Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Copyright © by Monika Buczyńska
Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Projekt okładki: Leszek Michalski
Skład: Adrian Łaskarzewski
ISBN 978-83-61805-44-1
(e-book)
Wydanie I
Szczecin 2012
Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin
mały wydawca wielkich autorów
www.walkowska.pl
ukochanym synom
Z przedstawianiem fikcji jest ten problem,
że musi być wiarygodna,
natomiast rzeczywistość rzadko taka bywa.
Isabel Allende
BRUNET
Wiesia od dwóch miesięcy była wdową. Spowita w erń obnosiła swoją
żałobę z udawaną dumą, zadzierając wysoko głowę. Wiedziała, że cała wieś
plotkuje na temat śmierci jej męża.
Zdzicho, zwany Pięknym Zdzichem, dokonał żywota u panny Aldony,
wypiwszy up ednio ćwia kę
irytusu i popijając ten szlachetny trunek
be em. Ten be
ał się p ysłowiowym gwoździem do trumny
i p y ojniak wyzionął ducha omotany miękkimi ramionami Aldony
z głową wtuloną w jej wielkie, falujące piersi.
– To była, kurna, piękna śmierć, każden jeden tak by chciał – mawiali
kolesie
od Różowego Kasztana, zazdrosz ąc Pięknisiowi efektownego
końca.
Czterdzie oletnia panna Aldona mieszkała w małym domku na skraju
wsi. Opró apety nych krągłości i niebywale ponętnego biu u, miała
wybitne umiejętności kulinarne. Sława jej mielonych kotletów z buraczkami
dawno p ekro yła granice wsi i poszybowała do pobliskiego mia e ka.
Aldona kręciła w pulchnych, zgrabnych rą kach mięsne kulki o wybornym
smaku, so y ości i aromacie. Zapach smażonych kotletów rozchodził się po
całej wiosce, wabiąc, ni ym afrodyzjak, amatorów mielonych i ogromnego
biu u,
nie
w ominając
o
pysznych
bura kach
podawanych
z czosneczkiem, jak mawiała pieszczotliwie gospodyni.
Wiesia z całego serca nienawidziła Aldony, p elała też nienawiść na
kotlety z bura kami. Obiecała sobie, że nigdy nie zanu y rąk w mielonym
mięsie i nie utrze buraczków, dodając do nich znienawidzonego czosneczku.
Na grób męża chodziła codziennie piasz y ą, krętą drogą obrośniętą
dzikimi różami. Piękny zapach róż poprawiał Wiesi humor i na chwilę
pozwalał zapomnieć o znienawidzonej woni mielonych. Na wiejskim
cmentarzu otoczonym murem z polnych kamieni panowała cisza przerywana
szumem
arych d ew. Tu Wiesia odpo ywała od wiejskich plotek
i terkotu maszyn do szycia. Pracowała w szwalni i od śmierci męża
wsłuchiwała się w napięciu w ukot, żeby nie słyszeć szeptów i śmiechów
koleżanek. Wiedziała, że plotkują o niej, Aldonie i jej Pięknisiu.
Siadała na małej ławeczce i odpocząwszy chwilkę zaczynała swój monolog,
pat ąc głęboko w o y Zdzicha wyzierające z nagrobnej fotogra i. Zdzich
miał urodę amanta niemego kina. Czarny wąsik, ulizane włosy i piękne
o y w kolo e letniego nieba, które za życia doprowadzały jego wielbicielki
do szaleństwa.
Zdzich słuchał obojętnie żoninych żalów, pretensji i utyskiwań. Wiesia
uła, że wcale nie je rad z jej wizyt i zapat ony w siną dal, ma y
o ob tym biuście Aldony, a może nawet o jej mielonych. Obojętność męża
za życia i po śmierci raniły serce i duszę kochającej żony.
Pewnego dnia, kiedy zmę ona padła na ławkę, uj ała na nagrobnej
płycie rozciągniętego w całej okazałości pięknego,
arnego kocura,
z lubością wygrzewającego się na słońcu.
– Ten okurwieniec zawsze znajdzie sobie towa y wo! – ze złością
krzyknęła Wiesia.
Kot nie zareagował na k yk, nie p e raszył się Wiesi, tylko
w poddańczym geście pokazał brzuch, patrząc jej głęboko w oczy.
– Je eś taki arny jak Zdzicho, brunecie. I masz takie samo bez elne,
niebieskie spojrzenie. O, Jezuńku! A może to ty, Zdzichu? – z przerażenia głos
utknął jej w gardle i pędem zawróciła do domu.
Wiesia po anowiła udać się po pomoc do Gienia-Naukowca. Wiedziała,
że Gienio je najbardziej o ytanym chłopem we wsi. Od paru lat był
zapisany do biblioteki i raz na dwa tygodnie wracał z mia e ka z koszem
wypełnionym książkami. Za ytywał się nimi do białego rana, a jego
erwone o y angorskiej królicy świad yły o niebywałej pazerności Gienia
na wiedzę.
– Owszem. Je karnacja, rekarnacja,
y coś takiego, ludzkie dusze
zamieniajo się po śmierci w różni e zwie aki. A ten twój lubiał za życia
koty. Jeśli tak, to ani chybi, twój Zdzicho w kocura sie rekarnował. Bier,
Wieśka, zwie aka do domu, daj źryć i bendziem ekać co z tego wyniknie
– perorował podniecony niecodzienną sytuacją Gienio. Wiesia pobiegła do
domu jak na skrzydłach, podśpiewując radośnie:
– Wrócił do mnie, wrócił do mnie! Co z tego, że je kocurem, ale to p ecie
mój Zdzicho, mój brunet kochany. Kochaniutki brunecik, tra, la, la.
Mijające nucącą wdowę sąsiadki z politowaniem kiwały głowami.
– Z tego nieszczęścia biedaczce pomieszało się w głowie – jęknęły.
Kocur siedział pod drzwiami Wiesinej chałupy, miaucząc przeciągle i waląc
z impetem ogonem w słomiankę, z której unosił się kurz.
– To na pewno mój Zdzicho. Skąd by zwie ę wiedziało, gdzie mieszkam.
I taki zawsze głodny jak on, no i taki niecierpliwy, i ma te ludzkie,
Zdzichowe spojrzenie.
Znajdując w kocie podobień wo do swojego ukochanego łajdusa,
upewniała się Wiesia w domysłach, które potwierdzał u ony Gienio,
poszukując
ale odpowiedzi na drę ące ją pytanie. Tarł
erwone o y
i zagłębiał się w nowe książki przywiezione z miasteczka.
– No, chodź nerwusie do domu, no chodź Bruneciku. Tak właśnie będziesz
miał na imię, p ecie nie p y oi wołać do kota Zdzicho – gawo yła
wesolutka wdowa.
Wiesia po pracy, żeby być szybciej ze swoim ukochanym, pędziła na
rowe e jak wiatr, energi nie kręcąc pedałami. Wiozła smakołyki dla
Bruneta: świeżą wołowinkę, chrupki i Whiskasa. Brunet cierpliwie na nią
ekał, wychodząc na powitanie p ed fu kę. Witał ją radośnie, jak na
kocura p y ało, p eciągle miau ał i ocierał się o Wiesine nogi. Wiesia
czuła, że cieszy się z jej powrotu do domu.
Obiad jedli o tej samej po e. On swoją wołowinkę, a Wiesia
pomidorową. Spali razem w małżeńskim łożu. Brunecik właził pod kołdrę,
tulił się do swojej pani, mrucząc z rozkoszy.
Sz ęście uśmiechniętej, wesołej Wiesi trwałoby zapewne wie nie, gdyby
nie znienawidzony zapach mielonych kotletów, który pewnej nocy wdarł
się brutalnie wraz z Brunetem do ich małżeńskiego łoża. P ez pół nocy
zrozpa ona wdowa obwąchiwała winowajcę, który z obu eniem prychał,
gulgotał i wyrywał się, drapiąc swoją panią.
Załamana Wiesia wąchała Bruneta każdego wie oru i wezwała do
pomocy Gienia.
– Najsampierw o ysz e kanały nosowe, muszem mieć lepsze powonienie
– powiedział Gienio, głośno trąbiąc w wielką chu kę do nosa. Obwąchiwał
Bruneta sukcesywnie, jak na naukowca p y ało. Jeździł po kocie wielkim
nochalem, zanu ając go w gę ym, błysz ącym fut e. Wciągał hałaśliwie
w nozdrza wszystkie Brunetowe zapachy. Po czym wydał werdykt.
– Tak, to Aldonine kotlety, tylko one tak waniają. Za uchem uję zapach
osnku, a na upa ego buraków. Musiała go głaskać i hołubić, bo uć tyż
mydło rumiankowe, co go Aldona używa do mycia. – Gienio chlapnął
o jedno słowo za dużo i zmieszany pobiegł szybko do swoich książek.
Od tego dnia Wiesia śledziła Bruneta i prawie natychmia poznała całą
prawdę. Brunet, z dumnie zada ym ogonem, maszerował pro o do
położonego na skraju wsi białego domku. Aldona witała kota radośnie,
piszcząc z zachwytu:
– Oj, ty mój Pięknisiu kochaniutki, p yszedłeś do swojej Aldonki. Pewnie
głodniuśki jesteś, już rzucam mielone na patelkę.
Obejmowała go swoimi miękkimi ramionami, a Brunet tulił się do niej,
wciskając łeb w p edziałek pomiędzy wielkimi piersiami. Łasił się, ocierał
o poli ki i szyję miau ąc, gruchając i p eciągle mru ąc. Po porcji zalotów
i piesz ot kocur z apetytem pochłaniał mielonego i udawał się na sje ę.
Zwinięty w kłębek kładł się na kołyszącym się w rytm Aldoninych
oddechów biuście i mrucząc głośno, zasypiał.
– Ty okurwieńcu, łajdusie, zdrajco! To ja ci wołowine i Whiskasa
kupywałam, a ty mielone żresz. Lubieżniku, zbo eńcu jeden, na cyckach tej
ździry się huźdarz – biadoliła popłakując, ukryta w krzakach Wiesia.
Ponownie zdradzona podjęła natychmia ową decyzję. Spakowała cały
dobytek do p epa nej walizy, złożyła w pracy wymówienie i opuściła
wieś.
Gienio p ywoził z mia e ka coraz to nowe wieści o zaginionej wdowie.
Opowiadał z przejęciem:
– Wieta co? Wieśka wcale nie zaginęła i się znalazła. Mieszka w mia e ku
i prawdopodobnież zapoznała płowego blondyna z facjatom w kolo e
rabarbaru, alergena, y cóś takiego. Nie bie e do giemby mielonych ani
buraków, a ponoć po osnku robi się dropiaty. Puchnie tyż na sam widok
kotów.
KONKOBINAT Z DAMKOM
Tego jesz e we wsi nie było, żeby od Różowego Kasztana niósł się
rozdzierający pła . Wzbijał się nad k akami dzikiego bzu i ulatywał
w chabrowe niebo. To pijany Właduś szlochał i zawodził ni ym
ara
pła ka. Z jego małych, kaprawych o u wytryskiwały fontanny łez, płynąc
wartkim potokiem po pobrużdżonej, niedomytej twarzy.
– Czegój wyjesz? Blekotu żeś sie nażar, a może któś ci umarł,
y cóś
takiego? – dopytywali się kumple.
– Eeee, Władusia taka żałość wziena, bo nachlany jebnął damko w płot
i sie rozpierdzieliła. A tera arie wyprawia i gada, że bez niej nie bedzie żyć –
informował kolesiów Gienio-Naukowiec, z zachwytem wpat ony
w wędrówkę dwóch pokaźnych gili wysmykujących się i chowających
w czeluściach Władusiowego nochala.
– P ecie ja z niom od osiemna u lat w konkobinacie żyje – szlochał chłop,
a jego ciałem wstrząsały spazmy.
Właduś był we wsi bardzo lubiany. Słynął ze swej damki i rymowanek,
które klecił na po ekaniu. Stanowili nierozłą ną parę wtopioną
w krajobraz wiejskiej drogi. Wierszokleta wszedł w posiadanie roweru
dokonując transakcji wymiennej. Pijus z sąsiedniej wioski opchnął żoniny
rower za litr wódki i kosz so y ych klapsów. I tak Właduś
ał się
właścicielem nowiutkiego, pachnącego świeżym lakierem jednośladu.
Pokochał swoją Danuśkę, jak ją piesz otliwie nazywał, od pierwszego
wejrzenia.
Nigdy w życiu nie posiadał nic równie pięknego i błysz ącego. Żeby
rower naprawdę ał się jego własnością, musiał o yć jesz e mrożącą
krew w żyłach walkę w obronie ukochanej.
Pewnego dnia pojawiła się prawowita właścicielka damki i zażądała
zwrotu roweru. Właduś wpadł w szał. Rzucił się na babę z widłami i łopatą.
Z gębą
erwoną jak pomidor, ziejąc ni ym rozjuszone zwie ę, bronił
dostępu do swojej konkubiny.
– Wont z mojego obejścia. Zara cie, ty złodziejko, sztukne łopatom
w p edziałek. Po cudze p ylazła i łapska wyciąga! Transakcjo jezd
transakcjo, ja żem u ciwy chłop. Zapłacił twojemu nie moniakami, ale
go ałom. Bo tako była umowo – w esz ał, nacierając na wy raszoną
babę z widłami i łopatą, którymi wymachiwał nad jej głową.
P erażona kobieta p ekonana, że ma do ynienia z ksatem, uciekała
zadzierając wysoko kieckę, bluźniąc p y tym na wszy kich pijaków, jakich
nosi ziemia.
Od lat, każdego ranka Właduś pędził co rower wysko y pod Różowego
Kasztana na ulubione śniadanko. Stosował tak jak kumple
rawdzoną
dietę. Chleb i wino, cudowny ch eścijański posiłek zapewniający dobry
nastrój i świetny humor na pierwszą połowę dnia.
– Ciepłe winko to p ysmak wielki, lepszy na śniadanko niż grube serdelki
– oznajmiał wszystkim kolesiom znany kiper napojów wyskokowych.
– Witam, witam ludkowie! – pohukiwał Właduś. – To co dziś wlewamy
w morde kę? Kto pije ten w ciągłej radości żyje – pok ykiwał, witany
głośno przez kumpli.
Na śniadanie Właduś lubił wlać w morde kę wino malinowe, tak zwany
maligniak, po którym, jak sama nazwa wskazuje, maligna i błogi
an
otumanienia były zapewnione.
– Be o eźwi z rana, jak woda źródlana – mawiał smakosz win, zagryzając
słowa ćwia ką chleba. Po chwili błyskał arym dowcipem. – Wino to twój
wróg, więc lej go w dziób.
I na dowód silnej wiary w treść uta ego powiedzonka, znawca tematu
wlewał do gardła kolejnego jabola.
P ysysał się do butelki jak głodne niemowlę do mle nego cycka matki.
Grdyka na cienkiej szyi z niebywałą szybkością podrygiwała w takt
potężnych łyków eliksiru szczęścia.
Będąc od wielu lat na rencie, jak większość szacownych obywateli wioski,
Właduś miał u alony rytm dnia. Bez względu na porę roku pędził na
swoim welocypedzie na randkę z ukochaną aszką. Nie p eszkadzała mu
jesień z anemi nie świecącym słońcem, ani szarugi z kąśliwym wiatrem
i desz em. Nie raszne mu były zimowe śniegi i zamiecie, kiedy docierał
do celu zma nięty i biały od śniegu jak bałwan. Wiosenne roztopy
zmuszały Władusia do pedałowania w gumo lcach. Breja rozchlapywała się
na wszystkie strony, oblepiając konkubentów błotnistą mazią.
Kiedy we wsi rozpanoszyła się wiosna, Właduś oddychał z ulgą.
Usz ęśliwiony robił bezpośredni p elew renty do gardła i z zachwytem
powtarzał:
– O kurwa, jak ja lubiem mieć taki karuzel w głowie.
O y miał pełne pijackiego rozma enia i snu. Wielkie b ę ące muchy
obsiadały Władusia jak świeże gówno i obsrywały wielbiciela wesołych
miasteczek.
Po ch eścijańskim śniadanku na awiony optymi y nie do życia
Właduś, wesoło pogwizdując, maszerował do pracy. Władusiowa robota
polegała na zbieraniu drewna na opał. Nie
ać go było na kupowanie
węgla, a musiał zgromadzić
ore zapasy na zimę. W tym celu p eprawiał
się po grube gałęzie na drugi b eg eki. Płynął małą łóde ką, energi nie
wywijając własnej produkcji wiosłem. Zakoń ony rakietkami do ping-
ponga ko ur rozchlapywał wodę, a skąpany w jej rugach Właduś docierał
na miejsce. Zmę ony swoi ymi regatami osuwał się na kępę mchu i wbijał
zęby w metalowy kapsel Perszinga. W pośpiechu zraszał winem wyschnięte
gardło. Łykał łap ywie eliksir biologi nej odnowy, p ymykając
z rozkoszy oczy. Czekał, aż procenty dotrą do każdego zakamarka ciała.
– Siara w winie konserwuje, łowiek zdrowieje i od środka się nie psuje –
szeptał z szerokim uśmiechem na ustach.
Dopiero teraz zabierał się ocho o do pracy. Wyciągał piłkę i rżnął d ewo
na małe sz apki. Kiedy procenty wyparowywały, ciągnął z
aszki
kolejnego jabcoka. Nazywany kwasiorem, noszący drobiową nazwę „cip-
cip”, był popołudniowym napojem dla koneserów. Picie z rana należało do
złego tonu, a poza tym kwasior o tej porze stanowczo źle wchodził.
– Kwasior to o eźwiające winko, zalatuje trochuj siaro, a trochuj cytrynko
– nucił żeglarz swoją szantę.
Wy erpany pracą ładował wypełniony drewnem jutowy worek do kanu
i wracał, bezładnie machając wiosłem, które bełtało wodę.
W domu zgłodniały Właduś zabierał się do gotowania obiadu. Czuł, że
stanie przy garach okrada go z męskości.
– Babów mam już dosyć, a wina ciągle mało, tak mi się na arość w życiu
pojebało – burczał usprawiedliwiając się sam przed sobą.
Obiad składał się z tale a kaszy manny i klusek na mleku z solidną łyżką
miodu.
– Miód k epi, ale wino lepij – mru ał pod nosem. Po obiedzie walił się
z łoskotem na łóżko, stękając głośno:
– Ciężka praca wcale się nie opłaca.
Po d emce odparowany, zregenerowany żegla p ei a ał się w cykli ę
i wskakując na rower pędził co tchu pod Różowego Kasztana. Nim ruszył
w drogę,
yścił miękką szmatką wszy kie Danuśkowe wypukłości
i zaokrąglenia. Na poobtłukiwane miejsca kładł olej, delikatnie go
wklepując.
– Muszem dbać o ciebie miła, żebyś za szybko sie nie rozpierdzieliła.
Konkubina uwielbiała Władusiowe masaże. Prężyła metalowe rurki
i wyciągała ramiona, pobrzękując z rozkoszy dzwonkiem.
Pod kioskiem czekał zbity tłumek kumpli okupujących krzywe ławki.
– J 23 – dy onował Właduś, pat ąc łakomie na aszkę. Wino lało się
wa kim
rumieniem w
ragnione gardło. Głośne bekanie p eszywało
powietrze niczym grzmot.
– No, bełcik się p yjął, p yszła pora na drugiego jabola. Owoc zakazany
je zawsze wskazany – bełkotał pijak, zerkając z wielbieniem na Danuśkę
i gaworząc wesoło.
– Kochana znowusz sie uchlałem, a ty jezdeś mojo najlepsiejszo
dziewczyno.
– Bo nie dziamgoli, jak każdo babo – dopowiadali kolesie.
Po suto zakrapianej kolacji droga powrotna do domu była i ną golgotą.
Pijany Właduś nie potra ł ut ymać się na rowe e i z trudem go ciągnął.
Nieposłuszne nogi rozjeżdżały się na boki. T ymał się kur owo ramion
ukochanej, która arała się doprowadzić oblubieńca do domu. Nie zawsze
koń yło się to sukcesem. Właduś darł się i udzielał p yjaciółce o rej
nagany. Używał p y tym całej gamy wyzwisk i p ekleń w, które niosły
się po okolicy.
– Ty cierpki gnoju, jebańcu zawszony, suko po olita, nie bede cie kurwo
do domu ciongał!
Czasami pijacki bełkot zamieniał się w szał. Rzucał się wów as na damkę
kopiąc ją zawzięcie w metalowe części, które w odwecie pobrzękiwały, kpiąc
z razów uchlanego konkobenta.
Ochlapus ę o opadał z sił, leciał wpro w ramiona ukochanej i tuląc
poli ek do dzwonka, zasypiał. Po d emce ruszali dzielnie w ronę domu.
Ale nie zawsze udało się Władusiowi
ędzić noc we własnym łóżku.
Czasem, przykryty rowerem, chrapał smacznie rozwalony na środku drogi.
Jego okraszone p ekleń wami zmagania były już codziennością. Ciągnąc
z wysiłkiem welocyped, dodawał sobie otuchy głośno bełkocząc:
– Sen we własnym łóżku i picie, to je życie. Muszem pomodlić się do
butelki, żeby nigdy mi nie zbrakło wina kropelki.
Wy raszeni rozpa ą Władusia kumple za anawiali się, jak mu pomóc.
Wszyscy li yli na Gienia-Naukowca, który słynął z dobrych pomysłów
i rozległej wiedzy.
Gienio, drapiąc się w rozczochraną głowę, wykrzyknął:
– Umarł król, niech żyje król!
– Genek! Czy cie pogieło, co ty pierdolis? O Jezuńku, na ępny jobla
dostał. Jaki król, przecie tu o naszego Władusia chodzi.
– Oj nie znata sie chłopaki, to taka mentafura.
Chłopy wybałuszyły oczy na Gienka, nic nie rozumiejąc.
– O jakich mendach on znowusz gada!
– Nie mendach, tylko fu e – jęknął Stefuś. – Jak nic be za dużo siary
posiadał i tera wszystkie sfiksujem – dodał z rozpaczą w głosie.
Gienio cierpliwie tłuma ył kumplom, że t eba natentychmia
skumpinować na ępny galantny rewerek i Właduś szybko zapomni
o damce. Do tej roboty wyzna ono Kazka Chachmenta, który siedział wiele
razy w pierdlu za złodziejstwo. Dla niego skubnięcie rowerku było pestką.
Pod Różowym Kasztanem zapanowała wielka radość, wesołość
i poruszenie. Wyprawiano ch ciny nowej Władusiowej konkobiny,
prezentu od kumpli. Opa a o d ewo
ała nieco sfatygowana „ek ra
nówka”, jak ją reklamowali kolesie.
Dla zatarcia śladów p e ęp wa uchlany Kazek p emalowywał rower
przez całą noc.
– Ręka trochuj mię dygotała, a maznołem jom tym kanarem, co mi sie
w chaupie ostał – tłumaczył malarz, pokazując dzieło kumplom.
– No, ale żeś jom wypacykował. Tera były właściciel za Chiny jej nie
pozna i nikt już nie skubnie takiego wielkanocnego kurcaka – rechotało
ubawione towarzycho.
Kanarkowa
ała z dumnie wypiętym dzwonkiem i zawieszoną na
kierownicy kartką: „Nazywam sie Józia i żem na wieki twoja jezd”.
Tym razem Właduś ronił łzy sz ęścia, dziękując p yjaciołom za pomoc
w niepomiernie trudnej, życiowej sytuacji, z radością fundując bełty.
– Dziś mom p ymus wielki,
awiać na ępne kolejki – rymował na
poczekaniu.
– Kto gada fraszki, potrzeba mu flaszki – dodawał Gienio.
– Watróbkie t eba dziurawcem traktować, żeby na ępne
aszkie
spróbować – odpowiadał Właduś.
Rymowanki latały w powiet u jak b ę ące muchy, które zawsze chętnie
dobierały się do słodkiego wina.
– U nasz we wsi nawet owady lubiejo zachlać – ekł z powagą Gienio-
Naukowiec, wywołując ogólną wesołość.
– No chłopaki, chlanie to e pańska, a żarcie to e chamska – zachęcał
poeta spod Różowego Kasztana.
– Picie to jezd życie! – wyk ykiwał usz ęśliwiony Właduś, ponad
krzakami dzikiego bzu.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.