Pod Różowym Kasztanem Monika Masztak Buczyńska ebook

background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image
background image

Copyright © by Monika Buczyńska
Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ

All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki: Leszek Michalski
Skład: Adrian Łaskarzewski

ISBN 978-83-61805-44-1

(e-book)

Wydanie I
Szczecin 2012

Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin

mały wydawca wielkich autorów
www.walkowska.pl

background image

ukochanym synom

background image

Z przedstawianiem fikcji jest ten problem,
że musi być wiarygodna,
natomiast rzeczywistość rzadko taka bywa.

Isabel Allende

background image
background image

BRUNET

Wiesia od dwóch miesięcy była wdową. Spowita w erń obnosiła swoją

żałobę z udawaną dumą, zadzierając wysoko głowę. Wiedziała, że cała wieś
plotkuje na temat śmierci jej męża.

Zdzicho, zwany Pięknym Zdzichem, dokonał żywota u panny Aldony,

wypiwszy up ednio ćwia kę

irytusu i popijając ten szlachetny trunek

be em. Ten be

ał się p ysłowiowym gwoździem do trumny

i p y ojniak wyzionął ducha omotany miękkimi ramionami Aldony
z głową wtuloną w jej wielkie, falujące piersi.

– To była, kurna, piękna śmierć, każden jeden tak by chciał – mawiali

kolesie

od Różowego Kasztana, zazdrosz ąc Pięknisiowi efektownego

końca.

Czterdzie oletnia panna Aldona mieszkała w małym domku na skraju

wsi. Opró apety nych krągłości i niebywale ponętnego biu u, miała
wybitne umiejętności kulinarne. Sława jej mielonych kotletów z buraczkami
dawno p ekro yła granice wsi i poszybowała do pobliskiego mia e ka.
Aldona kręciła w pulchnych, zgrabnych rą kach mięsne kulki o wybornym
smaku, so y ości i aromacie. Zapach smażonych kotletów rozchodził się po
całej wiosce, wabiąc, ni ym afrodyzjak, amatorów mielonych i ogromnego
biu u,

nie

w ominając

o

pysznych

bura kach

podawanych

z czosneczkiem, jak mawiała pieszczotliwie gospodyni.

Wiesia z całego serca nienawidziła Aldony, p elała też nienawiść na

kotlety z bura kami. Obiecała sobie, że nigdy nie zanu y rąk w mielonym
mięsie i nie utrze buraczków, dodając do nich znienawidzonego czosneczku.

Na grób męża chodziła codziennie piasz y ą, krętą drogą obrośniętą

dzikimi różami. Piękny zapach róż poprawiał Wiesi humor i na chwilę
pozwalał zapomnieć o znienawidzonej woni mielonych. Na wiejskim
cmentarzu otoczonym murem z polnych kamieni panowała cisza przerywana
szumem

arych d ew. Tu Wiesia odpo ywała od wiejskich plotek

i terkotu maszyn do szycia. Pracowała w szwalni i od śmierci męża
wsłuchiwała się w napięciu w ukot, żeby nie słyszeć szeptów i śmiechów
koleżanek. Wiedziała, że plotkują o niej, Aldonie i jej Pięknisiu.

Siadała na małej ławeczce i odpocząwszy chwilkę zaczynała swój monolog,

pat ąc głęboko w o y Zdzicha wyzierające z nagrobnej fotogra i. Zdzich
miał urodę amanta niemego kina. Czarny wąsik, ulizane włosy i piękne
o y w kolo e letniego nieba, które za życia doprowadzały jego wielbicielki
do szaleństwa.

Zdzich słuchał obojętnie żoninych żalów, pretensji i utyskiwań. Wiesia

background image

uła, że wcale nie je rad z jej wizyt i zapat ony w siną dal, ma y

o ob tym biuście Aldony, a może nawet o jej mielonych. Obojętność męża
za życia i po śmierci raniły serce i duszę kochającej żony.

Pewnego dnia, kiedy zmę ona padła na ławkę, uj ała na nagrobnej

płycie rozciągniętego w całej okazałości pięknego,

arnego kocura,

z lubością wygrzewającego się na słońcu.

– Ten okurwieniec zawsze znajdzie sobie towa y wo! – ze złością

krzyknęła Wiesia.

Kot nie zareagował na k yk, nie p e raszył się Wiesi, tylko

w poddańczym geście pokazał brzuch, patrząc jej głęboko w oczy.

– Je eś taki arny jak Zdzicho, brunecie. I masz takie samo bez elne,

niebieskie spojrzenie. O, Jezuńku! A może to ty, Zdzichu? – z przerażenia głos
utknął jej w gardle i pędem zawróciła do domu.

Wiesia po anowiła udać się po pomoc do Gienia-Naukowca. Wiedziała,

że Gienio je najbardziej o ytanym chłopem we wsi. Od paru lat był
zapisany do biblioteki i raz na dwa tygodnie wracał z mia e ka z koszem
wypełnionym książkami. Za ytywał się nimi do białego rana, a jego

erwone o y angorskiej królicy świad yły o niebywałej pazerności Gienia

na wiedzę.

– Owszem. Je karnacja, rekarnacja,

y coś takiego, ludzkie dusze

zamieniajo się po śmierci w różni e zwie aki. A ten twój lubiał za życia
koty. Jeśli tak, to ani chybi, twój Zdzicho w kocura sie rekarnował. Bier,
Wieśka, zwie aka do domu, daj źryć i bendziem ekać co z tego wyniknie
– perorował podniecony niecodzienną sytuacją Gienio. Wiesia pobiegła do
domu jak na skrzydłach, podśpiewując radośnie:

– Wrócił do mnie, wrócił do mnie! Co z tego, że je kocurem, ale to p ecie

mój Zdzicho, mój brunet kochany. Kochaniutki brunecik, tra, la, la.

Mijające nucącą wdowę sąsiadki z politowaniem kiwały głowami.
– Z tego nieszczęścia biedaczce pomieszało się w głowie – jęknęły.
Kocur siedział pod drzwiami Wiesinej chałupy, miaucząc przeciągle i waląc

z impetem ogonem w słomiankę, z której unosił się kurz.

– To na pewno mój Zdzicho. Skąd by zwie ę wiedziało, gdzie mieszkam.

I taki zawsze głodny jak on, no i taki niecierpliwy, i ma te ludzkie,
Zdzichowe spojrzenie.

Znajdując w kocie podobień wo do swojego ukochanego łajdusa,

upewniała się Wiesia w domysłach, które potwierdzał u ony Gienio,
poszukując

ale odpowiedzi na drę ące ją pytanie. Tarł

erwone o y

i zagłębiał się w nowe książki przywiezione z miasteczka.

– No, chodź nerwusie do domu, no chodź Bruneciku. Tak właśnie będziesz

background image

miał na imię, p ecie nie p y oi wołać do kota Zdzicho – gawo yła
wesolutka wdowa.

Wiesia po pracy, żeby być szybciej ze swoim ukochanym, pędziła na

rowe e jak wiatr, energi nie kręcąc pedałami. Wiozła smakołyki dla
Bruneta: świeżą wołowinkę, chrupki i Whiskasa. Brunet cierpliwie na nią

ekał, wychodząc na powitanie p ed fu kę. Witał ją radośnie, jak na

kocura p y ało, p eciągle miau ał i ocierał się o Wiesine nogi. Wiesia
czuła, że cieszy się z jej powrotu do domu.

Obiad jedli o tej samej po e. On swoją wołowinkę, a Wiesia

pomidorową. Spali razem w małżeńskim łożu. Brunecik właził pod kołdrę,
tulił się do swojej pani, mrucząc z rozkoszy.

Sz ęście uśmiechniętej, wesołej Wiesi trwałoby zapewne wie nie, gdyby

nie znienawidzony zapach mielonych kotletów, który pewnej nocy wdarł
się brutalnie wraz z Brunetem do ich małżeńskiego łoża. P ez pół nocy
zrozpa ona wdowa obwąchiwała winowajcę, który z obu eniem prychał,
gulgotał i wyrywał się, drapiąc swoją panią.

Załamana Wiesia wąchała Bruneta każdego wie oru i wezwała do

pomocy Gienia.

– Najsampierw o ysz e kanały nosowe, muszem mieć lepsze powonienie

– powiedział Gienio, głośno trąbiąc w wielką chu kę do nosa. Obwąchiwał
Bruneta sukcesywnie, jak na naukowca p y ało. Jeździł po kocie wielkim
nochalem, zanu ając go w gę ym, błysz ącym fut e. Wciągał hałaśliwie
w nozdrza wszystkie Brunetowe zapachy. Po czym wydał werdykt.

– Tak, to Aldonine kotlety, tylko one tak waniają. Za uchem uję zapach

osnku, a na upa ego buraków. Musiała go głaskać i hołubić, bo uć tyż

mydło rumiankowe, co go Aldona używa do mycia. – Gienio chlapnął
o jedno słowo za dużo i zmieszany pobiegł szybko do swoich książek.

Od tego dnia Wiesia śledziła Bruneta i prawie natychmia poznała całą

prawdę. Brunet, z dumnie zada ym ogonem, maszerował pro o do
położonego na skraju wsi białego domku. Aldona witała kota radośnie,
piszcząc z zachwytu:

– Oj, ty mój Pięknisiu kochaniutki, p yszedłeś do swojej Aldonki. Pewnie

głodniuśki jesteś, już rzucam mielone na patelkę.

Obejmowała go swoimi miękkimi ramionami, a Brunet tulił się do niej,

wciskając łeb w p edziałek pomiędzy wielkimi piersiami. Łasił się, ocierał
o poli ki i szyję miau ąc, gruchając i p eciągle mru ąc. Po porcji zalotów
i piesz ot kocur z apetytem pochłaniał mielonego i udawał się na sje ę.
Zwinięty w kłębek kładł się na kołyszącym się w rytm Aldoninych
oddechów biuście i mrucząc głośno, zasypiał.

background image

– Ty okurwieńcu, łajdusie, zdrajco! To ja ci wołowine i Whiskasa

kupywałam, a ty mielone żresz. Lubieżniku, zbo eńcu jeden, na cyckach tej
ździry się huźdarz – biadoliła popłakując, ukryta w krzakach Wiesia.

Ponownie zdradzona podjęła natychmia ową decyzję. Spakowała cały

dobytek do p epa nej walizy, złożyła w pracy wymówienie i opuściła
wieś.

Gienio p ywoził z mia e ka coraz to nowe wieści o zaginionej wdowie.

Opowiadał z przejęciem:

– Wieta co? Wieśka wcale nie zaginęła i się znalazła. Mieszka w mia e ku

i prawdopodobnież zapoznała płowego blondyna z facjatom w kolo e
rabarbaru, alergena, y cóś takiego. Nie bie e do giemby mielonych ani
buraków, a ponoć po osnku robi się dropiaty. Puchnie tyż na sam widok
kotów.

background image

KONKOBINAT Z DAMKOM

Tego jesz e we wsi nie było, żeby od Różowego Kasztana niósł się

rozdzierający pła . Wzbijał się nad k akami dzikiego bzu i ulatywał
w chabrowe niebo. To pijany Właduś szlochał i zawodził ni ym

ara

pła ka. Z jego małych, kaprawych o u wytryskiwały fontanny łez, płynąc
wartkim potokiem po pobrużdżonej, niedomytej twarzy.

– Czegój wyjesz? Blekotu żeś sie nażar, a może któś ci umarł,

y cóś

takiego? – dopytywali się kumple.

– Eeee, Władusia taka żałość wziena, bo nachlany jebnął damko w płot

i sie rozpierdzieliła. A tera arie wyprawia i gada, że bez niej nie bedzie żyć –
informował kolesiów Gienio-Naukowiec, z zachwytem wpat ony
w wędrówkę dwóch pokaźnych gili wysmykujących się i chowających
w czeluściach Władusiowego nochala.

– P ecie ja z niom od osiemna u lat w konkobinacie żyje – szlochał chłop,

a jego ciałem wstrząsały spazmy.

Właduś był we wsi bardzo lubiany. Słynął ze swej damki i rymowanek,

które klecił na po ekaniu. Stanowili nierozłą ną parę wtopioną
w krajobraz wiejskiej drogi. Wierszokleta wszedł w posiadanie roweru
dokonując transakcji wymiennej. Pijus z sąsiedniej wioski opchnął żoniny
rower za litr wódki i kosz so y ych klapsów. I tak Właduś

ał się

właścicielem nowiutkiego, pachnącego świeżym lakierem jednośladu.
Pokochał swoją Danuśkę, jak ją piesz otliwie nazywał, od pierwszego
wejrzenia.

Nigdy w życiu nie posiadał nic równie pięknego i błysz ącego. Żeby

rower naprawdę ał się jego własnością, musiał o yć jesz e mrożącą
krew w żyłach walkę w obronie ukochanej.

Pewnego dnia pojawiła się prawowita właścicielka damki i zażądała

zwrotu roweru. Właduś wpadł w szał. Rzucił się na babę z widłami i łopatą.
Z gębą

erwoną jak pomidor, ziejąc ni ym rozjuszone zwie ę, bronił

dostępu do swojej konkubiny.

– Wont z mojego obejścia. Zara cie, ty złodziejko, sztukne łopatom

w p edziałek. Po cudze p ylazła i łapska wyciąga! Transakcjo jezd
transakcjo, ja żem u ciwy chłop. Zapłacił twojemu nie moniakami, ale
go ałom. Bo tako była umowo – w esz ał, nacierając na wy raszoną
babę z widłami i łopatą, którymi wymachiwał nad jej głową.

P erażona kobieta p ekonana, że ma do ynienia z ksatem, uciekała

zadzierając wysoko kieckę, bluźniąc p y tym na wszy kich pijaków, jakich
nosi ziemia.

background image

Od lat, każdego ranka Właduś pędził co rower wysko y pod Różowego

Kasztana na ulubione śniadanko. Stosował tak jak kumple

rawdzoną

dietę. Chleb i wino, cudowny ch eścijański posiłek zapewniający dobry
nastrój i świetny humor na pierwszą połowę dnia.

– Ciepłe winko to p ysmak wielki, lepszy na śniadanko niż grube serdelki

– oznajmiał wszystkim kolesiom znany kiper napojów wyskokowych.

– Witam, witam ludkowie! – pohukiwał Właduś. – To co dziś wlewamy

w morde kę? Kto pije ten w ciągłej radości żyje – pok ykiwał, witany
głośno przez kumpli.

Na śniadanie Właduś lubił wlać w morde kę wino malinowe, tak zwany

maligniak, po którym, jak sama nazwa wskazuje, maligna i błogi

an

otumanienia były zapewnione.

– Be o eźwi z rana, jak woda źródlana – mawiał smakosz win, zagryzając

słowa ćwia ką chleba. Po chwili błyskał arym dowcipem. – Wino to twój
wróg, więc lej go w dziób.

I na dowód silnej wiary w treść uta ego powiedzonka, znawca tematu

wlewał do gardła kolejnego jabola.

P ysysał się do butelki jak głodne niemowlę do mle nego cycka matki.

Grdyka na cienkiej szyi z niebywałą szybkością podrygiwała w takt
potężnych łyków eliksiru szczęścia.

Będąc od wielu lat na rencie, jak większość szacownych obywateli wioski,

Właduś miał u alony rytm dnia. Bez względu na porę roku pędził na
swoim welocypedzie na randkę z ukochaną aszką. Nie p eszkadzała mu
jesień z anemi nie świecącym słońcem, ani szarugi z kąśliwym wiatrem
i desz em. Nie raszne mu były zimowe śniegi i zamiecie, kiedy docierał
do celu zma nięty i biały od śniegu jak bałwan. Wiosenne roztopy
zmuszały Władusia do pedałowania w gumo lcach. Breja rozchlapywała się
na wszystkie strony, oblepiając konkubentów błotnistą mazią.

Kiedy we wsi rozpanoszyła się wiosna, Właduś oddychał z ulgą.

Usz ęśliwiony robił bezpośredni p elew renty do gardła i z zachwytem
powtarzał:

– O kurwa, jak ja lubiem mieć taki karuzel w głowie.
O y miał pełne pijackiego rozma enia i snu. Wielkie b ę ące muchy

obsiadały Władusia jak świeże gówno i obsrywały wielbiciela wesołych
miasteczek.

Po ch eścijańskim śniadanku na awiony optymi y nie do życia

Właduś, wesoło pogwizdując, maszerował do pracy. Władusiowa robota
polegała na zbieraniu drewna na opał. Nie

ać go było na kupowanie

węgla, a musiał zgromadzić

ore zapasy na zimę. W tym celu p eprawiał

background image

się po grube gałęzie na drugi b eg eki. Płynął małą łóde ką, energi nie
wywijając własnej produkcji wiosłem. Zakoń ony rakietkami do ping-
ponga ko ur rozchlapywał wodę, a skąpany w jej rugach Właduś docierał
na miejsce. Zmę ony swoi ymi regatami osuwał się na kępę mchu i wbijał
zęby w metalowy kapsel Perszinga. W pośpiechu zraszał winem wyschnięte
gardło. Łykał łap ywie eliksir biologi nej odnowy, p ymykając
z rozkoszy oczy. Czekał, aż procenty dotrą do każdego zakamarka ciała.

– Siara w winie konserwuje, łowiek zdrowieje i od środka się nie psuje –

szeptał z szerokim uśmiechem na ustach.

Dopiero teraz zabierał się ocho o do pracy. Wyciągał piłkę i rżnął d ewo

na małe sz apki. Kiedy procenty wyparowywały, ciągnął z

aszki

kolejnego jabcoka. Nazywany kwasiorem, noszący drobiową nazwę „cip-
cip”, był popołudniowym napojem dla koneserów. Picie z rana należało do
złego tonu, a poza tym kwasior o tej porze stanowczo źle wchodził.

– Kwasior to o eźwiające winko, zalatuje trochuj siaro, a trochuj cytrynko

– nucił żeglarz swoją szantę.

Wy erpany pracą ładował wypełniony drewnem jutowy worek do kanu

i wracał, bezładnie machając wiosłem, które bełtało wodę.

W domu zgłodniały Właduś zabierał się do gotowania obiadu. Czuł, że

stanie przy garach okrada go z męskości.

– Babów mam już dosyć, a wina ciągle mało, tak mi się na arość w życiu

pojebało – burczał usprawiedliwiając się sam przed sobą.

Obiad składał się z tale a kaszy manny i klusek na mleku z solidną łyżką

miodu.

– Miód k epi, ale wino lepij – mru ał pod nosem. Po obiedzie walił się

z łoskotem na łóżko, stękając głośno:

– Ciężka praca wcale się nie opłaca.
Po d emce odparowany, zregenerowany żegla p ei a ał się w cykli ę

i wskakując na rower pędził co tchu pod Różowego Kasztana. Nim ruszył
w drogę,

yścił miękką szmatką wszy kie Danuśkowe wypukłości

i zaokrąglenia. Na poobtłukiwane miejsca kładł olej, delikatnie go
wklepując.

– Muszem dbać o ciebie miła, żebyś za szybko sie nie rozpierdzieliła.
Konkubina uwielbiała Władusiowe masaże. Prężyła metalowe rurki

i wyciągała ramiona, pobrzękując z rozkoszy dzwonkiem.

Pod kioskiem czekał zbity tłumek kumpli okupujących krzywe ławki.
– J 23 – dy onował Właduś, pat ąc łakomie na aszkę. Wino lało się

wa kim

rumieniem w

ragnione gardło. Głośne bekanie p eszywało

powietrze niczym grzmot.

background image

– No, bełcik się p yjął, p yszła pora na drugiego jabola. Owoc zakazany

je zawsze wskazany – bełkotał pijak, zerkając z wielbieniem na Danuśkę
i gaworząc wesoło.

– Kochana znowusz sie uchlałem, a ty jezdeś mojo najlepsiejszo

dziewczyno.

– Bo nie dziamgoli, jak każdo babo – dopowiadali kolesie.
Po suto zakrapianej kolacji droga powrotna do domu była i ną golgotą.

Pijany Właduś nie potra ł ut ymać się na rowe e i z trudem go ciągnął.
Nieposłuszne nogi rozjeżdżały się na boki. T ymał się kur owo ramion
ukochanej, która arała się doprowadzić oblubieńca do domu. Nie zawsze
koń yło się to sukcesem. Właduś darł się i udzielał p yjaciółce o rej
nagany. Używał p y tym całej gamy wyzwisk i p ekleń w, które niosły
się po okolicy.

– Ty cierpki gnoju, jebańcu zawszony, suko po olita, nie bede cie kurwo

do domu ciongał!

Czasami pijacki bełkot zamieniał się w szał. Rzucał się wów as na damkę

kopiąc ją zawzięcie w metalowe części, które w odwecie pobrzękiwały, kpiąc
z razów uchlanego konkobenta.

Ochlapus ę o opadał z sił, leciał wpro w ramiona ukochanej i tuląc

poli ek do dzwonka, zasypiał. Po d emce ruszali dzielnie w ronę domu.
Ale nie zawsze udało się Władusiowi

ędzić noc we własnym łóżku.

Czasem, przykryty rowerem, chrapał smacznie rozwalony na środku drogi.

Jego okraszone p ekleń wami zmagania były już codziennością. Ciągnąc

z wysiłkiem welocyped, dodawał sobie otuchy głośno bełkocząc:

– Sen we własnym łóżku i picie, to je życie. Muszem pomodlić się do

butelki, żeby nigdy mi nie zbrakło wina kropelki.

Wy raszeni rozpa ą Władusia kumple za anawiali się, jak mu pomóc.

Wszyscy li yli na Gienia-Naukowca, który słynął z dobrych pomysłów
i rozległej wiedzy.

Gienio, drapiąc się w rozczochraną głowę, wykrzyknął:
– Umarł król, niech żyje król!
– Genek! Czy cie pogieło, co ty pierdolis? O Jezuńku, na ępny jobla

dostał. Jaki król, przecie tu o naszego Władusia chodzi.

– Oj nie znata sie chłopaki, to taka mentafura.
Chłopy wybałuszyły oczy na Gienka, nic nie rozumiejąc.
– O jakich mendach on znowusz gada!
– Nie mendach, tylko fu e – jęknął Stefuś. – Jak nic be za dużo siary

posiadał i tera wszystkie sfiksujem – dodał z rozpaczą w głosie.

Gienio cierpliwie tłuma ył kumplom, że t eba natentychmia

background image

skumpinować na ępny galantny rewerek i Właduś szybko zapomni
o damce. Do tej roboty wyzna ono Kazka Chachmenta, który siedział wiele
razy w pierdlu za złodziejstwo. Dla niego skubnięcie rowerku było pestką.

Pod Różowym Kasztanem zapanowała wielka radość, wesołość

i poruszenie. Wyprawiano ch ciny nowej Władusiowej konkobiny,
prezentu od kumpli. Opa a o d ewo

ała nieco sfatygowana „ek ra

nówka”, jak ją reklamowali kolesie.

Dla zatarcia śladów p e ęp wa uchlany Kazek p emalowywał rower

przez całą noc.

– Ręka trochuj mię dygotała, a maznołem jom tym kanarem, co mi sie

w chaupie ostał – tłumaczył malarz, pokazując dzieło kumplom.

– No, ale żeś jom wypacykował. Tera były właściciel za Chiny jej nie

pozna i nikt już nie skubnie takiego wielkanocnego kurcaka – rechotało
ubawione towarzycho.

Kanarkowa

ała z dumnie wypiętym dzwonkiem i zawieszoną na

kierownicy kartką: „Nazywam sie Józia i żem na wieki twoja jezd”.

Tym razem Właduś ronił łzy sz ęścia, dziękując p yjaciołom za pomoc

w niepomiernie trudnej, życiowej sytuacji, z radością fundując bełty.

– Dziś mom p ymus wielki,

awiać na ępne kolejki – rymował na

poczekaniu.

– Kto gada fraszki, potrzeba mu flaszki – dodawał Gienio.
– Watróbkie t eba dziurawcem traktować, żeby na ępne

aszkie

spróbować – odpowiadał Właduś.

Rymowanki latały w powiet u jak b ę ące muchy, które zawsze chętnie

dobierały się do słodkiego wina.

– U nasz we wsi nawet owady lubiejo zachlać – ekł z powagą Gienio-

Naukowiec, wywołując ogólną wesołość.

– No chłopaki, chlanie to e pańska, a żarcie to e chamska – zachęcał

poeta spod Różowego Kasztana.

– Picie to jezd życie! – wyk ykiwał usz ęśliwiony Właduś, ponad

krzakami dzikiego bzu.

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maslowska Dorota Wojna Polsko ruska Pod Flaga Bialo czerwona 2013 POLiSH eBook Olbrzym
Maski w związku i uczucia, jakie się pod nimi kryją Wolfgang Hantel Quitmann ebook
Maja z Hoteliku Pod Wierzbami Monika Lipińska ebook
motywacja pod lupa ebook id 308 Nieznany
Ebook Matematyka 3 Podręcznik dla gimnazjum STARA WERSJA praca zbiorowa pod redakcją M Dobrowolski
PKN Monika Lipińska ebook
biznes i ekonomia coaching inspiracje z perspektywy nauki praktyki i klientow praca zbiorowa pod red
biznes i ekonomia sun tzu pod gettysburgiem ponadczasowe madrosci sztuki wojennej bevin alexander eb
Pod urokiem milionera Catherine Mann ebook
Notatnik Szmul Rozensztajn oprac Monika Polit ebook
PKN Monika Lipińska ebook
psychologia motywacja pod lupa praktyczny poradnik dla szefow anna niemczyk ebook
biznes i ekonomia kariera pod kontrola jak zmienic swoje zycie zawodowe na lepsze beata rzepka ebook
Zamkowe opowieści duszka Bogusia Monika Wilczyńska ebook
Dworek pod górą Zuzanna Morawska ebook
Gra wstępna Monika Sawicka ebook
Maski w związku i uczucia, jakie się pod nimi kryją ebook
eBook Budzet domowy pod ostrzalem
motywacja pod lupa ebook

więcej podobnych podstron