Holderlin
Hyperiona pieśń Losu
Wy tam, na wysokości,
Po jedwabistym gruncie i w świetle się przechadzacie,
Błogosławione istoty!
A boskie, świetliste powiewy
Zaledwie was muskają,
Jak palce muzykantki muskają święte struny.
Nieśmiertelni istnieją
Jak śpiące niemowlęta,
Nie podlegają Losowi.
Ich duch
W niewinnym pąku
Przez całą wieczność kwitnie,
A oczom błogosławionym
Jawi się wiecznie jasność
Łagodna i niezmącona.
Nam zaś nie dane jest
Zagrzać gdziekolwiek miejsca.
My, ludzie, cierpiąc, znikamy,
Spadamy gdzieś na oślep –
Z godziny na godzinę,
Jak woda
Z progów skalnych,
Przez wszystkie nasze lata –
W nieodgadniony dół.
1799
Ren
(fragm.)
Isaakowi Sinclairowi
Siedziałem w cieniu bluszczu, u wejścia do lasu,
Kiedy złote południe, wędrując do źródła,
Zstępowało po schodach niebotycznych Alp,
Które dla mnie są bosko zbudowanym zamkiem,
A wedle dawnych podań, rezydencją Niebian,
Skąd jednak coś z tajemnic przenika do ludzi.
Tak i mnie było dane
Poznać pewien los,
Niespodzianie, bo przecież
Gdy w tym miłym cieniu
O czymś tam rozmyślałem,
Moja dusza była
Daleko, nad Italią,
A nawet i dalej,
Nad brzegami Morei.
No i właśnie w tej chwili,
Z dołu, z głębokości,
Z podnóża gór zwieńczonych srebrnymi szczytami,
Spod radosnej zieleni trwożnie drżących lasów
I turni, co nad nimi wyciągają głowy
I pochylone patrzą całymi dniami w dół,
Stamtąd więc, z tej otchłani lodowatej naraz
Doszło do mnie wołanie.
Był to młody głos:
Błagał, by go wyzwolić, i miotając się w szale
Oskarżał Matkę-Ziemię i Ojca-Gromowładcę.
Rodzice ze współczuciem słuchali tych złorzeczeń,
Śmiertelni jednak stamtąd w popłochu pierzchali,
Bo szał tego półboga, spętanego w mroku,
Budził, doprawdy, grozę.
Ten głos był głosem rzeki,
Najszlachetniejszej: Renu, urodzonego wolnym.
Kiedy żegnał się w górze z Ticino i Rodanem,
Braćmi swoimi, pragnął
Całkiem gdzie indziej wędrować:
Jego królewska dusza
Pędziła go do Azji.
Lecz wobec Losu pragnienie to coś nierozumnego.
A największymi ślepcami
Są tu synowie bogów.
Bo człowiek wie, gdzie ma żyć
A zwierzę gdzie się gnieździć.
Tamci zaś mając duszę
Niedoświadczoną i ślepą,
Nie wiedzą, dokąd pójść.
Poczęte z czystego źródła
Spowite jest Tajemnicą.
I Pieśń nie zdoła więcej niż rąbka jej uchylić.
Bo jesteś, jakim się rodzisz.
Żadne ograniczenia ani też wychowanie
Nie mają takiej mocy
Jak same narodziny,
Jak pierwszy promień światła
Dla nowonarodzonego.
Istnieje taki drugi, który by był tak wolny?
Który by całe życie tylko serca słuchał?
I który tak szczęśliwie,
Na cudownych wyżynach
I z łona tak świętego,
Byłby jak Ren zrodzony?
1801
Wspomnienie
Północnowschodni wiatr wieje,
Najmilszy mi, bo zwiastuje
Gorejącego ducha
I dobrą podróż żeglarzom.
Dziś jednak pędź pozdrowić
Piękną Garonnę i sady
W Bordeaux na skarpie wysokiej,
Skąd ścieżka wije się w dół
I strumień spada do rzeki,
Ale i gdzie, górujac,
Widnieje szlachetna para:
Dąb i srebrzysta topola.
Wciąż żywo mam to w pamięci:
Olbrzymie korony wiązów
Pochylone nad młynem,
A na podwórzu figowiec;
Smagłe kobiety idące
Po jedwabistej ziemi
W święta, porą marcową,
Gdy dzień zrównuje się z nocą,
A nad stromymi ścieżkami,
Kołysane przez wiatr,
Wisi senne powietrze
Brzemienne od złotych snów.
Niech by mi już kto podał
Aromatyczny puchar
Pełen ciemnego światła
I niech bym już odpoczął;
Byłoby słodko spać w cieniu.
Nie, myślenie o śmierci
To niedobre, bezduszne.
Trzeba rozmawiać, mówić
O tym, co czuje serce,
I słuchać, wiele słuchać
O dniach miłości i czynach,
Których dokonywano.
Ale gdzie przyjaciele?
Bellarmin wraz z towarzyszem?
Niejednego strach bierze
Przed powrotem do źródła;
Bogactwo przecież jest w morzu.
To oni, jak malarze, chwytają urodę ziemi;
Gotowi na wojnę skrzydlatą
I samotnicze życie
Przez lata pod nagim masztem,
Gdzie nocy nie ożywiają
Ani rozbłyski świateł świętującego miasta,
Ani dźwięki muzyki, ani tańce ludowe.
Mężowie ci poszli dzisiaj
Do Indów – tam, nad winnice,
Na szczyt, gdzie szaleje wiatr
I skąd się stacza Dordona
Do przepysznej Garonny,
Aby szeroką deltą
Wpłynąć z nią razem do morza.
Ale morze odbiera,
Chociaż i daje pamięć;
Miłość sprawia, że ma się
Oczy szeroko otware.
Wszelako co się ostaje, ustanawiają poeci.
Wiosna 1803
Ze Wstępu Antoniego Libery
Poetę interesują sprawy zasadnicze, ostateczne, o najdonioślejszym znaczeniu, takie jak: miejsce i rola człowieka w Naturze, pochodzenie i przeznaczenie mowy, sens stworzenia i ludzkich dziejów, obecność w świecie pierwiastka boskiego i sposób jego ujawniania się, możliwość i warunki komunikacji między bytem śmiertelnym a wiecznym. Hölderlin mierzy się z owymi zagadnieniami nie tylko na wysokim poziomie wtajemniczenia w to, co zostało już w tym zakresie przez wieki wypracowane, ale i w sposób daleki od założeń i metod takiej czy innej jednorodnej doktryny. W jego twórczości znaleźć można zarówno ślady animizmu i pogańskiego kultu przyrody, jak liczne treści i motywy chrześcijańskie; wyraźne elementy panteizmu Spinozy, a zarazem “naturalizmu” Rousseau; echa teodycei Leibniza, a przy tym wątki mistyczne w stylu Jakuba Böhmego; mamy wreszcie wszechobecną mitologię grecką, i to traktowaną z najwyższą powagą, a do tego jeszcze quasi-naukowe koncepcje dotyczące wędrówek ludów, rozwoju wspólnoty, przewrotów społecznych i rewolucji.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
A oto — w najogólniejszym zarysie — treść Hölderlinowskiego mitu:
Dane są Ziemia i Słońce, dane są Dzień i Noc, dane są Błękit i rozgwieżdżony Mrok. Natura jest sensowna i rozwija się w sposób celowy. Naprzód powstają góry (pierwsza generacja istot). Z nich wypływają rzeki (druga generacja), które torując sobie drogi ku wielkim wodom, użyźniają ziemię i dzielą ją na krainy bardziej lub mniej zdatne do życia. Nawilżona i opromieniona słońcem ziemia rodzi florę i faunę (trzecia generacja), które z kolei tworzą warunki do narodzenia się istoty ludzkiej (generacja czwarta i ostatnia). Człowiek, stworzenie najsłabsze, lecz i najbardziej przemyślne i ambitne, naprzód długo wędruje w poszukiwaniu najdogodniejszego dla siebie miejsca. Kieruje się przy tym wskazówkami swych przodków: zwierząt, rzek i gór. Aż wreszcie osiedla się na stałe — właśnie nad rzeką lub jeziorem, na ogół na równinie, lecz i w pobliżu gór (aby być „wyżej” i widzieć „jak najdalej”), najczęściej na kontynencie, ale także na wyspach (aby ze wszystkich stron roztaczał się „bezmiar”). W tych różnych, obranych na siedzibę miejscach człowiek poluje, uprawia ziemię, buduje osady i grody, ale poza tymi użytecznymi zajęciami „poetycko mieszka na tej ziemi” [podkr. A. L.]. „Poetycko”, to znaczy, dociekając sensu znaków, pozostawionych przez starsze generacje. Znaki te zaś zdają się kierować „wyżej” i „dalej”, ku jeszcze wcześniejszym bytom, ku nieśmiertelnym — Niebianom. Myślenie o Niebianach, wyobrażanie ich sobie przeradza się w stan oczekiwania i gotowości na spotkanie z nimi. Aż wreszcie przychodzi czas: bogowie zstępują na ziemię albo się ujawniają, i przebywają wśród ludzi. Jest to epoka święta, “Dzień Słońca” albo po prostu — Dzień. Taki Dzień już raz nastał, kilka tysięcy lat temu, w Grecji i w Azji mniejszej. Nieśmiertelne żywioły wcielały się w ludzką postać i zawierały z ludzkością nadprzyrodzony ślub. Ostatnim z tego „rodu” — rodu wcielonych bogów — był „cichy geniusz” Chrystus. Wraz z jego śmiercią, kiedy to “Promieniejące berło złamało się w boskim bólu, / Samo i dobrowolnie”, na ziemi zapadła Noc. Bogowie odlecieli. Teraz żyją gdzie indziej, „tam w górze”, „w innym świecie” i jakby przestali się ludźmi interesować. Na ziemi trwa noc dziejów. Trwa już blisko dwa tysiące lat. Kiedy zacznie znów świtać? Kiedy wzejdzie kolejny dzień nad ludzkością? Czy w ogóle dojdzie do tego? Od czego to zależy? Nie jest to jasne, wydaje się jednak, że aby bogowie wrócili, trzeba tego nie tylko chcieć, ale i robić coś w tym celu. Trzeba mianowicie przygotowywać im miejsce na powrót, trzeba ich nieustannie przyzywać. Tymczasem panuje powszechne zapomnienie i zobojętnienie. Wiara stała się rutyną, martwym obrzędem. Cud został oswojony i stracił dawną moc oddziaływania. W tym stanie rzeczy — w dobie letargu, metafizycznej inercji — ogromną, a być może naczelną rolę mają do spełnienia poeci. Oni bowiem są właśnie nosicielami owego pierwotnego ducha, który nie pozwolił człowiekowi zatrzymać się w granicach użyteczności, lecz kazał mu również „poetycko mieszkać na tej ziemi”. Oni są strażnikami pamięci o boskiej epoce Dnia, o „zaślubinach” i „uczcie”, i o tym, że los śmiertelnych w ogóle może być, choćby na chwilę, “wyrównany”; i oni też przechowują, w im tylko wiadomy sposób, powierzony wtedy „święty ogień”, by kiedyś znowu mógł w pełni zapłonąć. W „marnym czasie” naszej ery poeci są „jak kapłani wina chodzący z kraju do kraju”, którzy nie pozwalają ludzkości pogrążyć się w otchłani nieodwracalnego snu.
Szczególną rolę w spełnieniu owej misji mają odegrać pieśniarze „Hesperii”, czyli krajów zachodniej i północnej Europy (w domyśle: głównie Niemcy). Albowiem reprezentują oni ludy, które — zgodnie z zasadą „toru ekscentrycznego”, polegającą na podążaniu zawsze ku przeciwieństwom tego, co wrodzone czy pierwotne — wracają właśnie do twórczego początku. Przyrodzonymi właściwościami Greków były: entuzjazm, namiętność, patos i „niebiański ogień” (synonim szału twórczego); ich punktem dojścia zaś: umiar, trzeźwość i regularna forma. Z ludami Hesperii jest odwrotnie: wrodzona jest im trzeźwość, zmysł porządku i regularna forma. W naturalny więc sposób podążają oni ku entuzjazmowi, namiętności i patosowi. Nim jednak kondycja ta zostanie osiągnięta, pieśniarze „hesperyjscy” winni niestrudzenie i metodycznie wykładać sens i cel dziejów i podtrzymywać stan gotowości. W każdym razie „niemiecka pieśń temu służy”.
Zarysowany powyżej z grubsza Hölderlinowski mit nie mógł liczyć na zrozumienie i aplauz współczesnych poecie. Dominowały bowiem w owym czasie zupełnie inne tendencje i prądy umysłowe, zgoła przeciwne tej mrocznej, pesymistycznej, a jednocześnie tak archaicznej wizji. Dojrzewała właśnie oświeceniowa, „nowoczesna” świadomość, ufna w naukę i postęp, niechętna religii i mistycyzmowi, patrząca w przyszłość z optymizmem, a na człowieka jako na istotę o nieograniczonych możliwościach rozwoju. Musiało upłynąć blisko sto lat, aby wiara ta i związane z nią nadzieje zaczęły przygasać; aby dialektyka postępu pokazała złowrogie oblicze. Wtedy właśnie Hölderlinowska wizja okazała się prorocza i prekursorska.
Od tego czasu, czyli mniej więcej od przełomu XIX i XX wieku, proces, o którym tu mowa — korozja przestrzeni metafizycznej, zeświecczenie kultury, uwiąd wyobraźni — znacznie się posunął. Można wręcz mówić o stanie zapaści, do jakiej doszło, lub katastrofie na niespotykaną dotychczas skalę. Paradoks polega na tym, iż odbywa się to nie tylko w okolicznościach apokaliptycznych, za jakie uznać wypada scenerie i akcje dwudziestowiecznych wojen i rewolucji dokonywanych przez systemy totalitarne, lecz również, a może przede wszystkim, w warunkach z pozoru niewinnych lub neutralnych, jakie stwarzają wyspecjalizowane, sterylne laboratoria naukowe, konsorcja finansowe i systemy błyskawicznej komunikacji.
Cywilizacja rośnie, istota ludzka maleje. O świecie i jego prawach wiadomo coraz więcej, o sensie i celu życia — coraz mniej. Awans rodzaju ludzkiego do rangi władcy globu wiąże się z degradacją człowieka jako jednostki. Im większe wrażenie jawy w wymiarze materialnym, tym głębszy sen w duchowym.
Noc dziejów nadal trwa.