Dobosiewicz Maciej Komisarz Zagrobny 01 Komisarz Zagrobny i powódź

background image
background image

Od autora
Wszystkie postaci występujące w książce są wytworem mojej i tylko mojej wyobraźni.

Nie mają one związku z realnymi osobami, a wszelkie podobieństwa są absolutnie
przypadkowe. Związek fabuły z prawdziwą pracą poznańskiej policji, którą szanuję i cenię,
jest więcej niż luźny, tu także głównie opierałem się na swojej fantazji.

background image

Rozdział pierwszy

Trup czwarty
— Możesz się cieszyć. Najwyraźniej miałeś rację. Wczoraj wieczorem znaleźliśmy

czwartego trupa — powiedział od drzwi Dobosiewicz, rzucając na stół gazetę.

— Tak, wiem. Już go widziałem — odparł komisarz Zagrobny, odwracając głowę od

zakurzonego i ubrudzonego ekranu komputera. Jego wzrok spoczął najpierw na informacjach o
zagrażającej Poznaniowi powodzi, a potem na dacie: 28 maja 2010. — Właśnie wracam z
sekcji. Niestety, jeszcze nie skończyli.

— I co, sekcja wykazała wstępnie, że utopił się we własnej piwnicy, jak poprzednicy? —

spytał Dobosiewicz.

— Być może. Być może potwierdzi, że się utopił, ale wcześniej lub później ktoś odciął mu

głowę. Odciął i ułożył na piersi. Jak nagrobek.

— To chyba potwierdza twoją teorię? — Dobosiewicz zadał drugie pytanie, jakby nie do

końca dotarł do niego sens odpowiedzi, którą usłyszał.

Zagrobny ze złością spojrzał na podwładnego. Ten Dobosiewicz nie przestawał go

irytować, a nowy trup bynajmniej go nie ucieszył. Wręcz przeciwnie! Czwarte, pozbawione
głowy ciało zniszczyło jego koncepcję, którą opracowywał przed laty, zazwyczaj stojąc w
kolejce do kasy w supermarkecie. Zagrobny od czasu, gdy stał się samodzielnym policjantem i
zaczął ufać własnemu zdaniu i intuicji, uważał, że śledztwo powinno być jasne i klarowne, jak
gazetka promocyjna z Reala, Lidla lub Tesco. Bierzesz czyn, szukasz motywu, dopasowujesz
do niego człowieka. Potem kasa, czyli sąd, wymierza mu odpowiednią karę, zgodnie z
cennikiem, który reszta społeczeństwa nazywa kodeksem karnym. Teraz jednak wizja kasy
zaczęła się gwałtowanie od niego oddalać, jakby ktoś za karę kazał wrócić Zagrobnemu na
koniec długiej kolejki.

— Niczego nie potwierdza — warknął Zagrobny.
— Jak to? — zdziwił się Dobosiewicz.
— Gdybyś więcej myślał, a mniej czasu spędzał na randkach w internecie, to wpadłbyś na

to bez trudu. To przecież dość oczywiste. Wszyscy trzej się utopili. Z czyjąś pomocą lub bez
niej. Temu natomiast ktoś z całą pewnością odciął głowę. Na dodatek jeszcze nie udało się
nam rozstrzygnąć, czy najpierw się utopił, czy też przedtem pozbawiono go głowy.

— Tamci utopili się w piwnicach, gdzie wody jest po kostki — zauważył Dobosiewicz.
Zagrobny nic nie odpowiedział. Po cholerę było bronić pomysłu przed bezsensownym

zarzutem tego szczeniaka, skoro on już sam osuwał się na ziemię pod ciężarem czwartego
ciała. Wszystko, co dotąd wymyślił, nie nadawało się do niczego. Być może więc uparta
nieufność Dobosiewicza wobec przedstawianej mu dwa dni wcześniej wersji wydarzeń
wyjaśniającej serię utopień nie była aż taka głupia? Może chłopak intuicyjnie wyczuwał w tym
wszystkim fałsz? Czyżby należało zacząć traktować go poważnie? Zagrobny przyjrzał się
bliżej swojemu podwładnemu, który, niczego nieświadomy, wlepiał wzrok w pokaźny ekran
telefonu komórkowego. Lewą dłonią drapał się po karku, podczas gdy palce prawej
niesłychanie szybko przebierały po dotykowym ekranie.

„Pewnie znowu pisze do swojej bogatej żonki i żali się na mnie” — pomyślał Zagrobny.
Jakoś nie umiał polubić tego chłopaka. Był dla niego za młody, bo dobrze przed

trzydziestką, ubierał się zbyt swobodnie, jakby nadal był studentem — przetarte bojówki i T-
shirt to był mundur Dobosiewicza. Zagrobnego wkurzała też rosnąca nadwaga podwładnego i
przygarbione plecy — miał ochotę zagonić go do roboty, aby odchudził leniwy tyłek, nakazać

background image

chodzenie z książką na głowie i golenie gęby co dzień, a nie co najwyżej dwa razy w tygodniu.
Nie był jednak jego ojcem, choć irytował się, jakby tak właśnie było. Szczególnie tego dnia,
kiedy znów nie udało mu się porządnie wyspać, a z samego rana czekała na niego wieść o
czwartym trupie. Tym razem bez głowy. Zresztą z głową czy bez czwarte ciało to było już
trochę za dużo jak na spokojny Poznań.

„Zaraz zacznie się poganianie — pomyślał Zagrobny. — Pewni ludzie będą dzwonić do

komendanta, a on da mi to odczuć. Całe miasto emocjonuje się nadchodzącą falą powodziową
i pływające w piwnicach ciała nie podniosą morale poznaniaków. Jeśli jeszcze dojdą do tego
trupy, którym ktoś obciął głowę niezwykle ostrym przedmiotem, to wszystkie te fakty razem
mogą się odbić na tym, czego pewni ludzie najbardziej chcą bronić — opinii spokojnego, być
może trochę mało rozrywkowego, ale przyjaznego biznesowi miasta Poznania. A na to pewni
ludzie nie pozwolą. Ani prezydent, ani arcybiskup, ani rektorzy prestiżowych uczelni. Wywrą
naciski na komendanta, żeby śledztwo zostało przyspieszone. Komendant całą tę presję zrzuci
na swojego podwładnego i zacznie mi się wpieprzać do roboty”. Takie właśnie myśli snuł
udręczony brakiem porządnie przespanej nocy Zagrobny. Niewyspany komisarz zawsze
nienawidził całego świata i zawsze był dla niego niesprawiedliwy, a przynajmniej nazbyt
surowy. I wyolbrzymiał. Był tego świadom i nie lubił tego. Bardzo.

W dniu, kiedy Zagrobny wrócił z niedokończonej sekcji czwartego „topielca”, podczas

której przekonał się, że dekapitacji uległ nie tylko denat, ale także koncepcja, do której już się
zdążył przywiązać, Dobosiewicz wkurzał go wyjątkowo mocno. Toteż komisarz stwierdził, że
dla całego wydziału kryminalnego przy ulicy Taborowej w Poznaniu będzie lepiej, jeśli uda
się na spacer. Spuszczone głowy wszystkich obecnych i tchórzliwe milczenie upewniły go, że
wyjście ucieszy nie tylko jego samego, ale też jego podwładnych.

— Wychodzę — oświadczył, podnosząc się z krzesła.
Dobosiewicz spojrzał na niego, jakby chciał spytać: „Dokąd?”, ale najwyraźniej

przypomniał sobie, jak wiele razy został już skarcony za tego typu pytania. Powiedział więc
tylko:

— Rozumiem.
Zagrobny popatrzył na niego z jeszcze większą irytacją, rozczarowany, że podwładny tym

razem nie dał się sprowokować. Dobosiewicz, przy całym swym gapiostwie, zdołał się jednak
nauczyć, że w dniach, kiedy Zagrobny wchodzi do ich biura z kawą w ręce i fioletowymi
obwódkami wokół oczu, bezwzględnie należy schodzić mu z drogi.

— Spróbuj ustalić, czy woda w każdej z tych czterech piwnic dostała się tam w sposób

naturalny. Wiem, że mamy zagrożenie powodziowe i że w ciągu dwóch tygodni były dwie
burze stulecia, a gazety opisują, jak dzielna straż wyjeżdżała setki razy do zalanych ulic i
piwnic. Jednak chciałbym mieć stuprocentową pewność, że nikt tej wody nie napuścił tam z
węża. Obdzwoń więc dozorców, administratorów, właścicieli budynków i spróbuj
dowiedzieć się jak najwięcej na ten temat. Dowiedz się też koniecznie, czyją własnością są
wszystkie te budynki.

— Ten czwarty został przecież znaleziony w podziemiach Fary — zauważył Dobosiewicz.
— To zadzwoń do proboszcza, a potem do Pana Boga, a jak się okaże, że Pan Bóg wie coś

więcej, to wypytaj go o wszystkich denatów. Tylko pamiętaj, musisz się upewnić, czy
powtórzy to w sądzie. — Zagrobny mógł wreszcie dać upust wypełniającej go złości.

— Dobrze. — Dobosiewicz zgarbił się, chowając głowę w ramionach. Szczerze żałował,

że w ogóle się odezwał. Szczęśliwie dla niego Zagrobny powstrzymał się od dalszego

background image

pastwienia nad nim i bez słowa wrzucił swój ulubiony długopis do torby, przerzucił ją przez
ramię i wyszedł.

Zanim opuścił komisariat, kupił sobie jeszcze kawę w automacie. Ze wściekłością

zorientował się, że jest za słodka. Nie zamierzał jej jednak wyrzucać. Marnotrawstwa nie
cierpiał najbardziej na świecie. Postanowił wypić ją za karę, aby zapamiętać, że trzeba
sprawdzać, w jakiej pozycji znajduje się poziom cukru na skali ekspresu. Odczekał chwilę za
drzwiami, aby kawa trochę ostygła, a potem wypił duszkiem, zatykając sobie palcami nos, aby
osłabić odczuwanie smaku.

Na zewnątrz było dość ciepło i trudno było uwierzyć, że miastu całkiem realnie zagraża

powódź, a mieszkańcy znajdujących się przy Warcie dzielnic zgodnie układają worki z
piaskiem, aby chronić to, co z takim trudem uciułali i zgromadzili w swoich domach. Co
prawda niebo wypełniały szarobure chmury, z których siąpiło od wielu godzin, ale nie sądził,
by taki deszczyk mógł zagrozić całemu miastu. Tymczasem nagłówki w gazecie, którą komisarz
Zagrobny kupił w najbliższym kiosku, krzyczały, że miasto szykuje się do odparcia fali
powodziowej. Eksperci nie wykluczali, że spora część miasta znajdzie się pod wodą, a
prezydent zapewniał, że do tego nie dopuści.

Zagrobny niespiesznym krokiem ruszył w kierunku ulicy Grunwaldzkiej, mijając

nielicznych o tej porze przechodniów. Szedł wzdłuż niewysokich domów, które w większości
były siedzibami firm, o czym informowały tablice na ich ścianach albo zakotwiczone w
ogródkach szyldy reklamowe. Po paru minutach był już na przystanku przy rondzie imienia
Jeziorańskiego (niegdyś Przybyszewskiego). Złapał tramwaj numer trzynaście i podjechał dwa
przystanki, aby wysiąść na Szylinga. Przy tej ulicy wciąż jeszcze trwał remont, a właściwie
przebudowa nowej siedziby poznańskiej policji. Budynek miał być okazały, a kolejną datę
jego uroczystego otwarcia wyznaczono na lipiec. Komisarz aż wzdrygnął się na myśl o
przenoszeniu wszystkich papierów, dokumentów i pękatych segregatorów, jakie nagromadziły
się w jego szafie i na biurku przez wszystkie te lata, które spędził w starej siedzibie.
Przeprowadzki zawsze napawały go lękiem przed kosmicznym bałaganem, który trzeba będzie
ogarniać tygodniami. Poza tym żal mu było opuszczać starą komendę. Lubił ją. Tam można
było pójść na spacer i piechotą dotrzeć do Lasku Marcelińskiego albo posnuć się wśród
willowych uliczek spokojnego Grunwaldu. Można było też szybko dotrzeć na basen Olimpia i
tam, pływając, zapomnieć o stresie związanym z pracą. Ulica Szylinga też nie była zła. Stąd
były już dwa kroki do Starego Zoo, które komisarz od lat regularnie odwiedzał.

Zagrobny rzucił okiem na pogrążony w pyle budynek nowej siedziby policji, a potem

skręcił w Bukowską. Mijał stojące w korkach auta i cierpiących z tego powodu kierowców.
W długich szeregach stłoczonych samochodów wyróżniały się zielone autobusy komunikacji
miejskiej, które, uwięzione na przystankach, bezradnie usiłowały się włączyć do ruchu.
Wyglądały jak biedronki obezwładnione przez kolorowy szereg drapieżnych i wściekłych
mrówek. Połyskiwały światła, dźwięczały klaksony. Zniecierpliwieni kierowcy opuszczali
szyby i wyglądali przez okna, aby zobaczyć, gdzie kończy się korek. Sięgał on aż do wylotu z
miasta. Oplatał wszystkie jego najważniejsze arterie, trzymał w uścisku Zamek Cesarski, w
trakcie wojny uznany przez Hitlera za jedną z jego kwater, nieukończoną budowę stadionu przy
Bułgarskiej, Ostrów Tumski, rozryte rondo Śródka, Stary Browar, do którego pielgrzymowali
na zakupy ludzie z całej Wielkopolski. Nadchodząca powódź na razie nie dusiła ludzi wodą,
ale zakorkowanymi ulicami.

Kiedy Zagrobny znalazł się na wysokości Starego Zoo, zajrzał za bramę, żeby upewnić się,

background image

czy jego ulubiona ławka jest wolna. Była. Przyspieszył więc kroku i już po chwili przemierzał
niezbyt długą Gajową, idąc w stronę Zwierzynieckiej i wejścia do zoo. Odkąd przeniesiono
stąd większość zwierząt i zrezygnowano z opłat za bilety, Stare Zoo stało się jego ulubionym
miejscem. Mógł tu dotrzeć w kilkanaście minut, usiąść w spokoju i zebrać myśli albo ukoić
skołataną bezsennością głowę ożywczym chłodem, kiedy w pozostałej części miasta
doskwierał upał. Powódź opóźniła nadejście lata, ale Zagrobny żył zbyt długo, aby uwierzyć,
że umiarkowane temperatury i zachmurzenie utrzymają się dłużej. Upał dopadnie go i tego lata.
Wiedział to.

Komisarz od dawna cierpiał na kłopoty ze snem. Nie lubił tego nazywać bezsennością, bo

raczej nie chodziło tu o problem z zaśnięciem, bardziej z budzeniem się. Co z tego, że
śmiertelnie zmęczony padał na łóżko i zasypiał w kilka minut, skoro budził się po czterech,
pięciu godzinach. Otwierał oczy z obrzydliwym uczuciem pewności, że to już wszystko na tę
noc. Przez lata doświadczeń nauczył się, że nie ma sensu walczyć, męczyć się. Sprawa była z
góry przegrana. Dlatego kiedy budził się zbyt wcześnie, brał długą kąpiel, czytał, słuchał radia
albo oglądał telewizję. To ostatnie najrzadziej, bo o czwartej czy piątej rano program
oferował jeszcze gorszy śmietnik niż przez resztę dnia. Najczęściej więc czytał albo z
zamkniętymi oczami słuchał radia. Potem długo jadł śniadanie, z rozpostartą na stole gazetą.

Podłość jego schorzenia polegała na tym, że dopiero wtedy, gdy nadchodziła pora wyjścia

do pracy, na Zagrobnego spadało całe zmęczenie wynikające ze zbyt krótkiego snu. Piekący
piasek pod powiekami, dręczący ból głowy i wszechogarniające uczucie wyczerpania,
dojmujące i dotkliwe jak najcięższy kac. W takich chwilach czuł, że każda część ciała uparła
się, żeby dać mu odczuć swoje niezadowolenie. Szczęśliwie nie co dzień tak było, trafiały się
całe tygodnie, a czasem nawet miesiące, kiedy spał zupełnie normalnie. Jednak po nich
nieuchronnie znowu przychodziły przedwczesne pobudki. Jeśli trwało to dłużej (a zazwyczaj
tak właśnie było), to trzeciego dnia Zagrobny czuł się naprawdę koszmarnie. Denerwowało go
wszystko. Zbyt głośne dźwięki, zbyt intensywne zapachy. W takich dniach Dobosiewiczowi
obrywało się szczególnie mocno. Tym bardziej że z wrodzonym sobie brakiem instynktu
samozachowawczego nieustannie właził wtedy Zagrobnemu w pole rażenia. Był jak
kompanijna ofiara, która niczym magnes przyciąga uwagę złego sierżanta.

Wejście zablokowała szkolna grupa, która z jazgotem wychodziła z zoo. Komisarz

cierpliwie usunął się na bok i zaczekał, aż ostatni z wrzaskunów przejdzie przez bramę.
Cieszył się, że wychodzą, a nie wchodzą, i z tej okazji mógł czekać nawet następne dziesięć
minut. Skinął na powitanie pani w kasie, która siedziała tam mimo bezpłatnego wstępu, na
wypadek gdyby ktoś zdecydował się odwiedzić płatne wystawy gadów i ryb, i ruszył w stronę
swojej ulubionej ławki. Znajdowała się na samym końcu Starego Zoo, które nie było
specjalnie rozległe i coraz bardziej przypominało miejski park. Zagrobny lubił siadywać na
ławce w pobliżu małp, jednych z niewielu egzotycznych zwierząt, jakich jeszcze nie
przeniesiono do nowego, ogromnego i nowoczesnego ogrodu zoologicznego. Co prawda nie
było tu absolutnej ciszy i spokoju, bo zwiedzający chętnie odwiedzali małpy, ale obserwacja
jednych i drugich relaksowała go. Lubił popadać w długie stany bezczynności, rozpierając się
wygodnie na ławce. Bardzo często naprzeciw niego siedział jeden z szympansów w podobnej,
zastygłej, przypominającej letarg pozycji. Obaj obserwowali przechodzących pomiędzy nimi
ludzi. Obwieszonych aparatami, objuczonych torbami ze słodyczami i napojami dla dzieci.
Pchających wózki. Kłócących się lub tylko wymieniających banalne uwagi. Czasem
Zagrobnemu wydawało się, że szympans, patrząc na niego zmrużonymi oczyma, czyta w jego

background image

myślach, razem z komisarzem zasępiając się nad głupotą, prymitywnością i
przewidywalnością ludzkich czynów.

Większość spraw, które zamknął Zagrobny, była banalna, ich motywy prostackie, a

wykonanie nieudolne. Pewnie małpa nie popełniłaby tych zbrodni dużo gorzej i bardziej
bezmyślnie. Dlatego też szybko wpadał na rozwiązania, bo nie szukał finezji i wyrafinowania
tam, gdzie nie było ich za grosz. Ostatnia sprawa też na taką wyglądała. Trzy osoby zmarły w
bardzo podobny sposób. Podejrzany sam pchał mu się w łapy… Aż do czasu, gdy ktoś, jakby
sam Bóg, postanowił całej sprawie ukręcić, a raczej uciąć łeb — z chirurgiczną precyzją. Od
dawna nic tak nie wkurzyło Zagrobnego, jak ten czwarty, niespodziewany trup. Z tego powodu
wybrał się do zoo na swoją ulubioną ławkę, aby razem ze starym, wyleniałym szympansem
jeszcze raz przemyśleć całą sprawę. Sprawdzić, czy czegoś nie przeoczył. Zastanowić się,
gdzie popełnił błąd.

„Trupy w poznańskich piwnicach pojawiają się ostatnio jak grzyby po deszczu” —

pomyślał Zagrobny, otwierając gazetę. Na szczęście na razie nic o nich nie pisano, choć
minęło już dziewięć dni od momentu, gdy w piwnicy na Wildzie znaleziono pierwsze ciało.
Dziennik z 28 maja 2010 roku emocjonował się czymś innym. Najważniejszym tematem
poznańskiego dodatku były rozważania, czy od dawna nieremontowany mur oporowy,
zbudowany wzdłuż starego koryta Warty, wytrzyma atak największej od wielu, wielu lat fali
powodziowej, która nieuchronnie zbliżała się do Poznania. O jej niszczącej sile przekonały
się wcześniej Wrocław, Kraków i Warszawa. Niektórzy uważali, że wkrótce przekona się o
niej też premier Donald Tusk. Gazeta ostrzegała, że jeśli fala powodziowa uderzy w Poznań
równie mocno, a stary, od lat zaniedbywany mur nie odeprze ataku wody, wiele nowoczesnych
budynków może się zawalić. Zaraz potem dodawano, że zagrożone powodzią są również
tereny śródmieścia, najbardziej zapuszczonej części miasta. Może to pora, żeby zastanowić się
nad przyszłością czarnej dziury, która zieje brudem i smutkiem pomiędzy Starym Browarem i
Kupcem Poznańskim? — retorycznie pytał dziennikarz. Stronę dalej opisywano wspólny
wysiłek setek poznaniaków, którzy zgodnie, ramię w ramię umacniali wały na Warcie,
układając worki z piaskiem. „Czy to rzeka ostatecznie nie pokaże im wała?” — przekornie
pomyślał Zagrobny. Miał jednak inne problemy na głowie niż językowe igraszki. Zdawał sobie
sprawę, że trup bez głowy, a raczej z głową nie na swoim miejscu, znaleziony w piwnicach
perły poznańskiego baroku — kościele farnym — mógłby śmiało przebić powódź i na długie
tygodnie stać się ulubionym tematem prasy. Dlatego komisarz musiał działać, zanim sprawa
stanie się gorąca.

„No więc, jeszcze raz od początku — pomyślał Zagrobny. — Przejdźmy całość — od

trupa do trupa, a może uda się nam dojść z tym wszystkim do ładu”. Złożył gazetę i powtórzył
sobie fundamentalne zasady, którymi od zawsze kierował się podczas dociekania prawdy:
„Bierzesz czyn, szukasz motywu, dopasowujesz do niego człowieka. Potem kasa, czyli sąd,
wymierza mu odpowiednią karę, zgodnie z cennikiem, który reszta społeczeństwa nazywa
kodeksem karnym. To musi zadziałać i teraz. Tylko trzeba zacząć od samego początku. Jeszcze
raz. Pierwszy trup został znaleziony…”.

background image

Rozdział drugi

Trupy pierwszy, drugi i trzeci
Pierwszy trup został znaleziony na Wildzie, przy ulicy Świętego Jerzego. Święty Jerzy to

niedługa uliczka spadająca niemal pionowo od 28 Czerwca 1956 roku do Dolnej Wildy, na
wysokości Rynku Wildeckiego. Ruch jest tam relatywnie niewielki i gdyby nie szkoła, przed
którą większość dnia wysiadują wrzeszczące dzieciaki, byłaby jedną z wielu sennych krótkich
uliczek, gdzie menele piją po bramach piwa i tanie wina, a normalni ludzie schodzą z drogi
napakowanym łysym młodzieńcom, przechadzającym się ze swoimi bulterierami i mastifami.
Uliczką senną i czekającą, aż ktoś zacznie remontować jej piękne kamienice, wybudowane na
początku dwudziestego wieku — odnowi elewacje, wymieni okna, wyremontuje dachy i
przywróci do życia zapuszczone, zaśmiecone gruzem podwórka. Feralna kamienica
znajdowała się tuż za rogiem ulic Świętego Jerzego i 28 Czerwca 1956 roku. To w jej piwnicy
wszystko się zaczęło…

Ciało znalazła studentka z Międzyrzecza, która wraz z koleżankami wynajmowała

mieszkanie strychowe. Tego ranka, 20 maja 2010 roku, dzień po koszmarnej ulewie, która
zamieniła Poznań w rwącą rzekę i spowodowała kilometrowe korki, dziewczyna chciała
sprawdzić, w jakim stanie jest jej rower, który od jesieni stał w piwnicy.

„Pewnie będzie tego żałowała do końca życia — pomyślał Zagrobny, poprawiając się na

ławce. — Jakby nie mogła wybrać się po ten rower kiedy indziej”.

W każdym razie zeszła i natknęła się na martwe ciało Stanisława Pęczaka, rocznik 1933,

który leżał sobie częściowo w korytarzyku piwnicznym, a częściowo w swojej piwnicy. Była
w niej jeszcze woda, ale już nie tyle, co dnia poprzedniego. Wystarczyło jednak, żeby pan
Pęczak się utopił. Jednak do jego zgonu nie przyczyniła się tylko woda. Sekcja zwłok
wykazała ewidentny wylew krwi do mózgu. Sprawa wyglądała więc na dość prostą. Starszy
człowiek zszedł do piwnicy, by sprawdzić, czy zalała ją woda. Stres i wysiłek wywołały albo
przyśpieszyły wylew, który spowodował upadek, a paraliż nie pozwolił mu się podnieść. I pan
Stanisław utopił się w przysłowiowej łyżce wody — takie rozwiązanie narzucało się samo.
Sprawę trochę jednak komplikowało otwarte i splądrowane mieszkanie, ale policjanci z
wildeckiego komisariatu nie przejęli się tym zbytnio. Ot, człowiek umarł, to któryś z jego
zapobiegliwych sąsiadów wykorzystał dogodny moment i przetrzepał mu mieszkanie. Jakoś
nie zastanowiło ich, skąd ktoś mógł wiedzieć, że może nie niepokojony przez nikogo wejść do
mieszkania i wynieść z niego, co tylko zechce. Jednak kiedy za trzy dni pojawiły się dwa
następne trupy, także w piwnicach, a ich mieszkania potraktowano w podobny sposób, sprawa
została uznana za poważną i jako taka trafiła do Zagrobnego.

W momencie, kiedy przejął śledztwo, topielców było już trzech. Pierwszy zmarł na

Wildzie. Drugiego znaleziono w starej kamienicy na Śródce, a trzeciego na ulicy Garbary,
czyli w pobliżu poznańskiego Starego Rynku. Wszyscy leżeli martwi w piwnicach, a w ich
płucach wykryto wodę, co świadczyło o utonięciu. Na ich ciałach nie znaleziono obrażeń,
które jednoznacznie wskazywałyby, że ktoś zadał im ciosy. Wszystkie rany i otarcia skóry
można było wyjaśnić upadkiem, a każdy upadek nagłym pogorszeniem stanu zdrowia.
Pierwsza i trzecia ofiara miały wylew, a druga zawał. Łączyły je nie tylko okoliczności
śmierci, ale też podeszły wiek… Drugi zmarły, Emilian Gryka, był zaledwie dwa lata młodszy
od

znalezionego

na

Wildzie

Stanisława,

który

w

piwnicy

zakończył

siedemdziesięciosiedmioletnie życie. Trzeci — Jan Kusku — były nauczyciel, rencista, który
dorabiał sobie w małej filii biblioteki im. Raczyńskich na Jeżycach, urodził się co prawda

background image

później, bo w 1943 roku, ale też pasował do profilu człowieka, którego trudno już nazwać
młodym. W każdym razie był równie schorowany, co pozostali denaci, i wylew krwi do mózgu
na pewno nie był zbyt wielkim zaskoczeniem dla jego lekarza rodzinnego. Wszyscy trzej
mieszkali sami, każdy w niezbyt zadbanej kamienicy, w dzielnicach o marnej reputacji. Ich
mieszkania zostały w podobny sposób spenetrowane i splądrowane. Policjanci nie znaleźli w
nich ani pieniędzy, ani sprzętu RTV, a przecież trudno sobie wyobrazić współczesnego emeryta
bez telewizora. Tym bardziej takiego, który nie ma telewizora, ale za to regularnie opłaca
telewizję kablową. To już osobiście ustalił Zagrobny. Wiedział, że człowiek, który przestaje
płacić za telewizję kablową, to człowiek, którego nie stać na nic. Można się szarpać z
władzami miasta albo właścicielem kamienicy o czynsz, z gazownią o drożejący gaz, można
się nawet szarpać z energetyką, ale z kablówką się nie zadziera. To by oznaczało odcięcie od
codziennej dawki seriali i od namiętnie oglądanych przez emerytów programów
informacyjnych. Poranek bez serii powtórek polskiej szkoły telenoweli? Popołudnie bez
premierowych osiągnięć tejże? Wieczór bez co najmniej dwóch głównych wydań
wiadomości? To rzecz ponad siły i poza wyobraźnią przeciętnego emeryta, a do takich
Zagrobny przyporządkował trójkę zmarłych. Założył więc, że z pewnością posiadali oni
telewizory, mieli też na nich co oglądać. A mimo tego zeszli na dół do piwnicy, by tam umrzeć.
Taka była cena za sprawdzenie, czy ziemniaki, weki na zimę, dodatkowe krzesła, zapasowe
deski klozetowe oraz inne rzeczy, które zdeponowano w piwnicy na wszelki wypadek, nie
ucierpiały podczas ulewy.

Wszystkich zmarłych łączył nie tylko fakt, gdzie zginęli. Podobne były poprzedzające

dramatyczny zgon okoliczności. W dniu śmierci Stanisława Pęczaka nad Poznaniem było
oberwanie chmury. Dwa dni później w mieście znowu lało, jak by ktoś chlustał z nieba całymi
wiadrami, a w efekcie w piwnicach policja znalazła jeszcze dwóch topielców. Ich też zabiła
woda, do spółki z chorobami krążenia, a ich mieszkania zostały splądrowane. Policjantom już
wtedy zapaliły się lampki alarmowe i w poniedziałek 24 maja sprawa trafiła do Zagrobnego.
Niektórzy młodsi i narwani funkcjonariusze zaczęli się nawet podniecać, że może pojawił się
wreszcie jakiś poznański wampir, który seryjnie morduje emerytów i wlecze ich do piwnic.
Jednak Zagrobny szybko i brutalnie ugasił takie hipotezy. Jego zdaniem sprawa była
maksymalnie banalna. Komisarz zresztą każdą sprawę uważał za maksymalnie banalną, więc i
tym razem nie zamierzał robić od tej zasady wyjątku. Dowiedziawszy się o serii tajemniczych
śmierci, najpierw wypytał wstępnie policjantów z komisariatów odpowiadających za te
rejony miasta, czyli Wildę i Stare Miasto, a dzień później wybrał się na oględziny trzech
miejsc zgonów. Najpierw pojechał na Śródkę, w miejsce, gdzie znaleziono drugiego trupa.
Wynikało to z optymalnej trasy, jaką sobie opracował — tramwajem numer siedemnaście z
Rynku Jeżyckiego na Śródkę, potem pieszo na Wildę, ulicą Garbary, a potem Królowej
Jadwigi. Zagrobny nie potrafił nie planować. Zawsze rozważał wszystkie możliwości, a potem
wybierał tę najbardziej racjonalną, bez względu na wagę sprawy — czy była to podróż
służbowa do centrum miasta, czy też decyzja na temat kolejności sprzątania mieszkania.

Siedemnastka przyjechała z lekkim opóźnieniem, więc Zagrobny zdążył podejść do

niedalekiej bramy, w której, w cieniu McDonalda, kryło się kino Rialto, i sprawdzić aktualny
repertuar. Lubił to kino. Było blisko jego domu, było tanie i grano tam filmy dalekie od
popkulturowych śmieci, które tak wkurzały Zagrobnego.

Przejeżdżająca przez most na Warcie siedemnastka oferowała wspaniały widok na

wypełnioną po brzegi rzekę, ale Zagrobny tylko rzucił na nią okiem — wolał poczytać gazetę.

background image

Za to pozostali pasażerowie jak jeden mąż wpatrywali się w wypełniony brunatną wodą nurt.
Na moście złożone z mieszkańców dzielnicy Śródka pospolite ruszenie układało worki z
piaskiem. Jeden z nich musiał upaść i jego zawartość wysypała się na chodnik, bo kilkoro
umorusanych dzieciaków urządziło sobie wokół niego prowizoryczną piaskownicę. To ten
właśnie fakt wywołał najgorętsze komentarze pasażerów tramwaju.

Zagrobny wysiadł na remontowanym rondzie Śródka, na którym od czasu rozpoczęcia prac

budowlanych panował nieopisany chaos, i odwiedził pierwsze mieszkanie. Znajdowało się
ono bardzo niedaleko zamykanego właśnie kina Malta, które musiało się wynieść ze swej
siedziby, bo nieruchomość stała się własnością Kościoła. Potem przeszedł przez most na
Ostrów Tumski, aby pospacerować trochę z dala od ruchliwej ulicy. Minął katedrę i, dalej
idąc pieszo, odwiedził zatłoczoną ulicę Garbary, która była miejscem trzeciego zgonu. Z ulicy
Strzeleckiej tramwajem numer dwa podjechał na Wildę. Liczył, że tutaj dowie się więcej. To
był jedyny zmarły, który miał rodzinę. Dwaj poprzedni byli cisi, spokojni, żyli z boku
głównego nurtu i mało kto miał na ich temat cokolwiek do powiedzenia. Jednak mieszkanie
obejrzał dopiero po zakupach w Lidlu przy Hetmańskiej i nieodległym od niego Piotrze i
Pawle. Komisarz, jako człowiek zaradny, już dawno temu nauczył się, że okazje trzeba
wyławiać w każdym sklepie, nie tylko w tych z opinią tanich, i odwrotnie — dobre rzeczy
niekoniecznie najlepiej kupować w luksusowych delikatesach.

Na Rynek Wildecki wrócił pieszo, celowo klucząc bocznymi uliczkami. Zaśmieconymi,

brudnymi, pełnymi podejrzanych ludzi.

„Biedni ludzie mają mało pieniędzy, ale mnóstwo czasu” — pomyślał Zagrobny.
Na piąte piętro, do poddaszowego mieszkania zajmowanego przez studentkę i jej

koleżanki, wspinał się z płócienną torbą (Zagrobny stał się obsesyjnie proekologiczny, gdy
tylko wprowadzono opłaty za plastikowe reklamówki), w której taszczył pięć jogurtów
naturalnych, dwie paczki wędzonego łososia norweskiego, przecenionego o czterdzieści pięć
procent, oraz butelkę hiszpańskiego czerwonego wina, które planował podarować córce.
Schody na obdrapanej klatce schodowej były dość strome, a spacer przez pół miasta trochę go
jednak zmęczył, dlatego przystanął, oparł się o niski drewniany parapet i wyjrzał przez okno.
Czekał tam na niego niewesoły widok. Pokrzywiony trzepak, przepełnione kontenery na
śmieci, kupa piasku, w którym leżały zdezelowane dziecięce zabawki. Do tego tynki, szare od
brudu i spękane ze starości, obłażące z farby okna oraz psia kupa na kratce ściekowej,
majestatycznie omijana przez wychudzone do szkieletów koty. Gdyby ktoś znów chciał
nakręcić historię doktora Korczaka, to tam bez problemu znalazłby idealny plener do scen z
Józkami i Frankami wychowującymi się na obskurnych podwórzach i w zawilgoconych
suterenach. Wystarczyłoby tylko odstawić na bok plastykowe pojemniki na śmieci. Czasy
świetności tego podwórka minęły bezpowrotnie jeszcze podczas niemieckiej okupacji albo
krótko po wyzwoleniu Poznania.

Poprzednio oglądane kamienice wyglądały bardzo podobnie. Najbardziej przygnębiająca

dla Zagrobnego była chyba ta na Śródce. Żeby wejść do klatki, trzeba było najpierw minąć
stojących w ciasnym kordonie pijaczków, którzy od każdego przechodnia domagali się
pięćdziesięciu groszy na piwo. Na szczęście niepozorny Zagrobny przez lata pracy wyrobił
sobie spojrzenie, które zastępowało najcięższe przekleństwa i nie wymagało wyciągania
odznaki policyjnej. Jednak każdy inny człowiek zastanowiłby się dziesięć razy, rozważając
głęboko, czy na pewno musi wchodzić do tej kamienicy. Śródka przypominała bezdomnego,
który z każdym dniem oddalał się od człowieczeństwa i którego tylko cud mógłby przywrócić

background image

do normalnego życia. Szkoda, bo wciąż było widać, jak piękną kiedyś musiała być dzielnicą.
Natomiast w klatce schodowej budynku na Garbarach koszmarnie śmierdziało psim moczem i
odchodami tego samego pochodzenia. Najwyraźniej któryś z lokatorów, czy to z niedołężności,
czy też natłoku innych spraw, spacery psa ograniczył do wypuszczania go z mieszkania.
Dlatego stojący przy oknie trzeciej kamienicy Zagrobny cieszył się relatywnie czystą klatką
schodową. A widok z okna? Cóż, jak przyjdzie śnieg, to wszystko przykryje. Może poza
obdrapanymi, odsłaniającymi gdzieniegdzie gołe cegły tynkami. No chyba że wcześniej ktoś to
wszystko wykupi i zabierze się za ogarnięcie całego tego bałaganu. „Do tego jednak potrzebne
są pieniądze, a połowa lokatorów jest na starych czynszach, które nie starczą na gruntowne
remonty” — pomyślał, podnosząc się do dalszej wspinaczki. Wspinaczki zupełnie daremnej,
bo dziewczyny, która znalazła trupa, nie zastał. Tak przynajmniej utrzymywała jedna z jej
współlokatorek.

Dziewczyna, która otworzyła drzwi Zagrobnemu, była wyraźnie przestraszona, ale nic

dziwnego, nie co tydzień zdarza się, by sublokatorka znalazła w piwnicy utopionego sąsiada
emeryta, a potem policja pielgrzymowała do twojego mieszkania, które wynajmujesz bez
zameldowania. Ileż to razy w życiu Zagrobny natłumaczył się, że nie jest z urzędu
meldunkowego i że go to w ogóle nie interesuje, kto jest zameldowany, a kto nie, natomiast
bardzo ciekawią go odpowiedzi na parę pytań. I tym razem musiał od tego zacząć i
przekonywać przez parę minut, aż rozmówczyni zdecydowała się sensownie porozmawiać.
Niestety, nie wiedziała zbyt wiele. Komisarz upewnił się więc tylko, że ta niewysoka,
osadzona na krótkich nogach zakończonych zbyt szerokimi biodrami dziewczyna nie kłamie i
pozwolił jej wycofać się do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Potem niespiesznie zszedł
dwa piętra niżej, do mieszkania Stanisława Pęczaka. Stał chwilę przed tłustymi od nakładania
kolejnych warstw farby drzwiami, przyglądając się, czy nie ma na nich śladów włamania. Nic
takiego na ponuro brązowej powierzchni nie zauważył, więc nacisnął stary, z trudem
trzymający się dzwonek, który ktoś zamontował na środku drzwi, tuż pod judaszem. Drzwi się
uchyliły.

— Niech pan uważa na kabel od dzwonka — powiedziała prawie pięćdziesięcioletnia

kobieta o twarzy szarej, zasuszonej i zmęczonej. Reszta jej ciała też wyglądała na równie
zmęczoną i zasuszoną.

— Rozumiem, że mogę wejść? Nazywam się Zagrobny. Jestem z policji.
— Myślałam, że nie ma takich starych policjantów. Przecież macie wcześniejsze

emerytury.

— Jakoś się uchowałem. Pakuje pani rodzinne pamiątki?
— Tylko one zostały. Wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość, zostało już dawno

temu wyniesione. Jak zawsze nie umieliście upilnować.

— Istotnie. Przepraszam w imieniu kolegów z całej poznańskiej policji. Ja próbuję ustalić,

co tu naprawdę miało miejsce i złapać winnego.

— Mój ojciec dostał wylewu w piwnicy, a jakiś gnojek go znalazł, zabrał mu klucze i

ograbił mieszkanie. Wyniósł telewizor, lodówkę i pralkę, ale nikt niczego nie widział.
Sąsiedzi głusi i ślepi. To się właśnie stało — powiedziała zasuszona kobieta.

Zagrobny zamknął za sobą drzwi i dał duży krok naprzód, ponad leżącymi na podłodze

kartonami, jednocześnie schylając głowę, aby nią nie zaczepić o wiszący kabel. Prowadził on
ze środka drzwi, od dzwonka do ściany, zwisając z niej dużą pętlą, tak aby można było
otwierać i zamykać drzwi.

background image

— Pomysłowe — pochwalił.
— Bardzo — odparła kobieta. — Jeśli tylko wchodzący ma mniej niż metr pięćdziesiąt.

Cały dom jest pełen takich wynalazków. Mój ojciec wszystko musiał robić sam, bo na
wszystkim znał się najlepiej. Powinni tutaj otworzyć filię muzeum techniki. Pociesza mnie
tylko fakt, że ten gnojek, właściciel mieszkania, który w tydzień kazał mi spakować rzeczy,
będzie musiał się z tymi wszystkimi pułapkami użerać. Półki wmurowane na stałe w ścianę,
tapety, które trzeba skuwać razem z tynkiem, oraz szafka pod zlew wykonana z giętych rur,
którymi płynie woda i gaz. Nawet drzwi z zawiasów nie zdejmie, bo są ze sobą zespawane.

Kobieta przerwała tyradę, lekceważącym machnięciem ręki dając wyraz temu, jaką wagę

przykłada do słów, które właśnie wypowiedziała, a Zagrobny przyjrzał się jeszcze raz jej
zawziętej twarzy i reszcie wychudzonego ciała. Było równie antypatyczne, okryte ubraniami,
które też wyglądały jak okładka zaczytanej na śmierć książki. Niby dziur nie było, ale całość
wywoływała niechęć, smutek i przygnębienie.

— Widzę, że bardzo ciężko przeżyła pani śmierć ojca. Mogę się tutaj trochę rozejrzeć?
— Proszę — warknęła kobieta. — Ja wracam do pakowania śmieci. Chcę to wszystko

wynieść na śmietnik, żeby tylko obcy ludzie się w tym nie grzebali.

Zagrobny najpierw zajrzał do niewielkiego pokoju, który znajdował się na wprost drzwi

wejściowych, a potem niezbyt szerokim korytarzem poszedł w głąb mieszkania. Na tej samej
ścianie znajdowało się wejście do drugiego, większego pomieszczenia. Na końcu była
łazienka i kuchnia, do której trzeba było skręcić w prawo. Wszystko razem tworzyłoby ładne i
funkcjonalne mieszkanie, gdyby nie koszmarne zagracenie. Całość i tak wąskiego korytarza
zacieśniały niezliczone szklane półeczki, które zostały zamontowane na cienkich, ale
wytrzymałych żyłkach. Zagrobny musiał przyznać, że spodobał mu się ten patent — żyłka
biegła od zawieszonego haczyka wzdłuż ściany do półki, aby przeciąć ją w poprzek i,
zaginając się na krawędzi, wrócić do kołka. W efekcie linka tworzyła trójkąt, na którego
dolnym ramieniu wisiała półka. „Sprytne — pomyślał. — Z daleka te półki wyglądają, jakby
wisiały w powietrzu”.

— Niech się pan tak nie zachwyca. Wystarczy mocniej nacisnąć na krawędź półki albo

postawić coś zbyt daleko od środka ciężkości, aby całość się wywaliła. Mój ojciec był na
bakier z fizyką, wolał się skupiać na instruowaniu nas, jak trzeba używać jego wynalazków,
aby należycie pracowały. Normalnie człowiek nie musi się zastanawiać, jak się przekręca
klucz w zamku, jak otwiera drzwi, jak nalewa wodę do wanny. Ja musiałam się tego uczyć od
najmłodszych lat, aby nie zginąć przygnieciona drzwiami, aby klucz nie uciął mi palca albo nie
poparzył mnie wrzątek. Widzi pan ten pawlacz nad nami? W środku jest założone światło.

Teraz komisarz zrozumiał, co sprawiało tak przytłaczające wrażenie — przez cały korytarz

ciągnął się jeden wielki pomalowany niegdyś białą olejną farbą pawlacz, który obniżał sufit z
grubo ponad trzech metrów do wysokości ciasnego blokowego mieszkania.

— Co to jest? Muszę przyznać, że odwiedzam wiele mieszkań w kamienicach, ale czegoś

takiego nie widziałem. — Zagrobny nie umiał ukryć zainteresowania. — Wygląda to jak jakiś
pokój dla karzełków. Czy on, czy pani ojciec zamierzał tam mieszkać?

— Wynająć. Miał pomysł, że będzie tam wynajmować miejsce do spania Wietnamczykom,

którzy sprzedają ciuchy na targowisku na Chwiałkowskiego. Nawet był ktoś oglądać, ale
ostatecznie się nie zdecydował.

— Chryste! — jęknął Zagrobny.
— Nie odważę się tam zajrzeć. Niech się właściciel mieszkania martwi. To już nie mój

background image

problem. Na szczęście nie będę tu mieszkać. Całą tę cholerną Wildę powinno się wyburzyć.

— Widzę, że pomiędzy panią a pani ojcem panowała tak zwana szorstka miłość?
— Szorstka miłość? — Kobieta zaśmiała się. — Nienawidziłam dziada. Dzieciństwo mi

zmarnował, popieprzony Pomysłowy Dobromir.

— Ktoś jeszcze? — spytał Zagrobny, który nie zdołał się powstrzymać od chęci

wypróbowania, czy półeczka faktycznie jest taka wywrotna. Okazało się, że była i teraz
komisarz z rosnącym zażenowaniem walczył z przywróceniem jej do stanu pierwotnego.

— Co ktoś jeszcze?
— Czy ktoś jeszcze go tak szczerze nienawidził? — sprecyzował Zagrobny, dumny z

siebie, że jednak udało mu się umocować szklaną konstrukcję.

Komisarz uświadomił sobie przy okazji, że chyba miał trochę wspólnego ze zmarłym

mężczyzną, który próbował zorganizować otaczający go świat po swojemu, w opozycji do
wciskających mu gotowe rozwiązania reklam i sponsorowanych porad. Nie wszystko mu się
udawało, ale działał samodzielnie i to imponowało Zagrobnemu, który też lubił spośród
podawanych mu przez świat informacji wyciągać to, co chciał i uważał za przydatne.

— Z ludzi nie.
— A z nieludzi?
— Pyta pan, czy komuś zależało na jego śmierci? To ja powtórzę, ludzie go lubili.

Sąsiedzi, znajomi. Mieszkańcy na dzielnicy, których pewnie z setkę znał z widzenia, też. Był
miły, uczynny, zawsze chętny do pomocy. Złota rączka. Umiał skręcić kran, wstawić szybę.
Chętnie pomagał i nie chciał za to pieniędzy albo, jeśli już ktoś się upierał, wymieniał jakieś
absurdalnie niskie kwoty. Obcych nie dręczył swoimi racjonalizatorskimi pomysłami.

— To kogo miała pani na myśli, sugerując, że istnieją jacyś nieludzie, którzy nie podzielali

ogólnej sympatii przejawianej przez wszystkich wobec pani ojca? — Zagrobny zaczął się
pomału niecierpliwić.

— Jeśli ktoś go mógł nienawidzić, to urzędnicy. Jak mu się coś nie spodobało, to

korespondował do bólu. Wysyłał pisma w sprawie nieodśnieżonych chodników, domagał się
toalet na Rynku Wildeckim, procesował o hałasujące od wczesnego rana tramwaje na
niewyremontowanej nawierzchni, zbierał podpisy pod petycją o nowy plac zabaw w parku
Jana Pawła II. I trzeba mu przyznać, sporo mu się udawało. Był skrupulatny i uparty. Obkuł się
z przepisów lepiej od tych nieuków, więc gnębił ich skutecznie. Wcześniej czy później musieli
skapitulować i spełnić jego żądania. Ludzie go za to cenili, ale instytucje nienawidziły. Może
więc powinien pan przesłuchać urzędników magistratu?

— Na razie nie będę nikogo przesłuchiwał. Dziękuję pani za pomoc. Rozejrzę się jeszcze

przez chwilkę i za minutkę wychodzę.

— Proszę — powiedziała urażonym głosem córka zmarłego Pęczaka.
Zagrobny drugi raz obejrzał całe mieszkanie i ostatnie dwie minuty poświęcił na rozmowę

z jego tymczasową lokatorką. Zapisał numer telefonu córki pana Pęczaka, którą ojciec
obdarzył imieniem Adela, a los staropanieństwem i pracą w szatni Biblioteki Uniwersyteckiej.
Opryskliwość szatniarek tej instytucji była doskonale znana wszystkim studentom Poznania,
którzy choć raz musieli się z nimi zetknąć. Teraz komisarz dowiedział się, skąd takie zgryźliwe
france, nieustannie strzykające jadem, się biorą. Stwierdził też, że stanowczo zbyt rzadko
mówi swojej córce, że jest dumny z niej oraz jej życiowych wyborów. Że jest mądra i
samodzielna i że bez niczyjej pomocy znalazła dobrą pracę. Miał nadzieję, że ona, kiedy
Zagrobny umrze, będzie umiała zdobyć się na parę cieplejszych słów, pakując do kartonów

background image

rzeczy po ojcu.

Z tą nadzieją w sercu postanowił podskoczyć jeszcze na Rynek Wildecki, żeby zobaczyć,

po ile są młode ziemniaki. Niestety, cena nadal przekraczała granicę jego tolerancji o całe
pięćdziesiąt groszy, a sprzedawcy najwyraźniej zapomnieli, że na targu cena była kiedyś
jedynie projektem i zaproszeniem do ustalania ostatecznej kwoty. Zagrobny miał zakodowane
w głowie maksymalne ceny wszystkich ważniejszych produktów. Dobrze wiedział, ile jest
gotów zapłacić za proszek do prania, a ile za młode ziemniaki, i szybciej wolałby z czegoś w
ogóle zrezygnować albo wybrać się do producenta, aby osobiście się z nim potargować, niż
zaakceptować drożyznę. Ciężko obrażony na wildeckich sprzedawców ustawił się na zbiegu
ulic Wierzbięcice i Górna Wilda, w oczekiwaniu na tramwaj.

Wierzbięcicami kursowała dziesiątka, a Górną Wildą dwójka i dziewiątka. Dziesiątką

jechało się szybciej, ale Zagrobny gotów był też wsiąść w dziewiątkę, bo wtedy mógłby
wysiąść przy Parku Sołackim, do którego i tak zamierzał się wybrać, aby przemyśleć zebrane
fakty. Stamtąd było już bardzo blisko do jego mieszkania w niewysokim bloku przy Mylnej. W
sumie Zagrobny stwierdził, że nawet wolałby, żeby podjechała dziewiątka, już spodobała mu
się myśl, że za pół godziny będzie w ukochanym Sołaczu. Niestety, jak na złość dziesiątka była
pierwsza. Wierny temu, co sam ze sobą ustalił, wsiadł w pierwszy tramwaj, który przyjechał.

Wagon był napchany do granic możliwości. Poza tym na wysokości PKS-u natrafili na

stłuczkę. Kierowcy dwóch samochodów, zamiast zjechać na bok, aby spokojnie załatwić
sprawę, awanturowali się na środku jezdni, blokując wszelki ruch. Zagrobny z zimną
satysfakcją obserwował, jak podjeżdża do nich radiowóz. Wiedział, że na wejście policjanci
każdemu z uczestników zdarzenia wlepią porządny mandat i wcale nie było mu ich żal.
Odpędził od siebie natrętną myśl, by sprawdzić, czy ma w kieszeni legitymację policyjną,
potwierdzającą, że komisarz jest uprawniony do bezpłatnego przejazdu wszystkimi środkami
komunikacji miejskiej.

Kiedy dziesiątka dygotała podczas przebijania się przez zatłoczone rondo Kaponiera,

zadzwonił telefon. Zagrobny nie odebrał. Rozmawianie przez telefon w towarzystwie
kilkudziesięciu pasażerów uważał za poważne uchybienie wobec zasad dobrego wychowania.
Poza tym nierzadko jego rozmowy należały do tych, których poza nim i rozmówcą nikt nie
powinien słyszeć. Sprawdził więc tylko, kto dzwoni, i spokojnie zaczekał, aż tramwaj
dojedzie do przystanku na moście Teatralnym, przeszedł na światłach i dopiero gdy znalazł się
na ulicy Dąbrowskiego, na wysokości teatru imienia Łomnickiego, oddzwonił.

— Cześć tatuś, żyjesz?
— Nie odbierałem, bo jechałem tramwajem. I tak bym nic nie usłyszał.
— Wiem, wiem. Gdzie jesteś?
— Na samym początku Dąbrowskiego. Przy teatrze.
— Mam dla ciebie robotę. Miałbyś dla nas czas na chwilę konsultacji? Może dasz się

zaprosić na naleśniki?

— Teraz?
— Teraz. Spieszy nam się. Jutro rano puszczamy wszystko do druku. Obiecuję, że to nie

zajmie więcej niż dziesięć minut. To co, możesz się spotkać?

— Muszę, przecież cię z tym nie zostawię.
— Super. Za dziesięć minut będę w naszej naleśnikarni.
Zamiast odpowiedzi Zagrobny rozłączył się. On płacił za połączenie i nie miał zamiaru

przesadzać, choć przecież rozmowa z córką miała biznesowy charakter i była już właściwie

background image

niemal gwarancją, że maksymalnie półgodzinna praca przyniesie mu kilkaset złotych. Ona
potem zaksięguje je po stronie kosztów jako korekta strategiczna mechanizmu promocji
konsumenckiej. Bynajmniej nie było to kumoterstwo. Gdyby nie fakt, że Zagrobny był jej
ojcem, pewnie nigdy by się na taką współpracę nie zgodził, choć każda duża agencja
reklamowa w Polsce, która zajmuje się organizowaniem konkursów czy loterii, chętnie by go
zatrudniła na wyłączność. Ten szpakowaty, szczupły i ubrany co najmniej skromnie policjant z
Poznania wygrał w różnych promocjach dziesiątki tysięcy złotych, nie licząc wycieczek,
sprzętu RTV i AGD, koszów ze słodyczami i kuponów do wykorzystania na zakupy w
konkretnych sklepach. Nikt tak jak on nie potrafił znaleźć wad w zasadach i regulaminach,
które potem pozwalały mu zgarniać nagrody w zupełnie inny sposób, niż to zakładali
organizatorzy. Gdyby tylko polskie prawo na to pozwalało, to każdy regulamin ogłaszanego w
Polsce konkursu rozpoczynałby punkt, że poza rodzinami organizatorów uczestnictwa zakazuje
się również, a może przede wszystkim, Janowi Zagrobnemu, zamieszkałemu przy ulicy Mylnej
54b/64, w Poznaniu. Niestety, nie było to możliwe. Dlatego agencja reklamowa, w której
pracowała jego córka, była zachwycona, kiedy Ani udało się jej go zwerbować. Odtąd
komisarz od czasu do czasu zgadzał się rzucić okiem na wstępne materiały większych akcji
promocyjnych, wyłapując potencjalnie kosztowne błędy. Początkowo nie wszystkim się to
podobało, ale córka Zagrobnego umiała dobrze sprzedawać swoje pomysły nie tylko klientom,
ale także przełożonym. Zawsze kiedy dawała im zestawienie kosztów, które agencja poniosła
na konsultacje, obok w kwadratowym nawiasie zapisywała orientacyjne straty, które mogliby
ponieść, gdyby nie uwzględniono uwag jej ojca. Nikt więc nie miał pretensji o kilkaset
wydanych złotych, dzięki którym nie trzeba było kupować dodatkowego samochodu na
nagrodę albo szukać jeszcze jednego miejsca w luksusowym hotelu na Seszelach.

Po drodze do naleśnikarni Zagrobny przepchnął się przez zastawiony straganami i

zapełniony kupującymi środek Rynku Jeżyckiego. Mimo złośliwych plotek, że większość
sprzedawców przywoziła owoce i warzywa nie ze swoich ogrodów i upraw, lecz z Makro,
mnóstwo ludzi dzień w dzień nadal robiło tu zakupy. Zagrobny chciał porównać, czy i tutaj
cena młodych ziemniaków, na które miał coraz większą ochotę, była zawyżona. Niestety. Co
prawda udało mu się znaleźć nieco tańsze, ale nadal było to stanowczo zbyt drogo. Komisarz
dał temu wyraz, wdając się w krótką dyskusję z jednym ze sprzedawców. Obu ta rozmowa
nieźle zdenerwowała i dopiero stygnąca już (Zagrobny nie znosił gorącego jedzenia) porcja
naleśników z meksykańskim farszem, którymi powitała go córka, poprawiła mu humor. Jedząc,
uważnie przestudiował kartkę, którą położyła przed nim Ania. Po kilkunastu minutach analizy
powiedział:

— Generalnie jest OK. Nie widzę jakiś większych błędów.
— A mniejszych?
— Pomyliliście liczbę dni. Z dat wynika, że promocja będzie trwała trzydzieści jeden dni,

potem piszecie, że bierzecie pod uwagę zgłoszenia, które otrzymacie w ciągu trzydziestu dni.
Ktoś może się do tego doczepić. Musielibyście zmieniać listę zwycięzców. Wtedy wkurzą się
inni.

— O kurwa… Faktycznie, masz rację. Zabiję ich. Do trzydziestu jeden nie umieją zliczyć.
— Ania, proszę cię. Czy ty naprawdę nie potrafisz już zbudować jednego zdania bez

przekleństwa?

— Przepraszam. U nas się jakoś tak przyjęło. Dziękuję ci. To wszystko, co znalazłeś?
— Tak.

background image

Ania spojrzała na zegarek, a po minie można było wywnioskować, co pomyślała.

Stwierdziła najwyraźniej, że może sobie pozwolić jeszcze na parę minut rozmowy, zanim
pogna dalej. Parę minut, ale nie dłużej. To właśnie miała wypisane na twarzy. Zagrobny
przyjrzał się swojej córce. Czy wreszcie znajdzie sobie kogoś sensownego? Nie była zbyt
piękna, to fakt. Trochę za szeroka w biodrach, zbyt ciężkie uda. Mało atrakcyjne rysy twarzy z
wydatnym nosem, to jeszcze można by poprawić makijażem, gdyby Ani Zagrobnej się chciało,
a najwyraźniej się nie chciało. Na dodatek ubierała się jak chłopak. Spodnie, bluzy z
kapturem. Ścięte po żołniersku włosy. Zagrobny mógł się założyć, że kumple z pracy ją
uwielbiali, bo zachowywała się jak jeden z nich, tylko nikomu przez myśl nie przeszło, żeby
się z nią umówić. A gdzie dopiero małżeństwo, dzieci, wspólny kredyt na mieszkanie, działka
za miastem. Kiedy ona się ustatkuje? Te rozmyślania przerwało mu pytanie:

— Co u ciebie? Rozgryzasz coś ciekawego?
Zagrobny zwykle unikał rozmów o swojej pracy, ale tym razem zdecydował się zrobić

wyjątek.

— A wiesz, że wyjątkowo tak? Mam trzy trupy w piwnicach. Utopili się. Chociaż nie.

Każdy umarł w wyniku utopienia, które gdyby nie atak serca albo wylew krwi do mózgu, nie
byłoby możliwe. Wszyscy zmarli to starsi ludzie. W sumie nic dziwnego w tym nie ma. Zeszli
do zalanej piwnicy i szlag ich trafił na widok zamoczonych gratów. Tylko potem ktoś ograbił
ich mieszkania, dlatego mnie do tego przydzielono.

— Nie rozumiem. — Ania od równie uprzejmego, co nieszczerego, wystudiowanego

podczas wielu prezentacji i spotkań z klientami, zainteresowania przeszła do prawdziwego
zaciekawienia. — Sądzicie, że to jakaś seria morderstw?

— Jakoś mi się nie wydaje. Tak na moją intuicję.
— Te piwnice coś łączy?
— Strome schody. — Roześmiał się. — Wszystkie są w starych, zaniedbanych

kamienicach. Jedna na Śródce, druga na Garbarach, trzecia na Wildzie.

— Na Wildzie, jak wiadomo, mieszka szatan.
— To by się zgadzało. Pierwszego trupa znaleźli właśnie tam, na Wildzie. Przy samym

Rynku Wildeckim.

— Gdyby założyć, że ktoś to robi… — Ania zaczęła się głośno zastanawiać, ale ojciec

przerwał jej bezlitośnie. — Już mówiłem, że to wątpliwe. Gdybym miał teraz obstawić, co się
stało, to przyjąłbym taką wersję… Pierwszy emeryt ginie przypadkowo. Znajduje go sąsiad,
widzi klucze w rękach… Wiadomo — okazja czyni złodzieja, więc bierze klucze i wynosi z
mieszkania wszystko, co cenne. Sprzedaje fanty w jakimś lombardzie. Podoba mu się ten łatwy
zarobek. Krąży więc po mieście, szukając podobnych okazji. Jest kolejna ulewa i znowu woda
wybija w piwnicach. Jeszcze raz zaniepokojeni emeryci schodzą do piwnic, aby sprawdzić,
co się dzieje z ich dobytkiem. Więc następnych dwóch denatów już trochę mniej przypadkowo
żegna się z życiem. Ktoś im trochę pomógł. Nasz delikwent zgasił im światło, może popchnął,
a może tylko wystraszył. W każdym razie usiłował powtórzyć tę pierwszą sytuację. Jeśli mam
rację, to pewnie ten młodszy pomocnik śmierci albo mieszka w tej kamienicy na Wildzie, albo
bardzo blisko. Przypadkiem trafił na pierwszego denata, być może nawet znał go z widzenia.
Potem, kiedy zdecydował się trochę pomagać losowi, poszedł kraść dalej od swojego domu,
żeby nie zwracać na siebie uwagi. Skoro dobrze rozumuję, pewnie iluś emerytów może się
poskarżyć, że jakiś chuligan wywrócił ich na schodach, że ktoś im zgasił światło lub
śmiertelnie wystraszył. Może trzeba przegrzebać zgłoszenia na komisariatach, czy nie

background image

powtarza się jakiś schemat. Choć pewnie większość po rozmowie z oficerem dyżurnym
odpuściła sobie składanie zawiadomienia o wykroczeniu. Wiadomo jak jest.

— Mało ciekawie to brzmi. Spodziewałam się czegoś bardziej atrakcyjnego. No, wiesz,

tato, wielkie pieniądze, wielkie namiętności, mroczna tajemnica, a ty mi tutaj opisujesz
jakiegoś dziada, który spycha biednych emerytów ze schodów w nadziei, że umrą.

— Wiem, ale takie właśnie są te zbrodnie, którymi się na co dzień zajmuję. Mało

widowiskowe. Byłem we wszystkich trzech mieszkaniach należących do zmarłych. Wszystkie
podobne do siebie, typowe mieszkania starych, lekko zdziwaczałych ludzi. Nie wyglądały,
jakby miały kryć nie wiadomo jakie tajemnice — tony złota czy tajne dokumenty, które można
wymienić na grube miliony. Wiesz sama, jakie to okolice.

— Taki Poznań B — zgodziła się z nim córka. — To co, dziadków morduje jakiś

półgłówek w dresie?

— Być może właśnie tak jest. Co gorsza, jak go złapię, będziemy mu mogli co najwyżej

zarzucić kradzież i to bez włamania, bo będzie przysięgał, że drzwi były już otwarte.

— Przy okazji półgłówków… Słyszałeś, że w niedzielę kibice Lecha, świętując Mistrza

Polski, zniszczyli pręgierz?

— I fontannę Prozerpiny — dodał Zagrobny. — Jednak biorąc pod uwagę, że było tam

przynajmniej czterdzieści tysięcy ludzi, to chyba dość spokojnie się to odbyło.

— Zawsze w takich momentach boję się o ciebie.
— Aniu, pracuję w kryminalnej, nie robię za tarczownika na meczach. Ludzie, z którymi

się stykam, najczęściej już nie żyją. I choćby z tego powodu są raczej mało agresywni.

— A ci którzy ich zabili?
— Oni raczej starają się mnie unikać.
Córka Zagrobnego zaczęła się zbierać. Wiedziała, jak skończy się ta rozmowa. Mimo tego

nie umiała sobie odpuścić, nie umiała.

— Już od dawna możesz przecież przejść na emeryturę. U nas z przyjemnością daliby ci

pół etatu, na którym byś zarabiał więcej niż teraz.

— Nie mogę tego zrobić, Aniu. Odejść i zostawić wszystko Dobosiewiczowi? Nie ufam

mu na tyle.

Dziewczyna podniosła się i pocałowała Zagrobnego w policzek.
— Trzymaj się, tato — powiedziała, obejmując go na chwilę. Uścisk był krótki, ale bardzo

mocny.

— Zaczekaj, mam coś dla ciebie. Podziękowanie za zlecenie — powiedział, podając jej

wino, które kupił tego samego dnia.

— Przestań, tato. Przecież…
— Nie mów mi tylko, że nie znasz reguły wzajemności. — Mrugnął do niej.
Oboje wiedzieli, że ona działa, nawet jeśli ma się świadomość jej istnienia. Jeśli ktoś ci

coś daje, zaciągasz u niego dług wdzięczności. Chyba że odwzajemnisz przysługę inną
uprzejmością. Na tej zasadzie opierało swoje działania wiele akcji reklamowych i kilku co
sprytniejszych policjantów.

Wyszli razem na zatłoczoną, jak zawsze o tej porze, ulicę Kraszewskiego. Przechodnie

przepychali się pomiędzy nimi a ciasno oplatającymi chodnik zaparkowanymi autami.
Niektórzy z pieszych, bardziej przypadkiem niż złośliwie, potrącali to komisarza, to jego
córkę. Ania Zagrobna stanęła naprzeciw swojego ojca.

— Tato… muszę wracać do pracy.

background image

— Ja też. Idę do Parku Sołackiego, poukładać sobie to wszystko. Mam wrażenie, że moja

teoria jest już prawie gotowa. Być może nawet spotkałem już kolesia, o którym mówiliśmy.

— Jak kto? Tego mordercę? Wiesz kim jest? Kiedy go spotkałeś?
— Zderzyliśmy się na schodach w tej kamienicy na Wildzie. Wtedy nie zwróciłem na to

specjalnej uwagi, ale teraz zaczyna mi pasować do opisu człowieka, o którym rozmawialiśmy.
Sądząc po koszulce, jest, naturalnie, kibicem Lecha.

* * *
Stanisław Pęczak obudził się z przedobiadowej drzemki. Dokładniej rzecz biorąc, ze snu

wyrwał go budzik umieszczony w kubku, który stał w głębokim emaliowanym garnku. Budzik
był mechaniczny — w starym stylu. Duży, czerwony, z dwoma talerzykami na górze, w które
uderzało kowadełko. Garnek pełen był widelców i noży, więc gdy budzik zaczynał dzwonić i
drgać, cały garnek się trząsł i telepał sztućcami, wydając przy tym koszmarny hałas,
niezawodnie budzący emeryta. Rolą budzika było nie tylko niechybne wyrwanie Pęczaka z
drzemki, zapalał on też żarówkę w kloszu, wiszącym prosto nad głową pana Stanisława, i
włączał radio, ustawione na Program Pierwszy Polskiego Radia. Działo się to za sprawą nitki,
która nawijała się na obracające się podczas dzwonienia pokrętło budzika. Po kilku obrotach
lampa zapalała się, więc gdyby piekielny hałas jakimś cudem nie obudził leżącego, to
zrobiłoby to ostre światło jedynej stuwatowej żarówki w całym mieszkaniu. Włącznik światła
zamykał jednocześnie dwa obwody — od lampy i od kontaktu, do którego Pęczak podłączył
radio. Gdy zapalało się światło, radio, którego wtyczka była w tym kontakcie, zaczynało grać,
emitując radiową Jedynkę. Takie rozwiązanie wymagało przerobienia instalacji elektrycznej.
Pan Stanisław zrobił to osobiście, bez kucia ściany. Odpowiednio podłączył dwużyłowy kabel
do włącznika lampy, a potem pociągnął go na zewnątrz ściany, przytwierdzając gwoździkami,
wbitymi do połowy i zagiętymi tak, aby docisnąć przewód elektryczny, ale go nie uszkodzić.
Kabel był pomarańczowy, bo właśnie taki znalazł w swoim pudle z rzeczami, które mogą się
przydać.

Budzik zadzwonił dokładnie minutę przed godziną dwunastą. Pęczak, leżąc na plecach,

wysłuchał hejnału z wieży mariackiej, a potem wiadomości i informacji o stanie wody w
rzekach, który 20 maja 2010 roku był alarmująco wysoki. Emeryt leżał przez dziesięć minut, a
potem z trudem wstał na zesztywniałych nogach. Był dużym, raczej otyłym mężczyzną, ale bez
wielkiego brzucha — tłuszcz rozłożył się równomiernie w całym jego ciele. Całkiem gęste
jeszcze włosy zaczesywał do tyłu, odsłaniając wysokie czoło, pod którym osadzony był orli
nos i lekko obwisłe, ale starannie ogolone policzki. Jego twarz była z pewnością twarzą
mężczyzny inteligentnego, niegdyś zapewne energicznego i bystrego w ruchach, teraz już
spowolniałego. Jedynie nazbyt długie ręce psuły dostojność jego sylwetki i w połączeniu z
pochyleniem do przodu upodabniały mężczyznę do goryla.

Pęczak podszedł do drzwi, zgasił światło, wyłączając jednocześnie radio. Wyjął z garnka

widelec oraz nóż i wszedł do kuchni. Położył sztućce na stole, podniósł okienną roletę, aby
wpuścić do pomieszczenia więcej światła. Koniec sznurka był przywiązany do krzesła, więc
wystarczyło je zestawić z parapetu, by materiał grzecznie zwinął się w rulon, wędrując
jednocześnie do góry.

Pęczak wstawił na mały gaz obdrapany garnuszek z duszonym mięsem i zabrał się za

przygotowywanie kaszy. Wyjął woreczek gryczanej i wsadził go do elektrycznego czajnika.
Wcisnął włącznik i zablokował go zapałką, aby po zagotowaniu się wody czajnik się nie
wyłączył. Wyjął ze zlewu miskę, w której trzymał wodę po myciu naczyń, i poszedł z nią do

background image

łazienki. Wodę wlał do zbiornika spłuczki toalety. Wystarczyło jej do napełnienia połowy,
więc pan Stanisław delikatnie odkręcił zawór wody, dopełniając zbiornik do poziomu
nieprzekraczającego dwie trzecie maksymalnej pojemności. Miskę wstawił do umywalki,
zdjął spodnie i usiadł na muszli klozetowej, sięgając prawą ręką po gazetę. Po paru minutach
wstał i umył ręce. Wodę, która spłynęła do miski, wlał do zbiornika nad muszlą klozetową,
pociągnął za spłuczkę i wrócił do kuchni. Kasza była już gotowa. Mięso także. Wyłączył więc
gaz i czajnik. Wyjął z kredensu talerz i nałożył sobie obiad. Sztućce czekały już na stole.
Zaczął jeść dokładnie o dwunastej pięćdziesiąt, czytając tę samą gazetę, co w toalecie. Po
skończonym posiłku brudne naczynia wstawił do zlewu i poszedł do pokoju. Usiadł przy
biurku i na starej maszynie, z wielokrotnie regenerowaną taśmą, napisał list do urzędu miasta.
Codziennie pisał przynajmniej jedno pismo i następnego dnia rano wysyłał listem poleconym.
Potwierdzenia przypinał do kopii listów i układał datami w segregatorze. Był ich cały regał.
Każdy segregator na jeden rok. Gdy wypisywał blankiet nadawcy, usłyszał pukanie do drzwi.
Poszedł otworzyć.

— Dobry, panie sąsiad. Zapytać się coś przyszłam — powiedziała mała zasuszona

starowinka, podpierająca się na balkoniku. Sąsiadka z naprzeciwka.

— Zadzwonić pani mogła. Po co chodzić? — odpowiedział pan Pęczak.
— Co będę pieniądze tracić — odparła.
— Sygnał wystarczyło puścić.
— Co będę puszczać. Przyszłam. Zapytać przyszłam, czy pan w piwnicy nie był.
— Nie byłem, a co?
— Bo sąsiedzi mówili, że zalało.
— Którzy?
— Ci z góry. W łazience słyszałam, jak się kłócili. Chciałaś rowery do piwnicy, głupia

krowo, wynosić, to teraz masz! — tak się darł. Panie Pęczak, może by pan poszedł i
sprawdził? Moją przy okazji też. Ja tam dywan trzymam.

— Pani się nie denerwuje. Włożę buty i zaraz idę. Za chwilę przyjdę do pani po klucz.

background image

Rozdział trzeci

Podejrzany pierwszy
Sądząc po koszulce, był kibicem Lecha. Kiedy Zagrobny zderzył się z nim na schodach

wildeckiej kamienicy, obrzucił go furą przekleństw, które zatrzymała dopiero policyjna
odznaka. Komisarz podsunął mu ją wprost pod kilkakrotnie złamany nos. Zagrobnemu
spieszyło się wtedy do mieszkania pierwszej ofiary, więc nie przyjrzał się mu zbyt dobrze, ale
był przekonany, że rozpoznałby go. Znoszone, kiedyś jasne, teraz szarobure spodnie dresowe,
czarne buty w podobnym stanie, bluza w barwach Lecha. Do tego braki w uzębieniu (dolna
trójka) i jeszcze większe w owłosieniu czaszki, wyrastającej wprost z topornego tułowia.
Komisarz pomyślał, że chłopak po prostu wygląda jak wildecka uboga wersja Mariusza Jopa,
i uśmiechnął się na wspomnienie obrońcy Wisły Kraków strzelającego w końcówce meczu z
Cracovią kuriozalnego samobója, który dał Lechowi Poznań tytuł Mistrza Polski 2010 roku.

Już żegnając się z córką, Zagrobny czuł, że rzucona na chybcika koncepcja coraz bardziej

mu się podoba. Była dokładnie taka, jaka powinna być — dawała najbardziej logiczne i
najprostsze rozwiązanie. Dlatego od razu ruszył do Parku Sołackiego, aby ją dopracować i
przemyśleć. Z Rynku Jeżyckiego wystarczyło zejść ulicą Kościelną w dół i po sforsowaniu
przejścia pod wąskim wiaduktem zobaczyć drzewa Parku Sołackiego. Było tam sporo ludzi.
Najwięcej kobiet z dziećmi, które mimo siąpiącego deszczu postanowiły nie rezygnować ze
spaceru. Znalazło się też wiele takich, którzy wybrali się tutaj, aby kultywować swój zdrowy
tryb życia, biegając, jeżdżąc na rolkach czy na rowerze. Ostatnią, najmniej liczną, ale mocno
rzucającą się w oczy grupą byli zaspani menele, popijający tanie wina lub piwa z
plastykowych półtoralitrowych butelek. Siedzieli oni na ławkach i z wyniosłą pogardą
obserwowali ludzi, którzy w przeciwieństwie do nich byli w ciągłym ruchu i biegu.

Zagrobny wybrał alejkę prowadzącą prawą stroną stawu, a gdy dotarł do przejścia

podziemnego pod ulicą Niestachowską, które prowadziło do kompleksu rekreacyjnego
Olimpia, zawrócił i, tym razem trzymając się lewej strony, obszedł cały park dookoła. To
wystarczyło, aby ułożył sobie w głowie hipotetyczny plan wydarzeń.

Zdaniem Zagrobnego chłopak, z którym się zderzył i któremu zdążył już nadać imię

Mariusz (na cześć pechowego piłkarza Wisły), na pewno mieszkał w tej samej kamienicy, co
Stanisław Pęczak — pierwsza ofiara. Musieli się znać. Mariusz go nie zabił, choć pewnie nie
raz i nie dwa emeryt porządnie go wkurzył. Ponieważ życie nie rozpieszczało Mariusza, a
zmienne szczęście Lecha w polskiej lidze nauczyło, że nie warto się litować nad przegranymi,
kiedy znalazł na schodach martwego lub jeszcze żyjącego, ale nieprzytomnego starszego pana,
zamiast wezwać pomoc, wyjął mu ze stygnących rąk klucze i spokojnie przeszukał mieszkanie.
Potem wyniósł co cenniejsze rzeczy, niewykluczone, że z czyjąś pomocą. Fanty sprzedał; z
pewnością miał znajomych, którzy mu w tym pomogli. I pewnie wtedy zaświtała mu w głowie
myśl, że w całym mieście takich dziadków, którzy lecą do piwnicy sprawdzić, czy nic nie jest
zalane, musi być dużo. I gdyby im zgasić światło albo popchnąć na schodach, to się rozsypią
jak próchno. To znacznie łatwiejsze niż włamywać się do mieszkań, gdzie nigdy nie wiadomo,
co się stanie i kiedy wrócą gospodarze. Uzyskane ze sprzedaży rzeczy pierwszego zmarłego
pieniądze dały parę przyjemnych możliwości, ale szybko się skończyły. Mariusz snuł się więc
trochę po okolicznych kamienicach w poszukiwaniu następnej okazji, ale potem stwierdził, że
to głupie i niebezpieczne, i że lepiej obstawić mecze wyjazdowe. Zaczął się zapuszczać trochę
dalej. Usłyszał, że na Śródce wybiła woda w piwnicach. Wybrał się tam. Przeczytał w gazecie
o zalaniach piwnic na Garbarach, więc udał się, by i tam zapolować na słabowitych

background image

emerytów. Zgasić światło, wyskoczyć zza rogu, by śmiertelnie wystraszyć, może trochę
pomóc, spychając ze schodów, podkładając nogę, strącając dłoń z poręczy. Jeśli tak było, to
przy dwu sztucznie wywołanych zgonach, w trzech dzielnicach (a może i w innych) musiał być
przynajmniej tuzin starszych ludzi, którym udało się ujść z życiem. Nie dali się zepchnąć, nie
wystraszyła ich ciemność, a przytępienie słuchu spowodowało, że krzyki nie zrobiły na nich
spodziewanego wrażenia. Może nawet niektórzy się poszarpali z napastnikiem i zdołali
zapamiętać, jak wyglądał. Gdyby więc pochodzić po kamienicach, popytać, poczytać
policyjne protokoły i odsłuchać nagrania z telefonów alarmowych, to pewnie coś by się
znalazło. Bo kto jak kto, ale emeryci skarżyć się lubią. Zapowiada się typowa syzyfowa praca,
rycie i dłubanie. „W sam raz dla Dobosiewicza — złośliwie pomyślał Zagrobny i postanowił
obciążyć go tym następnego dnia z samego rana…

Sam wyznaczył sobie mniej żmudne zadanie — pojechać jeszcze raz do domu Pęczaka i

pogadać o sobowtórze Jopa. Przy odrobinie szczęścia może się nie tylko okazać, że mieszka w
tej samej klatce, ale nawet zastanie go w domu.

„Pewnie nie wstaje na szóstą do Ceglorza — pomyślał złośliwie komisarz. — Gdyby go

dobrze podpuścić, może jeszcze w tym tygodniu będzie można załatwiać nakaz aresztowania.
Takiego prymitywnego żłoba łatwo będzie sprowokować, przyłapać na kłamstwie, a kiedy już
da się zagonić w kozi róg, zmusić do przyznania się”.

Zagrobny rozmarzył się. Jednocześnie uświadomił sobie jednak, że jest już porządnie

głodny. Ponieważ na skraju parku stawał właśnie autobus numer sześćdziesiąt cztery, wskoczył
do niego, żeby podjechać jeden przystanek — na Kościelną. By wydostać się z autobusu,
trzeba było przepychać się przez zwarty szereg starszych ludzi, którzy nie czekając, aż
wysiadający zdążą wyjść, z determinacją godną lepszej sprawy pchali się do środka. Szczupły
Zagrobny przemknął między nimi z gracją nastolatka, a potem szybko przeszedł na drugą stronę
ulicy, skracając sobie drogę, przez stację benzynową. Minął ręczną myjnię samochodową,
niszczejący blaszak, należący niegdyś do Społem, otworzył drzwi z pomocą elektronicznego
kodu (tym razem system nie był ani zepsuty, ani w naprawie i nie trzeba było szukać kluczy po
kieszeniach czy dzwonić do sąsiadów) i zaczął się wspinać na swoje czwarte piętro. W
połowie drogi zgasło mu światło i komisarz w poszukiwaniu kontaktu musiał macać
obsmarowaną podobiznami męskich i kobiecych narządów rodnych ścianę. Nawet to nie
zepsuło mu humoru. Jutrzejsza „randka z Mariuszem” sprawiała, że Zagrobnemu cały świat
wydawał się piękny, nawet duszna i śmierdząca pastą do butów klatka schodowa (sąsiedzi
Zagrobnego, nie wiedzieć czemu, mieli zwyczaj czyszczenia butów na wycieraczce, przed
progiem własnego mieszkania) nie była w stanie tego zepsuć. Czuł się przyjemnie zmęczony,
jak zawsze, gdy udało mu się rozgryźć jakiś problem i wiedział, że tym razem zaśnie bez
problemu i będzie spał twardo, aż nie obudzi go automatycznie włączające się radio. Miał za
sobą bardzo dobry, pracowity dzień, który zdecydowanie popchnął śledztwo do przodu.

Pomyślał, że warto by podziękować córce za pomoc i podsunięcie możliwego

rozwiązania, ale uświadomił sobie, że Ania była jeszcze w pracy i pewnie i tak nie będzie
mogła odebrać. „Odezwę się później” — zdecydował, zdejmując buty i kurtkę. Postanowił, że
jeszcze przed obiadem posprząta mieszkanie. Prosiło się o to od paru dni. Potem już tylko
smaczny posiłek i pełen relaks z poczuciem, że wszystko jest na swoim miejscu, a śledztwo na
jak najlepszej drodze. Telewizja i książki aż do chwili, gdy stwierdzi, że woli już zamknąć
oczy i zasnąć.

Noc nie była jednak tak upojna, jak planował. Kilkaset metrów od jego bloku, na

background image

rozgrzebanym placu budowy, o godzinie dwudziestej trzeciej ożywiły się, dotąd niemrawe,
dźwigi i koparki. Wysokim dźwiękom, które pewnie miały ostrzegać pracujących przed
opróżniającą się łyżką koparki albo przemieszczającym ramieniem dźwigu, towarzyszył też
monotonny i niski, ale donośny i regularny łomot młotów pneumatycznych. Sądząc po tych
wszystkich odgłosach, budowa szła pełną parą, tylko dlaczego w środku nocy? Zagrobny,
któremu czasem przeszkadzała w zaśnięciu puszczona w bloku naprzeciw głośniejsza muzyka,
zdał sobie sprawę, że sen ucieka od niego gdzieś bardzo daleko, i nawet natychmiastowe
zaprzestanie naruszania ciszy nocnej nie da gwarancji szybkiego zaśnięcia. Zaczął rozważać
ubranie się i spacer do pracujących zapewne w pocie czoła robotników budowlanych.
Powstrzymywała go tylko myśl, że mogą go ponieść nerwy. Pozbawianie Zagrobnego snu było
jak igranie z ogniem, szczególnie kiedy już od paru dni jego deficyt wypoczynku narastał. Noc,
kiedy zmęczona bezsennością głowa komisarza chciała wreszcie dać mu szansę na solidny
wypoczynek, nie była najlepszym czasem, by zakłócać ciszę. Oczami wyobraźni Zagrobny
widział, jak wpada na plac budowy, zmieniając go w scenę niczym z westernu, gdzie po
każdym jego strzale z biodra ciało jednego z wrogów bezwładnie osuwa się na ziemię. Wizja
była piękna i kusząca, jednak ostatecznie komisarz zamiast broni krótkiej zdecydował się użyć
telefonu. Wybrał numer straży miejskiej (aby nie dokładać pracy kolegom z interwencji) i
wystudiowanie płaczliwym głosem opowiedział o hałasach, twierdząc, że dzwoni w imieniu
wszystkich mieszkańców bloku. Dyżurujący przy telefonie miał głos tak zmęczony, jakby nie
spał od tygodnia, a maszyny budowlane nie pracowały pod jego oknem, lecz rozbiły obóz w
samej sypialni.

— Mogę tam wysłać patrol na interwencję, ale czy pan zgodzi się potem zeznawać? Mamy

na nich mnóstwo skarg, ale potem nikt nie chce zeznawać. No więc czy w razie czego
powtórzy pan to w sądzie?

— Z przyjemnością — syknął komisarz. — Proszę sobie zanotować, komisarz Zagrobny,

Mylna pięćdziesiąt cztery b, mieszkanie sześćdziesiąt cztery.

— Dobrze — pożegnał się zmęczony głos. — Już wysyłam samochód. — Na ogół ludzie

żywiej reagowali na wieść, że mają do czynienia z komisarzem policji, jednak operator
telefonu alarmowego był na to zupełnie odporny. W co drugiej rozmowie, jaką prowadził,
słyszał: Pan wie, kim ja jestem? Deklaracje, że ktoś jest redaktorem gazety, dyrektorem banku
czy ordynatorem szpitalnego oddziału nie robiły już na nim żadnego wrażenia.

Hałasy ucichły po dwudziestu minutach, ale Zagrobny zasnął dopiero trzy godziny później.

Całe szczęście było to jeszcze przed wschodem słońca. Widok podnoszącej się znad ziemi
żółtej kuli zawsze wprawiał usiłującego zasnąć Zagrobnego w dygotanie ze złości i rozpaczy.

* * *
Tego ranka nienawidził wszystkich i szczerze żałował, że nie może zacząć dnia pracy od

gruntownego skrytykowania wszystkiego, co zrobił i czego nie zrobił Dobosiewicz. Był jednak
umówiony z „Mariuszem”. I nieważne, że tylko on o tym wiedział, a „Mariusz” na pewno nie
miałby nic przeciwko odłożeniu spotkania na kiedy indziej. Jednak komisarz był niezłomny w
raz podjętych ustaleniach. Zjadł więc szybko śniadanie, zagryzając je tabletką od bólu głowy, i
nie dopiwszy kawy, pognał na tramwaj. Zakładał, że jego głównemu kandydatowi na
podejrzanego nie chce się wstawać zbyt wcześnie, ale musiał jeszcze ustalić jego adres. Nie
przewidywał z tym większych trudności, bo w każdym domu znajdzie się jakiś długi jęzor
chętny do rozmowy. Komisarz, zamiast machać służbową legitymacją, często uciekał się do
małego oszustwa, podając się za dziennikarza. Wtedy ludzie dużo chętniej otwierali przed nim

background image

dusze i umysły, z przyjemnością odsłaniając tajemnice i słabostki swoich sąsiadów, siebie jak
najbardziej przy tej okazji wybielając. Takie wypowiedzi nie przydawały się jako materiał
dowodowy, ale nie raz pomogły Zagrobnemu popchnąć śledztwo do przodu. Dlatego też i tym
razem użył sprawdzonego sposobu.

O dziewiątej rano, 26 maja, czyli grubo po pierwszej mszy w kościele na Rynku

Wildeckim, na parterze klatki schodowej domu, w którym zginęła pierwsza ofiara, zaczepił
staruszkę wracającą z zakupów. Miała nie więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu, poruszała się
powoli, ale dumnie, wysoko trzymając siwą głowę ponad wykrzywionymi przez czas plecami.
Krucha, przygarbiona pani nie niosła wiele (dwa pomidory, kilka ziemniaków, chleb, małą
kostkę masła i woreczek mleka), ale komisarz i tak szarmancko zaoferował jej pomoc,
przedstawiając się jako dziennikarz gazety, którego wysłano na Rynek Wildecki w celu
ustalenia cen nowalijek i paru innych produktów. Staruszka nie dopytała, o jaką gazetę chodzi,
za to chętnie przyjęła propozycję. Weszli więc razem na pierwsze piętro, do trzypokojowego
mieszkania, by przy herbacie i drożdżowym cieście porozmawiać o jej problemach (jak
sądziła starsza pani) i sąsiadach (na których temat naprowadził ją „pan dziennikarz”).
Kosztowało to Zagrobnego półtorej godziny życia i wypicie dwóch cienkich herbat o smaku
przypominającym wywar z suszonego siana, ale też udało mu się sporo dowiedzieć.

Przede wszystkim upewnił się, że zgodnie z tym, co już wcześniej powiedziała mu córka

Pęczaka, starszy pan był, istotnie, raczej lubiany. Gadatliwa emerytka nie omieszkała wytknąć
słabości i przywar niemal wszystkich mieszkańców jej kamienicy, ale na temat zmarłego nie
udało jej się nic złego powiedzieć. Może poza pogardliwym stwierdzeniem, odnoszącym się
do jego obojętności religijnej: No, ja to go za często w kościele nie widziałam. Zresztą w
ogóle nie chciała zbyt długo zatrzymywać się przy osobie Pęczaka, bardziej ją interesowały
puszczalskie sąsiadki i młody, stanowczo zbyt młody, jej zdaniem, właściciel kamienicy, który
najchętniej to by wszystkim czynsze popodnosił. Na temat „Mariusza” starsza pani też miała
wyrobione zdanie: Jemu tylko Kolejorz w głowie i piwo z kolegami w bramie. Kiedyś, panie,
się dużo grało… Po robocie wiara chodziła grać, w sobotę i w niedzielę grali. Teraz tylko
wszyscy kibicują, ale nikt już nie gra! Zagrobny nie mógł się z nią nie zgodzić. Postanowił się
nie przyznawać, że też tylko ogląda, i to na ogół w telewizji. Opłaciło się.

W przedstawionej przez staruszkę barwnej galerii mieszkańców kamienicy osobne miejsce

zostało poświęcone podejrzanemu, który naprawdę nazywał się Grzegorz Latuś i mimo od
dawna osiągniętej dorosłości (dwadzieścia sześć lat) nigdzie nie pracował na stałe. Zapytany,
czym się zajmuje, odpowiadał (o ile miał dobry humor, bo w przeciwnym wypadku sypał
wiązką grubych bluzgów), że targa bite auta z rajchu, czyli sprowadza z Niemiec
powypadkowe samochody. W czasie, gdy zwykli naiwniacy przebywali w pracy, Latuś
przesiadywał całymi godzinami w pobliskim sklepie z używanymi telefonami komórkowymi,
czekając na sygnał o kolejnym zamówieniu. Zagrobny wiedział więc, że jeśli nie zastanie
Grzegorza w jego mieszkaniu, które zajmował z matką, to powinien swoje pierwsze kroki
skierować do tego sklepu. Nie zastał, a więc ruszył właśnie tam, obejrzeć sobie telefony.

Punkt był akurat zamknięty, jak głosiła kartka, na minut piętnaście. Komisarz postanowił

poświęcić je na chałkę i kefir, kupione w pobliskim sklepie. Odgryzając łapczywie duże kęsy
słodkiego pieczywa, przypomniał sobie, że tak właśnie najczęściej wyglądały jego śniadania,
gdy był jeszcze studentem. Szybko odpędził od siebie tę myśl. Nie chciał wspominać, wolał
zlustrować przez chwilę ceny wystawionych za szybą telefonów komórkowych. Nie były
specjalnie okazyjne. Ot tak, w sam raz, jak je ocenił Zagrobny. Aparaty stały w równych

background image

rzędach, zapełniając całą niewielką witrynę. Pod każdym ze sprzedawanych przedmiotów
prócz ceny znajdował się krótki opis, zawierający nie tylko nazwę modelu, ale także krótki
autorski komentarz, wykonany pewnie przez właściciela sklepu. Były one charakterystykami,
składającymi się z kilku słów tworzących krótkie, wychwalające zalety komunikaty, typu: pół
roku gwarancji, mocna bateria, idealny dla kobiety albo najlepszy fotoaparat.

Zagrobny obejrzał się, przed drzwiami stanął właśnie postawny mężczyzna w za ciasnej

kurtce. Wyłaziła spod niej kraciasta koszula, a jej kołnierz był zbyt mały, by opiąć wydatny i
dość rozlewający się już na boki kark dźwigający niemałą głowę, z wąsem i tłustą, zaczesaną
na bok grzywą. Właściciel sklepu, bo komisarz domyślał się, że ten majstrujący w zamku gość
to sprzedawca komórek i autor ich opisów, przypominał trochę Zagrobnemu prosiaka
wepchniętego na siłę w męskie ciuchy. Nawet skórę na twarzy miał różową, jak podejrzewał
komisarz — od regularnego picia mocnych alkoholi. Po otwarciu drzwi i schowaniu klucza do
kieszeni poplamionych i startych dżinsów ciasno opinających grube uda i równie tłusty zadek,
sprzedawca przyjrzał się komisarzowi.

— Coś zrobiłem, że się policja mną interesuje?
— Skąd pan wie, że jestem z policji?
— Poznaliśmy się kiedyś. Nie pamięta mnie pan, panie komisarzu?
— Nie. Da się z tego wyżyć? — Komisarz wskazał głową na telefony i wszedł za

mężczyzną do środka.

— Tak se. Uczciwą pracą się człowiek w tym kraju nie dorobi.
— Prawda, ale pozostałe drogi są ryzykowne — odparł Zagrobny, który już sobie

przypomniał, skąd się znają. Pamiętał nawet, jak nazywa się ten przebrany za człowieka
wieprzek — Zbyszek Zakręcina.

— Dlatego sprzedaję te gówna. Legalnie. Wszystko. Nie kupuję kradzionych, od ludzi

biorę dane i deklaracje, że to ich. Na wszystko mam papiery. Zusy, usy, srusy…

— Nie znam nikogo, kto by miał wszystkie papiery w porządku. Na pewno i u ciebie by

coś kontrola wykazała, ale ja nie po to. Po informację przyszedłem. Szukam Grzegorza
Latusia. Wiem od życzliwych ludzi, że często u ciebie bywa.

— Bywa. Kumplujemy się. Naprawia mi telefony i czasem pomaga je wyceniać. Jest po

elektroniku i trochę się na tym zna.

— Był u ciebie dzisiaj?
— Nie. Wyjechał na parę dni.
— Dokąd?
— Do Zbąszynka. Dupę tam ma.
— Aż do Zbąszynka musi jeździć? Mało koleżanek na Wildzie? — zdziwił się Zagrobny.
— Czy ja powiedziałem, że to jego jedyna dupa? Mówiłem tylko, że pojechał do dupy ze

Zbąszynka.

— Słuchając twoich subtelnych określeń dotyczących kobiet, aż trudno mi uwierzyć, że

odsiedziałeś wyrok za paserstwo, a nie gwałt albo stręczycielstwo.

Zakręcina poczerwieniał, ale nie odpowiedział. Włączył radio na znak, że nic więcej nie

ma do powiedzenia. Kobiecy głos poinformował obu panów, że prezydent ogłosił alarm
powodziowy dla miasta Poznania. Zaraz potem poszła relacja reporterska o zagrożonych
budynkach przy ulicy Starołęckiej i o tym, że Poznań jest gotowy na walkę z wodą —
przygotowano już ponad pięćdziesiąt tysięcy worków z piaskiem. Dzielna reporterka
zaczepiała ludzi, którzy wynosili swój dobytek z piwnic i dolnych pięter budynków, usiłując

background image

uzyskać od nich jakąś składną wypowiedź, jednak nie za bardzo jej się to udawało. Ludzie
byli zbyt zajęci ratowaniem swoich rzeczy i nikomu się nie chciało budować błyskotliwych
zdań. — Masz jakieś nieprzemakalne telefony? — zapytał Zagrobny. — Zarobiłbyś majątek.

— Nie mam. — Zakręcina przecząco pokręcił głową. — Przekażę Grzegorzowi, że go pan

szukał.

— Nie wątpię. Powiedz, że to sprawa o morderstwo i żeby się ze mną skontaktował —

powiedział na pożegnanie komisarz, zamykając drzwi.

Miał szczęście. Właśnie nadjeżdżała dziesiątka. Na przystanku przy PKS-ie okazało się, że

szczęście jest jeszcze większe, bo za nimi stanęła szóstka, do której mógł się przesiąść i
dotrzeć prosto na komisariat. Zadzwonił do Dobosiewicza, powiedzieć, że za pół godziny
będzie na miejscu i że ma się przygotować. Zamierzał omówić z nim swoją teorię i podzielić
zadania. Wszystko wskazywało na to, że jego „Mariusz” faktycznie był zamieszany w
tajemnicze zgony, a przynajmniej w jedno włamanie do mieszkania i dlatego, gdy Zagrobny
pojawił się w kamienicy Pęczaka, postanowił zniknąć na jakiś czas. Jego „świński” kolega,
Zakręcina, idealnie pasował do roli pasera, bo dokładnie za to poszedł już raz siedzieć.
„Pójdzie więc i drugi” — z irytacją pomyślał Zagrobny. Czasem brała go złość na tych
wszystkich półgłówków, którzy sami pchali mu się prosto w ręce. Zakręcina pewnie kłamał w
sprawie Grzegorza Latusia, którego komisarz już zawsze w myślach będzie nazywać
Mariuszem. Jednak i tak będzie go łatwo znaleźć. Jeśli nawet nie ma go w Zbąszynku, to
będzie w Murowanej Goślinie albo Swarzędzu. Obecna dziewczyna lub ciocia pod
Poznaniem. Domek znajomych nad jeziorem w Kiekrzu albo ogródki działkowe w
Sierosławiu. Odpowiednio przyciśnięta matka albo wystraszony wizją aresztu śledczego
Zakręcina podadzą właściwy adres. A jeśli nie, to za kilkanaście dni zgarnie się go z domu, bo
chłopak stwierdzi, że wszystko już przyschło i że można wrócić do swojej ulubionej trasy —
dom, sklep z komórkami, warzywniak z piwem i brama. Ostatecznie i tak go znajdą. Potem
Latuś przyzna się do wszystkiego albo sprawę załatwią zgromadzone w domu fanty, i to będzie
koniec śledztwa.

Tramwaj zatrząsł się na rondzie imienia Jeziorańskiego, które jeszcze do niedawna nosiło

nazwę Przybyszewskiego. Nie wiadomo, czym dziewiętnastowieczny pisarz podpadł radnym
miasta, że postanowili go wymienić na słynnego kuriera z Warszawy, ale komisarz oraz wielu
poznaniaków uparcie nadal nazywali to miejsce rondem Przybyszewskiego. Kiedy tramwajem
zaczęło szarpać, Zagrobny uświadomił sobie, że tabletki przestają działać, a dotkliwy ból
głowy powraca. Mógł być pewien, że jeszcze jedna nieprzespana noc, a do stalowej obręczy,
zaciskającej się na skroniach, dojdą obrzydliwe mdłości i łamanie w kościach, tak jakby
połączyć grypę z ciężkim kacem. Postanowił szybko uporać się z Dobosiewiczem, a potem
wrócić do domu i wyjątkowo wcześnie pójść spać. „Może się po prostu upiję — pomyślał,
zeskakując z ostatniego stopnia szóstki. — A już na pewno dam w kość Dobosiewiczowi”.
Uśmiechnął się do siebie.

W biurze czekało go jednak rozczarowanie…
— Jak to nie ma?! — krzyknął zaskoczony Zagrobny. — Miał przecież na mnie zaczekać!

Wyraziłem się dość jasno: miał siedzieć tutaj i czekać na moje przyjście.

— Niezapowiedziane zebranie w związku z przeprowadzką na Szylinga. Szef zagonił

wszystkich — odpowiedziała mu posterunkowa Joasia Zawodna.

— Wszystkich? — nie mógł uwierzyć Zagrobny, z przyjemnością patrząc na Joasię, która

była ładną, postawną blondynką z niemałym biustem. Nie wstydziła się go, przeciwnie —

background image

dziewczyna chyba nigdy, nawet podczas największych mrozów, nie skalała się golfem czy
zapinaną pod szyję bluzką. Nóg też nie musiała chować. I nie robiła tego. Spódnica do pół uda
odsłaniała kilkadziesiąt centymetrów prawdziwego deseru dla oka, które wcześniej mogło się
nacieszyć widokiem sympatycznej pyzatej buzi z zadartym noskiem i zachęcająco wypiętych
piersi.

— No nie wszystkich. — Uśmiechnęła się. — Prawie cała dochodzeniówka zwiała.
— A narkotyki? — spytał komisarz.
— Też. Mnie szef wysłał, żebym się przeszła po biurach i zgarnęła tych, co po dziesięciu

minutach wrócili, bo pomyśleli, że są już bezpieczni.

— Chyba nikt nie był tak głupi?
— Nie. Tylko pan, panie komisarzu… To znaczy… Przepraszam. Źle zabrzmiało.
— Nic nie szkodzi, Joasiu. Posłuchaj, ja wychodzę. Ty naturalnie…
— Ja, naturalnie, nikogo nie spotkałam. Zaraz wrócę grzecznie na zebranie i jutro

wszystko panu przekażę. Niech pan ucieka, panie komisarzu.

— Do jutra. Powiedz Dobosiewiczowi, żeby się nie spóźnił. — Zagrobny dopiero za

drzwiami doszedł do wniosku, że trzeba coś jeszcze dodać: — Dziękuję, Joasiu. Miałem
koszmarny dzień i zupełnie nie nadaję się na takie zebrania. Może jutro będzie lepiej.

* * *
Emilian Gryka z trudem łapał oddech. Wtaszczenie kilkunastu kilogramów truskawek w

drewnianych kobiałkach było dla niego nie lada wysiłkiem. Część z nich nie była jeszcze
dojrzała, ale nie miał innego wyjścia — musiał już je zerwać. Padający deszcz sprawił, że
truskawki pleśniały. Wolał więc je zerwać i przeznaczyć na przetwory, niż patrzeć, jak gniją
na krzakach. Od świtu zbierał owoce. Te najbardziej zepsute od razu wyrzucił na kompost, a
resztę podzielił na dwie grupy — do zjedzenia i na przetwory. „Może jako dżem dadzą się
zjeść” — pomyślał.

Pracował na działce cały dzień, był przemoczony do suchej nitki i bardzo zły. Nie dlatego,

że musiał pracować. Kochał swoją działkę na Łęgach Dębińskich i codziennie chodził ją
pieścić i doglądać. Nie mógł znieść sytuacji, kiedy pogoda krzyżowała mu plany.
Ogrodnictwem zajmował się już kilkanaście lat, od czasu gdy przeszedł na emeryturę, i
wiedział o nim wszystko. Jaki czas wybrać na sianie, czym najlepiej nawozić, które rośliny
lubią swoje towarzystwo, a jakie nie. Nie wiedział tylko, jaka będzie pogoda. Gdyby miał
podstawy podejrzewać, że maj okaże się tego roku wyjątkowo deszczowy, nigdy nie
posadziłby tylu truskawek. A tak mógł tylko bezradnie obserwować, jak pokrywają się białym
nalotem pleśni. Niektóre były jeszcze zielonkawe, a już zaczynały się psuć. Na domiar złego
sam specjalnie wybrał takie truskawki, które dojrzewają wcześniej. Chciał, żeby inni
działkowicze mu zazdrościli. „Chciałem, to mam. Roman będzie miał używanie” — pomyślał,
ze złością opuszczając ciężkie kobiałki na podłogę w swoim mieszkaniu.

Miał wrażenie, że ręce sięgną mu zaraz podłogi. Nie byłoby to takie trudne, bo był

niewysoki. Los poskąpił mu wzrostu i na domiar złego obdarzył szerokimi biodrami. Pan
Emilian do pasa wyglądał jak grupy Flap, a od pasa w górę niczym cieniutki Flip. Pogarszał to
jeszcze nieprzemyślanym strojem. Tego dnia były to za krótkie, zbyt obcisłe spodnie, które
odsłaniały jego opuchnięte, pokryte czerwonymi naczynkami kostki, i za mała koszula
flanelowa, dociśnięta do ciała przez czarne szelki. Krótkie palce z obgryzionymi paznokciami
i źle ogolona twarz pogłębiały marne wrażenie.

Emilian Gryka usiadł na stołeczku przy drzwiach, żeby odsapnąć. Zdjął zabłocone buty i

background image

postawił na przygotowanej do tego szmacie. Skarpetki też były mokre, ściągnął więc także je i
rzucił w stronę butów. Poszedł do łazienki, zostawiając za sobą brudne ślady stóp na
podłodze. Tam rozebrał się i wszedł za kotarę prysznicową. Puścił tak gorącą wodę, że skóra
po zetknięciu z nią robiła się czerwona. Chciał zmyć brud, zmęczenie i złość na ten nieustanny
deszcz. Namydlając ciało, próbował policzyć, ile słoików ma w piwnicy i czy starczą one na
zmienione w dżem truskawki. „Trzeba wyparzyć słoiki, kupić nowe pokrywki, pojechać do
marketu po cukier. Dwa dni roboty” — pomyślał ze złością. Kłęby pary gęstniały tak bardzo,
że słabo widział swoje stopy. Po chwili uświadomił sobie, że to nie wina pary wodnej — po
prostu zrobiło mu się słabo. Kolana ugięły się pod nim tak mocno, że musiał oprzeć się o
ścianę. Mimo tego stracił równowagę i ciężko osunął się na dno brodzika, odruchowo łapiąc
za kotarę. Runęła pod jego ciężarem, a w ślad za nią rura, do której była przytwierdzona.
Uderzony w głowę plastykowym drążkiem pan Gryka zaklął głośno. Z trudem wstał i zakręcił
wodę, która teraz strumieniem lała się na podłogę.

— Jasna cholera! — zaklął raz jeszcze.
Zakręcił wodę, z furią zwinął kotarę i cisnął nią do brodzika. Owinął się ręcznikiem, który

zamoczył się dokumentnie. Potem wyszedł, poszukać suchego ubrania. Dalej kręciło mu się w
głowie, ale z pójścia do piwnicy nie zamierzał zrezygnować. Obiecał sobie, że jak tylko
wróci, weźmie tabletkę na serce. Już drugą tego dnia.

background image

Rozdział czwarty

Teoria pierwsza
Czwartek 27 maja zaczął się beznadziejnie. I był w tej beznadziejności konsekwentny.

Zagrobny zarwał drugą noc z rzędu. Najpierw hałasy na budowie, które tym razem nie
uspokoiły się po telefonie do straży miejskiej. Ani drugim, ani trzecim. Donośne pikanie
cofającej koparki drążyło mózg komisarza do wpół do pierwszej w nocy. Następne dwie
godziny spędził na walczeniu ze wściekłością, którą usiłował gasić alkoholem i lekturą, a
potem także telewizją. Zasnął grubo po drugiej.

Poznań też nie mógł uznać tego czwartku za zbyt udany. Zagrożenie powodzią stawało się

coraz bardziej realne. Warta zalała ujęcia wody w Dębinie i choć firma wodociągowa
Aquanet zapewniała, że miastu wody nie zabraknie, to wieść o studniach głębinowych
zalanych szlamowatą wodą z rzeki brzmiała przygnębiająco, a nawet alarmująco, szczególnie
dla tych skorych do paniki. Ci, którym zupełnie puściły nerwy, zaczęli gromadzić zapasy wody.
W wannach, miskach i wiadrach oraz gromadzonych na balkonach butelkach i baniakach.

Władze miasta miały na głowie inne sprawy. Na ulicy Szyperskiej z budynku Sądu

Gospodarczego pracownicy wynosili archiwa, aby uchronić je przed zalaniem. Także z sądu
na Grochowych Łąkach trzeba było wywieźć ważne dokumenty. Z budynku komunalnego przy
ulicy Ku Dębinie ewakuowano mieszkańców, w sumie prawie trzydzieści osób. Miasto
próbowało się bronić, na budowę wałów i umocnień zużyto już ponad dwieście pięćdziesiąt
ton piasku, ale nastroje stawały się coraz bardziej minorowe. Kulminację fali powodziowej
zapowiadano na niedzielę. Poziomu wody, który miała wtedy osiągnąć Warta, była, naturalnie,
niewiadomą, co podjudzało dziennikarzy i licznych ekspertów-amatorów do niczym
nieskrępowanych spekulacji.

Zagrobny miał okazję poznać wiele nieprawdopodobnych teorii, jadąc tramwajem do

pracy. Słuchając z rosnącą irytacją tych wszystkich bzdur, musiał jednak przyznać, że to, jak
woda obeszła się wcześniej z Wrocławiem, Krakowem, a szczególnie Sandomierzem, nikogo
nie mogło napawać optymizmem. Po kilku latach przerwy znów wielka powódź nawiedzała
Polskę, która kolejny raz okazała się kompletnie na to nieprzygotowana. Komisarz wiedział, że
jego położonym wysoko i daleko od rzeki Jeżycom nic nie grozi ani tym bardziej jego
mieszkaniu na trzecim piętrze, ale przygnębiał go fakt, że jakaś część jego miasta może zostać
zdemolowana przez powódź. Dlatego miał ochotę strzelić w ucho pana w przekrzywionym
berecie, który z chorobliwą satysfakcją twierdził, że już wkrótce do siedziby prezydenta
miasta Poznania najłatwiej będzie się dostać kajakiem. Jego towarzyszowi z zawiązaną pod
pomarszczoną szyją poplamioną muchą, upierającemu się, że winę za powódź ponosi koalicja
PiS i PO (partii, które tylko na potrzeby mediów udają skłócone, aby cichaczem wycinać lasy,
zamulać zbiorniki retencyjne i demontować wały przeciwpowodziowe, prowadząc kraj do
oczywistej katastrofy), najchętniej w ogóle urwałby ucho z całą głową. Jednak w ten sposób
tylko przekonałby innych zwolenników teorii spiskowych, że coś najwyraźniej jest na rzeczy.
Patrzył więc przez okno na ludzi spieszących do pracy, niemających czasu na snucie
paranoicznych wizji, bo byli zajęci swoimi codziennymi obowiązkami, które, powódź nie
powódź, trzeba było wypełnić. Sprawy służbowe, rachunki do opłacenia, dzieci, które trzeba
odstawić do szkoły. Przechodnie zachowywali się zupełnie normalnie, choć nawet bez
słuchania tego, co mówią, i zgadywania tego, co myślą, można było wyczuć podskórny
niepokój i rosnące napięcie. Napięcie i nerwowe oczekiwanie.

„Niechby się lepiej już zaczęło, to co się ma zacząć” — myślał Zagrobny i wielu

background image

poznaniaków zapewne podzielało jego pragnienie, aby to dręczące wyczekiwanie już się
skończyło. Jak na razie Zagrobny mógł liczyć jedynie na to, że zapchana szóstka bez większych
przeszkód dotrze do jego przystanku. Grunwaldzka nawet rano była na ogół przejezdna, tym
bardziej że trasy tramwajowe nie kolidowały z ruchem samochodowym. Dojechali na miejsce
zgodnie z rozkładem. Zagrobny musiał przepchnąć się przez otaczających wyjście emerytów i
rencistów, którzy nie zamierzali wysiadać ani też nie chcieli umożliwić tego tym, którzy
musieli się wydostać z tramwaju. Nie pomogło coraz donośniejsze „przepraszam”, komisarz
musiał więc drogę do wyjścia torować sobie łokciami. Kiedy już znalazł się na stopniach,
przeskoczył dwa na raz, żeby szybciej znaleźć się na zewnątrz. Nie skończyło się to dobrze.
Źle postawiona noga wykręciła się boleśnie. Przez dłuższą chwilę rozwścieczony komisarz
kucał na chodniku i masował obolałą kostkę, przeklinając swoją głupotę i młodzieńcze
odruchy.

Dopiero widok Joasi Zawodnej poprawił mu humor. Już dawno temu Zagrobny zauważył,

że bywały takie dni, kiedy piersi podwładnej wydawały mu się większe niż zazwyczaj. W ten
czwartek tak właśnie było. Dwie ponętne kule pyszniły się pod wątłą osłoną śnieżnobiałej
bluzki i widocznego pod nią stanika o identycznej barwie. Zagrobny pomyślał z
przyjemnością, że poza powodzią, teoriami spiskowymi i emerytami, którzy blokują wyjście z
tramwaju, są jeszcze na tym świecie rzeczy piękne i dobre. Tak jak piersi Joasi Zawodnej. Nie
przyglądał im się ani sekundę dłużej, niż pozwalała na to przyzwoitość w sytuacji zwykłego
powitania pomiędzy ludźmi, którzy się dobrze znają. To wystarczyło, by się uspokoić.
Zagrobny prawie zapomniał o ciężkiej nocy i przykrym poranku, kiedy wykładał
Dobosiewiczowi swoją teorię przyczyny serii zgonów. Przedstawił ją w jasny i przejrzysty
sposób, bo w sumie była ona bardzo prosta. Emerytów zabijał, a raczej tylko pomagał im
umierać, Grzegorz Latuś, fanatyczny kibic Lecha, prywatnie obibok i udziałowiec wielu
szemranych interesów. Mordercą stał się z przypadku, w myśl zasady, że okazja czyni
złodzieja. Natrafił na ciało swojego sąsiada, splądrował jego mieszkanie, a potem postanowił
ten sukces powtórzyć. Teraz zorientował się, że zainteresowała się nim policja, więc
postanowił zniknąć na jakiś czas. Tak całość wydarzeń tłumaczył komisarz, jednak
Dobosiewicz z uporem godnym tramwajowych propagatorów teorii spiskowych nie chciał się
z nim zgodzić.

— Dziwne to wszystko. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić — powiedział, gdy

Zagrobny skończył wyjaśniać przyczynę zgonów trzech starszych panów.

Komisarz osłupiał. To mu się jeszcze w ciągu dwóch lat, odkąd tolerował obecność tego

chłystka, nie zdarzyło. Dotąd konsekwentnie trzymali się utartego schematu. Najpierw była
sprawa, potem Zagrobny prezentował jej rozwiązanie, a Dobosiewicz wpadał w cielęcy
zachwyt, zadając pytania pomocnicze, nawet nie po to, by zrozumieć, bo wyjaśnienie zawsze
było jasne i oczywiste jak dwa razy dwa, ale po to, by pokazać, że załapał, że jest pod
wrażeniem i że chciałby kiedyś w przyszłości do takiego kunsztu i takiej łatwości
rozwiązywania zagadek kryminalnych dorosnąć. To były chwile, gdy Zagrobny był gotów
uwierzyć, że może z tego smarkacza coś nawet kiedyś będzie. Dlatego niespodziewana reakcja
Dobosiewicza wprawiła go w prawdziwą złość.

— Co tu jest do rozumienia czy nierozumienia? — spytał tak głośno, że aż uzupełniająca

raporty Joasia Zawodna podniosła głowę, a biust zafalował jej z nagłego przestrachu.

— Czemu ten kibol miałby zacząć mordować pod wpływem przypadku? — dopytywał się

Dobosiewicz.

background image

— Ty myślisz, że ludzie to planują? Z wieloletnim wyprzedzeniem? Okazja czyni

złodzieja. Latuś zobaczył leżącego w piwnicy nieprzytomnego emeryta. Pewnie obok leżały
klucze. Skorzystał więc ze sposobności łatwego zarobku.

— Czyli twierdzi pan, panie komisarzu, że tylko okoliczności robią z ludzi zbrodniarzy?

Że mordercą może być każdy, jeśli znajdzie się w pewnych dogodnych do tego
okolicznościach?

— Przestań filozofować, Dobosiewicz. Nienawidzę tego. Nie obchodzi mnie podłoże

psychologiczne, nie obchodzi mnie analiza fundamentalna ani ujęcie porównawcze i inne tego
typu pojęcia, których nawkładali ci do głowy na polonistyce, zanim stwierdziłeś, że wolisz
jednak iść do policji, bo na pracę nauczyciela nie masz szans. Mogę ci powiedzieć jedno…
Człowiek nie zna siebie. Człowiek nigdy nie wie, co będzie robił w najbliższym czasie.
Nawet za trzy godziny. I dam ci doskonały przykład. Ty za parę godzin wysiądziesz z pociągu z
Poznania do Zbąszynka, aby się rozpytać o Grzegorza Latusia. Ustalisz, czy rzeczywiście ma
tam dziewczynę. Czy tam bywa. Czy ktoś go widział albo zna z widzenia. Jeśli uda ci się go
spotkać, w co wątpię, to zaproś go do nas. Na jutro. Najlepiej z samego rana.

— Czy…?
— Na twoim miejscu ruszyłbym natychmiast. Za czterdzieści pięć minut masz pociąg

relacji Poznań—Wolsztyn. Tramwaj jedzie prawie pół godziny, a ty musisz jeszcze kupić sobie
bilet.

Kiedy Dobosiewicz wyszedł, Zagrobny pogrążył się w papierach. Joasia Zawodna też. W

takich momentach bardzo się go bała, choć na nią nigdy się nie złościł. Komisarz starał się nie
dać tego po sobie poznać, ale mimo że pracowali ze sobą już od pewnego czasu, jej uroda
wciąż robiła na nim piorunujące wrażenie. Był jednak przeciwnikiem robienia dziewczynom
tak pięknym, jak Joasia dwuznacznych uwag, a nawet zbyt natarczywego przyglądania się.
Uznawał, że dobre wychowanie zabrania traktować ładną kobietę jak przedmiot, którego
zalety można głośno i bez skrępowania przedyskutować z kolegami. Do tego dochodził
stosunek służbowy. Był jej przełożonym, więc jego psim obowiązkiem było unikanie
wszelkich dwuznaczności, tym bardziej że była w wieku jego córki. Z pogardą myślał o
kolegach, którzy jawnie ślinili się na widok młodych, ładnych dziewczyn. Co nie znaczyło, że
nie marzył, żeby zobaczyć kiedyś jej nagie piersi, o reszcie ciała nie wspominając. O tym
marzyła pewnie przytłaczająca większość policjantów pracujących w tym komisariacie, bez
względu na wiek i powodzenie w życiu małżeńskim. Zagrobny się z tym nie obnosił, co Joasia
Zawodna wyczuwała, odwdzięczając się sympatią i drobnymi przysługami. Zagrobny nigdy się
tego nie domyślał, ale ona także widziała w nim atrakcyjnego mężczyznę, tylko ukrywała to
jeszcze bardziej starannie. Bo komisarz mógł się podobać. Nie był przesadnie wysoki (do
metra osiemdziesięciu brakowało mu dobrych paru centymetrów), ale że trzymał się prosto,
był szczupły i energicznie się poruszał, można go było wziąć nawet za wysportowanego
trzydziestoparolatka, choć miał już czterdzieści sześć lat. Ten, kto przyjrzał mu się bliżej,
zobaczył mężczyznę z regularnymi rysami twarzy, mocnym nosem, gęstymi, krótko obciętymi
włosami, spod których gdzieniegdzie przebijały siwe pasma, codziennie gładko ogolonego i
ubranego niezobowiązująco, ale zawsze w dobrym stylu. Komisarz miał wyraźną słabość do
kolorów ziemi — zielone sztruksowe spodnie, wygodne brązowe buty, flanelowa koszula,
wsparta w chłodniejsze dni marynarką.

Kiedy Zagrobny zorientował się, że Joasia jawnie mu się przygląda, zadzwonił telefon.

Speszona dziewczyna sięgnęła po słuchawkę i zawahała się. Spojrzała na niego pytająco, a

background image

kiedy Zagrobny potakująco kiwnął głową, odebrała.

— Młodszy aspirant Joanna Zawodna, Wydział do Spraw Przestępczości Kryminalnej,

słucham — powiedziała stanowczym tonem. Przez chwilę słuchała, co mówił do niej głos w
słuchawce, po czym odpowiedziała: — Tak, jest przy mnie, to znaczy siedzi obok. Zaraz mu
przekażę.

— Co się stało? — spytał Zagrobny, któremu wiele już powiedziała mina Joasi.
— Znaleźli jeszcze jedno ciało.
— Gdzie tym razem?
— W podziemiach Fary.
— Utopiony?
— Nie wiem — odparła Zawodna. — Na pewno ktoś obciął mu głowę — dodała ciszej.

— Obciął głowę, a potem położył na piersi.

Tym razem Zagrobny zabrał auto. Na co dzień poruszał się komunikacją miejską, a jego

prywatny samochód stał na najbezpieczniejszym parkingu w Poznaniu — przed komendą
policji przy ulicy Taborowej. Jeździł nim do domu raz w tygodniu, bo znajomy mechanik
doradził mu, że tak uda mu się zapobiec awariom, które grożą zbyt długo stojącym
bezużytecznie samochodom. Przy okazji komisarz robił większe zakupy, po czym następnego
dnia z ulgą odstawiał swoją dwunastoletnią trzydrzwiową almerę na policyjny parking. Nie
lubił poruszać się po mieście samochodem. Zawsze obliczał czas spędzony na poszukiwaniu
wolnego miejsca parkingowego i przeliczał go na przystanki, które mógłby w tym czasie
przebyć tramwajem lub pieszo. Porównanie zawsze wypadało na niekorzyść auta, tym bardziej
że Zagrobnemu trudno było znaleźć miejsce postojowe. Na dodatek bał się, że dostanie mandat
albo, zostawiając zbyt mało miejsca, narazi się na porysowanie karoserii przez jakiegoś
niedzielnego kierowcę. Przerażała go też wizja, że ktoś może mu ukraść auto i komisarz naje
się wstydu przed kolegami z pracy. Cierpł na myśl o docinkach podczas wypełniania
papierów.

Były jednak momenty, kiedy komisarz nie zniósłby jazdy komunikacją publiczną. Z ulicy

Taborowej dojazd tramwajem na Stary Rynek był pierwszorzędny, a auto wcale nie dawało
gwarancji, że szybciej pokona ulicę Grunwaldzką. Jej dwa pasma rzadko się zapychały, ale w
pobliżu targów mógł czekać korek, tym bardziej że powódź spowodowała zamknięcie Drogi
Dębińskiej, co niemal sparaliżowało resztę miasta. Mimo tego Zagrobny chciał mieć poczucie,
że robi wszystko, aby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Nie zniósłby bezradności czekania
na tramwaj i bezczynności podczas jazdy. Rola pasażera, tak przez niego ceniona i lubiana,
tym razem była absolutnie nie do przyjęcia. Rzadko zdarzały mu się takie momenty, kiedy po
prostu musiał gdzieś pojechać autem, ale też rzadko w jego karierze zmierzał w stronę trupa,
który uległ dekapitacji. Na dodatek w jednym z bardziej znanych kościołów w mieście —
zawsze pełnej turystów Farze Poznańskiej.

Na szczęście było dopiero południe i jazda szła w miarę sprawnie. Almera Zagrobnego

szybko pokonała rondo Jeziorańskiego, potem trochę marudziła na skrzyżowaniu z Bukowską,
bo komisarz bezmyślnie został na lewym pasie, na którym zablokowała się pani w czerwonym
punto. Najpierw nie miała odwagi skręcić w Bukowską, zanim auta z naprzeciwka ruszą na
zielonym, a potem z wrażenia zgasiła silnik. Zagrobny, klnąc, wrzucił migacz i próbował uciec
na prawy pas, ale nikt nie miał zamiaru go wpuścić. Tak właśnie zmarnował czas do następnej
zmiany świateł. Ponownie musiał ćwiczyć swoją cierpliwość w okolicach budynku
Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie oba pasy zablokował tir, który źle ocenił

background image

odległość i musiał brać wjazd do targowej bramy na dwa razy, wycofując się aż na drogę,
przy głośnym akompaniamencie klaksonów…

Parkując przy ulicy Święty Marcin, tuż przy Kupcu Poznańskim, Zagrobny uświadomił

sobie, że przecież mógł podjechać pod bramę na tyłach Fary. Jednak świątynia zawsze
kojarzyła mu się z wejściem od wąskiej i ciasnej ulicy Gołębiej, do którego można było
dotrzeć jedynie pieszo. Machnął tylko ręką, nie chcąc sobie nawet wyobrażać, ile czasu straci,
próbując tam dojechać. Zamiast tego szybkim krokiem przemierzył ulicę Wrocławską, aby po
paru minutach wchodzić już do mrocznego i chłodnego wnętrza kościoła. Po remoncie robiło
jeszcze większe wrażenie. „Jezuici dobrze wiedzieli, jak sprawić, by ludzie poczuli się
maluczkimi” — pomyślał Zagrobny. Rozejrzał się, zastanawiając, jak trafić do podziemi.
Jeszcze nigdy w nich nie był.

Nagle za jego plecami, nad głową i przed nim rozległ się grzmot, a potem pierwsze

dźwięki fugi Bacha. Komisarz wzdrygnął się i nerwowo rozejrzał, a jego prawa ręka
odruchowo powędrowała do ukrytego pod koszulą pistoletu. W tej samej chwili po swojej
prawej stronie ujrzał księdza. Upewniwszy się, że mężczyzna nie jest napastnikiem, a hałas
zmienił się w podniosłą muzykę, dłoń Zagrobnego zostawiła pistolet w spokoju.

— Pan z policji? — spytał ksiądz.
— Tak. Jestem komisarz Zagrobny.
— Widzę, że zaskoczyła, a nawet lekko wystraszyła pana ta nagła muzyka. Niech pan się

nie boi. — Proboszcz wskazał ręką do góry. — To gra nasz stypendysta z Białorusi. Ćwiczy u
nas za unijne pieniądze. On, co prawda, jest prawosławny, więc nie do końca nasz, ale i tak
zupełnie niegroźny, a gra pięknie. Musi pan przyznać. Proszę za mną, zaprowadzę pana do
podziemi.

Ruszyli lewą nawą, w towarzystwie ogłuszających dźwięków organów. Proboszcz był

niewysokim mężczyzną o drobnej budowie ciała, ale poruszał się energicznie i szybko. Mniej
więcej po przebyciu trzech czwartych długości lewej nawy bocznej Zagrobny ujrzał uchylone
drewniane drzwi, które prowadziły na krużganek. Tam skręcili w prawo i po chwili spaceru
wzdłuż tchnących przyjemnym chłodem i schludnie pomalowanych ścian wyszli z budynku
kościoła na niewielkie podwórze. Wtedy ujrzeli schody prowadzące w głąb ziemi. Było to
wejście do farnych piwnic.

— Jesteśmy teraz dokładnie za ołtarzem. Kiedyś wejście było zaraz przy drzwiach

głównych, tam, gdzie się dzisiaj spotkaliśmy, ale w latach czterdziestych komuniści zamienili
nasze piwnice w skład win importowanych. Wtedy też zrobili to wejście, żeby było bliżej do
bramy, do której mogły podjeżdżać ciężarówki z transportem. I tak mieliśmy szczęście, że
naszego kościoła nie zamieniono na skład zboża. Organista z Białorusi opowiadał, że w jego
wsi cerkiew nadal pełni rolę obory. Wyobraża pan to sobie?

— Proszę księdza… — Zagrobny, zakłopotany tą rozmową, roześmiał się nerwowo. —

Parę lat już po Poznaniu chodzę. Ja to się jeszcze do Milicji Obywatelskiej załapałem. Nie
musi mi ksiądz opowiadać, jak to było za komuny.

— No tak. — Ksiądz uśmiechnął się przepraszająco. — Proszę za mną. Tam już ekipa od

was działa.

Istotnie. Ciało było już sfotografowane, ślady pobrane, położenie pomierzone i

odnotowane. Czekali tylko na Zagrobnego, bo wszyscy, którzy z nim pracowali, doskonale
wiedzieli, że komisarz zawsze chciał, jeśli było to możliwe, obejrzeć ofiarę w takim stanie i
miejscu, jak zostawił ją morderca.

background image

Zagrobny ostrożnie pokonał kilka wysokich schodów i podszedł bliżej do leżącego niecałe

dziesięć metrów od wejścia ciała. Oświetlało je elektryczne światło. Komisarz rozejrzał się
wokół, w poszukiwaniu jego źródła. Szybko zauważył, że niezbyt szeroka, kiszkowata piwnica
jest już od dawna zelektryfikowana. Jej wnętrze było puste, niewysokie. Tylko kilka nisz z
grobami i odsłonięte w jednym miejscu fundamenty. Z punktu widzenia turysty miejsce to było
niezbyt atrakcyjne. Można się było spodziewać więcej po perle poznańskiego baroku. Z
drugiej strony, gdyby ubarwić to wszystko zgrabną opowieścią dobrze przygotowanego
przewodnika i wzmocnić efekt nocną porą zwiedzania, to… Zagrobny przypomniał sobie, że
na takie zwiedzanie poznańska Fara zapraszała jakiś czas temu. Był jednak teraz w pracy, więc
kończąc swoje przemyślenia, postanowił bliżej przyjrzeć się zabitemu.

Nachylił się nad ciałem ofiary, zakładając cienkie gumowe rękawiczki. Był to niewysoki,

grubawy mężczyzna w różowej koszuli, niemodnej, ale wyprasowanej, i w granatowych
spodniach ze sztruksu. Tam, gdzie powinna być głowa, znajdowała się niewielka zakrzepła
kałuża krwi. Sama głowa leżała na piersi zabitego. Pomijając upiorny wygląd otwartych oczu,
twarz była nad wyraz przeciętna, wręcz pospolita. Gruby, spłaszczony nos, nieogolone
policzki, których czerwień przebijała przez rzadki zarost. „Denat pewnie lubił wypić i
każdego dnia znajdował do tego okazję” — odnotował Zagrobny. Zmarły miał ręce zaplecione
na brzuchu, tak jak to można zobaczyć na pogrzebach, jeśli rodzina zdecyduje się na otwarcie
trumny. Szczegół ten najwyraźniej świadczył o tym, że ktoś po śmierci mężczyzny ułożył jego
ciało. Głowa też przecież nie trafiła na pierś przypadkiem. Zagrobny nie dostrzegł na dłoniach
denata rzucających się w oczy ran czy śladów walki. Komisarz oderwał wzrok od tego
przerażającego widowiska i rzucił pytanie do przybyłej wcześniej ekipy:

— Czy my przypadkiem wiemy, kto to jest?
Jeden z policjantów podał mu portfel. Zagrobny bez trudu wyłuskał z niego dowód

osobisty.

— Henryk Bobowski, urodzony w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku —

przeczytał na głos. Po chwili grzebania w portfelu dodał: — Licencjonowany przewodnik
turystyczny po Poznaniu, członek Towarzystwa Przyjaciół Poznania.

Ten, który podał Zagrobnemu dokumenty, powiedział:
— Najwyraźniej prócz przyjaciół był też ktoś, kto postanowił pozbawić go głowy.
— To prawda — zgodził się Zagrobny. — Ciekawe, ilu przewodników turystycznych

rocznie ginie w takich okolicznościach. Komisarz dopiero pod koniec zdania uświadomił
sobie, że to nie czas i nie miejsce na takie żarty, zwłaszcza że za jego plecami stał ksiądz. Ku
jego zdziwieniu proboszcz postanowił się przyłączyć do tego popisu czarnego humoru.

— Kiedyś stosunkowo często przydarzało się to księżom. Wystarczy wyjść piętro wyżej,

by zobaczyć odpowiednie ilustracje.

Zapadła długa, kłopotliwa cisza. Wszyscy zdali sobie sprawę, że zachowali się

niestosownie. Zagrobny chrząknął i aby przerwać wypełnione poczuciem winy milczenie,
zapytał:

— Dacie radę możliwie szybko zrobić sekcję? Bardzo mnie ciekawi, czy on się utopił,

zanim ucięto mu głowę.

— Mamy mały zator, ale jutro po południu powinno być po wszystkim — padła

odpowiedź.

— Wcześniej się nie da? — Zagrobny się skrzywił.
— Przyjdź rano, jak będzie gotowy raport, to pogadamy.

background image

— Dzięki. — Zagrobny zwrócił się teraz do księdza: — Czy możemy jeszcze chwilę

porozmawiać?

— Naturalnie — odpowiedział proboszcz. — Tylko może przejdziemy sobie do zakrystii?

Tam będzie bardziej stosownie, tak myślę.

Komisarz chętnie się zgodził. Tą samą drogą, którą dotarli do podziemi, wrócili do

kościoła. W zakrystii, pełnej zabytkowych pamiątek, doskonale było słychać, że białoruski
organista w dalszym ciągu ćwiczy, choć Zagrobny nie umiał już rozpoznać melodii, które grał
młody prawosławny muzyk ze Wschodu. Sama rozmowa, jak od samego początku podejrzewał
komisarz, nie wniosła nic ciekawego do śledztwa. To proboszcz znalazł ciało i od razu
powiadomił policję. Niczego nie dotykał, nikogo też nie widział. Przewodnika znał z
widzenia, jak wielu innych, którzy się przez powierzony jego opiece kościół przewijali.
Czasem dzwonił do niego, jak miał grupę pielgrzymów chętnych do zwiedzania. Klucz do
podziemi miał nie tylko on, ale jeszcze kilka zaufanych osób. Byli to przewodnicy turystyczni,
którzy wprowadzali tu wycieczki, archeolodzy, którzy przychodzili badać barokowe mury,
oraz — jak się wyraził proboszcz — „kilku tak zwanych złotych rączek”, bez których tak
wielki budynek, jak kościół nie może się obejść. W praktyce oznaczało to, że do piwnic mogło
wejść bardzo wiele osób, których nawet proboszcz nie umiałby zliczyć. Od lat panowała
bowiem praktyka pożyczania klucza i pozwalania na dorabianie duplikatów przez tych, którzy
tego potrzebowali. Więc nie tylko niemała grupa archeologów, szefowie kolejnych ekip
remontowych, zaprzyjaźnieni przewodnicy, ale też i jeszcze parędziesiąt innych osób miało
dostęp do kluczy. Każdy z nich mógł być potencjalnym mordercą, który zabił i przywlókł tu
ciało lub też całej operacji dokonał na miejscu — w podziemiach jezuickiego kościoła, które
potem komunistyczne władze Poznania zmieniły w podziemny skład importowanych win. Być
może będzie trzeba tych wszystkich ludzi przesłuchać i po kolei sprawdzić, ale na razie
Zagrobny nie zamierzał brać na siebie sprzątania tej stajni Augiasza. No, chyba że rękami
Dobosiewicza.

Na koniec rozmowy proboszcz zwrócił się do Zagrobnego bardziej osobistym tonem:
— O ile to możliwe, chciałbym prosić o dyskrecję. Na pewno nie jest nam potrzebny

skandal i wielkie nagłówki, że w naszym kościele znaleziono trupa bez głowy.

— Może mi ksiądz wierzyć, że jestem ostatnim człowiekiem pod słońcem, któremu

zależałoby na takim rozgłosie. Jednak i ksiądz, i ja musimy się liczyć z tym, że ta sprawa
wcześniej czy później trafi do gazet. Mogę księdzu powiedzieć, że mam podstawy łączyć
znalezione tutaj ciało z trzema podobnymi przypadkami. Cztery trupy to już niezła seria i niezła
gratka dla mediów. Jak tylko się dowiedzą, zrobią z tego wielką sensację.

Proboszcz przez chwilę milczał, najwyraźniej musiał przetrawić to, co usłyszał.
— Rozumiem. Po mojej stronie pozostaje więc tylko modlitwa za szybkie zamknięcie

sprawy, a po pana — intensywna praca — podsumował proboszcz.

— Zgadza się — potwierdził Zagrobny. — Z góry dziękuję za to wsparcie. Mam nadzieję,

że jednak poradzę sobie ze śledztwem bez boskiej interwencji. Gdyby pomiędzy jedną
modlitwą a drugą przypomniał się księdzu jakiś drobiazg, z rzeczy, o które pytałem, proszę o
kontakt.

Ksiądz zmarszczył brwi, ale nic na to nie odpowiedział. Zagrobny pożegnał się z

proboszczem i wyszedł z zakrystii. Wbrew zapewnieniom, że doskonale wie, jak trafić do
drzwi prowadzących do kościoła, zabłądził. Bał się, że wejdzie gdzieś, gdzie absolutnie nie
powinien. Poszedł więc krużgankiem do samego końca i skręcił w prawo. Wiedział, że gdzieś

background image

tam musi być wyjście na zewnątrz — bezpośrednio na ulicę. Tak, tylko które z drzwi wybrać?
Zdecydował się na te obklejone skserowanymi informacjami o koncertach, wieczorach
poetyckich i promocjach książek. Po sekundzie wahania pchnął je zdecydowanie i ujrzał
wystraszoną blondynkę z kelnerską tacą, niosącą dwie kawy i wodę mineralną. Wszedł do
środka knajpy.

— Bardzo przepraszam, trochę się tutaj pogubiłem. Powie mi pani, jak można stąd wyjść

na zewnątrz?

— Musi pan przejść nie przez te, ale następne drzwi. — Dziewczyna, która najwyraźniej

nawykła do takich pytań, uśmiechnęła się do niego.

Kiedy wreszcie znalazł się przed kościołem, obiecał sobie, że w pierwszej wolnej chwili

na spokojnie zwiedzi te wnętrza. Najlepiej z przewodnikiem. Aby ochłonąć trochę, nacieszyć
się świeżym powietrzem i Poznaniem, który, w przeciwieństwie do krużganków, znał na
pamięć, Zagrobny powoli przespacerował się po okolicy. Podszedł do pomnika
przedstawiającego trykające się koziołki, nawiązujące do tych, które codziennie w południe
pokazywały się na ratuszu, przyciągając uwagę turystów. Obrzuciwszy pogardliwym
spojrzeniem ten kiczowaty obiekt, Zagrobny obrócił się na pięcie i wrócił do auta, ulicą
Gołębią, a potem Wrocławską. Dokładnie tak jak przyszedł. Na chwilkę zatrzymała go
wystawa sklepu z piórami wiecznymi i materiałami kreślarskimi. Dobrych parędziesiąt sekund
komisarz dziwował się ludziom, którzy są gotowi zapłacić takie sumy za coś, co można śmiało
zastąpić ołówkiem czy długopisem za kilka złotych.

Zdegustowany wrócił do swojego samochodu i pojechał na komendę, aby sprawdzić,

gdzie aktualnie mieszkał zabity. Kiedy dowiedział się, że stałym adresem zameldowania jest
ulica Wierzbięcice, wyruszył tam niezwłocznie. Morderca najwyraźniej zatoczył koło. Zaczął
na Wildzie i na Wildzie skończył. Zagrobny miał cichą nadzieję, że skończył na dobre, ale coś
mu mówiło, że jeszcze wszystko jest możliwe. Wręcz modlił się o to, żeby to był ostatni ze
znalezionych w tej sprawie trupów, przepychając się przez zatłoczone miasto do mieszkania
pana Bobowskiego. Cztery trupy w niewiele ponad tydzień to było za dużo jak na jego nerwy.
Kiedy wreszcie wydostał się z korka przy dworcu PKP, skręcił w Przemysłową, przed PKS-
em. Na brukowanym odcinku tej szpetnej, upstrzonej od prawej strony rachityczną zabudową
ulicy zwolnił znacznie, aby oszczędzić zawieszenie swojej niemłodej już almery. Nigdy go nie
zawiodła, a Zagrobny umiał to docenić i nie forsował auta, jeśli to nie było konieczne. Po
paruset metrach komisarz skręcił w ulicę Jakuba Wujka i tam zaparkował. Wiedział, że na
Wierzbięcicach to będzie dla niego zbyt trudne. Nie miał daleko, kamienica znajdowała się
parę minut drogi pieszo od dworca autobusowego. Zagrobny szybko pokonał dystans
potrzebny, by dotrzeć do mieszkania Henryka Bobowskiego. Nie wiedział, czy także znajdzie
je splądrowane ani też czy w piwnicy będzie woda, ale przestało mu się to wszystko podobać.
Zdecydowanie!

* * *
Jan Kusku ze wszystkiego na świecie najbardziej kochał książki. Dlatego mimo

częściowego paraliżu, który był następstwem wylewu krwi do mózgu, nie zrezygnował z pracy
w bibliotece. Zgodzili się go przyjąć do oddziału Biblioteki Raczyńskich na Jeżycach, musiał
więc co dzień przebywać drogę z Wildy na Jeżyce, co nie było dla niego łatwe. Pokonanie
schodów w kamienicy, potem walka o miejsce siedzące w tramwaju, a jeśli się nie udało, to
walka o utrzymanie równowagi w rozdygotanym pojeździe. Jednak dla książek było warto. I
dla realizacji planu, który owładnął nim kilkanaście lat wcześniej.

background image

Kusku był zapalczywym i zaprzysięgłym antykomunistą. Nie wystarczało mu głosowanie

na prawicowe partie, uczestnictwo w patriotycznych manifestacjach i udział w telefonicznych
sondach podczas programów publicystycznych na żywo. Marzył, aby ślad po czerwonych
zaginął na zawsze. I wprowadzał ten plan w życie tam, gdzie tylko mógł. Najbardziej w
bibliotece, którą kierował. Korzystając ze swojej pozycji i zaufania, którym go darzono,
regularnie każdego dnia kradł książki. Te, które uważał za niegodne zajmowania miejsca w
bibliotece imienia Raczyńskich, a nawet przetrwania. Bo Kusku nie tylko książki kradł, ale też
niszczył. Palił w piecu rosyjskich klasyków komunizmu i ich wiernych polskich naśladowców.
Niszczył też dzieła literackie pupilków władzy, którzy braki talentu nadrabiali dobrymi
układami z aktualnym władcą Polski Ludowej. Wszyscy oni trafiali do pieca w domu Jana
Kusku. Nie chodziło o zacieranie śladów, ale o szacunek. Nawet dla takich śmieci jak te.
Kusku uważał, że żadna książka nie zasłużyła na śmietnik, ale niektóre można, a wręcz trzeba
spalić. W swoich wyrokach śmierci był jednak ostrożny, nie wydawał ich pochopnie. W
poglądach politycznych był radykałem, w eliminowaniu lektur cechowało go umiarkowanie,
łagodność i wyrozumiałość dla ludzkich słabości. Palił tylko te najgorsze i najbardziej
moralnie zepsute książki. Nigdy nie skazywał na zniknięcie całego autora, ale wybierał jego
największe błędy. Każdy z jego wyroków miał dwie instancje. Najpierw czytał „podejrzaną”
książkę przy swoim biurku w bibliotece. Gdy stwierdził, że powinna być usunięta ze zbioru,
przenosił ją do siebie do domu i chował w piwnicy. Czytał ją jeszcze raz po minimum dwóch
miesiącach i dopiero wtedy podejmował ostateczną decyzję. Książka albo wędrowała do
pieca, podzielonego na pół ścianą pomiędzy kuchnią a pokojem, albo wracała do biblioteki. I
wcale nierzadko zdarzało się, że jakieś dzieło po drugiej lekturze zyskiwało prawo do
powrotu na półkę. Aby zachować bezstronność i odwrócić uwagę od przeczytanych książek,
wynosił je do piwnicy. Tam leżały w spokoju, aż zapomniał, jakie zrobiły na nim wrażenie za
pierwszym razem.

Kiedy bibliotekarz Kusku usłyszał w radiu o wodzie od dwóch dni zalewającej piwnice,

poczuł, że z nerwów krew pulsuje mu w skroniach. Miał tam kilka kartonów książek. Nie
skończył więc śniadania, składającego się z dwóch jajek na miękko, tylko szybko się ubrał i
zaczął ewakuację. Problem w tym, że chodzenie sprawiało mu trudność, a co dopiero
chodzenie po schodach. Gdyby któremuś z sąsiadów chciało się wstać o piątej trzydzieści
rano, zobaczyłby, jak starszy pan, ubrany w stary gruby garnitur, z flanelową koszulą w kratkę
pod marynarką, sunie powoli po schodach, lewą ręką opierając się o ścianę. Potem wspinał
się chybotliwym krokiem do swojego mieszkania, w prawej ręce dzierżąc reklamówkę z
supermarketu, pełną książek. Pierwszą, którą tego ranka zamierzał wynieść na górę.

background image

Rozdział piąty

Kryzys pierwszy
Noc nie sprawiła, aby cała sprawa zaczęła się bardziej podobać Zagrobnemu. Ani

odrobinę. Przeciwnie. To był trzeci, krytyczny dzień jego bezsenności. Dlatego siedząc na
ławce w zoo i przypominając sobie wszystkie zdarzenia i kolejne ofiary, miał ochotę wyć.
Wyć, kopać, gryźć i mordować. Zabić pajaców, którzy nocą tuż pod jego oknami od dwóch dni
urządzali sobie zabawę w budowę na całego. Zastrzelić siebie za to, że po raz kolejny nie
umiał zasnąć, choć dobrze wiedział, jak będzie się czuć następnego ranka. Zadusić
Dobosiewicza, który naturalnie ze Zbąszynka wrócił z pustymi rękoma, nie ustaliwszy nic. Nie
znalazł ani Grzegorza Latusia, ani jego dziewczyny, ani też żadnego śladu, cienia dowodu, że
tam mógł być.

Zagrobny miał ochotę porządnie docisnąć handlującego komórkami Zakręcinę, który

najprawdopodobniej celowo wprowadził go w błąd. A także zatłuc proboszcza, rozdającego
na lewo i prawo klucze do podziemi Fary. Nie mówiąc już o sprawcy tych wszystkich zdarzeń.
Do niego pałał tak wielką nienawiścią, że wręcz bał się sam siebie i tego, co mógłby zrobić
temu człowiekowi, gdyby dopadł go tego dnia. Na szczęście dla tajemniczego sprawcy
Zagrobny ani o włos nie przybliżył się do rozwiązania zagadki. Chyba pierwszy raz w życiu
zawodowym czuł się tak bezradny, jak bezradne było miasto wobec nadciągającej powodzi.
Czas na budowanie wałów, tworzenie zbiorników retencyjnych i myślenie o przyszłości minął
bezpowrotnie. Teraz już można było tylko wzmacniać co się da workami z piaskiem i modlić
do Boga, aby to wszystko wytrzymało. I nie przelało się.

Podobnie Zagrobny. Miał wobec tej dziwacznej sprawy tylko i wyłącznie zgromadzoną

dotąd wiedzę i doświadczenie, które albo zadziała, albo nie. Na razie poruszał się po omacku,
jak ślepiec. Przypomniał sobie, jak przed laty wybrał się z kolegami na nocne pływanie w
jeziorze. Niebo było zachmurzone. Wodę oświetlał stojący na pomoście chłopak, używając do
tego ciężkiej wojskowej latarki. Dopóki jej nie zgasił. Nigdy wcześniej i nigdy później
Zagrobnego nie opanował taki strach i taka panika. Poczuł śmiertelne przerażenie,
uświadomiwszy sobie, że zewsząd otacza go woda, a on po kilku ruchach zupełnie stracił
orientację. Tylko wstyd powstrzymywał go przed rozpaczliwym wrzaskiem o pomoc. Bał się
tak bardzo, że czuł, jak poci się ze strachu, mimo iż po szyję był zanurzony w zimnej wodzie.
Ostatki zdrowego rozsądku mówiły mu, że ten głupi kawał zaraz się skończy i kolega zapali
światło. Starał się powoli i spokojnie liczyć sekundy, aby nie stracić poczucia czasu. Mimo
tego z każdą chwilą serce biło mu mocniej i szybciej, a ruchy stawały się coraz bardziej
paniczne. Gdy wreszcie latarka rozbłysła na nowo, Zagrobny zauważył, że odsadził swoich
kolegów o kilkanaście metrów. Błyskawicznie dotarł do pomostu, wspiął się na drabinkę,
sklął żartownisia i poszedł się upić. Teraz czuł się podobnie. Jeszcze nie panikował, ale miał
przerażające poczucie, że ogarnia go coś oblepiającego, na co nie ma żadnego wpływu, w
czym nie może znaleźć żadnego punktu orientacyjnego. Znalazł się w obcej mu rzeczywistości,
w której nie było logiki albo jeśli była, to kierowały nią inne zasady niż te, które przez całe
życie zgłębiał komisarz.

Spojrzał w smutne oczy szympansa, który bujał się lekko w przód i w tył. Jemu zapewne

też nieobce było uczucie osaczenia. Zagrobny pomyślał, że to, co cały jego ród, zwany dumnie
homo sapiens, odróżnia od tego smutnego, zrezygnowanego stworzenia, to wola walki i
niezgoda na zastany stan. Człowiek ciągle próbuje podporządkować sobie rzeczywistość. W
sumie jego praca także na tym polegała. Wychwycić tych, którzy łamią ustalony porządek.

background image

Wychwycić, aby można ich było naprawić albo przynajmniej odizolować. Zabijanie ludzi
należy do najgorszych naruszeń tego porządku. Trzeba więc działać, a jeśli nie wiadomo, co
robić, to należy robić to, co zawsze. A nuż to przyniesie efekt. Był już dużo starszy od tego
wystraszonego chłopca w gaciach, nocą zanurzonego po szyję w ciemnej wodzie. Postanowił
więc nie machać rozpaczliwie rękami i nogami, tylko płynąć spokojnie dalej w wyznaczonym
kierunku i jeszcze raz przemyśleć wszystko, co widział i co spotkało go przez ostatnie dni.
Dlatego przestał się przyglądać szympansowi i wrócił do swojego analizowania całego
śledztwa.

Zanim smutne spojrzenie małpy oderwało go od ustalania kolejności wydarzeń, dotarł do

sprawy przewodnika turystycznego, którego ktoś pozbawił głowy.

Ciało Henryka Bobowskiego znaleziono w podziemiach Fary, do których woda się nie

dostała, ale Zagrobnemu ta informacja nie wystarczyła. Komisarz koniecznie chciał zajrzeć
także do piwnicy denata i dlatego, gdy tylko ustalił jego adres, rwał przez całe miasto, aby jak
najszybciej zobaczyć czwartą już w tym śledztwie piwnicę. Była wilgotna i brudna, lecz nie
wyglądała na niedawno zalaną. Jednak i to nie uspokoiło komisarza. Zapukał do pierwszych z
brzegu drzwi. Otworzyła mu wystraszona dwunastolatka. — Dzień dobry. Nazywam się
Zagrobny, jestem z policji — wypalił z grubej rury komisarz. Musiał sobie zdawać sprawę, że
rozmawiając w ten sposób, pewnie wystraszy dziewczynę, ale brak snu powodował spadek
poziomu empatii. — Wiesz coś o tym, czy ostatnio zalało wam piwnicę?

— Tak — wyjąkała dziewczynka. — Tata musiał wynosić wszystkie nasze rowery. Mama

się wściekła, bo wstawił je do salonu, a tam jest olejowana podłoga, a one były całe od smaru
i śmierdzącego błota, co się zrobiło w tej piwnicy. — Wystraszona dziewczynka nagle
przestała trajkotać. Najwyraźniej było jej głupio, że opowiedziała o rodzinnej sprzeczce. —
Tak myślałem — odparł Zagrobny. — Powiedz mi jeszcze, gdzie mieszka pan Henryk
Bobowski?

— Piętro wyżej, ale jego nie ma. Wszyscy mówią, że zaginął. Zostawił otwarte drzwi albo

ktoś się włamał i teraz wejście zaplombowała policja.

— Tego też się spodziewałem. Dziękuję ci za pomoc — mruknął Zagrobny.
— Proszę pana…! — zawołała dziewczynka za wspinającym sie już po schodach

komisarzem. — Czy on zrobił coś złego?

— Szczerze mówiąc, nie wiem tego — odparł komisarz, a potem dodał: — Uciekaj lepiej

do środka. Bardzo ci dziękuję — powiedział, zastanawiając się, od kogo dziewczynka dowie
się całej prawdy, od rodziców czy też z okładek gazet w pobliskim kiosku.

Mieszkanie Bobowskiego było urządzone w surowym kawalerskim stylu — sporo książek

historycznych, przewodników po Poznaniu i Wielkopolsce oraz imponująca liczba pustych
flaszek po bułgarskim winiaku ze słońcem w nazwie. To były jedyne przedmioty w jedynym
pokoju tego mieszkania, nie licząc wygniecionego materaca. Resztę najwyraźniej zabrali
włamywacze albo pochłonął je wcześniej lombard, którego szyld obiecywał, że w środku
siedzą „nice guys”. W kuchni plama mniej zatłuszczonej i okopconej ściany krzyczała, że tutaj
do niedawna jeszcze stała lodówka. Z szafek ktoś powywalał wszystkie stare emaliowane
garnki. Niedomyte i niemiłosiernie obtłuczone. Na stole stała jeszcze jedna, w połowie pusta
butelka bułgarskiego winiaku. Obok niej rozłożył się talerz z trzema zieleniejącymi
rolmopsami i z identycznym deseniem talerzyk pełen niedopałków. Biorąc pod uwagę stan
mieszkania, trudno było stwierdzić, czy śledzie zepsuły się już po śmierci ich właściciela, czy
na długo przed nią.

background image

— Czy ktoś mi powie, o co w tym wszystkim chodzi? — spytał głośno Zagrobny.
Śledzie, niestety, były równie rozmowne, co Bobowski.
* * *
„O co w tym wszystkim chodzi?” — wciąż zastanawiał się Zagrobny kilkanaście godzin

później. Przeanalizował dokładnie wszystkie elementy, ale niczego nowego to nie wniosło.
Wiedział dokładnie tyle samo, co dnia poprzedniego. Ławka, na której siedział już tyle razy,
tym razem nie pomogła rozwikłać zagadki. Komisarzowi zdawało się, że nawet we wzroku
starej apatycznej małpy widzi coś jakby drwinę. Więc gdy zadzwoniła jego córka, Zagrobny
przyjął to z dużą ulgą — wreszcie na chwilę będzie mógł się oderwać od niewesołych myśli.
Niestety, czekało go rozczarowanie.

— Tata? Przypadkiem znalazłam coś, co może cię bardzo zainteresować. Na poznańskich

forach dyskusyjnych pojawiły się wpisy, które mogą mieć związek z twoim śledztwem. —
Córka komisarza najwyraźniej postanowiła dać sobie spokój ze wstępami i powitaniami.

— Tak, a jakie to wpisy? — równie konkretnie zapytał Zagrobny.
— Teksty nawiązujące do śmierci w piwnicach. Utopienia. Przypomina to kretyński bełkot,

którego pełno w całym internecie. Bełkot nawiedzonego świra, bez ładu i składu. Niestety,
pewne okoliczności pasują do twojego śledztwa. Trupy w poznańskich piwnicach. Starzy
ludzie. Nazwy dzielnic. Na szczęście nie wszystko się zgadza, bo ten zjeb, który się tak
udziela, pisze też o jakiejś uciętej głowie, a przecież nic takiego nie było, prawda?

Zagrobnego przeszył lodowaty dreszcz. Po kilku sekundach był już w stanie powiedzieć:
— Muszę cię zmartwić. Wszystko się, niestety, zgadza, głowa też. Mamy nowego trupa,

któremu ktoś uciął głowę. Czy on tam pisze…? Nie, czekaj, chciałbym sam przeczytać te
wpisy. Podyktujesz mi ich adresy?

— Podyktować? — zdziwiła się. — Chyba lepiej wysłać? Powiedz mi, gdzie ty teraz

jesteś?

— W Starym Zoo.
— To szybciej i łatwiej będzie, jak do ciebie podejdę. Zabierze mi to jakieś piętnaście

minut. Zaczekasz?

— Pewnie. I tak nie mam nic innego do roboty.
Ania rozłączyła się, a Zagrobny pożałował gorzko, że już od wielu lat nie pali. Z

przyjemnością zaciągnąłby się teraz dymem papierosowym, aż po same pięty. Siedział więc
nieruchomo, przyglądając się starej małpie, a ona patrzyła na niego.

Ania zjawiła się dużo szybciej, niż obiecywała.
— Kolega mnie podrzucił — odpowiedziała na jego pytający wyraz twarzy, jednocześnie

sprawnym ruchem wyciągając z torby niewielki laptop. Był cały czas włączony, więc
wystarczyło tylko podnieść ekran.

— Masz to wszystko zapisane?
— Nie, obejrzymy to w internecie. Mam bezprzewodowy. Ania usiadła obok niego i

położyła komputer na kolanach, tak aby komisarz mógł widzieć ekran. — Myślę, że już
niedługo moderatorzy, którzy się zajmują usuwaniem tekstów łamiących regulamin, zaczną to
wszystko wywalać w cholerę i dlatego chciałam ci to jak najszybciej pokazać. Mam nadzieję,
że jeszcze są. Zobacz tutaj.

— Na Wildzie mieszka szatan, który topi starców. Każdy emeryt znajdzie swoją wilgotną

piwnicę — przeczytał na głos Zagrobny.

— Ten wpis pojawił się na kilku poznańskich forach. Z części już go usunięto. Teraz

background image

przeczytaj to.

— To nie jest miasto dla starych ludzi. Już trzech przeprawiliśmy na tamten świat, lecz to

ciągle za mało — czytał dalej Zagrobny.

— I to…
— Każda bazylika musi mieć swoją toczącą się głowę.
— Tego nie rozumiem — powiedziała Ania.
— Fara Poznańska całkiem niedawno została podniesiona do godności bazyliki. Taka

lokalna ciekawostka. No, a wczoraj znaleźliśmy tam czwarte ciało. Głowa została odcięta i
położona na klatce piersiowej. Zabity był przewodnikiem turystycznym.

— O kurwa — powiedziała dobitnie córka Zagrobnego. — Zawsze mówiłeś, że twoja

robota jest nudna i daleka od filmów, a tu widzę, że rozwija się jakieś popieprzone „Seven”.

— Wygląda na to, że czasy się zmieniają. — Komisarz uśmiechnął się blado do córki. —

Obawiam się, że powoli przestaję za nimi nadążać.

— Dasz sobie radę, tato. Kto, jeśli nie ty?
— No właśnie, kto, może ten Dobosiewicz?
Roześmiali się oboje. Ania z opowiadań ojca znała jego podwładnego. Chwilę później

odezwał się telefon Zagrobnego. Dzwonił… Dobosiewicz.

— Właśnie o tobie rozmawiamy. — Pierwszy raz od wielu dni Zagrobny zapomniał o

swoich problemach. — O co znów chodzi? Dowiedziałeś się czegoś nowego?

— Jestem w Aquanecie, na Garbarach. — Dobosiewicz brzmiał śmiertelnie poważnie.
— Co tam robisz?
— W ściekach znaleziono ludzką rękę. Lewą rękę z damskim pierścionkiem na palcu. —

Głos Dobosiewicza drżał, jakby policjant miał się lada chwila rozpłakać.

— Rozumiem — powiedział Zagrobny. — Zaraz tam będę. Czekaj na mnie na miejscu.

Nigdzie nie wychodź.

— Nie zamierzam. Wysłałem po ciebie samochód. — Dobosiewicz był już opanowany i

profesjonalny.

— Dobry pomysł — pochwalił komisarz. — Bardzo dobry. Powiedz im, że jestem w

Starym Zoo.

— Domyśliłem się. Pewnie już są przed bramą, na Zwierzynieckiej.
Kiedy się rozłączyli, Zagrobny popatrzył na córkę, zastanawiając się, czy powiedzieć jej,

co się stało, ale ona bez trudu odczytała jego myśli. Zamknęła komputer i niedbałym gestem
wrzuciła go do torby.

— Nie muszę o wszystkim wiedzieć. Potem pogadamy, tato. Rozumiem, że musisz się już

zbierać?

— Tak. Samochód na mnie czeka. Podwiozę cię, chcesz?
— Okej — zgodziła się. — Może ktoś z pracy zobaczy mnie w suce i pomyśli, że jestem

mniej nudna, niż mu się wydawało.

Zagrobny nie zareagował na żart. Ania domyśliła się, że sprawa jest bardzo poważna i

zamilkła. Kiedy wyszli przed bramę, policyjna kia cee’d kombi już czekała. Zagrobny
przywitał się i oboje wsiedli do tyłu. Pojechali ulicą Zwierzyniecką, wzdłuż ponurego muru
zabytkowej zajezdni tramwajowej, której los był już przesądzony — zostanie sprzedana,
zburzona, a na jej miejscu wybudują sklep lub całą galerię handlową. Skręcili w
Kraszewskiego i, jadąc powoli za trzęsącym się tramwajem numer dwa, zbliżali się do Rynku
Jeżyckiego. Tam zatrzymali się, aby Ania mogła wysiąść. Zagrobny pomyślał z żalem, że

background image

jeszcze parę dni temu ze spokojem sprawdzał ceny młodych ziemniaków, zajmując się sprawą
rzekomego utopienia trójki emerytów, która zapowiadała się na kolejny kryminalny banał.

„A teraz? Może jestem tylko żałosną poznańska kutwą, która bladego pojęcia nie ma o

współczesnym świecie? Już dawno temu trzeba było iść na emeryturę, a nie uciekać przed nią,
chwytając się wszelkich sposobów i używając wpływowych kolegów” — pomyślał ze
złością. Teraz jednak było na to za późno. Chłopcy, którzy go wieźli, byli w wieku jego córki i
święcie wierzyli, że na tylnym siedzeniu usiadł najlepszy policjant dochodzeniówki w
Poznaniu. Nawet jeśli Zagrobny nigdy nim nie był.

Kiedy zbliżyli się do wiaduktu kolejowego, pod którym ruch odbywał się wahadłowo,

jeden z policjantów odwrócił się do Zagrobnego i spytał:

— Odpalamy koguta, panie komisarzu? Tak będzie szybciej.
— Nie. Dajmy temu spokój. Aż tak mi się nie spieszy.
— OK, jasne — odpowiedział posłusznie kierowca.
Byli wyraźnie rozczarowani, ale i tak pod wiaduktem przejechali z piskiem opon, z

wyjącym wysokimi obrotami silnikiem i na gasnącym zielonym świetle, aby nie czekać w
kolejce. Na skrzyżowaniu przy Parku Sołackim kończyły się prace montażowe nowej
sygnalizacji świetlnej. Zagrobny pomyślał, że to kolejne skrzyżowanie, przez które będzie się
przejeżdżać dwa razy dłużej niż przed „uporządkowaniem sytuacji”. „Wkrótce natrafię na
światła na mojej klatce schodowej” — zgryźliwie stwierdził komisarz.

Jechali dalej szybko i po wariacku, toteż wkrótce minęli hotel Polonez i znaleźli się na

Garbarach, pod Aquanetem. Zagrobny wysiadł z auta, które kierowca zaparkował na chodniku
tuż przed bramą wjazdową i pospiesznie się pożegnał, aby nie blokować ruchu. Kiedy
policjanci odjechali, komisarz rozejrzał się i przeszedł przez bramę. Znalazł się na ciasnym
podwórzu. Stało na nim mnóstwo aut, zapewne postawionych tu przez pracowników Aquanetu,
którzy chcieli uniknąć drakońskich opłat za parkowanie na chodniku. Po chwili zastanowienia
skręcił w lewo i wszedł do środka budynku. Tam czekał już na niego mężczyzna, który
zaprowadził go na dół. „Dobosiewicz najwyraźniej pomyślał o wszystkim” — odnotował
zaskoczony komisarz.

Na ścianach wisiały rysunki przedstawiające architektoniczny rzut budynku sprzed stu lat.

Były wykonane z niesamowitym pietyzmem, łącząc w sobie konkret szczegółowego planu z
lekkością akwareli. Zagrobny zatrzymał się, aby przyjrzeć się im bliżej. Mimo dramatycznych
wieści i pośpiechu nie umiał się powstrzymać. Już po kilkunastu sekundach wpatrywania się
w ścianę, uświadomił sobie, że przygląda się rysunkom przedstawiającym budynek, w którym
się obecnie znajdował.

— To plany architektoniczne — wyjaśnił prowadzący go mężczyzna. — Niemieccy

projektanci robili je tak, że jednocześnie były kolorowymi rysunkami budynków.
Niesamowite, co?

Uwaga Zagrobnego już jednak uciekła od tego popisu niemieckiej skrupulatności.

Przypomniał sobie o makabrycznym znalezisku i o tym, dlaczego został tutaj wezwany.
Mężczyzna zrozumiał, że Zagrobny chce, aby zaprowadzić go na miejsce. Ruszyli więc tam,
skąd dochodził narastający i rytmiczny hałas, wytwarzany przez potężnej mocy
przepompownię ścieków. Przeszli przez kilka par szklanych drzwi, w jednym pomieszczeniu
za szybą było widać komputer, który dźwiękiem i komunikatami na ekranie alarmował o
czymś. Zagrobny przyjrzał się wyświetlanym na ekranie cyfrom. Wszystko to przypominało mu
jego pierwszy komputer z systemem operacyjnym MS-DOS 5.5, który królował, zanim świat

background image

podbiły okienka Windowsa 3.21. Alarmujące sygnały nasiliły się, ale mężczyzna machnął
lekceważąco ręką, gdy Zagrobny mu to pokazał. — To nic ważnego. Niech się pan nie
przejmuje. Gdzieś tutaj powinien być szef i pana kolega.

Istotnie. Po chwili ich zobaczyli. Pękaty mężczyzna z wąsem i dużymi czarnymi oczami stał

naprzeciw Dobosiewicza i wymachiwał mu przed nosem pięściami, coś gniewnie do niego
wykrzykując. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał się na niego rzucić. Kiedy podeszli
bliżej, furiat odwrócił się do Zagrobnego i powiedział, pokazując na Dobosiewicza:

— Jesteś pan wreszcie! Skąd żeś pan tego durnia wytrzasnął?! — Przydzielili mi go —

odparł Zagrobny. — Też nie jestem jego największym fanem, jednak muszę go znosić. Co się
takiego stało?

— Wiesz pan, czego on się ode mnie domagał? Żebym zatrzymał to wszystko. Panie

kochany, my jesteśmy pierwszą stacją Centralnej Oczyszczalni Ścieków. Jak wy sobie
wyobrażacie, mam zatrzymać to wszystko? No jak? Jak? Lećcie na miasto i powiedzcie
ludziom, żeby rąk nie myli, żeby wody w kiblu nie spuszczali, żeby nie srali, nie szczali, to
wtedy ścieki przestaną płynąć. Jeśli pominąć te płynące z fabryk. Jak już się wam to uda, to
zgłoście się do Pana Boga, bo bez jego pomocy nie sprawicie, żeby deszcz przestał padać. A
dopóki pada deszcz, fabryki pracują, a ludzie myją ręce i srają, to nieczystości trafiają do
kanalizacji. I tego się nie da zatrzymać. Nie da! Jasne? — No dobrze, już dobrze — łagodził
Zagrobny, którego zaczęło niemal bawić to święte oburzenie grubasa. — Istotnie, kolega
palnął głupotę. Mamy ciężki przypadek i jest trochę rozkojarzony. Może mi pan powiedzieć,
skąd się wzięła ta ręka?

— Znaleźliśmy ją na kratach. Był już pan kiedyś u nas? — spytał grubas trochę już

spokojniejszym tonem.

— Nie. Akurat byłem chory, jak była wycieczka szkolna do kanalizacji — odparł

Zagrobny.

— A żebyś pan wiedział, że teraz do nas organizują wycieczki — obruszył się znowu

mężczyzna, ale tym razem zdołał się opanować. — Tam, za drzwiami jest główne ujęcie ścieku
i kraty. One są tylko po to, by wyłapywać te najgrubsze rzeczy, żeby nam pomp i rur nie
zapchało. Prawdziwym oczyszczaniem zajmują się dalej, w Centralnej Oczyszczalni Ścieków.
My tylko wstępnie wyłapujemy. Na ogół to są kalosze, opony samochodowe i tego typu rzeczy.

— Ale ludzka ręka wam się jeszcze nie zdarzyła?
— Ręka nie. Ale kiedyś cała kobieta przypłynęła do nas z Wildy — odparł mężczyzna.
— Z Wildy? — Zagrobny wzdrygnął się na wspomnienie nazwy dzielnicy, w której

znaleziono pierwszego trupa.

— Tak, a co?
— Nic, nic. Dawno temu to było?
— Dość dawno, panie kochany. Jakieś dwadzieścia lat temu. Może więcej nawet.
— Rozumiem — odparł Zagrobny. — Ta ręką dalej jest na kratach?
— A gdzie tam, panie. Nasz pracownik zdjął ją i wezwał was. Chce pan tam wejść?
— Tak — odpowiedział Zagrobny.
— Dobra. Tylko tam, panie, trochę śmierdzi. Niech pan uważa, bo jak się nie jest

przyzwyczajonym, to na początku może to lekko przeszkadzać — ostrzegł Zagrobnego.

Słowo „śmierdzi” było skrajnym eufemizmem, a zestawienie z „lekko” zakrawało na

gorzką kpinę. Zagrobny, wchodząc do środka, miał wrażenie, że ktoś wyjął z płotu ciężką
sztachetę i zdzielił go nią prosto między oczy. Smród był porażający. Gdyby nie napierający na

background image

niego Dobosiewicz, który też chciał wejść do środka, komisarz pewnie wycofałby się, a
potem uciekł na świeże powietrze, a tak, przytrzymany przemocą przez młodszego kolegę,
wytrzymał pierwszy atak paniki i wszedł do środka. Miał wrażenie, że odrażający odór go
oblepia, że musi się przez niego przeciskać jak przez gęsty tłum.

Poza oszałamiającym smrodem w środku dominował głośny szum. Zagrobny przypomniał

sobie, że podobny dźwięk słyszał w dzieciństwie, kiedy z kolegami podczas kąpieli w rzece
chowali się w niszy utworzonej przez spiętrzaną na śluzie wodę. Na tym podobieństwa się
kończyły. Pienista, brunatnoszara fala wylewała się z wyłożonego starymi cegłami kanału i
przez metalowe kraty wpływała w betonową rurę. Ujście ścieku miało bardzo dużą średnicę,
zmieściłby się w nim dorosły człowiek; może musiałby się tylko lekko schylić.

— Ten beton po prawej to nowe czasy, ale to wszystko, co pan widzi po lewej stronie, to

oryginalne, niemieckie. Nawet jedna cegła, panie, nie pękła przez te lata — powiedział gruby
mężczyzna, którego nazywano szefem. — Gdyby poziom wody był niższy, to moglibyśmy
kajakiem popłynąć stąd aż pod sam ratusz, wyobrażasz pan sobie?

„Pod warunkiem, że ktoś wpadłby na tak chory pomysł, aby tędy pływać — pomyślał

Zagrobny. — Oni chyba naprawdę oprowadzają tu wycieczki i, sądząc po ich zapale, to ciągle
im tego mało”.

— A gdzie ręka? — spytał komisarz.
— Tam. — Grubas wskazał miejsce. — Na czarnym worku.
Faktycznie, na czarnym worku, takim, w jakie pakuje się śmieci, leżała ręka. Była mocno

pokiereszowana, ale sądząc po pomalowanych i wypielęgnowanych kiedyś paznokciach
należała do kobiety, zanim ktoś odrąbał ją na wysokości łokcia. Najbardziej przerażający w
tym wszystkim był widok faceta, który najprawdopodobniej zdjął ją z krat. Stał obok,
odwrócony tyłem do znaleziska, i z obojętnym wyrazem twarzy palił papierosa. Z jego
kieszeni wystawała nadgryziona kanapka. Spomiędzy pajd białego chleba wyzierała cienko
skrojona sucha kiełbasa i trzy grube plastry kiszonego ogórka. Jeden z nich kiwał się
niebezpiecznie, w każdej chwili mógł wysunąć się z kanapki i wpaść do wnętrza kieszeni albo
klapnąć na ziemię.

— Dobra! — krzyknął Zagrobny. — Wychodzimy. Trzeba wezwać specjalistów, patologa,

prokuratora i tak dalej.

— Ja bym tam, panie, zaczekał — powiedział grubas, wpuszczając ich do sąsiedniego

pomieszczenia. — Wie pan, jak to jest. Jak ktoś coś wrzucił do ścieków, to to musi u nas
wypłynąć. Wcześniej czy później. Takie są, panie, prawa fizyki.

— To znaczy? Na co mamy zaczekać?
— No przecież mówię wyraźnie, panie. Zaczekałbym na resztę kobiety. Tej od ręki.
— O kurwa jego mać — powiedział Dobosiewicz.
* * *
„Szef” miał rację, wspominał później Zagrobny, wymiotując przez godzinę w swojej

niewielkiej łazience. Klęczał wciśnięty między pralkę a szafkę pod umywalką, rzygał i za nic
nie mógł przestać. Bo zgodnie z przewidywaniami gadatliwego grubasa na kracie w ciągu
kilkudziesięciu minut znalazły się pozostałe części ciała. Teraz już nie było najmniejszych
wątpliwości, że była to młoda dziewczyna. Metodycznie porąbana na kawałki i wrzucona do
kanału. Niemal wszystkie przypłynęły do nich w kilkanaście minut. Brakowało tylko fragmentu
ręki, która została podzielona na dwie części. Mieli więc dłoń i ramię, ale brakowało tego, co
zazwyczaj znajduje się pomiędzy.

background image

„Już raczej nie przypłynie — orzekł grubas po półgodzinie czekania. — Pewnie się gdzieś

zahaczyła i dobrały się do niej szczury”.

Na te słowa Dobosiewicz rzygnął tak gwałtownie, że jego wymiociny wylądowały na

ścianie. Zagrobny wytrzymał to wszystko i odchorował dopiero w domu, jak prawdziwy
profesjonalista. Wcześniej jeszcze ogarnął cały bałagan. Zebrał zeznania od kanalarzy (jak w
myślach ich nazywał) i zaczekał na ekipę, która powrzucała do czarnych worków posiniałe od
wody kawałki ciała i zawiozła je zbadać w laboratorium.

Kiedy skurcze żołądka ustały, Zagrobny umył starannie zęby, a potem poszedł do kuchni,

wyjął z zamrażarki butelkę gorzkiej żołądkowej, nalał sobie pół szklanki, wypił wszystko
jednym haustem, a potem wrócił do łazienki, wykąpać się i jeszcze raz umyć zęby. Gdy
skończył, wyszedł z łazienki, runął na łóżko i zasnął.

Kiedy się obudził, wciąż miał wrażenie, że smród z oczyszczalni ścieków mu towarzyszy,

pomimo kąpieli i starannego szczotkowania zębów. Tak jak i ból głowy, który nie ustawał od
momentu, gdy weszli do środka przepompowni, aby obejrzeć znalezioną rękę, a potem czekali
na resztę. Głowa bolała go inaczej niż wtedy, kiedy był skrajnie niewyspany. Tym razem czuł
się po prostu zatruty, choć trudno było mu uwierzyć, że smród może spowodować takie
objawy. Jednak ból brzucha, mdłości i ciężka, obolała głowa były dowodem, że to jak
najbardziej możliwe. I przykre. Najgorszy był fetor, który ciągle drażnił nos komisarza, mimo
że przecież kilkanaście godzin temu opuścił teren przepompowni, a wszystkie ubrania, które
wtedy miał na sobie, zostały wyprane, i to dwa razy. Nie pomogła zmiana pościeli, długa
kąpiel, woda po goleniu ani otwarte na całą noc okna. Mdlący zapach, przypominający
upiorny widok kobiecej ręki, brutalnie odrąbanej od ramienia, nie zamierzał zostawić
komisarza samego. Zagrobny postanowił więc wyjść na świeże powietrze, z nadzieją, że tam
się pozbędzie męczącego smrodu.

Najpierw jednak musiał zjeść śniadanie. Nie żeby był głodny. Apetyt Zagrobnego odpłynął

z wraz ze ściekami, w których wypatrywał martwej właścicielki ręki. Jednak to, że nie był
głodny, jeszcze nie było powodem, aby rezygnować ze śniadania. Regularność i przestrzeganie
z góry ustalonego porządku dnia były obowiązującą religią w domu Zagrobnego. Kiedy
odstępował od swojego harmonogramu, czuł się naprawdę źle. Tylko ciężka choroba mogła
wytrącić komisarza z ustalonego rytmu. Zrobił więc sobie śniadanie, które, jak co dzień,
składało się z płatków kukurydzianych z jogurtem naturalnym oraz dwóch kanapek z ciemnego
chleba — jedna z żółtym serem, druga z wędliną. Kiedy je przygotowywał, herbata już się
studziła, aby podczas posiłku nie była zbyt gorąca. Bo komisarz nie uznawał gorących potraw,
szkodziły mu. Uważał też, że jedzenie ich jest sprzeczne z naturą człowieka. Zwykle starał się
powoli przeżuwać i tym razem udało mu się to bez trudu. Obie kanapki smakowały mu tak,
jakby wyciągnął je ze śmierdzącego kanału. Tego samego, którym przypłynęła do niego zabita
dziewczyna. Po kilku kęsach komisarz poddał się, wypił całą herbatę, niedojedzony chleb
wyrzucił do śmieci, a razem z nim plany o spokojnym, relaksującym długim weekendzie.

Śmierć dziewczyny i okrutny sposób, w jaki potraktowano jej ciało, odebrały Zagrobnemu

resztki pewności siebie i wiary w powodzenie śledztwa. Tym razem kompletnie nie wiedział,
co ma robić. Pierwszy raz w życiu czuł, że kompletnie nie panuje nad dochodzeniem. Nie
rozumiał już niczego, nie umiał powiązać „przypadkowych” śmierci pierwszych emerytów,
znalezionych w piwnicy, z ciałem bez głowy i zamordowaną dziewczyną. Wiedział, jak się
nazywała, bo znaleziono przy niej legitymację studencką na nazwisko Katarzyna Kuśnierz. Nie
wiedział natomiast, dlaczego zginęła. Nie wiedział, kto ją zabił, porąbał ją na kawałki i

background image

wrzucił do studzienki ściekowej. Nie rozumiał, czemu to miało służyć. I to nie dawało mu
spokoju.

* * *
Kiedy cały Poznań cieszył się początkiem weekendu, ludzie siedzieli w domach albo

wyjeżdżali gdzie się dało, Zagrobny też wybrał się w podróż. Do Rawicza. Prawie godzinę
wyjeżdżał z zatłoczonego miasta, przez Komorniki w kierunku Wrocławia. Dalej wcale nie
było lepiej. Zapchana do granic możliwości w większości jednopasmowa trasa była trudna do
pokonania. Auta kłębiły się w okolicach świateł, skrzyżowań, radarów. Przejazd często
blokowały ekipy remontujące drogę na Euro 2012. Była sobota, więc niespecjalnie wiele się
tam działo. Na ogół jeden ospały robotnik regulował ruch za pomocą lizaka albo wyciągniętej
dłoni, a jego kolega w tym samym czasie zachęcał auta po drugiej stronie blokady do
szybkiego pokonywania trasy. Te przejazdy udawało się pokonać Zagrobnemu czasem w
trzecim, a czasem dopiero w czwartym czy piątym rzucie. Klął więc na samochody stojące
przed nim, że zbyt wolno ruszały, klął na robotników kierujących ruchem, że nierówno
rozdzielali dostęp do przejezdnej części drogi, a przede wszystkim przeklinał asfaltowe progi,
na których podskakiwała z jękiem amortyzatorów jego wysłużona almera. Raz nawet, gdy
odważył się ruszyć zbyt szybko, auto skoczyło tak feralnie, że skrobnęło przodem o ziemię.
Zagrobny na ten dźwięk zacisnął zęby, że aż zgrzytnęło.

Żeby odwrócić myśli od cierpiącego auta, które służyło mu wiernie od tylu lat, i aby

zdusić w sobie obsesyjną chęć zajrzenia pod spód i sprawdzenie, czy uderzenie nie uszkodziło
żadnej z istotnych części zawieszenia, włączył radio. Lokalne wiadomości skupiały się na
temacie powodzi. W ten weekend miało się rozstrzygnąć, czy mętna Warta pokona wał
przeciwpowodziowy. Zamknięto dla ruchu wiele ulic. Nie wolno już było jeździć Piastowską
i Zagórzem na Ostrowie Tumskim. Z tego samego powodu autobus numer siedemdziesiąt sześć
zmienił trasę. Radio cytowało wypowiedzi rzecznika prasowego wojewody wielkopolskiego,
który opowiadał, jak do wzmacniających wały na ulicy Starołęckiej strażaków przyłączyli się
ochotnicy. Byli to studenci oraz uczniowie z Poznania i miejscowości Czapur. Dziennikarze
dodawali w komentarzu, że kulminacyjna fala, która ma utrzymać się w Poznaniu do
poniedziałku, przyciąga licznych gapiów oraz chętnych do fotografowania się z wielką wodą.

Tak otoczony przez wiadomości o powodzi komisarz dotarł do Rawicza. Tam zatrzymał

auto przed słynnym z ciężkich warunków i groźnych pensjonariuszy zakładem karnym.
Wyłączył silnik, ale zostawił włączone światła pozycyjne, zgasił radio i zaczął przeszukiwać
wzrokiem cele. Były doskonale widoczne ponad murem, który wieńczyły budki strażnicze i
drut kolczasty. Trochę trwało, zanim znalazł tego, którego szukał. Odległa postać była
niewielka, ale Zagrobny miał pewność, że to on. Odpiął pas, poprawił się w fotelu, ani na
chwilę nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Wpatrywał się w niego intensywnie przez
kilkanaście minut. Mijały go samochody, ciężkie tiry ochlapywały almerę błotem i brudną,
mętną wodą, ale Zagrobny nie zważał na nie. Skupiał wzrok na oknie z cierpliwością
wędkarza obserwującego spławik. I ta cierpliwość została nagrodzona. Więzień, któremu
przyglądał się komisarz, po pewnym czasie zaczął się niespokojnie kręcić, jakby czuł, że jest
obserwowany i jakby to uczucie było dla niego wyjątkowo nieprzyjemne. Po krótkim czasie
jego nerwowe kręcenie się zmieniło się w prawdziwą furię. Mężczyzna poderwał się z
miejsca i próbował wypatrzyć coś przez okno. Najwyraźniej nie udało mu się to, bo swoją
wściekłość skierował przeciw nielicznym przedmiotom znajdującym się w celi. Zrzucił na
podłogę i połamał wszystko, co tylko wpadło mu w ręce, a potem zaczął z dziką siłą walić w

background image

obite blachą drzwi. Nie trwało to zbyt długo. Na hałas szybko zareagowali klawisze, którzy
błyskawicznie i brutalnie uspokoili jego atak.

Widok bezwzględnie spacyfikowanego więźnia uspokoił Zagrobnego. Komisarz odpalił

auto i skierował się z powrotem do Poznania. Jechał bez żadnych przerw aż do Komornik i
tam zatrzymał się na parkingu przed hipermarketem. Z podręcznego schowka wyciągnął notes i
długopis, przygotowane specjalnie na takie okazje, a potem sporządził długą i niezwykle
szczegółową listę zakupów. Gdy już wypełnił całą kartkę, wyrwał ją z notesu i zabrał ze sobą
do sklepu wraz długopisem. Tam przeszedł po kolei wszystkie alejki, kupując tylko produkty z
listy, za każdym razem skreślając daną pozycję, zaraz po włożeniu przedmiotu do wózka.
Zapłacił i spakował wszystko do bagażnika auta, sortując starannie zakupy i wkładając je do
przechowywanych w samochodzie płóciennych toreb. Kiedy uporał się z zakupami, a torby
leżały na dnie bagażnika w idealnym porządku, komisarz umył auto w ręcznej myjni i wrócił
do centrum handlowego. W bistro zamówił duży kawałek pizzy, frytki oraz fantę. Gdy zjadł,
pozwolił sobie jeszcze na kawę. Potem wrócił do domu i posprzątał go gruntownie.
Wyszorował wannę, umywalkę i muszlę klozetową, a potem przetarł kafelki — jeden po
drugim. Z szafek kuchennych wyjął wszystkie naczynia i garnki, umył zarówno wnętrza szafek,
jak i wystawione naczynia, a potem ułożył je w idealnym porządku. Wyczyścił zlew i srebrną
kuchenkę gazową tak, że aż błyszczały w lichych i niemrawych promieniach słonecznych.
Potem umył okna, a na koniec odkurzył całe mieszkanie i mopem przejechał stary parkiet.

Kiedy skończył, odczuwał fizyczne zmęczenie i wewnętrzny spokój. Sprzątanie zawsze

przywracało mu zaburzoną równowagę. Przekonywało, że każda rzecz może odnaleźć swoje
miejsce. Patrząc z dumą na niewielkie, czterdziestometrowe mieszkanie, które lśniło ładem i
czystością, Zagrobny na chwilę uwierzył, że zdoła uporać się ze śledztwem. Z uczuciem
porządnie wykonanej roboty zrobił sobie drugi już tego dnia obiad, a potem zjadł go
łapczywie i osłabiony obżarstwem położył się na chwilę spać. Chwila ta przeciągnęła się do
trzech godzin. Kiedy komisarz ponownie otworzył oczy, czuł zdrętwienie całego ciała,
niesmak w ustach, zgagę w żołądku i huczący ból w głowie. Popołudniowe drzemki zawsze
kończyły się tak samo. No i były stuprocentowym gwarantem, że przez pół nocy nie zmruży
oka.

Tak też się stało. Nie pomógł długi spacer ani basen. Kiedy nadeszła noc, Zagrobny

bezradnie przewracał się w swoim łóżku, modląc się o sen. Nie przyszedł. Zamiast niego
przyszła niedziela.

* * *
Henryka Bobowskiego obudził lęk, że napad dreszczy sprzed miesiąca się powtórzy. Tak

naprawdę to, co nazywał dreszczami, było padaczką alkoholową. Dobrze o tym wiedział, bo
już kilka razy trafił na pogotowie, gdy tracił przytomność i zaczynało nim telepać na ulicy, a
ktoś z zaniepokojonych przechodniów wzywał karetkę. Tam znudzony lekarz ordynował mu
kroplówkę z PWE, czyli płynu wieloelektrolitowego, w którym rozpuszczonych zostało pięć
mililitrów relanium, a potem informował, że jego wątroba nie przetrwa następnego roku
intensywnego picia, i wypisywał zażenowanego Bobowskiego do domu. Gdy ostatnim razem
spytał, czym są spowodowane te ataki, lekarz odpowiedział mu wprost:

— To typowe objawy padaczki alkoholowej. Pojawiają się u pana zawsze po odstawieniu

gorzały. Jeśli chce pan, żeby się już nigdy nie powtórzyły, trzeba przestać pić. Albo…
przyjmować alkohol regularnie. — Doktor zaśmiał się na odchodne.

Odtąd Bobowski stosował się do tej drugiej rady. Żeby udanie zacząć poranek,

background image

potrzebował przynajmniej setki wódki albo dwóch wzmocnionych piw. Taka dawka pozwalała
mu się uspokoić i w miarę normalnie funkcjonować. Szczęśliwie poprzedniego dnia był na
tyle przezorny, by się odpowiednio przygotować do następnego poranka. Obok łóżka stała
butelka bułgarskiej brandy, którą dostał w prezencie po ostatnim zwiedzaniu Poznania. Pił ją
powoli, wprost z butelki, małymi łyczkami, co wcale nie było takie proste w jego stanie. Ręce
trzęsły się mu jak galareta. Trochę alkoholu rozlało się na brodę i z niej pociekło na koszulę.
Zdjął ją z obrzydzeniem.

Zdawał sobie sprawę, że jest alkoholikiem, który bez wódki nie przeżyje normalnie

jednego dnia, a jego mieszkanie wyglądało jak melina, ale na przekór temu wszystkiemu dbał
o swój wygląd zewnętrzny. Zmieniał bieliznę regularnie, brał prysznic każdego dnia, a nawet
prasował spodnie i koszule. Inaczej szybko straciłby pracę i jedyne źródło pieniędzy. Z
czerwoną popękaną twarzą, pełną piegów i przebarwień, niewiele dało się zrobić. Podobnie z
nikczemnym wzrostem, nawet jak na przedwojenny rocznik. Rzadkich włosów nie miał jak
zagęścić, zaczesywał je odważnie do tyłu, nie udając, że ma więcej, niż zostało naprawdę.
Mógł za to ubierać się odpowiednio i z gustem. I tego się trzymał. Zdarzało się, że w domu
zabrakło mu chleba, ale nie proszku do prania i pasty do zębów.

Kiedy ręce się uspokoiły, Bobowski poszedł do łazienki wykąpać się, ogolić i umyć zęby.

Minął z obrzydzeniem zaświniony stół. „Po południu tu posprzątam — obiecał sobie. — Teraz
najważniejsze to nie spóźnić się na zwiedzanie z grupą”.

Musiał uważać, bo pracy dostawał coraz mniej. Jeszcze tylko proboszcz nie odwrócił się

do Bobowskiego plecami i od czasu do czasu dawał mu oprowadzić jakąś wycieczkę. Co
drugi kolega po fachu księdza miał problemy z kieliszkiem, więc ten był bardziej wyrozumiały
od innych zleceniodawców. I pamiętał Bobowskiemu, że kiedy Fara biła się o każdy grosz na
remont, przewodnik zawsze na koniec oprowadzania po kościele wspomniał o skarbonce i
proboszczu, który od lat walczy, zbierając datki na remont jezuickiego zabytku, perły
poznańskiego baroku. Remont odbył się głównie dzięki wsparciu ze środków Unii
Europejskiej, ale dobry gospodarz, a proboszcz Fary Poznańskiej był najwyraźniej dobrym
gospodarzem, nie zapomniał, kto go wspierał, gdy tego potrzebował, i teraz wyciągał do
Bobowskiego pomocną dłoń. Co prawda wymagał obietnic chodzenia na spotkania klubu AA,
ale przez palce patrzył na fakt, że Bobowski obietnice te łamie.

Bobowski spojrzał na zegarek, myjąc starannie zęby. Miał jeszcze godzinę. Ręce trzęsły

się nadal, ale na szczęście używał maszynki elektrycznej. Starannie ogolił policzki i brodę.
Potem natarł twarz kremem po goleniu, takim, który nie zawierał alkoholu, choć zdawał sobie
sprawę, że za godzinę i tak zacznie się nim pocić. „Może by przedtem coś zjeść?”. Zajrzał do
kuchni. W domu nie było nic, co nadawałoby się na posiłek. „Kupię sobie po drodze kilka
bułek i maślankę” — stwierdził. Kilkadziesiąt sekund później był już na schodach. Przez
otwarte drzwi do klatki schodowej wdzierał się hałas dzwonka tramwajowego. „Może jeszcze
zdążę się załapać” — pomyślał Bobowski.

background image

Rozdział szósty

Pracująca niedziela
Zamiast snu do Zagrobnego przyszła niedziela. O godzinie piatej czterdzieści pięć

komisarz skapitulował. Ubrał się i wyszedł na balkon. Przechyliwszy się przez barierkę,
patrzył na sąsiedni blok, parking i wyleniały trawnik pod spodem. Było już zupełnie jasno i to
właśnie było przyczyną rezygnacji Zagrobnego. Walka z bezsennością nie mogła się ciągnąć w
nieskończoność. Jeśli podczas zmuszania się do zaśnięcia i niepatrzenia na zegarek ciemność
zaczynała się przerzedzać, to wiadomo było, że bitwa była przegrana. Definitywnie. Można
było nie spać pół nocy, można było nie poddawać się pomimo spojrzenia na zegarek i
uświadomienia sobie, ile już godzin trwa gehenna i jak żałośnie mało zostało do rana. Jednak
kiedy słońce wkraczało do gry, była ona skończona. Definitywnie.

Niedzielny Poznań jeszcze spał. Dlatego do Zagrobnego bez trudu docierał dźwięk

kolejowego megafonu, zapowiadającego przyjazd pociągu relacji Szczecin—Przemyśl.
Komisarza naszła myśl, by uciec. Spakować plecak i wyjechać w Bieszczady, a tam posnuć
się po Połoninie Wetlińskiej, w której zakochał się trzydzieści lat temu i której od ponad
dwudziestu lat nie odwiedził. Ostatnio był tam z żoną i córką Anią, kiedy ta była w
przedszkolu, ale w której grupie, tego Zagrobny już nie pamiętał. Musiałby spytać.

Od tego czasu bardzo wiele się zmieniło. Żona nie żyła już od bardzo dawna, Ania wolała

spędzać wakacje w Egipcie albo choć w Chorwacji, a Zagrobny już jakiś czas temu
stwierdził, że nie widzi sensu w wydawaniu pieniędzy na wczasy. Z wakacjami czy bez nich,
zawsze czuł się tak samo wypoczęty albo raczej tak samo zmęczony. Tego dnia jednak chętnie
porzuciłby wszystko i wsiadł do pociągu, który za jedyne kilkanaście godzin dowiózłby go w
pobliże Bieszczadów. Dobrze jednak wiedział, że nie może tego zrobić. Stanisław Pęczak,
Emilian Gryka, Jan Kusku, Henryk Bobowski oraz biedna Kasia Kuśnierz czegoś się od niego
domagali. Domagali się, aby jak każdy prawdziwy poznaniak „porzundnie” wykonał swoją
robotę, przynajmniej próbując odnaleźć sprawców. Komisarz nie zamierzał od tego
obowiązku uciekać, choć nadal pojęcia nie miał, jak tego dokonać.

Postanowił kolejny raz przypomnieć sobie fakty. Wszedł do pokoju, wziął z półki czystą

kartkę papieru oraz ołówek, usiadł przy stole i zanotował najważniejsze wydarzenia.

Zaczęło się od Stanisława Pęczaka, którego znaleziono martwego dwudziestego maja na

Wildzie. Dwa kolejne ciała, Gryki i Kusku, znaleziono na Śródce i Garbarach. Potem był
Bobowski — znów z Wildy. Wszyscy z dzielnic, które zapełniały kamienice nie do końca
zadbane. Każdy z nich był emerytem lub rencistą, mieszkającym samotnie — w większości
bezdzietni, poza Pęczakiem, którego córka niezbyt zmartwiła się jego śmiercią, a bardzo tym,
że ojciec nie zostawił jej w spadku nic poza dużym sprzątaniem.

Kto mógłby mieć interes w mordowaniu emerytów, żyjących skromnie, nieposiadających

niczego cennego? Może była to więc jednak seria przypadków, niefortunnych zdarzeń? Ale jak
w takim razie wytłumaczyć, że Bobowskiemu odcięto głowę i zawleczono zwłoki w
podziemia Fary albo zabito na miejscu, w piwnicach kościoła? Tak nie postępuje drobny
włamywacz i morderca z przypadku. To mógł zrobić tylko ktoś, kto lubił rozgłos. Zagrobny
szybko uciekł od tej myśli, choć powracała coraz częściej — czyżby tutaj, w spokojnym
Poznaniu, miałby się trafić jakiś maniak, który postanowił w spektakularny sposób zarzynać
ludzi i chwalić się tym w mediach? Nie. Do tego jeszcze daleko. Choć dodatkowo
niepokojąca była sprawa tej biednej dziewczyny. Jej szczątki mogły przypłynąć z obszaru, na
którym wydarzyły się poprzednie zgony. Wilda, Śródka, Garbary — ścieki stamtąd

background image

przepływały właśnie przez przepompownię na Garbarach. Ze znalezionego przy niej
dokumentu wynikało, że Kasia Kuśnierz była na stałe zameldowana w małej miejscowości
pod Bydgoszczą, ale śmiało można było założyć, że mieszkała w Poznaniu, tylko — jak
większość studentów — nie zamierzała się przejmować przestarzałym prawem meldunkowym.
Zresztą mało kto z wynajmujących mieszkanie zgadzał się zameldować u siebie studenta.
Kuśnierz mogła więc mieszkać w którejkolwiek części Poznania. Jednak nie można było
wykluczyć, że żyła i umarła w okolicy wszystkich pozostałych tragedii. To wszystko razem
mogłoby stworzyć całość, choć logika tej układanki była dla komisarza zagadką. Zamiast
łamać sobie nad nią głowę, Zagrobny postanowił zaprowadzić „porzundek” tam, gdzie się
dało. Dopisał do kartki zadania na dziś: 1. Ustalić właścicieli kamienic; 2. Dowiedzieć się
więcej o Katarzynie Kuśnierz.

Spojrzał na zegarek. Była siódma piętnaście rano. Pomyślał, że to jednak za wcześnie, by

dzwonić do Dobosiewicza i kazać mu zająć się tymi sprawami. „Jest niedziela i mimo
wszystko ma prawo jeszcze trochę pospać” — pomyślał komisarz. Jednak bez tych informacji
Zagrobny nie mógł dalej ruszyć ze śledztwem, a jego zmęczony wątpliwościami umysł
domagał się kolejnych zadań, które pomogłyby odegnać ponure myśli. Czytanie, radio czy
telewizja nie wchodziły w grę. Mieszkanie zostało już posprzątane dzień wcześniej, ale
Zagrobny przypomniał sobie, co jeszcze może zrobić. Zszedł na dół klatki schodowej i
przejrzał półkę, gdzie leżał plik ulotek z supermarketów. Zabrał z każdej oferty sklepu po
jednej ulotce i wrócił do siebie. Potem po kolei otwierał wszystkie szafki, sprawdzając stan
zapasów mąki, cukru, makaronu, detergentów, gąbek, szmatek i temu podobnych rzeczy, o
których nie pamięta się przy codziennych zakupach. Dzięki temu udało mu się znaleźć
kilkanaście produktów, które były już na ukończeniu, a o których nie pomyślał, będąc w
sklepie poprzedniego dnia. To zabrało mu ponad godzinę. Potem sporządzoną listę porównał z
ulotkami i odszukał na nich najniższe ceny. Wytypował trzy sklepy, w których były
najkorzystniejsze promocje, a potem policzył, ile wyniesie go podróż samochodem, a ile
autobusem. Tak ustalił, że warto odwiedzić jeden z marketów samochodem, a potem podejść
po parę rzeczy do drugiego, oddalonego o kilkaset metrów.

Ocena domowych zapasów, analiza cen i wyciągnięcie wniosków zajęły mu w sumie dwie

godziny. Ruszył więc około dziewiątej, a przed jedenastą był już z powrotem. Jak tylko dotarł
do domu, zadzwonił do Dobosiewicza. Ten, naturalnie, spał jeszcze i był kompletnie
nieprzytomny, co dało Zagrobnemu dużo satysfakcji. Jak każdy, kogo dręczyły problemy ze
snem, podświadomie nienawidził ludzi wylegujących się do południa. Komisarz wiedział, że
Dobosiewicz jednej nocy potrafi przespać tyle, ile jemu czasem musiało wystarczyć na dwa, a
nawet trzy dni, i dlatego cieszyła go każda okazja, która pozwalała tę zabawę i niedostępną
dla niego przyjemność zepsuć. Zarzuciwszy podwładnego zadaniami i dając mu parę godzin na
ustalenie istotnych faktów, Zagrobny postanowił odwiedzić zoo. Poprzednią wizytę zakłócił
mu telefon informujący o znalezionej na kracie zakładu oczyszczalni ścieków ręce. Może teraz
będzie miał więcej szczęścia i możliwości zebrania myśli?

Przed wyjściem ogolił się starannie i umył zęby. Już po włożeniu butów zajrzał do kuchni,

aby upewnić się, czy zakręcił gaz i wyłączył ekspres do kawy. Wszystko było w porządku,
więc zdusił w sobie myśli, by jeszcze raz odkurzyć dywan. Zauważył na nim parę paproszków,
które pominął poprzedniego dnia. Wychodząc, zabrał ze sobą worek z makulaturą, aby
wyrzucić ją do pojemnika na surowce wtórne, stojącego blok dalej.

Dwadzieścia minut później był już w zoo. Czekało tam na niego mnóstwo rodzin z małymi

background image

dziećmi. Zagrobny szerokim łukiem ominął awanturę przy karuzeli i ze słabnącą nadzieją na
wolną ławkę oraz trochę ciszy skierował się do swojej ulubionej części parku. Z każdym
krokiem ta nadzieja robiła się słabsza, dlatego komisarz mimowolnie szedł coraz wolniej.
Miał więc dużo czasu, żeby przyjrzeć się rozwydrzonemu dziesięciolatkowi, który usiłował
dźgać kijem stojącego w swojej zagrodzie osiołka. Zwierzę sprytnie uchylało się przed
ciosami, jednocześnie próbując wyrwać bułkę, którą chłopak jako przynętę trzymał w drugiej
ręce. Komisarza ogarnęła złość, zniechęcenie i smutek. Patrząc na tę przygnębiającą scenę,
pomyślał, że kiedyś nie było to możliwe, żeby dziesiątki ludzi przyglądało się małemu
chuliganowi, nie reagując. Sam też nie miał siły wdawać się w dyskusję z chłopakiem i
prawdopodobnie jego rodzicami, przekonanymi o świetności swojego potomka, którzy czaili
się pewnie gdzieś w pobliżu.

— Zostawisz go w spokoju, szczunie jeden? — Głos pracownika zoo, ubranego w

schodzone ogrodniczki, zagrzmiał jak głos Boga z samego nieba.

Mały się wzdrygnął i niemal rozpłakał ze strachu. Mężczyzna wyczekał, aż wybrzmi efekt,

który zrobił tym nagłym wkroczeniem, i dopiero po chwili dodał:

— Może cię wsadzę do niego i wtedy zobaczymy, kto jest mądry, a kto jest prawdziwym

osłem?

Tego mały gnojek nie wytrzymał. Rozpłakał się i pobiegł prosto w ramiona stojącej

nieopodal matki. Na miejscu zjawił się też ojciec. Naturalnie w bojowym nastroju.
Przypominał nosorożca na chwilę przed szarżą. Tak, dozorca z ogrodu zoologicznego to był
dobry cel, aby przywrócić swoją wiarę w męskość i dać upust frustracji.

— Co pan sobie myśli!? Nie można tak straszyć małego dziecka. On się chciał tylko

bawić.

— Bawić? Żgając tego biednego zwierzaka kijem? Tego go uczycie w domu? — spytał

wściekle pracownik zoo.

— No, no. Nie pouczaj mnie, cieciu, bo zaraz wezwę policję i zobaczymy — odparował

natychmiast równie wściekły ojciec.

Tego Zagrobny nie wytrzymał. Wyciągnąwszy swoją odznakę, powoli podszedł do

pieklącego się tatusia.

— Jestem komisarz Zagrobny. Tutaj niedaleko jest komisariat, w którym pracuję. Jeśli pan

chce, możemy podejść i spisać protokół. Przy okazji będę mógł pana uświadomić, że to rodzic
odpowiada za zabawy swoich dzieci oraz za ich efekty. To co, nadal chce pan złożyć skargę,
doniesienie o napaści?

— Nie, nie chcę spisywać protokołu. — Mężczyzna natychmiast spuścił z tonu.
Wziął syna za rękę i skierował się do wyjścia. Za nim podreptała żona. Dozorca długo

patrzył Zagrobnemu w oczy.

— Tyle lat pana tutaj widuję i do głowy by mi nie przyszło, że pan jest z mendowni.
Zagrobny wzruszył tylko ramionami i poszedł dalej. Tak jak się spodziewał, małpy

przeżywały prawdziwe oblężenie, a ławka na uboczu, na której siadał w takich momentach, też
była już zajęta. Jednak kobieta, która na niej siedziała, od razu wydała mu się znajoma.
Podszedł więc bliżej, aby nabrać pewności, że to jego córka.

— Miałam nadzieję, że cię tu spotkam.
— Dlaczego? — spytał, zajmując miejsce obok Ani.
— Boję się o ciebie, tato.
— Niepotrzebnie. Nic mi nie grozi.

background image

— Jak się skończyła ta piątkowa akcja?
— Nie jestem pewien, czy ci się spodoba ta informacja. Ktoś zabił młodą dziewczynę,

porąbał ją na kawałki i wrzucił do kanalizacji.

— Jezus Maria!
— Tak… na nas też to zrobiło wrażenie.
— Myślisz, że to ma związek z poprzednimi zabójstwami?
— Szczerze mówiąc, już niczego nie jestem pewien.
Jakiś czas siedzieli w kompletnej ciszy. Pierwsza przerwała ją Ania:
— Myślę, że wkrótce się przekonamy, czy to morderstwo ma związek z poprzednimi.
— Masz na myśli wpisy na forum? — domyślił się Zagrobny.
— Tak. Jeśli chcesz, to mogę je dla ciebie śledzić.
— Dobrze — zgodził się komisarz, wcale nie będąc pewnym, czy to dobry pomysł. W

końcu nie wiedział, jak się to wszystko skończy. — Jeśli to nie problem, śledź je.

— Będę je kopiować do jednego dokumentu, zapisując datę i godzinę ukazywania się, na

wypadek, gdyby je ktoś skasował. Myślę, że już niedługo moderatorzy zaczną działać i
usuwać.

— Masz rację. Dziękuję ci — odparł Zagrobny.
Zamilkli i znów siedzieli kilkanaście minut w kompletnej ciszy, a potem córka komisarza

zaprosiła go na obiad. Zgodził się, ale pod warunkiem, że pójdą do baru mlecznego przy ulicy
Dąbrowskiego.

Bar mleczny należał do Społem. Ceny, w jakich można było tam zjeść posiłek, mogły

niemal konkurować z gotowaniem w domu. Dlatego w barze nie brakowało ludzi, którym, co
było widać na pierwszy rzut oka, się nie przelewało. Część z nich realizowała kupony
pomocowe, które otrzymywali z opieki społecznej. Nie znaczyło to jednak, że przychodzili tam
tylko wykluczeni i ubodzy. Przeciwnie. Nieraz obok brodatych dziwaków, biednych jak mysz
kościelna rencistów i zbankrutowanych alkoholików można było zobaczyć zwykłą poznańską
rodzinę, która postanowiła zjeść tam niedrogi, lecz całkiem smaczny obiad. Także w niedzielę.
Dlatego też Zagrobny z córką nie odstawali od przeciętnej klienteli tego lokalu. Ania
zamówiła pierogi na słodko, komisarz smażone kotleciki serowe i pieczone ziemniaki. Zjedli,
nie mówiąc do siebie zbyt wiele, a potem rozeszli się do swoich spraw. Ania wróciła do
pracy, dokończyć kolejny pilny projekt, który wzięła sobie na głowę, by jakoś wypełnić
weekend w samotności, a Zagrobny do swojego mieszkania, aby zadzwonić do Dobosiewicza
i dowiedzieć się, co udało mu się ustalić.

Dobosiewicz był już przygotowany do rozmowy. Pierwsza kamienica należała do

niejakiego Olgierda Ziczyńskiego. Pozostałe trzy miały skomplikowany system własności, ale
udziałowcami w nich była firma Pieroragum, ta sama, która zdominowała poznański rynek
pierogów oraz innych dań, które można było szybko przygotować do zjedzenia. Dobosiewicz
ustalił, że Pieroragum od pewnego czasu inwestowało w nieruchomości i w jego posiadaniu
było już kilkadziesiąt lokali w całym mieście. A także kilka placów przyszłej budowy.
Najwyraźniej Pieroragum zamierzało podbić Poznań nie tylko kulinarnie.

Zagrobny nie widział w tym większego sensu, ale uznał, że nie zaszkodzi porozmawiać z

właścicielem kamienicy, a także z kimś w firmie Pieroragum. Dobosiewicz przesłał mu
namiary, więc komisarz pomimo niedzieli postanowił zacząć działać od razu. Zadzwonił do
Ziczyńskiego, właściciela kamienicy przy ulicy Świętego Jerzego, gdzie zmarł Stanisław
Pęczak.

background image

— Słucham. — Ziczyński zgłosił się już po drugim sygnale.
— Dzień dobry, dzwoni komisarz Zagrobny, wydział do spraw przestępczości kryminalnej.

Czy rozmawiam z panem Olgierdem Ziczyńskim?

— Tak, zgadza się. — W głosie mężczyzny komisarz nie zauważył ani śladu

zdenerwowania.

— Chciałbym porozmawiać z panem o sprawie śmierci Stanisława Pęczaka, którego

znaleziono w piwnicy należącego do pana budynku.

— Formalnie.
— Co formalnie?
— Formalnie należy do mnie. Czynsze dyktuje mi miasto — powiedział Ziczyński.
— Być może — zgodził się komisarz. — Ja chciałbym porozmawiać o panu Pęczaku.
— Nie za wiele mam na ten temat do powiedzenia, ale zgoda. Policji się nie odmawia,

prawda?

— Dziękuję. Miałby pan czas jutro? — spytał komisarz.
— Niestety, nie. Jutro rano wyjeżdżam służbowo do Berlina. Na tydzień, a może nawet

dwa. Natomiast mogę się spotkać dzisiaj, jeśli bardzo panu na tym zależy.

— Dobrze…
— Proponuję U Przyjaciół na Mielżyńskiego. Za godzinę, za dwie? — spytał Ziczyński

pewnym siebie tonem. Słychać było, że kierowanie ludźmi nie sprawia mu trudności.

— Dopasuję się — odparł Zagrobny.
— W takim razie za godzinę. Jesteśmy umówieni. — Ziczyński skończył rozmowę.
* * *
Zagrobny rozsuwał kolejne pluszowe kotary, odsłaniając ukryte zakątki lokalu

funkcjonującego pod nazwą „U Przyjaciół”. Była to kawiarnia z zaskakująco dużym wyborem
piw, gdzie co jakiś czas urządzano amatorskie przedstawienia teatralne. Ludzie lubili ją za
kameralność oddzielonych od siebie zasłonami minipokoików, gdzie można było zaszyć się na
intymną rozmowę dwojga zakochanych albo niezobowiązujące spotkanie partnerów
handlowych. Z tego właśnie powodu była chętnie odwiedzana przez studentów, poważnych
ludzi interesu w średnim wieku oraz statecznych pracowników naukowych, którzy po wizycie
w pobliskiej (oba lokale niemal stykały się drzwiami) księgarni PWN-u wpadali na kawę albo
kufel czegoś bardziej chłodzącego.

Komisarz drogą eliminacji doszedł do tego, że Ziczyński siedział prawie na samym końcu

lokalu, w miejscu, do którego wchodziło się jak do szafy, i gdyby nie fakt, że Zagrobny
wiedział, iż tam coś jest, nigdy nie zdecydowałby się szarpać za tę klamkę. Ziczyński siedział
plecami do wpuszczającego niewiele światła okna. Lewą dłonią masował uszko filiżanki,
podczas gdy palce prawej wykonywały szybkie ruchy na ekranie telefonu. Mimo panującego w
lokalu zaduchu nie zdjął eleganckiej marynarki, nie rozpiął koszuli, nie rozluźnił krawata.
Wyglądał, jakby spotkanie miało charakter bardzo biznesowy i to na najwyższym szczeblu,
albo Ziczyński po prostu zawsze był tak ubrany. Na widok komisarza wstał i podał mu rękę.
Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. Zagrobny odnotował, że uścisk dłoni był słaby, jakby trochę
lekceważący. Cała jego postawa zdradzała wewnętrzną pogardę, ukrytą pod podszewką
grzeczności i układności. Przypominał mu Dobosiewicza — równie irytującego szczeniaka,
który nie rozstawał się z telefonem. Ziczyński był przynajmniej elegancko ubrany. Gustowna
koszula, dobra marynarka, tchnące świeżym prasowaniem spodnie i nieskazitelnie czyste buty.
A przy tym twarz okrągła, wręcz nalana, zdradzająca tendencję do tycia, włosy obcięte na

background image

jeża, które jeszcze podkreślały okrągłość twarzy.

— Pan Zagrobny? Dzień dobry.
Policjant potwierdził skinieniem głowy i obaj usiedli po przeciwległych stronach stołu, na

wygodnych kanapach. Ziczyński odłożył telefon komórkowy ekranem do dołu na znak, że cały
swój czas i swoją uwagę zamierza poświęcić komisarzowi.

— Domyśla się pan, w jakiej sprawie chciałem się z panem spotkać? — spytał Zagrobny.
— Nie muszę, powiedział mi to pan przez telefon, komisarzu. — Chodzi o tego emeryta,

który zmarł w piwnicy — odpowiedział Ziczyński.

— Zmarł albo też został zabity. Właśnie to próbuję ustalić. Dobrze go pan znał?
— Osobiście wcale. Za to doskonale znam go z korespondencji. Miał do mnie, jako

właściciela kamienicy, bardzo wiele spraw i uwag. Skarżył się na stan klatki schodowej.
Domagał się stanowczo wymiany drzwi wejściowych. Protestował przeciwko założeniu
domofonu. Przypominał mi o obowiązku odśnieżania podwórka. Zwracał uwagę, jak zgodnie z
przepisami epidemiologicznymi należy oznakować wyłożoną w piwnicy trutkę na szczury. Na
początku próbowałem to wszystko czytać, ale potem po prostu przekazywałem prawnikowi,
aby się z tym męczył. Mój adwokat zarobił dobrych parę złotych dzięki intensywnej
aktywności pana Pęczka. Ja na takie rzeczy nie mam czasu, działam na większą skalę niż jedno
zaniedbane mieszkanie i jeden dziwak.

— Pęczaka. On nazywał się Pęczak. Jak ta kasza.
— Możliwe, ja go nazywałem panem Pieniaczem. Porządnie dał mi w kość, ale mimo tego

nie życzyłem mu śmierci. Ani go też nie zabiłem.

— Gdybym miał podstawy pana o to podejrzewać, to na pewno nie rozmawialibyśmy

tutaj, tylko na komisariacie. Po prostu próbuję się czegoś więcej dowiedzieć o panu Pęczaku.
Na przykład czy swoim zachowaniem mógł komuś podpaść. Obdukcja wykazała, że śmierć
nastąpiła z przyczyn naturalnych. Upadł, zasłabł i utopił się w stojącej w piwnicy wodzie. Nie
można jednak wykluczyć, że ktoś go celowo nastraszył. Może nawet popchnął, licząc na to, że
leciwy schorowany człowiek nie wytrzyma.

— Tylko po co, żeby mu ukraść stary telewizor?
— Ma pan rację, panie Ziczyński. Tego właśnie nie rozumiem. Istnieją pewne

okoliczności, o których na razie nie chciałbym mówić, żeby podejrzewać, że ta śmierć nie była
dziełem przypadku. Dlatego chciałbym dowiedzieć się o panu Pęczaku jak najwięcej.
Powiedziano mi, że sąsiedzi go raczej lubili, gorzej z urzędnikami, których, podobnie jak
pana, nękał pismami.

— Panie… — Ziczyński zawiesił głos; zapomniał, jaki stopień nosił Zagrobny.
— Komisarzu.
— Dziękuję. No więc, panie komisarzu, ja kupiłem tę kamienicę, żeby na niej zarabiać.

Okazało się jednak, że zgodnie z dzisiejszym prawem dotyczącym lokatorów jest to średnio
możliwe. Planowałem wyremontować wszystkie mieszkania i wynająć. Najlepiej firmom i
studentom, bo z nimi jest najmniej problemów. Niestety, starzy lokatorzy są w praktyce nie do
ruszenia, a zarobić na nich raczej nie można. Na szczęście na dole jest sklep, na piętrze udało
się wygospodarować miejsce na biuro rachunkowe. Dzięki temu kamienica przynajmniej nie
przynosi mi strat. Jednak nie mam ani czasu, ani ochoty poznawać czy zaprzyjaźniać się z
lokatorami. Pan Pęczek kojarzy mi się z tonami pism, którymi mnie zasypywał. Jeśli
spodziewa się pan ploteczek o denacie i jego znajomych, to źle pan trafił.

— Córce pana Pęczaka dał pan dość mało czasu, żeby usunęła rzeczy po ojcu.

background image

— Takie moje prawo. Z doświadczenia wiem, że im dłużej się pozwoli rodzinie

przebywać w takim mieszkaniu, tym większa pokusa, aby próbować jakichś numerów z
przeprowadzką. A ja, choć nie cieszę się z tego, że ten pan zmarł, to tym razem mam zamiar na
tym mieszkaniu zarobić. Wreszcie zarobić. Przykro mi, że jego córka jest rozczarowana, iż
niewiele odziedziczyła, ale to nie jest moja wina. I to nie jest też moja sprawa.

— Rozumiem. Cóż… Jutro pan wyjeżdża w interesach, życzę więc owocnej podróży.

Proszę mi tylko powiedzieć, co pan robił dwudziestego maja?

— Chwileczkę. — Biznesmen kilka razy dotknął ekranu swojego telefonu. — Tak, dobrze

pamiętałem. Byłem na spotkaniu w Warszawie. Wyjechałem o godzinie dziewiątej rano i
wróciłem po dwudziestej trzeciej. Mam nawet bilety kolejowe, bo wrzucam je sobie w koszty
działalności gospodarczej. Mogę je panu przedstawiać, tylko muszę je odebrać od księgowego
— powiedział Ziczyński, nadal szukając czegoś w telefonie.

— Nie ma takiej potrzeby. Wierzę panu na słowo. Nie będę też zabierać panu czasu —

powiedział Zagrobny, podnosząc się z wygodnej kanapki. Za nim pojawił się wysoki, szczupły
mężczyzna z krótko przystrzyżoną bródką.

— Panowie coś zamawiają?
— Ja nie. — Zagrobny odpowiedział szybko i równie szybko pożegnał się z Ziczyńskim,

energicznie ściskając jego dłoń.

— Za to ja z przyjemnością napiję się zimnego piwa — odparł Ziczyński, który

najwyraźniej chciał uniknąć krępującego wspólnego wychodzenia wraz z komisarzem.

— Polecam ukraińskie — odparł z wyszukaną grzecznością mężczyzna, a potem rzucił za

Zagrobnym: — Do widzenia, panie komisarzu.

— To pan zna Zagrobnego? — zdziwił się Ziczyński.
— Tak. Mieliśmy kiedyś okazję się poznać. Pan pozwoli, że teraz zrealizuję zamówienie.

Wracam za chwilę.

Zagrobny postanowił wrócić do domu piechotą i porozmawiać w tym czasie z

Dobosiewiczem na temat zabitej dziewczyny. Nie miał zamiaru dzwonić, wysłał tylko SMS-a,
domagając się kontaktu. Dobosiewicz posłusznie połączył się z nim w ciągu trzech minut.

— Zagrobny, słucham.
— Przecież wiesz, że to ja dzwonię, nie dość, że mi kazałeś, to na pewno wyświetlam ci

się na ekranie. Masz mnie chyba w kontaktach — powiedział Dobosiewicz.

— Człowiek kulturalny, gdy odbiera telefon, nie mówi „halo”, tylko przedstawia się. To

kwestia kindersztuby, Dobosiewicz. Powiedz lepiej, czy dowiedziałeś się czegokolwiek o tej
dziewczynie, Kuśnierz.

— Tak. Udało mi się znaleźć jej konto na Facebooku. Zakładam, że wiesz co to jest? —

Dobosiewicz pozwolił sobie na drugą złośliwość podczas tej rozmowy.

— To miejsce, gdzie ludzie dzielą się informacjami na swój temat, nie biorąc pod uwagę,

kto może je zobaczyć.

— Znajomość Facebooka przydaje się w naszej pracy, panie komisarzu.
— Czego się więc dowiedziałeś?
— Pochodzi z Szubina, pod Bydgoszczą. W Bydgoszczy skończyła liceum. Studiowała

polonistykę, była na czwartym roku. W przyszłym roku broniłaby pracę magisterską.

— Czy ty przypadkiem nie studiowałeś na tym samym wydziale?
— Tak.
— Masz tam jeszcze jakichś znajomych?

background image

— Parę koleżanek z roku zostało potem na uczelni. Doktoraty porobiły. Zadarły nosy, więc

nie wiem, czy będą chciały ze mną rozmawiać — mnożył problemy Dobosiewicz.

— Spróbuj, Dobosiewicz. Chciałbym wreszcie, żeby nam się udało czegoś dowiedzieć.

Czegokolwiek.

— Rozumiem. Jutro podzwonię i pogadam.
— Dziękuję. To do jutra — pożegnał się Zagrobny.
Mijał właśnie okazały budynek Teatru Narodowego, gmachu opery, który poznaniacy

zawdzięczają Niemcom i czasom zaborów, a potem niewielki pub Stajenka Pegaza,
nawiązujący nazwą do wielkiej rzeźby zamieszczonej na gmachu teatru. Tutaj parę lat temu
zdarzyło się komisarzowi upić tak bardzo, że musiał wezwać taksówkę, która odwiozła go do
domu. To wydarzenie i zmarnowanie pieniędzy na transport Zagrobny pamiętać będzie do
śmierci, bo przecież do jego własnego mieszkania szło się stąd nie więcej niż dziesięć minut.
Na dodatek podstępny taksówkarz, widząc, jak bardzo zalanego pasażera wiezie, zafundował
mu skandalicznie daleką trasę. Zagrobny nie zauważył tego początkowo, bo walczył z
koszmarnymi mdłościami. Jak tylko zorientował się, że droga do domu wyglądała, jakby
wybrali się na zwiedzanie Poznania nocą, wściekłość otrzeźwiła go natychmiast. Zrobił
kierowcy dziką awanturę, grożąc skargą do korporacji i domagając się jazdy z powrotem pod
Stajenkę Pegaza i ponowny kurs, już prawidłową trasą. Bełkoczący pasażer nie zrobił na
taksówkarzu wrażenia. Policyjna odznaka — tak. Grzecznie wykonał polecenie i
zaproponował kurs gratis, ale inspektor nawet nie chciał o tym słyszeć. Domagał się
możliwości zapłacenia dokładnie tyle, ile się należało. Ani mniej, ani więcej.

Myśląc sobie o tych zdarzeniach, Zagrobny skrzywił się z odrazą. Przypomniało mu się

poczucie upokorzenia, jakie obudziło go dzień po tych wypadkach, i bezwzględnego kaca,
który go wtedy dopadł. Mimo tego pomyślał, że może znowu powinien się upić. Jeśli tylko
dałoby mu to pewność, że wreszcie się wyśpi, to nie zawahałby się ani chwili. Obawiał się
jednak, że jeśli do niewyspania dojdzie zatrucie alkoholowe, to będzie za dużo jak na jego
zdrowie i w efekcie trafi do szpitala psychiatrycznego. A przecież na poniedziałek rano
zaplanował niezapowiedzianą wizytę w firmie Pieroragum. Warto byłoby się wyspać, a
przynajmniej nie mieć kaca. Stwierdził, że dobrze zrobi mu dłuższy spacer, więc zawrócił z
mostu Teatralnego, skierował się do ronda Kaponiera, a potem do parku przy operze, którą
niedawno minął. Krążył wśród kamienic, których część została odnowiona, a część wołała o
remont. Przypomniał sobie słowa dziennikarza, który nazwał śródmieście czarną dziurą pełną
brudu i smutku. „Może coś w tym jest” — pomyślał Zagrobny. Kółko to zajęło mu jakieś
dwadzieścia minut. Komisarz miał nadzieję, że odpłacą się one sześcioma albo nawet
siedmioma godzinami snu. Jego modlitwy zostały wysłuchane. Nie znaczyło to jednak, że
Zagrobny wreszcie wypoczął.

* * *
Kasia Kuśnierz została w mieszkaniu sama. Koleżanki wykorzystały przerwę między

egzaminami i pojechały do domu, a ona za dwa dni miała poprawkę, bo oblała pierwszy
termin. Do domu jechać na tak krótko nie było warto. W małym, dwupokojowym mieszkaniu
trudno było się uczyć. Pijany lub skacowany ojciec, zrzędząca matka i starsza siostra, która
samotnie wychowywała dziecko… Dlatego zdecydowanie wolała zostać w Poznaniu i cieszyć
się samotnością w trzech pokojach. Bez czekania na łazienkę i bez upierdliwej, wiecznie
gadającej przez telefon sublokatorki, Gosi. Z kuchnią tylko dla siebie. Było tylko jedno „ale”.
Gdy wszystkie dziewczyny (w sumie pięć) siedziały na miejscu, uczyć się było łatwiej.

background image

Kuchnia zawsze pełna gości, w każdym pokoju choć jedna dziewczyna… To już lepiej było
założyć słuchawki na uszy i wkuwać. Teraz, kiedy została całkiem sama, poczucie wolności i
lenistwo rzucały nią z kąta w kąt. Zrobiła sobie kanapkę, żeby po chwili stwierdzić, że nadal
jest głodna i przygotuje sobie jeszcze kisiel. Potem snuła się po pokojach. Setny raz obejrzała
półeczki z książkami dziewczyn, a potem po raz pierwszy zajrzała im do szuflad i szafek.
Popatrzyła, gdzie kto chowa testy ciążowe, a kto prezerwatywy. Sprawdziła zapach ich
perfum.

Kiedy znudziło jej się to wszystko, postanowiła się wykąpać. Sama. Bez ponaglającego

pukania do drzwi. Odkręciła kurek z gorącą wodą, zdjęła bluzkę i stanik, a potem spojrzała na
swoje odbicie w lustrze. „Piersi mam w porządku, ale uda za grube” — pomyślała. Miała
rację, jej ciału daleko było do anorektycznej figury. Do tego garbiła się, miała zwyczajną,
nieciekawą twarz i niezbyt gęste popielate włosy. Na jej wydziale chłopacy nie interesowali
się nią zbytnio. Nic dziwnego, na jednego faceta przypadało kilkanaście studentek. Mogli
przebierać i chyba tylko ślepiec wybrałby akurat Kasię Kuśnierz. Niezbyt ładną, zahukaną i
źle ubraną. Ona sama była tego świadoma, choć nie zamierzała po studiach wracać do
swojego miasteczka sama. W ogóle nie zamierzała wracać. Jednak układanie sobie życia
postanowiła zostawić na ostatni rok studiów. Napatrzyła się na koleżanki, którym ciąża
przerwała naukę.

Woda leciała powoli. Ogrzewający ją piecyk gazowy był stary i słabo działał. Nie można

było odkręcać kurka do oporu, bo wtedy woda nie byłaby gorąca, ale ledwie letnia.

Czekając na to, aż wanna wypełni się wodą, Kasia poszła do kuchni i nalała sobie

kieliszek różowego wina. Wypiła go szybko, niemal duszkiem, a potem nalała sobie jeszcze
jeden. Włączyła muzykę w pokoju, a wino zaniosła do łazienki. Wróciła do kuchni i z szuflady
wyjęła paczkę mentolowych papierosów oraz mały woreczek z marihuaną. Wysypała tytoń z
papierosa, połowę odłożyła na bok, a resztę wymieszała z pokruszoną używką. Tak
przygotowaną mieszankę włożyła z powrotem do papierosa, pomagając sobie spinką do
włosów. Gdy skończyła, wzięła popielniczkę i przeniosła się do łazienki. Tam zdjęła z siebie
resztę ubrania, zanurzyła się w gorącej wodzie, wypiła łyk wina i z wielką przyjemnością
zapaliła nafaszerowanego marihuaną papierosa, wcześniej skracając jego filtr o połowę.
Zaciągała się głęboko i starała utrzymać dym w płucach jak najdłużej. Czuła, jak spływa na
nią spokój. Marihuana nigdy nie sprawiała, że Kasia Kuśnierz stawała się wesołkowata, jak
większość jej znajomych. Przeciwnie, robiła się wyjątkowo spokojna. Gonitwa myśli
wreszcie zwalniała, pozwalając cieszyć się chwilą. Jeśli miała ochotę jeść, wszystko
smakowało lepiej i głębiej, jeśli zdecydowała się oglądać film czy czytać książkę, miała
wrażenie, że dopiero teraz rozumie je naprawdę, jeśli chciało jej się spać, to zasypiała
długim, głębokim i spokojnym snem.

background image

Rozdział siódmy

Poznań z lotu ptaka
Mimo spaceru, lekkiej kolacji, przewietrzenia całego mieszkania, relaksującej kąpieli oraz

przekonania, że niedziela została spożytkowana na sensownej pracy, Zagrobny znowu nie
wypoczął. To była jedna z tych nocy, kiedy dręczył go powracający koszmar. Śniło mu się, że
całą noc stracił na bezsennym podsumowywaniu swojego życia, ze smutnymi wnioskami
końcowymi. Brzmiało to jak mało śmieszny żart — spać i śnić, że nie można spać. Zmęczenie
po takiej nocy było jednak jak najbardziej prawdziwe.

Połykając tabletkę przeciwbólową, komisarz pomyślał, że jeśli będzie się to powtarzać

jeszcze częściej, to, chcąc nie chcąc, będzie musiał zwrócić się o pomoc do psychiatry.
Bezsenność to jedno, ale spać i śnić, że się spać nie może, a potem czuć się kompletnie
wyczerpanym, to drugie. Zagrobny próbował pocieszać się, że jest to spowodowane
wyjątkowo trudnym przypadkiem, ale dobrze wiedział, że to nieprawda. Z różnym nasileniem
jego walka ze snem, a raczej o sen, trwała już od wielu, wielu lat. Stres, zmęczenie i praca
tylko potęgowały problem, ale nie były jego przyczyną.

Stalowa obręcz bólu zaciskała się wokół głowy coraz mocniej. Komisarz postanowił

skrócić czekanie na efekty działania tabletki, słuchając radia. Włączył je i zaraz, krzywiąc się
z bólu, musiał przyciszyć. W takie poranki zbyt głośne dźwięki, silne światło, a nawet zbyt
intensywne zapachy stawały się narzędziami tortur.

Radio podawało właśnie lokalne wiadomości, cytując wojewodę wielkopolskiego.

Twierdził on, że kulminacyjną falę Poznań miał już za sobą, a wysoka woda będzie się
utrzymywać jeszcze dwa, trzy dni, a potem zacznie powoli opadać. Brzmiało to całkiem
sensownie, wręcz optymistycznie, ale zaraz potem nastąpiła relacja z poprzednich dwóch dni.
Zalany klub sportowy Trytony, zmienione trasy autobusów, zamknięte ulice. W Dębinie stawy
wystąpiły z brzegów, zalewając las. Zgodnie ze wcześniejszymi zapowiedziami wielka i
nowoczesna (jak od lat zapewniały jej władze) oczyszczalnia ścieków w Koziegłowach
została zmuszona do wyłączenia części biologicznej. Dziennikarka wyjaśniła, że oznaczało to
ni mniej, ni więcej tylko to, że ścieki trafiały teraz do Warty po mechanicznym oczyszczeniu.
Czyli po odcedzeniu największych zanieczyszczeń, które zatrzymały się na kratach. Na myśl o
tym Zagrobnym wstrząsnęło obrzydzenie, bo przed jego oczami znów pojawił się obraz
poćwiartowanego ciała młodej dziewczyny. Niewiele młodszej od jego córki.

Kawa smakowała obrzydliwie. Nie dopił jej, choć nienawidził marnotrawstwa, tylko

wylał do zlewu i natychmiast umył kubek. Potem starannie wyszorował zęby, ubrał się i
wyszedł z domu, żeby odwiedzić Pieroragum.

* * *
Siedziba firmy oraz jej fabryka miały tę samą lokalizację — na jednej z krętych uliczek na

krańcu Poznania, w pobliżu jednego z biur finansowego imperium słynnego Kulczyka oraz
Kinepolis. Zresztą słowo „siedziba” w przypadku Pieroragum brzmiało zbyt dumnie. Biuro,
które zajmował właściciel i jego podwładni, było blaszanym barakiem, przyklejonym do hali
fabrycznej na wysokości około dwóch metrów. Wchodziło się do niego po chybotliwych
metalowych i pordzewiałych schodach, wcześniej przedzierając się przez grzęzawisko, które
prawie nigdy nie wysychało. Podczas ostatnich deszczy błoto zrobiło się wyjątkowo głębokie
i trudne do przebycia. Komisarz w jednej z kałuż ujrzał nawet czerwony damski pantofel na
bardzo wysokim obcasie.

Zagrobny nie mógł się zdecydować, co sprawiało bardziej przygnębiające wrażenie —

background image

obdrapana i pordzewiała hala fabryczna czy też żałosne blaszane biuro, zawieszone nad
ziemią jak domek na kurzej łapce. Zaparkował jak najbliżej wejścia, aby oszczędzić butom
przedzierania się przez bagno. A przecież to właśnie tutaj interesy robił jeden z bogatszych
ludzi w Poznaniu i twórca imperium pierogowego — Bogusław Bania. Pracowity i zawzięty
absolwent zawodówki pod koniec lat osiemdziesiątych postanowił żyć z lepienia pierogów.
Wyrabiał je w nocy, a w dzień sprzedawał. Krążył po knajpach i sklepach, zbierając
zamówienia. Wkrótce otworzył swój pierwszy sklepik firmowy. Szybko go jednak zamknął, bo
miał tak dużo zleceń, że musiał się zająć rozkręcaniem produkcji na masową skalę. Udało mu
się. Udało, nie tracąc przy tym zbyt wiele na jakości. I za to pokochali go poznaniacy, a
wkrótce wszyscy Wielkopolanie. Pierogi Bani były obecne na ich stołach zawsze, gdy trzeba
było coś szybko podać na obiad, a brakowało czasu, pomysłu czy umiejętności do
samodzielnego przygotowania posiłku. Przyzwoity jak na paczkowane i mrożone produkty
smak oraz niezbyt wygórowana cena spowodowały, że Bania stał się niemal monopolistą w tej
części Polski. Stopniowo rozwijał ofertę produktów, rozsądnie trzymając się jednak gotowych
wyrobów — pierogi, kluski, pyzy, kopytka, faszerowane naleśniki, gołąbki. To była jego
domena. Tajemnica sukcesu polegała na tym, że — jak żartowali poznaniacy — w jego
pierogach z kapustą i grzybami zawsze była kapusta, a czasem nawet grzyby. Ten dowcip
najlepiej tłumaczył filozofię Bani. Oszczędzać, ale mniej niż inni. Dawać dobry produkt i nie
żądać za niego zbyt wiele.

„To procentuje” — myślał Zagrobny, wspinając się po schodach. Szedł szybko, ciekaw,

jak teraz wygląda Bogusław Bania. Znał go z lokalnych gazet, bo właściciel firmy Pieroragum
był człowiekiem o wielkim sercu. Fundował komputery domom dziecka, wspierał poznańskich
seniorów, a także poetów. Każdy, kto miał w sobie na tyle determinacji, by pokonać te schody
i porozmawiać w cztery oczy z Banią, który ponoć nie uznawał mejli, faksów i telefonów,
mógł liczyć na wsparcie, a przynajmniej na życzliwe wysłuchanie.

Komisarzowi nie było jednak dane dostąpić tej łaski ostatniego dnia maja 2010 roku, o

czym poinformowała go zjawiskowo piękna blondynka. — Prezes jest teraz zajęty —
powiedziała, jak tylko otworzył drzwi i zanim zdążył się przywitać.

— Jestem komisarz Zagrobny. Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa. Byłoby lepiej,

gdyby pan prezes jednak znalazł czas dla mnie — powiedział zdecydowanym tonem.

— Napije się pan czegoś? Kawa, herbata? — spytała blondynka.
— Poproszę wodę.
— Oczywiście. Proszę bardzo.
Poprawiła obcisły kostium z trudem mieszczący jej wydatne piersi, a potem zrzuciła

niewidoczny pyłek ze spódnicy, która kończyła się skromnie tuż przed kolanem.

— Pani jest jego sekretarką?
— Osobistą asystentką. Nazywam się Patrycja Pulańska — przedstawiła się piękność. —

Od odbierania telefonów i wysyłania faksów mamy kogo innego. Ja zajmuję się sprawami, o
których pan prezes decyduje osobiście, ale ich osobiście nie wykonuje. Dlatego też chcę panu
zaproponować, żeby nie zajmował pan cennego czasu prezesa Bani i żeby to ze mną pan
porozmawiał. Odpowiem na wszystkie pana pytania lepiej niż mój roztargniony szef. Tym
bardziej że siedzi już drugą dobę przed komputerem i obstawia ceny bawełny na giełdzie w
USA.

— Słucham? — Zagrobny chciał się upewnić, czy się nie przesłyszał.
— Prezes Bania ma okresy fascynacji różnymi, często bardzo odległymi od siebie

background image

sprawami. Teraz akurat zajmuje się giełdą bawełny. Wczoraj stracił kilkanaście milionów
złotych, ale dzisiaj odzyskał je z nawiązką. Gdyby panu nawet udało się zmusić go do
rozmowy, to nie gwarantuję, że podałby panu prawidłowo imiona swoich dzieci. Tak bardzo
jest tym wszystkim zaaferowany…

— Powiedzmy, że rozumiem. W takim razie porozmawiajmy, skoro tak się pani przy tym

upiera. A pana prezesa na pewno odwiedzę raz jeszcze.

— Może pan wreszcie usiądzie? — Patrycja Pulańska przysunęła mu jedno z trzech

obrotowych krzeseł, jakie stały w biurze.

Biuro wyglądało żałośnie skromnie i pasowało bardziej na zaplecze upadającej księgarni

niż na siedzibę jednej z potężniejszych firm w Poznaniu. Stało tu kilka stalowych regałów,
zawalonych segregatorami, niektóre z nich były darmowymi próbkami dodawanymi do
prenumeraty gazet. Do tego trzy biurka, każde z innej parafii, różniące się kolorem, wielkością
i wysokością. Na podłodze leżała stara poszarpana kółkami od foteli wykładzina. Piękna
asystentka odgadła, że Zagrobny właśnie o tym myśli, sadowiąc się na krześle.

— Niezbyt reprezentacyjnie, prawda?
— Niezbyt — zgodził się komisarz. Nie lubił, gdy ktoś zbyt łatwo zgadywał, o czym myśli.
— Pan prezes nie przywiązuje wagi do przejawów bogactwa. Biuro nie wygląda

szczególnie pięknie, ale za to jego gospodarz ma prywatny śmigłowiec i osobistą pilotkę.

— Ciekawe, czy ona też wygląda jak to biuro — mruknął pod nosem Zagrobny, niestety na

tyle głośno, że dało się to usłyszeć.

— Siedzi naprzeciw pana, więc sam może pan ocenić — odparła z kąśliwym uśmiechem

Patrycja.

Zagrobny przyjrzał się jej twarzy. Ciało gwiazdy filmów dla dorosłych, ale fizjonomia

myślącej kobiety. Ubranie i makijaż też, choć podkreślające fizyczne atuty, nie miały w sobie
nic taniego czy nazbyt wulgarnego.

— Bardzo panią przepraszam. To było nie na miejscu.
— Często mi się to zdarza. Niemal powszechnie uważa się, że jak kobieta ma duże piersi i

jest asystentką prezesa, to znaczy, że asystuje mu głównie w łóżku. No więc w moim wypadku
tak nie jest. Jestem dumna z moich piersi, ale jeszcze bardziej ze skończonych studiów na
Akademii Ekonomicznej, doświadczenia nabytego w londyńskim banku oraz tego, że po kilku
latach postanowiłam rzucić to wszystko i zostać pilotem. Udało mi się i aktualnie mam
licencję na większość latających maszyn w tym kraju, no, może poza drzwiami do stodoły.

— Gratuluję pani. Jeszcze raz przepraszam, nie zamierzałem pani urazić. Chciałbym teraz

porozmawiać o śledztwie, które prowadzę. Czy możemy?

— Tak, oczywiście.
— Śledztwo, które prowadzę, to dość poważna sprawa, bo podejrzewamy zabójstwo.

Mieszkania, w których żyły ofiary, dokładnie mówiąc, część mieszkań, zajmowana była przez
ofiary… Precyzyjnie mówiąc, osoby, które mogą być ofiarami.

— Widzę… — Patrycja Pulańska pozwoliła sobie na pobłażliwy uśmiech. — …że to

śledztwo jest niezwykle skomplikowane.

— Bardzo — zgodził się Zagrobny, który miał dziką ochotę zmyć ten ironiczny uśmieszek z

jej twarzy, opowiadając o poćwiartowanym ciele studentki. Szybko jednak zwalczył w sobie
tę pokusę. Za wszelką cenę chciał uniknąć wycieku makabrycznych informacji, więc nie mógł
opowiadać na prawo i lewo o znalezisku w poznańskiej oczyszczalni ścieków ani też o
znalezionej w kościele farnym głowie oddzielonej od korpusu.

background image

— O co tak naprawdę pan chce nas zapytać, panie komisarzu?
— Pan Bania jest formalnie właścicielem większości lokali, które zamieszkiwały ofiary.

To w naturalny sposób umieszcza go w kręgu…

— Podejrzanych? — przerwała mu Patrycja.
— Niekoniecznie podejrzanych, ale osób, którym muszę przyjrzeć się bliżej — odparł

Zagrobny.

— O jakie lokale konkretnie chodzi?
— O te. — Zagrobny wyciągnął z kieszeni notes i pokazał jej swoje notatki.
Patrycja spojrzała na nie, czytając półgłosem adresy.
— Tak, to możliwe.
— Co możliwe? — spytał Zagrobny.
— Prezes może być właścicielem tych lokali.
— Może? To pani tego nie wie? — oburzył się komisarz.
— Proszę pana… W ubiegłym tygodniu kupiliśmy dwie nowe kamienice. Prezesowi akurat

poszczęściło się na giełdzie i chciał szybko zainwestować. W ubiegłym roku nabył w sumie
kilkadziesiąt kamienic. Nie tylko w Poznaniu. Staram się nad tym wszystkim panować, ale nie
znam nawet po imieniu wszystkich administratorów tych domów. Staramy się ich nie zmieniać,
aby dalej ogarniali to, co dotąd.

— Chce mi pani powiedzieć, że prezes Bania wykupił pół tego miasta i sam nie wie, ile

tych domów ma?

Patrycja Pulańska roześmiała się.
— Bez przesady. Na pewno nie pół miasta, choć może jakąś uliczkę dałoby się z nich

zbudować. Ale trochę racji pan ma. Prezes już przestał się orientować w swoim majątku, także
w nieruchomościach. Mieszkania kupuje jako lokatę kapitału. Ma to być zabezpieczenie dla
jego dzieci.

— Jest pani pewna, że te lokale należą do niego? To dla mnie dość ważne.
— Po prostu to sprawdzę. Pokaże mi pan jeszcze raz te adresy?
Patrycja Pulańska zajrzała do notesu i sprawdziła lokalizacje w swoim komputerze. Pisała

szybko, sprawnie. Zagrobny zauważył, że robi to jak profesjonalna maszynistka, nie patrząc na
klawiaturę.

— Tak, zgadza się. Wszystkie te kamienice formalnie należą do prezesa Bani.
— Chciałbym, żeby przekazała mi pani, to nie musi być dzisiaj, informację, czy pan prezes

Bania nie wszedł w jakiś administracyjny konflikt z lokatorami tych mieszkań. A może to oni
czegoś się od niego domagali?

— Myślę, panie komisarzu, że najczęściej nawet nie wiedzieli, że zmieniła się sytuacja

prawna mieszkania, które zajmowali. To są bardzo często ludzie z dawnego przydziału
komunalnego. Mieszkają tam od lat. Oni niekiedy czują się wręcz właścicielami tych
mieszkań, a ze wszystkimi sprawami zwracają się do miasta — odpowiedziała Patrycja
Pulańska.

— Dopóki ich ktoś nie wyrzuci — odparł Zagrobny.
— To nie takie łatwe. Nie da się kogoś tak po prostu wyrzucić.
— Uważa pani, że to powinno być łatwe?
— Moim zdaniem prawo w tym kraju zbyt mocno broni tych, którzy uchylają się od

płacenia swoich zobowiązań, panie komisarzu.

Zapadła cisza, może nie złowroga, ale też niezbyt przyjazna. Zagrobny nie przepadał za

background image

rekinami biznesu, którzy nie przejmują się losem ludzi najgorzej przez życie potraktowanych.
Zbyt często widział, jak czysty przypadek decyduje o tym, czy komuś się powodzi, czy nie.
Postawa Patrycji Pulańskiej, najwyraźniej przekonanej, że każdy trzyma los we własnych
rękach i może w życiu osiągnąć dokładnie to, czego chce, tak jak ona, zwyczajnie go
irytowała. Zagrobny chętnie porozmawiałby z nią o lokatorach kamienicy, w której energiczny
właściciel odcinał ludziom gaz, prąd, a nawet wodę, by przekonać ich do szybkiego
opuszczenia lokalu. Lokatorach, którym w ramach „remontu” rozwalano całe ściany, niszczono
dobytek i których zwyczajnie zastraszono.

Milczenie przerwał sam prezes Bania, którego głowa ukazała się w drzwiach. Była

niemała, ozdobiona burzą siwiejących włosów, pocięta bruzdami i zmarszczkami z parą
drobnych inteligentnych, świdrujących Zagrobnego oczu.

— To ten pan z policji? — Bania skierował pytanie bezpośrednio do Patrycji.
— Tak, panie prezesie.
— Może chce się przelecieć z tobą helikopterem? — spytał prezes i, nie czekając na

odpowiedź, zniknął za zamykającymi się drzwiami.

Patrycja Pulańska uśmiechnęła się przepraszająco, z trudem kryjąc zakłopotanie.
— Może mi pan wierzyć lub nie, ale jutro prezes nie będzie nawet pamiętał o tym

zdarzeniu. Jest w amoku. Przepraszam.

— Nie zamierzam odrzucać tak ciekawego zaproszenia — stwierdził z uśmiechem

Zagrobny.

* * *
Kilkanaście minut później byli już nad rondem Rataje, na wysokości kilkuset metrów.

Lecieli w stronę Jeziora Maltańskiego. Minęli je i zatoczyli krąg nad Śródką, a potem
polecieli nad ulicą Garbary. Zagrobny miał okazję zobaczyć z góry miejsca, gdzie znaleziono
dwóch martwych emerytów. Dachy kamienic były równie zapuszczone, jak elewacje. Pełne
starych nieużywanych już anten, często naprawiane i prowizorycznie łatane, wskutek czego
świeciły sztukowanymi plackami różnego kształtu i pochodzenia.

— Ma pan jakieś życzenie?
— Słucham? — Komisarz poprawił słuchawki, które miały go chronić przed hałasem.
— Chce pan zobaczyć coś konkretnego, panie komisarzu?
— Nie wiem. Albo… niech pani zaczeka. Możemy polecieć nad Starym Zoo?
— Żaden problem — odpowiedziała Patrycja Pulańska.
Zostawili za sobą Śródkę, polecieli prosto nad Ostrowem Tumskim i Pałacem

Arcybiskupim. Przecięli aleję Niepodległości. Komisarz spojrzał na rozciągający się po jego
prawej stronie widok na Cytadelę. Zdziwiło go, jak zielony z góry wydawał się Poznań. Znał
każdy jego park i skwerek, nigdy jednak nie uświadamiał sobie, jak dużą powierzchnię łącznie
zajmują.

Później przemknęli dokładnie nad jego blokiem. Na kominie stał właśnie mężczyzna w

kombinezonie, który montował uchwyt na antenę. „Ciekawe, jak długo musiał się prosić o
klucz do wyjścia na dach” — pomyślał Zagrobny. Sam kilka miesięcy wcześniej bardzo
mozolił się i użerał z dozorcą, zanim przekonał go, że ma prawo domagać się możliwości
instalacji anteny od radiowego internetu na dachu bloku, w którym mieszka od dwudziestu
paru lat i który w części jest także jego własnością. Po chwili byli już nad zoo i komisarz mógł
podziwiać je od strony, z której go dotąd nie widział.

— Polecimy jeszcze nad boisko i wracamy — zadecydowała Patrycja.

background image

„W powietrzu już nie sprawia wrażenia takiej ostrej baby, która koniecznie musi całemu

światu udowodnić, że jest warta więcej od niejednego faceta” — pomyślał Zagrobny. Na
boisku właśnie trenowali piłkarze Lecha. Zatoczyli nad nimi koło. Niektórzy podnieśli głowy,
żeby przyjrzeć się krążącemu nad nimi helikopterowi.

— Gdy miałam naście lat i latałam na szybowcach, to w pobliżu była jednostka wojskowa.

Mój instruktor uwielbiał straszyć żołnierzy. Kazał nam nadlatywać nad ćwiczącą grupę,
pikować prosto na nią, a on rzucał w nich ogryzkiem jabłka albo śmieciami. Ze strachu padali
plackiem na ziemię.

— Czy to było bezpieczne? — zainteresował się niechętnie Zagrobny. Doskonale znał

zamiłowanie ludzi do demonstrowania przed nim awersji wobec mundurowych. Zawsze
odbierał to bardzo osobiście.

— Instruktor był z tych kozaków, co się z ryzykiem nie bardzo liczą. Kiedy zrobiłam coś w

powietrzu nie tak, popełniłam choć mały błąd, ciągnął mnie za włosy, a krócej ostrzyżonych
kolegów za ucho. Myśli pan, że to było bezpieczne, panie komisarzu?

— Z pewnością nie — odpowiedział.
— Chce pan już wracać?
Zagrobny przytaknął głową. Patrycja Pulańska weszła w efektowny zakręt, jednocześnie

ostro redukując wysokość. Komisarzowi od tego manewru zrobiło się niedobrze. Zacisnął
więc zęby i aż do momentu wylądowania nie odezwał się słowem. Podejrzewał, że pani
Pulańska zrobiła to celowo.

Pożegnali się krótko, bez ceregieli. Wychodząc z terenu fabryki prezesa Bani, Zagrobny

poczuł, że uzbierało się w nim sporo złości. Miał ogromną potrzebę wyładowania na kimś
swojej frustracji i upokorzenia, które zafundowała mu pani Pulańska podczas lotu. Pozwolił
więc sobie na odstępstwo od planu dnia. Postanowił pojechać na Wildę, żeby jeszcze raz
porozmawiać z Zakręciną na temat Grzegorza Latusia. W całym tym bałaganie jedno przecież
było pewne — Latuś powinien usiąść na komisariacie naprzeciw komisarza Zagrobnego i
odpowiedzieć na kilka ważnych dla przyszłości ich obu pytań. Żeby do tego doszło, Zakręcina
musiał wreszcie przestać bawić się w ciuciubabkę i podzielić się z Zagrobnym informacją o
miejscu pobytu swojego kolegi. Komisarz uznał, że jest w odpowiednim nastroju do takiej
rozmowy. Do bólu głowy i niewyspania doszły mdłości, które nie opuściły go po wyjściu z
helikoptera.

* * *
Jazda na ulicę Górna Wilda nie zajęła mu zbyt wiele czasu. Tym razem nie musiał czekać.
— Pan sobie życzy? — Zakręcina przywitał Zagrobnego. — Najwyraźniej w pierwszej

chwili go nie rozpoznał. Może dlatego, że niemal nie odrywał wzroku od ekranu telefonu.

— Latusia — powiedział Zagrobny.
— Nie rozumiem…
— Szukam Grzegorza Latusia. Prowadzę bardzo skomplikowane śledztwo. Najcięższe w

życiu. Mam do przyporządkowania parę trupów i jednego podejrzanego. Jeśli okaże się, że to
Latuś, jak mocno podejrzewam, to grozi ci więzienie za krycie go. Jak znam świat, jesteś na
jakichś zawiasach. Warunkowe skrócenie kary lub coś w tym stylu. Zastanów się, czy to aż tak
dobry kolega, że warto pójść za niego siedzieć.

— Nie wiem, gdzie jest Latuś. Od dawna tu nie zaglądał — odpowiedział Zakręcina,

powoli i dobitnie, spokojnie patrząc Zagrobnemu prosto w oczy.

— Jesteś tego pewien?

background image

— Jak najbardziej.
— Dobrze. Rozumiem. — Zagrobny wyszedł i ze złością trzasnął drzwiami.
I natychmiast tego pożałował. Nie wiedział, co dalej robić. Przecież nie wejdzie jeszcze

raz, kłócić się dalej. Wściekłość, skierowana głównie przeciwko sobie, narastała i czuł, że
jeśli jej nie rozładuje, to zaraz sam dostanie zawału albo wylewu. Kopnął więc z całej siły
kamień, który odbił się od kosza i poleciał w górę, a raczej w górę i w lewo, uderzając w
wystawę sklepu. Momentalnie pojawiło się na niej wyraźne pęknięcie, a Zakręcina, słysząc
hałas, odruchowo schował swoją otłuszczoną głowę w ramionach.

Zagrobny miał ze złości ochotę ugryźć się w zaciśniętą pięść i gdy zabrzęczał telefon,

sygnalizując SMS, w pierwszej chwili chciał swoją furię wyładować na wysłużonym
aparacie. Dwa następne, które wygrał w konkursach, czekały w szufladzie na „w razie czego”.
Nawet poukładany Zagrobny miewał momenty, kiedy z przyjemnością rzuciłby czymś o ścianę
albo asfaltową ulicę. Nie zrobił tego, bo wyświetlacz zakomunikował mu, że wiadomość
przysłał nieznany nadawca. Wystarczyły dwa ruchy palcem, żeby przeczytać: Podobnie mozna
go znalezc na dzialkach w sxieroslawiu. W pobliżu pierwszej bramy liczac od Poznania.

Twarz Zagrobnego rozjaśniła się w uśmiechu. „Kamień? Eee, czysty przypadek” —

pomyślał komisarz. Natychmiast zadzwonił do Dobosiewicza i kazał mu wybrać się na
wycieczkę do leżącego pod Poznaniem Sierosławia, gdzie prócz kortów tenisowych
znajdowały się rozległe tereny ogródków działkowych. Informacje o miejscu pobytu Latusia
nie były zbyt precyzyjne. Zapowiadała się więc typowa „syzyfka”, a Dobosiewicz idealnie
nadawał się do takiego zadania.

Zmęczenie i związane z nim dolegliwości nachodziły Zagrobnego falami. Podczas

kryzysowych chwil marzył o drzemce, o którą błagało całe ciało. Komisarz wiedział jednak,
że jeśli pozwoli sobie na spanie w ciągu dnia, to tym bardziej nie zaśnie wieczorem. „Muszę
sobie znaleźć jakieś zajęcie” — pomyślał. Dłuższą chwilę zastanawiał się, co może zrobić,
aby popchnąć śledztwo naprzód w czasie, gdy Dobosiewicz będzie szukać Latusia, podobnego
do Mariusza Jopa, obrońcy Wisły Kraków, który podarował Lechowi mistrzowski tytuł. W
końcu zdecydował się zadzwonić do córki i poprosić ją o zebranie i wydrukowanie
wszystkich wpisów. Trochę ją zdziwiło, że ojciec upiera się przy osobistym odbiorze, zamiast
wygodnej i błyskawicznej poczty elektronicznej. Nie umiała zrozumieć, że państwowe urzędy,
w tym policja, rządzą się swoimi prawami, zgodnie z którymi nawet tak prozaiczne sprawy,
jak kolorowe ksero czy papier do drukarki mogą urosnąć do nierozwiązywalnych problemów.
Zagrobny wolał spacer do siedziby agencji reklamowej, w której pracowała, niż latanie po
piętrach komendy w poszukiwaniu ryzy papieru. Joasia Zawodna zapewne z przyjemnością
wyręczyłaby komisarza w tej sprawie, ale on wybrał spacer z Wildy na Jeżyce i cichą
kontemplację nad kartkami w ulubionym Starym Zoo.

Ania nie miała dla ojca zbyt wiele czasu. Zbiegła do niego po schodach w błyskawicznym

tempie i niemal w locie podała mu plik spiętych spinaczem kartek.

— Przepraszam, tato, ale mamy straszną sraczkę z terminami.
— Deadline? — spytał komisarz.
— Dziwnie to brzmi, kiedy próbujesz mówić do mnie językiem moich kolegów.
— Dobra. Leć, Ania, dziękuję za papiery — przerwał jej komisarz.
Widział, że się spieszy, poza tym chciał szybko wybrnąć z żenującej sytuacji. Nic przecież

gorszego od odmładzania się poprzez podkradanie młodym ich języka. „Jak mogłem się tak
wygłupić” — surowo zganił się w myślach.

background image

— Trzymaj się, tato — krzyknęła do niego, już ze schodów.
* * *
„Za duży ma tyłek jak na dzisiejsze czasy — ze smutkiem pomyślał Zagrobny. — I jeszcze

wbija go w te obcisłe dżinsy. Guzik znajdzie, a nie męża. Teraz modne są chude tyczki. Mogą
nie mieć piersi, ale obowiązkowo muszą być chude”.

Rozejrzał się po straganach zagracających Rynek Jeżycki. Tu dominowały przysadziste

kobiety o szerokich biodrach i muskularnych ramionach. Patrząc na nie, przypomniał sobie o
Joasi Zawodnej. Jej pełnej, zgrabnej figurze, wydatnych piersiach, smukłych łydkach.
Wyobraził sobie, jak pochyla się nad pryzmą ziemniaków, by nabrać dwa kilogramy do
plastykowej torby, pokazując przy tym swoje dorodne atuty.

— Co się pan tak gapi? — spytała sprzedawczyni, która sądziła, że to jej przygląda się

Zagrobny.

Wyrwany z marzenia, speszył się drugi raz od czasu, gdy poczęstował córkę zasłyszanym

słowem.

— Przepraszam, zamyśliłem się.
— Coś pan bierze?
— Po ile młode ziemniaki?
— Dwa złote.
— To nic nie biorę, dziękuję.
— A po ile by pan chciał, żeby było? Panie, cały czas pada, wszystko na polach gnije! —

krzyknęła za nim rozjuszona kobieta.

Zagrobny obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku ulubionego Starego Zoo. Szedł szybko,

chcąc zapomnieć podwójne upokorzenie, które sobie tego dnia zafundował. W bramie minął
się z facetem obsługującym karuzelę. Skinęli sobie głowami. Od lat znali się z widzenia.
Starzejący się policjant i właściciel karuzeli uporczywie trzymali się swoich metod, mimo
upływających lat i zmieniającego się świata. Jedna jazda pięć złotych, dwie — dziesięć
złotych plus jedna gratis, czyli tak naprawdę trzy kursy. To była cała strategia właściciela
rozdygotanej karuzeli. No i chińskie zabawki, które rozdawał dzieciom na koniec każdego
kursu. Tłumów nigdy nie miał, ale jakoś ciągnął ten interes. Tak samo, jak komisarz
posiłkujący się prostacką metodą: „Bierzesz czyn, szukasz motywu, dopasowujesz do niego
człowieka. Potem kasa, czyli sąd, wymierza odpowiednią karę, zgodnie z cennikiem, który
reszta społeczeństwa nazywa kodeksem karnym”.

„Dotąd działało. Zawsze działało. Może teraz też zadziała” — pocieszał się Zagrobny,

siadając na ławce.

Wczytał się we wpisy, które jego córka skopiowała z internetowych stron poznańskich

mediów. Pierwsze już znał i dobrze pamiętał. Ktoś był nie najgorzej zorientowany: Na
Wildzie mieszka szatan, który topi starców. Każdy emeryt znajdzie swoją wilgotną piwnicę;
To nie jest miasto dla starych ludzi. Już trzech przeprawiliśmy na tamten świat, lecz to ciągle
za mało; Każda bazylika musi mieć swoją toczącą się głowę. Zagrobny potarł spocone czoło.
Autor wpisów najwyraźniej doskonale znał całą sprawę. Łącznie z tragiczną śmiercią młodej
dziewczyny, którą komentowały najnowsze wpisy: Na ile dzieli się młoda dziewczyna? Spytaj
naszej siekiery!; Kanały zaczerwieniły się krwią studentki.

Ania wydrukowała mu nie tylko groźne, bo zbyt mocno nawiązujące do znanych mu faktów,

wpisy, ale także komentarze innych uczestników dyskusji. Zagrobny nie wiedziałby, jak je
interpretować, ale także o to zadbała jego zapobiegliwa córka. W krótkiej analizie napisała

background image

mu, że reakcje ludzi są normalne. Część traktuje to poważnie i się oburza, ale spora grupa
odbiera wpisy jako żart. Większość nie zajmuje jednoznacznego stanowiska, podejrzewając
prowokację. Moderatorzy, odpowiedzialni za usuwanie bulwersujących treści, po pewnym
czasie zaczęli reagować. Jednak takie kasowanie zawsze jest ryzykowne — informowała
Ania. Internauci są wyczuleni na wszelkie próby cenzurowania oraz usuwania. Jeśli zwietrzą
spisek i dojdą do wniosku, że ktoś chce coś ukryć czy zatuszować, sami zaczną
rozpowszechniać wpisy — ostrzegała.

Zagrobny wzdrygnął się na samą myśl, że to wszystko mogłoby zostać upublicznione, lecz

prawdziwe zaskoczenie przyszło, kiedy sięgnął po następną kartkę. Jego inteligentna i
dociekliwa córka zwracała na niej uwagę na ciekawy fakt. Ostatni spektakl słynnego
poznańskiego alternatywnego Teatru Oczekującego nosił tytuł „Topielice”, zaś niepokojące
wpisy, które niedawno się pojawiały, były niemal żywcem wzięte ze spektaklu. Zagrobny nie
był stereotypowym policjantem i teatru się nie bał, ale nigdy nie należał do przesadnych fanów
Teatru Oczekującego. Znał pobieżnie jego historię i chlubną antykomunistyczną działalność
przed 1989 rokiem, która część zespołu zaprowadziła na emigrację, widział kilka ich
spektakli, był nawet na „Topielicach”. Osobiście jednak wolał bardziej tradycyjnie
realizowane spektakle. Na pewno nigdy nie podejrzewałby ich o tak brutalne i absurdalne
zbrodnie. Wytknąć nudnym drobnomieszczańskim poznaniakom ich przywary, obśmiać ich i
obrazić — tak, ale mordować emerytów, topiąc ich w piwnicach? Nie, to brzmiało
idiotycznie. Skąd jednak to uderzające podobieństwo? Może artyści Teatru Oczekującego
czerpali inspirację z tego samego źródła, co morderca, a może ten, który topił, zabijał i
ćwiartował, zainspirował się spektaklem i teraz chwalił się tym w internecie? Jedno było
pewne, należało z nimi porozmawiać. Mimo całej absurdalności sytuacji. „Jutro do nich
wpadnę” — postanowił komisarz.

Odłożył papiery i po chwili zastanowienia sięgnął po pogniecioną gazetę, leżącą na ławce,

którą zajął. Pierwsza strona krzyczała, że poziom wody w niedzielę 31 maja wynosił sześć
metrów i sześćdziesiąt cztery centymetry. Dalej dziennik obwieszczał, że Warcie nie udało się
pokonać umocnień. Poznań się obronił. To jednak nie oznaczało końca niebezpieczeństwa.
Najbliższe dwa, trzy dni pokażą, czy wały nie podmokły, bo tyle miał jeszcze potrwać stan
kulminacyjny. Woda przesiąkała już tu i ówdzie, zalewając ogródki działkowe oraz bibliotekę
w piwnicy seminarium duchownego. Kanalizacja wybijała w piwnicach na Garbarach.

Za to dzielny i medialny prezydent miasta osobiście patrolował motorówką mętną rzekę,

której stan wciąż o pół metra przekraczał poziom alarmowy. Nie tylko patrolował, ale też
swoją eskapadę zrelacjonował na Facebooku. W tym samym czasie setki poznaniaków
umacniało wały, a inni chodzili po nich, żeby sobie popatrzeć i zrobić pamiątkowe zdjęcia.
Nawet groźba mandatów nie studziła ich zapałów. Zagrobny zastanawiał się, ilu policjantów
musiało się tym zajmować. „Powinni to przejąć ci palanci ze straży miejskiej” — stwierdził.

Więcej artykułów nie udało mu się przeczytać, bo zadzwonił Dobosiewicz.
— Możesz rozmawiać? — spytał podwładny.
— Gdybym nie mógł, tobym nie odebrał — zirytował się Zagrobny. — Dlaczego

dzwonisz?

— Myślę, że cię to zainteresuje. Znalazłem Latusia.
— Naprawdę? — Komisarz szczerze się ucieszył. — No i co, powiedział ci coś

sensownego?

— Nie bardzo.

background image

— Niczego innego się po waszej dwójce nie spodziewałem — złośliwie podsumował

Zagrobny.

— Będziesz miał okazję także z nim porozmawiać. Musiałem go aresztować. Strasznie się

ciskał, kiedy mnie zobaczył. Szarpał się, próbował rozwalić mi głowę, aż musiałem go skuć.

— I co teraz, potrzymamy go i wypuścimy z braku ciekawszych dowodów? — Komisarz

nie krył, że nie podoba mu się ta samowolka.

— Nie. Okazało się, że brał udział w ustawce koło Legionowa, właśnie mam w rękach

jego zdjęcia. Możemy mu postawić zarzut ciężkiego pobicia.

— Niczego mu nie stawiaj, zanim nie przyjadę! — odparł Zagrobny, z furią składając

gazetę na pół, a potem na czworo. — Niech zaczeka na mnie i dojrzewa spokojnie.

Ruszył w stronę komendy policji. Szybkim krokiem, bo pomimo deklaracji nie mógł się

doczekać, kiedy przesłucha Latusia. Łudził się bladą nadzieją, że przesłuchanie tego draba
przyniesie rozwiązanie zagadki.

* * *
Dobosiewicz spojrzał na zegarek. Była czwarta rano. „Zaraził mnie bezsennością ten

cholerny dziad” — pomyślał. Jakiś czas temu usłyszał, jak Zagrobny mimochodem wtrącił w
rozmowie ze starym kumplem, że od lat walczy z bezsennością. I przegrywam — stwierdził
wtedy komisarz i roześmiał się.

— Nie możesz spać? — Piękna żona Dobosiewicza podniosła się z poduszki i przetarła

oczy.

— No, nie mogę. Brzuch mnie boli.
Dobosiewicz spojrzał na Olę. Położyli się krótko po pierwszej w nocy, wcześniej wypili

butelkę wina. Mimo tego wyglądała nienagannie. Uśmiechnięta okrągła buzia, gładka, zdrowa
cera, zgrabne, sterczące piersi. Nawet seksowne majtki prezentowały się tak, jakby dopiero je
założyła.

— Denerwujesz się… Biedaku. Co on z tobą robi? To przecież jest klasyczny mobbing.

Możesz go podać do sądu.

— Nie żartuj — żachnął się Dobosiewicz. — Po pierwsze, to nieprawda. Po drugie,

ośmieszyłbym się tylko. Po prostu nie radzę sobie. Jestem miękką cipą i nie radzę sobie w
pracy.

— To dopiero parę miesięcy. Nie ma co wyciągać dramatycznych wniosków —

powiedziała.

— Niczego nie wyciągam, po prostu stwierdzam fakt. Na dodatek tonę w papierach.

Wypisuję co dzień sto tysięcy jakichś idiotycznych dokumentów.

— Które wypełniasz za innych. Odwalasz papierkową robotę i nikt nigdy ci za to nie

podziękuje.

— Tak, wiem — zgodził się Dobosiewicz.
Położył jej rękę na głowie, a potem zsunął niżej, na kark i ramię.
— Śpij — powiedział. — Ja chyba pójdę zapalić.
— Proszę, nie. To na pewno nie pomoże ci zasnąć.
— I tak nie mogę spać. No, kładź się już — ponaglił ją łagodnie.
Posłusznie położyła głowę na poduszce. Pogłaskał ją jak małe dziecko i okrył kołdrą.

Zasnęła, zanim skończył. Włożył cienki szlafrok i wyszedł z sypialni. Przeszedł przez korytarz,
aby przeciąć pokój prowadzący na balkon, przestronny i cały w kwiatach, między którymi
zmieścił się jeszcze okrągły stolik i trzy wygodne fotele. Usiadł w jednym z nich, wyjął z

background image

leżącej na stoliku paczki papierosa i zapalił. Mentolowy smak wypełnił mu usta, a potem
płuca. Spojrzał na rozciągający się przed nim widok na miasto. Było jeszcze przed wschodem
słońca, ale już szarzało.

background image

Rozdział ósmy

Przesłuchanie pierwsze
Nadzieja, że zagadka zostanie rozwikłana podczas przesłuchania, rozwiała się bardzo

szybko. Latuś nie był w nastroju do rozmowy, a najwyraźniej należał do ludzi zdecydowanych
i zawziętych.

Kiedy Zagrobny wszedł do pokoju przesłuchań, siedział już z Dobosiewiczem. Każdy z

nich miał podbite oko. Na szarej, wychudzonej i pokrytej bliznami twarzy Latusia nie
wyglądało to aż tak źle, ale oczodół policjanta mienił się wszystkimi kolorami tęczy.
Dobosiewicz chyba pierwszy raz w życiu wyglądał groźnie. Najwyraźniej miał dziką ochotę
dokończyć to, co zaczął z Latusiem w Sierosławiu. Natomiast Latuś był zupełnie spokojny,
wręcz ospały. Siedział za stołem w swoich startych do szarości dresowych spodniach oraz
spranej koszulce Lecha i tępo patrzył przed siebie. Zagrobny znał ten stan. Tak obyci z policją
i aresztami podejrzani reagowali na przesłuchanie. Demonstracyjnie swobodna poza,
nieobecny wzrok, ironiczny półuśmieszek, wszystko to miało mówić, i mówiło — niczego się
ode mnie nie dowiecie.

Mimo tego Zagrobny zadał serię standardowych pytań. Otrzymał na nie serię

standardowych odpowiedzi — wzruszeń ramionami, głupich uśmiechów i pogardliwych „nie
wiem”.

— Wiesz, Latuś, że pobłażliwość dla kiboli się skończyła, a my mamy twoje zdjęcia z

ustawki. Możemy ci postawić zarzut ciężkiego pobicia — wtrącił się Dobosiewicz.

— Łe, kurde, naprawdę? — Latuś zaciągnął po poznańsku przekleństwo godne

wildeckiego przedszkolaka, a nie kibola. Miało ono demonstrować skrajne lekceważenie dla
groźby Dobosiewicza. Dziecięca groźba, dziecięca riposta.

— Ciekawe, jak będziesz gadał, gdy posiedzisz parę dni w celi — wysyczał wściekły

policjant.

— Ciekawym jest, ile ty byś tam wysiedział — odparował Latuś.
Dobosiewicz poderwał się z krzesła. Latuś też. Na koniec o wiele spokojniej, wręcz

majestatycznie podniósł się Zagrobny.

— Dobosiewicz, odprowadź podejrzanego Latusia — powiedział cicho, ale stanowczo

komisarz. — I żeby mu się nic nie stało na schodach! — krzyknął za wychodzącym
Dobosiewiczem, który dość zdecydowanie pomógł podejrzanemu wstać z krzesła.

— Spoko. Nic mu nie zrobię — odparł Latuś z ironicznym uśmieszkiem.
Dobosiewicz aż poczerwieniał ze złości, jednak na widok Zagrobnego, wpatrującego się

w niego intensywnie, wziął głęboki oddech i nie zrobił nic.

Komisarz zaczekał, aż obaj wyjdą, a potem podszedł do krzesła, na którym przed chwilą

siedział Latuś, i potraktował je kilkoma silnymi kopniakami. Musiał coś zrobić z
nagromadzoną agresją. Zacisnął pięść i uderzył nią w oparcie krzesła. Tak mocno, że aż syknął
z bólu. Kopnął więc jeszcze raz nieszczęsny mebel.

Kiedy Dobosiewicz wrócił do pokoju, Zagrobny nadal rozcierał bolącą dłoń.
— Co ci się stało?
— Nic takiego — syknął komisarz. — Czy ty naprawdę musiałeś go aresztować? Teraz nic

nam nie powie. Miałeś go odnaleźć i przesłuchać. Potem za nim łazić, jak się już zrobi
nerwowy.

— Musiałem. Zupełnie mu odbiło. Miałem wrażenie, że chciał mnie zabić —

odpowiedział Dobosiewicz.

background image

— Wiedział, że jesteś z policji?
— Rzucił moją odznaką przez trzy działki.
Zagrobny parsknął śmiechem.
— Może powinni go wziąć do reprezentacji olimpijskiej w rzucie dyskiem.
— Może. — Dobosiewicz był zadowolony, że złość Zagrobnego powoli ulatywała, choć

odbywało się to jego kosztem. — Powiedział też, gdzie mam ją sobie wsadzić, jak już ją
znajdę.

— I za to go skułeś?
— Nie. Skułem go dopiero, jak złapał za siekierę i usiłował mi rozwalić głowę.
— Trudno ci się dziwić. — Zagrobny był wyraźnie rozbawiony. — Przekroczył granicę

dobrego wychowania.

— Przekroczył — zgodził się młodszy aspirant.
Temat się urwał. Dobosiewicz nie chciał przesadzać i zbytnio spoufalać się ze swoim

szefem, który i tak za parę minut ochłonie i zgasi go jakąś kąśliwą uwagą.

— Nic tu po nas — stwierdził Zagrobny. — Pora do domu. Chciałbym tylko, żebyś jutro

pochodził trochę po sąsiadach tych dwóch kolejnych zmarłych panów, Gryki i Kusku. Może
jednak mieli jakąś rodzinę, bliskich, znajomych, no cokolwiek. Gadałem z córką Pęczaka i nie
dowiedziałem się nic ciekawego, ale może tobie pójdzie ciut lepiej.

— Zrobiłem to już. Byłem w tamtych kamienicach dwa razy. Nic nie udało mi się ustalić.

Dzieci nie mieli, żony zmarły. Jacyś krewni niby są, ale raczej tacy, z którymi nie widywali się
całymi latami.

— Cholera — zaklął komisarz. — Można się było tego spodziewać. A pokaż mi jeszcze te

zdjęcia z ustawki.

Dobosiewicz sięgnął po teczkę i wyjął z niej kilkanaście kartek, na których odbito na

kolorowym ksero albo wydrukowano z marnej jakości drukarki zdjęcia. Toner w urządzeniu,
które je wydrukowało, najwyraźniej się kończył, bo wszystko przesycone było zielenią, ale to
nie przeszkadzało w rozpoznaniu Latusia. Przynajmniej na kilku zdjęciach było go widać
doskonale. Zacięta, pełna agresji twarz i uniesiony wysoko nad głową kij bejsbolowy.

— Ładne fotki. Prawie jak pozowane — powiedział Zagrobny, przekładając te obejrzane

pod spód.

— Dokumentowali w trakcie. Umówili się w ramach ustawki, że obie grupy mogą

wyznaczyć po jednym fotografie, żeby potem się chwalić zdjęciami między sobą. Tylko potem
jakiś głupek wrzucił zdjęcia na Naszą Klasę. Tam je zobaczyłem i dałem sygnał chłopakom z
Warszawy. Oni sobie ściągnęli pliki, zanim je usunięto, poszukali ludzi i dopasowali ich do
zdjęć. Tak ich znaleźliśmy.

— Pomagasz chłopakom z Warszawy?
— Na tych zdjęciach są też nasi kibole.
— No wiem, ale jednak Warszawa to, rozumiesz… — powiedział zniżonym głosem

Zagrobny.

— Co Warszawa? — wystraszył się Dobosiewicz.
— No Legia. — Roześmiał się.
— Widzę, że pan komisarz dzisiaj w wyjątkowo dobrym humorze — odciął się

Dobosiewicz.

— Przeciwnie. W wisielczym. Co nam pozostaje? Wierzyć, że to był najcięższy

poniedziałek dla tego śledztwa i że potem będzie już tylko lepiej.

background image

Zagrobny oddał zdjęcia, pochwalił Dobosiewicza, pożegnał się i wyszedł. Nie wrócił

jednak do domu, tylko piechotą wybrał się na basen. Kąpielówki i niewielki ręcznik trzymał
na takie okazje w pracy. Pływał dokładnie przez czterdzieści pięć minut, a potem pieszo
wrócił do siebie, na ulicę Mylną. Na dodatek celowo wydłużył drogę, klucząc wśród domków
i willi.

Do domu dotarł grubo po dwudziestej. Zjadł lekką kolację i położył się spać z nadzieją, że

wszystko to przyniesie mu długi, dobry sen. Zachował się zgodnie z poradami na temat higieny
snu. Oddzielił pracę od domu długim spacerem i wysiłkiem fizycznym. Nie przeładował
żołądka. Rozluźnił się kąpielą, a przed snem czytał, zamiast oglądać telewizję.

I sen przyszedł. Wreszcie Zagrobny zasnął bez trudu. Umęczony spacerem, pływaniem i

całym tym rytuałem organizm skapitulował. Komisarz zasnął i spał słodko całe sześć godzin.
Aż do czasu, kiedy jego odpoczynek przerwały wrzaski na klatce schodowej.

Najpierw słychać było dwa głosy, kobiecy i męski, oraz trzask zamykanych i otwieranych z

dużą siłą drzwi. Najwyraźniej kłótnia krewkiej pary. Potem było walenie do drzwi i pogróżki
wygłaszane przez mężczyznę, który najpewniej znalazł się na klatce schodowej. Stanowcze
pukanie po kilku minutach przerodziło się w brutalnie kopanie, a podniesione słowa — w
dziki wrzask. Potem nastąpiła chwila ciszy. Nie trwała zbyt długo, bo zaraz po niej pojawił
się nowy hałas. Zagrobny rozszyfrował go jako stukot spadającej po schodach walizki. „Chyba
mężczyzna dostał się do mieszkania, a kobieta je opuściła” — pomyślał komisarz.

To, co nastąpiło później, upewniło go w przekonaniu, że ma rację. Kobiecy głos, jak

można się było domyślić, przez telefon poinformował kogoś: Wyprowadziłam się od niego.
Potem nastąpiło długie, wyczerpujące wyjaśnienie. Wszystko to odbywało się na schodach, o
czwartej godzinie, przy milczącej obecności wyrwanych ze snu sąsiadów.

Zagrobny ze stoickim spokojem wysłuchał całego monologu rozżalonej dziewczyny, a

także sceny przeprosin, kiedy po skrzypnięciu drzwi i krótkiej rozmowie z męskim głosem
damski dał się przekonać i zaprosić do środka.

Komisarz przespał zaledwie sześć godzin, ale czuł się zadziwiająco dobrze jak na deficyt

snu, który narósł przez ostatnie dni. Wiedząc, że nie uda mu się już zasnąć, z rezygnacją sięgnął
po książkę. Na nocnym stoliku zawsze leżała jakaś odpowiednio gruba. „Dzieje Greków i
Rzymian” Kubiaka, „Europa” Daviesa, liczne dzieła Le Goffa dotyczące średniowiecza —
takie książki towarzyszyły komisarzowi podczas bezsennych nocy. Przebijając się przez
historię, przez wieki ludzkich dokonań, ale też klęsk, wojen i rzezi, Zagrobny nabierał
dystansu do swojej bezsenności i całego życia. Uspokajało go to, w przeciwieństwie do radia,
które kolejnymi serwisami informacyjnymi tylko podkreślało upływający czas. Czas, którego
Zagrobnemu nie udało się przespać. Radio było jak tykający zegar, książka unosiła wysoko
ponad ziemię i pozwalała z dystansu spojrzeć na swój los i los innych ludzi. Fakt, że ktoś nie
może spać i następnego dnia czas upłynie mu na cierpieniu i bólu głowy, był nieistotny i nie
miał najmniejszej szansy znaleźć się na kartach książki, gdzie czasem na jednej stronie tylko
przeczytać można było o śmierci tysięcy, a nawet setek tysięcy ludzi.

Po dwóch godzinach lektury Zagrobnego rozproszyła pewna myśl. Uświadomił sobie, że

względny spokój, który panował w jego kraju od ponad pięćdziesięciu lat, nie miał sobie
podobnych w historii Polski. Wcześniej wojna była stanem niemal permanentnym. Nie inaczej
było w pozostałych częściach Europy. A nawet jeśli panował pokój, to i tak o śmierć było
łatwo. Bardzo łatwo. „Jak krótko i od niedawna ludzie mogą się cieszyć takim
bezpieczeństwem jak dziś” — pomyślał komisarz.

background image

Odłożył książkę, na której już nie umiał skupić uwagi. Patrząc w sufit, zastanawiał się nad

sensownością swojego zawodu. Złapanie winnego, temu, którego zabito, życia już nie
przywróci, a w to, że kara kogokolwiek jest w stanie zmienić, Zagrobny zwątpił już jakiś czas
temu. Po paru minutach znalazł jednak rozwiązanie — odosobnienie. Jeśli uda mu się złapać
człowieka odpowiedzialnego za te wszystkie śmierci, być może uratuje się kogoś, kogo
jeszcze morderca nie zdążył pozbawić życia. Czy można mieć jednak pewność, czym się
kieruje i czy nie będzie mordował dalej? Dopiero teraz dotarła do niego świadomość, że może
mieć do czynienia z kimś działającym z zupełnie innych niż tak zwane niskie pobudki. Ludzie
motywowani chciwością, żądzą zemsty lub zazdrością byli na pewno bardziej przewidywalni
niż szaleniec mordujący dla przyjemności. Wpisy na poznańskich stronach internetowych
sugerowały, że to dzieło kogoś obłąkanego. Albo kogoś chcącego cynicznie takie wrażenie
wywołać. Dlatego mimo wszystko należało sprawdzić ten sławny Teatr Oczekujący, skoro ktoś
posługiwał się słowami pojawiającymi się w spektaklu „Topielice”.

Przedstawienie dotyczyło morderstw politycznych na całym świecie. Teatr, zgodnie ze

swoim zaangażowanym charakterem, opowiadał o ludziach, którzy w różnych częściach świata
walczyli o wolność, sprawiedliwość lub czyste środowisko. Jedni byli komunistami, drudzy
przeciwnie — zagorzałymi ich przeciwnikami. Znajdowali się wśród nich niewykształceni
chłopi i wzięci adwokaci. Katoliccy księża oraz buddyjscy mnisi. Łączyło ich jedno — swoją
bezkompromisową postawą podpadli tym, którzy naprawdę rządzili w danym miejscu —
korporacji, juncie, lokalnej mafii. I zapłacili za to głową. Na spektakl składały się listy z
pogróżkami, które zabici otrzymali, zanim odeszli z tego świata, oraz protokoły policyjne,
opisujące ich okaleczone ciała. Powieszone, spalone, poćwiartowane i utopione. Śmierć przez
utopienie pojawiała się w spektaklu najczęściej. Woda jako początek i woda jako koniec;
woda, która oczyszcza, i woda, która zabija — to był główny motyw całego przedstawienia.
Zupełnie tak samo, jak w śledztwie Zagrobnego. Tego nie można było zlekceważyć.

Toteż zaraz po śniadaniu, na które złożyła się jajecznica z trzech jajek, wybrał się do

teatru. Naturalnie, nie zastał nikogo, było na to za wcześnie. Spędził więc czas na plotkowaniu
z portierem budynku, w którym teatr miał swoją siedzibę, tak jak parę innych miejskich
instytucji kulturalnych, prywatne wydawnictwo książek dla dzieci i lokalne stowarzyszenie
przewodników turystycznych. Było tam też kilka biur poselskich — w sumie dość dziwna
mieszanka jak na siedzibę alternatywnego teatru, którego towarzystwo upodobali sobie
prawicowi posłowie, wydawnictwo oraz paramilitarnie udekorowany portier. Człowiek ten w
pierwszych zdaniach bardzo pozytywnie wyrażał się o całym zespole, ale po paru minutach
rozmowy nie krępował się już opowiadać o znanych mu lub zmyślonych szczegółach z
prywatnego życia członków Teatru Oczekującego. Jedna wspólna kawa (Zagrobny kupił ją i
dla siebie, i dla portiera w automacie) wystarczyła, by dowiedzieć się, kto jakim przyjeżdża
samochodem, kto z kim żyje bez ślubu, kto lubi wypić, a kto przeciwnie — nie pije już wcale,
bo nie może. Były to jednak sensacje na miarę widza mydlanych oper, które nic nie wnosiły do
śledztwa. Komisarz nie usłyszał niczego, co mogłoby go naprawdę zainteresować, a fakt, że
większość artystów dorobiła się już trzeciej, a nawet czwartej żony, która na dodatek ich żoną
formalnie nie jest, ani go dziwił, ani bulwersował. Dlatego po dwóch kwadransach rozmowy
pożegnał się grzecznie i wobec tego, że nadal nikt z zespołu się nie pokazał, poszedł do
pobliskiego Empiku, poszperać trochę w nowościach książkowych.

Potrzebował ciężkiego tomiska na długie, pozbawione snu noce. Poszukiwania rozpoczął

od działu przecen, ale nie znalazł tam nic ciekawego i po kilku minutach grzebania w stosie

background image

niechcianych książek przeniósł się do działu historycznego. Skrupulatnie przejrzał kilkanaście
pozycji, które go zainteresowały, i zanotował sobie ich tytuły, autorów oraz ceny. Zamierzał
potem sprawdzić, ile oszczędzi, korzystając z aukcji internetowych. Zajęło mu to prawie
półtorej godziny, z przerwą na ponowne odwiedzenie Teatru Oczekującego. Tym razem zastał
większość jego twórców.

Tak jak podejrzewał, spotkanie upewniło go tylko, że nie mieli nic wspólnego ze sprawą.

Pomijając fakt, że wszyscy okazali się bardzo normalnymi i zwyczajnie zachowującymi się
ludźmi, w bardzo już średnim wieku, niezdradzającymi żadnych objawów szaleństwa i chęci
radykalnych działań, to mieli najlepsze alibi, z jakim Zagrobny spotkał się w swojej karierze.
Cały zespół dwa dni wcześniej wrócił z podróży do Ameryki Południowej. Występowali w
Meksyku, Argentynie i Peru, gdzie podczas plenerowych przedstawień zobaczyły ich dziesiątki
tysięcy ludzi. Spektakle relacjonowało kilkanaście południowoamerykańskich telewizji.
Nagrywał je też zaprzyjaźniony z poznańskim teatrem dziennikarz, specjalizujący się w
opisywaniu zjawisk kultury alternatywnej. Zagrobny wziął podarowane mu na pamiątkę płyty
DVD, obiecał skorzystać z zaproszenia na kolejny spektakl i tak zakończył się ten wątek
śledztwa. Raz na zawsze.

Wychodząc z Empiku, komisarz szerokim łukiem ominął dział z prasą codzienną. Bał się

nawet spojrzeć na tytuły, choć dobrze wiedział, że gdyby prowadzona przez niego sprawa
zyskała rozgłos, dowiedziałby się o tym natychmiast — od wystraszonego Dobosiewicza, od
rozbawionych kolegów lub od wściekłego przełożonego. Niemniej jednak wolał nie
przyglądać się nagłówkom, których treści tak bardzo się obawiał. Szybko wyszedł na zewnątrz
i zszedł na plac Cyryla Ratajskiego, zwany przez starszych poznaniaków Pigalakiem, z racji
prostytutek, które można było tutaj spotkać nocą. Tak naprawdę na samym placu wystawało ich
niewiele, jeśli w ogóle się pojawiły. Dużo łatwiej można było znaleźć płatną miłość na
dobiegających do placu ulicach 23 Lutego czy Libelta. Legenda i nazwa były jednak trwalsze
od zwyczajów tych kobiet.

Dla komisarza było ważniejsze, że tutaj uchowało się drugie z jego ulubionych miejsc, do

których chodził na obiady — bar mleczny Pod Arkadami. Co prawda jego powierzchnia
została zredukowana do minimum i z trudem mieściło się w niej kilkanaście osób, ale te
pozostałości dawnego dwupoziomowego lokalu trzymały się zadziwiająco dobrze. Nie
zaszkodziła im ani pobliska pierogarnia, ani bar z kebabem, ani knajpka specjalizująca się w
kuchni chińskiej. Niska cena i przyzwoita jakość niezmiennie przyciągały setki klientów. Także
Zagrobnego.

Po obiedzie komisarz postanowił zawalczyć ze swoim strachem. Nie wrócił do Empiku,

gdzie półki z dziennikami były zawsze oblepione miłośnikami czytania za darmo, lecz poszedł
do pobliskiej biblioteki Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Był stałym bywalcem
tego miejsca. Wpadał tu, żeby wypożyczyć książkę, na której zakup szkoda mu było pięniędzy,
albo przejrzeć gazety. Teraz też wszedł do budynku z mocnym postanowieniem, że sprawdzi
wszystkie dzienniki, z naciskiem na wiadomości lokalne.

W środku nie było zbyt wielu ludzi. Może z powodu Dnia Dziecka? Kobieta, która miała

dyżur w czytelni, znała komisarza z widzenia, choć pewnie nie miała pojęcia, czym się
zajmował. W każdym razie kiwnęła mu głową w geście dyskretnego powitania. Zagrobny
uśmiechnął się w odpowiedzi i poprosił o porcję gazet z pierwszego czerwca dwa tysiące
dziesiątego roku. Potem usiadł w najcichszym punkcie sali i zabrał się za przeglądanie.
Pierwsze strony nadal zajęte były powodzią. W całej Polsce trwało szacowanie szkód i

background image

licytacja dzienników na jak najsmutniejsze historie ludzi, którym woda odebrała dorobek
życia. W tych opowieściach prym wiodły brukowce. Ich też najbardziej obawiał się Zagrobny.
Szczęśliwie słowem nie wspominały o ofiarach tajemniczych zabójstw w Poznaniu. Były
zajęte wywiadami z ludźmi, którzy drugi lub trzeci raz w ciągu swojego życia stracili przez
wielką wodę wszystko. Poważniejsze dzienniki wspominały jeszcze o politycznych
przepychankach w pewnym poznańskim radiu. Można było też przeczytać o korkach
paraliżujących miasto. Nadal część ulic była zamknięta z powodu powodzi. Samochody, jak
woda z kanalizacji, wybijały więc gdzieś indziej. Nie martwiło to specjalnie Zagrobnego,
który od dawna zamiast auta wybierał tramwaj albo piesze wędrówki, jeśli tylko było to
możliwe. Przejrzał jeszcze artykuł o tym, że wszystkie polskie miasta borykają się z ucieczką
mieszkańców z centrum na przedmieścia i że Poznań radzi sobie z tym dużo gorzej niż inne
metropolie. Na koniec znalazł informację, że między innymi przez powódź i związane z nią
liczne interwencje polscy strażacy przepracowali już w sumie dziesięć milionów nadgodzin,
za które należy im się jakieś trzy tysiące lat wolnego. Ta wiadomość szczerze rozbawiła
Zagrobnego.

Uśmiechał się jeszcze na schodach, a nawet wtedy, gdy bardzo młody, chorobliwie chudy

mężczyzna podszedł do niego i zapytał:

— Komisarz Zagrobny?
— Tak — odpowiedział, zdezorientowany.
Mężczyzna sięgnął prawą ręką do tylnej kieszeni spodni i zaczął się bardzo niezgrabnie z

nią siłować, uporczywie usiłując coś wyjąć. Miało być szybko, ale sekundy mijały. „Broń?
Chce do mnie strzelać? Eee, nie, to nie jakiś Nowy Jork” — myślał Zagrobny, obserwując
mężczyznę, który nadal gorączkowo usiłował coś wyciągnąć z kieszeni. „Za ciasne spodnie
założył — stwierdził komisarz. — Ja go znam, na sto procent już go gdzieś spotkałem” —
pomyślał i poczuł, że koszula lepi mu się do pleców. Wreszcie mężczyzna skończył się
szarpać, a przedmiot, który ugrzązł w jego kieszeni, okazał się cyfrowym dyktafonem, który
zaraz powędrował pod sam nos Zagrobnego.

— Prowadzi pan śledztwo w tej sprawie?
— Jakiej sprawie? — zdziwił się komisarz.
— No serii morderstw.
— O czym pan mówi?
— Gazeta przygotowuje artykuł na temat śmierci kilku emerytów, wszyscy zostali utopieni.

Artykuł ukaże się jutro. Proszę więc o odpowiedź, czy wie już pan, jako prowadzący
śledztwo, kto morduje staruszków?

— Spokojnie — zaprotestował Zagrobny. — Nie wiadomo nawet, czy to są zabójstwa.

Być może to tylko seria…

— Wypadków? Niech pan nie będzie śmieszny, panie komisarzu Zagrobny.
— Nie wypowiadam się w tej sprawie. Proszę się zgłosić do naszego rzecznika

prasowego. Tylko on jest upoważniony do udzielania wypowiedzi dla prasy.

— Już pytałem, twierdzi, że nic nie wie.
— Przykro mi. Nie mogę panu pomóc.
— Jest mi pan to winien, komisarzu, przesłuchiwał mnie pan kiedyś. — Dziennikarz

podsunął mu dyktafon jeszcze bliżej nosa.

Zagrobny spojrzał na długie niebieskie dredy dziennikarza i wreszcie przypomniał sobie,

kiedy i gdzie się spotkali. To było dwa lata wcześniej na ulicy Półwiejskiej podczas słynnego

background image

Marszu Równości, który nagle zaczął przeszkadzać nowym prawicowym władzom kraju.
Manifestację, na którą co roku z trudem zbierało się kilkaset osób postulujących
niedyskryminowanie

mniejszości

seksualnych

i

innych

osób

„niepasujących

do

społeczeństwa”, uznano za nielegalną, a policję przymuszono do interwencji. Zatrzymano
wtedy dziesiątki osób i wszystkich oficerów policji wezwano w wolną niedzielę, by
spisywali od nich zeznania. Chodziło o to, by jak najszybciej zebrać dane osobowe i wypuścić
ich do domów. Zagrobny wraz z kolegami z wydziału przestępstw gospodarczych, a nawet z
tymi z drogówki przesłuchiwał aresztowanych. Szło szybko. Większość zatrzymanych zdołała
dowiedzieć się od swoich bardziej doświadczonych kolegów, że najlepiej odmawiać zeznań. I
tak się właśnie działo — imię, nazwisko, adres, odmowa zeznań, podpis i następny proszę. W
godzinę Zagrobny zdążył przesłuchać kilka osób. Aż do momentu, gdy trafił na oburzonego
dziennikarza radiowego. Marsz „rozbijali” policjanci, którzy na ogół zajmowali się
osłanianiem meczów i dalecy byli od subtelnych wyborów. Nawinął im się delikwent z
dredami, w dżinsach, nieogolony, to wzięli go za aktywistę jednej z grup, które
współorganizowały marsz i, nie zważając na jego protesty, załadowali do auta. Jeśli po
drodze nadmiernie się szarpał, to pewnie też oberwał pałką. Czekając na swoją kolej do
przesłuchania, zdążył wyhodować złość, która wylała się obficie podczas rozmowy z
komisarzem. Zagrobny usłyszał dziesięciominutowy monolog na temat wolności prasy,
konstytucji, prawa do zgromadzeń i ataków na demokrację. Wysłuchał tego wszystkiego
bardzo cierpliwie, po czym poprosił spokojnie o imię, nazwisko i adres, upewniając się pro
forma, czy wywód ten miał oznaczać odmowę składania zeznań.

— Jest mi to pan winien, komisarzu — powtórzył dziennikarz.
— A dajże mi spokój! — zirytował się Zagrobny. — Meczu Lecha wtedy przez ciebie nie

obejrzałem.

Wyminął młodzieńca i zdecydowanym krokiem opuścił podwórko. Chłopak krzyczał za

nim coś o swobodzie prasy, ale Zagrobny nie zamierzał zwracać na to uwagi.

Miał do wykonania parę telefonów. Niestety, potwierdziły one to, co mówił długowłosy

bojownik o wolność i prawdę — gazeta miała już gotowy artykuł o serii tajemniczych zgonów
emerytów. Wiedzieli też o Bobowskim i o tym, że pozbawiono go głowy. Szczęśliwie pojęcia
jeszcze nie mieli na temat tragicznej śmierci Kuśnierz. Wtedy miasto by zawrzało, a tak
gotował się tylko szef Zagrobnego, domagając się od niego szczegółowego raportu z przebiegu
śledztwa. Trudno było mu się dziwić, pewnie jego przełożony też zażądał tego samego.

Jakby na pocieszenie zadzwoniła do komisarza córka. I była to jedyna dobra wiadomość

tego dnia. Jej koledze z pracy, specjaliście od internetu, który na co dzień tropił nieuczciwych
uczestników konkursów, udało się ustalić, że wszystkie wpisy nawiązujące do tajemniczych
śmierci powstały w jednym miejscu. Próbowano to ukryć, generując różnie numery IP, ale dla
fachowca nie było problemem ustalenie, że każdy wpis inicjujący dyskusję na temat śmierci
emerytów i młodej dziewczyny został napisany w kafejce internetowej przy ulicy
Głogowskiej.

Zagrobny dotarł tam kilkanaście minut później. To była typowa brama dla tej części ulicy,

która im dalej odchodziła od dworca kolejowego, tym robiła się uboższa, brzydsza i bardziej
obdrapana. Eleganckie butiki i oddziały banków zastępowały sklepy z używaną odzieżą,
chińskimi produktami oraz sex shopy. Ludzie także się zmieniali. Przy bogatych witrynach tłum
płynął wartko, przechodnie spieszyli się, wyprzedzali nawzajem i niecierpliwili na
przejściach dla pieszych. Tam, gdzie rządziła tandeta i second hand, tempo życia było

background image

wyraźnie wolniejsze. Ludzie bardziej spacerowali, niż biegli. Nie mieli interesów do
załatwienia, pracy, do której trzeba było zdążyć. Co trzecią bramę okupowali miłośnicy piwa,
z butelkami w ręku.

Podobnie było z tą, w której znajdowała się internetowa kafejka. Mały, ciasny lokal, w

którym upchnięto kilkanaście komputerów, tyle samo krzeseł, dwie drukarki, ksero oraz
bindownicę. Nieliczne okna dawały słabe, mętne światło. Dla lokalu to nawet lepiej, nie było
się przecież czym chwalić — ani podartą wykładziną, ani brudnymi ścianami. Ani też
siedzącymi w rozklekotanych fotelach klientami, w większości w znoszonych bluzach z
kapturami, wpatrzonych w ekrany monitorów, na których uzbrojeni po zęby żołnierze skradali
się przez jakąś opuszczoną fabrykę.

— Komputer, ksero? — spytał mały „zakurzony” człowiek, siedzący za biurkiem, na

którym stała maszyna do bindowania oraz wielozadaniowa drukarka.

Miał chyba niewiele ponad metr sześćdziesiąt i też ubrał się w zniszczoną bluzę z

kapturem. Był jednak przynajmniej dwa razy starszy od grających. Miał pewnie jakieś
trzydzieści lat, przerzedzone włosy nad czołem i niezdrową cerę, bladożółtą, zapewne od
nadmiaru papierosów i niedostatku słońca.

— Policja — odpowiedział Zagrobny.
Mężczyzna sięgnął do szuflady, wyjął paczkę papierosów, poczęstował Zagrobnego, a gdy

ten, kręcąc głową, odmówił, wyciągnął jednego i zapalił, jednocześnie otwierając okno.

— Wszystkie komputery są w porządku. System operacyjny jest legalnie kupiony, a

dodatkowe zainstalowane programy są na licencjach otwartych. Raz w tygodniu wywalam
wszystko, co zostało dodane przez klientów. — Pracownik kafejki był raczej znudzony i
zniecierpliwiony niż przejęty. Widać nie pierwszy raz odbywał taką rozmowę.

— Nie o to mi chodzi — odpowiedział Zagrobny i położył na biurku kartki z wydrukami.
— Co to? — spytał mężczyzna.
— Sam chciałbym wiedzieć — odparł Zagrobny. — Wiem tylko tyle, że te dziwaczne

teksty mówią o morderstwach. O zabitych, utopionych ludziach. Od pewnego czasu takie
wpisy pojawiają się na poznańskich forach i coraz więcej ludzi zwraca na nie uwagę. Niech
pan to przeczyta.

Pracownik kafejki przerzucił podane mu papiery.
— Nie musiał pan tego drukować. Internet w większości składa się z takiego właśnie

gówna — powiedział, oglądając ostatnią kartkę.

— Tak, wiem — westchnął Zagrobny. — Jednak te zostały napisane w tej kafejce. Na

dodatek ktoś próbował to ukryć. Niech pan zobaczy tutaj. — Zagrobny pokazał wydruk, który
przygotowała mu córka, nie rozumiał go, ale pracownik kafejki wiedział, o co chodzi.

— Faktycznie, to nasz IP i rzeczywiście ktoś próbował to zatuszować.
— I to nie był pan? — spytał Zagrobny.
— I to nie byłem ja — odparł mężczyzna. — Choć na pana miejscu też bym właśnie mnie

podejrzewał. Ale tylko na początku.

— Dlaczego?
— A dlaczego miałbym tak ryzykować, przecież wiadomo, że będę pierwszym

podejrzanym. Zależy mi na tej pracy. I nie zależy mi na problemach.

— No, dobrze… — warunkowo zgodził się Zagrobny. — Niech mi pan powie, czy

pojawił się tu ostatnio ktoś podejrzany?

— Tu przychodzą same podejrzane typki. Ludzie, którym odcięli internet, bo nie płacili

background image

albo przepili swój komputer, no i ci maniacy, którzy tracą wzrok, celując cały dzień przez
snajperkę w grze komputerowej.

— I paru normalnych ludzi też — dodał Zagrobny.
— I paru normalnych ludzi też — zgodził się mężczyzna. — Komuś się wywalił internet,

ktoś wpadnie coś na szybko wydrukować, zbindować pracę licencjacką, tekst na konkurs
literacki. Są też studenci, ale tylko wtedy, gdy ksero naprzeciwko jest zamknięte. Oni tam mają
promocje dla studentów.

— Dobrze — z anielską cierpliwością powiedział Zagrobny. — Czy w ciągu ostatnich

dwóch tygodni pojawił się ktoś nowy, kogo pan wcześniej nie znał, a kto bywał tutaj
regularnie? Powiedzmy, przynajmniej co drugi wieczór?

— Nie. Z widzenia znam większość. I tych gówniarzy, i tych szukających pracy też.
— Wpisy pojawiały się wieczorem, niemal nocą.
— Wieczorem to zostają głównie gracze. Ewentualnie kilka pań, które szukają męża na

serwisach randkowych. Je bym skreślił od razu. Co chwilę o coś mnie pytają. Nie wyglądają
na takie, które by wiedziały, co to w ogóle jest IP. Wychodziłoby na to, że któryś z tych
strzelających po cichu bawi się w takie rzeczy. Niektórzy z nich naprawdę nieźle znają się na
tych sprawach.

— Chciałbym, żeby się im pan bliżej przyjrzał. To może być naprawdę ważne.
— Mam pomagać policji w łapaniu internetowych troli?
— To jest sprawa o morderstwo, proszę pana. — Zagrobny przysunął swoją twarz do

twarzy rozmówcy. — Może pan chyba raz na jakiś czas sprawdzić historię przeglądarki?

— Myśli pan, że taki magik, co umie podmieniać ajpiki, nie wyczyści historii

przeglądarki?

— Nie wiem. Może. Nie znam się na tym, ale domyślam się, że ma pan też jakiś program

do kontrolowania tych komputerów. Może pora przyjrzeć mu się bliżej?

— Okej — powiedział mężczyzna pojednawczo. — Niech mi pan zapisze jakiś kontakt. —

Jak coś zauważę, to dam znać.

Zagrobny zapisał na podanej mu kartce swój numer telefonu, pożegnał się i wyszedł. Idąc

piechotą w stronę dworca PKP, przeanalizował całą rozmowę i po zastanowieniu stwierdził,
że facet z kafejki raczej nie kłamał. Niechęć do policji była wśród mieszkańców tej i nie tylko
tej dzielnicy naturalnym stanem. Jakakolwiek współpraca z „psami” nie była mile widziana.
Jednak to nie musiało znaczyć, że zrobił coś złego. Przeciwnie — Zagrobny liczył, że w
dyskretny sposób zostanie poinformowany o faktach, które mogą go zainteresować.

Tymczasem musiał przyznać, że tego dnia nie udało mu się ustalić nic nowego. Ani teatr,

ani kafejka nie przyniosły nowych tropów. Za to pojawiała się presja czasu. Następnego dnia
ukaże się artykuł na temat morderstw i zaczną się problemy. Ludzie będą dzielić się plotkami i
domysłami, podejrzenia zmienią się w legendy miejskie, które szybko obiegną cały Poznań.
Postanowił wrócić na komisariat i jeszcze raz przejrzeć akta sprawy. W końcu to ostatni
spokojny dzień, zanim zacznie się gonitwa.

Gdy dotarł na miejsce, ze zdziwieniem zauważył, że Dobosiewicz najwyraźniej wpadł na

to samo. Mimo późnego popołudnia siedział przy swoim biurku i przerzucał jakieś dokumenty.

— Co tutaj robisz? — spytał komisarz.
— Pracuję. Mam pewien pomysł i chciałem porównać parę rzeczy. — I co? — Zagrobny

nie miał cienia wątpliwości, że Dobosiewicz nie mógł ustalić nic ciekawego. Mimo tego
postanowił go wysłuchać. — No i? — ponaglił podwładnego.

background image

— Myślę, że kluczem do całej sprawy może być kościół.
— Co masz na myśli? — Zagrobnemu zaczęły puszczać nerwy. — Trafiał się już w Polsce

proboszcz pedofil, był nawet biskup gej, który molestował kleryków, a tobie, rozumiem, marzy
się wampir z kurii? Powinieneś, Dobosiewicz, w gazecie pracować. Oni tam właśnie smarują
na nas jakiś soczysty artykuł, przydałbyś się im ze swoją bogatą wyobraźnią.

— Niepotrzebnie tak się unosisz. Wiem, że będzie artykuł i że zaraz zrobi się naprawdę

nerwowo — odparł Dobosiewicz. — Jednak chciałbym, żebyś mnie przez chwilę posłuchał.

— Ten artykuł to koniec spokojnej pracy. Wiesz jak od jutra będzie wyglądał Poznań?

Stawiam na to, że za dwa dni ulice zaczną patrolować samozwańcze straże obywatelskie,
które będą usiłowały zlinczować każdego podejrzanego. Tego chcesz?! To ci się marzy?!

Zagrobny przerwał, gdyż zdał sobie sprawę, że jego irytacja zupełnie wyrwała mu się

spod kontroli. Nie lubił tego bardzo, bo było to równoznaczne z przyznaniem się do własnej
bezsilności. Bezsilności wobec sprawy, z którą usiłował się uporać, i wobec własnych
emocji. Przez lata życia ze sobą, a nie było to łatwe, nauczył się wybaczać sobie te wybuchy
złości, tolerować je, ale uważał, że nie powinien obciążać nimi swojego otoczenia. —
Zróbmy tak… — powiedział Zagrobny po dłuższej pauzie. — Pójdę po kawę, a jak wrócę,
opowiesz mi o tym, co wymyśliłeś.

— Dobrze — odpowiedział spłoszony Dobosiewicz. Wyglądał jak małe dziecko, które

zrobiło plamę na dywanie i teraz boi się reakcji matki.

Patrząc na niego, Zagrobny miał dziką ochotę rozwrzeszczeć się na nowo.
— Chcesz coś? Kawa, herbata?
— Nie, dziękuję — odparł Dobosiewicz.
Zagrobny cicho zamknął za sobą drzwi, zszedł na dół i kupił sobie kawę w automacie, a

potem wrócił na górę i w spokoju wysłuchał teorii Dobosiewicza. Co nie znaczyło, że mu się
spodobała. Przeciwnie, tak jak od początku podejrzewał, była kompletnie wydumana. Słysząc
pierwsze zdania, miał ochotę mu przerwać i poradzić, żeby zabrał się za pisanie powieści
detektywistycznych dla dzieci. Bo Dobosiewicz wymyślił sobie, że tajemnicze śmierci łączą
się z legendarnym skarbem w Farze.

Przed drugą wojną światową, kiedy Poznań był jednym z bogatszych polskich miast,

wstrząsnęła nim towarzyska afera. Jan Synagodzki, bogaty i szanowany notariusz, który latami
zbierał cenne starodruki, monety i miniaturowe dzieła sztuki, zaginął, a potem okazało się, że
został zamordowany. Zabito go ciosem noża w serce, a potem wrzucono do Warty. Cała jego
kolekcja, która, choć niezwykle kosztowna, mogłaby się zmieścić do większej podróżnej
torby, zniknęła. Zbulwersowana opinia publiczna i działające trochę pod jej wpływem organy
ścigania rozpaczliwie poszukiwały podejrzanych. Najpierw padło na rodzinę. Młoda żona,
skłócone rodzeństwo — każdego można było oskarżyć, że zamiast czekać na swoją część
spadku, wolał zgarnąć całą pulę. Jednak wszyscy członkowie klanu Synagodzkich mieli mocne
alibi, prawdziwe lub sfabrykowane. Potem cień wątpliwości padł na współpracowników
notariusza, kolegów z pracy i przyjaciół z klubu brydżowego. Najbardziej podejrzany był
osobnik, który krótko przed śmiercią Synagodzkiego chciał kupić całą jego kolekcję. Między
nimi doszło nawet do gwałtownej i publicznej kłótni. Jednak to nie on, ale młoda dziewczyna,
Bogusława Koc, która pracowała w domu Synagodzkiego jako pomoc kuchenna, została
ostatecznie obciążona odpowiedzialnością za tę śmierć.

Proces był wielkim spektaklem, w którym żywo uczestniczyła przedwojenna poznańska, a

potem ogólnopolska prasa, a emocjonowały się nim tysiące ludzi. Oskarżenie nie

background image

dysponowało niczym poza poszlakami, ale dziewczyna, prymitywna i nieumiejąca ukryć swej
pogardy dla wszystkich „państwa”, pogrążała się z każdym kolejnym wystąpieniem. Na
dodatek już w więzieniu zapisała się do komunistycznej partii, co, mimo że było to wtedy
nielegalne, ogłosiła publicznie podczas kolejnej rozprawy. Proces zmienił się w popis siły
przedwojennej władzy wobec buntującego się „motłochu”, który trzeba zmusić do powrotu na
swoje miejsce. Młoda komunistka została skazana na śmierć i tylko ciąża uratowała ją od
wykonania wyroku. Dziecko ocaliło jej życie, ale na krótko. Poród w więzieniu skończył się
tragicznie dla obojga.

Śmierć dziewczyny była kulminacją zainteresowania sprawą. Dla jednych zmarła była

morderczynią, która uciekła przed karzącą ręką sprawiedliwości, a dla drugich — ofiarą
sanacyjnego systemu. Potem afera znudziła się i przejadła. Zresztą wkrótce wybuchła wojna i
przeorała dotychczasowy porządek. I ci, którzy dziewczyny bronili, i ci, którzy domagali się
surowej kary, musieli walczyć o przetrwanie. A kiedy przyszedł nowy, komunistyczny
porządek, nikt już nie miał do tego głowy. Albo prawie nikt. W środowisku kolekcjonerów raz
po raz pojawiały się plotki, że ktoś odnalazł skarb Synagodzkiego i ostrożnie wypuszczał na
rynek niektóre z jego mniej znanych artefaktów. Niesprawdzone pogłoski wspominały o Farze
jako miejscu ukrycia legendarnego skarbu. Być może Henryk Bobowski, licencjonowany
przewodnik po Poznaniu, dowiedział się za dużo i musiał zginąć.

— No dobrze, a gdyby nawet, to jak wytłumaczysz pozostałe zgony? — spytał Zagrobny,

kiedy wysłuchał już całej historii.

— Nie wiem jeszcze — przyznał Dobosiewicz. — Może to zaczęło się od Pęczaka, Gryki

i Kusku, a na Bobowskim skończyło. Gdybym miał spekulować, to założyłbym, że któryś z
pierwszych zmarłych dowiedział się o skarbie i został dyskretnie…

— Spekulować to my sobie możemy — przerwał mu Zagrobny. — Pytanie jednak, czy z

tego, co wiemy, cokolwiek przemawia za twoją hipotezą.

— Trup w Farze. Trzej zabici wcześniej emeryci. Oni mogą pamiętać te wydarzenia

sprzed wojny.

— Tylko dwaj urodzili się przed wojną, Pęczak i Gryka, trzydziesty trzeci i trzydziesty

piąty rok. W chwili rozprawy jeden miał więc sześć, a drugi cztery lata. Trochę za mało, żeby
zabić notariusza i ukraść jego skarb.

— Mogli coś widzieć, może ich rodzice uczestniczyli w tych wypadkach — upierał się

Dobosiewicz.

— Za dużo tych „może”. Zdecydowanie za dużo.
— Wiem — zgodził się Dobosiewicz. — Jednak co szkodzi, żebyś pozwolił mi trochę w

tym pogrzebać?

— Wolałbym, żebyś od rana zajął się ponownym przesłuchaniem Latusia — odparł

komisarz. — Może szukamy bardzo daleko czegoś, co jest bardzo blisko. — Spojrzał na
swojego podwładnego, na którego twarzy malowało się ogromne rozczarowanie. — Idę do
domu. I tobie też to radzę. Jutro ukaże się artykuł o naszym śledztwie i skończy się sielanka.
Odtąd parę osób będzie nam patrzyć na ręce.

* * *
Kiedy Zagrobny był już na ulicy Kościelnej, kilkaset metrów od domu, deszcz się nasilił.

Zaczęło lać tak bardzo, że musiał schronić się na przystanku autobusowym, naprzeciwko
kościoła. Od poniemieckiej świątyni dzieliła go ruchliwa ulica. Uwagę komisarza zwróciło
jednak coś innego — ściana kamienicy przy ulicy Poznańskiej, od niedawna odsłonięta po

background image

wyburzeniu drewnianych przybudówek. Na murze mokły dużego formatu fotografie.
Przedstawiały one mężczyznę z dziwnym wyrazem twarzy, jakby był pijany albo pod
wpływem środków odurzających. Nieobecny wzrok, głupkowaty uśmiech — kilka takich zdjęć
w formacie A-4 było przyklejonych do ściany. Nie różniły się od siebie zbyt mocno czy wręcz
były identyczne; dopiero deszcz i wiatr zróżnicowały je. „Skąd mogły się tam wziąć i
dlaczego? — zastanawiał się komisarz z braku innych zajęć. — Pewnie ktoś miał tam ciemnię
i bawił się w robienie dziwacznych zdjęć. Potem, gdy szopka została rozwalona, nikomu nie
chciało się zerwać zdjęć ze ściany i tak zostały. Jednak to tylko jedna z tysięcy możliwości.
Jedna z tysięcy”.

* * *
Tej nocy znowu nie mógł spać. Spędził ją na słuchaniu wiadomości w lokalnych stacjach

radiowych. Dziennikarz, któremu rano odmówił komentarza, nie próżnował i do wieczora
wysmażył całkiem jadowity materiał. Kilka gołych faktów okrasił dawnymi przykładami
nieskuteczności działań policji. Przypominał tendencyjnie i złośliwie czasy, w których
przestępcy czuli się w Poznaniu zbyt pewnie, jawnie załatwiając między sobą porachunki w
knajpach i na głównych ulicach. To, że światek przestępczy kilka lat wcześniej czuł się w
mieście jak u siebie, co prawda nie miało nic wspólnego ze sprawą morderstw emerytów, ale
za to świetnie budowało nastrój. Tajemnicze morderstwa i od lat bezsilna policja. Nie może
znaleźć sprawcy, a może nie chce? — to pytanie nie padło wprost, ale nie było to konieczne,
gdyż każdy słuchacz na pewno je sobie zadawał.

Wreszcie coś, co odsunęło powódź na dalszy plan. Pojawił się nowy temat i ludzie go

natychmiast podchwycili. Dzwonili do prowadzącego, z przyjemnością dzieląc się swoimi
przemyśleniami i skrajnymi poglądami na temat kary śmierci. Niektórzy uważali, że powinno
się przywrócić publiczne egzekucje. Gdyby takiego bydlaka powiesić na placu Wolności,
następni zastanowiliby się kilka razy, zanim zrobiliby coś podobnego — grzmiał jakiś radykał,
który najwyraźniej za nic miał różnicę między nieuchronnością kary a brutalnością jej
wymierzenia. Zagrobny, zdając sobie sprawę, że nieuchronność to jego działka, z rosnącą
rezygnacją słuchał tego wszystkiego. Wiedział, że od jutra będzie odczuwał presję. Rosnącą
mocniej i mocniej, bo nabierającą rozpędu na coraz wyższym szczeblu.

Jakoś o trzeciej lub czwartej nad ranem komisarz zasnął na chwilę. Odpływając w błogą

nieświadomość, nie wyłączył radia, więc gdy obudził się po trzech godzinach snu, miał
wątpliwą przyjemność usłyszeć swój głos. To była zemsta dziennikarza, z którym rozmawiał, a
właściwie któremu rozmowy odmówił. Z tych kliku słów udało się radiowcowi zmontować
zupełnie udany materiał. W stu procentach kłamliwy, ale za to bardzo sensacyjny. Wynikało z
niego, że komisarz Zagrobny nie miał zamiaru zajmować się śledztwem, jest stary, leniwy i
nieudolny, a najbardziej w serii morderstw zmartwiło go to, że nie obejrzał meczu Lecha
Poznań. Zagrobny, słysząc swoje słowa: Meczu przez ciebie nie obejrzałem, nie mógł
uwierzyć, że można być tak perfidnym, by dograć do tego pytanie: „Co by pan powiedział
ostatniej ofierze, gdyby jednak udało się jej przywrócić życie”.

O dalszym spaniu nie było mowy. W głowie Zagrobnego układała się już kolejność

wydarzeń, jakie rozegrają się tego dnia — żarty kolegów już od drzwi, wezwanie do szefa,
rozmowa z oficerem odpowiedzialnym za kontakty z mediami. Rozmowa, która zmieni się w
kilkugodzinne przygotowywanie sprostowania. Będą analizować każde słowo, rozważać, czy
lepiej użyć sformułowania „nieprawdą jest”, czy też raczej „zaprzeczam, że”. Rzecznik
prasowy poznańskiej dochodzeniówki był dobrze znany zarówno wśród kolegów, jak i wśród

background image

dziennikarzy. Jedni i drudzy unikali go jak ognia, bo nikt nie mógł mierzyć się z nim na
cierpliwość. Był to mistrz polemiki i riposty. Zasypywał redakcje listami, które pełne były
dementi, próśb o doprecyzowanie i stwierdzeń o konieczności uszczegółowienia. Na
konferencjach prasowych fakty wydzielał tak skąpo, że minister finansów w obliczu
gigantycznej dziury budżetowej był bardziej rozrzutny od niego. Dosłownie każde skierowane
do siebie pytanie musiał rozebrać na czynniki pierwsze. Najpierw więc upewniał się, czy
dobrze usłyszał — powtarzając słowo w słowo zdanie pytającego. Potem interpretował je,
prosząc o wyjaśnienie, o który z dwóch, a nawet trzech możliwych wariantów dziennikarzowi
chodziło. Po kilku takich wymianach zdań nikt na sali nie pamiętał już, o co chodziło na
początku. Chwyt ten był bardzo prymitywny, ale nie było przed nim obrony. W efekcie na
zorganizowane przez komendę miejską konferencje prasowe nie przychodził praktycznie nikt i
gdy komendant chciał zakomunikować mediom coś istotnego, to na rozmowę z dziennikarzami
wysyłał kogoś innego niż oficjalny rzecznik. Był to jasny sygnał dla mediów, że tym razem
będą mogli poznać jakieś fakty.

Zagrobnemu zebrało się na wymioty. Mimo wszystko nie był temu winien rzecznik

prasowy i perspektywa spędzenia z nim kilku godzin. Przyczyna leżała w braku snu. W
skrajnych przypadkach, kiedy komisarz zarwał praktycznie całą noc, organizm mścił się
bardzo brutalnie. Bolała go każda część ciała, w głowie huczało, a żołądek zachowywał się
tak, jakby zmagał się z ostrym zatruciem alkoholowym. „Mogłem się upić, wiedziałbym
przynajmniej, dlaczego cierpię” — pomyślał ze wściekłością Zagrobny. Czuł się tak podle, że
samo przetrwanie nadciągającego dnia przyprawiało go o czarną rozpacz, a co dopiero tak
koszmarnego dnia, jaki się zapowiadał. Dlatego postanowił, że nie pójdzie do pracy,
przynajmniej nie od razu.

* * *
Gdy Olgierd Ziczyński wchodził pod prysznic, wskazówka sekundnika na jego zegarku z

logo Lacoste mijała właśnie dwunastkę. Była siódma rano, co do sekundy. Ziczyński miał
jeszcze godzinę do spotkania. Piętnaście minut jazdy samochodem, wcześniej śniadanie i
staranne golenie twarzy — na kąpiel zostało mu więc nie więcej niż pięć minut. Uwielbiał
stać pod strumieniami gorącej wody i pozwalać, by para wypełniała kabinę, ale tym razem nie
mógł sobie na to pozwolić. Spóźnienie nie wchodziło w grę; zjedzenie śniadania w pośpiechu
czy zrezygnowanie z niego — także. Ziczyński był na to zbyt zorganizowany. Musiał zawsze i
wszystko mieć obmyślone i dopracowane do najmniejszego szczegółu. I nienawidził, gdy ktoś
mu ten plan niszczył.

Wczesna pora spotkania nie spowodowała, że z rozkładu dnia Ziczyńskiego coś wypadło.

Biegał jak każdego ranka, dokładnie przez trzydzieści minut, pokonując pięć kilometrów. Po
prostu wstał odpowiednio wcześniej. Szybciej zrezygnowałby ze śniadania niż porcji ruchu,
która pomagała mu zwalczyć stres i przygotowywała mentalnie do wyzwań, jakie niósł nowy
dzień.

Ziczyński wyszedł spod prysznica i wytarł się starannie, nawet między palcami stóp. Nie

znosił, gdy ubranie lepiło się do mokrego ciała. Gdy skończył, wyjął z garderoby bieliznę,
koszulę i garnitur. Ubrał się, pozostawiając marynarkę zawieszoną na oparciu krzesła.
Śniadanie, zgodnie z właśnie rozpoczętą dietą, rozpoczął od jogurtu orzechowego,
produkowanego na Litwie i pakowanego w pozbawione graficznych upiększaczy pudełko. Za
to był dwa razy droższy niż zwykły i dostępny tylko w niektórych sklepach, prowadzących
sprzedaż zdrowej, organicznej żywności. Dodał do niego otręby owsiane. Potem zjadł kromkę

background image

pieczywa chrupkiego z wędzonym łososiem. Trzymał ją w lewej ręce, prawa była zajęta
sprawdzaniem poczty w smartfonie. Ziczyński nie lubił tracić czasu.

Kiedy skończył, szybkim krokiem podszedł do zmywarki i schował do niej talerzyk po

kanapce oraz miseczkę po jogurcie. Dopił wodę ze szklanki i ją także schował do zmywarki.
Wrócił do łazienki, aby po raz drugi tego dnia umyć zęby. Założył marynarkę, do wewnętrznej
kieszeni na piersi schował portfel i dokumenty auta. Telefon i kluczyki włożył do kieszeni
spodni, po jednym przedmiocie do każdej z nich. Podszedł do lustra, upewnić się, że wszystko
jest na swoim miejscu, wziął głęboki oddech i wyszedł z mieszkania, zatrzaskując za sobą
drzwi.

background image

Rozdział dziewiąty

Oskarżony pierwszy
Zagrobny nie poszedł od razu do pracy. Chciał coś sprawdzić, zanim brutalnie zderzy się z

rzeczywistością. Pomysł Dobosiewicza, że przyczyną śmierci mógł być zaginiony przed
dziesiątkami lat skarb notariusza, brzmiał jak kiepski żart. Jednak wszystko, co ostatnio się
działo, było dla komisarza jak uczestnictwo w bardzo kiepskim żarcie. Dziwaczne śmierci,
poćwiartowana dziewczyna, idiotyczne wpisy na forach internetowych. I żadnych porządnych
podejrzanych. Dobosiewiczowi nie udało się nic konkretnego ustalić w sprawie zabitej. Miała
parę koleżanek, mieszkała w studenckim mieszkaniu, żadnych niepokojących spraw. Nikt jej
nie groził, nie było ekschłopaka, który by ją niepokoił. Jedna z wielu studentek, niezbyt
zamożnych i mało wyróżniających się. Nic nie wskazywało, żeby ktokolwiek miał powód
uciąć jej głowę, poćwiartować ciało i wrzucić do kanalizacji. Nie była ani tak ładna, ani tak
bogata. Wszystkie współlokatorki wyjechały na weekend, a gdy wróciły, jej po prostu nie
było. Nie odnotowały żadnych śladów włamania czy niepokojących wiadomości od zabitej.
Jej śmierć była dla nich szokiem, ale nietrudno się było zorientować, że samą Kuśnierz słabo
znały i raczej średnio lubiły.

Komisarz udał się do jedynego miejsca, w którym mógł dowiedzieć się czegoś więcej o

skarbie Synagodzkiego, niż powiedział mu Dobosiewicz — Starej Rzeźni w pobliżu Cytadeli.
Przez lata Stara Rzeźnia niszczała, opuszczona i lekceważona. Budynki powoli rozpadały się,
przez rozbite okna wchodziła wilgoć, która powodowała, że farba na ścianach łuszczyła się i
odpadała grubymi płatami. Dachy gniły, a na uliczkach, bo rzeźnia była ogromna i wyglądała
jak małe prowincjonalne miasteczko, piętrzyły się śmieci i rozbite szkło. Zagrobny miał okazję
widzieć to dokładnie kilka lat wcześniej, podczas prowadzenia innego śledztwa. Wybudowana
w dziewiętnastym wieku rzeźnia robiła bardzo przygnębiające wrażenie. Do schludnych i
perfekcyjnie przemyślanych poniemieckich budynków nie pasowała dewastacja i zniszczenie.
Miejsce wyglądało jak opuszczone w popłochu, a przecież nie była to prawda — po prostu
Stara Rzeźnia przestała działać, a jej pracownicy przenieśli się do nowej, wybudowanej poza
miastem. Z jakiegoś powodu jednak została po nich duża ilość waciaków roboczych, mnóstwo
papierów i dokumentów, stare biurka, kaski i tablice BHP na ścianach. Kiedy zaś weszło się
do pomieszczeń, w których wcześniej zabijano zwierzęta, można było odnieść wrażenie, że
czuć tu dalej strach i krew tych tysięcy stworzeń, które spotkała tu śmierć. Zagrobny miał takie
odczucia, rozglądając się wśród starych kafelków, które mimo upływu dziesiątków lat
zachowały schludny wygląd. Wyłożona równie trwałymi płytkami podłoga zbudowana była
pod kątem, aby łatwo było zmywać resztki krwi i nieczystości. Ostały się też haki, na których
wieszano zabite zwierzęta, także te zdolne udźwignąć krowę czy wołu. Jednak największe
wrażenie robiła rozległa sala zamieniona w szachownicę małych ciasnych boksów — to tutaj
bydło czekało na swoją kolej. W bezruchu, bo boksy były tak małe, że nie było mowy o
obróceniu się.

Tak właśnie wyglądała Stara Rzeźnia, gdy Zagrobny odwiedził ją przed laty. Potem

miejsce przejęli artyści, a dokładnie koalicja teatrów i artystów alternatywnych, którzy
wyciągnęli od miasta czy też z Unii Europejskiej dotację i zorganizowali tutaj festiwal
teatralny. Projekt nazywał się „Trup, trupy” i do udziału w nim zaproszono wszystkie liczące
się teatry alternatywne z Poznania i całej Wielkopolski. W ciągu tygodnia, w czasie którego w
budynkach rzeźni grano spektakle, to miejsce odwiedziło kilka tysięcy ludzi. Pojawiła się
szansa, że stanie się ono nowym centrum kultury, trochę z boku oficjalnych instytucji.

background image

Skończyło się jednak na dyskotece, letnich imprezach oraz targach staroci, jakie odbywały się
w każdy weekend na największym placu rzeźni.

Zagrobny często tam bywał. Rzadko cokolwiek kupował, ale lubił przedzierać się przez

tłum i oglądać stosy starych rzeczy. Garnki, naczynia, porcelanowe talerze. Tekturowe, ale też
skórzane walizki, stare płaszcze i drewniane jeszcze narty z czasów, gdy innych nie znano.
Wszystko to fascynowało nie tylko Zagrobnego. Pchli targ zawsze był pełen ludzi. Tak jak on
niespiesznie chodzili od jednego sprzedającego do drugiego, przyglądając się starym
odbiornikom radiowym i adapterom, spłowiałym komiksom czy nowiuteńkim chińskim
rowerom. Największe zainteresowanie wzbudzały militaria, wśród których znajdowały się też
hitlerowskie pamiątki. Te ostatnie sprzedawane były półoficjalnie, wstydliwie. Zagrobnego
jednak bardziej zajmowały stare meble. Gdyby tylko miał inne mieszkanie, to
prawdopodobnie zrobiłby wyjątek od swojego skrajnego praktycyzmu i przestał tylko oglądać,
a zaczął też kupować. Jednak upychanie wielkich, ciężkich i wysokich mebli do małego
blokowego mieszkanka byłoby żałosnym zabiegiem, komisarz miał pełną tego świadomość.
Pozostało mu więc tylko podziwianie. Tak poznał Bociana. „Bocian” to był targowy
przydomek, a może nazwisko, komisarz nigdy nie spytał. W każdym razie na targu wszyscy
wołali tak na tego mężczyznę, sprzedającego meble i pamiątki z drugiej wojny światowej. Za
przydomkiem przemawiałoby to, że Bocian poruszał się faktycznie jak ten polujący na żaby i
inne łąkowe stworzenia ptak. Przebierał nogami, jakby obawiał się, że zaraz wpadnie po
pachy w błoto.

Tego dnia właśnie Bocian, a nie meble, był powodem wizyty Zagrobnego. Tym bardziej że

pchli targ działał tylko w soboty i niedziele, a nie w środku tygodnia. Bociana można tam było
spotkać codziennie. Przy ulicy Garbary, od frontu Starej Rzeźni, prowadził niewielki sklep ze
starociami. Na tyłach miał mały warsztat, w którym zajmował się renowacją mebli. Większe
prace wykonywał gdzie indziej, ale tam, czekając na klientów, coś zawsze zdążył
podszlifować, załatać czy przemalować. W weekendy przenosił się na plac i targował się
zawzięcie z potencjalnymi klientami. Było to bowiem miejsce twardej walki o każdy grosz.
Duża część odwiedzających przychodziła tu regularnie i polowała na okazje albo liczyła, że
uda jej się zmiękczyć i zmęczyć sprzedającego, by okazyjnie zdobyty przedmiot odsprzedać
potem z dużym zyskiem. Na początku ktoś kupował stary mebel od starszego człowieka, gdzieś
w małej miejscowości. Tanio i szybko, kusząc gotówką. Potem odbywało się szybkie
oczyszczenie i następna sprzedaż, już w Starej Rzeźni, za dużo większe pieniądze.
Odwiedzający targ staroci też często kupowali coś tylko po to, by puścić dalej, czasem już po
gruntownej renowacji. Łańcuszek kupców i klientów był zatem bardzo długi, więc i
negocjacje musiały być zawzięte. Każdy chciał zarobić, a im większa świadomość wartości,
tym mniejsza była skłonność do ustępstw.

— Dzień dobry — przywitał się Zagrobny, wchodząc do sklepu Bociana.
— Dobry, dobry — doleciało z zaplecza, a po chwili przed komisarzem pojawił się sam

właściciel.

Był wysoki, chudy. Miał grubo po sześćdziesiątce. Ogorzała, pokryta zmarszczkami twarz i

kolczyk w prawym uchu sprawiały, że wyglądał trochę jak emerytowany marynarz. Trzymał
się prosto, a oczy, osadzone wysoko nad mięsistymi policzkami, patrzyły na świat z żywym
zainteresowaniem i inteligencją. Bocian wyciągnął do Zagrobnego spracowaną, ale zadbaną
dłoń.

— Dzień dobry, panie komisarzu. Dawno się nie widzieliśmy. Co, znowu kogoś okradli?

background image

— spytał.

— Nie, gorzej.
— Zabili? — zdziwił się Bocian, jakby pierwszy raz usłyszał, że jeden człowiek może

chcieć odebrać życie drugiemu. Albo zrobiło to na nim piorunujące wrażenie, albo po prostu
nabrał ochoty na papierosa, bo sięgnął po paczkę, które tkwiła w kieszonce jego roboczych
spodni na szelkach. Poczęstował Zagrobnego, ale ten odmówił.

— Pali pan w sklepie?
— Chyba nie chce mi pan dać mandatu, panie komisarzu? — spytał Bocian, zapalając

papierosa.

Roześmiali się obaj. Bocian poprowadził go do drzwi, wyszli na zewnątrz i usiedli na

dwóch plastykowych fotelach, które Bocian wypchnął ze sklepu mocnymi, ale bardzo
precyzyjnymi kopniakami. Zagrobny spojrzał w niebo. Było pochmurne i wisiało nisko nad
Poznaniem, wciąż grożąc nawrotem powodzi. W mieście nadal dawało się odczuć atmosferę
jak podczas oblężenia. Wszyscy robili, co do nich należało, wykonywali swoje zwykłe
codzienne obowiązki, ale męcząca niepewność wciąż im towarzyszyła.

„Ciekawe, jak mieszkańcy zareagują na wiadomość, że wewnątrz obleganego miasta

grasuje okrutny morderca? Czy wybuchnie panika? — zastanawiał się Zagrobny. — Takiej
serii chyba jeszcze w Poznaniu nie było”.

— Nie pyta pan?
— Słucham?
— Nie pyta pan o nic, panie komisarzu? — powtórzył Bocian. — Chyba chciał się pan

czegoś ode mnie dowiedzieć?

Komisarz uśmiechnął się pod nosem i nie skomentował tego ponaglenia. Był wdzięczny

Bogu i Bocianowi za każdą chwilę, która opóźniała to, co było nieuchronne — wizytę na
komisariacie.

— Oczywiście, ma pan rację — odpowiedział wreszcie Zagrobny. — Chcę się czegoś

dowiedzieć.

— Pewnie tego, czy wypłynął jakiś bardzo konkretny mebel na naszym małym poznańskim

ryneczku?

— Dokument raczej.
— Że co? — zdziwił się Bocian.
— Mamy skomplikowaną sprawę. Słyszał pan o skarbie Synagodzkiego?
— Pewnie. — Bocian zaśmiał się. — Kto by nie słyszał. Połowa moich znajomych z placu

go szuka.

— Nie wie pan, czy ktoś go przypadkiem nie znalazł?
— Co? — Bocian spojrzał na komisarza ze zdziwieniem.
— Czy słyszał pan jakieś pogłoski na ten temat? Na przykład, że ktoś wystawił na sprzedaż

coś, co mogłoby być elementem tej kolekcji Synagodzkiego?

— Mogło? — Bocian ponownie się roześmiał, dusząc niedopałek butem, i natychmiast

sięgnął po następnego papierosa. Zapalił go szybko i powtórzył: — Mogło? Gdyby się tak
stało, to w naszym światku by się zakotłowało.

— Czyli nie słyszał pan o niczym takim?
— Nie, panie komisarzu. Takiej wiadomości bym nie przeoczył, ale wątpię też, że jej

dożyję.

— Dlaczego?

background image

— Miałem okazję rozmawiać z ludźmi, którzy osobiście znali Synagodzkiego. Twierdzili

oni, i mieli podstawy tak twierdzić, że to wcale nie musiało być morderstwo.

— A co?
— On pod koniec życia trochę pił i trochę grał. Grał i przegrywał. Słyszałem plotkę, że

sam Synagodzki po cichu wyprzedawał swój zbiór, a potem, kiedy długi sięgnęły mu gardła,
po prostu popełnił samobójstwo. Tylko wynajął do tego jakiegoś zbira, żeby wyglądało na
napad. Żeby rodzinie wstydu oszczędzić, no i żeby jego ubezpieczenia na życie nie stracili.
Wie pan, za samobójstwo nie wypłacają.

— No tak — powiedział Zagrobny. — Tylko dlaczego już wtedy nikt na to nie wpadł?
— Trudno powiedzieć, panie komisarzu. Podobno jakiś policjant od samego początku

upierał się przy tej wersji, ale były naciski z góry. Obawiano się, że ludzie zaczną gadać, że
władza zwala na samobójstwo, bo nie umie wykryć sprawcy. No to wykryli.

— Rozumiem.
— Jak mówię, tak słyszałem, ale to nic pewnego. A dlaczego się pan tym tak interesuje,

panie komisarzu? — zapytał Bocian.

— Taka hipoteza. Jedna z wielu. Młodszy kolega naczytał się za dużo książek, no i uparł

się, żeby połączyć naszą ostatnią sprawę z tym skarbem.

Zamilkli. Bocian zaciągnął się papierosem, a Zagrobny patrzył w stronę pobliskiej stacji

przepompowni ścieków, tej samej, w której znaleźli porąbane ciało Kuśnierz. „Wszystko
zaczęło się od tej cholernej powodzi. Napadało tyle deszczu, że zebrane brudy zaczęły
wybijać. Jezu Chryste, muszę się przespać. Łeb mi pęka od tego wszystkiego” — pomyślał
komisarz. Znowu tylko stracił czas na sprawdzanie mglistego tropu.

— Będę się zbierał, panie Bocian. Dziękuję bardzo za pomoc, i do następnego —

powiedział Zagrobny.

— Do następnego, panie komisarzu. Mam nadzieję, że się do czegoś przydałem. No i niech

pan kiedyś wpadnie z zegarem. Dam panu za niego naprawdę dobrą cenę.

Zagrobny uśmiechnął się szczerze, słysząc, że Bocian wraca do swojego ulubionego

tematu.

— Sto razy już panu mówiłem, że ten zegar nie jest na sprzedaż. To pamiątka rodzinna. Jest

z nami od stu lat.

— Raz już go pan u mnie wyceniał, a to znaczy, że jednak myślał pan o sprzedaży.
— Również ze sto razy mówiłem już, że to było w ramach śledztwa, chciałem jakoś

nawiązać z panem rozmowę.

— No to porozmawiajmy kiedyś na poważnie, panie komisarzu. To piękny zegar, nie

powinien wisieć w jakimś okropnym gomułkowskim bloku. Potrzebuje pięknego otoczenia.

— Na razie będzie musiał. Do widzenia, panie Bocian.
— Do widzenia, panie komisarzu.
* * *
Zagrobny miał szczęście. Jak tylko doszedł na przystanek, podjechał autobus numer

sześćdziesiąt trzy, którym przejechał całe miasto, aż do przystanku przy rosyjskim konsulacie,
przy ulicy Bukowskiej. Tam wysiadł, machnął na powitanie kolegom policjantom pilnującym
przedstawicielstwa rosyjskiego rządu, przed którym lubiły zbierać się różne manifestacje, i
dalej poszedł piechotą, mijając szpital kliniczny i przecinając rondo Jeziorańskiego. Tym
razem spacer nie sprawił mu przyjemności. Szedł szybko, nerwowo. Celowe spóźnienie
wydało mu się teraz głupie. „Za to też mi się oberwie, pewnie komendant szuka mnie od rana”

background image

— pomyślał.

Faktycznie, Joasia Zawodna poinformowała go, że komendant prosi go do siebie. Tego

dnia posterunkowa wyglądała wyjątkowo ponętnie. Obcisła granatowa spódniczka do pół uda
i śnieżnobiała bluzka z dużym dekoltem — Zawodna wyglądała jakby ubrała się na
rozpoczęcie roku szkolnego, ale przez pomyłkę założyła galowy strój młodszej o kilka lat
siostry. Zagrobny zmusił się, żeby odwrócić wzrok od jej niemiłosiernie ściśniętych piersi i
spojrzał na biurko i leżącą na nim gazetę. Uświadomił sobie, że przecież nie przeczytał jeszcze
artykułu.

— Bardzo nas schlastali? — spytał.
— Nie — odparła Zawodna, poprawiając bluzkę. — Ograniczyli się do faktów. I nadal

nie wiedzą o dziewczynie.

„Czy to jej nie boli? Przecież ta bluzka jest ciasna jak jakiś gorset” — pomyślał Zagrobny.
— Dziękuję — odpowiedział, otwierając drzwi. — Jakby mnie ktoś szukał, to powiedz, że

wyszedłem do szefa i odtąd ślad po mnie zaginął. — Powodzenia, panie komisarzu —
powiedziała do zamykających się drzwi.

Komendant komisariatu przy Taborowej, Mariusz Palcz, był niemal w wieku Zagrobnego.

Dokładnie biorąc, urodził się rok później. Mimo tego wyglądał dużo młodziej. Był bardziej
energiczny, na twarzy nie miał śladu zmarszczek, a strój też odejmował mu dobrych kilka lat.
Czas, jaki Zagrobny spędził na ganianiu malwersantów, pospolitych morderców i gwałcicieli,
Mariusz Palcz spędził na budowaniu swojej kariery. Doktorat, liczne kursy dodatkowe, udział
w misji pokojowej w Kosowie. Tak zyskał sobie opinię świetnego fachowca i sprawnego
organizatora. Był dzieckiem szczęścia i wszyscy mówili, że mierzy bardzo wysoko,
przynajmniej w stanowisko Komendanta Głównego Policji, a może nawet wyżej — w
stanowisko prezydenta Polski.

Jako szef komendant miał jedną wielką zaletę. Tym, którzy dobrze wykonywali swoje

obowiązki, nie wtrącał się zbytnio do roboty. Dopóki naprawdę nie musiał. Tak właśnie było z
Zagrobnym. Palcz cenił komisarza za wyniki, choć w głębi duszy uważał, że coś z nim musi
być nie tak, skoro tak inteligentny człowiek przez tyle lat nie awansował. Zagrobny uważał
swojego szefa za lalusia i karierowicza, który ani jednego dnia nie poradziłby sobie w
zwykłej dochodzeniowej służbie, ale był mu wdzięczny za to, że nie wcina mu się w śledztwa.
Byli więc jak dwa psy podobnej wielkości, które, spotkawszy się na ulicy, udają, że się nie
widzą, bo walka nie opłacałaby się nikomu.

Problem w tym, że Zagrobny nie dotrzymał najważniejszego punktu niepisanej umowy —

żadnych sensacji, które mogłyby przyciągnąć uwagę prasy i zepsuć komendantowi opinię.
Ponieważ zdarzyło się to pierwszy raz, nie mógł domyślać się, co się teraz wydarzy. Na
miejscu swojego szefa odsunąłby nieudolnego Zagrobnego od śledztwa i przydzielił do niego
kogoś, kto potraktuje to jako szansę i albo szybko rozwiąże zagadkę, albo znajdzie kogoś, kto
przyzna się do winy. A może lepiej powołać międzywydziałowy zespół, zaprosić do
współpracy kolegów z Warszawy i spędzać godziny na zebraniach? „Co ja o tym wiem? —
pomyślał komisarz. — Nigdy się takimi sprawami nie interesowałem”.

Nie bał się. Był ciekaw, co będzie dalej. Czuł też zrezygnowanie. Gdyby teraz ktoś zabrał

mu tę sprawę, to nie ucieszyłby się, ale poczułby ulgę. Jednak komisarz zdawał sobie sprawę,
że nic takiego się nie wydarzy. Nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Ściany zdobiły zdjęcia przestawiające Mariusza Palcza w otoczeniu kolegów z

międzynarodowych sił pokojowych. Kosowo, Bośnia, kraje byłego ZSRR. Na końcu tego

background image

korytarza sukcesów znajdowało się biurko, za którym siedział komendant. Mundur leżał na nim
idealnie, a wszędzie panował nieskazitelny porządek. Po jego bokach stały regały z książkami.
Równo ułożonymi i raczej rzadko używanymi.

— Dzień dobry — przywitał się Zagrobny.
— Cześć — odpowiedział komendant, wstając zza biurka.
Podszedł do podwładnego i energicznie potrząsnął jego dłonią.
Gest był z pewnością dobrze wystudiowany. Uścisk był niemal perfekcyjny, krótki, mocny,

energiczny. Powodował, że ten, z którym przywitał się Palcz, miał poczucie, że spotkał się z
człowiekiem silnym, ale przyjaznym i pogodnym.

Komendant szybko wrócił do swojego biurka, pamiętając o tym, żeby wskazać miejsce do

siedzenia swojemu podwładnemu. Potem sięgnął po gazetę.

— Czytałeś?
— Jeszcze nie — zgodnie z prawdą odparł Zagrobny.
— No, ale na pewno doskonale wiesz, co tam napisali? — spytał komendant.
— Oczywiście. Orientuję się mniej więcej.
— No nic. Trudno. Będę musiał umówić cię na randkę z naszym rzecznikiem. Sam się o to

prosiłeś. Na szczęście to nie jest teraz najważniejsze. Najważniejsze jest to, że nareszcie go
mamy. Chcę, żebyś był na konferencji prasowej.

— Nie rozumiem… — Zagrobny był tak zaskoczony, że aż podskoczył na krześle.
— To ty jeszcze nic nie wiesz? — Teraz to komendant się zdziwił. — Twój Latuś się

przyznał.

— Jak to? — Zagrobny nadal nic nie rozumiał.
— Normalnie. Wczoraj wieczorem w areszcie śledczym zgłosił, że chce złożyć zeznania.

Dzisiaj rozmawiał z nim Nowak. Latuś zgodnie z obietnicą złożył zeznania, w których przyznał
się do wszystkiego.

— Jak wszystkiego?
— Do morderstw. Wszystkich.
— Niemożliwe. — Komisarz jeszcze raz zerwał się ze swojego krzesła.
— Przeczytaj sobie. — Komendant podał mu teczkę. — To przecież głównie twój sukces.

Kazałeś wziąć go pod obserwację, a Dobosiewicz aresztował za napaść na funkcjonariusza.
To będzie nawet dobrze wyglądało w mediach. Rozwiązaliśmy problem błyskawicznie. To na
kiedy zwołujemy konferencję? Pogadaj z Dobosiewiczem, dobrze by było, żeby też był na niej
obecny. Jest młody, będzie dobrze kontrastował przy twoim boku, młody glina, który zdobywa
doświadczenie od starego…

— Chciałbym jeszcze raz przesłuchać Latusia, panie komendancie — cicho powiedział

komisarz.

— Oczywiście. To przecież twoja sprawa. — Komendant nie był zadowolony, że

podwładny przerywa mu planowanie kampanii medialnej wychwalającej zasługi poznańskiej
policji, a więc i jej szefa.

— Czy możemy się umówić, że pan komendant jeszcze nie będzie niczego ujawniał?
— Umówić to się możesz, ale… — zaczął nieprzyjemnym tonem komendant, ale

powstrzymał się przed powiedzeniem tego, co pierwotnie zamierzał. — Przesłuchaj go i
powiedz, o co ci chodzi. Możliwie szybko. Nie wiem, czy pamiętasz, że media już nam
wsiadły na kark.

Mariusz Palcz dopiero teraz uświadomił sobie, dlaczego nie przepada za Zagrobnym.

background image

Mimo że wiele razy proponował podwładnemu przejście na ty, a ten się zgadzał, to po jakimś
czasie komisarz znów wracał do tytułowania go panem komendantem. „Nie lubi mnie i daje mi
to w ten sposób odczuć. Trudno się dziwić, jest starszy, a guzik zdziałał” — pomyślał Palcz.

Zagrobny nie miał czasu przejmować się tym, czy uraził szefa zbyt obcesowym

zachowaniem. Chciał jak najszybciej dostać się do aresztu śledczego. Szanował Nowaka,
który przesłuchiwał Latusia, ale był przekonany, że jak zawsze poszedł po linii najmniejszego
oporu, szczególnie jeśli ten sam się przyznał i sam chciał zeznawać. Nowak odliczał dni do
emerytury, a zapał do pracy wyczerpał mu się kilka lat wcześniej. Więc jeśli Latuś się
przyznał, to Nowak z pewnością niczego nie sprawdzał ani nie drążył. Nie zadawał też
dodatkowych pytań i w ogóle nie zrobił na pewno nic, żeby w jakikolwiek sposób
zweryfikować prawdziwość jego słów. Po co, skoro sam się przyznał?

* * *
Dojazd do aresztu śledczego przy ulicy Młyńskiej, czyli do samego centrum Poznania, tuż

przy Starym Rynku, nie był łatwy. Deszcz siąpił, a to powodowało, że kierowcy jechali
wolniej, a przy tym bardziej nerwowo i z dużą skłonnością do konfliktów. Komisarz szybko
pożałował, że tego dnia zdecydował się wyruszyć swoją almerą.

Początkowo szło dobrze, ale za rondem Jeziorańskiego zaczął się prawdziwy horror.

„Chyba jakaś wystawa ruszyła” — pomyślał Zagrobny, wlokąc się w kolumnie aut, które
dopiero za kilkaset metrów miały minąć budynek Międzynarodowych Targów Poznańskich. Po
chwili przekonał się, że miał rację. Drogę blokowały dwa tiry, które próbowały przez bramę
przedostać się na teren targów. Natychmiast zrobił się korek. Auta stały tak ciasno, że nie
dałoby się między nie wcisnąć pudełka zapałek, a kierowcy wrzeszczeli i trąbili na siebie.
Jeden z bardziej krewkich podbiegł do almery komisarza i coś gniewnie wykrzykiwał,
wymachując pięściami. Tego było już komisarzowi za wiele. Opuścił szybę i pokazał
pieniaczowi swoją policyjną odznakę. Potem wyciągnął spod siedzenia kogut, przyczepił go
do dachu i na sygnale przekroczył podwójną linię ciągłą. Przejechał kilkaset metrów pod prąd
i w ten sposób błyskawicznie dostał się na rondo Kaponiera. Tam było już lepiej. Potrzebował
jeszcze tylko pięciu minut, by znaleźć się przed budynkiem aresztu.

Panujących tam procedur przyspieszyć się nie dało. Wlokły się komisarzowi

niemiłosiernie. Gdyby jednak Zagrobny wiedział, jak będzie wyglądać jego rozmowa z
Latusiem, nie spieszyłby się aż tak bardzo. Nie spieszyłby się wcale. Przypominający z
wyglądu Mariusza Jopa przestępca (bo przestępcą był bez wątpienia) znów zapadł w letarg.
Nie chciał rozmawiać. Na pytania odpowiadał pojedynczymi sylabami i półuśmieszkami, ze
wszystkim odsyłając do poprzedniego zeznania. Zagrobnemu nie udało się przebić przez tę
lekceważącą obojętność. Brała go coraz większa złość. Na zakorkowane i podmywane rzeką
miasto, na kierowców, którzy potrafili się tylko wściekać i wygrażać pięściami, na swojego
szefa, który pozwolił, by najważniejsze przesłuchanie przeszło komisarzowi koło nosa.
Dobrze wiedział, że Latuś kłamał. I nie pozwoliłby mu złożyć takiego zeznania. Miał dziką
ochotę strzelić go w ten głupi pysk. Zamiast tego spytał tylko:

— Nie wiem, kto ci kazał to zrobić. Nie wiem, ile ci zapłacił. Chyba dużo, bo zrobią z

ciebie wampira z Poznania i za pięć trupów dostaniesz maksymalny wymiar kary. Będą cię w
telewizji jak małpę pokazywać.

— No i chuj — odpowiedział krótko Latuś. — Nie zależy mi.
— Nie wierzę, że to zrobiłeś, a już na pewno nie sam.
Latuś tylko wzruszył ramionami. I na tym skończyło się przesłuchanie.

background image

Po godzinie tkwienia w korkach i znęcania się nad skrzynią biegów Zagrobny był z

powrotem na komendzie przy ulicy Taborowej, a dwie minuty później w gabinecie
komendanta.

— On tego nie zrobił — od drzwi stwierdził komisarz.
— Odwołał zeznania? — Tym razem to komendant aż zerwał się z krzesła.
— Nie.
— To skąd wiesz? Tylko mi tutaj nie opowiadaj o intuicji starego policjanta. Nie chcę

nawet o tym słyszeć!

Zagrobny zawahał się na kilka sekund. Nie miał jednak wyjścia. Musiał kłamać.
— Gubi się, jak go pytam o szczegóły. Myli miejsca. Ktoś po prostu kazał mu się przyznać,

ale on tego nie zrobił.

— Cholera jasna! Może jednak to, że się myli, jeszcze nic nie znaczy. To kompletny

prymityw, pewnie był pijany albo przyćpany. Może wszystko naraz. Trudno liczyć na to, że ci
wszystko ze szczegółami i bardzo konkretnie opisze.

— Gorzej, że sąd się może przyczepić do takich nieścisłości — skwitował Zagrobny.
— Masz rację — zgodził się komendant. — O ile już sam prokurator nie zacznie nam robić

pod górę. No ale co? Przecież nie mamy innego wyjścia.

— On tego nie zrobił, a morderca jest na wolności — głośno i dobitnie stwierdził

komisarz. — Musimy szukać dalej.

Komendant spojrzał Zagrobnemu w oczy, a potem wbił wzrok w blat biurka i palcem

wskazującym coś na nim narysował. Przez pełną minutę nie mówili nic.

— Latuś się przyznał. W tej sytuacji obowiązują nas określone procedury — powiedział

wreszcie komendant.

— Wiem. Chciałbym jednak prosić, panie komendancie, żeby zaczekał pan z ogłoszeniem

publicznie, że go złapaliśmy, dopóki nie znajdę prawdziwego sprawcy.

— Wiesz dobrze, że niektóre śledztwa trwają całe miesiące, a nawet lata. Jak to sobie

wyobrażasz?

Teraz zamilkł Zagrobny. Nie chciał powiedzieć o jedno słowo za dużo. Rozmowa już

dawno przestała być jednoznaczna i coraz ważniejsze było to, co nie zostało wyrażone wprost,
lecz w domyśle, między wierszami.

— Ile może mi pan dać czasu, panie komendancie?
— Jutro jest Boże Ciało. W piątek połowa ludzi będzie na urlopach. Ja zresztą też.

Konferencję prasową zwołuję na poniedziałek i wtedy ogłoszę, że ujęliśmy groźnego
mordercę. Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy? — z naciskiem spytał komendant.

— Tak — odpowiedział Zagrobny.
Komendant zebrał rozsypane na biurku papiery i energicznie uderzył nimi w stół. Tego

gestu nauczył się podczas jednego ze szkoleń ze zdolności interpersonalnych i siły perswazji.
Miał on oznaczać, że uznał rozmowę za skończoną. Zagrobny zrozumiał, pożegnał się
skinieniem głowy i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

Kiedy wszedł do swojego pokoju, Dobosiewicz znów bawił się swoją komórką, która

była prawie tak duża jak notes, jaki służył Zagrobnemu do zapisywania notatek.

— Mogę spytać, co robisz? — powiedział Zagrobny, próbując opanować dziką ochotę, by

wyrwać podwładnemu „zabawkę” i wyrzucić ją przez okno.

— Oglądam jeszcze raz profil Kuśnierz na Facebooku. Zapomnieliśmy sprawdzić, czy

ostatnio ktoś czegoś tam nie opublikował. Ja zapomniałem — poprawił się natychmiast.

background image

„Boi się mnie — pomyślał komisarz. — Jest jak dziecko z patologicznej rodziny, które

uprzedza atak ciągłym przepraszaniem”. I wkurzył się jeszcze bardziej. Teraz miał ochotę
wyrzucić przez okno nie tylko telefon.

— I co, znalazłeś?
— Nie. Nie znalazłem nic niepokojącego. Przeanalizowałem cały jej profil. Nie było to

trudne, bo nie udzielała się tam zbyt mocno. W każdym razie nikt jej nie groził. Nie rozstała
się z chłopakiem. Zresztą nie miała chyba nikogo. W ogóle była chyba skryta. Nie wrzucała
dużo zdjęć. Nie miała więc osobowości, którą można by nazwać zbyt otwartą czy
przyciągającą kłopoty. Facebook, podobnie jak koleżanki Kuśnierz, nie przekazuje na jej temat
nic ciekawego. Była zwyczajna, żeby nie powiedzieć — nijaka.

— Żyła zwyczajnie, a potem ktoś ją zabił, poćwiartował i wrzucił do ścieków. Faktycznie,

zwyczajna śmierć po zwyczajnym życiu — sarkastycznie odparł komisarz.

Dobosiewicz nie odpowiedział. Zagrobny wziął z biurka raport z wyników sekcji

Kuśnierz i przeczytał:

— Prawdopodobna przyczyna śmierci: utopienie. Najprawdopodobniej poćwiartowana w

ciągu kilkunastu godzin od chwili zgonu. W momencie śmierci była pod wpływem marihuany
oraz sporej ilości alkoholu, ale dużo poniżej śmiertelnej dawki. Nie znaleziono śladów
gwałtu. W żołądku została resztka ostatniego posiłku — makaronu w sosie bolońskim z
groszkiem. Pewnie z któregoś ze studenckich barów. Chryste! To mógł sobie darować.
Zemdliło cię, Dobosiewicz?

— Trochę — odpowiedział podwładny.
— Znalazłeś coś jeszcze?
— Sprawdziłem wszystkich zabitych. Choć była bardzo mała szansa, by mieli konta na

Facebooku.

— I co, mieli?
— Nie.
— A Latuś?
— Nasza Klasa tylko. Trochę fotek, głównie z meczów oraz fotomontaże z aktorkami z

filmów porno. Latoś bardzo podkreśla tam swoją heteroseksualność.

Zagrobny nie odpowiedział. Wpatrywał się w wyniki ostatnich lekarskich badań, jakie

zrobiono Katarzynie Kuśnierz. Po kilku minutach przygniatającej ciszy, podczas których
Dobosiewicz spocił się jak szczur, komisarz zaczął pakować raport do torby.

— Idę do domu. Widzimy się jutro. Przyjrzyj się znajomym Latusia i Kuśnierz. Jeden po

jednym. Czy nie mają czegoś za uszami. U Latusia to wręcz pewne. Może na coś ciekawego
wpadniesz — rzucił Zagrobny, wychodząc.

Rozpowszechnienie się serwisów takich jak Facebook i Nasza Klasa zmieniło pracę

komisarza i jego kolegów. Podobnej rewolucji wcześniej nie przeżyli. To, co kiedyś trzeba
było robić miesiącami, teraz miało się pod ręką natychmiast — lista znajomych i rodzina
podejrzanego. W jednym miejscu, z aktualnymi zdjęciami, także mieszkań i domów,
pomagającymi ustalić adres, i wieloma innymi faktami, które mogły się przydać w śledztwie.
Ludzka beztroska była wręcz rozczulająca. Niejeden sprzedający narkotyki wpadł wraz z
siatką swoich dostawców i klientów przez gadulstwo na Facebooku. Niejeden chciwy
morderca zapłacił wolnością za potrzebę pochwalenia się nowym autem na Naszej Klasie.

Zagrobny jednak miał przeczucie, że tym razem nic z tego nie będzie.
Wsiadł do samochodu i wrzucił torbę na siedzenie obok kierowcy. Naszła go ochota, by

background image

pojechać gdzieś, gdziekolwiek. Złamać codzienną rutynę dobrze zorganizowanego życia.
Racjonalnego i przemyślanego. Jednak ciągnący się korek wyleczył go szybko z takich
ciągotek. Tym bardziej że z nieznanej sobie przyczyny odruchowo wpakował się w ulicę
Dąbrowskiego, która zakorkowana była zawsze, a o tej porze szczególnie. Komisarz wpadł na
pomysł, by porzucić auto, zaparkować je w pierwszym wolnym miejscu na chodniku i piechotą
dotrzeć do domu. Zajęłoby mu to maksymalnie piętnaście minut, ale nic z tego. Wszystkie
miejsca parkingowe były dawno zajęte przez tych, którzy wpadli na ten sam pomysł, co
komisarz. Zrezygnowany włączył więc radio. Nadal jego śledztwo było ważną informacją, ale
histeria powoli zaczęła opadać, a zainteresowanie poznaniaków ponownie skupiało się na
temacie wzburzonej rzeki, która nie zamierzała tak łatwo odpuszczać. Środa była dniem
kolejnego rekordu poziomu wody w Warcie, który przy moście Rocha osiągnął sześćset
sześćdziesiąt osiem centymetrów. Mimo to zagrożenie powodzią fachowcy określali jako
malejące. Poza wybijającą kanalizacją nic strasznego już raczej nie groziło mieszkańcom
Poznania. Gorzej miała się sprawa bobrów z sąsiedniego województwa, kujawsko-
pomorskiego. Tam właśnie odpowiednie władze wydały zgodę, żeby myśliwi mogli zabijać je
bez ograniczeń. Biedne stworzenia zostały obarczone winą za powódź i nawet fakt, że właśnie
wychowywały młode, nie był okolicznością łagodzącą. Słuchacze radia zatrzęśli się z
oburzenia. Bardzo. Dzwonili, by jeden przez drugiego domagać się odwołania wojewody
odpowiedzialnego za podjęcie takiej decyzji i wszystkich urzędników, którzy mieli z tym
jakikolwiek związek.

Zagrobny stracił cierpliwość i wyłączył radio po pięciuset metrach jazdy, które zajęły mu

piętnaście minut. Na szczęście docierał już do skrzyżowania z ulicą Kościelną. Załapał się na
końcówkę zielonego światła. Na następnym skrzyżowaniu skręcił w ulicę Poznańską, a potem
w Mylną. Bez trudu znalazł miejsce do parkowania, jakby los chciał mu wynagrodzić
wyjątkowo podły dzień. Gdy podszedł do drzwi wejściowych, uświadomił sobie, że nie
pamięta, czy zamknął auto, więc musiał wrócić, żeby to sprawdzić. Poczuł, że przestaje sobie
radzić ze stresem. Postanowił pójść do najbliższej apteki, przy ulicy Kościelnej, i kupić
tabletki uspokajające. Ziołowe, ale skuteczne. Wziął kilka już w aptece.

Po kwadransie był w domu. Czuł tak wielkie zmęczenie i niechęć do robienia

czegokolwiek, że nie otworzył nawet skrzynki pocztowej. Człapał po schodach, modląc się,
żeby żadna z gadatliwych sąsiadek go tym razem nie zaczepiła. Udało się. Jak tylko wszedł do
mieszkania, odkręcił kran nad wanną. Rozbierał się, słuchając, jak gorąca woda wypełniała
małą wannę. Spodnie i koszulę złożył starannie w kostkę, resztę wrzucił do pralki. Z
przyjemnością zanurzył się w cieple aż po uszy i zamknął oczy. Leżał tak długi czas i udało mu
się wreszcie przez chwilę nie myśleć o niczym.

Po kilkunastu minutach woda ostygła, a po paru następnych zrobiła się zimna.

Komisarzowi nie udało się przemóc swojej natury i nie wymienił wody, mimo że miał ochotę
na jeszcze pół godziny takiej kąpieli. Jednak zmarnować całą kolejną wannę — nie, to było
ponad jego siły. I tak nie umiałby się tym cieszyć. Wyszedł więc i zrobił sobie lekką kolację, a
potem uruchomił laptop. Wygrał go w jednym z konkursów, w których brał udział. Używając
fikcyjnego konta, zalogował się w serwisie Facebook i odszukał profil zabitej Katarzyny
Kuśnierz. Po paru minutach nabrał pewności, że to, co zreferował mu Dobosiewicz, było
zgodne z prawdą. Zdjęcia, notki, wypowiedzi w dyskusjach — nic nie zapowiadało tragicznej
śmierci. Znów tkwił w martwym punkcie, a czasu było coraz mniej. W tej sytuacji Zagrobny
zrobił to samo, co wielu ludzi ściśniętych stresem i morderczym terminem… Uciekł.

background image

Nie nadużywał alkoholu. Źle się po nim czuł. Nie kusił go hazard, bo był irracjonalny. Nie

interesowały go kobiety, dobrze wiedział, że jedyna kobieta na świecie, która umiałaby z nim
wytrzymać, od dawna nie żyła. Kilka prób ułożenia sobie na nowo życia we dwoje skończyło
się fiaskiem. Nawet kot uciekł od niego do sąsiadki, bo miał dość najtańszej karmy i żwirku.
Jednak Zagrobny miał jedną namiętność — uwielbiał wyszukiwać luki w regulaminach
konkursów. To dlatego jego córka wciągała go w analizę zasad różnych promocji, które
powstawały w jej agencji reklamowej. Komisarz, jak każdy nałogowiec, obiecywał sobie nie
ulegać więcej temu uzależnieniu i nie wygrywać niczego. Miał już na swoim koncie kilka
zdobytych wycieczek, prawie całe wyposażenie kuchni, duży telewizor i laptop. Oraz
dziennikarza, który o mało nie napisał o nim artykułu. Był już nawet gotowy tytuł —
„Człowiek, który nie umie przegrywać”. Przerażonemu konsekwencjami takiego tekstu
komisarzowi udało się odwieść autora od zamiaru publikacji. Nie było to łatwe. Właściwie
musiał go w delikatny sposób zaszantażować. Zagrobny nie chciał sobie nawet wyobrażać, co
by było, gdyby tekst się ukazał. Nikt nie uwierzyłby przecież, że wygrywa uczciwie. Nie w
Polsce. Natychmiast przypięto by mu łatkę cwaniaka, który wykorzystuje stanowisko do
wyłudzania nagród. Koledzy mieliby używanie, a przełożony nie miałby wyjścia… Po tej
aferze solidnie przestraszony Zagrobny obiecał sobie nigdy więcej nie brać udziału w
promocjach.

Tego dnia jednak nawet nie próbował się opierać. Świat walił mu się na głowę. Dlatego

wszedł na swoje ulubione serwisy informujące o aktualnych konkursach i sprzedażach
promocyjnych. Było ich wiele. Nieustannie aktualizowanych. Niektóre podczas abstynencji
Zagrobnego podupadły i przestały być warte odwiedzania, ale i tak komisarz szybko dotarł do
kilku konkursów, które go zainteresowały. Łatwo przeszedł na ich strony WWW i pobrał
regulaminy. Wszystkie były dostępne w formacie PDF. Następnych parę godzin spędził na ich
analizowaniu. Tyle wystarczyło, by aż w dwóch znaleźć poważne nielogiczności i luki. Tak
duże, że dawały szansę na nagrodę główną. Gdyby dobrze skonstruował zgłoszenie i napisał
reklamację, mógłby zdobyć nowiuteńki samochód. Tego jednak nie mógł zrobić. Tak cenna
nagroda nie wchodziła w grę. Organizatorzy, nawet złapani na kardynalnym błędzie, mogliby
pójść do sądu, a upublicznienia swojego nazwiska Zagrobny nie chciał. Zresztą gdyby wygrał
auto normalną drogą, też bez rozgłosu by się nie obyło. Nie po to przecież rozdaje się auta,
aby robić to dyskretnie. Wygraną i zwycięzców trzeba odtrąbić na lewo i prawo. Dlatego
uwaga komisarza przeniosła się na konkurs sportowy. Do zdobycia był bilet na mecz Polska—
Hiszpania, przelot do Hiszpanii i jeden nocleg w hotelu. Tak, to było interesujące. Chętnie
zobaczyłby ten mecz. Ponowna lektura regulaminu upewniła go, że wystarczy jeden SMS.
Odpowiednio skonstruowany. „Potem od razu idę spać” — zdecydował komisarz.

* * *
Ania Zagrobna wróciła późno. Rzuciła torbę z laptopem na kanapę, reklamówkę z daniem

na wynos na stół, a sama weszła do łazienki. Rozebrała się do naga, brudne ciuchy wrzuciła
do pralki i weszła pod prysznic. Myła się tak długo, aż całą łazienkę zapełniły kłęby pary. Jak
tylko wyszła i ubrała się w miękki szlafrok, sięgnęła po telefon, żeby sprawdzić, ile mejli
przyszło na jej służbowe konto. Cztery. Trzy z nich mogły śmiało poczekać do poniedziałku, na
czwarty odpisała z pomocą telefonu, wolną ręką wsadzając jedzenie do kuchenki
mikrofalowej. Gdy było już ciepłe, ale nie gorące, przeniosła jednorazowe naczynie na stół, a
obok rozłożyła laptop. Jedząc, oglądała najnowszy odcinek jednego ze swoich ulubionych
seriali. Szybciej od filmu skończyło się chińskie danie na wynos. Zajrzała więc do lodówki i

background image

wyjęła z niej duże opakowanie jogurtu light. Starała się jeść go powoli, tak aby starczyło do
końca odcinka. Udało się. Ania wyrzuciła jednorazowe pojemniki do śmieci i przysunęła
laptop bliżej siebie. Miała przed sobą jeszcze jakąś godzinę pracy. Przejrzała regulamin
promocji i naniosła swoje uwagi, zajrzała na Facebook, gdzie na profilu klienta jej agencji
reklamowej odbywał się konkurs. Upewniła się, że wszystko idzie dobrze, i odpowiedziała na
kilka pytań uczestników. Potem wróciła do skrzynki odbiorczej i odpisała na pozostałe
wiadomości. Zajrzała na profile konkurencyjnych agencji, z którymi zajadle rywalizowała,
sprawdziła, co piszą i publikują jej znajomi. Milczeli. Był piątek. Dochodziła dwudziesta
czwarta. Ani nie chciało się jeszcze spać. Weszła na ulubiony blog poświęcony filmom i
wybrała spośród nowości coś, co mogło ją zainteresować. Odszukała film w internecie i
włączyła pobieranie. Ikona w dole ekranu poinformowała ją, że za trzydzieści, a może nawet
dwadzieścia minut film będzie gotowy do obejrzenia. Pościeliła sobie łóżko, założyła piżamę
i starannie umyła zęby. Otworzyła okno, żeby przewietrzyć pokój, a właściwie mieszkanie, bo
zajmowała nowoczesną kawalerkę, gdzie w jednym pomieszczeniu znajdowała się i część
kuchenna, i część, która miała przypominać salon, a także kąt do spania. Trochę chłodniejsze
powietrze wpadło do środka. „Czy w zamrażarce są jeszcze lody?” — zastanawiała się Ania.
Nie była pewna, więc sprawdziła. Niestety… „Pójdę” — zdecydowała szybko. Ubrała na
piżamę dres i z portfelem w ręku wyszła z mieszkania.

background image

Rozdział dziesiąty

Przeciek pierwszy
Święto Bożego Ciała powitało komisarza półprzytomnego ze zmęczenia. Obudził się, co

prawda, o dziewiątej, ale biorąc pod uwagę, że położył się grubo po czwartej nad ranem, nie
pospał zbyt długo. Poprzedniego dnia nie dotrzymał danej sobie obietnicy. Sesja z konkursami
nie skończyła się szybko. Teraz oczy piekły go od wpatrywania się w komputer, a kark
zesztywniał od niewygodnej pozycji, w której zasnął. Obolały powlókł się do łazienki, by
wziąć szybki prysznic. Okazał się szybszy, niż zakładał. Ledwo zdążył się namydlić i spłukać,
usłyszał dzwonek do swoich drzwi. A potem pukanie. Ostre, szybkie, zdecydowane. Wkurzony
komisarz wytarł się błyskawicznie, założył spodnie na gołe ciało i jakąś znalezioną naprędce
koszulkę. Bose stopy zostawiały ślady wody na podłodze i Zagrobny starał się na to nie
patrzeć, kiedy otwierał drzwi.

— Dzień dobry.
Przed nim stał sąsiad z dołu. Drobny, niewysoki starszy pan. Zagrobny zawsze się

zastanawiał, ile ten prosto się trzymający, łysy mężczyzna z inteligentną, trochę zawziętą miną
może mieć lat. Poruszał się powoli, ale bez starczej niepewności, twarz jego była pokryta
zmarszczkami i głębokimi bruzdami, ale oczy wciąż pozostawały żywe, inteligentne i
przenikliwe.

— Dzień dobry — odpowiedział Zagrobny. — Coś się stało?
— Zalewa mnie pan. W łazience.
— Ja? Teraz? Dzisiaj? — zdziwił się Zagrobny.
— Już drugi rok mnie pan zalewa — wybuchnął sąsiad. — Drugi rok kapie mi z sufitu w

łazience. Mam tego dosyć! W piątek skończyłem tam malować!

Zagrobny zbaraniał. „Zalewam go od dwóch lat i dopiero teraz przychodzi?

Nienormalny?” — zastanawiał się, patrząc na dotąd spokojnego sąsiada. Przez te wszystkie
lata zamienili ze sobą parę słów, nie licząc „dzień dobry”, gdy mijali się na schodach.

— Nie wierzy mi pan? — zagrzmiał sąsiad.
— Wierzę, czemu mam nie wierzyć — ugodowo odparł zszokowany Zagrobny.
— Pan pójdzie ze mną, to pan sam zobaczy — powiedział starszy pan, głosem stanowczym

i nieznoszącym sprzeciwu.

Zagrobny posłusznie ubrał buty i ruszył na dół za sąsiadem. Zeszli piętro niżej. Komisarz

poczuł się dziwnie. Ich mieszkania powinny być przecież bliźniacze, ale okazało się, że wcale
tak nie jest. W porównaniu z jego M-3 lokum sąsiada było klitką, zapchaną drzwiami. Drzwi
do korytarza, drzwi do pokoju przechodniego, z którego kolejnymi drzwiami przechodziło się
do kuchni i sypialni. Jeśli dodać do tego niemałą liczbę mebli, to tworzył się tor przeszkód,
przez który człowiek raczej się przeciskał, niż swobodnie przechodził. Łazienka też była
niemiłosiernie zagracona. Pralka automatyczna, obok niej stara pralka typu „Frania”, komplet
aluminiowych misek, składana w harmonijkę ścienna suszarka, dwie wiszące szafki i dwa razy
więcej półeczek.

— Pan popatrzy. — Sąsiad wskazał róg ściany nad szafką, zaraz przy suficie, z którego

kapała woda. — Dopiero co w piątek skończyłem malować. I znowu kapie. Widzi pan?

— Tak, widzę. Bardzo pana przepraszam — powiedział szczerze Zagrobny. — Najmocniej

przepraszam. Nie będę puszczał wody w łazience, dopóki nie przyjdzie ktoś ze spółdzielni i
tego nie naprawi. Obiecuję. Zadzwonię tam zaraz.

— Pan mnie zrozumie. W piątek skończyłem malować — powtórzył starszy pan.

background image

— Naturalnie. Przepraszam raz jeszcze. Nie rozumiem, dlaczego pan od razu nic nie

mówił. Po co było czekać dwa lata.

— E tam. — Starszy pan machnął tylko lekceważąco ręką. A po chwili dodał rzeczowo:

— Cieknie, tylko jak się pan kąpie. To musi być coś od wanny i umywalki. Kibel jest w
porządku. Tu są dwa osobne piony. Jeden od kibelków, drugi od wanien i zlewów. Niech pan
to od razu powie w spółdzielni.

— Pół biedy — mruknął pod nosem Zagrobny.
Przepraszając nadal, powoli wycofywał się. Rakiem. Gdy przestąpił próg mieszkania,

skłonił się i odwrócił z ulgą. Starszy pan zamknął za nim. Był już zupełnie spokojny. „Co za
cudak — pomyślał Zagrobny. — Leje mu się na łeb od roku czy dwóch i nic nie powie. Nie
rozumiem”.

Wrócił do siebie i zadzwonił do dozorcy. Odebrała jego siostra, która mieszkała razem z

nim. Przykładnie pijana, jak to przy święcie.

— Brata nie ma, a ja panu nie pomogę, panie poruczniku — powiedziała bełkotliwie. —

Sam pan porucznik słyszy, w jakim jestem stanie. Sam pan słyszy.

— Tak, słyszę — odparł Zagrobny.
„Zmarnowałaś mi pięćdziesiąt groszy, cholerna pijaczko! Żeby ci dokładnie tyle zabrakło

do flaszki jutro rano” — złorzeczył komisarz. Nie znosił babska. Była albo na cierpiętniczym
kacu, albo na męcząco-płaczącej bombie. Alkoholiczka, wisząca mentalnie, fizycznie i
finansowo na udręczonym bracie, też wrednej, złośliwej i plotkarskiej osobie, niczym
przysłowiowa baba spod kościoła. Ile razy Zagrobny mijał tę parę z piekła rodzinnego rodem,
miał zepsuty cały dzień. Nie znosił jej skacowanej gęby i jego nienawistnego spojrzenia. Co
dzień grabili i zamiatali ten sam spłachetek betonu i rachitycznego trawnika przed blokiem,
jakby od tego zależało ich życie. Sprzątali od siódmej rano, żeby wszyscy wychodzący do
pracy czy szkoły mieszkańcy widzieli, jak ciężko pracują. Tyle ciężko, co bez sensu, bo
zamiast codziennie czesać te same cienkie trawki, można było odmalować śmietnik, załatać
dziury w drodze czy zrobić cokolwiek innego. Sensownego.

„Nie ma się co wściekać. Oni mi guzik pomogą — pomyślał już trochę trzeźwiej komisarz

i zastanowił się, skąd może wydostać numer telefonu pomocy technicznej. — Może na dole, na
tablicy informacyjnej?”. Zagrobny włożył buty i zszedł na dół, biorąc z haczyka nad drzwiami
klucz do skrzynki pocztowej. Nie sprawdzał korespondencji już od dwóch dni.

Pomiędzy drugim a pierwszym piętrem musiał zwolnić. Na schodach zalegała woda. Jak

co rano sąsiadka zdążyła już umyć schody. W jej wykonaniu polegało to na zmoczeniu ich
szmatą, kawałek przy kawałku, tak że z całego wiadra wrzącej wody, które wynosiła na próg,
zostawało ledwie parę kropel na dnie.

Numer telefonu pogotowia technicznego wisiał na tablicy ogłoszeniowej, a w skrzynce

czekał list. Wyglądał na urzędowy. Zagrobny otworzył go już na schodach. Było to wezwanie
do szczepienia. Dla jego dorosłej córki. Dorosłej, choć z pisma wynikało, że chodzi o
szczepienie obowiązkowe dla czternastolatki. Zgadzał się adres, imię i nazwisko. Tylko ktoś
solidnie pomylił daty albo… zbyt długo zwlekał z wysłaniem. „Jutro pójdę tam i chyba ich
rozszarpię na miejscu — pomyślał. — Cholerni bałaganiarze. Moja córka mogłaby mieć już
swoje dzieci, a oni…”.

Wrócił na górę. Wziął telefon i zadzwonił do panów z pogotowia technicznego. Naturalnie

byli zachwyceni, że mają przyjechać w dzień wolny od pracy. Z góry zapowiedzieli, że jeśli to
nie będzie pęknięta rura, to Zagrobny będzie musiał zapłacić za usługę. Do spółdzielni należą

background image

tylko sprawy związane z rurami. Uszkodzony kran czy zatkany odpływ to już inna sprawa.
Zagrobny dobrze wiedział, że to nie pęknięta rura, ale coś z odpływem, chciał jednak mieć to
jak najszybciej za sobą. Dlatego zgodził się na wszystko i potakiwał mężczyźnie, z którym
rozmawiał, byle tylko móc umówić się jeszcze tego samego dnia. Udało się. Fachowcy
obiecali przyjść, ale nie wcześniej niż o godzinie trzynastej. Komisarz spojrzał na zegarek.
Miał jeszcze ponad trzy godziny. Postanowił się przejść. „Jeśli szybko zjem śniadanie, to może
jeszcze zdążę na procesję Bożego Ciała” — pomyślał.

Komisarz był człowiekiem raczej obojętnym na sprawy wiary i religii. Zdarzało mu się

jednak chodzić do kościoła. Robił to wtedy, gdy miał jakiś problem do rozwiązania, sprawę
do przemyślenia. Podczas mszy śmiertelnie się nudził. Ponieważ ani w liturgii, ani w kazaniu
zazwyczaj nie znajdował nic interesującego dla siebie, dlatego mógł w stu procentach skupić
się na intensywnym myśleniu. Teraz też miał nadzieję, że obserwując ludzi podczas procesji,
może wymyśli, co łączy zmarłych emerytów ze śmiercią młodej i przeciętnej dziewczyny oraz
przewodnika. Kto mógł na tym zyskać i dlaczego Latuś się przyznał?

* * *
Miasto było opustoszałe. Wolny czwartek plus jeden dzień urlopu dawały możliwość

stworzenia kolejnego długiego weekendu i wielu mieszkańców Poznania z niej skorzystało.
Jednak uczestników procesji było wielu. Startowała z Garbar, bardzo blisko domu, w którym
znaleziono zmarłego Emiliana Grykę. Wielobarwny i rozmodlony tłum szedł ulicą Wielką, a
potem Chwaliszewem. Komisarz trzymał się końca grupy, pełnego rozgadanych maruderów.
Szybko pożałował swojej decyzji. Liczył na skupienie i możliwość przemyślenia trudnych
spraw jak w czasie uporządkowanego nabożeństwa, w jakich uczestniczył, idąc od czasu do
czasu do kościoła. Zapomniał, że procesja to zupełnie co innego. Hałas, chaos i tłum, który
nawet w obliczu Boga i modlitwy o zbawienie, nie umiał się nie przepychać, nie deptać po
nogach i nie złościć się na siebie o byle co. Komisarza najbardziej irytował donośny i
fałszywy jednocześnie śpiew starych kobiet, nazbyt duże dekolty i zbyt krótkie sukienki u
młodych dziewczyn oraz popalający papierosy chłopcy. Zagrobny uświadomił sobie, jak
bardzo nie lubił tłumu i jak dużo potrzebował przestrzeni wokół siebie, aby nie czuć się
osaczonym. Mimo tego szedł dalej, trzymając się swojego postanowienia. Pomyślał, że jeśli
uda mu się wytrzymać w tym męczącym, rozgadanym i przepoconym zbiegowisku, to w
nagrodę zdoła rozwiązać zagadkę. Zaraz zirytował się na siebie za tę dziecinadę. Przypomniał
sobie swoją odwagę i hardość, gdy przed maturą wszedł do kościoła, nie żeby się modlić, ale
żeby powiedzieć Bogu, że jeśli mu nie będzie przeszkadzać, to z pewnością zda egzamin
dojrzałości. Potem zwrócił się do niego tylko raz i już więcej nie rozmawiali ze sobą.

Jeśli Zagrobny odwiedzał kościół, to po to, by coś przemyśleć. Nudne msze, w których

znał na pamięć każde słowo — tego oczekiwał od kościoła i dokładnie to dostawał. W tym
tłumie nie było o tym mowy. Jedyne, co udało się komisarzowi, to dać się ponieść ludzkiej fali
i razem z nią dotrzeć przed katedrę na Ostrowie Tumskim, gdzie biskup wygłosił homilię.
Sporo zebranych ludzi szeptało między sobą, oburzonych obecnością emerytowanego biskupa,
który słynął na cały Polskę z molestowania kleryków. Co prawda, zmuszono go do
zrezygnowania ze stanowiska i usunięto w cień, ale — jak widać — lubił z tego cienia raz po
raz wyjść. I pokazać się publicznie. Nie wszystkim wiernym się to podobało, choć spora część
uważała, że jest to człowiek biedny i absolutnie niesprawiedliwie zaszczuty przez bezbożne
media.

Msza ciągnęła się jak szkolenie BHP i komisarz musiał uruchomić w sobie ogromne

background image

pokłady cierpliwości, by wytrwać do końca. Tym bardziej że zaczęło kropić. Padający deszcz
i czerwcowe ciepło spowodowały, że ubrania i pachy stojących obok zaczęły intensywnie
oddawać zebrane zapachy. Zrobiło się słodkawo i mdło. Całe szczęście, że zadzwonił telefon.
To byli fachowcy z pogotowia technicznego. Wyrobili się szybciej z innymi pracami i chcieli
wpaść za dwadzieścia minut. Zagrobny zgodził się chętnie i zaraz pognał na przystanek
tramwajowy, licząc na to, że tym razem siedemnastka podjedzie na czas. Czekał na nią
dziesięć minut. Tyle samo stali pod drzwiami panowie z pogotowia technicznego, którzy z tego
powodu nie omieszkali okazać mu swojego niezadowolenia. A dokładnie jeden z nich, ten,
który komunikował się z Zagrobnym. Niewysoki, z zakolami aż do uszu i małym wąsem. Drugi
milczał, zawzięcie wykonując instrukcje pierwszego. Był od niego wyższy i tęższy, i niemal
cały pokryty ciemnym zarostem, który wyłaził mu spod koszulki na piersi i podwiniętych
rękawów. Przypominał Zagrobnemu szympansa ze Starego Zoo, miał tak samo smutne, a
jednocześnie inteligentne, pełne wyrozumiałości oczy.

— Toluś, wchodzimy — powiedział ten, który wypomniał Zagrobnemu spóźnienie, a

którego komisarz nazwał po cichu Mózgiem. Jak się zaraz okazało, słusznie, bo to ten
mężczyzna wydawał polecenia, które Toluś posłusznie wykonywał.

Weszli do łazienki. Najpierw Zagrobny, a potem jego goście.
— To coś pod wanną przecieka. Nie wiem, jak się to nazywa fachowo — powiedział

komisarz.

— To się dopiero okaże, co przecieka — odparł nieprzyjemnie „Mózg”. — Pozwoli nam

pan na to spojrzeć?

Zagrobny stał najbliżej wanny, a obaj mężczyźni za nim. Nie było mowy o wyminięciu się

bez kontaktu fizycznego, na co cała trójka nie miała ochoty. Wyszli więc z łazienki, zmieniając
kolejność pochodu — teraz pierwszy był Toluś, potem jego kolega, a na końcu Zagrobny.

— Załóż rękawiczki, Toluś, a pan niech opowiada dokładnie, co się tutaj dzieje.
Gdy Toluś posłusznie zakładał lateksowe rękawiczki, Zagrobny krótko i konkretnie

zreferował, co wiedział na temat wycieku. „Mózg” pokiwał głową.

— Wlewał pan tam kreta albo inne środki do odtykania rur? Jakieś kwasy, granulki, płyny

do mycia toalety? Takie rzeczy?

— Nie — zdecydowanie odparł Zagrobny. — Dopiero dzisiaj się dowiedziałem, że tu

cieknie, i zaraz do panów zadzwoniłem. Niczego więc nie wlewałem, bo nie wiedziałem
nawet, że odpływ jest zapchany.

— Wie pan, każdy tak mówi, a potem mamy popalone ręce, bo jednak się okazało, że ktoś

coś wlewał, jak próbował odtykać.

— Ja nie jestem każdy. Dzisiaj rano dowiedziałem się o awarii. Zgłosiłem ją do was. Nic

nie wrzucałem ani nie wlewałem. Umie pan to naprawić czy nie?

— Dobra — powiedział pojednawczo „Mózg”. — Myślę, że to było tak, że coś wpadło do

otworu odpływowego. Tu są rozwiązania starego typu. Ale wciąż działają. Rura z wanny jest
skierowana do otworu odpływowego. Nie ma syfonu. Jeśli coś tam wpadło, na przykład
dziecięca zabawka, to zablokowała częściowo odpływ. Woda wybija, ale łagodnie, i wpływa
pod to linoleum. Widzi pan, jest mokre. — Mężczyzna uniósł kilka centymetrów w górę
kawałek linoleum, które faktycznie było wilgotne od spodu.

— Czyli? — Zagrobny powoli tracił cierpliwość. — Co teraz robimy?
— Pan nic. A Toluś zaraz sprawdzi — zapewnił „Mózg”. — Toluś, proszę, schyl się i

poszukaj tam, w otworze odpływowym.

background image

Toluś posłusznie klęknął, a potem położył się na boku, wsunął rękę pod wannę i zaczął tam

intensywnie grzebać. Po chwili wyciągnął z czeluści obrzydliwy czopek ze szlamu, włosów i
Bóg wie czego jeszcze. Trzymając go w otwartej dłoni, rozdusił kciukiem, ukazując
pomarańczową gumową piłeczkę.

— No i znalazła się zguba. Pewnie dziecko wrzuciło. Ma pan dzieci? — spytał „Mózg”.
— Tak, córkę. Jest już od bardzo dawna dorosła, więc to raczej nie ona — odpowiedział

Zagrobny.

— A może kot. Ma pan kota? — dopytywał, nie dając za wygraną.
— Nie mam — stwierdził Zagrobny. Ale zaraz sobie przypomniał i dodał: — Jednak pół

roku temu opiekowałem się kotem znajomej. Faktycznie.

— To pewnie sierściuch wjechał z piłką do łazienki i mu wpadła pod wannę —

zawyrokował fachowiec, zadowolony, że udało mu się rozwiązać zagadkę. — Nie takie rzeczy
wyciągaliśmy spod wanny.

— Gdzieś już to słyszałem — mruknął pod nosem Zagrobny, który nie podzielał jego

entuzjazmu.

— Słucham? — zainteresował się „Mózg”.
— Nic takiego. — Zagrobny, który już bardzo chciał zostać sam, nie zamierzał rozwijać

tematu. — Czyli już będzie wszystko dobrze?

— Zaraz się przekonamy — odparł „Mózg”. — Toluś, puść wodę na cały regulator i

zatknij korek.

Woda zaczęła wypełniać wannę. Obserwowali ją bez słowa przez kilkadziesiąt sekund.
— A teraz nie zakręcaj wody — powiedział „Mózg” do podwładnego. — Tylko wyjmij

korek i zobacz, co tym słychać w naszym otworze odpływowym. Tu masz latarkę. — Wybija?
— spytał „Mózg”.

— Nie wybija — z entuzjazmem odparł Toluś.
— Daj, sam sprawdzę.
Zagrobny znów musiał wyjść z łazienki, żeby fachowcy mieli możliwość zmiany

konfiguracji. Teraz na ziemi położył się ten, który dotąd wydawał jedynie dyspozycje.

— Tak, tak. Teraz już wszystko będzie w porządku — stanowczo stwierdził „Mózg”,

świecąc sobie latarką.

Po chwili wstał i otrzepał spodnie. Po tym geście Zagrobny zrozumiał, że pora zapytać o

zapłatę. Nie musiał długo czekać na odpowiedź:

— Sto złotych — oświadczył „Mózg”.
— Ile?! — oburzył się komisarz. — Za kilka minut pracy? Nie przesadzacie, panowie,

czasem?

— Za ekspresowy przyjazd i za pracę w święto. No i za naprawę bez uszkodzenia

mieszkania — podsumował „Mózg”.

— Bez przesady — zaprotestował komisarz. — Po prostu wyjęliście piłkę spod wanny.
— Skoro to takie proste, to czemu sam pan tego nie zrobił? — spytał „Mózg”, jakby

właśnie czekał na to pytanie.

Zagrobny zamilkł. Nie miał ochoty odpowiedzieć: „Bo nie wiedziałem, że to piłka”, a

doskonale zdawał sobie sprawę, że na to właśnie czekał jego rozmówca. Kłopotliwą ciszę
przerwał „Mózg”:

— Dobra, to zróbmy tak, że za tę stówę powiesimy panu jeszcze porządnie tę szafkę nad

umywalką, bo się lada dzień oberwie.

background image

Zagrobny zgodził się. Poszedł po pieniądze, a jego fachowcy błyskawicznie wyciągnęli z

podręcznej walizeczki wiertarkę, wywiercili dwa nowe otwory i założyli porządne uchwyty.
Wszystkie potrzebne rzeczy mieli przy sobie — wiertarkę, kołki, a nawet kawałek sztywnej
tektury, którą przyłożyli do ściany, tuż pod wierconym otworem, tak aby pył i kawałki gruzu
nie spadły niżej i nie pobrudziły stojących na zlewie rzeczy. Dzięki temu, płacąc im sto
złotych, komisarz czuł się dużo lepiej niż kilka minut wcześniej.

Kiedy wyszli, wyszorował wannę i przygotował kąpiel. Już drugą tego dnia. Nalał tyle

wody, że gdy zanurzył się cały, zaczęła wypływać przez otwór zabezpieczający przed
przelaniem. Umył się starannie, a potem położył wygodnie, zamknął oczy i leżał nieruchomo
przez kilkanaście minut.

Czuł się fatalnie. Było grubo po południu, a on nie zrobił nic, żeby śledztwo posunęło się

choć kawałek dalej. Zalanie sąsiada, idiotyczne wezwanie z przychodni w sprawie
szczepienia dorosłej już córki, fachowcy z pogotowia technicznego, którzy z wprawą
przedwojennych kieszonkowców wyciągnęli od niego sto złotych. Wszystko to zupełnie
zdemolowało go psychicznie.

Zapragnął, żeby cały świat dał mu święty spokój. Najchętniej rozpuściłby się w tej

wodzie, by stracić świadomość, przestać wreszcie myśleć o tym, co będzie, jeśli do
obiecanego poniedziałku nie znajdzie zabójcy. Latuś zostanie ogłoszony zabójcą, do
wszystkiego się przyzna. Media wydadzą szybki wyrok, a w tym czasie prawdziwy morderca
będzie mógł podjąć decyzję, czy chce się z nimi bawić dalej. I mordować.

Po piętnastu minutach początkowa wściekłość i napięcie zaczęły opuszczać Zagrobnego.

Gorąca woda zrobiła swoje — jego ciało powoli wypełniała błogość i rozleniwienie.
Pomyślał, że przyjemnie byłoby poczytać teraz, kiedy wreszcie udało mu się choć trochę
uspokoić. Stwierdził jednak, że nie będzie wstawał. Znał już siebie na tyle, żeby wiedzieć, że
jeśli teraz wybierze się po książkę, to ochota minie. Zamiast tego dolał gorącej wody. Poleżał
jeszcze trochę, a potem niechętnie wstał. Nie miał wyjścia, bo potwornie zachciało mu się
spać. Jeszcze minuta i usnąłby w tej wodzie. Wiedział, że to, co zamierzał zrobić, to błąd,
który przypłaci kolejną zarwaną nocą, ale już nie miał siły walczyć, wyjął z szafy koc, z
kanapy poduszkę, położył się, przykrył i momentalnie zasnął. Zapadł w kamienny sen, taki, po
którym budził się tak zdrętwiały, że ręka, którą trzymał pod głową, była sparaliżowana i
musiał ją rozmasowywać. Tym razem jednak nie zdążył ścierpnąć, bo po kwadransie snu
obudził go telefon.

Wyświetlacz pokazywał, że była to jego córka. Zagrobny zawsze odbierał telefony od niej,

niejednokrotnie ze ściśniętym ze strachu sercem. Szczególnie gdy sygnał wyrwał go z
zamyślenia, oderwał od pracy czy obudził. Okazało się, że jak przez ostatnich dwadzieścia lat
nic złego się nie stało. To Ania martwiła się o ojca. Uspokojona informacją, że po prostu
odsypia, szybko się pożegnała. Zagrobny rozłączył się i natychmiast zasnął. Nie na długo.
Dźwięk dzwonka rozległ się po raz drugi. Tym razem był to Zakręcina, obecnie właściciel
sklepu z używanymi telefonami komórkowymi, w przeszłości notowany paser, skazany kilkoma
wyrokami. Chciał się podpytać u komisarza, co się dzieje z aresztowanym Latusiem i czy jego
zeznania w jakiś sposób nie obciążają samego Zakręciny. Nie mógł sobie wybrać gorszego
momentu. Wściekły komisarz zagroził mu aresztowaniem, jeśli jeszcze raz odważy się
zadzwonić, a potem brutalnie i bez pożegnania się rozłączył. I tym razem udało mu się zasnąć,
choć już nie tak szybko jak poprzednio. Następny telefon był od komendanta, ciekawego
postępów w śledztwie. Zagrobny z wrażenia aż usiadł na kanapie. Rozmowa była krótka,

background image

Palcz chciał uświadomić podwładnego o powadze sytuacji i spytać, czy w sprawie pojawiły
się jakieś nowe fakty. Usłyszawszy, że komisarz nie ma dla niego żadnych rewelacji,
komendant szybko się pożegnał. Jakby chciał zrobić miejsce dla następnego rozmówcy. Był
nim dziennikarz, którego Zagrobny spławił, a który potem tak perfidnie się zemścił,
manipulując jego wypowiedziami.

— Dzień dobry, panie komisarzu.
— Czego pan chce?
— Dowiedzieć się, czy pojawiły się jakieś nowe fakty w śledztwie — powiedział

radiowiec.

— Proszę się w tej sprawie zwrócić do naszego rzecznika prasowego. Albo posłuchać

pana radia, przecież i tak wszystko wiecie lepiej — nieprzyjemnym tonem stwierdził
Zagrobny.

— Niech pan posłucha, panie komisarzu. Może się panu nie podobać, to co robię, ale…
— Może mi się nie podobać i nie podoba! — Zagrobny podniósł głos. — Straszy pan ludzi

i zafałszowuje moje słowa. Pewnie tę rozmowę też pan jakoś sprytnie wykorzysta. Nagra i
przerobi.

— Wiem, że kogoś aresztowaliście. Wiem, że ktoś się przyznał. Co poznańska policja

próbuje ukryć przed…?

— Do widzenia panu — warknął Zagrobny i rozłączył się.
Nie było już mowy o spaniu. Poszedł do kuchni, otworzył zamrażarkę i wyjął chłodzącą

się od pół roku wódkę. Nalał kleistego płynu do szklanki, która tak naprawdę była słoiczkiem
po czekoladowym kremie. Wypił zawartość jednym haustem. Nalał sobie jeszcze raz. Z
mrożącą go zimnem szklaneczką wrócił na kanapę. Pił małymi łyczkami i patrzył w podwójne
okno. Widać było w nim właśnie przelatujący samolot, który szykował się do lądowania na
poznańskiej Ławicy. Kadłub krzyczał papuzimi barwami tanich linii lotniczych. Mimo tego
komisarz lubił patrzeć na szykujące się do lądowania wielkie maszyny. Sprawdzał nawet na
internetowej stronie lotniska godziny odlotów i przylotów, i nauczył się niektóre rozpoznawać.

Gdy ogon airbusa zniknął za ramą okna, telefon zadzwonił raz jeszcze. Wyświetlacz

poinformował Zagrobnego, że to Dobosiewicz. Komisarz nacisnął przycisk odrzucający
połączenie. Po chwili telefon odezwał się ponownie, więc Zagrobny rozłączył go raz jeszcze.
Ale Dobosiewicz nie dawał za wygraną. Uporczywie usiłował połączyć się z komisarzem.
Wreszcie Zagrobny się poddał.

— Jestem ciekaw, co było aż tak ważne, że pomimo moich pięciu prób rozłączenia się

dzwoniłeś dalej?

— Widocznie miałem powód — spokojnie odparł Dobosiewicz. Wyjątkowo spokojnie.
— Jaki?! — wrzasnął wściekle komisarz. — Powiedz mi jaki! Jaki miałeś powód!?
— Dopiero jak się uspokoisz. Dzwonię do ciebie w sprawie służbowej. Nie widzę

powodu, żebyś wyładowywał na mnie swoją złość — odparł Dobosiewicz, równie spokojnie,
jak za pierwszym razem.

Zagrobnego zatkało. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie wiedział, bo uświadomił sobie,

że Dobosiewicz miał rację. Przez dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.
Potem, gdy już oprzytomniał, musiał się zastanowić, co chce powiedzieć. Przepraszać nie
zamierzał.

— Dobrze, słucham. Czy powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
— Matka Kuśnierz przyjeżdża zidentyfikować ciało córki — powiedział Dobosiewicz.

background image

— O której?
— Pociąg planowo przyjeżdża o siódmej pięćdziesiąt, to TLK z Gdyni. Lubi się spóźniać.
— Chcę po nią pojechać sam — powiedział Zagrobny.
— Umówiłem się z nią na przystanku autobusowym, pod samym dworcem PKP.
— Dlaczego akurat tam? — spytał komisarz, cały czas pamiętając, że obiecał sobie

trzymać nerwy na wodzy.

— Pociąg wjeżdża na peron pierwszy. Jak wysiądzie, praktycznie będzie już na przystanku

— odpowiedział niewzruszonym tonem Dobosiewicz.

— W porządku — powiedział Zagrobny. — Pójdę tam zamiast ciebie. Chcę z nią

porozmawiać. Proszę, wyślij mi jej numer telefonu, jak tylko się rozłączysz.

— Jeśli chcesz, bez trudu znajdziesz ją na Facebooku. Nazywa się Renata Kuśnierz.
— Dziękuję — odparł Zagrobny. — Dziękuję i do jutra.
— Do widzenia — powiedział suchym i oficjalnym głosem Dobosiewicz.
Zagrobny mógł wrócić do swojej szklaneczki. Wódka przestała już być tak oleiście zimna,

ale nadal przyjemnie wchodziła. Komisarz pomyślał o kobiecie, którą spotka następnego dnia.
Co czuje matka, która idzie rozpoznać ciało swojej zamordowanej córki? Poćwiartowane na
kawałki przez jakiegoś chorego umysłowo rzeźnika. Dowiedziała się o tym od policjanta,
który zadzwonił do niej, powiadomić ją o śmierci i spytać o adres. O ostatnich chwilach życia
córki wie tyle, że była sama przez weekend. Koleżanki wyjechały, a ona została, żeby się
uczyć. Gdy wróciły, jej nie było, a potem do drzwi zapukała policja. Będzie miała o czym
rozmyślać do końca życia…

Zagrobny nagle zapragnął zobaczyć swoją Anię. Porozmawiać z nią, wspólnie spędzić

wieczór. Złapał za telefon. Niestety, po chwili oczekiwania usłyszał sygnał zajętości.
Odrzuciła połączenie. Po chwili przyszedł SMS. Nie moge tera — przeczytał komisarz.
Połknięta w wyrazie litera świadczyła, jak bardzo zajęta była Ania. Komisarz postanowił się
upić.

* * *
Rano obudził go telefon. Zanim po niego sięgnął, spojrzał na zegarek. Było parę minut po

szóstej. Nie znał tego numeru, ale odebrał.

— Dzień dobry. Kuśnierz Renata mówi — powiedział spłoszony i zmęczony głos.
Postawienie nazwiska przed imieniem przypomniało Zagrobnemu czasy komuny, gdy tak

się przedstawiano, podpisywano i wpisywano w urzędowych pismach.

— Dzień dobry — odpowiedział komisarz.
— Przyjechałam jednak wcześniejszym pociągiem, bo po południu muszę… Przepraszam.

Dzwoniłam już do pana Dobosiewicza i on mi dał ten numer.

— Gdzie pani teraz jest? — spytał Zagrobny, zmierzając w pośpiechu do łazienki.
— Na tym przystanku autobusowym, obok peronu numer jeden. Tak jak się umawiałam z

panem Dobosiewiczem.

— Będę tam za dziesięć minut. Podjadę białą almerą. Wie pani jak wygląda almera?
— Tak. Dobrze. Będę czekać — odparła kobieta i rozłączyła się.
* * *
Poznał ją bez trudu. Była bardzo podobna do swojej córki. Równie przeciętna i

nieciekawa, tyle że dużo starsza i ubrana z prowincjonalną oficjalnością, którą spotykało się
już coraz rzadziej. Zagrobny uchylił drzwi od strony pasażera, kobieta wsiadła do środka,
kładąc torbę podróżną na swoich kolanach.

background image

— Przepraszam, że nie wysiadłem, żeby się przywitać, ale autobus podjeżdża na

przystanek, nie możemy go blokować. Dzień dobry, jestem komisarz Zagrobny.

— No właśnie wczoraj ten pan Dobosiewicz dzwonił dwa razy. Najpierw, że on będzie

czekał, a potem, że ktoś inny, ale nie dosłyszałam nazwiska… — trochę nieufnie odparła
kobieta, ściskając w ręku stary, mocno zniszczony telefon komórkowy. Nie wyglądała na
przekonaną. — Wiem. Dobosiewicz to mój podwładny. Chciałem osobiście się z panią
spotkać. Ja nazywam się Zagrobny i odpowiadam za to śledztwo — wyjaśnił Zagrobny.

— Aha — zgodziła się kobieta.
Almera Zagrobnego z trudem włączyła się do ruchu. Był koszmarny korek. Posuwali się

wolniej niż piesi, którzy sunęli mokrym chodnikiem. Kobieta siedziała nieruchomo, wpatrzona
w wycieraczki, które leniwie poruszały się, zgarniając wodę ze spotniałych szyb.

— Jak minęła pani podróż? — spytał Zagrobny, by przerwać ciszę.
— Pociąg był planowo. Na początku nie było wiele ludzi, ale od Gniezna dosiadło się

bardzo dużo.

Znowu zapadło milczenie. Nie odzywali się do siebie przez parę minut. W tym czasie nie

udało im się przejechać więcej niż kilkanaście metrów. Jakieś auto usiłowało zawrócić,
blokując przy tym przejazd innym. Paru nerwowych kierowców podjechało za blisko,
uniemożliwiając ten manewr. Wszyscy wściekali się na siebie i trąbili. Bójka wisiała w
powietrzu. Dopiero pojawienie się pieszego patrolu policji rozładowało napięcie. Policjanci
kazali wrócić kierowcom do samochodów i pokierowali ruchem tak, że samochody grzecznie
ustawiły się w dwie kolumny, jadące w przeciwległych kierunkach. Posuwały się nadal tak
samo powoli, ale przynajmniej było spokojnie.

Zagrobny wziął głęboki oddech i spytał:
— Chce się pani gdzieś zatrzymać i napić kawy, zanim pojedziemy na rozpoznanie ciała?
— Chyba nie — odpowiedziała niepewnie. — Wolałabym jak najszybciej mieć to zasobą.
— Dobrze — odparł komisarz.
Znowu cisza. Pani Kuśnierz intensywnie wpatrywała się w zamgloną szybę. Widać było

wyraźnie, że chce coś powiedzieć, ale nie wie jak. To napięcie udzielało się Zagrobnemu,
który doskonale wyczuwał, że kobieta zbiera się na odwagę, ale nie umiał jej pomóc.

— Czy mogę jednak mieć prośbę? — powiedziała wreszcie. — Chodzi o zwiedzanie.
— To znaczy? — spytał komisarz.
Kobieta westchnęła głęboko i wyjęła z torebki stary, zniszczony telefon komórkowy.
— Nigdy w tym Poznaniu córki nie odwiedziłam. Ciągle jej obiecywałam, a potem się nie

udawało. Ostatni raz… ostatni raz miałam tu przyjechać dwa tygodnie temu, ale znów mi coś
wypadło. Jak już byłyśmy umówione, to napisała mi w SMS-ie, co mi pokaże. No ale… nie
żyje. Nie żyje… Czy to byłby kłopot, jakbyśmy objechali to chociaż samochodem?

Zagrobny spojrzał na matkę dziewczyny. Trzymała się za brzuch, jakby bała się, że zaraz

rozpadnie się na dwa kawałki, i patrzyła na niego przepraszająco. Niepotrzebnie. Zagrobny
wiedział, że rozpacz po utracie bliskiej osoby wygląda czasem dziwacznie i nie przypomina
scen z romansów dla kobiet. Doskonale pamiętał, jak wyglądał pierwszy tydzień po śmierci
jego żony. Zrobił wtedy remont mieszkania, który obiecywał jej od dwóch lat. Delikatnie i
powoli położył swoją dłoń na ramieniu zmartwiałej z bólu kobiety i powiedział:

— To żaden kłopot. Możemy tak zrobić. Przeczyta mi pani, jakie to miejsca?
Kobieta nie odpowiedziała, tylko podała mu telefon. Zbliżył go do oczu, trzymając na

wysokości kierownicy, by móc jednocześnie choć trochę obserwować drogę, i przeczytał:

background image

Kochana mamo, najpierw pokażę ci zamek i budynek opery. Potem pojedziemy do katedry na
mszę i na stary rynek, gdzie trykają się koziołki ;—) Na koniec zapraszam na kawę do st.
browaru. Komisarz przełknął ślinę i powiedział:

— Zamek to tu, zaraz obok. Zobaczymy go za chwilę. Reszta też nie jest daleko. Wszystko

pani pokażę.

Korek powoli się rozładowywał. Zbliżali się do Centrum Kultury ZAMEK.
— To ten zamek? — spytała Kuśnierz.
— Tak.
— Jest bardzo stary?
— Z tego, co się orientuję, to nie bardzo — odpowiedział Zagrobny. — Na koniec

dziewiętnastego wieku go chyba wybudowali, a może nawet trochę później.

— Po co zamek w tych czasach?
— Zdaje się, że to było na zamówienie cesarza niemieckiego. Poznań był niemiecki wtedy.
— Aha. No tak — odpowiedziała pani Kuśnierz.
Minęli potężną, niezgrabną bryłę. Fasada nadal odbijała się czystością od reszty

zabudowań, wciąż było widać efekty remontu. Zagrobny skręcił w ulicę Kościuszki, a potem
jeszcze raz w aleję Niepodległości. Minęli zamek po raz drugi, z innej strony, i pojechali w
stronę Teatru Narodowego. Komisarz stanął na chwilę przed budynkiem, aż pasażerka
oświadczyła, że już wystarczy. Tak samo szybko obejrzeli katedrę na Ostrowiu Tumskim, bez
wysiadania z auta. Na Stary Rynek wjechać się nie dało, więc Zagrobny musiał zaparkować na
placu Wielkopolskim. Dalej piechotą poszli pod ratusz. W absolutnej ciszy. Kuśnierz o nic nie
pytała, a Zagrobny też nie zamierzał się odzywać. Reakcja na jego poprzednie próby
opowiadania o oglądanych miejscach wyleczyła go z ochoty bawienia się w przewodnika.
Kiedy miała chęć, to pytała, a pozostałe wypowiedzi pomijała milczeniem. Rzecz w tym, że
od czasu oglądania zamku Kuśnierz nie spytała o nic. Dopiero przy ratuszu odezwała się po
raz drugi: — To kiedy są te koziołki?

— O dwunastej. — Zagrobny odruchowo spojrzał na zegarek. — Czyli za jakieś trzy i pół

godziny.

— Ciekawe to?
— Beznadziejne — odpowiedział komisarz. — Nigdy nie mogłem zrozumieć, co ludzie w

tym widzą.

— To co nam zostało z listy?
— Kawa w Starym Browarze.
Kobieta zawahała się.
— Ma pan czas?
— Tak — powiedział Zagrobny. — Myślę, że kawa się nam przyda.
* * *
Pani Kuśnierz mieszała kawę już trzecią minutę. Zagrobny spoglądał na nią dyskretnie,

udając, że patrzy trochę na ulicę, trochę na młodą barmankę, a trochę na stolik.

— Bardzo pana przepraszam — powiedziała kobieta, wyrwawszy się z zamyślenia.
— Nic się nie stało — zapewnił komisarz.
— Zamyśliłam się trochę.
— Zmęczyła się pani?
— Nie bardzo. Może trochę. Po prostu boję się. Boję się tam jechać.
— Wiem. Rozumiem panią.

background image

— Ma pan córkę?
— Tak. Jest już dorosła.
— Starsza od mojej?
— Tak.
Znów pomiędzy nimi wyrosła cisza. Kobieta wróciła do mieszania kawy. Tym razem

pierwszy odezwał się Zagrobny:

— Gdy miała kilka lat, ją i moją żonę porwał szaleniec.
Kobieta podniosła wzrok znad filiżanki. Odruchowo wsadziła łyżeczkę do ust, żeby ją

oblizać, ale zapomniała jej wyjąć. I tak słuchała Zagrobnego, z łyżeczką w ustach.

— To było dawno temu, jeszcze za komuny, jak się teraz mówi. Ja byłem w milicji. Ludzie

wtedy nie przepadali za milicją, pewnie pani pamięta. Porywacz uważał się za opozycjonistę,
ale był zwykłym świrem, który nie miał nic wspólnego z Solidarnością ani niczym takim. Po
prostu mu odbiło i porwał żonę milicjanta i ich córkę.

— Co im się stało? — spytała Kuśnierz.
Komisarz spokojnym ruchem dłoni zgarnął rozsypany na stole cukier i zmiótł go na

podłogę.

— Córkę odzyskałem, żonę zdążył zabić.
Pani Kuśnierz podniosła się z krzesła. Poprawiła ubranie i stanowczym ruchem strzepnęła

z niego niewidoczne zabrudzenia.

— Chcę już jechać. Możemy już jechać? — powiedziała.
— Oczywiście — zgodził się komisarz i natychmiast wstał.
Poszli razem w stronę auta, zaparkowanego w pobliżu Starego Browaru. Kobieta

pierwsza, a komisarz pół kroku za nią, tak aby jej nie poganiać i nie narzucać tempa. — Czy to
będzie bardzo straszny widok? — spytała kobieta, gdy Zagrobny włączał silnik.

— Bardzo — odpowiedział Zagrobny. — Dlatego najpierw pokażemy pani zdjęcia, a jeśli

będą jakieś wątpliwości albo gdy pani będzie bardzo tego chciała, to zobaczy pani ciało
córki.

* * *
W drodze powrotnej nie zamienili ze sobą ani słowa. Kuśnierz była pod wpływem

relanium, które dostała od lekarza, gdy zrobiło jej się słabo. Komisarz odwiózł ją na dworzec,
pomógł kupić bilet, odprowadził na peron. Zaczekał z nią na przyjazd pociągu. Był
podstawiany, a do odjazdu mieli mnóstwo czasu, więc komisarz wsiadł z nią i upewnił się, że
zajęła wygodne miejsce.

— Dziękuję panu.
— Bardzo mi przykro, przykro mi, że pani musi przez coś takiego przechodzić. Do

widzenia — powiedział komisarz.

— Do widzenia.
Wyszedł na peron i jeszcze raz spojrzał na kobietę, idąc wzdłuż wagonu. Patrzyła w jego

stronę, ale nie widziała go. Prawdopodobnie nie widziała niczego. Była zbyt otumaniona
środkiem uspokajającym.

Zagrobny podszedł do swojego auta, które zaparkował zaraz przy wejściu na dworzec.

Lewe drzwi, te od strony pasażera, niemal dotykały słupka, na którym wisiał znak informujący
o zakazie parkowania. Przy aucie stał właśnie policjant, który spisywał numer rejestracyjny.

— Zostaw, kolego, na akcji jestem — powiedział Zagrobny, wyciągając z kieszeni swoją

odznakę.

background image

— Tak, jasne. Zawsze jesteście na akcji, jak parkujecie, gdzie popadnie — mruknął pod

nosem mundurowy.

Zagrobny zwalczył ochotę opowiedzenia mu, co robił tego dnia i na co musiał patrzyć. Po

prostu włączył silnik i odjechał, ostentacyjnie wyciągając z kieszeni telefon komórkowy.
Połączył się z córką.

— Część, Ania, masz ochotę na kino? Ja zapraszam i ja płacę — powiedział komisarz.
— Cześć, tatuś. Bardzo bym chciała, ale nie mogę. Naprawdę. Muszę do poniedziałku

zamknąć duży projekt. Będziemy siedzieć w robocie przez weekend.

— Rozumiem — odpowiedział Zagrobny.
— Wszystko u ciebie w porządku? — spytała córka, ale po głosie słychać było, że

myślami jest już gdzieś indziej.

— Tak. Wszystko jest w porządku — powiedział komisarz i pożegnał się szybko.
Odstawił auto pod dom. Zaniósł do mieszkania kluczyki i dokumenty, a potem ulicą Mylną

ruszył pod górę w stronę kina Rialto. W sklepie spożywczym kupił półlitrową butelkę coli,
paczkę orzeszków i czekoladę, a wszystko to poupychał w kieszeniach marynarki i spodni. W
kinie kupił bilety na trzy filmy, wyświetlane niemalże jeden po drugim. Tego wieczoru chciał
wreszcie przestać myśleć o śledztwie, najlepiej przestać myśleć w ogóle, choć na parę godzin,
żeby wejść w sobotę z czystą głową.

* * *
Joasia Zawodna otworzyła pudełko z balsamem do ciała i zaczęła nim nacierać piersi.

Były pełne, duże i kształtne. Mężczyźni uwielbiali na nie patrzeć. I marzyli o tym, żeby ich
dotykać. Joasia bardzo dobrze znała te maślane i lepkie spojrzenia. Towarzyszyły jej wszędzie
— w pracy, w drodze do domu, na zakupach, a nawet w kościele. Na początku ukrywała i
zasłaniała wstydliwie swoje piersi, ale potem zrozumiała, że to nie ma sensu. I tak wypatrzą,
wyczują, wytropią. Obnosiła je więc z dumą głęboko wciętych dekoltów.

Z bliżej znanych jej mężczyzn tylko Zagrobny patrzył jej w oczy, kiedy się witali. Co nie

znaczyło, że i on nie zawiesił czasem wzroku na jej dwóch kartach atutowych. Robił to jednak
możliwie dyskretnie, a chwile zapomnienia, na które czasem sobie pozwalał, były bardzo
krótkie. Przynajmniej te, które udało się Zawodnej zaobserwować.

Ręce Joasi niechętnie rozstały się z piersiami, którym dotyk ciepłych i śliskich dłoni

dostarczał coraz więcej przyjemności. Ramiona, brzuch i szyja też potrzebowały
nawilżającego kremu. A także uda. Nie przerywając masowania, przyjrzała się im bliżej.
„Koniec ze słodyczami, niedługo będę gruba jak krowa” — pomyślała. Ze strachem złapała
się za biodra. Czy ilość zgromadzonego na nich tłuszczu jest taka sama jak pół roku temu? Nie
była tego w stu procentach pewna. „W każdym razie mogłoby tego tłuszczu być mniej —
stwierdziła. Aby poprawić sobie humor, stanęła przed lustrem, a ręce splotła na karku,
ściągając łopatki jak najbliżej siebie. Piersi posłusznie podniosły się i wyprężyły. Zawodna
uśmiechnęła się z satysfakcją. Nadal były w świetnej formie. Poszła do kuchni po lód, by
zrobić zimny masaż. Co dzień poświęcała im sporo czasu i uwagi. Chciała, aby utrzymały
swój atrakcyjny kształt jak najdłużej.

I tak nie miała nic lepszego do roboty. Po pracy wracała do siebie. Czasem szła do kina

lub teatru. Jednak tydzień miał zbyt wiele dni i premier nie starczało, żeby go wypełnić, tym
bardziej że Zawodna była dość wymagającym widzem. I wymagającą kobietą. Dlatego wciąż
była sama. Większość facetów, którzy próbowali się z nią umówić, należała do typu
przystojnych i bezczelnych, ale za to ciężkich idiotów. Ci, którzy podobali się Joasi, byli zbyt

background image

nieśmiali, żeby podejść do niej i zacząć rozmowę. Błędne koło samotności zamykało się, a
Joasia co wieczór lądowała w łóżku z grubą książką. Dlatego też celebrowała każdą czynność
jak najdłużej, aby zabić wlekący się jak osobowy pociąg czas. Była dopiero dwudziesta, a
Joasia kremowała się po kąpieli. Wieczorny rytuał mycia zabierał jej niemal dwie godziny.
Potem ubrana do snu, w cienkim szlafroku przygotowywała sobie lekką kolację, składającą się
z owoców i warzyw oraz kawałka żytniego chleba.

Kiedy jedzenie było gotowe, Zawodna wzięła miseczkę z sałatką, pół kromki chleba i

usiadła przed telewizorem. Zapowiadał się kolejny wieczór, podobny do poprzednich jak
dwie krople wody. Westchnęła głęboko i wzięła do ręki pilot.

background image

Rozdział jedenasty

Koncert pierwszy
Kino nie pomogło. Zagrobny ani przez chwilę nie zapomniał, czym żył od ostatniego

tygodnia. Trupy były z nim podczas każdego z oglądanych filmów. Szczególnie trup Katarzyny
Kuśnierz. Głowa dziewczyny i pobladła twarz matki, która była niemal tą samą twarzą, tylko
postarzałą o lat dwadzieścia parę — to był wstrząsający widok. Zagrobny wiedział, że nie
zapomni go do końca życia. Tak jak nie zapomni widoku zabitej żony, która po śmierci nadal
tuliła w ramionach ich małą córeczkę.

Ostatni film skończył się parę minut po godzinie dwudziestej drugiej. Wychodząc z kina

Rialto, Zagrobny poczuł, że jest potwornie głodny. Wszedł więc do McDonalda, żeby wybrać
sobie coś do jedzenia. Długo stał i wpatrywał się w tablicę z menu i cenami. I rosła w nim
złość. „Żeby nie umieć raz na jakiś czas wydać dwudziestu złotych na gówniane jedzenie, bo
akurat ma się ochotę… Co się z tobą stało, człowieku? — pomyślał. — Ściskasz te drobniaki
w kieszeni, oglądasz każdy grosz. Nie potrafisz wyjść poza ramy swoich dziwactw,
chorobliwego kutwiarstwa, obsesyjnego planowania. Świat ci uciekł. Nigdy nie dasz rady
rozwiązać tej sprawy, bo tu nie wystarczy rzetelnie wykonać parę mechanicznych działań.
Teraz trzeba umieć myśleć, zaryzykować i mieć fuksa. Albo gotową tezę. Przecież dobrze
wiesz, że niektórzy twoi koledzy potrafią dopasowywać ludzi do przestępstwa. Parę dni
przetrzymania w areszcie, urabianie rodziny i delikwent po zastanowieniu decyduje się na
współpracę. To znaczy, że przyznaje się do czegoś, czego nie zrobił, ze strachu, że jeśli będzie
się zapierać, to dostanie dwa razy wyższą karę. Miałeś całe lata, żeby się tego uczyć. Ale nie,
ty wolałeś trzymać się swoich zasad. To teraz za to zapłacisz. Będziesz w poniedziałek
patrzyć, jak ogłaszają Latusia winnym zabójstw, których nie popełnił. Przepraszam, sam to
ogłosisz, bo tak się umówiłeś ze swoim szefem”.

— Pan coś zamawia?
— Tak? — Zagrobny przebudził się z zamyślenia, widząc nachyloną w jego stronę

pracowniczkę fast foodu. Była młodsza od jego córki, to pewne.

— Czy chce pan coś zamówić? — powtórzyła dziewczyna.
Zagrobny zawahał się, jakby miał wykonać skok na bungee, a nie kupić hamburgera.
— Tak, poproszę zestaw numer jeden, ale powiększony. Do tego jeszcze chciałbym kawę i

lody.

— Na wynos?
— Nie, na miejscu. Czy można tu płacić kartą, chyba nie mam przy sobie tyle gotówki.
— Oczywiście. Pan chyba dawno u nas nie był?
— Tak, to prawda. Dawno u was nie byłem. — Uśmiechnął się.
Dziewczyna była miła, w przeciwieństwie do jej rówieśników i młodszych o dobre parę

lat szczeniaków, którzy okupowali połowę stolików. Nazbyt pewni siebie, wręcz bezczelni,
rozwaleni na krzesłach, z nogami na stole albo opartymi o szybę. Co chwilę wybuchający
głośnym śmiechem. Co rusz jedno z nich podchodziło, żeby zamówić coś jeszcze, nigdy nie
marnując okazji do złośliwego, pogardliwego komentarza wobec sprzedających. „Co za
bydło” — pomyślał Zagrobny z niesmakiem. Wspiął się na schody z nadzieją, że na górze
będzie spokojniej. Miał rację.

Zjadł wszystko, szybko i łapczywie, popił ogromną ilości coli, a potem zabrał się za lekko

już roztopione lody i zimną kawę. Poczuł się bardzo ociężały i senny. Dźwignął się więc z
krzesła, zrzucił zawartość tacy do śmietnika i ruszył do domu. Schody na trzecie piętro nigdy

background image

nie wydawały się tak wysokie i strome. Jak tylko wszedł do środka, ściągnął buty oraz
spodnie i rzucił się na łóżko. Miał nadzieję wreszcie zasnąć i spać do rana, ale i tym razem się
nie udało. Po kilku godzinach obudził go ból żołądka. Nie, nie zatruł się, po prostu zbyt duża
ilość jedzenia i płynów powodowała koszmarną zgagę. Komisarz musiał usiąść na łóżku i
zaczekać, aż pieczenie zelżeje. Wiedział z doświadczenia, że tylko to mu pomoże. Dlatego
próbował ułożyć z opartych o ścianę poduszek taką konstrukcję, która pozwoli mu zasnąć, a
nadal być w pozycji siedzącej. Jednak nic z tego nie wychodziło i po kilku próbach Zagrobny
skapitulował. Przeniósł się na fotel, stawiając sobie przy nim duży kubek wody. Potem
szczelnie okrył się kocem, wypił wodę, która, na to liczył, rozpuści trochę gnębiące żołądek
soki trawienne. Udało się i komisarz zasnął.

Obudził go koszmarny skurcz nogi i własny krzyk. Słyszał przez sen, jak wrzeszczy z bólu.

Otworzył oczy, zapalił nocną lampkę i próbował na siłę rozprostować nogę. Skurcz trochę
zelżał. Zagrobny dalej masował napięte mięśnie, czując, jak zimny pot płynie mu po czole, szyi
i plecach. „Mam nadzieję, że nie pobudziłem sąsiadów” — pomyślał. Z trudem wstał i
wyszedł na balkon. Wychylił się przez barierkę tak, żeby poczuć na twarzy padający deszcz.
Nie udało się, ale chłodne powietrze przyjemnie go orzeźwiło. Wrócił więc do środka i
położył się na łóżku. I zasnął na następne parę godzin.

Gdy ponownie otworzył oczy, poczuł konsekwencje fatalnej nocy. Bolała go głowa, noga,

którą zaatakował skurcz, a żołądek nadal dawał o sobie znać. „To śledztwo wykończyło cię
psychicznie” — pomyślał. Przygotowywanie śniadania zaczął od połknięcia tabletek
przeciwbólowych i witamin. Potem przeszukał szufladę z lekarstwami w poszukiwaniu
magnezu, bo podejrzewał, że za nocny gwałtowny skurcz odpowiadał jego brak. No i
przewlekły stres. Nie miał ochoty jeść, bo ciągle jeszcze odczuwał skutki obżarstwa. Mimo
tego zrobił sobie małą kanapkę i zaparzył herbatę, żeby tabletki miały jakieś towarzystwo.
Głowa bolała dalej, więc polał ją w łazience lodowatą wodą. Miał ochotę krzyczeć tak
głośno, jak w nocy, ale udało mu się powstrzymać. Po kilkunastu sekundach zimno przestało
być tak dotkliwe, a ból głowy zelżał na tyle, że mógł przynajmniej przytomnie myśleć. Wrócił
do pokoju, zjadł kanapkę i sięgnął po notes. Przed wyjściem z domu postanowił spisać
wszystkie wydarzenia po raz kolejny.

Zaczął od pierwszych trzech ofiar. Pęczak, Gryka i Kusku. Wszyscy samotni, dwaj

bezdzietni. Pęczak miał przynajmniej córkę, ale brzydką, wredną i zgorzkniałą. Szczęśliwie
nie mieszkała z nim. Do tego Pęczak mógł komuś podpaść swoją polemiczną pasją i użeraniem
się z instytucjami państwowymi oraz miejskimi. Jednak trudno sobie wyobrazić urzędnika,
który morduje kogoś, bo ten zasypuje go pismami i odwołaniami. Tym bardziej że na początku
to wszystko wyglądało na serię nieszczęśliwych wypadków albo robotę jakiegoś półgłówka,
takiego jak Grzegorz Latuś. Zrzucić ze schodów, wepchnąć staremu człowiekowi, który
zasłabł, głowę pod wodę, by ukraść mu telewizor. Zanieść fanty do Zakręciny, wielokrotnie
już notowanego za paserstwo. Tak, to byłoby w stylu Latusia. I na początku śledztwo szło w
tym kierunku. W tym Zagrobny był dobry — w łapaniu leszczy od prymitywnej roboty.

Ale w podziemiach zabytkowej Fary znaleźli trupa z obciętą głową. To już do Latusia nie

pasowało. Ponadto te dziwne wpisy na forum, sugerujące, że wszystko było dziełem jakiegoś
szaleńca, który bardzo chciał się tym pochwalić w sieci. A już poćwiartowanie dziewczyny i
wrzucenie jej do kanalizacji nie pasowało do niczego, może poza chorymi amerykańskimi
filmami.

Zagrobny sprawdził więc, do kogo należały kamienice, w których znaleziono ofiary. To

background image

mogłoby być jakimś tropem, bo aż trzej zmarli mieszkali w domach należących do firmy
Pieroragum. Problem w tym, że do tej firmy należało niemal pół miasta, a jej właściciel nawet
nie do końca sobie z tego zdawał sprawę. Mieszkanie pyskującego Pęczaka było formalnie
własnością biznesmena Olgierda Ziczyńskiego. Fakt, nie lubili się, nawet bardzo. Pęczak
zalazł Ziczyńskiemu za skórę, a ten nie krył, że po nim płakać nie będzie, ale po co miałby
zabijać resztę? Wyglądał na człowieka, którego interesowały głównie pieniądze, a nie
szarpanie się z emerytami. No i jeszcze ta Kuśnierz. Biedna dziewczyna. Porąbana jakąś
siekierą i wrzucona do ścieku ze szczurami.

Spotkanie z szefem Pieroragum nie przyniosło praktycznie żadnych efektów. Na pytania

odpowiadała asystentka i osobista pilotka prezesa, Patrycja Pulańska. Potem jeszcze komisarz
sprawdził Teatr Oczekujący. Ostatni spektakl nosił tytuł „Topielice”, a ktoś wypisujący
natchnione bzdury na forach używał cytatów z tego właśnie przedstawienia. Jednak
członkowie teatru, pomijając już fakt, że normalni, spokojni ludzie, mieli najlepsze alibi na
świecie. W trakcie wszystkich zgonów byli na drugiej półkuli, w Ameryce Południowej.
Potwierdzają to nie tylko pieczątki w paszportach, ale też film dokumentalny, który kręcono o
ich tournée. I ten trop okazał się więc fałszywy. Zagrobny sprawdził jeszcze, czy nie ma cienia
szansy na rozwiązanie kryminalnej zagadki w hipotezie Dobosiewicza o skarbie
Synagodzkiego. Wizyta u znajomego, w Starej Rzeźni, rozwiała resztki wątpliwości.
Znalezienie takiego skarbu mogłoby być przyczyną morderstw, ale wieść o jakimkolwiek
nowym fakcie w tej sprawie na pewno byłaby znana w środowisku kolekcjonerów staroci.

Dobosiewicz miał się jeszcze dowiedzieć czegoś o Katarzynie Kuśnierz. Udało mu się

jedynie ustalić, że była zupełnie bezbarwna, nijaka. Koleżanki nie miały o niej za wiele do
powiedzenia. Mieszkała w studenckim mieszkaniu, ze współlokatorką w pokoju. Znały się
jednak słabo. Żadnych wrogów, żadnego porzuconego chłopaka. Zwykła studentka, mało
towarzyska i skupiona na nauce. Zresztą poznawszy jej matkę, Zagrobny upewnił się, że
ustalenia Dobosiewicza były prawdopodobne. Zabita dziewczyna była typem szarej myszy i
trudno zrozumieć, komu mogła podpaść. No, chyba że to robota jakiegoś szaleńca. W takiej
sytuacji wszystko było możliwe. Za tym przemawiałyby wpisy na forach. Ktoś ewidentnie się
chwalił, szukał rozgłosu, chciał, żeby miasto o tym gadało. No i wreszcie zaczęło o tym gadać,
za sprawą radiowca, który odgrywał się na Zagrobnym.

Tylko dlaczego Latuś przyznał się do winy? Na pewno miał coś za uszami i dlatego wolał

przyczaić się na działkach w Sierosławiu, jak usłyszał, że policja się nim interesuje. Potem,
gdy Dobosiewicz go znalazł, poszarpał się z nim, bo taką miał naturę. Ale przyznać się do
pięciokrotnego zabójstwa? Na dodatek gubiąc się w zeznaniach przy podawaniu szczegółów?
Dla Zagrobnego było w tym śledztwie wiele rzeczy dziwnych i niezrozumiałych, ale to akurat
było stuprocentowo jasne — Latuś przyznał się, bo ktoś mu kazał. To było ewidentne. Tylko
kto i dlaczego? Więcej pytań niż odpowiedzi. Wszyscy normalni i mało podejrzani, a jednak
ktoś mordował.

Sporządzenie notatek zabrało Zagrobnemu kilka godzin. Każdy fakt był starannie

przemyślany, opatrzony datą i komentarzem. Do tego dochodziły charakterystyki
poszczególnych osób. Pracę przerywał wielokrotnie. Wstawał, by wyjść na balkon, napić się
wody, obmyć zmęczoną twarz. Wszystko to pozwalało mu się zastanowić, skojarzyć fakty,
ruszyć z martwego punktu. Gdy skończył, wyrwał zapiski z notesu i przepisał je na czysto, tak
aby zajmowały sąsiadujące ze sobą kartki na rozkładówce. Chciał je zabrać ze sobą na spacer
po mieście, aby w każdej chwili móc sprawdzić jakiś fakt.

background image

Praca uspokoiła go, ale też zmęczyła. Poczuł głód. Nic dziwnego, dochodziła piętnasta.

Postanowił szybko coś przygotować, zanim wyjdzie. Zostawił dymiące jeszcze danie i wrócił
do kuchni, umyć patelnię oraz pozostałe naczynia. W ten sposób, czekając, aż jedzenie
ostygnie, uniknął późniejszego zmywania. Zawsze tak robił. Każdy ruch było obliczony i nic
nie działo się bez powodu. Siadając przy stole, sięgnął do stojącego na parapecie radia i
włączył je. Szczęśliwie lokalna rozgłośnia nie zajmowała się w tym momencie trupami i
bezsilnością poznańskiej policji. Na tapecie była znów powódź, a raczej jej skutki. Skoro już
wiadomo było, że woda nie przełamie wałów i że miasto nie zostanie zalane, można było
skupić się na tych, których powódź jednak dosięgła. Kilkanaście rodzin straciło mieszkania,
wiele rzeczy, które ludzie trzymali w piwnicach, zostało zniszczonych, ale tak naprawdę było
to nic w porównaniu z tymi, którzy ucierpieli w innych miejscowościach, na przykład we
Wrocławiu. Poznań, w porównaniu z miastem, z którym tak bardzo rywalizował i na wielu
polach przegrywał, obronił się doskonale. Dziennikarze zdawali się tym chyba trochę
rozczarowani, bo zamiast opisywać tragedie ludzi, których żywioł pozbawił wszystkiego,
omal nie zabierając przy okazji ich życia, mogli się jedynie zajmować sprawą zalanych
piwnic. No i tym, czy woda w kranie jest zdrowa. Mimo zapewnień ze strony pracowników
wodociągów, że absolutnie nie ma powodów do paniki, plotka o dziwnym smaku wody
rozprzestrzeniała się w błyskawicznym tempie. Radio przytoczyło wypowiedź przedstawiciela
wodociągów miejskich, który tłumaczył, że, co prawda, były chwilowe problemy z niektórymi
ujęciami wody i trzeba było je na jakiś czas wyłączyć z użytku, ale zapewniał, że absolutnie
nie trzeba obawiać się wody w kranie. Skąd więc ten dziwny smak? — pytali radiowcy
głosami „zwykłych poznaniaków”, którzy dzwonili do rozgłośni. Tłumaczenia, że to
zwiększona profilaktycznie dawka chloru może mieć wpływ na inny smak wody, była
komentowana dwuznacznie. Całość opatrzono ironicznym tytułem: „Zupa na chlorze”.

Zagrobny słuchał audycji z rosnącym niesmakiem i już był gotów wyłączyć radio, gdy

temat nagle uległ radykalnej zmianie. Teraz przypominano o akcji „Poznań za pół ceny”.
Restauracje, bary i bistra oferowały w tę sobotę jedzenie za połowę standardowej ceny. Cel
był prosty — wyciągnąć ludzi z domów, zachęcić do odwiedzenia miejsc, do których być
może wcześniej by nawet nie weszli. Komisarza bardziej zainteresowała inna informacja, że
wieczorem, o godzinie dziewiętnastej, w Farze Poznańskiej miał odbyć się koncert organowy,
a potem zwiedzanie podziemi. Pogłośnił. Zwiedzanie miejsca, w którym niedawno znaleziono
ciało zabitego? Dziwne. Zagrobny doszedł jednak do wniosku, że pewnie cała sprawa była
zaplanowana dużo wcześniej i nie udało się tego odwołać. A może proboszcz nie widział
problemu w tym, żeby otworzyć miejsce czyjejś śmierci dla turystów? Przecież życie toczyło
się dalej.

Prezenter skupił się na koncercie na odnowionych organach. Miał grać światowej sławy

muzyk, specjalista od tego typu instrumentów. W repertuarze przewidziane były utwory Bacha.
Zagrobny spojrzał na zegarek, była czwarta po południu, czyli trzy godziny przed koncertem.
Szybko podjął decyzję, że pójdzie do kościoła farnego. Ciężko pracował i liczył na to, że
spacer, kościół i muzyka pozwolą mu odświeżyć umysł i wreszcie wyjść poza martwy krąg
przeglądania znanych mu faktów. Napił się kawy i wyszedł.

Blisko pół godziny, które było potrzebne, by niespiesznym tempem dotrzeć na Stary Rynek,

poświęcił na planowanie i ocenę sytuacji, w jakiej się znalazł. Sprawa wyglądała tak, że była
sobota pod wieczór i został mu jeden dzień na znalezienie czegoś, co przekona jego szefa, aby
publicznie nie ogłaszać Latusia winnym wszystkich zabójstw. Za trzydzieści parę godzin ten

background image

prymityw zostanie wypromowany na sprawcę najdłuższej serii morderstw w Poznaniu.
Znajdzie się na okładkach wszystkich gazet, będą o nim mówić w każdej telewizji i w każdym
serwisie internetowym. Media rozpętają wielką burzę, prześwietlą każdy fakt, szukając w nim
jak najwięcej sensacji. To, czego nie znajdą, dopowiedzą, czego nie zrozumieją, zinterpretują
po swojemu. A potem okaże się, że to nie on. „Tego akurat jestem pewien — pomyślał
Zagrobny. — Co mogę z tym zrobić? Niewiele. I tak już jestem zdemolowany psychicznie. Nie
mogę normalnie spać, miotam się jak ryba w sieci. Nie ugram do poniedziałku nic wielkiego.
Chyba pora odpuścić i odpocząć. Został mi dzisiejszy wieczór i cały jutrzejszy dzień, które
mogę poświęcić na wypoczynek. W poniedziałek razem z komendantem zrobimy z Latusia
kozła ofiarnego, a ja będę szukał dalej. W godzinach pracy albo po, to bez znaczenia. Są
przecież śledztwa, które zajmują całe dekady i być może to będzie do takich należeć. To nie
jest sprawa, w której winny sam pcha się nam w łapy. Pobije czy zabije, żeby okraść, a potem
radośnie upije się za sprzedane naprędce fanty. To, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent
moich spraw tak wyglądało, nie znaczy, że tak będzie zawsze. Może odejdę na emeryturę, nie
dowiadując się na ten temat więcej, niż wiem teraz. Pora przyhamować. Przestać usiłować
przebiec sprintem coś, co zapowiada się na maraton. Dzisiaj zwiedzę Farę jako Zagrobny, nie
jako komisarz. Jutro zmuszę córkę, żeby się ze mną spotkała, może pojedziemy nad jezioro,
wykąpać się albo chociaż przejść po lesie. Pożyczę psa od sąsiadów z pierwszego piętra i
zabiorę go na porządny spacer. Kiedyś robiłem tak często i wszyscy byli zadowoleni. Pies
najbardziej”. Uśmiechnął się do swoich myśli.

Podjęta decyzja sprawiła, że komisarz poczuł się lepiej, ale jednocześnie uświadomił

sobie, jak bardzo jest zmęczony. Napięcie, związane z intensywną pracą, trochę opadło, robiąc
miejsce dla śmiertelnego znużenia. Zagrobny postanowił usiąść na chwilę. Właśnie minął
słynny kiedyś, a potem podupadły budynek, zwany Okrąglakiem. Obecnie był remontowany.
Komisarz zajął pierwszą ławkę, którą napotkał. Za plecami miał siedzibę Teatru Polskiego,
naprzeciw kamienicę, w której znajdowała się redakcja „Gazety Wyborczej”. Odpędził
proszącego o datek na piwo mężczyznę i wysłał córce SMS-a. Prosił w nim Anię, aby znalazła
dla niego trochę czasu w niedzielę. Potem sięgnął po gazetę, którą znalazł na ławce. To był
dodatek do ogólnopolskiego dziennika, zawierający wiadomości lokalne. Przerzucił kilka
kartek, ale po chwili stwierdził, że musi się zbierać, jeśli chce zdążyć na koncert. Złożył
gazetę niedbale i wsadził do kieszeni. Wibracja telefonu poinformowała go o otrzymanym
SMS-ie. OK. Spróbuję — tak Ania odpowiedziała na propozycję ojca.

Kiedy Zagrobny wszedł do Fary, usłyszał znajomy głos. Ten sam ksiądz proboszcz, z

którym rozmawiał po znalezieniu ciała w podziemiach kościoła, teraz wprowadzał
odwiedzających w klimat koncertu, jaki miał się tu odbyć:

— Młody, ale utalentowany muzyk z Białorusi, barokowy kościół zbudowany według

najlepszych włoskich wzorów i najpiękniejsze utwory z całego świata. A wszystko za unijne
pieniądze — zażartował proboszcz, przechodząc do omówienia ostatniego remontu kościoła.

Był najwyraźniej dumny z faktu, że udało się wreszcie zakończyć ciągnące się latami prace

renowacyjne. Zagrobny spojrzał po innych ludziach siedzących w ławkach. Zareagowali na
żart uprzejmym uśmiechem. Większość z nich była w wieku podobnym do komisarza albo
nawet zdecydowanie starsza. Zauważył też parę naprawdę młodych osób z poważnymi
twarzami. Dziewczyny bez makijażu, ich koledzy w koszulach i długich spodniach. Osobną
grupę stanowiło kilkunastu japońskich turystów. Rozglądali się z zaciekawieniem, a ich
przewodnik półgłosem tłumaczył słowa proboszcza. Gdy skończył mówić, zgodnie pokiwali z

background image

szacunkiem głowami.

— Nasz minikoncert zakończymy Bachem. To już mała tradycja, że zawsze staramy się,

aby słynna „Toccata i fuga d-moll” choć we fragmencie pojawiła się na każdym naszym
spotkaniu organowym. Tym razem będzie to cały utwór, w mistrzowskim wykonaniu.
Zapraszam do słuchania — powiedział proboszcz.

Rozległy się nieśmiałe oklaski, które szybko ucichły i koncert się zaczął. Na początku

Zagrobny nie umiał się skupić. Program, który zabrał z ławki przy wejściu, jeszcze bardziej
mu w tym przeszkadzał. Zamiast słuchać, próbował ustalić, który utwór jest właśnie grany, ale
szybko stracił w tym orientację. To, co brał za pauzę, było czasem przerwą pomiędzy
utworami i odwrotnie, gdy zorientował się, że dotarł prawie do końca listy, a ten młody
Białorusin ciągle grał, i to na pewno nie Bacha, wtedy każdą, nawet najkrótszą pauzę zaczął
brać za następny utwór. Jednak z minuty na minutę niecierpliwość i rozkojarzenie mijały.
Muzyka była trudna, wymagająca, ale po jakimś czasie zaczęła go wciągać do swojego świata.
Niewygodna ławka, szepty sąsiadów — wszystko to coraz mniej mu przeszkadzało, a dźwięki
organów z każdą chwilą sprawiały większą przyjemność. Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki
fugi, komisarz siedział nieruchomo z przymkniętymi oczami, skupiony i skoncentrowany tylko i
wyłącznie na koncercie. Muzyka zrobiła na nim ogromne wrażenie. Znał ją, ale nigdy
wcześniej nie słyszał w kościele, wykonanej na odnowionych organach, które wziął w obroty
sprawny w swoim fachu muzyk. Niesamowicie niski dźwięk na początku kompozycji sprawił,
że ciarki przewędrowały mu po kręgosłupie, od miednicy po kark i z powrotem. A potem
komisarz odniósł wrażenie, że muzyka unosi go wysoko, wysoko, aż pod samo sklepienie
nawy głównej. Uporządkowany umysł Zagrobnego próbował śledzić linię melodyczną utworu.
Przed jego oczami pojawiały się różnego koloru linie, a każda z nich odpowiadała za jeden
wątek fugi. Komisarz widział, jak na przemian wspinają się w górę i opadają, jak przeplatają
ze sobą albo rozbiegają, jakby uciekając od siebie jak najdalej. Był pewien, że gdyby to, co
sobie tylko mgliście wyobrażał, udało się przenieść na papier albo najlepiej na ruchomy obraz
ilustrujący muzykę, to efekt robiłby wrażenie równie mocne, jak sama muzyka.

Przez dziesięć minut trwania utworu Zagrobny kompletnie stracił poczucie czasu, pierwszy

raz od wielu, wielu lat nie zastanawiał się nad tym, co będzie robił za minutę, pięć, za godzinę
czy następnego dnia. Pozwalał trwać chwili i nieść się muzyce. Gdy ta wreszcie ucichła,
drgnął, jakby obudził się z głębokiego snu, a raczej jakby odzyskał przytomność. Przytłumione
oświetlenie w kościele raziło go, a oklaski drażniły uszy. Za szybko. Za szybko ludzie zaczęli
klaskać, za szybko podnosić się z miejsc. Za szybko odezwał się proboszcz.

— Dziękuję. Ludzie wstydzą się klaskać w kościele, a przecież nasz artysta jak najbardziej

na to zasłużył. Przypominam państwu, że nasze spotkania organowe odbywają się co tydzień,
w soboty, o godzinie dwunastej. A dzisiaj czeka nas jeszcze jedna atrakcja — chętnych
zapraszam na zwiedzanie podziemi Fary. Na co dzień są one zamknięte dla turystów, jest to
więc jedna z niewielu okazji, żeby móc tam zejść. Jeśli będzie zbyt dużo chętnych, to
podzielimy się na dwie grupy. Jedna zejdzie do podziemi, a druga w tym czasie przyjrzy się z
bliska naszym organom. Zainteresowanych zapraszam do lewej nawy bocznej. — Proboszcz
na wszelki wypadek wskazał dłonią miejsce zbiórki.

Zagrobny wstał. Nie był jeszcze pewien, czy woli wyjść, czy też zwiedzać. Marzyła mu się

cisza, aby uczucie wywołane muzyką nie uciekło do reszty. To, co przeżył, było dokładnie
takim stanem, jaki Grecy nazywali katharsis. Zdawał sobie jednak sprawę, że hałasu nie
uniknie. W kościele robiło się coraz głośniej, wyjście z niego gwarantowało zderzenie ze

background image

zgiełkiem zapełniającego się ludźmi Starego Rynku. W końcu był sobotni wieczór i na dodatek
akcja „Poznań za pół ceny”. Może więc, wybierając z dwojga złego, zostać jeszcze przez
chwilę w atmosferze koncertu i obejrzeć z bliska organy albo zejść do podziemi i spojrzeć na
nie oczami turysty, nie oficera policji? Wciąż niezdecydowany komisarz przesuwał się ku
końcowi ławki, skazany na tempo, które narzuciło mu grube i hałaśliwe babsko. Jak można
było przewidzieć, kobieta zbyt optymistycznie oceniła rozmiar ławki oraz swoje gabaryty i
zaklinowała się przy wychodzeniu, więc musiała się wycofać o pół kroku. Komisarz
westchnął ze zniecierpliwienia tak głośno, aż grubaska usłyszała to, odwróciła się w jego
stronę i wysyczała głośno:

— No co?
Komisarz wzruszył ze złością ramionami i odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni.

„Szybciej wydostanę się na drugim końcu ławki” — pomyślał. Obrócił się jednak zbyt
gwałtownie, bo wystająca z jego kieszeni gazeta zaczepiła o brzeg ławki i z hukiem plasnęła
na kamienną posadzkę. Echo odbiło dźwięk dwukrotnie, a podmuch zimnego powietrza
przerzucił kilka stron darmowej gazety. Komisarz podniósł ją szybko, zwinął w rulon i
wsadził do tylnej kieszeni spodni. Było to jednak bardzo niewygodne, więc Zagrobny jeszcze
raz sięgnął po gazetę. Rozwinął ją i dopiero wtedy rzucił mu się w oczy nagłówek: CÓRKA
KRÓLA PIEROGÓW WYCHODZI ZA MĄŻ. Komisarz przyjrzał się zamieszczonemu poniżej
zdjęciu córki słynnego prezesa Bani, który zafundował mu podniebną wycieczkę. Artykuł
skupiał się głównie na tym, jak będzie wyglądać panna młoda w tym najważniejszym dla niej
dniu, w co się ubierze, jakie założy buty i jakiego koloru będzie limuzyna, która powiezie
państwa młodych do urzędu stanu cywilnego na Starym Rynku. Coś jednak podpowiadało
komisarzowi, by przebijał się dalej przez te nieistotne plotki. I jego cierpliwość została
nagrodzona, bo na koniec dowiedział się, że człowiekiem, z którym córka milionera chce
spędzić resztę życia, jest Olgierd Ziczyński. — Ożeż ty… — zaczął przekleństwo Zagrobny,
ale atmosfera świętego miejsca powstrzymała go przed dokończeniem.

Ludzie spojrzeli na niego zdumieni, ale Zagrobny nie zamierzał się tym przejmować.

Wyszedł z Fary, skręcił w lewo, a gdy doszedł do ulicy Szkolnej, szybkim krokiem ruszył w
kierunku Kupca Poznańskiego. Akurat podjechała dziewiątka. Gdy tylko z niej wysiadł na
moście Dworcowym, zadzwonił do córki.

— Cześć, tato. Wiem, że jeszcze nie potwierdziłam. Właśnie miałam się do ciebie

odezwać. Ustawiłam wszystko tak, żeby się udało, ale…

— To będzie musiało zaczekać — przerwał jej komisarz. — Mam teraz ważniejszą

sprawę. Chciałbym, żebyś mi pomogła. Sprawa jest naprawdę ważna i pilna.

— O co chodzi? — spytała Ania.
— Możesz podejść jutro ze swoim komputerem i poświęcić mi trzy, cztery godziny?

Wyjazd nad jezioro musimy odłożyć, ale obiecuję zrobić coś do jedzenia.

— To może wolisz, żebym przyszła teraz? Możemy posiedzieć do rana.
— Nie, nie. Dzisiaj nie dam rady. Muszę się wreszcie wyspać. Proszę, przyjdź jutro rano,

zresztą wszystko jedno — przyjdź jak ci pasuje.

— OK, tato, będę jutro około jedenastej.
* * *
Przyszła po dwunastej, ale nie zepsuło to dobrego humoru Zagrobnego. Wreszcie wyspał

się do woli. Położył się przed jedenastą i obudził dopiero około ósmej. Nie pamiętał, kiedy
ostatni raz udało mu się spać tak długo i obudzić się równie rześkim i wypoczętym.

background image

Czas oczekiwania na córkę poświęcił na przygotowania. Wziął duży arkusz

przezroczystego papieru śniadaniowego i z pomocą planu miasta narysował na nim główne
ulice i najważniejsze punkty Poznania. Potem zaznaczył te ulice, przy których znajdowały się
piwnice, w których znaleziono ciała emerytów, a także mieszkanie tragicznie zmarłego
przewodnika Bobowskiego i studentki Kasi Kuśnierz. Kiedy skończył, włączył komputer i
poszukał planu kanalizacji starej części Poznania. Interesowały go Wilda, Garbary i Stare
Miasto, czyli dzielnice, z którymi związane były morderstwa. Je także naniósł na swój plan.

Gdy skończył, zabrał się za przygotowywanie obiadu, a potem wrócił do swoich notatek i

mapy. Po chwili dołączyła do niego córka.

— Czuję, że gotujesz swoją słynną gulaszową?
— Chciałem ci podziękować za pomoc — powiedział komisarz.
— Jeszcze nic nie zrobiłam — stwierdziła Ania.
— Jeszcze się nie ugotowała — odparł komisarz.
— A masz piwo?
— Kupi się. Teraz popracujmy trochę. Pokażę ci, o co mi chodzi.
Usiedli przy stole, na którym Zagrobny rozłożył notatki i mapę.
— Co chcesz rozgryźć, tato?
— Ja już wszystko rozgryzłem, dziewczyno.
— Nie rozumiem — zdziwiła się Ania. — W takim razie czego ode mnie potrzebujesz?
— Prezentacji. Dokładnie takiej, jaką mi kiedyś pokazywałaś. Takiej, jakie pokazujecie

klientom, jeśli chcecie ich przekonać do jakiegoś konkursu. Mam fakty, mam poszlaki i
dowody. Musimy trochę pokopiować z ksiąg wieczystych, ściągnąć zdjęcia z Facebooka,
narysować mapę. Rozumiesz, o co mi chodzi? Chcę zrobić dobre wrażenie. Najlepsze z
możliwych. Ma być profesjonalnie.

— Tak — powiedziała Ania. — I spytała rzeczowo: — Komu będziesz to pokazywać?
— Bardziej mój szef niż ja. Dziennikarzom. Dobrze byłoby to tak zrobić, żeby móc im to

potem rozdać jako gotowe materiały prasowe.

— Wszystko jasne. To zaczynajmy.
Komisarz wziął do ręki notatki i po kolei zaczął tłumaczyć córce, o co mu chodzi i jakie

informacje chce przekazać. Pokazywał na mapie. Razem przeglądali konta na Facebooku i
przebijali się przez elektroniczny spis ksiąg wieczystych. Co jakiś czas komisarz wstawał od
stołu i zaglądał do kuchni. Mieszał gotującą się zupę i stopniowo dodawał kolejne składniki.
Gdy Zagrobny uznał sprawę za zakończoną, upewnił się za pomocą małej łyżeczki, że smak
jest dokładnie taki, jak zaplanował. Nie był, więc skorygował go odrobiną pieprzu i soli.
Zamieszał energicznie i równie zdecydowanie wyłączył gaz. Z szafki pod zlewem wydobył
cztery butelki, włożył je do płóciennej torby i poszedł do sklepu po piwo i bułki. W tym czasie
Ania kończyła ostatnie slajdy prezentacji. Komisarz usiadł obok niej i obejrzał całość, z
zadowoleniem kiwając głową.

— Muszę to jeszcze trochę dopieścić — stwierdziła. — Graficznie. Poukładać zdjęcia,

wybrać jakiś ładny szablon. Na którą to potrzebujesz?

— Z samego rana chcę z tym iść do komendanta. Pojawia się u nas około dziewiątej.
— Ja będę jutro w firmie od ósmej. Jadąc do pracy, wpadnij do mnie, zostawię ci na

portierni wypaloną płytę CD. Albo na wszelki wypadek nagram na dwóch lub trzech.

— Dobry pomysł. Dziękuję — powiedział Zagrobny. — A teraz zabieraj stąd ten majdan.

Podaję zaraz gorącą zupę i bardzo zimne piwo.

background image

Kiedy Ania pochyliła się nad parującym talerzem, w lewej ręce trzymając łyżkę, a w

prawej spotniałą od zimna butelkę piwa, na jej twarzy odmalował się dziecięcy zachwyt.

Przez chwilę nic nie mówiła, tylko jadła łapczywie.
„Brakuje jej normalnych obiadów — pomyślał Zagrobny. — Obżera się tą zamawianą

papką przez okrągły tydzień, nawet w weekendy. Za tłustą, przesoloną i zdecydowanie za
drogą. A tyłek jej rośnie”.

— Czyli rozumiem, tato, że od tego właśnie zaczniesz jutrzejszy dzień pracy —

powiedziała Ania, gdy pochłonęła już dwie bułki i pierwszą butelkę piwa.

— Nie. Zacznę od telefonu do Dobosiewicza — odpowiedział komisarz, zdejmując kapsle

z drugiej (i ostatniej) kolejki piwa. — Muszę go koniecznie o coś zapytać.

* * *
Komendant Mariusz Palcz, jak co niedzielę, o godzinie dziewiątej pięćdziesiąt pięć rano

wchodził do kościoła. Razem z żoną i dziećmi. On w popielatym garniturze i śnieżnobiałej
koszuli, ona w letniej, ale skromnej sukience, one także stosownie ubrane. Sześcioletniego
synka trzymała za rękę mama, dwuletnią córkę niósł komendant.

Za drzwiami podeszli do kropielnicy. Każde z nich nabrało na koniuszki palców prawej

ręki wodę święconą, aby przeżegnać się, starannie i powoli. Komendant Palcz pomógł zrobić
znak krzyża swojej córce, ta spojrzała na tatę i uśmiechnęła się do niego jak aniołek.

Ramię w ramię bez pośpiechu kroczyli główną nawą. Większość zebranych w kościele

ludzi przyglądała im się. Ci, którzy znali komendanta, witali się z nim lekkim skinieniem
głowy, a on odpowiadał im podobnym gestem albo stosownym do miejsca dyskretnym
uśmiechem. Kiedy znaleźli się przy ławce, którą zazwyczaj zajmowali, komendant Palcz
zatrzymał się, aby przepuścić żonę, potem pomógł wejść synkowi i sam usiadł na brzegu,
biorąc na kolana córkę. Żona uklęknęła na chwilę, by pomodlić się, a gdy skończyła, z
zakrystii wyszedł ksiądz z ministrantami — jakby czekał tylko na nich, aż zdążą się usadowić i
przygotować do mszy. Rozległy się dzwonki wzywające wiernych, aby wstali. Komendant
Palcz wstał, z córką na prawym ramieniu.

background image

Rozdział dwunasty

Koncert drugi
— Słucham — powiedział do telefonu Dobosiewicz.
— Tu Zagrobny. Czy możesz mi coś wyjaśnić?
— Tak? — niepewnie odparł Dobosiewicz.
— Dlaczego nie sprawdziłeś dokładniej Ziczyńskiego?
— W jakim sensie?
— Każdym — odparł Zagrobny, nie kryjąc już swojej złości. — Co posiada, na przykład.
— Przecież mówiłem ci o mieszkaniu Pęczaka. Że należy do Ziczyńskiego.
— Zapomniałeś tylko dodać, że wkrótce będzie do niego należało wiele innych kamienic.

Co ciekawe, będą wśród nich dokładnie wszystkie te, w których wydarzyły się tajemnicze
zgony. One także będą należały do Ziczyńskiego!

— Jak to?
— Tak to. Pan Ziczyński żeni się z córką prezesa Bani, który daje jej w posagu pół miasta.

Chyba nawet ty słyszałeś o prezesie Bani, królu pierogów?

— Słyszałem, ale skąd mogłem wiedzieć o ślubie i kamienicach? — bronił się

Dobosiewicz.

— Na przykład z Facebooka. Pieją tam o swojej miłości od miesięcy. Ale ty nie

sprawdziłeś profilu Ziczyńskiego, prawda?

— No, nie sprawdziłem — cicho przyznał Dobosiewicz.
Rozmawiając z Dobosiewiczem, wkładał buty i odnalazł klucze. Nie chciał rozmawiać o

śledztwie, schodząc po klatce schodowej swego bloku, musiał więc szybko skończyć:

— Może pocieszy cię fakt, że ja też trafiłem na to przypadkiem. Co nie zmienia faktu, że

położyłeś sprawę.

— Wiem… Spieprzyłem to.
— Dobra — powiedział komisarz. — Jadę na komisariat pogadać najpierw z

„Pierwszym”. Czekaj na mnie u nas, powiem ci, co dalej. I skup się. Dzisiaj musi się obyć bez
błędów.

* * *
Komendant Palcz nie zdziwił się, że Zagrobny z samego rana wszedł do jego gabinetu.

Uprzedził go SMS-em poprzedniego dnia, gdy akurat był w kościele. Naturalnie Palcz miał
wyciszony telefon i tylko dyskretna wibracja poinformowała go o nowej wiadomości. Jednak
ciekawość była ogromna i do końca mszy komendant kręcił się na swoim miejscu, marząc o
odczytaniu jej. Nie każdy SMS go tak ożywiał, ale ponieważ wiedział, że ten jest od kogoś z
„firmy”, podejrzewał, że może to być coś ważnego. Komendant lubił bawić się swoim
smartfonem i w wolnej chwili przyporządkował kontakty, sortując je w kilka grup, każdej
przypisując inny, charakterystyczny sygnał. Stąd wiedział natychmiast, jak ważna jest
otrzymana wiadomość czy telefon.

Gdy wreszcie przeczytał SMS-a, jego ciekawość wcale nie została zaspokojona.

Przeciwnie. Zagrobny napisał bowiem tylko tyle, że wie, kto jest zabójcą, i na pewno nie jest
nim Latuś, i że więcej wyjaśni osobiście w poniedziałek. — To ty. Wreszcie — przywitał się
bez ceregieli komendant. — Siadaj i opowiadaj.

— Czy możemy to włączyć, panie komendancie? — Zagrobny też nie tracił czasu na

konwenanse.

— Co to?

background image

— Prezentacja. Gotowa do pokazania na konferencji prasowej.
Komendant krótko i energicznie skinął głową na znak zgody. Wziął od Zagrobnego płytę i

wsadził ją do swojego laptopa, a potem uruchomił prezentację. Z uwagą przeklikiwał się
przez kolejne jej slajdy. Czasem przelotnie spoglądał na swojego podwładnego, ale zaraz
potem wracał z całą uwagą do ekranu komputera. Gdy skończył, pomyślał chwilę, a potem
cofnął prezentację o kilka slajdów wstecz, by przyjrzeć się niektórym rzeczom raz jeszcze.

— Przyznam, że zrobiona jest świetnie i mediom się z pewnością bardzo spodoba —

podsumował to, co widział, komendant Palcz, po amerykańsku, zaczynając od zalet. Tak jak
uczyli go na szkoleniach z motywowania podwładnych.

— O to chyba przecież chodzi, panie komendancie — odpowiedział Zagrobny.
— Owszem. To znaczy między innymi o to — poprawił się komendant. — Czegoś mi

brakuje w tym wszystkim.

— Dowodów? — spytał komisarz.
— Tak. Jakie masz na to dowody? To, co tutaj zebrałeś, to poszlaki. Mocne, ale wiesz…

Facet legalnie kupił dom. Potem zupełnie legalnie się żeni. Parę osób zmarło w domach, które
formalnie nadal do niego nie należą. Te śmierci… Bardzo trudno będzie nam udowodnić, że to
nie są naturalne zgony. Rozumiesz? Ja bynajmniej nie twierdzę, że media tego nie podchwycą.
Pewnie! Podchwycą, tym bardziej że znana i głośna jest ostatnio sprawa tej ulicy…

— Złodziejskiej?
— Tak zwanej Złodziejskiej — poprawił Zagrobnego komendant Palcz. — Pamiętaj, że to

nie jest jej prawdziwa nazwa. No, w każdym razie wiemy, o co chodzi. Nowy właściciel
wynajmuje oprychów, aby utrudniali lokatorom, głównie starym, życie. Tak, aby się wreszcie
wynieśli. Ten cały Ziczyński może do tego pasować. Młody, agresywny biznesmen wykańcza
emerytów, by przejąć ich mieszkania. Już widzę te nagłówki. Tylko co potem? Czy my czasem
nie wyjdziemy na głupków podczas rozprawy?

— Może się tak to skończyć — zgodził się Zagrobny. — Chyba że…
— Chyba że co? — przerwał mu komendant.
— Chyba że się przyzna, prawda? — Zagrobny uśmiechnął się lekko.
— Jasne, ale jak zamierzasz sprawić, żeby się przyznał?
— Nie wiem jeszcze. Na razie chciałbym go zatrzymać. Potem będziemy prosić sąd o

areszt tymczasowy. Czy pan się zgadza na takie działania, panie komendancie?

Palcz nie odpowiedział od razu. Jeszcze raz zajrzał do prezentacji. Potem spojrzał w okno

i w milczeniu rozważył wszystkie za i przeciw. Na koniec powiedział swoim zdecydowanym i
energicznym głosem do komisarza Zagrobnego:

— Tak. Zdejmujemy. Ale po cichu, bez antyterrorystów i cyrków. Weź, kogo potrzebujesz,

i spróbuj to załatwić możliwie jak najspokojniej. Dyskretnie.

— Tak właśnie planowałem — odparł Zagrobny. — On się niczego nie spodziewa,

zdejmiemy go z Dobosiewiczem w domu, i tyle. Może jeszcze Joasię dobiorę, niech sobie
popatrzy na prawdziwą akcję, już chyba się dosyć nasiedziała na stołku — stwierdził
komisarz.

— Jak uważasz, żeby tylko się jej nic nie stało.
— Tak jest! — odparł Zagrobny. Nie zabrzmiało to służbiście, raczej jak odpowiedź

człowieka, który rozmawia z komendantem jak równy z równym.

Palcz skinął tylko głową. Mogli się nie lubić, ale cenił Zagrobnego. Wiedział, że będzie

mógł otworzyć jutrzejsze gazety bez ściśniętego żołądka.

background image

Pół godziny później komisarz Zagrobny wszedł do swojego pokoju i zatrzasnął drzwi tak,

że aż zadzwoniły kubki na biurkach.

— Zbierajcie się. Za chwilę ruszamy zdjąć pana Ziczyńskiego — powiedział.
Dobosiewicz i Joasia Zawodna podskoczyli równocześnie, jakby ich ktoś w tyłki żgnął.
— Co się stało, Joasiu? — zainteresował się Zagrobny. — Masz jakieś ważne sprawy do

załatwienia?

— Nie — odparła Zawodna. — Nic ciekawego. Same nudy. Dokańczam stare raporty.
— I dlatego właśnie pojedziesz z nami. Dobra, sprawdźcie broń, a potem porządnie

zabezpieczcie. Nie chcę żadnych kłopotów. To zwykły palant w garniturku i na pewno nie
będzie się zbytnio szarpał. Pokażemy blachy, zwiniemy go i po sprawie.

— Są jakieś nowe dowody? — odważył się spytać Dobosiewicz.
— Nie ma — odparł komisarz. — Są jedynie, jak to trafnie określił nasz komendant,

poszlaki.

— To…?
— Na co liczymy? — przerwał mu Zagrobny. — Na błąd. Będziemy improwizować i

modlić się o jego błąd. Przeszukamy mu mieszkanie, może tam coś znajdziemy. Papiery już
załatwione. Mamy nakaz.

— Jedziemy teraz do jego domu? — spytała Joasia Zawodna.
— Nie spodziewałbym się, że znajdziemy go w domu. Zadzwonię do niego, ale najpierw

namierzymy go po komórce. Zajmij się tym, Dobosiewicz. Niech ci dają znać o każdej zmianie
jego miejsca pobytu i przysyłają aktualne namiary. Pojedziemy moim samochodem.

Po chwili byli już na zewnątrz. Zawodna usiadła obok komisarza, a Dobosiewicz z tyłu.

Trzymał w ręku telefon, aby nie przegapić sygnału o zmianie lokalizacji Ziczyńskiego. Oboje
byli dość przejęci. I ciekawi, co teraz zrobi Zagrobny.

Pojechali pod wskazany adres. Było to na Wildzie, niecały kilometr od domu, w którym

przydarzył się pierwszy zgon. Na miejscu zobaczyli pięciopiętrową kamienicę. Była, jak
większość budynków w tej części Wildy, w fatalnym stanie. Dzielnica od kilkunastu lat
wracała do życia, jednak nie odbywało się to równomiernie. Najszybciej zmieniały się
budynki leżące pomiędzy Starym Browarem a Rynkiem Wildeckim. Dalej było już gorzej,
może z wyjątkiem tych położonych bezpośrednio przy ulicy 28 Czerwca 1956 roku. Jednak
wszystkie uliczki pomiędzy Rynkiem Wildeckim a torami przypominały chwilami najgorsze
południowoamerykańskie slumsy — z bawiącymi się na ulicy brudnymi dzieciakami,
przedwcześnie dorosłymi nastoletnimi matkami i cedzącymi piwo przez czarne od próchnicy
zęby menelami. Trzech takich panów obrzuciło wrogim spojrzeniem almerę Zagrobnego, kiedy
parkowali na chodniku. Jeden z mężczyzn chciał nawet podejść do nich, ale inny go zatrzymał.
Najwyraźniej poznał komisarza. Szepnął swojemu kompanowi coś na ucho. Podziałało, bo
agresor momentalnie zwiotczał i uspokoił się. Komisarz też miał dobrą pamięć. Uśmiechnął
się lekko do tego, który powstrzymał kolegę. Był z całej trójki najwyższy i najlepiej
zbudowany. Wydatny brzuch, wypychający koszulkę z reklamą taniego piwa, nie zdołał zepsuć
atletycznej sylwetki. Szerokie ramiona i gruby kark oznaczały lata spędzone na siłowni, łysa
głowa — podporządkowanie się wildeckiej modzie, a tatuaże — więzienną przeszłość.
Pozostali dwaj wyglądali jak wiejskie kundelki przy owczarku niemieckim. Mężczyzna skinął
głową Zagrobnemu. Komisarz odpowiedział mu tym samym gestem i położył palec wskazujący
na ustach, prosząc o milczenie i dyskrecję. Mężczyzna jeszcze raz kiwnął głową, na znak
porozumienia. I zgody. Komisarz wyciągnął telefon i wybrał numer.

background image

— Dzień dobry, panie Ziczyński.
— Kto mówi?
— Komisarz Zagrobny. Chciałbym się jeszcze raz z panem spotkać. Pokazać nowe zdjęcie

ofiary i spytać, czy pan jej nie poznaje.

— Jej?
— Tak. To kobieta. Czy dziwi to pana?
— Nie wiem. Ostatnio pan mówił, że giną emeryci — odpowiedział Ziczyński.
— Bo tak było. To nie jest rozmowa na telefon. Śledztwo przyspieszyło. Zależy mi na pana

pomocy.

— Jestem teraz w pracy. Nadzoruję remont w kamienicy przy ulicy Pamiątkowej.
— To świetnie się składa, bo ja jestem w pobliżu, na zakupach w Green Poincie — gładko

skłamał komisarz. — Mogę więc być u pana za parę minut. To zajmie dosłownie kilka chwil.
Proszę mi nie odmawiać.

— No dobrze — niechętnie odparł Ziczyński. — Skoro tak się pan przy tym upiera.
— Miejmy to już za sobą. Poda mi pan numer domu? Ulica Pamiątkowa…? — Zagrobny

zawiesił głos w oczekiwaniu.

Biznesmen w odpowiedzi wymamrotał numer domu. Ledwie zrozumiale, ale Zagrobny tak

naprawdę wcale go nie potrzebował.

— Dziękuję panu bardzo. Do zobaczenia. — Rozłączył się i schował telefon do kieszeni.
Dobosiewicz i Joasia zdążyli już wysiąść z auta, a trzej pijący dotąd piwo mężczyźni

ulotnić się dyskretnie.

— Podał mi zły numer, paskudny gnojek. Coś mi mówi, że zaraz spotkam go na schodach,

chyba że jest tak pewny siebie, że aż głupi — powiedział Zagrobny i dodał: — Joasia, ty
przeparkuj auto za róg i czekaj tam na nas. Dobosiewicz, wejdziesz ze mną do klatki i
zostaniesz przy drzwiach. Będziesz tam stał, aż uciekający Ziczyński wpadnie ci w ramiona
albo zejdę do ciebie osobiście, rozumiesz?

— Tak — potwierdził podwładny.
Zagrobny wszedł do środka, a za nim Dobosiewicz, który posłusznie ustawił się przy

bramie, w towarzystwie baterii pustych butelek po wódce i tak zwanej nalewce, czyli napoju
alkoholowym, jakim raczyli się ci, dla których cena grała rolę kluczową.

Komisarz wspiął się po skrzypiących, zniszczonych schodach na drugie piętro. Drzwi do

mieszkań na pierwszym piętrze były zamknięte na stałe — jedne zabite deskami, drugie
zabezpieczone masywną kratą i równie potężną kłódką. Trzecie zamykał właśnie Ziczyński,
zgodnie z przewidywaniami komisarza.

— Już pan wychodzi? — powiedział komisarz do pleców biznesmena. Ten drgnął i

odwrócił się.

— A, to pan? Cieszę się, że mnie pan znalazł. Nie, nie wychodzę. Skąd. Chciałem tylko

wyskoczyć do sklepu po coś do picia, ale to może zaczekać. Proszę, niech pan wejdzie, nie
będziemy przecież rozmawiać na korytarzu.

— Dobrze. Dziękuję — odparł komisarz.
Weszli do środka. Powitało ich puste, świeżo odmalowane mieszkanie. Przez otwarte

drzwi do trzech pokoi było widać pobielone ściany i piękne stare sosnowe deski na
podłogach, które właśnie skończono cyklinować. Po kątach walał się nawet zużyty papier
ścierny.

— Ładne podłogi — powiedział komisarz.

background image

— Prawda? — ucieszył się Ziczyński. — Gdyby pan zobaczył tę podłogę wcześniej…

Była cała zasmarowana olejną farbą w kolorze ciemny orzech, w sumie pewnie z kilkanaście
warstw. Ktoś malował ją chyba co rok. Nigdy by pan nie uwierzył, co się pod tym brązowym
szajsem kryje. Proszę, niech pan wejdzie i zobaczy z bliska.

— Nie jest jeszcze pomalowana, nie chciałbym jej brudzić…
— Spokojnie, będziemy ją cyklinować jeszcze raz. Drobnym papierem.
Weszli do największego pokoju, który wysokimi dwuskrzydłowymi drzwiami był

połączony z drugim, mniejszym. Je także Ziczyński kazał obdrapać z farby. Wyglądały równie
imponująco co podłoga. W pomieszczeniu pachniało surowym drewnem oraz rozgrzanym
papierem ściernym. Ten drugi zapach był dla Zagrobnego mniej przyjemny.

— Kocham mieszkania w kamienicach — wyznał Ziczyński. — Sam mieszkam w nowym

osiedlu, ale chyba w końcu się przeprowadzę. Kto wie, może do tego?

— Kupił je pan?
— Tak. — Ziczyński się roześmiał. — Razem z całą kamienicą. Na kredyt, oczywiście.

Teraz muszę ją szybko wyremontować i sprzedać mieszkania, żeby odzyskać pieniądze.

Zagrobny podszedł do stojącego w rogu pieca kaflowego ze szklanymi drzwiczkami. „Na

pewno przyjemnie będzie siedzieć tu zimą, trzymając nogi na pięknej drewnianej podłodze, i
patrzeć w ogień” — pomyślał.

— A co się stało z lokatorami? Z ludźmi, którzy tu przedtem mieszkali? — zapytał

komisarz.

— Wyprowadzili się — odparł Ziczyński.
— Dokąd? Na Junikowo?
— Nie. Gdzieś indziej. — Ziczyński nie zwrócił uwagi na aluzję na temat największego

cmentarza w Poznaniu. — Niech pan pójdzie za mną. Pokażę panu resztę mieszkania.

Przeszli do sąsiedniego pokoju, a z niego na balkon, który na pewno był dwa razy większy

od powierzchni kuchni w blokowym mieszkaniu Zagrobnego. Ujrzeli ulicę Hetmańską, którą
ciągnęły się nieprzerwane sznury aut, a dalej pomiędzy blokami widać było Łęgi Dębińskie i
Wartę.

— Piękny widok, prawda? — spytał Ziczyński.
Odczekał kilkanaście sekund, a potem poprowadził komisarza dalej.
Przeszli przez mniejszy pokój, ale nie tymi samymi drzwiami, prowadzącymi do salonu,

lecz drugimi — prosto na korytarz. Zagrobny przechodząc przez niego, zdążył jeszcze
zauważyć stiuki na suficie, dobrze zachowane i pieczołowicie odnowione.

— Tu bym zrobił sypialnię — powiedział Ziczyński, pokazując trzeci, niezbyt wielki

pokój. — Okno wychodzi na podwórze. Z widokiem na piękny kasztanowiec. Jest na co
patrzeć przez cały rok. Może trochę tu ciemno, ale za to latem panuje miły chłód.

— Mówi pan jak pośrednik nieruchomości.
— Niech pan nie żartuje — zaprotestował Ziczyński. — To przecież palanci, ci

pośrednicy. Nic nie wiedzą, zazwyczaj są totalnie nieprzygotowani. Jeśli spytać ich o
cokolwiek, to będą się przy kliencie dowiadywać u właścicieli mieszkania, bo nie przyszło im
do głowy zrobić sobie listy potencjalnych wątpliwości. Jestem od nich sto razy lepszy. Sto!
Proszę, tutaj jest kuchnia. I jeszcze jeden pokoik. Mały, ale w sam raz na nocleg dla
niespodziewanych gości. Na przykład teściowej. No i jeszcze jeden balkon.

— Teściową zawsze można zabić — powiedział Zagrobny.
— Słucham?

background image

— Teściową zawsze można zabić, tak jak niewygodnych lokatorów, którzy nie chcą się

wyprowadzić — powtórzył Zagrobny.

— Być może. Nie orientuję się w tym temacie zbyt dobrze. Nie mam teściowej, a na

zabijaniu to chyba pan lepiej ode mnie się zna, panie komisarzu.

— Trochę. Jak dotąd miałem do czynienia raczej z amatorami. Pan jest pierwszym

seryjnym mordercą, jakiego aresztuję.

— Ja?
— Tak.
— Bardzo mi przykro, panie komisarzu. — Głos Ziczyńskiego w jednej chwili stał się

zimny jak dobrze zmrożona wódka. — To jakaś pomyłka. Niestety, będzie pan musiał szukać
dalej, bo ja nie wiem, o co panu chodzi. Nikogo nie zabiłem. Na dodatek mój czas oraz moja
cierpliwość właśnie się kończą. Zdecydowanie. Mam bardzo dużo pracy, więc…

— Jestem w kryminalnej już ponad dwadzieścia lat i rzadko się mylę. Jeśli już oskarżam

kogoś o morderstwo, to najczęściej mam rację — odparł równie chłodno Zagrobny.

— Ponad dwadzieścia lat? To na opozycjonistach się pan wprawiał, co? — zadrwił

Ziczyński. — Takich jak mój ojciec na przykład? On działał w Solidarności, także po
wprowadzeniu stanu wojennego, w podziemiu. Tak zwani nieznani sprawcy połamali mu nogi,
a parę miesięcy później ktoś usiłował go potrącić samochodem, gdy wracał do domu.

— W tym kraju zawsze było więcej zwykłych przestępców niż opozycjonistów. Ja

zajmowałem się przestępcami, nie opozycją.

— Na pewno. Wszyscy tak mówią — zasyczał jadowicie Ziczyński. — No dobrze. Chciał

mi pan pokazać jakieś zdjęcia. Niech pan to zrobi, a potem wraca do swoich zajęć, a mnie
pozwoli wrócić do moich.

— Chciałem panu opowiedzieć, jak dużo wiem, a potem pana aresztować — odparł

Zagrobny.

— Proszę, z przyjemnością posłucham, a potem każdy z nas pójdzie w swoją stronę, bo nie

ma pan żadnych podstaw, by mnie aresztować. Żadnych. Proszę, może pan usiądzie, panie
komisarzu. — Ziczyński wskazał niewielki drewniany stół, stojący pod ścianą. Nad jego
jednym rogiem wisiał piec gazowy. — Napije się pan czegoś? Może kawy albo herbaty?

— Nie, dziękuję — odpowiedział komisarz. — Naprawdę jest pan ciekaw, co wiem,

prawda?

— Czemu nie, w moim zawodzie trzeba umieć słuchać ludzi — odpowiedział

lekceważąco Ziczyński. — Nawet tych najdziwniejszych.

— Rozumiem… — Uśmiechnął się. — Jest pan ciekaw… No więc wiem dużo. Bardzo

dużo. Zacznijmy od początku. Ma pan parę mieszkań w całym mieście, w sumie może nawet
całą kamienicę.

— No, mam. Właśnie kupiłem także tę kamienicę. To też przestępstwo? — spytał

Ziczyński.

— Ale okazało się, że to kiepski interes. — Zagrobny kontynuował, lekceważąc docinki.

— Lokatorów wyrzuca się trudno. Czyściciele chcą dużo, a i oni nie potrafią zapewnić
skuteczności. Dobrze pan wie, że ci czyściciele z ulicy Złodziejskiej, to znaczy przez
poznaniaków nazywanej Złodziejską, użerają się z lokatorami już od roku. Odcięli im wodę,
gaz, prąd. Podrzucają zdechłe szczury, walą nocami do drzwi, straszą pożarem, demolują
mieszkania pod pozorem remontu, i ciągle nic. Uparci ludzie nie chcą się wyprowadzić. A
każde mieszkanie to przecież masa utopionych pieniędzy. Inwestycja, która zwróci się Bóg wie

background image

kiedy. Na dodatek już pan wie, że będzie tych kamienic więcej, bo żona wniesie je panu w
posagu. No więc kombinuje pan sobie, jak by wyrzucić choć część tych ludzi, a potem
wyremontować i sprzedać nieruchomości. Na początek choć parę mieszkań to już coś. Za
zdobyte pieniądze można wynająć lepszych czyścicieli.

— Słucham, słucham. Na razie nie zgadza się absolutnie nic, ale słucham dalej —

powiedział kpiącym tonem Ziczyński, nalewając wodę do czajnika. — Może powinien pan
jednak napić się herbaty albo jeszcze lepiej kawy. Ja w każdym razie się napiję.

Zagrobny nie zareagował. Zaczekał spokojnie, aż mężczyzna napełni czajnik i włączy go, a

potem wrócił do opowiadania:

— Podczas jednej z wizyt w swojej przyszłej kamienicy znajduje pan zmarłego. Pamięta

pan jak się nazywał?

— Coś pan wspominał ostatnio, ale mylą mi się oni wszyscy. Ich nazwiska brzmią tak

podobnie do siebie. Coś jak maskotki na Euro… te Slavko i Slavek.

— Nazywał się Stanisław Pęczak.
— Całkiem możliwe. Pęczak, Sręczak i Kwękacz. I co z nim? Co z Pęczakiem?
— On zmarł. W piwnicy. Na wieść o powodzi poszedł sprawdzić, czy nie zalało jego

rzeczy, poślizgnął się, upadł i zasłabł. Potem umarł w wyniku wylewu. Następnym dwóm już
pan pomógł. Nazywali się Gryka i Kusku. Emilian Gryka i Jan Kusku. Wszyscy trzej mieszkali
sami. Śmierć każdego z nich załatwiała sprawę, bo poza jednym byli bezdzietni i lokale robiły
się puste. Pęczak miał, co prawda, córkę, ale ona nie była zameldowana w jego mieszkaniu.
Na pewno to pan sprawdził. Jak to się odbywało? Myślę, że prosto, może pan osobiście, a
może jakiś drobny bandzior pokroju Latusia czekał w piwnicy i spychał ich do wody, gasił
światło czy podcinał nogę na schodach. Potem włamanie. Fanty są dla niego, a wolne
mieszkanie dla pana. Tylko dalej dzieje się coś, czego do końca nie rozumiałem. Jako czwarty
ginie przewodnik turystyczny Bobowski. W jego płucach jest woda, czyli przyczyną zgonu
było utopienie. Jednak już po śmierci Bobowski zostaje pozbawiony głowy. Najpierw
morderca robi wszystko, by nie zwracać na siebie uwagi, żeby upozorować wypadek, tak jak
przy poprzednich zgonach. Potem szuka spektakularnych gestów. Ucina głowę. Kładzie trupa w
piwnicach zabytkowego kościoła. No i ta poćwiartowana dziewczyna, której kawałki
wyławialiśmy przez cały dzień. Dlaczego ona? Po co ćwiartować? Przecież ona tylko
wynajmowała pokój. To było jedno z tych już odzyskanych przez pana mieszkań. Nie było
powodu jej zabijać. Jedyne logiczne wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy, to że
postanowił pan upozorować wszystko na działanie jakiegoś maniaka. Seryjnego mordercy. To
dlatego publikował pan te chore wpisy w kafejce internetowej? Tej, której jest pan
właścicielem?

— Jedyne logiczne wytłumaczenie, jakie mi przychodzi do głowy, to takie, że te rzeczy nie

mają ze sobą nic wspólnego. Po prostu. — Ziczyński roześmiał się.

— To akurat niemożliwe. Ktoś regularnie pisał o nich na poznańskich forach

internetowych.

— Po co?
— Żeby się chwalić. Seryjni mordercy to lubią. Pan nie miał potrzeby się chwalić, ale pan

chciał, żebyśmy szukali seryjnego mordercy. Kazał też pan przyznać się Latusiowi. Za dużo
tego naraz. Z jednej strony miał być jakiś owładnięty szaleństwem maniak, z drugiej — do
wszystkiego przyznaje się zwykły oprych. Przyznaje się, ale jak spytać go o szczegóły, to gubi
się w zeznaniach. Nie uwierzę, że poćwiartował dziewczynę, a jednocześnie nie potrafi podać

background image

jej rysopisu i myli się, określając kolor włosów kogoś, kogo ciało rąbał na kawałki. Bez sensu
to wszystko, zupełnie bez sensu. No, ale w sumie spełniło swój cel. Miało zdezorientować i
zdezorientowało.

— Przyznać? Komu? Latusiowi? Nie znam. W ogóle niezbyt wiele z tego zrozumiałem —

powiedział Ziczyński sucho. — Ale, jak pan zapewne zauważył, słuchałem grzecznie i nie
przerywałem panu prawie wcale. Czy teraz ja mogę coś powiedzieć?

— Proszę — zgodził się Zagrobny.
— To się kupy nie trzyma. Najpierw niby topię trzech emerytów. Potem odcinam komuś

głowę. Jakieś wpisy na forach, jakaś poćwiartowana dziewczyna. Panie komisarzu… — Głos
mężczyzny stał się drwiący. — Czy pan się dobrze czuje? Gdzie tu są jakiekolwiek podstawy
do aresztowania?

— Wszyscy ludzie, którzy zmarli, byli mieszkańcami lokali należących do pana albo

takich, które do pana należeć będą — odparł niewzruszony Zagrobny. — Wiadomo dokładnie,
które kamienice prezes Bania zapisał córce w ślubnym prezencie. Zresztą od pewnego czasu
częścią nich już pan zarządzał, tylko nieformalnie.

— I co z tego? To nie jest żaden dowód — wycedził Ziczyński, wstając. — Chyba nie

podejrzewa mnie pan o taką głupotę? Zabić tyle osób, żeby co… zwolniło się kilka mieszkań?
Takie rzeczy załatwia się inaczej. Naprawdę… — dodał, wychodząc do korytarza i kierując
się do drzwi wyjściowych.

— To oceni sąd — powiedział Zagrobny, który także wstał i szedł za nim krok w krok. —

Tymczasem jest pan aresztowany.

— Akurat — warknął Ziczyński i z całej siły wepchnął komisarza do łazienki. Potem

szybko przekręcił klucz w drzwiach i podparł je drabiną, która dotąd leżała na podłodze,
oparta o ścianę. — Muszę iść, panie komisarzu. Do widzenia — powiedział, wychodząc na
korytarz.

* * *
Ziczyński zbiegł ze schodów niemal wprost w ramiona Dobosiewicza. Byliby się zderzyli,

gdyby Dobosiewicz nie krzyknął: Stój, policja! Słysząc te słowa, biznesmen wyhamował w
ostatniej chwili, obrócił się na pięcie i błyskawicznie zaczął wspinać po schodach.
Dobosiewicz rzucił się za nim, lecz poślizgnął się na pierwszym stopniu i stracił równowagę.
Nie upadł, ale Ziczyński zyskał niemal pół piętra przewagi. I utrzymał ją do samego strychu.
Kiedy tylko wpadł do środka, odnalazł włącznik światła i wyrwał go ze ściany. Był na strychu
wiele razy, w przeciwieństwie do Dobosiewicza, który, zanurzając się w ciemnościach, nie
wiedział, co na niego czeka i czy zaraz nie oberwie od Ziczyńskiego w głowę. Próbując
świecić sobie komórką, powoli wchodził coraz głębiej w nieznany mu teren. Każdy kolejny
krok był krótszy i następował później od poprzedniego. Bał się.

* * *
Zagrobny nacisnął na klamkę tylko raz. Drzwi były solidne, futryna także, a zamek

przedwojenny. Szarpanie się z nimi nie miało najmniejszego sensu. Komisarz rozejrzał się po
łazience. Była wąska, ale sprytnie urządzona, jako jedno z niewielu pomieszczeń właściwie
gotowa do użytku, gdyby tylko porządnie umyć podłogę i kafelki. Przy samych drzwiach stała
umywalka, nad nią wisiała szafka z lustrem. Zagrobny otworzył ją. W środku stało parę
pustych opakowań po kicie stolarskim, zardzewiała szpachla i pusta puszka po piwie.
Odkręcił wodę i przemył twarz, która paliła go od złości i upokorzenia. Wzdłuż ciągnącego
się przy całej ścianie blatu doszedł do narożnej wanny. Wyjął z kieszeni telefon, wybrał numer

background image

Dobosiewicza, ale zanim usłyszał sygnał, rozmyślił się i przerwał połączenie. „Mogę mu
przeszkodzić, jeśli jakimś cudem udało mu się zaczaić na Ziczyńskiego” — pomyślał.

Komisarz ostrożnie wszedł do wanny, zdjął kwiaty z parapetu i nacisnął klamkę od okna.

Ustąpiła. Druga też. Otworzył oba skrzydła i wychylił się na zewnątrz. Po lewej stronie miał
balkon, na który wychodziło się z kuchni — duma Ziczyńskiego. Bardziej jednak interesowała
go prawa strona. Tam powinien być mały narożny balkonik. Tak, dobrze mu się wydawało.
Dystans od parapetu do barierki balkonu nie był większy niż metr. Dobry krok. Krok, który
trzeba było zrobić do góry, bo podstawa balkonu była wyżej niż parapet. Zagrobny spojrzał w
dół. Trzy bezdomne koty dobierały się właśnie do puszki po rybach, którą wyciągnęły ze
śmietnika. Po chwili przeraźliwe hałasy zmieniły się w regularną bójkę. „Lepiej byłoby nie
kończyć życia na tym ponurym podwórku” — pomyślał Zagrobny i cofnął się do środka.
Jeszcze raz wyjął telefon. Tym razem się nie wahał. Wybrał numer Ziczyńskiego. „Cokolwiek
by się nie działo, to może tylko pomóc, a na pewno już nie zaszkodzi” — stwierdził.

* * *
Dobosiewicz miał wrażenie, że strych był wielkości boiska piłkarskiego. Słyszał kroki,

domyślał się, że to Ziczyński, ale nie umiał go zlokalizować. Usiłował dojść do jakiejś ściany,
ale kompletnie stracił orientację. Rozpędził się i rzucił na oślep przed siebie, a wtedy uderzył
o nią głową, na tyle mocno, by zatrzymać się na chwilę. Kiedy ruszył wzdłuż niej, po chwili
runął, przewracając się o wiadro. Gdy wstał, był już zupełnie zdezorientowany i nie trafiłby
nawet do wyjścia, którym przed chwilą wszedł. „Zagrobny się wścieknie” — stwierdził z
rezygnacją. I wtedy usłyszał dzwonek telefonu. Gdzieś pod sufitem. „Schody!” — przeleciało
mu przez głowę. Runął na ziemię i jak najszybciej potrafił na czworakach ruszył w kierunku
źródła dźwięku. Kiedy dotarł do schodów, zobaczył światło padające na niego z góry. To
Ziczyński podniósł klapę w dachu i wyszedł na górę. Dobosiewicz wspiął się błyskawicznie,
ale zawahał się przy samym szczycie. Słusznie. Klapa z hukiem spadła i gdyby się nie
zatrzymał, rozbiłaby mu głowę.

* * *
Zagrobny skoczył. Udało się. Trzymając się kurczowo poręczy, z trudem przełożył przez

nią nogę. A potem drugą. Zapukał energicznie w szklane drzwi balkonu. Otworzył mu starszy
pan. Musiał mieć ponad osiemdziesiąt lat, lecz okazało się, że jego umysł był zdecydowanie
sprawniejszy niż ciało. Na krótkie wyjaśnienie Zagrobnego, poparte policyjną odznaką,
zareagował bez zastanowienia i od razu przeprowadził go przez zagracone mieszkanie
najkrótszą drogą do klatki schodowej.

— Niech pan wreszcie zrobi w tej kamienicy porządek! — krzyknął za komisarzem

staruszek i z rozmachem zamknął drzwi, choć bez trzaskania.

Gdy zrobiło się zupełnie cicho, Zagrobny rozejrzał się po klatce, zastanawiając się, co

robić dalej. Wyjął telefon i wybrał numer do Joasi. Odebrała natychmiast.

— Zbiegł na dół, ale jak zobaczył Dobosiewicza, zawrócił na strych.
— Jasne — odparł komisarz. I szybko dodał: — Zostań na dole. Czekaj przy samochodzie.
Po chwili wahania wyjął pistolet i powoli zaczął wspinać się schodami w górę. Na

strychu nie było już tak ciemno, gdyż otwarta przez Dobosiewicza klapa od wyjścia na dach
rzucała mocny snop światła, które rozpraszało się na niemal całe pomieszczenie.

* * *
Ziczyński nawet nie sprawdził, czy udało mu się przygwoździć Dobosiewicza klapą.

Szybko przebiegł na dach drugiego budynku. Dzielił je tylko niewielki murek, bowiem obie

background image

kamienice tworzyły jedną przemyślaną bryłę, zaprojektowaną zapewne przez tego samego
człowieka. Ziczyński ostrożnie podszedł do skraju dachu i klęknął. Odwrócił się i zaczął
schodzić w dół po drabinie przymocowanej do remontowego rusztowania. Opuszczał się
niezbyt szybko i raz po raz z lękiem spoglądał w dół. Kiedy mijał okna pierwszego piętra,
zauważył, że zza białej almery, stojącej wprost pod rusztowaniem, wyłania się kobieta.

— Stój! — krzyknęła do niego Joasia Zawodna, łapiąc za pistolet.
Ale Ziczyński nie zamierzał się zatrzymywać. Zawrócił i szybko kierował się znów na

dach. Po drodze złapał za wielokrążek, na którym wisiał ciężki hak, i rzucił nim na oślep w
dół. W ślad za nim poleciał fragment drabiny, który udało się Ziczyńskiemu odczepić. Pewien,
że Zawodna nie da rady wspiąć się za nim, coraz szybciej sunął do góry. Wprost na spotkanie
z Dobosiewiczem, który tym razem nie pokazał mu się za wcześnie, lecz klęknął na skraju
dachu, dokładnie tam, gdzie z płaskiego stawał się spadzisty. Ziczyński nie widział go, bo
skupiał się na obserwowaniu swoich rąk i nóg. Bardzo bał się, że spadnie. I słusznie. Gdy
dotarł na górę i usiłował przeskoczyć na dach, poślizgnął się na tłustej plamie, oblepiającej
jeden ze szczebli drabiny, i zawisł na rękach. Dobosiewicz, słysząc hałas, wychylił się i
złapał miotającego się w śmiertelnym przerażeniu mężczyznę za kołnierz marynarki.
Przytrzymał go dostatecznie długo, by Ziczyński znalazł oparcie dla stóp i bezpiecznie pokonał
ostatnie dwa szczeble drabiny. Popełnił jednak błąd, który Ziczyński bezwzględnie
wykorzystał. Gdy tylko biznesmen wczołgał się na dach, złapał za dłoń Dobosiewicza, nadal
ściskającą jego marynarkę, unieruchomił ją i przewracając się na bok, spowodował, że
Dobosiewicz upadł na plecy. Gdy obolały i oszołomiony policjant leżał bezradnie, Ziczyński
zepchnął go z dachu, a potem przystanął w oczekiwaniu na krzyk lub hałas świadczący, że
Dobosiewicz skutecznie został wyeliminowany z gry. Nic z tego. Zamiast odgłosu upadku mógł
podziwiać dwie dłonie policjanta, które pojawiły się na brzegu dachu. Nie zamierzał jednak
tylko bezczynnie się przyglądać. Zrobił parę ostrożnych kroków w kierunku krawędzi, żeby za
pomocą twardych podeszw dokończyć sprawę.

— Nie rób tego, Ziczyński! — Tuż za swoimi plecami usłyszał głos komisarza

Zagrobnego.

Obejrzał się niepewnie. Zagrobny właśnie wydostawał się na powierzchnię dachu. Na

razie opierał się na rękach i z całej siły wciągał resztę ciała na górę. Ziczyński odsunął się od
krawędzi i rozejrzał bezradnie. Naprzeciw niego Dobosiewicz gramolił się na brzeg dachu, po
jego prawej stronie to samo robił Zagrobny. Za plecami Ziczyńskiego rozciągała się przepaść,
na dnie której leżało podwórze z krzywym trzepakiem. Po lewej nie było lepiej. Zamiast
przepaści, co najmniej trzymetrowy gładki mur sąsiedniej kamienicy, która była wyższa o
jedno piętro. Ziczyński szybko stwierdził, że próba wspinania się nie ma sensu. Bardziej
zainteresowało go leżące przy ścianie wiadro. Było upaprane zastygłą zaprawą murarską, a co
ważniejsze, do jego metalowej rączki ktoś przywiązał długi i gruby sznur. Podbiegł i podniósł
je szybko, a potem zrobił kilka kroków w stronę Zagrobnego, który już zdołał się wygramolić
na dach. Ziczyński złapał mocno za sznur i podrzucił wiadro, a potem zaczął energicznie
kręcić nim jak lassem. Dobosiewicz i Zagrobny podeszli bliżej, ale trzymając się na
bezpieczną odległość od furczącego na wysokości ich twarzy wiadra.

— Rzuć to! — krzyknął Dobosiewicz, wyciągając broń.
— Bo co, zastrzelisz mnie? Zastrzelisz mnie?! — krzyknął Ziczyński.
— Nikt nie będzie do ciebie strzelać. Zaczekamy spokojnie, aż ci ręce zdrętwieją —

odpowiedział Zagrobny. Kazał Dobosiewiczowi schować broń, sam zrobił to samo i dodał:

background image

— Nam się nigdzie nie spieszy. Możesz bić rekord Guinnessa w kręceniu wiadrem na czas,
jeśli tylko masz na to ochotę.

Ziczyński rzucił mu nienawistne spojrzenie. Dobosiewicz zachichotał nerwowo. Zbyt

głośno.

— Co się, kurwa, śmiejesz!? — ryknął podejrzany, a wiadro minęło nos Dobosiewicza

zaledwie o parę centymetrów.

Ziczyński zrobił kilka kroków naprzód, zmuszając policjantów do cofnięcia się. A potem

chlup! Dach się pod nim rozstąpił, jak zbyt cienki lód na jeziorze, i mężczyzna wpadł po pachy
w utworzoną dziurę. Wiadro poleciało daleko za linię dachu, a głośny huk oznaczał, że na
szczęście dla przechodniów, zaczepiło się o rusztowanie i tam już bezpiecznie zawisło.

— Pomóżcie mi! — krzyknął Ziczyński.
Zagrobny i Dobosiewicz niespiesznie podeszli do niego.
— To twoja ekipa remontowała? Chyba powinni się lepiej postarać — powiedział

Dobosiewicz.

— Pomóżcie mi! — krzyknął jeszcze głośniej uwięziony mężczyzna.
— Raz ci już pomagałem. — Dobosiewicz skorzystał z okazji do podziękowania za

zrzucenie go z dachu.

— Spokojnie — dodał Zagrobny. — Nawet jak spadniesz do środka, to najwyżej tylko

sobie nogi połamiesz.

— Zabiję się! W tym tygodniu zwaliliśmy wszystkie stropy w mieszkaniach. Tam jest

kilkanaście metrów do ziemi, nie rozumiesz? Spadnę na parter i się zabiję na jakiś klamotach.

— To byłaby prawdziwa ironia losu — powiedział Zagrobny, zbliżając się ostrożnie do

Ziczyńskiego. — Zginąć w taki właśnie sposób. We własnym domu. Zdobytym tak, a nie
inaczej.

— Po prostu mnie wyciągnij! — histerycznie wrzasnął Ziczyński. — Słyszysz?! Wyciągnij

mnie stąd!

— Boję się, że jak podejdę bliżej, to wpadniemy obaj — odparł przytomnie komisarz. —

Poszukam jakiejś deski czy czegoś innego, co mogę ci podać. Ty możesz w międzyczasie
opowiedzieć mi swoją wersję historii. Pochwal się, jak było z emerytami, przyznaj, dlaczego
uciąłeś głowę Bobowskiemu. I wyjaśnij mi, co ci podsunęło pomysł, żeby poćwiartować tę
biedną studentkę.

— Kurwa — z wielkim wysiłkiem wycedził przez zęby. — Zsuwam się. Nie wytrzymam

tak dłużej.

— Opowiadaj, Ziczyński. Tylko szczerość może ci pomóc. A ty, Dobosiewicz, weź notes,

który dostałeś od żony, i sporządź notatkę.

Dobosiewicz zrozumiał. Ustawił się tak, żeby Ziczyński nie mógł go zobaczyć i sięgnął do

kieszeni swoich oliwkowych bojówek po telefon.

— Chcesz mnie zmusić to przyznania się? — Ziczyński próbował się zaśmiać, ale za

bardzo się bał, by mogło mu się to udać. — Po pierwsze, nie dasz rady mnie do tego nakłonić.
Po drugie, i tak odwołałbym wszystko przed sądem. Takie zeznanie jest bezwartościowe.

— No właśnie — zgodził się Zagrobny. — Co ci więc szkodzi opowiedzieć nam, jak to

naprawdę było? Pytam cię z czystej ciekawości, opowiadaj.

— Jeśli spadnę, pójdziecie siedzieć. Obaj! Nie uda się wam tego zatuszować — warczał

Ziczyński. — Pójdziesz do pierdla, Zagrobny. Obiecuję ci to. Mam rodzinę, która się o mnie
upomni. Stać ich na najlepszych prawników. Zobaczysz!

background image

— Tak sądzisz? — zastanowił się Zagrobny. — Pewnie masz rację — zgodził się po

chwili. — Dobosiewicz na pewno nie wytrzyma i zgłosi sprawę. Jest naiwny i uczciwy. Poza
tym nie ma powodów, żeby mnie lubił. Nie jestem dla niego zbyt miły. Zgłosi i wtedy obaj
będziemy mieli przerąbane. I on, i ja. Ciekawe tylko, co z ciebie zostanie. Po upadku z piątego
piętra kamienicy na kupę gruzu i bałagan, który po sobie zostawiła ekipa remontowa, to chyba
niewiele, co?

— Wyciągnij mnie. Już naprawdę nie mam siły się trzymać. Głos Ziczyńskiego przeszedł

od wrzasku do żałosnego skamlania.

Nie kłamał ani nie przesadzał — jego ręce coraz bardziej drżały od nadmiernego wysiłku.

Mężczyzna podjął próbę, żeby podnieść się na łokciach i wydostać z pułapki, jedna ręka
zupełnie straciła oparcie, a w ślad za nią cały Ziczyński runął w dół. Nie leciał zbyt długo.
Zanim zdążył się rozpędzić, zatrzymała go ręka Zagrobnego, który złapał Ziczyńskiego za
kołnierz, jak suka łapie szczeniaka za kark. Komisarz z trudem, ale skutecznie wciągnął go na
górę. Potem przewrócił go na plecy i, ciągnąc za włosy, ułożył tak, że górna część tułowia
miała oparcie, a Zagrobny bez większego wysiłku mógł unieruchomić Ziczyńskiego.
Mężczyzna był bezradny i bezbronny. Na początku usiłował zagarniać rękami, co się dało i
znaleźć oparcie, choćby na szyi Zagrobnego, ale ten kilkoma bolesnymi uderzeniami wyleczył
go z tego, więc Ziczyński ograniczył się do kopania przepaści rozciągającej się pod nim. Nogi
wierzgały wściekle, ale nie umiały wydostać się na górę, zresztą Zagrobny czuwał, a jego
lewa dłoń nadal zaciśnięta była w pieść.

— Słucham — powiedział komisarz przez zaciśnięte zęby. — Opowiadaj! Myliłem się?

Myliłem się co do tych wszystkich ludzi, którzy umarli? Zabiłeś ich, prawda?

— Nie — zaskomlał Ziczyński. — Nie myliłeś się. Zabiłem ich, ale nie dla jednego

głupiego mieszkania. Myślisz, że chciałbym ryzykować tak wiele dla paru złotych? Zrobiłem
to dla prawdziwych pieniędzy, idioto. Takich pieniędzy, jakich ty nigdy nie zobaczysz.

— Zaraz naprawdę zrzucę cię w tę cholerną dziurę. Rozumiesz?! — krzyknął Zagrobny. —

Mam serdecznie dosyć tej ciuciubabki, w którą grasz ze mną od miesiąca. Zabiję cię, gnoju, i
tyle! Pójdę siedzieć, ale tobie już to nic nie pomoże.

— Nie, komisarzu. — Dobosiewicz, słysząc determinację w głosie przełożonego, zrobił

taki ruch, jakby chciał złapać Zagrobnego za rękę.

— Nie zbliżaj się do nas, Dobosiewicz! — wrzasnął Zagrobny. Głos mu drżał.
— Uspokój się. Spokojnie. Już spokojnie — powiedział Ziczyński, który zdołał opanować

histerię. — Wszystko ci opowiem, a ty nic mi nie zrobisz, okej?

— Zobaczymy. To jeszcze zobaczymy — warknął komisarz, który cały się trząsł. —

Opowiedz, kogo utopiłeś, kogo zabiłeś. Ile ciał jeszcze znajdziemy?

— Pęczaka znalazłem już martwego. Było dokładnie tak, jak mówiłeś. Wtedy właśnie

zaświtał mi pomysł, że mogę na tym skorzystać. Od dawna z grupą znajomych chcieliśmy
przepchnąć wielki program rewitalizacji centrum Poznania. Specjalna spółka wykupuje od
miasta i prywatnych właścicieli duży teren centrum, które de facto jest już martwe, wyburza
stare budynki i buduje zupełnie nową dzielnicę, pełną bulwarów, pasaży…

— I sklepów — dodał Zagrobny.
— Sklepów też. Wiesz, że już trzydzieści procent domów w okolicy ulicy Rybaki jest

pustych? W pozostałych mieszkają pojedyncze rodziny, a i one się niedługo wyniosą. To jest
naprawdę dobry plan, coś z tym śródmieściem trzeba zrobić. Mamy już inwestorów, ambitny
pomysł zabudowy, fajnych niemieckich architektów, jest już nawet grupa radnych, która

background image

popiera nasz projekt, ale…

— Grupa radnych to za mało, żeby mogło wam się udać — wtrącił Zagrobny.
— Tak, za mało. Więc jak znalazłem martwego Pęczaka, pomyślałem, że to jest to, czego

potrzebujemy, że jeśli przypadków takich śmierci będzie więcej, to ludzie w Poznaniu zaczną
gadać, a w końcu może zawładnąć nimi panika. Sprawę podchwycą media i nietrudno będzie
zbudować wrażenie, że centrum Poznania jest czarną dziurą na planie miasta, że trzeba coś z
tym siedliskiem biedy, bandyctwa i brudu zrobić. Jakoś to zmienić… Władze miasta będą się
chwytały każdej możliwości, żeby poprawić sobie notowania, i wtedy my pojawimy się z
naszym planem. Planem rewitalizacji Poznania. No, ale do tego były potrzebne następne zgony.
Zacząłem więc działać — wylewać na schody w piwnicy olej, płyn do naczyń, żeby się któryś
stary dziad poślizgnął, ale gówno to dało. Więc musiałem osobiście… — powiedział
Ziczyński bez cienia skruchy, ale za to z wyraźną złością na myśl o tych, którzy przeszkadzali
mu w realizacji planu.

— Jak? — dociekał Zagrobny.
— No… zepchnąć. Czasem przytrzymać trochę pod wodą.
— Czasem? Chryste… — Zagrobny poczuł, że zęby mu się zaciskają. Opanował się

jednak i spytał: — A Bobowski? Ten przewodnik, którego znaleźliśmy w podziemiach Fary?
Jak było z nim?

— Bobowski mnie zobaczył, jak wciągałem do wody Kusku. Łaził tam, po tej piwnicy,

cholera wie po co. Chciał zadzwonić na policję. Dogadałem się z nim, dałem mu kasę.
Powiedziałem, że to był wypadek, ale że nie chcę wzywać „psów”. To znaczy policji.

— Wiem, co to znaczy „psy”! — krzyknął Zagrobny. — Mów, co było dalej! Dałeś mu

pieniądze, żeby siedział cicho, ale on potem chciał więcej? Zaczął cię szantażować, tak?

— Tak — przyznał Ziczyński. — Obiecałem mu forsę i od razu stwierdziłem, że będzie

następną ofiarą. Im więcej trupów, tym lepiej. Wiedziałem, że pije na umór i że wcześniej czy
później nadarzy się okazja. Kiedy przyszedłem przekazać mu pieniądze, znalazłem go
nieprzytomnego na korytarzu. Skorzystałem więc z szansy — zawlokłem go do piwnicy, żeby
się też utopił.

— Był pijany, więc nie miałeś problemów, to rozumiem. Niejasne jest dla mnie tylko, po

co uciąłeś mu głowę.

— Pomyślałem, że tak będzie bardziej medialnie. Jakoś te utopienia nie robiły na nikim

wrażenia, ale od czasu, gdy pojawił się trup bez głowy, wszystko zaczęło się lepiej kręcić.

— I dlatego uciąłeś Bobowskiemu głowę, a potem zaniosłeś do podziemi Fary?
— Nie ja, to Latuś.
— A dlaczego do Fary?
— Facet był przewodnikiem, miał przy sobie klucz do kościoła. Pomyślałem, że skandal

będzie jeszcze większy, a ja skomplikuję ewentualne śledztwo.

— Tak właśnie się stało — potwierdził Zagrobny. — Skąd znasz Latusia?
— Pracował dla mnie. To ciołek, ale czasem się przydawał. To ja kazałem mu się

przyznać.

— Tego też się domyślałem. Poza twoim planem rewitalizacji to sporo udało mi się

rozgryźć — stwierdził Zagrobny i zadał następne pytanie: — A Kuśnierz? Dlaczego zabiłeś
akurat ją?

— Nie zabiłem, to był przypadek. Napatoczyła się w mieszkaniu prezesa Bani, które

właśnie przejąłem. Znalazłem ją martwą. Upaliła się trawą, upiła, a potem zasnęła i utopiła

background image

się w wannie.

— Skąd wiesz?
— Bo znalazłem skręta w popielniczce i kieliszek wina na brzegu wanny.
— Więc ją pokroiłeś? Porąbałeś jak kurczaka tylko po to, żebym szukał maniaka, który

odcina głowy i ćwiartuje ciała? I mam wierzyć, że nie pomogłeś jej się utopić?

— To nie ja, to Latuś ją pokroił.
— No tak, Latuś. A potem ty kazałeś mu się przyznać do morderstw.
— Opłacił mu się ten układ.
— Czyli te wszystkie remonty to tylko na pokaz? I tak całe kamienice miały zostać

wyburzone, gdyby udało ci się zrealizować tę twoją rewitalizację?

— Pan chyba żartuje, komisarzu. Nie po to kupowałem, remontowałem jak swoje, żeby

zburzyć. Plan rozbiórki w ramach rewitalizacji nie obejmuje żadnej z moich kamienic.
Będziemy głównie komunalne przejmować, bo tak miasto będzie miało problem z głowy, a
nam łatwiej kupować od miasta hurtem.

— Chyba nie wierzysz, że to się jeszcze uda? Coraz mniej chce mi się ciebie trzymać,

Ziczyński — powiedział z obrzydzeniem Zagrobny, ale nie puścił go, tylko powiedział do
podwładnego: — Dobosiewicz, pomóż mi go skuć.

Podwładny wyłączył nagrywanie i schował telefon komórkowy do kieszeni. Razem

przewrócili Ziczyńskiego na brzuch, a potem odciągnęli na bok, z dala od uszkodzonego
fragmentu dachu. Zagrobny usiadł mu na plecach i wyjął z kieszeni kajdanki.

— Już to dzisiaj mówiłem, ale jestem zmuszony powtórzyć: jesteś aresztowany jako

podejrzany o wielokrotne morderstwo.

— Będziesz musiał szybko mnie wypuścić. Wszystkiemu zaprzeczę — wysapał Ziczyński,

szczęśliwy, że udało mu się wydostać z przepaści. Z każdą sekundą odzyskiwał dawną
pewność siebie.

— Dobrze, dobrze. Ale najpierw pokażemy na konferencji prasowej film z tobą w roli

głównej oraz prezentację, którą będę musiał przerobić. W każdym razie pokażemy, jaką masz
wizję, jak z przejęciem opowiadasz o swoich interesach. O topieniu, ucinaniu głowy,
ćwiartowaniu. O zmuszeniu Latusia, żeby się przyznał do winy. Potem sąd, który w Polsce jest
niezależny, podejmie decyzję o ewentualnym przedłużeniu aresztu. Myślę, że będzie działał
pod silną presją opinii publicznej i zgodzi się na twój dłuższy pobyt za kratami. Nie sądzę,
żeby gazety miały dla ciebie choć odrobinę litości. Tym bardziej że to media chciałeś
zmanipulować tymi morderstwami. Grupa radnych, których kupiłeś, też szybko się od ciebie
odwróci. My w tym czasie dobrze przeszukamy twoje mieszkania i piwnice. Wszystkie. Coś
mi mówi, że nie zdążyłeś posprzątać śladów. Podejrzewam również, że niebawem Latuś
zmieni zdanie i zacznie zeznawać, jak naprawdę było.

— W życiu nic mi nie udowodnicie! — krzyknął Ziczyński.
— To się jeszcze okaże. Nie masz się co denerwować. Swoje już zrobiłeś, teraz nasza

kolej. Lubisz muzykę klasyczną, Ziczyński?

— Co?
— Czy lubisz muzykę klasyczną?
— Nie, a dlaczego?
— Bo w najbliższy czwartek w areszcie śledczym będzie koncert dla osadzonych. Zagra

Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod dyrekcją Agnieszki Duczmal. Będą
utwory Rossiniego i Mozarta. Masz szczęście, że się załapiesz, ja bym musiał zapłacić za to ze

background image

sto złotych.

background image

Rozdział trzynasty

Mecz pierwszy
Zagrobny z niesmakiem opuszczał stadion w Murcji, gdzie polska reprezentacja pod

wodzą trenera Smudy zebrała solidne baty od Hiszpanów. Widać pakowanie się na finał
mistrzostw świata w RPA nie przeszkodziło im się skupić na tyle, by wlepić Polakom sześć
bramek, nie tracąc żadnej.

Przy wyjściu czekała już reszta grupy, z którą przyleciał komisarz. „Jedyna zaleta porażki

to to, że te pijane i hałaśliwe bęcwały zamknęły wreszcie pyski” — pomyślał. Istotnie,
towarzysze podróży wyglądali, jakby to oni osobiście odpowiadali za tę wstydliwą porażkę.
Prawie bez słowa ciągnęli się za pilotem do autobusu, który miał ich zabrać na lotnisko, a
potem do Katowic. Szli ponurzy w gęstym tłumie radosnych, uśmiechniętych i zadowolonych z
gładkiego zwycięstwa Hiszpanów. Polaków można było poznać po spuszczonych głowach.
Ktoś raz czy dwa zaintonował nieśmiało „Polska, Biało-Czerwoni”, ale nie spotkawszy się ze
wsparciem, szybko i wstydliwie milkł. Dwudziestoosobowa grupa rozgościła się w autobusie,
który śmiało mógł pomieścić pół setki pasażerów, nie licząc miejsc stojących, więc ludzie
siedzieli dość daleko od siebie, chyba że zdecydowali, iż chcą być razem.

Jechali na lotnisko w ciszy. Czekał ich jeszcze lot do Katowic, a stamtąd na ogół jazda

pociągiem do rodzinnych miast. „W sumie prawie doba, zanim znajdę się w Poznaniu.
Wszystko po to, żeby obejrzeć jak Hiszpanie grają z tymi patałachami w dziada” — pomyślał
ze złością Zagrobny. Lubił Smudę i uważał, że Lech, którego trenował w swoim czasie, wiele
mu zawdzięcza, ale ta klęska widziana z bliska, to było dla komisarza zdecydowanie za wiele.

— Podobało się panu? — zapytał nieśmiało młody pilot wycieczki, który stanął przy fotelu

Zagrobnego. Widać miał ochotę porozmawiać chwilę z kimś trzeźwym i bez czapki Stańczyka.

— Średnio — odparł kwaśno Zagrobny, składając gazetę, w której dokładnie opisano

plany rewitalizacji Poznania według zbrodniczej wizji Ziczyńskiego. Oczywiście, w tym
artykule policja została przedstawiona w nie najlepszym świetle. — Nie bardzo było na co
patrzeć, szczerze mówiąc.

— Tak, to prawda. Widzę, że pan też wygrał bilet w tym konkursie SMS-owym. — Pilot

nie dawał za wygraną.

— Zgadza się — mruknął bardzo niechętnie Zagrobny.
— Czyli miał pan niesamowite szczęście. Często pan wygrywa w takich konkursach?
— Staram się nie — odparł Zagrobny zgodnie z prawdą i choć nie chciał, żeby to

zabrzmiało opryskliwie, to dokładnie tak się właśnie stało.

Pilot zrozumiał wreszcie, że sobie nie porozmawiają, zresztą zawołał go hiszpański

kierowca autobusu i chłopak musiał zająć się dopinaniem spraw związanych z transferem na
lotnisko. Zagrobny cieszył się w tym czasie świętym spokojem, przeklinając moment, w
którym postanowił wziąć udział w konkursie i wygrać bilet na tę eskapadę. „Na co ja
liczyłem? — zastanawiał się. — Że pozwolą im zremisować? Wygrać? Śmiechu warte”.

Na lotnisku komisarz przeszedł się po sklepach i butikach, ale ceny szybko go zniechęciły.

Wyjął z podręcznej torby gazetę, kupił sobie w automacie kawę, usiadł na plastikowym
krzesełku i zabrał się za czytanie, omijając artykuł o swojej ostatniej sprawie.

Modlitwy o ciche i spokojne miejsce w samolocie nie zostały wysłuchane. Wzmocnieni

wizytą w bezcłowym sklepie z alkoholami rodacy wrócili do swojej hałaśliwej formy i zaraz
po wejściu na pokład airbusa dali temu wyraz. Najpierw próbowali śpiewać, ale
stewardesom udało się jakoś względnie ich uspokoić. Po chwili ciszy rozgorzała więc gorąca

background image

dyskusja na temat wyniku i taktyki, naturalnie błędnej. Wytykali trenerowi potknięcia i rażące
zaniedbania, szukali winnych porażki. Zastanawiali się, jaki skład powinien wybrać Smuda.

Zagrobny skorzystał z tego, że miał miejsce przy oknie. Przyłożył głowę do ściany, drugie

ucho osłonił owiniętą w kurtkę ręką i sam, na przekór pijackiej dyskusji, przeanalizował mecz.

Pierwsza bramka padła już w dwunastej minucie. Zagrobny myślał nawet przez chwilę, że

to Wasilewski dosięgnął piłki, próbując ją wybić, ale gol zaliczono na konto Davida Villi.
Sześćdziesiąt sekund później Iniesta robi w balona kilku obrońców, podaje do Silvy, a ten
podwyższa na dwa do zera. Potem dłuższy czas obyło się bez goli, co nie znaczy, że Polacy
pokazali coś ciekawego. Przeciwnie — wszystkie atuty w tym meczu trzymali Hiszpanie. I
najwyraźniej bawili się tego dnia doskonale, nie zapominając o skrupulatnym pomnażaniu
zdobyczy, jak tylko nadarzała się okazja. Polacy do przerwy jeszcze jakoś się trzymali. Dwa
zero z potencjalnym mistrzem świata to nie był straszny wstyd. Gdyby tylko na tym się
skończyło… Ale po przerwie posypały się dalsze bramki. W pięćdziesiątej pierwszej minucie
zza pola karnego strzelił, wcale nie jakoś supermocno, ale za to piekielnie skutecznie, Xabi
Alonso. Pięć minut później z bliskiej odległości pokonał stojącego w bramce Kuszczaka
Fàbregas. Polacy byli już wtedy na kolanach. Wyglądali na obitych dzieciaków, którzy chcą do
mamy, aby móc się jej wypłakać i wysmarkać w rękaw. A tu do końca brakowało jeszcze
kilkadziesiąt minut człapania, które tylko ślepy mógłby nazwać zorganizowaną grą. Hiszpanom
nie znudziło się strzelanie bramek. Dziesięć minut przed końcem szóstą zaliczył Pedro
Rodríguez. I to, na szczęście, była bramka ostatnia.

„Nic nie pokazali — myślał ze złością Zagrobny. — Zazwyczaj bezczelny i nieczujący

respektu przed nikim Peszko jakoś nie był tym razem taki hop do przodu. Żewłakow i
Wasilewski nie umieli zatrzymać ani przeciwnika, ani rosnącej w formacji obronnej paniki i
dezorganizacji. Lewandowski i Błaszczykowski… Wielkie gwiazdy też nic nie ugrały. Ani
jednej bramki. Mieli półtorej godziny, żeby coś sklecić, zbudować choć jedną ładną honorową
akcję, ale tylko patrzyli, jak Hiszpanie grają z nimi w dziada, w głupiego Jasia”.

Samolot w końcu ukołysał rozżalonego komisarza i zasnął. Po lądowaniu trzeba było znów

załadować się do autobusu. Organizator konkursu i fundator nagród gwarantował transport z
dworca PKP w Katowicach i na tenże dworzec na koniec imprezy uczestników odstawiał.
Zagrobny miał pecha. Jeden z pijanych towarzyszy drogi też czekał na ten sam pociąg.
Oczywiście z alkoholowym uporem przyczepił się do komisarza, szukając kompana na długą i
nudną podróż. Zagrobnemu udało się jednak zgubić natręta podczas wsiadania. Był tłok i
mnóstwo ludzi biegało w tę i z powrotem. Zagrobny spokojnie upewnił się, że jego nowy
„kolega” wsiadł do środka, a potem przeszedł peronem dwa wagony dalej. Z trudem, ale
jednak znalazł miejsce siedzące. Był zmęczony, chciało mu się spać. I miał na to mnóstwo
czasu. Planowo pociąg potrzebował siedmiu godzin na pokonanie odległości między
Katowicami a Poznaniem. „Chryste! — pomyślał Zagrobny. — Za dwa lata finał Euro w
Polsce, największa sportowa impreza, jaka przytrafiła nam się w całej historii. Takimi samymi
pociągami będą jeździć ci ludzie, którzy przyjadą do Polski oglądać piłkę nożną. Na tych
dworcach będą się przesiadać. Jak to się wszystko uda?”.

Kolejne przygody Zagrobnego w książce „Komisarz Zagrobny i finały Euro 2012”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
§ Pollak Pawel Komisarz Marek Przygodny 01 Gdzie mòl i rdza
Komisarz Maciejewski Tom 10 Gliny z innej gliny Wroński Marcin 2
2016 01 03 Co oni wiedzą o Polsce Niemiecki komisarz domaga się objęciem Warszawy nadzorem Komisji E
Bagriak Paweł Komisarz Hard 01 Komisarz Hard i błękitni ludzie
Simenon Georges Komisarz Maigret (01) Maigret i przybysz z Krakowa
Marcin Wroński Komisarz Maciejewski 07 Kwestja krwi
Debski Rafał Komisarz Wronski 01 Labirynt von Brauna
Komisarz Maciejewski Morderstwo pod cenzurą
Komisarz Maciejewski Tom 10 Gliny z innej gliny Wroński Marcin
Przemówienie Komisarz Vasiliou
KOMISARZ WYBORCZY tabela (1)
pan komisarz wojenny lam HVOHXZKJJNPR5Y6RUXX3ZCBHKI44DR74EEZMUDQ
Komisja Werbunkowa i poborowa Wojsk Polskich Komisariat Piotrkowski
KOMISANT2
Analiza produkcji globalnej i produkcji krajowej brutto w Polsce P Cynk, P Czapla, A Komisarczyk, J
Ściągi, Polski 3, Zabójca Stalina ważny urzędnik jednego z komisariatów ludowych
Przypomnijmy o Rotmistrzu komisarz Viviane Reding
Komisarz Sokole Oko, Pedagogika przedszkolna

więcej podobnych podstron