeczonym w Polsce, ja z żoną, stworzyliśmy tu w Lipsku parę osobliwych
kumpli, bardzo oddanych sobie, a połączonych najszlachetniejszym koleżeństwem
i idealnie czystą przyjaźnią.

background image

Wszystkie chwile, wolne od nauki i snu, przebywaliśmy razem i wtedy

zaraz wpadaliśmy w arkadyjskie nastroje. Taka sielanka, rozciągnięta na całe
tygodnie, strasznie nas bawiła. Odczuwaliśmy rozkosz posiadania różowych
okularów i patrzenia przez nie na siebie i na Lipsk, i lipskie sprawy. Ulice były
nam różowe, różowe domy i parki oraz muzea, sklepy, księgarnie i różowi byli
ludzie, różowe także zagadnienia i nasze myśli. A gdy w pewnej księgarni wśród
reprodukcji Gauguina ujrzeliśmy obraz, nazwany „Arearea” („Wesołe
dziewczyny") z różowym psem na pierwszym planie, na reprodukcji innego
Gauguina zaś różowego konia ― stwierdziliśmy, że to całkiem w porządku.

Rzeka Elstera, złowróżbna w naszej historii, miała tej wiosny mało wody i

była potulna. Na koniu łatwo dałaby się przebrodzić, nie jak owego fatalnego
października przed stu dziewięciu laty, gdy wycofujący się z pola bitwy Polacy
osłaniali w straży tylnej odwrót całej armii Napoleona: osłonili, ale wielu musiało
zginąć w nurtach Elstery, gdy zbyt wcześnie przed ich nosem wysadzono w
powietrze most przez rzekę.

W Rosental, ślicznym lesie podmiejskim, raz po raz wynajmowaliśmy małą

łódkę i wypływali na cichą rzekę. Wypływaliśmy w bukoliczny krajobraz, gdzie
stare drzewa wspaniale odbijały się w rozmarzonej rzece. Było tu tak ładnie i
nęcąco, że któżby uwierzył, iż kiedyś w tych samych nurtach, lecz wściekle wtedy
wzburzonych, o niespełna kilometr powyżej mogła rozgrywać się polska tragedia
księcia Józefa Poniatowskiego i jego żołnierzy? A wierzyć trzeba było.

Nam, Jance Brejskiej i mnie, rzeka była przytulna i odsłaniała tylko

przyjazne oblicze. Nie dopuszczaliśmy do swych myśli przeciwności losu.
Wierzyliśmy w dobry świat.

W naszym lipskim życiu istniały dwie pory dnia. Przed obiadem była

konkretna i diablo solidna nauka w warsztatach Akademii i było wytężone
zdobywanie przeze mnie kunsztu barwnej reprodukcji; po obiedzie zaś nastawało
boskie odprężenie i my, niby rozhukane źrebaki, wypadaliśmy na miasto, by
dawać upust uroczym fantazjom. Ulice często wydawały nam się ulicami Bagdadu
lub Bombaju, a stateczni mieszkańcy Lipska ludźmi z Tysiąca i Jednej Nocy.

Sklepy kraśniały nam jak bazary Wschodu, a rozbrykane nasze pomysły

czasem wypryskiwały daleko w przeciwną stronę, na barwne stepy Patagonii.
Czasem nurzały się w gąszczach puszczy na Borneo śladem celnika Rousseau albo
leciały do brzegów Złotej Bramy w San Francisco nad Pacyfikiem; bywało też, że
zagmatwywały się w bezrzęsych oczach kobiecych aktów Amadea Modiglianiego.

Na widok schludnych wierzb w parku na końcu jakiejś lipskiej ulicy

wybuchałem nagłą uciechą:

--- Patrz, Janko! Same palmy kokosowe!
--- Mylisz się; --- wesoło zaprzeczała Janka. ― To drzewa żakarandy

na Madagaskarze!...

Pewnego dnia okrutnie zaintrygowała nas książka, zauważona w oknie

wystawowym jednej z księgarń, a zatytułowana „Papalagi". Brzmiało to
zagadkowo i potwornie kusiło, a gdy drugi raz tędy przechodziliśmy, porwało nas:

background image

musieliśmy książkę nabyć. „Papalagi” przeszła najśmielsze oczekiwania. Był to
szczyt dowcipnego kpiarstwa, jakaś góra uroczej niby naiwności, śmieszna
przemądrzałość chłopka-roztropka; jakiś wariacki bigos z absurdu i ciętej logiki,
ze spryciarstwa i rzewnej dziecinności.

Książka była jak gdyby spadkobierczynią filozoficznych opowieści XVIII

wieku. Oto prymitywny i prostoduszny, ale niegłupi tubylec jakiegoś odległego
archipelagu na Pacyfiku, może Melanezji, poczciwiec nie znający dotychczas nic
prócz swej wyspy i arcyprostego na niej życia, dostaje się do nowoczesnego
miasta w Europie i tu co krok popada w nieustanne zdumienie. Wszystko, czego
doświadcza w tym otoczeniu, wydaje się prostakowi tak przedziwne i tak głupawo
urządzone, że wywołuje w nim cierpkie uwagi. Czyni je z rozbrajającym
wdziękiem i wciąż się dziwi, to rozśmieszony, to zmieszany lub zabawnie
oburzony. Białych ludzi uważa za niespełna rozumu, bo na przykład sobie na
utrapienie nakładają na nogi, na własną skórę, obcą skórę ze zwierza, żeby było im
ciężko chodzić w butach; albo budują wielopiętrowe chaty, żeby męczyć się
wchodzeniem na górę, kiedy mają dość miejsca obok, by budować niskie chaty,
przy ziemi.

I tak po nitce naiwnych spostrzeżeń krocząc do mniej naiwnego kłębka,

rozbawiony dzikus odkrywa z osłupieniem, że ci biali ludzie mają więcej
dokuczliwych i niemądrych tabu niż jego bracia na wyspie, że zatrzęsienie
bezmyślnych nawyków piekielnie utrudnia życie białym ludziom; że chyba
niespełna
są rozumu, gdy mówią inaczej, a inaczej myślą, i jeszcze inaczej postępują.
Pomyleńcy!...

Autor dowcipnej książki, niezły satyryk niemiecki, którego nazwiska

niestety już nie pamiętam, kazał widzieć dociekliwemu wyspiarzowi tyle
ś

miesznostek w życiu białych ludzi i tak ogromnie im się dziwić, że żartobliwe

zdziwienie i zabawa przenosiły się także na czytelnika jego książki. A przenosiły
się tym bardziej, że przecież dopiero trzy lata upłynęły od zakończenia pierwszej
wojny światowej, niepoczytalnego szaleństwa tychże białych ludzi.

Groteskowe perypetie „Papalagi” wzmagały aurę osobliwych nastrojów,

jakim poddawaliśmy się w owym czasie. Było nam z tym ogromnie dobrze, jak
gdybyśmy wewnętrznie wciąż śpiewali i niewidzialne odprawiali tańce. Wszystko,
cokolwiek przychodziło nam na myśl, a było ciekawe, nabierało od razu cech
kolorowej baśni i stawało się piękne i zuchwałe. Widocznie rozpętanie swawolnej
fantazji stało się jakąś duchową potrzebą i prawdopodobnie było po latach wojny
ostatecznym uwolnieniem się od wojennej zmory. A sprzyjało temu pojawienie się
dwóch cudownych książek, „Papalagi” i „Noa Noa” i last not least, urzekającej
Janki Brejskiej. Urocza dziewczyna okazała się morową towarzyszką i żywo
przyczyniła się do wzniecania fal radości i zapału. Zapału do czego? Niewątpliwie
ów pobyt w Lipsku zamykał jakiś mój okres wojenno-powojenny, a otwierał
nowy, wybuchający bogato- i szczodrze. Człowiek rozwierał coraz szerzej
ramiona i wchłaniał coraz mocniej woń nowego życia.

background image

Gotowało się we mnie coś jak gdyby do wielkiego skoku, ale jakiego

skoku, w jakim kierunku, tego jeszcze sobie jasno nie uzmysławiałem. Chłopięce
marzenia o podróżach, snute ongiś pod dębami rogalińskimi, jeśli się czasem
przypominały, to tylko mgliście i odległe. Za to realna była przedpołudniowa
nauka o kliszach i realne nasze popołudniowe nurzanie się w cudacznych
sielankach lipskich.

3. „Pójdę i tobą!

P

rzed powrotem pod koniec czerwca 1922 roku do Poznania dokonałem w

Lipsku niezmiernie ważnego posunięcia: za pieniądze, zarobione niedawno temu
w zakładzie chemigraficznym, zakupiłem pyszny, nowoczesny gigant-aparat
reprodukcyjny, dalej bajecznie silny obiektyw fotograficzny, także cenne rastry-
siatkówki do klisz trójbarwnych, i te wspaniałości oraz inne podobne sprzęty
postawiły zakład na najwyższym w owych latach poziomie europejskim.

Ale zanim do tego doszło, doznałem, jeszcze w czasie naszej uroczej baśni

nad Elsterą, głupiej przykrości. Między Jankę Brejską a mnie wcisnęła się
chmurka, przelotna i niewielka, a jednak między nami z lekka zazgrzytało, na
chwilę zaś doświadczyłem jak gdyby niesmaku. Przewrażliwienie? Może. Ale
przecież niezbyt to przyjemna rzecz dla poczucia czyjejś choćby najskromniejszej
godności ludzkiej, gdy ktoś obcy chce człowieka krzywdząco poniżyć. Janka od
jakiejś mało subtelnej przyjaciółki z Polski dostała list, pełen niepokoju o sercowe
Janki przeżycia, a spomiędzy wierszy listu wyzierała przestroga, że nie należy
wiązać się z wróblem, jeśli jest się przeznaczoną dla orła.

Przebóg, ani przez ułamek sekundy nie śniła mi się rola absztyfikanta

Janki; nie chciałem być zalotnikiem ani wróblowatym, ani orlim. Dobrze
ś

wiadczyło o naszej przyjaźni, że uszczypliwa troskliwość dalekiej przyjaciółki

tylko nas rozśmieszyła. Wróblowe żądełko rozwiało się bez śladu w
przesłonecznionej atmosferze naszych lipskich dni.

Przywieziony do Polski sprzęt fotochemigraficzny ogromnie się przydał,

zastrzyk nowych urządzeń wybitnie zwiększył wydajność zakładu, podniósł
jakość pracy. Harując znowu niezmordowanie jak koń za dwóch, za trzech, jednak
nie zaniedbywałem spraw zdrowia: letnie niedziele spędzałem na plaży i w Warcie
w Puszczykowie, a pod wieczór w leśnej restauracji „Mandlowej”, gdzie
wpatrywałem się w wierzchołki najbliższych sosen i widziałem wśród różowych
w słońcu konarów zjawy bardzo piękne i podniecające.

Radość życia, w owych miesiącach szczególnie u mnie żywa, doznała

pewnego stłumienia tejże jesieni: zaniepokoił nas wszystkich stan zdrowia Janki,

background image

mej żony. Coś tam nie grało z jej płucami i trzeba ją było wysłać do sanatorium w
Zakopanem. Na szczęście po kilku tygodniach Janka wróciła do Poznania dobrze
podleczona, ślicznie opalona i pełna wigoru.

W połowie grudnia tegoż roku 1922 nowy wstrząs, tym razem nie rodzinny

i na miarę nie tylko Polski, ale świata całego: polityczny fanatyk prawicowy,
malarz Eligiusz Niewiadomski, zastrzelił z rewolweru profesora inżyniera
Gabriela Narutowicza w tydzień po wybraniu tegoż pierwszym po wojnie
prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej. Wyboru dokonano głównie głosami
lewicy i centrum, także mniejszości narodowych, i to rozsierdziło do białości koła
reakcyjne. Zbrodnia pogrążyła Polskę w żałobie, natomiast endecy niemal zawyli
z triumfu i w swym zacietrzewieniu pasowali zabójcę na bohatera narodowego. W
Poznaniu rozprowadzali ulotki z portretem Niewiadomskiego i z gloryfikującym
go podpisem. Było to odrażające i nie ukrywałem wśród znajomych swego
zgorszenia.

Idąc w dawne ślady ojca, prowadziliśmy znowu dom serdecznie otwarty i

niemal co wieczór podejmowaliśmy kilkoro młodych, miłych gości. Byli to
przeważnie studenci Uniwersytetu Poznańskiego, o kilka lat młodsi ode mnie,
których lubiłem dlatego, że spodziewałem się u nich młodzieńczej fantazji i
brawury, wylatującej nad poziomy i mierzącej w życiu siły na zamiary. Ale gdy
pewnego wieczoru wyraziłem dość szczerze swój pogląd na zbrodnię
Niewiadomskiego, uderzył mnie u młodych gości brak właściwego oddźwięku.
Nie byli zadowoleni z mego oburzenia na popełnione morderstwo. Byli
zażenowani, niewyraźnie patrzyło im z oczu.

--- To przecież nie morderstwo! ― któryś z nich mruknął półgębkiem.
--- Więc co, na Boga?! ― żachnąłem się.
--- Zabójstwo...

Ktoś inny jeszcze uzupełnił:

--- Do tego zabójstwo polityczne.
Bardzo mnie to zadziwiło i speszyło.
Zakład fotochemigraficzny dobrze się rozwijał, wkraczając mocno w okres

rozkwitu, popyt na dobre klisze był duży, więc w trzy miesiące później, w marcu
1923, znowu wyjechałem do Lipska na Akademię Sztuk Graficznych, tym razem,
ażeby wejrzeć w arkana czarnej sztuki i poduczyć się drukarstwa. Przed powrotem
do Poznania pod koniec wiosny zakupiłem w Lipsku piękny komplet ―
drukarenkę, której chlubą była potężna tyglówka najnowocześniejszej budowy.
Jak widać, nie zapomniałem swego pietyzmu dla ojca, rzetelnie rozwijając nasz
zakład zupełnie tak samo jak on to kiedyś czynił.

Janka Brejska także przyjechała do Lipska i było nam znowu bardzo dobrze

ze sobą, ale tym razem nie doszło już do tych uroczych szaleństw i wybujałych
rojeń z poprzedniego pobytu. Czyżby „Papalagi” i „Noa Noa” straciły swój urok,
przestały działać? Chyba nie.

Owego lata ogromnie zatęskniłem za przyrodą, marzyłem o niej jak

roślina o słońcu. Zbudziła się we mnie żądza oddychania leśnym balsamem. Jak

background image

nigdy dotąd w ostatnich kilku latach, namiętnie zapragnąłem zapachu
nadrzecznych łąk i chciałem wsłuchiwać się w plusk wody, rozbijanej przez
dziób łodzi. Z chłopięcych, przedwojennych lat świetnie znałem Wartę pod
dębami rogalińskimi i wyżej, pod Nowym Miastem, dokąd zapuszczałem się z
ojcem. Teraz nieposkromioną odczułem potrzebę przebywania nad rzeką także w
górnym jej biegu, bliżej źródła, gdzie Warta była piaszczysta, młoda i niesforna.
I tajemnicza.

Zaraz po powrocie z Lipska poleciłem wprawnemu szkutnikowi w Sieradzu

nad Wartą zbudowanie lekkiej łodzi, mieszczącej wygodnie kilka osób. Nazwałem
ją oczywiście „Janka", a w połowie lipca pojechaliśmy koleją do Sieradza radosną
paczką: był Janek Wroniecki, artysta grafik i najweselszy kumpel; był młody
poeta z Pleszewa Antek Seichter, bosko przystojny medyk Stach Mikołajewski, i
była Janka i ja.

Łódź nasza ― jak później przy okazji będę pisał ― była trwała, pojemna,

kochana i ceniona i mogła nieść nas bezpiecznie chyba na koniec świata. Długa
na cztery metry, o szerokim kadłubie i jednej parze wioseł, szczerze i otwarcie
przyznawała się do chłopskiego pochodzenia; była poczciwym i pożytecznym
czółnem, ale jedynie pod warunkiem, że płynęła z prądem.

Z Sieradza płynęliśmy przez trzy tygodnie z prądem rzeki do Poznania.

Warta, w okolicach Sieradza jeszcze wcale nie uregulowana, była rzeczywiście
ś

liczna; pełna piaszczystych mielizn, z których musieliśmy co rusz ściągać łódkę,

skacząc ochoczo do wody. Za to łąki nad rzeką przedstawiały się mniej ponętnie:
były wyżarte i sumiennie wyskubane, a łajnem okropnie spaskudzone przez
tysiące gęsi, hodowanych w nadrzecznych wioskach.

Jak to zwykle u zielonych zapaleńców wycieczkowych, w pierwszych

dniach wezbranej swawoli i humoru ponosił nas dziarski zapał i tęgo upajało
słońce, a poczciwy Antek Seichter, nasz poeta, frywolił co niemiara i czasem
odwalał cynika:

...Sentymenty trzymaj krótko... W noc majową z prostytutką...
Ale kilka dni później, już poniżej Koła, przygasło rozhukanie, stygła

wrażliwość i następowało zrozumiałe w tych warunkach znużenie; zbyt wielką
dawkę połykaliśmy tlenu. Wszędzie po drodze sypialiśmy u chłopów w stodołach
i mieliśmy dziwne sny od zapachu siana.

Brzegi Warty, tak obfite w łąki w byłej Kongresówce, poniżej Pyzdr stały

się lesiste: ujęte w ramy dorodnych drzew, nabrały malowniczości. I więcej tu
było romantycznych zakrętów rzeki o głębokich dziurach. Przed laty często
przyjeżdżałem z ojcem do tych mateczników na łowienie szczupaka.

W pobliżu Nowego Miasta był w rzece ostróg, przy którym ojciec zdobył

kiedyś olbrzymią rybę. Ponieważ obecnie obozowaliśmy niedaleko tego zakola i
ostrogu, postanowiłem odwiedzić to miejsce; dobrze było trochę podumać o ojcu i
minionych czasach. Towarzyszom oznajmiłem o swoim zamiarze

--- Pójdę z tobą! ― oświadczyła Janka.
--- To nieblisko: przeszło kilometr stąd! ― ostrzegłem ją

background image

ż

artobliwie.

---Nie szkodzi! Pójdę z tobą.
Uradowany ogarnąłem Jankę ciepłym spojrzeniem. Była opalona na brąz;

jej fiołkowe oczy żywo i z ufnością patrzały na świat, a była tego popołudnia
wyjątkowo śliczna i kobieco ponętna. Któżby się domyślił, że przed niespełna
trzema kwartałami Janka rozpaczliwie walczyła o zdrowie płuc w zakopiańskim
sanatorium?

--- Dobrze, chodź! ― zajrzałem jej czule w oczy i serdecznie objąłem

kibić.

Był początek sierpnia. Wybujała dojrzałość lata przenikała słodkim czadem

całą przyrodę. Od mięt i macierzanek szła podniecająca wonność. Włosy Janki od
naszych noclegów mocno pachniały sianem. Upalny dzień odurzał.

Miejsce w rzece i ostróg z pokaźną głębiną zastaliśmy niemal tak, jak je

pamiętałem z dawnych lat. Na chwilę żałowałem, że nie zabrałem wędki na
szczupaka; ale żałowałem tylko chwilę.

Stado jakichś wniebowziętych ptaszków, ukryte w gęstej wierzbinie dokoła

nas, przejęte zuchwałą radością, wyprawiało taki koncert swym ćwierkaniem, jak
gdyby chciało zarazić cały świat swą szczęśliwością. Jakże w tej chwili nie
przytulić do siebie ukochanej kobiety mocnym, męskim uściskiem?

Gdy w kwietniu przyszłego roku urodziła nam się Basia, czasem,

wspominając te słoneczne dni na Warcie, dyskretnym uśmieszkiem pokrywaliśmy
naszą tajemnicę: że rozśpiewane ptaszki przyniosły nam dziecko.

4. Kanion Colorado

P

od koniec lata i jesienią tegoż 1923 roku zaszło kilka wypadków o

pewnym dla mej przyszłości znaczeniu.

Do rąk wpadła mi książka Antoniego Ossendowskiego pt. „Przez kraj ludzi,

zwierząt i bogów” o niedawnych przeżyciach autora w Mongolii w okresie
zawieruchy rewolucyjnej i o krwiożerczym herszcie-komendancie, baronie
Ungern--Sternbergu. Książka, ciekawa akcją i stylem, wciągała czytelnika i
sensacyjnością przypominała najlepsze tomy Karola Maya, z tym, że była
prawdopodobnie autentyczna. Z powodu akcentu polityczno-reakcyjnego książka
stała się w Stanach Zjednoczonych ówczesnym bestsellerem.

Po powrocie ze spływu Wartą, czując jeszcze we krwi słońce i rzekę, w

przystępie junackiego humoru, napisałem list do Kanady, adresując go do nie
znanego mi kierownika stacji kolejowej Canadian National Railways w Prince
George nad rzeką Fraser w Kolumbii Brytyjskiej. W liście zapytałem się, czy jest

background image

możliwy spływ na małym kanu tą rzeką aż do ujścia do niej rzeki Thompson; jakie
byłyby najniższe koszty takiej wyprawy i czy można by upolować po drodze
niedźwiedzia.

Odpowiedź przyszła nieoczekiwanie rychło, serdeczna i wzruszająco

dokładna. Kierownik stacji, miły entuzjasta, sypał mnóstwem praktycznych
wiadomości i radził to, odradzał tamtego; przestrzegał także przed użyciem
motorku przyczepnego, który odstraszyłby liczne w tej dolinie niedźwiedzie.
Koszt takiej wycieczki obliczał na tysiąc dolarów, ale może dałoby się urządzić i
taniej. Tysiąc dolarów wydało się sumą niebotyczną, wobec której posiadane
przeze mnie pięć dolarów kurczyły się do śmiesznego ziarenka i raczej do
symbolu-talizmanu, czym w istocie były. Ale mimo to życzliwa odpowiedź nie
znanego Kanadyjczyka bardzo nas ucieszyła, zarówno mnie, jak i przyjaciół-
biesiadników wspólnych naszych kolacji. Czytaliśmy ów list, jakby to był
wspaniały poemat, zdolny zapalić wyobraźnię i pobudzić zuchwałe marzenia,
których ― rzecz prosta ― poważnie nie braliśmy. Przede wszystkim ceniliśmy
list jako dokument wzruszającej serdeczności dalekiego człowieka z innego
ś

wiata.

Czy list pozostawił we mnie jakieś głębsze ślady? Nie sądzę. Natomiast

krótko potem przeczytana książka o rzece Colorado bardzo mnie przejęła. Stała się
wydarzeniem niemal przełomowym, jakimś objawieniem.

Wielki Kanion rzeki Colorado w Stanach Zjednoczonych zdobywał

wówczas wszechświatową sławę dzięki monumentalnemu pięknu, a głośny
podróżnik Sven Hedin uznał go za „największy cud przyrody". Kanion wrzynał się
w skalisty krajobraz wąwozem głębokim do półtora kilometra. Strome ściany,
widziane w pogodny dzień, co chwila bajecznie zmieniały swój blask i kolory.
Pod zachód słońca wszystko nabierało szczególnie zuchwałych barw, przeważnie
jaskrawej czerwieni. Wówczas niektóre skały wyglądały, jakby składały się ,,z
czystego rubinu, od środka rozjaśnionego ogniem podziemnego pieca" ― według
słów Svena Hedina.

Na samym spodzie kanionu burzliwa rzeka Colorado, sprawczyni

gigantycznej czeluści, rwała z szybkością do trzydziestu kilometrów na godzinę,
tworząc karkołomne progi, wodospady i wiry. Tu na dole, na ciasnych pólkach
wśród skał wtłoczonych, zapomniani przez świat żyli Indianie, nieco inni niż
Hopi, Navaho czy Apacze, grasujący na pustynnym płaskowyżu między Górami
Skalistymi a Sierra Nevada. Nadrzeczni mieszkańcy z Wielkiego Kanionu prawie
nigdy nie wytykali nosa na wierzch; w swym przepastnym padole rodzili się i
umierali, żyli i swoiste tańce odprawiali, nieustannie mając huk rzeki w uszach, a
prostopadłą ścianę nad sobą.

Dopiero w latach sześćdziesiątych XIX wieku biali ludzie ― Amerykanin

White, w dwa lata później zaś J. W. Powell, szalony major jednoręki ― wdarli się
w tę gardziel, a Powell całe czterysta kilometrów kipieli przepłynął żywy
na kruchym kanu. O swej wyprawie wydał książką w 1875 roku.

Otóż ta właśnie książka, opracowana w pół wieku później w przekładzie

background image

niemieckim, wpadła mi do ręki jesienią 1923 roku i do głębi mnie poruszyła swym
niespodziewanym ubóstwem.

W owe lata tuż po pierwszej wojnie światowej Wielki Kanion zażywał

największej sławy. Sławy piekła i raju. Fenomen natury, słusznie reklamowany
przez Jankesów, budził wyobraźnię setek tysięcy ludzi na całym świecie, i dlatego
niemiecki tłumacz książki Powella, chwytając wiatr w swe żagle, podjął się pracy.
Ale wykonał ją nieudolnie. Temat był rewelacyjny, natomiast słabawy opis nie
dotrzymywał mu kroku. W niemieckiej książce niby o wszystkim była mowa:
o zuchwałości jednorękiego wojaka, o dzikiej rzece, o nadrzecznych Indianach,
ale w potoku nieważnych szczegółów i pseudosportowego pustosłowia wszystko
to jakoś mdlało, bladło i zacierało się. Tracił na tym właściwy obraz: obraz
niesamowitej dzielności jednego człowieka, upiornej wściekłości rzeki,
niepowtarzalnego piękna brzegów i tajemniczości Indian, odciętych od świata.

Książka, a raczej słabość jej, dziwnie mnie obruszyła. Dziwnie, bo zaczęło

mnie gniewać, że dwóch niezgrabiaszów literackich, autor i tłumacz, który książkę
przerabiał, mogło do tego stopnia zmarnować tak świetny materiał. Czułem
zakłopotanie i jednocześnie popadałem w cudaczne wzruszania. W ferworze
przemyśliwałem, jak sam napisałbym o przeżyciach Powella. Niecierpliwe pytania
cisnęły mi się do głowy. Co musiał odczuwać dziarski szaleniec, zaglądając
ś

mierci w oczy na każdym z tych dwustu piekielnych wodospadów? Mijając

najpiękniejsze skały świata, czy doznawał ich uroku i w jakim stopniu? Czy
rozumiał niezwykłość Indian, zamkniętych od pokoleń w niesamowitym kanionie?
Jakże różnić się musieli od wszystkich innych ludzi, żyjących swobodnie u góry
na płaskowzgórzu!

Przez pewien czas sprawa nie dawała mi spokoju; aż dziw, jak mnie

przejmowała. Był to niewątpliwie trans twórczy, jakieś pragnienie improwizacji.
Widziałem oczami duszy inną książkę o Colorado, oczywiście nie istniejącą,
budowaną w myślach, bardziej emocjonującą. Wpadałem w zapał. Jakże żywo
uzmysławiałem sobie każdy szczegół tej dzikiej przygody!

Dopiero po kilku tygodniach uspokoiłem się; ochłonąłem. Czyżby wtedy, w

ową jesień 1923 roku, rodził się literat-podróżnik? Był to urzekający wybuch,
trwał niedługo, a potem wszystko znowu wróciło do dawnego trybu.

5. „Przez wiry i porohy Dniestru"

M

iłe wrażenia udanego spływu na Warcie, a następnie przeżycia z dziwną

książką o Kanionie Colorado pobudziły nie przeczuwane apetyty. Odezwała się
fantazja, rozigrały się mięśnie, płuca i wszystko to łaknęło nowych przeżyć:

background image

wyłonił się kuszący Dniestr. Dniestr tajemniczy, czarnomorski, historią
nabrzmiały, egzotyczny, akermański. Była to wyższej kategorii rzeka, nie nasza
bliska, pospolita Warta.

W kwietniu przyszła na świat Basia i pierwszą moją pracą, jaką

własnoręcznie wykonałem w naszej drukarni, było mozolne zestawienie
czcionkami serdecznego powitania córki: ku wzruszeniu Janki i mej matki ― sam
wydrukowałem kilkadziesiąt matrykuł na brystolu.

W tym czasie kazałem zbudować drugą obok „Janki” łódkę, nazwaną, rzecz

prosta, „Baśką”. Wąska a długa, o żelaznych skutingach, „Baśka” przeznaczona
była w planach do wycieczek rzecznych pod prąd, jednak po wybudowaniu
okazała się równie ciężka jak „Janka” i przytłumić musiała swe górnolotne
ambicje.

Pod koniec lipca 1924 roku rozpoczęliśmy od Sambora naszą wycieczkę po

Dniestrze. Zabraliśmy obydwie łodzie, a było nas czterech przyjaciół: Janek
Wroniecki, Czesław Rosochowicz, medyk Lech Tylgner i ja, do których później
przybyli Henryk Zgliński i medyk Alfons Mierzejewski. Uzbrojeni byliśmy w
namioty, koce, wędki, młodzieńczą przedsiębiorczość i głód wrażeń. Po miesiącu
dobiliśmy do Zaleszczyk, podobni do sytych pszczół, upojeni miodem, jakim
obdarzali nas: Dniestr i ludzie nad Dniestrem żyjący; na przykład o mieszkańcach
Kijowa, państwu Biedermanach i ich dwóch uroczych córkach ― nigdy już nie
zapomnimy.

Wycieczka ta spełniła niewątpliwie ważne dla mnie zadanie. Jeśli doniosłe

rzeczy w życiu ludzkim podlegały żelaznym prawom rozwoju, to ten mój Dniestr
był jakimś kamieniem milowym, jakąś stacją przejściową, niezbędnym ogniwem,
dla spraw, które nadejść miały w przyszłości. Przeznaczenie okropnie powoli
dojrzewało we mnie, ale dojrzewało niezachwianie.

Owa wyprawa dniestrowa tak świetnie nam się powiodła, tyle było tam

zapału i radosnych uniesień, że po powrocie do Poznania nie wytrzymałem i
zabrałem się do pisania. Oto po wieloletniej przerwie poważniej chwyciłem za
pióro. Spisywałem wrażenia na żywo, po prostu, niewyszukanie, bez
wygórowanych ambicji, bez pretensji. Zapamiętały włóczęga, jakimś srogim
bakcylem zarażony. Nie literat to pisał, lecz wędrowiec, którego ogarnął w
przystępie dobrego humoru nieposkromiony kaprys, by rzeczne nastroje przenieść
na papier.

Pisałem w chwilach wolnych od pracy, a po kilku tygodniach, dopłynąwszy

w książce do Zaleszczyk kreśliłem oto ostatnie słowa: „Słońce właśnie zachodziło.
Niebo stało w, krwawych ogniach; orgia postrzępionych chmur; pełnych olśnień,
purpury i złota... Takie było królewskie pożegnanie Dniestru”.

Pisane ustępy czytałem przyjaciołom. Chwalili, ale częściej wytykali,

poklepywali po plecach, pouczali; najwięcej poklepywali, bo byłem przecież
właścicielem zakładu chemigraficznego, a nie człowiekiem pióra. Osłupieli, gdy
zapowiedziałem, że to, co napisałem, chciałbym wydrukować jako książkę.
Drukarnia nasza stała na razie bezczynna, więc nabyłem kilka kompletów

background image

czcionek, Janek Wroniecki wykonał rysunki i książką wydrukowałem, ozdobioną
nieźle barwną okładką i reprodukcjami fotografii z wycieczki.

Zanim wziąłem ją do druku, przedłożyłem jej maszynopis do krytycznego

wglądu Stanisławowi Pawłowskiemu, profesorowi geografii na Uniwersytecie
Poznańskim.

On, przyjaźnie mi usposobiony, ku mojemu zdziwieniu serdecznie mnie

zachęcił. Na marginesie pierwszej strony maszynopisu napisał tych kilka słów:
„Winszuję; poezja zaślubiona geografii. Nie wahać się!"

Więc losowi rzuciłem rękawicę.

Przez wiry i porohy Dniestru” arcydziełem trudno było nazwać. Zdarzały

się w książce skazy i niedociągnięcia, znamienne dla pierwocin, miejscami
chropowatość stylu raziła czujne ucho, a tu i ówdzie wkradały się nieopatrzne
germanizmy. A jednak przy całym zmyśle samokrytycznym i zastrzeżeniach, jakie
po pewnym czasie człeka piszącego nawiedzały, rzecz wydawała mi się niezła,
wcale przyzwoicie trzymała się kupy; miała wyraźny koloryt. Wszystko, co mniej
więcej chciałem wygaworzyć, znalazło swój wyraz w książce.

Był Dniestr i byli ludzie, wyłaniała się przyroda i wyraziście przezierały

nastroje nadrzeczne. Od czasu do czasu popadałem w zadumę.

W Samborze Dniestr był jeszcze chłystkiem, potem szybko mężniał, stawał

się olbrzymem. Był przeważnie przyjacielem, czasem wrogiem, rzadko kiedy kimś
obojętnym; raz po raz fanatykiem, bijącym o skałę, to zachłannym wojownikiem,
porywającym kawały brzegu; na wodospadach cholerykiem. Prądy gdzieniegdzie,
jak nam się wydawało, wyprawiały piekielne harce.

Rzeka wywabiała przed nami mamidła wyobraźni. Gdy patrzyliśmy z łodzi

na brzeg, coś nas przedziwnie porywało. Widzieliśmy jak gdyby baśniowe
przywidzenia, zaludniające łąki i gaje; domyślaliśmy się cudów.

W okolicach Lasu Kredowego, jeszcze na długo przed przybyciem do

Halicza, ujrzeliśmy na szczycie nadbrzeżnej góry istny cud: maleńką cerkiewkę,
przyczepioną do skał jak gniazdko. Była otoczona zewsząd kamiennymi stokami i
wzniesiona chyba dla aniołów, bo jacyż ludzie szliby tak wysoko?

Może dlatego, że tak pochłaniani walką z wrogim nurtem rzeki,

powitaliśmy ów wzruszający klejnot na górze z uczuciem wdzięczności. A
Dniestr? W tym miejscu przerzucał się przez dolinę i pełzł do stóp góry, na której
stał kościółek: to jak gdyby rozpieniony poganin korzył się przed świętością
maleńkiej cerkiewki.

A o załogach, o naszej szóstce, cóż można było powiedzieć? Wpuszczone

do jednej klatki wilk, niedźwiedź, tygrys i lew były jagniętami w porównaniu z
naszą gromadką, gdy od czasu do czasu wpadaliśmy w ferwor kłótliwych
wybuchów. Najczęstszym powodem było odmienne pojmowanie zasad żeglugi.
Takie przyjacielskie kłótnie przeważnie powstawały przy złej pogodzie. Z
nastaniem słońca cichły spory i wesoło śmialiśmy się z siebie, niepoprawnych
zawadiackich kogutów.

Którejś nocy, z soboty na niedzielę, zbudził nas ludzki gwar na rzece, więc

background image

kilku nas wstało i siadło nad wysokim brzegiem, gapiąc się na wodę i na różowy
rąbek brzasku nieba na wschodzie. Przez rzekę właśnie przepływała na promie
liczna gromada, która nas zbudziła, a było tam kilkunastu podochoconych
parobczaków i tyleż rozbrykanych dziewuch. Wracali z zabawy i mieli na promie
kilku grajków. Ci rżnęli od ucha, a junacy na promie puszczali się z bogdankami
w tan.

W pewnej chwili wydało nam się, że to czasy Chmielnickiego, że to jakaś

wataha jego Zaporożców; idąca na podbój że to postacie z innego wieku, nie
skarlałe nędzą, lecz buńczuczne, lecz zuchwałe, oddane zabawie i żądzy
bohaterskich czynów. Czynili wrażenie śmiałków, sięgających po życie silnym
ramieniem; więc oto i teraz ramionami opasywali swe roześmiane dziewki.
Dniestr, świt i my byliśmy świadkami tej ochoczej sceny.

Gdzieś w okolicach Żórawna naszły mnie osobliwe myśli, które wydać się

mogły zwiastunami dalekiej przyszłości, jaka mnie w życiu czekała; były jakby
zapowiedzią mych późniejszych podróży. U schyłku pewnego dnia,
naładowanego dniestrowymi przeżyciami, zastanawiałem się nad tym, czym był
globtroter. I z pasją zacząłem rozgrzebywać fascynujący temat.

Przede wszystkim ― przychodziło mi do głowy ― był to potomek

wszystkich zdobywców świata. Lecz misję miał szczytniejszą: gdy tamci szli na
rozlew krwi, podbój narodów i łup złota, nowoczesny globtroter sięgał po
szlachetniejszą zdobycz. Ściągał złoto ze słońca, bogacił swą duszę, zdobywał
przygody. Argonauci nie płynęli po złote runo, to kłamliwa bajka małych dusz
albo spłowiała przenośnia poetów; argonauci byli globtroterami i szli po samą
przygodę.

Globtrotera toczyła gwałtowna namiętność: żądza przygody. Dlatego nie

był globtroterem Krzysztof Kolumb, bo wysyłano go na podbój ziem i ludów; a
prawdopodobnie był nim nasz Beniowski, awanturnik wspaniały.

Globtroter żył rozkoszą oczekiwania od przyszłości tysiąca nieznanych

przygód. Przeżywając chwilę obecną, kochał już następną, bo wyczuwał, że jej
nęcąca tajemnica przeobrazi się w nowe dla niego wzruszenia. Świat był w jego
duszy nie zapisaną księgą, kryjącą w swych białych kartkach słodki narkotyk
niezbadanych możliwości. Globtroter przeczuwał, że go coś pięknego czekało na
szlakach świata, ale co, tego jeszcze nie wiedział. Jakże nęcił go świat!

Globtroter był jak namiętny gracz. Ale podczas gdy kretyn w karty czy w

kostki grał o ziarno złota, on rzucał na hazard inną stawkę: swój byt.

Więc gdy sunąłem po Dniestrze niedaleko Żórawna, wygodnie rozwalony

na „Jance”, oto takim cudacznym i kapryśnym oddawałem się rojeniom. W kilka
dni później, już za Mariampolem, wypadło mi powrócić do tych miłych spraw i
uzupełnić uwagi o włóczędze i globtroterze nowym dumaniem. Mianowicie
rzeczowo pomyślałem o treningu, potrzebnym do każdej wyprawy. Treningu nie
tylko fizycznym, bo oczywiście w świat wyruszać należało tylko z tęgim
zdrowiem i krzepą mięśni, ale niemniej ważną rzeczą wydało się przygotowanie
psychiki.

background image

Dusza nasza ― puszczałem wtedy wodze rozbrykanej fantazji ―i dusza

była zdolna wchłaniać tylko pewną ilość wrażeń. Nadmiar ich podczas wycieczki
wywoływał po kilku dniach nerwowe chryje, uczestnicy stawali się rozdrażnieni.
Spokojni zazwyczaj towarzysze łatwo się zaperzali o byle co i szli na udry,
skacząc sobie do oczu. Tak działał na nas nadmiar wrażeń, nadmiar słońca, tlenu i
ś

wieżego powietrza. Jak tym napięciom najlepiej zaradzić? Chyba wytrwała

ś

wiadomość niebezpieczeństwa, wyostrzona w tym kierunku czujność, nieustanne

zdawanie sobie sprawy z tego, co nam może grozić, było ― jak sobie
wyobrażałem ― niezbędnym przygotowaniem.

Dopiero gdy boski włóczęga należytą odbędzie szkołę ― kończyłem swe

poczciwe rozpamiętywania pod Mariampolem ― i gdy zahartuje nie tylko ramię,
ale i duszę, natenczas niech wyrusza w świat! I chociaż przygody i przeciwieństwa
walić będą w jego łeb jak taranem, on zwycięski z tego wyjdzie. Łeb chwacki
pozostanie na powierzchni, dusza w równowadze, oko pełne zuchwalstwa...

Zarówno dniestrowa wyprawa, jak książka, z niej powstała, były

koniecznym krokiem w moim życiu, jakimś przęsłem mostu, jakimś sprzęgłem.
„Marzenie jest naturalnym stanem i niewątpliwą potrzebą umysłu ludzkiego" ―
zapewniał Władysław Tatarkiewicz, ulubiony filozof.

6. Fluidy lat dwudziestych

W

alecznie i heroicznie, z butną piosenką legionisty, z gwałtownym

zrywem powstańca nad Wartą, weszła odrodzona Polska w nowoczesną historię i
między wolne narody Europy. Radosne upojenie wolnością trwało przez długie
lata i chyba najżywiej odbijało się wśród ludzi twórczego żyli i pisali Żeromski,
Reymont, Berent, Strug, Przybyszewski, jeszcze nie zeszli z poetyckiej sceny
Kasprowicz, Lange, Staff i Leśmian. A już wdzierali się na nasz Parnas
skamandryci: Tuwim, i Słonimski, Lechoń, Wierzyński, Iwaszkiewicz; inni nie
pozostali za nimi, Zegadłowicz, Iłłakowiczówna i Broniewski, już zasłuchany w
echa rewolucji. A równocześnie krystalizowały się świetne talenty Nałkowskiej,
Kadena--Bandrowskiego, Dąbrowskiej, Szaniawskiego i chyba najbardziej z nich
uroczego bojownika i zarazem kpiarza, Boya-Żeleńskiego, który rozkochał się na
zabój w arcydziełach literatury francuskiej.

Więc żywiołowym nurtem płynęła wówczas nasza literatura, a także

wszystkie inne dziedziny sztuki przeżywały okres bujnego rozwoju. Było w owe
lata co czytać i można się było upajać urokiem naszych Osterwów i natchnieniem
Wyczółkowskich.

Pomimo że opętany pracą w mej chemigrafii, starałem się ściągać odrobinę

background image

tych duchowych nastrojów do naszego mieszkania przy Długiej 11 i sycić nimi
wieczorne u nas spotkania przyjaciół.

Owi przyjaciele, przeważnie studenci starszych semestrów Uniwersytetu

Poznańskiego (jak już kiedyś wspominałem), stanowili wcale pokaźną kompanię.
Oprócz uczestników dniestrowego spływu, Janka Wronieckiego, mistrza od
grafiki, medyka Leona Tylgnera, Henryka Zglińskiego, przychodzili Wicek
Wierzejewski, były twórca harcerstwa i Polskiej Organizacji Wojskowej w
Wielkopolsce, prawnik Marian Paszkiewicz, student ekonomii Stach Malessa,
późniejszy mąż Janki Brejskiej, przychodzili poeta Antoni Seichter i Kazik
Piekarczyk, obydwaj redaktorzy Przeglądu Porannego, i także powabna siostra
Kazimierza Żabka Piekarczykówna, i Bogdan Żniński, syn redaktora Ignacego,
czołowy wioślarz „Trytonu", a właściciel magazynu galanteryjnego „The
Gentleman".

Nie sposób pominąć tu Kazika Smigielskiego, brata dziennikarza Henryka.

Kazik, typ diabelnie niezrównoważony a bujny, o błyskotliwej inteligencji i
ogromnym wdzięku osobistym, tak wielkim, że nawet pryszcze na twarzy nie
potrafiły nic a nic osłabić jego czaru i powodzenia u dziewcząt ― był prawnikiem,
ale adwokatem nie został; u niego, półpoety, półcygana, w ogóle wszystko było
jak gdyby połowiczne i jakiś geniusz, chyba także nadłamany, w nim siedział: gdy
wytrawni adwokaci nie dawali sobie rady w trudnym procesie, sprawę powierzali
Kazikowi i on im wygrywał. W życiu raczej wciąż przegrywał, ale nigdy bez
uśmiechu i wdzięku.

W nieco późniejszych latach zjawiali się na Długiej bankowiec Witold

Chmielewski, młody adwokat Bogusław Seydlitz, równie młody zoolog doktor
Wiesław Rakowski, asystent Muzeum Przyrodniczego, oraz leśnik Stach
Dzięgielewski. Ówże leśnik wkrótce poważniejszą odegra rolę, podsycając me
ciągoty myśliwskie w polskich lasach.

Było u nas miło i wesoło, goście dobrze się czuli, matka moja i żona Janka

dbały serdecznie o stół i atmosferę, a dysputy, rozmowy toczyły się na ogół żywo i
na poziomie. Utartym kaprysem losu kilku biesiadników dyskretnie w Jance się
podkochiwało, co uważałem za rzecz normalną. Janka bowiem była ładna i
ujmująca i uchodzić mogła za uosobienie zalet typowej poznanianki.

W tym okresie starałem się czytać jak najwięcej, ale znamienne, że nie

dzieło któregoś z naszych koryfeuszy piśmiennictwa wywarło na mnie najgłębsze
wrażenie, lecz niewielka i skromna książka nie znanego szerzej autora, do tego nie
literata: ornitologa Tadeusza Chrostowskiego. Przebywał on w brazylijskim stanie
Parana jako zbieracz tamtejszych ptaków dla polskiego muzeum, a że był
czarującym człowiekiem i bystrym obserwatorem, napisał o swych przeżyciach,
głównie ornitologicznych, i o puszczy parańskiej nad wyraz przyjemną książkę pt.
„Parana". Gdy ją z wielkim przejęciem czytałem, żywo stanęły mi w pamięci
chłopięce lata, kiedy to pod dębami rogalińskimi snułem wraz z ojcem piękne
marzenia o puszczy brazylijskiej.

Gdy „Parana" Chrostowskiego wpadła mi do rąk, on już od kilkunastu

background image

miesięcy nie żył. Swą trzecią i ostatnią wyprawę brazylijską odbywał w
towarzystwie młodziutkiego zoologa Tadeusza Jaczewskiego, dziś, w Polsce
Ludowej, wybitnego profesora Uniwersytetu Warszawskiego i członka Polskiej
Akademii Nauk, oraz w towarzystwie Tadeusza Borowskiego, myśliwego w
lasach parańskich. Chrostowski i towarzysze przepłynęli wtedy bezludną puszczę
nad dolnym biegiem rzeki Ivai aż do jej ujścia do rzeki Parana, tą rzeką skierowali
się na południe mniej więcej dwieście kilometrów, by następnie, szlakiem na
wschód, starać się wrócić do cywilizacji. Chrostowski nie wrócił. Wycieńczony
złośliwą malarią, zmarł po drodze, w kwietniu 1923, w miejscowości Pinheirinhos
w stanie Parana.

Książka była fascynująca, ale nasze ówczesne życie w Polsce nie mniej

wabiło. Z dawnych dziewiętnastowiecznych zaściankowych postaw przedostało
się do nas moc zbutwiałych pojęć, nie brakowało rażących śmiesznostek. Kodeks
honorowy Boziewicza stawał się w pewnych kołach niemal Nowym Testamentem
ś

wiatopoglądów. Obok rozumnych wysiłków i rzetelnej pracy nowoczesnego

społeczeństwa pętały się donkiszockie przeżytki. Ekscentryczna często buta
schyłkowych klas i szlacheckie fumy stanowiły dla odwiedzających nas
cudzoziemców rozkoszny obraz swoistej egzotyki. Natomiast nam,..zwykłym
ś

miertelnikom tu żyjącym, nie zawsze przypadały do gustu.

Ludzkość po jatkach pierwszej wojny światowej chciała się za wszelką

cenę bawić i nastały lata mody na dansingi. Czarujący skądinąd generał kawalerii,
Wieniawa-Długoszowski, adiutant Piłsudskiego, diabelnie malowniczy cygan i
pięknoduch, twórca ślicznych piosenek ułańskich, najpopularniejsza wówczas
postać warszawska, kawalarz i bywalec nocnych lokali, jurny a trunkowy ― na
dansingach, bywało raz po raz, bił kogoś „po mordzie", gdy orientalny wygląd
gęby mu się nie podobał ― a dziwnie mało warszawiaków za złe mu brało
kawaleryjską swawolę.

Ułański Poznań, mniej lotny i bardziej prostacki naśladowca Warszawy,

posunął się już o krok dalej. Jeszcze w czasie wyprawy kijowskiej działy się
ponoć niesamowite chryje w 15 pułku ułanów. Zyski z rekwirowanych koni szły
często na pijatyki oficerów i gdy porucznik Bielażewski, oficer
kwatermistrzostwa, wystąpił z krytyką, stracił życie wśród niejasnych
okoliczności. Dwa, trzy lata później jego brat, cywil, krzyknął w poznańskim
dansingu „Carlton" na kilku przebywających tam oficerów 15 pułku, że to zabójcy
jego brata ― i na miejscu przypłacił ów okrzyk życiem. Dwóch oficerów złapało
go brutalnie za ramiona, by nie uciekł, trzeci pobiegł do szatni i wróciwszy z
brauningiem, wpakował w Biełażewskiego, trzymanego przemocą, kilka kul.
Pułkownik Władysław Anders, ówczesny dowódca pułku, zabójstwo na dansingu
podobno nie tylko puścił płazem, lecz je pochwalił, i zabójcom ― o ile mi
wiadomo ― także z innej strony nic się nie stało, gdyż działali „w obronie honoru
pułku i munduru".

Na tym nie koniec tragedii rodziny Bielażewskich: trzeci brat zabitych,

najmłodszy, ponoć doprowadzony do histerii, załamany psychicznie prowokował

background image

publiczne awantury. Gdy spotykał na mieście oficerów 15 pułku ułanów, głośno
przeklinał ich jako morderców braci. Prowokował swoją śmierć. Nie zginął.
Tamci, lżeni, tym razem nie dobywali brauningów. Zabrakło im pewności siebie.
Pułkownik Anders stracił na długie lata kontenans i zyskał brawurę dopiero w
czasie drugiej wojny światowej, gdy oddawał się kopaniu dołków pod generałem
Sikorskim, a później, w Londynie, rojeniom o wkraczaniu na białym koniu do
Polski.

Polakom, którzy tych pierwszych lat wolności nie przeżywali, trudno sobie

uświadomić, do jakiego stopnia, po blisko półtorawiecznej. niewoli, kochaliśmy
swe odrodzone wojsko. Uwielbialiśmy je duszą i sercem bezgranicznie, i w istocie
zasługiwało ono na naszą miłość. Wojsko było wzorem dyscypliny i symbolem
ojczyzny, było naszym beniaminkiem, a zgrzyty w rodzaju 15 pułku ułanów
należały do tak rzadkich, że mało się liczyły.

Ułani, Ułani! Oni zawojowali wszystkie serca i niewątpliwie było to w

wielkiej mierze zasługą Kossaków i innych piewców ułańskiej krzepy na
płótnie czy w piosence.

Ewunia, urodziwa córka mej kuzynki Zosi Nawrockiej, miała szesnaście

lat, a już z jak porywającą werwą szelma śpiewała o chwacie-oficyjerze piosenkę,
napisaną przez sercowego maga Kornela Makuszyńskiego. Jeszcze dziś po tylu
latach widzę ogień w oczach Ewy i słyszę nabrzmiałe tkliwością słowa:

Ej, dziewczyno, ej, niebogo,
jakieś wojsko pędzi drogą.
Skryj się za ściany,
skryj się, skryj!

Ja myślałam że to maki,

ż

e ogniste lecą ptaki,

a to ulany, ulany, ulany!"

Strzeż się tego, co na przedzie
Tam na karym koniu jedzie!
Oficyjera, oficyjera,
strzeż się, strzeż!

Jeśli mu się wydam mila,

to nie będę się broniła,
niech mnie zabiera, niech zabiera!"

Ów oficyjer na karym koniu był na pewno młodym, dobrze urodzonym

szlachcicem, bo inaczej Stanisław Niewiadomski, znany reakcjonista, nie
skomponowałby tak miłej melodii.

Tradycje ziemiańsko-szlacheckie, diablo jeszcze u nas zakorzenione w

początkach XX wieku, przetrwały pierwszą wojnę światową z małym tylko
uszczerbkiem i oto zabarwiały obyczajowość odrodzonej Polski. Wobec prawa
wszyscy oczywiście byliśmy równi, ale jakby nie było demokratycznie, większość

background image

ludzi z rodowym nazwiskiem wciąż jeszcze uważała się za odrobinę lepszych, z
cenniejszej gliny pochodzących, niż ci inni, mniej zacni, gorzej urodzeni; jeszcze
pokutowały pojęcia stanu szlacheckiego w odróżnieniu od niskiego stanu, jeszcze
dyrektorzy Daniłłowicz czy Kutyłowski, dygnitarze w sprawach morskich, w
latach dwudziestych naszego wieku przydzielali darmowe bilety pierwszej klasy
na angielskie statki chętniej, dajmy na to, Choynowskiemu czy Janta-
Połczyńskiemu niż Pasternakowi czy Kaczmarkowi. Z tych także przyczyn
kawaleria nasza uważała się za elitę wojska i nie stroniła od wywoływania,
zwłaszcza na dansingach, awantur w imię honoru.

Biedny ów Tyszkiewicz, który ożenił się z Hanką Ordonówną,

najpopularniejszą gwiazdą-piosenkarką w naszych czasach: rodzina wrzepiła baty
„trędowatemu" odstępcy za taki mezalians.

Jeszcze gorzej miała się pół wieku wcześniej młodziutka aktorka Helcia,

gdyż zakochała się w Karolu, gładkiej choć mniej rozgarniętej i biednawej
latorośli rodziny wielkopolskich ziemian Chłapowskich. Ileż było zgorszenia, gdy
czelna dziewczyna śmiała przyjąć oświadczyny i wejść jako małżonka do tak
zacnego rodu. Helcia szybko stała się Heleną Modrzejewską, „największą aktorką
polską, zaliczaną do najpiękniejszych kobiet swej epoki" (według encyklopedii), a
w Ameryce uznaną za najgenialniejszą aktorkę wszechczasów ― a jednak byli
wciąż tacy wśród ziemiańskich familii, którzy na genialną aktorkę kręcili nosem.
Ona wzbijała się pod gwiazdy, poczciwy mężulek z trudem człapał za nią w jej
cieniu ― a jednak niektórzy nie mogli przeboleć do końca takiego despektu dla
rodziny.

Może najbardziej śmieszna, ale i znamienna była w kilka lat po pierwszej

wojnie światowej autentyczna rozmowa dwóch uczennic elitarnej szkoły
gospodarstwa domowego w Chyliczkach. Uczyła tam się także siostra Janki
Brejskiej i do tej siostry zwróciła się pewnego dnia zakłopotana koleżanka z
prośbą o radę w poufnej sprawie sercowej: mianowicie czy ona, córka ziemianina,
mogłaby wyjść za mąż za chłopa?

--- Jezus Maria! Za chłopa? ― zdziwiła się Brejska, nie na żarty

przestraszona.

Tak: on jest synem lekarza. A do tego ― smętnie dodała po chwili córka

ziemianina ― on jest porucznikiem w pułku piechoty!...

Hej, zadziwiające to były czasy i ucieszne problemy. Wśród naszych

studentów wyższych uczelni zakorzeniło się, wzorem niemieckich kolegów,
poczucie wyższości. Różne istniały korporacje, zależnie od ambicji i pochodzenia
członków, a do najdostojniejszej kategorii zaliczała się korporacja „Korona", do
której przyjmowano tylko członków o najbłękitniejszej krwi. W związku z tym
krążył wśród studenterii słynny kawał rubaszny, a ośmieszający zbyt górnolotne
fumy.

Mianowicie na wieczorze tanecznym „Korony" wyniosła panna

wypytywała się swego tancerza o jego koligacje i antenatów i zadała także
pytanie, ile pałek posiadał w swym herbie.

background image

Był to hrabia, ale przekonań „czerwonych", więc go takie pytanie

rozśmieszyło.

--- Ile mam pałek? ― zastanowił się. ― Jedną, ale potężną!
Były to naprawdę ucieszne czasy. I pomyśleć, że to pokutowało w naszym

XX wieku w centralnej Europie.

Z nastaniem pokoju po okropnościach pierwszej wojny światowej ludzkość

odetchnęła z gorączkową ulgą i w związku z tym zwłaszcza narody i kraje, które
bezpośrednio uczestniczyły w wojnie, przeżywały teraz jak gdyby długoletnią
epidemię erotyki. Sprawy seksu nabrały niepomiernej wagi, rozpowszechnił się
kult dansingów i sentymentalnego tanga, Tuwim wyżywał się w tworzeniu
ś

licznych piosenek miłosnych, a jego „Nasza jest noc" była na ustach i w sercu

wszystkich młodych; Ordonówna swą „Putyfarą i Józefem" odnosiła triumfy w
,,Qui Pro Quo", a Sempolińskiego pieprzna piosenka „Tomasz, gdzie ty to masz?"
była przez szereg sezonów niegasnącym przebojem we wszystkich zakątkach
Polski, tak samo jak „Słówka" Boya. Teraz dopiero, po pierwszej wojnie
ś

wiatowej, wysokiej klasy liryka erotyczna Kazimierza Przerwy-Tetmajera padła

na właściwą glebę i wydany w tym okresie śliczny tomik pt. „Erotyki" stał się
najulubieńszą lekturą wielu współczesnych czytelników.

Nic dziwnego, że w tych latach zaczął rozkwitać fascynujący talent Mai

Berezowskiej, a jej żartobliwo-pikantne rysunki na temat igraszek miłosnych
nabierały wigoru i sławy. W tym czasie także głośne stały się groteskowe
perypetie małżeńskie pewnej młodej a jurnej poetki i cała intelektualna Warszawa
zanosiła się od śmiechu z tej hecy. Nie popełnię niedyskrecji, gdy wspomnę o tym,
co szumiało wtedy w stolicy i było na ustach ogółu. Według tejże stugębnej famy
poetyczna adoratorka zapłonęła gwałtownym afektem do wybijającego się i już
głośnego atlety-studenta o pięknym obliczu i olimpijskim ciele bożyszcza
wszelakich turkawek i studentek. Więc chcąc ubiec rywalki, impulsywna poetka
pośpiesznie wyszła za niego za mąż. Noc poślubna i następne noce zawiodły:
oblubieniec o boskich mięśniach okazał się fajtłapą. Rozżalona poetka nie
ukrywała swego zawodu i jego przyczyn i, jak mi ludzie opowiadali, mściła się
głośnym szydzeniem z nieboraka, rozpowiadając wszem wobec o tym, jak ją
rozczarował.

Był to żałosny ekshibicjonizm i takie publiczne niemal wałkowanie spraw

potencji czy impotencji znakomicie odzwierciedlało osobliwe nastroje, panujące w
owych latach. Brałem w tym wszystkim udział, chodziłem na dansingi, śmiałem
się jak inni z przygód poetki przez nią samą rozgłaszanych, choć żal mi było
ośmieszanego atlety.

Do tej dionizyjskiej atmosfery i pieprznych aromatów krzepko przykładały

ręki dwie utalentowane córki jeszcze bardziej utalentowanego ojca, Wojciecha
Kossaka, Magdalena i Maria. Obydwie tęgie w piórze, równie tęgo piły zmysłowe
rozkosze życia i ― choć delikatniejsze niż atletowa poetka ― swych
romantycznych powikłań nie kryły pod korcem. Były śmiałe, zaborcze i boskie.
Budziły podziw. Rozgłosu nabierały ich karkołomne romanse z donżuanerią

background image

krajową i zagraniczną. Lotnik-poeta Sarmento de Beires stał się symbolem
nieposkromionych porywów.

A figlarna Magda umiała płatać okrutne dowcipy, jak tego doświadczył na

własnej skórze przygodny zalotnik mieszkaniec wyspy Madera: tak skutecznie i
długo uwodziła go Magda w swej kabinie na polskim statku podczas postoju w
porcie, że gdy statek ruszył w drogę powrotną do Europy, głuszec nie zdążył
wyskoczyć na ląd. Musiał płynąć do Lizbony, zgrzytając zębami. Z
„szampańskiego dowcipu" śmiały się wtedy do rozpuku Magda i roje wykpiszów
w Polsce ― śmiechem hucznym i niemiłosiernym.

Co do mnie, to śmiałem się także, chociaż powściągliwie i półgębkiem.

Uwagę moją zajmowały raczej inne sprawy. Jak mimoza chroniłem własnego
samopoczucia przed arogancją owych „lepiej urodzonych" i zapamiętale
pracowałem w prosperującym zakładzie chemigraficznym, młodym sercem zaś
wchłaniałem w siebie całą gamę kuszących fluidów ówczesnego życia.

A jednak na dnie duszy jak gdyby pozostał niedosyt, coś nie grało w pełni.
Nie była to chęć ucieczki od świata, jaki mnie otaczał; raczej była to

tęsknota za czymś innym, co wydawało mi się treściwsze, piękne, romantyczne,
bliższe ukrytym snom. Więc zaglądałem częściej do poczciwej książki
Chrostowskiego o Paranie i niekiedy, choć rzadko, odpływałem pamięcią do
chłopięcych marzeń, snutych ongiś pod dębami rogalińskimi o gorącej puszczy.

7. Rasowy pałkarz

C

o najmniej połowę wieczorów przepracowywałem w zakładzie do

późnych godzin, upychając najpilniejsze zamówienia, a pracę przerywałem tylko
na pół godziny, by wpaść na górę do mieszkania i naprędce coś przekąsić w gronie
biesiadników, już rozsiadłych i zajadających kolację. Brudnego kitla w pośpiechu
nie zrzucałem z siebie, a ręce, choć miałem wypłukane, były na razie pełne
brązowych plam od bromku srebra. Wyglądałem okropnie, ale przyjaciele już się
do tego przyzwyczaili.

Wśród nich znajdowali się młodzi dziennikarze i współpracownicy trzech

odłamów lokalnej prasy, mianowicie endeckiego Kuriera Poznańskiego,
sędziwego Dziennika Poznańskiego, organu liberalnych ziemian, i Przeglądu
Porannego, postępowego organu poznańskich piłsudczyków. Trzy wilkiem
patrzące na siebie dzienniki często na swych łamach brały się za czupryny, ale ich
zadziorność nie przekraczała progu mego mieszkania. Tu częste szły dyskusje i
dysputy, roztrząsaliśmy sprawy i rozjątrzali się, ale rzadko o polityce. Było tyle
innych tematów.

background image

Do Piłsudskiego odczuwałem dziwaczny, raczej mityczno--irracjonalny

afekt i w gronie wieczornych przyjaciół tego nie ukrywałem. Był to afekt nie do
polityka, może więcej do twórcy legionów, ale najwięcej chyba do sarmackiego
reliktu. Urzekał mnie najczystszej wody Sarmata, żywcem przeniesiony z XVIII
wieku na nasze czasy, Sarmata groteskowo barwny. Był fantastyczną plątaniną
dawnych cnót i przywar polskiego szlagona.

--- Przesada! ― któryś przyjaciel zawołał. ― To już lepszy Wańkowicz...
--- Co za Wańkowicz?
--- Melchior imieniem. Nie znacie jego felietonów?
Nie znaliśmy.
W owe lata niezmiernym zapałem i podziwem przejmował mnie Boy-

Ż

eleński. Już przed wojną (pierwszą światową) wiele i serdecznie o Boyu

rozprawiano u ojca, gdy do naszego mieszkania schodziła się cyganeria
artystyczna i Roman Wilkanowicz recytował jego „Słówka". Obecnie Boy
rozwinął się i został czołową gwiazdą na naszym literackim niebie, a był
niewątpliwie jednym z najpoczytniejszych autorów. Podziwiałem go i za świetne
tłumaczenia arcydzieł literatury francuskiej, a przede wszystkim za heroiczną
walkę o wyzwolenie kobiety z dziewiętnastowiecznej obłudy. Oczywiście prasa
endecka i klerykalna bryzgała na niego nieprawdopodobną nienawiścią, a
prawicowi pałkarze zawsze starali się uniemożliwić jego odczyty. Żywiłem tym
więcej podziwu dla nieustraszonego szermierza.

Praca w zakładzie wśród szkodliwych wyziewów kwasu

azotowego i cyjanku potasu wymagała przeciwdziałania i tu wielce przydała mi
się przyjaźń ze Stachem Dzięgielewskim, studentem wydziału leśnictwa. Była to
przyjaźń przez pewien czas równie romantyczna i pełna poezji jak przyjaźń dwóch
bohaterów zachwycającej nas wtedy powieści Józefa Weyssenhoffa: „Soból i
panna". Gdy kilka razy wyrywałem się na Pomorze, do Bachotka, rodzinnego
majątku Dzięgielewskich, wydawało mi się, że byłem jakimś Michałem Rajeckim
z „Sobola i panny", odwiedzającym wiernego druha Pucewicza w kresowych
Gaczanach. Dworek w Bachotku leżał wysoko nad malowniczym jeziorem i
mieszkali w nim ludzie serdeczni, a szczególnie serdeczni byli ojciec i matka
Stacha. Nie wstydziłem się pocałować w rękę czcigodnego nestora. Dnie tam
spędzone przeżywałem jak przyjemny sen o radosnym lesie, o polowaniu na
rogacza i o dobrych ludziach.

Wracałem do Poznania zasobniejszy w tlen, zdrowie i tęsknoty rzewne i

niejasne. A tu pewnego wieczoru nowe, mocne przeżycie: „Ptak" Jerzego
Szaniawskiego, grany przez Redutę w poznańskim Teatrze Polskim. Występował
Osterwa i był oszałamiający. Dzięki niemu „Ptak" rozjarzył scenę urzekającym
ż

yciem i do zatęchłego miasteczka przyziemnych łyków wniósł burzliwy powiew

poetyckiej fantazji; widzieliśmy wyraźnie blask groteskowych marzeń, otaczał nas
czar dążenia do barwnej, bajkowej krainy. Geniusz Osterwy i mistrzostwo
Szaniawskiego święciły triumfy i już nigdy nie ostygło doznane wówczas
olśnienie.

background image

Pewnego wieczoru któryś z przyjaciół, bodaj czy nie Stach Dzięgielewski,

przypadkiem przyprowadził do naszego mieszkania nowego gościa. Był to krępy
osobnik około trzydziestki, wieczny student, o nalanej, czerwonej twarzy, krótkiej
szyi, porywczych ruchach i impertynenckim wyrazie oczu, jak gdyby stale chciał
kogoś zaczepiać. Wiele pił, mało mówił, bacznie się przysłuchiwał: nie był
sympatyczny.

Jak zwykle tego wieczoru wpadłem na kolację w roboczym kitlu, miałem

na palcach brązowe plamy od bromku srebra i byłem w wyjątkowym humorze:
wychwalałem Boya za ostatnią błyskotliwą recenzję teatralną w Wiadomościach
Literackich.

--- To szuja! ― mruknął pod nosem gość o czerwonej twarzy.
Mówił tak cicho, że mogłem źle zrozumieć, ale gdy w chwilę później,

mimochodem, zrobiłem jakąś wzmiankę przychylną o Piłsudskim, gość tym razem
nie wytrzymał i głośno warknął na mnie z wyraźnie zaczepną ironią:

--- Co pan w tym huncwocie widzi tak pozytywnego? Gość miał tupet i nie

grzeszył taktem.

--- Jego wąsy! ― odrzekłem obcesowo.
Po wyjściu faceta okazało się, że był to niejaki Opieński, prowodyr

endeckich bojówkarzy w Poznaniu, typowy fanatyk nie przebierający w środkach,
gdy chodziło o łobuzerskie awantury przeciw kołom i ludziom o poglądach
postępowych w naszym mieście. Jego brutalne bojówki za pomocą pałek starały
się torpedować na przykład wszelkie występy Boya, gdy ten raz po raz przyjeżdżał
z publicznym odczytem do Poznania. Gorliwych protektorów miał Opieński w
redakcji Kuriera Poznańskiego.

Z Opieńskim przyszło mi doświadczyć przykrej awantury pewnego

wieczoru pod koniec jesieni 1926 roku, roku majowego puczu Piłsudskiego i
wrzenia wśród endeków. Do jakiejś restauracji przy ulicy 27 Grudnia wszedłem w
towarzystwie mego przyjaciela Bogusława Seydlitza, młodego adwokata znanego
ze swych postępowych zapatrywań. Restauracja pełna była ludzi ― daremnie
rozglądaliśmy się za miejscem, gdy wtem podbiegł do nas jeden z obecnych gości.
Był to Opieński, który, niewątpliwie podgazowany, zaczął Seydlitzowi ubliżać od
zafajdanego liberała. Biorąc towarzysza w obronę, poprosiłem natręta, by dał nam
pokój. Wówczas on, zdjęty nagłą złością, podskoczył do mnie i ― wyrobiony
pałkarz ― zdzielił mnie pięścią w czoło.

--- Masz, gówniany rzemieślniku! ― parsknął, po czym szybkim

krokiem się oddalił.

Oszołomiony porwałem się, by mu zaraz oddać, ale, będąc jeszcze w

futrze, nie mogłem go ścigać wśród ciasno ustawionych stołów. Obijałbym się jak
niezdarny niedźwiedź, on w tłoku miałby nade mną przewagę. Zresztą jak diabła
nie cierpiałem publicznych awantur w lokalach. Ludzie zaczęli na nas zwracać
uwagę.

Ochłonąwszy udałem się do stołu, przy którym Opieński siedział w

towarzystwie kilku osób, znanych endeków, i poprosiłem go o wizytówkę, w myśl

background image

kodeksu honorowego. Przy wymianie wizytówek on nieustannie siedział, a
pogardliwy uśmiech nie schodził mu z szyderczej gęby. Gapa ze mnie, popełniłem
wtedy niewybaczalne głupstwo: zamiast bawić się z draniem w Boziewiczowe
ceremonie, powinienem był wyrżnąć go w czerwoną facjatę ― i tym samym na
krótkim toporzysku położyć drace właściwy koniec. Niestety, nie zrobiłem tego,
ciamajda.

Natychmiast po tym wypadku wyznaczyłem dwóch sekundantów,

Bogusława Seydlitza i Kazimierza Śmigielskiego, który był podporucznikiem
rezerwy, ale ci, a zwłaszcza Śmigielski, będąc zadzierżystej natury i nie w ciemię
bici, a znając rozliczne sprawki i machlojki Opieńskiego, postawili zatarg na
ostrzu noża: spisali protokół jednostronny, w którym uznali Opieńskiego za
niezdolnego do dania honorowego zadośćuczynienia na podstawie paragrafu 36
kodeksu honorowego Boziewicza i radzili mi skierować sprawę do sądu karnego.
Opieński otrzymał kopię owego protokołu jednostronnego.

Rzecz prosta, teraz dopiero zaszumiało: wybuchła istna burza honorowa i

zaczęła się farsa, obłędna kołowacizna: Opieński obrażony protokołem, wytoczył
oczywiście, jak było do przewidzenia, sprawę honorową Seydlitzowi i
Ś

migielskiemu, a że każdy musiał wyznaczyć swych dwóch sekundantów, było

tych nieboraków już sześciu, czyli razem z nami ― dziewięciu chłopa,
uwikłanych w tę szopkę. Wkrótce doszło jeszcze pięciu nowych, bo sekundanci,
niezdolni rozgryźć twardego orzecha, przekazali sprawę do sądu honorowego dla
oficerów młodszych w Poznaniu. Tenże sąd z kolei łatwego chleba nie miał;
wplątał się w taką kabałę, że nie wiedział, jak wybrnąć z kłopotów. Składał się
przeważnie z endeków, którzy przez dwa lata zachodzili w głowę, jak wybronić
Opieńskiego od klęski: awanturnikowi, jako porucznikowi rezerwy, groziło
wykluczenie z korpusu oficerskiego.

W końcu nie wykluczono go, ale pałkarz wyszedł z opresji srodze

nadszarpnięty w ludzkiej opinii.

Cała ta awantura była wynikiem fatalnej pomyłki. Pomyłki Opieńskiego.

Widział mnie kiedyś w roboczym kitlu i zapewne był przekonany, że mógł
bezkarnie bić w głowę potulnego, jak sobie wyobrażał, prostodusznego
rzemieślnika, który cicho połknie zniewagę i nie ośmieli się wierzgać. A ja nie
byłem potulny, umiałem wierzgać. Afera zatoczyła takie koła w Poznaniu i
nabrała tyle rozgłosu, że nie wolno mi było jej przegrać; musieliśmy udowodnić,
ż

e Opieński był niehonorowym hultajem.

Taka konieczność obrony wydobyła u mnie niespodziane zasoby energii i

zbudziła iście szerlokholmesową pasję.

Okazało się, że Opieński miał na sumieniu zatrzęsienie grzeszków i

gałgaństw. W poznańskim społeczeństwie zraził do siebie moc ludzi, nawet
endeków, którzy przed nami bynajmniej nie chowali swego niechlubnego
mniemania o nim, wyraźnym aferzyście. Już w pierwszych kilku dniach zaroiło się
dokoła nas tyle wieści o jego świństewkach, popełnianych zwłaszcza w życiu
prywatnym, że głównym moim zadaniem stało się właściwie tylko

background image

podporządkowanie kompromitujących faktów i uwypuklanie ich żałosnego
charakteru. Byłą to żmudna i przykra praca niby sędziego śledczego, ale okropnie
pouczająca: dawała niezły wgląd w życie niezwykłego pozera i szalbierza.

Wkrótce nasze rekonesanse zaniepokoiły sfery „przy Świętym Marcinie”,

ludzi dokoła Kuriera Poznańskiego, i pewnego dnia zjawił się u mnie redaktor
Powidzki, by zasięgnąć języka. Chciał załagodzić sprawę. Był to starszy, miły
pan, dobry znajomy jeszcze mego ojca z przedwojennych czasów, więc wszystko
mu chętnie wyjaśniłem, a zwłaszcza to, że już nie mogliśmy ustać w
wydobywaniu na światło dzienne wszystkich sprawek Opieńskiego, Tenże był nie
tylko głównym bojówkarzem endecji na poznańskim terenie, ale, jak
wnioskowałem z rozmowy z redaktorem Powidzkim, miał także odegrać ważną
rolę w tworzącej się organizacji Obozu Wielkiej Polski. Więc stronnictwo chciało
go chronić za wszelką cenę, ale nam, zmuszonym się bronić, tym energiczniej
trzeba było go demaskować.

W wyniku naszych dochodzeń zebrała się taka kupa wykroczeń pałkarza,

ż

e gdy materiał skrupulatnie ułożyłem i przepisałem na maszynie, powstał solidny,

kilkudziesięciostronicowy szkic analityczny niecodziennego łobuziaka. Wymowa
faktów była druzgocąca, pomimo że poruszyłem tylko przewinienia delikwenta w
ż

yciu prywatnym. Jego działalność politycznego pałkarza nie obchodziła

oficerskiego sądu honorowego.

Ów sąd honorowy dla oficerów młodszych w Poznaniu po otrzymaniu aktu

zarzutów przeciw Opieńskiemu wychodził ze skóry, by go ratować. Członkowie
sądu, pozostający, jak wspomniałem, pod wpływem endecji, wyraźnie starali się
sabotować wszystko, co świadczyło przeciw ich faworytowi. Na przykład
przeciekało do ogólnej wiadomości, że na rozprawach sądu przetrzymywano
ś

wiadków oskarżenia w przedpokoju po osiem do dziesięciu godzin, ażeby

zmęczyć ich nerwowo i utrudnić im zeznania.

Z tej brewerii Opieński wyszedł obronną ręką; z wojska nie wydalony,

dostał tylko jakąś naganę. Lecz był spalony na gruncie poznańskim, i o ile mi
wiadomo, wkrótce musiał przenieść się w inne strony Polski, bodaj czy nie do
Lwowa, gdzie nadal mógł napadać na Boya i innych postępowców.

Osobliwy rębacz i warchoł, dziwne w tych latach stosunki w Polsce! Heca

o zabarwieniu operetkowym, traktowana przez nas coś niecoś jak groteskowa gra,
nie była bez pożytku dla mnie: zmusiła mnie do pisemnego wysiłku i później
nieraz śmiałem się z siebie, że elaborat o napastliwym pieniaczu był moim
drugim, po książce „Przez wiry i porohy Dniestru", dziełem literackim. Dziełem
udanym.

II. PARANA: POSMAK EGZOTYKI

background image

8. Walka o Paranę

O

d najmłodszego dzieciństwa więcej niż inni lubiłem ― jak wiadomo ―

słońce, ciepło, zieleń i patrzenie w dal. O hojniejszym słońcu, gorętszym cieple i
bujniejszej zieleni marzyłem jako chłopiec razem z ojcem pod dębami Rogalina,
ale już nie pamiętam, kiedy w wieku dojrzalszym naszła mnie po raz pierwszy
jasna myśl o konkretnym wcieleniu w życie swych dawnych marzeń. Po prostu nie
wiem: może nawiedziła mnie w któreś niedzielne południe na plaży nad Wartą,
może było to w jakiś ponury dzień listopadowy, albo w ogrodzie restauracji
Mandlowej w Puszczykowie, gdy patrzałem w górę: widziałem wtedy wierzchołki
sosen olśnione zachodzącym słońcem.

To nie był nagły błysk, ani szczególny traf, ani wyjątkowy zbieg

okoliczności. Narastało to we mnie latami jak nieunikniony los, ziarno przypadało
do ziarna, kropla spływała do kropli. Moja tęsknota za puszczą tropikalną była
uporczywa i potrzebowała sporo czasu, by stać się rzeczywistością. Wiodło to
przez przedziwne etapy, i po drodze wpierw musiałem przeżywać różne zachody
słońca, swawolne uroki Lipska, Kaniony Colorado i dumki dniestrzane. Później,
bliżej przeznaczenia, musiałem pokochać Chrostowskiego, ornitologa spod
parańskich piniorów, i zatroskać się wraz z Dygasińskim o los naszych pionierów
w Brazylii, i wzruszać się do głębi chłopską dolą „Pana Balcera w Brazylii". W tej
epopei poetka stworzyła obrazy, które po raz pierwszy w mowie polskiej tak
urzekająco opisywały piękno i grozę puszczy tropikalnej.

Tam w puszczy ― czytałem u Konopnickiej z zapartym oddechem

tam dławiło się wszystko i pospołu dusiło, taka chuć życia była u

tego żywiołu! Tam... wrzask, świsty, trzepoty... Ptak leci ― nie
wiesz czy płomień, czy kwiaty, bo jeden bywa ognisty i złoty, a
drugi modry jak nasze bławaty. Inny ptak lśni w szafir odziany i w
jasne szkarłaty..." ― urzekała Konopnicka.

Parana! Jeśli kiedyś pojechać w lasy tropikalne, to tylko do Parany, gdzie

tylu Polaków. Krótko po wojnie jeździł tam Mieczysław B. Lepecki, były
legionista, i napisał książkę „Przygody w Paranie". W porównaniu z dawnymi
opisami wydała mi się trochę jałowa, jakby bez polotu, na który piękna kraina
brazylijska zasługiwała. Przypomniał mi się krytyczny niedosyt przy czytaniu
ongiś książki Powella o Kanionie Colorado: teraz „Przygody w Paranie" sprawiły
podobny zawód i prawem kontrastu wywoływały chętkę przeżywania na tej
tajemniczej ziemi i wśród jej ludzi czegoś serdeczniejszego, z większym zapałem,
aniżeli to czynił Lepecki. Ale może się myliłem.

background image

Marzenia o wyskoczeniu w świat to jedna rzecz; druga rzecz, na pewno

ważniejsza, to pieniądze. O tym chyba nie zapominałem nigdy i niewątpliwie
przyświecała mi myśl o gromadzeniu funduszu na przyszłe wydatki, gdy przez
całe lata tak niestrudzenie harowałem w zakładzie. Było w nim zatrudnionych już
kilku pracowników i dwóch uczniów, ale wpływy z tego, co sam własnymi
rękoma wykonywałem, szły na bok, na ewentualne podróżnicze ekstrawagancje,
nie osłabiając zakładu. Ów specjalny fundusz rósł dość szybko i równocześnie
rosło moje prawo do marzeń.

W owych latach dojrzewał we mnie rys charakteru, wiodący później do

zabawnych nieporozumień i pomieszania pojęć. Do stu rogatych czartów, nigdy
nie byłem sknerą ani sobkiem, do samolubstwa czułem wrodzoną odrazę, ale
wiedziałem, że bez zasobów nie można podjąć podróży. Rychło uświadomiłem
sobie żelazne prawo zależności podróżnictwa od środków, jakimi się władało.
Więc by móc podróżować tak, jak ja podróżowałem, nauczyłem się zawziętej,
wytrwałej, niezmordowanej pracy, pracy uniezależniającej mnie od ludzi i władz.
Tego nie nauczył się Ksawery Pruszyński, bliski mi usposobieniem kolega, który
pomimo naszej przyjaźni zawsze ociupinkę zżymał się na to, że on nigdy nie mógł
wyplątać się z antyszambrowania u możnych tego świata, podczas gdy ja stale
zachowywałem materialną niezależność. To chyba swoisty rekord: dwadzieścia
kilka moich wypraw w świat ― z wyjątkiem tych w czasie pierwszej i drugiej
wojny światowej ― odbywałem zawsze na własny koszt, czerpiąc środki z
honorariów za książki, i nigdy, ani razu, nie korzystając z oficjalnej subwencji.

Któregoś roku, zapewne 1926, bardzo pomogło mi zamówienie i

wykonanie przeze mnie osobiście klisz trójbarwnych do „Wiadomości z botaniki"
profesora Kudelki. O perypetiach z tym związanych napisze trzydzieści trzy lata
później wydawca Jan Jachowski w swoich wspomnieniach, wydanych w Poznaniu
w 1959 roku. Jachowski chcąc wówczas wznowić wydanie podręcznika
botanicznego, miał nieprzezwyciężone trudności, bo nie mógł otrzymać klisz do
28 tablic barwnych, wykonywanych dotychczas za granicą, w Pradze.

,,... O tym moim kłopocie ― pisze Jachowski na stronie 35 swych
wspomnień ― opowiadałem Arkademu Fiedlerowi, wówczas
właścicielowi zakładu chemigraficznego przy ul. Długiej w

Poznaniu. Na to otrzymałem odpowiedź, że on chętnie podejmie się

tej pracy, bo jest specjalistą chemigrafem ze studiami zagranicznymi
w tej dziedzinie. Zleciłem mu więc wykonanie klisz. Wykonał je o
wiele lepiej niż poprzednio Czesi. Zapłaciłem mu wtedy coś około
11 000 ― zł. Posłużyły mu one na częściowe sfinansowanie
pierwszej wyprawy do Brazylii i wydanie po powrocie książki,
pięknie wydrukowanej w swym zakładzie pt. «Bichos, moi
brazylijscy przyjaciele>. Dało to początek jego karierze
literackiej...”

background image

Więc w istocie owe klisze wykonałem i zdobyłem niezły grosz

umożliwiający mi wyjazd do Ameryki Południowej, a książkę Kudelki świetnie
wydrukowano w drukarni pod zarządem jednego z braci Winiewiczów, wybitnego
w Poznaniu rodu drukarzy. Pochodził z tej rodziny Józef Winiewicz, znakomity
publicysta, wówczas redaktor naczelny Dziennika Poznańskiego, później
wiceminister spraw zagranicznych w PRL.

Pewnego wieczoru, chyba jeszcze przed majowym przewrotem

Piłsudskiego w 1926, rozgadałem się wśród przyjaciół o książce Chrostowskiego
„Parana" i musiałem podniecić ich nie na żarty, bo wszyscy wpadli w niezwykły
zapał.

--- Wspaniały kraj! ― zawołał Janek Wroniecki. ― Ileż tam frykasów dla

grafika! Jadę do Parany, jak babcię kocham!

--- Ja z tobą! ― zaśmiał się Kazimierz Piekarczyk, redaktor.
--- Jedziemy tam wszyscy! ― krzyknęło kilku naraz.
--- Powiosłować w dół rzeki Ivai, to raj na ziemi! ― oświadczył

rozentuzjazmowany Bogdan Żniński.

--- Ja też chcę do raju! ― przyłączył się medyk Leon Tylgner do ogólnego

chóru.

Wszyscy byli głośni i wesoło rozpasani, rzecz naturalna, jak to bywa po

jednym głębszym, ale jednak prawnik Paszkiewicz zauważył, że ja się nie
deklarowałem w podochoconym gronie.

--- A wy, Arkady, tak milczycie? Czy nie chcecie jechać do Parany? ―

zaśmiał się Paszkiewicz, jak zwykle, ironicznym półgębkiem.

--- Milczę ― odparłem spokojnie ― bo ja rzeczywiście tam pojadę!...
--- Ho, ho, co za skromny gieroj! ― zawołał i inni zawtórowali mu wielkim

ś

miechem.

Od tego wieczoru raz po raz wracałem do tematu Parany i wśród

biesiadników rozwodziłem się nad urokami puszczy podzwrotnikowej. Słuchali
o miłej dla nich egzotyce. Przyjętym przy naszym stole zwyczajem niekiedy
sięgałem do „Pana Balcera w Brazylii" i głośno czytałem przyjaciołom urywki
niektórych stronic, zwłaszcza dotyczących nastrojów w tropikalnej przyrodzie. To
moje przejęcie się zamorską krainą goście uważali za niewinną, choć nieco
dziwaczną obsesję; wywoływała u nich jowialną pobłażliwość.

W styczniu 1927 spadł na mnie bolesny cios: śmierć matki. Zawsze pełna

poświęcenia, życiowej mądrości, serdecznej, i wielkiej dobroci,
promieniującej na wszystkich wokoło, odeszła od nas niespodziewanie, bo na
skutek gwałtownego ataku grypy. Niezależnie od synowskiego bólu, pozostawiła
u mnie niezwykle bolesną lukę: matka była przecież żywym ogniwem między mną
a pamięcią o ojcu, tak mi kiedyś bliskim i bardzo kochanym. Po jej śmierci
pozostała po nim tylko jedna, ostatnia więź: nasz zakład chemigraficzny.

Nie, to nie była ostatnia więź. W kilka dni po odejściu matki uświadomiłem

sobie cały ogrom marzeń, jakie wpoił mi ongiś ojciec, marzeń o tropikalnym lesie,
i zaczęło utwierdzać się we mnie coraz uporczywsze postanowienie odbycia owej

background image

wyśnionej wyprawy do Parany możliwie jak najrychlej. Wyprawy, która miała być
rzewną pielgrzymką ku czci ojca i spełnieniem jego duchowego testamentu.

Jednym z najprzyjaźniejszych, jakkolwiek rzadkich gości w moim domu

był młody zoolog, doktor Wiesław Rakowski, którego z biegiem czasu coraz
częściej odwiedzałem w Muzeum Przyrodniczym, leżącym na terenie
poznańskiego ogrodu zoologicznego. Rakowski był w Muzeum asystentem
profesora Uniwersytetu Poznańskiego, doktora Edwarda Lubicz-
Niezabitowskiego, i miał wiele do czynienia ze zwierzętami zarówno żywymi, jak
martwymi. Do tych dwóch zagorzałych miłośników przyrody, przy tym ludzi nad
wyraz sympatycznych, często wpadałem na rozkoszne gawędy i wiele się od nich
uczyłem o pasjonującym świecie zwierząt. Toć zwierzęta od najmłodszych lat
wywierały na mnie nieodparty urok, a tajemnice ich życia zawsze mnie okrutnie
intrygowały. Był to czarowny świat najeżony tysiącem zagadek, jakaś
niewyczerpana skarbnica ukrytych bogactw, i było nieustanne rozniecanie
wyobraźni.

Przyjaźni zoologowie nie tylko ciekawie opowiadali, jednocześnie

udostępniając mi swą bogatą bibliotekę przyrodniczą, ale byli mi bratersko
ż

yczliwi. Gdy któregoś dnia nieśmiało zdradziłem się przed obydwoma z moimi

planami podróżniczymi, oni aż krzyknęli z radości i zamiar wyprawy do Parany
uważali za najszczęśliwszy pomysł; wiadomo: przyrodnicy. Rozmowa zaraz
zeszła na Chrostowskiego i doktora Jaczewskiego, a profesor Niezabitowski nie
zasypiał gruszek w popiele. Z punktu gorąco mnie zachęcał do pójścia w ślady
dwóch poprzedników i do zbierania tam w puszczy okazów fauny brazylijskiej dla
któregoś z polskich muzeów.
― Czy mógłbym to przywieźć dla was, dla Poznania? ― zapytałem z lekka
oszołomiony.

--- Jak najbardziej! ― huknął Rakowski. ― Tylko brak nam na to forsy!
Obruszyłem się na niego:
--- Ależ oczywiście darowałbym wszystko!...
--- Psiakrew! To w dechę!
Taka praca kolekcjonerska, takie postawienie sprawy dało mej podróży

konkretny cel: nie wyruszałbym do Parany jako pusty obieżyświat czy turysta,
lecz mając na oku konkretny, jasny i wyraźny pożytek.

Gorzej przedstawiała się sprawa z przyjaciółmi od wspólnych u mnie

wieczorów. Zaledwie pewnego dnia ostrożnie napomknąłem o ewentualnej chęci
zrealizowania kiedyś swych marzeń amerykańskich, gdy wszystkim prawie dech
zaparło z osłupienia.

--- Ty, do Ameryki?!― ktoś bąknął zbaraniały. ― O nieba łaskawe!
Cała ta ferajna nie mogła wyjść ze zdumienia. Czuła się niemal

zgorszona. Było w tym coś ubliżającego.

Czy z byka spadliście? ― parsknąłem na nich.

--- Spójrz na swój kitel! ― uśmiechnął się Janek Wroniecki i palcem

demonstracyjnie wskazał na moje odzienie.

background image

Ja:

Co z kitlem? Co to ma wspólnego z kitlem?! Kitel stoi na przeszkodzie?

--- Pomyśl jeno o swoim kitlu! ― upierał się Janek i dodał niemieckim

porzekadłem: ― Schuster bleib bei deinen Leisten! (Szewcze, pozostań przy
swym kopycie!)

--- Do diabła! ― wybuchłem ni to rozbawiony, ni ze złością, widząc

dokoła siebie same niewyraźne gęby i zmieszane oczy. ― Czyście powariowali?

--- Nie my! ― zaprzeczyło dwóch, trzech. ―Nie my!
Przez kilka następnych dni nie poruszaliśmy drażliwej ― jak wynikało z

ich zachowania się ― sprawy, ale potem zacząłem, im oględnie wyjaśniać całe
zagadnienie i mój punkt widzenia. Na to nieznacznie kiwali tylko głową, jakby
ciągle zadziwieni czy zgorszeni, i zasnuwali się milczeniem; to, co im
tłumaczyłem, wpuszczali jednym uchem, wypuszczali drugim.

Tak długo, jak marzenia moje uważali za niewinne zachcianki, traktowali je

z pobłażliwością i humorem, a mnie z lekka jak nieszkodliwego fantastę. Lecz w
miarę dojrzewania moich planów zmieniali swą postawę, zaczęli odnosić się
krytyczniej.

Jedynie z tej paczki poczciwy Kazik Śmigielski, niedoszły prawnik, był

szczerze i z zapałem po mej stronie, ale on zawsze uchodził za gorącą głowę i był
niewydarzonym poetą.

--- Nie słuchajcie tych zaśniedziałych kołtunów! ― śmiejąc się wołał do

mnie otwarcie przy wieczornych przyjaciołach.

Pewnego dnia Janek Wroniecki wyciągnął mnie na poufną rozmowę w

cztery oczy. Był najstarszy z nas wszystkich i uważał się za seniora, uprawnionego
do udzielania wskazówek. Przestrzegał, że to mrzonka, to szaleństwo tracić tyle
pieniędzy na niedorzeczny kaprys.

--- To nie kaprys! ― zapewniałem go. ― To dopełnienie duchowej

spuścizny po ojcu, którego i ty tak ceniłeś. To ważny dług serca!...

--- Koszałki-opałki! ― żachnął się Wroniecki. ― A obowiązek wobec

Janki i małej Basi, to nic?

--- Zabezpieczę im wszelki dostatek w czasie nieobecności. Na wyprawę

zabiorę tylko własne pieniądze, osobiście przeze mnie zarobione.

--- Własne pieniądze! Zapominasz, że jesteś tylko Fiedlerem, a nie jakimś

Potockim czy Wodzickim... Mówisz: własne pieniądze? Zamiast myśleć o
kupieniu willi na Sołaczu, to w głowie ci jakieś fanaberie, jakieś szusy,
trwonienie majątku? Czym to usprawiedliwisz, Artku?!...

Nastała kłopotliwa cisza. Wroniecki, ów zawsze roześmiany kumpel,

zachowywał się jak prokurator. Bulgotał niechęcią. Czas było zakończyć
przykrą rozmowę. Spojrzałem na niego hardo i gniewnie.

--- Czym usprawiedliwię? ― powtórzyłem nasrożony. ― Nie pojmiesz

tego: kochałem ojca! I dlatego pojadę.

Pomimo różnicy zdań przyjaciele nie przestali wieczorami przychodzić na

Długą, gdzie w cieple naszej gościnności czuli się lepiej niż u siebie w domu, ale

background image

też i nie przestali zwalczać mych planów, co przeważnie czynili pokątnie, za
moimi plecami. Zwalczali mnie w imię jakichś wyższych racji społeczno--
rodzinnych i nie tylko dla dobra żony i dziecka, ale i dla mego własnego pożytku.
W swej gorliwości nie cofali się nawet przed podburzaniem Janki przeciwko mnie.
Niech ich za to dunder świśnie! ― myślałem wtedy.

Wszakże byli młodzi i zdobywali najwyższe studia, jakie im społeczeństwo

umożliwiało, ale mimo to nie chcieli wylatywać ponad poziomy; grzęźli w
drobnomieszczaństwie. Brak im było polotu; nieprzychylnie odnosili się do
wszystkiego, co wychodziło, w ich pojęciu, poza dozwolone ramy, uświęcone
rzekomym rozsądkiem.

Powstała między nami cicha, zacięta wojna. Miałem tylko nielicznych

sojuszników wśród najbliższych krewnych, jak kuzynki Lucynę Kłaczyńską i
Zosię Nawrocką, jak kuzyna Zenka Kosidowskiego. Ale poza tym prawie całe
moje ówczesne otoczenie było przeciwko mnie, owi wieczorni przyjaciele, i żona,
i jej rodzina, wszyscy potępiali zamierzony wyjazd. Stanął przeciwko mnie
ogromny arsenał zaśniedziałej tradycji, przestarzałych nawyków myślenia,
despotyzmu tak zwanych świętych obowiązków; wszystko to jak wrogi mur
chciało mnie przytłoczyć, odwieść od pięknego zamysłu, stłumić rozmach.

Nie dałem się. Zawziąłem się. Przekonany o słuszności swej sprawy,

pozostałem stanowczy i nie zawahałem się. Postanowiłem przeprowadzić swoje.
Dopiero znacznie później, po latach, okazało się, jak słusznie czyniłem, walcząc
tak uparcie.

Dziś wiadomo, że nie oni mieli rację, ale wtedy niełatwo było dojść do

jądra rzeczy i niełatwo widzieć, gdzie był sens, gdzie absurd.

9. Histeria i rozwaga

D

o Brazylii wyruszyłem pod koniec 1928 roku, ale cały ten rok i połowa

poprzedniego roku 1927 upłynęły pod znakiem walki o los tej wyprawy i wśród
dokuczliwego napięcia nerwów. Jak w przysłowiu, w którym złapał Kozak
Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma, tak wszystko u nas się gmatwało, kiełbasiło i
była w tej hecy równocześnie miłość i intryga. Chociaż się ścieraliśmy i wodzili za
łby, trzymaliśmy się stadnej kupy więcej, aniżeli w inne lata, jak gdyby teraz
zbliżały nas do siebie przeciwieństwa. Tylko niedobrze było z naszymi nerwami,
dawał się wszystkim we znaki rozstrój. Więcej piliśmy.

Często, aby przewietrzyć się i wykurzyć z siebie opary po wieczerzy na

Długiej, wychodziliśmy, goście i ja, na miasto i przeważnie zapuszczali się w
uliczki starych dzielnic aż do Chwaliszewa. Zawsze srogo nęcił nas Most

background image

Chwaliszewski. Tu Warta czyniła ostry zakręt, pod mostem było potwornie
głęboko i groźnie kłębiły się czarne wiry. Z góry patrzyliśmy na nie jak
zaczarowani i mocno trzymali się poręczy, by nie ulec idiotycznemu kaprysowi.
Przemocą ciągnęło nas w dół: bliscy zawrotu głowy, mieliśmy wciąż w czubie, a
nerwy raczej słabe i podatne do ekscesów.

Wtedy ogarniał nas czasem dziki humor, napadały chimery.
--- Kto pierwszy rzuci się z mostu do wody? ― zadyszy ktoś wyzywająco.
Mimo woli przeszyjemy zamglonym wzrokiem wodną otchłań, jakby

spodziewając się w tych mrokach absurdalnej podniety.

--- Gdzie nasi śmiałkowie?... Nie ma zuchwałych straceńców?...

Wszyscy chcą ciepło żyć?... Rzucajmy się!...

Przez obłędnie długą chwilę, niby w złym transie, potrwa zwariowane

patrzenie w dół.

--- Nikt się nie odważy?... Wszyscy struchleli?
Dość maniackiej zabawy.
--- Na psa taki urok! ― zawołałem do towarzyszy i oderwałem się od

poręczy. ― Jedźmy, nikt nie woła!...

Nieustanne, choć tłumione, naprężenie nerwów między przyjaciółmi a mną

budziło w nas zadziorność. Chciało się kogoś prać po gębie, po prostu, bezlitośnie,
po chamsku; ręce rwały się do draki. Między sobą zachowywaliśmy, jak wataha
wilków, pozory spokoju i jakiej takiej poprawności towarzyskiej, ale tym bardziej
parło nas do awantur na zewnątrz. Ów okres niebezpiecznych stanów trwał przez
długie miesiące.

Chuligaństwa nigdy nie cierpiałem, ani przedtem, ani potem; budziło we

mnie wyraźny wstręt, ale jakże nazwać to żałosne wydarzenie pewnej nocy?
Późno owego wieczoru, będąc już nieco podgazowani, wyszliśmy na ulice miasta,
by na świeżym powietrzu przyjść do siebie. Było nas pięciu czy sześciu, a
niektórzy jacyś wyjątkowo rozdrażnieni. Na Starym Rynku weszło nam w drogę
kilku podchmielonych typów, wojowniczo usposobionych. Zaledwie do nas się
zbliżyli, gdy rzucili ku nam stek wulgarnych obelg, po czym, zadowoleni z
wyczynu, zaczęli się oddalać.

--- Hej, tchórze! ― krzyknął za nimi nasz poeta, Antek Seichter. ―

Gnojki dają drapaka!

Gnojki", dotknięci na honorze, zatrzymali się, a jeden z nich, jakiś

porywczy chojrak, doskoczył nagle do Seichtera i grzmotnął go w gębę, aż ten się
zatoczył. W nas jakby piorun strzelił. Potwornie zawrzało, rozkipiało; z miejsca
oszaleliśmy. Od tygodni powstrzymywana krew zalała nam oczy. Uzbierana żółć
wreszcie mogła się wyładować. I wyładowała się.

Było ich chyba więcej niż nas, ale nie mieli naszej zapalczywości. Dlatego

od razu przegrali; tłukliśmy ich po pyskach, po szczękach, grzbietach, gdzie
popadło. Praliśmy w kark, nie oszczędzali nosów. Nawet bronić się nie umieli.
Chcieli uciekać, nie daliśmy im.

--- Na komisariat ich! ― słyszałem ochrypły głos prawnika Paszkiewicza.

background image

--- Brać łotrów! ― zawył medyk Tylgner. ― Brać ich!
Jeden z przeciwników miał tęgą laskę i w chwili gdy się nią zamierzał na

redaktora Piekarczyka, jak tygrys doskoczyłem do draba i laskę wyrwałem mu z
łapy. W ferworze natychmiast ją złamałem na kolanie, a Piekarczyk ucapił faceta
za kark i już nie puścił.

--- Na komisariat ich! ― zajadle wołał znów Paszkiewicz.
Przemocą zatrzymaliśmy czterech przeciwników i mieli ich w garści; reszta

uciekła. Ci pojmani, wciąż rozjuszeni i pełni bijatyckiej zaciekłości, sami
domagali się pójścia na komisariat policji i skoro tylko tam przybyliśmy, oni, pełni
wzburzenia, ale i swady, obsypali nas huraganem oskarżeń. Byli to wyszczekani
praktykanci biurowi i handlowi, nie żadne uliczne andrusy, więc z miejsca
umiejętnie i z powodzeniem zwalili całą winę na nas. Znaleźliśmy się w drażliwej
sytuacji.

Jeszcze wciąż w rękach trzymałem obydwie połówki złamanej laski.

Zauważył ją dyżurny policjant i wskazując na nią, ostro wsiadł na mnie:

--- Co to za złamana laska?
--- Nie moja! ― odrzekłem.
--- A czyja? ― parsknął cerber z wrogim szyderstwem. ― Nie moja! ―

powtórzyłem.

Wtem jeden z przeciwników podskoczył do mnie i zawołał uradowany:

To moja laska! Wyrwali mi ją z ręki!... Policjant kazał podać sobie laskę

i bacznie ją oglądał.

--- Czemu złamana? ― zapytał. ― Jak ją złamano?
--- Na mojej głowie! ― odpowiedziałem bez zająknienia.

To nieprawda! ― wrzasnął właściciel laski ze złością. Kłótnia zaczęła

niecierpliwić dyżurnego.

--- Czy pan także studentem? ― zwrócił się do mnie.
--- Nie. Jestem właścicielem zakładu chemigraficznego.
Ta przynależność do obywatelskiego stanu rozstrzygnęła nocną chryję na

naszą korzyść. Dyżurny policjant kazał zatrzymać czterech przeciwników w
areszcie, a nam odejść.

Po opuszczeniu komisariatu zalała nas radość triumfatorów i niektórzy

chcieli oblać zwycięstwo, ale było już późno, więc zadowoleni z życia,
pożegnaliśmy się i rozeszli do domów.

Dobre moje samopoczucie nie trwało długo i odezwały się wyrzuty

sumienia. To prawda, że oni wszczęli bijatykę i słusznie złoiliśmy i im skórę, ale
moje kłamstwo w komisariacie policji zaczęło kłuć cierniem i budzić wstyd przed
samym sobą.

Jeszcze spać mi się nie chciało, więc ponownie wyszedłem z domu i

wróciłem do komisariatu. Zastałem tego samego dyżurnego. Poznał mnie i zanim
się odezwałem, on, uprzedzając mnie, oświadczył z domyślnym uśmiechem:

--- Zajście już wyjaśnione! Wypuściłem tych czterech! Wszyscy

byliście pod dobrą datą!... A pan w jakiej sprawie? ― zapytał mnie z

background image

zaciekawieniem.

--- W sprawie tej laski...
--- Laski?
--- Naszły mnie wątpliwości, czy to na mojej głowie była złamana...
Spojrzał na mnie z niewymownym zdziwieniem, jak na raroga.
--- Była czy nie była, to już nieważne! ― wyjaśnił. ― Mam laskę. Mogę ją

panu dać na pamiątkę... Dobranoc!

I tak się heca uliczna zakończyła.
To rzeczywiście były miesiące bolesnego napięcia nerwów.
Całe szczęście, że miałem wtedy Rakowskiego i profesora

Niezabitowskiego, dwóch niezawodnych przyjaciół, i że co pewien czas
odwiedzałem ich w Muzeum Przyrodniczym. Tam w serdecznych rozmowach z
nimi, wśród pasjonujących zagadnień przyrody i zwierząt, rosło mi serce i
utwierdzałem się w przeświadczeniu o słuszności mego planu parańskiego.
Obydwaj uczyli mnie preparowania ssaków, ptaków i gadów (jak obchodzić się z
owadami wiedziałem już od lat chłopięcych) i również dostarczali mi fachowej
literatury, bym mógł pogłębić swą wiedzę przyrodniczą. Piękne były nasze
spotkania.

W tym okresie jakoś zniechęciłem się do polowań w Polsce. Tropienie

rogacza straciło dla mnie dawny urok. Już nie jeździłem do Bachotka
Dzięgielewskich, a ze Stachem, członkiem studenckiej korporacji Baltii, z natury
rzeczy reakcyjnej, nieco osłabły węzły tak zażyłej do niedawna przyjaźni. W
pewnym stopniu prawdopodobnie było to gorzkim plonem przewlekającej się
afery honorowej z endeckim bojówkarzem Opieńskim.

Ale nie chciałem na zawsze powiesić strzelby na kołku ani sprzeniewierzyć

się zupełnie myśliwskim urokom. Więc posiadając dostateczne rezerwy
finansowe, wydzierżawiłem w Norwegii, na północ od Trondheimu, rozległy teren
myśliwski, i w październiku 1927 pojechałem tam na dwutygodniowe polowanie
na niedźwiedzia i łosia. Miły, doświadczony przewodnik, jeszcze milszy pies,
trzymany na smyczy i stale coś wystawiający, i ja ― stanowiliśmy świetną trójkę
towarzyszy. Z niedźwiedzia widzieliśmy tylko stare ślady, łosia, średniego byka,
ubiłem w przedostatni dzień polowania. A w jeziorku przy chacie myśliwskiej
łowiliśmy tłuste pstrągi, rozkosz dla podniebienia. Ale chociaż otaczały nas
wspaniałe lasy północy, jakby żywcem z epickiej Eddy wyjęte ― ich melancholia
nordyckiego krajobrazu zostawiała po sobie uczuciowy niedosyt. Norweski
eksperyment prawie nic nie dał: tęsknota za słońcem, bujnością i palmami tym
silniej wzbierała.

Ów wieczór w lutym następnego roku okazał się strasznym przeżyciem.

Mój wybuch był paskudny i przerażający, wylew goryczy koszmarny. W ostatnich
tygodniach „przyjaciele" (piszę już w cudzysłowie) nie tylko odnosili się
krytycznie do mych parańskich planów, ale już wprost podburzali Jankę
przeciwko mnie. Bez osłonek i nieoględnie czynili z niej ofiarę i męczennicę mej
niepoczytalności; w ich mniemaniu byłem karygodnym marnotrawcą rodzinnego

background image

majątku.. .Kilkakrotnie prosiłem Jankę, by ich nie słuchała; nie wiem, czy wiele
pomogła prośba, raczej nie.

Owego wieczoru zaglądaliśmy do kieliszka częściej niż zwykle i więcej

zaprószyli sobie głowę. Stach Malessa, asystent ekonomii (później, w Polsce
Ludowej, wybitny profesor planowania przestrzennego, ale wtedy, za młodu,
szalona pała i raptus nie grzeszący polorem) odwalał tego wieczoru wieszcza--
wierszokletę: improwizował coś, co miało być natchnioną odą, a było
przypadkowym zlepkiem pretensjonalnych wyrazów, jakie odruchowo, bez ładu i
składu, wpadały do zamroczonej głowy.

Potem żartobliwie ucieszony Stach przedzierzgnął się w satyryka i

mamroczącym śpiewem wyszydzał moje ciągoty podróżnicze

Głupie to było, bo głupie, ale ja z tego także rechotałem jak wszyscy inni

przy stole. Wtem Stach, chcąc zdobyć nowe laury, z nietaktownością wstawionego
osobnika jął poruszać moje drażliwe sprawy małżeńskie.

--- Daj pokój temu, Stachu! ― ostrzegłem go.
Słowa moje tylko go rozzuchwaliły i, niby to śpiewając, bełkotał jakieś

głupie docinki pod moim adresem, a w rzekomej obronie Janki", ofiary mej
chimerycznej rozrzutności.

Nagle zamroczyło mnie okrutnie, dostałem furii.

Przestań! ― zawyłem i rzuciłem się z pięściami na niego. Złapałem go

za ramiona i straszliwie nim potrząsałem, odchodząc od zmysłów. Dostałem szału.
Wrzeszczałem, a gdy inni obecni chcieli nas nieopatrznie uśmierzać, jeszcze
bardziej doprowadzali mnie do pasji. W swym szaleństwie ryczałem, żeby się
wynieśli. Nieprzytomny, już nie odpowiadałem za siebie. Oni, przerażeni,
zdruzgotani, zaczęli wychodzić z mieszkania, jeden po drugim, ukradkiem, jak
winowajcy.

Gdy pozostałem sam jeden, zwaliłem się z nóg na podłogę, niezdolny ani

stać, ani nawet siedzieć na krześle.

Janki nie było w pokoju. Uciekła do sąsiedniego.
--- Janko, pomóż mi! ― prosząco zawołałem zdławionym głosem,

gdy cokolwiek przyszedłem do siebie.

Nie odpowiedziała. Zamknęła się w swoim pokoju i nie chciała mi pomóc.

Ani w tej chwili, ani później w nocy. Odcięła się ode mnie. Było to bardzo
bolesne. Chciałem ją przeprosić za koszmarną awanturę, ale nie dano mi.

Zawlokłem się do swego łóżka i natychmiast zasnąłem jak zabity,

kamieniem.

Wkrótce dowiedziałem się, że cała paczka z tego wieczoru była równie

złamana jak ja i nazajutrz wszyscy przebudziliśmy się niby z makabrycznego snu i
jak gdyby do innego życia. Po kilku dniach otrzęśliśmy się z koszmaru i, bogatsi
w gorzkie doświadczenie, podjęli na razie poprzednią między sobą zażyłość.

Wstrząs owego wieczoru nic a nic nie osłabił mego postanowienia wyjazdu

do Parany. W połowie tegoż roku 1928 stwierdziłem, że będę rozporządzał
gotówką przeszło osiemnastu tysięcy złotych, co równało się prawie sumie trzech i

background image

pół tysiąca dolarów, toteż zawiadomiłem profesora Niezabitowskiego, że
mógłbym zabrać ze sobą, na swój koszt, towarzysza-preparatora. Chodziło o jak
najintensywniejsze zbieranie okazów fauny. Czy mógłby mi kogo polecić?

Polecił mi młodego leśnika, Antoniego Wiśniewskiego, późniejszego

założyciela i kierownika Muzeum Przyrodniczego w Wielkopolskim Parku
Narodowym w Puszczykowie. Wiśniewski okazał się nie tylko świetnym
preparatorem o wyraźnym zacięciu naukowo-badawczym, ale także niezawodnym
towarzyszem podróży, wraz ze mną dzielnie znoszącym trudy wyprawy w lasach
nad rzeką Ivai.

Ponieważ całą zdobycz z tej podróży postanowiłem bezinteresownie

przeznaczyć na wzbogacenie zbiorów Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu,
wydało mi się, że miałem jakieś prawo do bezpłatnego biletu na statek z Europy
do Brazylii jako konwojent polskich emigrantów. Wielu Polaków dostawało takie
bilety do Ameryki Południowej. Ale grubo się myliłem. Nie miałem nazwiska ani
urodzenia, a to widocznie liczyło się w oczach Kutyłowskiego, wszechmocnego
wówczas dyrektora naszych linii, obsługujących zamorskie kraje. Odmówił mi
stanowczo, niemal opryskliwie.

Lecz zagrała tu pospolita historia z kamieniem i kosą. Nie dałem się

zepchnąć tak bezceremonialnie. Wśród czynnych w tym okresie działaczy
emigracyjnych najwybitniejszym był Michał Pankiewicz. Właśnie przebywał w
Warszawie. Do niego poszedłem i całą swą sprawę dokładnie mu wyłożyłem.
Pankiewicz miał głowę nie od parady i umiał zapalić się. Zaraz sięgnął do
telefonu.

--- Fiedler ― mówił do dyrektora Kutyłowskiego ― nie jest mi ani bratem,

ani swatem, ale uważam, że przywiezie z Parany pożyteczne zbiory, i że
koniecznie trzeba mu pomóc. Dyrektorze, dajcie mu bilet ― i basta, zgoda?...
Dziękuję!

Więc dostałem darmowy bilet na I klasę statku linii Royal Maił Steamship

Company.

Po przekazaniu Jance kierownictwa zakładu, którego biurowe sprawy

załatwiała już od lat, i po pozostawieniu jej w banku pewnej sumy jako żelaznej
rezerwy na wszelki wypadek, wypłynąłem w listopadzie 1928 z Hawru.
Wiśniewski w tym czasie opuszczał Europę na innym statku, francuskim,
wychodzącym z Marsylii do Rio de Janeiro.

Już po latach, w czasie drugiej wojny światowej, dane mi będzie spotkać w

Nowym Jorku dyrektora Kutyłowskiego. Jaki będzie miły dla mnie, jak serdecznie
zaprosi na śniadanie, jak przyjaźnie się odezwie przyjemnym głosem! Wiadomo:
będę już miał „nazwisko".

10. Parana

background image

O

d razu stwierdzam: ta pierwsza wielka podróż ziściła wszystkie

najśmielsze nadzieje, i emocjonalne, i kolekcjonerskie.

Rio de Janeiro buchnęło w przybysza splendorem tropikalności, jak

należało się spodziewać. Było jednym pasmem nieustannego zachwycania się
olśniewającym przepychem przyrody nawet w centrum miasta. Z pierwszego dnia
utkwiły mi w pamięci dwa wrażenia: przejmująca woń wilgotnej, rozgrzanej
zieleni, uderzająca w nozdrza jak kapryśne perfumy zwariowanej kokoty, oraz
widok barwnej chmary kilkuset motyli na niewielkiej, podmokłej polanie wśród
palm na przedmieściu stolicy. Miało to posmak surrealizmu.

Pobyt nasz w Brazylii trwał dziewięć miesięcy i obejmował trzy rejony:

podzwrotnikową puszczę nad rzeką Ivai w głębi Parany, następnie bujny las
nadmorski pod Morretes oraz stepy Piraquara między Kurytybą a Serra do Mar.
Wszędzie tam, gdzie żyli polscy koloniści, rodacy udzielali nam serdecznej
pomocy i w wielkiej mierze im to zawdzięczaliśmy, że można było przywieźć do
Polski tak bogatą zdobycz: dla Poznańskiego Muzeum Przyrodniczego około 1150
ptaków, 100 ssaków, 46 gadów i płazów, 4000 motyli i 2000 chrząszczy; dla
poznańskiego Ogrodu Zoologicznego blisko trzydzieści żywych ssaków i ptaków;
dla Uniwersytetu Poznańskiego ― żywego jaszczura, olbrzymiego teju
(Tupinambis teguixin); dla poznańskiej Palmiarni przeszło dwadzieścia różnych,
zdrowo rozrastających się storczyków.

Wyjechałem do Parany wyłącznie jako przyrodnik, bez zamiaru utrwalenia

na piśmie wrażeń, ale po powrocie do Polski, pełen gorących jeszcze wspomnień i
już nowej tęsknoty, zacząłem pisać o niektórych w puszczy przeżyciach. Tak
powstały dwie niewielkie książki: „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" o naszych
ż

ywych zwierzętach, jakie gromadziliśmy, i „Wśród Indian Koroadów" o

przygodach nad rzeką Marequinhą i nad Ivai.

Toć przy Długiej posiadałem wciąż nieczynną drukarenkę, więc

zaangażowawszy składacza-drukarza w jednej osobie, wydrukowałem owe
książki, nieduże, ale starannie wydane i pięknie ilustrowane, podobnie jak to
zrobiłem przy „Wirach i porohach Dniestru". Niestety, kiepsko się rozchodziły,
doskonała otaczała je obojętność czytelników, buble nieznanego autora leżały
melancholijnie w księgarniach poznańskich: pies kot nie dbał o nie, były
zeszłorocznym śniegiem. Mimo to napawały młodego autora dumą, tym bardziej
ż

e profesor Edward Niezabitowski opatrzył „Bichosy" piękną przedmową.

Cieszyłem się książkami i wierzyłem w nie. I jakże słusznie: w kilka lat

później, gdy wyszedłem z mroku poznańskich opłotków na szerszy dziedziniec
najpierw Polski, potem zagraniczny, obydwie książki, uzupełnione, rozbudowane,
ale wciąż w tym samym utrzymane duchu, stały się trwałymi bestsellerami. W
Polsce i za granicą, stale wznawiane, zdobywały sobie setki tysięcy czytelników,
zwłaszcza młodych. Amazonka ― można było się poczciwie zadumać ―

background image

Amazonka też zaczynała się od nikłego potoczku.

Z trzech poznanych regionów lasy nad Ivai dokoła kolonii Candido de

Abreu były najpłodniejsze i tam też, w kniei dokoła chaty Tadeusza Boreckiego,
najgłębiej i najszlachetniej przeżywaliśmy wtajemniczenie: pierwsze widziane
tukany i burczące przy kwiatach kolibry wprawiały nas w zdumienie. Zresztą
odurzało nas wszystko: niewiarygodny natłok roślinności, kształty niektórych liści
jakby z krainy czarów Alicji, cudaczna odrębność wszystkiego, na co padał wzrok
w tym kipiącym lesie. I oto największa rozkosz: świadomość, że w tych
dziwacznych kolibrach, w błękitnych motylach olbrzymich jak ptaki, w
groteskowych orchideach na drzewach rosnących, spełniały się najtajniejsze
marzenia mych chłopięcych lat. Byłem szczęśliwy, i to nie tylko w tych
pierwszych dniach olśnienia. Urok, jaki wówczas padł na nas, nie rozwiewał się;
trwał aż do ostatniej chwili pobytu w tych lasach.

Do puszczy nad Ivai wpadliśmy z całą żarliwością młodzieńczej energii.

... Pracowaliśmy zapamiętale, bez wytchnienia, z uporem. Jak gdyby na

przekór wszystkim doświadczeniom Europejczyków pracowaliśmy z
niestygnącym zapałem, nie zważając na okrutne promienie słońca, na parne
wyziewy leśne zatruwające nam płuca i lekceważąc sobie jad, wszczepiany nam
do krwi przez różnego rodzaju robactwo. Codziennie dwa razy przemierzaliśmy
dziwne ustronia, kipiące przepychem knieje pełne roślinnych fantazji i jak gdyby
stworzone przez pijanych magów. Polowaliśmy na ptaki o groteskowych nieraz
kształtach, cudacznych obyczajach i upierzeniu jak w bajce..." ― będą pierwsze
słowa w książce „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele", oddające nasze nastroje
nad rzeką Ivai.

Oczy mieliśmy otwarte, umysł chłonny, ciekawych przeżyć zatrzęsienie.

Tylko nikła część naszych doświadczeń dostała się do mych dwóch książek. Na
przykład nic nie pisałem o sępach, ptakach przedziwnie intrygujących.

Gdziekolwiek w Ameryce Południowej ludzie żyli w skupiskach większych

lub mniejszych, nieodzownie krążyły w pobliżu sępy urubu i były chyba
najpospolitszymi ptakami. Zawsze się je widziało albo grzebiące w śmietniskach,
albo zataczające na niebie potężne kręgi. Nie bały się ludzi, gdyż nikt ich nie
zabijał; prawo chroniło je jako z nieba zesłanych, a pożytecznych asenizatorów-
czyścicieli, pożerających wszystko, co zgniłe i śmierdzące napaskudził człowiek.

Ptaki te, szkaradnie brzydkie jak grzech śmiertelny, czarne, łyse na szyjach,

zawsze ponure, opaćkane flejtuchy śmierdzące padliną, były przykre i dla oka, i
dla powonienia. A jednak dzięki jakiejś absurdalności w trybach przyrody sępy
urubu właśnie wzrok i węch miały niesamowicie wyostrzone; obydwa zmysły
były tak nieprawdopodobnie doskonałe, że to zakrawało nieledwie na czary.

Od szeregu pokoleń, zwłaszcza w XIX wieku, wielu badaczy zoologów

przeprowadzało obserwacje osobliwych ptaków i starało się zgłębić ich
biologiczną tajemnicę. Niezwykła doskonałość zmysłów nie dawała uczonym
spokoju. Powstawały różne teorie na ten temat, co u sępów ważniejsze, wzrok czy
węch; mądrzy ludzie skakali sobie do oczu, kłócili się zajadle, ale nie mogli dojść

background image

z sępami do ładu ni składu. Urubu nie puściły farby, a jak twardym te szelmy były
orzechem do zgryzienia, sami się przekonaliśmy w czasie naszych polowań u
Boreckiego. Było to nad Rio Baile, niedaleko kolonii Candido de Abreu. Wtedy
zdechł nam jeden z kundli gospodarza, niewątpliwie zatruty wyrzuconym mięsem
z arszenikiem po jakimś preparowanym ptaku. Psią padlinę wywlekliśmy
kilkadziesiąt kroków do lasu i tam zostawili wśród gęstego podszycia.

Co wkrótce nastąpiło, wywołało nie lada zdumienie. Do ukrytego w

gąszczu psiego trupa, przecież niewidzialnego z zewnątrz, zaczęły się zlatywać
sępy niemal znikąd, z odległych za widnokręgiem okolic. Pierwszy urubu pojawił
się w cztery dni po wyrzuceniu padliny, kiedy zaczęła się rozkładać. Ujrzeliśmy
go wysoko w powietrzu w oddaleniu prawie półtora kilometra. Szybowym lotem
zataczał koła, które nieomylnie dążyły w naszym kierunku, aż w końcu ptak
znalazł się tuż nad nami. Wtedy znurkował i siadł na drzewie, oddalonym o
dwadzieścia kroków od miejsca, gdzie porzuciliśmy padło.

W dwie godziny później przyleciał drugi urubu, a potem, w coraz krótszych

odstępach, więcej sępów. Obsiadały drzewa dokoła ścierwa i cierpliwie czekały,
prawdopodobnie na zupełne jego przegnicie. Widok kilkudziesięciu czarnych
ptaszysk, czyhających całymi dniami w niezmąconym spokoju tuż w pobliżu
naszej chaty, był odrażający: wielkie stado z niesamowitą cierpliwością
wyczekiwało na obmierzłą biesiadę. Było to diabelnie ciekawe, a jednocześnie
tchnęło makabrą. W trójkę, Wiśniewski, Borecki i ja, często roztrząsaliśmy sprawę
sępiego zlotu.

Wydało nam się całkiem bezsporne, że sępy, nie mogąc widzieć w gąszczu

psiej padliny, przylatując do nas, musiały kierować się tylko węchem, tak
fantastycznie subtelnym, że nawet z odległości kilku kilometrów wyczuwającym
ukryty dla oka żer.

Wówczas wydało nam się to jedynym rozsądnym wytłumaczeniem

zjawiska, ale w ciągu kilku następnych miesięcy obijania się w tych chaszczach i
w ich problemach sprawa sępów już tak jasno się nie przedstawiała. Węch, choćby
najdoskonalszy, nie był chyba zdolny przebić się przez tak olbrzymią odległość.
Zaczęliśmy domyślać się istnienia innych zmysłów, działających u sępów urubu.
Może tkwił w ich ptasim ciele jakiś nie odkryty przez naukę aparat rentgenowski?
Może sępy posiadały utajone narządy, umożliwiające im jakiś rodzaj telepatii,
może miały organy jeszcze nie śnione przez uczonych, a przecież prawdopodobnie
istniejące?

Jak porywająca była ta puszcza nad Ivai, ile nie rozwikłanych zagadnień

czaiło się dokoła nas?

Węże, zwłaszcza węże jadowite, srodze nas pociągały. Spotykaliśmy ich

dość dużo, a w ostatnich miesiącach wcale nie zabijaliśmy gadów, chcąc
przewieźć je żywe do Polski i Ogrodowi Zoologicznemu w Poznaniu sprawić miłą
sensację. Więc pod koniec naszego pobytu w Brazylii zgromadziliśmy w
solidnych skrzynkach dwadzieścia kilka żywych węży, przeważnie szatańskich
ż

ararak, poza tym dwie jadowite koralówki oraz najgroźniejszy z tych gadów,

background image

surukusu (Lachesis muta), którego ukąszenie powodowało jak amen gwałtowną
ś

mierć. Nasz okaz miał przeszło dwa metry długości i gdyby mu pozwolić, mógł

pewnie pięciu chłopa ukatrupić przy jednym spotkaniu.

Niestety, francuski statek pasażerski, na którym wracaliśmy do Europy,

przyjmując niechętnie nasze żywe ssaki i ptaki, od razu z całą zapalczywością
zastrzegł się przeciw jakimkolwiek wężom: nawet wężowego ogona nie chciał
mieć na pokładzie. Podobno wąż na statku, choćby za żelaznymi kratami
umieszczony, budził piekielną panikę i histerię wśród wszystkich pasażerów. Więc
gdy wchodziliśmy na statek, dwóch cerberów z załogi rewidowało skrupulatnie
nasze klatki i niczemu nie przepuściło. Ale węży nie znalazło. Skrzynki z wężami
ukryliśmy w ręcznych walizkach, a tych różnych waliz mieliśmy tyle, że nikomu
nie chciało się do nich zaglądać.

Triumf nasz nie miał długiego żywota. Węże same wysiadły. Waliz z nimi,

przechowywanych dla ostrożności w naszej kabinie, nigdy nie otwieraliśmy w
obawie przed dociekliwością stewardów. Więc stało się: któregoś dnia, na środku
mniej więcej Atlantyku, ostrzegł nas, spiskowców, podejrzany wyziew,
dobywający się z waliz. Gdy ostrożnie je otworzyliśmy, buchnął w nas smród
zgnilizny. Węże, mające za mało powietrza, zdechły. Zdechły wszystkie. I był
klops, klapa. .

Powstał nowy kłopot, jak niepostrzeżenie wyrzucić skrzynie do morza. Na

statku pasażerskim, pełnym ludzi i krzątającej się załogi, cholernie trudna to rzecz.
Ale o północy było czarno, część pokładu słabo oświetlona, więc udało się. Jedna
skrzynia po drugiej z głuchym pluskiem padała do morza i nie wiadomo było, jak
ten plusk w nas się odbijał: czy rwało nam się serce z żalu, czy przeciwnie, z ulgą
spadał nam z serca kamień?

Cała ta wężowa heca była jak gdyby moralnym ostrzeżeniem dla

grzecznych dzieci: nie schodźcie z drogi uczciwości, nie róbcie machlojek, by
potem nie słyszeć plusku padających do morza skrzyń.

Więc wyprawa do Parany nie skąpiła nam mocnych wrażeń ani przygód.

Upajaliśmy się bogactwem przyrody dokładnie tak, jak to kiedyś za młodu sobie
wymarzyłem. Rzeczywistość nie zawiodła. Prawie co krok ogarniało nas nowe
zdumienie. Czy nie trzeba było się dziwić, gdy oto z ciała zastrzelonej i
ć

wiartowanej żararaki wypełzały nagle żywe, małe wężyki, dzieci zabitej matki i,

miniaturowe plagiatorki starożytnej hydry, ruchliwe i już gniewne, chciały na
gwałt kąsać jadowitymi ząbkami?

11. Biedny, nie zrozumiał Parany!

background image

W

trzy, cztery lata po nas przyjedzie w te same lasy Parany młody,

bajecznie uzdolniony, ale zboczony literat, rozchełstany cygan literacko-
studenckiego światka Warszawy owych lat, swoisty geniusz i narwany niechluj w
jednej osobie, pisarz o „najdziwniejszej karierze życiowej i literackiej", jak
napisze o nim jego opiekun Jarosław Iwaszkiewicz: Zbigniew Uniłowski.
Osierocone dziecię Powiśla, odkryty przez Karola Szymanowskiego, chłopiec
restauracyjny, życzliwie podjęty przez Iwaszkiewicza, pasowany na gwiazdę
przez skamandrytów i innych zagorzalców, łączył w sobie wielki talent i
prostactwo ulicznika, iskrę Bożą i cygańskie flejtuchostwo. Był zjawiskiem
tragicznie niezrównoważonym.

Przyjedzie ta nieszczęsna sława do Parany, ponoć za karę, spławiona na

pewien czas z Warszawy do dzikiej puszczy za romans z żoną dyrektora w jednym
z naszych ministerstw. Przyjedzie i obolała dusza kawiarniana będzie upiornie się
męczyła w tym środowisku zdrowych pionierów i bujnej przyrody: lepiej nie mógł
się zemścić zdradzony mąż-dyrektor.

Uniłowski napisze z tej przymusowej podróży książkę o świetnym tytule:

„Zboże w dżungli", a o okropnej treści. Okropnej, bo pesymizm, jaki przebijał
już w jego „Wspólnym pokoju", tu wzrośnie do patologicznych wręcz rozmiarów.
Tu Uniłowskiego poniesie rozpaczliwa pasja i weźmie cholera. W swej książce
stworzy nie istniejący w rzeczywistości Parany sztuczny typ Grzeszczeczyna,
obrzydliwego psubratka i działacza emigracyjnego, którego autor wciąż chciałby
bić po mordzie. „Poecie" Janickiemu da autor dosłownie kopniaka, a kolonistę
Dębskiego, „cuchnącego niechlujnie", będzie uważał za równego gałgana jak
Grzeszczeczyna.

Uniłowski sięgając po zgryźliwe pióro, rozżali się w Paranie na wszystkich

i na wszystko: na siebie, na ludzi, na niebo, na drzewa i kwiaty, na puszczę i drogi,
na kolonistów i Indian, a przede wszystkim na nudę; nie bez talentu, będzie
wszystko obrzucał błotem. A żeby zaś nie było za mało paskudztwa, wymyśli ową
obrzydliwą kreaturę „histeryczną, rozkapryszoną małpę", Grzeszczeczyna, by móc
na nim co chwila w książce wieszać zjadliwe koty i mieć pod ręką kogoś, którego
chciałby co rusz prać po gębie, dawać pięścią w szczękę, nurzać fizys w łajnie, w
prawdziwym łajnie (s. 30).

Ale na co Uniłowski najwięcej w książce psioczy i piekli się i co stale

odczuwa, to nuda. Dręcząca, wściekła, nieustanna nuda. Będzie to dla niego
przykra i nieciekawa podróż, żałosna bzdura (s. 15), będzie chciał zaspać nudny,
oleisty dzionek (s. 29), niebo będzie mu brudne jak pomyje (s. 31), ciągle widok
nieprzyjemny, nadzwyczaj nudny (s. 31), znów ogarnie go nuda (s. 39), położy się
spać rozklejony zupełnie (s. 45), będzie pełen wstrętu do wszystkiego, co go
otoczy (s. 51), papugi polecą nieładnie, jakby ostatkiem sił (s. 58), opowiadanie
czyjeś osnuje go ćmą posępnej nudy (s. 78), tu doświadczy, że natura może nudzić
(s, 86); stale napotka ludzi tak nieciekawych, że nie warto do nich mówić (s. 113),
cały ten romantyzm i egoizm będzie do chrzanu (s. 132), Indianin, diablo

background image

nieciekawy (s. 142), będzie miał twarz w jakimś potwornie zdegradowanym typie
mongolskim (s. 145); droga ciągle będzie nudna aż do bólu, w ogóle od
jednostajności drogi (wśród puszczy, przypisek A F.) aż mdliło (s. 147), będzie
brud i kurz i smród i czekanie (s. 177); zaśnie w osmętach wstrętu do samego
siebie (s. 194), poczuje wstręt do antypatycznej, ziejącej skondensowanym
ubóstwem i nudą okolicy (s. 225), cała okolica okaże się zaropiała i naszpikowana
wszelkim podskórnym i zewnętrznym świństwem (s. 239)... I tak dalej, i tak dalej.

A jak Uniłowski obejdzie się z bujnością puszczy brazylijskiej, wspaniałą

dla wszystkich innych ludzi, zwłaszcza przyrodników? „... Przyglądając się
szalonej obfitości i w bolesnych skrętach porastającej podnóża pni roślinności,
przyglądając się rozcapierzonym korzeniom, na pół przełamanym drzewom,
przegniłym pniom obrosłym wściekłą bujnością, doświadczałem wrażenia, ze
znajduję się w jakiejś wielkiej rupieciarni przyrody. Chciało się jakiejś
planowości, jakiegoś rozważnego porządku, a nie tej dzikiej pychy i niechlujnego
bogactwa..." (s. 243/4).

Skazanie Uniłowskiego na to, by przebywał w puszczy parańskiej,

zakrawało ― powtarzam ― na okrucieństwo. Dwudziestopięcio-, sześcioletniemu
chłopakowi z dansingów i kawiarni ― bo przecież rozpieszczonym chłopakiem
Uniłowski wciąż był ― działa się potworna krzywda. Ludzie, którzy go tam
wypchnęli, ponosili gałgańską winę. „Poczułem się ogromnie sieroco i samotnie"
(s. 50) zwierzy się niejeden raz, a kilka stron przedtem (s. 44) załka: „żaden ze
mnie dzielny podróżnik: histeryczna, warszawska, kawiarniana wywłoka!" Do
Parany wysłali go sadyści.

Uniłowskiemu jako pisarzowi wytykano to i owo, że niedojrzały, że

pornograficzny paszkwilant (we „Wspólnym pokoju"), że warszawski dowcipniś i
cyniczny zgrywus, a między innymi Karol Irzykowski nazwał dorobek młodego
autora zuchwałym plotkarstwem i produktem niskiej wartości. Ale jednak
ż

ywiołowo utalentowany neurastenik i wieczny ulicznik wielkomiejski miał

mnóstwo gorących obrońców, szczególnie wśród pięknoduchów. Przyjmowali za
dobrą monetę jego zboczenia i nawet nie raziło ich krzywe zwierciadło, w jakim
pokazał nam Parane. Miał wręcz ślepych wielbicieli, i to nie tylko wśród kohorty
„Kwadrygi", lecz także wśród skamandrytów. U schyłku międzywojennego
dwudziestolecia hołdowano u nas tu i ówdzie w kołach literackich modzie
kaducznych fanaberii i w tym niezdrowym klimacie brano czasem zbyt na serio
ś

wiatek rozkapryszonych dziwadeł.

Zbigniew Uniłowski niestety wcześnie umarł, w 1937, zaledwie w

dwudziestym ósmym roku życia. Los nie dał mu rozwinąć się, jak na to zasługiwał
niezwykły talent. Zmarł na gruźlicę, według Wielkiej Encyklopedii Powszechnej.
Biedny! Nie ujrzał piękna Parany!

12. Utrata Janki

background image

G

dy w sierpniu 1929 wróciliśmy do Polski, odbywała się właśnie

Powszechna Wystawa Krajowa w Poznaniu. Był to nasz pierwszy tego rodzaju
wysiłek, więc PWK zyskała niezwykły rozgłos i .stała się sensacją. Chociaż nie
przybyło na nią oczekiwanych sto tysięcy Anglików, lecz tylko kilku
ekscentryków z Albionu, Polska przeżywała euforię, trochę podobną do tej przed
dziesięciu laty w okresie powstawania państwa po pierwszej wojnie światowej.
Polaków ogarniały znowu porywy żywiołowej otuchy i, jako nowy rys, wariacka
chęć zarobienia na wystawie kokosów. Skrupiło się to na mnie, nieboraku, bo
mieliśmy z sobą prawie dwadzieścia skrzynek, klatek i waliz i za przewiezienie
tego bagażu na jednym wozie przez zaledwie kilkaset metrów ze statku do pociągu
wybulić musiałem blisko sto dolarów, sumę horrendalną.

Zawitaliśmy do Poznania w jakiejś wyolbrzymionej glorii bohaterów i

mieszkanie przy Długiej 11, pełne rozwalającej się zdobyczy, było mekką
przyjaciół i miejscem uniesień. Przybywali profesor Niezabitowski i doktor
Rakowski i zachwyceni tak znacznymi zbiorami, zabierali je do Muzeum
Przyrodniczego. Przyjeżdżał po swe dary dyrektor poznańskiego Ogrodu
Zoologicznego i uwalniał nas od wrzeszczącej i rozśpiewanej bandy dwudziestu
kilku zwierzaków (przy czym zachowałem dla siebie tylko jedną małpkę i
papugę). Zjawiał się dyrektor ogrodów miejskich Marciniec, by zabrać owych
dwadzieścia kilka żywych storczyków, przywiezionych dla Palmiarni. I dzień w
dzień przychodzili przyjaciele, zwłaszcza ci od dawnych biesiad wieczornych,
którzy nieco spode łba przypatrywali się zbiorom w skrzynkach i klatkach,
czyniąc półgębkiem mętne dowcipy.

Tak minęło roześmiane lato i część jesieni, gdy w październiku na giełdzie

w Nowym Jorku pękły, niby wrzód jakiś, niedociągnięcia świata kapitalistycznego
i szelmostwa aferzystów, i amerykańska katastrofa rozlała się na cały świat.
Kryzys dosięgnął także Polski i już w listopadzie odczuwaliśmy to w naszym
zakładzie chemigraficznym. Do tego stopnia ubyło zamówień na klisze, że, nie
chcąc zwalniać nikogo z personelu, musiałem ograniczyć godziny pracy i w ogóle
trzeba było zaciskać pasa.

Znów wprzęgnąłem się w tryby zakładowej harówki, ale bodaj czy nie w

grudniu, chcąc sięgnąć do pieniężnej rezerwy, zostawionej Jance przed wyjazdem
za morze, ku swemu osłupieniu dowiedziałem się od niej, że rezerwy już nie było.
Janka wydała ją do szczętu w czasie mej nieobecności, pomimo że zamówień na
klisze było wiele.

--- Nie przeczę, że pieniądze się rozeszły! ― odrzekła Janka głosem

sztucznie spokojnym i zamilkła, niezbyt skora do wyjaśnień.

Spojrzałem na nią uważniej i odkryłem w jej twarzy nie znany dotychczas

wyraz wrogiego uporu.

background image

Czyżby to była szkoła moich „przyjaciół"? ― pomyślałem.
Niestety, tak w istocie było. Podszedłem do Janki i serdecznie ją

obejmując, mocno uścisnąłem. Jeśli dawniej zbierały się między nami jakieś
chmurki, taki czuły uścisk i pocałunek w szyję rozwiewały nieporozumienia. Ale
już nie teraz. Pocałowałem ją, lecz ona pozostała soplem lodu. Nie chciała się
rozpogodzić. Puściłem ją; wyrwało mi się westchnienie.

Wnet dowiedziałem się, że Janka po moim wyjeździe nie przerwała

wieczornych biesiad mych „przyjaciół" i swym cichym wielbicielom okazywała
szczodrą gościnność. Bractwo rozhulało się moim kosztem i nie skąpiło sobie
wyżerek ani popijawy. Czyniło to mnie na złość, na pohybel, zarazem
podszczuwając Jankę przeciw mnie już na całego.

--- Ty miałabyś sobie od ust odejmować ― napuszczano ją na mnie ―

podczas gdy on niepotrzebnie buja sobie po lasach Brazylii? Gdy dla swych
niemądrych zachcianek wyrzuca lekką ręką grube pieniądze? Nie bądź naiwna!

Niestety, Janka słuchała nieprzyjaznych podszeptów i pieniężna rezerwa,

przeznaczona na całoroczne utrzymanie w razie nieprzewidzianych trudności, jak
kamfora ulotniła się na bibki.

Cała ta nieszczęsna historia w czasie mej nieobecności wydała mi się

zdziwaczałym powtórzeniem sytuacji na dworze Odyseusza w Itace podczas jego
tułaczki po świecie. Jego majątek przepijała także zgraja zalotników, ale Penelopa
okazała się trzeźwiejszą żoną niż moja Janka.

W początkach 1930 roku musiałem rozpuścić część pracowników i

poważniej okroić wszystkie wydatki. Sam pracowałem za dwóch. Na skutek
zmartwień, zwłaszcza małżeńskich, zapadłem na dziwną chorobę nerwową, w
której dotkliwy ból dokuczał całym płatom skóry na moim ciele. Ale był to tylko
przejściowy upadek sił. Miły znajomy, złotousty doktor Luziński, kierownik
wodoleczniczego zakładu doktora Żniniewicza przy Alejach Marcinkowskiego,
wziął mnie energicznie w obroty. Co dwa, trzy dni poddawał mnie natryskom
wody i to świetnie pomogło, system nerwowy okrzepł. Poczułem się lepiej.

Poczułem się znów tak silny, że mogłem puszczać mimo uszu złośliwe

uwagi „przyjaciół", którzy lubili teraz dopiekać mi na modłę: A nie mówiliśmy ci,
nie ostrzegaliśmy ciebie?... Owi „przyjaciele" uznali nasz dom za tonący statek i
obecnie rzadko kiedy do nas zaglądali, tym rzadziej że skończyły się dawne
libacje. Ale zakład dzięki moim wysiłkom jak gdyby powoli się dźwigał z upadku,
gdy w kwietniu czy maju spadł na mnie nowy cios. Odkryłem, że Janka w czasie
mej nieobecności nie płaciła podatków i oto teraz wyszło na jaw, że od miesięcy
wiele mebli w mieszkaniu było obłożonych aresztem przez komornika. To był
szok. Szok, że Janka nieuczciwie zatajała to przede mną przez tyle miesięcy.

Gdy czyniłem jej wymówki, jeszcze się oburzyła. Był to już wyraźnie obcy

człowiek. I znowu odkryłem przykre oszustwo Janki w zapiskach: fałszywie
podrabiana księgowość miała mnie wyprowadzić w pole. Tego już było za wiele,
straciłem panowanie nad sobą: księgę buchalteryjną, wstrętny instrument owego
krętactwa, rzuciłem Jance w twarz. Przeraziło mnie to więcej niż ją.

background image

Mam wrażenie, że była na to przygotowana. Bez słowa chwyciła Basie,

pośpiesznie zagarnęła jakieś rzeczy i opuściła dom. Udała się do swej matki przy
ulicy Rycerskiej (dziś Chudoby). Sądziłem, że wkrótce wróci. Nie wróciła.

W oczach jej i w oczach dziwnych, a niedobrych doradców niewybaczalną

moją winą było to, że śmiałem marzyć i być sobą. W ich upartej opinii miałem
pozostać tylko dzielnym rzemieślnikiem ciułającym pieniądze i niczym więcej.
Mój pietyzm wobec ojca i jego duchowej spuścizny nic ich nie obchodził.
Wzruszali na to ramionami: to były tylko moje mrzonki.

Po kilku tygodniach zwróciłem się do Janki. W osobistej rozmowie i także

bardzo serdecznym listem prosiłem ją o powrót na Długą, przyrzekając jej nowe,
czułe nastroje i tkliwe perspektywy współżycia. Daremnie. Wszystko odtrącała.
Słuchała więcej „przyjaciół" niż mnie. Oni nie chcieli mi wybaczyć, że ja,
wyjeżdżając do Parany, przeprowadziłem swoje na przekór ich naleganiom. Było
to przestępstwo nie do darowania. Parana zrodziła w nich ślepą zaciekłość. Nasze
małżeństwo się rozpadło.

W następnych tygodniach, ogromnie samotnych i w samotnym domu

spędzonych, zaczęły się zalążki mego buntu przeciw Jance i „przyjaciołom".
Wyrządzali mi jakże rażącą krzywdę! Czy rzeczywiście chcieli mnie zagłuszyć,
zdusić? Chcieli. Źle mnie mierzyli, a zwłaszcza jakże nie doceniali mej
ż

ywotności i siły oporu.

Gdy po kilku miesiącach mordęgi w zakładzie spłaciłem zaległe długi i

materialnie powoli stawałem na nogach, do innych zbliżałem się ludzi, o szerszych
horyzontach, o rozumniejszych i cieplejszych sercach. Wielu z tych nowych
przyjaciół miało dużo brawury, poetyczności i artystycznych zamiłowań. Oni nie
potępiali mnie za parańską fantazję; przeciwnie, serdecznie chwalili: więc był po
mej stronie wypróbowany od lat kumpel, prawnik, wybujały Kazik Śmigielski,
ostra inteligencja, a przy tym czupurny utopista i porywcze serce; więc był Henryk
Smuczyński, wielce uzdolniony grafik, pełen rozrzutnych pomysłów i zabójczej
gruźlicy; i niezawodni przyrodnicy profesor Niezabitowski i doktor Wiesław
Rakowski, którzy z pasją rzucili się na przywiezione z Parany zbiory, by je
uporządkować. I był inny przyrodnik, który ze mną się zaprzyjaźnił, Janusz
Domaniewski w Warszawie, wybitny zoolog ornitolog, autor wielu prac
naukowych, zasłużony organizator i kustosz Narodowego Muzeum
Przyrodniczego w Warszawie, były przyjaciel Juliana Ejsmonda, wiecznie
marzący o dalekiej, lecz niestety nigdy nie spełnionej wyprawie na antypody.

Najdziwniejszym i najmniej spodziewanym, a w istocie jakże cennym dla

mnie przyjacielem stał się młody ksiądz Ignacy Posadzy, który pewnego dnia
zjawił się u mnie na Długiej i potem nieraz mnie odwiedzał. Nie znałem go
przedtem, nic o nim nie słyszałem, więc myślałem, że będzie mnie gorliwie
namawiał do pokuty i „cnoty", jak to czyniła owa zagorzała dewotka z jakiejś
kongregacji, która kilka tygodni przedtem mnie odwiedziła z odpowiednim
kazaniem. Z księdzem Posadzym nic podobnego.

On o wszystkim wiedział, co działo się z moim małżeństwem, ale, pełen

background image

taktu, ani słówkiem nigdy tego nie poruszył. Łączyły nas inne sprawy. Krótko po
mej wyprawie zoologicznej on wyruszył także do Brazylii, i to dwukrotnie, w
celach duszpasterskich, objeżdżając mniej więcej te same kolonie polskie, co ja z
Wiśniewskim; w Candido de Abreu był także. Chodziło mu o patriotyczne
natchnienie polskiego duchowieństwa, które w Brazylii częściowo podlegało
obcym wpływom, zależnym od zakonu w Niemczech. W wyniku tych podróży
ksiądz Posadzy napisał bardzo miłą książkę pt. „Droga pielgrzymów", mającą te
same cechy, jakie osobiście poznałem w nim samym: niepowszednią pogodność
ducha, dobroć dla wszystkich ludzi, łagodność charakteru i zdolność do zapału.
Od tego człowieka biła żywa szlachetność duszy i nasycała każdego, kto z nim
obcował. Dużo wtedy zawdzięczałem księdzu Podsadzemu. Władze duchowne,
ś

wiadome jego przymiotów, powierzyły mu zaszczytne kierownictwo tworzącego

się Seminarium Zagranicznego w Potulicach.

Wiele rozmawialiśmy o Paranie, ale już przedtem myśli moje wracały do

tych lasów. Więc nie zaniedbując pracy w zakładzie, zacząłem pisać o naszych
ż

ywych zwierzętach, jakie tam w Brazylii łowiliśmy, i tak powstała nieduża,

wspomniana już książka, z dziewięciu rozdziałów się składająca, „Bichos, moi
brazylijscy przyjaciele". W tej książce powracałem do przygód, przeżytych z
naszymi ulubieńcami, a były między nimi żywe ostronosy okrutnie krotochwilne,
grube i grubiańskie pancerniki, papugi śmiesznie pretensjonalne, i mrówkojad
zasłużony tym, że nam uciekł, i jaszczur demoniczno-anielski, i małpy śmieszki,
trzpiotki i sekutnice, i nieprzebrana moc innego, serdecznego bractwa
skrzydlatego i czworonożnego. Pisałem wtedy, że „człowiek musiał się do
zwierząt zbliżyć, by przebrnąć łatwiej jakąś przestrzeń swej drogi" ― a czy teraz
nie przywoływałam tych leśnych wspomnień, by ponownie łatwiej przebrnąć
przez jakieś grząskie kłopoty i przykrości?

Więc napisałem ową książkę o „Bichosach", a że drukarenka wciąż

czekała, fotografie były, Janek Wroniecki zaś ― widząc, że się nie stoczyłem na
dno, nie zszedłem na psy ― powoli wrócił do mnie, i oto do tych „Bichos" on i
jego dwie studentki w Szkole Zdobniczej, Antonina Niemczewska i Regina
Przybyszewska, wykonali wcale miłe rysunki kreskowe.

Pomimo tylu ważnych i drażliwych spraw, przykuwających moją uwagę,

nie mogłem ani na chwilę zapomnieć o puszczy brazylijskiej. Z miesiąca na
miesiąc trawiła mnie coraz silniejsza tęsknota. Więc żeby jeszcze wciąż
przebywać w tamtych stronach chociażby myślami, Wkrótce znowu zabrałem się
do pisania, tym razem o naszych przeżyciach u Indian, żyjących w lasach nad
rzeką Ivai. Tak powstała książka „Wśród Indian Koroadów". Chętnie ją czytano,
gdy dziennik Orędownik (może był to Wielkopolanin, już nie pamiętam) puścił ją
w stałych odcinkach, a wydrukowana następnie w mej drukarni w formie książki z
piękną barwną okładką i winietami Henryka Smuczyńskiego, nieźle się rozeszła.
Ale dopiero po latach stała się bestsellerem, gdy rozszerzając ją, wzbogaciłem
wielu pominiętymi w pierwszym wydaniu fragmentami przeżyć i jako „Rio de
Oro" puściłem w świat.

background image

Niewątpliwie owe dwie książki, „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" i

„Wśród Indian Koroadów", były jakimś pozytywnym dorobkiem literackim.
Powstały z najgłębszej potrzeby ducha, były koniecznością mej walki i obrony,
stanowiły odruchową i chyba bezwiedną odpowiedź na ataki mych „przyjaciół".
Tą drogą jak gdybym zmuszał zaślepieńców do uznania mego stanowiska. Czy ich
przekonałem, wątpię; ale to było mi już obojętne.

W tym czasie straciliśmy słodką, kochaną Basię, naszą córeczkę

mieszkającą z Janka; Basia uległa strasznej chorobie, zapaleniu opon mózgowych
na tle gruźliczym. Natychmiast wśród dawnych „przyjaciół" zaczęły wypełzać
zarzuty pod moim adresem, jakoby Basia nabyła gruźlicy od małpki Mikusia,
przywiezionej z Brazylii. Zarzuty wyssane z palca. Mikuś gruźlicy nie miał,
natomiast padł ofiarą ostrej awitaminozy w naszym klimacie. Równie
niesprawiedliwie byłoby obwiniać Jankę, zmuszoną jechać przed kilku laty do
Zakopanego dla podratowania płuc.

Utratę Basi ciężko odchorowałem, a gdy zacząłem przychodzić do

równowagi, tęsknota za tropikami odezwała się we mnie gwałtowniej niż
kiedykolwiek. To było chyba opętanie. Amazonka, o której z ojcem tak żarliwie
kiedyś marzyliśmy, rosła teraz w oczach jak żywa, konkretna zjawa, stawała się
nieodpartą pokusą; nawiedzały mnie wizje gorącej bajki tropikalnej; myśl o
przepychu przyrody w wodzie i w puszczy amazońskiej nie opuszczała mnie
dniem i nocą.

III. POZNAŃ: UROK POZNAŃSKICH KABARETÓW

13. Kukułki i szydercy

M

ocno wbiły mi się w pamięć owe lata 1929 do 1933, między moją

pierwszą wyprawą do Ameryki Południowej a drugą, nad Amazonkę i Ucayali.
Chociaż to były lata nękane niełaską losu, bo utratą Janki i śmiercią Basi, lata
szargane koszmarnym kryzysem światowym i kłopotami w zakładzie chemigra-
ficznym, to jednak czasy te, na dobrą sprawę, nie były bez uśmiechu. Gdy później
ów okres odżywał w pamięci, widziałem w nim moc blasku i promieni. Przecież
wtedy płonęła we mnie tęsknota za puszczą tropikalną i była obok mnie ponętna
Andra, i był to bujny okres kabaretów literackich w Poznaniu. Biły z tych
kabaretów dziwaczne źródła kastylskie, chodziło się do nich jak po nektar
ożywczy i po serdeczny uścisk dłoni z przyjaciółmi.

background image

Wśród nich chyba najwspanialszy był Ludwik Puget, świetny rzeźbiarz,

przeze mnie szczególnie ulubiony za kapitalne rzeźby zwierząt, a przy tym
ujmujący kompan o szalonym uroku osobistym, o przedziwnej subtelności i
nieprawdopodobnej skromności. Rzetelny znawca historii sztuki, miał Puget
ponoć doktorat z tej dziedziny, ale dopiero po jego śmierci wyszło to na jaw.
Ktokolwiek przebywał w jego towarzystwie, słysząc jego przyciszony głos,
widząc jego ciepły uśmiech i dobre, mądre oczy za rogowymi okularami, zawsze
stawał się sam odrobinę lepszy i odczuwał przypływ radości życia. Dostojny pan,
starszy od nas o dwadzieścia lat, łagodził w kabarecie atmosferę zjadliwych żądeł
Swinarskiego i Gerżabka, a jeśli zdobywał się na frywolną fraszkę, to jakby w
Pugetowym tiulu podaną.

Dała mu wiarę i miłość dała,
A i przy nadziei sama została.

Na szumne wieczory „Różowej Kukułki" i nieco później Klubu Szyderców

„Pod Kaktusem" przychodziła cała artystyczno-intelektualna śmietanka
ówczesnego Poznania. Rej wodził w występach i pod każdym innym względem
Artur Maria Swinarski, w jednej osobie rajski ptak i jadowita żmija. Był
błyskotliwą fontanną satyry i szyderstwa, wulkanem sarkazmu i groteski, gejzerem
pamfletu i ironii i ― zabitym endekiem. W owym czasie Artur nie miał chyba
równego sobie satyryka w całej Polsce, jak długa i szeroka, i był to bujny okres
jego twórczego szczytu.

Demoniczny Arturek", jak go nazywała Magdalena Samozwaniec, sam

wygłaszał swe przeboje, a czynił to z takim wdziękiem i wirtuozerią, że słuchacze
wpadali w frenetyczny szał. Celował zwłaszcza w makabrycznej grotesce, a gdy
wywodził swą słynną „Pieśń o kacie" i dochodził do słów:

...niech pan skosztuje, panie Braun,
jak to smakuje, panie Braun...

za każdym razem była to bomba, od której ciarki przechodziły, i cała salka
kawiarni „Pod Kaktusem" trzęsła się aplauzem.

Równie urzekającym wykonawcą swych figlarnych piosenek był Jerzy

Gerżabek, drugi po Swinarskim filar Klubu Szyderców, i gdy on żartobliwie, choć
na pograniczu ryzykownego, poślizgu, narzekał na żonę, zawsze wywoływał
salwy śmiechu:

Ja mam już dosyć swojej żony,
Jak mam to nazwać, przesyt, spleen,
Ja chodzę smutny i znudzony,
Pij pan przez sześć lat ten sam płyn...

background image

Pił, pił Gerżabek do samego końca, mniej kąśliwy niż Swinarski, magik

pogodniejszy, cygan radosny. A gdy miał trzydzieści sześć lat i wciąż jeszcze
rozwijał się w najlepsze, budząc piękne nadzieje, wybuchła wojna 1939 roku.
Poszedł zaraz w pierwszych dniach jako podporucznik rezerwy i, ciężko raniony
pod Kutnem, zginął. Dostał pośmiertnie Virtuti Militari, ale Polska straciła
wyśmienitego satyryka.

Wojna zabrała nam także Ludwika Pugeta, rozstrzelanego przez

hitlerowców w Oświęcimiu. Nie darowali mu, choć miał sześćdziesiąt pięć lat.
Gestapo zamordowało jeszcze innego uczestnika „szyderczych" wieczorów,
Stefana Balickiego.

Ten wyjątkowo sympatyczny, młody nauczyciel gimnazjalny umiał pięknie

opowiadać o swych doświadczeniach w szkole, a gdy wkrótce wyszła z druku jego
znakomita książka o „Chłopcach", wiedzieliśmy, że powstawał wśród nas wielki,
oryginalny talent. Niestety i jemu los nie dał się rozwinąć; łapa okupanta zadała
mu w 1943 śmierć w więzieniu w Poznaniu. Pomimo że Stefan Balicki zginął na
początku swej kariery literackiej, już wszedł do Wielkiej Encyklopedii
Powszechnej.

W owe czasy zaprzyjaźniłem się z Kazimierzem Plucińskim, synem byłego

komisarza generalnego w Gdańsku, właściciela majątku Swadzim pod Poznaniem.
Kazimierz był młodym adwokatem, mającym już własną kancelarię, ale pewnego
dnia, śladem Paula Gauguina, puścił to wszystko w trąbę, i adwokaturę, i
ziemiańskie ognisko, i pod mianem Szymona Pigwy został jednym z
zagorzalszych cyganów literackich na bruku poznańskim. Był zdolny. Miał
smykałkę do poezji, zwłaszcza satyry, współpracował z radiem i z dziennikiem
Poznańskim, pisywał niezłe słuchowiska, lubił swej swadzimskiej rodzinie płatać
ogromnie wesołe i kłopotliwe figle na wielką skalę, zbierał na żywo anegdoty o
głośnych ludziach i słynął z humoru ścichapęk. Gawędziliśmy często o uciesznych
sprawach świata, wszechświata i o książkach van Loona. Pigwa był ujmujący.
Była to chodząca szlachetność i jakaś urocza tajemnica. Niestety także i jemu
przeznaczenie nie pozwoliło należycie się wypowiedzieć do końca. Zginął w
kampanii wrześniowej, zaginął dosłownie: wieść o nim i jego śmierci zupełnie
przepadła bez śladu. Odszedł równie cicho, jak cichy był w życiu. Przyjaciele
długo nie tracili nadziei, nawet po wojnie, że wróci. Nie wrócił.

Blaski „Różowej Kukułki" i Klubu Szyderców przyciągały różne ćmy, a

między innymi i wielu plastyków. Był wśród nich młodziutki Wacław
Taranczewski i Piotr Potworowski; Świnarski i Puget parali się pędzlem i piórem;
współpracowali .lanek Wroniecki, Zygmunt Szpinger i Henryk Smuczyński.
Zwłaszcza ów Henryk, który wkrótce zostanie bliskim moim przyjacielem, był
najżarliwszy z nich i chyba najpilniejszy; po prostu wyżywał się w atmosferze
kabaretowej. Diabelnie utalentowany, stwarzał w kawiarni „Pod Kaktusem"
paradne dekoracje ścian. Walnie przyczyniały się do klimatu także jego portrety
bywalców, majstersztyki urzekające i subtelnie skarykaturowane. W swych
rysunkach widział mnie chmurnie i górnie, trochę inaczej aniżeli, lata później,

background image

Julian Żebrowski. Jeszcze inaczej widziała mnie Maja Berezowska: playboyowo.
Już w ostatnich tygodniach istnienia Klubu Szyderców (zbytkował klub raptem
przez pół roku) Smuczyński wywali na ścianach kawiarni przy placu Wolności
gigantyczną kompozycję figuralną, wielometrowe .rnalowidło-panneau.
Dowcipnie przedstawi tam pochód kilkudziesięciu „szyderców". Wszyscy z
owego światka będą kroczyli: nie tylko rzeźbiarze, malarze, poeci, satyrycy,
powieściopisarze, dziennikarze, ale i profesorowie, aktorzy i poniektórzy
luminarze miejscy, także łyki poznańskie. W wesołym tłumie odnajdę i siebie:
karykaturalnie wydłużony ciałem i facjatą, w stroju tropikalnego podróżnika, nosić
będę maleńką strzelbę i ogromną siatkę na motyle. Śmiesznie i dowcipnie zrobił to
Smuczyński.

Gdy w Klubie Szyderców kazano mi wybajdurzyć coś o mej wyprawie do

Brazylii, odbytej w latach 1928―9, wygłosiłem pogadankę o humorze w puszczy
brazylijskiej. Rzecz chyba się podobała. Jeszcze bardziej przypadło do smaku
wygłupienie się u „Szyderców" na „Bal-banalu" któregoś karnawałowego
wieczoru. Każdy musiał przyjść w przebraniu możliwie kiczowatym. Później Jan
Mroziński, malarz-krytyk, napisze o mnie z niejakim uznaniem, że byłem w stroju
podzwrotnikowego podróżnika i miałem na bujnej czuprynie przyczepiony
maleńki myśliwski kapelusik, przez ramię przewieszoną dziecinną strzelbę, a u
boku olbrzymią puszkę na owady.

Takie wygłupiania się były wtedy widocznie potrzebne, by zagłuszyć

osobiste dolegliwości owych lat.

A co stało się z Henrykiem Smuczyńskim? Los prześladował „szyderców":

także i Henryk nie zdążył należycie rozwinąć swych artystycznych możliwości.
Oni wszyscy, choć tak kąśliwi w ciętym języku satyryków, mieli w sobie coś z
bezradnego dziecka. Tak samo cygańsko lekkomyślny Henryk Smuczyński nie
potrafił zasłaniać się od uderzeń, nie umiał się bronić przed chorobą tak pozornie
łatwą do wyleczenia jak gruźlica. Po powrocie którejś z mych zamorskich wypraw
wstrząśnie mną wiadomość o jego przedwczesnej śmierci.

14. Demoniczny Arturek

N

iezmiernie ciekawa była duchowa jak i fizyczna sylwetka pierwszego z

szyderców „Pod Kaktusem", Artura Marii Swinarskiego. Gdzie tylko trochę
poskrobać, same były u niego przeciwieństwa, dziwactwa, ekstrawagancje,
kontrasty, kontrowersje.

Był to, wiadomo, zagorzały arcycygan, ostatni cynik i kpiarz, dla którego

nie istniała żadna świętość, a u którego wszystko składało się na opak i było

background image

poprzewracane, nawet w upodobaniach seksualnych. A przecież, a przecież u tego
niezwykle , zdolnego, inteligentnego ekscentryka, negującego wszystko, co na
ś

wiecie, istniało w jego duchowym obliczu tragiczne niemal pęknięcie, było

absurdalne zaślepienie: to jego endeckość. Skąd się brała tak reakcyjna pasja, nie
wiadomo. Czym nieposkromionego szydercę urzekał Dmowski, co rozbrajająco
apolityczny Artur widział w filisterskich Seydach i Leitgebrach, pozostanie jego
zagadką.

Czy może skorupka za młodu nasiąkła? Ależ nie. Pochodził co prawda z

pomorskiej Brodnicy, ale wcześnie odciął się od drobnomieszczańskiego
zaścianka: w jednym ze swych pierwszych tomików wierszy tak ochlapał swe
dzieciństwo i rodzinę, że strapiona matka wykupiła cały nakład i go zniszczyła.

Donkiszoteria: Swinarski, w dwudziestym szóstym roku życia był wciąż

jeszcze niedojrzałym źrebakiem; oczarowany wschodzącą gwiazdą Mussoliniego,
spłodził nowy tomik wierszy, tym razem w okrutnie poważnym tonie, niemal
modlitewnym, pod tytułem: „Eja! Eja! Alala!" Całkiem na serio wołał do Benita:
„Oto do Ciebie mój pean i śpiew!"

Większość nas, znajomych i przyjaciół Swinarskiego, przyjmowała

elukubracje jego z uśmiechem, przyzwyczajona do jego cudactw. Płazem
puszczaliśmy mu fioła na temat endecji i jego hołd, składany redakcji Kuriera
Poznańskiego przy ul. Św. Marcina. Wdzięczny Kurier ułatwiał mu życie i płacił
nieźle za jego artykuły, a gdy Swinarski zaprzyjaźnił się na zabój z Magdaleną
Samozwaniec, ją także wprowadził na szczodre łamy Kuriera.

Artur nawet w Klubie Szyderców nie zapominał o swej endeckości. Weszło

mu w zwyczaj, że na każdym bez wyjątku wieczorze musiał przypiąć krótką, ale
zawsze arcyzłośliwą łatkę Józefowi Winiewiczowi, redaktorowi naczelnemu
Dziennika Poznańskiego, z którym Kurier darł koty. Drugą łatkę, również co
wieczór, ale możliwie jeszcze złośliwszą, przypinał uparty wojak Jerzemu
Kollerowi, wybitnemu krytykowi teatralnemu. W tej wojnie, według plotek
Poliszynela, chodziło Swinarskiernu o miłość i zazdrość. Dowcip Swinarskiego
był często miażdżący, ale rzadko kiedy karczemny, więc goście Klubu Szyderców
nolens volens płacili ów kollerowo-dziennikowy haracz, by następnie zachwycać
się artystycznym fajerwerkiem świetnych satyryków.

Swinarskiego znałem osobiście od lat, już od czasów „Zdroju". Trudno

było z nim się przyjaźnić (jeśli nie było się narwaną Magdaleną Samozwaniec),
ale jeszcze trudniej było nie lubić go. Bystry, dowcipny, rozmowny, bardzo
dbający o czystość i pełen chłopięcego uroku, miał uderzająco rudą czuprynę,
jasnoniebieskie oczy za okularami, typowo bladą twarz rudzielca i zawsze
oryginalne, nieskazitelne ubranie, na przykład czerwony sweter i jaskrawożółtą
koszulę. Jeśli encyklopedie zechcą o nim pisać (dotychczas milczały), określą go
jako malarza, grafika, poetę, satyryka, autora sztuk scenicznych, scenografa i
tłumacza literatury niemieckiej. Uwielbiał Goethego, przepadał za Heinem.
Chwalebną pasją jego było kupowanie dobrych książek, gdy miał forsę, ale potem
gdzieś je gubił i zawieruszał, będąc cyganem-koczownikiem bez stałej siedziby.

background image

Zarabiał nieźle, umiał wydobywać pieniądze, ale szybciej je wydawał, niż
zarabiał.

Mam nadzieję, że przyszłe wydania naszej Wielkiej Encyklopedii

Powszechnej nie zapomną o Swinarskim. Przecież w 1973 roku, w osiem lat po
ś

mierci satyryka, jedna z jego sztuk, zresztą nie najgłośniejsza, „Powrót Alcesty",

weszła na scenę Teatru Ludowego w Warszawie i doczekała się niezłych recenzji.
Nawet August Grodzicki w Życiu Warszawy wyraził się wcale przychylnie, że
„Powrót Alcesty" jest „umiejętnie napisany, ze zręcznie prowadzonym wątkiem
fabularnym, z gładko toczącym się dialogiem, z pewnym zasobem dowcipu". A
więc Wielka Encyklopedio Powszechna?

Wiele opowiadałem Swinarskiemu w Klubie Szyderców o dębach

rogalińskich, więc przejął się moim zapałem i postanowił odwiedzić sędziwe
drzewa wraz ze mną pewnej niedzieli. Z Klubu Szyderców wróciliśmy do mego
mieszkania przy Długiej późno, już po północy, a rano wcześnie mieliśmy jechać.
Więc podczas gdy ja położyłem się spać, on już nie chciał się kłaść i zasiadł w
buduarze, by poczytać sobie z mej biblioteki. Kilka dni później, gniewnie
rozbawiony, odkryłem że wszystkie moje co lepsze książki zmieniły owej nocy
właściciela: szelma Artur wpisał do nich swe nazwisko i jakąś przeszłą datę, jak
gdyby te książki od dawna do niego należały. Był straszny pies na białe kruki.

I równie niechlujnie zapominalski. Gdy później na kilka miesięcy

przygarnąłem go, goszcząc u siebie i dając mu wikt i dach nad głową, on całą
podłogę swego niemałego pokoju zaśmiecił na ćwierć metra warstwą cennych
książek, przeważnie niemieckich, a nabytych przez siebie. Gdy potem wyjechał
na stałe do Poznania, machnął na to wszystko ręką i cały kram spadł nam na
głowę. Była to olbrzymia półtonowa kupa niby-makulatury i nie wiedzieliśmy, co
z tym zrobić. Gosposia jęcząc pod ciężarem, zaniosła książki na jakąś górkę i tam
one pozostały przez kilka lat, właściwie na zawsze, na łasce losu. Swinarski nigdy
po nie się nie zgłosił.

Artur Maria w codziennym obejściu ze znajomymi był kompanem nad

wyraz miłym, fascynującym i kulturalnym. Wzorując się na lordach z powieści i
sztuk Oskara Wilde'a, w rozmowie nieustannie tworzył dowcipne puenty i igrał
aluzjami. Mógł tak sypać całymi godzinami, popijając umiarkowanie alkohol.

Co do naszej wyprawy pod dęby, to wówczas z podziwem stwierdziłem, że

Swinarski dzielnie znosił wielokilometrowy marsz do Rogalinka i Rogalina.
Podczas gdy ja starałem się łowić szczupaki w starorzeczach, on siadał pod
którymś dębem na łąkach i opierając się plecami o pień, coś sobie godzinami
pilnie notował. Później wydał tomik różnych wierszy pod zbiorowym tytułem:
„Dęby w Rogalinie" i myślałem, że będzie to ciekawy plon jego poddębowych
wrażeń. Rozczarowanie: w całym zbiorku tylko jeden wiersz wspominał dęby, i to
jakże ubogo, zdawkowo: pseudostylem Goethego hasały na łąkach pod dębami
rusałki i boginki, wyliczane imiennie, by następnie zatęsknić do nieodległego
Poznania i tam pobiec. Szlus. Cygan kawiarniany, żongler słowa, dowcipny
kalamburzysta, jakich mało, po prostu nie czuł uroku rogalińskich dębów. Świat

background image

przyrody był mu obcy.

Na kilka lat przed drugą wojną światową zafrapował znajomych cudaczną

ekstrawagancją. Po pomorskim krewnym odziedziczywszy pięć tysięcy złotych,
sumę w owe czasy niemałą, zaangażował sobie ładnego gogusia, ponoć byłego
policjanta, jako osobistego lokaja. Ówże totumfacki, ubrany w strojną liberię,
paradował wszędzie za Swinarskim jak jego cień i czujny duch; w kawiarniach
siadał przy sąsiednim stoliku, jakiś przystojny niewolnik, jakiś czuły anioł-stróż. I
w ogóle we wszystkim mu służył. Osobliwa pompa i sielanka dobiegły kresu wraz
z wyczerpaniem się pięciotysięcznego natchnienia, po czym sługus wrócił do
swych społecznych mroków, a Swinarski do satyry.

Jak przeżył w Krakowie drugą wojnę światową, nie wiem. Ludwik Puget,

przyjaciel z okresu poznańskich kabaretów, zginął tam z ręki oprawców
hitlerowskich. Swinarski ocalał.

Po wojnie nabrał znowu rozmachu, pisał „poezje, satyry, pamflety,

groteski, parodie oraz fantazje sceniczne". Jego sztuka „Achilles i panny",
komedia pozornie cyniczna, jak ją nazwał autor, napisana w 1955 roku, stała się
jego bestsellerem i żywo poszła na sceny krajowe i liczne zagraniczne. Więc był
to, po kabaretowych sukcesach poznańskich z czasów przedwojennych, jego drugi
wzlot literacki i okres rozgłosu. Nie obwijajmy w bawełnę: była to chyba
pornografia, w której pięć urodziwych dziewuch kolejno wybiegało z Achillesem
pod pobliskie krzaki i tam się gziło z gachem, ale pornografia tak zręcznie i
zabawnie stworzona figlarnym pazurem Artura, że Dziennik Zachodni nazwie ją
„sztuką pełną uroku i humoru", inni mu zawtórują mniej lub bardziej szczerze, a
wielu, dowcipkując na różne tonacje, poklepie autora z uznaniem po plecach.

Swinarski nie byłby sobą, gdyby w związku z powodzeniem „Achillesa" na

warszawskiej scenie nie zorganizował typowego dla swej kpiarskiej duszy
głośnego happeningu. Sowizdrzalsko--wielkopańskim gestem wykupił wszystkie
bilety na jedno z przedstawień „Achillesa" i rozesłał je bliskim i dalszym
znajomym według przekornie ustalonego rozdzielnika. Prawie wszyscy przybyli.
Autor posadził brać artystyczną i cyganerię na zaszczytnych krzesłach i w lożach;
natomiast dygnitarzom, generałom, nawet ministrowi z żoną wyznaczył tylne,
gorsze miejsca, i to ponoć obok kreatur spod ciemnej gwiazdy i z półświatka.
Ogólna konsternacja, zaszokowanie. Ale w czasie przerwy nowa niespodzianka,
na modłę wielmoży z XVIII wieku: całą publiczność w teatrze Swinarski zaprosił
do baru teatralnego na sutą zakąskę wraz z hojną kroplą. Tak wydał swe całe
honorarium za wszystkie przedstawienia „Achillesa" na ten jeden kawał.

Wraz z wszechstronnym powodzeniem „Achillesa" właściwie zaczęła się

ż

yciowa tragedia Swinarskiego. Jak gdyby nabrał hardości, odezwała się w nim

dziwna buta. W tym okresie był osobiście bardziej uroczy niż zwykle, ale więcej
pił.

Sprawa „Achillesa i panien" nabrała sławy, sztuką zainteresowały się różne

zagraniczne sceny. Między innymi zapalił się Wiedeń. Nie tylko wystawił
„Achillesa", ale jak gdyby otwierał dla autora nowe, nęcące, rozległe perspektywy.

background image

Swinarski wyjechał do Wiednia.

Nie znam szczegółów jego pobytu w Austrii. Był to chyba pierwszy w jego

ż

yciu poważny wyjazd za granicę. Prawdopodobnie Artur przeżywał, jak tyłu

innych mu podobnych, zrazu upojenie aurą Zachodu, także oszołomienie hucznym
powodzeniem swej sztuki, potem gaśniecie euforii polskiego autora i rosnącą
dokoła niego ciszę. Potem tracenie nadziei jednej po drugiej, coraz rozpaczliwsze
szamotanie się z niedostatkiem, własnymi nerwami i osamotnieniem. W 1965 roku
dotarła do Polski wiadomość z Wiednia o śmierci Swinarskiego. Dożył lat
sześćdziesięciu pięciu.

Dlaczego poświęcam jemu jeszcze cały rozdział w niniejszej książce? W

jego poznańskim okresie, w latach od 1920 do 1933, często z nim obcowałem, był
ciekawym elementem w moim życiu. Interesowały mnie i bawiły jego satyry,
przyjmowałem jego dziwactwa i wyskoki. Ale to nie wszystko. W okresie
poznańskich kabaretów Artur Maria Swinarski był bezspornym asem, gwiazdą,
hersztem. Cieszył się największą popularnością, był na. ustach całego kulturalnego
Poznania. Popasali tu w pewnych latach przybyli z innych dzielnic Polski
znakomici pisarze, Emil Zegadłowicz czy Stanisław Wasylewski, ale wdziękiem
osobistym ani się nie umywali do Swinarskiego. Roztaczał ów wdzięk, nie
ukrywał go. Nikt nie potrafił wygłaszać swych utworów z tak niewysłowionym
czarem jak on.

15. Boska Korianka i niesamowity Grus

G

dy mowa o poznańskich kabaretach owych lat trzydziestych, nie sposób

pominąć zachwycającej Toli Korian. Cóż to był za kapitalny talent! Młodziutka
córka popularnej w Poznaniu pary artystów, Kajetana Kopczyńskiego i Marii
Janowskiej (tej, co jeszcze czterdzieści lat później wpadnie żywo do kawiarni W-Z
na miłą pogaduszkę), Korianka była wcieleniem niedocieczonych tajemnic
estrady. Nie żadna piękność, o raczej znikomej urodzie twarzy i postaci, ale gdy
zabierała głos jako diseuse'a ni to śpiewnie, ni mówiąco, cała oszołomiona salka
„Różowej Kukułki" wpadała jak gdyby w trans, zamierała ze zdumienia, ze
wzruszenia, traciła chyba przytomność. To była czarodziejka nastroju,
Odyseuszowa syrena; to były seanse upojenia.

Odkrył ją prawdopodobnie Ludwik Puget, drapieżnie pochwycił ją, nie:

porwał ją Artur Maria Swinarski, rozkochali się w niej bywalcy „Różowej
Kukułki". Wzięła ich ogniem poetycznym, gwałtownym, zaćmiewającym na
chwilę nawet satyryczną gwiazdę Swinarskiego.

Młoda diseuse'a daremnie próbowała przedtem szczęścia, występując w

background image

poznańskim kinie „Metropolis": oczywiście przy tej publiczności zupełna klapa.
Potem Korian wyjechała do Warszawy, wstąpiła do zespołu „Bandy", nie poznali
się na niej: wzięli ją za prowincjonalnego wróbelka i nie bez wulgarnej złośliwości
zahukali ją.

Dopiero potrzeba było wielkiego serca i wysokiej kultury Pugeta, by

dostrzec jej iskrę bożą. I pięknie iskra rozpłonęła w Poznaniu. Tola Korian była
niedościgła w odtwarzaniu starych francuskich i angielskich ballad w ich
rodzimym dialekcie, a w polskim języku urzekała czarowną groteską o
dwuznacznym „Strachu" w lesie. Liryczny urok zwłaszcza prowansalskich ballad
z ust Korianki odczuwało się jak niezwykłe piękno starej rzeźby z kości słoniowej.
„Strach" powtarzała Korian niemal co wieczór i taka była potęga jej interpretacji,
jej osobowości, głosu, oczu, wyrazu ust, że co wieczór ci sami wierni słuchacze,
olśnieni, tonęli w zachwycie.

Rzecz prosta, że zadurzyłem się w ujmującej dziewczynie i chciałem ją

zdobyć dla siebie. Istniały najlepsze ku temu widoki: miałem już za sobą
romantyczną przeszłość podróżniczą, w literackim debiucie wyszły trzy książki, o
Dniestrze, o brazylijskich Indianach i o brazylijskich przyjaciołach-zwierzętach, a
Tola Korian była miłośniczką zwierząt. I już skłaniała się do marzeń o przyszłej
wspólnej wyprawie nad Amazonkę ― gdy piękne zamiary brutalnie pokrzyżował
Artur Maria: wybuchł potworną zazdrością. Oczywiście nie seksualną, raczej
zazdrością estradową. Obawiał się stracić cenną atrakcję kabaretową. Przekonał
dziewczynę, że moja mrzonka o Amazonce to nieziszczalny kaprys; zagrały także,
jak przypuszczam, ich obopólne sentymenty endeckie i poznańska trzeźwość
Korianki wzięła górę. Ostygłem w swym afekcie i ponętną diseusę straciłem z
oczu na wiele lat.

Dopiero trzynaście lat później, w 1946, spotkałem ją w Londynie na jakiejś

narodowej akademii „Białego Orła" z przemówieniem brytyjskiego dygnitarza,
rozczulonego barwami sztandaru polskiego, że czerwony jak krew, a biały jak
ś

nieg. Przybyło wielu londyńskich Polaków i przeciskając się w tłoku, zobaczyłem

ją. Przywitaliśmy się, serdecznie zaskoczeni i zmieszani niespodzianką.
Wiedziałem już, że Tola Korian zrobiła „małżeńską karierę": wyszła za mąż za
doktora Tymona Terleckiego, ultrareakcyjnego obrońcę Okopów Św. Trójcy,
orędownika londyńskich nieprzejednanych, a przy tym człowieka nad wyraz
oschłego, bezdusznego. Znałem go dobrze z czasu wojny.

W ogólnym ścisku można było tylko rzucić sobie coś zdawkowego.
--- Czy jest pani szczęśliwa? ― zapytałem dość głupawo. Wzięła to jako

docinek. Musiało być z nią niezbyt dobrze.

--- Ależ naturalnie! Tak! Bardzo! ― odpowiedziała pośpiesznie, z maską

uśmiechu na twarzy, i już rozdzielili nas ludzie.

Nie zestarzała się wiele. Jej nieurodziwość była wciąż interesująca.
Akademia narodowa miała także część artystyczną i tu pierwsza wystąpiła

Korianka-Terlecka. Wygłosiła stary przebój groteskowy „Strach". Zdziwiłem się,
ż

e nie wybrała czegoś nowszego. „Strach" nie wypadł tak świetnie jak ongiś, nie

background image

zrobił dawnego wrażenia. Wydało mi się, że przybladł. Może stłumiło go
zatłoczenie ogromnej sali („Różowa Kukułka" mieściła się w kameralnej salce
kawiarni „Warszawianki" przy Alejach Marcinkowskiego w Poznaniu), a może i
talent Toli Korian, ongiś tak porywająco świeży, nieco wypłowiał?

W owych latach trzydziestych nierzadko pojawiał się w Poznaniu

Kazimierz Grus, który był nie tylko jednym z najwybitniejszych karykaturzystów
polskich, ale na pewno najbardziej chuligańskim cyganem wśród naszych
grafików. Spotykaliśmy się w restauracji Jasiaka przy ulicy Mielżyńskich, dokąd z
Jankiem Wronieckim czasem wpadałem wieczorami na nogę wieprzową
najsmaczniejszą w Poznaniu i na pasjonujące i równie smakowite rozmowy.

Kazimierz Grus, nie gigant z postaci, był gigantem krzepy w mięśniach;

mógł jak nic łamać podkowy, gdy chciał. Zawadiaka, podobno delikatny duszą jak
młoda dziewczynka, był na wynos brutalem szczególnie przykrym, gdy pijany;
wtedy miał pasję robienia ze siebie grubianina i żłoba. Wyszła za niego za mąż i
wytrzymała z nim dwa, trzy lata urocza i subtelna Maja Berezowska, chyba
bardziej utalentowana niż on. Kiedyś Wroniecki i ja zastaliśmy ich dwoje u
Jasiaka, a że Grus miał już trochę w czubie, uderzył mnie zabawny kontrast
między nimi: on cham, ona dama! on faun, ona nimfa; on pokrzywa, ona orchidea;
szakal ― gazela (wtedy jeszcze).

Poznałem Grusa wcześnie, gdy byłem jeszcze chłopcem, a on już wówczas

znanym karykaturzystą, przybyłym do Poznania z Paryża w pełni zamaszystej
glorii. Miał piekielny tupet i temperament dwudziestokilkuletniego nieokiełznańca
i podbił mego ojca. Później napisze o tym okresie poeta, krytyk i plastyk Marian
Turwid:

... Gdy Antoni Fiedler, ojciec Arkadego, podejmie wydawanie Tęczy,

dwutygodnika dla sztuki, literatury i humoru, zaprosi do współpracy Grusa,
Zygarta i Wronieckiego. Posypią się winiety, ilustracje, karykatury. Niestety dwa
lata tylko dane było istnieć coraz ambitniej redagowanemu dwutygodnikowi;
zdołał on przecież ukazać kilka młodych poznańskich talentów...”

Grus pochodził spod Inowrocławia, a więc z owej płodnej krainy, która

wydała i Jana Kasprowicza, i już jednego ekscentryka, Stanisława
Przybyszewskiego. „Przybysz” był w oczach egzaltowanego Berlina „der geniale
Pole", ale i Grusowi dostało się coś niecoś z podobnej beczki. Ten i ów entuzjasta
w Polsce gotów był dać mu laurowy listek genialnego karykaturzysty za niektóre
jego znakomite rysunki zwierzęce, jak na przykład za lwa z muchą na nosie:
artysta umiał z fenomenalnie plastycznym, wymownym komizmem uwypuklić
bezradność i mękę potężnego lwa, któremu natrętna mucha siadła na nosie. To był
szczyt sztuki komizmu.

Nieustanne patrzenie na świat okiem karykaturzysty niestety wypaczało

psychikę Grusa, co szczególnie się objawiało, gdy pił. Zazwyczaj miły i w gruncie
rzeczy jowialny kompan stawał się wtedy nieznośnie zaczepny.

Pewnego razu przybywszy do restauracji Jasiaka (do licha, jak często do

niej chodziliśmy?!), zastaliśmy tam mocno zawianego Grusa. Siedział sam, ale

background image

gadał, nieustannie gadał, znęcając się z pijacką uporczywością nad Bogu ducha
winnym gościem przy sąsiednim stole. Grus nie znał nieboraka, a mimo to
podniesionym głosem, że pół restauracji go słyszało, smagał go i smagał jak w
bęben, bez litości, bez wytchnienia, zapamiętale. Makabryczny sadysta, niby to w
zabawie, wmawiał nieszczęsnej ofierze, że gwałci swą służącą, znieprawia swe
dzieci, że jest zakałą rodziny i społeczeństwa i tak dalej. Po co mu to było? Humor
paranoika? Delirium maniaka? Nikt, żaden kelner nie śmiał mu przeszkodzić,
znając jego żelazny chwyt niedźwiedziej łapy. Nasze, Wronieckiego i moje, próby
przerwania jego tyrady na nic się nie zdały.

Dla zapalczywego karykaturzysty pojawienie się Hitlera na widnokręgu

Europy było niewyczerpaną kopalnią złośliwych rysunków. Gdy wybuchła wojna,
Grus musiał się ukryć, przestać istnieć, więc, fantastycznie dobrze władając
niemieckim językiem, zamienił się w volksdeutscha Wilhelma Schultza
zeichenlehrera aus Lemberg, i jako taki zuchwale grasował w Kongresówce nawet
wśród hitlerowców. Był ciągle pełen wariackiego tupetu i dzikich pomysłów.

Przez pewien czas okupacji mieszkał w majątku ziemskim na

Kielecczyźnie w pałacu, w którym mieścił się także sztab niewielkiego oddziału
hitlerowskiego oraz mieszkało kilka uchodźczych rodzin polskich z Wielkopolski.
Między nimi mój przyjaciel Wacław Dziabaszewski. Przechodziło ludzkie pojęcie,
jakie chryje tam wyrabiał Grus w stanie nietrzeźwym, a żłopał wtedy wódkę jak
lemoniadę. Nieustannie igrał z ogniem, na włosku wisiało jego życie i, niestety,
również życie tych innych Polaków w pałacu.

Wystawiona przed pałacem warta niemiecka miała z Grusem krzyż i mękę.

Gdy pewnego dnia zuchwalec, będący jak zwykle pod gazem, przechodził przez
zakazane miejsce i wartownik groźnym okrzykiem z daleka ostrzegł, chcąc go
zatrzymać, Grus wypiął na niego obnażony zad i kazał do siebie strzelać. Żołnierz
zbaraniał, zapomniał strzelić i koszmarny wykpisz uszedł cało.

Innym razem Grus, Wacek Dziabaszewski i niemiecki kapitan spotkali się

przy bramie pałacu. Pijany Grus wyjątków© się wygłupiał i pozwalał sobie na
ryzykowne prześmiechy z fuhrera. Gdy Niemiec na chwilę odszedł,
Dziabaszewski ostro ofuknął pijusa za taką lekkomyślność. Po powrocie Niemca
rozrechotany Grus zwrócił się do niego, bełkocąc coś, co miało być szalonym
ż

artem:

--- Herr Hauptmann, ten Polak przed chwilą ostrzegł mnie, że nic nie

można Niemcom ufać... Czy to prawda?

Kapitan nie był zajadłym hitlerowcem, ale jednak zbladł, a jeszcze więcej

struchlał Dziabaszewski: za to groził obóz zagłady.

Wacław w swej obronie poszedł va banque, stawił wszystko na jedną kartę.
--- Herr Hauptmann! ― oświadczył przeciągłym, grobowym głosem. ―

Znam dobrze tę volksdeutschą świnię! Wódka odebrała mu rozum!

--- I ja tak myślę! ― mruknął kapitan.
Niemiec, nie darzący widocznie zbytnią życzliwością Volksdeutschów, nie

wyciągnął dalszych konsekwencji z brewerii i sprawa, na szczęście

background image

Dziabaszewskiego, rozeszła się: po kościach.

Po wojnie Grus nic a nic się nie zmienił. Siedział w nim ten sam maniacki

tupet. W 1954 roku, po wielu latach niewidzenia się, spotkaliśmy się przypadkowo
na ulicy w Warszawie, na Nowym Świecie.

--- Arkady! Daj mi pięćset złotych! ― tymi słowami powitał mnie.
Gdy zobaczył mój odmowny uśmiech, rzucił jeszcze:
--- Przyrzekam, że ci nie oddam!...
Wtedy zmiękłem. Ogarnęło mnie wzruszenie. Ożyła we mnie pamięć mego

ojca sprzed przeszło czterdziestu lat, kiedy to Grus zupełnie tymi samymi słowami
i tym samym dowcipuszkiem nagabywał ojca o pożyczkę. Ojciec wówczas
zaśmiał się i dał mu, czego chciał. Teraz ja to samo zrobiłem: zaśmiałem się i
dałem mu „górnika".

Przy całej swej dociekliwej bystrości oczywiście się nie domyślił, dlaczego

mu uległem.

Dwa lata później umarł, jeden z naszych najlepszych karykaturzystów,

zuchwały ekscentryk i najniesamowitszy z cyganów, a przecież urodził się w
cichej kujawskiej wiosce pod schludnym Inowrocławiem.

IV. UCAYALI: TROPIKALNA PUSZCZA

16. Gorącokrwista Andra

O

dejście Janki zraziło mnie do wszelkiej kobiecości na długi czas.

Dopiero później, gdy przekonałem się, że żona już nie wróci do mnie, zaczęła
powoli narastać chęć zbliżenia się do kobiet.

Wtedy pewnego gorącego dnia w lecie weszła w moją orbitę Andra

(właściwie Aleksandra) i kaprys szczęśliwego losu, na pewno burzliwego i
płomiennego losu, rzucił nas ku sobie na szereg niezapomnianych lat.

Owego dnia dumałem na plaży nad brzegiem Warty w pobliżu Poznania,

gdy ona, przypłynąwszy z daleka, z wolna zaczęła wynurzać się z wody, niby
kusząca Afrodyta, fantastycznie zbudowana dziewczyna. Z leniwym wdziękiem,
typowym dla takich wysportowanych rusałek, w poczuciu swej dorodności,
wychodziła powoli na ląd. Mnie, pogrążonemu wciąż w zadumie, wydała się na
chwilę mirażem czegoś nieziemskiego, rzeczywiście jakąś Afrodytą.
Wybałuszyłem na nią oczy z bezwiednym podziwem i musiałem osobliwie
wyglądać, bo gdy ona obok mnie przechodziła, uśmiechnęła się drwiąco, ale i

background image

zarazem przyjaźnie. To zadecydowało.

Miała osiemnaście lat i była już w pełni rozkwitu ciała i czaru. Ja byłem

starszy o kilkanaście lat i w pełni męskiej agresywności.

Andra była wesoła, żywa i naturalna; łatwa i niełatwa. Gdy się zjawiłem w

jej życiu, królowała właśnie w gronie kilku gołowąsych, a dziarskich kadetów
szkoły podchorążych i oni wszyscy w niej się durzyli, a ona, chociaż nieobojętna
wobec ich umizgów, raczej bawiła się ich kosztem. Przerwać te amory nie było
łatwo, jednak w ostrej próbie sił zdobyłem przewagę: tam były igraszki, tu
rzetelne ramię i mocniejsze uczucie. Andra puściła tamtych w trąbę,

Gdy raz przekonała się do kogoś (można to nazwać także inaczej: gdy

zagięła na kogoś parol), była już duszą i ciałem przy nim. Bez gierek, bez
zastrzeżeń. Kombinacji nie uznawała, gdyż zbyt dużo miała w sobie zdrowego
temperamentu; rozgrzana, stawała w płomieniach.

Gdy po raz pierwszy przyszła do mego mieszkania, uczuciem była już przy

mnie, chociaż jeszcze nie ciałem. Na moją frywolną nieco uwagę, że ciekaw
byłem ujrzeć ją w całej jej krasie, ona bez chwili wahania i bez słowa zrzuciła z
siebie wszystko, co miała na sobie, i jak długa położyła się na dywanie.

Była tak kształtna i dorodna, brązowe jej ciało tak doskonałe; że swą urodą

w kozi róg mogła zapędzić i Olimpie Cezanne'a, i Maję Goyi. To był fenomen.
Dziewczyna, znakomicie tego świadoma, przede mną nie wstydziła się nagości,
nie ukrywała swych walorów. Raczej na ogół skromna i nieśmiała, o czym z
biegiem czasu się przekonałem, tym pierwszym razem chciała mnie zaskoczyć
wstępnym bojem. I dalibóg, zaskoczyła.

Byłem tak oszołomiony, a ona tak niezwykła, że spoglądałem na nią jakby

oczarowany i wcale jej nie dotknąłem. Może myślała, że rzucę się na nią w
przystępie pożądliwości i będę niepohamowany. Nie rzuciłem się; nie lubiłem
brutalności ani drapieżnych porywów. W podobnych wypadkach nigdy nie
traciłem panowania nad sobą. Po chwili, wciąż olśniony, poprosiłem ją, może
trochę nieswoim głosem, żeby się ubrała. Gdy to zrobiła, chwyciłem ją mocno w
objęcia, przytuliłem serdecznie i szepnąłem do jej ucha:

--- Czy wiesz, co to było?
Speszona, lekko wstrząsnęła głową, że nie wie.
Powiedziałem po prostu, banalnie, nieśmiałym uśmiechem pokrywając

wzruszenie:

--- Byłem po prostu obezwładniony twoją urodą!...
Chwila krytyczna: mogłem ją teraz przegrać z kretesem albo całkowicie

wygrać. Dziewczyna mogła wybuchnąć łobuzerskim śmiechem, ale nie wybuchła.
Wygrałem.

Od lat zaczytywałem się Józefem Weyssenhoffem i w jego

Sobolu i

pannie" pochłaniałem piękny fragment, w którym młody myśliwy marzy o
swym dziewczęcym ideale:

... Żeby tak dobrać sobie towarzyszkę sprawną, jak samica leśnego ptaka,

z nią hasać po polach i kniejach, całować na jej ustach smak dzikich jagód, na jej

background image

włosach wonie żywicy i ziela. myć się rosą lub kąpać się w jeziorach, żywić się
pospołu zdobyczą polną i leśną, przylec razem na noc w wonnych przepaściach
nowego siana i budzić się o świcie, zaglądającym w olśnione radością oczy. To
byłoby życie!:..”

Nieustanna tęsknota za taką towarzyszką stała się u mnie jakąś maksymą

niemal życiową i szczególnie uporczywie towarzyszyła mi po różnych
Madagaskarach i tropikalnych wyspach, a tu, w Andrze, jak gdyby znalazła swe
najodpowiedniejsze ujście. Andra chciała mocno przeżywać, była kipiąca, miała
gorącą krew, była wysportowana i sprawna jak „samica leśnego ptaka". Woda
była jej żywiołem; dziewczyna pływała jak delfin.

Jeszcze tego samego lata urządziliśmy romantyczny spływ kajakiem Wartą

z Koła do Poznania i owe dwa tygodnie na rzece można śmiało zaliczyć do
najmilszych, niezatartych wrażeń. Beztroscy jak młode bogi, ona niby nimfa, ja
chyba jakiś faun, żywiliśmy się po drodze razowym chlebem, masłem, mlekiem i
sobą. Było nam niewymownie dobrze.

Mniej więcej w połowie drogi, już poniżej Pyzdr, nastąpił zgrzyt pierwszy

między nami, ale niestety nie ostatni. Pewnego późnego popołudnia spokojnie
sunęliśmy z prądem przez śliczną okolicę leśną, gdy ujrzeliśmy płynącą w
przeciwnym kierunku łódź wioślarską, a w niej czterech młodych wioślarzy.
Andra poznała wśród nich dwóch znajomych kadetów i tak się przejęła
niespodziewanym spotkaniem, że, podniecona, zdołała zamienić z nimi tylko kilka
słów powitania.

--- Dokąd płyniecie? ― jeszcze zapytała, a tamci wskazali rękoma, że w

górę rzeki.

--- Gdzie przenocujecie?
Ale na pytanie nie było już wyraźnej odpowiedzi, odpłynęliśmy zbyt daleko

od siebie.

Mniej więcej trzy kilometry dalej dotarliśmy do wioski, gdzie

postanowiłem przenocować u gospodarza przy rzece. Andra była nie do poznania.
Straciła panowanie nad sobą. Miła dotychczas sielanka, tak pięknie się
rozwijająca, prysnęła. Nie czekając na wieczerzę, gotowaną nam w gospodarstwie,
dziewczyna pożyczyła u kogoś w wiosce rower i o zachodzie słońca ruszyła w te
pędy w górę rzeki, w pościgu za kadetami. Zdumiony i urażony prosiłem, żeby
została; powstrzymywałem ją od odjazdu spokojnie i serdecznie, bez awantur.

Kolację zjadłem samotnie w szubienicznym, rzecz prosta, nastroju. Nie

pamiętam, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był tak rozczarowany jak tego
wieczoru: Andra już głęboko wlazła we mnie. Domyślałem się, że wróci, bo
pożyczyła rower.

W istocie wróciła, i to niespodziewanie szybko, w dwie godziny później.

Wróciła z kwitkiem, kadetów nie dogoniła. Wyglądała jak półtora nieszczęścia,
cała spocona, włosy roztargane, oczy podsinione.

Paliły się w izbie dwie świece. Milczeliśmy i stali naprzeciw siebie, patrząc

sobie w oczy, jak w obliczu jakiegoś wyroku. Szybko zmiarkowałem, że była tak

background image

strapiona mniej dlatego, iż nie udał się pościg za kadetami, ile raczej ze wstydu za
to, co zrobiła. Zrozumiała szorstkość swego postępku.

--- Uderz mnie! ― odezwała się stłumionym głosem.
Może nie byłoby źle, by ją trzepnąć i uprzytomnić jej w ten sposób

przykrość, jaką mi wyrządziła, ale w tym rodzaju satysfakcji i poruszania czyjegoś
sumienia nie gustowałem. Zresztą było to już niepotrzebne.

--- Uderz mnie, proszę! ― powtórzyła prawie błagalnie.
Objąłem ją wpół i tak mocno przycisnąłem do siebie, że po chwili zaczęła

tracić dech. Nie popuściłem. Musiało ją boleć, ale mimo to radosny uśmiech
pojawił się na jej twarzy. Zmiarkowała, że wszystko będzie znowu w porządku.

I było. Po powrocie do Poznania przyjąłem ją do swego zakładu jako

uczennicę w dziale fotografii reprodukcyjnej. Okazało się, że była bardzo pojętna i
zdolna i robiła szybkie postępy. Gdy w rok później wyjeżdżałem nad Amazonkę,
mogłem jej spokojnie powierzyć prace przy aparacie reprodukcyjnym. A kilka lat
później okupację hitlerowską nieźle przeżyła, pracując w zawodzie
fotograficznym.

Przez długie lata była mi bliska duszą i ciałem. Ale co pewien czas

musiałem ją obejmować wpół i zawsze tak mocno przyciskać, że prawie traciła
oddech. Miała szelma ognisty, niesamowity temperament, więc była wierna,
bezwzględnie wierna tak długo, jak człowiek był przy niej.

17. Ku największej Przygodzie

C

oraz bardziej opętywała mnie myśl wyjazdu nad Amazonkę. Jakkolwiek

nie posiadałem zasobów, a zakład nie przynosił teraz dostatecznych dochodów, to
jednak znalazło się wyjście: drukarenka. Nabyłem ją kiedyś z pietyzmu dla ojca,
ż

eby podobnie jak on rozszerzać zakład, ale to okazało się niepotrzebne wobec

rozwoju chemigrafii i wystarczających stąd dochodów. Więc wydrukowałem tylko
trzy nieduże książki, i to własne, i na tym się skończyło: drukarni nie
uruchomiłem. Nadal stała bezczynna.

Toteż mogłem ją sprzedać bez uszczerbku dla zakładu; dostałem za nią

5000 złotych, co umożliwiło mi podróż nad Amazonkę; podróż skromną, bo
skromną, i tym razem tylko w pojedynkę. Ale, co równie ważyło, wyruszając w tę
podróż, spełniałem oto nasze dawne wspólne marzenia ojca i moje o wielkiej
rzece, marzenia, które przez wszystkie lata nosiłem w sobie niby świętą po ojcu
schedę.

W zakładzie miałem od blisko roku pracownicę biurową, Elżbietę, dzielną,

młodą kobietę około trzydziestoletnią, na razie pannę, ale mającą wkrótce wyjść

background image

za mąż za młodego inżyniera, którego poznałem jako ambitnego, porządnego
człowieka. Elżbiecie, znakomicie zorientowanej we wszystkich
działaniach zakładu, na okres mej, nieobecności powierzyłem przedsiębiorstwo
nieźle postawione, bez grosza długu, natomiast ; z rezerwą 2000 złotych w banku
na wszelki wypadek. Andra, która z Elżbietą żyła w dobrej komitywie, miała nadal
pracować w zakładzie w oddziale fotografii reprodukcyjnej.

Wyjeżdżając jesienią 1933 roku przez Wyspy Brytyjskie (statkiem linii

Booth) do Amazonki, żywiłem dwie i pół ambicji: znad górnego Ucayali w Peru
zamierzałem przywieźć jak najlepsze zbiory dla Państwowego Muzeum
Zoologicznego w Warszawie, którego dyrektor, profesor Janusz Domaniewski, był
moim przyjacielem; dalej przywieźć dla Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu, w
miarę finansowych możliwości, znowu liczną sforę żywych zwierząt z puszczy; a
owe pół ambicji dotyczyło spraw literackich.

I tu trzeba nieco rozpisać się, bo to rzeczywiście sprawy zadziwiające,

zabawne i rzewne. Mając na sumieniu już trzy książki, przekroczyłem chyba okres
ząbkowania i do pisania jako tako się wdrożyłem, chociaż jasno sobie
uświadamiałem, jak mi daleko było do najskromniejszego nawet ideału. Ale tym
razem w świat wyjeżdżałem naładowany tak szalonym żarem w duszy, tak
potężnym nagromadzeniem zapału i wiary w przygodę, jaka mnie czekała tam w
puszczy, że od samego początku postanowiłem spisywać swe wrażenia i
korespondencje przysyłać do Polski. Człowiek zaprzyjaźniony ze mną od lat
młodzieńczych (jego ojciec i mój byli podobnymi mistrzami sztuki poligraficznej
w Poznaniu), Józef Winiewicz, wówczas naczelny redaktor „Dziennika
Poznańskiego", z radością zgodził się na moje felietony, ale ponieważ mógł mi
płacić tylko po dwadzieścia złotych za korespondencję, postarał się że Dziennik
Bydgoski też to samo wydrukuje i da mi drugie, takie samo honorarium.

Rozzuchwalony tym powodzeniem, zaproponowałem, będąc jeszcze w

Polsce, serdecznym listem swe usługi Gazecie Polskiej w Warszawie. Na jej
łamach inny poznańczyk, Aleksander Jantar Połczyński, często umieszczał
korespondencje ze swych podróży po świecie. Ale u mnie spaliło na panewce, nie
wyszła nawet pestka. Gazeta Polska, bogaty organ rządowy, była potęgą,
prominencją. Progi jej okazały się za wysokie dla mnie i wyniosłe gagatki w
redakcji nawet nie raczyły odpisać na mój list z Poznania, list jeszcze jednego
(mieli rację) postrzelonego obieżyświata.

Podczas jazdy na rzecznym statku w górę Amazonki ― jazdy wśród

bajkowych nastrojów, zachłannego ogromu rzeki, przerażająco licznych
kajmanów na wyspie Marażo u ujścia rzeki, puszczy kipiącej tropikalnym
bogactwem, wśród stawania się rzeczywistością dawnych snów ― szedł
najgorętszy miesiąc, grudzień, ale nieustanny wietrzyk podczas jazdy przyjemnie
chłodził ciała pasażerów. Miałem wiele czasu, więc pisałem przyrzeczone
korespondencje do Polski. Były to mniej więcej pierwsze rozdziały późniejszej
książki „Ryby śpiewają w Ukajali". Pisałem ręcznie maczkiem w dwóch
egzemplarzach, co było udręką nie lada, bo pot wciąż kapał mi z czoła i z nosa na

background image

papier i zamazywał litery, jakby chciał protestować przeciw mej pisaninie.

Potem zdobyłem się na wysiłek heroiczny, owiany duchem przekory:

przepisywałem te same felietony po raz trzeci i z Manaus wysłałem je do butnej
redakcji Gazety Polskiej z wesołą prośbą, żeby w razie czego odpisała mi do
Iquitos i mnie uspokoiła, iż moje kartki wrzuciła naprawdę do kosza, a nie użyła
ich gorzej, do celów higienicznych.

Gdy felietony z egzotycznego Manaus dotarły do Warszawy, nikt w

redakcji nie chciał wziąć do ręki bibułek, tak drobnym maczkiem
zagryzmolonych. W końcu Kazimierz Wierzyński, wtenczas redaktor działu
reportaży w Gazecie Polskiej, przeklinając nieludzki nonparel, zaczął
odcyfrowywać ze wstrętem. Nie przeczytał i pół strony, gdy zerwał się i pobiegł
do naczelnego, którym był Ignacy Matuszewski.

--- Lepszy! ― krzyknął Wierzyński pełen egzaltacji, jak to on, poeta. ― O

niebo lepszy niż Jantar Połczyński!

Gazeta Polska natychmiast skomunikowała się z Dziennikiem Poznańskim,

uzgodniła sprawę z Winiewiczem i niezwłocznie dostałem w Iquitos naglący
telegram z Warszawy, żebym pisał także i dla Gazety Polskiej, która zapłaci mi po
50 złotych ze felieton, i żebym pisał jak najwięcej, jak najczęściej.

Ogromnie ucieszyłem się takim uśmiechem losu, ale także nie mogłem

nadziwić się figlarnej ironii tegoż losu. Za entuzjastyczny, wielosłowny telegram z
zapłaconą odpowiedzią musiała redakcja wybulić co najmniej trzysta złociszów, a
więc równowartość sześciu felietonów, imponujący gest rozrzutności organu
rządowego.

Więc wieścią z Warszawy szczerze uradowany, ale nie wyprowadzony z

duchowej równowagi, gdy wędrowałem dalej w górę Ucayali, pisałem teraz pilniej
i już po trzy kopie. Oczy trochę bolały, ale wena była.

Gdy w dziesięć miesięcy później wróciłem do Polski, stwierdziłem, że

Warszawa dostała istnego hyzia na punkcie ucayalskich korespondencji i była
pełna entuzjazmu dla nie znanego przed rokiem autora.

Felietony ukazywały się w Gazecie Polskiej pod wspólnym mianem cyklu:

„Podróż za trzy grosze". Ujemny odcień owych „trzech groszy" z lekka mnie
ubódł. Oburzyłem się tym bardziej, gdy mi powiedziano, że za ogłoszenia
reklamowe na stronach Gazety Polskiej, na których szły moje felietony,
administracja dziennika pobierała o 50 procent drożej niż na innych stronicach, bo
tak chętnie te stronice czytano.

Swego oburzenia nie ukrywałem i Matuszewskiemu grzecznie, choć z

drwiącym uśmiechem, wytknąłem:

--- Trzy grosze, to w waszych oczach! Mnie wyprawa znacznie więcej

kosztowała!...

Matuszewski, były minister skarbu, nie był małoduszny. Odznaczał się

cnotą inteligencji i humoru.

--- Panie Arkady! ― zawołał ochoczo. ― Całkowicie podzielam pańskie

zdanie! Chcemy panu podwyższyć honorarium. Ile jeszcze będzie felietonów o

background image

Ucayali?

--- Co najmniej dziesięć...
--- Świetnie! Jakie honorarium odpowiadałoby panu? Zajrzałem mu w

oczy z żartobliwą zawziętością.

--- Wysokie! ― palnąłem. ― Nie trzygroszowe...
--- No, proszę powiedzieć: ile?
--- Jeszcze wyższe!
Na to on odsapnął i wycedził pytającym głosem:
--- Trzysta złotych wystarczy? Trzysta za jeden felieton? Niemal zatkało

mnie ze zdumienia. To była kolosalna suma, równająca się chyba ówczesnej
miesięcznej pensji profesora licealnego!

--- Zgoda! ― odpowiedziałem po chwili z pobłażliwym grymasem na

ustach. ― Akceptuję. Nie lubię skakać ludziom do oczu, a najmniej Gazecie
Polskiej.

Już od następnego felietonu znikł nagłówek cyklu: „Podróż za trzy grosze".

18. Po diabelnie twardej grudzie

W

ięc powrót znad Ucayali do Polski odbywał się w literackim triumfie.

Warszawa odkryła i z miejsca serdecznie polubiła poznańskiego podróżnika, a
Poznań krótko potem wstąpił w jej ślady, przyznając mi literacką nagrodę.
Natomiast ten sam Poznań zaraz po moim powrocie okropnego spłatał mi figla:
ruinę zakładu chemigraficznego.

Wyjeżdżając nad Amazonkę, powierzyłem zakład, jak już wspomniałem,

młodej pracownicy biurowej o wypróbowanej sumienności, Elżbiecie, i okazało
się, że popełniłem fatalną pomyłkę. Powtórzyła się ta sama heca, jaka zwaliła na
zakład kłopoty na skutek rozrzutności Janki w czasie mej pierwszej wyprawy do
Ameryki Południowej. Z tym, że teraz wszystko jeszcze gorzej wyszło. Z obłędną
beztroską Elżbieta przetrwoniła wszystkie pieniądze, jakie jej zostawiłem, i do
tego obciążyła zakład tylu nowymi długami, że w istocie doprowadziła go do
bankructwa.

Jak do tego doszło? To prawie makabra z sensacyjnego romansidła.

Zostawiając w zakładzie Elżbietę jako kierowniczkę całości, wyznaczyłem
Andrze, mej dziewczynie, pracę w dziale fotografii reprodukcyjnej i wydawało
się, że wszystko będzie w najlepszym porządku. W czasie mej nieobecności
Elżbieta, zapominając o swym narzeczonym, dostała nagłej manii zazdrości i z
lekka oszalała: kosztem moim i zakładu zaczęły się w domu przy Długiej huczne
przyjęcia głuszców i galopantów, wesołe birbantki, grubsze zalecanki. Elżbieta, o

background image

dziesięć lat starsza i sprytniejsza niż Andra, ją, „gorącokrwistą", łatwo namówiła
do słodkich wybryków i kuszącej zabawy. Wpychała ją chytrze w ramiona
niejednego podskakiewicza.

Prawie dziesięć miesięcy trwająca hulanka nie tylko pochłonęła zasoby, ale

nadżarła trzon zakładu: komornik był częstym gościem i obkładał wszystko, co
mógł, aresztem; także całe pięciopokojowe mieszkanie, w tym wszystkie obrazy
ojca. Gdy wróciłem i ujrzałem kompletne spustoszenie i tyle jeszcze nie
zapłaconych rachunków, chwyciłem się za głowę i zamroczyło mnie. Cóż, że
Elżbieta rzuciła mi się do nóg; że jakiś sublokator, młody aktor ― amant nie tylko
na scenie ― ukradkiem czmychnął z mieszkania na łeb na szyję, by nie oberwać
guza; że Andra uciekła do domu swej matki? Zakład był doprowadzony do ruiny i
już nie można go było uratować: wysanowanie go, zresztą wątpliwe, wymagałoby
kilkuletniej nadludzkiej mordęgi.

Toteż dokonałem carskiego cięcia. Z wierzycielami ugodziłem się, biorąc

długi na siebie, natomiast zakład chemigraficzny z kompletnym urządzeniem i
wszystkimi aparatami oraz całe umeblowanie pięciopokojowego mieszkania
darowałem Jance, z którą się rozwiodłem w kilka miesięcy po powrocie znad
Ucayali. Więc gdy pierwszą wyprawę południowoamerykańską przypłaciłem
nieszczęściem małżeńskim, to druga wyprawa zabrała mi starego, dobrego
przyjaciela, zakład, wiernie służącego przez czterdzieści lat naszej rodzinie; i już
nic mi nie pozostało z dawnego życia.

Ludzie nad Mekongiem, dokąd mnie później zawiódł los, wierzą

niezłomnie, że duch zmarłego ojca całkiem realnie czuwa nad dziećmi. Takim
duchem opiekuńczym był zakład, odziedziczony po ojcu. Przecież tylko zakład
obdarzył mnie środkami, które umożliwiły mi spełnienie dawnych rojeń, odbycie
dwóch wspaniałych wypraw w tropiki, a gdy te marzenia ojca się ziściły, zakład
wycofał się z areny i musiałem się go zrzec. Musiałem i już mogłem się zrzec:
nowa, płodna, nieograniczona droga otwierała się przede mną. Wchodziłem na nią
nie tylko z pustymi rękoma, ale z długami, jednak z jak piękną perspektywą, z
jakim żarem w duszy, z jaką pasją ku Wielkiej Przygodzie mego życia!

I gdyby to nie było tak niemoralne i niestosowne, to prawie błogosławić by

można i dziękować nieuczciwej osobie, doprowadzającej do ruiny mój zakład, za
to właśnie, że była nieuczciwa. Niwecząc zakład, uwalniała mnie od ciężaru,
pełnego co prawda pietyzmu wobec przeszłości, ale ciężaru, który byłby mi kulą u
nogi na drodze pisarskiej i uniemożliwiłby następne wyprawy w świat. A już
wiedziałem: musiałem wyjeżdżać w daleki świat.

Andra, jak wspomniałem, schowała się u swej matki. Pomoc kobiecej ręki

była mi teraz bardziej potrzebna niż kiedykolwiek, więc wezwałem dziewczynę
przez posłańca, żeby odwiedziła mnie w sprawie przyszłości. Natychmiast się
zjawiła. Minę miała skruszoną, wzrok zgaszony. Chciała coś mówić, pewnie
przepraszać i się tłumaczyć. Ręką dałem jej znak, żeby tego nie robiła. Wdrożona
do postawy harcerskiej, stała wyprostowana jak do raportu.

Szelma nic nie straciła z dawnej urody: miała teraz dwadzieścia lat, więc

background image

była silna i odporna i hulaszcze miesiące nie przyniosły jej widocznej szkody.
Patrząc na nią, przypomniałem sobie pierwsze przed dwoma laty wrażenie:
Afrodyta, fantastycznie zbudowana, I tak dotychczas pozostało. Biła z niej
nieprzeparta zmysłowość w najszlachetniejszej formie.

--- Masz prawo mnie zbić! ― odezwała się podobnie jak ongiś nad

Wartą, tylko z serdeczniejszym niż wtedy żalem.

Podeszła i patrzała mi prosząco w oczy:
--- Przysięgam, że już nigdy...
--- Nie przysięgaj! ― przerwałem jej z przyjaznym uśmiechem, odsuwając

ją łagodnie od siebie.

--- Nie odrzucaj mnie! ―- prosiła.
--- Potrzebuję sekretarki! ― oświadczyłem. ― Trzeba szybko nauczyć się

pisania na maszynie!

--- Nauczę się! ― zapewniała z przejęciem.
Znając jej pojętność, wiedziałem, że nie zawiedzie mnie.
Nie byłem z marmuru. Ogarnęła mnie fala ciepła. Chwyciłem ją wpół i

objąłem, jak już nieraz, tak mocno, że ledwo oddychała, a ja poczułem bicie jej
serca.

W następnych dniach Kazik Smigielski i Henryk Smuczyńki, oddani

przyjaciele, będą pobłażliwie uśmiechali się ze mnie i z pozornym wyrzutem
wypominali mi „generalną amnestię”.

Nie domyślali się, jak Andra, właśnie taka Andra, była mi nieodzowna, by

następne lata nie osłabiły mej energii ani polotu.

19. „Ryby śpiewają w Ukajali”

O

brazy olejne ojca, których mieliśmy w domu przeszło czterdzieści,

poszły na licytację i w tym okresie, w październiku 1934, byłem tak zdruzgotany i
tak odrętwiały, że nie umiałem ich obronić. Była to klęska i dno rozpaczy. Serce
się krajało, gdy obleśni tandeciarze, istne hieny, nabywali serdeczne krajobrazy za
bezcen, głównie dla złotych ram, i było mi, jak gdybym kogoś najbliższego
przefrymarczał do niewoli. Ojciec wiele serca i duszy wkładał w te obrazy.
Czułem się Judaszem; od tej zadry nigdy się nie uwolniłem.

Krótko potem wyniosłem się, raczej uciekłem, z Długiej ulicy po blisko

trzydziestoletnim tam pobycie i tylu głębokich, przeważnie radosnych
przeżyciach. Wyprowadziłem się na ulicę Berwińskiego. Ludwik Puget, dostojny
cygan, a miły znajomy jeszcze z czasów „Różowej Kukułki" i Klubu Szyderców,
odstąpił mi tam swą pracownię rzeźbiarską, umieszczoną na najwyższym piętrze

background image

narożnego domu. Puget był sam w stałych opałach finansowych, zmuszających go
do korzystania z gościny na wsi u swych ziemiańskich krewnych.

Widok z góry, z pracowni, był czarowny o każdej porze dnia i obejmował

część parku Wilsona (dziś Kasprzaka). Po obrzydliwych tarapatach z
komornikami na ulicy Długiej wydało mi się, że tu wstąpiłem do raju i
przebywałem blisko nieba. Andra była przy mnie. Przemiła, troskliwa, kobieca.
Nieba chciała mi uchylić w tych miesiącach, tylko ptasiego mleka nam brakowało.
Dość szybko wygrzebałem się z kłopotów finansowych: zaczęły napływać
honoraria. Przyjemność mieszkania tak wysoko nad miastem, rzeczywiście blisko
nieba, przemieniała się znowu w sielankę i dobrze tu mi się pracowało.

Jeszcze zimą ukończyłem ostatnie rozdziały książki o Ucayali, wciąż

skwapliwie drukowane w „Gazecie Polskiej", i wyłoniła się sprawa, jaki dać
książce tytuł.

Ja, z natury skromny, pełen zdrowego samokrytycyzmu, nigdy nie

patrzałem na swe prace ― w przeciwieństwie do wielu kolegów po piórze ― jak
na skończony arcytwór. Zawsze skory do poprawienia tekstu, chętnie prosiłem
przyjaciół o ocenę i radę, a że Andra dbała o obfity bufet i niezły bar, przyjaciele

także i dlatego ― często nas odwiedzali. Więc jak z tym tytułem książki?

Pewnego razu w obecności Smigielskiego i Smuczyńskiego, obydwóch

skorych do zapału (dlatego byli moimi przyjaciółmi), przeglądałem kartki
gotowego już maszynopisu o Ucayali, szukając fragmentów, które podsunęłyby
mi wymowny tytuł, symbol, jakiś frapujący tytuł-hasło, tytuł-syntezę. Przebiegłem
oczami już kilkanaście fragmentów, gdy natrafiłem na miejsce, które mnie
zafrapowało.

--- Chyba znalazłem! ― zawołałem uradowany do przyjaciół.
--- Czytajcie! ― wezwał Smigielski.
W rozdziale „Woda, woda, woda” znalazłem taki oto ustęp:
„...Czasem pod wieczór słychać w wodzie niesamowite dźwięki, jak gdyby

bijących dzwonów, To niektóre ryby, do sumów podobne, śpiewają w
Ucayali..."

--- Pysznie! ― wybuchnął Smuczyński ―- „Dźwięki dzwonów bijące w

rzece".

--- Słabe! ― skrzywił się Smigielski. ― Słabe i za wiele syków. Musi być

coś o śpiewie ryb. Na przykład: „Rzeka śpiewających ryb".

Słusznie! ― podjąłem żywo. ― Ale musi być także i o Ucayali!

--- „

Ukajali, rzeka śpiewających ryb" ― poprawił Smigielski.

--- Nieźle ― przyznałem ― ale zbyt ciężkie, trochę bombastyczne.
Nastąpiło milczenie. Wszyscy trzej szukaliśmy zapalczywie, do głowy

napływały skwapliwe myśli.

Po chwili odezwałem się:
--- A gdyby tak najprościej, najskromniej: „Ryby śpiewają w Ucayali"...
--- Ładna mi skromność ― zaperzył się rozbawiony Smuczyński.
Ale Smigielski huknął z wielkim ożywieniem:

background image

--- Świetny tytuł: „Ryby śpiewają w Ucayali". To chwyci!...
Miał słuszność. Książka poszła w świat pod tym tytułem i „to"

rzeczywiście dobrze chwyciło.

Pod koniec drukowania w prasie ucayalskich felietonów najruchliwszy z

ówczesnych wydawców, Marian Kister z wydawnictwa „Rój", świadomy mego
powodzenia w Warszawie, osobiście pośpieszył do Poznania specjalnie dla
zawarcia ze mną umowy o książkę. Nie znał mego nowego adresu (z Długiej ulicy
już się wyprowadziłem na ulicę Berwińskiego do pracowni Pugeta), a że niedawno
temu w Poznańskim Radiu nadałem kilka audycji, Kister z miasta zatelefonował
do rozgłośni i rozmawiał z Konstantym Troczyńskim, pracownikiem działu
literackiego radia w Poznaniu.

--- Fiedler? -- powtórzył Troczyński zdumionym głosem. ― Nie znamy tu

takiego!

--- No, ten od Ucayali! ― wyjaśnił Kister. - Ten, co pisze o puszczy...

Przecież Fiedler wygłaszał u was audycje!

--- Pierwsze słyszę! To jakaś pomyłka.
I Troczyński zawiesił słuchawkę, a Kister, nie mający wiele czasu, zbity z

tropu, skonfundowany, wrócił do Warszawy z kwitkiem. Konstanty Troczyński
miał wiele żółci.

Następnym razem Kister był bardziej uparty, pod koniec 1935 roku znalazł

poszukiwanego autora, podpisaliśmy umowę i książka o mych przeżyciach nad
Amazonką i Ucayali po trzech miesiącach wyszła z druku. Wydawca, wyga
dmuchający na zimno, nie ufał poznańskiemu podróżnikowi i wydrukował 2000
egzemplarzy, powszechnym wówczas u nas zwyczajem dla niepewnych fuksów.
Gdy nakład przeraźliwie szybko się rozszedł, Kister wydał kilka miesięcy później,
w następnym roku, 1936, już 5000 egzemplarzy, ale i to było za mało, w mig się
rozprysło. Więc znowu trzeba było drukować następne wydanie (o bezecnie złoty
wieku naszego drukarstwa: wznowienie wydania książki trwało wtedy 2 lub 3
miesiące!).

Nie ulegało wątpliwości, że książka zrobiła karierę. Czytelnicy byli pełni

zachwytu i wówczas, i później, nawet po dwudziestu, trzydziestu latach. Krytycy i
recenzenci także się rozgrzali, chwalili, chociaż jeden czy dwóch wątrobiarzy,
bodaj czy nie Stefan Lichański, no i oczywiście Troczyński, chciałoby morze
pochwał zaprawić kropelką obowiązkowej goryczy. Ale ta gorzka kropelka ginęła
w żywiołowym potoku pochwał i wprost peszących wyniesień pod obłoki. Aż
oczy przecierałem, czytając tak pochlebne peany. Książka była „prawdziwą perłą
w naszej literaturze podróżniczo-przyrodniczej"; Adam Grzymała-Siedlecki
mianował autora „mistrzem literatury podróżniczej", inny krytyk ocenił go wyżej
niż Setona-Thompsona i Jacka Londona, jeszcze inny stawił go obok Axela
Munthe. Tadeusz Kraszewski napisze: „talent samorodny, jak kryształ. Dumny
może być z niego Poznań". Alfred Jesionowski: czarująca książka nie tylko pod
względem naukowym, ale i literackim". Warszawski Dziennik Narodowy:
„książka śliczna, pasjonująca, myśląca, w dodatku nieskazitelnie pięknym

background image

językiem pisana". I tak można by długo jeszcze cytować, a mnie aż ciarki
przechodziły od takiej obfitości. W Wiadomościach Literackich w corocznym
wyborze najlepszej w roku książki o mało co „Ryby" nie wyszły zwycięską ręką w
1936: Jan Parandowski z serdecznym zapałem wysunął jej kandydaturę, ale mniej
łaskawy kolega, Jarosław Iwaszkiewicz, ją storpedował, oceniając książkę jako
trzy groszowy reportaż. Znowu te „trzy grosze".

Inaczej w Polskiej Akademii Literatury, gdzie w 1936 otrzymałem za

„Ryby" srebrny Wawrzyn Akademicki, i także inaczej oceniono książkę w
Poznaniu, który w tym samym roku przyznał mi nagrodę Literacką Miasta
Poznania za to, że autor, według słów prezydenta miasta Więckowskiego,
„stworzył nowy typ książki podróżniczej, w której po mistrzowsku pogodził opis
przyrody krajów zamorskich z wybitnymi cechami dzieła literatury pięknej".

W Poznaniu, by nie dopuścić do mego wyboru, na głowie stawała trójca

literackich bonzów, kliczka prowincjonalnych augurów-despociątek, składająca
się z Konstantego Troczyńskiego, Jana Ulatowskiego i Wojciecha Bąka. Mieli
może rację, mogli byli wygrać, ale chwytali się sztuczek mafijnych, i chociaż
poczciwy Jan Sztaudynger przyszedł im z odsieczą, czytelnicy poznańscy woleli
jednak opowiedzieć się za mną niż za Stanisławem Wasylewskim, świetnym
skądinąd pisarzem. Wielka Encyklopedia „Polska i Polacy w cywilizacjach
ś

wiata" tak napisze w 1937 roku: „Laureat miasta Poznania, Arkady Fiedler,

osiągnął prawdziwie artystyczne wyżyny twórczości, łącząc w sobie talent
wielkiego podróżnika i obserwatora ze zrozumieniem naukowca oraz z urokiem i
wdziękiem urodzonego poety...”

Wiosna 1936 roku była niewątpliwie wyjątkowo szczęśliwą wiosną, bo i

Andra, z każdym dniem coraz ponętniejsza, stała mocno i wiernie przy mnie, a
poza tym z całej Polski przychodziły tak entuzjastyczne wieści, że dziw, iż nie
przewróciły mi w głowie. Więc tejże wiosny jeszcze raz rozpisałem się o
przygodach z żywymi zwierzętami, tym razem spotkanymi nad Ucayali. Te
zwierzęce impresje wraz z poprzednimi, pochodzącymi z Parany, a drukowanymi
przed czterema laty w książce: „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele", dostały się
razem do książki pt. „Zwierzęta z lasu dziewiczego". Książki także poczytnej, bo
do roku 1972 było dwanaście polskich wydań i szereg zagranicznych, w tym
nawet w języku hebrajskim.

Ryby śpiewają w Ucayali" wyszły do roku 1971 w przeszło trzydziestu

wydaniach, w czternastu językach, a szczególną przyjemność sprawili mi Anglicy
dwoma angielskimi wydaniami, w 1948 i 1951 (masowym); krytyk czasopisma
Times Literary Supplement tak między innymi wyraził się o książce: „... Jej opisy
Indian, rzek, puszczy i zwierząt są bardziej nęcące i wywołują głębsze, groźniejsze
wrażenia (aweinspiring) niż wszystko to, co dotychczas pisano o zielonym
piekle...”

Taka ocena w narodzie, posiadającym najbogatszą literaturę podróżniczą,

ma swą wymowę.

W świetle tego powodzenia i dobrej przysługi, jaką książka oddała setkom

background image

tysięcy czytelników, jakże niesłuszną i wręcz maniakalną wydać się musi
zakamieniałość mych dawnych „przyjaciół”, biesiadników z ulicy Długiej, którzy
gwałtem chcieli zadusić mój rozpęd podróżniczy. Jednak nie poczułem taniego
triumfu czy satysfakcji w stosunku do niedowiarków; raczej doświadczyłem
smutku. Ale żałosny nalot szybko minął. Nie mogło być inaczej. Przede mną stał
cały świat, „lśniący od wszelakich bogactw, egzotyczny świat. Bogactwo jego
urzekło mnie. Ten świat, do niedawna tak nam odległy i tak obcy, zaczynał coraz
bardziej wnikać do polskiej wyobraźni...”

Na uroczystym wręczeniu nagrody literackiej miasta Poznania w grudniu

1936 roku solennie zapewniłem, że już nic nie powstrzyma mnie od rzucenia się w
wir urzekających tajemnic owego świata.

20. Czego nie było w książce

W

róćmy jeszcze raz nad Amazonkę i jej dopływ Ucayali. W dorzeczu

Amazonki przebywałem przez trzy kwartały, do lipca 1934, i większość przeżyć
opisałem w książce „Ryby śpiewają w Ukajali". Ale, rzecz prosta, nie wszystkie;
wątpię, czy nawet ich połowę zanotowałem, i czy to, co weszło do książki, było
wynikiem słusznego wyboru, a nie przypadku czy kaprysu.

Na przykład nic nie wspomniałem o Stanisławie Pawlikowskim, którego

poznałem wówczas w Iquitos. Była to w tym zaśniedziałym mieście, drzemiącym
nad górną Amazonką, znakomitość kaducznie barwna i absurdalnie heroiczna.
Burzyła pojęcie iquitoszczan o świecie i budziła jednocześnie ich podziw, szok i
zgrozę, a do okrutnie feudalnego zaścianka wnosiła groteskową ruchliwość i
jankesową tężyznę.

Gdy Pawlikowski przybył w 1928 do Iquitos, miał dwadzieścia osiem lat i

porządny zapas fizycznej krzepy oraz żalu. Były legionista, w mundurze od
siedemnastego roku życia, tłukł się po frontach wojennych, zdobywał Virtuti
Militari i dwukrotnie był ranny. Potem chciał zostać oficerem zawodowym, ale
coś nie wyszło po myśli: posądzał władze wojskowe o krzywdzącą go
stronniczość przy awansach. Jako kapitan zrezygnował z kariery wojskowej, a w
rok czy w dwa lata później wyemigrował do Peru. Tkwiła dziwna w tym synie
sądeckiej ziemi dwoistość: kipiał od wigoru, pełen dziarskiej odwagi, i był
okropnie przedsiębiorczy po amerykańsku, a jednak nie mógł zdławić w sobie
jakiejś drążącej go goryczy; stale męczyło go rozżalenie, nawet po latach, w
okresie świetnego powodzenia w Peru.

A w Iquitos powodzenie miał. Nad Amazonką trudno było

o świeże mleko: nie chciało się ani krowom dawać mleka, ani ludziom należycie

background image

ich doić. Pawlikowski włożył przywiezioną niedużą gotówkę w kawałek łąk pod
miastem i w stadko krów i zaczął je zmuszać do dawania mleka. Ożenił się z
gospodarną czolitą, doświadczoną w życiu leśnym, i nauczył ją doić krowy.
Krowy się poddały, a gdy już dość dawały mleka, on, el capitano polaco, ubierał
się co dzień rano skoro świt w overall, amerykański kombinezon, zawoził do
miasta na łódce mleko w butelkach i ― ku osłupieniu obywateli ― osobiście
roznosił mleko swym klientom do domu. Jak Iquitos Iquitosem, czegoś podobnego
nie było: żeby Europejczyk ubierał się w roboczy overall i sam we własnej osobie
doręczał mleko klienteli. To Peruwiańczykom tak zaimponowało, że gdy kilka lat
później, w 1933, zawitałem do Iquitos, Pawlikowski był najpopularniejszą w
mieście figurą i tęgo się dorabiał. Władał już pokaźnym gospodarstwem z
wieloma krowami, posiadał poza tym cegielnię ― cegły także były tu niemal na
wagę złota ― umiał to wszystko dobrze zorganizować, co drugi rok zjawiał się w
małżeństwie prorok, ale jeszcze więcej niż dawniej frapował iquitoszczan:
pomimo że miał, wiadomo, już pieniądze i wielkim cieszył się mirem, to jednak
podziwiany cudak, pełen cnót spartańskich, nie poniechał skromnego trybu życia i
roznoszenia mleka: najęci tragarze byliby nieuczciwi i niesumienni.

W czasie lądowania w Iquitos amazońskiego statku, na którym

przybywałem, Pawlikowski już czekał na mnie w porcie. Poznaliśmy się i odtąd
przez następne dni patrzyłem z coraz większym zdumieniem na niewiarygodną
popularność w mieście tego cudzoziemca. Wszyscy go znali i nie mogli się dość
nachwalić. Działali w Iquitos także inni cudzoziemcy, Amerykanie, Niemcy,
Anglicy i dorabiali się szybciej i większej fortuny niż on, ale tradycyjnie jako
poważni kupcy, natomiast nikt nie kładł na siebie overallu i nie roznosił osobiście
mleka. Może za jego plecami śmiali się z niego. Ale gdy Pawlikowski przedstawił
mnie osobiście gubernatorowi prowincji Loreto, don Oscarowi Mavili, widziałem
szczery szacunek, z jakim dygnitarz witał „hidalga ciężkiej pracy".

A jednak, pomimo zewnętrznych triumfów, dzielny Polonus nie mógł się

pozbyć zadry w sercu. Zupełnie zbędnej zadry z dawnych polskich czasów. To
podkopywało go, oblekało go cieniem. Ów potomek nowosądeckich górali był
diabelnie uporczywy, fizycznie mocny jak tur, a przecież owa zadra nie dawała
mu spokoju. Był chropowaty w obejściu. Biło w nim złote serce, ale okrucieństwo
losu kazało mu być jakimś ciernistym stworzeniem. Dlatego wolałem wówczas
zbliżyć się w Iquitos do innych rodaków, Tadeusza Wiktora i jego żony, i ich
serdecznie wspominać w swej książce.

Trzydzieści sześć lat później, w 1970, odwiedziłem po raz wtóry Iquitos i

zastałem Pawlikowskiego wciąż przy życiu. W paskudnym klimacie wszyscy jego
rówieśnicy od dawna już nie żyli, ale on, twardy pień, przetrwał. Już kruchy,
owszem, o chrapliwym, załamanym głosie, a jednak dość silny, by energiczną ręką
wciąż prowadzić rozliczne interesy.

Miał kilkoro dorosłych dzieci, dał im wszystkim rzetelne wykształcenie,

jedna z córek była lekarką, syn agronomem, inny bankowcem, ale zdziwiłem się,
ż

e on sam, ojciec, społecznie nie awansował. Był nadal hodowcą bydła takim

background image

samym jak przed trzydziestu sześciu laty, tylko miał teraz nieco liczniejsze stado, i
miał nieco większą cegielnię; i posiadał w mieście 13 średnich i mniejszych
domów. Raz przed laty wybrano go radnym miejskim, ale poza tym nie wybił się.

Natomiast z bolesnym niedowierzaniem stwierdziłem, że wciąż tkwiła w

nim ta sama stara, dziwaczna zadra. Iluzyjne, wręcz maniackie rozgoryczenie na
postępowy świat, a zwłaszcza na Polskę, było jak gdyby jego biologiczną
potrzebą. I kto wie, czy nie taką potrzebą jego dzieci. Mając dość pieniędzy,
wysłał przed niewielu laty syna i córkę do Europy, także do Polski. Wrócili
rozczarowani Polską: widzieli przede wszystkim „konia zaprzęgniętego do
traktora".

Ż

ywiąc szczerą sympatię do tego sarmackiego zucha nad Amazonką, nie

mogłem go zrozumieć. Upartość, chłopięca zaciekłość? Taka upiorna wytrwałość
psychicznej krzywizny, że nawet dziesiątki lat nie zdołały jej wyprostować?
Byłem zmieszany.

W tej samej drugiej podróży do Peru, w 1970 roku, towarzyszył mi

znakomity fotografik, Zbigniew Staszyszyn. Postanowiliśmy zwiedzić także rzekę
Ucayali, tę od śpiewających ryb. Pewnego dnia przeskoczyliśmy samolotem z
Limy przez Andy i zawitali do Pucallpy ― jakże tamtejsi Indianie Czamowie się
zmienili! Jak gdyby stanęli na własnych nogach, nie mieli już nad sobą patronów-
hacjendadów, tu i ówdzie pobudowano im szkółki, niektórymi wioskami sami
teraz zarządzali, nawet w rzemiośle niektórzy przyswoili sobie pewne łatwiejsze
zawody, dawniej im nie znane.

W Pucallpie także powitałem stare pudło, parowiec „Libertad", który przed

37 laty wywoził nieraz do Iquitos młode niewolnice i dzieci, łapane przemocą ze
szczepu Kampów na wyżynie Grań Pachonal. „Libertad" jeszcze się człapał po
rzece, ale stary grzesznik łapanych dzieci już nie wywoził. Proceder ten ustał.

Chociaż ludzie żyli tu na tratwach jak ongiś, wszystko tu rozrosło się,

przybyło ludzi, miasteczka nabrzmiały, tu i ówdzie powstały nawet fabryczki i
kopalnie, ale jedna rzecz się nie zmieniła: puszcza ukajalska. Była wciąż równie
groźna, zachłanna i niezgłębiona jak dawniej; Yarinacocha, wielkie jezioro-
starorzecze, wciąż fantastycznie roiło się od ryb i słodkowodnych delfinów
bufeów. Choć dziesiątki rybaków stale łowiło tu ryby od lat, ubytku nie było
widać.

Mieszkaliśmy nad brzegiem tego jeziora w uroczym hoteliku „La Cabana",

a na okolicznych drzewach setikaeh odkrywaliśmy leniwce, ssaki już gdzie indziej
dość rzadkie; Uganialiśmy się za motylami, których tu mnóstwo było, ale niestety
także mnóstwo było na trawach przeklętych isangów. isangi to kleszczyki tak
drobniuteńkie, że ich prawie nie widać, za to, gdy paskudztwa weszły pod skórę,
straszne powodowały swędzenie. Teraz tak samo jak przed 37 laty.

Mój towarzysz, widząc tyle pięknych motyli, stał się zapalonym

entomologiem i jak opętany hasał w pobliżu „La Cabany". Złowione motyle
chował do kartonu, a karton kładł w bungalowie na stole. Nie upływało i pół
godziny, gdy od ściany i spod podłogi zjawiały się szeregi tysięcy mrówek, łasych

background image

na motyli smakołyk. Zdumiał się mój towarzysz, ale i w tym zdumieniu nie było
nic nowego: przed 37 laty małego Czikinia wprowadziły mrówki w takie samo
zdziwienie.

Przed tym wyjazdem z Polski do Ameryki Południowej pokpiwałem sobie

wśród przyjaciół, że teraz do Peru towarzysz jechał ze mną, by przekonać się, czy
ryby w Ucayali rzeczywiście śpiewają. Bo różni ludzie w Polsce różnie o tym
sarkali, a niektórzy sceptycy wręcz pomawiali mnie o fantazję literacką.

Na drugi dzień po naszym przybyciu nad Yarinacocłię, która,

przypominam, była tylko odnogą rzeki Ucayali, Staszyszyn wybrał się na połów
motyli. Ale gdy w wysychającej kałuży spostrzegł wielką, stłoczoną masę ryb
wielkości naszych płotek, wpadł z kolei w ferwor rybacki i siatką na motyle zaczął
wymachiwać w wodzie. Bajorko było maleńkie, więc zapaleniec w mig złowił
kilkadziesiąt ryb i żywe przyniósł w siatce do pobliskiego bungalowu. Trudno
opisać nasze zdumienie, gdy z kupy rzucających się rybek usłyszeliśmy dźwięki
do ćwierkania ptasząt podobne, i to dźwięki wcale nie ciche.

--- Śpiewają! ―r zawołał Staszyszyn. ― Jak babcię kocham: śpiewają!
Więc prawda wyszła na jaw, honor książki został uratowany, a radosny

ewenement sprowokował nas do golnięcia łyku whiskacza „Jasia Wędrowniczka"
pod nader smaczne, usmażone ryby śpiewające, których było kilka kilogramów.

A morał? Cześć naszym fabrykom, produkującym tak silny tiul do siatek!

Nabyłem tiul w „Okrąglaku" przy ulicy 27 Grudnia w Poznaniu. „

Starałem się oddać w swej książce „Ryby śpiewają w Ukajali" dość wierne

odbicie ówczesnych nastrojów, więc nie unikałem spraw frywolnych i pikantnych,
jak zabawne, historie z senioritą z Lizbony czy z fertycznymi czolitami-
praczkami, odwiedzającymi hotel „Cosmopolita" w Iquitos. Stąd wynikło
dziwaczne nieporozumienie co do Dolores. Opis niewinnych perypetii z tym
uroczym podlotkiem, dwunastoletnią Metyską znad Ucayali, tak rozogniał utajone
pragnienia niektórych moich czytelników, szczególnie wśród starszych
donżuanów, że gdy wróciłem do Polski, stałem się „bohaterem" cudacznych
plotek i dla niektórych zagorzalców wprost obiektem pomylonej atencji.

Do diabła, nic między Dolores a mną nie było prócz prostej przyjaźni!

Skrupulatnie raz czy drugi przeczytałem wszystko, co o Dolores kiedyś pisałem, i
wypadło stwierdzić, że nie było tam żadnego powodu do obleśnych domysłów.

Chyba że jakiego pożeracza serc niewieścich, niepoprawnego lowelasa,

ponosiła zbyt wybujała fantazja.

V. KANADA: PÓŁNOCNA PUSZCZA

21. Kanada 1935

background image

A

więc w tych dwóch podróżach południowoamerykańskich niezgorzej,

choć tylko na pewien czas, nasyciłem się urokiem puszczy tropikalnej, zwłaszcza
w dorzeczu Amazonki, „gdzie nad największą na świecie rzeką krzewiła się
najrozleglejsza i najbujniejsza pod słońcem puszcza tropikalna". Co dalej?
Zatęskniłem do przeciwieństwa owej gorącej puszczy i postanowiłem teraz poznać
inną puszczę, chłodniejszą, północną: kanadyjską. Zadatki, otrzymane z
wydawnictwa „Rój" na poczet honorarium za obydwie książki
południowoamerykańskie, oraz zaliczka na kanadyjskie felietony w Gazecie
Polskiej, umożliwiły mi skromną, kilkumiesięczną podróż do Kanady. Po
zapewnieniu Andrze półrocznego w Poznaniu utrzymania wypłynąłem w lipcu
1935 roku z Gdyni do Kanady sympatycznym statkiem „Puławskim", a wróciłem
w październiku jeszcze sympatyczniejszym „Piłsudskim". W krainie klonu
przebywałem tylko na wschodzie, w lasach prowincji Quebecu, przede wszystkim
nad trzema rzekami: Świętego Wawrzyńca, Lievre i Oskelanoe.

Okazało się, że do Kanady dotarły już słuchy o powodzeniu w Polsce mych

ucayalskich felietonów. Nasze placówki zagraniczne zawsze bardzo przychylnie
odnosiły się do mnie i mych podróży, ale nie przypominam sobie, żeby
gdziekolwiek tak życzliwie i ciepło mnie przyjęto jak w domu naszego konsula
generalnego w Otta wie, doktora Adamkiewicza i jego żony, „wielkiej
czarodziejki łączącej w sobie urok Diany z wdziękiem, jaki mają nieraz polskie
niewiasty" (cytat z przedwojennych polskich wydań Kanady pachnącej żywicą).
Adamkiewicze nie tylko gościnnie ulokowali mnie w swym miłym domu, ale,
dzięki ich wyjątkowo przyjaznym stosunkom z Kanadyjczykami, otworzyli
szeroko bramy dla wszystkich moich spraw kanadyjskich i także do ludzkich serc.

Więc Mr. A. A. Gardiner, jeden z dyrektorów potężnej linii kolejowej

CNR, wciśnie mi do ręki bezpłatny bilet, na który mógłbym jechać pięć tysięcy
kilometrów na ostatnie kresy Kanady; więc Mr. Campbell z Departamentu Spraw
Wewnętrznych w Ottawie zasypie mnie różnymi darami, setką najpiękniejszych
fotografii, skrzynią bajecznych filmów i całym pudłem kolorowych przezroczy z
ż

ycia kanadyjskiej przyrody; więc Mr. Whilmat, montrealski dyrektor słynnej

Hudson's Bay Company, stojąc przed mapą Kanady zaproponuje mi jedną z
dwustu pięćdziesięciu placówek tej Kompanii. Wybiorę Oskelanoe River Post.

W salonach Adamkiewiczów w Ottawie poznam także Mr. Williama Lyon

Mackenzie Kinga, późniejszego premiera, choć wówczas, w 1935, na razie
przywódcę „najbardziej lojalnej opozycji Jego Królewskiej Mości". A w
Montrealu przyjmą mnie i ugoszczą równie kordialnie nasz konsul Kicki oraz
sekretarz konsulatu, Krzeczkowski. Dzięki Adamkiewiczom poznam także
polskiego trapera Stanisława znad rzeki Lievre, świetnego towarzysza mej
włóczęgi myśliwskiej po lasach na północy.

background image

Czy dziwić się, że od pierwszego dnia do ostatniego wszystko w mej

podróży szło gładko jak z płatka, ludzie do mnie się uśmiechali, Indianie byli mi
przychylni i pozwalali się fotografować, a Kanada rzeczywiście darzyła mnie i
zapachem żywicy, i przyjaźnią ludzi? I że jeden cały rozdział (Pon-pon)
poświęciłem mej przyjaźni z kochanym Wicusiem, czternastoletnim wówczas
synem konsulostwa Adamkiewiczów?

Ale cofam się jeszcze do wyprawy kanadyjskiej. W drodze powrotnej w

porcie Halifax wsiadłem na „Piłsudskiego", statek odbywający właśnie swój rejs
dziewiczy, i z tej racji zastałem na statku wyjątkowo liczną śmietankę towarzyską,
jakieś kapitalne szyszki, prawie same tuzy i figury. Była tam nasza olimpijska
sława, Halina Konopacka, korzystająca z urlopu od męża, śliczna, swawolna,
dziewczęco rozkapryszona. Teraz dopiero zrozumiałem tajemnicę jej zwycięstw w
rzucaniu dyskiem: miała nienaturalnie długie a silne ramiona.

Jechała w towarzystwie równie urodziwej przyjaciółki, która dotrzymywała

jej kroku w powabach i rozbawieniu, a gdy pojawiłem się w Halifaxie na statku,
Konopacka „rozpasanego łowcę dzikich puszcz" chciała mieć koniecznie przy
swoim stole. Z ochotą przystałem na to wyróżnienie i w istocie zgraliśmy się
ś

wietnie zaraz od pierwszej chwili.

Na statku wśród poważniejszych gości był Wieniawa-Długoszowski. On,

do niedawna awanturniczy kawalarz i dowcipniś tryskający inteligencją, był
obecnie nieco zgaszony po niedawnej śmierci Piłsudskiego i w istocie odtąd aż do
końca życia nie odzyskał dawnej werwy ni kawaleryjskiej fantazji. Jak gdyby
owiewała go teraz mgiełka zadumy, pił, ale z umiarem, uśmiechał się, ale jakoś
rzewniej, jeszcze sypał pieprznym żartem, ale powściągliwie. Teraz codziennie z
nim się spotykając, odkryłem źródło jego popularności: ów zachodzący już w lata
generał, wciąż postawny mężczyzna, legendarny ulubieniec Piłsudskiego i kobiet,
był właściwie wciąż młodzikiem, miał często chłopięcy uśmiech na twarzy i
chwilami zadziwiające oczy młodzieniaszka, obdarzonego nieporównanym
wdziękiem osobistym. Typ „wiecznego chłopca".

Gdy po siedmiu latach, w czasie drugiej wojny światowej, po raz wtóry (i

ostatni) spotkałem go przypadkowo w jakimś barze na Brodwayu w Nowym
Jorku, gdzie wraz z rodziny spożywał skromną kolację, miał wciąż na twarzy ów
chłopięcy uśmiech, gdy się odkłaniał, ale smętniejszy niż na „Piłsudskim", i miał
ż

ałośniejsze wejrzenie. W niespełna dwa tygodnie później popełnił samobójstwo.

Niezatarte wrażenie zrobił na mnie Stefan Starzyński, również odbywający

rejs okrężny na m/s „Piłsudskim". Był niezwykle miły, jednocześnie poważny i
jakiś serdecznie zamyślony. Od roku piastował godność prezydenta Warszawy.
Taką miłością otaczał stolicę, że stale, nawet na Atlantyku będąc, nie przestawał
snuć zuchwałych planów rozwoju swego miasta. Układał w głowie dalekosiężne
projekty; rozmyślał nad upiększeniem syreniego grodu, nad wzbogaceniem życia
jego mieszkańców. Był wzruszający jak ojciec, zapobiegliwy jak matka zatroskana
i wśród ogólnego rozbawienia i niefrasobliwości na roztańczonym statku on
stanowił zdumiewający kontrast, niemal cudaczny.

background image

Dopiero wrzesień 1939 roku wykazał, że jego miłość stolicy nie była

cudactwem.

22. „Kanada pachnąca żywicą

A

ndra, pomimo swej zmysłowej natury, w czasie mej nieobecności przez

dwa pełne miesiące wytrwała w skupieniu i spokoju. W trzecim miesiącu
niewinnie poszła na kolację do ogrodowej restauracji przy placu Wolności, do
której nieraz uczęszczaliśmy latem. Przysiadł się do dziewczyny Andrzejewski,
nasz dobry znajomy, a że Andra dawno nie miała w ustach kropli alkoholu,
chętnie obydwoje wypili za pomyślność mej kanadyjskiej wyprawy. Drugą
pięćdziesiątkę za mój rychły powrót. Trzecią za piękną o Kanadzie książkę. Potem
Andrzejewski już nie potrzebował podsuwać toastów, wypito bez nich, a
słaniającą się i półprzytomną Andrę zawiózł do siebie na noc. Była przerażona,
gdy rano się obudziła.

Po powrocie z Kanady przy pierwszej okazji powiedziałem

Andrzejewskiemu, że jest bydlakiem i sukinsynem, i wyrżnąłem go w gębę. Czy
w stosunku do Andry znowu nastąpiła „generalna amnestia", jak z tego powodu
przed rokiem śmiali się przyjaciele? Jeśli amnestia, to chyba kaducznie zawiła,
dziwna i niewysłowiona. Tak czy owak, Andra pozostała nadal przy mnie.

Książkę o kanadyjskich przeżyciach zacząłem pisać już w Kanadzie, a po

powrocie do kraju nie mając stałej siedziby (pracownię przy Berwińskiego w
Poznaniu zwróciłem Ludwikowi Pugetowi), dalej pisałem wśród romantycznego
koczownictwa po różnych wertepach Polski: po opuszczeniu Poznania
przerzuciliśmy się na Wileńszczyznę.

Całe lato 1936 roku spędziliśmy w arcysielskich okolicznościach, na

kresach Wileńszczyzny w otoczonej lasami wiosce, dokąd towarzyszyliśmy
miłemu pracownikowi Muzeum Zoologicznego w Warszawie, Bogdanowi
Kreczmerowi. Podczas gdy on z podziemnych nor wyłapywał małe, osobliwe
ssaki ryjówki, ja wychwytywałem z mych kanadyjskich wspomnień to, co
wydawało mi się ciekawe i warte uwagi. Tworzyliśmy zgraną paczkę, Andra była
wspaniała, i chociaż podejrzliwi chłopi z ukosa patrzyli na niezrozumiałe
machinacje zdziwaczałych przybłędów z miasta, świetnie się czuliśmy.

Pod koniec lata wróciliśmy w okolice Poznania i tu, w wiejskiej chałupie

Jarlaczyka, w Rogalinku, rozgościliśmy się na szereg szczęśliwych miesięcy:
mieliśmy przed sobą rozległy widok na Wartę i na słynne łąki nadwarciańskie. O
kilkadziesiąt kroków za chałupą rósł zagajnik młodych sosen, na dwu chłopa
wysoki, więc w ciepłe dni września wynosiłem do gąszczu stolik, krzesło i

background image

słowniki. Zaszyty w młodniaku, w zielonej świątyni nie tylko dumania, ale i
twórczości, ukończyłem pisanie „Kanady pachnącej żywicą". I tak oto w rok po
powrocie zza morza zakończyłem książkę w pamiętnym z czasów mego
chłopięctwa Rogalinku pod Poznaniem.

Tym razem tytuł łatwo znalazłem, przeglądając fragmenty rozdziału

„Skały, jodły i czarne oczy": ... ,,od lasu zalatywał powiew i przynosił upajający
balsam jodeł. Las pachniał żywicą".

O ile chodzi o poczytność tej książki, to niemal dotrzymywała kroku

książce „Ryby śpiewają w Ukajali". Pierwsze wydanie, w 1936, „Kanady
pachnącej żywicą" w mig się rozeszło. Stale, do obecnej chwili, wznawiana, miała
dotychczas 24 wydania, w tym dwanaście polskich i dwanaście zagranicznych
wydań w ośmiu językach.

Andra, pojętna dziewczyna, w czasie naszej czteroletniej znajomości

niezwykle podciągnęła swój ogólny poziom wiedzy i wykształcenia. Nie tylko
nauczyła się wszystkiego, co potrzebne do zawodu sekretarki, ale zaczęła nieźle
przyswajać sobie zalążki jak gdyby literackiej ze mną współpracy. Chętnie jej
czytałem napisane rozdziały czy choćby ustępy, a ona, uważna czytelniczka,
wyrabiała w sobie z biegiem czasu na ogół oryginalny i trafny zmysł krytyczny.
Umiała coraz lepiej wytłumaczyć, co jej się szczególnie podobało i dlaczego, a co
mniej przypadało jej do gustu. Przeważnie wyrażała słuszną ocenę.

Często do mego rogalińskiego Tusculum przyjeżdżali z Poznania

przyjaciele; Kazimierz Smigielski, artysta-grafik Henryk Smuczyński, publicysta
Kazimierz Pluciński „Pigwa", dalej nieustanny marzyciel i ni to oględny
narkoman, ni człek trunkowy Stanisław Kubicki, oraz członkowie grupy
literackiej „Prom", jak Allan Kosko czy Bronisław Przyłuski. I inni.

Niezwykle miłe i płodne to były spotkania, na których raz w raz z

namiętnością wykłócaliśmy się o swoje racje, omawiając piękne rzeczy.
Potrącaliśmy także i o bolesne troski, a ja, zwyczajem moim, starałem się
pobudzić ich krytyczne uwagi w stosunku do tego, co w danej chwili miałem na
warsztacie: a więc do poszczególnych fragmentów „Kanady".

Gotowe już rozdziały szły sporadycznie w Gazecie Polskiej w Warszawie,

więc stały się ogólnie znane i można je było oceniać. Komentarze na ich temat nie
przebiegały tak jednolicie jak swego czasu przy felietonach o Ucayali:
spodziewano się ode mnie czegoś innego, jak gdyby żarliwszego, bardziej
egzotycznego, więcej na wzór ukajalskich wrażeń; jednak i tu, przy „Kanadzie",
przeważały głosy entuzjazmu. Przyjaciele nieraz rozstrzygając zagadkę niezwykłej
poczytności moich książek, zaintrygowani ich powodzeniem, przyznawali im
następujące zalety: wyjątkowo silny ładunek serdecznego uczucia w stosunku do
wszystkiego, co godne takiego uczucia: do ludzi, zwierząt, roślin, do całej
przyrody. Dalej chwalili wizualną wprost plastyczność obrazów, jasność stylu,
bardzo prosty sposób wyrażania się, podobnie jak w „Ukajali". Mówili: „Czytając
widzi się wszystko tak wyraźnie, jak gdyby czytelnik osobiście podróżował razem
z autorem". A jako szczególnie ważny atut podkreślano wszechobecny uśmiech

background image

autora, pogodny, dobry, wewnętrzny uśmiech w każdym prawie zdaniu.

--- No, byczą daliście mi notkę! ― zaśmiałem się do przyjaciół ze szczyptą

drwiny. ― A gdzie pasywa?

--- Są, są! ― uniósł się Smigielski nagłym ferworem. ― „Kanada" nie

umywa się do „Ukajali"! Za mało w niej barwy, namiętności, żaru, czy ja wiem?
Brak tropikalnych szaleństw, ognia!...

I Kazik tak się rozgalopował w swych hymnach pochwalnych dla

„Ukajali", tyle nasuwało mu się przesadnej wątpliwości co do „Kanady", że ową
książkę, na razie w maszynopisie będącą, uznał za chybioną i wręcz niezdatną do
druku.

--- Ej, Kaziku gromowładny! ― wybuchłem stłumionym śmiechem.

To mocne słowo, do diabła!

--- A mocne, mocne, żebyście wiedzieli! ― uczepił się zaperzony

przyjaciel jak rzep psiego ogona.

Obecny przy rozhoworach Allan Kosko równie gwałtownie się podniecił.

Ale on, smagając gniewnym wzrokiem Smigielskiego, przeciwnie, wziął
„Kanadę" w obronę: Czym „Kanada" bije wychwalaną „Ukajali"? Nie
cudacznością przygód, nie ekscesami bujnej przyrody, nie szaleństwem słońca, ale
sercem, sercem i jeszcze raz sercem; od serca aż przelewa się „Kanada", to rzadki
skarb!

Na to Smigielski desperacko zamachał rękami i z patosem w głosie

zacytował wiersz Bronisława Przyłuskiego:

Samotniku pobożny, strachu na papugi
Zatruty dnem cieplarni pijaku Amazonki,
Łowco skrzydeł motylich, apostole długi,
Przyjacielu storczyków, pułapko na pająki:

Dowiedz się, że od jutra po puszczy z Tobą łażę,
Ja ― z siarką od Dolores, a Ty ― z flintą nabitą,
A wracać będziemy lasem, gdzie morpho w tumanie marzeń jak
kokarda na główce Twojej Basi zakwita.

Gdy Smigielski skończył, spojrzał zaczepnie na Allana i na nas wszystkich

i zawołał przejęty:

--- Czy „Kanada" kiedykolwiek natchnie kogoś do tak silnej ekspresji, tak

uroczej ewokacji? Czy poruszy tyle pozytywnych uczuć, tyle namiętności? Czy
rozgrzeje czytelnikom wyobraźnię? Wątpię!

--- Zobaczymy! ― odciął się Allan Kosko. ― Fakt faktem, że „Kanada" po

wszystkie stronice przepełniona jest szczerym i mądrym uczuciem ― więcej niż
błyskotliwe „Ukajali"!

--- Rzecz gustu! ― mruknął serdecznie zacietrzewiony Smigielski i nastała

chwila ciszy i odprężenia.

Wtedy, zrazu nieśmiało, odezwała się Andra. Jak zwykle, w naszym

background image

męskim towarzystwie ona dbała o stronę gościnną. Przynosiła kawę, napełniała
kieliszki, przyrządzała kanapki. Ale teraz się odezwała, walcząc o „Kanadę"
przeciw Smigielskiemu.

--- Wy wszyscy macie wielkie rozumy! ― zaczęła zniżonym głosem,

wodząc po nas dobrotliwie drwiącym spojrzeniem. ― Jesteście naładowani
wiedzą, że aż pękacie, i mądrością jak się patrzy, same głowacze, gdzie mi tam
do was się wtrącać...

--- Ale wtrącasz się, ślicznotko! ― przerwał jej rozbawiony Smigielski.
--- Nie przeszkadzajcie Andrze! ― bronił jej Kosko.
--- Więc muszę się wtrącić, bo chciałabym zabrać głos jako czytelniczka,

nic więcej, tylko jako czytelniczka jedna z setek...

--- Z tysięcy! ― poprawił ją Smigielski żartobliwie.
--- Z dziesiątków tysięcy! ― sprostował go Allan Kosko bez żartu.
--- Dobrze, jedna z dziesiątków tysięcy! ― powtórzyła Andra. ―

Przepisywałam niedawno temu manuskrypt „Kanady" na maszynie i natknęłam się
na miejsce, które bardzo przypadło mi do gustu. „Ukajali" to książka klawa, jak by
powiedzieli moi dawni kadeci, a jednak tak pięknego, moim skromnym zdaniem,
fragmentu jak w „Kanadzie", nie uświadczysz w „Ukajali", gadajcie sobie, co
chcecie...

--- Gdzie ten fragment? ― zawołano.
--- W rozdziale: „Skały, jodły i czarne oczy". Chciałabym go wam

przeczytać: czy mogę?

--- Możesz! Dawać go! ― zachęcił rubasznie Kazik.
--- Prosimy bardzo, prosimy! ― nakłaniał Allan grzecznie, będąc z

uprzejmiejszej gliny.

Andra wyszukała fragment i już pełnym, dźwięcznym altem czytała:

...Ton nadają jodły i świerki. Rzekłbyś: uroczyste
wieżyce, których wysmukłe czuby modlą się do nieba.
Jodły i świerki to naprawdę zdumiewające i dorodne
drzewa. Ich stożkowate sylwetki wprowadzają do
obrazu ład i spokój, prostotę i stateczność. Dzięki nim
północny las nabiera wybitnie cech uczciwości i
dostojeństwa. Wszystko, co dokoła widzimy,
obramowane od spodu skałą, od góry zygzakiem
iglastych drzew, z płytą rozlanych wód pośrodku, to
wszystko jest wyraziste, jasne, prostolinijne,
energiczne, jędrne, jakieś uczciwe. Przyjemnie
spoglądać na przyrodę, która wzbudza tyle zaufania i
koi wzrok. Chciałoby się tu długo mieszkać i snuć
czyste, podniebne myśli. Trójkątne drzewa wskazują
prosto na błękitne niebo.

Znam. przecież inną puszczę, hen daleko na

background image

południu, nad Amazonką. Kocham ją i tęsknię do niej.
Jest wspaniała, wybuchowa, tajemnicza, gorąca jak
piękna kobieta, jest przy tym pełna spazmów i
zasadzek, zdradliwa, okrutna i zachłanna. Jak
namiętna, zła kobieta ― puszcza nad Amazonką
najpierw upaja, potem męczy i pożera. Człowiek boi
się jej, a jednak tęskni. Pod palmami i wśród lian
pienią się upiorność i szaleństwo. Na północy, wśród
ś

wierków, panuje pokój i wytchnienie. Wśród

ś

wierków chciałoby się mieszkać...

Gdy przestała czytać, nastąpiła chwila wymownej ciszy. Andra bardzo

ładnie czytała. Z przejęciem, ale tak złagodzonym i tkliwym, że po prostu wyczuło
się urok tych dwóch lasów; i północnego, i południowego, i wprost namacalnie
otwierała się przed nami wielka różnica między dwiema puszczami.

--- „

Wśród świerków chciałoby się mieszkać...” ― powtórzyła Andra,

wodząc pytającym spojrzeniem po nas wszystkich dokoła. ― Czy nie
chcielibyście mieszkać tam, pod świerkami? Ja chciałabym!

Nagle popędliwy Smigielski zerwał się, doskoczył do Andry i z impetem ją

pocałował.

--- Poddaję się! ― zawołał.

Rój" otrzymał maszynopis „Kanady" w październiku i już po trzech

miesiącach, na przełomie roku 1936 i 1937, książka wyszła starannie wydana, na
dobrym papierze, ze świetnymi ilustracjami rotograwiurowymi moich fotografii.
Ówczesna krytyka nie szczędziła pochwał: „Arkady Fiedler pojechał do Kanady
jako człowiek kochający drugiego człowieka... »Kanada pachnąca żywicą« jest
osiągnięciem doskonalszym od poprzednich książek...” (Stan. Wit. Balicki); „Ze
wzmożonym artyzmem literackim przybliżył Fiedler czytelnikom polskim
Kanadę...” (Apoloniusz Basiński); „Nie chwyciły mnie poprzednio »Ryby
ś

piewające w Ukajali ani »Zwierzęta z lasu dziewiczego< ― uległem wówczas,

gdy »Kanadę« przeczytałem, książka jest pachnąca żywicą...” (J. S. M. w
Dzienniku Poznańskim); „Stosunek autora do Indian i do zwierząt jeszcze bardziej
się pogłębił...” (Allan Kosko). „Bobry, kanadyjskie stworzenia nam nie znane
dotąd, odkryte właściwie przez Fiedlera, żyją, myślą, kochają, czują, są
wdzięczne, wrogie, przyjazne, mądre, głupie, ludzkie...” ― uniesie się Ksawery
Pruszyński w IKC z 9.1.1939 r.

Kazimierz Smigielski w swym serdecznym rozsierdzeniu wyrażał obawy,

czy „Kanada pachnąca żywicą” tak przemówi do wyobraźni czytelników, jak to
uczyniły „Ryby”. Otóż przemówiła. Gdy zwaliła się na Polskę druga wojna
ś

wiatowa, wielu Polaków, znających moją książkę, myślało o wymknięciu się do

kraju pachnącego żywicą, a po wojnie wielu tam wyjechało, zwłaszcza z Wielkiej
Brytanii.

A oto w dwadzieścia pięć lat po pierwszym wydaniu tej książki, gdy

background image

rozniosło się, że zamierzam ponownie, w 1961 roku, odwiedzić lasy Kanady,
dowiedział się o moim zamiarze Leonard Ramczykowski, nauczyciel w
indiańskiej szkole rezerwatu Indian Squaw Bay w pobliżu Fortu William w
Ontario. Więc pewnego dnia dostałem od niego ujmujący list: „...Jeżeli to panu nie
sprawi wielkiej różnicy, to bardzo prosimy, żona i ja, do Fortu William...
Zawdzięczamy Panu dużo przyjemnych chwil... Książki Pana, a zwłaszcza tę o
Kanadzie, czytaliśmy z prawdziwą rozkoszą, więc goszczenie Pana u nas
uważalibyśmy za spłacenie częściowo długu, tym bardziej że Pańska » Kanada<
natchnęła nas jeszcze na długo przed wojną myślą o odwiedzeniu tej przepastnej
krainy pachnącej żywicą. Pracuję jako nauczyciel w szkole indiańskiej...”

Pojechałem do nich. Poznałem wspaniałych ludzi. Byli urzekająco mili i

sympatyczni, związała nas szczera, wierna przyjaźń. Wspólnie wdzieraliśmy się
ich autem w lasy Ontario, a gdy potem jeszcze raz zawitałem do Kanady, w 1972
roku, już znowu prosili mnie do wspólnej wycieczki w ustronia północnego
Quebecu. I zapuściliśmy się do Indian Montagnais nad jeziorem Św. Jana.

VI. MS „BATORY" DZIWACTWA

23. Dziewiczy rejs „Batorego

P

o wyjściu z druku książki „Ryby śpiewają w Ukajali" jesienią 1935, a

krótko potem „Zwierząt z lasu dziewiczego", przy równoczesnym pojawieniu się
w prasie felietonów o Kanadzie, w całej Polsce jeszcze przybrała popularność
poznańskiego autora tych pozycji. Popularność zaskakująca i osobliwa: osobliwa,
bo jakiś leśny półdzikus, trzygroszowy włóczęga amazoński, do tego z Poznania
rodem, wyskoczył nagle na arenę. Nasza ówczesna gleba literacka lubowała się w
płodzeniu dziwolągów w rodzaju literatów-zbrodniarzy, literatów--przemytników,
literatów-kelnerów, literatów-żigolaków. A oto zjawiła się nowa odmiana: literat-
dzikus, przyjaciel prymitywnych szczepów, postrzeleniec szukający przygody i
guza po kanadyjskich uroczyskach. Prymitywny narwaniec, któremu nie
odmawiano pewnych zdolności literackich.

Tak chciały mnie widzieć kawiarniane literackie koterie, zachęcone dąsem

Brezy, Iwaszkiewicza. Ale nie doczekali się tego. Pomieszałem im szyki.
Powodzenie nie uderzyło mi do głowy, nie wygłupiałem się. Nie mogli bawić się
moim kosztem, jakby tego chcieli; obroniła mnie wrodzona moja skromność.

Widocznie trzeba było przejść przez te katarakty literackie, zanim cyniczne

background image

bractwo się uspokoiło, po czym krakowski tygodnik As z okazji mej nagrody
literackiej miasta Poznania mógł już takie wystawić mi świadectwo: „Fiedler jest
niesłychanie skromny, cichy, spokojny, jakby zadumany i zamknięty w sobie. Ale
dla drugich ma serce na dłoni. Jest wzorem uczciwości i pracowitości”. A krótko
potem same Wiadomości Literackie przywalą mi nie najgorszą pieczątkę: „...
Stosunek do otaczającego go świata Fiedler buduje na podstawach prostoty,
prawdy i ludzkości. Nie ma tu nic z efekciarstwa, blagi, czułostkowości...” No,
proszę! I chmury mijały.

Generał Gustaw Orlicz-Dreszer, obok Wieniawy-Długoszowskiego znana

postać Warszawy, piłsudczyk, były legionista I Brygady, obecnie prezes
wszechwładnej Ligi Morskiej i Kolonialnej, jako inspektor armii przyjeżdżał
często do Poznaniu. Chciał kiedyś poznać tego Fiedlera i pewnego dnia poprosił
mnie przez swego adiutanta, byśmy się spotkali w kawiarni Uobskiego. Był o pięć
lat starszy ode mnie i, uderzająco przystojny, zwracał na siebie uwagę wszystkich.
Gładkolice wszelkiego pokroju, młodziutkie i starsze, lafiryndy i dewotki, na jego
widok niemal mdlały z rozkoszy i leciały na niego jak olśnione ćmy.

Był pełen kultury, poloru i urzekającego wprost wdzięku osobistego;

bardzo się polubiliśmy.

Gdy przyjeżdżał do Poznania, stawałem się jego towarzyszem i

miewaliśmy miłe i ciekawe rozmowy, umilające nasze spotkania w kawiarniach,
dansingach czy hotelu. Miał szeroki wachlarz zainteresowań, szerszy niż u innych
generałów.

Przy trzecim czy czwartym spotkaniu wyraził zdumienie, że dotychczas o

nic go nie prosiłem.

--- O cóż miałbym generała prosić? ― z kolei ja się zdziwiłem.
--- Przecież jestem prezesem Ligi Morskiej i Kolonialnej. Liga wysyła na

własny koszt ekspertów i sprawozdawców do krajów podzwrotnikowych. Czy pan
już nie chce wyjechać w te kraje?

--- Ależ tak! Chcę tam wyjeżdżać! ― zapewniłem go. ― Ale nie jako

oficjalny ekspert zamorskich krajów. Nie czuję się na siłach...

--- Ach, ci nasi eksperci! ― zatrzepotał ręką i osobliwie na mnie spojrzał,

jakby nie dowierzając temu, co mu mówiłem.

Kilka godzin później, przy kolacji i kieliszku, zwierzył się, co go uderzyło:

byłem pierwszym z jego znajomych, który nie czuł się ekspertem i nie prosił o
ż

adną przysługę.

Co do tych kolonialnych ekspertów miałem wyrobione i niezbyt pochlebne

zdanie: w mych dwóch podróżach do Ameryki Południowej dobrze poznałem, od
podszewki, działalność naszych kolonialnych „speców" i trudno było nie zżymać
się z oburzenia: klika nieobliczalnych fantastów, nieuczciwych ignorantów, a
często kombinatorów i wręcz kanciarzy, korzystając z hojnych funduszów
państwowych, urządzała sobie kosztowne podróże po świecie, przeważnie do
Brazylii, ale też do Peru albo do Liberii czy Etiopii. Składając potem tęczowe
raporty o znakomitych możliwościach kolonizacji w danych krajach, wartogłowy

background image

mydliły oczy naszym władzom i społeczeństwu: na przykład wysłanie naszych
chłopów-kolonistów do Cumarii nad górnym Ucayali, w głąb nieprzebytych
lasów, na najdziksze pustkowie, oddalone od Iquitos o jakie 1800 kilometrów
niepewną rzeką, było zbrodniczym błędem i musiało szybko zakończyć się
katastrofą oszukanych kolonistów i śmiercią niejednego z nich.

Nie! Na samą myśl o załganych ekspertach ciarki mnie przechodziły. Ale

generał Dreszer darzył mnie tak życzliwą sympatią, że koniecznie chciał coś dla
mnie zrobić i w początkach wiosny 1936 roku nadarzyła się ku temu sposobność:
dostałem bezpłatny bilet na dziewiczy rejs wybudowanego w Trieście za polski
węgiel statku „Batory", który z Triestu via Barcelona, Madera i Londyn miał
popłynąć do Gdyni i stać się po „Piłsudskim" naszą drugą chwałą transatlantycką.

Mój przyjazd koleją do Triestu miał wyraz symbolu. W marcowej Polsce

było chłodnawo, mroczno, słotnie i nieprzyjemnie; po przebiciu się przez Alpy
Julijskie wpadliśmy na ciepłe niziny, a w Trieście było już jasne słońce, powódź
rozkosznych kwiatów na setkach straganów i tłok pięknych ludzi na ulicach:
Włochy. A ci Włosi w Trieście mieli przeważnie jasnoblond włosy, odziedziczone
po intruzach z północy.

Kabinę w klasie turystycznej na „Batorym" dzieliłem z dwoma

sympatycznymi nauczycielami, autorami szkolnych podręczników bodaj czy nie
geografii, a posiłki spożywałem w jadalni pierwszej klasy. Uprzejmy ochmistrz
statku wyznaczył mi miejsce przy stole nader dystyngowanego towarzystwa
dwojga prominentów: Wojciecha Kossaka i jakiejś jego krewniaczki, żony
admirała Unruga, ówczesnego dowódcy naszej marynarki wojennej.

Był to rejs niezmiernie przyjemny i wesoły. Wśród pasażerów, chyba

samych darmobiletowych, zajmujących wszystkie kompletnie kabiny, znajdowało
się mniej oficjalnych dygnitarzy jak na „Piłsudskim" przed pół rokiem, za to
więcej ludzi pióra, palety, teatru i muzyki.

Wojciech Kossak, mający wtedy siedemdziesiąt dziewięć lat, był wciąż

pełen żywotności, jasnego umysłu i poczucia humoru. Ale przyznam się, że
zaproszenie do jego stołu, niewątpliwie zaszczytne, przyjąłem z mieszanym
uczuciem i lekkim niepokojem.

Co prawda kapitalny malarz wzbudzał we mnie nabożne niemal

uwielbienie, bo nigdy nie zapomniałem o tym, że w rodzicielskim domu
reprodukcje jego „Olszynki Grochowskiej" czy „Przejścia przez Berezynę" czy
innych jeszcze płócien rozpalały moją wyobraźnię gorącym patriotyzmem.
Wojciech Kossak należał do „rodziny geniuszów": miał ojca, malarza dużej miary,
Juliusza Kossaka, i miał dwie bajecznie zdolne córki, pisarską trzpiotkę
Magdalenę Samozwaniec i poważną poetkę Marię Jasnorzewską-Pawlikowską.
Ale poza tym Wojciech Kossak był niewymierny, irytujący, piekielnie
kontrowersyjny. Chociaż rozbudzał wśród Polaków najgorętsze uczucia swymi
obrazami, to swym życiem i upodobaniami wielu rodaków mroził i oburzał. Jakby
kręćka dostał, jakby złym czarom uległ: przez długie lata pławił się z nieukrywaną
dumą i wdzięcznością we wrogim dla nas splendorze cesarskich dworów Wiednia

background image

i Berlina, gdzie cieszył się wyjątkową przyjaźnią Wilhelma II. Ów czołobitny
afekt szczególnie drażnił Wielkopolan.

Na przełomie XIX i XX wieku w społeczeństwach polskich zaczęto

poddawać ostrej krytyce ową dworomanię Kossaka, więc on tuż przed pierwszą
wojną światową wydał pamiętnik, mający go rehabilitować. Czy rehabilitował?
Polski patriotyzm Kossaka nigdy nikomu nie nastręczał najmniejszej wątpliwości,
jego batalistyczne obrazy, jego panoramy racławickie i inne aż buchały polskością

ale pamiętnik, mimo Kossakowskiej woli, potwierdzał jego nieprawdopodobny

sentyment do dworskich atmosfer Wiednia i Berlina, Niesamowity urok
wywierały na nim wielkie przyjęcia i dworskie bale, tłumy niemieckich i innych
dworzan błyszczących mundurem, pompą, etykietą, brylantami, przepychem;
zachwycały go złote szlify i srebrne akselbanty Niemców i Austriaków, głębokie
hołdy, parady, manewry, cesarskie polowania, piersi obwieszone medalami;
schlebiało Kossakowi przebywanie wśród niemieckich książąt, generałów,
dworskich pań, schlebiała mu łaska Wilhelma II; Herr von Kossak, bitte zu
Majestat odbijało się jak słodka muzyka od czasu do czasu na manewrach czy
paradach. W oczach Kossaka Wilhelm II był przede wszystkim „pełen
temperamentu, młodości, hojny i uczuciowy, posiadał fenomenalną wiedzę i
pamięć” i tak dalej.

Częściowo to się tłumaczy tym, że Kossak pochodził z galicyjskiej

szlachty. Jako malarz był fantastycznie uzdolniony. Umiał bezbłędnie rysować
ludzi i konie w bojowej dynamice, jak rzadko kto w ówczesnej Europie, i był
przede wszystkim zapamiętałym, fanatycznym koniarzem. „Jeźdźcem byłem
dobrym od urodzenia ― zwierzy się w pamiętnikach ― jak każdy Polak pełnej
krwi”. Pełnokrwisty karmazyn wyżywał się w pełnokrwistych koniach. Kult konia
i końskości doprowadził u nas do szczytu.

Przez całe życie Kossak namalował kilka tysięcy koni i prawie zawsze w

gwałtownym ruchu, zawsze pełne ognia i szału, zawsze urzekające i w
najwierniejszym sojuszu z człowiekiem. Przede wszystkim z Polakiem. Z
Polakiem pod Grunwaldem, pod Kircholmem, pod Zieleńcami, z Polakiem w
heroicznej walce o sztandar czy w szarży pod Somosierrą. Kossak w wielkiej
mierze wszczepił polskiemu społeczeństwu kult somosierryzmu, apoteozował
wiarę w konia i końską brawurę, wiarę w człowieka na koniu. Naszej
podupadającej już szlachetczyźnie dodał nowego wigoru i przedłużył jej wpływ aż
do tragicznego Września.

Złowróżbni jeźdźcy naszej narodowej Apokalipsy powoli, choć

nieodwołalnie, do nas się zbliżali. Nie było ich jeszcze wyraźnie na naszym
firmamencie, ale wtedy, w wiosennych miesiącach 1936 roku, już niekiedy
ogarniały człowieka złe przeczucia i lekkie powiewy zaniepokojenia: zbyt długo
przeciągały się u nas nastroje szlachetczyzny, zbyt powoli w porównaniu z
sąsiadami wyzbywaliśmy się staroświeckich naleciałości. Stąd moje mieszane
uczucia i wątpliwości, gdy ochmistrz „Batorego zaszczytnie przydzielił mi miejsce
przy stole Wojciecha Kossaka: w oczach mistrza koniarza na pewno nie byłem

background image

„Polakiem pełnej krwi".

Niepotrzebne wątpliwości. Kossak okazał się uroczym biesiadnikiem.

Doświadczony salonowiec ujmował nas wszystkich kulturalnym obyciem. Był tak
miłym i bezpośrednim, tak ujmującym gawędziarzem, że zapominało się o jego
zawrotnej karierze wśród cesarzy i książąt. Przy naszym stole z dystyngowaną
dobrodusznością umiał od pierwszej chwili przełamywać wszystkie lody
towarzyskie i inne. Stwarzał intymny klimat zaufania i przyjaznych zwierzeń,
chociaż nie pochodziłem z jego sfery ani nie dobijałem się do dumnych dworów.

Płynął na „Batorym” jeszcze jeden mistrz nad mistrzami, znakomitość

niewątpliwie wybitniejsza niż Kossak, choć o karierze nie tak błyskotliwej:
Andrzej Strug. Miał oblicze posągowe, piękne, niezmiennie wyrażające szlachetną
powagę; Struga, raz widzianego, już nigdy się nie zapominało. Był na statku, jak
prawdopodobnie przez długie lata swego życia, chmurny i górny, małomówny i
wzniosły. Gdy w słoneczne dni, przy spokojnym morzu, siadał na leżaku na
pokładzie, z nogami owiniętymi kocem przez troskliwą żonę, mógł tak spoczywać
nieruchomo przez długie godziny, patrząc stale w dal, w jednym kierunku, jak
gdyby w odrętwieniu.

Nigdy nie zauważyłem, żeby Strug rozmawiał z kimkolwiek na „Batorym"

prócz swej żony, a gdy z daleka na niego spoglądałem, zawsze wywoływał we
mnie tkliwe wzruszenia. Ów człowiek o tak pięknej twarzy miał równie piękną
duszę i nieugięty charakter. On, czołowy nasz pisarz i zasłużony dla polskiego
socjalizmu działacz i bojownik rewolucyjny, były więzień cesarskich lochów i
zesłaniec, były piłsudczyk, legionista i peowiak, autor znakomitych powieści na
temat powstania styczniowego i pierwszej wojny światowej ― obecnie stał od
szeregu lat w ostrej opozycji do rządzącej sanacji i jej wybryków policyjno-
politycznych. Władze nękały go i prześladowały, ale ani na chwilę nie zdolne były
go zmienić. Trwał z podniesionym czołem tak samo niezachwiany i dumny jak
teraz na „Batorym”. Zaproponowano mu członkostwo Polskiej Akademii
Literatury: konsekwentny w swej opozycji, odmówił.

W czasie tego rejsu pasażerowie „Batorego" mogli wybrać się

samochodami z Marrakeszu w góry Atlasu Wielkiego. Złożyło się, że wyjechałem
tam razem ze Strugami w jednym aucie. Gdy przejeżdżaliśmy serpentynami nad
bajecznie malowniczą doliną, poprosiłem kierowcę o zatrzymanie się na kilka
sekund i chciałem na pewnym skręcie wyskoczyć z aparatem, by sfotografować
widok.

--- Nie! Jedźmy dalej! ― sprzeciwił się Strug gniewnym głosem.
Więc nie wysiadłem; zamknąwszy drzwiczki, mruknąłem tylko coś na

przeproszenie i klapnąłem na swe miejsce.

Było to pierwsze odezwanie się Struga do mnie i ostatnie. W głuchym

milczeniu, jak dotychczas, sunęliśmy dalej, a pod wieczór wróciliśmy do
Marrakeszu.

Trochę to zabolało. Zmieszało mnie tak nieoczekiwane zniecierpliwienie.

Zachodziłem w głowę, czym go uraziłem; nie dotarłem do sedna, nie rozgryzłem

background image

sprawy. Było mi przykro.

Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że Andrzej Strug, już wtedy

bardzo chory, przeżywał zmierzch swoich dni. W następnym roku, 1937, w wieku
66 lat, dokonał życia.

Irena Eichlerówna, aktorka o boskim głosie, dochodząca do szczytu swego

talentu, młoda jeszcze, daleka wciąż od trzydziestki, wybrała się na rejs
„Batorego”, by w „zaciszu” spędzić kilka tygodni sielanki z jakimś młodym
przemysłowcem. Równie miła jak Eichlerówna, a pełna naturalnego wdzięku i
dziewczęcej beztroski, była młodziutka Monika Żeromska, której dopiero nieco
później los przeznaczył, jak zresztą niejednemu z nas, szorstkie starcie się z rafami
ludzkiego przeznaczenia.

Wśród głośnych pasażerów tego rejsu znajdował się także Melchior

Wańkowicz, „ostatni zwalisty szlagon”, najwybitniejszy reportażysta w Polsce 20-
lecia. Barczysty, tęgi, zażywny, miał pełną, nalaną twarz o wyrazie pozornie
jowialnym, głos i słowa o ciepłym brzmieniu, zachowanie się dobroduszne, ale
mimo tych pozorów nie można się było pozbyć kłopotliwego uczucia nieufności i
wrażenia, że człowiek dostanie od niego łupnia w chwili najmniej oczekiwanej.
Wańkowicz był wygadany, zamaszysty, dzięki pełnej twarzy uśmiech jego stawał
się dobroduszny, a jednak pozostawał w tym wszystkim ślad czegoś
zatrważającego.

Znaliśmy się już z wydawnictwa „Rój”, którego był ponoć założycielem i

współwłaścicielem, a teraz na pokładzie statku spotykaliśmy się dzień w dzień.
Podziwiałem jego pracowitość, rozmach jego pomysłów i niesamowitą smykałkę
do zbierania reportażowych materiałów: zaledwie „Batory” okrążył południowe
Włochy i dalej płynął na zachód, Wańkowicz już miał gotowych kilka świetnych
korespondencji o terenach Morza Śródziemnego, akurat mijanych na trawersie.
Nie wychodziłem z podziwu.

Gdy z tego rejsu wróciliśmy do Polski, pojawiła się właśnie w księgarniach

znakomita jego książka „Na tropach Smętka” o niedawnej podróży kajakowej
autora z córeczką na wodach ziemi mazurskiej. Z typową swadą i być może z
pewną lekkomyślnością Wańkowicz pisał w niej o polskości tych stron i o
mieszkających tam Polakach. Książka, powtarzam, była znakomita, ale jakoś mnie
zaniepokoiła: przecież już od paru lat, w Niemczech, a więc i na Mazurach, rosło
w siły monstrum hitlerowskie i można było się obawiać o los opisywanych w
książce Polaków-patriotów.

24. Bezecne igraszki

background image

W

Barcelonie, dokąd zawinął MS „Batory”, zeszliśmy na ląd w piątkę.

Oprócz Wańkowicza i mnie były trzy fertyczne a żądne mocnych impulsów panie
w balzakowskim wieku: Bela Gelbardowa, dziennikarka Kiewnarska, efektowna
modnisia, oraz pewna żona przemysłowca górnośląskiego, złakniona przygody. W
portowej tawernie schrupaliśmy smaczne stwory morskie i wytrąbili mocnego
wina pękatą butelkę. Zaszumiało nam kusząco w głowach i świat wydał się
dojrzały do wybryków i swawoli.

Co zrobimy dalej? ― skierowały panie rozpalone winem spojrzenia na

Wańkowicza, naszego wodzireja.

--- Pójdziemy do lupanaru! ― odrzekł Wańkowicz bez namysłu.
--- Dokąd? ― spytała Bela ze zgrozą.
--- Do burdeliku! ― potwierdził Wańkowicz z rzewnym uśmiechem.
--- Po co? ― przeraziła się Bela.
--- Zobaczymy, jak tam dziewoje umieją wzajemnie się obcałowywać.
Dziennikarka i żona przemysłowca od razu wybuchły ekstatycznym

zachwytem, zarażającym nas wszystkich. Więc dalejże do lupanaru. Taksówkarz
na żądanie zawiózł nas do onego przybytku w ciemnawej ulicy, puffmama zrobiła
strasznie wielkie oczy na widok wkraczających trzech niewiast dobrze ubranych,
ale po wytłumaczeniu zgodziła się na nasz idiotyczny kaprys: za odpowiednią
opłatą dwie gamratki wyraziły zgodę na rozebranie się i niby wzajemne się
całowanie, lizanie tu, tam i wszędzie.

Ja dzięki wyprawie ukajalskiej znałem jako tako język hiszpański, więc w

tej dzikiej hecy, wykoncypowanej przez Wańkowicza, byłem siłą faktu tłumaczem
ż

yczeń naszej paczki. Ze skonfundowaną miną, raczej z odrazą, patrzałem na

rzekome igraszki dwóch cór Koryntu. Bela Gelbardowa, jak to ona, rozdzierała
niemal szaty w przedpokoju i pobekiwała wśród spazmatycznych protestów
przeciw poniżaniu godności kobiety. Natomiast dziennikarka i żona przemysłowca
obchodziły splecione dziewczyny dokoła i bacznym okiem znawczyń, pełnych
skrupulatnej rzeczowości, kontrolowały, czy nierządnice nas nie oszukiwały.
Wańkowicz stał nieruchomo z boku i z cynicznym grymasem na twarzy udawał,
ż

e jest ponad wszystkim, jednak błyszczenia swych oczu nie mógł opanować.

Nasza wizyta w domu publicznym nie trwała dłużej niż pół godziny, ale

potem, pomimo wypicia nowej butelki wina, nie mogliśmy już zebrać się i
otrząsnąć z kaca, głupkowato sobie przysporzonego.

Dziarski Wańkowicz później, kukułczym nawykiem, oczywiście całą

awanturę zrzucił na moje barki: pomyliło mu się, od kogo wyszedł wariacki
pomysł zajrzenia do domu nierządu.

Wśród pasażerek „Batorego" niewątpliwie najosobliwszą indywidualnością

była Bela Gelbardowa, wtedy żona warszawskiego architekta. Można było
zastosować do niej wszystkie ostre przymiotniki, jak narwana, szalona,
postrzelona, zwariowana, i wiele by się nie chybiło. Bela, urodzona w Mińsku
Mazowieckim w domu kupieckiej rodziny o artystyczno-kulturalnych ambicjach,

background image

mogła była urodzić się tak samo w Berlinie, Wiedniu, Paryżu, Lizbonie, Nowym
Jorku czy Buenos Aires, gdyż wszędzie tam rozproszoną miała najbliższą rodzinę,
rodzeństwo, kuzynów, wujków.

Bela, po drugiej wojnie światowej znana jako Czajka, miała złote serce, a

temperament lamparcicy; była pełną uroku ekscentryczką, fantastką i gawędziarką
nie z tej ziemi: bajała nieprawdopodobne historie o sobie i innych, a że czyniła to
z zamaszystym wdziękiem i niespożytym humorem, ludzie, śmiejąc się, słuchali
jej godzinami. Niewątpliwie naszpikowana wielu kompleksami, z których nie
najszczuplejszy był seksualny („Miałam już dziewięciu mężów i kilkudziesięciu
kochanków”, bujała z całą powagą), pomimo swych urojeń, szaleństw i często
nieznośnych wprost ekscesów, wybijała się wielką dobrocią serca i zaskakującą
uczynnością: mając po drugiej wojnie światowej różnych kuzynów w urzędach, z
brawurą i ofiarnym tupetem umiała bronić ludzi skrzywdzonych.

Ż

ycie miała niesłychanie bujne i barwne; liznęła za młodu nieco historii

sztuki i podobnych nauk (twierdziła, że je ukończyła na Uniwersytecie
Warszawskim), i była za pan brat z całym warszawskim światkiem literacko-
artystycznym; przyjaźniła się ponoć z wielu znakomitościami, a także ze słynnym
ongiś Franciszkiem Fiszerem, dowcipnym kawalarzem, którego Bela chyba brała
sobie za wzór swych urojeń i egzaltacji. Gdy poznaliśmy się na „Batorym”, miała
przeszło czterdzieści lat, i już wiele przeżyła, ale najbardziej pasjonująca część
ż

ycia czekała ją jeszcze w przyszłości.

Gdy „Batory” przybył do Casablanki, pasażerowie wyroili się na ląd, a

między nimi i Bela. Chciała tę podróż opisać jak należy, więc szukała egzotyki
wśród arabskiej ludności i zbierała wrażenia. Zapuszczała się odważnie w
pojedynkę na przedmieścia, korzystając ze swego wschodniego wyglądu, i wracała
na pokład napełniona sensacyjnymi wieściami o doznanych przygodach. Kazała
nam wierzyć, że w Casablance działy się rzeczy z Tysiąca i Jednej Nocy, i że
Arabowie na skraju miasta, urzeczeni wybitną osobowością Beli, wybrali ją swą
księżniczką. Wyobraźnia jej rozigrała się i stworzyła wkrótce książkę „Szlakiem
Południa”, wypuszczoną na świat jeszcze tego samego roku przez urzeczonego
wydawcę. Nie czytałem książki, ale pewnie było w niej więcej zmyśleń niż
prawdy.

Rozległa dzielnica płatnej miłości w Casablance, Busbir, srodze nęciła

wielu pasażerów, a także i niektóre nasze panie. Więc zaraz pierwszego wieczoru,
po kolacji, kilka niewiast z pierwszej klasy, w asyście oczywiście kilku panów,
wszystkich w wieczorowych strojach, wybrało się do Busbiru, by doznać
dreszczyku przyglądania się z bliska upadłym dziewczętom. Dziewczęta nie lubiły
takiego oglądania i zemściły się na wytwornym towarzystwie w szatańsko-
figlarny sposób. Niby krotochwilnie opadły męską świtę, żartobliwie przytulając
się po kilka naraz dziewoi do każdego z dżentelmenów, a zanim ci się spostrzegli,
one przemocą wydobyły im z rozporków męskość i rozszczebiotane, wśród
triumfalnych chichotów, na widoku przerażonych pań ciągnęły panów za ich
obnażone przyrodzenia. Z trudem uwolniono się od wesołej napaści i speszone

background image

towarzystwo, z goryczą i niesmakiem, wróciło czym prędzej na statek.

Bela w stosunku do mnie była rozkoszna. Należąc w Warszawie do kliki

przeestetyzowanych snobów kawiarnianej bohemy, patrzała z góry na
poznaniaków i także mnie uważała za niewydarzonego, choć wybijającego się
prostaka. Ceniła u mnie niejaki talent i romantyczne przygody w puszczy, więc
rzuciła się na mnie jak na gotowy żer i chciała, szalona Putyfara, mieć mnie na
rozkładzie. A ja, ku jej zdumieniu, odmówiłem podobnie jak Józef Putyfarze.
Zamiast tego zaproponowałem jej szczerą, bezamorową przyjaźń i ona,
powarkując jak zraniona lamparcica, ostatecznie zgodziła się: na długie lata
zostaliśmy mniej lub bardziej dobrymi przyjaciółmi.

Gdy w 1938 wracałem z Madagaskaru, lecąc przez Afrykę, gdzieś tam po

drodze zdobyłem żywego ichneumona, przeurocze zwierzątko niezwykle
oswojone i łagodne. Darowałem je Beli, a ona, wzorując się na słynnym obrazie
„Dama z łasiczką" Leonarda da Vinci, idąc do kawiarni z dumą nosiła ichneumona
między swym biustem. Zabawa trwała dwa miesiące. Pomimo że dokładnie Belę
pouczyłem, jak karmić ichneumona, przekarmiła go, po czym zbyt wielką porcją
rycyny przecięła pasmo jego dni.

Z rozpaczą i furią, znamienną dla Beli, doniosła mi telefonem do Poznania

o katastrofie i z iście Belową logiką obarczyła mnie całą winą:

--- Łajdaku, potworze! Ty draniu i łotrze! Nikczemnie dałeś mi zwierzątko

naumyślnie, żeby mu śmierć zgotować!!...

--- Belo! ― odpowiedziałem. ― Na wszystko się zgadzam, tylko o jedno

proszę: niech o tej hecy nie dowie się Tadeusz Broza, błagam ciebie!..

Breza dostał lekkiego hysia co do autora „Ryb” i uwziął się, by go uważać

za ostatniego „okrutnika” wobec zwierząt.

Ów rejs „Batorego” wiosną 1936 roku był pełen wesołych szaleństw, które,

chociaż zabawne, czasem stawały kością w gardle i nużyły. Wtedy wpadałem do
naszej skromnej kabiny i gdy zastawałem mych dwóch współpasażerów
pedagogów, ucinaliśmy sobie przyjacielską pogawędkę na tematy zawodowe: o
szkole, uczniach, troskach nauczycielskich, także o sprawach wydawniczych. Po
tym przyjemnym intermezzo wracałem odświeżony na pokład jak po dobrej
kąpieli i mogłem od nowa rzucać się w wir bachicznej atmosfery i uroczych
wyskoków.

25. Powodzenie nie uderzyło do głowy

P

od koniec przyjemnego rejsu na „Batorym" w miarę zbliżania się do

Polski zaczął nachodzić mnie głupi niepokój o Andrę: jak ją zastanę? Czy jej

background image

temperament znowu sprawi cholernego figla i dowiem się o niepoczytalnych
odskokach? Ale tym razem nic przykrego nie nastąpiło. Dziewczyna zachowała
się wzorowo przez cały czas rozłąki. Po powrocie do Poznania mogłem ją z całego
serca mocno przytulić do siebie.

Po powrocie do Polski pisane w tym czasie rozdziały mej książki o

Kanadzie nadal pojawiały się w Gazecie Polskiej jako zamknięte w sobie
felietony. Cieszyły się powodzeniem u czytelników, ale w związku z tym wynikła
drażliwa sprawa z Aleksandrem Janta-Połczyńskim. Ów wielce zdolny i ruchliwy
reportażysta, młodszy ode mnie o czternaście lat, lecz wcześniej niż ja
rozpoczynający swą działalność literacko--podróżniczą (był już w ZSRR,
Chinach, Indiach, Japonii, Ameryce Północnej, gdy się zbliżyliśmy do siebie),
zdobył sobie rozgłos jako autor książek i jako korespondent Gazety Polskiej na
długo przed moim pojawieniem się. Uroczy, gdy w dobranym towarzystwie swej
sfery, często robił wrażenie jak gdyby aroganta i zrażał do siebie niektórych
redaktorów Gazety Polskiej, zwłaszcza tych młodszych.

Gdy zaczęły pojawiać się na łamach Gazety Polskiej moje ukajalskie

felietony równocześnie z jego reportażami z Azji Południowej, pisanymi może
nieco na kolanie i może zbyt naszpikowanymi maharadżami, Czangkajszekami i
podobnie grubymi rybami, niechętni mu redaktorzy Gazety Polskiej zaczęli
wyolbrzymiać błędy jego korespondencji, a nie bez uszczypliwego przytyku
wychwalać, przeciwnie, moje pisanie.

Prawdopodobnie młodzi redaktorzy Gazety Polskiej chcieli tym ukłuć jego

wygórowaną w ich mniemaniu pewność siebie i nie chowali przed nikim swej
ujemnej krytyki, a napastowany autor zdawał się kierować swój żal w stronę dla
siebie najwygodniejszą: jak gdyby skłaniał się do mylnego przekonania, że to ja
byłem inspiratorem niechęci redakcji do jego artykułów. Jakże niedorzeczne
posądzenie! Daleki od tych małostkowych intryżek w łonie redakcji, wzruszając
tylko ramionami, trzymałem się od nich z daleka.

Szczerze oddany przyjaźni z poznańską gałęzią rodziny Janta-

Połczyńskich, bywałem czasem gościem w domu czcigodnego lekarza, ojca
Aleksandra, i dobrze tam się czułem. Oni wszyscy powinni byli znać mój
charakter i moje poglądy, i znać mnie także z mych książek, że niskie instynkty i
niewdzięczność były mi obce, a draństwa, nawet najmniejsze, nie leżały w mej
naturze.

Niestety, w pewnych kołach ich sfery wciąż tłukło się zabawne mniemanie,

ż

e kto nie z ich warstwy, ten z natury zdolny jest do nieszlachetnych odruchów.

Niech ich gęś kopnie!

Gdy pod koniec roku 1936 wyszła z druku „Kanada pachnąca żywicą",

wywołała na przekór serdecznym krakaniom Kazika Smigielskiego powszechny
entuzjazm krytyki (jak już wspomniałem), a szczególnie podkreślano wysoce
humanitarne walory książki, głębiej wnikającej w sprawy ludzkie niż poprzednia
książka „Ryby śpiewają w Ukajali”.

Natomiast ucieszne oburzenie wywołała książka u zagorzalców spod znaku

background image

ś

w. Huberta, patronowanych przez innego Jantę-Połczyńskiego, bodaj czy nie

stryja Aleksandra. Owi żarliwcy okrutnie rozsierdzili się na mnie za zbrodnię
przeciw myślistwu: że śmiałem zastrzelić niedźwiedzicę, mającą dwoje młodych

chociaż ci „młodzi” byli już dryblasami prawie dojrzałymi i bynajmniej nie

maminsynkami. Ach, Boże, i jeszcze jeden grzech miałem na sumieniu: że w
Kanadzie przy innej okazji w ostatniej chwili uchyliłem się od zastrzelenia łosia,
idącego groźnie na nas, natomiast zastrzelić go kazałem towarzyszącemu mi
Indianinowi... A że w obydwóch wypadkach zachowanie moje wynikało z
bolesnych przeżyć wewnętrznych i rozterki sumienia, o czym bardzo wyraźnie
pisałem w książce, takie plebejskie pobudki mało obchodziły zadufanych
pedantów myśliwskich. Więc szlachetni nemrodzi w swym organie prasowym
Łowcu Polskim na intruza wydali kategoryczny, potępiający wyrok: „Fiedler nie
jest i pewnie nigdy nie będzie myśliwym”. To prawda.

Od wielu lat, od czasów pierwszej wojny światowej, przyjaźniłem się ze

Stanisławem Kubickim, o czym wspomniałem w książce „Mój ojciec i dęby".
Najbardziej typowy z cyganów dokoła poznańskiego Zdroju, wybitnie uzdolniony
grafik i poeta, nie zdołał nigdy wybić się należycie, jak powinien był, mając taki
talent. W czasie pierwszej wojny światowej przerażał mnie rozpaczliwy ton jego
poezji, drukowanej w Zdroju. Później na wiele lat straciliśmy się z oczu, by w
okresie mych podróży nad Amazonkę i do Kanady od nowa przybliżyć się do
siebie i często miewać piękne rozmowy o przyrodzie. Był Stach Kubicki świetnym
jej znawcą, głęboko wyczuwał jej uroki, umiał całkowicie ją uwielbiać. Pełen
szlachetności, stał zawsze po stronie słabszych, także słabszych w przyrodzie,
więc nie zdziwiłem się, gdy z biegiem czasu zaczął zbierać materiały do napisania
wzruszającej książki o chwastach. Wręcz pasjonowały go roślinne biedule,
stawały się jego obsesją. I także moją. Niestety, nie spełniła się moja nadzieja, że
będzie to jego wyjątkowo dobre dzieło, do którego autor włożył całą swą duszę,
wszystko, co było w nim najlepsze i najserdeczniejsze. Uroczy człowiek, bity
przez los, ogromnie ujmujący swą dobrocią, ale okrutnie życiowo niezaradny i
bezwładny, zagubiony w tym świecie Stach jak gdyby czuł się chwastem wśród
ludzkiego społeczeństwa. Dlatego tak namiętnie starał się zrozumieć roślinną
biedotę. A z kolei mnie fascynował on swym zapałem.

Potem znowu wyjechałem na dłuższy czas z Polski i już wcale się nie

widzieliśmy. Druga wojna światowa zastała mnie za granicą, a pod koniec jej
doszła mnie z okupowanej Polski wiadomość o bohaterskiej działalności Stacha
Kubickiego jako łącznika podziemia między Poznaniem a Berlinem i o jego
ś

mierci z ręki hitlerowców.

Czy napisał tę książkę o chwastach, nie wiem; i wątpię. Ale ogromny zasób

uczuć, jaki wkładał w to umiłowanie, niezupełnie poszedł na marne. Ów żar
nieżyjącego przyjaciela chyba kazał mi włączyć do rozdziału o odwiedzających
mnie czołach w książce „Ryby śpiewają w Ukajali” w wydaniu z roku 1946
następujący dopisek: „Chwasty, lubię je. Bławaty czy maki, obojętnie, ich
czupurność i chęć życia są imponujące. Ich życie to liryka, lecz również i elegia.

background image

Skrupulatni ogrodnicy ich nie cierpią i wypowiadają im wojnę. One, zdeptane,
ciemiężone, prześladowane, jednak żyją, by wciąż walczyć przeciw przemocy i
przewadze. Ich wytrwałość, zacięta, urocza wytrwałość, budzi współczucie i
tkliwość...”

Stachu Kubicki, zapamiętały cyganie i najserdeczniejszy z miłośników

przyrody, jednak żyjesz!

Po napisaniu „Kanady pachnącej żywicą”, przygotowując się do nowej

podróży (tym razem na Madagaskar), często przebywałem w Warszawie. Przed
południem zwykle trzeba mi było użerać się z urzędasami, załatwiać
skomplikowane już wtedy formalności wyjazdowe, a potem oczywiście pędziłem
do kawiarni, najchętniej do „Ziemiańskiej”, by odprężyć się w gronie miłych
ludzi. Nierzadko spotykałem się tam z Belą--Czajką, „księżniczką Arabów w
Casablance” z naszego rejsu „Batorym”; czasem umawiałem się na kawę z
Ksawerym Pruszyńskim, który właśnie wrócił z Hiszpanii. Widywałem w
kawiarniach innego Prószyńskiego (przez „ó"), osobiście milszego niż tamten,
lecz mniej głośnego, choć zabłysnął na krótką chwilę reportażem z lotniczej
podróży do Afryki Zachodniej. Jeszcze bardziej jętkami jednodniowymi okazali
się nasi pionierzy-plantatorzy w Liberii, dokąd wysłała ich, kilku
uprzywilejowanych wybrańców, nasza Liga Morska i Kolonialna. Po
przetrwonieniu kilku tysięcy funtów szterlingów kosztem społeczeństwa, nie
zdziaławszy niczego, wrócili do Warszawy, psioczyli na sknerstwo Ligi i obnosili
po kawiarniach swe bohaterstwo tropikalnych pionierów. Patrzyli z góry na
innych, mniej zaradnych amatorów podróżnictwa, oczywiście także i na mnie.
Gdy ich spotykałem, nigdy nie byłem pewny, co robić: najlepiej uciekać od nich i
ś

miać się.

Wśród współpracowników Gazety Polskiej, z którymi się stykałem, chyba

najbardziej uroczy byli Tadeusz Hiż i Marek Sadzewicz, a w późniejszych czasach
redaktor Rogoż. Z tych trzech, których poznałem jako ludzi o walorach
charakteru, serca i duszy, Hiż był najstarszy, istny nestor dziennikarzy, bo już
grubo przed pierwszą wojną światową wybijał się w Rosji jako współpracownik
polskich czasopism. Do swych przyjaciół zaliczał najwybitniejszych ówczesnych
twórców naszej literatury. Gdy Hiża poznałem, właśnie przygotowywał do druku
zbiór swych felietonów o nich pod znamiennym tytułem „Talent, dziwactwo i coś
jeszcze”. Był także bliskim znajomym najsłynniejszego dziwaka, Franciszka
Fiszera. Umiał opowiadać o nim niestworzone kawały. Chciał i Fiszerowi
poświęcić osobną książkę, ale już nie zdążył.

Sadzewicz, znacznie młodszy ode mnie, miał rzadki dar towarzyski:

pomimo najżywszej rozmowy, jaką często ucinaliśmy, zawsze szły od niego
tajemnicze fale niezwykłego spokoju i ukojenia. Miał zapewne w sobie bardzo
wiele pogody ducha i stąd rzadkie u ludzi tak silne promieniowanie dobrych
fluidów. W czasie drugiej wojny światowej Sadzewicz przebywał jako jeniec w
niemieckim oflagu, gdzie redagował dla kolegów pisma, przeważnie tajne, a gdy
długo po wojnie spotkałem go w Warszawie, stwierdziłem, że jego dobroczynne

background image

promienie nie wygasły. Może to ja tylko szczególnie silnie je odczuwałem:
Sadzewicz był wyjątkowo gorącym miłośnikiem naszej przyrody.

Nie przypominam sobie, żebym w owych czasach spotykał się poza

redakcją Gazety Polskiej z Kazimierzem Wierzyńskim, odkrywcą moich
felietonów ukajalskich. Był czołowym członkiem redakcji, ale należąc do elity w
sanacyjnym świecie, przebywał raczej w chmurnych rejonach i z innymi
redaktorami ani współpracownikami nie wychodził na pogaduszki przy kawie.
Dopiero znacznie później, na obczyźnie, często widywaliśmy się już w Nowym
Jorku, w czasie drugiej wojny światowej, i tu zdumiewała, raczej szokowała mnie,
wielbiciela jego talentu, makabryczna uporczywość sanacyjnego fanatyzmu.
Przecież Wrzesień raz na zawsze skompromitował nieudolność i tromtadracje
naszych przedwojennych władców. A jednak gdy w roku 1942 przybyłem z Anglii
do Stanów Zjednoczonych i po raz pierwszy się zetknęliśmy, wstępne
Wierzyńskiego pytanie, jakim wybuchnął z nieoczekiwaną złością i pogardą, było:

--- Co tam w Londynie porabia ten łobuz Sikorski?
Przyznam się, że oniemiałem. Wierzyński nie widział zmian na świecie,

tkwił wciąż w epoce sanacyjnej Gazety Polskiej.

Krótko po pojawieniu się w 1936 na łamach Gazety Polskiej mego

felietonu-rozdziału o Szarej Sowie, Grey Owlu, kanadyjskim obrońcy bobrów, i o
jego pięknej książce „Pielgrzymi puszczy” (Pilgrims of the Wild) przystąpił do
mnie w warszawskiej kawiarni jakiś młody, trzydziestoletni mężczyzna (z
późniejszej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej wynikało, że miał wtedy 29 lat) i
z nieśmiałym uśmiechem zapytał, czy mógłby na chwilę dosiąść się do mnie.
Byłem jeszcze sam przy stoliku, więc nieznajomy na razie nie przeszkadzał i
uprzejmie zaprosiłem go do siadania. W duchu roześmiałem się, choć okruszynkę
zniecierpliwiony, że to znowu jakiś entuzjasta mego podróżniczego pisania. I nie
chybiłem.

Więc taki to zapaleniec przysiadł się do mnie w kawiarni i okazało się, że

miał konkretniejszą sprawę niż tylko uścisk dłoni i słowa uznania: mianowicie
zachęcony tym, co pisałem o książce Grey Owla „Pielgrzymi puszczy”, że „bardzo
dobra, pobudzająca i czarująca”, chciałby ją przetłumaczyć na język polski.
Bardzo się ucieszyłem i sprawę ułatwiłem mu, jak mogłem. W Rogalinku, gdzie
wówczas mieszkałem w chałupie u rolnika Ratajczaka, miałem angielski
egzemplarz tej książki i przy najbliższej okazji ją mu ofiarowałem. Tłumacz
nazywał się Aleksander Dobrot.

W następnych tygodniach i miesiącach od czasu do czasu spotykaliśmy się

w kawiarniach i snuli miłe pogwarki. Tematów wspólnych było dość: Dobrota
interesowała literatura podróżnicza i przyjemnie z nim się gawędziło. Miał cechy
ludzi, których nazywamy sympatycznymi; był układny, zrównoważony,
kulturalnych upodobań i jasnego umysłu, choć może zanadto z angielska
zamknięty w sobie. O sobie i swoim życiu nie lubił wiele opowiadać.

Gdy ukończył tłumaczenie Grey Owla, zwrócił się do mnie w imieniu

wydawcy Przeworskiego, bym napisał przedmowę do polskiego wydania

background image

„Pielgrzymów puszczy”.

--- A ile Przeworski da mi za to? ― zaśmiałem się hucznie i wyzywająco.
--- Nie wiem! ― odrzekł Dobrot. ― Ale bardzo mu na tym zależy...
--- To dobrze! ― zgodziłem się.
Napisałem przedmowę, niedługą, ale nader ciepłą, wydawca musiał

wybulić horrendalnie grube honorarium: przeznaczyłem je całe na ratowanie
ciężko chorej matki mej znajomej, Krystyny Mniszek. Sprawa się udała i dzięki tej
pomocy matka odzyskała zdrowie.

Dopiero po przeszło dziesięciu latach, po drugiej wojnie światowej,

zobaczyłem się znowu z tłumaczem Grey Owla. Był nim generał Wiktor Grosz.
Serdecznie się przywitaliśmy, a on pięknie się odwdzięczył za „Pielgrzymów
puszczy”: uratował dla mnie willę w Puszczykówku, którą już posiadałem, a
wyrwać mi ją chciały łapska zachłannego kacyka na urzędzie.

Krystyna Mniszek była młodą kobietą o niezwykłej urodzie i burzliwych

losach życia. Miała czarne, płomienne oczy i już za sobą nieudane małżeństwo z
łódzkim przemysłowcem, które zakończyło się rychłym rozwodem. Gdy w
Warszawie wypłynąłem jako literat-podróżnik, Krystyna zwróciła na mnie
roziskrzony wzrok i zbliżyliśmy się do siebie. Chociaż obdarzona bujnym
temperamentem, pozostaliśmy tylko przyjaciółmi; wolałem stwarzać z nią przy
stole restauracyjnym lub dansingowym miłe nastroje, pełne wesołych szaleństw i
szampańskiej fantazji, niż wdawać się w amory. Krystyna była wyjątkowo urocza,
inteligentna, lecz nabita dziwnymi kompleksami; przeżywała rodowe fanaberie i
snobistyczne łamańce. Była tajemnicza; w jakiejś zmowie z Ministerstwem Spraw
Zagranicznych często wyjeżdżała do Anglii, ponoć do swoich krewnych z rodziny
Granville'ów. W Polsce chciała wyjść za mąż za człowieka z głośnym
nazwiskiem. Gdy facet, który wrócił z Madagaskaru i poznał diabelny wdzięk
Malgaszek, wykpił jej matrymonialne zachcianki, dała spokój i wyszła później, o
ile mi wiadomo, za któregoś z Giżyckich.

Pod koniec drugiej wojny światowej doszły do Polaków w Londynie wieści

o jej niezwykłej przygodzie, za którą dostała wysokie odznaczenie brytyjskie.

Krystyna, służąc w Intelligence Service, pracowała jako radiotelegrafistka

w brytyjskiej komórce wywiadowczej w południowej Francji. Gdy stamtąd
wysłano jej boyfrienda jako tajnego agenta do Włoch, okupowanych przez
Niemców, umówiła się z nim, że do wzajemnych służbowych radio-szyfrów będą
potajemnie dodawali nieznacznie słówko ily, oznaczające czułe: I love you. Kilka
pierwszych szyfrów Krystyna odebrała z umówionym znakiem, ale gdy następne
przychodziły bez znaku, domyśliła się, że jej boyfriend wpadł i następne
telegramy były podrobione przez Niemców. O tym zameldowała swym
przełożonym i wkrótce okazało się, że słusznie ostrzegła. Z tej nowej sytuacji
Brytyjczycy wyciągnęli korzyści, wpływające na dalszy los wojny we Włoszech.

Po wojnie Krystyna pozostała w Anglii. Ale nie wiodło jej się dobrze,

mieszkała w ubogiej dzielnicy Londynu w hoteliku, w którym przebywali
zwichnięci Polacy, wilkiem wzajemnie na siebie patrzący. Pracowała jako

background image

stewardesa na brytyjskim statku, odbywającym rejsy do Kapsztadu. Z jednego
rejsu w roku 1949 nie wróciła. Zasztyletował ją zazdrosny steward--Anglik.

Wracając do czasów przedwojennych: któregoś dnia w marcu 1937

natknąłem się w wydawnictwie „Rój” na uwielbianego przeze mnie Boya-
Ż

eleńskiego. Widywałem go przed kilkoma laty, gdy przybywał do Poznania z

brawurowymi wykładami. Teraz poznaliśmy się osobiście. Boy, zazwyczaj
poważny i zamyślony, na mój widok rozjaśnił się na twarzy i oznajmił mi z
wyraźnym zadowoleniem nader przyjemną wiadomość: że niedawno Paulowi
Cazin, wybitnemu tłumaczowi na francuski język dzieł polskiej literatury,
zaproponował przetłumaczenie mych dwóch książek: „Ryby śpiewają w Ukajali" i
„Kanadę pachnącą żywicą".

--- Powodzenie we Francji murowane! ― uśmiechnął się.
Byłem tak zaskoczony, że wybąkując podziękowanie, spiekłem raka, jak

gdybym nie miał czterdziestu dwóch lat, lecz dwanaście.

VII. MADAGASKAR; RADOSNE PTAKI

26. Ku Madagaskarowi

N

iewątpliwie Paul Gauguin wywierał przez całe lata po pierwszej wojnie

ś

wiatowej potężny wpływ na moją wyobraźnię. Był mi bliski swą burzliwą

barwnością malowideł i prostotą życia, swą opętaną żądzą słońca i zapalczywą
zmysłowością.

Także Andra była zmysłowa i wciąż kusząca i ponętna, ale właśnie owa

cholernie wybujała zmysłowość przysparzała jej kłopotów, a mnie ― niepokoju.
Wzruszająco oddana tylko tak długo, jak byliśmy blisko siebie, rozkoszna
dziewczyna stwarzała aurę nieustannej rozterki i niepewności naszego jutra. To
wyraźnie nas męczyło i z biegiem czasu stawało się nieznośne. Więc gdy
kończyłem pisanie „Kanady” i powstawały plany nowego wyruszenia w daleki
ś

wiat, zacząłem myśleć o Tahiti, tropikalnym raju Gauguina i brązowych ludziach.

Wtedy redaktor naczelny Gazety Polskiej, Bolesław Miedzieński, poprosił

mnie do siebie i zaproponował mi wyjazd na inną wyspę, Madagaskar. Żywiej
zabiło mi serce: Tahiti kojarzyło się ― jak je w tych latach odczuwano ― głównie
z zewnętrznymi powabami Polinezji: tańcami, śpiewami, sielankową miłością,
górnolotną romantyką Pierre Lotiego, tropikalnymi filmami; natomiast
Madagaskar przedstawiał większy ciężar gatunkowy. Był obszarem głębszych, nie

background image

zbadanych jeszcze tajemnic. Tam wszystko pulsowało innym życiem, ocierało się
o groteskę i zawiłą zagadkę: nieodgadnione dzieje Lemurii, zdumiewająca ziemia,
niesamowite rośliny, ekscentrycznie piękne motyle, przedpotopowe, dziwaczne
zwierzęta, tkliwe lemury, wymarłe niedawno olbrzymie ptaki epiornisy, ludzie o
intrygującym pochodzeniu z dalekich Wysp Sundajskich i niewymowny,
legendarny czar kobiet...

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Miedziński rozwinął dalej swa propozycję:

Polska, zachęcona przez koła rządowe Francji, zainteresowała się, jak mi na
pewno wiadomo, możliwościami kolonizacyjnymi Madagaskaru, gdzie mało
mieszkańców, a wiele ziemi, i postanowiła wysłać tam Komisję Studiów. Komisja
składać się będzie z trzech członków z majorem Mieczysławem Lepeckim jako
kierownikiem i ma zbadać, czy istniały widoki wysłania tam naszych emigrantów,
a zwłaszcza żydowskich.

--- Lepecki ― mówił dalej Miedziński ― uchodzi za eksperta

emigracyjnego. Bywał w Brazylii i także w Peru i, niestety, często składał raporty
zbyt optymistyczne. Sam widział pan nad Ucayali, jak tam katastrofalnie
zakończyły się nasze zabiegi. Nie tracąc zaufania do Lepeckiego, chcielibyśmy
tym razem mieć drugie sprawozdanie o sytuacji na Madagaskarze, widziane przez
inną parę oczu, i uważamy, że nikt lepiej tego nie zrobi niż pan...

Madagaskar był kuszącym kąskiem, ale niezbyt uśmiechała mi się rola

kontrolera Lepeckiego za jego plecami i zaraz bez osłonek to powiedziałem
Miedzińskiemu.

--- Kto mówi, że za plecami i że kontrola? ― z uśmiechem zaprzeczył

naczelny. ― Nic przed Lepeckim nie ukryjemy! Chcemy tylko mieć drugi
raport, oprócz oficjalnego, i pojechałby pan na Madagaskar niezależnie od
Komisji Studiów, po prostu jako przyrodnik, jako badacz folkloru czy urody
Malgaszek, a przy tej sposobności także zobaczyłby pan, co i jak tam w trawie
piszczy...

Po chwili milczenia Miedziński dodał poważniejąc:
--- W razie gdyby doszło do kolonizacji na Madagaskarze, nie chcemy już

popełniać dawnych błędów i wysyłać ludzi na stracone pozycje!...

Lepecki był jednym z naszych głośniejszych literatów-podróżników, który

wielokrotnie po pierwszej wojnie światowej jeździł do Ameryki Południowej,
zwłaszcza do Brazylii, i miał w swym dorobku szereg ciekawych książek
podróżniczych raczej o charakterze informacyjno-geograficznym. Znał dobrze
język portugalski.

Gdy przed laty Piłsudski, chcąc podreperować swe zdrowie, wyjechał z

lekarzem na Maderę, nie mógł sobie dać tam rady z językiem portugalskim.
Wtedy warszawscy przyjaciele Lepeckiego, przebywającego właśnie w Brazylii,
zatelegrafowali do niego, by jak najprędzej udał się na Maderę i marszałkowi
zameldował się z pomocą. Tak się też stało. Piłsudski powitał majora jak
zbawczego anioła, polubił jego ścichapęk dyskrecję i przez kilka lat, aż do swej
ś

mierci, miał go przy sobie jako osobistego adiutanta i najbliższego powiernika.

background image

Po śmierci Piłsudskiego w 1935 Lepecki stał się mniej dyskretny i

odgrywał w kołach naszych piłsudczyków i sanacji niepospolitą rolę, nie
pozbawioną pomysłowej przebiegłości: pisał o marszałku wspomnienia. Będąc
przez ostatnie lata zaufanym powiernikiem Piłsudskiego, notował wszystkie jego
wypowiedzi o ludziach, a sądy te, wiadoma rzecz, były często niewybredne i
druzgocące dla niejednego dygnitarza. Lepecki ogłosił już w prasie dwa, trzy
rozdziały swych wspomnień i okazało się, że nikt z dostojników sanacji nie był
bezpieczny w przyszłości od marszałkowskiej obelgi; a klucz do tej puszki
Pandory miał w ręku Lepecki. Nabawiał strachu. Dyrektor Drymmer z MSZ-tu
chętnie go wysyłał w dalekie podróże.

Oczywiście wyraziłem zgodę jechania na Madagaskar, jakkolwiek

narażałem się niewątpliwie Lepeckiemu, ale przecież nie byłem dygnitarzem. Za
to nęciła mnie zabawa, by na tym polu pójść w ucieszne zapasy i przywieźć do
Polski możliwie prawdziwy obraz dalekiej wyspy, nie zamglony pobożnymi
ż

yczeniami naszych działaczy emigracyjnych.

Lecz przede wszystkim nęcił mnie Madagaskar, jak wspomniałem, swą

tajemniczością i także urokiem swych mieszkańców. Kilka francuskich książek o
Madagaskarze, jakie wpadły mi w ręce w ostatnich latach, zawierały takie wieści,
ż

e musiały podniecać zaciekawienie. Chociażby paradoksy fauny: obok tysięcy

drapieżnych krokodyli licznie żyły tam śmiesznie łagodne, potulne lemury.
Choćby paradoksy flory: na wschodzie wyspy najbujniejsze puszcze tropikalne,
podobne do amazońskich, a nieco dalej na suchym południu upiorne lasy kserofi-
towe o wysokich drzewach jak kikuty, a prawie bez liści.

No, i ludność, a zwłaszcza kobiety, opiewane tak gorąco przez francuskich

podróżników. Czym kuszące Tahiti było na Pacyfiku, tym Madagaskar na Oceanie
Indyjskim. Francuzi, opisujący Wielką Wyspę rozmaicie, z różnych punktów
widzenia, byli jak jeden mąż zgodni co do nieodpartej kobiecości Malgaszek.
Prawie wszyscy oczarowani, rozpływali się w ich pochwałach, wynosili ich
zmysłowy urok. Nawet gdy ujemnie o nich pisali, jak na przykład w pewnej
powieści o tragedii młodego Francuza, zakochanego na śmierć w niewiernej
Malgaszce, to jednak nieodmiennie przyznawali jej tajemniczy wdzięk i
bezprzykładny czar „kobiety fatalnej”.

Sparzony w swych uczuciach do Janki, krótkowzrocznej żony, i także do

Andry, miłej, ale chwiejnej przyjaciółki, znalazłem się w tych latach w vacuum
uczuciowym; zmysły i serce zapędziły się w ślepą uliczkę. Dotkliwie odczuwałem
brak kobiecego ciepła, a tu Francuzi cuda mi prawili o kobiecości Malgaszek.
Ż

yzny deszcz nowin padał na suchy piasek i wzniecał mocne i szlachetne

pragnienia. Chciałem przeżywać egzotykę głębiej niż dotychczas; wnikliwiej
wchłaniać żar tropików, mocniej ocierać się o ich bujność i szalone rzeczy.

W tym okresie coraz bardziej ogarniałem ― wzorem Gauguina ―

elementy geograficzne poprzez pryzmat zmysłowości, więc wybierając się na
Madagaskar, spoglądałem na wyspę okiem romantycznych Francuzów.
Podróżując po świecie, już dotychczas starałem się doznawać tego, co w danym

background image

kraju najintensywniej poruszało zmysły: doznawać zapachu kanadyjskiej żywicy,
przepychu amazońskiej puszczy, śpiewu ukajalskich ryb; a na Madagaskarze
spodziewałem się przeżywać, nie: napawać się pełną duszą ― wybaczcie mi
asceci i abnegaci wszelkich kalibrów ― kobiecością Malgaszek. Jeśli Madagaskar
miał stać się Wielką Przygodą, to Malgaszki musiały w tym odgrywać
niepomierną rolę.

Zarabiałem na książkach już tyle, że mogłem wyjechać na Madagaskar na

własny koszt (jak to było w mych podróżach do Ameryki Południowej i do
Kanady), ale że miałem przyjrzeć się także sprawom emigracji, Ministerstwo
Spraw Zagranicznych postanowiło wziąć na siebie część moich wydatków.

Chętnie się zgodziłem, tylko w ostatniej rozmowie z Miedzińskim

zastrzegłem sobie zupełną swobodę działania na Madagaskarze, a zwłaszcza
niezależność w ocenie widoków emigracyjnych.

Wyruszyłem tam drogą okólną przez Konstancję, Hajfę i Suez. W

Palestynie popasałem przez trzy tygodnie, mieszkając w miłym pensjonacie
polskich zakonnic w samym centrum Jerozolimy. Toczyła się wtedy utajona, choć
zacięta wojna Arabów przeciw Żydom i brytyjskiemu mandatowi nad Palestyną,
Więc od czasu do czasu wybuchały bomby w kawiarniach, a na prowincji
strzelano zza węgła do samochodów. Podróż autostradą z Hajfy do Jerozolimy
odbywałem autokarem przez teren arabski Samarii, więc kierowcą był Arab, z
daleka rozpoznawalny po nakryciu głowy, co nas podobno chroniło od szpetnych
niespodzianek.

Nie przypuszczałem, że Jerozolima po tylu wiekach zachowała tak dobitne

nastroje biblijne. Wszystko tu przypominało starożytność, nawet koguty od
czasów Piotra się nie zmieniły: trzy razy piały po nocach. A czy Piłata Poncjusza
nie przypominał obecny gubernator brytyjski, beznadziejnie uwikłany znowu w
spory między Semitami, tym razem między Żydami i Arabami, i czy jak ongiś
Piłat daremnie nie kręcił mózgownicą, jak tu pogodzić zwaśnionych?

Pisałem korespondencje do prasy polskiej już z Jerozolimy, a organizacje

izraelskie ułatwiły mi zwiedzanie północy Palestyny, gdzie na południowy zachód
od jeziora Genezaret Żydzi niedawno temu wysuszyli rozległe błota w dolinie
Emek Izrael i utworzyli na uzyskanej w ten sposób ziemi ornej nowoczesne
kibuce. Gdy do nich przybyłem, istna sensacja, dosłownie oczom nie wierzyłem.
W kibucach pracowała sama młodzież męska i żeńska, nie przekraczająca chyba
trzydziestki. Ale jaka młodzież?! Kipiąca zdrowiem, wysportowana, silna,
brązowa od pracy w polu, jakaś spartańska i dziarska aż do zuchwałości; żadnych
niemrawców, żadnych pejsatych, tak licznych w Polsce. Ani w domu, ani na polu
ci mężczyźni i kobiety nie rozstawali się z bronią. Była to godna podziwu
rewelacja.

Gdy w jedenaście lat później, w latach 1948―9, Żydzi pobili wojska

arabskie ― dla świata takie zwycięstwo wydało się niezrozumiałą niespodzianką,
dla mnie nie: przypomniałem sobie krewką młodzież żydowską na polach Emek
Izraelu, a także wszędzie indziej w Palestynie.

background image

Ale w czasie owego pobytu na Bliskim Wschodzie zadziwił mnie, czasem

nawet gorszył, absurdalny przejaw jak gdyby zbłąkanego rasizmu. Mianowicie
liczni Żydzi, przybyli niedawno temu z Niemiec już zhitleryzowanych, patrzyli z
niewymowną pogardą na Żydów przybyłych z Polski, i bynajmniej nie ukrywali
wobec wschodnich pobratymców poczucia swej wyższości. Taka pycha musiała
się wydać tym absurdalniejsza, że zarozumialcy nosili na sobie piętno niższej rasy
w oczach hitlerowców, za co ich wypędzono z Niemiec. Zresztą na ich szczęście:
wkrótce następnych Żydów w Niemczech, jak wiadomo, likwidowano już mniej
ceremonialnie na miejscu albo posyłając do obozów zagłady. Więc skąd ta
niedorzeczna wyniosłość jednych Żydów nad drugimi?

W pierwszych dniach maja (1937) wyjechałem z Jerozolimy koleją do Port

Saidu, skąd statek „Compiegne” miał mnie zabrać na Madagaskar. Jak gdybym z
deszczu wpadł pod rynnę, z krainy wrogich napięć dostałem się do „łajdackiego
portu”, jak w owych latach psioczono na Port Said i to nie bez kozery.
Przebywałem w tym porcie przez dwadzieścia godzin, zanim nadpłynął
„Compiegne”, i przez dwadzieścia godzin, nawet w nocy w hoteliku, byłem pod
obłędnie natarczywym obstrzałem kilkudziesięciu alfonsów, kanciarzy, zepsutych
chłopczyków, wydrwigroszów, handlarzy ciał męskich i żeńskich, szachrajów od
ś

wińskich fotografii i ― zwykłych żebraków. Nie dawali się odpędzić, byli jak

pluskwy: natrętni, uparci, dokuczliwi, niewytępialni.

W dzień przybycia statku miałem kilka godzin wolnego czasu, więc

siadłem na ludnej ulicy Gami el-Tafiki w kawiarni przy stoliku pod gołym
niebem. Chciałem podumać, pomarzyć, pogapić się, nie dało się: bez przerwy
nagabywali mnie tandeciarze i polecali bezczelnie tysiąc wyuzdanych paskudztw i
usług. Starałem się nie widzieć ich, nie słyszeć, zbywałem ich milczeniem.

Jakiś starszy oberwaniec rzucił na mój stolik portfel na sprzedaż i wymienił

potwornie wygórowaną cenę. Tylko warknąłem: „Merde!” ― nie patrząc na
niego. On zaraz spuścił z ceny i zjeżdżał co chwila w dół, jak po drabinie, ale
pozostałem głuchy na pokusę, cedząc uparcie przez zęby swe „merde" i „merde".
Nagle drab umilkł, lecz portfelu nie zabrał ze stolika.

Podniosłem na niego wzrok. W jego wytrzeszczonych oczach, pełnych

rozpaczy i obłędu, pojawiły się łzy. Zatapiał we mnie oszalałe spojrzenie. Po
chwili zaczął krzyczeć chrapliwym głosem, żebym wziął sobie portfel, wziął go za
darmo, daruje mi go, nic nie chce, zupełnie nic...

Na jego histeryczne spazmy natychmiast powstało dokoła nas zbiegowisko

i gawiedź z zaciekawieniem przypatrywała się awanturze, a zwłaszcza mnie.
Wściekły, zaciąłem się i postanowiłem nie ustępować. Ale gdy ponownie
spojrzałem na handlarza, coś mnie tknęło; zawahałem się. Był on bliski
nerwowego załamania. Przeżywał naprawdę bolesny wstrząs. On rzeczywiście
cierpiał.

Nie patrząc na portfel, zaofiarowałem mu dziesiątą część ceny, jakiej na

początku żądał:

--- Dam ci jednego dolara!

background image

--- Nie, efendi! ― zaprzeczył błagalnie. ― Daj tylko pół dolara!
--- Dam ci jednego dolara! ― powtórzyłem surowo.
--- To daj półtora dolara!... ― zaszlochał pojednawczo.
Machnąłem ręką. Dostał półtora dolara i odszedł zadowolony w poczuciu

swego triumfu, a mej klęski. Zwyciężył: złamał mój opór.

Ale gdy przyjrzałem się dokładniej portfelowi, stwierdziłem ze

zdumieniem, że klęski bynajmniej nie poniosłem ja: był to świetnie wykonany
pugilares, majstersztyk sztuki kaletniczej, wart chyba kilkakrotnie więcej, niż
zapłaciłem. Odtąd pugilares towarzyszył mi wszędzie, w Polsce i we wszystkich
podróżach, zwiedzał ze mną miasta, dżungle, stepy, był na rzekach czterech
kontynentów. Do dziś bez przerwy, po przeszło trzydziestu pięciu latach niewiele
zniszczony, wiernie mi służył: nosiłem go ciągle przy sobie. Przynosił mi
szczęście.

Gdy nieraz wędrówka wiodła mnie przez Kanał Sueski, rozglądałem się po

Port Saidzie, by spotkać arabskiego handlarza. Chciałem mu jakoś się
odwdzięczyć, wynagrodzić go. Niestety, nigdy go już nie spotkałem.

Czasami nachodził mnie gorzki niesmak nie spłaconego należycie długu

wdzięczności.

27. „Madagaskar"- jedni chwalili, inni łoili

N

a statku „Compiegne" zastałem naszą Komisję Studiów w osobach

majora Mieczysława Lepeckiego, agronoma Salomona Dyka z Tel-Awiwu oraz
Leona Altera, który był przedstawicielem na Polskę żydowskiego towarzystwa
emigracyjnego Jeas w Paryżu. Odtąd razem płynęliśmy na Madagaskar, oni
oczywiście pierwszą klasą, ja, skromniej, drugą klasą.

Komisja przebywała na Wielkiej Wyspie około dwóch miesięcy i w tym

stosunkowo krótkim czasie odbyła pięć wielkich wypadów w głąb wyspy, nawet
docierając do Fortu Dauphin na skrajnym południu. Dysponowała dwoma
samochodami, więc, zaproszony przez Lepeckiego, mogłem jej towarzyszyć we
wszystkich wyprawach. Pędziliśmy na łeb na szyję, by móc poszczycić się wielu
tysiącami przemierzonych kilometrów (ambicja wtedy jeszcze dość modna) i
potem szybko wracać do Tananariwy, stolicy kolonii. Szybko wracaliśmy, bo
Lepecki nie był zbyt pewny przychylności francuskich władz, a chciał trzymać
rękę na pulsie ich nastrojów.

Gdy Komisja Studiów zjawiła się na Madagaskarze, władze kolonii

zgotowały jej przyjęcie więcej niż chłodne i dopiero pozornie życzliwiej do niej
się odniosły na wyraźny rozkaz z Paryża, spowodowany naciskiem z Warszawy.

background image

Odtąd władze kolonii chętniej udzielały informacji, gdyż uważały, że plan

jakiejkolwiek imigracji europejsko-rolniczej, a zwłaszcza żydowskiej, był tak
nierealny, iż polska Komisja Studiów sama dojdzie do tych negatywnych
wniosków. Ale władze nie znały jeszcze majora Lepeckiego i jego rekordowej
werwy.

Więc pędziliśmy po wertepach Madagaskaru, jednakże dopiero w ostatniej

fazie podróży, na krótko przed opuszczeniem wyspy, Komisja Studiów odwiedziła
na północy rejon Ankaiziny, rozległą nieckę doliny rzeki Maeverano.

Były tam rozległe moczary na razie odłogiem leżące, ale dające jakiś

przebłysk nadziei możliwości kolonizacyjnych ― moczary, których Komisja
Studiów uchwyciła się jak przysłowiowy tonący chwyta się brzytwy.

Wśród urzędników francuskich na Madagaskarze oddawał się twórczym

marzeniom niejeden zapaleniec, stawiający chętnie zamki na lodzie, i na
entuzjastycznym raporcie z roku 1933 takiego uroczego fantasty, inżyniera C.
Champenois, major Lepecki zbudował wizję przyszłości tych stron: wychodząc z
założenia francuskiego inżyniera, że w tych okolicach północnych Madagaskaru
istnieje rewelacyjnie olbrzymi obszar około 1 870 000 hektarów, mniej lub więcej
zdatnych dla osadnictwa europejskiego. Lepecki wyciągnął zuchwały wniosek, że
będzie można tu ulokować 50-70 000 Europejczyków, z czego połowę rolników,
resztę drobnych przemysłowców i ludzi innych zawodów, związanych z bazą
rolniczą (Mieczysław B. Lepecki: Madagaskar, „Rój” 1938, str. 233).

Potworna przesada! Niepoczytalna fantazja, naiwna mrzonka, jedna z

typowych utopii wylęgłych w ówczesnej Polsce. I niestety w tym przesadnym
duchu powstała książka Lepeckiego „Madagaskar”, dzieło pseudonaukowe o
różnych aspektach geograficznych Wielkiej Wyspy, licznie naszpikowane długimi
wykresami klimatycznymi, produkcyjnymi, ludnościowymi, a dochodzące do
absurdalnej dla znawców Madagaskaru konkluzji: 50 do 70 tysięcy europejskich
imigrantów.

Zaledwie nasza Komisja Studiów pod koniec lipca 1937 opuściła

Madagaskar, odprowadzona przeze mnie do portu Madzunga, gdy w Tananariwie
w kołach zarówno francuskich, jak i malgaskich podniosły się głosy sprzeciwu. Po
paru miesiącach zaczęły przesiąkać z Polski do Francji alarmujące plany majora
Lepeckiego, zamierzającego rzucić na Madagaskar istną armię wychodźstwa
polsko-żydowskiego. Więc przeciw nieumiarkowanym zamiarom polskiego
dygnitarza zaostrzył się opór we Francji, a jeszcze większy protest na samym
Madagaskarze. Gwałtowne artykuły w prasie Tananariwy, zwłaszcza w Journal de
Madagaskar, inspirowane przez miejscowe władze, uderzały na alarm i miały na
przykład takie tytuły: „Madagaskar ― czy polską kolonią? Nigdy!” lub „Nie
chcemy polskich Żydów!” i tym podobne.

Nieszczęsna Komisja Studiów także w Polsce napsuła dużo krwi,

szczególnie w kołach żydowskich. Leon Alter, jako dyrektor żydowskiego biura
emigracyjnego, dostawał od swoich grube cięgi i od madagaskarskiego diabła
zapamiętale się odżegnywał, a Salomon Dyk także umywał gorliwie ręce, kończąc

background image

za zaoszczędzone w Komisji Studiów grosiwo budowę swej willi w Tel-Awiwie.
Jedynie almanzory dokoła Lepeckiego i niektórych kół naszego MSZ-tu broniły
się resztkami sił, ale była to obrona raczej swej twarzy i zranionej ambicji, aniżeli
wyraz wiary w zdatność Madagaskaru dla naszej emigracji. Gdy w październiku
1938 roku wróciłem do Polski, sprawa już chyliła się ku ostatecznej przegranej:
Almanzory, choć opornie i z żalem, ulegały głosom zdrowego rozsądku i,
osamotnione, cichcem składały broń.

Wróciłem do Polski po blisko półtorarocznym pobycie na Madagaskarze z

gotowym już rękopisem książki: „Jutro na Madagaskar". W myśl przyrzeczeń
poruszyłem w niej sprawę emigracji, lecz obwarowałem ją tylu zastrzeżeniami,
rozbujały polot Lepeckiego ująłem w takie wędzidła, napomykałem o tak
olbrzymich a koniecznych nakładach melioracyjno-inwestycyjnych, zanim
posłano by tam pierwszego osadnika, że okrutnie rozczarowałem naszych
zatwardziałych utopistów i po wyjściu książki z druku niektóry krytyk pomawiał
mnie o brak należytego „rozmachu i kurażu”.

Rój”, ozdabiając książkę pięknymi reprodukcjami mych fotografii, wydał

ją w niespełna (słuchajcie, słuchajcie!!) dwa miesiące po otrzymaniu maszynopisu,
jeszcze na gwiazdkę 1938,, a że sprawy emigracyjne stanowiły w niej zaledwie
dziesiątą część treści, książka cieszyła się równym powodzeniem jak poprzednie
„Ryby” i „Kanada”. Z brawurą i ogniem wesoło rozbrykały się opisy
madagaskarskiej egzotyki. Było w nich moc dziwnej przyrody i niezwykłych
zwierzaków, nawał groteskowych zwyczajów i niesamowitych tańców, boskich,
złych krokodyli, rozkosznych lemurów i oczywiście dużo zalotnych ramatu.

Więc znowu posypały się w prasie wszelkich odcieni liczne recenzje i

eseje, przeważnie tak pochlebne, że kogoś mniej skromnego mogłyby wytrącić z
równowagi. Nawet zmienny w ocenach Ksawery Pruszyński zapędził się w nie
lada euforię, gdy bez zająknienia zapewniał w Ilustrowanym Kurierze
Codziennym, że „Arkady Fiedler jest wielkim, może największym z naszych
współczesnych literatów... Wyczarowuje nam Madagaskar, jak Kipling
wyczarował Indie, jak Sieroszewski rozkuł Syberię z lodów... Jeżeli z całego
Madagaskaru pozostanie tylko nowy tom Fiedlera, to jednak i to dobrze!...” Nieźle
się rozochocił Ksawery! W tygodniku Prosto z mostu Alfred Jesionowski tęgo
chwalił u autora potrzebę serca, powołanie artysty, szczery entuzjazm i zachwyt,
który udzielał się czytelnikowi, tudzież czarującą prostotę stylu.

Ż

e w Pionie Witold Hulewicz rozpływał się w zachwytach, nie dziwota: był

moim dobrym przyjacielem i właśnie wtedy, w pierwszych tygodniach 1939 roku,
miewaliśmy piękne rozmowy o wyjątkowej serdeczności. Natomiast prawdziwie
mnie wzruszyło, że nawet rywal-podróżnik, sam władający tęgim piórem, Czesław
Centkiewicz, nie poskąpił mi ciepłych słów w Wiadomościach Literackich: on,
surowy spec od arktycznych lodów, tak samo jak ja na Madagaskarze dał się
„skusić czarowi kobiet malgaskich, emanujących pierwotną, radosną
zmysłowość”. I jeszcze dorzucił między innymi, że „książka jest tak żywa i
plastycznie barwna, iż czyta się jak fascynującą powieść”. Takie dusery z tej

background image

strony to nie przelewki. Nawet sam bard sanacyjnego Olimpu, Juliusz Kaden-
Bandrowski, przejął się i kropnął w Gazecie Polskiej tęgi felieton, w którym
pasował mnie na urodzonego podróżnika i rasowego gawędziarza o rzadkim
instynkcie przykuwania uwagi czytelnika i o wielkiej bystrości psychologicznej.

Wiele lat później Wojciech Giełżyński, świetny i zadziorny reportażysta

Polski Ludowej dzisiejszych czasów, zachodził w głowę, co mnie tak ciągnęło na
Madagaskar i „co mnie tam tak radowało”, ale Wojciech ani rusz nie mógł się
połapać. Czy to było tak trudne dla dzisiejszego krytyka i takie zagadkowe?
„Płomienna miłość życia sprawia, że każda podróż żywiołowo raduje Fiedlera”,
pisał Kaden-Bandrowski po moim powrocie z Madagaskaru już przed trzydziestu
laty, ale to, rzecz prosta, nie docierało do Giełżyńskiego.

Więc wracając do mego pobytu na Madagaskarze, wyspa mocno i coraz

bardziej mnie przyciągała, gdy głębiej wnikałem w jej osobliwości. Był to
intrygujący szmat powierzchni ziemi jakby nie z naszego świata rodzony, jakby
nie tkwiący w dzisiejszej epoce, i w istocie zagadkowe było tu prawie wszystko:
roślinność, zwierzęta, ludzie, zamierzchła historia ziemi. Jeszcze ciągle
znajdowano na wyspie jaja-giganty epiornisa, wymarłego niedawno strusia-
olbrzyma, który przeszedł do legend Arabów jako straszliwy ptak Rok.

Wpadłem tu w dziwaczniejszą egzotykę, niż istniała w Amazonii, i

wszystko było jakieś romantyczniejsze, szczególnie ludzie urzekali swym
wdziękiem i dorodnością; byli frapujący i fantastyczni. Kobiety nie zawiodły.
Francuzi mieli rację. Malgaszki były wyjątkowo powabne. Ich zaborcza
kobiecość, obok której nie można było przejść obojętnie, stanowiła jakiś ważny,
wręcz kluczowy element w madagaskarskiej rzeczywistości. Była zmysłowym
spoiwem między przybyszem a niedocieczoną wyspą.

Moja przyjaźń z dwoma dziewczynami, z Velomody w Ambinanitelo, a

później z Kintaną z centralnego narodu Howów, okazała się wielkim przeżyciem
dla serca, duszy i ciała. Dzięki nim, poprzez ich czar i zmysłowość, odsłaniały mi
się tajemne rzeczy Madagaskaru i potrafiłem intensywniej wczuć się w to, co było
tu piękne, istotne i tak niezwykłe.

Druga książka z owej podróży po Madagaskarze, „Radosny ptak drongo",

dotyczyła mego pobytu w gorącej wsi Ambinanitelo, czarującym ustroniu na
północno-wschodnim wybrzeżu wyspy. Większą część rozdziałów zdążyłem
napisać jeszcze przed drugą wojną światową, więc, sam oczarowany ludźmi i
przyrodą, w opis swoich przeżyć hojnie i bez osłonek wkładałem całą soczystość,
urodę i wdzięk owych niezapomnianych tygodni w szczęśliwej dolinie.

Radosny ptak drongo" ukazał się w druku w Anglii podczas wojny w

polskim języku zarówno w osobnym wydaniu, jak w zbiorze pod tytułem „Żarliwa
wyspa Beniowskiego" (w roku 1944), a w angielskim wydaniu tuż po wojnie pod
tytułem: „The Madagascar I Love". Angielską krytykę miał nad wyraz pochlebną.
„Fiedler jest Polakiem i przyrodnikiem. Jaka szkoda, że jego poprzednie książki
podróżnicze wychodziły tylko w polskim języku; jego opisy są porywające. Umiał
wtargnąć »pod skórę« Malgaszów, w głąb ich duszy...” ―-pisały Illustrated

background image

London News, a czasopismo Western Mail tak się wyraziło: „Wybitny polski
pisarz, który wiele podróżował w celach studiów zoologicznych, jest najbardziej
bezpośrednim (dosłownie: bliskim ziemi ― down-to-earth) pisarzem i stworzył ze
swych doświadczeń o ludziach, kraju, florze i faunie Madagaskaru wyjątkowo
bogatą treść...”

Także polskie wydanie „Dronga'' przyjęto w Wielkiej Brytanii i w Ameryce

bardzo przychylnie, a Jan Lechoń w nowojorskim Tygodniku Polskim ze stycznia
1945 wpadł w zachwyt:

Ostatnia książka Arkadego Fiedlera jest jego nowym i

zupełnym triumfem. Fiedler w rodzinie poetów przyrody jest indywidualnością do
nikogo niepodobną. Jego współżycie z przyrodą ma coś tak zmysłowego, że
odnosi się wrażenie, iż pisarz przekracza tu granice, które dzieliły nawet Kiplinga
i Dygasińskiego od świata ich roślin i ich zwierząt... Jest Fiedler przede wszystkim
sobą, kiedy oddycha podzwrotnikowym powietrzem, kiedy brata się z
dziewczynami i zwierzętami, kiedy czuje pulsowanie soków w łodygach
egzotycznych kwiatów. Cudowna książka! Cudowny pisarz!...”

Radosny ptak drongo” był typową książką, wylęgłą z przedwojennych

nastrojów, książką przedwojennie rozpasaną, beztroską, sielankową i namiętną.
Tak też, z przedwojennych wychodząc pojęć i wyobrażeń, oceniali ją zarówno
angielscy krytycy, jak Lechoń.

Gdy w początkach 1946 Jerzy Borejsza, wówczas już prezes wydawnictwa

„Czytelnik", przybył z Warszawy do Londynu i tam się spotkaliśmy, musiałem mu
dać do druku w Polsce dwie przedwojenne książki „Ryby śpiewają w Ukajali” i
„Kanadę pachnącą żywicą”, i dwie wojenne, mianowicie „Dywizjon 303” i
„Dziękuję ci, kapitanie”.

--- A to co? ― zawołał Borejsza, widząc na moim stole ostatnie w

Anglii wydanie „Radosnego ptaka drongo”.

--- To?... Nie nadaje się!... ― burknąłem pod nosem.
Borejsza spojrzał na mnie ostro i podejrzliwie; był zaskoczony. Posądzał o

wyskoki politycznej natury.

--- Dlaczego nie nadaje się? ― zapytał niemile zdumiony.
--- Mam zastrzeżenia! Za wiele...
Gdy zawahałem się niepewny, jakich dobrać słów, on niemal wrzasnął:

i ― Za wiele czego? Polityki? . ― Za wiele grubego flirtu.

--- Flirtu? ― powtórzył z lekka osłupiały. Obawiał się czegoś gorszego.
--- Flirtu z dwoma naraz Malgaszkami. ― poprawiłem. Borejsza buchnął

wesołym śmiechem:

--- Czy to taka pornografia?
--- Ależ nie! Nic podobnego ― zapewniłem.
--- Więc biorę i basta! ― oświadczył i wrzucił egzemplarz „Radosnego

ptaka drongo” do swej teki. ― Dam to Przekrojowi. Jeśli chce, niech drukuje w
odcinkach!

Tak „Drongo” dostał się w 1946 do Polski Ludowej i jeszcze tego samego

roku zaczął pojawiać się w tygodniowych odcinkach Przekroju. Żywo napisana,

background image

rzęsista egzotyka na ogół podobała się czytelnikom, ale gdy w siódmym czy
ósmym odcinku doszło do swawolnych perypetii z dwoma dziewczynami,
siostrami Benaczehiną i Velomody, notabene narzuconymi mi w myśl panujących
zwyczajów przez życzliwą starszyznę wsi Ambinanitelo ― zaczął się w polskiej
krainie sądny dzień nad grzeszną głową autora i spadły ogromne gromy ze
wszystkich stron. Dostawałem w łeb zarówno od zgorszonych prałatów, jak i baty
od czerwonych purytanów. Należało do dobrego tonu, by „radosnemu drągalowi”
spuszczać manto przez długi jeszcze czas i wypominać mu sromotne baraszki w
Tygodnikach Powszechnych, Szpilkach czy gdzie indziej i nawet sympatyczny
Szymon Kobyliński (późniejszy kawaler tak samo jak i ja „Orderu Uśmiechu”) nie
mógł odmówić sobie przyjemności trzaśnięcia (w Szpilkach) w kark winowajcy.
Potem ucichło.

Gdy w kilka lat później, zachęcony przez Jerzego Putramenta, podjąłem

temat „Ambinanitela”, uzupełniłem „Dronga” i gdzie wypadało, obciąłem to, co
było zbędne i drażniło. A Benaczehinę usunąłem na bok. I tak powstała nowa
książka, „Gorąca wieś Ambinanitelo"”, jeden z bestsellerów w Polsce i za granicą.

VIII. TAHITI: SIELANKA

28. Między jedną wyspą a drugą

S

pod słońca Madagaskaru wyleciałem, przecinając ukośnie Afrykę, do

jesiennej Europy, a tu, w zaniepokojonym Paryżu, zastałem alarmy, napięte
twarze, półmobilizację. Ale owego października 1938 roku ludzie u góry jakoś na
razie jeszcze się dogadali i gdy przybyłem do Warszawy, była znowu pogoda.

Gorzej ze mną. Przeskok z wyspy tysiąca złotych owoców w mgły

nadwiślańskie dał się we znaki, chociaż zrazu nic nie zauważyłem. Mieszkałem
tym razem w Warszawie, nie w Poznaniu. Książki szły wciąż jak woda, honoraria
wpływały sowicie, nastroje dopisywały, otaczali mnie serdeczni ludzie, była
radość w duszy, byli przyjaciele, nie zawodziły przyjaciółki. Przygotowując pilnie
sprawozdanie o Madagaskarze dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
spotykałem się w kawiarniach najczęściej z postrzeloną Belą Gelbardową, tą
późniejszą Czajką, na kolacje zaś zapraszałem do baru hotelu Europejskiego
bliskich sercu przyjaciół.

Najwierniejszymi towarzyszami w tych tygodniach byli Witold Hulewicz i

jego żona; wieczorne spotkania nasze stawały się ucztą uśmiechniętego ducha i

background image

dobrych uczuć. Czasem brał w nich udział Zenek Kosidowski, który tak samo jak
Hulewicz zahaczył się w Warszawie o Polskie Radio. Czasem wpadał do nas
Tadeusz Przypkowski, ochoczy mag z Jędrzejowa, zaklinacz zegarów
słonecznych.

Ale w tych jesienno-zimowych dniach 1938 roku przyjacielem wyjątkowo

serdecznym i bliskim był Witold Hulewicz. Utalentowany jak jego dwóch
starszych braci, Jerzy i Bohdan, tyle że bardziej po ziemi chodził niż nieco
mistyczny teozof Jerzy, był Witold prozaikiem, poetą, autorem książek dla
młodzieży i wiele tłumaczył z niemieckiego języka. Zwłaszcza polubił poezję
Rainera Marii Rilkego, z którym osobiście się zaprzyjaźnił. Był także autorem
monografii o Beethovenie; pisał przeważnie pod pseudonimem Olwida. Piękne i
niezapomniane to były wieczory z nim, człowiekiem lotnego umysłu i z
poczuciem humoru, a przy tym o gołębiej dobroci i szlachetności ducha.

Jakim był patriotą (zresztą jak wszyscy z rodziny Hulewiczów) i jak

niezłomnego charakteru, dowiódł Witold w czasie drugiej wojny światowej. Całą
duszą oddany działalności konspiracyjnej, wydawał podziemne pismo Polska żyje
i gorącym uczuciem podnosił wielu rodaków na duchu.

W sierpniu 1940 roku hitlerowcy wykryli go i uwięzili w Pawiaku. Ale i za

kratami nie stracił kontaktu ze swą organizacją, nawet wciąż wysyłał przez
zaufanych łączników żarliwe artykuły do podziemnej prasy. Poddawano go
torturom, by wydał swych towarzyszy. Nie wydał. Przez wiele miesięcy bestialsko
katowany, słowa nie pisnął. To już nie było ludzkie ciało, lecz krwawe strzępy,
gdy go w czerwcu 1941 zamordowano. Krótki, wzruszający list pożegnalny,
przesłany grypsem tuż przed śmiercią do swej matki i córki, jest przejmującym
dokumentem z owych czasów i ujawnia, jakiej klasy bohaterem był Witold
Hulewicz.

Tym bardziej zdumiewa, że tuż po wojnie w polskim czasopiśmie w Anglii

wydrukowano złośliwy pamflet pióra Ksawerego Pruszyńskiego, wytykający
rzekomą małość ducha Witolda Hulewicza. Diabli wiedzą, co Ksawerego ukąsiło.
Napaść była chybiona, a wyrządzała równą krzywdę atakowanemu, jak
atakującemu.

Ów bar „Europejski”, w którym się spotykaliśmy owej jesieni 1938 roku,

przyciągał wtedy ludzi pióra, pędzla i teatru i miał niesamowitą sensację: przy
samym barze, na wysokim stołku amerykańskim, siedział co wieczór godzinami,
plecami do sali odwrócony, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, od lat zamilkły bard
Młodej Polski. Siedział zawsze samotny, nieuleczalnie zamroczony, z nikim nie
rozmawiający, głucho patetyczny. Zabytek dawnej wielkości i ludzkiego
dramatu. Budził współczucie, ale nikt nie wiedział, jak mu pomóc; nikt nie mógł
pomóc.

W tych tygodniach raz po raz widywałem się z Bogdanem Kreczmerem,

miłym towarzyszem wyprawy madagaskarskiej, a obecnie znowu pracownikiem
Państwowego Muzeum Zoologicznego w Warszawie. Opowiadał mi Bogdan swe
przeżycia w ostatnim okresie pobytu na Wielkiej Wyspie, kiedy to z dala ode mnie

background image

przebywał na zachodnim wybrzeżu i tam w okolicach portu Madzunga, na
obszarach szczepu Sakalawów, pod opieką serdecznego naszego przyjaciela
Hieronima Obsta, zbierał drobną faunę słodkowodną. Przy tej sposobności uwikłał
się w siarczyste tarapaty miłosne z gorącą Sakalawką, śliczną zazdrośnicą.
Poczciwy przyrodnik okrutnie zadurzył się w jurnej dziewoi, a ona jeszcze
bardziej w nim, i gdy nadeszła wkrótce chwila rozstania i jego wyjazdu do Polski,
brązowa wyderka po prostu rzuciła na niego klątwę. I wtedy stała się rzecz
nieoczekiwana: Bogdan, zamiast obrócić bzdury cholerciątka w żart, wziął je
sobie tak do serca, że w Polsce popadł w niedorzeczną melancholię i nie mógł
wykaraskać się spod jej wpływu. Nieszczęścia urojone czy prawdziwe, jakie go w
tych latach nawiedzały, kładł wszystkie na karb owej miłosnej klątwy i nie dało
się wybić mu tego z głowy. Sceptyku Wojciechu Giełżyński, dziwny ten
Madagaskar, prawda? Chyba tak: dziwny, tajemniczy i diabelnie przyciągający!

Dzięki Kreczmerowi poznałem zapalonego etnografa Aleksandra

Godlewskiego, którego także urzekł zachwyt dla brązowych ludzi, ale w innych
rejonach globu, w Polinezji. Jego uwielbienie było nad wyraz twórcze i rzeczowe.
Miły etnograf przebywał przed rokiem na Tahiti i wrócił stamtąd oczarowany
wszystkim, czego doświadczył na Pacyfiku: przyrodą, klimatem, a przede
wszystkim Tahitańczykami i bogatą ich historią. W mrocznych dniach polskiego
listopada snuł przed nami obrazy słonecznej wyspy i beztroskich jej mieszkańców,
a przed moją wyobraźnią stawał od nowa ubóstwiany malarz Paul Gauguin,
którego uroczej książki „Noa Noa" nie zapominałem. W czasie tych tahitańskich
opowiadań błyszczały źrenice przejętemu narratorowi, a nam, Bogdanowi
Kreczmerowi i mnie, błoga wizja mórz południowych i szczęśliwych wysp
napełniała oczy i duszę.

Tej jesieni 1938 mniej błogo było w Europie. Z niedowierzaniem i

osłupieniem przyjmowaliśmy wiadomości rosnącej za zachodnią granicą burzy,
jaką wszczynały bojówki hitlerowskie. Rosły tam fale antysemityzmu i coraz
częściej przybywali do nas uchodźcy, wypędzeni brutalnie z Niemiec.

Pewnego dnia Bela przyprowadziła do kawiarni mężczyznę, żydowskiego

kupca z Dusseldorfu. Przed kilkoma dniami uciekł on do Polski, ledwo uchodząc z
ż

yciem po zdemolowaniu jego sklepiku przez hitlerowską bojówkę. Mówił tylko

po niemiecku. Okazywaliśmy mu wiele szczerego współczucia. Gdy uchodźca
rozgrzał się kawą i koniakiem, naszedł go nastrój osobliwej tkliwości i ku
naszemu zdumieniu gość zaczął z żalem wspominać przyjemny, luby kraj
hitlerowców, jaki musiał opuścić.

Nie dowierzaliśmy własnym uszom, a Bela okropnie wytrzeszczyła na

niego oczy i niemal wrzasnęła:

--- Bist du verriickt?
Uchodźca nie zwracając uwagi na jej zgorszenie, uparcie z przekonaniem

bronił swego zdania:

--- To naprawdę dobry, serdeczny kraj, i ludzie dobrzy, tylko ci ludzie

może teraz...

background image

Beli zanosiło się na łzy.
--- Mensch, du bist verriickt! ― zajęczała.
--- Nie, Belu! ― on obstawał rzewnie przy swoim. ― Tam rzeczywiście

dobrze ludziom żyć!... Tam można być szczęśliwym, gdyby...

Bela już nie miała słów. Dała za wygraną. Przeszliśmy szybko na inny

temat rozmowy. Mieliśmy piołun w ustach, że nawet mocna kawa ledwo nam
pomogła. Oto na chwilę rąbek zawiłości tego świata i jego pojęć odsłaniał się
jeszcze na długo przed właściwą dróle de guerre.

W połowie listopada ukończyłem raport o Madagaskarze. Ministerstwo

Spraw Zagranicznych wyznaczyło potkanie z kilkunastoma biegłymi urzędnikami
i specami od spraw emigracji, którym przeczytałem sprawozdanie. Jakkolwiek
zadawałem cios wybujałym planom emigracyjnym Lepeckiego co do
Madagaskaru, a na owym zebraniu większość obecnych była jego poplecznikami i
kumplami, nie doszło do zbyt drastycznych ataków na mnie. Może ten i ów
obruszał się z cicha na moje krytyczne stanowisko, ale spięć nie było: sprawa
emigracji na Madagaskar wywietrzała naszym czynnikom z głowy.
Przypisywałem to ogólnej sytuacji politycznej w Europie, ale któryś z rzeczników
MSZ wyprowadził mnie z błędu: sprawa Madagaskaru, jak tyle innych problemów
u nas, rozeszła się bezwładnie po kościach i umarła naturalną śmiercią słomianego
ognia, a co do sytuacji politycznej w Europie, to ho ho! niechby ktoś chciał nas
zaatakować! Oberwałby guza: nigdy nie byliśmy militarnie tak silni jak obecnie!

zapewniał mnie kompetentny znawca tych spraw z MSZ-tu. Wdzięczny, jakże

chętnie mu wierzyłem.

W tym mniej więcej czasie, jeszcze w listopadzie, zaczęło coś psuć się z

moim zdrowiem: coraz częstsze okresy apatii przeplatały się z nalotami
nienaturalnego znużenia; łatwo urywały mi się myśli, jak gdyby krew nie
dochodziła do mózgu; zimno mi było i nieprzytulnie na świecie; dopiero wypicie
kieliszka wódki usuwało w mig zmęczenie i sztuczny bodziec przywracał
normalny humor i samopoczucie. Równocześnie działy się historie z zębami:
miękły mi dziąsła, jak gdyby wszystkie zęby chciały wypadać. Zagrzebany do
głębi w załatwianiu bieżących spraw, zrazu mało zwracałem uwagi na te
dolegliwości, aż heca z zębami wyraźnie zakłóciła mój spokój. Poszedłem do
najlepszej wówczas dentystki w Warszawie, a ta niemal na pierwsze spojrzenie
znalazła diabła i zaraz chwyciła go za rogi: szkorbut, awitaminoza. W jesiennej
Polsce zabrakło mi słońca i należytych owoców po ich nadmiarze i nadmiarze
słońca na Madagaskarze. Leczenie zębów trwało pełne dwa miesiące i
doprowadziło je jako tako do porządku, natomiast trudniej było uporać się z
zaawansowanym szkorbutem. Pomimo lekarstw i pochłaniała masy owoców,
niedomaganie tylko powoli ustępowało, a że wówczas cały świat stał mi otworem,
w Polsce zaś już niewiele pozostało spraw do załatwienia, niemal z chwilą
pojawienia się szkorbutu powziąłem decyzję szybkiego wyruszenia tam, gdzie
najlepiej mogłem go wyleczyć: na Tahiti.

Oczywiście: na Tahiti. Przecież od lat chłopięcych postać fantastycznego

background image

romantyka, Gauguina, tak związanego z daleką wyspą, niewymownie mnie
pasjonowała. Więc teraz owej jesieni w Warszawie czujnym uchem wchłaniałem
opowiadania przyjaznego Godlewskiego i napawałem się całym urokiem jego
Tahiti, tak ponętnie a przekonywająco przedstawionego. Szkorbut zjawił się tylko
jak dopełnienie ostatecznej decyzji.

Lecz zanim wyjechałem, należało załatwić sprawę przywiezionych z

Madagaskaru zbiorów zoologicznych. Postanowiłem je odstąpić Państwowemu
Muzeum Zoologicznemu, a otrzymaną ze sprzedaży sumę całkowicie darować
Bogdanowi Kreczmerowi. Przyrodnik zasługiwał na to, bo walnie przyczynił się
do zdobycia tych materiałów, a będąc biedny jak mysz kościelna, potrzebował
grosiwa jak kania dżdżu. Nieść mu pomoc wydało mi się koleżeńską powinnością.

Jak z zachowanej z tych czasów korespondencji z Państwowym Muzeum

Zoologicznym wynika, przywieźliśmy z Madagaskaru blisko 30 000 owadów
suchych oraz przeszło 210 butelek przeważnie z owadami wodnymi, za co
Muzeum po obejrzeniu zbiorów przez swych rzeczoznawców zaproponowało mi
sumę 3000 złotych. Ponieważ wkrótce wyjechałem z Polski, poprosiłem
Kreczmera o doprowadzenie transakcji do końca. Towarzysz mój dostarczył
Muzeum wszystkie zbiory, ale nic nie dostał za nie. Biurokratyczne załatwianie
sprawy trwało całymi miesiącami, a potem wybuchła wojna i sprawa spaliła na
panewce. W czasie wojny i potem większość zbiorów tajemniczo się ulotniła jak
kamfora. Jak po wojnie stwierdziłem, część ich znalazła się nawet w Poznaniu.

Mieszkając w Warszawie, a zdobywając moc forsy za książki, uważałem za

mój miły obowiązek, by wszystkich przyjaciół i dobrych znajomych z Poznania,
przybywających do stolicy,, zawsze hojnie ugościć. Często powstawał przy tym
dosadny nastrój rabelaisowski, rodziły się wesołe kawały, była wesołość i snuł się
groteskowy humor.

Siedząc pewnego dnia samotnie w warszawskiej restauracji, ujrzałem

Wacława Dziabaszewskiego, jak wiadomo, przyjaciela jeszcze z czasów
Hulewiczowskiego „Zdroju". Przyszedł do lokalu w towarzystwie kilku mężczyzn,
jego kolegów inżynierów (on sam był wtedy właścicielem w Poznaniu nielichej
fabryki miedzianych urządzeń dla gorzelni) i niezawodnie zaproszonych przez
niego gości. Nie zobaczył mnie, a ja chciałem zobaczyć osłupienie na jego
facjacie. Więc gdy przybysze powoli się rozsiadali, kazałem pośpiesznie
przywołać ich kelnera i poprosiłem go, by na mój rachunek zaniósł do ich stołu
jak najszybciej dwie butelki wyborowej i dwa potężne półmiski przednich
kanapek. Kawał się udał. Wacław nie tylko zbaraniał na widok przynoszonych
smakołyków i wódki, ale wyraźnie się przeraził. Chciał już fuknąć na kelnera za
naciąganie gości, gdy ten wskazał palcem w moją stronę. Trudno opisać nowe
osłupienie przyjaciela, a zaraz potem jego radosny uśmiech, gdy ujrzał mnie z
podniesionym w ręce kieliszkiem, skierowanym w jego stronę.

W owych miesiącach serdecznie zaprzyjaźniłem się z Zofią Stryjeńska,

zachwycony nią i jako człowiekiem, i jako artystką, a jej stylizowane kompozycje
ludowe, tryskające żywiołowym humorem i radością bytu, budziły mój niegasnący

background image

zachwyt. Zwłaszcza podziwiałem jej urocze freski; widziane na ścianach baru i
salonu któregoś z naszych przedwojennych transatlantyków, bodaj czy nie MS
„Piłsudskiego”.

Robiliśmy sobie swawolne kawały. Na krótko przed moim wyjazdem

Stryjeńska przysłała mi butelkę oryginalnej benedyktynki z życzeniem, bym
„wypił ją na Tahiti z pierwszą ładną Tahitanką, do której zapałam afektem”. Ale
tak się złożyło, że gdy odwiedził mnie Bogdan Kreczmer, a ja nie miałem czym go
poczęstować, otworzyliśmy butelczynę i na pomyślność podróży łyknęliśmy.
Szok: była to rycyna! W zamian zemściłem się szlachetnie, posyłając Stryjeńskiej
pęk bananów, i tylko z prośbą na wizytówce, by je z apetytem zjadła.

Rozstając się w Poznaniu z Andrą, zabezpieczyłem jej w banku utrzymanie

na dwa lata, przekonany, że przed upływem tego czasu powrócę do Polski.
Miałem wielu przyjaciół. Żegnali mnie, gdy z Polski wyjeżdżałem 15 marca
pociągiem międzynarodowym. W czasie krótkiego postoju na dworcu berlińskim
doszła mnie wiadomość o wkroczeniu wojsk niemieckich do Czechosłowacji.
Umundurowane typy nerwowo biegały wzdłuż pociągu i badawczo przyglądały
się podróżnym.

Papiery miałem w porządku, bilety aż na Tahiti.
--- Verdammt, to bardzo daleko! ― zdumiał się facet w służbowej czapce i

był jak gdyby rozczarowany, że mu się tak daleko wymykam.

--- Tak, to daleko! ― przyznałem mu z uśmiechem.

29. Cudaczne, cudowne Tahiti

W

yjeżdżając na Tahiti, dobrze sobie uświadamiałem, dokąd mnie niosło:

nie tylko na nikły punkcik geograficzny na Oceanie Spokojnym, najbardziej od
nas oddalony; nie tylko na wyspowe ziarenko maczku wśród ogromu mórz, ale
także na jakiś gigant popularności i sławy, na niedościgłą wedettę słynnego raju na
ziemi. Od stu siedemdziesięciu lat, od chwili odkrycia wyspy przez Anglików i
Francuzów, zwłaszcza Francuzów, nieustannie rosła jej chwała aż do ostatnich
dni, chwała krajobrazu, klimatu i kobiet. Tahitanki odgrywały w tej glorii główną
rolę, im skrupulatni pedanci wśród lowelasów przypisywali całe 75 procent
(soixante quinze) siły atrakcyjnej wyspy, a tylko 25 procent przypadało na resztę,
to jest wyjątkowy przepych krajobrazu i powab klimatu.

W okresie, gdy wybierałem się na Pacyfik, Tahiti stało u szczytu swej

chwały, było na całym świecie w modzie. Sprawił to wielotysięczny legion
opętanych zapaleńców, którzy z talentem czy bez talentu przelewali swój zachwyt
na papier, a wśród nich takie pióra jak Melville, Pierre Loti, Jack London, Rupert

background image

Brook, Robert L. Stevenson, Somerset Maugham, nawet malarz Henri Matisse.
Ż

ycie i obrazy innego malarza, Paula Gauguina, dodawały ostatecznego blasku

wyspie, a kilka świetnych filmów jak „Bunt na Bounty”, „Białe Żagle” czy
„Tabu”, rozsiewały wśród najszerszych mas piękno czarodziejskiego Tahiti.
Ś

liczna Reri, bohaterka filmu „Tabu”, zawędrowała przed paru laty nawet do

Polski i tu swym tahitańskim tańcem, urokiem i śpiewem siała spustoszenie u
kochliwych czcicieli.

Wśród monotonnego turkotu pociągu, a później łagodnych kołysań statku,

wybiegałem rozbudzoną fantazją ku Pacyfikowi, lecz także cofałem się myślą w
ubiegłe wieki, kiedy odkrywano szczęśliwe wyspy na dalekich oceanach. Przed
każdym nawigatorem stawało w owe dawne czasy ważkie pytanie, jak go tubylcy
przyjmą i czy dostanie u nich świeżej wody i owoców, od których zależało często
dalsze jego życie; ale choć liczne były wybrzeża wszystkich mórz, nikt nigdzie na
całym świecie nie doznawał tak gorącego przyjęcia jak na Tahiti.

Na początku było ich trzech dziarskich kapitanów, mężów o sławnych już

wtedy nazwiskach, Samuel Wallis, James Cook i Louis Antoine de Bougainville,
dwóch Anglików i jeden Francuz. Oni to w odkrywczych wyprawach, w drugiej
połowie XVIII wieku, począwszy od 1767 roku, niezależnie od siebie, kolejno rok
po roku lądowali na Tahiti i rozpływali się w zachwytach, Anglicy z uczuciem
paniki i purytańskiej obłudy, Francuz otwarcie i śmiało, z ubawieniem i galijskim
ferworem.

Pierwszy z nich, Wallis, popadł w piekielne tarapaty regulaminowo-

sercowe. Był przecież wzorowym służbistą, rygorystycznie wychowanym w
najlepszych tradycjach angielskiej marynarki. Więc jako taki najpierw łupnął
kartaczami z armat do brązowych wioślarzy, podpływających, jak mu się zdawało,
w złych zamiarach, bo z nagimi dziewkami na łodziach Następnie zacharapczył
wyspę ówczesnym prawem kaduka dla Anglii i nazwał ją wyspą króla Jerzego.

Połowa załogi była chora na szkorbut, więc musiał ją wyładować dla

leczenia na ląd, a tu słodka ognistość dziewcząt w mig przywróciła wszystkim
zdrowie. Rozniosło się na okręcie, że za jeden gwóźdź można było zaznać nieba,
dostać nawet bez gwoździa uroczą dziewczynę i owoców, ile dusza zapragnie,
więc marynarze zapomnieli, że są Anglikami, poszaleli, rozwydrzyli się.
Wszystkie gwoździe z belek wyrywali i pędzili na ląd. Nawet tego nie
potrzebowali: radosne nimfy wdzierały się same na pokład. Ciężkie kary musiał
wymierzać Wallis swym ludziom, by przywrócić jako tako dyscyplinę i poskromić
opętanie załogi.

Ale miodowe kłopoty nie ominęły i jego samego, Wallisa. Oto królowa

doliny, przy której okręt lądował, niejaka Poorea, rozgorzała do niego
płomiennym żarem i kapitan nie mógł się jej oprzeć, musiał ulec jej wdziękom.
Ba, obydwoje zapałali ku sobie takim afektem, że gdy po miesiącu nadszedł dzień
rozstania, królowa nie chciała wyjść z jego kabiny i musieli ją przemocą wynosić
z okrętu. Ona wniebogłosy darła się i spazmowała, więc i on, kapitan, jak bóbr się
rozpłakał z rzewności.

background image

Była to scena na miarę tytanów, jakby z wielkiej opery wyjęta, może opery

buffo, ale kapitanowi srogą cenę za nią zapłacić przyszło. Służbisty poczciwiec i
pedant skrupulatnie zapisywał do dziennika okrętowego wszystko, co zaszło na
pokładzie, także i te płacze, więc gdy po jego powrocie do Anglii dowiedziano się
o jego łzach, Wallis stał się pośmiewiskiem całego Londynu. Pewien człowiek
Izby Lordów nie omieszkał wystąpić z interpelacją do Admiralicji, co się dzieje i
do czego dojdzie wsławiona Marynarka Angielska, skoro jej kapitanowie ronią
łezki przy pożegnaniach starych czarnych paniuś i stają się beksami.

To wystarczyło, by zwichnąć karierę Wallisowi raz na zawsze.
Bougainville, który w rok później zawitał na wody Tahiti, nie był obłudny,

nic nie ukrywał; kulturalny światowiec salonów francuskich nie myślał nakładać
sobie listka figowego. Wykształcony, jasnym władający piórem, dał ludzkości tak
ś

wietne i przekonywające opisy tego, czego doznał, że one to przeszły do historii i

raz na zawsze, aż po dzień dzisiejszy, utrwaliły sławę Tahiti.

W miarę zbliżania się statku do lądu wyspiarze otoczyli nas na łodziach ―

pisał w swej »Podróży dokoła ziemi«. ― Wszyscy zbliżając się wołali tayo, co
znaczy: przyjaciel. Na pirogach było także pełno kobiet, których piękno twarzy nie
ustępowało urodzie Europejek, a wyspiarki doskonalszą harmonią ciała górowały
nad naszymi kobietami. Większość tych rusałek była naga i z prostotą ducha
niedwuznacznie gestami dawała nam do zrozumienia, o co chodzi, aż nas to
ż

enowało. Mężczyźni, bardziej bezpośredni, zachęcali nas, by wybrać sobie

dziewczynę i iść z nią na ląd. Suszyłem sobie głowę, jak tu wobec takiej pokusy
będę mógł utrzymać przy pracy na statkach 400 młodych Francuzów, którzy od
pół roku nie widzieli kobiet? Jedna z młodych dziewczyn wdarła się zuchwale na
pokład i stanęła nad windą okrętową. Zrzuciła z siebie przyodziewek i ujrzeliśmy
istną Wenus o boskich kształtach. Marynarze i żołnierze pchali się ku niej!...
Nieocenioną zaletą wyspy jest zupełny brak wstrętnych owadów, tak licznych w
innych krajach tropikalnych, i także brak jadowitych czy niebezpiecznych
zwierząt... Chaty ich nie mają ścian, są otwarte na wszystkie strony; można
dowolnie wchodzić i wychodzić. Każdy bez pytania zrywa sobie owoce, na jakie
ma ochotę, taki jest nadmiar owoców; i również ryb. Wyspiarze przyzwyczajeni
tylko do picia wody, nie znoszą nawet zapachu wina... Są nad wyraz gościnni,
lubią miłość, muzykę i tańce...”

Gdy książka Bougainville'a ukazała się wkrótce po jego powrocie do

Francji, wywołała niebywałe wrażenie. Oto teorie Jeana Jacquesa Rousseau o
dobroci i szczęściu prostego człowieka natury, o tym „dobrym dzikim”,
znajdowały swe realne potwierdzenie na wyspie Morza Południowego. Co miało
cechy utopii, którą Rousseau rzucał dotychczas w pustkę, temu Bougainville nadał
empiryczne uzasadnienie i wyznaczył miejsce owego raju na naszej planecie:
Tahiti. Francuscy encyklopedyści, a szczególnie Denis Diderot, mogli umocnić
podwaliny swej filozofii przyrody, Diderot zaś przybił to rozprawą
o „Uzupełnieniu podróży Bougainville'a”. Była to podróż ważna i bogata w
skutki.

background image

James Cook, najsłynniejszy z żeglarzy XVIII wieku, nieustraszony

odkrywca, genialny samouk, bystry obserwator, a przy tym mąż wielkiego serca i
wrażliwości. W rok po Bougainville'u rzucił kotwicę u brzegów Tahiti w
towarzystwie wybitnego uczonego, doktora Banksa, członka elitarnego Royal
Society, i jego znakomitych kolegów. Cook, uwieczniający swe podróże w
ś

wietnym dziele, pisanym kapitalnie jasnym stylem, potwierdził wszelkie

spostrzeżenia, dokonane na Tahiti przez jego dwóch poprzedników, mianowicie,
ż

e to wyjątkowo piękna wyspa i wyjątkowo uroczy mieszkańcy. Ale chociaż był

on rzetelnym i szanującym się Anglikiem, człowiekiem bez skazy, to jednak z
przyjemnością ledwo ukrywaną obserwował objawy wybujałego temperamentu
Tahitanek i nie szczędził słów, by opisać sceny, które będą podniecały wyobraźnię
wielu po nim pokoleń Anglików:

,,...Po odejściu wodzów zajęliśmy się sprawą kobiet. Na każdym kroku

okazywały nam we wsi czułość wszelkiego rodzaju i tylko od nas zależało, by
skorzystać z ich usług. One same nie miały żadnych zastrzeżeń. Jakkolwiek chaty
bez ścian były otwarte na wszystkie strony, kokietki kładły się na matach i
pokazywały marynarzom, by położyli się obok nich. Najwidoczniej nie
przeszkadzało im, że inni mogli to widzieć. W chacie wodza Tubarai Tamaide
jedna z jego żon, Tomio imieniem, obsypywała pana Banksa szczególnymi
względami, ale on wolał robić słodkie oczko do młodziutkiej, bardzo ładnej
zalotnicy, pomimo że Tomio podsuwała mu mleko kokosowe i inne łakocie...”

Z relacji Cooka wynika, że ów uczony Mister Banks był jakimś

wyjątkowym Anglikiem, trochę romantykiem, trochę kogutem. Zainteresował się
ż

ywo byłą królową jednej z dolin, Obereą, która, chociaż miała już trzydzieści

kilka lat, wciąż rzucała się w oczy niezwykłą urodą. Wytworna niewiasta miała
cerę jasną i była wspaniale zbudowana, a oczy jej wyrażały uczucie i rozum. Raz
Mister Banks naszedł ją leżącą w uściskach z młodszym od niej o kilkanaście lat
tahitańskim absztyfikantem, ale to poza zazdrosnym Banksem nikogo nie
gorszyło.

Któregoś z następnych dni ― pisze Cook ― złożyliśmy wizytę wodzowi

Tutahah. Było nas sześciu, a u gospodarza zastaliśmy tyle gości, że krucho
zapowiadało się z naszym noclegiem. Mister Banks miał szczęście, bo Oberea
zaprosiła go na noc do siebie i obydwoje rychło nas pożegnali na dobranoc.
Gorąco było i on rozebrał się, a Oberea uspokoiła go co do odzieży, zapewniając,
ż

e będzie czuwała. Ale nie upilnowała i Mister Banksowi wykradziono tej nocy

surdut, kamizelkę, dwa pistolety, rożek na proch i kilka innych przedmiotów.
Zostawiono mu tylko pantalony i w nich uczony do nas przybył, a my, rozbawieni,
pocieszaliśmy go...”

Tak trzech nieustraszonych żeglarzy niemal równocześnie, bo rok po roku,

odkrywało najbardziej kuszącą wyspę i chwaliło jej piękno i mieszkańców; a że
dwóch z nich było wybornymi narratorami i dobrze pisało, trzeci zaś także
próbował unieśmiertelnić swe przeżycia na piśmie w dzienniku okrętowym, ku
swej zgubie ― sława Tahiti poszła na cały świat. Co prawda utopia „dobrego

background image

dzikusa”, którą wymarzył Rousseau, pozostała utopią, bo dzikus nie okazał się
takim idealnym aniołem, ale ząb czasu nie zdołał zniszczyć ani uroku Tahiti, ani
szałowej zalotności Tahitanek.

Rozpasanie wyspiarzy próbowali ujarzmić misjonarze, zwłaszcza

protestanccy, jednak bez skutku; przegrali z uroczymi kobieciątkami. Bo hoże
dziewoje traktowały życie i tamto wszystko jak boską zabawę, w której można
było dokazywać i swawolić tańcząc i śpiewając, i dużo, dużo się śmiać.
Pastorowie chcieli wytępić korzenie zła i śmiech, ale nie wyszło. Sięgali zbyt
głęboko, zbyt ponuro i poważnie, a korzenie Tahitan leżały płytko, tuż pod
powierzchnią: składały się z wesołości, naskórkowej erotyki, beztroskiej pustoty.

30. „Jak się masz, stary byku!”

Z

bliżając się do Tahiti na statku „Sagittaire", miałem plan pracy mniej

więcej jasny: najpierw dokończyć rozpoczętą już w Europie książkę o
madagaskarskim „radosnym ptaku drongo”, a potem dopiero zabrać się do samego
Tahiti. Praca prawie na dwa lata. Wobec istniejących już przeszło tysiąca czy iluś
tam książek na temat tej wyspy, i to książek napisanych także przez
najprzedniejszych autorów świata, ujęcie czegoś oryginalnego nie było łatwą
sprawą. Należało wystrzegać się utartego szablonu, ogranych podziwów i
uniesień, i na te piękne cuda, tak już oklepane, znaleźć inne spojrzenie niż
dotychczas. Diablo trudne zadanie.

Z mocnym postanowieniem, by nie dać się porwać baranim zachwytom,

przemierzałem przez blisko trzy tygodnie Pacyfik, fantastycznie pusty na całej
przestrzeni, i pod koniec maja ujrzeliśmy przedsionek Tahiti: koralowe wyspy
Tuamotu. Wiedziałem, że są śmiesznie niskie i wyglądają na groteskę, bo jak
gdyby palmy kokosowe wyrastały wprost z samej powierzchni morza. Wiedziałem
to, a jednak dziwiło.

Przeszło dobę później podpływaliśmy do celu. Okazały widok

wynurzającego się z oceanu Tahiti, właściwie jednego masywu górskiego z
potężną górą pośrodku, w istocie urzekał. Tonący w chmurach szczyt, obrośnięte
bujną puszczą stoki, falbanka filigranowych palm kokosowych, otaczająca całą
wyspę na samym dole nad brzegiem morza ― ów niezapomniany widok
prowokował wszystkich lub prawie wszystkich zbliżających się podróżnych do
chwytania za pióro i opisania wspaniałej scenerii. Widowisko było w istocie
wspaniałe.

Ale mną owładnęło jeszcze inne wzruszenie: czar sławy tego ustronia.

Przecież to była maleńka tylko plamka na bezmiarze mórz, zagubiony w otchłani

background image

punkcik świata, drobna garstka ludzi w porównaniu z milionami mieszkańców
naszego globu, jakaś ich setna część promila, a jednak magiczny zaułek oczarował
cały świat, umiał narzucić dalekim ludziom marzeniao swym wdzięku. Tysiąc
płochych dziewuszek i kilkadziesiąt tysięcy wysmukłych palm kokosowych
nabrały tu wyjątkowego znaczenia i weszły do światowej literatury.

W kilka godzin po ujrzeniu Tahiti „Sagittaire" wpłynął do zacisznego portu

Papeete, po przebrnięciu przez cieśninę między dwoma rafami koralowymi.
Miasteczko, przylegające tuż do portu, było stolicą owych rajskich wysp i miało
chyba nie więcej niż 2000 brązowych mieszkańców. Na nabrzeżu zgromadziło się
pół miasta, by powitać statek z Europy. Przeważały kobiety w pareach, białych
perkalach w wielkie czerwone lub niebieskie kwiaty. Wszyscy, którzy stali tam na
dole, mieli fetony z pachnących gardenii, przerzucone przez szyję.

Podniecony tłum oczekiwał w wesołym nastroju przycumowania parowca.

Był to piękny zwyczaj, panujący tu od niepamiętnych pokoleń, gdy wyspa zawsze
radośnie witała przybyszów zza morza. Wszyscy na lądzie ogarniali podnieconym
wzrokiem nasz pokład, a szczególnie dziewczyny były rozochocone. Wśród
obcych wypatrywały swych przyszłych amantów. Niewątpliwie podobne nastroje,
choć bardziej żywiołowe i niepowściągliwe, wywoływało przybycie ongiś statków
Wallisa, Bougainville'a i Cooka.

Uśmiechnięty biały żandarm ledwo rzucił pobieżne spojrzenie na paszport.

Szybko położył pieczątkę i sprawa była załatwiona: eden stał przede mną
otworem. Zostawiając na razie walizki na statku, zszedłem na ląd i skierowałem
się ku niedalekiemu bistro, by napić się lemoniady. W pół drogi ktoś mnie z tyłu
dopędził i uderzając mnie w plecy, przyjaźnie powitał kobiecym głosem ― po
polsku.

--- Jak się masz, stary byku!
Osłupiały, gwałtownie się odwróciłem. Trzy Tahitanki, tłumiąc śmiech,

serdecznie szczerzyły do mnie zęby, a najstarsza z nich, ta, która uderzyła mnie
wesoło w plecy, odezwała się:

--- Mówili na statku, że ty Polak. Czy Polak?
Wreszcie odzyskałem mowę. Zacząłem się domyślać. Nie odpowiedziałem

na jej pytanie, lecz sam zapytałem, oczywiście po polsku:

--- Czy pani, przepraszam!... Czy ty jesteś Reri?
--- Aha! ― potwierdziła, a ja, wzruszony, uścisnąłem jej rękę i także ręce

tym dwóm innym rozkosznym dzierlatkom.

--- Daj buzi! ― zaśmiała się Reri, chwyciła mnie za głowę i pocałowała w

usta.

Obezwładniła mnie fala radości; zaproponowałem im drinka.
--- Czy pijecie? ― zapytałem Reri, wskazując wzrokiem na owe dwie

młódki. ― Czy pijecie whisky?

--- I jak jeszcze! ― odrzekła Reri i wszystkie trzy wybuchły serdecznym

ś

miechem, gdy Reri przetłumaczyła towarzyszkom moje wątpliwości.

--- Więc okay, idziemy do bistro! ― zawołałem już po francusku z

background image

amerykańska.

Tak wkroczyłem w ten cudaczny, cudowny świat wyspy Tahiti.

31. „L'esprit de Tahiti”

W

raz ze mną wylądowało ze statku chyba trzystu rozanielonych

pasażerów z Europy (w tym znikoma tylko ilość pasażerek) i cała radośnie
rozwydrzona kompania, nieposkromiona i rozhukana, rzuciła się na Papeete jak
zgraja piratów z komicznej opery. Tak działo się za każdym razem, mniej więcej
co dwa tygodnie, gdy przybywał francuski statek z Europy lub amerykański z San
Francisco: przybysze od stu kilkudziesięciu lat wiedzieli, czego tu oczekiwać, a
Tahitanki tak samo z radością wiedziały, czego tamci od nich się spodziewali.

Reri miała od kilku tygodni swego Anglika i po półgodzinnym ze mną

pobycie musiała iść do niego. Ale zanim się pożegnaliśmy, zarzuciła mi na szyję
swój wieniec utkany z białych kwiatów gardenii, owych opiewanych tiarę Tahiti.
Kwiaty wydawały fantastycznie silny i przyjemny zapach.

Tego dnia, gdy Papeete piło, tańczyło, szalało, trzymaliśmy się razem, ja i

Charles Pissarro, z którym się zaprzyjaźniłem na statku. Był z zawodu
bankowcem w Paryżu, ale jako potomek wielkiego Kamila Pissarro przejął po
malarzu sposób patrzenia na świat okiem artysty. Lubił, zdaje się, chłopców, a
bardzo nie lubił Hitlera, więc mając w żyłach część krwi semickiej, a inteligentnie
przewidując dalsze losy Europy, wolał zawczasu usunąć się jak najdalej od
Francji. Jechał jak ja na Tahiti na dłuższy okres, na rok, może na dwa.

Po moim pożegnaniu się z Reri Pissarro i ja wyszukaliśmy wspólny pokój

w miłym hoteliku tuż obok przystani i sprowadziwszy na ląd nasz bagaż,
mogliśmy wreszcie swobodniej odetchnąć. Właściciela hotelu nie było,
zastępowała go młoda Tahitanka, mówiąca kiepsko po francusku, ale
wystarczająco, by wskazać nam pokój i wręczyć klucz.

--- Gdzie można się dziś zabawić? ― spytałem jej.

Partout ― wszędzie! ― odpowiedziała.

--- Ale gdzie najlepiej, gdzie najładniej? ― nalegałem.
--- W „La Fayette"...
Był to nocny lokal o kilka kilometrów od miasta oddalony, nad samym

morzem.

Dziewczyna miała około dwudziestu lat, była ładna, choć, jak na Tahitankę,

trochę zbyt poważna i wcale nie zalotna. Podziwiałem jasny brąz jej cery i długie,
czarne włosy, wspaniale opadające jej na ramiona.

--- Dobrze, pojedziemy do „La Fayette” ― oświadczyłem. ― Jak tobie na

background image

imię?

--- Itia.
--- Jeśli możesz jechać z nami, to zapraszamy ciebie na dziś wieczór do „La

Fayette”...

--- Nie mogę ― odrzekła spokojnie przepraszającym głosem ― mam

period.

Brakowało godziny do zachodu słońca. Byliśmy w naszym hotelowym

pokoju i Pissarro wychylił się z okna, wychodzącego na port i zachód. Francuzowi
wyrwał się okrzyk zachwytu:

--- Incroyable! Regardez!
Słońce chyliło się już nad wyspą Mooreą, oddaloną od nas o jakie

dwadzieścia kilometrów, i wyprawiało nieprawdopodobną orgię barw na
chmurach, które o tej porze dnia skłębiały się nad tamtą wyspą. Efekt chmur był
tak silny, piękno na niebie tak fantastyczne, że ów widok mógł ludziom o
wrażliwej duszy rzeczywiście zaprzeć oddech.

Ale uderzyło nas jeszcze inne wrażenie, równie silne: buchający do nas z

ulicy podmuch mocnych zapachów. Szły od pobliskich krzewów i drzew i musiały
tam być niezwykłe kwiaty albo jakieś inne źródła ponętnych aromatów. Wonne
kłębowisko po prostu upajało. Ów pachnący napór stanowił wyraźną specjalność
wyspy ― une specialite de Tahiti ― i nigdzie indziej na świecie nie
doświadczyłem tego w takim nasileniu.

Itia, hoży cerber hoteliku, musiała nas polubić, bo gdy wkrótce

wychodziliśmy na miasto, ona już ściągnęła dwie przyjaciółki i przedstawiła je
nam jako towarzyszki do „La Fayette". Podziękowaliśmy, chcieliśmy być sami.

Na głównej ulicy Papeete, równoległej do wybrzeża, gdzie roiło się od

chińskich sklepów, barów i nocnych lokali, zastaliśmy tłum radośnie
podnieconych spacerowiczów. Nie było hałasu, panował przyjemny szum,
wywołany jakby tysiącem pszczół. Chociaż był jeszcze dzień jasny, w nocnych
lokalach, otwartych ku ulicy, grali już tahitańscy muzykanci wcześniej niż zwykle
z powodu przybycia naszego statku. Witaliśmy co rusz współpasażerów z
„Sagittaire'a”, prawie wszystkich już w towarzystwie roześmianych vahine i już
ozdobionych w wieńce z białych gardenii. Gdzieś rozlegały się dziewczęce śpiewy
i wciąż pachniało, ogromnie pachniało. Było ciepło, ale nie duszno. Nie trwało
długo, a wciągnęło nas ogólne podniecenie. Wszyscy jak gdyby czuli się jedną
rodziną i jakby byli z lekka pijani.

--- To typowe! Cest l'esprit de Tahiti! ― uśmiechnął się do mnie towarzysz

i powrócił do swej idee fixe, zaprzątającej go od kilku godzin.

Mianowicie Pissarro, będąc od kilku tygodni moim towarzyszem i

przyjacielem, chciał mi koniecznie pomóc w pisaniu i roztaczał przede mną zarys
mej przyszłej książki o Tahiti. Widząc jego zapał, słuchałem go cierpliwie. Zarys
książki: młody Europejczyk przybywa na Tahiti; rozkosze kąpieli w lagunie,
zaśnięcie na plaży, przebudzenie w objęciach dziewczyny. On w raju zmysłów.
Perypetie sielanki z dziewczyną; po miesiącu, dwóch, przesyt u niego; raj wydaje

background image

się piekłem. On ucieka jak wariat do Europy...

--- Charles! Czy tego nie było już w filmach? ― ostrożnie tamowałem jego

fantazję. ― Czy o tym nie pisał już Somerset Maugham?

--- Dać nowe okoliczności! Wynaleźć nowe szczegóły! ― obstawał przy

swoim.

I niestrudzenie wymyślał dalsze wydarzenia: były u europejskiego

przybysza zwątpienia i wybuchy zazdrości, i zachody słońca, i dopadania od nowa
do siebie, i grymasy, i lubieżności, a ja wreszcie zrozumiałem, że Pissarro mówiąc
o mnie, myślał o sobie: to on głośno marzył o napisaniu własnej książki o Tahiti.

Gdy zapadał zmrok, rozlewny i działający na zmysły, nasz pierwszy na

Tahiti zmrok, przechodziliśmy obok restauracji chińskiej, skąd doleciała do nas
drażniąca woń korzennych potraw. Poczuliśmy nagły głód i wstąpiliśmy. Było tu
pełno, lecz sami Tahitańczycy. Okazywali przyjazne zdziwienie, że do takiej
spelunki weszliśmy, mając wytworniejsze restauracje w mieście, ale nam
ogromnie smakowało chop suoy, pikantna potrawa, składająca się z mieszaniny
różnych posiekanych paskudztw, odpadków i innych apetycznych ingrediencji. W
pół godziny później wychodząc stwierdziliśmy, że chop suoy tak znakomicie nam
smakował niewątpliwie i dlatego, że otaczały nas życzliwe uśmiechy
współbiesiadników.

--- Do licha, ile u nich radości życia! ― zachwycał się Pissarro.
--- Wiadomo: duch wyspy Tahiti! ― przypomniałem mu jego własne

słowa.

--- Po dwóch wiekach wykolejania ich przez białych?...
Było nam dobrze na sercu, rozpierało nas, i w tym nastroju wynajęliśmy

taksówkę do „La Fayette”. Tam zastaliśmy hulatykę już w pełnym toku, wesołe
bractwo rozhukane na całego. Znowu spotkaliśmy wielu pasażerów z
„Sagittaire'a”, a że byli nieco pod gazem, witali nas hałaśliwie i całowali swe
towarzyszki.

La Fayette” była nocnym przybytkiem, gdzie tahitańskość święciła

triumfy i wyżywała się w tańcach, śpiewach, muzyce, biciu w bęben oraz
uwodzeniu na całego białych frajerów. I w piciu. Wszystko na cześć gości, którzy,
rozpasani alkoholem, chcieli stać się w tych oparach bardziej tahitańscy niż
wyspiarze. Więc śmiali się jak do kołacza, wybuchali na całe gardło, wyczyniali
głupstwa. Przypominało to jakieś pogańskie bachanalie i Dionizos byłby tu w
siódmym niebie, zresztą tak jak i my sami.

Ż

eby nie zakurzyło się zbytnio we łbach, było kilka przestronnych otworów

i szerokich wyjść w stronę laguny, która tuż, tuż dochodziła do naszych progów i
przysyłała nam orzeźwiający wietrzyk. Dostaliśmy stolik niedaleko takiego
wylotu, więc mieliśmy dość chłodno i od czasu do czasu wypadałem nad wodę, by
łyknąć świeżego powietrza. Na pewno laguna była majstersztykiem pejzażu, ale w
moim omroczeniu już nie docierał do mnie jej urok. Natomiast zauważyłem jasny
księżyc i zrobił na mnie wrażenie. Był to ten sam Tuwimowski księżyc, który lśnił
nad Tahiti i przy którym mała Titi marzyła o swym szczęściu. Jeśli takie Titi

background image

znajdowały się na sali, księżyc był im obojętny; większą wagę, jedyną w tej
chwili, przywiązywały do jurnych popaa, to jest białych sprinterów, którym
ś

wieciły samcze oczy błyskiem jak sam księżyc, gdy faceci obchwytywali ciała

dziewczyn. One, pełne śmiechu, wyrywały się z ich objęć i pędziły na parkiet, by
zatańczyć upa-upa.

Grajkowie uderzyli w diablo wdzięczną melodię, zarówno słodką, jak

bojową, i kilka Tahitanek spośród gości zaraz wyskoczyło na środek sali. Puściły
się w taniec, niby solo, bo każda tańczyła na swój sposób, a wszystkie, łatwo to
poznaliśmy pomimo zmąconego wzroku, na jakimś zadziwiającym poziomie.
Wnet dołączyło się kilku Tahitańczyków i powstało fantastyczne widowisko, istne
cudo gorących ruchów. Były nabrzmiałe nie tylko seksem, ale czymś więcej: po
prostu buchały radością życia, czarem dziecięcego szczęścia. Jakże taniec leżał im
w kościach, jakże płynął im w krwi! To był naród tańca i od wieków do tańca
wdrożony. Ruchy wykonywał głównie ich tułów, przede wszystkim brzuch, mniej
członki. Ale jakie ruchy, jaka przejmująca magia! Rozpustny żłób widziałby w
nich tylko rozwiązłość, lowelas ― tylko zmysłowość; dewota ― religijny szał,
dzikus ― nieposkromione szaleństwo, natomiast esteta ― szczyt harmonii. Pijus

chyba nic.

Większość gości w „La Fayette” należała już do tej ostatniej kategorii i

była zbyt znieczulona, by należycie odebrać to, co tam na parkiecie wykonywali
przygodni tancerze i tancerki.

W pewnej chwili zauważyliśmy przeciskającą się wśród ciżby jedną z

Tahitanek, przedstawionych nam po południu w hotelu przez Itię. Tahitanka nas
także spostrzegła i uradowana podbiegła do naszego stołu. Była jeszcze sama, bez
gacha, więc chętnie dała się zaprosić i siadła przy nas. Pissarro pozostał
ostentacyjnie obojętny, więc mnie wypadło czynić honory stołu. Czy podobała mi
się? Tak sobie. Czy chciałbym zabrać ją do hotelu? Diabli wiedzą: i tak, i nie. Gdy
podszedł tahitański garson, zapytałem się jej, na jakiego drinka miała ochotę.

--- Gin fizz! ― zamówiła u kelnera. ― Ale podwójny! Dostała gin fizz,

jednak straciła na niego ochotę. Ledwo umaczała usta, skrzywiła się, z czym
było jej nawet do twarzy, i żywo odsunęła kielich.

--- Nie smakuje mi dziś! ― powiedziała i zwróciła się z miłym uśmiechem

do mnie: ― Wolałabym peppermint, przepraszam...

--- Garson! ― zawołałem. ― Jeden peppermint!
--- Podwójny! ― dodała odważna podfruwajka.
Trwało to dość długo, zanim przyszedł kelner z peppermintem, i okazało

się, że kapryśna dziewoja już nie chciała peppermintu. Spróbowała trochę i
odstawiła szklankę z wyrazem wstrętu na dorodnej gębusi.

--- Nie, nie, to nie to! ― zapewniała odżegnując się od peppermintu. ―

Mam ochotę chyba na coś innego...

Patrzała ufnie na mnie, oczekując nowej propozycji.
Rozbawieni, przyjmowaliśmy zachcianki młodej dziwaczki z

dobrodusznym humorem. Pissarro nie bez złośliwej ironii. Poprosiłem ją łagodnie,

background image

ż

eby jednak wypiła peppermint, skoro miała przedtem apetyt na niego i sama go

zamówiła, ale ona zrobiła tak nieszczęśliwą buzię, jakby spotkała ją Bóg wie jaka
krzywda.

--- Nie mogę! ― zaklinała się. ― Nie mogę... Nie znoszę dziś

peppermintu... Chcę koniaku! ― poprosiła żałosnym głosem.

--- Dostaniesz koniak, ale najpierw wypij peppermint! ― oświadczyłem pół

wesoło, pół nakazujące

Na to dziewczyna zerwała się i z oburzeniem mierząc mnie, zawołała:
--- Tu est mechant! Tres mechant! ― Jesteś zły! Bardzo zły! I pośpiesznie

odeszła. Miała minę ptaszyny, której wyrządzono wielką niesprawiedliwość.

Głupie zajście nieco zwarzyło nasze humory, a że zbliżała się północ,

opuściliśmy „La Fayette” i poszukaliśmy swej taksówki. Na całej trasie droga
powrotna wiodła nieustannie przez gaje palm kokosowych. Las wysmukłych pni,
wyrwanych z ciemności przez reflektory, wyglądał niesamowicie: pnie wynurzały
się z nicości jak cienkie a długie duchy, malowniczo i trochę koszmarnie.

W hoteliku mieszkaliśmy na pierwszym piętrze i pomimo że staraliśmy się

wchodzić bezszelestnie jak myszy, drzwi obok naszego pokoju nieznacznie się
odchyliły i wyjrzała na sień Itia. Przekonawszy się, że to my, życzyła nam bonne
nuit! i przymknęła znowu drzwi. Widocznie tam był jej pokoik służbowy, gdzie
przebywała w nocy.

Wewnętrzne ściany hotelu, dla lepszej wentylacji, nie dochodziły do

samego sufitu, więc można było słyszeć najdrobniejsze odgłosy w sąsiednich
pokojach. Toteż jeszcze nie zasnęliśmy, gdy doszły nas dziwne szmery od strony
naszego sąsiada, młodego Francuza.

Onże wstał cichuteńko z łóżka, ukradkiem opuścił swój pokój i idąc na

palcach, wszedł milczkiem do służbowego pokoiku Itii. Głuche oddźwięki,
stamtąd dochodzące, pozwalały nam domyślić się nocnej sceny. Rozgrzany
Francuz wlazł do łóżka dziewczyny pomimo jej obronnej szarpaniny. Słyszeliśmy
jej głuche non, wielokrotnie powtarzane.

Pissarro zerwał się z łóżka i zakotłowała się w nim rycerska krew. Chciał

wkroczyć i energicznie ująć się za Itią. Ledwo go powstrzymałem.

--- Przecież on ją wyraźnie gwałci! ― oburzony szeptał zdyszanym głosem.
--- Gwałci! ― przyznałem. ― Ale gdy powstanie głośna draka z racji

dziewczyny, to właściciel hotelu na pewno ją jutro wyrzuci. Więc co robić?

--- Masz rację! Co robić? Co robić? ― mruczał towarzysz i z powrotem

położył się na łóżko.

Ostatecznie, gdyby dziewczyna chciała, wystarczyło jej krzyknąć na

pomoc, by uwolnić się od kochliwca. Nie krzyknęła. Jeszcze tylko protestowała
swym stłumionym non, ale coraz rzadziej. Potem już na dobre umilkła; on raz po
raz sapał.

--- Arkady, do diabła! ― odezwał się Pissarro komicznie zirytowany. ―

Czy to również duch wyspy Tahiti? L'esprit de Tahiti?

--- Jak najbardziej, Charles! Jak najbardziej!...

background image

32. Jeszcze o Tahitankach

N

astępnego dnia zbudziliśmy się raczej późno i słońce było już od

przeszło godziny na niebie, gdy zasiedliśmy do śniadania na obszernym balkonie
hoteliku. Zdumiała mnie rześkość powietrza. To był podniecający nektar, jaki
piliśmy nozdrzami. Kapitalnie doświadczaliśmy na sobie ożywczego działania
tahitańskiego powietrza. Upajała nas niebywała dotychczas radość; zapach roślin i
kwiatów działał tu jak luby narkotyk, a podobnie jak my, odczuwali prawie
wszyscy przybysze. Chociażby taki Somerset Maugham, któremu „było tu tak
przyjemnie, że dusza chciała uciec z więzienia” ― albo taki Henri Matisse, dla
którego Tahiti „było wyspą błogiego Edenu i rozkoszy, która zacierała pamięć i
usuwała niepokoje przyszłości”. Przeżywaliśmy dziwnie radosny poranek.

Ś

niadanie przyniosła nam starsza Tahitanka, która miała dobry uśmiech i

podała świetną kawę oraz chrupiący chleb francuski z masłem, niestety masłem z
puszki. Do tej kawy podała śmietankę ― znowu nektar bogów: śmietanę ubitą z
mleka kokosowego. To wszystko, i powietrze, i śniadanie tak nam smakowały, że
gdy Tahitanka zaczęła nas ostrożnie wypytywać o nasze zamiary na przyszłość,
zakotłowało się na balkonie od burzliwej lawiny naszych bujnych zamiarów,
wesołych a dzikich.

Jakaś kobieta przechodziła pod balkonem z dużym koszem pełnym białych

kwiatów frangipani i gardenii. Były tak wonne, że aż do nas na pierwsze piętro
zalatywał ich zapach. Nagle wzięła nas dziecięca ochota na kwiaty i zawołaliśmy z
piętra do kobiety, by nam sprzedała ich cały pęk.

--- Nie mogę! ― odparła przystając. ― Niosę je na targ, by tam je

sprzedać!... Podobają wam się?

--- Bardzo! Ogromnie! Do zwariowania! Bardzo okropnie się

podobają! ― krzyknęliśmy z góry, porwani znienacka gwałtownym
zapałem, pasją. Tego poranka wszystko nam by się podobało.

Tahitanka buchnęła wielkim śmiechem i zaczęła nam rzucać do góry tyle

kwiatów, że uzbierał się potężny ich bukiet.

Gdy przestała rzucać, zapytaliśmy ucieszeni, ile jesteśmy jej winni.
--- Nic! ― filuternie uśmiechnęła się i poszła dalej.
--- Stój! Stój! ― wołał za nią Pissarro, ale daremnie. Ona przyjaźnie

jeszcze kiwnęła nam ręką, żebyśmy dali jej spokój, i szła ku targowisku Papeete.
Niosła już tylko połowę kwiatów.

Pissarro miał w Papenoo, na wschód od Papeete, znajomych, u których

postanowił zamieszkać przez następne tygodnie, więc już tego dnia rozstaliśmy

background image

się, serdecznie życząc sobie wzajemnie powodzenia. W mieście pozostałem trzy
dni. Wystarczająco, ażeby poznać kupę mężczyzn, brązowych Tahitańczyków i
białych podskakiewiczów tudzież marzycieli, i poznać kilkanaście co najmniej
kobiet skorych do igraszki; by usłyszeć wszystkie aktualne plotki i całą chronique
scandaleuse tej miniplejady; by zwiedzić większość nocnych lokali, wpaść do
skromnego muzeum, szukać daremnie księgarń, których tu wcale nie było ― i
zacząć się nudzić.

Szumna stolica Oceanii Francuskiej była właściwie lilipucią dziurą

powiatową i aż dziw człowieka bierze, że mogła tak bardzo rozsierdzić Gauguina,
przecież malarza o wyjątkowej inteligencji i szerokim umyśle. Z donkiszockim
zacietrzewieniem ów olbrzym artystycznych natchnień i nieszczęsny kochanek
bogów zapędził się w kozi róg, gdy wydawał w zaściankowym Papeete
satyryczno-zgryźliwe czasopisma Osy i Uśmiech. Wkładał w nie jakiś
patologiczny wysiłek zawziętości, by zwalczać maleńkie wiatraczki i maniacko
borykać się z gałgaństwem kilku tępych urzędasów i kilku głupich żandarmów.

Papeete nie było wyzbyte uroku, byleby nie oczekiwać od niego zbyt dużo.

Zagorzalcy, wieszający na tej mieścinie wszystkie psy, wpadali w przesadę.
Przecież było tu jednak wspaniałe powietrze i nieziemski klimat, były spotkania
szalonych obieżyświatów i były tahitańskie orkiestry na dansingach.

Ci muzykanci stanowili jakiś wyjątkowo ciekawy klan niepospolitych

wirtuozów. Swe melodie taneczne wychwytywali z całego świata, od Hawajów i
Missisipi aż po Don, ale od razu urabiali je na swoją tahitańską modłę. Co było
gdzie indziej ogniste i gwałtowne, stawało się tutaj tahitańsko rozlewne, co było
tkliwe, stawało się buńczuczne i brawurowe. Ponieważ wykonywali owe urocze
wariacje prawdziwi artyści, majstrowie o kapitalnym wyczuciu muzyki, nie hetki-
pętelki, więc tahitańską metamorfoza wychodziła światowym melodiom na dobre.
Słuchanie ich było dodatkowym czarem szczęśliwej wyspy.

Szczęśliwej? Żachną się gderliwcy i przytoczą wszystkie plagi wysp

Oceanii Francuskiej: i klęskę chorób wenerycznych, którym liczni tu lekarze
podołać niezbyt mogli; i elephantiasis potwornie zgrubiającą odnóża większości
wyspiarzy powyżej czterdziestki; i gruźlicę, szalejącą zwłaszcza w XIX wieku; i
zabójczą grypę, dziesiątkującą niedawno temu ludność wysp; i tragedię uzębienia,
powodującą zupełne wypadanie zębów już w młodym wieku, gdy dwunastolatki
musiały często gęsto uciekać się do protez; i ― jako główny kamień obrazy
purytanów ― wytaczano bezwstydną, jawną, zachłanną rozwiązłość seksualną,
jaką ujawniały wszystkie bez wyjątku tutejsze vahine, niezdolne do głębszych
uczuć wierności...

--- Jezus, Maria! ― przerazi się przybysz z Polski. ― Wszystkie bez

wyjątku dziewczyny to takie dokumentne niecnoty? Wszystkie?

--- Wszystkie bez wyjątku! ― zatrzęsie się z oburzenia srogi zagorzalec.
Zapewniali mnie prawie wszyscy, że Papeete to moralny brud i że trzeba

uciekać od tej gangreny, by spotkać dobrych ludzi. Więc na czwarty czy piąty
dzień po wylądowaniu z „Sagittaire'a” wsiadłem rano do przedhotelowego

background image

autobusiku i jedyną drogą wzdłuż brzegu laguny ruszyłem na południe. Za
uśmiech i paczkę papierosów kierowca pozwolił mi siąść z przodu obok siebie, a
gdy jakie cztery kilometry od miasta mijaliśmy Faaa, zapewniał, że tam pięknie i
można wynająć śliczny, mały bungalow. Pięknie było tu wszędzie, bo jechaliśmy
przez nieprzerwany gaj palm kokosowych, a z prawej strony wdzięczyła się
laguna i za nią szumiało morze, z lewej strony zaś wznosiły się podnóża gór, gęstą
i dziką pokryte roślinnością już przy samej drodze.

Nieco dalej, o jakie dziesięć kilometrów od Papeete, była Punavia, gdzie

rozsiadła się nowoczesna kolonia uroczych jedno- i dwuosobowych bungalowów.
Wynajmował je gościom słynny Rivnak, chyba najsympatyczniejszy na świecie
Czech i dobroczyńca ludzi, a zwłaszcza braci artystycznej. Za tą nowoczesną
osadą były chaty tubylcze, zbudowane z leśnych drągów i pokryte strzechą z liści
pandanusu: tu kierowca wyjaśnił mi, że w jednej z tych chat mieszkał ongiś i
malował Paul Gauguin.

--- Która to chata? ― spytałem.
--- Nie wiem! ― odrzekł miły szofer. ― Wiem tylko, gdzie gnieździ się

syn Gauguina, Emil... O tam! Chce pan go zobaczyć? Może dziś jest trzeźwy...

Chciałem go zobaczyć, więc szofer przystanął i powiedział, że zaczeka;

mam spokojnie iść i fotografować. Autobus był zatłoczony tahitańską ciżbą, ale
nikt nie sprzeciwiał się przerwaniu jazdy: na Tahiti ludzie mieli wiele czasu i
wiele życzliwej wyrozumiałości.

Przed chatą, na którą szofer zwrócił mi uwagę, było kilkoro przyjezdnych

osób, i okazało się, że to amerykańscy turyści. Podskakując z różnych stron,
gorliwie fotografowali niechlujnego obdartusa, siedzącego z tępą gębą na klocku
przed chatą. Poinformowano mnie, że to Emil, syn Gauguina. Miał około
czterdziestu lat i wyglądał na debila, wyraźnie niespełna rozumu. Patrzał
bezmyślnie przed siebie i raz po raz coś pod nosem mamrotał.

Był to przykry widok. Tępak budził niezdrową sensację wśród turystów, a

ci fotografowali go jak zwierza. Przekonany, że spotkam go jeszcze niejeden raz,
nie wyjmowałem mego aparatu, ale mimo to wypadło mi zapłacić kilka franków: z
chaty wyszła kobiecina z talerzem w ręku i od wszystkich pobierała opłatę za
fotografowanie.

Punavia była zakątkiem o szczególnie sielskim uroku i nie dziwić się, że

Paul Gauguin malował tu ongiś swe najsłynniejsze płótna, a dziś do Rivnaka
ś

ciągał niejeden malarz i niejeden człek żądny natchnienia. Gdy Gauguin tu osiadł,

miał jeszcze pieniądze z Francji, więc w pierwszych czasach niemal codziennie
urządzał hojne pijatyki i głośne orgie z tahitańskimi przyjaciółkami. Aż kiedyś
przybył pobliski ksiądz katolicki, Francuz, i tęgo go złajał, co tak rozindyczyło
malarza, że wojnę wypowiedział całej kołtunerii na Tahiti i uwikłał się w obsesję
rzucania na nią gromów. Pomimo niedorzecznych szusów zdołał stworzyć właśnie
tu, w tym Punavia, swe główne dzieło

Skąd przybywamy? Kim jesteśmy? Dokąd

idziemy”, o którym Stephane Mallarme kiedyś napisze: „Jakże to zadziwiające, że
można było tyle tajemniczości włożyć w tak okazały przepych!”

background image

Dopiero pod wieczór, po wielu wesołych postojach, zawitał nasz autobus

do Taravao, wąskiego przesmyku, który łączy północną część Tahiti z
południową. Tu wysiadłszy rozlokowałem się w gospodzie bardzo miłego
Tahitańczyka demi, to znaczy z domieszką krwi białej, który zaraz przyjął mnie
jak dobrego znajomego i wziął w serdeczną opiekę.

--- Oczekiwałem pana już wczoraj! ― rzekł do mnie.
--- Jak to? ― zdumiałem się. ― To wiedzieliście, że tu przyjadę?
--- Ależ tak, wiedzieliśmy...
A widząc moją zdębiała z lekka twarz, wyjaśnił z uśmiechem:
--- To „poczta kokosowa”! Ludzie ludziom wszystko tu sobie donoszą.

Wiemy, że przyjechał pan na Tahiti na dłuższy pobyt, na rok, może dwa, że
napisze pan najpierw książkę o swej poprzedniej podróży, a potem dopiero o
Tahiti...

Dokładność tych wiadomości w tak zabitym deskami ustroniu jak Taravao

wprost oszałamiała.

--- I co jeszcze wiecie? ― zapytałem ironicznie rozbawiony.
--- To ― ciągnął gospodarz z życzliwą powagą ―- że pan weźmie sobie

na czas tutejszego pobytu „żonę” vahine, pomimo że z dziewczyną Maerą, która
przedwczoraj u pana spała, nic trwałego się nie wywiązało... Ale Maera już
rozgłosiła, że pan w porządku... Dziewczyn z Papeete radzę nie brać, to zanadto
wietrznice, nieodpowiedzialne...

Potem wydało się gospodarzowi, że za wiele ujemnych rzeczy mówił o

płochości swych rodaczek, więc następnego dnia chciał to jakoś załagodzić.
Gospoda jego wznosiła się nad brzegiem zatoki, oczywiście srodze malowniczej, a
po drugiej stronie wody, naprzeciwko nas, oddalone o jaki kilometr z kawałem,
rysowało się wybrzeże południowej części Tahiti, zwanej czasem półwyspem
Taiarapu. Tam wśród bujnej roślinności widzieliśmy gdzieniegdzie nad laguną
tubylcze chatki. Na jedną z nich gospodarz zwrócił moją uwagę.

--- Tam oni mieszkają! ― wyrzekł przyciszonym głosem, jakby w

tajemnicy albo z szacunkiem.

Opowiedział. Były to niezwykłe dzieje niezwykłej miłości dwojga ludzi

tam mieszkających. Tahitanki i Amerykanina. On, młody, bardzo zwykły, nie
wyróżniający się ani urodą, ani wykształceniem, ani umysłem, prosty szaraczek z
zapadłego miasteczka amerykańskiej prowincji, przyjechał przed dwoma laty na
miesięczny urlop na Tahiti i tu, normalnym zwyczajem przelotnych turystów
przygadał sobie młodą Tahitankę. Gdy wyjeżdżał, utartym ceremoniałem przy
rozłące uronił małą łezkę; ale już po kilku dniach dziewczyna wyleciała mu
zupełnie z głowy, a gdy lądował w San Francisco, już właściwie nie przypomina
sobie jej twarzy i jej imienia.

Zupełnie inaczej dziewczyna. To nie był jej pierwszy mężczyzna, ale w

Amerykaninie zadurzyła się na zabój jakimś ślepym, szalonym i, co najciekawsze,
nie przemijającym afektem: zapałała sentymentem tak głębokim, że, ku osłupieniu
całej rodziny, po wyjeździe lubego nie chciała i nie mogła o nim zapomnieć. W

background image

miarę upływu czasu jej miłość do Amerykanina rosła i powstała tragiczna
sytuacja. Wzmagająca się tęsknota tak nadszarpywała fizyczne zdrowie Tahitanki,
ż

e dziewczyna zupełnie opadła z sił i groziła jej śmierć.

Rodzice nie chcieli stracić dziewczyny, a że nie byli ubodzy, postanowili

sprowadzić na własny koszt Amerykanina, zapewniając mu notarialnie dożywocie
u boku kochającej Tahitanki.

Zgodził się. Przybył przed rokiem. Tam, po drugiej stronie zatoki,

obydwoje stworzyli sobie zaciszne gniazdo i żyli od roku jak w wyśnionym raju.

W gospodzie w Taravao mieszkało oprócz mnie trzech gości, dwóch

młodych Anglików i starszy Amerykanin. Z wykształcenia należeli do inteligencji,
byli przyjemni. Często rozwodziliśmy się nad osobliwą sielanką po drugiej stronie
zatoki i nad dalszym losem wyjątkowej pary. Byliśmy jej ze wszech miar
ż

yczliwi, a jednak raz po raz kiwaliśmy głowami. Ją dobrze rozumieliśmy:

zakochała się po uszy, ogarnięta głęboką pasją, poza którą nie widziała świata; był
to rodzaj oszołomienia albo transu. Tak u niej trwać mogło przez długie lata.

Ale on? Chociaż byłby ostatnim kretynem ― a ponoć nim nie był, był tylko

duchowym prostakiem ― gnuśne zakopanie się w tym raju na chwilę pięknym,
lecz monotonnym z biegiem czasu, wyzbytym wszelkiej głębszej myśli i
duchowej strawy ― musiało w końcu stać się zabójczo nudne.

--- A może on wytrzyma! ― niedowierzająco parsknął jeden z Anglików.
--- Nie wytrzyma! ― zapewniał Amerykanin. ― Prędzej czy później

wyrwie się i ją opuści...

--- W każdym razie ― stwierdziłem ― dziewczyna wykazała, że Tahitanka

umie zakochać się duszą i sercem, bez pamięci ― i to nie na chwilę...

--- Ten rażący wyjątek poświadcza tylko regułę ogólnej płochości... ―

zauważył Anglik.

Historia Tahiti zna podobną sprawę z okresu pierwszych kontaktów z

Europejczykami i przeżycia Tahitanki Peggy nabrały rozgłosu właśnie dlatego, że
były tak wyjątkowe. Działo się to w drugiej połowie XVIII wieku, gdy na
angielskim okręcie „Bounty” krótko po opuszczeniu Tahiti wybuchł osławiony
bunt przeciw nieludzkiemu kapitanowi Blightowi. Szesnastu zbuntowanych
marynarzy z porucznikiem Christianem na czele zagarnęło „Bounty”, a Blighta i
jego niewielu popleczników spławiło z okrętu i kazało płynąć na łodzi ratunkowej,
gdzie ich oczy poniosą. Buntownicy wrócili na Tahiti. Blight, okrutnik, ale
ś

wietny żeglarz, nie zginął. Dopłynął do Anglii i rozpętał tam burzę gniewu. W

trzy lata później u wybrzeży Tahiti pojawiła się angielska fregata „Pandora”, by
wyłapać buntowników i przywieźć ich do Anglii na powieszenie. Christian i
większość rebeliantów już dawno umknęli na bezimienną wtedy jeszcze wyspę
Pitcairn i gardło ocalili, natomiast kilku lekkomyślnych, którzy pozostali na
Tahiti, wpadło w ręce karnej ekspedycji.

Między nimi był marynarz Steward, który za żonę pojął Peggy, córkę

wodza okręgu Hitiaa, i miał już z nią córeczkę. Po zakuciu Stewarda w kajdany na
„Pandorze” Peggy popłynęła na okręt, by wybłagać uwolnienie męża; oczywiście

background image

daremnie. Wśród dramatycznych scen musiano odrywać ją przemocą od niego i
roztrzęsioną bezlitośnie wypędzić z fregaty.

Dalsze wypadki stały się pokarmem dla kronik. Peggy, odwieziona siłą na

ląd, popadła w taką rozpacz, że nie mogła jej przeżyć, i siedziała nad brzegiem
morza całymi dniami, wypatrując widnokręgu. W pierwszych dniach zalewała się
łzami, ale że mało co jadła, mało piła, wkrótce zabrakło jej sił, zabrakło także łez.
Po dwóch miesiącach agonii umarła ze złamanym sercem.

Więc kto narzeka na niewierność wszystkich Tahitanek (a narzeka prawie

każdy popaa, biały), niech nie zapomina, że niektórym Tahitankom nieobca była
wierność małżeńska.

33. Reri

W

kilka dni później, po powrocie do Papeete, udało mi się wynająć

ś

liczny, niewielki bungalow o cztery kilometry na południowy zachód od stolicy,

w miejscowości zwanej Faaa. Bungalow, nowocześnie zbudowany z tworzyw
sztucznych, lecz pokryty strzechą z liści pandanusu, miał źródlaną wodę z
pobliskich gór i wszystkie wygody higieniczne, a stał otoczony palmami
kokosowymi i drzewami chlebowymi tuż nad laguną, że można było z okna
wędką łowić ryby. Za to wygodne cudo płaciłem niewiele, miesięcznie około 7
dolarów, a gdy życzliwy gospodarz Dean, Metys tahitański, mieszkający w
pobliżu, dowiedział się, że zamierzam tu dłużej mieszkać i pisać książki w tak
uroczym otoczeniu, radził, żebym koniecznie wybrał sobie rzetelną „żonę”
zwyczajem europejskich rezydentów na Tahiti.

--- Ale gdzie wybrać? ― zaśmiałem się. ― W Papeete?
--- Broń Boże! Przecież są Wyspy pod Wiatrem, Moorea, Huahine, Raiatea,

Bora-Bora, gdzie porządnych vahine nie brak. Tu tobie potrzebna pomoc takiej
vahine, więc płyń do Bora-Bora...

W dowód sympatii Dean mówił do mnie „ty”, więc i ja do niego tak samo.

Postanowiłem udać się na Wyspy po kilku dniach.

Kupiłem używany rower i po kwadransie jazdy bywałem już w Papeete,

gdzie często zaglądałem, by spożyć obiad lub kolację w restauracjach, a pod
wieczór wypić wesołego drinka w różnorakim towarzystwie w jednym z
przytulnych barów.

Pissarro przepadł na dobre na wschodnim wybrzeżu i trochę mi go było

brak. On, epigon znamienitego nazwiska, lubił filozofować i wynurzać przede mną
swe spostrzeżenia, więc byłoby w tych kilku dniach przed moim wypadem na
Wyspy mnóstwo czarująco naiwnych porad i wrażeń.

background image

Urok Tahiti zaczął mocno wchodzić mi w krew i ogarniać zmysły. Nie

dziwiłem się malarzom i poetom. Czarował tu nie tylko klimat, krajobraz i
nieustanna aura sielanki, czarowała przede wszystkim ludność urodą ciał, słodkim
uśmiechem, szlachetnością twarzy, wdziękiem ruchów, pięknem oczu.

Ale były i zgrzyty. Młode Tahitanki, świadome swego powabu, umiały być

okrutne. Znałem młodego Anglika, raczej przystojnego, ale zagubionego w tych
kłębowiskach zachłannego seksu. Somerset Maugham często ich niedole
opisywał: przeżywali tragedię, gdy zadurzeni na śmierć, znosili upokorzenia
bezlitosnych vahine i nie mogli się wyrwać z urzeczenia.

Anglika raz po raz widziałem w godzinach podwieczornych w drodze do

ś

ródmieścia. Szedł zawsze o parę kroków za swoją vahine, której stale

towarzyszyły dwie lub trzy rozchichotane przyjaciółki. One, kokieteryjne i
fertyczne, zachowywały się jak kapryśne panie i traktowały Anglika przez ramię,
jak sługę. Był smutny, czuł się poniżony, ale potulnie wlókł się za nimi i nie
potrafił zdobyć się na bunt, ani grzmotnąć jednej, drugiej po ładnym karku.
Dopiero w barze pozwoliły mu siąść razem z sobą przy stole i płacić za drinki.
Poznałem go osobiście: był miły i kulturalny, miał wszystkie klepki w porządku
i dorzecznie z nim się rozmawiało; tylko wpadł w zaczarowane koło absurdalnego
uroku i to go całkiem rozłożyło.

W pierwszych dniach czerwca wyruszyłem na motorowym kutrze w podróż

do Wysp pod Wiatrem i najpierw wylądowałem na kilka dni na najbliższej z nich,
Moorei. Owa „młodsza siostra Tahiti”, młodsza, bo jeszcze panowały tu obyczaje
sprzed kilkudziesięciu laty, była pełna ujmującej prostoty, ludzie mniej zepsuci, a
krajobraz chyba piękniejszy, zieleń niemal bujniejsza niż na Tahiti.

Nasz kuter, podchodząc pod Mooreę, przecisnął się przez przesmyk między

dwoma rafami koralowymi i wpłynął do laguny w zatoce Vaiere, na wschodnim
wybrzeżu wyspy. Gdy wysiadaliśmy na ląd, kilkunastu mieszkańców przyjaźnie
oceniało przybyszów witając ich, a że byłem dla nich nową twarzą, przyglądali mi
się najżyczliwiej. W pobliżu istniała przyjemna gospoda wraz z hotelikiem. Gdy
wszedłem do środka, siedziało tam czworo gości. Z tego towarzystwa na mój
widok z miłym okrzykiem zerwała się dziewczyna i podbiegła do mnie. Była to
Reri.

Jej żywiołowe powitanie sprawiło mi przyjemną niespodziankę na tej obcej

wyspie, więc gdy ona i jej grono ― dwóch Anglików i jedna młoda Tahitanka ―
zaprosili mnie do stołu, chętnie się zgodziłem, ale pod jednym warunkiem.

--- Jakim? ― zapytała Reri nieco spłoszona.
--- Że dacie się zaprosić na jednego dubla Johny Walkera: na kutrze

przewiało mnie cholernie do szpiku! -― zawołałem.

Odkrzyknęli wesoło, że zgoda, zgoda! ― i dosiadłem się do kompanii.

(Dnia poprzedniego dostałem z Warszawy miesięczny przekaz na 150 dolarów,
więc mogłem pozwolić sobie na gest powitania).

Obecnym „stałym” przyjacielem Reri był sympatyczny, piegowaty, łysawy

Anglik, wysoki jak tyczka, ale hojny. W czasie obiadu, jaki zjedliśmy razem w

background image

ś

wietnym humorze, plątała się angielszczyzna z francuszczyzną, a do tego

dobijały brawurowo polskie odgłosy.

Reri miała wtedy dwadzieścia siedem lat i wciąż jeszcze była ładna, choć

szczyt urody już minął głównie z racji jej zbytniego pociągu do wódeczności.
Rano budziła się zawsze z migreną i musiała wypić szklaneczkę whisky lub dżinu,
by przyjść do siebie. Już straciła sarnią ongiś wysmukłość, natomiast wciąż
zachowała ujmujący wdzięk. Różniła się od innych Tahitanek wyjątkową
subtelnością i była w tym jak gdyby dziecięco bezradna. Nie zapominało się jej
głosu; był miękki, śpiewny, niemal pokorny. Podziwiałem jej szlachetną
skromność. Przecież pozostawała do dziś najsławniejszą Tahitanką; kiedyś
zdobywała chwalebne laury i świeciła jako gwiazda hollywoodzka, a jednak nie
zmanierowała się i pozostała sobą: miłym, dobrym człowiekiem.

Im bardziej przy naszym stole potęgowała się wesołość, tym więcej starała

się Reri mówić po polsku. Trochę jej przyjaciel na to sarkał, ale wyjaśniłem mu
wyjątkową sytuację: że Reri niedawno temu przebywała w Polsce i snuła oto
zarówno czułe, jak gorzkie wspomnienia z pobytu w Warszawie. Czułe
wspomnienia: była, jak to u nas, prawdopodobnie bałwochwalczo podziwiana i
podejmowana zrazu jak bóstwo. Olśniewała śpiewem i tańcem w kabarecie, grała
główną rolę w średnim (jak to u nas) filmie „Czarna perła” i kochała się w
gładkolicym Eugeniuszu Bodo. Kochała się prawie jak owa historyczna Peggy:
bez pamięci, na zabój, wcale nie po tahitańsku.

A Bodo jak to Bodo. Niestety gładysz, dzióbasowy letkiewicz, po kilku

tygodniach sprzykrzył sobie egzotyczną aktorkę i tu zaczęła się mniej chwalebna
część romansu. Bodo zaczął bezceremonialnie wpychać Reri w ramiona innych
galopantów, swych koleżków, a im więcej ich było, tym lepiej dla niego; im
rzęsiściej się lała gorzałka, tym skuteczniejsza woda na młyn szałaputa. Gdy Reri
w końcu wyrwała się z birbancko--sprośnego bagienka i wyjechała z Polski, już
było za późno, by się wyprostować; nie mogła wyzbyć się trunkowego nałogu.

Reri opowiadając mi te dzieje przy stole wśród tych obcych ludzi

polszczyzną śmieszną i łamaną, ale dość zrozumiałą, nie żaliła się, nie wyrzekała,
nie rzucała złorzeczeń na niewiernego kochanka. Ona nie umiała nienawidzić:
przeciwnie, jakimś niepojętym kaprysem kobiecości nie mogła oderwać serca od
tego, co było w Polsce. Kochała wciąż Warszawę ponad wszystkie Nowe Jorki,
Hollywoody i Paryże. Nie żaliła się ani słowem na cynicznych łobuzów, którzy ją
ś

wiadomie rozpijali, i wciąż zachowała ciepłe uczucia ― o dziwo! o

niekonsekwencjo serca! ― dla hultaja Genia. Pięknie to o niej świadczyło, że przy
rzewnych wspomnieniach jej oczy napełniały się łzą wzruszenia.

Kariera światowa Reri zaczęła się akurat dziesięć lat przed moim

przybyciem na Tahiti. Wtedy zjawiło się na wyspie dwóch utalentowanych
filmowców ze Stanów Zjednoczonych, Murnau i Flaherty, by stworzyć film o
Morzach Południowych, które wówczas nabierały rozgłośnej sławy we wszystkich
Hollywoodach świata. Mając pewną koncepcję scenariusza, przybysze szukali
aktorki-bohaterki, od której właściwie zależałoby wszystko: powodzenie całej

background image

imprezy i ranga filmu.

Wreszcie znaleźli: poznali Reri na wyspie Bora-Bora. Nie było Tahitanki,

która odmówiłaby propozycji grania w filmie. Ale dopiero po pewnym czasie
Murnau i Flaherty odkryli, jaką zdobyli perłę. Reri, jakaś tahitańska
Modrzejewska en miniature, była obdarzona wyjątkowym drygiem scenicznym,
była wulkanem o ślicznej, szlachetnej twarzy, fantastycznym kształcie ciała, a
przy tym podbijającym uroku osobistym. Sceny miłosne grała szelma tak
namiętnie i realistycznie, że Flaherty musiał ją hamować, żeby nie mieć kłopotów”
z amerykańską cenzurą.

Tabu”, ów film o półlegendarnych dziejach miłosnego konfliktu

Polinezyjczyków, realizowany na Tahiti i sąsiednich wyspach przez kilkanaście
miesięcy, stał się wielkim przebojem, zdobył sławę światową, a wraz z nim
zasłynęła jego bohaterka, Reri. Tamci się wzbogacili, ona, typowa Tahitanką, nie
umiała spieniężyć swych zdolności. Pozostała sobą.

Tyle że Murnau zabrał ją ze sobą do Stanów Zjednoczonych, gdzie

wpakował ją do Ziegfield Follies. Potem jeszcze budziła zachwyt w Europie
zachodniej, a gdy blask jej zaczął tam nieco przygasać, przyjechała do Polski ― i
tu igraszka losu chciała, że przyszła kreska na płochą dotychczas Tahitankę. Reri
zakochała się po uszy, na zabój: dosięgła ją wariacka strzała Amora, piorunująca,
piekielna strzała...

Gdy już dobrze nam się kurzyło z czupryn przy wspólnym obiedzie, Reri,

przepraszając swego Anglika, zaproponowała mi, żebyśmy w dwójkę wyszli nad
brzeg laguny.

--- Zaśpiewam ci najulubieńszy mój szlagier w Warszawie!... ―

rzekła z wypiekami na twarzy, gdy stanęliśmy z dala od gospody.

--- Świetnie! ― ucieszyłem się.
--- Gdy to w Warszawie śpiewałam, zawsze myślałam o nim, o Gieńku.

Słuchaj!

Zanuciła. Jej wymowa przypominała mi urocze kaleczenie języka, tak w

owe czasy spopularyzowane przez konferansjera Jarossy'ego w Qui Pro Quo. Gdy
ochłonąłem z pierwszego wrażenia (czyżbym aż tyle wypił?!), już lepiej
rozumiałem jej słowa. Czyniła taneczne ruchy i śpiewała:

... Dla ciebie chcę być biała,
Bielutka tak jak ty...
Mieć jasne oczy i jasną twarz
I dobre serce
Takie, jak masz ty...

Zdaje mi się że Reri jeszcze ciągle chciała wierzyć w prawdę tych

bzdurnych słów. A jeśli wierzyła, to niech ją diablątka biorą!

Staliśmy pod majestatycznymi palmami, wisiały nad nami cudowne

kokosy i w pewnym momencie, przez zamroczoną głowę, przetaszczyła mi się

background image

jak gdyby jakaś koszmarna bajka: bajka o królewnie zakochanej w świniopasie.

--- Wróćmy do nich, Reri, do gospody!...

34. Na wyspie Moorei

N

astępnego dnia rano wiał od oceanu tak orzeźwiający zefir, że odczuwało

się to jak zdrową kąpiel i po whiskowo-wesołej nocy nie było kaca. Kawa,
cudowna, tahitańska kawa z mlekiem kokosowym znowu zrobiła swoje i
postawiła mnie od razu na nogi. Więc opuszczając w Vaiere śpiącą Reri oraz jej
angielskich kumpli, ruszyłem jednokonną powózką w drogę ― na podbój Moorei.
Tu, tak samo jak na Tahiti, wnętrze wyspy było bardzo górzyste i pokryte
tropikalną puszczą, jedyna zaś droga na Moorei ciągnęła się jak na Tahiti wzdłuż
wybrzeża morskiego wśród przytulnych chat i piekielnie bujnej zieleni.

Od wanilii i różnych ukrytych kwiatów buchały w nas podniecające

zapachy, czasem dochodził szum pełnego morza, jeśli nie było laguny, a wśród
listowia morski wietrzyk szeleścił tak radośnie, że można było roztopić się w tej
błogości, gdyby nie mój woźnica. Ów niemłody już Maorys, z dobrą domieszką
rasy białej i żółtej, był niemiłosiernie gadatliwy i chociaż nasuwał mi przyjemne
wspomnienia naszych niektórych działaczy kultury i dygnitarzy w Polsce, raczej
nudził. W końcu znieczuliłem się na potok jego bajdurzeń i pomysłów, przeważnie
erotycznej natury, i na pół zasnąłem. On dopiero po dłuższym czasie to zauważył,
nagle odwrócił się, zmierzył mnie wylękłym spojrzeniem i zawołał niemal
zrozpaczony:

---

Cóż to, popaa? Nie lubisz tych spraw? Nie chcesz mieć kobiety, żony,

ż

oniusi? ― zwyczajem tahitańskim mówił do mnie: ty.

Wciąż senny, zbyłem go:
--- Mais oui! Chcę mieć sto żon! On zmieszał się:
--- Sto żon? Zlituj się! Żartujesz chyba?
--- Tak, żartuję...
--- Wystarczy ci kilka.
--- Niech będzie kilka! ― zgodziłem się.
On wybuchnął śmiechem:
--- Ale nie bierz ich wszystkich naraz: będziesz miał piekło!
--- A przy jednej żonie nie będzie piekła?
--- Będzie! ― stwierdził. ― Ale czasem będzie i niebo, gdy przymrużysz

oko.

--- Przymrużę?

Tak, żebyś nie widział za wiele...

background image

Szkapie nie było zbyt spieszno, nam również nie, więc dopiero około

południa zajechaliśmy do Temae, dokąd się wybierałem. Istniała tu tubylcza
gospoda, coś w rodzaju hoteliku, prowadzonego przez leciwą Tahitankę, wdowę
po francuskim marynarzu. Życzliwi znajomi w Papeete dali mi do niej list
polecający, pisany po tahitańsku, ale takie wprowadzenie było niepotrzebne:
właścicielka, przepojona macierzyńską uczynnością, wszystko od pierwszej chwili
robiła, żeby było mi tu dobrze. Płaciłem jej żenująco mało, więcej nie chciała;
jadałem w głównej chacie, a spałem w pobliskiej chatynce z liści palmy
kokosowej. Z rana pracowałem pod rozłożystym pandanusem, który nieustannie
szeleścił w morce od morza, w południe aż szumiał. Ale to mi nie przeszkadzało:
tu podjąłem pisanie książki („Radosnego ptaka drongo”) o moich
przeszłorocznych przeżyciach w dalekiej wsi Ambinanitelo na Madagaskarze,
gdzie również rosły i szumiały pandanusy.

Pod wieczór schodziła się do gospody okoliczna młodzież i przy dźwiękach

gitary melodyjnie nuciła. Byli to urodzeni śpiewacy. Z kilkoma chłopakami
szybko się zaprzyjaźniłem; byli szczęśliwi i wdzięczni, gdy stawiałem butelkę
czerwonego wina. Tańczyli i śpiewali. Przychodziły także dziewczyny, wesołe,
ponętne, przychylne. Wdawałem się z nimi, ale ostrożnie: z żadną nie chciałem się
zbytnio wiązać, gdyż czekała mnie jeszcze podróż na inne Wyspy pod Wiatrem:
Huahine, Raiatea, Bora-Bora, skąd pochodziła Reri i gdzie według powszechnej
famy żyły najładniejsze kobiety. Zresztą niemile mnie uderzyło, że większość
poznanych tu dziewczyn miała okropnie zepsute zęby już w młodym wieku:
ż

ałosny skutek cywilizacji białego człowieka.

Noce w Temae były dziwne. Ludność bała się złych demonów tupapau,

grasujących w ciemności. Takie noce bezksiężycowe teraz nastały i rzeczywiście
w ogromnej ciszy, zalegającej tu przyrodę, można było wyczuwać jak gdyby
drażniącą niesamowitość czegoś wrogiego. Widocznie lęk wyspiarzy był
zaraźliwy.

Pewnego wieczoru przybyło do gospody dwóch mężczyzn z Vaiere i

dosiadło się do mego stołu, gdyż inne były zajęte. Dobroduszni, uprzejmi, trochę
zagadkowi, trochę kpiarze, łatwo nawiązali ze mną pogawędkę. Znowu
przekonałem się, jak sprawnie działał tu telegraf kokosowy: przybysze wiedzieli o
mnie dziwnie dużo, nawet niektóre śmieszne drobiazgi nie były im obce.
Rozweseleni, cieszyli się, że mogli mi imponować swą wiedzą. Zapanował przy
stole serdeczny nastrój, trącaliśmy na przyjaźń szklankami z moim winem, potem
oni zamówili butelkę. Błyszczały nam oczy na dobre, gdy jeden z nich,
poważniejąc, odezwał się do mnie:

--- A wiesz, co nas najbardziej zainteresowało u ciebie? Czy wiesz?
--- Ze piszę książkę tu w Tamae ― zażartowałem.
--- Nie! ― pokiwał tamten głową. ― Twoje pisanie nas mało obchodzi...
--- Więc co was tak zainteresowało?
--- To, że chcesz u nas pozostać przez całe dwa lata... Spoglądali na mnie

osobliwie i przypominały mi się podobne rozmowy w Papeete. Panowała tam istna

background image

mania swatania facetów, robiących wrażenie zasobnych, a przybywających na
Tahiti na dłuższy pobyt. Czyżby podobna mania istniała także na Moorei?
Ogarnęła mnie nagła chęć buchnięcia żartobliwym śmiechem, ale powstrzymałem
się i tylko z uciesznym grymasem parsknąłem do nich:

--- A czy wy wiecie, że ja wiem, co wy teraz zamierzacie mi poradzić?
--- No, co zamierzamy ci poradzić? ― zaniepokoili się.
--- Poradzić, żebym nie zwlekał i wybrał sobie jaką żonę. Prawda?
Umilkli, wyraźnie spłoszeni. Po ich minach poznałem, że się nie myliłem.

Ale zaraz wszyscy trzej zachichotaliśmy. Dalej trwała przy stole ochocza wesołość
i gdy po dwóch godzinach obydwaj opuszczali Temae, żegnaliśmy się jak starzy
przyjaciele, a jeden z nich prosił mnie, żebym go koniecznie odwiedził w Vaiere.

--- Dobrze! ― przyrzekłem. ― Za kilka dni opuszczam Mooreę i

zanim wsiądę na stateczek, wpadnę do ciebie.

--- Wpadnij, koniecznie wpadnij!... Nazywam się Taaroa...
Gdy następnego dnia rozmawiałem z moją gospodynią o dwóch

przybyszach z Vaiere, dla niej nie ulegało wątpliwości: zjawili się, by wybadać,
kim ja byłem. Jeden z nich, ów zapraszający, miał kilkunastoletnią córkę i pewnie
o nią chodziło.

--- A do diabła! ― wybuchłem. ― A czy ładna przynajmniej?
--- Sam ocenisz! ― rzekła wdowa i zaraz ostrzegła: ― Tylko nie bądź zbyt

pewny siebie. Musisz spodobać się...

--- Oczywiście!
--- ...spodobać się matce dziewczyny...
Wszystko to traktowałem jak dobry żart i wszystko było rzeczywiście

jakieś zabawne, ale gdy przybyłem do Vaiere i odwiedziłem przyjaciela Taaroa,
przygoda ta wydała się mniej śmieszna: każdy członek owej schludnej, choć
ubogiej rodziny przywitał mnie nad wyraz ceremonialnie i z wielką przyjaźnią.
Witała dziewczyna Hutia, ładna i kształtna siedemnastolatka pełna wdzięku i
ś

wieżości, i jej matka, uśmiechnięta matrona, i witał jej ojciec Taaroa, i jakieś

dzieci, i jakieś dwie kuzynki wcale sobie niczego. Padały grzeczne słowa, ale
jeszcze nic wyraźnego, co by zobowiązywało. Chciałem wpierw zobaczyć inne
wyspy i potem dopiero powziąć decyzję. Wszyscy zgodzili się życzliwie na taki
krok.

--- Jedź tam! ― rzekł Taaroa. ― I wracaj: będziesz tu mile widziany!
Hutia dotychczas nic nie mówiła, chociaż stale była w łagodnych

uśmiechach. Zwróciłem się do niej bezpośrednio z żartobliwym pytaniem:

--- Czy mam wracać? Jak sądzisz?
Odpowiedziała lekkim kiwnięciem głowy, że tak, lecz ani słowa nie

wyrzekła. Za to jej uśmiech był wymowny.

Miała zdrowe, ładne zęby, co mnie ucieszyło.
--- Ale pewnie nie umiesz nic mówić po francusku? ― natarłem obcesowo.
--- Umiem mówić po francusku ― spokojnie odrzekła poprawnym

akcentem.

background image

Takie było nasze miłe pożegnanie i ja, jak tylu innych narwanych

poszukiwaczy przygody Mórz Południowych, wypłynąłem na romantyczną
wędrówkę na Wyspy pod Wiatrem. W ciągu tych tygodni doznałem wiele
gościnności, dobrych słów, zmysłowych wrażeń, także ciepła dziewczęcego; na
Huahine zaproponowano mi kupno niewielkiej plantacji palm kokosowych wraz z
nabyciem dziewczyny; na Raiatea dostałem się w mistyczny krąg kamiennych
ruin, świątyń dawnych mieszkańców polinezyjskich; na Bora-Bora, najdalszej z
odwiedzanych wysp, podziwiałem nie startą jeszcze krzepę wyspiarzy i gorące
oczy ich kobiet, ale nowej Reri nie odkryłem. Może nie odkryłem dlatego, że
przesłaniał mi oczy łagodny uśmiech dziewczyny z Vaiere.

Gdy wracałem z okrężnego rejsu po wyspach, sprawa się rozstrzygnęła i w

drodze do Papeete wstąpiłem na Mooreę. Rodzina Taaroy powitała mnie
radosnym okrzykiem:

---Już myśleliśmy, że nie wrócisz!
--- Wróciłem! ― rzekłem i spojrzałem pytająco na Hutię.
Wszyscy oni uśmiechali się do mnie.
--- Dobrze! ― oświadczyła matka. ― Hutia pójdzie do ciebie. Bądź dla

niej dobry!

--- Będę dobry! ― rzekłem bardzo poważnym głosem, jak gdybym coś

przysięgał, i wydałem się sobie trochę śmieszny. ― Piękny bungalow w Faaa na
nią czeka. Możemy zaraz jechać!

--- Nie! ― zaprzeczyła matka. ― Za tydzień obchodzą w Papeete święto 14

lipca. Za tydzień przyjedziemy wszyscy razem.

Matka rzekła, należało słuchać.

35. Hutia radosna

P

rzyjechali. A wraz z nimi spłynęły do Papeete gromady mieszkańców ze

wszystkich wysp Oceanii Francuskiej, nawet z najodleglejszych atoli Paumatu. 14
lipca był największym w tej części globu świętem i okazją niezwykłego wyżycia
się dla tysięcy wyspiarzy. Toteż Papeete nabrzmiewało lawiną podnieconych
przybyszów, powstawały na szereg dni nowe dzielnice miasta, wznoszono setki
bud i chat palmowych, wyrastały karuzele, strzelnice i dziwy lunaparku, nocami
błyszczały oślepiające światła. A przy tym było co jeść i pić obficie, bez miary
lało się wino i rum; opychano się słodyczami. Wśród gwaru i ciżby gubernator w
złotych galonach dukał coś niezrozumiałego o zdobywaniu gdzieś kiedyś jakiejś
Bastylii. Kto to był? Jakaś kobieta, jakaś fregata? Ale najwięcej podniecenia, ba,
istnego szału, wywoływały konkursy tubylczych tancerzy i śpiewaków

background image

poszczególnych wysp, rywalizujących ze sobą o palmę pierwszeństwa z
wojennym niemal zacietrzewieniem. Co żarliwsi junacy gotowi byli do bijatyki;
gwałtem tudzież pięścią wykazywali swą rację, ale poskramiano ich łatwo.
Krewkie wyskoki tonęły w atmosferze zabawy: wspólna frenezja śmiechów,
wesołości, bachanalii i seksualnych wyszumień ogarniała i łączyła wszystkich.

Więc przyjechała Hutia i jej bliscy, których było prawie dziesięcioro.

Chciałem ich gościnnie podjąć w którymś z lokali Papeete według tutejszego
obyczaju, ale lokale od rana do nocy były niemożliwie przepełnione. Więc
zakupiłem w chińskim sklepie kilkanaście butelek wina oraz moc żywności i na
murawie w miejskim parku urządziliśmy piknik. Gdy Hutia trochę ceremonialnie
siadła obok mnie, jakiś chochlik we mnie się rozpętał; przypomniała mi się bardzo
podobna scena z młodą Tenurą, opisana w „Noa Noa” przed blisko pół wiekiem
przez Gauguina. Tu czas powoli szedł naprzód.

Hutia wcinała nieźle, ale wina nie piła.
--- Nie pijesz? ― spytałem.
--- Nie lubię ― odrzekła, a ja miałem ochotę pocałować ją za to w

policzek.

Ów piknik był naszą ucztą weselną i właściwie jak gdyby jedyną

formalnością dopełnienia małżeństwa. „Tahitańskiego małżeństwa” na pewien
czas, gdyż oczywiście istniały na Tahiti inne, bardziej formalne sposoby
zawierania małżeństw, to jest normalnie w kościele i urzędzie. Ale tahitańskie
małżeństwo równie się ceniło jak tamte inne.

Gdy nastrój na murawie rozkipiał się w miarę opróżniania butelek,

przechodziła obok wstawiona Tahitanka lekkich obyczajów. W mig zrozumiała,
co tu się działo, wykrzywiła twarz na wszystkich i wskazując palcem na mnie,
krzyknęła chropowatym głosem:

--- Znam tego! Leżał ze mną niedawno temu, gdy byłam chora na

rzeżączkę...

A to ładny kawał, mógł zepsuć wszystko! Pijaną widziałem po raz pierwszy

na oczy.

--- Nie znam tej kobiety! ― rzekłem twardo i spojrzałem na Hutię i na całą

dokoła rodzinę.

Tamta coś jeszcze plugawego mamrotała, ale matka Hutii wzięła sprawę w

swe ręce.

--- Wynoś się, wiedźmo! ― krzyknęła tak rozkazująco, że zazdrośnica

umilkła i rzeczywiście niepyszna sobie poszła.

--- Tobie my wierzymy! ― zwróciła się matka do mnie i nieprzyjemny

incydent przeszedł bez narobienia szkody.

Dzień 14 lipca był słoneczny i tropikalnie skwarny, ale silny wiatr morski

łagodził żar południowych godzin". Na polu igrzysk od samego rana rozlegały się
donośne bębny i śpiewy; nieustanne tańce coraz to innych grup wyspiarskich
roznamiętniały tłumy gapiów do ostateczności. Jednak Hutia i dwie jej kuzynki,
obydwie hoże dziewczyny, nie chciały widzieć występów; wolały włóczyć się po

background image

wesołym miasteczku i napawać wniebowzięte oczy tysiącem barwnych
ś

wiecidełek. Szczebiotki sięgały po byle głupstwo, a popaa płacił; objadały się

słodyczami co niemiara, a popaa śmiał się jeszcze i jeszcze je zachęcał do
swawoli. Biada, gdybym chciał powstrzymać ich niewinne szaleństwa; swoją
twarz i ładną dziewczynę straciłbym z kretesem. Dziewoje miały ciała wspaniale
dojrzałe, ale dusze dziecięce i rozum rozkosznie płytki, i tak należało je brać; z
uśmiechem i pobłażliwością.

Raz tylko Hutia niemal wyprowadziła mnie z równowagi: nie chciała

oderwać się od karuzeli. Jeździła dokoła i do góry, i na dół, i jeździła, i kręciła się
ciągle w kółko, aż sprowadziła katastrofę: nagle, na pół omdlała, boleśnie
zwymiotowała wszystkie zjedzone słodycze. Bolało ją i bolał żałosny widok mej
młodej pani, ale ona, pełna zdrowia niespożytej młodości, szybko wróciła do
siebie. Na karuzelę nie chciała już patrzeć.

Noc była, gdy pożegnawszy się z rodziną Hutii, pojechaliśmy taksówką do

mego bungalowu w Faaa. Dziewczyna miała zawiniątko z całym swym
dobytkiem, to jest parą bucików od Baty, dwoma sukienkami z perkalu i
czerwonym pareo w białe kwiaty. Zawiniątko świadczyło o jej uczciwym
zamiarze pozostania u mnie na zawsze.

Bungalow, zbudowany ze sztucznego tworzywa, jednak pod strzechą z liści

pandanusu, nie był duży, ale mieścił w sobie dwa pokoiki, kuchenkę na gaz,
prysznic z chłodną wodą wprost z pobliskiej góry i schludną, bardzo nowoczesną
wygódkę, a poza tym miał elektryczne światło, więc gdy przekręciłem kontakt,
Hutia wykrzyknęła z radosnego zdziwienia na widok tych wspaniałości. Skoczyła
pod prysznic (lubiła kąpiel jak wszyscy wyspiarze), następnie, jeszcze mokra,
rzuciła się na łóżko czyste, białe i wygodne, potem spojrzała na mnie i szepnęła mi
do ucha:

--- Je t'aime!
Po czym wypadło i mnie westchnąć: Moi aussi! i tak zaczęła się nasza

sielanka.

Jakkolwiek pierwsi odkrywcy wysp południowych, Bougainville, Cook,

Wallis, postarali się o to, że na cały świat poszła wtedy sława Tahitanek, gorących
heroin sztuki miłosnej, to jednak wszystkiego nie powiedzieli. Wydaje mi się, że
dzisiejsza i chyba nie tylko dzisiejsza sława Tahitanek polegała jeszcze na czymś
innym: to były urodzone gosposie! Urocze szelmy potrafiły ― jeśli chciały ― tak
zakrzątnąć się dokoła spraw domowych, tylu wygodami otoczyć lubego, tak
uprzyjemnić mu życie ― powtarzam: jeśli chciały ― że chyba nie było dziś
nigdzie pod naszym słońcem tak powabnie pożytecznych istot jak one.

Hutia bardzo chciała, żeby w bungalowie naszym panował błogi nastrój,

więc nastało coś zbliżonego do ludzkich pojęć o raju. Codziennie, skoro świt,
brała mój rower i pędziła do Papeete po zakupy. Gdy wracała po godzinie ze
ś

wieżutkim tuńczykiem na obiad, z chrupiącym chlebem, masłem, owocami, wielu

owocami na śniadanie, ja właśnie brałem prysznic i pławiłem się w chłodnej
wodzie z górskiego potoku. Śniadanie dzięki ubitej śmietanie z kokosów i

background image

obecności uśmiechniętej dziewczyny smakowało jak uczta bogów. Potem
zabierałem się do pisania mych przeżyć we wsi Ambinanitelo na Madagaskarze,
podczas gdy Hutia cicho i z kobiecym instynktem dyskretnie usuwała się gdzieś
na bok, w zaplecze bungalowu.

Wiele, wiele lat później Krystyna Goldbergowa, redaktorka wydawnictwa

Iskry, równie nieomylnym instynktem wiedziona, zauważy, że niektóre rozdziały
„Gorącej wsi Ambinanitelo” były mi szczególnie bliskie. Bo, dalibóg, były bliskie
dzięki dziewczynie, stwarzającej niezwykłą idyllę w okresie owego pisania. Ale
co wyczuła subtelna redaktorka wydawnictwa, tego ani rusz nie umiał spostrzec
zamaszysty wojak Giełżyński, pisząc recenzję o „Madagaskarze”. „Co go tak
ciągnęło na tę wyspę?” dziwił się naiwnie. A ciągnęło, panie Wojciechu, ciągnęło!

Dosłownie o krok od bungalowu dochodził brzeg laguny, tak blisko, że na

dobrą sprawę ― jak już o tym wspominałem ― można było wędką łowić ryby z
naszego okna. Laguna w tym miejscu rozpościerała się dość szeroko i prawie
kilometr było do rafy koralowej, muru granicznego między pełnym oceanem a
laguną. Za tą rafą Pacyfik zawsze się pieklił, natomiast laguna prawie zawsze była
spokojna i gładka jak tafla szkła w cichej przystani. W jej toni, nie głębszej niż
półtora do dwóch metrów, rosły kępy koralowe niby wielkie bukiety kwiatów,
nigdy nie wystających ponad powierzchnię wody. Wśród tych kęp uwijały się
liczne ryby, niewielkie, niemałe, na które codziennie raniutko tahitańscy nurkowie
polowali oszczepami. Szczęśliwa wyspa: niespełna półgodzinny połów wystarczał
na całodzienny zapas żywności dla całej rodziny.

Korale były piękne kształtem i barwą, ale niektóre okrutnie niebezpieczne.

Pewien znajomy Szwed, chojrak wśród pływaków, nieopatrznie otarł się ciałem o
takie podstępne cudo i, dotknięty jadem, ciężko to odpokutował: z wysoką
gorączką i boleściami przeleżeć musiał kilka tygodni w szpitalu w Papeete.
Pomimo że laguna była płytka, wdarł się do niej pewnego razu z pełnego oceanu
trzymetrowy rekin, widać kaducznie głodny, bo dał się złapać na wędkę, ciągnioną
za motorówką. Innego dnia wypływając z Hutią łódką do piaszczystej wysepki na
ś

rodku laguny, wypłoszyliśmy przed sobą wielką raję. Była jak dwumetrowy

latawiec, wachlujący bokami, a odpływając bez pośpiechu, z majestatyczną
godnością, niesamowita ryba budziła w człowieku uczucia ni to podziwu, ni to
lęku.

Laguna roiła się od setek tysięcy drobnych rybek, filigranowych najad z

bajki, istnych arcydzieł koloru, obłędnej fantazji i magicznego upojenia; rybek o
nieprawdopodobnych kształtach. Spoza burty łódki można było długo wchłaniać
olśnionym wzrokiem ów zaczarowany świat, wpadając niby w transie w jakieś
inne, cudowne życie. Ale urok brutalnie mijał, gdy w to akwarium wdzierał się
dziwny potworek: długi na metr, szary wąż wodny, może jakaś drapieżna glista.
Falistym ruchem ciała rzucała się na drobne rybki, dokonując wśród nich masowej
rzezi. Była to druga strona rybiego raju.

W tych dniach pisało mi się bardzo dobrze. Bryza morska pobudzająco

zawodziła wśród palm kokosowych tuż nad naszymi głowami i żywo napływały

background image

wizje z dalekiego Madagaskaru. Jeździliśmy od czasu do czasu na rowerze do
Papeete, spotykali się na aperitifie z miłymi cyganami wszelkiej nacji, wpadaliśmy
także na kolacje do barów, czasem do kina, by, wróciwszy do swego bungalowu,
padać sobie w objęcia.

Postanowiłem najpierw zakończyć mego „Radosnego ptaka

drongo”, a potem dopiero zabrać się na serio do Tahiti. Ale Tahiti już narzucało
się nęcącymi problemami: było przecież rzeczywiście rajem co do przyrody,
klimatu i tubylczej ludności, a jednocześnie jakimś zlewiskiem zwyrodnień
białych ludzi. Wykolejeńcy z Ameryki i Europy raz wraz wpadali tu z brutalnością
owego węża wodnego i wyspową idyllę zaprawiali sprośną trucizną. Dochodziły
nas słuchy, że w Tautira, na skrajnym południu wyspy, pewien bogaty zboczeniec
z Kalifornii wypaczał przez dłuższy czas całą młodzież chłopięcą mieściny,
stwarzając u siebie złoty harem wszystkich chłopaczków z okolicy, dopóki
kobiety się nie zbuntowały, a władze francuskie nie wpadły na trop i nie
wypędziły go z Tahiti. Równie głośna stała się śmieszna heca innego
Amerykanina, który do Papeete niedawno temu przyjechał jako skończony
impotent. Ale dzięki klimatowi i urokliwym zabiegom dzielnej dziewoi Namui
odzyskał męskie siły, a odbywało się to niemal publicznie, na oczach wielu
ś

wiadków, w hotelu z otwartymi oknami, ku zabawie licznej gawiedzi, bijącej

brawa na ulicy. Namui, bohaterka odmłodzenia Amerykanina, zdobyła zasłużoną
sławę i wielu popaa do niej się garnęło.

Do nas dwojga w Faaa sprawy te docierały na razie jak przez zamgloną

szybę. Wystarczaliśmy sami sobie. Ja pilnie pisałem, Hutia pośpiewując
gospodarowała, palma kokosowa szeleściła. Chłodziliśmy się w morzu,
rozgrzewali na słońcu, a gdy wypływaliśmy na naszą wysepkę w lagunie, było w
nas szczęście, była radość; była nirwana. Zapominaliśmy o. świecie.

Czasem na wysepce pytała się Hutia, czy rzeczywiście pojedzie ze mną do

Polski, gdy będę wracał do kraju. Polska wydawała jej się najpiękniejszym
ustroniem, bo Reri ― o czym Hutia wiedziała ― przeżywała tam kiedyś swą
wielką miłość.

--- Chyba pojedziesz ze mną! ― odpowiadałem jej.
--- C'est bien! C'est magnifique! ― wołała i wyładowywała swą uciechę,

skacząc na naszą łódkę i balansując na krawędzi jej burty.

IX. TAHITI: KONIEC SIELANKI

36. Amerykanka i rotmistrz

background image

W

trzecim tygodniu naszych szczęśliwych dni, na początku sierpnia,

Hutia spojrzała na mnie poważnie i zawiadomiła z całym spokojem, że następnego
poranku pojedzie na Mooreę, do domu.

Widząc moją zdumioną twarz, dodała:
--- Na krótko! Zaraz wrócę!...
Mówiła to bez uśmiechu, bardzo opanowana.
Ogarnął mnie niepokój, poczułem jak gdyby ukłucie zazdrości. Mówiono

mi, że nawet bardzo kochające Tahitanki musiały co pewien czas zdradzić swego
białego przyjaciela, i to przeważnie z jakimś tahitańskim kuzynem.

--- Czy musisz jechać? ― zapytałem.
--- Muszę! ― odpowiedziała spokojnie, ale bardzo stanowczo, niemal

hardo.

Mógłbym ją namawiać do pozostania i zaklinać się na wszystkie nasze

uczucia i, być może, osiągnąłbym swoje, ale na pewno popełniłbym błąd.
Złamałbym dziwne prawo do kapryśnych dziwactw tahitańskiej dziewczyny. Więc
nie nalegałem, lecz przeciwnie, hojnie obdarzyłem ją frankami na drogę i na zakup
podarków dla jej rodziców.

Zadowolona odpłynęła i po trzech dniach pobytu na Moorei szczęśliwie

wróciła, pełna spotęgowanego ciepła i świeżości.

Przez te trzy dni nie pisałem, lecz codziennie wyjeżdżałem do Papeete,

poddając się atmosferze beztroskich kumpli i ich dziewczyn. Piłem może trochę za
wiele, chcąc zatrzeć frasunek. W rozbawionej stolicy Oceanii nie wychodziła
ż

adna gazeta, żyliśmy na środku Pacyfiku jakby odcięci od reszty świata i jedynie

wywieszka przed pocztą, pisana na maszynie na białej karteczce, donosiła w
okropnie lakonicznych skrótach o tym, co się działo we Francji, a jeszcze skąpiej o
tym, co gdzie indziej w Europie. Wojownicze pogróżki Hitlera w kierunku Polski
dochodziły tu stłumione i zniekształcone, niby pomruk ratlerka w złym humorze.
Nikt paranoika z Berchtesgaden nie brał na serio. Ważniejszy był tęskny głos
hawajskich gitar i kuszący śpiew młodych Tahitanek; błogo nas odurzał
podniecający zapach tiare Tahiti. Zresztą byliśmy nad Wisłą „silni, zwarci i
gotowi”, jak zapewniał nas Rydz-Smigły.

W czasie nieobecności Hutii postanowiłem złożyć wizytę Madame Berger,

mieszkającej tuż w pobliżu o niespełna pół kilometra od mego bungalowu. Po
zawizowaniu się za pośrednictwem synka mego gospodarza Deana odwiedziłem
sąsiadkę następnego dnia. Wszystkim na wyspie wiadomo było, że dzielna pani
miała polski order Virtuti Militari z roku 1920, że żyła do niedawna z polskim
rotmistrzem i uchodziła za honorową przedstawicielkę Polski.

Była to Amerykanka z Kalifornii w leciwym już wieku około

sześćdziesiątki, ale wciąż niezmiernie energiczna i żywa. Gdy przybyłem do jej
willi, powitała mnie zaraz na wstępie dość obcesowo żartobliwą aluzją, że wielu
Polaków to złodziejaszki. Zmieszałem się takim przyjęciem, zrobiło mi się głupio,

background image

a ona, niby pękając ze śmiechu, wytłumaczyła, jak doszła do tego wniosku: gdy
ostatnio przypłynął do Papeete szkolny żaglowiec „Dar Pomorza”, ona zaprosiła
oficerów i część uczniów--kadetów do siebie, by ich uczcić poczęstunkiem, ale
gdy goście odeszli, zauważyła brak wielu bibelotów w swym salonie. Zginęły
barwne muszle, rozgwiazdy, wysuszone rybki.

---To głupstwo, głupstwo! ― chichotała do mnie ogromnie rozbawiona. ―

Nie ma się czym przejmować, chociaż mnie to bardzo zdziwiło... Przyszło zbyt
wielu tych gości, nie mogłam ich upilnować...

Jej wesołość była chyba nienaturalna i nie pozbawiona ukrytego

szyderstwa. Rozejrzałem się po salonie pani Berger: pod ścianami, na etażerkach i
regałach leżało pełno drobiazgów, owych feralnych muszli, małych rozgwiazd,
szkarłupni, zasuszonych rybek, jarmarcznych amorków z porcelany; było tego
ogromnie dużo i wszystko tandetne. Cieszyłem się, że usiadłem z daleka od ścian i
od skarbów tego salonu.

Nasza rozmowa, chociaż rozgrzała się, nie była dobra. Niewątpliwie pani

Berger miała wciąż żal do Polaków i gdy po półgodzinnej wizycie opuszczałem jej
willę, odczułem ulgę. Dopiero w następnych dniach w barach Papeete
dowiedziałem się o istotnej przyczynie żalu tej pani do Polaków, a była to całą
gębą une aventure nie tylko scandaleuse, ale i amoureuse. Więc oto, co mi
opowiadano z niejednego źródła:

Pani Berger, bogata, przedsiębiorcza czterdziestoletnia wówczas wdówka,

przybyła w 1920 roku do Polski w ekipie amerykańskiego Czerwonego Krzyża i
zrobiła tu furorę. Miała pieniądze, świetne stroje i wściekłe powodzenie wśród
warszawskich szarmantów. Wielbiciele wystarali się dla niej o Virtuti Militari, a
ona upatrzyła sobie najprzystojniejszego z nich, rotmistrza Twardowskiego. Z
powabnym uśmiechem kiwnęła doń i zapytała, czy chciałby z nią wyjechać do
Ameryki. Pytanie!

Więc wyjechali, on w siódmym niebie, ona też wniebowzięta. Był młodszy

od niej o kilkanaście lat, więc San Francisco wydało mu się rajem, elizeum. Nie
zawiódł swej pani. Rozpaliła się na dobre i chcąc wypić puchar rozkoszy do dna,
wywiozła przyjaciela na Tahiti, l'Ile d'amour. Stworzyli tu idyllę nad idyllami, on
czaruś, ona bogata. Musiała raz wyjechać do San Francisco w sprawach
finansowych, więc on, wierny swym chuciom, puścił się z Tahitankami na całego,
ale gdy wróciła, był tak skruszony, tak barczysty, silny i piękny, że mu wszystko
wybaczyła. Potem nastały lata ustatkowania się, błogie szczęście przeszło w
rutynę, przywykli do siebie.

Klimat Tahiti nie służył białym kobietom, ani starszym, ani młodym.

Ciepła wilgoć niszczyła im cerę, słońce wyjaławiało ich kobiecość. Sześć lat przed
moim przybyciem na Tahiti ― Amerykanka miała wtedy grubo ponad
pięćdziesiątkę ― dziarski rotmistrz zdobył jej zaufanie do tego stopnia, że ona,
wyjeżdżając do Stanów, i to na okres przeszło półroczny, powierzyła mu część
swego majątku. Źle zrobiła. Przystojniak właśnie rozkwitał jurnością męskiego
wieku i nie wytrzymał: odbił sobie z nawiązką lata zmysłowej posuchy. W willi

background image

jego pani zaczęły odbywać się wesołe bibki, hucznym pijatykom nie było końca,
rozbrykani przyjaciele rycząc wypróżniali butelki, chichot i śpiew podochoconych
dziewcząt roznosił się daleko po całej okolicy.

Gdy pani Berger wróciła, wpadła we wściekłość. Diabli wzięli jej

pieniądze, straciła również twarz, ludzie się śmiali. Czy wybaczyła niewiernemu
gaszkowi? Był znowu skruszony i piękny, lecz choć barczysty, już mniej silny.
Pozornie wybaczyła. Jednak kilka miesięcy później po krótkiej chorobie on umarł.
Plotkarze w Papeete szeptali po barach, że była to tajemnicza choroba, zalatująca
krztynę arszenikiem; przebąkiwano nawet o ekshumacji zwłok, ale nic z tego nie
wyszło. Pani Berger była bogata i nie dopuściła, by niepokojono wieczny sen
zmarłego.

Gdy rotmistrz wyjeżdżał z Polski, jego koledzy w pułku zazdrościli mu

szczęścia, że w takim czepku rodzony. Ale czy rzeczywiście rodził się w czepku?

37. Hutia gniewna

P

o powrocie Hutii z Moorei nasze nastroje szczęśliwego Shangri-La

trwały nadal w Faaa. Milszą przyjaciółkę trudno było sobie wyobrazić. Była czuła,
pogodna, usłużna, cały bungalow przepajała swym wdziękiem i dziewczęcością.

Lubiła przekomarzać się z krabami, których mnóstwo czyhało w ziemi

dokoła chaty. Były to lądowe stwory, niektóre wielkie jak dłoń ludzka, szybkie,
ś

mieszne swym bocznym chodem i bardzo płoche, ale jeszcze bardziej żarłoczne.

Hutia łowiła je na wędkę bez haczyka, tylko przywiązując kawał mięsa do
sznurka. One wypadłszy ze swych ziemnych nor, łapały przynętę tak kurczowo, że
można było zapaleńców porwać w powietrze, zanim spostrzegały
niebezpieczeństwo i rozwierając szczypce, puszczały zdobycz. Było pełno
uciechy; Hutia nigdy ich nie zabijała.

Utartym od pokoleń zwyczajem współtowarzyszce pobytu na Tahiti nie

płaciło się żadnej pensji, natomiast wypadało obdarzać ją stałym kieszonkowym i
co pewien czas podarunkami. Więc pewnego dnia pojechaliśmy do Papeete i
zakupiłem dla Hutii buciki u Baty, a u Chińczyka piękny czerwony materiał na
długie spodnie, pierwsze w jej życiu spodnie. Czuła się bardzo nowocześnie.

Jeśliby ocenić owe dni, przebyte w tym okresie na Tahiti, to niewątpliwie

był to jakiś mój szczyt tahitańskiego błogostanu, niebywale miły sen na jawie.
Czasem aż nie sposób było pojąć, że tyle uroku mogło tkwić w całej gamie
otoczenia, w dziewczynie, w bungalowie, palmach kokosowych, w lazurowej
lagunie i błękitnym niebie, w czerwieni drzew flam-boyants; że w tym wszystkim
mogło mieścić się tyle siły upajania. Był to bez kwestii jakiś punkt kulminacyjny i

background image

z tej wyżyny ścieżka mogła wieść tylko na dół. I wiodła aż zbyt raptownie na dół.

Około połowy sierpnia lakoniczne telegramy na poczcie w Papeete nabrały

niepokojącego brzmienia. Czyżby wariat Hitler chciał rzucić się na Polskę? Jako
porucznik rezerwy uważałem za wskazane, by wysłać do Polski lotnicze listy,
między innymi do Miedzińskiego z redakcji Gazety Polskiej i do Mariana Kistera
z wydawnictwa „Rój”, wydawcy moich książek, prosząc o niezwłoczną
wiadomość, jak sprawy w istocie się miały w Europie: czy należało przerwać
pobyt na Tahiti i natychmiast wracać do kraju? Helas, odpowiedź już nie zdążyła
przybyć na daleką wyspę.

Tymczasem na Tahiti ― jak gdyby to była naprawdę wyspa wiecznej

radości i niezmąconej beztroski ― nikt poważnie nie brał europejskich tarapatów.
Międzynarodowa ferajna, nie tylko Francuzi, Anglicy i Amerykanie, ale i
Duńczycy, Norwegowie, także Niemcy z Rzeszy i Austrii, wszyscy oni szaleli jak
zwykle, pili, wymieniali sobie vahine i wierzyli, że życie to nieustannie beztroska
zabawa.

Pewnego dnia ― było to około 20 sierpnia ― Hutia po nieco dłuższym

pobycie rano w Papeete oświadczyła, że była u dentysty i omówiła z nim sprawę
wyrwania jej zęba i zastąpienia go złotym zębem.

--- Wyrwania zęba? ― ożywiłem się ― Czy ciebie boli?
--- Nie. Ale musi być wyrwany, mówi dentysta... Pokazała mi ów ząb,

który był zdrowiuteńki jak rydz. Wielu mieszkańcom wysp Oceanii, jak przy
okazji wspominałem, już w młodym wieku fatalnie psuły się zęby, od kiedy
zaczęli tu gospodarzyć biali ludzie, i bywali dwudziestoletni wyspiarze prawie
całkowicie szczerbaci, ale Hutia stanowiła chwalebny wyjątek: wszystkie jej zęby
były na razie nieskazitelnie zdrowe i czyste jak perły. Niemal wybuchnąłem
przyjaznym oburzeniem na jej niemądry kaprys pozbywania się zdrowego zęba,
by zadośćuczynić zdziwaczałej modzie Tahitan, przepadających za złotymi
zębami. Zresztą niesumienny dentysta, Francuz, dowiedziawszy się, że Hutia żyła
z popaa, białym „mężem", zażądał horrendalnie wysokiej ceny, stu dolarów.

Hutia! ― zawołałem na pół zrozpaczony. ― Nie czyń tego głupstwa!

Nie pozbawiaj się takiego zęba...

Po raz pierwszy od czasu naszego poznania się Hutia była niezadowolona,

spojrzała na mnie zdumionym wzrokiem.

--- Czy jesteś skąpy? ― zapytała poważnie, jak gdyby odkrywała we mnie

coś niemile nowego.

--- Nie, nie jestem skąpy! ― zapewniłem ją. ― Ale szkoda zęba... Kupię ci

pareo tak ładne, że dziewczyny będą ci zazdrościły...

Kupiłem piękne pareo, czyli czerwony materiał w olbrzymie białe kwiaty.

Dziewczyny zazdrościły, Hutia już nie chciała złotego zęba, ale stała się nieco
inna, jak gdyby mniej wesoła niż dotychczas.

Mnie także było coraz ciężej na duszy; wieści z Europy z każdym dniem się

pogarszały. Czy tam powariowali, czy co? Hitler, cóż on chciał wyczyniać?

Dnia 2 września, z jednodniowym opóźnieniem, dotarła na Tahiti

background image

wiadomość o napaści wojsk niemieckich na Polskę. Już w drodze na pocztę
ogarnęło mnie złe przeczucie: z lokalnego radiowęzła usłyszałem niezwykłą na
ulicach Papeete melodię mazurka, a zaraz potem marsz żałobny Szopena.
Wywieszka przed pocztą potwierdziła hiobową wiadomość. Poczułem zawrót
głowy, serce okropnie ścisnęło, ziemia jak gdyby spod nóg uciekała. Potem
nastała w mózgu złowroga martwota.

Nie pamiętam, kiedy i jak dowlokłem się na rowerze do Faaa. Padłem na

łóżko, musiałem być bardzo blady. Hutia zaniepokoiła się tą bladością.

--- Chyba nie umrzesz?! ― zakłopotała się wystraszona.
--- Nie! ― burknąłem słabym głosem, ale oschłej, niźli chciałem. ― Nie

bój się: nie umrę!

--- To dobrze! ― uśmiechnęła się.
--- Niedobrze!!!
Wiadomość o napaści Hitlera na moją ojczyznę dziwnie mało Hutię

przejęła. Po prostu zabrakło dziewczynie wyobraźni, by uprzytomnić sobie grozę
tego wydarzenia. Od półtora wieku, jeśli się nie myliłem, nie było tu wojen, a
przedtem istniały tylko zamieszki, co prawda czasem krwawe, ale w wyniku
jakichś rodzinnych zatargów, jak na przykład między mieszkańcami Tahiti a
ludźmi z Moorei.

Więc trudno było Hutii wczuć się w moją sytuację i ból. Moich wyjaśnień

słuchała jak tureckiego kazania; jej oczy pozostały puste i bez wyrazu. Sprawiało
mi to przykrość, nawet rozdrażniało: zawiało od dziewczyny dojmującą obcością.
Wspaniała towarzyszka w ochoczych sprawach gospodarowania i frywolnego
ś

piewu, tańców i igraszek miłosnych, teraz zupełnie zawiodła; płytki umysł, na

proste uciechy nastawiony, nie mógł pojąć nieco głębszych zawiłości ludzkiego
losu. Jakże inaczej odniosłaby się tutaj teraz polska dziewczyna, jakakolwiek
Polka; wspólnie ze mną odczuwałaby tragedię narodu. Naraz spostrzegłem, jak mi
zabrakło dobrej, siostrzanej duszy i jak byłem osamotniony.

Gdy następnego dnia pośpieszyłem do Papeete, nie było żadnych nowych

wiadomości z Polski. Zbudziła się we mnie nieśmiała nadzieja, że napastnicy,
może wyparci z granic kraju (co tyle razy przyrzekał nam Rydz-Smigły),
znajdowali się w odwrocie na Berlin. Niestety nowe wiadomości nazajutrz zadały
kłam wszelkim nadziejom i, przeciwnie, obwieszczały o zwycięskim parciu
naprzód hitlerowskich hord. Telegramy wymieniały polskie miasta: wróg zbliżał
się do Bydgoszczy, od Rawicza parł na Poznań i zajął już Czempin, od południa
przeszedł przez Częstochowę i podchodził pod Łódź.

Zakotłowało mi się w głowie: pod Łódź?
Przecież Łódź leżała w centrum Polski. Więc tam już wtargnęli hitlerowcy?
Następne dni, przynoszące coraz gorsze wiadomości o daremnej, acz

zaciętej obronie wojsk polskich, były dla mnie okresem niewymownej rozpaczy i
męki. Rozpaczy tym boleśniejszej, że całe Tahiti, jak gdyby w Europie nie było
wojny, wrzało nadal nieposkromioną uciechą, a w Faaa zewsząd dochodziły mnie
z daleka nieustanne śpiewy i odgłosy wesołych libacji. Jak za najlepszych czasów,

background image

w barach Papeete roiło się od młodych Francuzów i Brytyjczyków w najbardziej
poborowym wieku i dziwiła mnie ich wesoła beztroska: przecież kraje ich weszły
już także w wojnę z Niemcami. Były to okropne dla mnie dni.

Gdy krótko po całkowitym opanowaniu Polski przez hitlerowców doszły

do Tahiti słuchy o tworzeniu przez generała Sikorskiego w Paryżu nowego rządu
polskiego i o podjęciu dalszej walki z najeźdźcą, postanowiłem najbliższym
statkiem wracać do Europy i zaciągnąć się do tworzonego we Francji wojska
polskiego. Ale zamiar okazał się na razie niewykonalny: Francja po wybuchu
wojny wstrzymała wszelką komunikację z Tahiti na czas nieograniczony i nie
można było opuścić wyspy.

Wojna, rzecz prosta, przerwała dopływ pieniędzy z Polski, skąd

miesięcznie przysyłano mi sto pięćdziesiąt dolarów. Na szczęście posiadałem
nieco rezerw, około sześciuset dolarów, które, oszczędnie gospodarowane, mogły
mi starczyć na szereg miesięcy pobytu na Tahiti.

Oszczędność! Takie pojęcie nie mieściło się w pustej główce Tahitanki.

Ogromnie ostrożnie napomknąłem Hutii o konieczności zmniejszenia wydatków
na nasze życie, ale musiałem to kilka razy tłumaczyć na różne sposoby, zanim
poczciwa dziewczyna zrozumiała, o co chodzi. A gdy zrozumiała, zrobiła duże
oczy, owe śliczne, głębokie oczy, lecz w tej chwili pełne lęku i żalu.

--- To ty jesteś biedny? ― stwierdziła krzywiąc usta z niejaką pogardą. ―

Nie masz pieniędzy!

--- Ależ mam, mam! ― żywo zapewniałem ją. ― Tylko jestem bardzo

smutny, bo wróg odciął mi drogę z Polski, gdzie giną moi bracia...

--- Ty jesteś kłamcą! ― fuknęła.
Miała brzydki grymas na twarzy, jakiego dotychczas nigdy u niej nie

dostrzegłem.

--- Bój się Boga, Hutio, nie jestem kłamcą! ― zaklinałem się miękko.
--- Jesteś! Zawsze mówiłeś, że byłeś jedynakiem i braci nie miałeś, a teraz

pleciesz, że tam bracia twoi giną. Jesteś kłamcą!

Długo trwało, zanim ją udobruchałem, po czym dałem jej pieniądze, by

rowerem pomknęła do Papeete i w chińskiej restauracji kupiła dwie porcje chop
suoy oraz butelkę czerwonego wina na naszą kolację. Było popołudnie. Gdy po
godzinie wróciła, przywiozła tylko jedną porcję chop suoy i nic więcej.

--- Nie chce mi się jeść! ― burknęła. ― A wino?
--- Musisz oszczędzać ― wycedziła z niemiłym uśmieszkiem.
Jakże Hutia się zmieniła po tej „oszczędnościowej” rozmowie. Gdzie

podziała się łagodność mej dziewczyny, gdzie jej słodycz, jej zniewalający
wdzięk?

Nastała noc, owa „nasza noc”, o której Tuwim kiedyś tak dosadnie śpiewał,

i wydało mi się, że w objęciach odzyskałem znowu dawną, oddaną Hutię: była
rozpalona i w namiętnych uściskach jak gdyby rozwiewały się wszystkie złe
nieporozumienia.

Ale następnego dnia znowu się boczyła. Jej dąsy działały mi na nerwy. Już

background image

nie mogłem nic pisać, „Madagaskar” odłożyłem do walizki. Jeździłem w tych
dniach często do Papeete i któregoś dnia doznałem tam niezwykłego przeżycia:
jak wiadomo, tu wszyscy wszystkich znali. Jakaś tahitańska matrona nagle
podeszła do mnie na ulicy, ujęła mnie oburącz za głowę i pocałowała w policzki
mówiąc: Vive la Pologne! Miała ze wzruszenia zamglone oczy. Podziękowałem
jej, całując ją w rękę, po czym ona bez słowa się oddaliła, zanim u przechodniów
wywołaliśmy sensację.

W przeciwieństwie do starej Tahitanki Hutia była tego dnia szczególnie

nieprzyjemna. Gdy wróciłem do bungalowu, oświadczyła, że wszystko tu się jej
znudziło, że wszystkiego ma fiu i że ja jestem mechant, zły. Wiadomo, nie było na
Tahiti gorszego wyroku na popaę niż to, że jest mechant. A najbardziej mechant
był taki biały, który nie miał pieniędzy na wszystkie zachcianki swej dziewczyny.
Więc zastałem Hutię już gotową do odejścia ze spakowanym zawiniątkiem,
wypchanym jej kieckami. Gniewna opuszczała mnie na stałe i tylko żądała, żebym
pożyczył jej rower, a odeśle mi go następnego dnia. Dostała rower i odjechała.
Była w ostatnich dniach tak niemożliwa do zniesienia, że żegnałem ją z pewną
ulgą.

Gdy zostałem sam, raźniej odetchnąłem. Ogarnął mnie wisielczy humor na

mój pieski los. Przeżywałem w życiu dwie wojny, ową pierwszą światową i teraz
drugą, i za każdym razem los płatał mi najpaskudniejszego figla: pierwsza wojna
zwichnęła mi studia uniwersyteckie i karierę naukową, druga uniemożliwiła mi
napisanie ciekawej książki o Tahiti, raju--piekle zachodniego świata, przy tej
okazji równocześnie burząc romantyczną sielankę z młodą Tahitanką.

38. Czekając na statek

P

rzez dwa dni odpoczywałem po utrapieniach z „małżeństwem

tahitańskim”, lecz trzeciego dnia naszła mnie nieznośna chandra osamotnienia.
Pod wieczór pieniły się znowu nad Mooreą czerwone chmury w zachodzącym
słońcu i siały w przyrodzie i w ludzkim sercu tyle niepokoju i melancholii, że
można było wyć z tęsknoty za dziewczyną: było to typowe dla Tahiti urzeczenie.

Dziewczyny tahitańskie łatwo uciekały i łatwo wracały. Jak pijany płotu

uczepiłem się tej myśli i może doszłoby do powrotu Hutii, gdyby pechowy zbieg
okoliczności nie wlazł mi w kaszę: właśnie do portu w Papeete zawinął francuski
torpedowiec i załoga, jak sfora wygłodniałych wilków, rzuciła się na lądowe
przygody. Już pierwszego dnia zastałem Hutię u Quinna w towarzystwie młodego
marynarza. Biedula nie umiała pić, a marynarz wmuszał w nią dżin. Dziewczyna
na mój widok wyraźnie się uradowała. Poprosiłem ją do tańca, zgodziła się. Była

background image

zmieszana, ja też: diabelnie wiało od niej kobiecą zmysłowością.

--- Kiedy wrócisz do Faaa? ― zapytałem obcesowo.
Ona po chwili:
--- Do Faaa bardzo daleko..
--- Nie dalej, niż było dawniej!
--- To prawda... Ale we Faaa żyje popaa, który jest mechant, a ten marynarz

nie jest mechant...

Na ten argument nie było rady. Odprowadziłem ją do marynarza, który

zaczynał już wściekać się. Nic z Hutią nie wyszło.

W początkach października udałem się do gubernatora i, zaraz przyjęty,

poprosiłem go, by zechciał mnie, polskiego porucznika rezerwy, zapisać w
pierwszej kolejności do powrotu do Francji. Obawiałem się, że władze gotowe
wysłać najpierw setki młodszych poborowych Francuzów i Brytyjczyków.

Gubernator był jak gdyby zaskoczony moją gorliwością i rozbawiony

wzmianką o tych setkach poborowych. Zapewniając mnie, że niepotrzebnie się
obawiam, poinformował, że w ciągu najbliższych dwóch miesięcy nie oczekuje się
ż

adnego statku z Francji. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że pomimo

tak wielu młodych lowelasów w poborowym wieku, nikt nie kwapił się do
opuszczenia rozśpiewanej wyspy i wyjazdu do trapionej wojną Europy.
Chciało dobrowolnie wyjechać z Tahiti tylko dwóch Europejczyków: pewien
Czech i ja.

Wciąż nie mogłem otrząsnąć się z szoku z pierwszych dni września i

niepokoiłem się o swe nerwy i stan ducha: bierne czekanie na statek przez
miesiące oraz przygnębiająca samotność wśród rozhukanych wesołością ludzi
mogły mnie całkowicie rozkleić. Nie chcąc do tego dopuścić, popłynąłem
pewnego dnia na Mooreę i zawitałem do przyjaznej gospody w Temae. Tu już o
wszystkim wiedzieli, co działo się w Papeete: o fiu (czyli histerycznym kaprysie)
Hutii i o mojej niedoli Polaka. Raczej współczuli mi, jak owa stara Tahitanka w
Papeete, więc bez trudu znalazłem nową dziewczynę. Była nią Pajpe, która z
niechęci do swej kuzynki Hutii chciała zostać moją towarzyszką, pójść na Tahiti i
gospodarzyć dla mnie. Nieco starsza niż Hutia, miała blisko dwadzieścia lat,
ś

wietne ciało, ładną twarz, ale nad wyraz dzikie usposobienie. Była jak narowisty

ź

rebak, którego nie sposób okiełznać. Nie niosła osłody. Kiepsko znała język

francuski, nie umiała być miłą Tahitanką.

Z bungalowu Deana, zbyt drogiego jak na moją ówczesną kieszeń,

wyprowadziłem się do chaty u podnóża gór, między Faaa a Punavią. W owej
chacie, pustej od dłuższego czasu, nikt nie chciał mieszkać, bo tu straszyły liczne
demony tupapau. Pajpe ich się nie bała. Lubiła chodzić po zachwaszczonym
ogrodzie, otaczającym naszą chatę, i zbierać całe kosze dojrzałych pomarańczy,
gojaw i papai. Nikt tych owoców nie jadł, gdyż rosły w zaczarowanym ogrodzie,
ale dla nas nie były tabu; nam nie szkodziły, a świetnie smakowały.

O pół kilometra dalej, w Punavii, istniało wspomniane już, czarowne

skupisko artystycznej kolonii. Gąszcz romantycznych frangipani, palm

background image

kokosowych i drzew flamhoyants otaczał tu dwadzieścia kilka ślicznych
bungalowów. Wszystko to należało do Czecha Rivnaka. Onże, przedsiębiorczy
altruista, dopuszczał do swego ustronia tylko wesołą brać artystyczną, więc
zażywali tu boskich nastrojów malarze, rzeźbiarze, literaci i młodzi dziwacy
różnego autoramentu oraz ich dziewczęce zaplecze. Niezwykły Czech, zasobny w
dobra doczesne i szerokie serce, był jakimś aniołem stróżem na Tahiti i
uosobieniem życzliwości. Wszystkim starał się pomagać, więc gdy pewnego dnia
ujrzał mnie na drodze jadącego rowerem, zatrzymał swój samochód i
zakomunikował mi rewelacyjną wieść o przybyciu do Papeete rodaka z
Warszawy. Czy chciałbym się z nim zobaczyć? Oczywiście chciałbym, i
niezrównany Rivnak zaaranżował nasze spotkanie w barze Col Bleu.

Przybysz, pewny siebie przystojniak w sile wieku, nazywał się Mańkowski

i do wybuchu wojny był ponoć zamożnym posiadaczem stajni wyścigowych koni
w Warszawie, a poza tym słynnym myśliwym. Niewiele, niestety, umiał mi
opowiedzieć o kampanii wrześniowej. Zaraz w pierwszych dniach września
umknął przed nawałą hitlerowską swym autem do Rumunii, stamtąd przedarł się
bez trudu na zachód, aż oto wpadł przejściowo na Tahiti, będąc w drodze do
Nowej Kaledonii. Przypłynął tu statkiem amerykańskim, a swój samochód wiózł z
sobą.

--- Do Nowej Kaledonii? ― nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że go w tych

czasach pchało na tak zwariowany koniec świata, gdy w Europie ważyły się losy
ludzi, narodów.

--- Tak, do Nowej Kaledonii! ― potwierdził butnie, jak gdyby w obronie

swego zamiaru.

Nie mogłem go zrozumieć.
--- Czego pan będzie tam szukał? ― zapytałem z niedowierzaniem.
--- Jeleni.
--- Jeleni?
--- Będę polował na nie...
Brzmiało to cudacznie, ale miało swój osobliwy sens; Mańkowski wcale

nie żartował. Wyjaśnił mi, że istniejące na Nowej Kaledonii kopalnie rudy niklu
potrzebują wiele żywności dla swych robotników, a w głębi wyspy żerują liczne
stada jeleni. Będzie na nie polował i mięso zwierzyny sprzedawał kopalniom.
Wiózł z Polski dobrą broń myśliwską.

Gdy mi o tym opowiadał, wyczuwałem jego niechęć do mnie.

Prawdopodobnie obawiał się, że, olśniony jego pomysłem, będę chciał jechać
razem z nim na dalekie łowy. Ale ja nie byłem zachwycony, raczej zażenowany.
Zaraz rozwiałem jego obawy oświadczając, że jadę w przeciwną stronę, do
Europy.

--- Przecież tam wojna! ― parsknął wzgardliwie.
--- I czyste sumienie! ― dodałem sucho, skromnym głosem.
Machnął ręką, a chcąc zmienić temat rozmowy, zwrócił uwagę na siedzącą

z nami Pajpe. Zwykle dziewczyna towarzyszyła mi do Papeete, więc i teraz

background image

zabrałem ją z sobą do Col Bleu.

--- Ależ ona ma protezę zębną! ― zawołał do mnie zgorszony.
Może myślał, że mi tym dokuczy.
--- Ma! ― potwierdziłem. ― To przecież Tahiti...

39. Bungalow znikł mi z oczu

N

ie wiem, jak spędziłem tygodnie czekania na statek do Francji. Nic

wyraźnego nie robiłem, tylko często zaglądałem do Papeete, by rozerwać się w
towarzystwie okrutnie beztroskich Anglików i Francuzów. Drażnili mnie, a jednak
przyciągali. Oczywiście w tym czasie nie pisałem ani słowa.

Pewnego wieczoru w listopadzie, w okresie dusznego skwaru na wyspie,

rozpętał się nad Tahiti gwałtowny orkan. Burzył chaty, łamał drzewa, siekł ulewą,
przewracał ludzi, ludziom okropnie szarpał nerwy ― ale mnie szaleństwo
ż

ywiołów nie dopiekło; przeciwnie, sprawiło mi ulgę, po prostu wyszło na

zdrowie. O północy orkan przeszedł i zapadłem w twardy sen, a gdy rano się
przebudziłem i świeciło piękne słońce, przebudziłem się jak gdyby do nowego
ż

ycia: opadły ze mnie melancholie i omroczenia. Przyjazne słońce, jak już tyle

razy w życiu, napełniło mnie nowymi siłami. Po udręce ostatnich tygodni
odezwała się radość oddychania i wezbrała we mnie przyjemność patrzenia na
ś

wiat.

Tak powoli otrząsałem się ze skutków tragedii wrześniowej i oto napływała

coraz bardziej chęć walki. Coś tężało we mnie. Europę po zdławieniu Polski
zaległa cisza, ale nietrudno było przejrzeć, że to chwilowa cisza przed burzą, że to
wstęp do wielkich zmagań. Tam coraz bardziej przywoływał mnie głos sumienia.

W owych dniach krzepnącej ufności do siebie łagodniej oceniałem

perypetie z Hutią, nieodrodną dziewczyną urzekającego Tahiti, i patrzyłem na tę
przygodę już nie tylko pobłażliwiej, ale i z humorem, i z pewnym uśmiechem,
nawet z cudacznym podziwem. Jakkolwiek by było, u boku kapryśnego diablątka
przeżyłem kilka tygodni sielanki, o jakiej nie śniło mi się w najdziwaczniejszych
marzeniach i jakiej doznało mało amantów na tym nie najdoskonalszym z
padołów. Niedługo trwała uciecha z Hutią, szybko diabli wzięli miłe nastroje,
inaczej zrządził zawistny los i ów paranoik w Europie, ale jednak owe radosne
tygodnie w Faaa, choć nieliczne, były przeżyciem co się zowie.

W chwilach największego strapienia przenikała mnie bolesna tęsknota za

kimś z Polski. Jakże mi brakowało dobrego przyjaciela z tamtych stron, jakże
obecność polskiej dziewczyny mogłaby złagodzić ból i ułatwić wybrnięcie z
duchowych tarapatów. Nie było jej, nie było żadnej Andry, bliskiej sercu. Była

background image

dokoła tylko dręcząca radość rozśpiewanego Tahiti.

Później, ale jeszcze w czasie drugiej wojny światowej, z tego okresu

powstanie poczciwa legenda, jak wszystkie legendy zawierająca półprawdę ―
półzmyślenie, rzecz może słuszną w całości, przejaskrawioną w szczegółach.
Ujmująca Polka, Ludwika Ciechanowiecka, będzie snuła na łamach polskiej prasy
w Nowym Jorku w czasie wojny balladowe opowiadanie o podróżniku: że dawniej
ś

piewały mu ryby w Ucayali, a teraz gwiżdżą dokoła niego głębinowe pociski w

odmętach Atlantyku... Że bardzo dziwny był ten człowiek i potrafił przyjaźnić się
z mrówkojadami, pieścić kameleony. Ale że przede wszystkim był ciągle
Polakiem, odczuwającym odpowiedzialność wobec dalekiej, utraconej, Bóg wie
na jak długo, ojczyzny... Wojna zastała go na Tahiti. Mógł był tam od biedy
przetrwać do końca zawieruchy. Ale byłby nieszczęśliwy. Więc uciekł z tego
rajskiego ogrodu do Francji, by zgłosić się do polskich szeregów. Nie darmo był
Polakiem. Z tahitańskiego raju, gdzie noce i dnie były jak bajka, kobiety jak
kwiaty, a kwiaty jak motyle, wygnała go nieuleczalna polskość. Wyrwał się z
objęć młodej Tahitanki...

Tak sławiła zacna ballada.
Chociaż było trochę inaczej z tą młodą Tahitanką, to nie ulegało

wątpliwości, że samo Tahiti nie zawiodło, okazało się wspaniałe. Nie można było
nie poddawać się czarowi klimatu i krajobrazu, nie napawać się wonią kwiatów
tiarę. Toteż gdy zbliżał się dzień mego wyjazdu z Tahiti w połowie grudnia, byłem
ogromnie ciekawy, jak się zachowam w chwili wypływania z Papeete. Czy zbierze
mi się na szloch, podobnie jak rzekomo wszystkim, wszystkim bez wyjątku,
którzy opuszczali szczęśliwą wyspę, a opuszczając wrzucali do morza naszyjnik z
kwiatów tiare, by jeszcze powrócić kiedyś do tego raju? Nie! Nie pójdę w ślady
angielskiego komendanta Wallisa, płaczącego na swą zgubę, ani w ślady
Bougainville'a i jego jurnych marynarzy, ani tych wszystkich innych
pobekujących, nie pójdę w ich ślady! Nie zapomnę o cięgach, oberwanych od
gniewnej ślicznoty Hutii, i do morza nie rzucę naszyjnika z kwiatów, bo po prostu
nie będę go miał.

Zawczasu, na dwa tygodnie przed odjazdem, odesłałem nieporadną

dzikuskę Pajpe na Mooreę z odpowiednim cadeau-podarkiem, a gdy nadszedł ów
ostatni dzień, taksówka zawiozła mój bagaż i mnie do portu. Na przystani przed
statkiem był znowu tłum żegnających mieszkańców wyspy. Przecisnąwszy się
przez tłok, już chciałem wchodzić na trap statku, gdy z tłumu dobiegł mnie
kobiecy głos:

--- Arkady! Arkady!
Oniemiałem: czyżby Hutia? Nie, to był ktoś milszy, Reri. Dopadła do mnie

z kilkoma rozszczebiotanymi młódkami i, roześmiane, nuż ściskać mnie a
całować, a tarmosić za włosy.

--- Pozdrów ode mnie jego tam w Europie! ― zawołała Reri.
--- Kogo pozdrowić?
--- No, Genka!

background image

Miała na myśli Eugeniusza Bodo. Niestały kochanek wciąż tkwił w jej

sercu.

--- Może już nie żyje, może zginął na wojnie! ― odrzekłem.
--- Żyje, żyje! ― zapewniła. ― Tacy jak on nie giną!
A gdy wchodziłem na trap, Reri i jeszcze jakaś dziewuszka zarzuciły mi na

szyję dwa wieńce z kwiatów tiarę.

Wnet statek odbił od przystani wśród uniesionych okrzyków pożegnania i

wśród wymachiwań rąk. Powoli oddalaliśmy się od barwnego tłumu, w oczach
rosła panorama miasteczka. Wyłaniał się coraz dobitniej wdzięk górskiej scenerii
Tahiti, tężało malownicze piękno wyspy. Do diabła, widok był przejmujący, szedł
od niego czar. Zarechotałem ze siebie samego, gdy ściągałem z szyi wieńce z
kwiatów i, wykrętnie rozbawiony, rzucałem je do morza.

Stałem na rufie statku, nikogo nie było w pobliżu. Gdy odpłynęliśmy o milę

od brzegu, odsłoniły się palmowe gaje w Faaa i wydało mi się, że dostrzegam pod
palmami kokosowymi mój bungalow i chatę gospodarza Deana. Tego było już za
wiele. Dobre zamiary wzięły w łeb. Rozpadła się brawura, nerwy zmiękły,
doznałem wzruszenia. Stało się: źrenice zaszły mi wilgocią.

Bungalow zatarł się w zamglonych oczach.
Potem statek powoli zmienił kierunek i niósł mnie już prosto na północny

wschód, ku nowym brzegom i nowym przeznaczeniom.

Na zachodzie chmury nad Mooreą jeszcze płonęły zwykłym wieczornym

szaleństwem. Patrząc na ich blaski, czując pod sobą drżenie statku, widząc zmianę
kursu, nagle doznałem dziwnych uczuć. Zacisnąłem pięści w przypływie nowych
sił. Opuszczał mnie bezwład, wracała otucha, rosła radość życia. Stawałem się
znowu sobą.

KONIEC

Spis treści

I. NABIERAM ODDECHU

1. Po wojnie.................................................. 1
2. W Lipsku.................................................. 5
3. „Pójdę z tobą!”.........................................10
4. Kanion Colorado......................................13
5. „Przez wiry i porohy Dniestru”............... 15
6. Fluidy lat dwudziestych........................... 19
7. Rasowy pałkarz........................................ 25

background image

II. PARANA: POSMAK EGZOTYKI

8. Walka o Paranę.........................................30
9. Histeria i rozwaga ....................................35
10. Parana........................................................41
11. Biedny, nie zrozumiał Parany!"................45
12. Utrata Janki..............................................47

III. POZNAŃ: UROK POZNAŃSKICH KABARETÓW

13. Kukułki i szydercy...................................51

14. Demoniczny Arturek............................... 54
15. Boska Korianka i niesamowity Grus ......58

IV. UCAYALI: TROPIKALNA PUSZCZA

16. Gorącokrwista Andra.............................62
17. Ku największej Przygodzie....................65
18. Po diabelnie twardej grudzie...................68
19. „Ryby śpiewają w Ukajali”.....................70
20. Czego nie było w książce........................74

V. KANADA: PÓŁNOCNA PUSZCZA

21. Kanada 1935......................................... 78.
22. „Kanada pachnąca żywicą”.................... .80

VI. MS „BATORY": DZIWACTWA

23. Dziewiczy rejs „Batorego”....................... 85

24. Bezecne igraszki....................................... 91
25. Powodzenie nie uderzyło do głowy.......... 93

VII. MADAGASKAR: RADOSNE PTAKI

26. Ku Madagaskarowi.................................. 99
27. „Madagaskar”: jedni chwalili, inni łoili...104

VIII. TAHITI: SIELANKA.

28. Między jedną wyspą a drugą....................109

29. Cudaczne, cudowne Tahiti.......................114

background image

30. „Jak się masz, stary byku!”......................118
31. „L'esprit de Tahiti”.................................. 120
32. Jeszcze o Tahitankach..............................125
33. Reri...........................................................130
34. Na wyspie Moorei....................................134
35. Hutia radosna.......................................... 137

IX. TAHITI: KONIEC SIELANKI

36. Amerykanka i rotmistrz............................ 142

37. Hutia gniewna.......................................... 144
38. Czekając na statek.................................... 148
39. Bungalow znikł mi z oczu........................ 151


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach Indian brazylijskich
Fiedler Arkady a Kanada pachnąca żywicą
Fiedler Arkady Dziękuję Ci, Kapitanie
Fiedler Arkady Ryby śpiewają w Ukajali
Fiedler Arkady Ambinanitelo goraca wies
Fiedler Arkady Gorąca wieś Ambinanitelo
Fiedler Arkady Nowa przygoda
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady Nowa Przygoda Gwinea
Fiedler Arkady Piękna, straszna Amazonia
Fiedler Arkady Kobiety mej młodości
Dywizjon 303 FIEDLER ARKADY
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach indian brazylijskich
Fiedler Arkady Ryby śpiewają w Ukajali
Fiedler Arkady Nowa przygoda Gwinea

więcej podobnych podstron