Friedrich
Hölderlin
Wiersze
Kraków 1999
Księgi czasów
Panie! Panie!
Ośmielam się
Zaśpiewać Tobie
Trwożny hymn.
Tam w górze
W niebios wszystkich najwyższym niebie,
Wysoko ponad gwiazdą Syriusza,
Wysoko
ponad
wierzchołkiem Uranu.
Gdzie od prapoczątku
Wędruje święty Serafin
W czci głębokiej, uroczyście,
Wokół sanktuarium Niewyrażalnego.
Tam, w owym sanktuarium, jest księga,
A w księdze tej spisano
Nieskończone szeregi
Wszystkich
dni
ludzkiego
żywota.
Tam zapisano:
Krajów pustoszenie, ludów wyniszczanie,
I obcych wojsk masakry,
I królów mordujących
Wraz z końmi ich i wozami,
Jeźdźcami i bronią,
Z berłem w dłoni;
I jadowitych tyranów,
Okrutnym kolcem
Przeszywających głęboko serce niewinności.
I straszliwe potopy,
Pochłaniające nabożnych,
Pochłaniające grzesznych,
Rozszarpujące domostwa
Winnych i niewinnych.
I ogień trawiący
Pałace i wieże
Ze spiżowymi bramami,
Z ogromnymi murami,
Rozsypującymi się w mgnieniu oka.
Ziemię rozpękłą,
Która siarczystą paszczą
W ciemność dymiącą
Ojca, dzieci,
Matkę, niemowlę,
Boleśnie rzężących,
Śmiertelnie skowyczących,
Wchłaniała.
Tam zapisano:
Ojcobójstwo! Bratobójstwo!
Niemowląt uduszonych siność!
Okrutnie! Okrutnie!
I talerz soczewicy z domieszką
Trucizny zżerającej trzewia
Dobremu, oddanemu przyjacielowi.
Kaleki z zapadłymi oczami,
Hańbiącej onanii
Piekielne ofiary -
Kanibalów
Ludzkim mięsem utuczonych,
Szczątki ludzkie ogryzających,
Z czaszek ludzkich żłopiących
Dymiącą jeszcze krew.
Wściekłe okrzyki bólu
Zarzynanych
Pod nożem płatającym ciało.
Wroga ryk radosny
Podnieconego wonią,
Która ciepło dymi
Z trzewi.
Tam zapisano
Rozpacz czarną,
Na powrozie wiszącą o północy,
Jeszcze w mękach walczącą o życie
Duszę - w obliczu rozwierającego się piekła.
Tam zapisano
Ojca porzucającego
Żonę i dzieci głodujące,
Który w odurzeniu rzuca się
W słodkie, wabiące ramiona rozpusty,
Który zasług pozbawiony,
Honoru wyzbyty,
Pogrążony w nędzy
Przez oszusta,
W szmatach włóczęgi
Wędruje drogą,
Jałmużny szukając
Dla okaleczonego ciała.
Tam zapisano
Dziewczyny różowej pogodnej
Przedśmiertną gorączkę;
Matek rąk załamywanie,
Gromem rażonego młodzieńca,
Dzikie nieme znieczulenie
(Przerwa
w
odczuwaniu)
Straszniejsze jest, straszniejsze!
To wszystko, wszystko w księdze zapisane,
Straszniejsze, straszniejsze!
O, okrutny rodzaju człowieka!
O, okrucieństwo rodzaju ludzkiego!
Sędziowie! Sędziowie!
Czemu
nie
wytępi ognistym mieczem
Całego okrucieństwa na ziemi
Anioł śmierci?
Sprawiedliwy, spójrz, wyrok
Dosięga nabożnych, grzeszników
Potopy,
pożary
I
wszystkie
sądy ziemskie.
Lecz spójrz, milczę -
To
niech
będzie dla ciebie pieśnią pochwalną!
Który
kierujesz
Mądrą, rozumną, wszechwładną ręką
Barwną zmiennością czasów.
(znów przerwa)
Alleluja, alleluja,
Ten, który myślą stwarza
Barwny wir czasów,
Miłością jest!!!
Usłysz to, niebo i ziemio!
Niepojętą jest miłością!
W sanktuarium jest księga,
Zaś w księdze zapisano
Nieskończone szeregi
Wszystkich
dni
ludzkiego
żywota -
Tam zapisano
Jezusa
Chrystusa
śmierć na krzyżu!
Syna
bożego śmierć na krzyżu!
Baranka bożego na tronie, śmierć na krzyżu!
By zbawić cały świat,
Rozkoszą anielską obdarzyć
Swoich wiernych -
Serafinów, Cherubinów
Podziw oniemiały
W rozległych obszarach niebios -
Milkną głosy harf
Ledwie dyszy świat wokół sanktuarium.
Zachwyt - zachwyt
Nad dziełem Syna,
Który zbawia
Upadły okrutny ród.
Tam zapisano:
Ten, który skonał,
Jezus Chrystus,
Który w grocie skalnej strząsnął z siebie śmierć!
Wystąpi w boskiej potędze wszechmocy!
By, żywym - żywym będąc,
Zawołać kiedyś do ludzkiego prochu:
Wróćcie, dzieci ziemi!
Teraz głos puzonu
Wzywa nieprzejrzane ludzkie mrowie -
W górę, na sąd! Na sąd!
Po zapłatę, którą odważą
Sprawiedliwości szale!
Czy jęczysz jeszcze teraz, o nabożny,
Pod ludzkości brzemieniem?
I ty szyderco, czy szydzisz jeszcze
Beztroskim pląsaniem
Z wyroków straszliwych?
Tam zapisano
Ludzkości dzieła ogromne,
Wspaniale przemierzające
Głębiny mórz!
Wędrowców oceanu! Zwycięzców burz!
Prędko z wiatrów pomocą
Po nigdy nie widzianych morzach
Z dala od ludzi i lądów
Z dumnie szumiącymi żaglami
Z groźnymi masztami krążących.
Pogromców Lewiatana,
Kpiących z gór lodowych,
Odkrywców światów
Nie znanych od początku istnienia.
Tam zapisano
Błogosławieństwo ludów,
Dostatek chleba,
Szczęśliwość
Powszechną
I radość na ziemi.
Tam zapisano
Błogosławieństwo ludów,
Dostatek chleba
Szczęśliwość ziemi
Dookoła -
Powszechną radość,
Spływającą
Z rąk szczodrobliwych
Władcy.
Do róży
Wiecznie niesie w swoim łonie,
Słodka pól władczyni,
Mnie i ciebie, cicha, wielka
Życiodajna wciąż natura;
Różo, spójrz, nasz urok więdnie,
Burze ogołocą mnie i ciebie,
Jednak wieczne ziarno wkrótce
W nowy kwiat się nam rozwinie.
Do Neuffera
Serce braterskie, idę ku tobie jak rosisty poranek,
Otwórz się, jak kielich wrażliwego kwiatu się otwiera!
Wszak niebo przyjmujesz, radości złoty obłok
Mży szybkimi, miłymi dźwiękami w dół,
Przyjacielu! Nie znam siebie, nie rozumiem już człowieka,
I wstydzi się duch wszystkich myśli swoich.
A chwytać chciał je tak, jak chwyta rzeczy świata,
Schwytać,
Lecz zawrót głowy pochwycił go słodki i wieczna twierdza
Jego myśli runęła.
Do Diotymy
Istoto piękna! żyjesz jak wrażliwy kwiat w zimie.
W tym postarzałym świecie kwitniesz zamknięta, samotnie.
Kochając, dążysz na zewnątrz, by ożywić się światłem wiosennym,
By ogrzać się nią, szukasz młodości świata.
Twego słońca piękniejszy czas już minął,
Zaś mroźną nocą kłócą się tylko żywioły.
Dęby
W ogrodach natura żyje cierpliwie jak w domu
wraz z utrudzonym człowiekiem,
on pielęgnuje jej krzewy, ona rodzi owoce,
lecz do was idę, wspaniali synowie gór,
wasz las stoi jak lud tytanów
pośrodku pokornego świata,
wy bowiem należycie tylko do siebie i Boga,
który was karmi i rozwija,
i do ziemi, która was zrodziła.
Żaden dąb nie rósł na wzór człowieka;
nie skrępowani niczym, radośnie, z głębi twardych korzeni
pniecie się zdobywczo splotem konarów ku górze -
jak orły zdobycz,
wy potężnymi ramionami chwytacie przestrzeń.
A słoneczna korona, jasna i wielka,
rozrywając chmury, świeci nad wami.
Każdy z was jest odrębnym światem,
jak gwiazda w przestworzach w nieustannym krążeniu,
każdy jest bogiem wśród bogów.
Gdybym znieść mógł to życie w upokarzającej niewoli,
nie zazdrościłbym tym lasom i z chęcią
zbratałbym się z ruchliwą ludzkością i życiem,
gdyby nie więzy serca mojego,
które bez miłości nie może istnieć,
o, z jaką ochotą przemieniłbym się w drzewo.
Wiosna
Widziałem wargi gasnące i ramiona zwiotczałe ze starości,
lecz ty, moje serce, wciąż jesteś młode
i jak Luna budząca kochanka, wybrańca niebios,
tak radość budzi ze snu ciebie,
bo ona budzi się wraz ze mną,
wstępując w nową, żarliwą młodość
z siostrą moją, rozkwitającą naturą,
a doliny moje i gaje uśmiechają się do mnie
przepełnione głosem ptaków, którymi igra lekki wiatr,
wszystko wita mnie radosnym krzykiem,
Ty, która odmładzasz serca i zielenisz pola, Wiosno Święta,
pozdrawiam ciebie!
Ty, która jesteś pierwiosnkiem czasu,
która poisz i budzisz naturę, wszystko miłująca wiosno,
pozdrawiam ciebie!
Pozdrowiona bądź, która zerwałaś więzy,
dla ciebie brzmi uroczysty chorał,
ty wstrząsasz posadami morza i kruszysz kry,
upojeni radością biegniemy nad rzekę,
która sławi twoje przyjście,
twoim miłosnym tchnieniom obnażamy nasze gorące piersi
i z wesołym okrzykiem rzucamy się w jej wody, i wespół z nią
wołamy imię twoje - siostro!
Siostro! Jakże piękny i niczym nie zmącony
jest lot twojej ziemi w przestrzeni,
odkąd Ty, niebieski posłańcze z dolin Elizjum,
tknąłeś ją czarodziejską różdżką,
nie widzieliśmy, aby radośniej witała dumnego kochanka
i dzień święty, w którym zapłonął nad górami, pokonawszy
ciemności,
ziemia, ukryta w srebrzystej zasłonie powietrza, świeci
jasnoczerwonym blaskiem,
jakby w rozkosznym oczekiwaniu, nim sama nie stanie
w płomieniach
a rozkosz jej nie przeniknie płomieniem
jej kwiatów, lasów, ziarna w polu i winnej latorośli,
więc śnij, śnij, matko ziemio,
i sen spokojny niech ogarnie twoje dzieci,
bo Helios wyprzągł już ogniste konie,
a bohaterowie niebios Perseusz i Herkules
krążą w gwiezdnej ciszy, przepojeni miłością,
łagodne tchnienie nocy
z cichym szelestem kołysze zboża,
a daleki strumień swoim szmerem usypia trawy…
Do drzewa
…odwiecznymi drogami
Uśmiechając się, ciągnęli nad nami w dal władcy świata,
Słońce, księżyc, i gwiazdy, i błyskawice z obłoków,
Dzieci ognistej chwili, igrały wokół nas,
Lecz w naszym wnętrzu, niby obraz księcia niebios,
Wędrował, bez zawiści, miłości naszej bóg, swobodnie,
i mieszał woń - czystą, świętą duszę,
Która wiosny srebrną godziną pojona,
Często kipi, na zewnątrz - pospołu z lśniącym morzem dnia,
I z zorzą wieczorną, i z falami nocy,
Ach, żyliśmy, tak swobodnie, w żarliwym bezgranicznym
życiu,
Beztrosko i cicho, podobni do snu szczęśliwego,
Teraz sami sobą syci i teraz w dal ulatując,
Lecz we wnętrzu najgłębszym jesteśmy wciąż żywi i razem.
O, drzewo szczęśliwe! jak długo mógłbym jeszcze śpiewać
I zatracać się w spojrzeniu ku twej rozwianej głowie,
Lecz spójrz, tam się coś rusza, to wędrują w welonach
panienki,
Któż to wie, może wśród nich jest moja dziewczyna;
Puść mnie, puść, ja muszę - żegnaj! porywa mnie życie,
Bym dziecięcymi krokami szedł za najmilszym śladem,
Lecz Ty, Szlachetne, ciebie nigdy, nigdy nie zapomnę,
Wieczne jesteś i pozostaniesz mej Ukochanej obrazem.
I gdyby nadszedł kiedyś taki dzień, że byłaby moją,
O, wówczas odpocząłbym z nią pod tobą, przyjazna roślino,
I nie gniewałabyś się, że cieniem i wonią,
I pieśnią szumiącą obdarzasz szczęśliwych.
Do mądrych doradców
1
Ja nie miałbym walczyć w ciągu życia,
Dopóki serce do wzniosłego piękna dąży,
Ja miałbym swą łabędzią pieśń nad grobem śpiewać,
Gdzie nas tak chętnie grzebiecie żywcem?
Oszczędźcie mnie, porzućcie żywy pęd,
Aż się w najdalsze morze stoczy jego nurt,
Pozwólcie wszak, lekarze, żyć pozwólcie mi,
Jak długo parka nie skróci drogi mojej.
2
Latorośl winna unikać chłodnych dolin,
Szczęśliwy sad Hesperii zaś rodzi
Złoty owoc w promieniu tylko ciepłym,
Co niby żaru strzała przenika w serce ziemi;
Więc czemu ostrzegacie, gdy dumne, nie zhańbione
Człowiecze serce od gniewu się zapala,
Czemu go pozbawiacie, który dopełnia w walce tylko,
Mięczaki, żywiołu płomiennego?
3
Nie dla zabawy wziął on miecz do ręki,
Zaś sędzia, który starą noc potępił,
On nie dla snu tu na dół zstąpił,
Ten czysty duch, który wszak z niebios się wywodzi,
W promieniu zbliża się i nas przeraża jak meteor,
Uwalnia i poskramia, bez spoczynku i zapłaty,
Aż, powracając przez bramy niebios,
Rydwany jego zwycięsko się przetoczą.
4
A wy mściciela ramię chcecie obezwładnić,
Duchowi, co z boską mocą rozkazywał,
Każecie niewolniczo ulec
Pod okrucieństwem waszej tłuszczy?
Wszak dom wariatów jest waszym trybunałem
I jemu Wzniosły ma się podporządkować,
Zaś z Boga w nas robicie teraz skandal,
Robaka królem mianujecie ponad nim.
5
Dawniej do krzyża przybijano marzycieli
I często w szlachetnym swoim gniewie człowiek
Zmagał się w rozstrzygających i burzliwych dniach,
Dopóki szczęście oraz złość nie zmogły śmiałych praw;
I niby słońce w wieczny spokój się zapadał,
Kto pośród zmagań zaczął wielkie dzieło,
Pogrążał się, lecz niby zorza ranna znów
Zaczynał w swoich Najmilszych świecić.
6
Rozkwita teraz nowa sztuka, by zabić serce,
Sztyletem śmierci w skrytobójczych rękach
Stała się teraz rada światłych ludzi,
I straszny jak oprawca rozum;
W tchórzliwy spokój przez was wszak wpędzony,
Młodzieńców duch znajduje grób haniebny
I bezimienna w mglistych nocach spada
Z pogodnych niebios w dół niejedna piękna gwiazda.
7
Nic to, chociaż padają pierwsi z ducha,
A wielkie cnoty niby wosk topnieją,
To piękno musi z walk tych wszystkich,
Z tej nocy, dni tych dniem zmartwychwstać;
Wy martwi zaś, chowajcie zatem swoich martwych!
Gdy wy trzymacie jeszcze znicz żałobny,
On już nastaje, jak serce przykazało,
Już wdziera się ów nowy, lepszy świat.
Diotyma
Milczysz, cierpisz a oni nie pojmują ciebie,
Istoto
święta, więdniesz, giniesz w milczeniu,
Bowiem
daremnie
pośród barbarzyńców
Szukasz swoich w blasku dnia,
Owych wielkich, czułych dusz, już nieobecnych!
Czas umyka. Lecz widzi moja pieśń śmiertelna
Ów dzień, który Diotymo, obok bogów
Pośród herosów umieszcza cię, do ciebie podobny.
Milczały, drzemały narody…
Milczały, drzemały narody, i ujrzało
Przeznaczenie, że nie pomarli, i nadszedł
Nieprzejednany, straszliwy
Syn natury, odwieczny duch niepokoju,
I obudził się jak ogień, który w sercu
Ziemi wre, który niby dojrzałym owocowym drzewem,
Starymi miastami potrząsa, który góry
Rozdziera, dęby pochłania i skały.
I armie szalały jak wrzące morze.
I jak morski bóg panował i władał
Niejeden wielki duch w wrzącym zgiełku.
Niejedna struga krwi ognistej spłynęła w śmiertelnym boju
I wszelkie pragnienie, wszelka siła ludzka
Ginęła na jednym, na olbrzymim polu walki,
Gdzie od błękitnych fal Renu aż po Tybr
Bezustanna, długoletnia bitwa
W dzikim ładzie przetaczała się wokół.
Odważną grę prowadził w tym czasie
Ze śmiertelnymi potężny los.
…
I znów lśnią przed tobą złote owoce
Jak wesołe przyjazne gwiazdy
Pomarańczowych gajów Italii w chłodną noc.
Buonaparte
Świętymi naczyniami są poeci,
Którzy
wino
życia, ducha
Bohaterów przechowują.
Lecz duch młodości,
Niecierpliwy, czy nie powinien je rozsadzić,
Gdy uchwycić go chce naczynie?
Poeta niech nietkniętym je zostawi jak ducha natury,
Taka materia ucznia czyni z mistrza.
On nie może w wierszu żyć i pozostać,
On żyje i pozostanie w świecie.
Przeprosiny
Święta istoto! zakłócałem twój złoty
Boski spokój nieraz, i bardziej tajemniczych
Dotkliwszych cierpień życia
Niejednych uczyłaś się ode mnie.
O, zapomnij, przebacz! niby ów obłok w górze
Przed
cichym
księżycem, wędruje przed siebie, ty zaś
Ty
zaś trwasz i olśniewasz
Znów swoim pięknem, światło słodkie!
Zwięzłość
„Czemu taki zwięzły? czy już nie kochasz jak dawniej
Śpiewu? nie znałeś jako młodzian przecież
W dniach nadziei,
Gdy śpiewałeś, nigdy końca!”
Jak moje szczęście jest moja pieśń. - Gdy chcesz w wieczornej zorzy
Skąpać się radośnie, ona znika! Chłodna jest ziemia,
A ptak nocy furczy
Natrętnie przed twoimi oczami.
Uznanie ludzi -
Czyż nie jest święte moje serce, piękniejszym życiem wypełnione,
Odkąd kocham? czemu ceniliście mnie więcej,
Gdy dumniejszy i dzikszy
Wymowniejszy i bardziej próżny byłem?
Zaiste! tłumowi podoba się, co ma publiczny poklask,
Wszak
sługa szanuje tylko ciemięzcę,
Zaś w boskość wierzą
Tylko ci, którzy ją w sobie mają.
Advocatus diaboli
Z głębi serca gardzę blichtrem despotów i klechów,
lecz bardziej jeszcze geniuszem gdy sobą poniewiera.
Fałszywa popularność
O, znawco ludzi, który udajesz dziecko pośród dzieci,
Wszak drzewo i dziecko szukają tego, co ponad nimi jest.
Niegdyś i teraz
W młodości wesoły byłem rano,
Wieczorem zaś płakałem, teraz z upływem lat
Zwątpieniem rozpoczynam dzień, lecz
Święty i spokojny jest dla mnie koniec dnia.
Do młodych poetów
Kochani bracia! nasza sztuka być może,
Gdyż niby młodzieniec długo już rosła,
Dojrzeje wkrótce cichym pięknem,
Lecz
bądźcie pobożni jak Grecy!
Miłujcie bogów i wspominajcie życzliwie umarłych!
Gardźcie upojeniem i oziębłością! nie pouczajcie, nie opisujcie!
Gdy mistrz was onieśmiela
Naturę potężną pytajcie o radę.
Obłudni poeci
Wy, oziębli hipokryci, nie śmiejcie mówić o bogach!
Macież wy rozum! nie wierzycie w Heliosa,
Ani w gromowładcę, ani w boga mórz,
Martwa jest ziemia, kto złoży jej dzięki?
Ufajcie bogowie! wszak ozdobą jesteście pieśni,
Chociaż z imion waszych uleciał już duch,
Lecz gdy potrzebne jest wielkie słowo
Naturo matko! natenczas ku tobie zmierza myśl.
Hyperion
(fragment)
Dostrzegam was, Geniusze,
W odległych kręgach światła
Na ziemi bez cierpienia,
A złocisty powiew bogów,
Jak palce artysty trącające struny,
Porusza wami.
Ponad przeznaczeniem, jak dzieci uśpione,
Oddychają wybrańcy nieba,
Nieskalany w istnieniu,
Ukryty w pąku,
Rozkwita im wiecznie duch
I jasnością cichą nieskończoną
Patrzą ich szczęśliwe oczy.
Lecz nam nie dane miejsce wytchnienia
I człowiek cierpi życie całe,
I niknie lub pada na oślep
Między brzegiem nocy i dnia,
Jak woda z kamienia na kamień
Latami miotany w głąb niepewności.
Gdy byłem chłopcem…
Gdy byłem chłopcem,
Bóg
jakiś ratował mnie nieraz
Przed krzykiem i rózgą ludzi,
Bawiłem się wówczas bezpiecznie, spokojnie
Kwiatami w gaju
A wietrzyk podniebny
Igrał ze mną
I podobnie jak serca
Roślin rozweselasz,
Gdy ku tobie
Wyprężają delikatne ramiona,
Tak rozweseliłeś i serce moje
Ojcze Heliosie! i jak Eudymion
Byłem twoim ulubieńcem
Święta Luno!
O wy wierni wszyscy
Przyjaźni bogowie!
Gdybyście wiedzieli
Jak was kocha moja dusza!
Choć wtedy nie wołałem was jeszcze
Po imieniu i wy także
Nie zwracaliście się do mnie nigdy tak, jak się ludzie do siebie zwracają,
Jak gdyby się znali.
Lecz was znałem lepiej
Niż kiedykolwiek znałem ludzi,
Rozumiałem ciszę eteru,
Lecz nie rozumiałem nigdy ludzkich słów.
Wychował mnie miły głos
Szemrzącego gaju
A miłości uczyłem się
Od kwiatów.
W ramionach bogów dorastałem.
Mojej czcigodnej Babci
Wiele przeżyłaś, droga Matko, i odpoczywasz teraz
Szczęśliwa, przez obcych i bliskich serdecznie
nazywana po imieniu,
I dla mnie serdeczna wielce, w starości srebrnej koronie,
Pośród dzieci, co na pociechę ci rosną, mężnieją i kwitną.
Długie życie obdarzyło cię duszą wrażliwą
I nadzieją, co ładnie cię wiodła przez męki,
Szczęśliwa jesteś i pobożna, jak owa Matka, która niegdyś
Z ludzi najlepszego przyjaciela ziemi naszej zrodziła,
Nie pamiętają już, jak ów Dostojny wędrował między ludem,
I zapomnieli niemal, kim Żywy tutaj był.
Nieliczni go jednak znają i często zjawia się im, ciesząc,
Pośród burzliwych czasów jego niebiański obraz.
Wszystkich godzący i cichy, z biednymi śmiertelnikami
Jedyny ten Mąż boskiego ducha wędrował w dal.
Żaden z żywych z duszy jego nie został wykluczony,
Zaś męki świata on na swej piersi kochającej dźwigał.
Zaprzyjaźnił się ze śmiercią, w imieniu innych
Szedł, zwyciężając mękę i trud, z powrotem do Ojca.
I Ty Go znasz także, Matko droga, i kroczysz,
Ufając i cierpiąc, cicho, za tym Dostojnym.
Spójrz, mnie samego odmłodziły te słowa naiwne,
I płyną jeszcze, jak ongiś, łzy z mojego oka,
Wspominam dawno minione dni
I ojczyzna znów rozwesela mą duszę samotną,
I dom, gdzie niegdyś w Twej życzliwości dorastałem,
Gdzie miłością karmiony, prędzej dojrzewał chłopiec.
Ach, jak często myślałem wtedy, że mogłabyś cieszyć się mną,
Gdy siebie daleko widziałem, działającego w świecie szerokim.
Nie raz próbowałem, marzyłem, pierś zmaganiem
Raniąc tymczasem, lecz wy mi ją uleczycie,
O, Najmilsi! tego, by długo, jak Ty, Matko, żyć
Nauczyć się pragnę, wszak cicha jest starość, nabożna.
Przybędę do Ciebie, wtedy przeżegnaj wnuka raz jeszcze,
By ci dotrzymał mężczyzna, co Ci przyrzekał chłopiec.
Bogowie wędrowali niegdyś
Bogowie wędrowali niegdyś pośród ludzi, wspaniałe Muzy
I młody Apollo, kojąc, zachwycając jak ty.
Bo ty jesteś dla mnie, czym oni byli, jak gdyby jeden z bogów
Posłał mnie w życie, idę, a ze mną wędruje obraz
Mej bohaterki, wszędzie gdzie cierpię i tworzę z miłości,
Aż do śmierci, bo tego uczyłem się i to mam od niej.
Żyjmy więc, o ty, z którą cierpię, z którą
Żarliwie, i ufnie, i wiernie walczę o piękniejszy czas.
Jesteśmy przecież! czy pamiętać będą jeszcze w nadchodzących
latach
O nas obojgu, kiedyś, gdy znów będzie znaczył Geniusz,
Czy powiedzą: stworzyli sobie niegdyś Samotni z miłości,
Bogom jedynie znani, swój bardziej tajemny świat.
Bo o umarłych troszcząc się tylko, przyjmie ich ziemia,
Lecz bliżej ku światłu wędrują, wzwyż do Eteru
Ci, co miłości głębokiej są wierni i boskiemu duchowi,
I ufając, i cierpiąc, cicho zwyciężali los.
Pożegnanie
Gdy umrę znieważony, gdy na zuchwałych
Moja dusza nie weźmie odwetu, gdy legnę już,
Przez wrogów Geniusza
Pokonany, w mogile podłej,
Wtedy nie zapomnij o mnie, o, wtedy ratuj od zguby
Imię moje i ty, serce dobrotliwe,
Wówczas zaczerwień się, ty,
Która mi sprzyjałaś, lecz nie wcześniej.
Czyż nie wiem o tym? Biada! ty, kochający,
Opiekuńczy duchu! z dala od ciebie grają, zerwawszy je wnet,
Na strunach serca
Wszystkie duchy śmierci.
O posiwiej mi wtedy, loku odważnej
Młodości! lepiej dziś jeszcze, niż jutro,
…tu, gdzie na samotnym
Rozdrożu ból mnie
Śmiertelny powali.
Duch czasu
Już nazbyt długo panujesz nade mną,
Ty, w ciemnej chmurze, boże czasu!
Zbyt dziko, trwożnie wokół, i
Dokąd spojrzę, wszystko wali się i drży.
Niby chłopiec, spoglądam często ku ziemi
I szukam w norze ratunku przed tobą, i chciałbym,
Biedny głupiec, takie miejsca znaleźć,
Wszechwładny, gdzie ciebie nie ma.
Pozwól wreszcie, ojcze, oko w oko
Spotkać ciebie, czyż to nie ty najpierw ducha
Swoim promieniem obudziłeś we mnie? i
Wwiodłeś wspaniale w życie, ojcze!
Z pożytkiem dla nas z latorośli winnej kiełkuje święta moc;
W
łagodnej aurze spotyka śmiertelnych,
I kiedy cicho wędruje gajem,
Wesoły bóg; lecz ty wszechmocniej
Młodzieńców budzisz czystą duszę, i starców
Obdarzasz
światłą wiedzą, i zły jedynie
Gorszym się staje, by rychlej zginąć,
Gdy ty, Wszechwładny, go pochwycisz.
Gniewny poeta
Nie bójcie się poety, gdy powoduje nim szlachetny gniew,
jego litera
Uśmierca, lecz duszę ożywia jego duch.
Co dzień wędruję…
Co dzień wędruje innymi ścieżkami, raz
Zielonym listowiem lasu, raz do źródła,
Albo ku skałom, gdzie kwitną róże,
Patrzę ze wzgórza na świat, lecz nigdzie,
O Cudowna, nigdzie pod słońcem nie znajduje ciebie
I
słowa nikną w powietrzu,
Nabożne, które przy tobie niegdyś
…………………
Tak daleko jesteś, błogie oblicze!
A
twego
życia miły głos przebrzmiewa,
Przeze mnie nie słyszany więcej, o! gdzie jesteście
Czarodziejskie śpiewy, które me serce kiedyś
Koiły spokojem bogów?
Dawno, dawno przeminęły! młodzieniec
Postarzał się, i nawet ziemia ongiś
Życzliwie uśmiechnięta, stała się inna.
Bądź zdrowa! rozstaje się i wraca co dnia
Do ciebie moja dusza i opłakują ciebie
Oczy moje, by jaśniej znowu
Patrzeć tam, gdzie ty przebywasz.
Rousseau
Jak określony, krótki jest nasz dzień!
Byłeś, widziałeś, podziwiałeś, już mrok,
Więc śpij, gdzie w sferze nieskończonej
Mijają dzieje ludów.
Niektóry spojrzeniem wybiega swój czas,
Bóg jakiś dal mu wskazuje, ty tęskniąc,
Nad brzegiem stoisz, zgorszeniem będąc
Dla swoich i cieniem, nie kochasz ich już,
A ci których nazywasz, ci zwiastowani,
Ci Nowi, gdzież są, byś dłonią przyjazną się
Ogrzał, skąd idą, byś wreszcie,
Mowo samotna, słyszalną była?
Głucho jest, biedny człowieku, w tej sali,
Jak nie pochowany błąkasz się
Trwożnie i szukasz spokoju, lecz nikt
Przeznaczonej ci drogi nie wskaże.
Więc bądź szczęśliwy! wyrośnie drzewo
Z ojczystej ziemi, jednak omdleją jego
Kochane, jego młodzieńcze
Ramiona, żałośnie pochyli swą głowę.
Bezmiaru życia, Nieskończoności,
Co
wokół niego trwa i świta, nie pojmie nigdy
Lecz w nim jest ona, ciągle obecna,
Grzejąca i czynna, z niej owoc tryska.
Wszak żyłeś tu! i także twój, twój
Umysł rozweseli dalekie słońce
I jasność piękniejszych czasów. Bo
Posłańcy niebios znaleźli twe serce.
Usłyszałeś, zrozumiałeś mowę przybyszów,
Pojąłeś ich duszę, wszak stęsknionemu
Wystarczył znak, a znaki
Z dawna już są mową bogów.
I cudownie, jakby od prapoczątków,
Człowieczy duch Narodziny i Ruch,
I życia sposoby poznawał,
I w pierwszym znaku poznaje Doskonałość
I duch jego śmiały jak orzeł
Przed burzą, wieszcząc swym
Przyszłym bogom, naprzód leci.
Miłość
Gdy przyjaciół zapominacie, gdy wszystkich waszych
O, wy, Wdzięczni, ich, waszych poetów lżycie,
Niech Bóg to wybaczy, lecz czcijcie
Jednak
duszę kochanki.
Bo powiedzcie, gdzież indziej żyje życie ludzkie,
Gdy
niewoląca teraz troska wszystko zwycięża?
Dlatego też Bóg wędruje
Beztrosko nad nami od dawna.
Choć jak zawsze rok zimny i bez śpiewu bywa
W wiadomej porze, spod śniegu pokrywy
Zielone źdźbło wyrasta
I ptaka samotnego słychać śpiew.
Gdy zwolna las się natęża i rzeka rusza,
Łagodniejsze powietrze cicho owiewa
Wymarzoną południową godzinę.
Niby
znak
piękniejszej pory.
Bo wierzymy, że wyrośnie jedyna wystarczająca jeszcze,
Jedyna szlachetna i czysta na tej surowej,
Dzikiej ziemi miłość,
Córka Boga, z niego jedynie.
O, błogosławiona bądź mi, niebiańska roślino,
Hołubiona śpiewem, gdy nektarów
Eterycznych moc cię karmi
I stwórczy promień cię zrodzi.
Rośnij i stań się lasem! uduchowionym bardziej,
W
pełni rozkwitłym światem! Mowo zakochanych,
Bądź mową ojczyzny,
Jej duszą zaś ludu głos!
Życiorys
I ty pragnęłaś wielkości, lecz miłość zwycięża
Nas wszystkich, cierpienie wszelako gwałtowniej ugina,
Lecz nie zawraca daremnie
Nasz los, skąd przybywa.
Wznoszenie lub opadanie panuje w świętej nocy,
Gdzie niema natura rodzące się dni obmyśla,
Czy nie panuje w plątaninie Orcusa
Żadna rzetelność, żadne prawo nawet?
Doświadczyłem tego. Bo nigdy jak ziemscy mistrzowie,
Wy, bogowie, wy, obdarzeni wszystkim,
Odkąd pamiętam, ostrożnie
Nie
wiedliście mnie gładką ścieżką.
Niech wszystkiego doświadczy człowiek, mówią bogowie,
By, dobrze syty, dziękować nauczył się za wszystko,
I
rozumiał wolność
Odejścia, dokąd chce.
Zachęta
(druga wersja)
Odgłosie,
Echo niebios, serce święte, czemu
Czemu milkniesz pośród żywych,
Drzemiesz, wolne, przez bezbożnych
Wiecznie
w
głąb nocy zsyłane?
Nie czuwa już więcej, jak niegdyś, światło eteru?
A stara matka-ziemia nie kwitnie już?
Czy duch nie stanowi, i miłości i uśmiech
Prawa tam i tu?
Nie, ty już nie! lecz przestrzegają bogowie,
I
uciszając, dmie w ciebie, niby nagie pole,
Oddech natury, wszystko ożywiający,
Uduchowiony.
O, nadziejo! wkrótce, wkrótce śpiewać będą gaje,
Nie tylko pochwałę życia, bo nastał czas,
Że ludzkimi ustami, na nowo,
Duszy piękno się oznajmi.
Wtedy żarliwiej w przymierzu ze śmiertelnymi
Rodzi się żywioł, i wówczas, w pełni dopiero,
Przy
wdzięcznych, nabożnych dzieciach ziemi
Łono nieskończone rozkwitnie,
A dni nasze są znowu niby kwiaty,
Które
oddzielone
W spokojnej odmianie, ogląda słońce niebios i znów,
Szczęśliwe w szczęśliwych odnajduje się światło,
Zaś on, który bez słowa włada i nieznaną
Przyszłość gotuje, Bóg, Duch
Ludzkim
słowem, pięknego dnia
W nadchodzących latach, jak niegdyś, wypowie się.
Męstwo poety
Czyż nie są spokrewnieni z tobą wszyscy żywi?
Czyż nie nagli cię do obowiązku nawet parka?
Dlatego wędruj bezbronny
Dalej
poprzez
życie i nie troszcz się!
Cokolwiek się zdarzy niech twoim dobrem będzie,
Skłaniaj się ku radości, bo cóż mogłoby
Obrazić ciebie, serce, co
Napotkać tam, dokąd zmierzasz?
Bo niby cicho wzdłuż brzegu, lub na srebrzystej
Szumiącej daleko fali, albo na niemej
Głębi wód lekko
Poruszający się pływak jesteśmy,
My, poeci narodu, ochotni tam, gdzie Żywe
Wokół nas dyszy i włada, radośni, przychylni każdemu,
Ufni; bo jakże inaczej
Opiewalibyśmy każdemu własnego boga?
I choć fala jednego z mężnych
Tam, gdzie wiernie ufał, pieszczotliwie pogrąży,
I głos pieśniarza
Pod
stropem
błękitnym zamilknie,
Wszak skonał radośnie, lecz opłakują samotne
Gaje
śmierć ukochanego,
I nieraz dziewczyna
Słyszy w listowiu jego miłą pieśń.
A jeśli wieczorem mija ktoś z Naszych,
Gdzie brat jego skonał, niejedno wspomina,
Obok widząc miejsce przestrogi,
Milczy i odchodzi bardziej pokrzepiony.
Menona skargi nad Diotymą
1
Co dzień wychodzę i szukam czegoś innego,
Już wypytałem dawno wszystkie ścieżki dookoła;
Chłodem wiejące szczyty i miejsca cieniste odwiedzam,
I źródła; to w górę błąka się duch, to w dół,
Spokoju łaknąc; tak ranna zwierzyna ucieka w las,
Choć w porze południa zwykła spoczywać w cieniu.
Lecz nigdy już nie ukoi leśne leże jej serca,
Zbolałe, bezsenne, z kolcem w ranie krąży wokół.
Ni ciepło dnia, ani chłód nocy nie pomagają,
I w falach rzeki daremnie pławi swe rany,
I jak na próżno ziemia dobre zioła wyciąga
Ku niej, a wrzącej krwi nie uśmierzy żaden wiatr,
Tak, Ukochani, również mnie się wiedzie i nikt
Z mego czoła nie może zdjąć smutnego snu.
2
Tak, i na nic się zda, bogowie śmierci, gdy kiedyś
Zniewolić zdołacie człowieka zwyciężonego,
Gdy wy, źli, porwiecie go w głąb swej strasznej nocy
By szukał, błagał i złościł się z wami,
Lub żył cierpliwie w tym trwożnym kręgu,
I słuchał z uśmiechem waszej pieśni bezbarwnej.
Skoro sądzone, ocaleć nie zdołasz i zaśnij głucho!
A jednak z twej piersi sączy się głos nadziei,
I wciąż nie potrafisz, duszo moja, wciąż nie potrafisz jeszcze
Przyzwyczaić się, i śnisz w środku żelaznego snu.
Nie żyję w świątecznej porze, lecz chętnie zwieńczyłbym skronie,
Czyż teraz nie jestem samotny? lecz coś miłego musi
Z daleka mi sprzyjać, uśmiechać się muszę i dziwić,
Że szczęście czuje nawet pośród cierpienia.
3
Miłości światło złote, czy świecisz także umarłym?
Obrazy jasnych dni, przeświecacie w mą noc?
Urocze ogrody i góry w zorzy wieczornej,
Witam was, i was, milczące leśne ścieżki,
Świadkowie wielkiego szczęścia, i was, wysokie gwiazdy,
Któreście wtedy często darzyły mnie czułym spojrzeniem!
I was, ukochane, też, piękne dzieci wiosny,
Róże ciche, i was, lilie, nieraz wspominam.
Mijają wprawdzie wiosny, a rok wypiera rok,
Zmieniając się i walcząc, przewala się z hukiem czas
Nad śmiertelnymi głowami, lecz nie przed szczęśliwym okiem,
Wszak inne zakochanym darowano życie.
Bo one wszystkie, dni i lata gwiazd, one były,
Diotymo, wokół nas, żarliwie, wiecznie skupione.
4
Lecz my, szczęśliwie złączeni, jak zakochane łabędzie,
Gdy drzemią nad brzegiem jeziora albo na falach się ważą,
Odbite w lustrze wody, gdzie srebrne obłoki się mienią
I błękit eteru jest tonią żeglarzy,
Tak żyliśmy na ziemi my. Gdy groził nord,
Ten wróg zakochanych, żałość gotując, gdy
Liście z drzew opadały, a wiatry miotały deszczem,
My uśmiechając się, własnego czuliśmy boga
W poufnej rozmowie, w jednej pieśni zbratanych dusz,
W zupełnej zgodzie ze sobą, dziecięco radośni sami.
Lecz dom teraz opustoszał, zabrali mi
Oczy moje, i siebie z nią utraciłem.
Dlatego błąkam się wokół i niby cienie żyć
Muszę, bez sensu zda mi się dawno świat.
5
Sławić pragnę, lecz za co? śpiewać z innymi,
Lecz tak samotnemu brakuje boskiego tchnienia.
I ono jest moim kalectwem, wiem, dlatego przekleństwo
Poraża me ciało i wszędzie gdzie zacznę, obala mnie,
Iż tkwię bez czucia dzień cały, niemy jak dziecko,
Tylko z oka mi często zimna łza pełznie,
Zaś polna roślina i ptaków śpiewanie zasmuca,
Wszak i one są bogów radosnymi posłami,
Lecz w trwożnej piersi ożywcze słońce
Chłodem bezpłodnym zmierzcha niby promienie nocy,
A nagie i puste, jak mury więzienne, niebiosa
Miażdżące ciężarem nade mną zawisły.
6
Jakże inaczej mi znane! o młodości, czy modły
Nie wrócą cię żadne, nigdy? czy żadną ścieżką nie wrócę do niej?
I mnie ma to spotkać, jak owych wyklętych, co dawniej
Z jasnym obliczem na boskiej bywali biesiadzie,
Lecz wnet z przesytu ochotni goście
Umilkli i teraz pod niebios głosami,
Pod ziemią kwitnącą zasnęli, aż kiedyś ich
Moce cudowne, ich Pogrążonych, na powrót
Zmuszą do nowej wędrówki na ziemi rozkwitłej.
Święte tchnienie przeniknie bosko jasną postać,
Gdy święto ożyje i fale miłości się zbudzą,
I z niebios płynąca, żywa zaszumi rzeka,
Gdy ziemia się ocknie, a noc swoje skarby zwróci,
I w potokach błyśnie zakopane złoto.
7
Lecz Ty, która mnie wtedy, już na rozstaniu,
Gdy umilkłem, wskazując, Piękniejszym pocieszałeś,
Ty, która Wielkości, weselszej chwały bogów,
Jak oni, milcząca, z zachwytem mnie uczyłaś,
Wybranko bogów! czy zjawisz mi się i pozdrowisz jak dawniej
I nakłonisz, jak ongiś, do wyższych spraw?
Spójrz, płakać przed tobą i skarżyć się muszę jeszcze,
Gdy wspomnę szlachetny czas, którego się dusza wstydzi.
Bo długo już, długo nużącymi ścieżkami świata,
Ja, do ciebie nawykły, szukam cię, w tym bezdrożu,
Opiekuńczy duchu, daremnie, lata minęły,
Odkąd, przeczuć pełni, widzieliśmy razem blaski wieczoru.
8
Ciebie, tylko ciebie zachowuje twe światło w jasności,
Zaś męka twoja ciebie w kochającej chowa pamięci.
I nigdy nie jesteś sama, zawsze w gronie przyjaciół,
Tam, gdzie rozkwitasz, spoczywasz, pod krzewem różanym lata,
I nawet Bóg, on sam, łagodnym tchnieniem muz
Śle tobie kołysanki najczulsze do snu.
Tak to ona cała jeszcze stoi od stóp do głów,
W cichym skupieniu krocząc, jak zawsze, przede mną.
O duchu przyjazny! i jak z pogodnego czoła
Błogosławiąc bezpieczny swój promień między ludzi zsyłasz,
Tak mi zaświadczysz i powiesz mi, abym to innym
Powtórzył, bo również inni nie wierzą w to,
Że nieśmiertelniejsza od troski i gniewu jest radość,
I dzień złoty, zawsze jeszcze na końcu dnia.
9
Zatem pragnę też złożyć wam dzięki, bogowie - wreszcie
Z piersi swobodnej płynie poety nabożna pieśń.
I tak, gdy z Nią stałem na wzgórzu słonecznym,
Przemawia teraz ożywczo w mym wnętrzu bóg.
Więc żyć pragnę! już świat się zieleni i niby dźwięk liry
Rozlega się z gór Apollina wołanie wzwyż!
Przyjdź, to było jak sen! skrwawione skrzydła już
Ozdrowiały i odmłodzone żyją nadzieje.
A rzeczy wielkich do znalezienia zostało wiele, więc kto
Tak kochał, niech idzie, bo musi, niech idzie za głosem bogów.
Więc towarzyszcie nam, chwile podniosłe, poważne,
Młodzieńcze, święte przeczucia, zostańcie,
Prośby nabożne, zachwyty wszystkie i wszyscy
Dobrzy geniusze, co chętnie służycie kochankom,
Zostańcie z nami, tak długo, aż my we wspólnym przybytku,
Tam, dokąd gotów duch Nieśmiertelnych powrócić,
Tam, gdzie są orły i gwiazdy, boga posłańcy,
Tam, gdzie muzy, gdzie kraina herosów, kochanków,
Tam się lub tu, na tej wyspie niepewnej, spotkamy,
Gdzie odrodzeni Wybrańcy wnet się połączą w ogrodach,
Gdzie śpiewy prawdziwsze i dłuższe jest piękno wiosny,
I od nowa zaczyna się rok naszej duszy.
Wędrowiec
Samotny stałem, patrząc w dal na afrykańskie jałowe
Równiny; z Olimpu padał ognisty deszcz
Rwący, niewiele łagodniejszy, niż wtedy, gdy góry tutaj
Rozszczepiał promieniem bóg, wzniesienia tworząc i głębie.
Lecz na tych nie wystrzela żaden zielonolistny las
W dźwięczne powietrze, bujnie, wspaniale wzwyż.
Nie zwieńczone jest czoło góry, a wymowne potoki
Są jej ledwie znane, rzadko osiąga źródło dolinę.
Żadne stado nie bywa w południe u szemrzącego zdroju,
Przyjaźnie spośród drzew nie błyska żaden gościnny dach.
Pod krzakiem siedział poważny ptak, nie śpiewał,
Lecz wędrowcy przemykali, spiesząc jak bociany obok.
Wówczas o wodę nie prosiłem cię, naturo, na pustyni
Wodę przechował mi sumiennie nabożny wierny wielbłąd.
O śpiew lasów, o zieleń ogrodów ojca
Błagałem, upominany przez wędrownego ptaka z ojczyzny.
Lecz rzekłeś do mnie: i tu władają bogowie,
Wielkiej są miary, lecz chętnie mierzy człowiek swoją miarą.
I nagliła mnie mowa, by czego innego jeszcze szukać,
Daleko do północnego bieguna statkami wspiąłem się.
Cicho w łusce śnieżnej drzemało spętane życie,
Żelazny sen czekał od lat na światło dzienne.
Bo zbyt długo nie obejmował ziemi ramieniem Olimp tu,
Jak Pigmaliona ramieniem obejmuje kochankę.
Tu nie poruszył on jej łona słonecznym wzrokiem,
Deszczem i rosą nie przemówił do niej czule.
Dziwiło mnie to i prostodusznie rzekłem: O matko,
Ziemio, czy tracisz zawsze, niby wdowa, czas?
Nie stworzyć nic, nic nie otaczać miłością,
I starzejąc się, w dziecku nie ujrzeć siebie, to to samo, co śmierć.
Być może kiedyś ogrzeje cię promień niebios,
I z wątłego snu wypieści cię jego tchnienie;
Że, niby nasiono, twardą łupinę, rozsadzisz,
Oderwiesz się i światło powita zrodzony świat,
Ta cała skupiona moc zapłonie w bujnej wiośnie,
Róże żarzą się i wino tryska na surowej Północy.
A teraz rzekłem, wracam nad Ren, do ojczyzny,
Czule, jak niegdyś, owiewa mnie wiatr młodości;
A tętniące serce ucisza znajome
Roztworzyste drzewa, które kiedyś kołysały mnie w swoich ramionach,
Zaś święta zieleń, świadek szczęśliwego, głębokiego
Życia świata, orzeźwia, przeobraża mnie w młodzieńca.
Postarzałem się tymczasem, pobielił mnie biegun lodowy,
A od żaru Południa straciłem loki.
Ale gdyby ktoś, nawet w ostatni dzień swego życia,
Z daleka wracając, zmęczony aż po dno duszy, teraz
Ujrzał ten kraj, raz jeszcze zakwitło by mu lico,
A wygasłe niemal, zabłysłoby znowu oko.
Urocza dolino Renu! każde wzgórze porasta winny krzew,
Listowiem winorośli zwieńczone ogrody i mury,
Świętego trunku pełne są statki na rzece,
I miasta, i wyspy upojone są winem i owocami.
Lecz uśmiechnięty i poważny trwa w górze stary Taunus,
I zwieńczoną dębami, chyli, wolny, swoją głowę
A teraz wynurza się z lasu jeleń, a z chmur światło dnia,
Wysoko w pogodnym niebie rozgląda się sokół.
Lecz nisko w dolinie, gdzie kwiat pije u źródeł
Rozpostarła się wieś wygodnie na łące.
Cicho tu. Z dala szumi pracowity młyn,
Lecz schyłek dnia zwiastują mi dzwony,
Miło dźwięczy ostrzona kosa i głos wieśniaka,
Który, wracając, wołom nie ponagla kroku,
Miło dźwięczy śpiew matki, która w trawie z synkiem siedzi,
Syty widoków, zasnął; lecz chmury płoną czerwienią
I nad lśniącym jeziorem, gdzie gaj otwartą bramę
Zielenią oplata i światło złociście igra wokół szyb,
Tam powita mnie dom i ogrodu tajemniczy mrok,
Gdzie wraz z roślinami niegdyś czule pielęgnował mnie ojciec,
Gdzie wolny, jak Uskrzydleni, igrałem na wysokich gałązkach,
Albo w wierny błękit spoglądałem z wierzchołka gaju.
Wierne jesteś od dawna, wierneś pozostało nawet zbiegowi,
Przyjaźnie, jak ongiś, niebo ojczyzny, przyjmiesz mnie.
Jeszcze dojrzewają brzoskwinie, zadziwiają mnie kwiaty,
Niemal jak drzewo, stoi wspaniale różany krzew.
Ciężka stała się tymczasem od owoców ciemna moja wiśnia,
Ku zrywającej dłoni gałęzie skłaniają się same.
I do lasu wiedzie mnie, jak zwykle, do otwartej altany
Z ogrodu ścieżka albo w dół do strumienia,
Gdzie leżałem i krzepiłem odwagę sławą mężów,
Przewidujących żeglarzy; i to sprawiły sagi wasze,
Że ruszyć w morze, w pustynię musiałem, Potężni!
Gdy tymczasem daremnie ojciec i matka poszukiwali mnie
Lecz gdzież oni są? ty milczysz? zwlekasz? strażniku domu!
I ja zwlekałem także, liczyłem kroki,
Zbliżając się, i stałem, niby pielgrzym, w milczeniu.
Lecz wejdź, zgłoś obcego, syna,
Aby otwarły się ramiona i spotkało cię ich błogosławieństwo,
Bym, poświęcony, życzliwe odzyskał progi!
Ale przeczuwam już, że na świętą obczyznę w dal
Odeszli i oni ode mnie, i nigdy nie wrócą.
Ojciec i matka? a jeśli druhowie żyją jeszcze, to
Co innego wybrali, już nie są moimi Bliskimi.
Przyjdę, jak zwykle, i dawne imiona miłości
Wywołam, zaklinać będę serce, czy jeszcze bije po dawnemu,
Ale nieme będzie wszystko. Tak wiąże i rozłącza
Niejedno czas. Zdaje się im umarłym, a oni mnie.
I tak zostałem sam, lecz Ty, nad chmurami,
Ojcze ojczyzny, potężny Eterze! i ty,
Ziemio i światło! trójco jedyna, która włada i kocha,
Wieczni bogowie! z wami też wędrowałem,
I was, o Radośni, was, doświadczony z powrotem przynoszę.
Dlatego podajcie mi teraz, aż hen z ciepłych
Gór znad Renu, podajcie kubek pełen wina!
Abym bogów wpierw i pamięć herosów
Uczcił, żeglarzy, potem waszą, Najmilsi, też,
Rodziców, przyjaciół! i trudy, i męki wszystkie zapomniał
Dziś i jutro, i prędko znalazł się pośród swoich.
Stuttgart
Siegfriedowi Schmidowi
1
Znowu doznałem szczęścia. Groźna posucha przemija,
A ostre światło nie pali już więcej kwiatów.
Otwarte są znowu sale i zdrowy także jest sad,
Po deszczu rzeźwe szumią lśniące doliny,
W trawach wysokich wzbierają potoki, a wszystkie spętane
spętane
Skrzydła do kraju pieśni wzlatują śmiało.
Powietrze jest pełne głosów szczęśliwych, a miasto i gaj
Przepełnia rzesza radosnych dzieci nieba,
Spotykają się chętnie, i błądzą pospołu
Beztrosko, żadnego nie braknie, żadnego nie zbywa.
Bo to nakazuje serce, i wchłaniać wdzięk,
Czarujący, którym obdarzył ich boski duch.
Ale wędrowców też wiedzie radość, i wieńców,
I pieśni im nie brakuje, i świętą laskę,
Przybraną gronami, liśćmi, niosą za sobą i gałąź cienistą
Świerku, od wsi do wsi rozbrzmiewa krzyk, dzień za dniem,
I niby wozy w zwierząt dzikich zaprzęgu naprzód
Ciągną góry, przodem spieszy droga.
2
Więc sądzisz teraz, że bramy na darmo
I drogi radosne otwarli bogowie?
Że darem zbytecznym na uczcie obfitej
Prócz wina są miody, jagody, owoce?
I blask purpurowy nad pieśnią pochwalną, i chłodna,
Spokojna, głębokich zwierzeń, przyjaciół noc?
Gdy coś ważkiego dręczy cię, zaczekaj z tym do zimy,
A na zaloty miej cierpliwość, bo zalotników lubi maj.
Jedno jest ważne dziś, Ojczyzna, i świętym
Płomieniom ofiary każdy coś rzuca od siebie.
Przeto wieńczy nas wspólny Bóg i szepcze cicho we włosach
A myśl samolubną jak perły roztapia wino.
To wyraża nasz stół szacowny, gdy wokół niego, jak pszczoły
Dookoła dębu, siedzimy śpiewającym kręgiem,
I dźwięk pucharów też, dlatego dzikie jednoczy dusze
Skłóconych mężczyzn chóralny śpiew.
3
Aby nam jednak, zbyt przemądrzałym, zaraz nie umknął
Ten krótki czas, idę naprzeciw, nie zwlekając,
Aż do granic kraju, gdzie miłe miejsce moich narodzin
I małą wyspę rzeki błękitne wody opływają.
Święte jest mi to miejsce, na obu brzegach i skała też,
Co z ogrodem i domem, zielone, wznosi się pośród fal.
Tam się spotkamy, światło łaskawe, gdzie po raz pierwszy
Z twoich promieni promień najczulszy nawiedził mnie.
Tam się zaczęło i tam się zacznie kochane życie od nowa,
Lecz ojca mogiłę widzę z daleka i płaczę nad nim?
Płacz, lecz wytrwaj, miej przyjaciela, i usłysz słowo, co
Niegdyś mnie Sztuką niebiańską od mąk uzdrowiła miłosnych.
Inne się budzi! herosów tej ziemi przypomnieć mu muszę,
Barbarossę, i ciebie, łaskawy Krzysztofie, i ciebie,
Konradinie, zginąłeś jak giną Silni, bluszcz
Zielony oplata skałę, zaś twierdzę okrywa bachiczne listowie,
Lecz Przeszłe jak i Przyszłe świętością jest pieśniarzowi,
Atoli w dniach jesieni zadość czynimy cieniom.
4
Przeto o Potężnych pamiętaj, o losie krzepiącym serce,
Sami bezczynni i lotni, wszelako przez Eter
Oglądani, pobożni jak dawni, przez bogów chowani,
Pogodni poeci, wspinamy się raźno w górę kraju.
Wielkie jest to, co staje się wokół. Tam bowiem z gór najdalszych,
Pochodzi wielu młodzieńców, w dół zstępują wzgórzami.
Źródła tam szemrzą liczne i setki wartkich strumieni,
Dniem spływają i nocą, i użyźniają kraj.
Lecz Mistrz orze środkiem krainy, bruzdy
Ciągnie rzeka Neckar, dobro sprowadza na ziemię.
Z nią tchnienie przypływa z Południa Italii, a morze śle
Swe obłoki, wraz z porą słonecznych dni.
Przeto wyrasta nam niemal nad głowy wielka
Obfitość, bo tutaj, w tej równinie Dóbr
Darowano więcej miłym włodarzom, lecz nie zazdrości
Im nikt ogrodów na wzgórzach i wina,
Lub bujnej trawy, ziarna i drzew dojrzałych,
Które przy drodze rzędem ponad wędrowcem stoją.
5
Tymczasem, gdy patrząc, przemierzamy tę radość ogromną,
Droga i dzień nam umykają, niby pijanym, w dal.
Bo świętym listowiem zwieńczoną, podnosi już miasto,
Sławioną, w oddali lśniącą kapłańską głowę.
Stoi wspaniałe i wznosi łozę winną, i jodły
Wysoko ku chmurom pogodnym, purpurowym, wzwyż.
Przyjazną bądź nam! gościowi, synowi, księżniczko ojczyzny!
Szczęśliwy Stuttgardzie, przyjmij radośnie przybysza!
Zawsze sprzyjałeś śpiewom przy dźwiękach fletów i lutni,
Jak wierzę, i pieśni dziecinnym szczebiotom, i od trudów
Słodkim zapomnieniom, gdy duch trwa przytomny,
Przeto rozweselasz chętnie serce pieśniarzom.
Lecz wy, Wielcy też, wy Pogodni, co zawsze
Żyjecie, władacie, poznani, lub gwałtowniej też,
Gdy działacie i stwarzacie nocą świętą, i panujecie sami
Wszechmocnie, wzwyż wiodąc przeczuwający naród,
Póki się młodym przodkowie w górze nie przypomną,
Dojrzały i jasny stoi przed wami rozważny człowiek.
6
Aniołowie ojczyzny! o wy, przed którymi oko,
Choć mężne, i kolano mdleje samotnemu człowiekowi,
Że trzymać się musi przyjaciół i Bliskich prosić,
By dźwigali wraz z nim ten cały szczęśliwy ciężar,
Moją wam wdzięczność wyrażam, łaskawi, i wszystkim innym,
Co moim życiem, moim dobrem są pośród śmiertelnych.
Nadchodzi noc, więc spieszmy, by uczcić jesienne święto
Jeszcze dziś! serce wezbrało, lecz życie krótkie jest,
A co niebiański dzień pozwala nam nazwać,
Tego, mój Schmidzie, nie zdoła wyrazić nawet nas dwóch.
Przywiodę ja Tobie Wspaniałych, a ogień radosny wysoko w górę
Wystrzeli i świętszy niech będzie wyraz śmielszego słowa.
Spójrz, oto jest nieskalane! a Boga radosne dary,
Które dzielimy, one są pośród przyjaciół tylko.
Inne nie - o, przybywajcie, niech się to ziści, bo samotny
Jestem, czy nikt nie zdejmie mi z czoła tego snu?
Chodźcie i podajcie mi rękę, kochani, przestańmy na tym,
Wszak większą rozkosz zaoszczędźmy wnukom.
Chleb i Wino
Do Heinzego
1
Miasto w krąg odpoczywa; cichnie oświetlona uliczka,
A pochodniami przystrojone hucznie oddalają się wozy.
Syci uciech całodziennych wracają na spoczynek ludzie,
Zysk i straty rozważa czyjś roztropny umysł
Z zadowoleniem w domu, pusty stoi, bez kwiatów i winorośli,
Bez towarów rękodzieła, odpoczywając, pracowity rynek,
Lecz dźwięki strun brzmią z odległych ogrodów, być może
Gra tam zakochany albo samotny człowiek,
Co przyjaciół dalekich wspomina albo młodość, a źródła
Wciąż płyną i szumią ożywczo wzdłuż wonnej grządki.
Cicho w mroczniejącym powietrzu rozlegają się dzwony rozkołysane,
Zaś o czasie pamiętając, stróż obwieszcza godzinę,
Teraz też powiew nadpływa i budzi wierzchołki gaju,
Spójrz, i cień naszej ziemi, księżyc
Tajemniczo jawi się również; noc marzycielska nadchodzi,
Pełna gwiazd, mało się troszcząc o nas,
Błyszczy, Zadziwiająca, tam, Obca pośród ludzi,
Nad szczytami gór, smutno i wspaniale.
2
Cudowna jest łaska tej Wzniosłej i nikt
Nie wie, kiedy i co ona zgotuje komu.
I tak porusza światem i ufną duszą człowieka,
Żaden mędrzec nawet nie pojmie, co ona zamierza, bo tak
Tego chce najwyższy Bóg, który cię bardzo kocha, dlatego
Milszy niż ona jest ci słoneczny dzień.
Ale niekiedy i jasne oko lubi cień,
I dla rozkoszy doświadcza, nim potrzebą się stanie snu,
Albo spogląda też chętnie człowiek wierny w głąb nocy,
O tak, przystoi wieńcami ją uczcić i śpiewem,
Wszak błądzącym jest poświęcona i umarłym,
Lecz sama jest wiecznie najwolniejszym duchem.
Ale musi nam również w chwili wahania,
By w mroku znalazło się dla nas oparcie,
Zapomnienia i napoju świętego użyczyć,
Użyczyć płynnego słowa, by, jak zakochani, było
Bezsenne, i pełniejszego pucharu, i śmielszego życia,
I świętą pamięcią obdarzyć, byśmy nocą czuwali.
3
I daremnie zatajamy serce w piersi i daremnie
Krępujemy odwagę ciągle, my, mistrzowie i chłopcy, bo kto
Chciałby temu wadzić, kto chciałby nam bronić radości?
Dlatego też palcie ogień boski dniem i nocą,
By ruszyć w drogę. Więc pójdź! byśmy przestrzeń, dal ujrzeli,
Byśmy to Własne szukali, choćby daleko było.
Pewne jest
JEDNO
, czy to pora południa, czy też
Zbliża się północ, zawsze trwa jedna miara,
Wszystkim wspólna, lecz każdemu też przeznaczone jest jego własne,
Do niego zmierza i dojdzie każdy, dokąd potrafi.
Przeto! szydzi z szyderstwa chętnie radosny szał,
Gdy w noc świętą nagle poetów nawiedza.
Więc do Ismos przybywaj! tam, gdzie morze otwarte szumi
U stóp Parnasu i śnieg delfickie skały osrebrza,
Tam do krainy Olimpa, tam na szczyty Kiteronu,
Tam pod świerki i krzew winorośli, gdzie
Teby w dole i Istmenos szumią w kraju Kadmosa.
Stamtąd pochodzi i tam kieruje nadchodzący bóg.
4
Szczęśliwa Grecjo! domie bogów wszystkich.
Zatem prawdą jest, cośmy niegdyś w młodości słyszeli?
Uroczysta salo! Podłogą jest morze, a stołami są góry,
Zaprawdę dla uczty jedynej dawno stworzone!
Lecz trony gdzie? świątynie, i gdzie naczynia,
Napełnione nektarem, ku bogów uciesze, śpiew?
Gdzie zaś, gdzie świecą dalekosiężne przysłowia?
Delfy drzemią, a gdzież rozbrzmiewa wielkie przeznaczenie?
Gdzież jest to szybkie? gdzie spada, wszechobecnego szczęścia pełne,
Grzmiąc z pogodnych przestworzy, sponad oczu w dół?
Ojcze Eterze! tak wołano i biegło z ust do ust.
Tysiąckrotnie, nikt nie zniósł życia samotnie,
Takie Dobro rozdane raduje, a wymienione z Obcymi,
Radością się staje, rośnie, drzemiąc, potęga słowa:
Ojcze! pogodnie! rozbrzmiewa jak daleko zdoła prastary
Znak, po rodzicach dziedziczony, trafiając i tworząc w dół.
Bo tak powracają bogowie, do głębi wstrząsając, dociera
Z ciemności na ziemię pomiędzy ludzi ich dzień.
5
Przybywają wpierw niewyczuwalnie, im naprzeciw dążą
Dzieci; jasne zbyt, zbyt oślepiające nadchodzi szczęście,
I człowiek ich unika, z trudem nazwać umie półbóg
Imiona tych, którzy z darami się doń zbliżają.
Wielka z nich bije odwaga, napełniają serce jego
Swoją radością i ledwie wie, jak użyć ich dobra,
Tworzy, trwoni i nieświęte niemal świętym mu się zdaje,
Które błogosławiącą ręką bezmyślnie, litośnie dotyka.
Znoszą to najcierpliwiej bogowie; lecz potem w swej prawdziwej boskości
Nadchodzą sami i nawykają ludzie do szczęścia,
I do dnia, i do widoku bogów jawnych, do oblicza
Tych, których już z dawna
JEDNOŚCIĄ
,
I WSZYSTKIM
nazwano,
Pierś głucha do głębi wypełnia się swobodną rozkoszą
I wszystkie pragnienia same od razu uszczęśliwiają
Taki jest człowiek; gdy Dobro istnieje, a o dary
Sam bóg się troszczy dla niego, on nie zna, nie dostrzega ich.
Nosić wpierw musi; lecz teraz nazywa to swoje Najmilsze,
I teraz, właśnie teraz muszą dla niego słowa jak kwiaty powstawać.
6
Więc teraz zmierza z powagą czcić bogów szczęśliwych,
Rzeczywiście, prawdziwie musi wszystko głosić ich chwałę.
Nic światła ujrzeć nie może, co nie spodoba się bogom,
Przed Eterem nie uchodzi próżniactwo.
Przeto by w obecności bogów stać godnie,
We wspaniałym porządku podnoszą się ludy
Między sobą i budują piękne świątynie i miasta
Potężne, szlachetne, co wznoszą się wzwyż nad brzegami -
Lecz gdzie są, gdzie kwitną Znane, owe korony świąt?
Teby, Ateny giną; czyż nie łoskoczą więcej oręże
W Olimpii i złote rydwany igrzysk?
Nie stroją wieńcami statków Koryntu?
Czemu milczą również stare święte teatry?
Czemu nie tryska radością święty taniec?
Czemu nie znaczy jak dawniej czoła mężczyzny bóg,
Nie wyciska piętna, jak zawsze, na Wybranym?
Więc przybył sam i przybrał postać człowieka,
I dopełnił, i zakończył, pocieszając, niebiańskie święto.
7
Wszak przybywamy za późno, Przyjacielu. Wprawdzie żyją bogowie,
Lecz ponad głową, tam w górze, w innym świecie.
Działają tam wiecznie i zdają się mało dbać o to,
Czy żyjemy, tak bardzo nas oszczędzają bogowie.
Bo nie zawsze zdoła kruche naczynie ich objąć,
Tylko czasem sprosta boskiej pełni człowiek.
Snem o nich potem jest życie, lecz błądzenie
Pomaga jak drzemka, silnymi zaś czyni bieda i noc,
Aż dość bohaterów dorośnie w spiżowej kolebce,
I silnych serc, jak dawniej, boskim podobnych.
Grzmiąc nadejdą potem. Tymczasem myślę często,
By raczej spać, tak jak gdybym nie miał przyjaciół,
I tak czuwać, i coś zdziałać tymczasem, i powiedzieć,
Nie wiem po co istnieją poeci w podłych czasach.
Lecz oni są, powiadasz, jak święci kapłani boga winorośli,
Którzy od kraju do kraju wędrowali świętą nocą.
8
Albowiem, gdy przed niedawnym czasem, a zdaje się nam, że to dawno,
Gdy oni wszyscy w niebo wstąpili, którzy nam życie uszczęśliwiali,
Gdy Ojciec odwrócił oblicze swoje od ludzi,
A smutek słusznie nastał na ziemi.
Gdy na koniec pojawił się cichy geniusz z niebiańską
Pociechą, który koniec dnia obwieszczał i znikł,
Pozostawił na znak, że niegdyś tu był i że znowu
Powróci, chór bogów darów kilka,
Którymi po ludzku, jak dawniej, pragniemy się cieszyć,
Wszak dla radości duchowej, to Większe zbyt wielkie było
Jeszcze dla ludzi, jeszcze brakuje Silnych
Dla radości najwyższej, lecz żyła cicho jeszcze drobna wdzięczność.
Chleb jest ziemi owocem, lecz błogosławiona światłem
I od boga grzmiącego pochodzi radość wina.
Dlatego myślimy o bogach przy winie, którzy zawsze
Tu byli i powrócą we właściwym czasie,
Przeto opiewają z powagą pieśniarze boga winorośli
I zręcznie ułożona sławi Starego pieśń.
9
Tak, słusznie mówią, że dzień on godzi z nocą
I wiedzie gwiazdy niebios wiecznie w dół i w górę,
Zawsze pogodny jak listowie wciąż zielonej jodły,
Że kocha i że wieniec uplótł z bluszczu,
Bo on przetrwa i nawet ślad zbiegłych bogów
Bezbożnym w dół do ciemności zniesie.
A co ojców śpiew o dzieciach bożych wieścił,
Spójrz, tym my jesteśmy, my; owocem Hesperii!
Cudownie i dokładnie spełniło się to tylko na ludziach,
Uwierz, któryś tego doświadczył! choć tak wiele się dzieje,
Lecz nic nie działa, bo jesteśmy bez serca, cieniami,
Póki nasz Ojciec, Eter nie pozna każdego i do wszystkich należeć będzie,
Lecz tymczasem zstępuje z pochodnią
Syn Najwyższego, Syryjczyk, między cienie w dół.
Widzą to mędrcy szczęśliwi, uśmiech duszy więzionej
Świeci, ku światłu taje jej oko.
Łagodniej śni i śpi w ramionach ziemi tytan,
Nawet zawistny, nawet cerber upija się i zasypia.
Powrót
Do krewnych
1
W głębi Alp jeszcze jasna noc panuje, zaś obok,
Radość wieszcząc, przykrywa w głębi rozwartą dolinę.
Tu i tam huczy i spada igrające górskie powietrze.
Stromo przez jodły, w dół błysnąwszy, znika promień.
Powoli się spieszy i zmaga radośnie groźny Chaos,
Ma postać młodą, lecz silną, święci spór ulubiony
Pod gałęziami, kipią i chwieją się wieczne posady,
Bo bachiczniej wstaje tam w głębi poranek.
Bo bezkreśniej rośnie tam rok, a święte godziny
I dni uładzone są śmielej, i śmielej zmieszane.
Wszelako miarkuję porę ptak burzy i między
Górami, wysoko w powietrzu, przebywa i woła dzień.
I teraz też czuwa i patrzy z głębokiej kotliny wioszczyna
Bez trwogi, niebiosom ufając, spod szczytów w górę,
Dojrzewanie przeczuwając, bo już jak błyskawice spadają stare
Źródła, dolina pod nimi paruje,
Echo rozlega się wokół, bezkresna pracownia
Porusza nocą i dniem, dary rozsyłając, ramieniem.
2
Spokojnie błyszczą tymczasem srebrne szczyty nad światem,
Pokryty różami jest już w górze świecący śnieg.
A wzwyż jeszcze wyżej mieszka nad światem czysty,
Szczęśliwy, zwierciadłem promieni cieszący się, Bóg.
Mieszka cicho, samotnie, i jasno się jawi jego oblicze,
On, eteryczny, zda się, życie rozdawać skłonny,
Radość stwarzać, wraz z nami, jak nieraz, gdy miary świadom
I świadom ludzi, zwlekając i chroniąc, Bóg
Czyste szczęście miastom i domom, deszcze
Łaskawe, by ziemię otworzyć, brzemienne obłoki, i wam
Najmilsze przestworza, wam łagodne wiosny zsyła,
I dłonią powolną smutnych znów rozwesela,
Gdy czasy odnawia on, Stwórca, i ciche
Serca starzejących się ludzi ożywia, zachwyca,
I we wnętrzu głębi działa, otwiera i pojaśnia,
Jak ma w zwyczaju, i teraz znów życie wznawia,
Urok kwitnie, jak niegdyś, i duch rzeczywisty przybędzie,
I radosna otucha znowu napina skrzydła.
3
Powiedziałem mu wiele, bo cokolwiek poeci myślą
Lub opiewają, dotyczy najczęściej aniołów i jego;
Prosiłem o wiele dla dobra ojczyzny, by
Nie proszony nas kiedyś nagle nie dopadł duch;
O niejedno też dla was, w ojczyźnie stroskanych,
Którym święta podzięka z uśmiechem wraca tułaczy,
Wam, Rodacy, tymczasem kołysze mnie woda
A wioślarz siedzi spokojnie i chwali żeglugę.
Daleko na równinie jeziora podróż radosna trwała
Pod żaglami, i teraz wykwita, jaśnieje miasto
Tam o poranku w dali, zaś z głębi cienistych Alp
Nadpływa wiedziony i w porcie zastyga statek.
Ciepły jest tutaj brzeg, a gościnnie otwarte doliny,
Ścieżkami wdzięcznie świecące, czarują mnie blaskiem, zielenią.
Ogrody ciągną się liczne i lśniący pąk już rozkwita,
A ptaka śpiew zaprasza wędrowca.
Wszystko zdaje się swojskie, nawet przelotny ukłon też
Zda się być od przyjaciół i każde spojrzenie zdaje się bliskie,
4
Naturalnie! to rodzimy kraj, to ziemia ojczysta,
To, czego szukasz, jest blisko, spotyka cię już.
I daremnie nie stoi, niby syn, przed oblaną falami
Bramą, lecz patrzy i szuka imion dla ciebie,
Śpiewając, mąż wędrowny, szczęśliwe Landau!
Jedną z gościnnych bram kraju jest ono,
Miło jest pójść w obiecującą dal,
Tam, gdzie są dziwy, gdzie boska zwierzyna,
Gdzie z wysoka w równinę spadając, Ren zuchwały bieg swój toruje,
Spośród skał zaś wynurza się radosna dolina,
Tamtędy w głąb, przez jasne góry, do Como wędrować trzeba,
Albo też w dół, za biegiem dnia, otwartym jeziorem płynąć;
Lecz milsza mi jesteś ty, czcigodna bramo!
Powrócić pragnę, gdzie znane mi są ścieżki kwitnące,
By zwiedzić tam kraj i piękną dolinę Neckaru,
I lasy, i zieleń drzew świętych, gdzie chętnie
Brata się dąb z cichymi brzozami, bukami,
A w górach gościnna osada bierze mnie w swą niewolę.
5
Tam powitają mnie. O głosie miasta, matki!
Dotykasz, budzisz we mnie długo przyswajane!
A jednak jest jeszcze! jeszcze wam kwitnie słońce i radość,
O najmilsi! i niemal jaśniej w oku niż dawniej.
Tak, to stare jeszcze istnieje! Rośnie, dojrzewa, lecz żadna istota,
Co żyje i kocha tam, wierności swej nie wyzbywa się.
Lecz Najlepsze, ową Zdobycz, co pod tęczowym łukiem
Pokoju spoczywa, dla młodych i starych zachowano.
Naiwnie mówię. Z radości. Lecz jutro i potem,
Gdy pójdziemy i oglądać będziemy życie w polu
Pod kwitnącymi drzewami, zaś w święta wiosny
Myśleć i mówić wraz z wami będę wiele o tym, kochani!
Bo wiele słyszałem o wielkim Ojcu i
Długo milczałem o nim, który czasu bieg
Tam w wysokościach odnawia i nad górami panuje.
On obdarzy nas wnet niebiańskimi łaskami, i sprawi
Weselszy śpiew, i ześle duchów dobrych wiele. O, nie zwlekajcie,
Przybywajcie, Zbawcy, aniołowie roku! i wy
6
Aniołowie domu, wejdźcie w żyły życia wszystkie,
Wszystkich radując wraz, niech się boskie podzieli!
Uszlachetni! odmłodzi! aby nic co ludzkie i dobre, aby żadna
Chwila dnia bez tych Pogodnych, oraz takie
Radości jak teraz, gdy kochający się odnajdują,
Bez należnej im czci, niestosownie święcone nie były.
Gdy błogosławimy wieczerzę, kogo wymienić mi wolno, a gdy
Spoczywamy po trudzie dnia, mówcie, jak składać mam dzięki?
Czy wspomnieć mam Najwyższego? Niestosowności Bóg nie lubi,
By go objąć, nasza radość jest niemal za mała.
Często musimy milczeć, brakuje nam świętych imion,
Serca biją, lecz głos nie wzlatuje?
Wszak granie strun udźwięcznia każdą godzinę,
I może bogów weseli, co się zbliżają.
Ono to sprawia i tak też się troska niemal
Uśmierza, gdy radość spotyka.
Troski, jak te, chętnie czy nie, musi w duszy
Swej nosić pieśniarz, i często, lecz inni nie.
Archipelagus
Czy żurawie powracają znów do ciebie, a statki
Ku twoim brzegom znów szukają dróg? Czy wiatry upragnione
Owiewają uśmierzoną falę, czy wygrzewa delfin,
Z głębi wywabiony, w nowym blasku grzbiet?
Kwitnie Jonia? Nastał czas? bo zawsze na wiosnę,
Gdy w ludziach się serce odnawia i pierwsza
Miłość w człowieku się budzi, i złotych czasów wspomnienie,
Przybywam do ciebie i pozdrawiam ciebie w twej ciszy, Starcze!
Wciąż, Potężny, żyjesz i spoczywasz w cieniu
Twoich gór, jak dawniej; młodzieńczymi ramionami obejmujesz
Jeszcze swój uroczy kraj, a z twoich córek, Ojcze,
Z twoich wysp kwitnących, jeszcze żadna nie zginęła.
Kreta trwa i Salamina zieleni się, ocieniona wawrzynem,
Wokół promieniami rozkwitłe, wznosi w godzinę zarania
Delos zachwyconą głowę, i Tenos i Chios
Mają dostatek szkarłatnych owoców, z upojnych wzgórz
Tryska cypryjskie wino, a z Kalaurei spadają
Srebrne potoki, jak niegdyś, w stare wody ojca.
I wszystkie żyją jeszcze, matki herosów, wyspy,
Kwitnąc z roku na rok, i jeśli czasem z czeluści
Uwolniony płomień nocy, podziemny wstrząs,
Jedną z miłych pochwycił, a ona konając ginęła w twym łonie,
Ty, boski, ty wytrwałeś, bo pośród mrocznych
Głębin, niejedno się z ciebie wynurzyło i utonęło w tobie.
Również bogowie i oni, władcy przestworzy, cisi,
Którzy dzień pogodny, słodki sen i przeczucie
Przynoszą z daleka duszy wrażliwych ludzi
Z nieprzebranej mocy, również oni, dawni towarzysze zabaw,
Mieszkają, jak niegdyś, z tobą, i nieraz o zmierzchu,
Gdy znad gór Azji wyłania się święte światło księżyca,
A gwiazdy w twej fali się spotykają,
Ty świecisz niebiańskim blaskiem, i tak jak one bieg zmieniają,
Zmienia się bieg twoich wód, a pieśń sióstr
Górujących, ich śpiew odbrzmiewa w twej czułej piersi.
Gdy natenczas wszystko opromieniające słońce dnia,
To dziecko orientu cudotwórcze zjawi się,
Wtedy wszyscy Żywi w złotym śnie ożywają,
Który ono poetycznie snuje im zawsze od świtu,
Tobie, żałobnemu bogowi, tobie zsyła weselszy czar,
A słońca własne radosne światło nie jest piękne
Jak oznaka miłości, wieniec, którym zawsze, jak dawniej,
Czcząc twoją pamięć, jednak przyozdabia twe srebrne loki.
Jeśli Eter cię nie obejmie, a chmury nie wrócą,
Wysłanniczki twoje, od niego z darem bogów, promieniem,
Z Wysokości, do ciebie? ty wówczas pędzisz je nad lądami,
Że nad gorącym wybrzeżem burzą upite lasy,
Szumią, falują wraz z tobą, że wnet, do zbłąkanego syna podobny,
Gdy go ojciec zawoła, z tysiącem strumieni Meander
Ze swoich bezdroży umknie, a z nizin Kaistros
Ku tobie radośnie pobiegnie, zaś Pierworodny, Sędziwy,
Który zbyt długo się krył, majestatyczny twój Nil, teraz
Ze stoków odległych staczając się gór, niby w zbroi dzwoniącej
Nadchodząc zwycięsko, stęsknione ku tobie otwiera ramiona.
*
Powiedz, gdzie są Ateny? Czy nad urnami mistrzów
Twoje miasto, najmilsze nad świętymi brzegami,
Smętny boże, rozsypało się w popiół,
Czy został jeszcze po nich znak, iżby żeglarz,
Gdy obok przepływa, nazwać i wspomnieć je mógł?
Czy nie tam kolumny wspinały się w górę i nie stamtąd świeciły
Zwykle z dachu świątyni posągi bogów?
Czyż nie tam szumiał głos ludu wzburzony,
Pośrodku agory, czyż nie spieszyły z radosnych wrót
Stamtąd zaułki, ku tobie, do szczęśliwej przystani?
*
A jednak samotny się czujesz, w ciszy nocnej słyszy
Twą skargę żałosną skała, i często wymyka się tobie,
Sprawiona przez ludzi, gniewu fala skrzydlata ku niebu.
Bo nie żyją już z tobą szlachetni wybrańcy,
Którzy cię czcili, którzy kiedyś pięknymi świątyniami i miastami
Otoczyli twe brzegi, bo wciąż szukają i obyć się nie mogą,
I wciąż potrzebują, jak herosi wieńca, święte
Żywioły do sławy serca czułych ludzi.
Spójrz! tam odbija swym statkiem zmyślny kupiec,
Szczęśliwy, bo i jemu wieją skrzydlate wiatry, a bogowie
Kochali, tak jak poetów, i jego, bowiem godziwe
Dary ziemi uzupełniał i odległe z bliskim łączył.
W dal do Cypru płynie i dalej na Tyros,
I w górę do Kolchidy dąży, i na dół do Egiptu,
By purpurę i wino, ziarno i runo zdobyć
Dla swego miasta, a często poza mężnego
Herkulesa Słupy, w dal, ku nowym szczęśliwym wyspom
Nadzieje go niosą i skrzydła statku; tymczasem
Czymś innym poruszony, brzegiem morskim samotny młodzieniec
Kroczy i fali słucha, i Wielkość przeczuwa,
Gdy tak u stóp wstrząsającego ziemią Mistrza
Siedząc, słucha; wszak nie daremnie wychował go bóg morza.
*
Bo wróg geniusza wszechżądny Pers,
Latami gromadząc liczne zbroje i wojska,
Drwiąc z ziemi greckiej i z jej wysp małolicznych,
Iż zdały się władcy igraszką, i jeszcze, jak sen
Był mu ten naród żarliwy duchem bogów zbrojny.
Łatwo rzuca rozkazy i szybko jak lawy źródło ogniste,
Gdy wokół straszliwie ze wrzącej wylewa się Etny,
Miasta grzebiąc w purpurowym potoku i kwitnące ogrody,
Póki rzeka płonąca w świętym morzu nie ostygnie,
Tak wraz z królem, paląc, grody niszcząc,
Runęła z Ekbatany naprzód wrzaskliwa nawała;
Biada! Ateny wspaniałe padły; zmagając się, spoglądają
Z gór, gdzie zwierzyna słyszy ich krzyk, zdrożeni starcy
Ku domom porzuconym i dymiącym świątyniom;
Lecz synów modły popiołów świętych nie wskrzeszą
Już nigdy; w dolinie śmierć, a chmura pożaru
Powoli na niebie znika; by dalej żniwować po kraju,
Ciągnie, rozgrzany zbrodnią, łupów niesyty Pers.
Lecz nad brzegami Salaminy, o dniu nad brzegami Salaminy!
Czekając końca, stoją dziewice ateńskie,
Stoją matki, kołysząc w ramionach ocalałych synów,
Lecz słuchających dochodzi z głębin głos boga mórz
Wieszczący triumf, patrzą bogowie niebios,
Ważąc i sądząc, ku ziemi, bo tam wzdłuż brzegów
Przelewa się od świtu, niby powolna burza,
Na spienionych wodach bitwa, nawet żaru południa,
Gniewem rozgrzani, nie czują nad swoimi głowami.
Lecz mężowie ludu, wnukowie herosów rozkazują
Śmielszym wzrokiem, wybrańcy bogów myślą
O szczęśliwym przeznaczeniu i potomkowie Aten
Swego geniuszu, co gardzi śmiercią, nie oszczędzają teraz.
Bo jak z oparów krwi zwierz na pustyni raz jeszcze
Na koniec odradza się w sobie i wstaje w szlachetnym porywie,
Łowcę trwożąc, tak teraz w blasku zbroi,
Pod wodzów rozkazem, mierząc straszliwie w Persów,
Pośrodku zagłady, powraca zmęczony duch raz jeszcze.
I bój od nowa wybucha; jak pary walczących mężów
Sczepiają się statki i w fale stacza się ster,
Pokład się łamie pod walczącymi, żeglarze i statki toną.
*
Jednak kłamliwym marzeniem, które sławiła pieśń,
Król przyoblekł swe oczy, obłędnym uśmiechem śledząc kres,
Grozi i błaga, zachęca i śle jak błyskawice posłańców,
Lecz posyła daremnie, bo żaden nie wraca.
Skrwawionych posłańców, martwych żołnierzy, strzaskane okręty,
Bez liku mu rzuca fala, mścicielka grzmiąca
Przed tron, gdzie siedzi na drżącym brzegu, biedny,
Widząc ucieczkę, i precz przez tłumy zbiegów porwany,
Spieszy: pędzi go bóg, jego statki zbłąkane
Ściga po falach, bóg, który kpiąc, broń jego dumną
Rozbił wreszcie i słabego dogonił w groźnej zbroi.
*
Lecz wraca z miłością nad rzekę smutną Ilissos
Ateński lud, a z gór ojczystych,
Radością złączone, błyszczące rzesze falują w dół
Ku opuszczonej dolinie, i jak postarzała matka,
Gdy po latach dziecko, już niby stracone, znów
Żywe do niej powróci dorosłym młodzieńcem,
Lecz od zgryzoty zmartwiała jej dusza, zaś radość
Zbyt późno, zmęczoną czekaniem, nawiedza, i z trudem pojmuje
Słowa podzięki miłego syna -
Taka zdaje się wracającym ziemia ojczysta.
I daremnie szukają swych gajów nabożni,
A zwycięzców nie wita już furta gościnna,
Jak wędrowca zwykle witała, gdy szczęśliwy z wysp
Powracał, a święta twierdza, matka Aten,
Nad wzrokiem stęsknionym lśniąc w dali, wzniosła się w górę.
Lecz są dobrze im znane spustoszone zaułki
I smutne ogrody wokół, na Agorze,
Gdzie kolumny portyku zburzone i bogów posągi
Leżą, tam teraz, wzruszony do głębi, wiernością się ciesząc,
Szczęśliwy lud w nowym przymierzu łączy swe dłonie.
I wnet znajduje, i widzi miejsce własnego domu
Pod zgliszczami mąż, płacze na piersi jego, izbę
Wspominając przytulną, niewiasta, pytają dzieci
O stół, gdzie zwykle siadały miłą gromadą,
Widziane przez ojców, przyjaznych bogów domostwa.
Namioty stawia naród i znowu łączą się z sobą
Starzy sąsiedzi, i zgodnie z pragnieniem serca
Wznoszą przewiewne domy wokół świętego wzgórza.
I tak mieszkają tymczasem, jak wolni niegdyś przodkowie,
Którzy siły swej pewni, przyszłym ufając dniom,
Wędrownym ptakom podobni, ze śpiewem od szczytu do szczytu jak niegdyś
Ciągnęli, władcy borów i rzeki krętej.
Lecz obejmuje, jak zwykle, wierna matka ziemia
Znowu swój lud szlachetny, który pod świętym niebem
Wczasuje spokojnie, gdy łagodne, jak zawsze, wiatry młodości
Owiewają śpiących, a spośród platanów dochodzi ich
Szmer Ilissos, nowe zwiastując dni,
Ku nowym wabiąc czynom, zaś nocą fala boga mórz
Dalekim szumem radosne kochankom posyła sny.
Wyrosły już i zakwitły dojrzałe złociste kwiaty
Na polach zdeptanych, oczekującym rękom
Zieleni się drzewo oliwne, zaś na łąkach Kolonosa
Spokojnie się pasą, jak zawsze, ateńskie rumaki.
*
I matce ziemi, i bogu mórz na chwałę
Rozkwita teraz miasto, dzieło wspaniałe, niby gwiazdozbiór
Trwałe, twór geniusza, który miłości
Chętnie takie stwarza pęta, i tak w wielkich dziełach,
Które sam sobie wznosi, sam pozostaje wiecznie żywy.
Spójrz! trudzącemu się służy las, jego rękom Pentelikon
Oraz góry wokół dają marmur i spiż,
Co żywy jak on, radosny, wspaniały wytryska
Z jego rąk, i lekko, jak od słońca, dojrzewa jego handel.
Studnie wyrastają wzwyż i ponad wzgórzami
Czystymi rynnami prowadzone, osiąga źródło lśniący zbiornik.
Wokół nich świecą, niby herosi odświętni
Przy wspólnej uczcie, rzędy domów, góruje wysoko
Prytanów gmach, otwarto już gimnazjony,
Świątynie bogów powstają, święta i śmiała myśl
Wyrasta, Nieśmiertelnym bliska, Olimpiejon niebotyczny
Śród gaju świętego i inne święte budowle!
Ateno - matko, i tobie rósł wspaniały Akropol,
Dumniejszy, z głębi żałości, wzwyż, i długo kwitnął
Władcy mórz oraz tobie, zaś twoi wybrańcy u jego stóp
Szczęśliwą gromadą śpiewali pieśni dziękczynne.
*
O, szczęścia nabożne dzieci, wędrują teraz daleko
W krainie ojców, niepomni złego losu,
Tam nad Letą, czy nie przywiedzie ich żadna tęsknota?
Czyż me oko nie ujrzy ich więcej? ach, czy nie znajdzie nigdy
Wśród ścieżek tysiąca na ziemi kwitnącej, waszej bogom podobnej postaci
Ten co was szuka, czy dlatego mowę poznałem
I baśnie o was, by wiecznie żałosna dusza
Przed czasem ku waszym uciekała cieniom?
Lecz bliżej ku wam, gdzie rosną jeszcze wasze gaje,
Gdzie głowę swą samotną w obłoku święta góra kryje,
Na Parnas zdążam, i jeśli w mroku dębów
Migocące, ja zbłąkany, kastalskie źródło napotkam,
Wtedy ze łzami zmieszaną, z czary pachnącej kwieciem,
Tam, na zieleń wschodzącą, wyleję wodę, by jednak
Was Uśpionych, wszystkich, żałobnym darem uczcić.
Tam w niemej dolinie, na skalnych zboczach Tempe
Chcę często bywać z wami, nosiciele imion wspaniałych.
Przywołać na jaw nocą, a gdy się gniewni, zjawicie,
Bo pług zbezcześcił groby, głosem serca będę
Nabożną pieśnią pokutował, o święte cienie.
Póki do życia z wami nie przywyknie zupełnie dusza.
I pytać Nawiedzony was będzie o niejedno, Umarli!
I was, Żywych, także, was, bogowie niebios,
Gdy nad zgliszczami przemijacie ze swoim czasem
Na swoich bezpiecznych drogach, bo często chwyta obłęd
Pod rojami gwiazd, niby wiatr straszny, mą pierś,
Że szukam pomocy, lecz od dawna nie darzą
Pociechą strapionych wieszcze gaje Dedony,
Umilkł delficki bóg, samotne już dawno bezludne
Są ścieżki, gdzie niegdyś człowiek cicho nadzieją wiedziony
Z pytaniem ku miastu szczerego wróżbity się wspinał.
Lecz światła w górze jeszcze dziś przemawiają do ludzi,
Pięknych znaczeń pełne, zaś gromowładcy głos
Woła ku nim: pamiętajcie o mnie? a fala żałosna boga mórz
Potwierdza: czy pamiętacie mnie jak niegdyś?
Bo chętnie spoczywają bogowie przy czułym sercu
I wciąż, jak zawsze, towarzyszą jeszcze zapałowi ducha,
I człowiekowi śmiałemu, zaś nad górami ojczyzny
Spoczywa, i włada, i żyje wszechobecny Eter,
Iżby jeden kochający się lud, w ramionach ojca skupiony,
Ludzko radosny, jak zawsze, Jednego Wspólnego był Ducha.
Lecz biada! Wśród nocy żyje, w podziemiu mieszka
Bez bogów iskry nasz ród. Do swoich robót
Przykuci wyłącznie, i siebie w huczących warsztatach
Każdy słyszy jedynie, zdziczeli w nawale pracy,
Ramiona trudząc, bez tchu, lecz wciąż, wciąż
Bezpłodny, jak Furie, pozostaje wysiłek biedaków.
Aż zbudzona ze snu trwożnego, dusza człowiecza
Wzleci, młoda, pogodna, a miłości błogie tchnienie
Znowu, jak dawniej, często, gdy kwitły umysły Hellady
Powieje nowym czasom i nad odkrytym czołem
Duch natury z dali idący, znowu
Obecny bóg w złotej nam chmurze się zjawi.
Ach, czemu zwlekasz? a owi, przez bogów pomazani,
Czy mieszkają wciąż, o jasny dniu, jeszcze w podziemiach
Głęboko, samotni, gdy wiecznie żywa wiosna,
Nieopiewana, nad głowami Uśpionych świta?
Lecz dłużej nie! już słyszę w dali uroczysty
Chóralny śpiew na wzgórzu zielonym i echo w gajach,
Gdzie pierś młodzieńców dyszy, gdzie duch narodu
Cicho łączy się w swobodnej pieśni, ku chwale boga,
Któremu przystoi szczyt, lecz doliny także są święte,
Bo gdzie wesoła rzeka rosnąc młodością bieży
Pod kwiatami ojczyzny, gdzie na słonecznych równinach
Ziarno szlachetne i sad owocowy dojrzewa, tam
W święto nabożni chętnie wieńczą swe czoła, na wzgórzu zaś świeci,
Do ludzkiej siedziby podobna, niebiańska świątynia radości.
Bo pełne boskiego sensu stało się całe życie,
I spełniająca, jak zawsze, jawisz się swoim dzieciom
Wszędzie, Naturo! I jak z górskiego źródła, płynie
Pomyślność zewsząd w kiełkującą duszę narodu.
Natenczas, Natenczas, radosne Ateny i dzielna Sparto,
Wspaniała wiosna do Grecji, gdy nasza
Jesień nadejdzie, gdy dojrzejecie, duchy wszystkie praświata,
Powróci, i spójrz, oto koniec roku jest bliski.
Natenczas i was niech pamięta święto, dni minione.
Ku Helladzie niech patrzy naród i we łzach, i podzięce,
I we wspomnieniach niech się uśmierzy ten dumny dzień tryumfu!
*
Rozkwitajcie tymczasem, nim dojrzeją owoce,
Rozkwitajcie, ogrody Jonii, a które kwitniecie na zgliszczach Aten,
Cudowne, zasłońcie smutki oczom.
Wieńczcie wieczną zielenią lasy laurowe, umarłych,
Kopce wokół pod Maratonem, tam gdzie młodzi
Zwycięsko padli, i tam na polach Cheronei,
Gdzie z bronią na śmierć ostatni Ateńczycy pobiegli,
Hańby unikając, tam, tam po stokach gór,
Z Oity szczytów w dolinę klęski co dnia lejcie,
Nućcie pieśń żałosną, wartkie wody!
Lecz ty, wiecznie, choć śpiew Greków już
Cię nie wielbi, jak dawniej, swą dźwięczną falą, władco mórz,
Rozbrzmiewaj w mej duszy jeszcze często, iżby się nad wodami
Duch żywośmiały, niby pływak, w Silnych
Rześkim szczęściu ćwiczył, i bogów mowę, przemianę
I narodziny pojął, a gdy burzliwy czas
Gwałtownie zbyt ogarnie umysł mój, i bieda, i obłęd
Pośród śmiertelnych moim śmiertelnym życiem wstrząśnie,
Niech wtedy o ciszy twojej głębi pomyślę.
Chiron
Gdzie jesteś, ty, Zdumiewające, które zawsze musi
Uchodzić ku czasom, gdzie jesteś, światło?
Choć serce czuwa, lecz grozi mi
Krępuje mnie zadziwiająca wciąż noc.
Zwykle chodziłem za leśnymi ziołami, łowiłem szelest
Płowej zwierzyny pod wzgórzem, i nigdy daremnie.
Nie
zawiodły mnie ani razu twe
Ptaki, bo nadto gotowe niemal zjawiłoś się.
Skoro centaur lub ogród sprawiały ci radość,
Z
poradą dla serca, gdzie jesteś, światło?
Serce znowu czuwa, lecz bezlitośnie
Przyciąga mnie wciąż potężna noc.
To byłem ja. Z krokusów, tymianu
I kłosów dla mnie ziemia wiązała pierwsze bukiety.
Zaś od gwiazd chłodnych nauczyłem się
Tylko nazwalnego. U mnie zasię
Dziewicze pole odczarowując, smętne, zamieszkał
Półbóg, sługa Dzeusa, mąż poczciwy,
Więc siedzę teraz cicho sam, godzina
Za godziną mija, postacie żywe
Z materii ziemskiej, z obłoku miłości stwarza
Umysł mój, bo zatruta jest przestrzeń między nami,
I nasłuchuję, czy może z dali nie przybywa
Przyjazny zbawca do mnie.
Często wtedy słyszę wóz Gromowładcy
W
południe, gdy zbliża się, on, najsławniejszy,
Gdy dom drży przed nim, a ziemia
Oczyszcza się, a męka w echu się zdwaja.
Wybawcę słyszę tedy pośród nocy, słyszę,
Jak zabija mój wybawiciel, a w dole pełno
Bujnych chwastów, i ziemię oglądam
Niby w twarzach gwałtowny pożar,
Lecz dnie zmieniają się, gdy wówczas ktoś
Przygląda nam się miło, a złym złośliwie, i ból zadaje
Swą dwulicowością, i nikt
Nie zna tego co najlepsze,
Lecz to właśnie jest cierń Boga, nikt bowiem
Nie pokochałby boskiej sprawiedliwości,
I swojski staje się Bóg,
Twarzą w twarz i ziemia jest inna.
Dzień! dzień! I znów oddychacie prawdziwie, i znowu pijecie
Łąki z moich strumieni! jedno spojrzenie oczu
I ślady właściwie wiodą, i jako
Władca, w ostrogach, u siebie sam.
W miejscu, dnia błędna gwiazdo, pojawiasz się,
I ty, Ziemio, też, spokojna kolebko, i ty,
Domie mych przodków, co bezładnie,
Jak dzikie obłoki, odeszli.
Weź zatem konia, przywdziej zbroję i pochwyć
Lekką włócznie, mój chłopcze! Wróżba się
Sprawdzi, nie darmo zwleka,
Aż się objawi z powrotem swoim Herakles.
Wiek
O miasta nad Eufratem!
O zaułki Palmiry!
O lasy kolumn na pustynnej równinie,
Czym jesteście?
Wasze korony,
Bo przekroczyliście
Ludzkie granice,
Bogowie dymem
I ogniem zniszczyli;
A ja teraz siedzę pod chmurami (z których
każda ma w sobie spokój), pod
Gościnnymi dębami, na błoniu,
Gdzie żyje sarna i obce
Zdają mi się, umarłe,
Dusze zbawionych.
Połowa życia
Zbocza tego kraju
na których rosną grusze pełne dzikich owoców
i dzikich róż,
schodzą aż do jeziora,
śnieżnobiałe łabędzie
upojone pocałunkami
zanurzają głowy w przezroczystej, chłodnej wodzie.
Biada mi, skąd wezmę kwiaty, promień słońca
i cień na ziemi,
gdy śnieg zalegnie wokoło?
Mury stoją oniemiałe z zimna,
na wietrze szczękają chorągwie.
Jak w dniu świątecznym…
Jak w dniu świątecznym, wieśniak,
By ujrzeć pole, wychodzi rankiem, gdy
Z głębi nocy upalnej błyskawice chłodne spadały
Przez cały czas, a w dali grom jeszcze mruczy,
Gdy w swoje brzegi rzeka powraca
I Ziemia się świeżo zieleni,
A po niebios radosnym deszczu
Krzew winny ocieka i lśniąc
W cichym słońcu, drzewa w gaju stoją:
Tak stoją one w przyjaznej aurze,
One, których żaden mistrz nawet, lecz które cudownie
Wszechobecna w lekkim objęciu pielęgnuje
Potężna, bosko piękna Natura.
Dlatego gdy zdaje się ona spać w porach roku,
W przestworzach, w roślinach albo w narodach,
Smutnieje również oblicze poetów,
Zdają się być samotni, lecz przeczuwają zawsze,
Bo przeczuwając, odpoczywa również ona sama.
Lecz teraz świta! Wyczekiwałem, widziałem jak ono nadchodzi,
A co ujrzałem, to
ŚWIĘTE
niech będzie moim słowom,
Bo ona, ona sama, która starsza jest od czasów
I nad brzegami Zachodu i Wschodu panuje,
Natura ze szczękiem broni zbudziła się teraz,
I od wyżyn Eteru aż w głąb otchłani
W imię Zasad Niezłomnych, jak niegdyś z świętego Chaosu zrodzony,
Nowy się czuje Zapał Stwórczy,
Wszechmocny, znów,
I jak w oku człowieka ogień błyszczy,
Gdy nakreśli dzieło wielkie, tak teraz
Od nowa od Znaków, od Czynów świata
Ogień zapłonął w duszach poetów.
A co zdarzyło się wpierw, lecz ledwie wyczuwalne,
Jawne dopiero jest teraz,
A którzy, uśmiechając się, uprawiali nam pole
Jako słudzy, rozpoznani zostali, oni,
Wiecznie żywi, wszechmocni bogowie.
Dopytasz się ich? W pieśni wieje ich duch,
Jeśli ona ze dnia słonecznego i z ziemi ciepłej
Wyrasta, i z burz, co w powietrzu, i z innych,
Co bardziej dojrzałe w otchłaniach czasu
I bardziej znaczące, i bardziej słyszalne dla nas,
Wędrują w dal między niebem i ziemią, i między ludami.
Wspólnego ducha myśli, przemijające
Cicho, mieszkają w duszy poety,
By jej, nagle zaskoczonej, Nieskończoności
Znanej od dawna, wspomnieniami
Wstrząsanej, jej świętym promieniem zapalonej.
Owoc z miłości zrodzony, bogów i ludzi dzieło,
Śpiew, by świadczył o jednych i drugich, udatny był.
I z tego, co mówią poeci, iż jawnego
Boga widzieć żądała, jego piorun na dom Semele,
I boskim ogniem trafiona, zrodziła
Owoc gromu, świętego Bachusa.
Dlatego piją teraz ogień niebiański
Synowie ziemi bez trwogi.
Lecz nam wypada, w nawałnicy zesłanej przez bogów,
Poeci, stać z obnażoną głową,
Boga promień własny, własną ręką
Chwycić i ludowi w pieśni
Ukryty niebiański podać dar.
Lecz jeśli czyste serce
Jak dzieci mamy, niewinne są nasze ręce.
Boga promień czysty, nie spali je,
I głęboko wstrząśnięte, z cierpiącym Potężniejszym
Współcierpiące, serce w błyskawicach
Boga, gdy on zbliża się, pozostanie niezłomne.
Lecz biada mi, gdy…
Biada mi!
I powiem teraz,
Zbliżyłem się, by bogów ujrzeć,
A oni sami strącają mnie głęboko między żywych,
Fałszywego kapłana, w ciemność, bym
Pieśń przestrogi uczonym śpiewał.
Tam.
U źródła Dunaju
[Ciebie matko Azjo pozdrawiam…
Daleko w cieniu wiekowych puszcz
Spoczywasz i dumasz o swoich czynach, Azjo,
I nie z własnej mocy jedynie, lecz
Upojona siłami, wszak ty, tysiącletnia,
Niebiańskich ogni pełna, nieskończoną zaczęłaś radość,
Iż głos ów w naszym uchu
Teraz jeszcze, O Tysiącletnia, brzmi…
By przesłać ci pozdrowienie,
Powołał mnie do pieśni
Geniusz tych, przed którymi, niby ze świętej góry
______________________________________
Lecz teraz odpoczywasz,
I czekasz, czy może
Do ciebie z żywej piersi
Echo miłości dobiegnie
______________________________________
Z falą Dunaju, gdy w dół
Z wierzchołków w stronę orientu dąży
I miejsca szuka, i statki niesie,
Z potężną falą
Spieszę do ciebie…
____________ i w dali, nim wszystko nastąpi,
Oznajmię ci i powiem:]
Bo jak z wysoka, ze wspaniale strojonych organów
W świętej sali,
Spływając z niewyczerpalnych rur,
Preludium, budząc, zaczyna się rano,
I szeroko wokół, od hali do hali,
Orzeźwiający teraz, melodyjny strumień płynie,
Aż dom po chłodny cień
Wypełniony zachwytem
Wreszcie się budzi i wtórując mu teraz,
Słońcu uroczystości, odpowiada
Chór wiernych: tak oto przyszło
Słowo ze Wschodu ku nam,
I na skałach Parnasu i Kiteronu słyszę,
Azjo, twe echo i odbija się
Od kapitolu, i nagle stokiem Alp
Przybywa do nas Obca,
Budzicielka,
Głos stwarzająca ludzi.
Zdumienie chwyta dusze
Porażonych wszystkich i noc
Osłania oczy Najlepszych.
Wszak wiele zdoła -
I przybój, i skałę, i potęgę ognia również -
Pokonać swą sztuką człowiek,
Ale nie baczy, dumny, na miecz,
Lecz stoi stroskany
Przed boskością, Mocny,
I podobny jest niemal do zwierzęcia, które,
Słodką młodością gnane,
Biega bez wytchnienia po górach
I własną moc czuje
W południowym upale. Jeśli jednak
Zstąpi w igrającym powietrzu
Światło święte i z chłodniejszym promieniem
Radosny duch zejdzie
Na szczęśliwą ziemię, natenczas pada, niezwyczajne
Największego Piękna, i drzemie czujnym snem,
Nim gwiazda się zbliży. I tak jest z nami.
Wszak niejednym zgasło
Światło oka już, nim obdarzeni zostali zesłanymi
przez bogów darami,
Tymi, miłymi które z Jonii,
A także z Arabii do nas przyszły, nie syta była nigdy
Cennej nauki i miłych pieśni
Dusza tamtych umarłych,
Lecz kilku czuwało. I wędrowali często,
Zadowoleni, pośród nas, mieszkańców miast uroczych,
Igrzyskom towarzysząc, gdzie zwykle niewidzialny heros
Tajemnie obok poetów siedział, zapaśników
oglądał, i uśmiechając się,
On, sławiony, sławił beztroskopoważne dzieci.
Nieustanna to była miłość i jest.
I choć rozłączeni, lecz - dlatego - myślimy
O sobie wzajem przecież, o, wy szczęśliwi znad Istmos,
Znad Cefisu i Tajgetu,
A także i o was pamiętamy, doliny Kaukazu,
I o rajskich ogrodach tamtejszych, choć starych,
I o patriarchach twoich, i o twoich prorokach, Kaukazie.
O, Azjo, Matko Potężnych!
Którzy bez trwogi przed znamionami świata
Z niebiosami na ramionach i przeznaczeniem
Całymi dniami na górach tkwiąc,
Pierwsi potrafili
Samotnie się zwracać
Do Boga. Teraz spoczywają. Lecz gdybyście wy,
I to stwierdzić trzeba,
Wy, starożytni wszyscy, nie rzekli skąd
Nazwać Cię mamy: z najświętszej potrzeby,
nazwać
Ciebie, Naturo! i po nowemu, iż jak z kąpieli niby
Wychodzi z ciebie wszystko bosko urodzone.
Wprawdzie kroczymy niemal jak mędrcy,
I pewnie jest jak dawniej, lecz pieczy brak,
Jednak młodzieńców, dzieciństwo wspomnij,
Wszak w domu i oni nie są obcymi.
Żyją trzykrotnie, właśnie jak
Pierwsi synowie niebios.
I nie darmo obdarzono
Naszą duszę wiernością.
Nie nas, również wasze dzieło ona zachowa,
I przy sanktuariach, orężach słowa,
Które, rozstając się, wy niezręczniejszym nam,
Wy, synowie Przeznaczenia, pozostawaliście,
O, dobre duchy, dlatego istniejecie też,
Często, gdy któregoś święty obłok owionie,
Zdumiewamy się wtedy i nie umiemy wyjaśnić.
Lecz wy nektarem przyprawiacie nam dech
I wówczas cieszymy się nierzadko albo popadamy
W zadumę, ale gdy kogoś nadmiernie kochacie,
Nie spocznie on, póki nie stanie się jednym z was.
Dlatego, Łaskawi, otoczcie mnie lekko,
Abym pozostać mógł, bowiem niejedno jeszcze
godne jest pieśni,
Teraz jednak kończy się, ze łzami szczęścia,
Jak miłosna baśń,
Moja pieśń i tak też,
Rumieniąc się, raz blednąc,
Pisałem ją od początku. A przecież ze wszystkim tak jest.
Święto pokoju
(Trzecia wersja)
Pojednawco, któryś nigdy nie dowierzał,
Teraz jesteś, przyjazną postać
Przyjmując, Nieśmiertelny, wszak
Poznaję to Doniosłe,
Które kolana mi zgina,
Jak ślepiec niemal muszę
Ciebie, o Niebiański, pytać, dlaczego dla mnie
I skąd przybyłeś, szczęśliwy pokoju!
To jedno wiem, śmiertelnego w tobie nie ma nic,
Niejedno zdoła mędrzec lub któryś
Z przyjaciół wiernych wyjaśnić, lecz jeśli
Pojawi się bóg na niebie, na ziemi i morzu,
Nastaje wszystko odradzająca Jasność.
Dlatego obchodzę dziś święto, a w ciszy wieczornej
Rozkwita wokół duch, i choćbym miał srebrne loki,
To radziłbym, iż byśmy zadbali, przyjaciele,
O ucztę oraz śpiew, obfitość kwiatów i dźwięków,
Aniołom nieśmiertelnym podobni w taki czas.
Niejedną bogów własność
Już otrzymaliśmy, Ogień
Złożono w nasze ręce, ziemią i morzem obdarzono nas.
Gdyż w ludzki sposób nigdy więcej
Tamte obce Potęgi nie będą poufałe,
I gwiazda cię uczy tego, która
Widnieje przed tobą, bo nigdy nie będziesz mu równy,
Jemu, co wszystko Ożywia, od którego
Radość wszelka i śpiew pochodzą.
A jeśli jeden jest synem, spokojnym potężnym jest władcą,
Bo teraz poznamy go,
Teraz, gdy znamy ojca,
By święta czcić,
Ten Duch Doniosły
Pogodnie się skłonił ku ludziom.
Do panowania był on zawsze za wielki
I skromniejszy od Ojca, choć daleko sięgała jego dziedzina.
Także bóg potrafi na podobieństwo śmiertelnych
Podjąć trud powszedni i dzielić pospołu cały los,
Aby wszyscy się wzajem doświadczyli, a kiedy
Pokój znowu powróci, by jeden język wśród żywych
Panował. Niby mistrz wyjdzie natenczas
OJCIEC
Z warsztatu, zwyczajniejszy i większy, i nie inną szatę
Lecz uroczystą przywdzieje. I wszystek lud żyjący
Bo spójrz, oto zmierzch czasów nastał
I prawa, które wśród zakochanych znaczą,
Które pięknie łagodzą, one wówczas będą wszechznaczące
Od ziemi aż w głąb niebios,
I Ojciec odtąd nie będzie więcej panował w górze samotnie.
I inni są u niego.
Wiele dowiedział się człowiek. I bogów wielu nazwał,
Odkąd stanowimy rozmowę
I słyszeć możemy o sobie wzajem.
Jedyny
(Pierwsza wersja)
Co to jest, co
Ze starymi szczęśliwymi brzegami
Mnie wiąże, że bardziej jeszcze
Kocham je niż moją ojczyznę?
Bo niby w niebiańską
Niewolę sprzedany
Jestem tam, gdzie Apollo kroczył
W królewskiej postaci
I ku niewinnym młodzieńcom
Zstępował Dzeus, i synów świętym sposobem,
I córki płodził
Doniosły pośród ludzi.
Doniosłych myśli
Bowiem wiele
Wyniknęło z głowy Ojca
I wielkie duchy
Od niego ku ludziom zstąpiły.
Słyszałem wszelako
O Elidzie i Olimpii, stałem
W górze na Parnasie
I ponad górami Istmos,
I również tam
Opodal Smyrny, i w dół
Obok Efezu kroczyłem;
Wiele piękna widziałem
I boga postać
Opiewałem, która żyje
Pośród ludzi, a jednak,
O, dawni bogowie i wy wszyscy
Mężni synowie bogów,
Jeszcze Jednego szukam, którego
Kocham spośród was,
Gdzie ostatniego z rodu,
Klejnot domu waszego, przede mną,
Przed obcym gościem skrywacie.
Mój Mistrzu i Panie!
Mój Nauczycielu!
Czemu tak daleko
Zostałeś? i gdy
Pytałem między starożytnymi,
I herosów,
I bogów, czemu byłeś
Nieobecny? I pełna jest teraz
Smutku dusza moja,
Jak gdybyście sprzeciwiali się sami, bogowie,
Iż służąc jednemu, drugiego
Będzie mi brak.
Wiem o tym, lecz moja to
Wina! Bo nadmiernie,
O Chryste! Jestem do ciebie przywiązany,
Niby brat Heraklesa,
I śmiało wyznaję, tyś
Jest bratem Dionizosa, który
Do wozu zaprzęgał
Tygrysy i w dół,
Aż po Indie,
Nakazując radosną służbę,
Winniceś zakładał,
Złość ludów poskramiał.
Lecz wstyd jakiś krępuje
Mnie, by ciebie porównać
Z ziemskimi herosami. Wszak wiem to
Z pewnością, iż ten, co cię zrodził, ojciec twój,
Ten sam, który
Nigdy więcej nie będzie panował samotnie.
Lecz Jednego
Obdarzam miłością. Teraz
Bowiem z własnego serca
Zbytnio płynął śpiew,
Naprawić chcę ten błąd,
Gdy jeszcze innych będę opiewał.
Nigdy nie trafiam, jak pragnę,
W miarę, lecz bóg wie, czego pragnę,
Gdy nadchodzi Najlepsze.
Jak Mistrz bowiem, gdy
Wędrował po ziemi,
Orzeł w niewoli,
A wielu, którzy
Go widzieli, lękali się,
Ponieważ uzewnętrzniał się
Ojciec, a jego dobro pośród
Ludzi działało rzeczywiście,
I smutny wielce był też
Syn tak długo, póki
Nie wstąpił do nieba, lecąc przez przestworza,
Podobnie pojmowana jest dusza herosów.
Bo poeci uduchowieni
Muszą być również ziemskimi.
Patmos
Langrafowi von Homburg
(Druga wersja)
Blisko
Lecz trudno uchwytny jest Bóg.
Wszelako gdzie groźba, wyrasta
Również ratunek.
W mroku mieszkają
Orły i bez lęku kroczą
Synowie Alp nad przepaściami precz,
Na lekko zbudowanych mostach.
Przeto, iż mnóstwo wokół jest
Wierzchołków czasu, zaś najmilsi
Blisko mieszkają, słabnąc na
Górach najodleglejszych,
Więc daj nam wody przeczystej,
O, daj nam skrzydła, byśmy, wierni idei,
Przeszli
TAM
i znów powrócili.
Tak rzekłem, wtedy
Szybciej niż przypuszczałem
I daleko, gdzie nigdy
Dojść nie zamierzałem, uprowadził mnie geniusz
Od własnego domu, świtały
W półmroku, gdy szedłem,
Cienisty las
I upragnione potoki
Ojczyzny, nigdy nie widziałem tych krajów;
Lecz wnet w świeżym blasku,
Tajemniczo
W złotym dymie, kwitła mi,
Szybko wyrosła
Ze wschodem słońca,
Tysiącami wierzchołków pachnąc,
Azja, i oślepiony szukałem
Jednego, który był mi znany, bo nie przyzwyczajony
Byłem do tych szerokich ulic, gdzie w dół
Z Tmolusa płynie
Złotem lśniący Paktol
I Taurus stoi, i Messogis,
I kwiatów pełen ogród; szukałem
Cichego ognia, lecz w świetle
Kwitnął wysoko srebrny śnieg,
A świadek życia nieśmiertelnego
Na niedostępnych ścianach,
Od pradawna rósł bluszcz,
Zaś żywe kolumny, cedry i laur, dźwigają
Uroczyste,
Bosko zbudowane pałace,
Lecz szumi wokół Azji bram,
Tu i tam ciągnąc
Po niepewnej równinie morza
Bezcienistych dróg mnóstwo,
Wszelako zna wyspy żeglarz.
A że słyszałem,
Iż jedną z bliżej położonych
Jest Patmos,
Zapragnąłem bardzo
Tam zagościć i tam
Do mrocznej groty się zbliżyć.
Gdyż nie jak Cypr,
Bogaty w źródła, albo
Któraś z pozostałych
Żyje wspaniale Patmos,
Ale gościnna,
Choć uboższy jej dom,
Ona jednak,
I gdy po rozbiciu okrętu, albo płaczący
Po ojczyzny stracie, albo
Po umarłym przyjacielu,
Zbliża się ku niej
Któryś z obcych, słucha chętnie, a dzieci jej,
Głosy upalnego gaju,
I gdzie piasek opada i gdzie pęka
Płaszczyzna pól - owe głosy
Słyszą go i z miłością
Powtarzają skargi męża. Tak pielęgnowała
Niegdyś miłego Bogu
Jasnowidza, który w czas radosnej młodości był
Poszedł wraz
Z synem Najwyższego, nierozłączny, bo
Miłował Gromowładny prostoduszność
Ucznia i widział baczny mąż
Oblicze Boga dokładnie,
Gdy przy Tajemnicy Winnego Krzewu
Siedzieli razem podczas wieczerzy,
Gdy w wielkiej duszy, spokojnie przeczuwając, śmierć
Zapowiedział Pan i miłość ostatnią, bo nigdy dosyć
Nie miał słów do powiedzenia
O dobroci i na pociechę, wszak
Widział ją, powszechną świata złość.
Bo wszystko jest dobre. Potem umarł. Wiele można by
O tym mówić. I widzieli go, jak zwyciężając spoglądał,
Najradośniejszego, jeszcze, na koniec przyjaciela,
Ale smucili się, gdyż
Nastał wieczór, zdumieni,
Gdyż Wielkie Postanowienie mieli w duszy
Mężowie, lecz kochali pod słońcem
Życie i nie mogli rozstać się
Z obliczem Pana
I z ojczyzną. Wpojono to w nich
Jak ogień w żelazo, i szedł
Obok uczniów cień Umiłowanego.
Przeto zesłał im
Ducha i odczuwalnie drżał
Dom, a gromy Boga toczyły się,
Grzmiąc w dali, nad
Przeczuwającymi głowami, gdy w zadumie trwali
Zgromadzeni bohaterowie śmierci,
Teraz, gdy odchodząc
Jeszcze raz pokazał się im.
Bo teraz zgasł słoneczny dzień,
Królewski, i złamał
Prosty promień,
Sceptr, cierpiąc nieludzko, z własnej woli.
Gdyż wrócić ma on
We właściwym czasie. Nie byłoby dobre
Potem, nieprzystępne, nieuczciwe,
Dzieło ludzkie, i radością było
Odtąd
Mieszkać w kochającej nocy, i zachować
W życzliwym spojrzeniu, bez skrępowania
Otchłań mądrości. Lecz kwitną
Także głęboko w górach żywe obrazy,
Wszelako straszne jest, jak tam i tu
Bez końca w dal rozsiewa żywych Bóg.
Także rozstanie
Z drogimi przyjaciółmi
I dalekie przez góry wędrowanie
Samotne, gdzie dwukrotnie
Poznany, jednogłośny
Był niebiański duch; i nie przepowiadane to było, ale
Chwytało za loki, rzeczywiście,
Gdy ku nim nagle
W dal śpieszący Bóg
Obejrzał się i zaklinając,
Aby trzymał, niby złotymi linami
Związane odtąd
Zło nazywając, oni sobie ręce podali.
Lecz jeszcze potem umrze ten,
Do którego najczęściej
Piękno lgnęło, iż jego postać
Cudem była i bogowie jego
Wskazywali, i jeśli zagadką wieczną dla siebie,
Oni się wzajem
Zrozumieć nie potrafią, którzy społem żyli
W pamięci, i jeśli nie tylko piasek
Albo i wierzby zwiewa, i świątynie
Zagarnia, jeśli honor
Półboga i przyjaciół jego
Zasypuje, i jeśli oblicze swoje sam
Najwyższy odwraca
Dlatego, że nigdzie więcej żadnej istoty Nieśmiertelnej na niebie nie widać
Albo na zielonej ziemi, więcej co to jest?
To jest rzut siewcy, gdy bierze
Szuflą pszenicę
I rzuca ją ku Jasności, nad klepiskiem wiejąc.
Do nóg jego spada łuska, lecz
W końcu zjawia się ziarno.
I złem nie jest, jeśli coś
Ginie i mowy
Rozbrzmiewa żywy dźwięk,
Bo boskie dzieło także naszemu jest równe,
Nie wszystko chce Najwyższy zwłaszcza.
Wprawdzie żelazo zawiera sztolnia,
A płonącą żywicę Etna,
Więc miałbym zasoby,
By obraz stworzyć i podobnego
Oglądać, jakim był, Chrystusa,
Lecz gdyby ktoś sam siebie popędzał,
I, smutno gawędząc, w drodze, gdy byłbym bezbronny -
Mnie napadł, iż dziwiłbym się, że Boga
Obraz naśladować chciałby pachołek -
W gniewie jawnego widziałem kiedyś
Władcę niebios, nie że miałbym być kimś, lecz
By się uczyć. Litościwi są oni, wszak najbardziej nienawistny jest im,
Póki władają, fałsz, i odtąd
Człowieczeństwo pośród ludzi nie znaczy więcej.
Bo oni nie rządzą, rządzi
Nieśmiertelne przeznaczenie, a dzieło ich toczy się
Samo i spiesząc, zmierza do końca.
Gdy bowiem wyżej zmierza niebios
Tryumfalny pochód, wymieniany jest na równi ze słońcem
Przez Potężnych radosny syn Najwyższego
Jako Hasło, a tu jest pałeczka miary
Śpiewu, w dół przyzywająca,
Bo nic nie jest wspólne. Umarłych budzi,
Których nie skuła jeszcze
Surowa ziemia, lecz wiele czeka
Strwożonych oczu,
By ujrzeć światło. Wszak nie chcą
Pod ostrym promieniem kwitnąć,
Choć odwagę złote wędzidło krępuje.
Jeśli jednak, niby
Z nabrzmiewających brwi,
Światu zapomniana
Cicho świecąca moc z pisma świętego tryśnie, mogą oni,
Łaską się ciesząc,
Od cichego spojrzenia się uczyć.
I jeśli bogowie teraz,
Tak jak ufam, mnie kochają,
Więc jakże bardziej ciebie,
Bo jedno wiem, mianowicie,
Że wola
Ojca wiecznego wiele
Dla ciebie znaczy. Spokojny jest znak jego
Na grzmiących niebiosach. I
JEDEN
stoi pod nimi
Przez całe swoje życie. Bo jeszcze żyje Chrystus.
Zaś bohaterowie, synowie jego,
Przybyli wszyscy i święte księgi
Jego, a błyskawicę objaśniają
Dotąd czyny ziemskie
Wyścigiem nieprzerwanym. Lecz on jest obecny. Bo jego dzieła są
Mu wszystkie znane od dawna.
Zbyt długo, zbyt długo już jest
Bogów godność niewidoczna.
Nieomal palcami naszymi
Muszą kierować i haniebnie
Porywa nam nasze serca jakaś przemoc,
Gdyż ofiary żąda każdy z bogów.
Lecz jeśli któregoś zaniedbano,
Niczego dobrego to nie przyniosło.
Służyliśmy matce ziemi,
A ostatnio służyliśmy światłu słońca,
Nieświadomie, atoli Ojciec lubi,
Który nad wszystkimi panuje,
Najbardziej, by przestrzegano
Niezmiennych zasad i by to, co trwałe, dobrze
Objaśniano. Tego się trzyma niemiecka pieśń.
Wspomnienie
Nordost wieje,
Najmilszy spośród wiatrów
Dla mnie, bo płomiennego ducha
I szczęśliwą podróż obiecuje żeglarzom.
Lecz teraz pomknij i pozdrów
Piękną Garonnę
I ogrody Bordeaux,
Tam, gdzie nad stromym brzegiem
Ścieżka biegnie i do rzeki
W dole potok wpada, nad nimi zaś
Widnieje szlachetna para
Dębów i białodrzewu;
Pamiętam to jeszcze dobrze, i jak
Szerokie wierzchołki chyli
Wiązowy las nad młynem,
Ale na podwórzu rośnie drzewo figowe.
W święta kroczą
Śniade kobiety tamtędy
Po jedwabnej ziemi,
W porze marca,
Gdy dzień i noc są równe,
A nad żmudnymi ścieżkami,
Od złotych snów ciężkie,
Usypiające płynie powietrze.
Lecz niech mi poda ktoś
Ciemnego światła pełny
Wonny puchar,
Abym odpocząć mógł, gdyż słodki
Byłby pośród cieni sen.
Lecz nie jest dobrze
Gdy dusza nasza wyzbyła się
Przyziemnych myśli. Lecz dobra
Jest rozmowa i dobrze jest powiedzieć,
Co serce czuje, i słuchać dużo
O dniach miłości
I o czynach, które nastąpią.
Lecz gdzie są przyjaciele? Bellarmin
Z towarzyszami? Niejeden
Zwleka trwożnie przed pójściem do źródła;
Bowiem bogactwo rozpoczyna się
W morzu. Oni,
Jak malarze, gromadzą
Piękno ziemi i nie gardzą
Uskrzydloną wojną, i samotnym
Bytowaniem, latami, pod
Bezlitosnym masztem, gdzie nocy nie rozświetlają
Świąteczne dni miasta
I dźwięki strun, i rodzime tańce.
Lecz teraz w dalekie kraje
Udali się mężczyźni.
Tam na daleki przylądek
U podnóża winnic, gdzie w dół
Dordogna spada,
I razem ze wspaniałą
Garonną, szeroką rzeką,
Do morza wpływa. Morze odbiera
I daje pamięć,
A miłość pilnie wypatruje oczami,
Lecz to co przetrwa, stworzą poeci.
Mnemozyna
(Trzecia wersja)
Dojrzałe są w ogniu zanurzone, ugotowane
Owoce i na ziemi sprawdzone, i jest też prawo,
Że wszystko skryje się jak węże,
Zgodnie z proroctwem, śniąc, odejdzie,
Na górę nieba. I niejedno,
Jak na ramionach ciężar klęsk,
Pozostanie. I złe są
Ścieżki. Bowiem niewłaściwie,
Jak konie, wiodą zaprzężone
Elementy i stare
Prawa na ziemi. I wciąż
Do nieskrępowanego zmierza tęsknota. Ale niejedno
Trzeba zachować. Potrzebę wierności.
Jednak naprzód i wstecz
Patrzeć nie chcemy. I pozwolić się kołysać
Jak na łodzi chybotanej morzem.
Lecz jak zachować to co kochane? Blask słoneczny
Widzimy na ziemi i suchy kurz,
I ojczystych lasów cienie, kwitnie
Nad dachami dym i wokół starych koron
Wież, spokojnie; szczęśliwe bowiem są,
Jeśli dusza sprzeciwiając się
Raniła bóstwo, oznaki na ziemi.
Bo śnieg, tak jak kwiaty wiosenne
Szlachetność oznaczając, błyszczy
Na zielonej łące
Alp, w połowie odtajałej, tam o krzyżu mówiąc, który
Postawiono niegdyś umarłym w drodze, po wysokiej przełęczy
Wędrowiec gniewnie kroczy z dala przeczuwając
Z drugim, ale to czym jest?
Pod drzewem figowym
Zmarł mój Achilles,
A Ajaks leży przed grotami nad morzem,
Nad strumieniami blisko Skamandra.
Niegdyś skronie owiewał świst bitewny, lecz według
Nieugiętej Salamis stałego
Zwyczaju, na obczyźnie wielką śmiercią
Umarł Ajaks,
Patrokles zaś w zbroi króla. A zmarło
Jeszcze wielu innych. Ale nad Kitajronem
Leżała Eleuthera, miasto Mnemozyny, której też,
Potem, gdy Bóg rozpostarł szaty, zmierzchający dzień wyplątał
Lok. Bogowie bowiem niechętnie patrzą,
Gdy ktoś na duszę niebaczny,
Włada sobą, bo musi; ten
Zaraz gubi smutek.
Czym jest Bóg?…
Czym jest Bóg? nieznany, a jednak
Pełne znamion jest oblicze
Jego nieba. Błyskawice bowiem
I gniew pochodzą od Boga. Im coś jest
Niewidzialniejsze, tym bardziej uchodzi w obcą postać. Ale grom
Jest chwałą Boga. Miłość ku nieśmiertelności
Własnością również, jak nasza,
Jest Boga.
Tytani
To nie ten
Czas. Oni jeszcze nie są
Przykuci. Boskie nie objawia się Niewtajemniczonym.
Wówczas niech liczą na
Wróżby delfickie. Tymczasem pozwól mi, abym w podniosłej chwili
Odpocząć mógł i umarłych
Wspomniał. Wielu umarło,
Wodzowie w zamierzchłych czasach,
Piękne kobiety i poeci,
I - w nowych -
Mężczyzn wielu,
Lecz ja jestem sam.
i na ocean wypływając
Wonne wyspy pytają,
Dokąd odeszli tamci.
Bo niejedno po nich
W wiernych pismach zostało,
A niejedno w legendach czasu.
Wiele objawia Bóg.
Bo z dawna już oddziaływają
Obłoki na ziemię
I zakorzenia się wieloraka święta dzikość.
Dokuczliwe jest bogactwo. Wszak brakuje
Pieśni, która wyzwala ducha.
Pochłonąłby
I byłby przeciw sobie,
Bo nigdy nie ścierpi
Niewoli - boski ogień.
Lecz rozwesela
Biesiadę, lub gdy na uczcie
Oko błyszczy, a od pereł
Szyja niewiasty.
I harce wojenne,
a poprzez ścieżki
Ogrodów huczy
Pamięć o bitwie i uśmierzone
Na wątłej piersi
Grzmiące zbroje milczą
Od bohaterskich ojców darowane dzieciom.
Lecz wokół mnie
Brzęczy pszczoła i gdzie oracz
Ciągnie bruzdy, śpiewają na wprost
Słońca ptaki. Niektóre pomagają
Niebu. Te widzi
Poeta. Dobrze jest trzymać się kogoś
Drugiego, bo nikt nie dźwiga życia samotnie.
Lecz kiedy płonie
Pracowity dzień
I na linie
Piorunochronu
Od słońca wschodu
Niebiańska błyszczy rosa,
Musi pośród ludzi także
Zaistnieć Doniosłość.
Dlatego powstają domy,
Pracują warsztaty,
A rzekami płyną statki.
I ludzie wymieniają
Nawzajem uściski rąk; mądrze
Dzieje się na świecie i nie na darmo
Oczy wpatrzone są w ziemię.
Lecz wy odczuwacie
Także inny rodzaj,
Bo pod ciężarem
Brutalności jest konieczne,
By niewinność była znana.
Lecz jeśli
W głąb sięgnie,
Aby ożywić,
Wszechwładny, mniemają oni,
Że Bóg zstępuje
Do umarłych, i potężnie świtać zaczyna
W nieskrępowanej otchłani,
Wszystko miarkującej,
Lecz nie chciałbym rzec,
Że bogowie słabymi się staną,
Gdy zacznie się wielkie wrzenie.
Lecz jeśli sięgnie
Wierzchołka głowy Ojca, że
i ptak podniebny
Ogłosi mu to. Wspaniały
Gniewny zstąpi potem.
Orzeł
Mój ojciec wędrował na szczyt Gotharda,
Tam, skąd rzeki spadają,
W bok, ku Etrurii pewnie,
I prostą drogą
Ponad śniegami
Na Olimp i Hemos,
Gdzie Atos cień rzuca,
Ku grotom na Lemnos.
Lecz na początku
Z lasów Indii,
Mocno pachnących,
Przybyli rodzice,
Ale praojciec
Leciał nad morzem,
Kierując się myślą bystrą, i zdumiewała się
Króla głowa złota
Nad tajemnicą wód,
Gdy czerwono dymiły obłoki
Nad korabiem, a zwierzęta, niemo
Na siebie patrząc,
Na pokarm czekały, lecz
Góry stoją nieruchomo, zatem
Gdzie chcemy bytować?
Jałowe jest pastwiskiem,
Suche napojem,
Mokre pokarmem jest.
Gdy mieszkać kto zechce,
To kątem, przy schodach,
Gdzie domek na stoku zwisa,
Nad wodą przebywaj.
Zaś powinnością twoją jest
Nabranie tchu.
Jeśli go za dnia bowiem ktoś
Wydźwignął,
Odnajdzie go we śnie znowu.
Bo gdzie oczy zakryte
I związane są nogi,
Tam to znajdziesz.
Bo gdzież poznasz…
W otchłani bowiem…
W otchłani bowiem jest
Nasz początek
i wyszliśmy
Niby lwy pełni zwątpienia i przykrości,
Bo zmysłowi bardziej są ludzie
W żarze pustyni,
Światłem upojeni i dusza zwierzęca
Drzemie w nich. Ale wnet niby pies krążyć będzie
W tym skwarze mój głos zaułkami ogrodów,
W nich ludzie mieszkają,
We Francji.
Stwórca.
Lecz Frankfurt, według kształtu, co
Odbiciem jest natury,
O człowieczym mówi losie, wszak
Jest tego świata środkiem, ten czas również
Jest czasem i niemieckiej rozkoszy.
Dzikie wzgórze stoi nad zboczem
Moich ogrodów. Wiśnie. Lecz ostry wiatr wieje
Wokół szczelin skalnych. Tam wszędzie jestem
Razem ze wszystkim. Lecz cudownie
Nad źródłami chyli się smukły
Orzech. Jagody jak korale,
Wiszą na krzaku nad rurami z drzewa,
Z których
Pierwotnie z ziarna, lecz teraz naprawdę
to umocowany śpiew kwiatów, jako
Nowy twór z miasta, gdzie
Aż do bólu nos drażni
Zapach cytryny i oliwy z Prowansji, i tę
Wdzięczność gaskońskie krainy
Darowały mnie, lecz poskromiły, widać to
jeszcze, i nakarmiły mnie
Rapierski animusz i świąteczna pieczeń,
Stół i brunatne grona, brunatne,
a mnie czytają, o
kwiaty Niemiec, moje serce będzie
Niezawodnym kryształem, na którym
Światło się podda próbie, gdy
Niemcy…
Grecja
(Trzecia wersja)
O, głosy przeznaczenia, wy drogi wędrowca!
Bo u szkoły błękitu,
Z daleka, przy grzmieniu niebios
Dźwięczy tak, jak śpiew kosa,
Obłoków pogodny nastrój, dobrze
Strojony przez naturę Boga, burzę,
I wołania, niby zaglądanie do
Nieśmiertelności i herosów;
Wielu jest wspomnieniem. Gdzie potem
Dudni, niby bęben,
Ziemia, od zniszczeń, od pokus świętych,
Wszak początkowo dzieło się kształtuje,
Wielkie prawa śledzi, naukę
I tkliwość, i niebiosa szerokie, pełne dostatku, potem
Pojawiając się, sławią obłoki śpiewające.
Bo trwały jest ziemi
Pępek. Uwięzione bowiem w brzegach trawiastych są
Płomienie i powszechne elementy. Lecz czystą
Świadomością żyje w górze Eter. Zaś srebrne
W jasnych dniach
Jest światło. Jako miłości oznaka,
Fioletowa jest ziemia.
Także Skromne nawiedzić może
Wielki początek
W dzień powszedni, lecz cudowną z miłości do ludzi
Bóg nosi szatę
I przed poznaniem skrywa się jego oblicze,
I zasłania przestworza sztuką.
Zaś powietrze i czas zakrywają
Straszliwego, aby ktoś nadto
Nie kochał go modlitwą albo
Dusza. Bo dawno stoi otwarta,
Jak liście, dla nauki, albo jak linie i trójkąty,
Natura
I żółciejsze słońca i księżyce,
Lecz w czasach,
Gdy zmierza do końca stary ustrój
Ziemi, mianowicie w wydarzeniach
Zaistniałych, odważnie szermujących, jak na wysokościach,
Prowadzi ziemię Bóg. Nieprzemyślane kroki
Wszakże ogranicza on, lecz niby złote kwiaty,
Moce duszy potem, duszy pokrewieństwa złączą się,
By lepiej na ziemi
Piękno mieszkało i jakikolwiek duch
Wspólniej się z ludźmi sprzymierzył.
Słodko jest wówczas pod wysokimi cieniami drzew
I pagórków mieszkać, i słonecznie, gdzie jest droga
Brukowana do kościoła. Podróżnym zaś, którym
Z miłości do życia, mierzące bądź co bądź,
Posłuszne są nogi, kwitną
Piękniej ścieżki, tam gdzie wieś.
Kiedyś spytałem muzę…
Kiedyś spytałem muzę, a ona
Odpowiedziała mi:
Na końcu znajdziesz to –
Żaden ze śmiertelnych tego nie pojmie.
O Najwyższym wolę milczeć.
Zakazanym owocem, jak wawrzyn, jest jednak
Najczęściej ojczyzna. Ale ją skosztuje
Każdy na ostatku.
Bardzo zwodzi początek
I koniec.
Lecz ostatni jest
Znak na niebie, który precz porywa ludzi.
Zaiste, Herkules
Bał się tego. Ale że gnuśność
Jest nam wrodzona, potrzebny jest sokół, którego
Jeździec śledzi, gdy
On poluje, jego lot
Jemu gdy
I władca
i ogień, i dym kwitnie
Na suchej trawie,
Lecz niezmącony pośród tego, płynący
Ze szlachetnej piersi, pokrzepieniem
W bitwie jest głos wodza.
Naczynia tworzy artysta.
I kupują je
lecz gdy dochodzi
Do oceny,
I jeśli warga nieskalana
Półboga dotknęła ich,
I jeśli darują to Najcenniejsze
Bezpłodnym,
Już nigdy odtąd
Nie będzie zdatna do użytku Świętość.
Czy sądzisz…
… czy sądzisz,
Iż ma się tak dziać
Jak wówczas? Chcieli bowiem stworzyć
Państwo sztuki, lecz to, co
Ojczyste, zatracili i tak uległa
Grecja, najpiękniejsza, żałosnej ruinie.
Jeśli z daleka…
Jeśli z daleka, mimo rozłączenia
Jeszcze mnie rozpoznajesz i przeszłość,
O, wspólniku moich cierpień,
Jeśli na jakieś dobro wskazać bym mogła,
To powiedz, jak oczekuje cię przyjaciółka?
Czy w tamtych ogrodach, gdy po okropnym
I mrocznym czasie odnaleźliśmy się
Tu nad rzekami świętego praświata?
Muszę przyznać, że dobroć była
W twoim spojrzeniu, gdy kiedyś z daleka
Wesoło się obejrzałeś,
Zawsze zamknięty w sobie, z ponurym
Wejrzeniem. Jakże mijały godziny, jaka cicha
Była moja dusza wobec prawdy, że
Byłam aż tak oddalona?
Tak! wyznałam, byłam twoja.
Doprawdy, jak ty wszystko znane mi
W
moją pamięć wnieść i wpisać pragniesz
Listami, i tak też czuję,
Że mówię to, co minęło.
Wiosna to była? czy lato? słowik
Słodką pieśnią żył z ptakami, które
Blisko
mieszkały w zaroślach,
Zapachami owiewały nas drzewa.
Widne drogi, niskie krzaki, piach,
Po którym stąpaliśmy, rozweselały
I
umilały hiacynty
Lub tulipany, fiołki i goździki.
Na ścianach i murach zielenił się bluszcz, zielenił się
Błogi mrok wysokich alei. Nieraz
Wieczorem lub rankiem bywaliśmy tam,
Mówiliśmy o niejednym, szczęśliwie w siebie wpatrzeni.
W moich ramionach ożywał młodzieniec,
Który samotny jeszcze z pól powracał,
Które wskazywał mi z pewnym smutkiem,
Lecz imiona miejsc osobliwych
I całe Piękno zachowywał w sobie, które
Nad
szczęśliwymi brzegami i mnie bardzo bliskie,
W rodzinnym kraju kwitnie,
Albo ukryte jest, z wysoka widoczne
Tam gdzie każdy ocean oglądać może,
Lecz nikt przebywać nie chce. Nie troskaj się i pomyśl
O tej, która szczęśliwa jest jeszcze dlatego,
Bo staliśmy w blasku ślicznego dnia
Który wyznaniem lub rąk uściskiem
Zaczynał się, który nas złączył. O, biada!
To
były piękne dni, lecz
Smutny
zmierzch
nastąpił potem.
Żeś taki samotny w twym pięknym świecie
Twierdziłeś zawsze, kochany! lecz
Nie wiesz tego,
W rozkosznym błękicie…
W rozkosznym błękicie kwitnie
Miedzianym dachem kościelna wieża,
Okrąża ją wokół jaskółek krzyk,
Otacza błękit najczulszy. Słońce
Wędruje wysoko nad nią i zabarwia blachę,
Lecz w górze na wietrze cicho
Kracze flaga. Gdy ktoś
Pod dzwonem wówczas zstępuje w dół schodami,
To jest to ciche życie, bo,
Gdy odrębna niezwykle jest postać, wtedy
Na jaw wychodzi obrazowa natura człowieka.
Okna, z których rozbrzmiewają dzwony, są
Jak bramy Piękna. Bowiem według
Praw natury jeszcze są bramy, jeśli te
Podobne są do drzew lasu. Lecz niewinność
Jest także Pięknem.
Wewnątrz z różnorodności powstaje poważny duch.
Tak bardzo proste są jednak te obrazy, tak bardzo
Święte, że boimy się je opisać. Lecz bogowie,
Którzy zawsze są dobrzy, co wszystko mają niby bogaci,
Posiadają tę cnotę i radość. Człowiek
Może to naśladować.
Czy może człowiek, jeśli życie jego samym trudem jest,
Spojrzeć w niebo i rzec: takim
I ja pragnę być? Tak. Dopóki dobroć jeszcze
W sercu, niewinność trwa, człowiek
Nie zmierzy się tragicznie
Z Bogiem. Czy Bóg jest nieznany?
Czy jest widoczny jak niebo? Raczej
W to wierzę. Taka jest miara rozumu człowieka.
Pełen zasług, lecz poetycznie mieszka
Człowiek na ziemi, lecz czystszy
Nie jest nocy cień z gwiazdami,
Gdybym tak powiedzieć mógł, niż
Człowiek, który oznacza obraz Boga.
Czy istnieje na ziemi jakaś miara? Nie ma
Żadnej. Bowiem nie powstrzymają nigdy światy gromu
Stwórcy. Również kwiat jest piękny, bo
Kwitnie pod słońcem. Oko znajduje
Często w życiu istnienia, które
Można by piękniej nazwać
Niż kwiaty. O, wiem o tym dobrze! Bo
Krwawić na ciele i duszy, zupełnie
Nie istnieć, czy to się Bogu podoba?
Lecz dusza, wierzę, musi
Pozostać nieskalana, inaczej nie dosięgnie Potęgi Wiecznej
Skrzydlaty orzeł swoim śpiewem pochwalnym
Wraz z głosem niezliczonych ptaków. Oto jest
Istota, oto kształt.
Strumyku piękny, twój widok wzrusza,
Gdy toczysz się jasno,
Jak Boga wzrok poprzez Drogę Mleczną.
Znam ciebie dobrze, lecz łzy z oka
Płyną. Pogodne życie widzę
W kształtach wokół kwitnących w Istnieniu, bo
Ich nie przyrównuję niesłusznie do samotnych gołębi
Na cmentarzu. Lecz śmiech
Ludzi zdaje się mnie martwić,
Ponieważ mam serce.
Czy chciałbym być kometą? Chciałbym. Bo one mają
Prędkość ptaków, rozkwitają od ognia
I są jak dzieci, nieskalane. Czego większego
Natura człowieka nie śmie zapragnąć.
Pogodna cnota także zasługuje na pochwałę
Poważnego ducha, który wieje między trzema
Kolumnami ogrodu.
Dziewica piękna musi głowę przybrać
Kwiatami mirtu, bo skromność
Znamieniem jest istoty jej i jej uczucia.
Lecz mirt rośnie w Grecji.
Gdy ktoś w zwierciadło spojrzy, mężczyzna,
Widzi w nim oblicze swoje, jak namalowane; podobne
Jest do niego i oczy ma człowiecza twarz, natomiast
Światło ma księżyc. Król Edyp ma
O jedno oko za wiele, być może. Cierpienia
tego człowieka zdają się nieopisywalne,
Niewymowne, niewyrażalne. Skoro dramat
Tak rzecz przedstawia, taką też zdaje się. Lecz
Co dzieje się we mnie, gdy ciebie teraz wspominam?
Jak strumienie porywa mnie koniec Czegoś w dal,
Co się jak Azja rozprzestrzenia. Oczywiście,
To cierpienie dręczy Edypa. Dlatego jest tak naturalne.
Czy cierpiał także Herkules?
Z pewnością. Dioskurowie w swojej przyjaźni,
Czy również nie cierpieli? Bowiem
Jak Herkules z bogiem toczyć spór, to też cierpienie.
I nieśmiertelność w zawiści tego życia.
Oddzielanie ich jest także męką.
Lecz również cierpieniem jest, gdy
Piegami pokryty jest człowiek,
Niektórymi plamami pokryty bywa zupełnie. To
Sprawia piękne słońce, bowiem
Ono kształtuje wszystko. Młodzieńców wiedzie drogą ono,
Przyozdobionych jego wspaniałymi promieniami niby różami.
A cierpienia, które dźwigał Edyp, zdają się
Biadaniem ubogiego człowieka, że mu czegoś brak.
Synu Lajosa, biedny cudzoziemcze w Grecji!
Życie jest śmiercią, lecz śmierć jest także życiem.
Samoudręka
Nienawidzę siebie! odrażającą rzeczą
Jest serce człowieka, takie dziecięco słabe, takie dumne,
I takie przymilne jak piesek Tobiasza,
I znowu rozmarzone, gdy ogrzeje poetycką wenę
O, dziwo! gdy chłopiec samotny
Do ramienia niższego się tuli, takie harde takie oziębłe!
I takie nabożne gdy burze życiowe
Zginają nam kark…
Dawniej bowiem, Ojcze Dzeusie…
Dawniej bowiem, ojcze Dzeusie
Bo
Lecz teraz
Znalazłeś inną radę
Dlatego straszna kroczy
Po ziemi Diana,
Łuczniczka, i gniewne unosi,
Pełne nieskończonego znaczenia,
Oblicze swoje nad nami
Pan. I morze wzdycha, gdy
On nadchodzi
O, gdybyż możliwe było
Oszczędzenie mojej ojczyzny!
Lecz bez nadmiaru trwogi,
Byłoby lepiej bądź
Nieprzyzwoite i odejdź z eryniami precz
Moje życie.
Bo ponad ziemią wędrują
Potężne moce,
I los ich wzrusza
Tego, który go doznaje i widzi,
I który wzrusza serca narodów.
Bo wszystko pojąć musi
Półbóg albo człowiek, w miarę cierpień,
Nasłuchując samotnie, lub sam
Przeistoczony zostanie, z dala przeczuwając
rumaki Pana.
O, bezpieczne posady Alp…
O, bezpieczne posady Alp!
Które
I wy łagodnie patrzące góry,
Gdzie nad krzaczastym stokiem
Czarny las szumi,
Gdzie miłe wonie lok
Jodłowy zlewa,
I Neckar
i Dunaj!
Latem lubiący skwar,
Wokół ogród wieje
I lipy wiejskie, i gdzie
Topola biała kwitnie
I morwa
Na świętych łęgach,
I
Wy, miłe miasta!
Kształtne, pełne wrogów
Bezsilne
Co
Od razu odchodzi, znika
I śmierć nie widzi.
Gdy potem
I Stuttgart, gdzie ja
Przelotny, pochowany
Spoczywać mógłbym, tam,
Gdzie ulica
Skręca, i
koło winnic,
Gdzie odgłos miasta znowu się
odnajduje w dole na zielonej równinie,
Cicho rozlega pod jabłoniami
I Tybinga, gdzie
Błyskawice spadają
W jasny dzień,
I rzymskość głosząc, wygina się Spitzberg
I wonny zapach
I dolina Thilla, która…
Rodzinny kraj
I nikt nie wie
Tymczasem pozwól mi wędrować
I dzikie jagody zrywać,
By ugasić miłość ku tobie
Skrajem twych ścieżek, ziemio.
Tu, gdzie krzewy róż
I słodkie lipy pachną obok
Buków, w południe, gdy w płowym żyta łanie
Dojrzałość szumi na smukłych źdźbłach
I karki kłosów na bok zgina
Jesiennie, lecz teraz, pod wysokim
Sklepieniem dębów gdy rozmyślam
I w górę ślę pytania, głos dzwonu,
Znany mi dobrze,
Z daleka brzmi złocistym dźwiękiem, w godzinie, gdy
Ptak czuwa znowu. I tak to jest.
Czym jest życie ludzi?
Czym jest życie ludzi? obrazem bóstwa.
Jak pod nieba stropem wędrują wszyscy,
Jeśli je widzą, ucząc się jednocześnie, jakby
Z pisma, naśladować nieskończoność i jej bogactwa,
Jak ludzie. Czy skromne niebo
Jest bogate? Jak kwiecie przecież
Są srebrne obłoki. Lecz stamtąd deszczuje
Rosa i wilgoć. Ale gdy
Błękit zgaśnie, skromny, świeci
Matowość, podobna do kamienia szarego jak ruda,
Oznaki bogactwa.
Drzewo
Kiedy byłem dzieckiem,
z pewnym wahaniem zasadziłem ciebie,
piękna roślino;
jakże zmienionych widzimy teraz siebie.
Jesteś wspaniała
i stoisz jak dziecko.
Bieg życia
Wzwyż dążył mój duch, lecz miłość ściągnęła go
Pięknie w dół; cierpienie ugięło go silniej.
I tak biegnę kręgiem
Życia, i wracam, skąd przybyłem.
Do Zimmera I
O człowieku mówię, jeśli jest dobry
I
mądry, czego mu trzeba? Czy jest coś
Co wystarcza duszy? Czy jest źródło, czy jest
Dojrzała winorośl z ziemi
Wyrosła, która go nakarmi? W tym zatem
Tkwi sens. Przyjaciel jest często kochanką, lecz czymś więcej jest
Sztuka. Mój Drogi, tobie powiem prawdę:
Dedala duch i lasu jest twoim duchem.
Do Zimmera II
Linie życia rozmaite być mogą,
Jak granice gór, jak rozstaje dróg.
To, czym tu jesteśmy, tam może uzupełnić Bóg
Harmonią, pokojem i wieczną nagrodą.
Widok
Przestwór dnia rozjaśniają ludziom obrazy,
Gdy zieleń się krzewi w otwartej dali,
Zanim z wieczora światło w mrok się przechyli
I blask łagodnie głosy dnia uśmierzy.
Nieraz się zdaje zamknięta czułość świata, chmurna.
A myśl człowieka pełna zwątpień, zniechęcona.
Lecz natura wspaniała rozwesela dni człowieka
I w dali stoi zwątpienia mroczne pytanie.
Dnia 24 marca 1671
Z uniżeniem
Scardanelli
Zakątek w Hardt
W dół spływa las,
I do pąków podobne, wiszą
Do środka zwinięte liście, pod którymi
Rozkwita w dole kotlina,
Pozornie niema.
Tędy bowiem Ulryk
Uchodził; często duma nad śladami
Wielkie przeznaczenie
Obecne, gotowe, na ocalałym miejscu.
Dla Johanna Christiana Benjamina Rümlina
Zachwycająco dźwięczy sławy wabiący ton srebrzysty
W
tętniącym sercu, a Nieśmiertelność
Wielką jest myślą,
Warta mozołu szlachetnych.
Lecz słodziej jest, piękniej i wspanialej
W ramionach przyjaciela czuć się przyjacielem,
I życiem się cieszyć,
Wieczności być godnym.
W lesie
O, Szlachetna zwierzyno…
Lecz w chatach mieszka człowiek i okrywa się
szatą wstydliwą, wszelako istotniejsze,
ważniejsze jest też, aby zachował ducha, jak
kapłanka boski płomień, którym jest jego
rozum. I dlatego nieskrępowana wola i wyższa
moc błądzenia i spełniania, bogom podobnemu, oraz
z dóbr najgroźniejsze, język, dany został
człowiekowi, aby tworząc, burząc, ginąc
i powracając do wiecznie żywej, do Mistrzyni
I Matki, świadczył, kim jest, że odziedziczył
po niej, nauczył się od niej tego,
co najbardziej boskie - wszystko ożywiającej Miłości.
Śmierć Empedoklesa
(Szkic dramatu)
Akt I. Chór końcowy (szkic)
Nowy świat -
wisi spiżowe sklepienie
niebios nad nami, klątwa poraża
członki ludzkie, zaś krzepiące, pocieszające
dary ziemi są jak plewy, drwi z nas
swoimi podarkami matka
i wszystko jest pozorem -
O kiedy, kiedy
już wreszcie otworzą się śluzy niebios
nad jałową pustką.
Ale gdzie jest ów,
Aby zaklinał żywego ducha…
Za czasów Sokratesa
Ongiś sądził Bóg.
Królowie.
Mędrcy.
Któż sądzi teraz?
Czy sądzi zgodny
Lud? święte prawa gromady?
Nie! o nie! kto zatem sądzi teraz?
potomstwo
żmii! tchórzliwe i fałszywe
szlachetniejsze
słowo nie wyszło nigdy
z jego ust
W imieniu
wzywam cię,
Wieczny demonie, zstąp,
Albo ześlij
bohatera
Albo
mądrość.
Doznałem już rozkoszy tego świata
Doznałem już rozkoszy tego świata
A młodość - dawno, dawno przeminęła
I kwiecień, maj i radość lata,
Jestem już niczym,
Chcę by mnie śmierć objęła.
A mowa…
A mowa -
gromem przemawia
Bóg
Nieraz władam mową,
ona zaś rzekła, iż dość już gniewu, że przystoi
on Apollinowi -
Jeśli miłości masz dość, więc gniewaj się tylko
z miłości,
Nieraz próbowałem śpiewać, ale oni nie słuchali
ciebie. Bo tak
chciała święta natura. Śpiewałeś ty dla nich
w młodości swojej,
nie śpiewając.
ty przemawiałeś do bóstwa,
ale o tym zapomnieliście wszyscy, że zawsze
Początkujący nie do
śmiertelnych,
lecz do bogów należą.
powszedniejszy wpierw codzienny bardziej musi
stać się owoc, wówczas dopiero
będzie własnością śmiertelnych.
Bo rzeczy dobre są trzy…
Bo rzeczy dobre są trzy.
Nie pragnę
Burzyć twoich obrazów,
i sakramentu
Świętość zachować, który naszą duszę
Spaja, światło życia,
Którego użyczył nam Bóg,
Które towarzyszy nam
Aż do końca.
Do…
Elizjum -
Tam przecież trafię
Do was, bogowie śmierci,
Tam
Deotyma bohaterowie
Śpiewać chciałbym o tobie
Łzy tylko
Pośród nocy, którą wędruję, gaśnie mi twoje
Jasne oko!
niebiański duchu.
Do mojej siostry
Przenocowałem we wsi
Górskie powietrze
Droga w dół
Dom
Spotkanie
Słońce ojczyste
Podróż łodzią
Radość Mężczyźni i matka
Drzemka
Kształt i duch
Wszystko jest wewnętrznością
Uleci
Więc ocali poeta
Zuchwały! chciałbyś twarzą w twarz
Duszę ujrzeć
Zginiesz w płomieniach
Sybilla
Burza
Lecz oni ubliżają
Gwałtownie potrząsają drzewem, a nawet,
Bezmyślne dzieci, rzucają kamieniami
Gałęzie zgina
I
kruk
śpiewa
Tak przemija żywioł Boga
Lecz
ty,
święty śpiewie,
I ty, biedny żeglarzu, szukasz tego zwyczajnego -
Ku gwiazdom spójrz.
Mało wiedzy…
Mało wiedzy, lecz wiele radości
Dano
ludziom.
Czemu, o piękna kulo słońca, nie wystarczasz mi,
Ty, kwiecie moich kwiatów, w majowe dni?
Cóż wiem o wyższych sprawach?
Obym lepiej jak dziecko był!
Jak
słowik, beztroską pieśń
O mojej rozkoszy śpiewał!
Początek wiosny
Już
Dziać się chce inaczej, i tam, gdzie się tego
Nie
spodziewałem,
gdzie nie dowierzałem.
A jednak wciąż wiedziesz nas z sobą
Przy twoim zwycięskim rydwanie, przyjazne lato!
Na nic tu mądrość,
Spokojnie,
kochając, tworząc, wędrujemy
Z jednej pory w drugą z tobą wraz,
Lecz
jeśli zdarzy się, że ktoś nasze serce obrazi,
I spokoju, i miłości i honoru nie życzy mu,
Odtąd spokoju nie zazna, nie pokocha!
Gdy nad winnicą…
Gdy nad winnicą płoną zorze
A czarna jak węgiel
Jest w porze
Jesieni winnica, bo
Rury życia ogniściej dyszą
w cieniu winorośli. Ale
Piękniej jest duszę
Uskrzydlić i krótkie życie…
Palingeneza
Ze słońcem razem pragnę nieraz
od wschodu aż do zachodu, dalekim łukiem
prędko spiesząc się, wędrować,
śpiewając kroczyć za wielkim dopełniającym się
biegiem odwiecznej natury,
I, jak wodza co na hełmie orła nosi
w boju i sławie, pragnę, aby mnie ona tak niosła
Potężna jest tęsknota śmiertelnych
Lecz także w człowieku mieszka Bóg,
Aby Minione i Przyszłe widział
i niby od rzeki ku górom wzwyż do źródła
wędrował radośnie poprzez czasy,
Z jej czynów cichej księgi znany on jest
Minionemu przez
…złoty łup
Przeświadczenie
Niby dzień ludzi jasno oświetlający
Światłem, które z wysokości tryska
I świtające jednoczy zjawiska,
Jest wiedza, która rodzi się z głębi ducha.
Więc jakże teraz?
Więc jakże teraz?
Ani nam wodza, iż gdyby ktoś nadszedł,
Ani nam męża forowano, byśmy
Jednak, aby nas
Ci co odeszli, nie posiedli, bogowie śmierci
liry dźwięk
Doniosły, srebrzysty
wprawdzie
I niebo
I niebo staje się jak dom malarza
Gdy obrazy jego zostały rozstawione
Słodko jest…
Słodko jest
Być karmionym przez piękno
Tego świata
Bowiem
boską zapłatę stanowi
apolliński dźwięk liry
I oglądanie
Krajów
Jest ci dane
Powszechną szczerość…
Powszechną szczerość
Wielkiego czasu i liczne przymierza przez
Drobiazgi sprawił
Bóg powabnie lecz nie
Z namysłem albo w rozdrażnieniu,
Uczynił wrażliwym w pewnej historii
Lub wątpliwym
Podobny do ludożercy
Podobny do ludożercy
jest ten, kto żyje
bez miłości
i mrok śmiertelny opisywałby
gdyby gniew jego miał oczy
Na koniu być…
Na koniu być, wieczną mając ochotę do życia,
Gdy słowik
słodki śpiew ojczystych stron lub śnieżna gęś
swój klangor zaczyna
nad ziemskim kręgiem, tęsknie
Każdemu - jemu należne…
Każdemu - jemu należne i kres wędrówki
order
albo uroczystość lub prawa
duchy ducha powszechnego
duchy Jezusa
Chrystusa
Nie darmo…
Nie darmo
Czcić musi duch
Przeznaczenie. Zwie się ono
Słońca biczem i wędzidłem.
Serce ludzkie smuci.
Do siebie samego
Poznaj w życiu sztukę, a w dziele sztuki poznaj życie,
Gdy jedno pojmiesz właściwie, drugie pojmiesz też.
Dla nieznanej
Przeraża nas
Nasza zbawczyni, śmierć. Zbliża się łagodnie,
Cicho w obłoku snu,
Ale pozostaje straszna, wpatrujemy się
W
dół mogilny, czy zaraz do
KRESU
Wywiedzie nas z mroku nocy ku
Krainie
poznania.
* * *
Teraz rozumiem człowieka dopiero, gdy z dala
od niego w samotności żyję!
Śmierć Empedoklesa
(Fragment dramatu)
EMPEDOKLES
:
O, jeden raz jeszcze! ciebie światło ojczyste,
Któreś chowało mnie, i was, ogrody młodości mojej
I mego szczęścia, niech jeszcze wspomnę,
I dni mojej dumy, gdy czysty
I nie zbolały żyłem z tym narodem.
Jesteśmy pojednani, szlachetni przyjaciele! Zostawcie
mnie teraz,
O wiele lepiej będzie, gdy tego oblicza,
Które lżyliście, oglądać już więcej nie będziecie, wspomnijcie
raczej
Męża, któregoście kochali, a błędna myśl
Nie zmąci waszego umysłu więcej.
W wiecznej młodości żyć będzie z wami mój obraz,
I piękniej zabrzmią, gdy będę już daleko
Radosne pieśni, któreście mi obiecali.
Rozstańmy się, nim niedołęstwo
I starość nas rozdzielą, jesteśmy wszak ostrzeżeni,
Bo sobą pozostają ci, co we właściwym czasie
Wybrali z własnej woli godzinę rozstania.
*
EMPEDOKLES
:
Bezradnych tu was nie zostawię,
Kochani! i nie lękajcie się niczego! Ludzie
Najczęściej stronią od tego co nowe i nieznane,
W miejscu, w sobie trwać pragnie tylko
Żywa roślina oraz pogodne zwierzę.
Zamknięte we własnym istnieniu, troszczą się
O przetrwanie, i dalej ich myśl
W życiu nie sięga, lecz muszą w końcu,
Przerażone, wyjść, i ginąc, wraca
Każde do żywiołu, by w nim
Ku nowej młodości niby w kąpieli
Orzeźwić się, ludziom zaś jest dana
Wielka chęć, aby się sami odmładzali.
I ze śmierci oczyszczającej, którą
Same sobie we właściwym czasie naznaczyły,
Powstają, jak ze Styksu Achilles, narody.
O, oddajcie siebie naturze, nim ona was weźmie!
Od dawna już pragniecie Niezwykłości
I niby chore ciało pragnie duch
Agrigentu porzucić stare formy.
Odwagi! to coście odziedziczyli, zdobyli,
Co usta ojców przekazały, czego nauczyły,
Prawa i obyczaje, starych bogów imiona,
Zapomnijcie śmiało i wznieście jak nowo narodzeni
Swe oczy wzwyż, ku boskiej naturze,
Natenczas, kiedy duch od świateł nieba
Zapali się i słodkim tchnieniem życia
Pierś waszą jakby pierwszy raz napoi,
I złotych owoców pełne zaszumią lasy,
Wyrastając pośród skał, gdy życie
Świata was zachwyci, pokoju jego duch
Jak kołysanka cudna uciszy waszą duszę.
Wtedy w rozkoszy pełnym pięknym zmierzchu
Zieleń ziemi błyśnie wam na nowo
I góry, i morza, obłoki i gwiazdy,
Szlachetne moce, jak bohaterowie zbratani,
Staną przed waszym obliczem, że pierś wasza
Jak pierś wojowników zapragnie czynów
Oraz własnego pięknego świata, znów wtedy ręce
Podajcie sobie, ręczcie słowem i dzielcie dobro,
I równo się dzielcie czynem i sławą
Jak wierni Dioskurowie; niech każdy będzie
Jak wszyscy - i niby na smukłych filarach
Na trwałych zasadach niech wspiera się nowe życie,
A związek wasz niech prawo umocni.
I wówczas, o geniusze zmieniającej się
Natury! o pogodni,
Którzy z głębin i wyżyn czerpiecie radość,
I ją jako znój i szczęście, słońca blask i deszcz
Osaczonym ciasno ludziom do serca
Z odległych obcych światów znosicie, wówczas zaproście
Wolny lud na jego święta
Gościnnie! uroczyście! Bowiem kochając, daruje
Człowiek najlepsze co ma, nie skuwa, nie pęta
Jego piersi niewolą.
*
EMPEDOKLES
:
I z serca, ziemio, wysławiamy ciebie znowu,
I niby kwiat z ciemności twoich kiełkujący,
Kwitną lica pąsowe Dziękujących tobie
Piersią wezbraną życiem i błogim uśmiechem.
Obdarowane wiankami miłości, szumiąc, źródło
Wypływa i, błogosławione, rozrasta się
W rzekę, i razem z echem drżących wybrzeży
Rozbrzmiewa ciebie godna, ojcze oceanie,
Pochwalna pieśń jak odgłos swobodnego zachwytu.
Odrodzony się czuje, o boże słońca,
Człowieka geniusz spokrewniony z tobą,
I twoim, i jego jest wszystko, co tworzy.
Z radości, odwagi i pełni życia
Czyny jego lekko jak promienie twoje idą.
I piękno w jego smutnej niemej piersi
Nie umiera już. Nieraz śpi jak ziarno szlachetne
Serce śmiertelnych w martwej łupinie,
Nim czas ich nadejdzie; oddechem swoim
Miłośnie bez końca owiewa ich eter
i wraz z orłami pije
Ich oko ranną zorzę; lecz szczęściem
Nie obdarza marzycieli i skąpo żywi się
Nektarem, którym bogowie natury
Co dzień się raczą, ich drzemiąca istota,
Póki nie zmęczą się swym ciasnym bytem,
Póki swojej piersi w swej zimnej obcości
Jak Niobe nie zamkną, lecz duch
Silniejszy, wbrew wszelkim mitom, poczuje się,
A pomne na swe pochodzenie życie,
Żywe i piękne, szuka i chętnie się
Rozwija w rzeczywistości nieskalanej.
I wtedy blaskiem wzejdzie nowy dzień, ach!
inaczej natura
Niż zwykle
i zdumione,
Nie dowierzające, jak po czasie bez nadziei.
W świętej chwili spotkania ukochana lgnie
Do umarłego rzekomo kochanka, tak serce
lgnie
to oni!
Z dawna oczekiwani, żywi
Dobrzy bogowie,
z życia gwiazdą odchodzę -
Żegnajcie! To były słowa śmiertelnego,
Co w tej godzinie kochając, między wami
I bogami zwleka, którzy go wezwali.
Wszak w dniu rozstania duch nasz przepowiada
I prawdę mówią, którzy nie wracają.
O życzenia! ludzie, dziećmi jesteście, a jednak chcecie
Wiedzieć, co zrozumiałe jest i co właściwe,
Jesteś w błędzie! więc zwracajcie się, głupcy, do Siły,
Co potężniejsza jest niż wy, lecz na nic to się zda.
Bo tak jak gwiazdy niepowstrzymane,
Życie w swych dokonaniach dalej bieży.
Nie znacie mowy bogów? wcześniej jeszcze,
Nim się rodziców mowy, nadsłuchując, nauczyłem,
Pierwszym tchnieniem, pierwszym spojrzeniem
Pojąłem tamtą już i zawsze
Wyżej niż ludzkie słowo ją ceniłem.
W górę, ku niebu! wołają mnie i każdy wiew powietrza
Potężniej wzburza trwożną tęsknotę,
I gdybym chciał dłużej tu przebywać,
Jak ów młodzieniec byłbym, co nieporadnie
Grą lat dziecinnych się zabawia.
O, bez duszy, jak niewolnicy, wędrowałem
Pośród nocy i hańby przed wami i moimi bogami.
I żyłem; jak z wierzchołków drzew
kwiecie się sypie i złoty owoc,
A kwiat i ziarno z mrocznej gleby rośnie,
Tak ze znoju i biedy wyrosła moja radość,
I przyjazne zstępowały ku mnie potęgi niebios,
W głębi bowiem gromadzą się, naturo,
Źródła wielkości twej i twej radości,
Przybyły wszystkie, aby w mej piersi odpocząć,
I stanowiły jedną rozkosz, i kiedy potem
Nad pięknym życiem rozmyślałem, nieraz prosiłem
Serdecznie bogów o jedno tylko:
Skoro bym kiedyś mego świętego szczęścia nie mógł więcej
Z młodzieńczą siłą niezachwianie nieść
I jak nieba odwiecznym wybrańcom
Głupstwem stałaby mi się pełnia ducha,
By wówczas mnie przestrzegli, i wówczas tylko szybko sercu
Przesłali nieoczekiwany los,
Na znak, że czas oczyszczenia
Nadszedł, abym w szczęśliwą godzinę
Odszedł, nową młodością ratując się
I pośród ludzi jako przyjaciel bogów
Nie był przedmiotem zabaw, kpin i złości.
*
Jupiterze wyzwolicielu! zbliża się
Coraz bliższa moja godzina, z otchłani
Przybywa już do mnie zaufany posłaniec mej nocy -
Wieczorny wiatr, zwiastun miłości,
Spełni, co spełnić ma się! oto chwila dojrzała! więc tętnij serce
I ślij fale swoje, wszak duch
Nad tobą jak gwiazda świeci,
Gdy niebios bezdomne obłoki.
Wciąż ulotne, dalej wędrują.
Co dzieje się ze mną? ogarnia mnie zdumienie,
Jakbym dopiero miał zacząć żyć, bo wszystko jest inne
I teraz dopiero istnieje, jestem - i dlatego
W nabożnej ciszy nieraz
Ciebie, próżnującego, opada tęsknota?
I dlatego życie zdało ci się takie łatwe,
Że całą radość zwycięzcy
W jednym doskonałym czynie na końcu znajdziesz?
Idę już. Śmierć? wszak do ciemności
Jeden krok, lecz patrzeć chcesz jednak, oko moje,
Zawsze czujne, twa służba skończona!
Teraz noc musi na chwilę
Omroczyć moją głowę, lecz tryska radośnie
Z mężnej piersi płomień. Straszliwe
Żądanie. Czego? czy od śmierci zapłonie mi
Życie na koniec? i podasz mi
Napój straszliwy, wrzący
Naturo! aby twój pieśniarz jeszcze z niego
Ostatnim zachwytem się nasycił:
Jestem spokojny, nie szukam już niczego
Prócz miejsca gdzie się poświęcę. Dobrze mi
O, tęczo Iris nad wodospadami,
Gdy fala srebrną chmurą
Wzleci, taka jak ty, jest moja radość.
Od tłumacza
Odkrycie Fryderyka Hölderlina jest wydarzeniem w historii literatury europejskiej XX wieku. Poeta
urodzony 20 marca 1770 r., a zmarły 7 czerwca 1843 r., objawił własną wielkość dopiero w 110 lat po
swoim świadomym tworzeniu i w 70 lat po swojej śmierci. Dzięki zabiegom Norberta von Hellingratha,
zasłużonego badacza poezji Hölderlina, od 1914 r. począwszy zaczęło się ukazywać zbiorowe wydanie
jego dzieł.
Hölderlin z wykształcenia był luterańskim teologiem, studiował gruntownie łacinę, grekę poznał też
język hebrajski, co później wywarło wpływ na jego teorię języka i miało trwałe zastosowanie w praktyce
poetyckiej. Był człowiekiem bogobojnym, ale mimo egzaminu w stuttgarckim konsystorzu, nie objął nigdy
posady pastora. Długie lata pracował jako guwerner, znosząc szykany i upokorzenia w domach
mieszczańskich parweniuszy i zaściankowych arystokratów.
W swojej duchowej i poetyckiej ewolucji poeta zagłębiał się w dzieła Kanta, którego nazywał
Mojżeszem niemieckiej filozofii. Uległ na pewien czas poezji Fr. Schillera. Naśladował jego ton,
wersyfikacje. Ale gruntowniejszy wpływ wywarła na twórczość i refleksje Hölderlina profetyczna poezja
Fr. Klopstocka, autora Mesjasza, który przekazał młodemu poecie własną, precyzyjną muzykalność i ściśle
ukształtowane formalne zasady poezji klasycznej. Dlatego, w przeciwieństwie do liryki przeżyć Goethego i
Schillera, która osobiste doświadczenia ponad bieżącą chwilą w głąb wieczności przenosiła, oraz liryki
kontemplacyjnej z drugiej strony, w której własne „ja” ustępuje miejsca refleksyjnej, alegorycznej,
obrazowej poezji, wiersze Hölderlina mają charakter wizyjny i religijny. Jednakże ich autor wyzwala się
spod wpływów weimarskiego romantyzmu; naznaczony jest piętnem wędrowca, który nie wytrzymuje w
żadnym systemie idei i myślą bezustannie tropi ślady życia. Nieskończona natura i ożywczy duch antycznej
Grecji staną się z czasem azylem poety.
W trakcie studiów teologicznych w Tybindze Hölderlin słuchał wykładów Carola Filipa Conza. Przejął
się do głębi mitycznym, literackim i krajobrazowym światem starożytnej Grecji. Dzięki czytaniu
oryginalnych dzieł Homera, Safony, Sofoklesa, Pindara i Platona, duch helleński, prometejski na zawsze
zawładnął myślą i słowem poety. Przeżycie było tak głębokie, iż w istocie utożsamił się z mitycznymi
herosami; z Heraklesem uczuł braterską więź, która pozwoliła mu przezwyciężyć własną nędzę i
osamotnienie. Odtąd na całą twórczość pojawia się motyw przeznaczenia. Ale poeta nie przeżywa go jako
ślepe fatum, lecz jako głęboko potwierdzoną potrzebę, która swoimi świętymi gromami wyzwala
najwyższy heroizm w człowieku. Ów los też pod koniec grudnia 1795 r. wiedzie go do domu bankiera
Jakuba Gontarda we Frankfurcie. Tam od pierwszej chwili znalazł się w kręgu osobowości Sussete
Gontard, istoty pięknej, wrażliwej, oświeconej. Po rozczarowaniach jeneńskimi sylfidami o metafizycznych
skrzydłach (aluzja do nauk Fr. Fichtego), które nie ukazały mu istoty rzeczy, lecz tylko nurzały się w
obłokach abstrakcji, pani domu, matka jego ucznia, obudziła w nim żarliwe i twórcze uczucie. Niedawno
pisał jeszcze do Fr. Schillera: „Marznę i odrętwiałym wzrokiem wpatruje się w obraz zimy, który mnie
otacza. Tak jak spiżowe jest moje niebo, tak i ja skamieniały jestem”.
Przyznać trzeba, że cały ów wyrafinowany indywidualizm Fichtego, twierdzący, iż wobec prymatu
rozumu i działającego, świat ustanawiającego absolutnego ducha -„ja”, dla którego natura nie posiadała
własnej wartości i godności i była jedynie materią, przedmiotem pracy i obróbki człowieka, że na
Hölderlina, który ufnie związał się z naturą, z całokształtem życia, ten system myślowy zadziałał
odrażająco, zatrważająco. Odwzajemniona miłość do Sussete Gontard przywraca mu wiarę w siebie, w
świat i jego boski charakter. Ona też stała się dlań dosłownie posłanniczką bogów. Była dla niego
kapłanką natury, jej przewodniczką, której pragnął już w dziecięcych marzeniach, o którą walczył w
młodzieńczych zmaganiach o ideały na dramatycznych przełęczach poznania Boga. Piszą się wiersze
natchnione. Jego wzrok jest otwarty na różnorodne obrazy natury, które nie są już więcej kulisami dla
abstrakcyjnych idei, lecz stają się wyrazem żywego, immanentnego sensu tego świata. Sussete odtąd
nazywana jest Diotymą. Wiersze są pełne zachwytu i radości ze spotkania ze zjawiskiem, które obdarza go
szczęściem, uczuciem zaistnienia, gdy zakochani stają się jednym i wszystkim ponad troską i czasem.
Zmienia się forma utworów. Autor wyzbywa się rymowanych strof Schillera. Pojawia się grecka miara
wiersza, heksametr, a potem strofa alcejska i asklepiadejska, którą modulować będzie poeta aż do swej
późnej twórczości. Znakomity współczesny znawca i wydawca pism Hölderlina Fr. Beissner wyjaśnił, że w
twórczości jego wykazać można podobnie jak dur i mol w muzyce, dwa rodzaje tonacji: wspomnianą
alcejską, jasną, szybką, gwałtowną, która nigdy nie pozwala akcentowanym sylabom następować kolejno, i
drugi rodzaj tonacji, asklepiadejskiej, mrocznej, zadumanej, przerywanej, która pięciokrotnie
akcentowanym zgłoskom zderzać się każe. Te dwie formy metryczne stanowią dla Hölderlinowskiego
wiersza wewnętrzną konstrukcje, która wszelką treść, doznania zmysłowe i przemyślenia w jedność z
różnorodności, w potoku bogactwa w jeden kształt wiąże. Hölderlin uważa, że w każdym głosie przejawia
się jakąś istota, że każdy głos jest wyrazem boskości, która żyje w każdym istnieniu. Po roku 1800 poeta
użył 37 razy wyrazu „słowo”. Jest ono bowiem cechą człowieka, nosicielem sensu i znaczenia,
właściwością darowaną przez Boga; podobnie jak ogień, słowo jest pochodzenia boskiego. Ciężki jest los
poety - pośrednika między bóstwem i ludźmi, którym do ręki daje słowo; nie rozumiany, prześladowany
przez otoczenie, przez bogów zaś dręczony i doświadczany, skoro przekroczy granice wyznaczone
śmiertelnym. Pasmo szczęśliwej inspiracji przerywa gwałtownie ludzka zawiść i pogardliwy stosunek
zazdrosnego Jakuba Gontarda. Ten filister i groszorób urządził poecie karczemną scenę, po której ów
dłużej nie mógł przebywać w domu bankiera. Skutki tego rozstania dla Susette i Fryderyka były wręcz
tragiczne. Wyrazem tego bólu jest korespondencja obojga, a zwłaszcza wiersz poety Pożegnanie, nade
wszystko zaś wstrząsająca swoim smutkiem elegia Skargi Menona nad Diotymą.
Odtąd rozpoczyna się okres niespokojnych peregrynacji poety: Hamburg, Stuttgard, Hautpvil w Szwajcarii,
gdzie krótko praktykuje jako guwerner, powrót do Nürtingen do domu, potem znów piesza wędrówka
zimą przez lasy i wzgórza Owernii do Bordeaux za chlebem i ponowny powrót do matki do Nürtingen,
już z objawami ciężkich ataków choroby umysłowej; 22 czerwca 1802 r. umiera Susette. Ścigając się z
narastającym obłędem, w chwilach uspokojenia jaźni pisze swoje wielkie elegie i hymny. Poezja jest dla
Hölderlina sztuką, w której dominuje wizjonersko inspirowane słowo i doskonałość poetyckiego
rzemiosła. Poeta wyznaje: „To owo. Nieznane mówi moje słowa”. Słowo jest nie tylko tonem,
brzmieniem, wiatrem, jest mocą, co jak błyskawica z góry spada i trafia. Nie wolno używać go nieopatrznie
albo bluźnierczo. Poeci dostępują rzadkiej godności - są językami narodu. Lecz kiedy przemawiają
językiem bogów, ludzie nie rozumieją ich i jak tamci przerażeni Judejczycy z ewangelii o nawiedzonych
duchem świętym apostołach rzekli, iż są „pełni słodkiego wina”, tak współcześni twierdzą o poetach, że
są obłąkani, bo niepojętym przemawiają językiem.
We
wrześniu 1806 roku Hölderlin umieszczony zostaje w klinice dla umysłowo chorych w Tybindze;
po rocznym pobycie powierzono go opiece w domu cieśli Zimmera.
Opiewany
los
św. Pawła w potężnym poemacie Patmos stał się udziałem poety. Tu samotny, w wieży,
rozmawia tylko ze sobą, z Susette, z Bogiem i transcendencją. Pisze nadal, ale bronią mu pisania, bo jest
rzekomo źródłem jego omroczenia. W elegiach, hymnach i drobnych wierszach późniejszych i ostatnich
panuje rozmach w czasie i przestrzeni, zaiste, poeta włada nie znaną mowie niemieckiej siłą, trafnością i
zwięzłością wyrazu. Podobnie brzmi tylko język biblijnego przekładu Marcina Lutra. Przeniknięty
dionizyjskim duchem poeta opiewa uroki antycznej Grecji, świątynie bogów, herosów i ludzi, wyobraźnią i
słowem sięga aż po Kaukaz i Indie, skąd przybył prorok z boską myślą do krajów Hesperii (Zachodu).
Rzeka Dunaj wiedzie ku tym stronom, do krainy Homera, bogów antycznych, a także biblijnych
patriarchów i proroków. W tej niesłychanie szerokiej wizji mieści się Hellada i biblia, i kraje Zachodu, a
Dionizos i Chrystus stanowią braterską parę.
W szerokich symfonicznych formach płyną heksametry wielkiej elegii Archipelagus. Hölderlin, opierając
się na chrześcijańskiej idei odrodzenia, powrotu i zmartwychwstania, wieści, iż po tym - sobie
współczesnym, bezbożnym, żelaznym czasie - bogowie powrócą, zaś na pociechę zostawili nam swoje
dary: chleb i wino; są to sakramentalne znaki wskazujące na rzeczywistość Chrystusa.
Oprócz
mitycznego
świata Grecji drugim źródłem poetyckiej inspiracji Hölderlina jest ojczysta
przyroda i jej przejawy w czterech porach roku. Poświęcił jej wiele wierszy, ale nie są to impresje,
ilustracje; dla poety cała natura, każdy jej detal, każda istota obdarzona ruchem, głosem, barwą i kształtem
jest przejawem boskości, tego „Świętego”, które jest starsze niż czasy i będące ponad bogami, a które tym
całym różnorodnym wcieleniem przemawia do człowieka. Na jakimś arkuszu rękopisów Hölderlina
widnieje samotnie rzucone na papier wielki wyznanie: „Z Boga wyrasta moje dzieło!”
Jeszcze kilka słów o Śmirci Empedoklesa. Istnieją trzy redakcje tego dramatu, każda jest fragmentem
coraz bardziej lakonicznym. Autor nie zdołał tu objąć ogromu postaci bohatera i jego idei. Każde
podejście do tematu ujmuje go inaczej i staje się w istocie intymniejszym wyrazem poety wobec swoich
czasów i ludzi nie-swoich. Empedokles wpierw jest trybunem, uważa się za równego bogom i wyłamuje
się z porozumienia z ludem i naturą, potem staje się pośrednikiem, który w dumnych uroszczeniach
oddala się od ludzi: „Czym byliby bogowie i ich duch, gdybym ich nie zapowiedział”. W ostatnim
fragmencie, który liczy już zaledwie 20 stron, oddala się on zupełnie od w stronę idei. Przepaść istniała
między nim a społecznością jest nie do pokonania. Tę winę Empedokles odpokutować może tylko jednym
uczynkiem i spełnia go: rzuca się w otchłań Etny, powracając do natury i ludzkiej pamięci jako jednoczący
mit. Tragedia Empedoklesa ma być przykładem wyzwolenia się człowieka z jego ograniczonego
indywidualnego trybu bytu, ponad subiektywne sprawy, jest wezwaniem do protestu przeciw gnuśności
serca i tchórzostwa ducha i ucieleśnia tęsknotę za wyzwoleniem z więzów niedoskonałego społeczeństwa.
Poeta mówi: „Musi zawczasu odejść ten, przez którego przemawiał duch”, lecz dodaje: „w śmierci
zapłonie mi życie na końcu”. Utwór ten nie posiada typowej techniki dramatu, jest raczej
„udramatyzowanym hymnem lirycznym”. Cechuje go różnorodna skala środków wyrazu, wielkie
bogactwo języka, jego rytm i dynamika. Całość powstała w Hamburgu w latach 17908 - 1799, gdzie
przebywał poeta po rozstaniu z Susette Gontard. Nastrój smutku i samobujczych myśli są istotnym
źródłem głebokiej, osobistej treści tego pozornie antycznego dramatu.
Połowę życia, trzydzieści sześć lat, poeta przeżył w osamotnieniu i zapomnieniu. Ale jego umysł
pracował nadal twórczo. Poetyka późnych wierszy jest zwięzła i masywna i nie jest oznaką chorobowych
przerw świadomości, jakby to sugerowała grafika zapisu. Hölderlin pisał na wzór greckiej parataksy,
stawiając zdania, wyrazy w układ współrzędne, ścieśnione, jak elementy potężnej budowli, tak jak brzmią
one na początku Pisma Św. Dlatego związki logiczne i gramatyczne zostają przez poetę odrzucone,
struktura czasu obalona. Umysł jego wyniesiony został na orbitę proroczego mówienia, nabrał dystansu
do ludzi i intymniejszy swój z naturą określa związek. Duch jego pisze pod dyktando bogów.
Wielki filozof naszych czasów Martin Heidegger z najwyższym szacunkiem pisze o poezji Hölderlina.
W jego ustach - powiada uczony - wyraża się bycie, zaś słowa jego same są byciem. Bettina von Arnim we
wspomnieniach swoich pisze: „Gdy pomyślę, co za inwokacja brzmi w jego mowie! Wiersze, które mi
Sinclair przeczytał, rozproszone w pojedynczych kalendarzach; ach, jakąż świętą istotą jest jednak mowa.
Był z nią zaprzyjaźniony, obdarzyła go swoim najtajniejszym, najżarliwszym wdziękiem, nie jak Goethego
poprzez nietkniętą intymność uczucia, lecz poprzez osobiste obcowanie. Doprawdy! on musiał całować
mowę. Tak, ona przenika mą duszę, dusza zaś musi współbrzmieć tak jak brzmi mowa”.
Od dwudziestu lat przekładam wiersze Hölderlina. Dla tłumacza stanowią one porywający i porażający
trud interpretacyjny. Wpierw czytam i poznaje stopniowo treść i zamysł twórczy autora. Korzystam z
monografii, opracowań, przypisów; w tym wypadku z cennych objaśnień Fryderyka Beissnera. Manewruję
frazą, zmieniam szyk słów polskich, by znaczeniem i sąsiedztwem odpowiadały oryginałowi, szlifuję rytm
akcentem sylabicznym, staram się uzyskać strumień, oddech długiej frazy, tak typowej dla elegijnego tonu
wielkich poematów Hölderlina. Ponieważ jest to poezja wizyjna, natchniona, każdy wyraz, nawet kolejno
powtarzany, jego miejsce wobec kompozycji i treści całego wiersza - są ważne. Starałem się zatem iść
tropem oryginału i dla „gładkości” nie rezygnowałem z dłuższego wersu czy ewentualnej nierytmiczności.
Zabiegam bowiem o język nowoczesny przekładu, o nośność wiersza, na którym ożyłe w mowie polskiej,
sunące jak na ruchomym pokładzie obrazy, myśli i doświadczenia Hölderlina, życzliwie przyjmowane będą
przez wrażliwość czytelnika. Bo niesamowite jest misterium słowa tego poety. Przyznaję, że u niejednego
akapitu, jak za górującym zakrętem, na niejednej ścieżce alpejskiej, greckiej czy szwabskiej, ten dręczony,
naglony, osamotniony poeta zwracał się do mnie z odległości dwóch stuleci jak bliski mi człowiek, który
szuka porozumienia z drugim człowiekiem. Ponad zgiełkiem współczesności, wbrew małostkowości
parweniuszy i powszechnej pogardzie dla zasad etycznych, Hölderlin służy mądrą radą, swoim losem
wspiera i pociesza współczesnego alienata, i nie pozwala zwątpić w istnienie wolne, otwarte, mężne wobec
niewolących ideologii, bezradności filozofii, wobec kosmosu, który nie jest bezosobową otchłanią. W imię
tej zasady pracowałem dla Hölderlina. Na bezpiecznych, wiecznych mostach sztuki niech się spotkają
narody. Ty zaś, samotny człowieku, stań się mężniejszy od gromów i głosów przeznaczenia i czuwając nad
ogniskiem wiersza, ożyj.
Wrocław, październik
1981
r.
Bernard
Antochewicz