1
GEORGETTE HEYER
Niesforna
Tytuł orginalny: The Corinthian
Tłumaczył PAWEL KOROMBEL
1
Towarzystwo wprowadzone przez chmurnego kamerdynera do żółtego salonu w
domu sir Ryszarda Wyndhama przy St James Square składało się z dwóch dam i
jednego niezdecydowanego dżentelmena. Ów liczący sobie niewiele ponad trzydzieści
lat, niemniej nader okrągłych kształtów pan czuł najwyraźniej dezaprobatę służącego,
bo kiedy ten z dostojeństwem poinformował starszą z pań o nieobecności gospodarza,
spojrzał na niego z udręką - nie jak członek Izby Lordów na służącego, ale jak jeden
bezradny mężczyzna na drugiego - i uderzył w proszący ton:
-
Hm, no cóż, czy uważa pani, lady Wyndham...? Ludwiko, czy nie lepiej
byłoby...? Najdroższa, przecież nie ma sensu wchodzić, czyż nie tak?
Ani żona, ani teściowa nie poświęciły tej tchórzliwej wypowiedzi krzty uwagi.
-
Jeśli mój brat wyszedł, zaczekamy do jego powrotu - oświadczyła lekceważąco
Ludwika.
-
Twój biedny tato zawsze znikał z domu, kiedy był potrzebny - powiedziała lady
Wyndham ze skargą w głosie. - Ileż zgryzot przysparza mi teraz Ryszard. Z każdym
dniem coraz bardziej przypomina swego ojca.
Te wyszeptane gasnącym głosem słowa wyrażały tyle boleści, jakby matka miała
rozpłynąć się we łzach na progu domu syna. Jerzy, lord Trevor, z niepokojem
2
zauważył, że teściowa mnie gorączkowo chusteczkę w wątłej dłoni, odzianej w
rękawiczkę, więc wstrzymał się od dalszych obiekcji i ruszył za damami.
Lady Trevor wymówiła się od jakiegokolwiek poczęstunku. Zawiodła rodzicielkę
do żółtego salonu, rozsiadła się wygodnie na obitej jedwabiem kanapie i oświadczyła,
że w razie konieczności nie ruszy się z St James Square przez cały dzień. Jerzy,
któremu współczucie do szwagra wyraźnie podpowiadało, jakiego wstrząsu dozna,
kiedy powróci do swej siedziby i zastanie ją we władaniu rodzinnej delegacji, jęknął
smętnie.
-
Wiecie panie, to niewłaściwe, ze wszech miar niewłaściwe! Bynajmniej tego
nie pochwalam. Byłbym rad, gdybyście porzuciły wasze zamiary.
Zajęta zdejmowaniem skórkowych rękawiczek w lawendowym kolorze żona
spojrzała na męża wzrokiem pełnym wzgardliwego pobłażania.
-
Mój drogi Jerzyku, może ty boisz się Ryszarda, ale ja na pewno nie!
-
Bać się go?! Ależ skąd! Lecz weźcie pod uwagę, że mężczyzna
dwudziestodziewięcioletni nie lubi wtrącania się w jego sprawy. Poza tym jest
niezwykle prawdopodobne, że zacznie zachodzić w głowę, co ja mam z tym
wszystkim wspólnego, a przecież nie mogę mu tego powiedzieć! Byłbym rad, gdyby
się nie zjawił.
Ludwika zignorowała słowa męża uważając, że nie zasługują na komentarz. Sąd ten
był o tyle zgodny z prawdą, że ta ładna kobieta o wielce stanowczym wyrazie twarzy i
zjadliwym poczuciu humoru rządziła małżonkiem żelazną ręką. Jej strój może nie
spełniał najświeższych wymogów mody, która nakazywała, by tego lata muślinowe
szale odsłaniały każdy urokliwy zakątek kobiecego ciała, ale był ogromnie elegancki i
ze wszech miar przyzwoity. Ponieważ Ludwika miała znakomitą figurę, powszechna
moda na suknie z wysokim stanem, nisko wciętym stanikiem i małymi bufkami na
rękawach była dla niej bardzo korzystna; w istocie o wiele bardziej korzystna niż
pantalony i długie fraki dla jej męża.
Moda nie rozpieszczała Jerzego. Najlepiej prezentował się w bryczesach z cielęcej
skóry i w butach do konnej jazdy, ale przejawiał nieszczęsną słabość do dandyzmu i
napawał bólem przyjaciół i krewnych, adoptując każdy ekstrawagancki szczegół
ubioru, spędzając tyleż czasu na wiązaniu fontazia, co sam pan Brummell - wyrocznia
3
męskiej mody - i wbijając talię w ciasny gorset, który zazwyczaj pękał, kiedy jego
właściciel wykonał nierozważny ruch.
Trzeci gość, półleżąca na kanapie w omdlewającej pozie dama, determinacją
dorównywała córce, ale swe pragnienia realizowała dalece subtelniejszymi środkami.
Lady Wyndham, wdowa od lat dziesięciu, miała niezwykle delikatne zdrowie.
Najmniejsza oznaka sprzeciwu doprowadzała ją do rozstroju nerwowego i każdy
widząc tę chusteczkę i flakonik z solami trzeźwiącymi - rynsztunek, bez którego nie
ruszała się na krok - musiał być wyjątkowym głupcem lekceważąc złowróżbny sygnał,
jaki słał ten niewieści oręż. W młodości prawdziwa piękność, kiedy osiągnęła wiek
średni, wszystko w niej jakby zwiędło: włosy, policzki, oczy, nawet głos, który stał się
proszący i tak słaby, że cud, iż w ogóle dał się słyszeć. Podobnie jak córka, matka
ubierała się z wielkim smakiem, a ponieważ za sprawą łaskawego losu dostała bardzo
szczodre dożywocie, mogła folgować swym zachciankom, kupować najdroższe
fatałaszki, nie oszczędzając w niczym na innych wydatkach. Nie przeszkodziło to jej
uważać się za bardzo źle uposażoną i choć nie zaznała nigdy najmniejszego
niedostatku, wielokrotnie użalała się na nędzę, w jakiej przyszło jej żyć. Budziła
współczucie znajomych, rozwodząc się nad niesprawiedliwością testamentu świętej
pamięci małżonka, który uczynił męskiego potomka jedynym dziedzicem
niezmierzonej fortuny, stąd przyjaciółki żywiły poniekąd mniemanie, iż dożywocie tej
damy musi być bardzo ubogie.
Lady Wyndham, która zajmowała uroczy dom przy Clarges Street, nigdy nie mogła
przekroczyć progu rezydencji przy St James Square, nie doznawszy przelotnej chwili
udręki. Nie było to, jak można by sądzić po bolesnym wyrazie twarzy, z jakim
omiatała wzrokiem ściany, gniazdo rodzinne, gdyż rezydencję syn nabył zaledwie
kilka lat temu. Za życia sir Edwarda rodzina zajmowała o wiele większą i znacznie
bardziej niewygodną siedzibę przy Grosvenor Square. Po tym, jak sir Ryszard
oznajmił, iż zamierza postarać się o własny dach nad głową, dom sprzedano, tak że od
tej pory lady Wyndham mogła opłakiwać jego stratę, nie musząc cierpieć jego
niedogodności. Ale jak by nie lubiła własnych kątków przy Clarges Street, krew
burzyła się w niej na myśl, że syn zamieszkuje daleko większe pomieszczenia przy St
4
James Square, i kiedy wszelkie inne źródła zmartwienia zawodziły, zawsze wracała do
tego, by tak jak teraz oświadczyć znękanym głosem:
-
Nie mogę pojąć, na co mu taka rezydencja!
Ludwika, która miała wspaniały dom, nie wspominając o wiejskiej posiadłości w
Bekshire, nie zazdrościła wcale bratu tego lokum.
-
To nic nie znaczy, mamo - odrzekła. - Poza tym, że na pewno myślał o
żeniaczce, kiedy go kupował. Czyż nie sądzisz podobnie, Jerzyku?
Jerzemu pochlebiło zwrócenie na niego uwagi, ale był uczciwą, skrupulatną duszą i
nie potrafił przymusić się do stwierdzenia, że Ryszardowi kiedykolwiek zaświtała w
głowie myśl o ożenku, czy to przy kupnie domu, czy z innej okazji.
Ludwika była niezadowolona.
-
No cóż, należy go zmusić, żeby zaczął o tym myśleć! - rzekła stanowczo.
Lady Wyndham opuściła flakonik z solami trzeźwiącymi, by wtrącić:
-
Bóg wie, że nigdy nie skłaniałabym syna do uczynienia czegokolwiek wbrew
sobie, ale od lat rozumiało się samo przez się, że on i Melissa Brandon przypieczętują
węzłem małżeńskim długotrwałą przyjaźń między naszymi rodzinami.
Jerzy wybałuszył oczy na teściową i zapragnął znaleźć się daleko od St James
Square.
-
Jeśli nie zamierza ożenić się z Melissa, to na pewno będę ostatnią osobą, która
by go tego zmuszała - oznajmiła Ludwika. - Ale najwyższy czas, żeby się z kimś
ożenił, i jeśli nie ma na oku innej stosownej młodej niewiasty, Melissa jest tu
najwłaściwsza.
-
Nie mam pojęcia, jak spojrzeć w twarz lordowi Saarowi - rzekła strapiona lady
Wyndham, unosząc do nosa flakonik. - Czy też biednej, drogiej Emilii. Poza Melissą
musi wydać za mąż jeszcze trzy córki, a każda z nich jest ledwo do przyjęcia. Zofia
ma przecież pryszcze.
-
Augusta nie jest wcale beznadziejna - przyznała Ludwika. - Amelia może też
zyska z wiekiem.
-
Zez! - podrzucił Jerzy.
-
Lekka wada jednego oka - sprostowała Ludwika.
5
-
Jednakże nie musimy się tym zajmować. Melissa jest niezwykle powabnym
stworzeniem. Temu nikt nie zaprzeczy!
-
I cóż za godny pożądania związek! - Lady Wyndham westchnęła. - Przecież to
jedna z najlepszych rodzin!
-
Powiadają, że przy obecnym tempie Saar nie przetrzyma pięciu lat - rzekł Jerzy.
- Wszystko obłożone długami, a ten zapija się na umór!
Obie panie popatrzyły na niego z przyganą.
-
Jerzyku, chyba nie chcesz powiedzieć, że Melissa ma pociąg do butelki? -
spytała jego żona.
-
Och, nie, nie! Boże uchowaj, przez myśl mi to nie przeszło! To znamienita
młoda dama! Ale powiem ci, Ludwiko, że nie winię Ryszarda, jeśli jej nie chce! -
oświadczył buntowniczo Jerzy. - Sam już wolałbym mieć posąg za żonę!
-
Po prawdzie jest nieco chłodna, co to, to tak. Ale sam przyznaj, jest w bardzo
niezręcznym położeniu. Od dzieciństwa nie było co do tego wątpliwości, że Ryszard i
ona będą małżeństwem, i Melissa wie o tym równie dobrze jak my! Tymczasem
Ryszard zachowuje się wyjątkowo haniebnie! Brak mi na to słów!
Jerzy bardzo lubił Ryszarda, ale wiedział, że obrona szwagra dowiodłaby tylko
braku roztropności, wiec schował język za zębami.
Lady Wyndham podjęła lament.
-
Niech mnie Bóg broni, żebym miała zmuszać jedynego syna do małżeństwa
wbrew jego woli, ale nie odstępuje mnie straszliwy lęk przed tym, że wprowadzi do
domu jakąś okropną, zrodzoną w rynsztoku kreaturę oczekując, że przyjmę ją z
radością!
Jerzy przez moment wyobrażał sobie szwagra w tej roli; po chwili się odezwał, lecz
bez wielkiego przekonania:
-
Doprawdy, pani, to do niego niepodobne.
-
Jerzyk ma całkowicie rację - oznajmiła Ludwika. -Miałabym lepsze zdanie o
Ryszardzie, gdyby było inaczej. Widząc go tak nieczułego na kobiece wdzięki, jestem
doprawdy wstrząśnięta! Jego niechęć do płci przeciwnej świadczy o wielkiej głupocie,
ale jedna rzecz jest pewna: może nie lubić kobiet, lecz ma zobowiązania wobec swego
nazwiska i małżeństwo go nie minie! Dołożyłam wszelkich starań, by przedstawić mu
6
każdą młodą, wolną pannę z tego miasta, gdyż ani mi w głowie upierać się przy jego
związku z Melissa Brandon. No cóż! Na żadną nie spojrzał więcej niż raz, więc jeśli to
obrazuje jego nastawienie, Melissa będzie dlań idealną wybranką.
-
Ryszard myśli, że one wszystkie dybią tylko na jego pieniądze - odważył się
wtrącić Jerzy.
-
A nawet jeśli. Proszę cię, powiedz, cóż to ma za znaczenie? Chyba nie
twierdzisz, że Ryszard jest romantykiem?!
Tak, Jerzy musiał przyznać, że Ryszard nie jest romantykiem.
-
Jeśli dotrwam chwili, w której ujrzę u jego boku odpowiednią małżonkę, umrę
szczęśliwa - powiedziała lady Wyndham, która miała wszelkie widoki przeżyć
następne trzydzieści lat. - Obecny styl życia Ryszarda napełnia serce jego biednej
matki trwogą i drżeniem!
-
Ależ skąd, droga pani! Skąd! Ryszard jest niezdolny do podłości, do
najmniejszej w świecie podłości, przysięgam na honor! - odezwał się Jerzy, tchnięty
poczuciem lojalności.
-
Zupełnie wyprowadza mnie z równowagi! - rzekła Ludwika. - Kocham go
gorąco i nie cierpię całym sercem! Tak, nie cierpię i nie obchodzi mnie, czy ktoś to
usłyszy! Dba tylko o węzeł swego fontazia, połysk swoich butów i dobrą mieszankę w
tabakierce!
-
Jego konie! - wtrącił niezręcznie Jerzy.
-
Och, jego konie! To mi dopiero! Wspaniale powozi! To musimy mu przyznać!
Pobił sir Jana Ladę w wyścigu do Brighton! Doprawdy, wielkie mi osiągnięcie!
-
Wielce sprawny w walce na pięści! - stęknął Jerzy walcząc, choć grunt usuwał
mu się spod nóg.
-
Ty możesz sobie podziwiać człowieka, który chadza do Jackson's Saloon i
Cribb's Parlour. Ja nigdy!
-
Nie, najukochańsza - rzekł Jerzy. - Ależ skąd, najukochańsza!
-
I niewątpliwie nie widzisz nic godnego potępienia w jego przywiązaniu do
zielonego stolika! Ale słyszałam od osoby godnej najwyższego zaufania, że za jednym
posiedzeniem stracił trzy tysiące funtów u Almacka!
Lady Wyndham wydała jęk i otarła chusteczką oczy.
7
-
Cóż ja słyszę!
-
Prawda, ale jest tak diabelnie bogaty, że nie ma to znaczenia! - powiedział
Jerzy.
-
Małżeństwo położy kres takim wyskokom – orzekła Ludwika. Ponury obraz,
który wzbudziły te słowa, zamknął Jerzemu usta.
-
Tylko matka mogłaby zrozumieć moje niepokoje - powiedziała lady Wyndham
głosem pełnym tajemniczości. - Jest w niebezpiecznym wieku i lęk przed tym, co go
może spotkać, nie odstępuje mnie nawet na chwilę.
Jerzy otworzył usta, napotkał wzrok małżonki, zamknął je i z nieszczęśliwą miną
poprawił fontaź.
Otwarły się drzwi. Na progu stanął lew salonowy i ironicznym spojrzeniem omiótł
rodzinę.
-
Tysięczne przeprosiny - rzekł ze znudzeniem, nie mniej uprzejmie. - Twój
uniżony sługa, pani. Ludwiko, do usług. Mój biedny Jerzy...! Ale... czyżbyśmy byli
umówieni?
-
Bynajmniej! - najeżyła się Ludwika.
-
Nie, nie byliśmy. Rzecz w tym, że one wbiły to sobie do głowy. Nie mogłem
ich powstrzymać - zdobył się na heroizm Jerzy.
-
Tak sobie myślałem - rzekł lew salonowy, zamykając drzwi. - Ale moja pamięć,
wiecie, ta moja nieszczęsna pamięć! Jerzy okiem znawcy objął ubiór szwagra i poczuł
ukłucie zazdrości.
-
Na Boga, Ryszardzie, niezły! Diabelsko cudnie skrojony frak, na honor,
diabelsko! Kto go szył?
Sir Ryszard podniósł rękę i zerknął na mankiet.
-
Weston, Jerzy, tylko Weston.
-
Jerzyku! - wykrzyknęła ze zgrozą Ludwika.
Sir Ryszard uśmiechnął się nieznacznie, przeszedł przez salon i zatrzymał się przed
matką. Kiedy podała mu dłoń, pochylił się nad nią i z niedbałym wdziękiem musnął
ustami.
8
-
Tysięczne przeprosiny, pani! - powtórzył. - Mam nadzieję, że służba zajęła się
wami... hmm... wami wszystkimi? - Ogarnął leniwym spojrzeniem pokój. - Cóż to!
Jerzy, jesteś najbliżej dzwonka, zrób mi tę grzeczność, mój drogi, i przywołaj służbę!
-
Nie potrzebujemy żadnego poczęstunku, dziękujemy ci, Ryszardzie -
powiedziała Ludwika.
Lekki, słodki uśmiech brata sprawił to, co nigdy nie udało się wymówkom jej
małżonka. Zamilkła.
-
Moja droga Ludwiko, mylisz się... zapewniam cię, że się mylisz! Jerzy ma
najgorętszą potrzebę... hmm... podniety. Tak, Jeffries, dzwoniłem. Madera... och, no i
ratafia, Jeffries, gdybyś był łaskaw!
-
Ryszardzie, to najlepsza „kaskada", jaką widziały moje oczy! - wykrzyknął
Jerzy, z podziwem wpatrując się w skomplikowane wiązanie fontazia lwa salonowego.
-
Pochlebiasz mi, Jerzy, obawiam się, że mi pochlebiasz.
-
Phi! - skarciła mężczyzn Ludwika.
-
Jak najbardziej, moja droga Ludwiko - zgodził się z nią sir Ryszard.
-
Nie prowokuj mnie, Ryszardzie! - ostrzegła go siostra. - Przyznaję, że twój
wygląd jest odpowiedni... bez wątpienia godny podziwu!
-
Staram się, jak mogę, biedaczysko - wymruczał sir Ryszard.
Jej pierś zafalowała.
-
Ryszardzie, jeszcze chwila i cię palnę!
Uśmiechnął się szerzej, błyskając nieskazitelnie białymi zębami.
-
Nie sądzę, żeby ci się to udało, moja droga.
Jerzy zapomniał się do tego stopnia, że wybuchnął śmiechem. Przygwoździło go
karcące spojrzenie żony.
-
Jerzyku, ucisz się! - padło z jej ust.
-
Muszę powiedzieć, że nikt... oczywiście oprócz pana Brummella, nie wygląda
tak dobrze jak ty, Ryszardzie - przyznała lady Wyndham, w której odezwały się
macierzyńskie uczucia.
Skłonił się, ale ta pochwała nie wbiła go w przesadną dumę. Niewykluczone, że
uznał komplement za zasłużony. Był iście wspaniałym lwem salonowym. Od fryzury
„w powiewie" (styl najtrudniejszy do realizacji) do czubków lśniących butów z
9
cholewkami był wzorem elegancji. Jego ramiona zdobił doskonały frak z
najdelikatniejszego materiału; fontaź, który wzbudził podziw Jerzego, został ułożony
ręką mistrza; jasnokremowe spodnie nie miały jednej zmarszczki, a buty z wesołymi
złotymi kutasikami nie tylko wyszły spod ręki Hoby'ego, ale zostały wypastowane, jak
podejrzewał Jerzy, czernidłem zmieszanym z szampanem. Z szyi opadał na
wstążeczce monokl; dewizka od zegarka wisiała na brzuchu; w ręce trzymał
tabakierkę z Sevres. Był nieznośnie znudzony, ale żaden szczegół ubioru, żadna
wystudiowana nonszalancja nie mogły ukryć muskularnych ud ani silnych ramion.
Wykrochmalone rogi kołnierzyka obejmowały zgaszoną, przystojną twarz, na której
gościł wyraz zniechęcenia. Ciężkie powieki opadały na szare inteligentne oczy, które
ograniczały się do obserwacji próżności tego świata; uśmiech, który przed chwilą
zagościł na stanowczych wargach, zdawał się drwić z bliźnich.
Jeffries wrócił do pokoju z tacką i postawił ją na stole. Ludwika ruchem ręki
odmówiła poczęstunku, ale lady Wyndham się skusiła, a i Jerzy, zachęcony słabością
teściowej, sięgnął po kieliszek madery.
-
Przypuszczam, że zastanawiasz się, po co tu przyszliśmy - rzekła Ludwika.
-
Nigdy nie tracę czasu na czcze spekulacje – łagodnie odparł Ryszard. - Jestem
pewien, że niebawem oświecicie mnie co do celu waszej wizyty.
-
Mama i ja przyszłyśmy porozmawiać z tobą o małżeństwie - śmiało postawiła
sprawę Ludwika.
-
A o czym zamierza ze mną rozmawiać Jerzy? - zainteresował się Ryszard.
-
Oczywiście, również o tym!
-
Nie, bynajmniej! - zaprzeczył pośpiesznie Jerzy. - Wiesz, że nie chcę mieć z
tym nic wspólnego! Nawet nie chciałem się tu zjawiać!
-
Skosztuj jeszcze madery - uspokoił go szwagier.
-
Hm, dziękuję ci, z przyjemnością. Ale nie myśl, że przyszedłem tu po to, aby
dręczyć cię sprawą, która mnie nie dotyczy! Jestem od tego jak najdalszy!
-
Ryszardzie! - rzekła z uczuciem lady Wyndham.
-
Dłużej nie śmiem patrzeć w twarz Saarowi!
10
-
Już z nim tak źle? - zdziwił się jej syn. - Sam nie widziałem go od kilku
tygodni, ale wcale mnie to nie zaskakuje. Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym od
kogoś... zapomniałem od kogo. Pociąg do kieliszka, czyż nie tak?
-
Czasem wydajesz mi się całkowicie pozbawiony uczuć! - zgasiła go siostra.
-
On tylko próbuje cię sprowokować, mamo. - Zwróciła się do brata: - Doskonale
wiesz, o czym mama mówi, Ryszardzie. Kiedy zamierzasz się oświadczyć o rękę
Melissy?
Na chwilę zapadła cisza. Ryszard odstawił pusty kieliszek i długim palcem
pogładził płatki kwiatów w wazonie na stole.
-
W tym roku, w przyszłym, kiedyś. Albo nigdy, moja droga Ludwiko.
-
Jestem całkowicie pewna, że ona uważa wasze małżeństwo za sprawę
przesądzoną.
Ryszard spoglądał na bukiet, lecz na te słowa szybko podniósł oczy ku siostrze i
przeszył ją dziwnie przenikliwym spojrzeniem.
-
Czyżby?
-
Jakże inaczej? Wiesz bardzo dobrze, że tato i lord Saar zaplanowali to lata
temu.
Powieki znów zakryły źrenice Ryszarda.
-
Średniowiecze, istne średniowiecze. - Westchnął.
-
Proszę cię, nie zrozum mnie źle! Jeśli Melissa ci się nie podoba, nie usłyszysz
więcej słowa na jej temat. Ale ona ci się naprawdę podoba, a jeśli nie, to w każdym
razie ja nigdy nic takiego od ciebie nie słyszałam! Mama i ja - i Jerzyk też - uważamy,
że nastał najwyższy czas, żebyś się ustatkował.
Zbolały wzrok padł na lorda Trevora.
-
Et tu. Brute? - zapytał Ryszard.
-
Przysięgam, że nigdy tego nie powiedziałem! - Jerzy zakrztusił się maderą. - To
wszystko zasługa Ludwiki. Mogę tylko rzec, że się z nią zgodziłem. Wiesz, jaka ona
jest, Ryszardzie!
-
Wiem. - Ryszard westchnął. - Ty też, mamo?
-
Och, Ryszardzie, żyję tylko po to, żeby ujrzeć cię szczęśliwie ożenionego i
otoczonego gromadką pociech! - powiedziała drżącym głosem lady Wyndham.
11
Lekki, acz wyraźny dreszcz przebiegł lwa salonowego.
-
Otoczony gromadką pociech... Tak. Właśnie to, pani. Zechciej kontynuować.
-
Winieneś to swemu nazwisku - ciągnęła matka. -
Jesteś
ostatnim
z
Wyndhamów, gdyż trudno się spodziewać, by wuj Lucjan ożenił się w tak późnym
wieku. Jest Melissa, drogie dziewczę, idealna żona dla ciebie! Jakże powabna, jakże
szlachetna. Urodzenie, wychowanie, wszystko to w najwyższym stopniu godne
podziwu!
-
Ach... wybacz pani, ale czy zamieszczasz w tej kategorii Saara i Cedryka, że nie
wspomnę Beverleya?
-
Właśnie o to mi chodzi! - nagle zabrał głos Jerzy.
-
Wszystko to bardzo piękne i jeśli jakiś mężczyzna chce wziąć za żonę górę
lodową, proszę bardzo, ale nie można nazwać Saara teściem godnym pożądania, na
litość, nie można! A co do drogich braciszków tej dziewczyny, to rzekłbym, że w rok
puszczą Ryszarda z torbami!
-
Nonsens - powiedziała Ludwika. - Rozumie się, oczywiście, że Ryszard
poczyni hojne zapisy. Ale doprawdy trudno mi sobie wyobrazić, czym miałby się
powodować, poczuwając się do odpowiedzialności za długi Cedryka i Beverleya.
-
Jesteś mi prawdziwą pociechą, Ludwiko - rzekł Ryszard.
Spojrzała na brata nie bez uczucia.
-
No cóż, myślę, że czas na szczerość, Ryszardzie. Niedługo ludzie zaczną
mówić, że igrasz sobie z Melissą, gdyż musisz wiedzieć, że wasze porozumienie jest
publiczną tajemnicą. Gdybyś zdecydował się ożenić pięć, dziesięć lat temu, to całkiem
inna historia. Ale o ile się orientuję, nigdy nie byłeś zaangażowany uczuciowo i
proszę... Dobijasz trzydziestki, jesteś jakby po słowie z Melissą i nic nie jest
załatwione!
Chociaż lady Wyndham w pełni podzielała zdanie córki, w tym momencie ruszyła
w sukurs synowi przypomniawszy Ludwice, że Ryszard w gruncie rzeczy ma dopiero
dwadzieścia dziewięć lat.
-
Mamo, Ryszard będzie miał trzydzieści za niecałe pół roku. Gdyż ja -
powiedziała rezolutnie Ludwika - kończę trzydzieści jeden.
12
-
Ludwiko, wzruszasz mnie! - rzekł Ryszard. - Jestem przekonany, że tylko
najgłębsze siostrzane uczucia wymuszają na tobie podobne wyznanie.
Nie potrafiła powstrzymać się od uśmiechu, ale z całą powagą, na jaką było ją stać,
odparła:
-
To nic zabawnego. Już nie jesteś pierwszej młodości i wiesz tak dobrze jak ja,
że twoim pierwszym obowiązkiem jest pomyśleć poważnie o małżeństwie.
-
To dziwne, że nasze obowiązki niezmiennie muszą być tak nieprzyjemne -
zadumał się Ryszard.
-
Rozumiem cię. - Jerzy westchnął. - Jakże to prawdziwe! Jakże to ze wszech
miar prawdziwe!
-
Phi! Nonsens! Ileż zamieszania wokół prostej sprawy! -
oburzyła
się
Ludwika. - Gdybym przymuszała cię do poślubienia jakiejś romantycznej panny,
która domaga się od ciebie dowodów miłości i wypłakuje oczy za każdym razem,
kiedy szukasz towarzystwa za jej plecami, może miałbyś powód do narzekań. Ale
Melissa... Tak, to góra lodowa. Lecz Jerzyku, przyznaj sam, kim jest Ryszard?
Twierdzę, że Melissa nigdy nie będzie cię prześladowała w podobny sposób.
Oczy Ryszarda przez moment spoczęły badawczo na jej twarzy. Następnie podszedł
do stołu i nalał sobie kolejny kieliszek madery.
-
No cóż, chyba nie chcesz, żeby wisiała ci na szyi, nieprawdaż? - zapytała
niepewnie Ludwika.
-
Bynajmniej.
-
I nie jesteś zakochany w żadnej innej kobiecie?
-
Nie jestem.
-
A więc doskonale! Oczywiście, gdybyś miał w zwyczaju zakochiwać się i
odkochiwać, byłaby to całkiem inna sprawa! Ale będę z tobą szczera: jesteś
najbardziej zimnokrwistym, obojętnym, samolubnym stworzeniem, jakie ziemia
nosiła, Ryszardzie, i znajdziesz w Melissie godną siebie partnerkę.
Jerzy wydał coś w rodzaju cmoknięcia, mającego zwiastować protest, na co
Ryszard wskazał butelkę.
-
Nalej sobie, Jerzy, nalej sobie!
13
-
Muszę stwierdzić, że to szkaradne z twojej strony mówić w ten sposób do brata
- rzekła lady Wyndham. - Choć nie chcę przez to powiedzieć, że nie jesteś
samolubem, Ryszardzie. Słyszałeś to ode mnie wystarczająco wiele razy. Ale
podobnie jest z większością ludzi! Gdzie się nie skierujemy, spotyka nas tylko
niewdzięczność!
-
Jeśli zachowałam się niesprawiedliwie wobec Ryszarda, gorąco błagam go o
wybaczenie - wtrąciła Ludwika.
-
Bardzo zgrabnie powiedziane, moja droga siostro. Nie byłaś wobec mnie
niesprawiedliwa. Jerzy, wolałbym, byś porzucił ten żal, jaki rysuje się na twym
obliczu. Zapewniam cię, że nań nie zasługuję. Powiedz mi, Ludwiko, czy masz jakiś
powód do przypuszczeń, że Melissa oczekuje ode mnie... hm... zalotów?
-
Jak najbardziej. Spodziewa się ich od pięciu lat! Ryszard wyglądał na nieco
zbulwersowanego.
-
Biedactwo! Moja tępota musi sięgać szczytów. Jego matka i siostra wymieniły
spojrzenia.
-
Czy to oznacza, że myślisz poważnie o małżeństwie?
- zapytała Ludwika.
Spojrzał na nią z namysłem.
-
Sądzę, że musi do tego dojść.
-
No cóż, gdyby o mnie chodziło, rozejrzałbym się za jakąś znośniejszą
niewiastą! - powiedział Jerzy, stawiając czoło żonie. - Boże, jest ich na pęczki w
mieście! A nie wiem, ile chciało złapać cię za męża! Sam to widziałem. Były tam i
ślicznotki, ale ty nigdy ich nie zauważałeś, niewdzięczniku!
-
A zauważałem, zauważałem - przyznał się Ryszard, obnażając w uśmiechu
zęby.
-
Czy Jerzy musi być tak prostacki? - spytała tragicznym głosem lady Wyndham.
-
Zamilknij, Jerzyku! A co do ciebie, Ryszardzie, to uważam, że twoje
stanowisko jest w najwyższym stopniu pozbawione zdrowego rozsądku. Nie ma co
zaprzeczać, jesteś największą gratką na małżeńskim rynku... tak, mamo, wiem, że to
również wulgarne, i proszę cię o wybaczenie... ale nie przypuszczam, byś był tak
niskiego zdania o sobie, aby sądzić, że fortuna to jedyna rzecz, za sprawą której jesteś
14
partią godną pożądania. Jesteś powszechnie uważany za przystojnego i nikt nie może
zaprzeczyć, że twa osoba jest ze wszech miar miła dla oka, a kiedy zdobędziesz się na
uprzejmość, nic w twym sposobie bycia nie obraża dobrych manier.
-
Ten panegiryk, Ludwiko, nieomal rzuca mnie na kolana. - Ryszard był wielce
poruszony.
-
Jestem zupełnie poważna. Muszę dodać, że często psujesz wszystko dziwnymi
humorami. Nie mam pojęcia, jak zamierzasz wzbudzić niewieście uczucia, skoro
nigdy nie okazałeś najmniejszego śladu zainteresowania żadną kobietą! Nie chcę
powiedzieć, że zbywa ci na grzeczności, ale w twoim sposobie bycia jest pewna
rezerwa, która musi wzbudzić odrazę wrażliwej niewiasty.
-
Doprawdy, jestem beznadziejnym przypadkiem.
-
Nie spodziewam się, byś chciał wiedzieć, co o tobie myślę, więc milcz i
słuchaj. Jesteś zepsuty, Ryszardzie. Masz za dużo pieniędzy, osiągnąłeś wszystko, co
chciałeś, zanim ukończyłeś dwadzieścia lat. Swatające mamusie starały się o twoje
uznanie, pochlebcy wynosili cię pod niebiosa, a reszta świata ci pobłażała. W
rezultacie tych wszystkich zabiegów jesteś śmiertelnie znudzony. Ot co! Tak myślę i
choć ci to zapewne nie w smak, musisz przyznać, że mam rację!
-
Świętą rację - Ryszard przystał na wywód siostry. - Straszliwą rację, Ludwiko!
-
No cóż, radzę ci się ożenić i przysiąść fałdów - powiedziała wstając. - Chodź,
mamo! Zrzuciłyśmy wszystko z serca i wiesz, że wracając do domu mamy złożyć
wizytę na Brook Street. Jerzyku, czy zamierzasz nam towarzyszyć?
-
Nie - odparł Jerzy. - Nie na Brook Street. Obecnie zapewne udam się do
White'a.
-
Jak sobie chcesz, najdroższy - oświadczyła Ludwika, wkładając rękawiczki.
Po odprowadzeniu pań do powozu Jerzy nie od razu wybrał się do klubu. Wrócił ze
szwagrem do domu. Póki nie znaleźli się poza zasięgiem uszu służby, zachowywał
pełne współczucia milczenie, lecz pochwyciwszy brzemienne treścią spojrzenie
Ryszarda, rzekł jedno słowo:
-
Kobiety!
-
Właśnie - odparł Ryszard.
-
Wiesz, co zrobiłbym, gdybym był na twoim miejscu, stary?
15
-
Tak.
Jerzy był zbity z pantałyku.
-
Niech mnie diabli! Nie możesz wiedzieć!
-
Zrobiłbyś dokładnie to co ja.
-
Co takiego?
-
Och... oczywiście, oświadczyłbyś się o rękę Melissy Brandon.
-
Nie - rzekł zdecydowanie Jerzy. - Nie ożeniłbym się z Melissa Brandon, nawet
gdyby była najlepszą z pięćdziesięciu sióstr! Na mą duszę, znalazłbym przytulniejsze
ramiona!
-
Najprzytulniejsze znane mi ramiona nigdy nie były tak przytulne jak wtedy,
kiedy chciały ujrzeć mój otwarty trzos - powiedział cynicznie Ryszard.
Jerzy pokręcił głową.
-
Brzydko, bardzo brzydko! Muszę przyznać, że to wystarczy, by odstręczyć
każdego mężczyznę. Ale wiesz, Ludwika ma rację, powinieneś się ożenić. Nie można
pozwolić, żeby ród wygasł. - Coś przyszło mu do głowy. - Jak podejrzewam, nie
miałbyś nic przeciwko rozpuszczeniu pogłoski, że straciłeś wszystkie pieniądze?
-
Nie. Nie miałbym nic przeciwko temu.
-
Czytałem kiedyś o pewnym zuchu. Udał się tam, gdzie o nim nie słyszano.
Chwat co się zowie! Był to, jak myślę, pewien zagraniczny hrabia. Dokładnie nie
wspomnę, co tam było, ale pewna dziewczyna zapałała doń miłością wyłącznie przez
wzgląd na niego samego.
-
Bajeczki.
-
Nie podoba ci się? - Nieco strapiony Jerzy potarł nos.
Nadal rozważał tę sprawę, kiedy kamerdyner zapowiedział pana Wyndhama i
wielki, korpulentny, tryskający wesołością mężczyzna wtoczył się do salonu,
wykrzykując radośnie:
-
Cześć, Jerzy! Ty tu? Ryszardzie, mój chłopcze, twoja matka znów mnie
nawiedziła, niech to diabli porwą! Zmusiła mnie, bym przyrzekł, że zaraz cię
odwiedzę, choć jej wyobrażenia co do mych możliwości nie pokrywają się z
rzeczywistością!
16
-
Oszczędź mnie! - rzekł ze znużeniem Ryszard. - Właśnie odcierpiałem wizytę
matki, że już nie wspomnę o Ludwice.
-
No cóż, żal mi cię, mój chłopcze, ale radzę ci, ożeń się z tą Brandonówną i
będziesz miał spokój. Co to tu masz? Maderę? Wychylę kieliszeczek.
Ryszard nalał mu trunku. Wuj umieścił swe obfite kształty w przepastnym fotelu,
wyprostował nogi i uniósł kieliszek.
-
Zdrowie pana młodego. - Zachichotał. - Nie spuszczaj nosa na kwintę,
bratanku! Pomyśl, ileż radości wniesiesz w życie Saara!
-
Niech cię diabli - powiedział Ryszard. - Gdybyś miał kiedykolwiek odrobinę
przyzwoitości, Lucjuszu, ożeniłbyś się pięćdziesiąt lat temu i spłodził gromadkę
wisusów na swój obraz i podobieństwo. Przyznaję, to straszna myśl, ale przynajmniej
nie byłbym teraz złożony w ofierze na ołtarzu rodziny.
-
Pięćdziesiąt lat temu dopiero zaczynałem chodzić w krótkich spodenkach -
odpalił wuj, zupełnie nie wzruszony obelgami bratanka. - Całkiem znośne winko. Przy
okazji, powiadają, że młody Beverley Brandon mocno przegrał. Do stu diabłów,
będziesz publicznym dobroczyńcą, jeśli ożenisz się z tą dziewczyną. Ale postaraj się,
żeby twój adwokat uczestniczył w spisywaniu intercyzy. Idę z tobą w zakład o pół
tysiąca funciaków, że Saar spróbuje oskubać cię co do pensa. Co się z tobą dzieje,
Jerzy? Ząb cię boli?
-
Nie podoba mi się to - wyjaśnił Jerzy. - Na samym początku powiedziałem to
Ludwice, ale wiecie, jakie są kobiety! Ja sam nie chciałbym Melissy Brandon, gdyby
była ostatnią panną na wydaniu.
-
Ale, ale, to przecież nie ta pryszczata? - zapytał z ożywieniem Lucjusz.
-
Nie, tamta to Zofia.
-
No więc, nie ma co się zadręczać! Żeń się z tą dziewczyną, Ryszardzie. Jeśli
tego nie zrobisz, nigdy nie zaznasz spokoju. Nalej sobie, Jerzy, i wznieśmy następny
toast!
-
Za co tym razem - zapytał go z ciekawością bratanek, napełniając szkła. - Nie
oszczędzaj mnie!
-
Za paczkę wisusów, stworzoną na twój obraz i podobieństwo, mój drogi. Ich
zdrowie! - Wyszczerzył zęby.
17
2
Lord Saar mieszkał przy Brook Street z żoną i resztą rodziny, składającą się z
dwóch synów i czterech córek. Sir Ryszard Wyndham, udając się do domu przyszłego
teścia dwadzieścia cztery godziny po rozmowie z rodzicielką, miał tyle szczęścia, że
nie zastał lorda, a kamerdyner poinformował go, że lady Saar udała się do Bath wespół
z czcigodną Zofią. Wpadł natomiast w ramiona Cedryka Brandona, dziarskiego
młodego dżentelmena o godnych ubolewania nawykach i zabójczo uroczych
manierach.
- Ryszardzie, mój jedyny przyjacielu! - zawołał Cedryk, ciągnąc gościa do
saloniku na tyłach domu. - Nie mów mi, że przyszedłeś oświadczyć się o Melissę!
Powiadają, że dobrych wieści nigdy dosyć, ale ja nie słucham plotek! Ojciec mówi, że
grozi nam ruina. Pożycz mi pieniędzy, mój stary, a kupię sobie dwie zmiany munduru
i niech mnie diabli porwą, jeśli nie popłynę do Indii! Ale posłuchaj, Ryszardzie!
Słuchasz?! - Popatrzył z niepokojem na gościa, najwidoczniej poczuł się
usatysfakcjonowany i rzekł grożąc mu z powagą palcem: - Nie rób tego! Nie ma
fortuny dość wielkiej, żeby pokryła nasze długi, możesz wierzyć mi na słowo! Nie
zbliżaj się do Beverleya! Powiadają, że Fox spłukał się do czysta, zanim skończył
dwadzieścia jeden lat. Daję ci słowo, że to niewarte wzmianki w porównaniu z
Bevem, zupełnie niewarte wzmianki. Tak między nami, Ryszardzie, staruszek
zagląda do butelki. Pst! Ani słowa! Nie powinienem opowiadać plotek o własnym
ojcu! Ale bierz nogi za pas, stary! Słuchaj mojej rady: bierz nogi za pas!
-
Czy kupiłbyś sobie dwie zmiany munduru, gdybym dał ci pieniądze? - zapytał
Ryszard.
-
Trzeźwy tak, pijany nie! - odparł Cedryk, uśmiechając się rozbrajająco. - Teraz
jestem zupełnie trzeźwy, ale to nie potrwa długo. Nie dawaj mi pół pensa, mój stary!
Nie dawaj pół pensa Bevowi! To niegodziwiec. Otóż ja, będąc trzeźwy, jestem
uczciwy, ale muszę cię ostrzec, że uczciwy jestem sześć godzin na dobę! Teraz
wychodzę. Zadbałem o ciebie najlepiej, jak mogłem, gdyż cię lubię, Ryszardzie, lecz
jeśli mimo mych ostrzeżeń poczynisz zgubne kroki, umywam ręce. Ha, niech mnie
diabli! Będę doił cię do końca moich dni! Rusz głową, stary, rusz głową! Bev i twój
wierny sługa sześć dni w tygodniu na twoim progu... dopominanie się o pieniądze...
18
groźby... wypompowani z forsy szwagierkowie... kieszenie bez dna... żona we łzach...
nic tylko płacić! Nie rób tego! Prawda jest taka: nie jesteśmy tego warci!
-
Zaczekaj! - powiedział Ryszard, zastawiając sobą drzwi. - Jeśli spłacę twoje
długi, czy popłyniesz do Indii?
-
Ryszardzie, to ty nie jesteś trzeźwy. Idź do domu!
-
Zastanów się, Cedryku, jak dobrze wyglądałbyś w mundurze huzara!
Szelmowski uśmieszek zaigrał w oczach Cedryka.
-
To byłby widok! Ale ja na razie lepiej prezentuję się w Hyde Parku! Zejdź mi z
drogi, stary! Mam bardzo ważne spotkanie. Postawiłem na gęś przeciw indykowi w
wyścigu stujardowym! Największe wydarzenie sportowe sezonu!
Wyszedł z tymi słowy, zostawiając Ryszarda, który miast posłuchać rady i wziąć
nogi za pas, oczekiwał przyjemności towarzystwa czcigodnej Melissy Brandon.
Nie czekał długo. Lokaj poprosił go na górę i Ryszard podążył za służącym.
Przestronna klatka schodowa wiodła do bawialni na pierwsze piętro.
Melissa Brandon była powabną brunetką, liczącą sobie niewiele ponad dwadzieścia
pięć lat. Uważano, że ma profil bez skazy, ale jej twarz widziana en face ukazywała
oczy zbyt zimne, by zasługiwały na miano pięknych. W wiośnie panieństwa nie
zbywało jej na zalotnikach, ale żaden z dżentelmenów zwabiony niewątpliwymi
wdziękami Melissy nie dopiął niczego z powodu czupurnego zawadiactwa jej
wyzbytego wdzięku starszego brata. Gdy Ryszard pochylał się nad ręką panny,
wspomniał uwagę Jerzego o górze lodowej, lecz natychmiast lojalność kazała mu ją
przepędzić.
-
Cóż, Ryszardzie?
Głos Melissy był chłodny, bardzo rzeczowy - podobnie jak jej uśmiech był raczej
mechaniczną oznaką dobrych manier niż spontanicznym wyrazem radości.
-
Mam nadzieję, że znajduję cię w dobrym zdrowiu, Melisso? - zapytał grzecznie
Ryszard.
-
Jak najbardziej, dziękuję ci. Zechciej, proszę, spocząć. Rozumiem, że zjawiasz
się, by omówić sprawę naszego małżeństwa.
Przyjrzał się jej spod lekko uniesionych brwi.
19
-
Ho, ho! - odparł z łagodnym zdziwieniem. – Wygląda na to, że ktoś nie zasypia
gruszek w popiele.
Szydełkowała nie tracąc spokoju ducha.
-
Nie marnujmy czasu na próżno! - rzekła. - Dawno mam za sobą wiek
pensjonarki, a ty, mam nadzieję, zaliczasz się do ludzi obdarzonych zdrowym
rozsądkiem.
-
Czy byłaś kiedykolwiek pensjonarką?
-
Mam nadzieję, że nie. Brak mi cierpliwości na takie głupstwa. Nie jestem też
romantyczką. W tej materii z pewnością jesteśmy dobrze dobrani.
-
Jesteś pewna? - powtórzył Ryszard, kołysząc oprawionym w złoto monoklem.
Wyglądała na rozbawioną.
-
Oczywiście! Mam nadzieję, że w tak późnym wieku nie stałeś się
sentymentalny! To byłoby zgoła absurdalne!
-
Starość często sprowadza ze sobą sentymentalizm - zauważył z zadumą. - Tak
przynajmniej mnie poinformowano.
-
Nie musimy się tym zajmować. Bardzo cię lubię, Ryszardzie, ale w twym
zachowaniu zawsze jest trochę przekory, która sprawia, że obracasz wszystko w żart.
Ja mam nieco poważniejszą naturę.
-
Więc nie można rzec, byśmy w tym względzie byli dobrze dobrani -
zasugerował Ryszard.
-
Nie uważam, żeby ta przeszkoda była nie do przezwyciężenia. Przecież życie,
jakie zdecydowałeś się wieść do tej pory, nie sprzyjało głębokiej rozwadze. Śmiem
twierdzić, że z wiekiem może staniesz się bardziej godny zaufania, jeśli nawet nie
masz ochoty spoważnieć. O tym jednakże musi rozstrzygnąć czas. W każdym razie nie
jestem aż tak uparta, by twierdzić, że różnice między nami wyznaczają małżeństwu
nieprzekraczalną barierę.
-
Melisso, czy mogłabyś mi coś powiedzieć?
Uniosła wzrok.
-
Proszę, mów, co chciałbyś ode mnie usłyszeć?
-
Czy byłaś kiedyś zakochana?
Spłoniła się lekko.
20
-
Nie. Z moich obserwacji wynika, że mogę dziękować losowi, że do tego nie
doszło. Dostrzegam coś niezwykle prostackiego w osobach ulegających
nieokiełznanym namiętnościom. Uczuć takich nie uważam za naganne, ale że jestem
wyjątkowo wybredna, wydają mi się w najwyższym stopniu wyzbyte dobrego smaku.
-
Nie wyobrażasz sobie, że za jakiś czas mogłabyś się... hmm... zakochać? -
zapytał cedząc słowa.
-
Mój drogi Ryszardzie! W kim, jeśli łaska?
-
Powiedzmy, we mnie. Wybuchnęła śmiechem.
-
Ależ to absurdalne! Jeśli powiedziano ci, że koniecznie musisz okazać mi
uczucie, zostałeś z gruntu błędnie poinformowany. Nasz związek będzie małżeństwem
z rozsądku. Trudno mi wyobrazić sobie coś innego. Bardzo cię lubię, ale zupełnie nie
jesteś typem mężczyzny, który by mógł obudzić we mnie żywsze uczucia. Lecz nie
widzę powodu, dla którego to miałoby martwić któreś z nas. Gdybyś był
romantykiem, to całkiem inna sprawa.
-
Obawiam się, że jestem bardzo romantyczny.
-
Chyba znów sobie żartujesz - odrzekła, lekko wzruszając ramionami.
-
Bynajmniej. Jestem tak romantyczny, że puszczam wodze wyobraźni i marzę o
jakiejś kobiecie - bez wątpienia tworze fantazji - która zechciałaby mnie za męża nie
dlatego, że jestem bardzo bogaty, ale dlatego że... zechciej wybaczyć mi prostactwo...
że mnie kocha!
Jej spojrzenie kryło ogrom pogardy.
-
Spodziewałam się, że wiek górnolotnych słówek minął ci, Ryszardzie. Nie mam
nic przeciwko miłości, ale, szczerze mówiąc, małżeństwo z miłości to błahostka
poniżej naszej godności. Można by rzec, że pospolitowałes się z mieszczanami w
uzdrowisku Isligton lub podobnym skupisku gawiedzi! Ja nie zapominam, że noszę
nazwisko Brandon. Śmiem twierdzić, że jesteśmy bardzo dumni, jestem o tym głęboko
przekonana!
-
Muszę wyznać, że jak do tej pory, ten aspekt sytuacji umknął mej uwagi - rzekł
sucho Ryszard.
Była zdumiona.
21
-
Jakże to możliwe?! Wyobrażałam sobie, że każdy wie, co my, Brandonowie,
myślimy o naszym rodzie, naszym nazwisku, naszej tradycji.
-
Nie chciałbym cię zranić, Melisso, ale kobieta twego rodu, nazwiska, tradycji, z
zimną krwią ofiarowująca się temu, kto daje najwyższą cenę, raczej nie zostałaby
oceniona przez świat jako wzorzec honoru.
-
Toż to najprawdziwszy język teatru! - wykrzyknęła. - Mój obowiązek wobec
rodziny wymaga, żebym wyszła dobrze za mąż, ale wiedz, że nawet to nie zmusiłoby
mnie do zawarcia związku z kimś niższego niż ja stanu.
-
Czyż to nie wspaniały dowód dumy? - Ryszard lekko się uśmiechnął.
-
Nie pojmuję cię. Musiałeś wiedzieć, że sprawy mojego ojca są w takim stanie,
że... krótko mówiąc...
-
Jest mi to wiadome - łagodnie rzekł Ryszard. - Rozumiem, że zaszczycono
mnie, abym... hmm... rozwikłał sprawy lorda Saara.
-
Ależ oczywiście! - Zdumienie wytrąciło ją z posągowego spokoju. - Żaden inny
wzgląd nie zmusiłby mnie do przyjęcia twoich starań.
-
To rzecz wielce delikatna. - Spoglądał z zadumą na nosek swego buta. - Jednak
skoro hasłem dnia jest dziś szczerość, moja droga Melisso, to muszę ci nadmienić, że
jeszcze... hmm... nie zgłosiłem swych starań.
Te słowa nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia.
-
Nie podejrzewam cię o to, że byłbyś gotów na tyle zapomnieć o etykiecie, że
przedłożyłbyś mnie swą propozycję - powiedziała zimno. - Takie maniery są obce
naszemu światu. Bez wątpienia będziesz dążył do rozmowy z ojcem.
-
Zastanawiam się, czy to zrobię.
-
Wyobrażam sobie, że z pewnością to zrobisz - rzekła odcinając nitkę. - Twoja
sytuacja majątkowa jest mi tak dobrze znana, jak moja tobie. Jeśli mogę wyrazić to
bez osłonek, masz na tyle szczęścia, że twoja pozycja pozwala ci oświadczyć się
Brandonównie.
Przyjrzał się jej z namysłem, ale wstrzymał się od komentarzy.
-
A jeśli chodzi o przyszłość - ciągnęła Melissa – to ufam, że żadne z nas nie
będzie stawiało wielkich wymagań drugiemu. Ty masz swoje rozrywki, mnie one nie
22
zajmują, i choć z całego serca potępiam twoje przywiązanie do boksu, wyścigów
dwukółek i bezika...
-
Faraona - dorzucił.
-
Bardzo dobrze, faraona, to jedno i to samo. Powtarzam, choć z góry potępiam
takie szaleństwa, nie śmiałabym narzucać ci moich gustów.
-
To bardzo szlachetne. - Ryszard skłonił się. - Mówiąc bez osłonek, Melisso, czy
uczyniłbym zadość stawianym mi wymaganiom, gdybym wręczył ci moją sakiewkę?
-
To doprawdy postawienie sprawy bez osłonek - rzekła, nie tracąc spokoju
ducha. Odłożyła robótkę i wstała. - Papa spodziewał się ciebie. Będzie niepocieszony,
kiedy się dowie, że nie zastałeś go w domu. Wróci i na pewno go spotkasz, jeśli
zechcesz złożyć wizytę, powiedzmy... o jedenastej?
Wstał.
-
Dziękuję ci, Melisso. Czuję, że nie straciłem czasu na próżno, choć nie zastałem
lorda Saara.
-
Mam gorącą nadzieję! - odparła, wyciągając do niego dłoń. - Przyjdź. Czuję, że
nasza rozmowa z pewnością przyniesie wyniki. Pomyślisz, że jestem bezduszna, ale
będziesz musiał przyznać, że nie zniżyłam się do marnych wykrętów. Nasza sytuacja
jest szczególna, stąd też pokonałam swe opory przed omówieniem z tobą sprawy
naszego małżeństwa. Przez ponad pięć lat i więcej byliśmy, rzec można, zaręczeni.
Ujął jej rękę.
-
Czy przez te pięć lat uważałaś się za moją narzeczoną? - zapytał. Pierwszy raz
podczas rozmowy uciekła przed jego wzrokiem.
-
Oczywiście.
-
Rozumiem - powiedział Ryszard i pożegnał się z Melissa Brandon.
Tego wieczora zjawił się u Almacka później niż zwykle. Nikt z podziwiających
jego gładkie oblicze, czy słuchających cedzonych leniwie słów, nie podejrzewałby, że
jest w przededniu podjęcia przełomowej decyzji swego życia. Tylko wuj, wtoczywszy
się do klubu jakiś czas po północy, widząc puste flaszki obok bratanka, zgadł, że kości
zostały rzucone, i oznajmił lordowi Trevorowi, który właśnie wstawał od bezika, że
„Ryszard ciężko się łamie". Ta wiadomość popsuła Jerzemu humor.
23
-
Nie zamieniłem z nim słowa - rzekł. - Twierdzisz, że naprawdę oświadczył się
o rękę Melissy Brandon?
-
Nic nie twierdzę - odparł Lucjusz. - Mówię tylko, że ostro pije i mocno
przegrywa.
Wielce przejęty Jerzy przy pierwszej nadarzającej się sposobności zwrócił na siebie
uwagę szwagra. Nastąpiło to przed godziną trzecią, kiedy Ryszard wreszcie podnosił
się od stołu do faraona i nie był w nastroju do rozmowy na osobiste tematy. Stracił
sporo pieniędzy i wypił sporo brandy, ale żadna z tych spraw nie popsuła mu humoru.
-
Brak szczęścia, Ryszardzie? - zagadnął go wuj.
Nieco zamglone, niemniej nadal inteligentne i pełne kpiny spojrzenie spoczęło na
pytającym.
-
W kartach, Lucjuszu, w kartach. Ale wspomnij przysłowie!
Jerzy wiedział, że Ryszard umie pić, jak mało kto ze znajomych, ale nuta beztroski
w jego głosie zaalarmowała go. Pociągnął szwagra za rękaw i rzekł cicho:
-
Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
-
Drogi Jerzy, mój najdroższy Jerzy. - Ryszard uśmiechał się. - Musisz wziąć pod
uwagę, że jestem... nie całkiem... trzeźwy. Dziś nic nie będziemy zamieniać.
-
Więc wpadnę do ciebie jutro - odparł Jerzy zapominając, że nowy dzień już się
zaczął.
-
Głowa będzie mnie boleć jak wszyscy diabli. - Ryszard westchnął.
Opuścił klub. Cylinder z podwiniętym rondem włożył na bakier, mahoniową laskę
wetknął pod pachę. Odrzucił propozycję portiera, który sugerował wezwanie dorożki,
stwierdzając słodko:
-
Jestem pijany jak sto diabłów i pójdę pieszo.
Portier wyszczerzył zęby. Widział wielu dżentelmenów w najróżniejszych stadiach
nietrzeźwości i nie uważał, by sir Ryszard, któremu język zaledwie się trochę plątał i
któremu udawało się zachować idealną równowagę, był w wielkich tarapatach. Gdyby
go dobrze nie znał, nie zauważyłby żadnej oznaki słabości, poza tą, że sir Ryszard -
mieszkający przy St James Square - skierował się w zupełnie przeciwną stronę. Poczuł
się w obowiązku zwrócić na to uwagę lwa salonowego, ale poprosił o wybaczenie,
kiedy ów rzekł:
24
-
Wiem. Jednakże brzask mnie przyzywa. Idę na długi, długi spacer.
Od nagłego kontaktu ze świeżym powietrzem Ryszardowi zaszumiało mocniej w
głowie i ruszył bez celu w kierunku północnym.
Po chwili nieco otrzeźwiał. Przemknęło mu przez myśl, że niedługo ozwie się ból
głowy, poczuje się podle i zacznie mocno roztkliwiać się nad sobą. Jednakże na razie,
kiedy opary brandy nadal kłębiły mu się pod czaszką, poczuł przedziwny brak
odpowiedzialności. Ogarnęła go niefrasobliwość, obojętność wobec ludzi, dystans do
przeszłości i przyszłości. Brzask rzucał szare światło na ciche ulice, a chłodny, świeży
wiatr muskał policzki Ryszarda. Był zadowolony, iż ma na sobie lekką wieczorową
pelerynę. Zawędrował na Brook Street i roześmiał się pod zamkniętymi okiennicami
domu Saara.
- Moja miła panno młoda! - rzekł i przesłał pocałunek w kierunku domu. - Boże, ale
ze mnie cholerny dureń!
Powtórzył te słowa z pewnym zadowoleniem i ruszył w dół długiej ulicy. Pomyślał,
że miła panna młoda raczej nie byłaby zachwycona jego obecnym widokiem, i
roześmiał się powtórnie. Policjant na północnym rogu Grosvenor Square przyjrzał mu
się podejrzliwie i ominął z daleka. Dżentelmeni w stanie, w jakim obecnie znajdował
się Ryszard, często zażywali niefrasobliwej rozrywki znanej jako „pranie policjanta", a
ten członek szacownej siły porządkowej nie szukał guza.
Ryszard nie zauważył stróża porządku, ani też - trzeba oddać mu tę sprawiedliwość
- nie sprałby go, gdyby było inaczej. Gdzieś w zakamarkach jego mózgownicy błąkała
się myśl, że jest największym nieszczęśnikiem, jakiego nosi ziemia. Był tak
rozgoryczony, jakby cały świat sprzysiągł się przeciw niemu i kiedy na chybił trafił
skręcił w cichą boczną uliczkę, roztkliwił się nad sobą, gdyż oto podczas dziesięciu lat
spędzonych w najlepszych kręgach los nie uśmiechnął się doń ani razu i Ryszard nie
spotkał ani jednej osoby płci przeciwnej, której wdzięki kosztowałyby go choć
godzinę bezsenności. Nie wydawało się prawdopodobne, by fortuna miała być dlań
łaskawsza w przyszłości.
-
I co, jak podejrzewam, pozostanie pobożnym życzeniem, gdyż niebawem
zamierzam się oświadczyć Melissie Brandon - wyznał jednej z niedawno ustawionych
latarni gazowych.
25
W tymże momencie uwagę jego zwróciło dziwne zdarzenie. Ktoś wychodził z okna
drugiego piętra jednego z domów po przeciwnej stronie ulicy.
Ryszard zatrzymał się i zamrugał na ten nieoczekiwany widok. Boska obojętność na
sprawy tego świata nadal go nie opuszczała; zainteresowany widokiem, w
najmniejszym stopniu nie był nim poruszony.
-
Bez wątpienia włamywacz - rzekł i wsparł się nonszalancko na lasce, by
obejrzeć koniec wydarzenia. Jego nieco śpiące oczy wykryły, że uciekinier posłużył
się związanymi prześcieradłami, kończącymi się katastrofalnie wysoko nad ziemią. -
Jednak nie włamywacz - uznał sir Ryszard i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Zanim dotarł do krawężnika, tajemniczy osobnik - nieco wbrew swej woli - zjechał
na koniec niby-liny i zadyndał niebezpiecznie nad pustką, rozpaczliwie szukając stopą
punktu oparcia na ścianie. Ryszard zauważył, że jest to bardzo szczupły młodzieniec,
zaledwie chłopczyna, i bez pośpiechu ruszył na ratunek.
Uciekinier dojrzał go, kiedy mijał schody, i szepnął z mieszaniną strachu i
wdzięczności:
-
Och! Zechciałby mi pan pomóc? Nie wydawało mi się, że to tak wysoko.
Przedtem skok wyglądał mi na możliwy, lecz teraz już nie.
-
Mój miły młodzieńcze - rzekł Ryszard, podnosząc wzrok ku zarumienionej
twarzyczce, spoglądającej w dół. - Jeśli mogę zapytać, co porabiasz na końcu tej liny?
-
Ciii! - szepnął błagalnie uciekinier. - Czy zdoła mnie pan złapać?
-
Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał lew salonowy.
Stopy wiszącego na linie były tuż poza zasięgiem rąk Ryszarda i w ciągu pięciu
sekund uciekinier osunął mu się w ramiona z takim rozmachem, że ratownik zatoczył
się i prawie stracił równowagę. Cudem uniknął upadku. Przycisnął mocno do piersi
niespodziewanie lekkie ciało.
Dokładnie biorąc, Ryszard nie był trzeźwy, lecz choć opary brandy wzbudziły w
nim wcale przyjemne uczucie braku odpowiedzialności, nie zmąciły sprawności
intelektu. Kiedy pod brodą poczuł łaskotanie kędziorów i ujął uciekiniera mocno w
ramiona, dokonał zaskakującego odkrycia. Postawił na ziemi swój ciężar i oznajmił
rzeczowo:
-
Tak, ale ty wcale nie jesteś młodzieńcem.
26
-
Nie, jestem dziewczyną - odparła ona, najwyraźniej nie przejęta tym
odkryciem. - Proszę, oddalmy się, zanim się zbudzą!
-
Kto?
-
Moje ciotki. Wszystkie ciotki! - wyszeptała. - Jestem panu bardzo zobowiązana
za pomoc... i czy mógłby pan rozsupłać ten węzeł? Rozumie pan, musiałam zrobić
tobołek, a nie mogę go teraz rozwiązać. Gdzie kapelusz?
-
Spadł - powiedział Ryszard. Podniósł go i otarł rękawem. - Wiesz, nie jestem
całkiem trzeźwy, po prawdzie to jestem pijany, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
wszystko to jest zupełnie... powiedzmy... dalekie od zwyczajności.
-
Tak, ale nie pozostało mi nic innego - wyjaśniła uciekinierka, usiłując spojrzeć
za ramię, żeby zobaczyć, co nieznajomy wyprawia z opornym węzłem.
-
Bądź tak dobra i stój spokojnie! - nakazał Ryszard.
-
Och, przepraszam! Nie mam pojęcia, jak to mogło się tak okręcić. Dziękuję!
Jestem panu naprawdę wdzięczna!
Ryszard przyjrzał się przez monokl tobołkowi.
-
A może jednak jesteś włamywaczem? - zapytał.
Usłyszał przyciszony chichot.
-
Nie, oczywiście, że nie. Nie mogłam znaleźć pudła na kapelusze, więc
musiałam zawiązać wszystko w szal. A teraz pan wybaczy, ale muszę iść.
-
Bez wątpienia, jestem pijany, ale zachowałem resztki zdrowego rozsądku. Moje
dziecko, nie możesz o nocnej porze błąkać się ulicami Londynu ubrana w te szatki.
Sądzę, że powinienem zadzwonić i oddać cię w ręce twojej... cioci, czyż nie tak?
Dwie rączki żywo chwyciły go za ramię.
-
Och, nie! - błagała uciekinierka. - Proszę, nie!
-
Hm, co mam z tobą zrobić?
-
Nic. Tylko wskazać mi drogę do Holborn!
-
Dlaczego Holborn?
-
Muszę dojść do gospody „Pod Białym Koniem" i wsiąść w dyliżans do
Bristolu.
-
Sprawa załatwiona! Nie ruszysz się o krok, zanim nie usłyszę całej historii.
Zapewne jesteś groźną przestępczynią.
27
-
Nie! - rzekła z oburzeniem uciekinierka. - Każdy, kto posiada choć najmniejszą
odrobinę uczucia, wzruszyłby się moim stanem! Uchodzę przed najokropniejszymi
prześladowaniami.
-
Szczęśliwe dziecię! - powiedział Ryszard i wziął od niej tobołek. - Z całego
serca chciałbym uczynić to samo. Oddalmy się z tej okolicy. Rzadko zdarza mi się
widzieć ulicę, która napawałaby mnie większym przygnębieniem. Nie mogę pojąć, jak
tu trafiłem. Czy nie uważasz, że nasze miłe spotkanie zyskałoby, gdybyśmy wyjawili
sobie swe nazwiska. A może podróżujesz incognito!
-
Tak, muszę wymyślić sobie nazwisko. O tym nie pomyślałam. Naprawdę
nazywam się Penelopa Creed. A pan?
-
Jestem Ryszard Wyndham. Twój najniższy sługa.
-
Dandys Wyndham? - zapytała panna Creed, dając dowód swej wiedzy.
-
Dandys Wyndham - skłonił się Ryszard. - Czyżbyśmy byli już sobie
przedstawieni?
-
Och nie, ale oczywiście słyszałam o panu. Mój kuzyn stara się wiązać fontaź w
„węzeł Wyndhama". Tak przynajmniej na to mówi, ale wychodzi mu gula.
-
Więc to nie „węzeł Wyndhama" - orzekł stanowczo Ryszard.
-
Właśnie tak sobie myślałam. Pozuje na dandysa, ale ma twarz jak ryba. Chcą
mnie za niego wydać.
-
Cóż za straszny pomysł! - Ryszard się wzdrygnął.
-
Mówiłam, że wzruszy pana moja sytuacja! - powiedziała panna Creed. - Więc
teraz wskaże mi pan drogę do Holborn?
-
Nie.
-
Ależ musi pan! - W głosie panny Creed zabrzmiała nuta paniki. - Dokąd
pójdziemy?
-
Nie możesz chodzić po ulicy przez całą noc. Lepiej udajmy się do mego domu i
przedyskutujmy całą sprawę.
-
Nie! - zaprotestowała i zatrzymała się nagle na środku ulicy.
Ryszard westchnął.
-
Wyzbądź się myśli, że żywię jakieś występne zamiary względem twej osoby.
Zapewne mógłbym być twoim ojcem. Ile lat sobie liczysz?
28
-
Skończyłam siedemnaście.
-
No cóż, ja mam blisko trzydzieści.
Panna Creed zajęła się działaniami arytmetycznymi.
-
Żadną miarą nie może pan być moim ojcem!
-
Jestem zbyt pijany, by parać się matematyką. Niech wystarczy, że nie mam
najmniejszych zamiarów umizgiwać się do ciebie.
-
W takim razie mogę panu towarzyszyć - zgodziła się grzecznie panna Creed. -
Naprawdę jest pan pijany?
-
Obrzydliwie.
-
Nikt tego nie zgadłby, zapewniam pana. Umie pan pić.
-
Przemawiasz jak osoba dysponująca wiedzą w tej materii.
-
Mój tato zwykł mówić, że zachowanie człowieka będącego pod dobrą datą jest
najlepszym o nim świadectwem. Mój kuzyn głupieje nieznośnie.
-
Wiesz, im więcej dowiaduję się o twym kuzynie, tym bardziej rośnie we mnie
przekonanie, że nie powinnaś wychodzić za niego za mąż. - Zmarszczył brwi. - Gdzie
teraz jesteśmy?
-
Myślę, że na Piccadilly.
-
Dobrze! Mieszkam przy St James Square. Dlaczego zmuszają cię do
małżeństwa z kuzynem?
-
Bo los przeklął mnie wielkim majątkiem - powiedziała z żałością panna Creed.
Ryszard zatrzymał się na środku ulicy.
-
Los przeklął cię wielkim majątkiem?
-
Dokładnie tak. Wie pan, mój ojciec nie miał innych dzieci i, o ile się orientuję,
jestem wprost bajecznie bogata, nie mówiąc o tym, że mam dom w Somerset, w
którym nie pozwalają mi przebywać. Kiedy ojciec zmarł, musiałam zamieszkać z
ciotką Almerią. Wie pan, miałam wtedy zaledwie dwanaście lat. A teraz ona zadręcza
mnie, żebym wyszła za kuzyna Fryderyka. Więc uciekłam.
-
To ten z twarzą jak ryba?
-
Tak.
-
Postąpiłaś dokładnie tak, jak należało.
-
Tak myślę.
29
-
Nie ma co do tego wątpliwości. Dlaczego Holborn?
-
Powiedziałam panu: zamierzam wsiąść na dyliżans do Bristolu - powtórzyła
cierpliwie panna Creed.
-
Och! Dlaczego Bristol?
-
No cóż, nie jadę dokładnie do Bristolu, ale mój dom jest w Somerset i tam mam
najwspanialszego przyjaciela. Nie widziałam go prawie przez pięć łat, ale zawsze
bawiliśmy się razem i nakłuliśmy sobie palce - wie pan, zawarliśmy braterstwo krwi -
i przysięgliśmy, że zostaniemy małżeństwem, kiedy dorośniemy.
-
To wszystko jest bardzo romantyczne.
-
Prawda? - Panna Creed kipiała entuzjazmem. - Nie jest pan żonaty?
-
Nie. O, mój Boże!
-
Co się stało?
-
Właśnie sobie przypomniałem, że niedługo będę żonaty.
-
A nie chce pan?
-
Nie.
-
Przecież nikt nie może pana zmusić do ożenku!
-
Droga panienko, nie znasz moich krewnych - rzekł Ryszard z goryczą.
-
Czy mówią do pana na okrągło? I powtarzają, że to pański obowiązek? I
zatruwają panu życie? I krzyczą na pana?
-
Coś w tym rodzaju. Czy twoi krewni tak z tobą postępują?
-
Tak. Więc ukradłam jedno z lichszych ubrań Galfryda i wyszłam oknem.
-
Kim jest Galfryd?
-
Och, to mój inny kuzyn! Jest w Harrow, a jego ubrania leżą na ranie jak ulał.
Czy to pański dom?
-
To mój dom.
-
Niech pan zaczeka! Czy odźwierny nie czuwa do pańskiego powrotu?
-
Nie wymagam tego od służby. - Ryszard wyjął z kieszeni klucz i wsunął w
zamek.
-
Ale z pewnością ma pan lokaja - zauważyła domyślnie panna Creed,
wzbraniając się przed wejściem. - Będzie chciał panu pomóc w położeniu się do łóżka.
-
To prawda. Ale zjawi się dopiero na dzwonek. Nie musisz się lękać.
30
-
Och, w takim razie...! - Odetchnęła z ulgą i wesoło ruszyła za gospodarzem do
rezydencji.
W holu jarzyła się lampa i na marmurowym stoliku zostawiono świecę dla pana
domu. Zapalił ją od lampy i zaprowadził gościa do biblioteki. Tu zapalił stosowną
liczbę świec w świecznikach ściennych i odwrócił się, żeby się przyjrzeć dokładnie
pannie Creed.
Zdjęła przed chwilą kapelusz i stała na środku pokoju, rozglądając się z
ciekawością. Jej puszyste kędziory sterczące na czubku głowy i przycięte niedbale z
tyłu miały kolor szczerego złota; wielkie oczy w odcieniu ciemnego szafiru były ufne i
w każdej chwili gotowe rozjarzyć się wesołymi iskierkami. Nosek krótki, leciutko
nakrapiany piegami, śmiało zarysowany podbródek i dołeczki na policzkach.
Ryszard przyjrzał się pannie krytycznie, nie doznając zawrotu głowy na widok jej
powabów.
-
Doprawdy, istny urwis z ciebie!
Najwyraźniej przyjęła to za wyraz uznania. Podniosła szczere oczy na twarz
Ryszarda i rzekła:
-
Tak? Naprawdę?
Powoli ocenił wzrokiem pożyczony ubiór.
-
Okropność! - stwierdził. - Czy mniemasz, że zawiązałaś ten... tę imitację
fontazia w „węzeł Wyndhama"?
-
Nie, ale sprawa w tym, że nigdy uprzednio tego nie robiłam - wyjaśniła.
-
To rzuca się w oczy. Zbliż się.
Posłusznie wykonała polecenie i stała nieruchomo, podczas gdy jego wprawne
palce starały się uporać z pogniecionymi splotami wokół szyi dziewczyny.
-
Nie, to przerasta nawet moje umiejętności – oznajmił wreszcie. - Będę musiał
pożyczyć ci jeden z moich. Mniejsza z tym, usiądź i omówmy jeszcze raz sprawę.
Moja pamięć nie jest zbyt klarowna, ale odnoszę wrażenie, że mówiłaś, iż udajesz się
do Somerset, by wyjść za mąż za przyjaciela z dzieciństwa.
-
Tak, Piotra Lutrella. - Kiwnęła głową sadowiąc się w wielkim fotelu.
-
Następnie powiedziałaś, że masz niespełna siedemnaście lat.
-
Skończyłam siedemnaście lat - poprawiła.
31
-
Nie kręć! I wybierasz się w podróż dyliżansem.
-
Tak - potwierdziła panna Creed.
-
I jakby nie dość tego, jedziesz sama?
-
Oczywiście, że sama.
-
Moje drogie dziecko, może jestem pijany, ale nie na tyle, żeby wziąć udział w
tym fantastycznym przedsięwzięciu, wierzaj mi - rzekł Ryszard.
-
Nie sądzę, by był pan pijany. Poza tym to przedsięwzięcie w ogóle pana nie
dotyczy! Nie może pan wtrącać się w moje sprawy tylko dlatego, że pomógł mi pan
wyjść przez okno.
-
Nie pomogłem ci wyjść przez okno. Coś mi mówi, że powinienem postarać się,
byś wróciła na łono rodziny.
Panna Creed mocno zbladła i rzekła cienkim, ale bardzo wyraźnym głosikiem:
-
Gdyby pan to zrobił, popełniłby pan najokrutniejszą zdradę na świecie!
-
Masz zapewne rację.
Nastąpiła pauza. Ryszard wprawnym prztyknięciem palca otworzył tabakierkę i
zażył tabaki. Panna Creed przełknęła ślinę i powiedziała:
-
Gdyby pan choć raz zobaczył mego kuzyna, zrozumiałby mnie pan.
Obdarzył ją przelotnym spojrzeniem, ale się nie odezwał.
-
Ma wilgotne wargi - oznajmiła z rozpaczą.
-
To przesądza sprawę. - Ryszard zatrzasnął tabakierkę. - Będę ci towarzyszył do
twojego przyjaciela z czasów dzieciństwa.
Panna Creed spłonęła rumieńcem.
-
Pan? Ale pan nie może!
-
Czemuż to nie mogę?
-
Bo... bo pana nie znam i doskonale mogę dać sobie radę sama i... no, to przecież
absurdalne! Teraz widzę, że jest pan pijany!
-
Pozwól sobie powiedzieć, że pensjonarskie opory nie pasują do twego stroju.
Co więcej, nie przepadam za nimi. Albo udasz się do Somerset w moim towarzystwie,
albo wrócisz do ciotki. Wybieraj!
32
-
Niech się pan zastanowi! - błagała. – Przecież muszę podróżować w
największej tajemnicy. Jeśli wybierze się pan ze mną, nikt nie będzie wiedział, co się z
panem stało.
-
Nikt nie będzie wiedział, co się ze mną stało - powtórzył powoli. - Nikt... Moja
panienko, już nie masz wyboru, jadę z tobą do Somerset!
3
Jako że wszystkie argumenty rozbijały się o beztroskę sir Ryszarda, panna Creed
przestała odwodzić go od chęci towarzyszenia jej i przyznała, że wita jego opiekę z
przyjemnością.
-
Nie chodzi o to, że boję się jechać sama, ale, żeby nie skłamać, nie przywykłam
jeszcze do samodzielności - wyjaśniła.
-
Mam nadzieję, że nie przywykłaś również do podróżowania dyliżansem wraz z
pospólstwem - rzekł Ryszard.
-
Nie, oczywiście, że nie. To dopiero będzie przygoda! Czy podróżował pan
dyliżansem?
-
Nigdy. Pojedziemy karetą pocztową.
-
Karetą pocztową? Ależ pan oszalał! - wykrzyknęła. - Zapewne znają pana na
każdej stacji pocztowej na drodze do Bath. Znajdą nas raz-dwa. Obmyśliłam to
wszystko, zanim jeszcze pan zdecydował się mi towarzyszyć! Kuzyn Fryderyk to zbyt
wielki cymbał, żeby ruszyć choć trochę głową, ale ciotka Almeria jest inna. Nie
wątpię, że zgadnie kierunek mojej ucieczki i uda się za mną. To jeden z powodów, dla
których wybrałam dyliżans. Ciotka będzie pytała o mnie na stacjach pocztowych i
niczego się nie dowie. A niech pan tylko sobie wyobrazi, jakie wybuchnęłoby
zamieszanie, gdyby odkryto, że podróżowaliśmy razem karetą pocztową!
-
Czy podróżowanie dyliżansem wydaje ci się mniej niewłaściwe?
-
O wiele mniej! W istocie nie widzę w tym nic niewłaściwego, gdyż jak można
zabronić komuś wykupić miejsce w publicznym pojeździe, jeśli ten ktoś ma na to
chęć? Poza tym nie mam tyle pieniędzy, żeby wynająć karetę pocztową.
-
Chyba mówiłaś, że los przeklął cię wielkim majątkiem?
33
-
Tak, ale póki nie osiągnę pełnoletności, wydzielają mi jedynie nędzną pensję, a
tego miesiąca wydałam już większość pieniędzy.
-
Pożyczę ci pieniądze - zaoferował się Ryszard.
Panna Creed pokręciła gwałtownie głową.
-
Ależ w żadnym wypadku! Nigdy nie powinno się mieć zobowiązań wobec
obcych. Zapłacę za wszystko sama. Oczywiście, jeśli jest pan zdecydowanie
przeciwny podróżowaniu dyliżansem, nie widzę tu rozwiązania. Chyba że... - Urwała,
jakby uderzyła ją nagła myśl, i powiedziała z ogniem w oczach: - Mam cudowny
pomysł! Pan znakomicie powozi, czyż nie tak?
-
Jak sądzę, mogę tak rzec o sobie - odparł Ryszard.
-
W takim razie może wziąłby pan powóz? Wtedy ja stałabym z tyłu i
udawałabym grooma, dęłabym w róg, zapowiadałabym nasze przyjazdy na popas i...
-
Nie! - przerwał jej Ryszard.
Na twarzy panny Creed odmalował się zawód.
-
To byłoby tak podniecające! Zapewne jednak ma pan rację.
-
Mam. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że więcej
przemawia za dyliżansem. O której godzinie opuszcza miasto?
-
O dziewiątej spod gospody „Pod Białym Koniem" przy Fetter Lane. Ale
musimy się tam udać dużo wcześniej, przez wzgląd na pańską służbę. Która jest teraz
godzina?
Ryszard spojrzał na zegarek.
-
Dochodzi piąta.
-
Nie ma więc chwili do stracenia. Pańscy służący zaczną otrząsać się ze snu za
godzinę. Ale pan nie może podróżować w tym stroju, czyż nie tak?
- Żadną miarą. I nie mogę pozwolić, byś ty podróżowała w tym fontaziu i z tym
obrzydliwym tobołkiem. A przyjrzawszy się tobie baczniej muszę przyznać, że nie
widziałem gorzej przystrzyżonej czupryny.
-
Spodziewam się, że ma pan na myśli tył mojej głowy. - Pannę Creed ubodły te
krytyczne uwagi. - Na szczęście z przodu zawsze była krótka. Kosmyki z tyłu
musiałam przyciąć na ślepo.
-
Zaczekaj tu! - zakomenderował Ryszard i opuścił pokój.
34
Minęło dobre pół godziny, zanim wrócił. Zmienił wieczorowy strój na skórzane
bryczesy, buty z cholewami i niebieski frak z najcieńszego materiału. Panna Creed
przywitała sir Ryszarda z ogromną ulgą.
-
Zaczynałam się obawiać, że zapomniał pan o mnie albo zasnął.
-
Nic z tych rzeczy! - Ryszard postawił na podłodze sakwojaż i dużą walizę. -
Pijany czy trzeźwy, nigdy nie zapominam o swoich zobowiązaniach. Wstań i
zobaczymy, co się da poprawić w twojej prezencji.
Przez ramię przewiesił śnieżnobiały fontaź, a w ręce miał nożyczki. Kilka
sprawnych cięć poprawiło fryzurę panny Creed, a kiedy grzebień bezlitośnie przeorał
kędziory, raczej narzucając im męski styl niż pieszczotliwie układając pukle,
dziewczyna zaczęła wyglądać całkiem przyzwoicie, choć jej oczy wypełniły się łzami.
Jeden z fontazi Ryszarda pojawił się na szyi panny, a wymięta własność jej kuzyna
wylądowała w kominku. Panna Creed była tak ciekawa sposobu wiązania, że stanęła
na palcach, zerkając w lustro nad kominkiem. Dostała za to po uszach.
-
Będziesz stać spokojnie?! - zbeształ ją Ryszard.
Pociągnęła nosem, ale wydała zaledwie kilka niewyraźnych pomruków. Jednakże
kiedy odzyskała swobodę i mogła obejrzeć wynik jego usiłowań, była tak zadowolona,
że puściła w niepamięć doznane krzywdy i wykrzyknęła:
-
Och, jak wspaniale wyglądam! Czy to „węzeł Wyndhama"?
-
Skądże! Pozwól sobie powiedzieć, że „węzeł Wyndhama" to nie dla
podrostków.
-
Nie jestem podrostkiem!
-
Ale tak wyglądasz. Teraz przełóż zawartość tobołka do sakwojaża i wyruszamy.
-
Miałam całkowitą słuszność, nie chcąc jechać z panem - nasrożyła się panna
Creed.
-
Nie, nie miałaś. Teraz jesteś moim młodym kuzynem i wyruszamy
nieodwołalnie w świat przygody. Powtórz, jak się nazywasz?
-
Penelopa Creed. Ludzie przeważnie mówią mi „Pen", ale powinnam mieć teraz
męskie imię.
35
-
Pen wystarczy w zupełności. Jeśli to imię wzbudziłoby jakiekolwiek
komentarze, powiesz, że pisze się przez dwa „en". Dostałaś je po tym słynnym
kwakrze.
-
Och, to znakomity pomysł! Jak mam się zwracać do pana?
-
Ryszardzie.
-
Ryszardzie...?
-
Smith... Jones... Brown.
Zajęła się przekładaniem swych drobiazgów z szala w pawie oka do sakwojaźa.
-
Nie wygląda pan jak ludzie, którzy noszą takie nazwiska. Co zrobić z tym
szalem?
-
Zostaw go - odrzekł Ryszard, zbierając złote kosmyki z dywanu i rzucając je do
paleniska. - Wiesz, Pen Creed, rozbawieniem przejmuje mnie myśl, że pod twą
postacią wkroczyła w moje życie Opatrzność.
Spojrzała na niego pytająco.
-
Czyżby?
-
Opatrzność albo katastrofa - rzekł Ryszard. - Dowiem się prawdy, kiedy
wytrzeźwieję. Ale szczerze mówiąc, wcale o to nie dbam! En avant, mon cousin!
Minęło południe, kiedy lady Trevor w towarzystwie niechętnie jej towarzyszącego
małżonka złożyła wizytę w domu swego brata przy St James Square. Została powitana
przez odźwiernego, który wyraźnie aż się palił, by oznajmić najświeższe nowiny, i
przekazana kamerdynerowi.
-
Powiedz sir Ryszardowi, że przyszłam - poleciła, wchodząc do żółtego salonu.
-
Pani, sir Ryszarda nie ma w domu - oznajmił kamerdyner głosem pełnym
tajemniczości.
Ludwika, która wydobyła od swego małżonka opis zachowań Ryszarda u Almacka
zeszłego wieczoru, prychnęła.
-
Powiesz mu, że pragnie go widzieć siostra - rzekła.
-
Jaśnie pani, sir Ryszard jest nieobecny - powtórzył kamerdyner, doprowadzając
swą dwuosobową widownię do stanu wrzenia.
36
-
Sir Ryszard dobrze cię wyszkolił - sucho skomentowała tę wypowiedź
Ludwika. - Ale się mnie w ten sposób nie pozbędzie! Idź i powiedz, że chcę go
widzieć!
-
Jaśnie pani, sir Ryszard nie spał w swym łóżku dziś w nocy.
Zdumienie popchnęło Jerzego do niedyskretnego komentarza.
-
Co? Bzdury! Nie był aż tak podchmielony, kiedy go widziałem!
-
W tej materii, jaśnie panie, brak mi rozeznania - rzekł z godnością służący. -
Krótko mówiąc, sir Ryszard znikł.
-
Dobry Boże! - wykrzyknął Jerzy.
-
Tralala! - odezwała się opryskliwie Ludwika. - Jak podejrzewam, sir Ryszard
jest w łóżku!
-
Nie, jaśnie pani. Jak poinformowałem jaśnie panią, łóżko sir Ryszarda
pozostało nie tknięte dzisiejszej nocy.
-
Przerwał, ale Ludwika jedynie wpatrywała się w niego.
Zadowolony z wrażenia, jakie wywarł, kontynuował:
-
Strój wieczorowy, który sir Ryszard miał na sobie wczoraj, został znaleziony
przez lokaja, Biddle'a, na podłodze sypialni. Gorsze buty z cholewami sir Ryszarda,
skórzane bryczesy, niebieski frak do konnej jazdy, ciemna peleryna i brązowy cylinder
- wszystko znikło. Jaśnie pani, nie pozostaje nam stwierdzić nic innego jak to, że sir
Ryszard niespodziewanie wyjechał.
-
Wyjechał bez lokaja?! - zapytał osłupiały Jerzy. Kamerdyner skłonił się.
-
Właśnie, jaśnie panie.
-
Niemożliwe! - Ten okrzyk wydarł się Jerzemu z głębi serca.
Ludwika, która marszczyła brwi na te wieści, rzekła ostrym tonem:
-
To z pewnością niezwykle dziwne, ale bez wątpienia jest na to całkowicie
normalne wytłumaczenie. Czy aby jesteś całkowicie pewien, że mój brat wyjechał, nie
zawiadamiając nikogo ze służby?
-
Absolutnie nikogo, jaśnie pani.
Jerzy westchnął głęboko i pokręcił głową.
-
Ostrzegałem cię, Ludwiko, że wymagasz od niego zbyt wiele!
37
-
Nic takiego nie mówiłeś! - odcięła się Ludwika poirytowana niedyskrecją męża
w towarzystwie wyraźnie zaciekawionego służącego. - Na pewno wspomniał, że
wyjeżdża z miasta, i zapomnieliśmy o tym drobiazgu.
-
Jak możesz tak mówić? - Jerzy był wprawiony w najwyższe zdumienie. -
Czyż nie dowiedziałaś się od samej Melissy Brandon, że zamierzał złożyć wizytę...
-
Dość tego, Jerzyku! - rzekła Ludwika uciszając go spojrzeniem tak straszliwym,
że spełniło swe zadanie.
-
Powiedz mi, Porson, czy mój brat wyjechał karetą, czy sam powoził?
-
Jaśnie pani, w powozowni nie brak żadnego pojazdu sir Ryszarda, czy to
sportowego, czy innego - powiedział Porson, rozkoszując się coraz to większymi
efektami swych rewelacji.
-
Więc pojechał wierzchem!
-
Starszy stajenny zapewnił mnie, że wszystkie wierzchowce sir Ryszarda stoją w
boksach. Starszy stajenny nie widział sir Ryszarda od wczorajszego ranka.
-
Dobry Boże - zamruczał Jerzy, ogarniając koszmarny obraz, który zaczął mu
się rysować w głowie. - Nie, nie zrobiłby tego!
-
Zamilcz, Jerzyku! Na miłosierdzie Boże, zamilcz! - ostro krzyknęła Ludwika.
- Cóż za głupstwa sobie ubrdałeś? Oczywiście, to w najwyższym stopniu irytujące ze
strony Ryszarda wymykać się w ten sposób, ale żeby... Nie chcę słuchać podobnych
rzeczy! Dziesięć do jednego, że wyjechał obejrzeć jakieś obrzydliwe sportowe
wydarzenie. Już sobie wyobrażam: walka na pięści! Niebawem wróci.
-
Ale nie spał w domu! - przypomniał jej Jerzy.
-
I muszę zauważyć, że wcale nie był trzeźwy, kiedy wczoraj w nocy wychodził
od Almacka. Nie twierdzę, że był bardzo podchmielony, ale wiesz, jaki on jest, kiedy
sobie...
-
Z radością mogę powiedzieć, że nic na ten temat nie wiem - odparła z mocą
Ludwika. - Jeśli nie był trzeźwy, tu należy szukać przyczyny jego dziwnego
zachowania.
-
Dziwne zachowanie! Muszę rzec, Ludwiko, że to wyborne określenie, kiedy
biedny Ryszard może spoczywa na dnie rzeki. - Jerzy szlachetnie zebrał się na
odwagę.
38
Jego żona wyraźnie zbladła, ale zdobyła się na cichy protest:
-
Jak możesz mówić takie niedorzeczności? Ależ proszę, opanuj się! Kamerdyner
kaszlnął.
-
Proszę o wybaczenie jaśnie państwa, ale jeśli wolno mi powiedzieć, jest mało
prawdopodobne, by sir Ryszard zmieniał ubiór, aby udać się... w tym celu, jaki,
dorozumiewam się, sugerują jaśnie państwo.
-
Prawda! Ze wszech miar prawda! Oczywiście, że by tego nie zrobił! - Jerzy
przywitał tę uwagę z ulgą.
-
Co więcej, Biddle zgłasza, że komody i szafy sir Ryszarda zostały
przetrząśnięte i brak różnych przedmiotów. Rano zastał sypialnię w ogromnym
nieładzie, jakby pan w wielkim pośpiechu sposobił się do podróży. Biddle
poinformował mnie także, że walizka i mały sakwojaż znikły z szafy, w której są
zwykle przechowywane.
Jerzy nagle wybuchnął gromkim śmiechem.
-
Na Boga, wziął nogi za pas! Hurra! Nawiaaał!
-
Jerzyku!!!
-
Nie dbam o nic! - rzekł wyzywająco Jerzy. - Jestem diabelnie rad, że uciekł!
-
Ale nie było ku temu żadnej potrzeby! - powiedziała Ludwika, zapominając o
obecności Porsona. - Nikt nie zmuszał go do zaślubienia... - Pochwyciła spojrzenie
kamerdynera i umilkła.
-
Czuję się w obowiązku poinformować jaśnie panią, że kilka przedziwnych
rzeczy pojawiło się wraz ze zniknięciem sir Ryszarda - rzekł Porson, pozornie głuchy
na niedyskretną uwagę lady Trevor.
-
Dobry Boże, mówisz tak, jakby ulotnił się jakimś magicznym sposobem -
powiedziała z niecierpliwością Ludwika. - Co to za rzeczy, mój dobry człowieku?
-
Jeśli jaśnie pani pozwoli, udam się po nie, by przedłożyć je jaśnie państwu
- rzekł Porsoh. Skłonił się i wyszedł z salonu. Mąż i żona, zostawszy sami, patrzyli na
siebie zmieszani.
-
No i cóż! - rzekł nie bez zadowolenia Jerzy. - Teraz widzisz, do czego prowadzi
nieoględne dręczenie mężczyzny!
39
-
Nie przypisuj mi tego! Jerzyku, twe wyrzuty są niesprawiedliwe! Proszę,
powiedz mi, czy mogłabym zmusić go do oświadczenia się o rękę Melissy, jeśli nie
miałby na to ochoty? Jestem przekonana, że jego ucieczka nie ma nic wspólnego z tą
sprawą.
-
Żaden mężczyzna nie ścierpiałby przymuszania go do działania wbrew woli -
rzekł Jerzy.
-
A więc powiem tylko tyle, że Ryszard to większy tchórz, niż mogłabym to
sobie wyobrazić! Jestem pewna, że gdyby tylko powiedział mi szczerze, że nie chce
się żenić z Melissa, nie rzekłabym słowa na ten temat.
-
Ha! - rzucił gromko Jerzy, uśmiechając się sardonicznie.
Powrót Porsona uchronił lorda Trevora przed naganą. Kamerdyner przyniósł kilka
przedmiotów i starannie ułożył je na stole. Lord i lady Trevorowie w zdumieniu
patrzyli na zmięty szal w pawie oka, pognieciony fontaź i kilka złotych pukli na tyle
długich, że ułożyły się w kształt znaków zapytania.
-
Cóż to, na Boga...? - wykrzyknęła Ludwika.
-
Te przedmioty, jaśnie pani, służący znalazł dziś rano w bibliotece - powiedział
Porson. - Szal, którego przedtem ani ja, ani Biddle nie widzieliśmy na oczy, leżał na
podłodze. Fontaź został ciśnięty do paleniska kominka. A ten... mmm... pukiel był pod
szalem.
-
No, słowo daję! - rzekł Jerzy, podnosząc monokl, by lepiej przyjrzeć się
przedmiotom. Wskazał monoklem fontaź. - To mówi samo za siebie! Biedny Ryszard
musiał wrócić załamany. Przypuszczam, że bolała go głowa. Mnie moja nie dawałaby
spokoju, gdybym wypił połowę brandy, którą on wygrzmocił wczoraj. Widzę to
wszystko. Oto on: z rozpaloną głową, zmuszony złożyć wizytę Saarowi dziś przed
południem! Jest bez wyjścia! Szarpie za fontaź, czuje, że go dusi, i niszczy węzeł. A
Ryszard, jaki by nie był udręczony, nie zniósłby zmiętego fontazia. Oto on:
najprawdopodobniej siedzi w fotelu, przeciąga ręką po włosach, tak jak mężczyzna,
który...
-
Ryszard nigdy nie zniszczyłby sobie fryzury i bez względu na to, jak byłby
pijany, nie wyrwałby sobie z głowy pukla włosów tego koloru! - przerwała mężowi
Ludwika. - Co więcej, ten pukiel został ucięty! To przecież widać!
40
Jerzy przyjrzał się przez monokl błyszczącemu kosmykowi. Bogactwo uczuć
przemknęło przez jego zwykle pozbawione wyrazu oblicze. Wciągnął głęboko
powietrze.
-
Masz w zupełności słuszność, Ludwiko. No cóż, nigdy bym w to nie uwierzył!
A to chytra z niego sztuka!
-
Nie musisz dłużej czekać, Porson! - ostro powiedziała Ludwika.
-
Bardzo dobrze, jaśnie pani. Ale być może jaśnie pani powinna wiedzieć, że
służący zastał dziś rano w bibliotece palące się świece.
-
Nie pojmuję, jakie by to mogło mieć znaczenie - odparła Ludwika, odprawiając
go ruchem ręki.
Kiedy kamerdyner odszedł, Jerzy, który trzymał kosmyk na dłoni, rzekł:
-
Hm, nie przypominam sobie nikogo o tym kolorze włosów. No, może kilka
baletnic, ale nie wyobrażam sobie tego, by Ryszard mógł prosić jakąś aktorkę o pukiel
włosów. Ale jedno nie ulega wątpliwości, Ludwiko: ten pukiel to pamiątka.
-
Dziękuję ci, Jerzyku, już na to wpadłam. A wydawało mi się, że wiem o
wszystkich kobietach, które znał Ryszard. Najprawdopodobniej zachował ten pukiel z
lat swej młodości. Obecnie jest o wiele za mało romantyczny, żeby przechowywać
jakiś lok! Jestem tego pewna.
-
I wyrzucił go - powiedział, kręcąc głową Jerzy.
-
Wiesz, to diabelnie smutne, Ludwiko, daję słowo, diabelnie smutne! Wyrzucił
go, bo był w przededniu oświadczenia się o rękę tej brandonowskiej góry lodowej!
-
Bardzo wzruszające! I wyrzuciwszy go, uciekł. Bez żadnych oświadczyn,
przyznaj sam! A skąd się wziął ten szal? - Przy tych słowach podniosła go i
rozprostowała.
-
Wyjątkowo pognieciony! Ale dlaczego?
-
Kolejna pamiątka - rzekł Jerzy. - Zmiął go w ręce, biedny, kochany Ryszard.
Nie mógł znieść wspomnień, które ten szal wzbudził, i odrzucił go!
-
Och, bzdury! - Ludwika była doprowadzona do ostateczności. Tymczasem
powrócił kamerdyner. - Cóż, Porsonie, o co chodzi tym razem?
-
Jaśnie pani, czcigodny Cedryk Brandon z wizytą do sir Ryszarda - zaanonsował
z dostojeństwem. - Pomyślałem, że jaśnie pani być może zechciałaby go przyjąć.
41
-
Wątpię, czy Cedryk rzuci jakiekolwiek światło na tę tajemnicę, ale możesz go
wprowadzić - rzekła Ludwika.
-
Bądź pewny, że przybył tu, by dowiedzieć się, dlaczego Ryszard nie stawił się
na umówione spotkanie z Saarem -
oświadczyła mężowi po wyjściu Porsona.
Zupełnie nie wiem, co mu powiedzieć!
-
Moim zdaniem Cedryk nie będzie miał pretensji do Ryszarda - odparł Jerzy. -
Mówiono mi, że wczoraj u White'a rozprawiał o tym bez żadnej żenady. Oczywiście,
był na rauszu. Jak ty i twoja matka mogłyście napierać, by Ryszard wżenił się w taką
rodzinę, tego nie pojmuję!
-
Znałyśmy Brandonów całe życie - usprawiedliwiała się Ludwika. - Nie będę
udawała, że... - Urwała, gdyż Cedryk wszedł do salonu. Podeszła do niego z
wyciągniętą dłonią. - Jak się masz, Cedryku? Obawiam się, że Ryszarda nie ma w
domu. Uważamy... uważamy, że musiał zostać wezwany w jakiejś nagłej sprawie.
-
Poszedł za moją radą, no nie? - rzekł Cedryk, całując z niedbałym wdziękiem
rękę damy. - „Bierz nogi za pas, Ryszardzie! Nie rób tego!", tak mu poradziłem.
Powiedziałem, że będę go doił do końca jego dni, jeśli okaże się na tyle głupi, żeby się
dać złapać.
-
Dziwię się, że przemawiasz w tak wulgarny sposób! - oburzyła się Ludwika. -
Oczywiście, że nie „wziął nóg za pas"! Zapewne wróci lada moment. To nad wyraz
godne ubolewania, że nie posłał lordowi Saarowi listu informującego, że nie może
stawić się u niego dziś przed południem, tak jak się do tego zobowiązał, ale...
-
To zupełnie nie tak - przerwał jej Cedryk. - Ryszard nie ma żadnych
zobowiązań. Melissa kazała mu spotkać się z ojcem. Ryszard nie powiedział, że to
zrobi. Wydusiłem to od Melissy przed godziną. Boże, nigdy nie widziałem jej w takiej
furii! A to co znowu? - Jego ciekawe oko zabłysło na widok „pamiątek" wyłożonych
na stót. - Na Jowisza, pukiel włosów! I do tego diabelnie pięknych.
-
Znaleziony dziś rano w bibliotece - rzekł złowieszczo Jerzy, ignorując
ostrzegawczo zmarszczone brwi żony.
Oczy Cedryka zamigotały z rozbawieniem.
-
Kapitalne! Kto by to pomyślał! No cóż, to załatwia naszą sprawę! Diabelnie to
niewygodne, ale, niech mnie cholera, cieszę się, że dał dęba! Zawsze lubiłem
42
Ryszarda. Nigdy nie chciałem, żeby przez resztę życia był skazany na naszą rodzinkę!
Ale teraz nie ma wątpliwości: jesteśmy skończeni! Brylanty znikły.
-
Co?! - zawołała Ludwika. - Cedryku, nie mówisz o naszyjniku Brandonów?
-
Właśnie tak. Ostatnia deska ratunku przepadła w odmętach, znikła ot tak. -
Strzelił palcami i się roześmiał. - Przyszedłem zobaczyć się z Ryszardem, przyjąć jego
propozycję - obiecał kupić mi mundur - i ruszyć na wojenkę!
-
Ale jak? Gdzie? - Ludwika nie mogła złapać tchu.
- Ukradziony. Matka wzięła go ze sobą do Bath. Nigdzie się bez niego nie ruszała.
Tym gorzej! Dziwię się, że staruszek nie sprzedał go lata temu. Jedyna rzecz, której
nie sprzedał, poza pałacem Saarów, a i to pójdzie niedługo. Matka nie chciała słyszeć
o rozstaniu się z brylantami.
-
Ale Cedryku, jak ukradzione? Kto je zabrał?
-
Rozbójnicy. Matka pchnęła umyślnego do ojca. Kareta zatrzymana gdzieś w
pobliżu Bath, dwóch gości w maskach, z pistoletami w olstrach, Zofia skrzeczy jak
kokoszka, matka mdleje, forysie wzięci przez zaskoczenie, jeden postrzelony. I
naszyjnik znikł. Na Boga, za nic w świecie tego nie pojmę.
-
Jakie to okropne! Twoja biedna mama! Jakże mi przykro! Co za straszna strata!
-
Tak, ale jak, u diabła, to znaleźli? - powiedział Cedryk. - Tego chciałbym się
dowiedzieć.
-
Ale skoro wzięli kasetkę z biżuterią lady Saar...
-
Naszyjnika tam nie było. Stawiam na to ostatniego szylinga. Matka miała na
niego skrytkę - diabelnie sprytny pomysł - zawsze go do niej wsadzała, udając się w
podróż. Tajemna kieszonka za oparciem.
-
Dobry Boże, czy chcesz powiedzieć, że ktoś wyjawił skrytkę tym łajdakom? -
zapytał Jerzy.
-
To wielce prawdopodobne, nieprawdaż?
-
Kto o tym wiedział? Jeśli uda ci się znaleźć zdrajcę, może odzyskasz naszyjnik.
Czy jesteś pewien wszystkich służących?
-
Nie jestem pewien żadnego z nich... Panie, nie wiem! - dorzucił pośpiesznie
Cedryk. - Matka chce wynająć jednego z agentów śledczych z Bow Street, ale ojciec
43
uważa, że to na nic. I teraz na domiar wszystkiego Ryszard dał dęba! Staruszek padnie
na apopleksję!
-
Doprawdy, Cedryku, nie powinieneś tak mówić o ojcu! - skarciła go Ludwika. -
I nie wiemy, czy Ryszard dał... dał dęba! Doprawdy, wcale tego nie jestem pewna!
-
Byłby durniem, gdyby tego nie zrobił - powiedział Cedryk. - Jak myślisz,
Jerzy?
-
Nie wiem. To bardzo niepokojące. Wyznaję, że kiedy po raz pierwszy
usłyszałem o jego zniknięciu... gdyż musisz wiedzieć, że nie spał we własnym łóżku
dziś w nocy, a kiedy go widziałem, był pod dobrą datą... poczułem najżywszą trwogę.
Ale...
-
Targnął się na własne życie? Na Boga! - Cedryk wybuchnął gromkim
śmiechem. - Muszę to opowiedzieć Melissie! Pchnięty do samobójstwa! Ryszard! A to
kapitalne!
-
Cedryku, zachowujesz się naprawdę wstrętnie! - ofuknęła go Ludwika. -
Ryszard z pewnością nie popełnił samobójstwa! On tylko wyjechał. Nie mam zupełnie
pojęcia gdzie i jeśli tylko palniesz coś takiego Melissie, nigdy ci tego nie daruję!
Błagam cię, nie mów jej nic ponad to, że Ryszard został nagle wezwany w interesach!
-
Co, nie mogę jej nic powiedzieć o tym loku? Ależ, Ludwiko, nie psuj mi
zabawy!
-
Obrzydliwa istoto!
-
Sądzimy, iż ten lok to pamiątka jakiegoś dawno zapomnianego romansu - rzekł
Jerzy. - Być może ze szczenięcych lat. Byłoby wielką nieprzyzwoitością wynoszenie
tego poza te mury.
-
Jeśli mowa o przyzwoitości, mój stary, to jak nazwać grzebanie i szperanie w
komodach Ryszarda? – zapytał radośnie Cedryk.
-
Nic takiego nie robiliśmy! - zawołała Ludwika. - To znaleziono na podłodze
biblioteki!
-
Upuszczone? Porzucone? Wygląda mi na to, że Ryszard wiódł podwójne życie.
Sądziłem, że nigdy nie zwraca wielkiej uwagi na niewiasty. No, będę kpił z niego
tęgo, kiedy się spotkamy!
44
-
Nic takiego nie zrobisz. O Boże, modlę się gorąco, żeby dowiedzieć się, gdzie
pojechał i co to wszystko znaczy!
-
Powiem ci, gdzie pojechał! Pojechał odnaleźć tę blond ślicznotkę z lat młodości
- podsunął jej rozwiązanie tajemnicy Cedryk. - Nie wątpię! Panie, dałbym pięćset
funtów, żeby go zobaczyć. Ryszard podczas romantycznej przygody!
-
Przejawiasz wręcz absurdalne poczucie humoru! - powiedziała Ludwika. -
Jednej rzeczy jestem pewna, a to tej mianowicie, że mój brat jest kompletnie wyzbyty
romantyzmu, a jeśli chodzi o miłosną przygodę...! Śmiem twierdzić, że Ryszard
zadrżałby na samą taką myśl. Ryszard, mój drogi Cedryku, jest po pierwsze, po drugie
i po ostatnie wzorem elegancji i nigdy nie zrobiłby niczego niegodnego lwa
salonowego. Masz na to moje słowo!
4
Dokładnie w tym momencie wzór elegancji spał ciężkim snem w kącie wielkiego
zielono-złotego dyliżansu, który kołysząc się na boki i podskakując zdążał powoli do
Bristolu. Dochodziła godzina druga po południu, dyliżans znajdował się w Calcot
Green, na zachód od Reading, a sny dręczące eleganta były wyjątkowo niespokojne.
Odcierpiał kilka przebudzeń, kiedy dyliżans szarpiąc przystawał, by zabrać lub
wypuścić pasażerów, gdy zmieniano konie lub czekano, zanim jakiś wałkoń
obsługujący rogatkę otworzy bramę. Te chwile były jeszcze koszmarniejsze niż sny.
Głowa go bolała, oczy piekły żywym ogniem i fantasmagoria obcych, nieprzyjaznych
twarzy nieproszona zapełniała pole widzenia. Jęcząc przymykał oczy, przedkładając
sny nad jawę, ale kiedy dyliżans zatrzymał się w Calcot Green, by wypuścić tęgą
niewiastę ze skłonnościami do astmy, sen zdecydowanie go opuścił i gdy Ryszard
otworzył oczy, zamrugał na widok siedzącego naprzeciwko, odzianego w schludną
czerń mężczyzny, wyrzucił z siebie „O mój Boże!" i wyprostował się.
- Czy głowa boli pana aż tak bardzo? - spytał troskliwy i jak przez mgłę znajomy
głos.
Odwrócił się i napotkał spojrzenie panny Penelopy Creed. Kilka chwil przyglądał
się jej w milczeniu, a potem rzekł;
45
- Pamiętam. Dyliżans do Bristolu. Czemu, o czemu, piłem tę brandy?
Ostrzegawcze uszczypnięcie przypomniało mu, gdzie się znajduje. Okazało się, że
troje innych ludzi siedzących naprzeciwko przypatruje mu się z ciekawością. Schludny
mężczyzna, który wyglądał na kancelistę z biura adwokackiego, robił to z wyraźną
naganą; niewiasta w kapelusiku ze sterczącym rondem i w prążkowanym jedwabnym
szalu kiwnęła mu po macierzyńsku głową i rzekła, że wygląda kubek w kubek jak jej
drugi chłopiec, który też nie może znieść podskakiwania karety; a sporej tuszy
mężczyzna, zajmujący miejsce u boku matrony, którego Ryszard uznał za jej
małżonka, przychylił się do zdania swej połowicy, oznajmiając basem: „Racja!"
Sir Ryszard instynktownie sięgnął ręką do fontazia. Poczuł pod palcami wymięty
materiał. Nie lepiej było z połami fraka. Cylinder przysparzał obolałej głowie
dodatkowych cierpień; zdjął go i skłonił głowę, zacisnął palce na skroniach, by
przegnać resztki senności.
-
Dobry Boże! - wychrypiał. - Gdzie jesteśmy?
-
Nie jestem pewna, ale chyba minęliśmy Reading -odparła Pen, przypatrując mu
się z wielkim niepokojem.
-
Colcot Green, tużeśmy są - podrzucił grubas. - Stanęliśmy, bo ktoś miał
wysiadkę. Oni się nie przejmują rozkładem, oczywista sprawa. A woźnica pewnie
zszedł z kozła przepłukać se gardziołko.
-
No i dobrze! - powiedziała tolerancyjnie jego żona. - Toż to człowieka skręca z
pragnienia, kiedy musi na takim słonku zdejmować kufry z dachu.
-
Prawda! - zgodził się z nią grubas.
-
Jeśli spółka dowiedziałaby się o tym, zaraz wylądowałby na bruku! - rzekł
pogardliwie kancelista. - Niektórzy woźnice zaczynają się skandalicznie zachowywać.
-
Nie ma żadnej potrzeby napadać na ludzi tylko dlatego, żeśmy są troszkę
spóźnieni - powiedziała matrona. - Żyj i daj żyć innym, zawsze to mówię.
Jej małżonek przychylił się do tej opinii w zwykły sposób. Dyliżans ruszył, a Pen
rzekła cicho w hałasie kół i kopyt:
-
Powtarzał mi pan, że jest pijany, i teraz widzę, że to prawda. Obawiam się, że
pożałuje pan, że się ze mną wybrał.
Ryszard odjął ręce od skroni.
46
-
Bez wątpienia byłem pijany, ale nie żałuję niczego poza nadużywaniem brandy.
Kiedy ten koszmarny wehikuł dotrze do Bristolu?
-
Wie pan, to nie pośpieszny dyliżans. W godzinę pokonuje zaledwie osiem mil.
Powinniśmy być w Bristolu przed jedenastą. Czy bardzo to panu przeszkadza?
Spojrzał na nią.
-
A tobie?
-
Prawdę mówiąc, wcale! - wyznała. - Znakomicie się bawię. Nie chciałabym
tylko, żeby z mojej winy cierpiał pan niewygody. Widzę wyraźnie, że dyliżans nie jest
bynajmniej miejscem stosownym dla pana.
-
Moja droga panienko, wierz mi, wcale nie jesteś winna moim cierpieniom. A
jeśli mowa o niestosowności przebywania w dyliżansie, co z tobą?
Dołeczki pokazały się na liczkach panny Creed.
-
Och, ja jestem przecież tylko podrostkiem!
-
Czy tak powiedziałem? - Kiwnęła głową. - Więc jesteś podrostkiem. - Przyjrzał
się jej krytycznie. - Wyjąwszy... Czy to ja wiązałem ten fontaź? Tak, to chyba
musiałem być ja. Cóż, na Boga, tam masz?
-
Jabłko. - Pokazała mu owoc. - Dała mi je ta tłusta kobieta, która właśnie
wysiadła.
-
Nie zamierzasz chyba spożywać jabłka w publicznym miejscu? - zapytał z
naciskiem Ryszard.
-
Ależ tak. Dlaczego nie miałabym tego zrobić? Ma pan ochotę na gryzą?
-
Za nic w świecie!
-
No cóż, jestem wyjątkowo głodna. O jednym zapomnieliśmy.
- O czym?
-
O jedzeniu - powiedziała Pen, wbijając ząbki w soczysty miąższ. - Na podróż
powinniśmy się zaopatrzyć w kosz z jedzeniem. Zapomniałam, że dyliżans nie
zatrzymuje się na stacjach pocztowych. Choć dokładnie biorąc, nie mogłam o tym
zapomnieć, bo wcale o tym nie wiedziałam.
-
Należy zająć się tą sprawą - rzekł Ryszard, - Jeśli jesteś głodna, bez wątpienia
powinnaś być nakarmiona. Co zamierzasz począć z ogryzkiem?
-
Zjeść go.
47
-
Odrażający urwis! - Sir Ryszard wzdrygnął się gwałtownie.
Schronił się do kąta, ale pociągnięcie za rękaw spowodowało, że skłonił głowę w
kierunku towarzyszki podróży.
-
Powiedziałam tym ludziom, że jest pan moim guwernerem.
-
Oczywiście, młody dżentelmen pozostający pod opieką guwernera może
podróżować dyliżansem - powiedział Ryszard, przystając na wyznaczoną mu rolę.
Na następnym przystanku, w Woolhampton, przemógł ospałość, która szykowała
się nim owładnąć, opuścił dyliżans i nieoczekiwanie sprawnie zdobył w skromnej
gospodzie bardzo przyzwoity zimny posiłek dla swej podopiecznej. Woźnica odczekał
stosowną chwilę, a kancelista, którego bystre oko dojrzało, jak kilka monet
przewędrowało z kieszeni Ryszarda do chętnej dłoni woźnicy, zamruczał coś
niełaskawie o łapówkach i przekupstwie na gościńcach Jego Królewskiej Mości.
-
Proszę skosztować kurczaka - zaproponował grzecznie Ryszard.
Kancelista odrzucił zaproszenie, jasno dając wyraz swemu obrzydzeniu, ale kilkoro
innych pasażerów, a zwłaszcza mały chłopiec z trzecim migdałkiem bardzo chętnie
sięgnęło do koszyka, który wylądował na kolanach Pen.
Ryszard miał już znakomitą okazję, by przekonać się, że panna Creed to wyjątkowo
ufne stworzenie; podczas długiej podróży odkrył, że jest przyjacielska do przesady.
Przyglądała się wszystkim pasażerom wzrokiem bystrym i wyzbytym jakiegokolwiek
skrępowania; nawiązała konwersację nawet z kancelistą i - ku zatrwożeniu Ryszarda -
była skłonna objąć rolę duszy towarzystwa. Pytana o swoją osobę i cel podróży, z
zapałem skleciła całkowicie nieprawdziwą historię, którą przyozdobiła zupełnie
fantastycznymi szczegółami. Ryszard bezlitośnie wezwany do potwierdzenia jej słów,
uległ duchowi przedsięwzięcia i od ręki dorzucił kilka drobiazgów. Pen wydawała się
z tego zadowolona, ale była wyraźnie zawiedziona jego niechęcią do wspólnego
zabawiania chłopczyka.
Ryszard wciśnięty w kąt z leniwą przyjemnością słuchał fantazjowania panny Creed
i zastanawiał się, co jego matka i siostra pomyślałyby sobie, gdyby wiedziały, że
podróżuje dyliżansem, nie znając celu wyprawy, w towarzystwie młodej damy, w
równym stopniu obojętny na te okoliczności, co na jej męski strój. Kiedy wyobraził
sobie oblicze Ludwiki, porwał go śmiech. Głowa przestała mu dokuczać i choć
48
beztroski nastrój, jaki wyzwoliła w nim brandy, minął, nadal czuł w sobie cudowny
brak odpowiedzialności. Trzeźwy z pewnością nie wybrałby się w tę absurdalną
podróż, ale skoro stało się to po pijanemu, całym sercem zamierzał ją kontynuować.
Co więcej, był ciekaw dowiedzieć się więcej o przeszłości Pen. Pewne zaszłości
opowiedziała mu w nocy; niewiele z nich zapamiętał, ale niewątpliwie było tam coś o
ciotce i kuzynie z twarzą jak ryba.
Lekko odwrócił głowę na wyświechtanym oparciu i spod półprzymkniętych powiek
obserwował bliską, ożywioną twarzyczkę. Panna Creed słuchała z wielkim
zainteresowaniem długiego, poruszającego monologu o chorobie, która niedawno
powaliła do łoża młodszego syna matrony. Oburzała się na głupotę aptekarza, mądrze
kiwała głową, kiedy mowa była o staroświeckim leku wyrabianym z rzadkich ziół, i
już miała zaproponować lepszy przepis stosowany w jej rodzinie, kiedy stopa sir
Ryszarda znalazła jej stopkę i nadepnęła ją.
Czas był najwyższy, by powściągnąć wodze gadatliwości panny Creed. Matrona
wbiła w nią wzrok i powiedziała, że to nadzwyczaj dziwne spotkać tak
wszystkowiedzącego młodego dżentelmena.
- Moja matka była złożona niemocą przez wiele lat - powiedziała, rumieniąc się
Pen.
Wszyscy przybrali współczujące miny i wysuszona na wiór niewiasta z kąta
naprzeciwko orzekła, że nikt nie zaimponuje jej niczym, jeśli chodzi o choroby.
Ta uwaga odwróciła uwagę od Pen i kiedy chuda dama triumfalnie pogrążyła się w
opowieści o swych cierpieniach, Pen siadła wygodnie przy boku sir Ryszarda,
obdarzając go spojrzeniem w równej mierze figlarnym, co przepraszającym.
Kancelista, który nie wybaczył Ryszardowi przekupienia woźnicy, wspomniał coś o
swobodzie, na jaką dozwala się dzisiaj młodym ludziom. Pozwolił sobie na niezbyt
korzystne porównanie, wspomniawszy swoje wychowanie, i powiedział, że gdyby
miał syna, nie rozpieszczałby go, dając mu guwernera, ale posłałby smarkacza do
szkoły. Pen powiedziała na to pokornie, że pan Brown jest bardzo srogi. Ryszard
doskonale wszedł w skórę okrutnika, nakazując surowo pannie Creed, by nie paplała,
co dodało wiarygodności jej słowom.
49
Matrona powiedziała, że młody dżentelmen znakomicie bawił ich wszystkich i że
ona nie jest po stronie tych, którzy szorstko obchodzą się z dziećmi.
-
To racja - stwierdził jej małżonek. - Nigdym nie chciał łamać charakteru moim
smykom, a niech ta ich roznosi!
Kilkoro pasażerów spojrzało z przyganą na Ryszarda, a Pen przekonana o tym, że
jego surowość wryła się im w pamięć, splotła dłonie na kolanach i spuściła wzrok,
Ryszard pojął, że na resztę podróży przydano mu znamię oprawcy, i w myślach
przygotował sobie kazanie przeznaczone wyłącznie dla uszu panny Creed.
Rozbroiła go, zasypiając z policzkiem wspartym na jego ramieniu. Spała między
stacjami i kiedy dyliżans zatrzymał się ze zwykłym szarpnięciem, otworzyła oczy,
uśmiechnęła się sennie do Ryszarda i zamruczała:
-
Cieszę się, że pan pojechał. A pan się cieszy?
-
Bardzo. Obudź się! - polecił jej, zastanawiając się, jakie jeszcze nieostrożne
uwagi, mogą się jej wypsnąć.
Ziewnęła i przeciągnęła się. Wyglądało na to, że odbywa się wymiana zdań między
strażnikiem a kimś stojącym przed zajazdem. Wieśniak, który wsiadł w Calne i
zajmował miejsce obok Pen, powiedział, że pewnie wynikł kłopot, bo chętny do
podróżowania dyliżansem nie figuruje w spisie pasażerów.
-
Ależ nikt nie może wsiąść, to pewne - powiedziała chuda niewiasta. - Tłok już
jest szaleńczy!
-
Gdzie jesteśmy? - zapytała Pen.
-
W Chippenham - odparł wieśniak. - To tu odchodzi droga do Bath, widzisz?
Pochyliła się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno.
-
Już Chippenham? Och tak, to prawda! Znam je dobrze.
Ryszard zerknął na nią spod oka z rozbawieniem.
-
Już? - zamruczał.
- No cóż, spałam, więc czas biegł mi szybciej. Jest pan bardzo zmęczony, sir?
-
Ależ skąd. Czuję natomiast ogarniającą mnie całkowitą rezygnację.
Nowy pasażer zapewne ułożył się ze strażnikiem i szarpnięciem otworzył drzwi.
Był to drobny, szczupły mężczyzna w rypsowej kamizelce i pantalonach z grubego
płótna. Miał ostre rysy twarzy, mrugające oczy bez rzęs, osadzone głęboko pod
50
jasnymi brwiami. Gdy chciał wejść do dyliżansu, napotkał ostry sprzeciw. Chuda
kobieta wrzasnęła, że nie ma miejsca; kancelista powiedział, że to skandal, by spółka
przeładowywała swe pojazdy, a wieśniak zaproponował nowo przybyłemu miejsce na
dachu.
-
Tam nie znajdzie się wolnego kąta - zaprotestował nieznajomy. - Na Boga, nie
zajmę wiele miejsca! Przesuńcie się, jejmości!
-
Komplet! Siądź se pan między bagażem - rzekł wieśniak.
-
Przypatrzże mi się, człeku, zajmę tyle miejsca co szpilka - prosił nieznajomy. -
Poza tym, dach zajęła banda przystojniaków. Śmiertelnie bym się bał przy nich siąść!
Sir Ryszard rzucił okiem na mężczyznę i ze znawstwem uznał go za kogoś lepiej
znanego agentom śledczym z Bow Street niż dżentelmenom jego pokroju. Jednakże
kiedy usłyszał, jak panna Creed proponuje, że się przesunie i zrobi miejsce
nieznajomemu, nie był tym zdziwiony, poznał bowiem już wyśmienicie dobroć serca
swej podopiecznej.
Przycisnęła się do Ryszarda i zmusiła wieśniaka, by przyznał, że jest dosyć miejsca
dla jeszcze jednego pasażera. Mężczyzna w rypsowej kamizelce wyszczerzył zęby do
panny Creed i wskoczył do dyliżansu.
-
Niech mnie kat popieści. Też z ciebie przystojniak! - powiedział i wcisnął się
między pasażerów. - Jestem ci zobowiązany, chłopcze. Jeśli ktoś zrobi przysługę
Kubie Yarde'owi, on tego nie zapomni.
Kancelista, który najwyraźniej żywił tę samą opinię o panu Yarde co Ryszard,
chrząknął pogardliwie i mocno splótł ręce na szkatułce, którą trzymał na kolanach.
-
Niech cię Bóg błogosławi! - rzekł Yarde, kwitując tolerancyjnym uśmieszkiem
ten gest. - Ja to nie żaden buchacz!
-
Kto to jest buchacz? - zapytała niewinnie Pen.
-
A to ci! Toż z ciebie szczęsne dziecię. - Yarde był niemal zakłopotany. - Jestem
przekonany, młody panie, że nigdy nim nie będziesz. To taki jegomość, który kończy
w ciupie, a i bardzo możliwe, że zadynda, nim zdąży się zestarzeć!
Wielce zaintrygowana Pen zażądała wytłumaczenia dziwnych terminów. Ryszard
po zastanowieniu odrzucił pomysł, by kazać pannie zamienić się miejscami, rozparł
51
się wygodnie i z leniwym rozbawieniem słuchał, jak Pen jest wprowadzana w tajniki
złodziejskiego żargonu.
Towarzystwo młodych hulaków, które uprzednio przyglądało się walkom kogutów
w hrabstwie, wsiadło w Chippenham i tłoczyło się na dachu. Dobiegające odgłosy
dowodziły niezbicie, że tęgo zwilżają sobie gardła. Słychać było wiele krzyków,
trochę śpiewu, dużo bębnienia i kopania obcasami w dach. Matrona i chuda stara
panna przybrały bardzo zaniepokojone miny, a kancelista orzekł, że współczesna
młodzież zachowuje się niegodnie. Pen zbytnio zagłębiła się w rozmowę z Kubą
Yarde'em, by zwrócić uwagę na tę wrzawę, ale kiedy po przebyciu następnych pięciu
mil szybkość pojazdu nagle wzrosła i obciążony ponad miarę dyliżans zaczął
podskakiwać na koleinach i wykrotach, przechylać się groźnie to w jedną, to w drugą
stronę, przerwała pasjonującą rozmowę i spojrzała pytająco na Ryszarda.
Kiedy gwałtowne szarpnięcie rzuciło pannę w jego ramiona, usadził ją na miejscu i
rzekł sucho:
-
Masz kolejną przygodę. Mam nadzieję, że ci się podoba?
-
Ale co się dzieje?
-
Sądzę, że któremuś z tych złotych młodzieńców siedzących nad nami wpadło
do głowy powozić dyliżansem - odparł.
-
Boże litościwy! - wykrzyknęła matrona. - Czy chce pan powiedzieć, że któryś z
tych nieznośnych pijaniców jest naszym woźnicą, sir?
-
Takie są moje przypuszczenia. Stara panna zapiszczała:
-
Dobry Boże, co się z nami stanie?
-
Wyobrażam sobie, że skończymy w rowie – rzekł z niezmąconym spokojem
Ryszard.
Powstał harmider. Stara panna stanowczo oświadczyła, że chce wysiąść, matrona
usiłowała przyciągnąć uwagę woźnicy tłukąc o dach parasolką, wieśniak wysunął
głowę przez okno i rzucał klątwy i groźby. Kuba Yarde ryczał ze śmiechu, a kancelista
gniewnie zapytywał Ryszarda, dlaczego czegoś z tym nie zrobi!
-
Co według pana mam zrobić? - zapytał Ryszard, przytrzymując Pen mocnym
ramieniem.
-
Zatrzymać dyliżans! Och, sir, proszę, niech go pan zatrzyma! - błagała matrona.
52
-
Niech panią o to głowa nie boli, sam się zatrzyma! - szczerzył zęby Kuba
Yarde.
Ledwo to powiedział, a szczególnie ostry zakręt okazał się zbyt wielkim
wyzwaniem dla umiejętności amatora-woźnicy. Wziął zakręt zbyt szeroko, tylne lewe
koło wjechało na lekkie wzniesienie i zsunęło się w głęboki rów, a wszyscy
pasażerowie pojazdu polecieli gwałtownie w bok. Słychać było wrzask kobiet,
przekleństwa wieśniaka, trzask drewna, pękanie szkła. Dyliżans spoczął pod
zwariowanym kątem. Gałązki żywopłotu zajrzały przez potłuczone okno.
Pen, której twarzyczkę zasłoniło mnóstwo narzutek płaszcza podróżnego Ryszarda,
z trudem złapała oddech i spróbowała uwolnić się z uścisku, który nagle zespolił ją z
towarzyszem podróży.
-
Ranna? - zapytał zwolniwszy uścisk.
-
Nie, nie bynajmniej! Dziękuję bardzo za to, że mnie pan przytrzymał! Czy pan
jest ranny?
Odłamek szkła lekko skaleczył mu policzek, ale ponieważ Ryszard trzymał się
skórzanego uchwytu, zwisającego w kącie dyliżansu, nie wyleciał z siedzenia jak
pozostali pasażerowie.
-
Nie, jedynie poirytowany - odparł. - Moja dobra niewiasto, to nie czas ani
miejsce na wapory!
Ta kwaśna wypowiedź była skierowana do starej panny, która okrakiem legła na
głowie kancelisty i dostała ciężkiego ataku histerii.
-
Niech no tylko uda mi się dostać do tych drzwi! - powiedział Kuba Yarde.
Dźwignął się i złapał uchwyt po przeciwnej stronie. - Niech mnie kat popieści, jeśli
następnym razem nie będę podróżował w grzechotce na dachu. Mniejsza już o tych
młodych przystojniaków!
Dyliżans nie wywrócił się zupełnie na bok. Uratował go stok rowu i żywopłot, więc
otwarcie drzwi nie było trudne, podobnie jak i wyjście. Stara panna musiała być
wyniesiona, gdyż zesztywniała, wrzeszczała i tłukła obcasami. Pen wydostała się
żywo bez pomocy innych, a matrona oznajmiła, że jeśli któryś z dżentelmenów
wypchnie ją plecami, również da sobie radę sama.
53
Godzina dziewiąta minęła już jakiś czas temu, ale choć słońce znikło, letnie niebo
nadal było jasne, a powietrze ciepłe. Podróżni znaleźli się na wyludnionym odcinku
gościńca, kilka mil przed miasteczkiem Wroxhall i dobre trzydzieści mil przed
Bristolem. Nawet pobieżny ogląd dyliżansu przekonał ich, że potrzebuje starannej
naprawy, zanim znów nada się do drogi. Ryszard, który natychmiast udał się, by
obejrzeć konie, powrócił do Pen, donosząc, że jeden z tylnej pary ma brzydko
nadszarpnięte ścięgno. Okazało się, że miał rację. Lejce przeszły w ręce jednego z
pasażerów. Prowadzenie powozu często było rozrywką młodych ludzi, mających
pretensję do dobrego powożenia, ale to, że zawodowy woźnica okazał się na tyle
głupi, by ustąpić miejsca amatorowi będącemu pod dobrą datą, nie mieściło się w
głowach, chyba że się wzięło pod uwagę stan samego woźnicy.
Pen, która siedziała na walizce Ryszarda, przyjęła wieści o całkowitym krachu z
zupełnym spokojem, ale pozostali pasażerowie z krzykiem i lamentem napadli na
strażnika, żądając natychmiastowego dostarczenia ich do Bristolu, nie wskazując przy
tym, jakim sposobem to osiągnąć. Nieszczęsny człek, rozsierdzony na swego kolegę i
osaczony przez sześć wrzeszczących osób, nie mógł przez kilka chwil pozbierać
myśli, ale wreszcie zaproponował, by pasażerowie zdobyli się na cierpliwość, a on uda
się do Chippenham na jednym z koni i sprokuruje jakiś pojazd, który dostarczy ich do
Wroxhall, gdzie będą musieli pozostać do czasu, aż poranny dyliżans zabierze ich do
Bristolu.
Kilka osób zdecydowało się natychmiast wyruszyć pieszo do Wroxhall, ale stara
panna nie otrząsnęła się z ataku histerii, matrona orzekła, że nagniotki nie pozwalają
jej dreptać dalej niż dwie mile, a kancelista upierał się, że powinien zostać
przewieziony do Bristolu jeszcze tej nocy. Kilka osób wyraźnie szukało pomocy u
Ryszarda, który ze wszech miar wyglądał na człowieka potrafiącego opanować
nieprzyjemne sytuacje. Nie bardzo mu się to podobało. Podszedł do Pen i rzekł
spokojnie, ale zdecydowanie:
-
Jak przypuszczam, tu wypada rozstać się z naszymi towarzyszami podróży.
-
Dobrze! - przystała na to niezwłocznie. - Wie pan, myślałam sobie i mam teraz
o wiele lepszy plan. Wcale nie pojedziemy do Bristolu!
-
To bardzo nagły zwrot - zdziwił się Ryszard.
54
-
Czy mam rozumieć, że zdecydowałaś się wrócić do Londynu?
-
Nie, nie, oczywiście, że nie! Tylko teraz, kiedy mamy katastrofę, byłoby
głupotą z naszej strony czekanie na następny dyliżans, bo jest bardzo prawdopodobne,
że ciotka nas dopędzi. A zresztą wcale nie chciałam udawać się do Bristolu.
-
W takim razie, to może szkoda, że zajechaliśmy tak daleko w tym kierunku -
zauważył Ryszard.
Jej oczy zabłysły.
-
Głuptas! Rzecz w tym, że mój dom nie jest w Bristolu, ale bliżej, i pomyślałam
sobie, że lepiej byłoby przejść pieszo resztę drogi, nie wspomniawszy, że tak
postępuje się podczas prawdziwej przygody.
-
Gdzie jest twój dom?
-
W pobliżu Queen Charlton. Niedaleko od Keynhshaw, wie pan.
-
Nie wiem. To twoje strony, nie moje. Na ile oceniasz odległość stąd do Queen
Charlton?
-
Nie jestem całkiem pewna - odparła ostrożnie Pen.
-
Ale nie spodziewam się, żeby przekraczała piętnaście, może dwadzieścia mil.
-
Czy proponujesz dwadzieścia mil spaceru?
-
To wcale nie tak wiele. Lotem ptaka jest tylko dziesięć mil.
-
Nie jesteś ptakiem - osadził ją Ryszard. - Podobnie jak ja nim nie jestem,
pozwolę sobie zauważyć. Wstań z tej walizki!
Podniosła się posłusznie.
-
Myślę, że przeszłabym dwadzieścia mil. Oczywiście, nie za jednym zamachem.
Co więc zrobimy?
-
Wrócimy się gościńcem do karczmy. O ile pamiętam, stoi parę mil stąd. Nic nie
zmusi mnie do przyłączenia się do tego utrapionego towarzystwa!
-
Sama jestem nim trochę zmęczona. Ale nie pójdę na stację pocztową!
-
Tym możesz się nie przejmować - rzekł ponuro Ryszard. - Żadna szanująca się
stacja pocztowa nie otworzy przed nami podwoi, póki jesteśmy w tych strojach.
Pen zachichotała. Nie opierała się dłużej, wzięła sakwojaż i u boku Ryszarda
ruszyła w kierunku Chippenham.
55
Nikt z podróżnych nie zauważył ich odejścia, ponieważ wszyscy byli bardzo zajęci
- albo złorzeczeniem woźnicy, albo planowaniem najbliższych działań. Zakręt wkrótce
skrył oddalającą się parę przed wzrokiem reszty pasażerów, a wtedy Ryszard rzekł:
-
Teraz możesz dać mi ten sakwojaż.
- Ale nie chcę - sprzeciwiła się Pen, nie wypuszczając z ręki bagażu. - Wcale nie
jest tak ciężki, a pan ma już do dźwigania walizę. Poza tym z każdym krokiem czuję
się coraz bardziej mężczyzną. Co zrobimy, kiedy dotrzemy do karczmy?
-
Zamówimy kolację.
-
Tak, a potem?
-
Pójdziemy do łóżek.
Pen zastanowiła się nad tym.
-
Nie uważa pan, że natychmiast powinniśmy wyruszyć w dalszą drogę?
-
Oczywiście, że nie. Pójdziemy do łóżek jak chrześcijanie, a rano wynajmiemy
pojazd, który zawiezie nas do Queen Charlton. Prywatny pojazd.
-
Ale...
-
Panno Creed, narzuciłaś mi rolę wychowawcy i przyjąłem ją. Odmalowałaś
mnie w odrażających barwach i wszyscy w dyliżansie uznali mnie za gnębiciela
młodzieży. Teraz zbierasz plon swej pracy.
Roześmiała się.
-
Czy zamierza mnie pan gnębić?
-
Straszliwie!
Ufnie wsunęła mu rękę pod ramię i podskoczyła.
-
Znakomicie, będę robiła to, co mi pan każe. Bardzo się cieszę, że pana
spotkałam. Mamy wspaniałą przygodę, czyż nie tak?
Ryszardowi zadrgały usta. Nagle zatrzymał się na środku drogi i wybuchnął
śmiechem. Pen przyjrzała mu się podejrzliwie.
- Co się z panem dzieje?
-
Nie przejmuj się mną! - powiedział głosem, w którym nadal dźwięczała
wesołość. - Oczywiście, że mamy wspaniałą przygodę!
-
Hm, tak mi się zdaje - rzekła, stając znów u jego boku. - Ale Piotr będzie
zaskoczony, kiedy mnie zobaczy!
56
-
Jestem o tym przekonany. Czy jesteś całkiem pewna, że nie żałujesz tego, że
wybrałaś się go szukać?
-
Ależ nie, skądże! Przecież jest moim najdawniejszym przyjacielem! Czyż nie
powiedziałam panu, że przysięgliśmy sobie wziąć ślub?
-
Coś sobie przypominam - przyznał. - Ale przypominam sobie również, że nie
widziałaś go od pięciu lat.
-
Tak, to prawda, ale to nie ma najmniejszego znaczenia, zapewniam pana.
-
Rozumiem - rzekł Ryszard, zachowując dla siebie nasuwające się nieuchronnie
refleksje.
Nie uszli dwóch mil, a pokazała się karczma, którą Ryszard widział wcześniej z
okna dyliżansu. Był to mały zajazd; zniszczone godło skrzypiało na łańcuchu, dach
pokryto słomą i w budynku była tylko jedna wspólna bawialnią, poza izbą, w której
mieścił się szynk.
Gospodarz dowiedziawszy się o wypadku przychylnie powitał nieoczekiwanych
gości. Zrobiło się już ciemno i dopiero, gdy Ryszard minął próg i wszedł w światło
wiszącej lampy, gospodarz mógł mu się dokładniej przyjrzeć. Ryszard wybrał się w tę
podróż w zwyczajnym fraku i używanym często obuwiu, ale krój niebieskiego stroju,
wysoki połysk butów, znakomity styl wiązania fontazia i bogactwo narzutek płaszcza
podróżnego - wszystko to tak niezawodnie zapowiadało eleganckiego dżentelmena, że
karczmarz był mocno poruszony i z wyraźną podejrzliwością przenosił wzrok ze
starszego przybysza na młodszego, i z powrotem.
-
Sypialnię dla mnie i drugą dla siostrzeńca - powiedział Ryszard. - Poza tym
kolację.
-
Tak jest, sir. Czy jaśnie pan podróżował dyliżansem bristolskim? - zapytał z
niedowierzaniem karczmarz.
-
Tak - odparł Ryszard unosząc brwi. - To moje słowa. Macie jakieś
zastrzeżenia?
-
Och nie, sir! Skądże znowu! - pośpiesznie odparł karczmarz. - Jaśnie pan
zamówił kolację! Z przykrością donoszę, że... że nie często gościmy wielmożnych, ale
jeśli jaśnie panu wystarczy szynka na jajkach i może plasterek zimnej wieprzowiny,
zaraz się zakrzątnę!
57
Ryszard łaskawie przystał na szynkę i jajka. Oberżysta wprowadził go do dusznej
bawialni i obiecał, że jedyne dwa pokoje gościnne zostaną niezwłocznie
przygotowane. Pen skierowała na Ryszarda konspiracyjne spojrzenie i zdecydowała
się udać za walizą i sakwojażem na górę. Kiedy wróciła, niechlujna służąca
przygotowała kolację w bawialni, a Ryszardowi udało się rozewrzeć dwa małe
okienka. Odwrócił się na odgłos kroków Pen i zapytał:
-
Na litość boską, co robiłaś tam tak długo? Już myślałem, że może mnie
opuściłaś!
-
Opuścić pana? Oczywiście, że nie zrobiłabym niczego tak głupiego! Rzecz w
tym, że zauważyłam wzrok, jakim karczmarz patrzył na pańskie ubranie, więc
zmyśliłam kapitalną opowiastkę i go nią uraczyłam. Dlatego wyszłam. Wiedziałam, że
będzie usiłował wydobyć ode mnie, dlaczego pan podróżuje dyliżansem.
-
I wydobył?
-
Tak, opowiedziałam mu, że poniósł pan straty na giełdzie i przyszły na pana złe
czasy - powiedziała Pen, przysuwając sobie krzesło do stołu.
-
Aha! Czy był tym usatysfakcjonowany?
-
Jak najbardziej. Powiedział, że bardzo mu jest przykro. Kiedy zapytał, dokąd
zmierzamy, powiedziałam, że do Bristolu, ponieważ cała rodzina straciła pieniądze i
musiałam zostać zabrana ze szkoły.
-
Żadna znana mi osoba nie może się poszczycić równie bujną fantazją. Mogęż
wiedzieć, do jakiej szkoły uczęszczałaś?
-
Do Harrow. Potem pożałowałam, że nie wymieniłam Eton, bo mój kuzyn
Galfryd jest w Harrow, a ja go nie lubię. Nie poszłabym do jego szkoły.
-
Sądzę, że teraz jest za późno na zmianę szkoły - rzekł Ryszard z żalem w
głosie.
Szybko podniosła ku niemu wzrok. Zmrużyła oczy w czarującym uśmiechu.
-
Żartuje sobie pan ze mnie?
-
Tak - przyznał Ryszard. - Przeszkadza ci to?
-
Och nie, wcale! To mi się podoba. U ciotki zawsze jest ponuro.
-
Chciałbym, żebyś opowiedziała mi więcej o tej ciotce. Czy jest twoją
opiekunką?
58
-
Nie, ale muszę u niej mieszkać od śmierci ojca. Nie mam prawdziwego
opiekuna, jedynie dwóch kuratorów mojego majątku. Rozumie pan.
-
Oczywiście, tak. Ciągle zapominam o twoim majątku. Kim są twoi kuratorzy?
-
Jednym z nich jest wuj Griffin, wie pan, mąż ciotki Almerii, ale on się nie liczy,
bo zawsze robi to, co każe ciotka. Drugim jest adwokat ojca i on też się nie liczy.
-
Z tego samego powodu?
-
Nie wiem, ale wcale nie byłabym tym zdziwiona. Każdy boi się ciotki Almerii.
Nawet ja się jej trochę boję. Dlatego uciekłam.
-
Czy była dla ciebie niedobra?
-
N... nie. To znaczy, nie traktowała mnie źle, ale to taka kobieta, która zawsze
dopnie swego. Wie pan, o czym mówię?
-
Wiem - odparł Ryszard.
- Ona dużo mówi - wyjaśniała Pen. - A kiedy jest z kogoś niezadowolona... muszę
przyznać, że to bardzo nieprzyjemne. Ale trzeba być sprawiedliwym i nie winię jej za
to, że tak się uparła przy tym, żebym wyszła za Fryderyka. Rozumie pan, nie są bardzo
bogaci i oczywiście ciotka Almeria chciałaby, żeby Fryderyk przejął cały mój majątek.
Prawdę mówiąc, bardzo mi przykro, że jestem taka niewdzięczna, zwłaszcza że
mieszkałam u Griffinów przez blisko pięć lat. Ale wcale tego nie chciałam, a wyjść za
mąż za Fryderyka... co to, to nie! Kiedy tylko oznajmiłam ciotce Almerii, że
wołałabym o wiele bardziej dać mój majątek Fryderykowi i nie wychodzić za niego za
mąż, wpadła w furię, powiedziała, że jestem bezwstydna i bez serca, płakała i mówiła
o wykarmieniu żmii na własnej piersi. Pomyślałam, że to z jej strony niesprawiedliwe,
bo to przecież całkiem przyzwoita propozycja, zgodzi się pan ze mną?
-
Najzupełniej. Ale wyrażona może trochę... powiedzmy... bez osłonek?
-
Och! - Pen przemyślała te słowa. - Nie spodobało jej się, że nie uwierzyłam w
uczucie Fryderyka. Czy o to chodzi?
-
Uważam to za niewykluczone - z powagą rzekł Ryszard.
-
Hm, przykro mi, że zraniłam jej uczucia, gdyż doprawdy nie odmawiam jej
wrażliwości, powiedziałam tylko to, co myślałam. Lecz to doprowadziło ją do takiej
furii, że pozostała mi tylko ucieczka. Więc uciekłam.
-
Zamknięto cię w pokoju?
59
-
Och, nie! Nie wątpię, że gdyby ciotka Almeria zgadła moje zamierzenia,
zostałabym zamknięta, ale ona wcale na to nie wpadła.
-
Więc... Wybacz mi moją ciekawość, ale powiedz, dlaczego wyszłaś przez
okno?
-
Ach, to ze względu na Mopsia! - odparła promiennie Pen.
-
Mopsia?
-
Tak. Obrzydliwe, małe stworzenie! Śpi w koszu w holu i zawsze szczeka, kiedy
ktoś wychodzi. To zbudziłoby ciotkę Almerię. Nic innego nie mogłam zrobić.
Ryszard patrzył na nią, powstrzymując się od śmiechu.
-
Naturalnie, że nie. Czy wiesz, Pen, że zawsze będę miał wobec ciebie dług
wdzięczności?
-
Ach tak? - Była zadowolona, ale niepewna. - Dlaczego?
-
Myślałem, że znam twą płeć. Myliłem się.
-
Ach! - powtórzyła. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie zachowuję się
tak, jak przystało delikatnej panience?
-
To z pewnością prawda.
-
Ciotka Almeria tak mówi.
-
I oczywiście ma rację.
-
Obawiam się, że brak mi dobrych manier - wyznała Pen. - Ciotka powiada, że
zostałam okropnie wychowana, ponieważ ojciec traktował mnie tak, jakbym była
chłopcem. I powinnam nim być, rozumie pan, o czym mówię?
-
Nie mogę się z tobą zgodzić - rzekł Ryszard. - Będąc chłopcem, nie miałabyś w
sobie nic godnego uwagi. Jako niewiasta, wierz mi, jesteś wyjątkowa.
Zarumieniła się po korzonki włosów.
-
To chyba był komplement!
-
To jest komplement - potwierdził rozbawiony Ryszard:
-
Nie miałam pewności, bo jeszcze nie bywam i nie znam mężczyzn poza wujem
i Fryderykiem, a oni nie prawią komplementów. To znaczy, nie takie. - Podniosła
nieśmiało wzrok, ale dojrzała kogoś przez okno i nagłe zawołała: - Ależ to pan Yarde!
-
Kto? - zapytał Ryszard, odwracając głowę.
60
-
Teraz go pan nie zobaczy, minął już okno. Musi pan pamiętać pana Yarde'a, sir!
To ten dziwny człowieczek, który wsiadł do dyliżansu w Chippenham i mówił tak
niespotykanym językiem, że nie mogłam go pojąć. Czy sądzi pan, że zmierza do
karczmy?
-
Mam szczerą nadzieję, że nie!
5
Wszakże jego nadzieja okazała się płonna, gdyż po kilku chwilach karczmarz
wszedł do bawialni i przepraszającym tonem zapytał, czy jaśnie pan nie miałby nic
przeciwko temu, by odstąpić jeden pokój pewnemu podróżnemu.
-
Wie, że pan zamówił obie sypialnie, ale bardzo mu zależy na noclegu, więc
obiecałem, że poproszę jaśnie pana. Może młody dżentelmen mógłby dzielić pokój z
panem? Stoją tam dwa łóżka.
Ryszard wymienił wiele mówiące spojrzenie z panną Creed. Zauważył, że
dziewczyna stara się pohamować śmiech. Wargi mu zadrżały, ale nim zdążył
odpowiedzieć, wąska twarz Kuby Yarde'a wychynęła znad ramienia karczmarza.
Rozpoznawszy osoby, które zajmowały bawialnię, pan Yarde przez moment był
niemile zaskoczony. Jednakże szybko odzyskał kontenans i wsunął się do środka,
udając wielkie zadowolenie osoby, która spotyka starych znajomych.
-
Ależ to mój nieopierzony młokos! - zawołał. - Niech mnie kat popieści, jeślim
się nie spodziewał, że wasza parka puściła się do Wroxhall!
-
Nie - powiedział Ryszard. - Uznałem, że Wroxhall będzie dziś pełne
podróżnych.
-
Ach, spryciarz z pana nie łada. Wiedziałem to, ledwo moje patrzałki dojrzały
pana. I masz pan rację! Mówię sobie: „Wroxhall to nie miejsce dla ciebie, mój drogi
Kubo!"
-
Czy ta chuda niewiasta nadal cierpi na wapory? -
zapytała Pen.
-
I to jakie, mój młokosie. Była sztywna jak decha, kiedym się puścił w drogę.
Nikt nie wiedział, jakim sposobem ją ocucić. I wiełcem roztropnie postąpił, idąc do tej
chaty... Bom nie wiedział, żeś pan zamówił wszystkie pokoje przede mną.
61
Jego bystry wzrok spoczął na nieporuszonym obliczu Ryszarda, który rzekł
uprzejmie:
-
Niefortunny zbieg okoliczności!
-
Ale, ale, pan nie taki, żeby okpić Kubę Yarde'a! -
przymilał
się
złodziejaszek. - Panie święty, toż to już jedenasta godzina i światła wygaszone. A
może by pan tak położył się spać z wyrostkiem?
-
Czy jaśnie pan zgodziłby się, by młody dżentelmen spał na wolnym łóżku w
pokoju jaśnie pana? - wtrącił prosząco karczmarz.
-
Nie - zaprotestował Ryszard. - Mam wyjątkowo lekki sen, a mój siostrzeniec
chrapie. - Ignorując pełne oburzenia sapnięcie Pen, zwrócił się do pana Yarde'a:
-
Czy ty chrapiesz?
Kuba wyszczerzył zęby.
-
Skądże! Śpię jak dziecię, Bóg mi świadkiem!
- Więc możesz dzielić pokój ze mną - powiedział Ryszard.
-
Stoi! - od razu przystał na to Kuba. - Mówisz pan, jak wielki dżentelmen, tegom
się po panu spodziewał. Niech mnie diabli wezmą, jeśli nie wychylę szklaneczki za
twe zdrowie!
Godząc się z nieuniknionym, Ryszard skinął na karczmarza i zaprosił Kubę do
stołu.
Ponieważ Kuby nie było jeszcze w dyliżansie, kiedy Pen oznajmiła, że Ryszard jest
jej guwernerem, złodziejaszek uznał jej nowe pokrewieństwo bez wahania. Mówił o
niej do Ryszarda, jako o „pańskim siostrzeńcu", wypił ich zdrowie dżinem
zamówionym przez lwa salonowego i wydawał się skłonny spędzić noc przy tym
zajęciu. Po drugiej szklaneczce bardzo rozwiązał mu się język i zrobił kilka
tajemniczych wzmianek o „doliniarzach" i tych, którzy zajmują się „pruciem" i
„grandą". Kilka gorzkich uwag odnośnie „szykownych kompanów" nasunęło
Ryszardowi myśl, że Yarde ostatnio współpracował z osobami wyższego stanu i nie
zamierzał ponawiać tych doświadczeń.
Pen słuchała tego wszystkiego zachłannie, otwierając coraz szerzej oczy, aż
Ryszard uznał, że czas do łóżka, i doprowadził ją do schodów. Na odchodnym
szepnęła mu, jakby robiła wielkie odkrycie:
62
-
Drogi sir, nie wydaje mi się, że to jest ktoś godny szacunku!
-
Racja - zgodził się Ryszard. - Mam podobne zdanie.
-
Ale czy to złodziej? - zapytała wstrząśnięta.
-
Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego też, moje dziecko, zasuniesz
skobel w drzwiach. Zrozumiano?
-
Tak, ale czy pan na pewno będzie bezpieczny? To byłoby straszne, gdyby w
nocy podciął panu gardło!
-
Rzeczywiście, to byłoby straszne - zgodził się z nią Ryszard. - Ale zapewniam
cię, że tego nie zrobi. Zechciej wziąć to ode mnie i zatrzymać do rana.
Wsunął jej do ręki ciężki trzos. Kiwnęła głową.
-
Tak. Wezmę. Będzie pan na siebie bardzo uważał, dobrze?
-
Obiecuję. - Uśmiechnął się. - Idź już i nie martw się o moje bezpieczeństwo!
Wrócił do bawialni, gdzie oczekiwał go Kuba Yarde. Zaproszony na szklaneczkę
dżinu, bynajmniej się nie wymawiał, choć bardzo szybko powziął podejrzenia, że
Kuba usiłuje spić go na umór. Napełniając szkło po raz trzeci, rzekł przepraszającym
tonem:
-
Być może winienem ci ostrzeżenie, że jestem znany z mocnej głowy. Nie
chciałbym, żebyś marnował na mnie swój czas, panie Yarde.
Kuba bynajmniej się nie zmieszał. Wyszczerzył zęby i rzekł:
-
No, mówiłem, że z pana wyśmienity kompan! Wiedziałem to, skoro tylko się
panu przyjrzałem. Nauczył się pan pić u Cribba!
-
Święta prawda! - powiedział sir Ryszard.
-
Och, wiedziałem, Boże ty mój! Mówię do siebie: „Ten dżentelmen ma mocny
łeb. I fest piąchę". Nie musisz się obawiać, panie szanowny, Kuba Yarde to nie
żółtodziób. Ale dziwi mnie, jak znalazłeś się w jednym pojeździe z chamstwem?
Ryszard roześmiał się cicho.
-
Musisz wiedzieć, straciłem wszystkie pieniądze.
-
Straciłeś pan wszystkie pieniądze? - powtórzył zaskoczony Kuba.
-
Na giełdzie.
Bystry wzrok przebiegł po eleganckiej sylwetce Ryszarda.
-
Ach, chcesz mnie pan wywieść w pole? Czym się parasz?
63
-
Zupełnie niczym.
-
Niech mnie kat popieści, jeślim kiedyś spotkał takiego przeklętego dziwaka! -
Nagle obudziło się w nim podejrzenie. - Nie zabiłeś swego pana, co?
-
Nie. A ty?
Kuba przejął się wyraźnie tym oskarżeniem.
-
To nie mój styl, panie, nie mój styl! Nie uciekam się do gwałtu. W żadnym
razie!
Ryszard z przyjemnością zażył szczyptę tabaki.
-
Tylko kieszonka, hm?
Kuba wzdrygnął się. Spojrzał na rozmówcę z niepokojem i respektem.
-
Co tacy jak pan wiedzą o kieszonce?
-
Przyznaję, że niewiele. Sądzę, że oznacza to ściąganie zegarków, tabakierek i
tym podobnych z kieszeni nieostrożnych.
-
Proszę! - Kuba przeszył go wzrokiem. - Nie pracujesz na podmiankę, no nie?
Ryszard pokręcił głową.
-
Nie obrabiasz, ani nie chodzisz na grandę?
-
Nie. Jestem zupełnie uczciwy. Wy na takich mówicie chyba „frajerzy".
-
Ja nie mówię! - powiedział z wyraźnym naciskiem Kuba. - Nigdy nie spotkałem
frajera, który, nie wiedzieć skąd, ma takie rozeznanie jak pan, a co więcej, żywię
nadzieję, że nigdy więcej takiego nie spotkam.
Patrzył na Ryszarda. Ten wstał i zapalił świeczkę od ogarka płonącego na stole.
Zdziwiony Kuba marszczył czoło i był wyraźnie zaskoczony.
-
Idzie pan do łóżka?
Ryszard przeszył go wzrokiem.
-
Tak. Ostrzegałem cię, że mam zadziwiająco lekki sen, nieprawdaż?
-
Na Boga, nie musisz się mnie lękać!
-
Jestem tego zupełnie pewien. - Ryszard uśmiechnął się.
Kiedy godzinę później Kuba Yarde wszedł na palcach do sypialni, znajdującej się
nad bawialnią, Ryszard sprawiał wrażenie głęboko uśpionego. Kuba podszedł do
łóżka. Słuchał równego oddechu.
-
Proszę, nie kapnij na mnie łojem! - powiedział, nie otwierając oczu Ryszard.
64
Kuba Yarde odskoczył i zaklął.
-
Zgadzam się w zupełności - rzekł Ryszard.
Kuba Yarde rzucił mu spojrzenie pełne jadowitej niechęci, rozebrał się w milczeniu
i położył do łóżka.
Obudził się wczesną porą. Koguty piały w dalekich zagrodach. Słońce wstało, ale
dzień był nadal mglisty, a powietrze bardzo świeże. Łóżko zaskrzypiało pod Kubą,
kiedy się podnosił, ale ten odgłos nie zbudził Ryszarda. Kuba Yarde wyśliznął się
ostrożnie z pościeli i ubrał. Na przykrytym muślinem stole, przy oknie, leżały
porzucone niedbale: oprawny w złoto monokl i tabakierka. Kuba spojrzał na nie
pożądliwie. Można by go nazwać koneserem, jeśli chodzi o tabakierki, i palce
świerzbiły go, by wsunąć tę do kieszeni. Zerknął niepewnie w stronę łóżka. Ryszard
westchnął przez sen. Frak zwisał na krześle w zasięgu ręki Kuby. Nie spuszczając
oczu ze śpiącego, Kuba obmacał kieszenie. Jedynym łupem okazała się chusteczka do
nosa. Ale Ryszard ani drgnął. Kuba podniósł tabakierkę, obejrzał ją uważnie. Śpiący
nadal się nie poruszył. Ośmielony złodziej upuścił przedmiot do przepastnej kieszeni.
Monokl szybko znikł tą samą drogą. Kuba przemknął do drzwi. Kiedy się przy nich
znalazł, ziewnięcie zatrzymało go i kazało się obejrzeć.
Ryszard przeciągnął się i ziewnął po raz drugi.
-
Wcześnie wstajesz, mój przyjacielu - zauważył.
-
Zgadza się - rzekł Kuba, któremu ziemia paliła się pod stopami. - Nie wyleguję
się w łóżku w ładny letni poranek. Zapewne spotkamy się na dole, co, panie
szanowny?
-
Zapewne tak. Ale na wypadek, gdybyśmy się nie spotkali, uwolnię cię od
ciężaru mojej tabakiery i monokla.
Zirytowany Kuba cisnął na podłogę skromny węzełek, w którym był jego nocny
strój.
-
Niech mnie kat popieści, jeślim kiedykolwiek w życiu spotkał tak szczwanego
lisa! Wcaleś pan nie widział, jak brałem tę tabakierę!
-
Ostrzegałem cię, że mam zadziwiająco lekki sen - rzekł Ryszard.
-
Wystrychnięty na dudka przez frajera! - powiedział z obrzydzeniem Kuba,
zwracając łup. - Masz pan. Nie ma potrzeby przyzywać żadnego łapacza, co?
65
-
Wcale nie ma potrzeby.
-
Do cholery, to mi się podoba! Żadnych pretensji?
-
Najmniejszych w świecie.
-
Chciałbym wiedzieć, czym się parasz - rzekł smętnie Kuba i oddalił się kiwając
głową i roztrząsając ten problem.
Na dole spotkał Pen Creed, która również wstała wcześnie. Wesolutko życzyła mu
dobrego dnia, powiedziała, że była na dworze i że zapowiada się gorący dzionek.
Kiedy Yarde zapytał ją, czy wsiadają do następnego dyliżansu, jadącego do Bristolu,
odparła ostrożnie, że wujek jeszcze nie zdradził jej swych zamierzeń.
-
Ale udajecie się do Bristolu, nieprawdaż? - zapytał ciekawie Kuba.
-
O tak! - odparła Pen z uroczą obojętnością wobec prawdy.
Stali w szynku, który o tej porannej porze był pusty, i kiedy właśnie Pen zabierała
się, żeby poprosić o śniadanie, karczmarka weszła kuchennymi drzwiami i zapytała
ich, czy słyszeli najnowsze wieści.
-
Jakie wieści? - zapytała z niepokojem Pen.
-
A bo wszyscy są wielce poruszeni tu w Wroxhall, bośmy są spokojne ludzie,
niezwyczajne miastowych spraw. Toć mój Kubuś przyszedł i powiada, że jeden z
agentów śledczych z Bow Street zjechał pocztowymi końmi. Cóż on chce, tego, Bóg
świadkiem, żadne z nas nie wie! Powiadali, że zatrzymał się w Calne i miał zjawić się
w Wroxhall. A i był, zaglądał do szanowanych domów i zadawał przeróżne pytania!
To i mówię, że my nie mamy nic do ukrycia i jak chce, może sobie przychodzić, ale
nic się nie dowie.
-
Zjawi się tu niebawem? - zapytała słabym głosem Pen.
-
Powiadają, że zagląda do wszystkich pobliskich zajazdów - odparła
karczmarka. - Kubuś wbił sobie w głowę, że pewnikiem rozchodzi się o ten dyliżans,
którymś ty panie i twój dobry wuj jechali, bo agent okrutnie był ciekaw pasażerów.
Nasz Sam przyprowadzi go do nas za pół godziny. „Dobra - mówię na to -
niech
se przyłazi, bo jestem uczciwa niewiasta i nigdy żadne złe słowo nie padło na mój
dom!" Śniadanie będzie na dziesięć minut na stole, sir.
Szybko opuściła izbę. Pen mocno pobladła, a Kuba Yarde nagle popadł w
zamyślenie.
66
-
Agenci śledczy, co? - rzekł drapiąc się w podbródek.
-
A to ci dopiero!
-
Nigdy się z nimi nie spotkałem - oznajmiła Pen, chlubnie okazując zimną krew.
- To w największej mierze interesujące. Zastanawiam się, czego on może chcieć?
-
Trudno dociec - odparł Kuba, mierząc ją wzrokiem.
-
Wielce trudno dociec. Ale wydaje mi się, że nie chodzi mu o takiego
szykownego podrostka jak ty.
-
Ależ oczywiście, że nie! - Pen roześmiała się wymuszenie.
-
Tak sobie myślałem - powiedział Kuba, przenosząc spojrzenie na pelerynę
rzuconą na jeden ze stołów.
-
Czyżby to był twój przyodziewek, młokosie?
-
Tak, ale wcale z niego nie korzystałem. Na dworze jest o wiele cieplej, niż się
spodziewałem.
Podniósł pelerynę, potrząśnięciem wygładził fałdy i podał ją pannie.
-
Nie zostawiaj nigdy takich rzeczy w szynkach! - powiedział surowo. - Wielu
doliniarzy, nawet w tych spokojnych stronach, chętnie spróbowałoby swych
umiejętności, widząc tak zacny przyodziewek.
-
O tak! Dziękuję panu! Wezmę go na górę! - powiedziała Pen zadowolona, że
ma sposobność się wymknąć.
-
To najlepsze, co możesz zrobić - pochwalił ją Kuba.
- Potem coś przekąsimy. Choć przeważnie nie przestaję z łapaczami, co, młokosie,
oznacza stróżów prawa, ale że jestem spokojnym człowiekiem, to jeśli któryś z nich
chce mnie przeszukać, nie mam nic przeciwko temu.
Bez pośpiechu udał się do bawialni, przybierając niewinną minę, a Pen pobiegła na
górę i gwałtownie zastukała do drzwi Ryszarda. Usłyszała wołanie, że może wejść.
Zastała swego opiekuna kończącego wiązanie fontazia. Spotkał jej wzrok w lustrze i
spytał:
-
Co tam, urwisie?
-
Sir, musimy natychmiast opuścić to miejsce! - powiedziała niecierpliwie. -
Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo!
-
Jakie? Ciotka przybyła? - Ryszard był nadal spokojny.
67
-
Gorzej! Agent śledczy z Bow Street.
-
Ach, pierwszą moją myślą było, że jesteś włamywaczem! - rzekł Ryszard,
potrząsając głową.
-
Nie jestem włamywaczem! Wie pan, że nie jestem!
-
Jeśli ściga cię agent śledczy, to oczywiste, że z ciebie prawdziwy desperat -
odparł, chowając tabakierkę do kieszeni. - Zejdźmy na dół na śniadanie.
-
Proszę, drogi sir, niech pan będzie poważny! Jestem pewna, że ciotka wysłała
za mną tego agenta!
-
Moje drogie dziecko, jeśli w ogóle czegoś możemy być pewni, to tego, że na
Bow Street nigdy nie słyszeli o twoim istnieniu. Nie bądź głuptasem!
-
Och! - odetchnęła z ulgą. - Ufam panu bezgranicznie, ale ciotka Almeria jest
zdolna do takich właśnie poczynań!
-
Bez wątpienia jesteś w tym wypadku najlepszym sędzią, ale możesz mi
wierzyć, że nie jest to bynajmniej sprawa, której podjąłby się agent z Bow Street.
Zapewne dowiesz się, że człowiekiem, którego poszukuje, jest nasz przyjaciel, pan
Yarde.
-
Tak, w pierwszej chwili też tak pomyślałam, ale on powiada, że jeśli agent chce
go przeszukać, nie ma nic przeciwko temu.
-
Więc możemy bezpiecznie założyć, że pan Yarde pozbył się wszelkiego łupu, z
jakim uciekł. Śniadanie!
Pen z wyraźnym drżeniem pośpieszyła za nim na dół do bawialni. Zastali Kubę
Yarde'a pochłaniającego ze smakiem zimną wołowinę. Powitał Ryszarda szerokim
uśmiechem i mrugnięciem, bynajmniej nie zawstydzony wcześniejszym starciem, do
którego nawiązał z całą szczerością.
-
Kiedy spotkam szczwanego lisa, nie żywię doń urazy - oznajmił wznosząc kufel
piwa. - Więc za twoje zdrowie, szanowny panie, i żadnych pretensji!
Ryszard wydawał się mocno znudzony i jedynie kiwnął głową. Kuba Yarde utkwił
w nim błyszczące ślepia i rzekł:
-
I żadnego sypania łapaczom o tym, że biedny Kuba świsnął tabakierkę, bo
nigdym tego nie uczynił, i wiesz pan dobrze, że w tej właśnie chwili spoczywa ona w
68
pańskiej kieszeni. Co więcej teraz, kiedy już znam twą wartość - dodał uprzejmie - nie
oskubałbym cię nawet za pięćdziesiąt suwerenów!
-
Miło mi to słyszeć.
-
Żadnego sypania? - upewnił się Kuba, przekrzywiając głowę.
-
Nie, jeśli pozwolisz mi zjeść w spokoju śniadanie! - odparł ze znużeniem
Ryszard.
-
Więc nic nikomu nie zagraża! I nie usłyszy pan ode mnie słówka, aż
dojedziemy do Bristolu. Niech mnie cholera weźmie, jeśli nie siądę na dachu
grzechotki, żeby tylko ci usłużyć!
Ryszard spojrzał na niego w zamyśleniu, ale się nie odezwał. Pen siadła na krześle
twarzą do okna i wypatrywała na drodze agenta z Bow Street.
Ten wbrew oczekiwaniom karczmarki dotarł do zajazdu w jakiś czas po tym, jak
uprzątnięto po śniadaniu, a Kuba Yarde wyszedł odsapnąć na ławce przy domu.
Agent wkroczył do karczmy od strony podwórca i pierwszą osobą, którą napotkał,
był Ryszard, zajęty właśnie płaceniem karczmarzowi. Panna Creed, stojąca u boku
swego opiekuna, gwałtownym szarpaniem za rękaw zwróciła jego uwagę na agenta.
Popatrzył unosząc brwi, dojrzał przybysza i przyłożył monokl do oka.
-
Wybaczy pan - rzekł agent, uchylając kapelusza. - Nie miałem zamiaru
przeszkadzać, chciałem jedynie pomówić z karczmarzem.
-
Proszę bardzo! - Brwi Ryszarda nadal wyraziście okazywały leniwe zdziwienie.
-
Kiedy panu będzie wygodnie, sir. Nie ma pośpiechu, sir! - powiedział agent,
oddalając się na dyskretną odległość.
Westchnienie, jakie wydała panna Creed, znamionowało głęboką ulgę; najwyraźniej
niepokój opuścił ją dopiero w tym momencie. Ryszard zakończył płacenie należności.
-
Chodź, Pen! - rzucił przez ramię i wyszedł z szynku.
-
Nie przybył tu za mną! - Pen odetchnęła.
-
Oczywiście, że nie.
-
Wyznaję, iż doskwierał mi pewien niepokój. Co teraz zrobimy, sir?
-
Pozbędziemy się twego wielce niepożądanego towarzysza podróży - odparł
krótko.
Zachichotała.
69
-
Tak, ale jakim sposobem? Bardzo się lękam, że on zamierza udać się z nami do
Bristolu!
-
Lecz my nie udajemy się do Bristolu. Podczas kiedy ten agent weźmie go na
spytki, my, moje dziecko, wyjdziemy po cichu tylnymi drzwiami i udamy się do
Colerne drogami, które, mam nadzieję, nie okażą się tak zawiłe, jak ich opis w ustach
karczmarza. Następnie postaramy się wynająć pojazd, który zawiezie nas do Queens
Charlton.
-
Och, cudownie! - zawołała Pen. - Ruszajmy natychmiast!
Pięć minut później opuścili karczmę. Minęli łączkę i szybko dotarli do furtki w
płocie. Wkroczyli w karłowaty lasek.
Do Colerne było niecałe trzy mile, lecz cel ich wędrówki był jeszcze daleko, a
Ryszard zmęczył się dźwiganiem walizy.
-
Pen Creed, jesteś niesfornym dzieckiem! - powiedział.
-
Ależ, co ja uczyniłam? - zapytała, szeroko otwierając oczy.
-
Wyciągnęłaś mnie z wygodnego domu...
-
Nic podobnego! Sam pan tego chciał!
-
Byłem pijany.
-
To już nie moja wina.
-
Nie przerywaj mi! Zmusiłaś mnie do podróżowania brudnym pojazdem, w
którym cuchnęło cebulą...
-
To małżonek tej tłustej niewiasty! - wtrąciła Pen. - Sama poczułam tę woń.
-
Wszyscy byli skazani na to odkrycie. A ja nie jestem wielbicielem cebuli.
Odmalowałaś mnie w takim świetle, że każdy uznał mnie za gnębiciela niewinnej
młodości...
-
Ale nie ten wstrętny chudzielec. On chciał, żebym była gnębiona.
-
To był wielce roztropny mąż. Nie usatysfakcjonowana tym, skazałaś mnie na
przyjaźń kieszonkowca, uczucie, które grozi mi z jego strony do grobowej deski. By
tego uniknąć, muszę drałować pięć mil z walizą cięższą, niż byłbym to sobie w stanie
wyobrazić. Pozostaje mi tylko zostać oskarżonym o udział w porwaniu, a jestem w
pełni przekonany, że twoja ciotka do tego doprowadzi.
70
-
Tak, ale skoro już o tym mowa, przypominam sobie, co pan mówił. Niebawem
ma się pan żenić - powiedziała Pen nie przejęta tymi przyganami. - Czy ona będzie na
pana bardzo zła?
-
Mam nadzieję, że będzie tak bardzo zła, że nie zechce mnie widzieć na oczy -
odparł ze spokojem Ryszard.
- Bogiem a prawdą, urwisie, kiedy pomyślę o twych zasługach w tym względzie, to
rozgrzeszam cię z wszelkich występków.
-
Jest pan bardzo dziwną osobą. Dlaczego prosił ją pan o rękę, jeśli nie miał pan
na to ochoty?
-
Nie poprosiłem jej o rękę. W ciągu ostatnich dwóch dni to jedyne szaleństwo,
jakiego nie popełniłem.
-
W takim razie, czemu zamierzał pan to uczynić?
-
Ty powinnaś to wiedzieć.
-
Ale pan jest mężczyzną! Nikt nie może pana zmusić do zrobienia czegoś wbrew
woli!
-
Mało się im to nie udało. Gdybyś nie wypadła z tego okna w moje ramiona, to
nie wątpię, że w tym momencie odbierałbym gratulacje znajomych.
-
No cóż, w takim razie muszę powiedzieć, że wielce jest pan dla mnie
niesprawiedliwy, nazywając niesfornym dzieckiem! Uratowałam pana, choć
bezwiednie, od straszliwego losu.
-
To prawda. Ale czy musiałem być ratowany w hałaśliwym dyliżansie?
-
To część przygody. Poza tym wyjaśniłam panu na początku, dlaczego
podróżuję dyliżansem. Musi pan przyznać, że bawimy się znakomicie! I co więcej,
pan przeżył większą liczbę przygód niż ja, bo spał pan w jednym pokoju z
prawdziwym złodziejem!
-
Na to mi przyszło - powiedział Ryszard. Wyglądało, że jest bardzo wstrząśnięty
tą okolicznością.
-
I widzę niedaleko przed nami chatę, więc spodziewam się, że dotarliśmy do
Colerne - rzekła triumfalnie.
-
Ale jakim kłamstwem się tam posłużymy?
-
Koło odpadło od karety pocztowej - odparła z miejsca Pen.
71
-
Czy zdarza ci się kiedy znaleźć w kropce? - zapytał, spoglądając na nią z
pewnym rozbawieniem.
- Hm, prawdę powiedziawszy, nie mam zbyt wielkiego doświadczenia -
przyznała.
-
Wierz mi, nikt by na to nie wpadł.
-
Tak, muszę powiedzieć, że chyba urodziłam się na wagabundę - powiedziała
serio.
Opowieść o uszkodzonym kole została przyjęta przez oberżystę „Pod Zielonym
Człekiem" bez zastrzeżeń. Jeśli było dlań niepojęte, czemu podróżnicy porzucili
gościniec, by stawić czoło niebezpieczeństwom wyboistych polnych dróg, to jego
łagodne zdziwienie ustąpiło wobec stwierdzenia, że śpieszyli się do Queen Charlton i
szukali krótszej drogi. Powiedział, że postąpiliby właściwiej, zdążając bristolskim
gościńcem do Cold Ashton, ale może te strony są im obce?
-
Właśnie - przytaknął Ryszard. - Ale zamierzamy złożyć wizytę przyjaciołom w
Queen Charlton i pragnęlibyśmy wynająć jakiś pojazd, który by nas tam zawiózł.
Na te słowa uśmiech znikł z twarzy oberżysty. Pokręcił głową.
- W Colerne nie ma pojazdów do wynajęcia. Prawdę powiedziawszy, jest tylko
jeden stosowny wehikuł, a mianowicie jego dwukółka. Z przyjemnością wynająłbym
ją waszej miłości, gdybym miał człowieka, którego mógłbym z nią wysłać. Ale
wszyscy parobcy wyszli na sianokosy, a ja sam nie mogę jechać. Może kowal rzuciłby
okiem na pańską karetę? A nuż dałaby się zreperować?
-
To całkiem daremne! - rzekł Ryszard zgodnie z prawdą. - Koła nie da się
naprawić. Co więcej, zaleciłem pocztylionowi, by pojechał konno do Wroxhall. Ile
żądacie za wypożyczenie dwukółki bez woźnicy?
-
Ależ, sir, nie tak wiele, lecz jak ona wróci z powrotem?
-
Och, jeden z gromów sir Jaspersa ją przyprowadzi! - powiedziała Pen. - O to
nie musicie sobie suszyć głowy.
-
Czy chodzi o sir Jaspersa Lutrella?
- Tak, właśnie udajemy się do niego z wizytą.
72
Oberżysta był wyraźnie poruszony. Wyglądało na to, że osoba sir Jaspersa jest mu
dobrze znana; z drugiej strony widział Ryszarda po raz pierwszy w życiu. Rzucił na
niego z ukosa niechętne spojrzenie i powoli pokręcił głową.
-
No cóż, jeśli nie chcecie wynająć dwukółki, to podejrzewam, że muszę ją kupić
- powiedział Ryszard.
-
Kupić dwukółkę, sir? - wyjąkał oszołomiony oberżysta.
-
I konia oczywiście też. - Ryszard wyjął sakiewkę.
Oberżysta zamrugał.
-
No pewnie, sir! Jeśli tak się ma sprawa, to chyba nie pozostaje mi nic innego,
jak dać poprowadzić panu dwukółkę samemu, boć pan jest przyjacielem sir Jaspersa.
Przecie nie będę nigdzie wyjeżdżał przez dwa dni. Tylko niech pan nie zapomni dać
odpocząć staremu konisku, zanim je pan odeśle!
Ryszard przyjął to pouczenie bez protestu i ustaliwszy warunki z łaskawością, która
skłoniła oberżystę do stwierdzenia, że życzyłby sobie, aby było więcej takich
dżentelmenów jak sir Ryszard, podróżni musieli tylko zaczekać na wprzągnięcie kuca
i podprowadzenie zaprzęgu przed oberżę.
Dwukółce zbywało i na elegancji, i na dobrym resorowaniu, a krok kucyka był
raczej stateczny niż szybki, lecz cały ekwipaż wzbudził entuzjazm Pen. Siedziała na
koźle obok Ryszarda, wygrzewała się w gorącym słońcu i wskazywała lwu
salonowemu wielorakie przewagi wiejskich okolic Somerset nad każdym innym
hrabstwem.
Do Queen Charlton dotarli dopiero o zmierzchu, ponieważ droga wiła się wieloma
zakolami i często była bardzo wyboista. Kiedy ukazała się wieś, Ryszard zapytał:
-
No cóż, urwisie? Co teraz? Czy mam cię zawieźć do domu sir Jaspersa
Lutrella?
Pen, która podczas ostatnich pięciu mil zapadła w milczenie, powiedziała z lekkim
westchnieniem:
-
Pomyślałam sobie, że byłoby lepiej, gdybym rano posłała wiadomość! Wie pan,
nie chodzi o Piotra. Nie myślałam o tym wcześniej, ale... ale teraz przyszło mi do
głowy, że lady Lutrell mogłaby nie pojąć tego odpowiednio...
Ucichła smutno. Ożywił ją dopiero rzeczowy ton Ryszarda.
73
-
Bardzo dobry pomysł - przyznał. - Pojedziemy do zajazdu.
-
„Jerzy" uchodzi za najlepszy - zaproponowała Pen. - Nigdy osobiście tam nie
byłam, ale ojciec często powtarzał, że mają znakomicie zaopatrzone piwnice.
Jak się okazało, „Jerzy" był to stary zajazd z pruskiego muru; belki wisiały u
powały, bawialnię wyłożono boazerią. Obszerny, z dużym podwórcem, mieścił wiele
sypialni z perkalowymi zasłonami w oknach. Nie było trudności z wynajęciem
prywatnej bawialni i nim Pen obmyła twarz po podróży i rozpakowała sakwojaż,
animusz panny, który ni stąd, ni zowąd znikł, wrócił na nowo. Kolację podano w
bawialni. Ani gospodarz, ani jego żona nie rozpoznali w złotowłosym podrostku
trzpiotowatej córeczki świętej pamięci pana Creeda.
-
Oby tylko moja ciotka nie znalazła mnie, zanim spotkam się z Piotrem! - rzekła
Pen, kolejny raz dokładając sobie malin.
-
Będziemy jej unikać. Ale jeśli już mowa o Piotrze, czy on... hmm... czy sądzisz,
że zdoła uwolnić cię od obecnych kłopotów?
-
Będzie musiał, kiedy wyjdę za niego za mąż, nieprawdaż?
-
Niewątpliwie. Ale... nie myśl tylko, że za wszelką cenę chcę zepsuć ci
przyjemność... nie jest łatwo wziąć ślub na łapu-capu.
-
Taaak? Nie wiedziałam - powiedziała niewinnie Pen. - W takim razie
uciekniemy do tego szkockiego miasteczka, w którym udzielają od ręki ślubów, do
Gretna Green! Wyobrażaliśmy sobie, że to będzie wspaniała przygoda.
-
Do Gretna Green w tym odzieniu? - zapytał Ryszard, przyglądając się jej przez
monokl.
-
No nie... chyba nie. Ale kiedy Piotr wyjaśni wszystko lady Lutrell, to ona
zapewne znajdzie dla mnie jakiś odpowiedni strój.
-
Czy nie spodziewasz się, że lady Lutrell może nieco... hmm... ociągać się z
uznaniem cię za przyszłą synową?
-
Och nie! Zawsze traktowała mnie z największą dobrocią! Myślę tylko, że może
lepiej byłoby, gdybym najpierw spotkała się z Piotrem.
Ryszard, który do tej pory dał się unosić biegowi wydarzeń, zaczął dostrzegać, że
niebawem jego obowiązkiem będzie stawienie się przed oblicze lady Lutrell i zdanie
74
relacji z jego kontaktów z panną Creed. Zerknął na młodą damę, która spokojnie
pałaszowała resztę malin, i ponuro się uśmiechając pomyślał, że nie będzie to łatwe.
Zjawił się służący, aby sprzątnąć naczynia. Pen natychmiast wdała się z nim w
rozmowę i dowiedziała się, że sir Jaspers Lutrell jest nieobecny.
-
Och! Ale nie pan Piotr Lutrell?
-
Nie, sir, widziałam wczoraj pana Piotra Lutrella. Udawał się do Kenshaw. Z
tego, co ludzie mówią, to wiem, że przebywa u niego jakiś młody dżentelmen z
Londynu.
-
Och! - Głos Pen był pozbawiony wszelkiego wyrazu. Kiedy tylko służący się
oddalił, powiedziała: - Czy słyszał pan to, sir? Trochę dziwne, nieprawdaż?
-
Bardzo dziwne - zgodził się z nią Ryszard. - Wygląda na to, że teraz musimy
pozbyć się tego dżentelmena z Londynu.
-
Oby się nam to udało, gdyż jestem pewna, że ciotka zgadnie, że przyjechałam
do domu, i jeśli znajdzie mnie, zanim ja znajdę Piotra, przepadłam z kretesem.
-
Ale ona cię nie znajdzie. Znajdzie tylko mnie.
-
Czy uda się panu jej pozbyć? Jak pan sądzi?
-
Och, tak! - rzucił niedbale Ryszard. - Zresztą raczej nie będzie się spodziewała,
że podróżujesz w moim towarzystwie. Wątpię, by domagała się poznania mojego
siostrzeńca.
-
To prawda, ale co będzie, jeśli stanie się inaczej? - zapytała Pen, nie wierząc w
powściągliwość ciotki,
Ryszard uśmiechnął się wielce sardonicznie.
-
Raczej nie nadaję się do pokornego znoszenia impertynenckich żądań.
Oczy Pen rozjaśnił nagły uśmiech.
-
Och, mam gorącą nadzieję, że właśnie tak się pan z nią rozmówi i tak na nią
popatrzy! Lecz jeśli ciotka sprowadzi ze sobą Fryderyka, to on za wszelką cenę będzie
chciał poznać pana osobiście. Kuzyn darzy pana bałwochwalczym podziwem. Nawet
stara się wiązać fontaź w „węzeł Wyndhama"!
-
Już samo to uważam za impertynencję. Pokiwała głową i podniosła rękę do
swojego fontazia.
-
A co pan myśli o moim, sir?
75
-
Jak mogę, staram się unikać myślenia na ten temat. Czy naprawdę chcesz to
wiedzieć?
-
Ale zawiązałam go dokładnie tak samo jak pan!
-
Dobry Boże! - Ryszard westchnął rozdzierająco. - Moje biedne, pełne złudzeń
dziecko!
-
Żartuje pan sobie ze mnie! Przynajmniej nie był tak źle zawiązany, żeby musiał
mi go pan zrywać z szyi, jak się to stało za naszym pierwszym spotkaniem!
-
Przypomnij sobie, że dziś rano opuszczaliśmy karczmę w pośpiechu.
-
Jestem przekonana, że na pana to nie miało najmniejszego wpływu. Ale zwrócił
pan moją uwagę na bardzo ważną sprawę. Uiścił pan za mnie rachunek.
-
Proszę cię, nie myśl o tym.
-
Jestem gotowa płacić za wszystko sama - oznajmiła stanowczo Pen. - Byłoby w
największym stopniu niewłaściwe, gdybym była winna pieniądze nieznajomemu.
-
To prawda. Nie pomyślałem o tym. Skierowała na niego baczne spojrzenie.
-
Znowu sobie pan ze mnie żartuje! Okazał pełną powagę.
-
Żartować sobie? Ja?
-
Znam pana bardzo dobrze. Ma pan zaciśnięte usta, ale kilka razy zauważyłam,
że śmieją się panu oczy.
-
Doprawdy? Proszę o wybaczenie.
-
Wcale nie musi pan tego robić, bo mi się to podoba. Nie wybrałabym się z
panem w tak daleką podróż, gdyby nie miał pan takich roześmianych oczu. Czy to nie
dziwne, że się wie, na ile można komuś zaufać, nawet jeśli ten ktoś jest pijany?
-
Bardzo dziwne.
Na próżno przetrząsnęła kieszenie.
-
Gdzie ja mogłam włożyć sakiewkę? Och, chyba wsadziłam ją do płaszcza!
Zaraz po wejściu do bawialni rzuciła okrycie na krzesło. Teraz przeszła przez
pokój, żeby obmacać głębokie kieszenie.
-
Czy poważnie zamierzasz wcisnąć mi kilka marnych szylingów?
-
Tak, całkiem poważnie. Och, jest! - Wyjęła z kieszeni skórzaną, zapinaną na
metalowy zatrzask sakiewkę. Przyjrzała się jej i krzyknęła: - To nie moja sakiewka!
Ryszard obejrzał przedmiot przez monokl.
76
-
Nie? Zapewniam cię, że to na pewno nie moja.
-
Wyjątkowo ciężka. Ciekawe, jak trafiła do mojej kieszeni? Czy mam ją
otworzyć?
-
Ależ jak najbardziej. Czy jesteś całkiem pewna, że to nie twoje?
-
O tak, w zupełności! - Podeszła do stołu, szarpnęła za zapięcie. Było dość
sztywne, ale po kilku próbach ustąpiło. Wytrząsnęła na rękę brylantowy naszyjnik,
który migotał i błyszczał w blasku świec.
-
Ryszardzie! - krzyknęła cicho panna Creed zapomniawszy o formach. - Och,
proszę mi wybaczyć! Ale popatrz!
-
Patrzę i nie musisz mnie przepraszać. Mówiłem do ciebie „Pen" przez dwa dni.
-
Och, to inna sprawa, bo jesteś o wiele starszy!
Spojrzał na nią bardzo enigmatycznie.
-
Tak? No cóż, nie przejmuj się tym. Czy mam rozumieć, że to świecidełko nie
należy do ciebie?
-
Boże miłosierny, nie! Nigdy w życiu nie widziałam go na oczy!
-
Och! No cóż, zawsze przyjemnie jest mieć rozwiązany problem. Teraz wiemy,
dlaczego twój przyjaciel, pan Yarde, nie lękał się agenta z Bow Street.
6
Naszyjnik wyśliznął się z palców Pen i upadł na stół.
-
Twierdzisz, że go ukradł, a potem... a potem wsunął mi go do kieszeni? Ależ to
straszne! Ależ... ależ, ten agent weźmie się teraz za nas!
-
Uważam za bardziej prawdopodobne, że to pan Yarde weźmie się teraz za nas.
-
Dobry Boże! - Pen była z przerażenia blada jak płótno. - Co zrobimy?
Uśmiechnął się bardzo złośliwie.
-
Czy nie chciałaś przeżyć prawdziwej przygody?
-
Tak, ale... Och, proszę, nie mów od rzeczy i nie drażnij się ze mną! Co zrobimy
z tym naszyjnikiem? Czy nie moglibyśmy go wyrzucić albo ukryć w jakimś rowie?
-
Oczywiście, że moglibyśmy, ale czy nie byłoby to w najwyższym stopniu
niewłaściwe w stosunku do jego właściciela?
-
Mam to w nosie - wyznała Pen. - Aresztują nas za kradzież, to straszne!
77
-
Och, nie sądzę! - powiedział Ryszard. Rozłożył naszyjnik i przyjrzał mu się,
lekko marszcząc czoło. - Tak, widziałem cię gdzieś. Ale gdzie ja cię widziałem?
-
Proszę, schowajmy go! - błagała Pen. - Pomyśl tylko, co by się stało, gdyby
służący wszedł do pokoju!
Ryszard wziął klejnot do ręki.
-
Moja nieszczęsna pamięć! Niestety, moja nieszczęsna pamięć! Och, gdzież ja
cię widziałem?
-
Drogi sir, jeśli Kuba Yarde nas znajdzie, najprawdopodobniej poderżnie nam
gardła, żeby odzyskać ten naszyjnik!
-
Przeciwnie, mam jego słowo, że nigdy nie ucieka się do gwałtu.
-
Ale jeśli nie znajdzie go w kieszeni, w której go umieścił - a kiedy nad tym
pomyślę, przypominam sobie, że miał mój płaszcz w rękach - musi zgadnąć, że to
odkryliśmy!
-
To bardzo możliwe, ale nie widzę, co zyskałby podcinając nam gardła. -
Ryszard umieścił z powrotem naszyjnik w sakiewce i wsunął ją do swej kieszeni. - Nie
pozostaje nam teraz nic, tylko oczekiwać przybycia Kuby Yarde'a. Być może - kto wie
- skłonimy go do wyjawienia nazwiska właściciela naszyjnika. Tymczasem panuje tu
wielka duchota, a noc jest wyjątkowo piękna. Czy miałbyś ochotę przespacerować się
ze mną, urwisie, i podziwiać gwiazdy?
-
Pewnie myślisz, że bardzo upadłam na duchu! - rzekła buntowniczo Pen.
-
Właśnie. - Szare oczy Ryszarda błyszczały spod ciężkich powiek.
-
Niczego się nie boję - oznajmiła Pen. - Jestem tylko wstrząśnięta!
-
Strata czasu, wierz mi! Idziesz?
-
Tak, ale wydaje mi się, że włożyłeś sobie do kieszeni rozżarzone węgle! A co
się stanie, jeśli jakaś nieuczciwa osoba zechce ci to ukraść?
-
Wtedy zostaniemy uwolnieni od wszelkiej odpowiedzialności. Rusz się!
Wyszli razem w ciepłą noc. Wydawało się, że Ryszard porzucił wszelkie myśli o
naszyjniku. Wskazywał Pen różne konstelacje i wsunął jej rękę pod swoje ramię.
Spacerem ruszyli ulicą, minęli z rzadka rozsiane chaty i wkroczyli na pachnącą
tawułką łąkę.
78
-
Chyba upadłam na duchu - przyznała się Pen. - Czy będziesz uważał za
stosowne poinformować agenta o tym nieszczęsnym Kubie?
-
Mam nadzieję, że pan Piotr Lutrell to dżentelmen o silnym charakterze - rzekł
sucho Ryszard.
-
Dlaczego?
-
Może wtedy uda mu się opanować twą skłonność do zawierania nieco
lekkomyślnych przyjaźni.
-
Nie widziałam go od pięciu lat, ale to zawsze ja myślałam o tym, co należy, a
czego nie należy robić.
-
Tego się właśnie obawiałem. Gdzie on mieszka?
-
Och, jakieś dwie mile dalej! Mój dom jest po drugiej stronie wioski! Czy
chciałbyś go zobaczyć?
-
Niezmiernie, lecz nie w tej chwili. Teraz wrócimy, gdyż przyszedł czas, byś
udała się do łóżka.
-
Nie zmrużę oka.
-
Mam nadzieję, że się mylisz, moje drogie dziecię. Prawdę powiedziawszy,
jestem o tym w zupełności przekonany.
-
Rano najprawdopodobniej ciotka Almeria mnie znajdzie.
Po tej ponurej uwadze skierowali się do zajazdu. Złoty blask padał na cichą ulicę
zza okiennic. Niektóre z nich były uchylone, wpuszczając do izb chłodne, nocne
powietrze. Właśnie gdy mijali takie okno, usłyszeli czyjś głos i ku zdumieniu Pen,
Ryszard raptownie złapał ją za ramię i zmusił do zatrzymania się. Chciała zapytać o
przyczynę tego nagłego zachowania, ale zakrył jej usta dłonią.
Głos dochodzący z wnętrza zajazdu przerywany był lekkim jąkaniem.
-
Po... powiedziałem ci, że nie możesz przycho...chodzić do Crome Hall. Do...
dość złego się wydarzyło. Do... dobry Bo... boże, człowiecze, jeśli ktoś by ujrzał mnie
wychodzącego chy... chyłkiem, żeby się tu z tobą spotkać, z miejsca wyczu... czułby
jakąś śmierdzącą sprawę!
-
Może ja też wyczułem, że coś śmierdzi, mój lalusiu - odpowiedział bardziej
gminny głos. - Kto podsunął mi wspólnika, hę? Czy wasza parka myślała, że
wyprowadzi w pole Horacego Trimble'a? No powiedzże, przyjemniaczku?
79
-
Ty głupcze, dałeś się nabić w butelkę! - wyrzucił z siebie wściekle jąkała. -
Po... potem tu przyłazisz... Już to wystarczy, żeby wszystko zniszczyć! Po...
powiedziałem ci, żebyś nie śmiał te... tego robić! I, do cho... cholery, nie pokazuj się
więcej w Crome Hall! Widzimy się ju... jutro w przydrożnym za... zagajniku. To pe...
pewne, że nie uszedł da... daleko! Dla... dlaczego nie pojechałeś do Bristolu, jeśli ju...
już nie wró... wróciłeś do Londynu? Zamiast przychodzić tu i o... o... obrażać mnie!
-
Ja cię obrażam! Na diabła, to paradne! - Po tych słowach rozległ się chrapliwy
śmiech i odgłos krzesła szurniętego po drewnianej podłodze.
-
Niech cię piekło po... pochłonie za two... twoją nieostrożność! Za... zawaliłeś
wszystko i te... teraz przychodzisz tu kpić w ży... żywe oczy! To ty mia... miałeś
załatwić wszystko! Ja mia... miałem się do ni... niczego nie wtrącać! Pięknie to
załatwiłeś! A te... teraz chcesz, że... żebym wszystko naprawił!
-
Sza, mój lalusiu, sza! Gardłujesz wiele, ale ja odwaliłem moją część roboty, jak
się patrzy. To człowiek, przy którym się uparłeś, nabił mnie w butelkę, i to daje mi coś
do myślenia, słyszysz? To daje mi bardzo dużo do myślenia. Może ty też lepiej sobie
pomyśl. I jeśli ubrdałeś sobie, że Horacy Trimble jest zielony, to wybij to sobie z
głowy? Jasne?
-
Cicho, na mi... miłość bo... boską! Nie wia... wiadomo, kto może podsłuchiwać!
Spotkamy się jutro o jedenastej, je... jeśli uda mi się po... pozbyć młodego Lu...
Lutrella. Mu... musimy po... pomyśleć, co robić!
Drzwi otwarły się i szybko zamknęły. Ryszard pchnął Pen w cienie pod oknem i w
chwilę później otulona peleryną postać wyszła z zajazdu, szybko roztapiając się w
ciemności.
Dłoń ostrzegawczo zaciśnięta na jej ramieniu zmusiła Pen do milczenia, choć
dziewczyna była niebywale podekscytowana. Ryszard odczekał, aż odgłos kroków
ucichnie w oddali, i nadał prowadząc Pen pod rękę, minął okno i podszedł do drzwi
zajazdu.
Pen nie pozwoliła sobie na otworzenie ust, dopóki nie znaleźli się w bawialni, ale
kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi, krzyknęła:
-
Co to znaczy? On mówił o „młodym Lutrellu", słyszałeś? To na pewno ten
człowiek, który zatrzymał się u Piotra! Ale kim był ten drugi i o czym mówili?
80
Wyglądało na to, że Ryszard nie poświęca wiele uwagi słowom Pen. Stał obok
stołu. Zmarszczka przeorała mu czoło, oblicze przybrało ponury wyraz. Nagle
przeniósł wzrok na twarz Pen, ale to, co powiedział, nie miało dla niej sensu.
-
Oczywiście! - wymruczał cicho. - A więc to tak!
-
Och, proszę, powiedz mi! - błagała Pen. - Co to było i dlaczego się zatrzymałeś,
kiedy usłyszałeś tego jąkałę? Czy... czy to możliwe, że go znasz?
-
Znam go wyśmienicie.
-
Wielkie nieba! I to on odwiedza Piotra! Drogi sir, czy to wszystko nie wydaje ci
się nieco dziwne?
-
Jest w najwyższym stopniu dziwne - zgodził się Ryszard.
-
Tak sobie pomyślałam. Najpierw podrzuca się nam skradziony naszyjnik, a
teraz dowiadujemy się, że twój przyjaciel zatrzymał się u Piotra!
- Och nie, nic podobnego! Ten młody dżentelmen nie jest moim przyjacielem! I
jak mniemam jego obecność w tej okolicy ma związek z tym naszyjnikiem. Jeśli się
nie mylę, Pen, wpadliśmy w kabałę i będzie trzeba całej mojej pomysłowości, żeby
nas z niej wyplątać.
-
Ja też jestem pomysłowa. - Pen była wyraźnie urażona.
-
Ani trochę - odparł ze spokojem Ryszard.
Przełknęła to i odezwała się cicho:
-
Bardzo dobrze, jak nie, to nie, ale wytłumacz mi to, co zaszło.
-
Nie wątpię, że bardzo ci na tym zależy. Ale po prawdzie nie mogę. Rzecz jest
nie tylko niezmiernie delikatna, ale jak na razie... nieco zagmatwana.
Westchnęła.
-
To nie wydaje mi się uczciwe, bo to ja przecież znalazłam ten naszyjnik! Kim
jest ten jąkała? Możesz mi to bez przeszkód wyznać, bo sam wiesz, że Piotr powie mi
prawdę.
-
Z pewnością. Jąkałą jest czcigodny Beverley Brandon.
-
Och! Nie znam go - rzekła mocno zawiedziona Pen.
-
Przyjmij moje gratulacje.
-
Czy to twój wróg?
-
Wróg! Nie!
81
-
Wydaje się, że nie cierpisz go serdecznie.
-
To nie czyni go jeszcze moim wrogiem. Dokładnie biorąc, to młodszy brat
damy, z którą miałem się ożenić.
Pen była wstrząśnięta.
-
Dobry Boże, czyżby przybył, żeby cię odszukać?
-
Nie, nic podobnego. W istocie, nie mogę nic więcej ci powiedzieć, bo reszta
jest domysłem. - Dojrzał zawód w oczach Pen i uśmiechając się łagodnie, uszczypnął
ją w podbródek. - Biedna Pen! Wybacz mi!
Lekki rumieniec pokrył całą twarz dziewczyny.
-
Nie chcę cię dręczyć. Oczekuję, że powiesz mi wszystko, kiedy... kiedy to
przestanie być domysłem.
- Zapewne. Ale to nie będzie dziś, więc do łóżka, dziecko!
Poszła, ale wróciła po kilku chwilach z oczami jak spodki i bez tchu.
-
Ryszardzie! Znalazł nas! Widziałam go! Jestem pewna, że to był on!
-
Kto?
-
Kuba Yarde oczywiście! W pokoju było tak gorąco, że odsunęłam zasłony i
otworzyłam okno, a księżyc świecił tak jasno, że przez chwilę stałam i podziwiałam
widok. I on tam był, dokładnie pod oknem! Nie mogłam się pomylić. Lękam się
najgorszego! Zapewne ujrzał mnie, bo od razu skrył się w cieniu!
-
Na pewno to był on? - W oczach Ryszarda błysnął płomień. - Hm, zjawił się
szybciej, niż się tego spodziewałem. Zaradny dżentelmen z tego Kuby Yarde'a!
-
Ale co my zrobimy! Wcale, ale to wcale się nie boję, ale chciałabym, żebyś mi
powiedział, co mam robić!
-
To bardzo proste. Zamieńmy się sypialniami. Jeśli masz ochotę, pokaż się
jeszcze raz w oknie twojego pokoju, ale pod żadnym pozorem nie rozsuwaj zasłon w
moim. Z całego serca pragnę spotkać się z panem Kubą Yarde'em.
Dołeczki pokazały się na twarzyczce Pen.
-
Rozumiem! Jak w bajce! „Och, babciu, jakie masz wielkie zęby!"' Ale mamy
przygodę! Ale będziesz ostrożny, dobrze?
-
Będę.
-
I potem opowiesz mi wszystko?
82
-
Być może.
-
Jeśli tego nie zrobisz, to będzie najbardziej niesprawiedliwa rzecz pod słońcem!
- rzekła z wielkim uczuciem Pen.
Wybuchnął śmiechem, a ona widząc, że nic więcej z niego nie wydobędzie, oddaliła
się.
Godzinę później świeczka zgasła w pokoju, w którym wcześniej otwarto okno i
rozsunięto zasłony, ale dopiero po dwóch godzinach głowa pana Yarde'a pojawiła się
nad parapetem. W całym miasteczku nie świeciło się już ani jedno światło.
Księżyc, żeglujący po niebie koloru najciemniejszego szafiru, rzucał smugę
srebrnego światła na podłogę komnaty, ale łoże z baldachimem krył cień. Wejście
przez dach werandy, sporą rynnę i powykrzywiany konar wistarii było łatwe, ale
Yarde odczekał, nim przełożył nogę przez parapet. Jego oczy usiłujące przeniknąć
mrok napotkały brązowy płaszcz podróżny, wiszący na oparciu krzesła widocznego w
świetle księżyca. Kuba znał ten płaszcz. Nie mógł powstrzymać lekkiego westchnienia
ulgi. Dźwignął się i bezszelestnie wśliznął do pokoju. Buty zostawił na dole i jego
odziane w pończochy stopy bez szmeru sunęły po podłodze.
Ale w kieszeni płaszcza nie znalazł skórzanej sakiewki.
Był zawiedziony, lecz nie zaskoczony. Wymknął się promieniom księżyca i
podkradł do łóżka. Słuchał łagodnego oddechu, którego regularności nie mąciło żadne
drżenie. Po chwili pochylił się i ostrożnie wsunął rękę pod niewyraźnie majaczącą w
mroku poduszkę. W drugiej ręce ściskał szalik, którym natychmiast zakryłby usta,
wydające okrzyk zaskoczenia.
Jednakże okrzyk nie głośniejszy niż rzężenie, zduszony w zarodku, wydobył się, o
dziwo, z jego gardła, gdyż ledwie, wrażliwe palce złodziejaszka wymacały
poszukiwany przedmiot, dwie żelazne dłonie złapały Kubę za gardło i ścisnęły.
Szarpał się nadaremnie. Dudnienie w uszach, spęcznienie żył, ból w skroniach
uświadomiły mu, że zrobił błąd, że ręce, które wydzierają mu oddech,, nie należą do
żadnego podrostka.
Kiedy myślał, że straci przytomność, uścisk zelżał i głos, którego zaczynał nie
cierpieć, rzekł cicho:
-
Błąd, panie Yarde!
83
Szarpnięto Kubą i nagle go puszczono. Niezdolny utrzymać się na nogach, padł na
podłogę i leżał tam wydając dziwne, chrapliwe dźwięki; łapał z trudem powietrze.
Zanim odzyskał siły na tyle, by wesprzeć się na łokciu, Ryszard odrzucił nakrycie i
wyskoczył z łóżka. Miał na sobie koszulę i bryczesy, co Yarde zobaczył zamglonymi
oczyma, kiedy tylko Ryszard zapalił świeczkę przy łóżku.
Lew salonowy odłożył hubkę i krzesiwo i spojrzał na złodzieja. Kuba odzyskiwał
ostrość widzenia; udało mu się zobaczyć, że przeciwnik wydął wargi w nieco
pogardliwym uśmiechu. Kuba niezdarnie zaczął masować sobie gardło, które mocno
spuchło, i czekał, aż Ryszard się odezwie.
-
Ostrzegałem cię, że mam niezwykle lekki sen.
Kuba rzucił mu pełne nienawiści spojrzenie, ale nic nie odpowiedział.
-
Wstań! - nakazał Ryszard. - Możesz spocząć na tym krześle, panie Yarde, gdyż
czeka nas szczera pogawędka.
Kuba podniósł się. Jeden rzut oka w kierunku okna przekonał go, że zostanie ujęty,
zanim zdoła tam dotrzeć. Usiadł na krześle i otarł ręką czoło.
-
Nie owijajmy rzeczy w bawełnę! Przyszedłeś tu w poszukiwaniu pewnego
naszyjnika, który dziś rano ukryłeś w płaszczu mojego siostrzeńca. Mogę postąpić z
tobą na trzy sposoby. Mogę oddać cię prawu!
-
Nie dowiedziesz, że przyszedłem świsnąć naszyjnik, szanowny panie -
zamruczał Kuba.
-
Tak uważasz? Jeszcze się przekonamy. Jeśli pominiemy agenta śledczego z
Bow Street, a wydaje mi się, że z radością wsadziłby cię do aresztu, to mniemam, że
dżentelmen o nazwisku Trimble... ach, Horacy Trimble, jeśli pamięć mnie nie
zawodzi, byłby jeszcze bardziej zadowolony, gdyby mógł uwolnić mnie od ciebie.
Na dźwięk tego nazwiska na wyrazistym obliczu Kuby ukazał się wielki niepokój.
-
Nie znam go! Nigdy nie słyszałem o takim człeku!
-
Ależ tak! Słyszałeś! - rzekł Ryszard.
-
Nie uczyniłem ci żadnej krzywdy, szanowny panie, i wcale nie zamierzałem
uczynić! Gotów jestem przysiąc...
-
Nie musisz, wierzę ci.
Kuba nabrał nieco otuchy.
84
-
Niech mnie kat popieści, jeśli z ciebie nie szczwany lis! Nie skrzywdziłbyś
kompana!
-
To zależy od... hmm... kompana. Co doprowadza mnie do trzeciej możliwości,
którą mogę - mówię: „mogę", panie Yarde - wybrać. Chodzi o puszczenie cię wolno.
Kuba zakaszlał, przełknął ślinę i zamruczał chrapliwie:
-
Przemawiasz jak dżentelmen, szanowny panie!
-
Powiedz mi, co chcę wiedzieć, a cię puszczę. Nieufność wróciła w oczy Kuby.
-
Sypać, co? Niech cię Bóg błogosławi, panie, ale nie mam nic do powiedzenia!
-
Być może będzie ci łatwiej, jeśli cię poinformuję, że wiadomo mi już, że
pracujesz w nieco niewygodnej spółce z panem Horacym Trimble'em.
-
Kapitanem Trimble'em - poprawił go Kuba.
-
To wydaje mi się wątpliwe. On jest, jak mniemam tym... hmm... szykownym
kompanem... o którym wspominałeś zeszłej nocy.
-
Temu nie przeczę.
-
Co więcej, wy obaj pracowaliście dla młodego dżentelmena, który mocno się
jąka. Dla pana Brandona, dokładnie biorąc.
Kuba zbladł.
-
Nie musisz strzępić języka! - warknął. - Jesteś za szczwany dla mnie, kapujesz?
Niech mnie kat popieści, jeśli wiem, czym się ty parasz!
-
To nie twoja sprawa. Przemyśl to, panie Yarde! Czy mam wydać cię kapitanowi
Trimble'owi, czy wolisz swobodnie wyjść, tak jak przyszedłeś, przez to okno?
Kuba siedział chwilę, nie przestając ostrożnie masować sobie gardła i spoglądając z
ukosa na Ryszarda.
-
Niech piekło porwie wszystkich szykownych kompanów! - ozwał się wreszcie.
- Będę gadał wszystko! Nie jestem żaden rozbójnik, kapujesz? Jak wy to mówicie
„konny rozbójnik". Tym się nie parani, tylko oczyszczam kieszenie frajerom. Może
zdarzyło mi się popracować w dyliżansie raz czy dwa, alem nigdy nie poszedł na
rozbój, nie, dopóki mnie nie skusił jeden dżentelmen, już my wiemy który. I lepiej,
żebym się za to nie brał, kapujesz? Obiecano mi pięćset złotych suwerenów i anim
pensa nie zobaczył! To ci wielki dżentelmen z niego! Niech mnie kat popieści, jeśli
85
pójdę z takim jeszcze kiedy na robotę! Zły to człek, szanowny panie, możesz na to
postawić ostatnie pół pensa!
-
Wiem o tym. Mów dalej!
-
Ta stara lady jechała do Bath, kapujesz? Boże miłościwy, własna matka onego!
Mnie się to nie podoba, ale toć żaden mój interes. Ja i kapitan Trimble zatrzymaliśmy
karetę koło Calne, gdzieś w pobliżu. Naszyjnik był w schowku za oparciem,
szykownym oparciem, wszystkie one były z czerwonego jedwabiu!
-
Pan Brandon wiedział o tym schowku i powiedział ci?
-
Niech cię Bóg ma swej opiece, nic mu z tego nie przyszło, szanowny panie!
Mieliśmy gwizdnąć naszyjnik i dać nura, kapujesz?
-
Nie całkiem,
-
Nawiać, jak się da najszybciej. Ale ja nie uciekam się do gwałtu, wcale, ten
młody jąkała też. Lecz kapitan Trimble rąbnął z pistoletu i jeden z forysiów dostał
kulkę. Kiedy kapitan trzymał na muszce frajerów, ja drzwi wyważam i widzę parę
dam drących się pod niebiosy, tak że wszyscy w koło musieli się pobudzić. Nie biorę
niczego poza naszyjnikiem, kapujesz? Jestem spokojny człek, do gwałtu się nie
uciekam. Nie podoba mi się to. Dajemy nura i kapitan Trimble wsadza mi lufę w
brzuch i powiada, że mam oddać naszyjnik. No i tak robię, jestem spokojny człek, nie
uciekam się do gwałtu. Zamysł był taki, że zabieramy łup do tego szykownego
młodego buchcza, który ukrywa się u jednego żółtodzioba poznanego w Oksfordzie.
Wszystko gra! Ale ja jestem szczwany, kapujesz? Wygląda mi, że robię z
zatwardziałym bandytą i jeśli on się ulotni z łupem, co się chyba kroi, mój młody
elegancik nie wypłaci mi doli. Gwizdnąłem łup kompanowi. Pomyślałem sobie, że
wypada mi jechać do Bristolu i wsiadłem do tego samego dyliżansu co pan i jego
siostrzeniec. Kiedy łapacz z Bow Street się pojawił, pomyślałem sobie, że wysłano za
mną list gończy i podrzuciłem łup młodziankowi, jak można by rzec.
-
Włożyłeś naszyjnik do kieszeni mojego siostrzeńca?
-
Tak jest, szanowny panie. Żaden łapacz nie będzie podejrzewał takiego
młokosa - myślałem sobie. Ale daliście znienacka nogę i zjawiłem się tu. Och,
wiedziałem, że z ciebie chytra sztuka! Więc szlamowałem chawirę, kapujesz?
-
Nie.
86
-
Przypatrzyłem się domowi - powiedział niecierpliwie Kuba. - Zobaczyłem
młokosa w oknie. Powinienem pamiętać, że z ciebie chytra sztuka, szanowny panie.
-
A powinieneś. Jednakże powiedziałeś mi to, co chciałem wiedzieć i teraz
możesz... hmm... dać nura.
-
Mówisz jak prawdziwy dżentelmen! - zachrypiał Kuba. - Spływam! I żadnych
pretensji!
Wyjście przez okno nie zajęło mu wiele czasu. Z radosną niefrasobliwością
pomachał ręką Ryszardowi i znikł mu z oczu.
Lew salonowy rozebrał się i położył do łóżka.
Czyścibut, który rano przyniósł niebieski frak i buty, był trochę zaskoczony tym, że
Ryszard zamienił się sypialniami z siostrzeńcem, ale na wyjaśnienie, że starszemu z
gości nie odpowiadało pierwsze pomieszczenie, zareagował obojętnie. U
wielmożnych, jak wiedział, fochy są na porządku dziennym.
Ryszard przyjrzał się przez monokl swemu frakowi, który był u prasowania, i
orzekł, że nie znany mu sługa spisał się na medal. Następnie obrócił wzrok na buty i
westchnął. Ale zapytany, czy stwierdza jakieś niedociągnięcia, powiedział, że nie,
żadne, a od czasu do czasu dobrze jest zrezygnować z usług cywilizacji.
Wysokie buty z cholewkami stały w zwartym ordynku, lśniące, czarne, bez plamki
kurzu czy błota. Ryszard smutno potrząsnął głową i znów westchnął. Brakowało mu
Biddle'a, jego lokaja, którego twórczy umysł krył sekret takiego czyszczenia butów, że
można się w nich było przejrzeć jak w zwierciadle.
Ale dla każdego nie obznajomionego z umiejętnościami Biddle'a wygląd Ryszarda,
kiedy schodził po schodach, przedstawiał niewiele do zarzucenia. Na niebieskim fraku
nie było zmarszczki, fontaź zyskałby pochwałę samego pana Brummella, a włosy były
ułożone w kunsztowny nieład - styl określany mianem „w powiewie".
Kiedy mijał zakręt na schodach, usłyszał pannę Creed, pozdrawiającą przyjacielsko
jakiegoś nieznajomego. Głos zdradził tożsamość tej osoby Ryszardowi, który chociaż
ogromnie zaspany, dokładnie zapamiętał sobie kapitana Trimble'a.
Lew salonowy niespiesznie pokonał ostatnie stopnie i przerwał niewinne uwagi
panny Creed, odzywając się najbardziej leniwym z leniwych tonów:
87
- Mój drogi chłopcze, nie życzę sobie, byś rozmawiał z nieznajomymi. To zwyczaj
ze wszech miar godny ubolewania. Błagam cię, wyzbądź się go!
Pen obejrzała się zaskoczona. Nigdy dotąd nie słyszała swego opiekuna
przemawiającego tak wyniośle ani nie widziała go tak... tak nieznośnie dumnego!
Kapitan Trimble też się odwrócił. Był to zwalisty mężczyzna, rumiany, przystojny
na gminny sposób i mający wyraźne upodobanie do krzykliwych strojów.
-
Och, rozmowa z tym młodzieńcem wcale mi nie przeszkadza sir- rzekł
jowialnie.
Dłoń Ryszard poszukała monokla i podniosła go do oka. W kołach Hautton
mówiono, że dwie bronie są najgroźniejsze przeciwko wszelkiemu natręctwu -
wzniesione brwi pana Brummella i monokl sir Ryszarda Wyndhama. Kapitan Trimble,
chociaż gruboskórny, nie miał żadnej wątpliwości, co znaczy ten lekceważący gest.
Jego policzki z czerwonych stały się purpurowe i szczęki nabrzmiały wojowniczo.
-
A kimże ty jesteś, mój eleganciku? - zapytał porywczo.
-
Tym, owym, siamtym - wycedził Ryszard.
Pen otwierała coraz szerzej oczy, gdyż wydawało jej się, że ten nowy i wyniosły
Ryszard celowo stara się przywieść kapitana Trimble'a do zwady.
Przez chwilę ten cel wydawał się bliski spełnienia. Kapitan Trimble ruszył do
przodu. Zacisnął pięści i twarz zeszpecił mu grymas. Ale w chwili, w której otworzył
usta, by cisnąć wyzwanie, twarz mu złagodniała, zatrzymał się i wykrzyknął:
-
Niech mnie diabli porwą! Pan jesteś dandys Wyndham!
-
I co z tego? - rzekł znudzony Ryszard.
Ustaliwszy tożsamość nieznajomego, kapitan porzucił chęć do bójki. Roześmiał się
niezbyt szczerze i powiedział, że nie czuje się obrażony.
Monokl skierował się na jego kamizelkę. Wyraźne drżenie przebiegło po ciele
Ryszarda.
-
Mylisz się, wierz mi, mylisz się, sir. Ta kamizelka sama w sobie jest obrazą.
-
Och, znam was, dandysów! - powiedział kpiąco kapitan. - Zawszeście gotowi
do żartów. Ale nie będziemy się kłócić o coś takiego. O nie!
Monokl opadł.
88
-
Prześladują mnie kamizelki - poskarżył się Ryszard. - W Robine było coś w
paski, straszne dla każdej obdarzonej gustem osoby. W... gdzie to, we Wroxham?...
był koszmar w musztardowym kolorze. Nie, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, Wroxham
stało mi się odrażające przez tę katastrofę z rypsu z blaszanymi guzikami. Zmora w
kolorze musztardowym pojawiła się później. I teraz, jako ukoronowanie wszystkiego...
-
Z rypsu? - przerwał mu kapitan Trimble, zatapiając wzrok w pełnym pogardy
obliczu mówiącego. - Z rypsu, powiadasz pan?
-
Proszę tego nie powtarzać! Na samą myśl o tym...
-
Ależ, sir, sam jestem krzynę zainteresowany kamizelką z rypsu! Na pewno
widział ją pan we Wroxham?
-
Kamizelka z rypsu jadąca do Bristolu - rzekł sennie Ryszard.
-
Do Bristolu! Do diabła, nigdym nie pomyślał... dzięki, sir! Dzięki z całego
serca! - powiedział kapitan Trimble i rzucił się do korytarza prowadzącego do stajni na
tyłach zajazdu.
Ryszard śledził wzrokiem jego odejście i lekki, łagodny uśmiech zaigrał mu na
ustach.
-
No proszę! - zamruczał. - Ależ to niecierpliwy dżentelmen, jak mi się zdaje!
Niech to będzie dla ciebie nauczką, urwisie, żeby za bardzo nie ufać obcym.
-
Nie zaufałam mu! - powiedziała Pen. - Ja tylko...
-
Ale on tak. Wyrzekłem kilka przypadkowych słów i nasz ufny znajomy już
woła o konia. Mam apetyt na śniadanie.
-
Ale dlaczego wysłałeś go do Bristolu?
-
No cóż, chciałem się go pozbyć - odparł Ryszard i ruszył do bawialni.
-
Myślałam, że chcesz go sprowokować do kłótni.
-
Chciałem, ale na nieszczęście mnie poznał. Szkoda. To byłaby przyjemność
uśpić go. Jednak przypuszczam, że wszystko skończyło się jak najlepiej. Byłbym
zmuszony zostawić go gdzieś związanego, co mogłoby doprowadzić do dalszych
komplikacji. Przy okazji, dziś przed południem będę zmuszony opuścić cię na krótko.
-
Och, proszę, sir, nie prowokuj więcej takich sytuacji! Czy spotkałeś się z Kubą
Yarde'em dziś w nocy? Coś się wydarzyło?
89
-
O tak, spotkałem się z nim! Doprawdy, nie sądzę, żeby z tej okazji wydarzyło
się coś szczególnego.
-
Nie usiłował cię zamordować?
-
Nic tak podniecającego. Starał się jedynie odzyskać brylanty. Kiedy... hmm...
mu się nie udało, odbyliśmy krótką rozmowę, po czym opuścił zajazd równie
dyskretnie, jak doń przybył.
-
Chcesz powiedzieć, że wyszedł przez okno. Cieszę się, że go puściłeś, bo go
mimo wszystko lubię. Ale powiedz, proszę, co teraz zrobimy?
-
Teraz wyeliminujemy Beverleya - rzekł Ryszard, odcinając płat szynki.
-
Och, jąkałę! Jak tego dokonamy? Sprawiał bardzo niemiłe wrażenie, ale chyba
nie uważasz, że powinniśmy go wyeliminować gwałtownym sposobem?
-
Ależ skąd. Zostaw mi tę sprawę, a postaram się, by został wyeliminowany bez
sprawiania komukolwiek najmniejszej przykrości lub bólu.
-
Tak, ale pozostaje naszyjnik - zauważyła Pen. - Sądzę, że zanim zajmiemy się
czymkolwiek, powinniśmy się go pozbyć. To dopiero byłaby historia, gdyby
znaleziono go w twojej kieszeni!
-
Święta prawda. Ale pomyślałem o tym. Naszyjnik należy do matki Beverleya i
on jej go zwróci.
Pen odłożyła sztućce na talerz.
-
To wyjaśnia wszystko! Sądziłam, że jąkałę więcej łączy z naszyjnikiem, niż
byłeś gotów mi powiedzieć. Jak podejrzewam, wynajął Kubę Yarde'a i tę drugą osobę,
żeby dokonali kradzieży. - Zmarszczyła czoło. - Nie chciałabym mówić źle o twych
przyjaciołach, Ryszardzie, ale wydaje mi się, że postąpił niegodnie. W najwyższym
stopniu niewłaściwie!
-
W najwyższym - przytaknął jej Ryszard.
-
Nawet po łajdacku!
-
Sądzę, że moglibyśmy nazwać to łajdackim postępowaniem.
-
Na to mi wygląda. Teraz widzę, że jest dużo racji w tym, co mówi ciotka
Almeria. Ona uważa, że w wielkim świecie czyha moc strasznych pułapek.
Ryszard potrząsnął głową.
-
Niestety, szczera prawda!
90
-
I zła - rzekła z bólem Pen. - Rozrzutności i ekstrawagancji, wiesz.
-
Wiem.
Sięgnęła po sztućce.
-
To musi być bardzo podniecające - powiedziała z zazdrością.
-
Nie chciałbym rozwiewać twoich złudzeń, ale czuję się w obowiązku cię
poinformować, że okradanie własnej matki z brylantów nie jest stałą praktyką ludzi z
Hautton.
-
Oczywiście, że nie. Tyle wiem! - rzekła z godnością Pen. - Czy mogę pójść z
tobą na spotkanie z tym jąkałą? - Zmieniła ton na proszący.
-
Nie - prosto z mostu odparł Ryszard.
-
Tego się spodziewałam. Naprawdę chciałabym być mężczyzną.
- Wtedy i tak bym cię nie zabrał.
-
Wtedy oznaczałoby to, że jesteś bardzo samolubny, niemiły i nieskończenie
wstrętny! - wypaliła Pen.
-
Taki chyba jestem - zwierzył się jej Ryszard, wspominając siostrzane kazanie.
Wielkie oczy natychmiast złagodniały i przebiegły uważnie po jego twarzy. Lekki
rumieniec zakwitł na policzkach Pen. Pochyliła się nad talerzem i powiedziała cichym,
zduszonym głosem:
-
Nie, nie jesteś laki. Jesteś bardzo miły i opiekuńczy i przepraszam, że ci
dogadywałam.
Ryszard popatrzył na nią. Chyba chciał coś powiedzieć, ale dziewczyna nie
pozwoliła na to, dodając pogodnie:
-
I kiedy powiem Piotrowi, jak dobrze się mną opiekowałeś, na pewno będzie ci
bardzo wdzięczny.
-
Czyżby? - rzucił Ryszard swym najbardziej suchym tonem. - Obawiam się, że
nie czyniłem niczego ze względu na Piotra.
7
Przydrożny zagajnik, o którym Beverley wspomniał kapitanowi Trimble'owi, nie
był trudny do zlokalizowania. Beztroskie pytanie rzucone jednemu ze stajennych
zaowocowało informacją, że lasek rośnie na gruntach Crome Hall. Zostawiwszy Pen,
91
która miała wypatrywać najazdu krewnych, Ryszard krótko przed jedenastą wyruszył,
by stawić się na spotkanie wyznaczone kapitanowi Trimble'owi. Tymczasem
niecierpliwy kapitan zażądał konia i ruszył w kierunku Bristolu, przypiąwszy sakwę
podróżną do siodła. Zapłacił rachunek, wyglądało więc na to, że nie ma zamiaru
wracać do Queen Charlton.
Po dziesięciominutowym spacerze Ryszard dotarł do granic lasku. Przesmyk w
żywopłocie wskazał mu wydeptaną ścieżkę między drzewami i ruszył nią zadowolony,
że skryje się przed mocnymi promieniami słońca. Ścieżka wiodła do małej polany, na
której wąski strumyczek wił się między rozkwitłymi kępami kiprzycy. Wątłej budowy
młody dżentelmen, ubrany ściśle wedle najnowszej mody, rozdrażniony ścinał
laseczką purpurowe pąki kwiatów. Rogi kołnierzyka miał tak monstrualnie długie, że
prawie nie mógł obracać głowy, frak dopasowany tak ściśle, że trzeba było
zespolonego wysiłku trójki krzepkich służących, by wbić w niego paniczyka. Bardzo
obcisłe spodnie w delikatnym biszkoptowym odcieniu opinały patykowate odnóża,
para wysokich butów z kutasikami raziła w leśnym otoczeniu.
Czcigodny Beverley Brandon był podobny do Melissy, ale klasyczny wykrój jego
rysów psuła ziemista cera, miękki zarys ust i podbródka, którego próżno by szukać u
jego siostry. Odwrócił się, słysząc zbliżające się kroki, i ruszył w ich kierunku, ale
natychmiast stanął jak wryty, bowiem ujrzał nie sylwetkę kapitana Trimble'a, ale
wysokiego, dobrze zbudowanego dżentelmena. Natychmiast rozpoznał przyszłego
szwagra.
Trzcinowa laska wypadła z nagle bezwładnych palców. Blade oczy wpiły się w
Ryszarda.
-
Ki dia... diabeł? - wyjąkał.
Ryszard bez pośpiechu szedł przez polanę.
-
Dzień dobry, Beverleyu - przywitał się przyjemnym głosem, cedząc słowa.
-
Co tu ro... robisz? - zapytał porywczo Beverley. Najdziksze domysły
przemykały mu przez głowę.
-
Och, zażywam świeżego powietrza, Beverleyu, zażywam świeżego powietrza!
A ty?
92
-
Przebywam u... u ... przyjaciela. U jednego takiego, którego po... poznałem w
Oksfordzie!
-
Doprawdy? - MonokI Ryszarda skierował się we wszystkie strony poręby,
jakby w poszukiwaniu gospodarza pana Brandona. - Urocze miejsce! Można by cię
podejrzewać, że umówiłeś się tu z kimś na spotkanie!
-
Ależ skąd! Po... po prostu oddychałem świeżym po... powietrzem!
Monokt skierował się na Brandona. Zbolały wzrok Ryszarda omiótł jego postać.
-
Wystawiasz się na drwiny wieśniaków, Beverleyu? Dziwne, że ty, który tak
dbasz o swój wygląd, osiągasz takie godne pożałowania wyniki! Z kolei Cedryk w
ogóle się tym nie przejmuje, ale... hmm... zawsze wygląda jak dżentelmen.
-
Przemawiasz dia... diabelnie nieuprzejmie, Ryszardzie, a... a... ale nie muszę
tego znosić tylko dlatego, że się długo znamy!
-
A jak zamierzasz zamknąć mi usta? - zapytał niedbale Ryszard.
Beverley przewiercił go oczyma. Wiedział równie dobrze jak kapitan Trimble, że
nieskazitelny strój i ospałość ruchów Ryszarda to pozory; że ćwiczy regularnie z
szacownym panem Jacksonem i jest uważany za jednego z najlepszych bokserów-
amatorów wagi ciężkiej w Anglii.
-
Co ty tu ro... robisz? - wycofał się.
-
Przyszedłem na umówione spotkanie w zastępstwie twojego przyjaciela
Trimble'a - wyjaśnił Ryszard, zdejmując z rękawa gąsienicę. Nie zwracając uwagi na
przekleństwo, które zamarło Brandonowi na ustach, dodał: - Kapitan Trimble, przy
okazji, kiedyś musisz mi powiedzieć, jak on zdobył ten niewiarygodny tytuł, był
zmuszony udać się do Bristolu. Gorąca z niego głowa, wypada stwierdzić.
-
Niech cię diabli po... porwą, Ryszardzie. Chcesz powiedzieć, że go wysłałeś!
Co wiesz o Trimble'u i dla... dla...
-
Tak, obawiam się, że moje słowa być może miały na niego wpływ. Był pewien
człowiek w kamizelce z rypsu... Dlaboga, jakiś fatalny urok ciąży na tej kamizelce!
Wydajesz się być blady, Beverleyu.
Istotnie, Brandon mienił się na twarzy.
-
Prze... przestań! - krzyknął. - Więc Yarde sy... sypał? Ale, do diabła, jaki to ma
związek z to... tobą?
93
-
To altruizm, Beverleyu, czysty altruizm. Zrozum, twój przyjaciel Yarde - wiesz,
nie mogę ci pogratulować wyboru narzędzi działania - uznał za stosowne przekazać mi
brylanty Brandonów.
Beverley był całkiem zbity z tropu.
-
Przekazał je... tobie? Yarde? A... ale skąd wiedziałeś o tym, że on je ma? Jak to
możliwe?
-
Och, nie wiedziałem! - Ryszard zażył tabaki.
-
Ale je... jeśli nie wiedziałeś, dla... dlaczego go powstrzymałeś... Och, do... do
diabła, co to wszystko zna... znaczy?
-
Mylisz się, mój drogi Beverleyu. Nie powstrzymałem go. Prawdę mówiąc,
byłem nieumyślnym wspólnikiem przestępstwa. Być może powinienem ci wyjaśnić,
że pan Yarde jest ścigany przez agenta śledczego z Bow Street.
-
Agent z Bow Street! - Brandon był blady jak płótno. - Kto go wynajął? Niech to
wszyscy dia... diabli...
-
Nie mam pojęcia. Zapewne twój szanowny ojciec, może Cedryk. Używając
soczystego, ale w pewnej mierze niejasnego języka on... hmm... podrzucił kuszcz
pacanowi. Czy dobrze mówię?
-
Skąd, u dia... diabła, mam wiedzieć? - warknął Brandon.
-
Musisz mi wybaczyć. Sprawiasz wrażenie tak zaprzyjaźnionego z... hmm...
złodziejami i rozbójnikami, że byłem przekonany, iż potrafisz konwersować
złodziejską gwarą,
-
Prze... przestań mówić o złodziejach! - krzyknął Beverley tupiąc nogą.
-
To brzydkie słowo, nieprawdaż?
Beverley zagryzł zęby, ale zaraz powiedział buńczucznie:
-
Znakomicie! Zabrałem ten cho... cholerny naszyjnik! Je... jeśli mu.,, musisz
wiedzieć, jestem skończony, zrujnowany! Ale nie wysilaj się na ten ton starej dewotki!
Jeśli ja nie sprzedam naszyjnika, mój ojciec zrobi to nie... niebawem!
-
Nie wątpię, Beverleyu, ale muszę ci uświadomić, że pominąłeś jeden drobiazg
w tym wzruszającym wytłumaczeniu. Ten naszyjnik należy do twego ojca.
-
Uważam go za własność ro... rodzinną. To szaleństwo go trzymać, kiedy
wszyscy jesteśmy po... pogrążeni! Do diabła, byłem zmuszony go za... zabrać! Ty nie
94
wiesz, co to za diabelstwo żyć na łasce li... lichwiarzy! Gdyby stary wyzionął ducha,
to by się nie zdarzyło! Miesiąc temu podpowiedziałem mu, że jestem go... goły, ale ten
stary lis nie wygrzebał pensa. Mówię ci, nie mam wyrzutów su... sumienia! Prawił mi
kazanie tak, jakby sam nie był pod kre... kreską, chociaż, na Bo... boga, taka jest
prawda! On zrujnował się przy beziku, a ja wo... wolę zdążać ku zgubie z kubkiem do
gry w ko... kości. - Roześmiał się szaleńczo, po czym nagle opadł bez sił na pokryty
mchem pniak i ukrył twarz w dłoniach.
-
Zapominasz o kobietach, winie i koniach - powiedział bez emocji Ryszard. - To
wszystko również grało nie tak znowu drobną rolę na drodze twego wielce
urozmaiconego żywota. Trzy lata temu ty byłeś pod kreską. Nie wspomnę, ile
kosztowało uratowanie cię od kłopotów, ale przypominam sobie, że dałeś słowo, iż
nigdy więcej nie pozwolisz sobie na... hmm... tak wiele wyskoków.
-
No cóż, nie o... o... oczekuję, żebyś ty tym razem wytrzasnął dla mnie pie...
pieniądze - rzekł posępnie Beverley.
-
Ile tego jest?
-
Skąd mam wiedzieć? Nie je... jestem cholernym ka... kasjerem ba... bankowym!
Przypuszczam, że ja... jakieś dwanaście tysięcy. Gdybyś nie wszedł mi w paradę,
wyrównałbym wszy... wszystkie długi.
-
Złudzenia. Kiedy spotkałem twego przyjaciela Yarde'a, zmierzał na wybrzeże z
brylantami w kieszeni.
-
Gdzie one są teraz?
-
W mojej kieszeni - powiedział zimno Ryszard.
Beverley podniósł głowę.
-
Słu... słuchaj, Ryszardzie, z ciebie jest ca.,, całkiem przyzwoity gość! Kto mia...
miałby się dowiedzieć, że w ogóle mia... miałeś brylanty w ręce? To nie twoja sprawa.
Daj mi je i zapomnę o ca... całej reszcie! Przysięgam! Nigdy nie szepnę o tym słówka
ni... nikomu!
-
Czy wiesz, Beverleyu, że czuję na twój widok mdłości? Co się tyczy brylantów,
to przyszedłem tu dokładnie w tym celu, aby je oddać.
Ręka Beverleya wyskoczyła do przodu.
-
Nie o... o.... obchodzi mnie, co o mnie myślisz! Tylko oddaj mi naszyjnik!
95
-
Oczywiście - powiedział Ryszard, wyjmując z kieszeni sakiewkę. - Ale ty, mój
drogi, oddasz go matce.
Beverley wlepi! w niego oczy.
-
Prędzej mnie piekło po... pochłonie! Ty głupcze, jak miałbym to zro... zrobić?
-
Wymyśl dowolną bajeczkę. Posunę się nawet do tego, że użyczę jej
wiarygodności. Ale ty oddasz naszyjnik.
Szyderczy grymas zeszpecił twarz Beverleya.
-
A... a... ależ, jak sobie życzysz! O... o... oddam go!
Ryszard rzucił mu sakiewkę.
-
Ach, Beverleyu! Jeśli po powrocie do miasta dowiem się, że naszyjnik nie
został zwrócony lady Saar, będę zmuszony cię... hmm... wsypać. Czy to jasne?
-
Nie zro... zrobisz tego! - powiedział Beverley, chowając sakiewkę w
wewnętrznej kieszeni. - To byłby bardzo pię... piękny postępek jak na szwagra!
-
Ale ja nie jestem twoim szwagrem - rzekł łagodnie Ryszard.
-
Och, nie myśl, że nie wiem o twoim zamiarze po... poślubienia Melissy! Nasz
skandal niebawem stanie się również twoim! My... myślę, że będziesz trzymał język
za zębami.
-
Zawsze przykro mi sprawiać zawód, ale nie mam najmniejszego zamiaru ożenić
się z twoją siostrą - powiedział Ryszard, kolejny raz zażywając tabaki.
Beverleyowi opadła szczęka.
-
Chyba nie zamierzasz po... powiedzieć, że cię nie chciała?
-
Nie, tego nie mówię.
-
A... a... ależ to jest ja... jakby ustalone!
-
Wierz mi, nie przeze mnie.
-
Niech to wszyscy dia... diabli! - zaklął bezsilnie Beverley.
-
Więc, jak widzisz, nie będę miał jakichkolwiek skrupułów i poinformuję Saara
o tym wypadku.
-
Nie sy... sypniesz mnie przed ojcem! - zawołał Beverley, zrywając się z pniaka.
-
To, mój drogi Beverleyu, zależy wyłącznie od ciebie.
-
A... a.... ależ do dia... diabła, człowieku, ja nie mogę o... o... ddać brylantów!
Po... powiedziałem ci, że je... jestem skończony, siedzę po u... uszy w dłu... długach!
96
-
Podejrzewam, że wżenienie się w twoją rodzinę kosztowałoby mnie znacznie
więcej niż dwanaście tysięcy funtów. Jestem gotów spłacić twoje długi... hmm... po
raz ostatni, Beverleyu!
-
Diabelnie ładnie z twojej stro... strony - zamruczał Beverley. - Daj mi pieniądze
i sam je spłacę.
-
Lękam się, że twe stosunki z kapitanem Trimble'em spowodowały, iż jego
ufność rozciągasz na wszystkich. Ja niestety bynajmniej ci nie wierzę. Możesz posłać
wykaz długów do mojej miejskiej rezydencji. Myślę, że to wszystko... poza tym, że
zostaniesz nagle wezwany do Londynu i jeśli masz olej w głowie, opuścisz Crome
Hall nie później niż jutro rano.
-
Psiakrew, nie będziesz mi ro... rozkazywał! Wyjadę, kiedy ze... zechcę!
-
Jeśli nie zechcesz do rana, wyjedziesz pod opieką agenta z Bow Street.
Beverley zapałał rumieńcem.
-
Na Bo... Boga, zapłacisz mi za to, Ryszardzie!
-
Ale, na ile cię znam, dopiero po spłaceniu przeze mnie twoich długów - rzekł
Ryszard, odwracając się na pięcie.
Beverley stał bez ruchu, patrząc za odchodzącym, aż skryły go zarośla. Dopiero po
kilku minutach przyszło mu do głowy, że chociaż Ryszard był nieprzyjemnie szczery
w paru sprawach, nie ujawnił jak ani dlaczego przybył do Queen Charlton.
Beverley rozważał to, marszcząc czoło. Oczywiście, Ryszard mógł odwiedzać
przyjaciół w okolicy, ale poza domami paru dziedziczek Crome Hall był jedyną sporą
wiejską rezydencją w obrębie kilku mil. Im dłużej Beverley zastanawiał się nad
obecnością Ryszarda w tych okolicach, tym bardziej stawała się ona dlań
niewytłumaczalna. Od ponurej ciekawości przeszedł do podejrzeń i uznał, że w całej
sprawie jest coś bardzo dziwnego. Zastanawiał się, czy nie dałoby się wyciągnąć z
tego jakiejś korzyści.
Obietnica spłaty długów bynajmniej nie wzbudziła w nim wdzięczności.
Oczywiście, chętnie uciszyłby co bardziej natrętnych wierzycieli, ale uregulowanie
każdego rachunku, nie mającego określonego terminu płatności, uważał za głupią
stratę pieniędzy. Zresztą spłacenie długów nie napełniłoby mu kieszeni, a znikąd nie
97
widział żadnych środków, które umożliwiłyby mu życie na takim poziomie, do jakiego
przywykł.
Wyjął naszyjnik i mu się przyjrzał. Był to wyjątkowo piękny przykład jubilerskiego
kunsztu i kilka kamieni miało doprawdy imponujące rozmiary. Był wart może
dwakroć po dwanaście tysięcy funtów. Oczywiście, kradzione towary nie łatwo dają
się upłynnić za właściwą cenę, ale gdyby Beverley musiał sprzedać naszyjnik
chociażby za dwadzieścia tysięcy funtów, nadal zostałoby mu w kieszeni osiem
tysięcy, gdyż nie musiał już wcale dzielić się zyskami z Horacym Trimble'em. Trimble
- pomyślał Beverley - spartaczył robotę i nie zasługiwał na nic. Gdyby tylko dało się
zamknąć usta Ryszardowi, Trimble nigdy nie dowiedziałby się, że naszyjnik został
odebrany Kubie Yarde'owi, i brylanty mogłyby być sprzedane z zyskiem dla jedynej z
trzech osób zamieszanych w kradzież, która miała do nich prawo.
Im głębiej rozważał te myśli, im dłużej wpatrywał się w brylanty, tym mocniej
utwierdzał się w przekonaniu, że Ryszard wcale nie dopomógł mu w kłopotach
finansowych, a wręcz przeciwnie - obrabował go z ośmiu tysięcy funtów, jeśli nie z
większej sumy. Spalało go poczucie krzywdy i gdyby w tej chwili mógł zaszkodzić
Wyndhamowi, nie czyniąc sobie krzywdy, natychmiast wykorzystałby okazję.
Tak naprawdę opłacało mu się jedno: urządzić zasadzkę i zastrzelić niedoszłego
szwagra. Lecz choć z wielką uciechą przywitałby ten nagły zgon i szczerze uznałby to
za zasłużoną karę, to krwawe marzenia Beverleya ograniczały się - oddajmy mu tę
sprawiedliwość - do gorącego pragnienia, by Wyndham wypadł przez okno i złamał
kark albo został napadnięty przez uzbrojonych rozbójników i zamordowany. Niemniej
jednak było coś niewątpliwie dziwnego w obecności Ryszarda w tym odległym
miasteczku i warto byłoby odkryć, co sprowadziło go do Queen Charlton.
Tymczasem lew salonowy powrócił do miasteczka i zjawiwszy się w „Jerzym"
ujrzał parę zlanych potem koni wprowadzaną do stajni i karetę pocztową wepchniętą
w kąt przestronnego podwórca. Oczekiwał spotkania z nieznajomymi i wszelkie
wątpliwości co do ich tożsamości rozwiały się, kiedy wszedł do holu i dostrzegł damę
o budzącym szacunek obliczu, siedzącą na jednej z dębowych ław i energicznie
pracującą wachlarzem. U jej boku stał krępy młody dżentelmen, ostrzyżony na
Brutusa. Ocierał czoło. Jego nieco wypukłe oczy były pozbawione zdecydowanego
98
koloru, a twarz widziana z profilu wykazywała niejakie podobieństwo do pyska
dorsza.
To samo nieszczęsne podobieństwo uwidaczniało się, choć w nieco mniejszym
stopniu, u pani Griffin. Dama miała obfite kształty i najwidoczniej doskwierał jej upał.
Być może strój podróżny z purpurowej satyny ze sporą ilością tafty, noszony pod
spencerem, oraz obszerna peleryna z brązowej wełny przysparzały jej niewygody.
Loki ukryła pod okrągłym czepkiem, na którym nosiła kapelusik o wysokim denku z
grubej słomy, ozdobiony taką ilością piór, że Ryszardowi natrętnie przypomniał się
karawan. Przed damą stał w pełnej szacunku postawie gospodarz. Gdy Ryszard wszedł
do holu, właśnie odezwała się wielce zdecydowanym tonem:
-
Oszukujesz mnie! Natychmiast sprowadź przed moje obliczę tę... tego
młodzieńca!
-
Ależ mamo! - zaapelował do niej z żałością krępy młodzian.
-
Milcz, Fryderyku! - nakazała matrona.
-
Ależ zastanów się, mamo! Jeśli ta... ten młody człowiek, o którym mówi
gospodarz, podróżuje z wujem, to on nie może być... być moim kuzynem, prawda?
-
Nie wierzę w ani jedno słowo tego człowieka! - oznajmiła pani Griffin. - Nie
byłabym zdziwiona, gdyby został przekupiony.
Gospodarz z żalem poinformował, że nikt nie usiłował go przekupić.
-
Phi! - skomentowała to pani Griffin.
Ryszard ocenił, że nadszedł czas zwrócić uwagę na swą obecność. Ruszył w
kierunku schodów.
-
Oto wzmiankowany dżentelmen! - rzucił z wielką ulgą gospodarz. - Sam powie,
czy rzekłem prawdę, szanowna pani,
Ryszard zatrzymał się i podniósłszy brwi przesunął wzrok od pani Griffin do jej
syna i od pana Fryderyka Griffina do gospodarza.
-
Proszę? - wycedził.
Uwaga Griffinów natychmiast skupiła się na nim. Oczy dżentelmena przykuł
fontaź; dama była wyraźnie wstrząśnięta elegancją nowo przybyłego.
-
Gdyby jaśnie pan był tak łaskawy... - powiedział gospodarz. - Ta dama przybyła
w poszukiwaniu młodego dżentelmena, nad którym sprawuje opiekę, a który uciekł ze
99
szkoły. Powiedziałem jej, że tylko jeden młody dżentelmen przebywał w zajeździe i
jest to siostrzeniec jaśnie pana, i będę wdzięczny, jeśli mnie pan zastąpi przy
wyjaśnieniach.
-
Doprawdy nie wiem, kto przebywa w zajeździe poza mną i moim siostrzeńcem
- rzekł znudzony Ryszard.
-
Pytanie brzmi, czy ma pan siostrzeńca? - zaczęła przesłuchanie pani Griffin.
Ryszard uniósł monokl, przyjrzał się matronie i ukłonił lekko.
-
Żywię nieprzeparte wrażenie, że mam siostrzeńca, szanowna pani. Mogęż
zapytać, czemu budzi to zainteresowanie pani?
-
Jeśli to pański siostrzeniec, to zupełnie mnie on nie interesuje - odparła godnie
matrona.
-
Mamo! - wyszeptał jej wzburzony syn. - Opanuj się, błagam! Nieznajomy!
Żadnego dowodu! Największa dyskrecja!
-
Jestem zupełnie rozstrojona! - powiedziała pani Griffin, roniąc łzy.
Gospodarz ulotnił się, a pan Griffin stracił głowę. Kiedy uspokajał rodzicielkę i
przepraszał eleganckiego nieznajomego za tak dziwne zachowanie, uderzyły nań
siódme poty i zaplątał się w grzęzawisku nie dokończonych zdań. Wyraz zdumienia na
twarzy Ryszarda, jego uniesione wysoko brwi zdetonowały go kompletnie i zakończył
słowami:
-
Doprawdy matka jest podenerwowana!
-
Zawiedziono moje zaufanie! - wtrąciła pani Griffin, unosząc twarz znad
wilgotnej chusteczki do nosa.
-
Tak mamo, jak najbardziej! Zawiedziono jej zaufanie, sir! Wstrząsający
postępek mojego kuzyna, który...
-
Wyhodowałam żmiję na mym łonie - poskarżyła się pani Griffin.
-
Właśnie, mamo. Wyhodowałaś... ależ skąd, może niedokładnie tak, ale to
bardzo zły uczynek, bardzo denerwujący damę o wielkiej wrażliwości!
-
Całe życie spotykała mnie niewdzięczność! - oznajmiła pani Griffin.
-
Mamo, nie mogła cię spotykać... i w każdym razie, wiesz, że tak nie jest!
Proszę, zechciej się uspokoić! Zechciej, sir, być wyrozumiały. Okoliczności są tak
100
wyjątkowe, a zachowanie kuzyna tak poruszyło moją biedną matkę, że... krótko
mówiąc...
-
To niestosowność, której nie da się porównać z niczym! - powiedziała pani
Griffin.
-
Właśnie, mamo. Więc rozumie pan... chodzi o to, że matka nie czuje się dobrze.
-
Już nigdy nie będę mogła spojrzeć ludziom prosto w oczy! Twierdzę, że ta
osoba jest z nią w zmowie!
-
Mamo, ale proszę cię z całego serca...!
-
Z nią? - powtórzył Ryszard. Wyglądał na zdezorientowanego.
-
Z nim! - poprawił pan Griffin.
-
Musi mi pan wybaczyć, jeśli nie pojąłem go w pełni - powiedział Ryszard. -
Dorozumiewam się, że... hmm... zgubiliście państwo pewnego młodzieńca i
przybyliście...
-
Właśnie tak, sir! Zgubiliśmy... ależ skąd, nie, nie, oczywiście, że go nie
zgubiliśmy!
-
Uciekł! - wykrzyknęła pani Griffin, na moment wyłaniając się zza chusteczki
do nosa.
-
Uciekł - poświadczył syn damy.
-
Ale jakiż to ma związek ze mną, sir? - zapytał Ryszard.
-
Nie ma żadnego, zapewniam pana! Daję słowo, że nie żywię cienia
podejrzenia!
-
Jakiego podejrzenia? - zapytał coraz bardziej zdumiony Ryszard.
-
Żadnego, sir, ale to żadnego! To właśnie chcę powiedzieć. Nie żywię żadnych
podejrzeń...
-
Ale ja tak! - oznajmiła pani Griffin znacznie żywszym tonem. - Oskarżam
pana o ukrywanie przede mną prawdy!
-
Ależ, mamo, zastanów się! Nie możesz... nie możesz obrażać tego dżentelmena,
insynuując...
-
Nie ma takiej rzeczy, której nie mogłabym zrobić, by dopełnić swych
obowiązków! - odparła z godnością matka. - Poza tym nie znam go. Nie ufam mu.
Pan GritTin odwrócił się do Ryszarda; miał nieszczęśliwą minę.
101
-
Rozumie pan, matka...
-
Nie ufa mi - podsunął Ryszard.
-
Nie, nie, zapewniam pana! Matka jest całkiem wytrącona z równowagi i nie
zdaje sobie sprawy z tego, co mówi.
-
Dzięki Bogu, jestem w pełni władz umysłowych, Fryderyku! - oświadczyła pani
Griffin, zbierając siły.
-
Oczywiście, oczywiście, mamo! Ale wzburzenie... naturalne wzburzenie...
-
Jeśli on mówi prawdę, niech wezwie swego siostrzeńca, niech tamten mi się
pokaże! - przerwała synowi pani Griffin.
-
Ach, zaczynam panią pojmować! - rzekł Ryszard.
-
Czy jest możliwe, że podejrzewa pani mojego siostrzeńca o to, że jest pani
zbiegłym wychowankiem?
-
Nie, nie - słabo zaprzeczył Griffin.
-
Tak! - oznajmiła jego matka.
-
Ale, mamo, tylko zastanów się, co taka myśl znaczy! -
powiedział
rozgorączkowanym szeptem pan Griffin.
-
Spodziewam się wszystkiego po tej niemożliwej osobie!
-
Jest niezwykle wątpliwe, by mój siostrzeniec był na miejscu - zimno wyjaśnił
Ryszard. - Miał w planie dzień z przyjaciółmi, wycieczkę. Jednakże jeśli nie opuścił
domu, to zajmę się tymi wszystkimi... hmm... palącymi kwestiami.
-
Jeśli uciekł przed nami, to zaczekam do jego powrotu! -
zapowiedziała
pani Griffin. - Więc ostrzegam pana...!
-
Jestem pełen podziwu dla pani zdecydowania, ale muszę pani uświadomić, że
jej poczynania w najmniejszym stopniu mnie nie interesują - oświadczył Ryszard.
Podszedł do dzwonka i pociągnął za sznurek.
-
Fryderyku! - zawołała pani Griffin. - Czy będziesz stał bezczynnie i słuchał, jak
ktoś, kto, jak mocno podejrzewam, jest dandysem, obraża twoją matkę?
-
Ależ mamo, to żaden nasz interes, czy on jest, czy nie jest dandysem!
-
Być może byłoby przydatne, gdybym przedstawił się szanownej pani - rzekł
Ryszard sarkastycznym tonem. - Nazywam się Wyndham.
102
Pani Griffin przyjęła te słowa z wyraźnym lekceważeniem, ale ich efekt na jej synu
był porażający. Wyglądało, że jego oczom grozi niebezpieczeństwo wyskoczenia z
oczodołów; ruszył gwałtownie do przodu i przemówił tonem najgłębszego szacunku:
-
Sir! Czy to możliwe? Czy mam zaszczyt przemawiać do sir Ryszarda
Wyndhama?
Ryszard skłonił się lekko.
-
Sławnego znawcę koni? - zapytał pan Griffin.
Sir Ryszard skłonił się powtórnie.
-
Twórcy „węzła Wyndhama"? - kontynuował pan Griffin niemal bez sił.
Ryszard, znużony kłanianiem się, powiedział:
-
Tak.
-
Sir, jestem szczęśliwy, mogąc pana poznać! Nazywam się Griffin!
-
Bardzo mi miło - wymruczał Ryszard, wyciągając rękę.
Pan Griffin uścisnął ją mocno.
-
Dziwne, że od razu pana nie poznałem. Mamo, pomyliliśmy się kompletnie. To
nie kto inny jak sławny sir Ryszard Wyndham, przyjaciel Brummella, wiesz! Musiałaś
słyszeć, jak mówiłem... musiałaś słyszeć, jak o nim mówiono. To z gruntu
niemożliwe, że mógłby wiedzieć cokolwiek o moim kuzynie.
Wyglądało, że pani Griffin przyjmuje to do wiadomości, choć z wyraźnym oporem.
Przyjrzała się z niechęcią Ryszardowi i rzekła miażdżącym tonem:
-
Żywię wielkie uprzedzenia wobec wszelakich przejawów dandyzmu i zawsze
potępiałam wpływ, jakie towarzystwo wyznające te zasady wywiera na dobrze
wychowanych młodych ludzi. Jednakże jeśli pan jest naprawdę sir Ryszardem
Wyndhamem, to pragnęłabym zapytać, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, by
nauczyć mojego syna wiązania fontazia w, jak to on nazywa „węzeł Wyndhama", by
przestał wreszcie miąć wszystkie fontazie w szufladzie, nim osiągnie jakiś nad wyraz
żałosny rezultat.
-
Mamo! - szepnął nieszczęśliwy pan Griffin. - Błagam!
Wejście służącego szczęśliwie przerwało rozmowę. Kiedy polecono mu sprawdzić,
czy siostrzeniec sir Ryszarda jest w domu, udzielił informacji, że młody dżentelmen
jakiś czas temu opuścił zajazd.
103
-
W takim razie obawiam się, że pozostaje pani jedynie czekać na jego powrót -
oznajmił Ryszard.
-
Nie wyobrażajmy sobie, że... Mamo, nie ma pewności, że ona... że on w ogóle
się tu zjawił. Pamiętaj, lady Lutrell twierdzi, że nie ma o niczym pojęcia, a z
pewnością wiedziałaby o przybyciu kuzyna w te okolice.
-
Gdyby się okazało, że pojechała do kuzynki Janiny, jeszcze nie wszystko
byłoby stracone! - powiedziała pani Griffin. - Ale czy to możliwe? Obawiam się
najgorszego!
-
To bardzo kłopotliwe - poskarżył się Ryszard. - Miałem wrażenie, że ten
tajemniczy wagarowicz jest płci męskiej.
- Fryderyku, moje nerwy nie zniosą tego dłużej! - wykrzyknęła pani Griffin,
zrywając się na równe nogi. - Jeśli znowu chcesz wlec mnie przez całą Anglię, to
żądam wpierw pół godziny odpoczynku w samotności!
-
Ale mamo, to nie ja się upierałem, żeby tu przyjechać! -
przypomniał
się
pan Griffin.
Ryszard znów zadzwonił i tym razem zażądał przysłania pokojówki. Pani Griffin,
powierzona opiece służącej, opuściła majestatycznie pokój, domagając się gorącej
kąpieli, herbaty i przyzwoitej sypialni.
Syn damy odetchnął z ulgą.
-
Muszę prosić pana o wybaczenie, sir! Niechże wolno mi będzie pana o to
prosić!
-
Ależ nie ma o czym mówić - powiedział sir Ryszard.
-
A jednak, proszę usilnie o wybaczenie! Należy się panu wytłumaczenie! Wie
pan, to lapsus, ale moja matka jest poddana silnym emocjom i nie całkiem zważa na
to, co mówi. Dostrzegł pan to, doprawdy trudno się dziwić pańskiemu zdumieniu!
Nieszczęsna prawda, sir, wygląda tak, że mój kuzyn nie jest chłopcem, ale krótko
mówiąc, jest płci żeńskiej!
-
To wyjaśnienie, panie Griffin, niech mi pan wierzy, jest całkowicie zbyteczne.
-
Opinia pana, człowieka światowego, ma swą wartość! -
szczerze
powiedział pan Griffin. - Na nic zda się ukrywanie, prawda w końcu musi wyjść na
104
jaw. Co pomyślałby pan o przedstawicielce słabszej płci, która włożyła męskie
przebranie i opuściła oknem dom swej opiekunki?
-
Uznałbym, że ma ważne powody, by działać z takim zdecydowaniem - odparł
Ryszard.
-
Ona nie chce wyjść za mnie za mąż - ponuro rzekł pan Griffin.
-
Och!
-
No cóż, zupełnie nie pojmuję, dlaczego jestem jej tak wstrętny, ale nie w tym
rzecz. Chodzi o to, że moja matka uparła się, by ją odnaleźć i zmusić do wyjścia za
mnie, aby w ten sposób zatuszować skandal. Ale to mi się wcale nie podoba. Jeśli ona
tak bardzo jest temu przeciwna, to sądzę, że nie powinienem się z nią żenić,
nieprawdaż?
-
Jak najbardziej!
-
Muszę przyznać, że bardzo się cieszę słysząc to z pańskich ust, sir! - Pan
Griffin był wielce uradowany. - Wiedz pan bowiem, że od wczoraj matka bez przerwy
mi powtarza, że teraz muszę poślubić kuzynkę, by ratować jej dobre imię. Ale przecież
ona najpewniej uprzykrzy mi życie. Moim zdaniem, nic nie może tego wyrównać.
-
Damę, która potrafi uciec w męskim przebraniu przez okno, z pewnością stać
na wiele więcej niż tylko uprzykrzenie panu życia - powiedział Ryszard.
-
Tak, chociaż to dopiero dzierlatka, wie pan. Prawdę mówiąc, jeszcze nie bywa
w towarzystwie. Jestem bardzo rad, że mogę poznać pańską opinię, opinię człowieka
światowego. Czuję, że mogę oprzeć się na pańskim sądzie.
-
Na sądzie może się pan oprzeć, ale na niczym innym, zapewniam pana.
Przecież nic pan o mnie nie wie. Skąd może mieć pan pewność, że w tej chwili nie
ukrywam przed panem jego kuzynki?
-
Ha, ha! Na honor, bardzo dobre! Doprawdy, bardzo dobre! - zachwycił się pan
Griffin pełen uznania dla świetnego żartu.
8
Griffinowie wyjechali z Queen Charlton dopiero późnym popołudniem i zanim
Ryszard ujrzał karetę pocztową, opuszczającą podwórzec zajazdu, miał serdecznie
dość towarzystwa jednego ze swych najbardziej oddanych wielbicieli. Pen nie dawała
105
znaku życia. Bez wątpienia wymknęła się z zajazdu po przybyciu Griffinów. Ryszard
nie miał pojęcia, co porwała, by pokrzepić się przez cały dzień.
Pani Griffin zeszła na dół, by wziąć udział w lekkim posiłku. Zastała syna
wpatrzonego w znudzone usta sir Wyndhama. Kiedy dowiedziała się, że tajemnica
tożsamości Pen została odsłonięta, w pierwszym odruchu była niebezpiecznie blisko
zemdlenia, ale wzmocniona kieliszkiem ratafii podanym przez Ryszarda, odzyskała
siły na tyle, by się rozwodzić nad doznanymi krzywdami.
-
Co, zapytuję siebie, wstąpiło w tę nieznośną dziewczynę? - powiedziała
dramatycznie. - W jakie towarzystwo wpadła? Widzę, sir, że jest pan człowiekiem
wrażliwym. Niech pan sobie wyobrazi, co czuję! A co będzie, powiadam... a co
będzie, jeśli moja nieszczęsna bratanica wpadła w ręce jakiegoś mężczyzny?!
-
Właśnie! - przeraził się Ryszard.
-
Musi wyjść za niego za mąż. Kiedy pomyślę o opiece, o nadziejach,
macierzyńskiej dumie, jaką żywiłam... ale tak jest zawsze! Dzisiejszy świat nie zna
wdzięczności.
Po tej ponurej uwadze nakazała woźnicy przygotować się do natychmiastowego
wyruszenia do Chippenham. Wyjaśniła, że zostałaby na noc w Queen Charlton, ale
niepewność co do czystości pościeli napawa ja. lękiem.
Ryszard pożegnał się z panią Griffin i wyszedł na przechadzkę, by ochłodzić
rozpalone czoło i rozważyć zawiłość sytuacji, w jakiej się znalazł.
Właśnie podczas jego nieobecności panna Creed i czcigodny Beverley Brandon
zbliżając się do zajazdu z różnych kierunków, ale mając na względzie identyczne cele,
spotkali się twarzą w twarz w holu.
Przyjrzeli się sobie. Kilkuminutowa rozmowa z szynkarzem dostarczyła
Beverleyowi informacji na tyle intrygujących, że podjął ryzyko spotkania z kapitanem
Trimble'em. Wkroczył do zajazdu i kontynuował zbieranie informacji o sir Ryszardzie
Wyndhamie. ,,Sir Ryszard - powiedział Beverleyowi szynkarz - zatrzymał się w »Je-
rzym« ze swym siostrzeńcem".
Otóż Beverley dobrze wiedział, że siostrzeniec sir Ryszarda to krzepki młody
dżentelmen chodzący jeszcze w krótkich spodenkach. Beverley nie wspomniał o tej
okoliczności szynkarzowi, ale dowiedziawszy się, że tajemniczy wzmiankowany
106
siostrzeniec to kilkunastoletni młodzian, nadstawił uszu i ruszył z szynku do głównego
holu zajazdu.
Pen wkroczyła ostrożnie do zajazdu od strony stajni i wpadła wprost na niego.
Ponieważ nigdy nie widziała oblicza pana Brandona, nie poznała go zrazu, ale kiedy
po uważnym spojrzeniu zbliżył się i przemówił, jąkając lekko: „Witam pana. Chy...
chyba jest pan siostrzeńcem Wyndhama wiedziała znakomicie, z kim ma do czynienia.
Nie była głupia i uświadomiła sobie od razu, że każdy, kto zna dobrze Ryszarda,
musi wiedzieć, że ona nie jest jego siostrzeńcem. Odparła więc ostrożnie:
- Hm, nazywam go wujkiem, bo jest ode mnie dużo starszy, ale po prawdzie
jesteśmy tylko kuzynostwem. Trzeciego stopnia - dodała starając się, by
pokrewieństwo było jak najdalsze.
Uśmiech, który niezbyt się jej spodobał, zagościł na krzywych wargach Beverleya.
W myślach dokonywał przeglądu rodziny "Ryszarda, ale ozwał się z wielką
uprzejmością:
-
Och, do... doprawdy? Miło mi poznać, pa... panie...?
-
Brown - dokończyła Pen, żałując, iż zaniedbała wymyślenia bardziej
niespotykanego nazwiska.
-
Brown. - Beverley ukłonił się. Uśmiechnął się szerzej.
-
Jest dla mnie ogromną przyjemnością po... poznać każdego krewnego
Wyndhamów. Do tego w tak o... o ...odległym zakątku! Ale proszę mi po...
powiedzieć, co pana tu sprowadza?
-
Sprawy rodzinne - z miejsca odparła Pen. - Wujek Ryszard... to znaczy kuzyn
Ryszard, ale zawsze mówiłam mu „wujku", był tak uprzejmy, że podjął się obowiązku
towarzyszenia mi.
-
Więc to z pańskiego po... powodu przybył do Queen Charlton! Ja... jakież to...
to niezwykle ciekawe! - Obrzucił ją spojrzeniem, pod którym poczuła się bardzo
dziwnie.
-
Niezwykłe ciekawe! Zechciej pro... proszę przekazać moje pozdrowienia
Wyndhamowi i po... powiedz mu, że znakomicie rozumiem powody, dla których
wybrał tak ustronny za... zakątek!
107
Ukłonił się nisko i zostawił Pen w stanie znacznego niepokoju. W szynku zażądał
papieru, atramentu, pióra i brandy. Siadł w kącie przy stole i wziął się do pisania listu
do Wyndhama. Upłynęło sporo czasu, gdyż nie miał wprawy w posługiwaniu się
piórem, jak również popłynęło sporo brandy, ale wreszcie, ku swej satysfakcji, dobrnął
do końca. Rozejrzał się na wszystkie strony za opłatkami do pieczętowania listów, ale
że szynkarz mu ich nie przyniósł, zwinął list, z rozmachem wypisał na nim
nazwisko Ryszarda i powiedział szynkarzowi, by dał pismo adresatowi, kiedy ten
wróci do zajazdu. Następnie wyszedł krokiem niezbyt pewnym, ale chichocząc,
dumny ze swej pomysłowości.
Szynkarz zajęty podawaniem napitków zostawił list na kontuarze i pośpieszył w
drugi koniec izby, niosąc piwo hałaśliwej kompanii wieśniaków. Kapitan Trimble
wszedł do szynku ze stajni i znalazł na ladzie pismo.
Wspólnik Beverleya Brandona spędził bezowocnie dzień na próbach odnalezienia w
Bristolu trzeciej osoby z szajki. Był zgrzany, zmęczony i w niezbyt dobrym humorze.
Siadł na wysokim stołku przy barze i zaczął ocierać twarz dużą chustką. Gdy chował
ją do kieszeni, w oko wpadł mu list i nazwisko adresata. Był dobrze obznajomiony z
pismem pana Brandona, więc poznał je od razu. Z początku nie zdziwiło go, że
Brandon pisze do Ryszarda Wyndhama; uważał, że należą do tego samego
eleganckiego kręgu. Ale kiedy gapił się na kawałek papieru, myśli o daremnych
poszukiwaniach Yarde'a i trudach, na jakie naraził go Wyndham, opanowały go bez
reszty i rozważał nie po raz pierwszy tego wyczerpującego dnia, czy sir Ryszard nie
bez powodu wysłał go do Bristolu. List zaczął mu się wydawać złowrogi; podejrzenie
dodało barwy już zaczerwienionym policzkom kapitana i po kilku minutach
wpatrywania się w list rzucił okiem dookoła, ujrzał, że nikt go nie obserwuje, i
zręcznie skrył w dłoni kawałek papieru.
Szynkarz wrócił za kontuar, ale nim zdążył poszukać wzrokiem listu, kapitan
Trimble udał się do krzesła przy wygasłym kominku i zawołał o dzban piwa. W
odpowiednim momencie rozwinął list i przeczytał go.
Mój wielce drogi Ryszardzie, z przykrością dowiedziałem się, że wyszedłeś. Chętnie
przedłużyłbym naszą rozmowę. Kiedy dowiesz się, że zaznałem przyjemności
poznania Twego siostrzeńca, mój drogi Ryszardzie, jestem pewien, że docenisz moje
108
pragnienia powtórnego spotkania. Możesz sobie nie chcieć rozmawiać ze mną, ale
marne dwanaście tysięcy nie wystarczą do zamknięcia mi ust, co jednak jestem gotów
uczynić za nie mniejszą sumę, niż ta, którą jestem zdolny osiągnąć innymi środkami.
Jeśli jesteś skłonny omówić tę delikatną kwestię, będę w zagajniku dziś o dziesiątej
wieczór. Jeśli się nie zjawisz, będę rozumiał, że wycofałeś swe obiekcje co do mego
dysponowania pewną własnością i śmiem twierdzić, że nierozsądne z twojej strony
byłoby wspominanie o naszych ustaleniach w tej materii komukolwiek, czy to teraz, czy
później.
Kapitan Trimble, zanim złożył pismo na powrót, przeczytał je dwukrotnie.
Wzmianka o Pen była dlań niejasna i pozbawiona znaczenia. Wyglądało, że z młodym
siostrzeńcem sir Ryszarda wiąże się jakiś haniebny sekrecik, ale kapitan na razie nie
widział w tym dla siebie żadnych korzyści. O wiele bardziej zastanawiająca była lekko
zawoalowana wzmianka o naszyjniku Brandonów. Kiedy kapitan zastanawiał się nad
tym, oczy zapłonęły mu ogniem, a żuchwy nabrzmiały. Wątpił w uczciwe intencje
Beverleya, od kiedy narzucono mu Kubę Yarde'a na wspólnika. Sprawa była teraz
jasna jak słońce. Beverley i Kuba uknuli spisek, by pozbawić go jego cząstki fortuny, i
kiedy Beverley wpadłszy w furię wyrzucał mu błędy - ta furia była bardzo
przekonywająca, trzeba przyznać - to miał naszyjnik w kieszeni. No cóż, Brandon
musi się nauczyć, że niemądrze jest usiłować wystrychnąć na dudka kapitana
Trimble'a, a jeszcze bardziej niemądre jest zostawianie nie zapieczętowanych listów w
szynku. Kapitan nie potrafił rozszyfrować udziału Wyndhama w tych powikłanych
wydarzeniach. Niby wiedział coś o brylantach, ale był człowiekiem zbyt majętnym -
myślał sobie kapitan - by ich wartość mierzona w gwineach budziła w nim
najmniejsze zainteresowanie. Ale Wyndham bez wątpienia był zamieszany w aferę i
kapitan dałby wiele, żeby w pełni odpłacić się mu za wściubianie nosa w nie swoje
sprawy.
Kapitan Trimble był z natury człowiekiem gwałtownym, ale chociaż bardzo pragnął
popsuć urodę Wyndhama, stracił nie więcej niż kilka minut na to przyjemne marzenie.
Jeśli chodziło o walkę na pięści, kapitan nie miał z nim szans. Bardziej zdecydowany
atak ciemną nocą, w wykonaniu paru osiłków uzbrojonych w pałki, dawał większą
szansę powodzenia, ale nawet taki zamysł miał swe minusy. Wyndham był już
109
dwukrotnie napadany przez śmiałych rzezimieszków, którzy planowali go obrabować.
Nie udało im się to, i na tym napady się skończyły. Każdy zbój i bandyta zaznaczył w
swoim „kalendarzu rzezimieszka", że sir Wyndham jest groźny, nosi pistolety, umie
dobyć broni i wypalić z szybkością, przez co jest wyjątkowo niewdzięcznym celem
napaści.
Kapitan Trimble zdecydował z żalem, że Wyndham, przynajmniej na razie, musi
być zostawiony w spokoju.
Tymczasem szynkarz odkrył zniknięcie listu pana Brandona. Wszyscy w pokoju
oświadczyli, że nic nie wiedzą na ten temat. Kapitan Trimble opróżnił dzban i
podszedł do baru. Stawiając naczynie rzekł:
- Chyba widzę jakiś papier.
Nikomu nie udało się nic zobaczyć, ale być może stało się tak dlatego, że kapitan
bardzo szybko zdołał go podnieść. Kiedy się prostował, miał w palcach kartkę.
Szynkarz wziął list, podziękował i dał pismo jednemu ze służących, który przyszedł do
szynku po pół kwarty burgunda, i kazał doręczyć je sir Wyndhamowi. Kapitan
Trimble, zadowolony podobnie jak wcześniej Beverley, przeniósł się do jadalni i
zamówił wzmacniający posiłek.
Tymczasem Ryszard wrócił do zajazdu. Pen oczekiwała go w salonie. Zwinięta w
wielkim fotelu gryzła jabłko.
-
To twoje uwielbienie do żucia surowych owoców! - zauważył. - Ulicznik,
wypisz wymaluj.
Mrugnęła do niego.
-
Cóż, jestem głodna. Czy... czy udał ci się dzień z ciotką Almeria, sir?
-
Mam gorącą nadzieję, że ty spędziłaś dzień najgorzej, jak to było możliwe -
powiedział Ryszard, patrząc na nią pogodnie. - Chciałbym, żeby padało.
-
Nie padało. Odwiedziłam mój dom i byłam w tych wszystkich miejscach, w
których Piotr i ja kryliśmy się dawnymi czasy, kiedy kazano nam odrabiać lekcje.
Brakowało mi tylko czegoś do jedzenia.
-
To mnie cieszy. Czy wiesz, że nie tylko zostałem zmuszony do kłamstwa i
obłudy, udziału w możliwie najokropniejszym oszustwie, ale przez pięć godzin
110
musiałem zabawiać jednego z najbardziej pospolitych gołowąsów, z jakimi mój zły los
mnie zetknął?
-
Wiedziałam, że Fryderyk przyjedzie z ciotką! Czy on nie wygląda jak ryba?
-
Tak. Jak dorsz. Ale nie odwiedziesz mnie od tego, co chcę powiedzieć. Pół
godziny rozmowy z twoją ciotką przekonało mnie, że jesteś wyzbytym zasad urwisem.
-
Czy mówiła o mnie niemiłe rzeczy? - Panna Creed zmarszczyła czółko. -
Bogiem a prawdą, nie uważam, żebym była wyzbyta zasad.
-
Jesteś zagrożeniem dla wszystkich miłujących prawo, poważnych obywateli.
Wyglądała na zadowoloną.
-
Nie myślałam, że jestem aż tak ważna.
-
Spójrz, co mi uczyniłaś!
-
Tak, ale nie wydaje mi się, abyś bardzo miłował prawo, czy był poważny.
-
Kiedyś tak, ale wydaje się, że to było bardzo dawno.
Skończyła jabłko.
-
No cóż, przykro mi, że jesteś nie w humorze, gdyż wydaje mi się, że powinnam
ci powiedzieć coś, co nie wzbudzi twego zadowolenia.
Popatrzył na nią tknięty złym przeczuciem.
-
Nie ukrywaj przede mną najgorszego!
-
Chodzi o jąkałę - powiedziała niezbyt pewnym głosem Pen. - Oczywiście,
dobrze wiem, że powinnam być bardziej ostrożna.
-
Masz na myśli Beverleya Brandona. Co takiego zrobił?
-
Więc... przyszedł tu. I właśnie w tym samym momencie przypadkowo weszłam
do zajazdu i... i się spotkaliśmy.
-
Kiedy to było?
- Och, nie tak dawno! Ty poszedłeś sobie. Wyglądało na to, że on mnie zna.
-
Wyglądało na to, że cię zna?
-
Powiedział, że na pewno muszę być twoim siostrzeńcem - wyjaśniła Pen.
Ryszard słuchał coraz bardziej nachmurzony. Kiedy się odezwał, w jego głosie
zabrzmiała posępna nuta, której przedtem nie było.
-
Beverley znakomicie wie, że jedyny siostrzeniec, jakiego mam, to dziecko w
krótkiej sukience.
111
-
Och, masz siostrzeńca? - spytała zaciekawiona Pen.
-
Tak. Mniejsza z tym. Co odpowiedziałaś?
-
No cóż, mam nadzieję, że wywinęłam się całkiem sprytnie - odparła z nadzieją
w głosie Pen. - Naturalnie, kiedy tylko się odezwał, wiedziałam, kim jest, i oczywiście
zgadłam, że musi zdawać sobie sprawę, że nie jestem twoim siostrzeńcem. Bo choć
niektórzy ludzie myślą, że brak mi pomysłowości, nie jestem wcale głupia - dodała,
patrząc ponuro.
-
Czy cię to ubodło? - Jego twarz trochę się rozjaśniła. - Mniejsza! Mów dalej!
- Powiedziałam, że nie jesteś moim wujkiem, ale nazywam cię tak, bo jesteś ode
mnie o wiele starszy. Powiedziałam, że jesteśmy kuzynostwem trzeciego stopnia.
Potem on spytał, dlaczego przyjechałam do Queen Charlton, a ja powiedziałam, że z
powodu spraw rodzinnych, choć raczej wolałabym mu wytknąć, że to wyjątkowo
niegrzeczne i wścibskie z jego strony zadawać mi takie pytania. A potem wyszedł.
-
Doprawdy? Czy powiedział, po co się w ogóle zjawił?
-
Nie. Ale zostawił dla ciebie wiadomość, która mi się wcale nie podoba.
-
Tak?
-
Wydawała mi się złowroga. - Pen przygotowywała Ryszarda na najgorsze.
-
Wierzę w to święcie.
-
A im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się złowroga. Poprosił,
żebym koniecznie cię pozdrowiła, i powiedziała, że znakomicie pojmuje przyczyny,
dla których przybyłeś do tak zacisznego zakątka.
-
Niech to diabli! - zaklął Ryszard.
-
Obawiałam się, że będziesz bardzo niezadowolony - rzekła z niepokojem Pen. -
Czy to znaczy, że on wie, kim jestem?
-
Nie, co to, to nie.
-
Może zgadł, że nie jestem chłopcem?
-
Może.
Przemyślała całą sprawę.
-
Hm, nie mam pojęcia, co innego mogłoby to znaczyć. Ale Kuba Yarde nie
żywił co do mnie najmniejszych podejrzeń, chociaż rozmawiałam z nim o wiele dłużej
112
niż z tym niemiłym jąkałą. Co za nieszczęście, że musieliśmy spotkać kogoś, kto cię
tak dobrze zna!
-
Przepraszam? - rzekł Ryszard podnosząc monokl.
Spojrzała na niego niewinnie.
-
Chodzi mi o to, iż on wie, że nie masz takiego siostrzeńca lub kuzyna jak ja.
-
Och! - Ryszard opuścił monokl. - Rozumiem. Nie martw się tym!
-
Martwię się, bo teraz widzę, że postąpiłam pochopnie. Nie powinnam była
pozwalać ci ze mną jechać. Znalazłeś się w niezręcznej sytuacji.
-
Nie pomyślałem o tym aspekcie sprawy. - Uśmiechnął się nieznacznie. - To ja
byłem nieostrożny. Od razu powinienem był cię oddać ciotce.
-
Naprawdę tak myślisz? - zapytała smutnie Pen. Przez chwilę się jej przyglądał.
-
Nie.
-
No to się cieszę, bo gdybyś tego spróbował, uciekłabym od ciebie. - Uniosła
podbródek znad splecionych rąk. - Jeśli nie żałujesz, że tu jesteś, to się nad tym nie
zastanawiaj! To bardzo męczące ciągle żałować czegoś, co się zrobiło. Czy zamówiłeś
kolację?
-
Tak. Kaczkę i groszek.
-
Dobrze! - powiedziała z głębokim zadowoleniem Pen. - Jak sądzisz, gdzie udała
się ciotka Almeria?
-
Do Chippenham, a potem do kuzynki Janiny.
-
Do kuzynki Janiny? Na Boga, dlaczego?
-
Żeby sprawdzić, czy się u niej nie skryłaś. Tak sądzę.
-
U kuzynki Janiny! - wykrzyknęła Pen. - Ależ to prawdziwa jędza i zażywa
tabaki!
Ryszard, który właśnie otwierał tabakierkę, zastygł w bezruchu.
-
Hmm... czy uważasz to za wstrętny nawyk?
-
U kobiet tak, Poza tym ona wysypuje sobie tabakę na suknie. Uff! Och, nie
miałam ciebie na myśli, sir - rzekła, wybuchając nagłym śmiechem. - Ty masz przy
tym wspaniałą minę!
-
Dziękuję ci!
113
Zjawił się kelner. Przygotował nakrycia do kolacji i przekazał Ryszardowi mały
liścik na wielkiej tacy. Ryszard wziął bez pośpiechu pismo i rozwinął je.
Zaniepokojona Pen widziała na obliczu lwa salonowego jedynie znudzenie.
Przeczytał list, wsunął go do kieszeni i spojrzał na Pen.
-
Przypomnij mi, o czym rozmawialiśmy?
-
O tabace - rzekła bezbarwnym głosem Pen.
-
Ach, tak! Ja sam zażywam Królewską z Martyniki, ale wielu uważa ją za nieco
zbyt łagodną.
Kiedy kelner wyszedł, Pen przerwała wykład, jaki Ryszard poświęcił właściwemu
przechowywaniu tabaki, pytając niecierpliwie:
-
Od kogo to było?
-
Nie bądź wścibska - odparł spokojnie Ryszard.
-
Nie oszukasz mnie! Jestem pewna, że to od tego okropnego człowieka!
-
To prawda, ale to nie powód, żebyś łamała sobie nad tym główkę, wierz mi.
-
Tylko mi powiedz! Czy on zamierza wyrządzić ci krzywdę?
-
Oczywiście, że nie. To całkowicie przekracza jego możliwości.
-
Czuję taki niepokój.
-
Widzę. Kolacja dobrze ci zrobi.
Na szczęście kelner przyniósł kaczkę i postawił półmisek na stole. Pen była bardzo
głodna. Temat rozmowy natychmiast wyfrunął jej z głowy. Zjadła ze smakiem kolację,
ani razu nie wspominając o liście.
Ryszard z pogodnym obliczem wiódł błahą rozmowę, ale list popsuł mu humor.
Beverley nie mógł zaszkodzić pannie Creed. Co do tego nie było obaw. Nie znał jej
tożsamości i jego zawoalowana groźba ujawnienia związku Ryszarda z Pen nie miała
znaczenia. Ale Ryszard był jak najbardziej gotowy spotkać się z Beverleyem o
proponowanej porze w zagajniku, ponieważ teraz sprawą najwyższej wagi było
natychmiastowe wyekspediowanie hulaki do Londynu. Ryszard, przebywając w tej
okolicy, nie mógł nie oddać Pen pod opiekuńcze skrzydła lady Lutrell i choć nie miał
najmniejszej ochoty zrzekać się opieki nad tą przedsiębiorczą młodą panienką, opieki,
której podjął się dobrowolnie, doskonale zdawał sobie sprawę, że musi tak postąpić, i
to niezwłocznie.
114
Przeto posłał ją do łóżka krótko po wpół do dziesiątej, mówiąc, że jeśli nie jest
zmęczona, zasługuje na to. Udała się na spoczynek bez sprzeciwu - prawdopodobnie
dzień spędzony na świeżym powietrzu sprawił, że była senna. Odczekał do dziesiątej,
a potem wziął cylinder, laskę i wyszedł z zajazdu.
Była pełnia i ani jedna chmura nie zasłaniała nieba. Ryszard dobrze widział drogę i
wkrótce doszedł do ścieżki prowadzącej między drzewa. Było tu mroczniej, gdyż
liście broniły dostępu promieniom księżyca. Zając przemknął przez ścieżkę, w pobliżu
odezwała się sowa, z poszycia dobiegły ciche szelesty, lecz Ryszard nie czuł
zdenerwowania i te dźwięki bynajmniej nie budziły w nim niepokoju.
Ale był raczej nieprzygotowany na widok młodej damy leżącej na ścieżce tuż za
zakrętem. Prawdę mówiąc, ten obrazek był dlań tak nieoczekiwany, że Ryszard stanął
jak wryty. Dama spoczywała nieruchomo, okryta bladym muślinem i ciemnym
płaszczem. Sir Ryszard otrząsnął się z chwilowego zdumienia, zrobił kilka szybkich
kroków i przykląkł obok leżącej. Pod drzewami było zbyt ciemno, by dało się
rozróżnić rysy twarzy, ale wyglądała na młodą. Wbrew jego pierwotnym obawom
żyła, ale spoczywała w głębokim omdleniu. Zaczął jej rozcierać ręce i właśnie
zastanawiał się, czy nie zaczerpnąć wody z ruczaju, który zauważył, gdy był tu rano,
kiedy zaczęła dawać oznaki powrotu do przytomności. Posłyszał cichy szmer
westchnienia i uniósł ją w ramionach. Po westchnieniu rozległ się jęk, niewyraźne
słowa i dziewczyna zaczęła łkać.
-
Nie płacz! - powiedział Ryszard. - Jesteś zupełnie bezpieczna.
Zdusiła szloch i zesztywniała. Poczuł na ramieniu uścisk drobnych dłoni. Zaczęła
drżeć.
-
Nie, nie masz się czego bać - powiedział chłodnym głosem. - Niebawem
poczujesz się lepiej.
-
Och! - Ten krzyk wyrażał przerażenie. - Kim pan jest? Proszę mnie puścić!
-
Naturalnie puszczę cię, ale czy zdołasz ustać? Nie znasz mnie, ale zapewniam,
że nie wyrządzę ci żadnej krzywdy.
Z trudem usiłowała wstać, ale zdołała tylko przyklęknąć. Skulona i drżąca,
powtarzała przez łzy:
-
Muszę iść! Och, muszę iść! Nie powinnam tu przychodzić!
115
-
Zgadzam się całkowicie - powiedział Ryszard, nie podnosząc się z klęczek. -
Dlaczego tu przyszłaś? A może to nieuprzejme pytanie?
Na te słowa łzy popłynęły obfitszym strumieniem. Skryła twarz w dłoniach, drżała,
kołysała się w przód i w tył i wydawała nieartykułowane jęki.
-
No proszę! - padło zza pleców Ryszarda. Szybko obejrzał się przez ramię.
-
Pen! Co ty tu robisz?
-
Śledziłem cię - odparła Pen, krytycznie spoglądając na łkającą dziewczynę. -
Wziąłem też ze sobą tęgi kij, bo myślałem, że idziesz na spotkanie z tym wstrętnym
jąkałą, a byłem pewien, że chce wyrządzić ci krzywdę. Kto to jest?
-
Nie mam zielonego pojęcia. A teraz muszę powiedzieć, że wybrałeś się na
idiotyczną eskapadę! Moje dobre dziecko, czy nie możesz przestać płakać?
-
Co ona tu robi? - zapytała Pen, obojętna na strofowanie.
-
Bóg wie! Znalazłem ją leżącą na ścieżce. Jak powstrzymuje się kobietę od
płaczu?
-
Nie wydaje mi się, żeby ci się to udało. Spodziewam się, że będzie miała
wapory. I nie pojmuję, czemu musisz obejmować ludzi, o których nic nie wiesz.
-
Nie obejmowałem jej.
-
Tak mi to wyglądało - rzekła kłótliwie Pen.
-
Zapewne chciałbyś, abym przeszedł nad nią i pomaszerował dalej? - spytał
Ryszard z sarkazmem.
-
Tak, tego bym chciał - odpaliła mu Pen.
-
Nie bądź głuptasem! Ta dziewczyna zemdlała.
-
Och! - Pen podeszła bliżej. - Ciekawe dlaczego? Wiesz, to wszystko wydaje mi
się wyjątkowo dziwne.
-
Muszę ci powiedzieć, że odnoszę zupełnie podobne wrażenie. - Położył dłoń na
ramieniu łkającej dziewczyny. - Przestań! Płacz nic nie zmieni. Czy nie możesz mi
powiedzieć, co cię tak wyprowadziło z równowagi?
Dziewczyna wstrząsnęła się konwulsyjnie, by pohamować histeryczny płacz, i
wykrztusiła:
-
Tak się przeraziłam!
-
Tak, wiem. Co cię przeraziło?
116
-
Tu był mężczyzna! - wyjąkała. - I ukryłam się, a kiedy przyszedł drugi, zaczęli
się kłócić i nie śmiałam się ruszyć, by mnie nie dosłyszeli, i ten duży uderzył drugiego,
i tamten upadł, i leżał nieruchomo, i duży wyjął mu coś z kieszeni, i uciekł, i och, och,
minął mnie na wyciągnięcie ręki! Ten drugi ani drgnął i byłam tak przerażona, że
uciekłam, zrobiło mi się ciemno przed oczami, i chyba zemdlałam.
-
Uciekłaś? - powtórzyła zdegustowana Pen. - Co za żałosne zachowanie! Nie
pośpieszyłaś z pomocą człowiekowi, który został obalony na ziemię?
-
Och, nie, nie! - Dziewczyna zadrżała.
-
Zupełnie nie zasługujesz na taką przygodę. Gdybym był tobą, nie siedziałbym
wciąż na środku ścieżki. To nic nie daje. I wyglądasz bardzo głupio.
To ją rozgniewało. Podniosła głowę i wykrzyknęła:
-
Jak śmiesz! Jesteś najbardziej niegrzecznym młodzieńcem, jakiego w życiu
poznałam!
Ryszard wziął dziewczynę pod łokieć i pomógł jej wstać.
-
Ach... zechciej, panienko, przyjąć w moim imieniu przeprosiny za zachowanie
mego siostrzeńca! - powiedział głosem, który zdradzał cień rozbawienia. - To
wyjątkowo źle wychowane chłopię! Czy mogę ci zaproponować, byś odpoczęła kilka
chwil na brzegu tego strumyka, podczas kiedy ja udam się zbadać... hmm... miejsce
napadu, który jakże obrazowo opisałaś? Mój siostrzeniec, który, jak widzisz,
zaopatrzył się w tęgi kij, zadba o twe bezpieczeństwo.
-
Pójdę z tobą - powiedziała buntowniczo Pen.
-
Raz w życiu zrobisz to, co ci się każe - rzekł Ryszard, pomógł nieznajomej
spocząć na brzegu strumyka i pośpieszył w kierunku polany.
Tam światło księżyca kąpało ziemię w zimnym, srebrnym blasku. Ryszard nie miał
wątpliwości, że znajdzie Beverleya Brandona albo nieprzytomnego, albo
odzyskującego siły po ciosach, które go powaliły, ale kiedy wszedł na polanę,
zobaczył przy postaci, leżącej bez życia na ziemi, klęczącego obok mężczyznę.
Ryszard zbliżał się cicho. Był zaledwie kilka stóp od tej dwójki, kiedy klęczący
mężczyzna usłyszał szelest i szybko obejrzał się przez ramię. Światło księżyca
wyssało wszystkie barwy, ale mimo to odwrócona twarz była nienaturalnie blada -
twarz bardzo młodego mężczyzny, którego Ryszard nie znał.
117
-
Kim jesteś? - To pytanie padło z usta młodzieńca przyciszonym i wystraszonym
głosem. Zerwał się na równe nogi i instynktownie przyjął postawę obronną.
-
Wątpię, by moje nazwisko wiele ci powiedziało, ale wierz lub nie, brzmi
Wyndham. Co się tu stało?
Chłopiec wydawał się bardzo wzburzony i odparł drżącym głosem:
-
Nie wiem. Znalazłem go tu... w takim stanie. Wydaje mi się, że... że nie żyje!
-
Nonsens! - rzucił Ryszard, usuwając młodzieńca z drogi i klękając nad
nieruchomą postacią. Na sinym czole Beverleya widniała pręga i kiedy Ryszard uniósł
ciało, głowa opadła bezwładnie w tył, opowiadając o potwornym zdarzeniu. Ryszard
zobaczył pniak i doszedł do wniosku, że Beverley musiał uderzyć o niego głową.
Złożył ciało na ziemi i powiedział bez śladu wzruszenia:
-
Masz całkowicie rację. Złamał kark.
Chłopiec wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł czoło.
-
Mój Boże, kto to uczynił? Ja... ja nie, wie pan!
-
Nie podejrzewam cię o to - odparł Ryszard, wstając i otrzepując spodnie.
-
Ależ to niebywałe! On mieszkał u mnie, sir!
-
Och! - Ryszard obdarzył młodzieńca długim, przenikliwym spojrzeniem.
-
To Beverley Brandon, najmłodszy syn lorda Saara!
-
Bardzo dobrze wiem, kto to jest. Ty, jak mniemam, jesteś Piotr Lutrell?
-
Tak. To ja. Poznałem go w Oksfordzie. Nie za dobrze, bo... no, prawdę mówiąc,
nigdy za nim nie przepadałem. Ale w zeszłym tygodniu zjawił się u nas. Myślałem, że
gości u przyjaciół. Nie wiem. Ale oczywiście ja... to znaczy matka i ja... zaprosiliśmy
go do nas. Przyjął zaproszenie. Nie czuł się zbyt dobrze. Wyglądało na to, że
potrzebuje odpoczynku i wiejskiego powietrza, Nie mam pojęcia, jakim cudem się tu
znalazł, gdyż udał się na spoczynek do pokoju. Znów miał ciężką migrenę. Tak
przynajmniej powiedział matce.
-
Więc nie przyszedłeś tu, żeby go szukać?
-
Nie, nie! Przyszedłem... prawdę mówiąc, wyszedłem zażyć spaceru w świetle
księżyca - odpaf? pośpiesznie Piotr.
-
Rozumiem. - W głosie Ryszarda zabrzmiał suchy ton.
118
-
A co pan tu robi? - zapytał Piotr.
-
To samo co ty.
-
Ale pan zna Brandona?
-
Ta okoliczność nie sprawia, że jestem jego mordercą.
-
Och, nie! Nie chciałem powiedzieć... ale wydaje mi się dziwne, że obaj
znaleźliście się w Queen Charlton!
-
Sam uważałem to za męczące. Moja wyprawa do Queen Charlton w żadnym
razie nie miała związku z Beverleyem Brandonem.
-
Oczywiście, że nie! Nie podejrzewam... Sir, ponieważ nie pan go zabił i nie ja...
to kto? Jak pan myśli? Bo przecież nie potknął się i nie upadł, prawda? Ma pręgę na
czole i leżał na wznak, tak jak pan widział. Ktoś go uderzył!
-
Tak, sądzę, że ktoś go uderzył.
-
Lecz nie ma pan pojęcia, kto to mógłby być?
-
Czy ja wiem? - odparł zamyślony Ryszard.
Piotr czekał, ale kiedy Ryszard się nie odzywał, lecz marszcząc brwi patrzył na
ciało Beverleya, chłopiec wybuchnął:
-
Co powinienem uczynić? Naprawdę, nie mam pojęcia! Brak mi doświadczenia
w takich sprawach. Może mógłby mi pan służyć radą?
-
Sam nie roszczę pretensji do posiadania szerokiego doświadczenia w tej mierze,
ale sugeruję, byś udał się do domu.
-
Ale nie możemy go tak zostawić, nieprawdaż?
-
Nie, nie możemy tak postąpić. Poinformuję sędziego pokoju, że w lesie jest...
hmm... trup. Niewątpliwie zajmie się nim.
-
Tak, ale nie mam zamiaru uciekać, wie pan - sprzeciwił się Piotr. - To diabelsko
dziwna sytuacja, ale oczywiście ani mi się śni obciążać pana... obowiązkiem
wyjaśnienia wszystkiego sędziemu. Będę musiał powiedzieć, że to ja znalazłem ciało.
Ryszard, który wiedział, że sprawa jest niezwykle delikatna, i który przez kilka
minut zastanawiał się, jak ją poprowadzić, by zaoszczędzić Brandonom upokorzenia,
nie uważał, by wkroczenie Piotra Lutrella w czynności prawne ułatwiło mu zadanie.
Rzucił młodemu człowiekowi kolejne przenikliwe spojrzenie i powiedział:
-
To na nic się nie przyda, wierz mi. Lepiej zostaw to mnie.
119
-
Pan coś o tym wie!
-
Tak, wiem. Jestem... hmm... bardzo zżyty z Brandonami i wiem sporo o
postępkach Beverleya. To morderstwo może doprowadzić do wyjątkowo paskudnego
skandalu.
Piotr pokiwał głową.
-
Tego się obawiałem. Wie pan, on wcale nie zachowywał się tak jak należy i
znal diabelnie dziwnych ludzi. Zaledwie wczoraj zjawił się u nas w domu pewien
człowiek, rozpytując o niego. Ten człowiek to był ponury zbir. Przypuszczam, że
widział pan podobne typy. Spostrzegłem, że Beverleyowi wcale nie było to w smak.
-
Czy miałeś przyjemność poznać tego człowieka?
-
Hm, widziałem go, lecz nie zamieniłem z nim słowa. Służący przyszedł
oznajmić Beverleyowi, że niejaki kapitan Trimble przybył z wizytą, i Beverlery był
tak wytrącony z równowagi, że... że zachodziłem w głowę, co tu się dzieje.
-
Ach! Fakt, że poznałeś kapitana Trimble'a może, lub nie, okazać się użyteczny.
Tak. Myślę, że lepiej zrobisz, jeśli udasz się do domu, nie mówiąc nic o tym
wydarzeniu. Wiadomość o śmierci Brandona zostanie ci bez wątpienia przekazana
jutro rano.
-
Ale co mam powiedzieć konstablowi, sir?
-
Wszystko, o co cię zapyta.
-
Czy mam powiedzieć, że razem z panem znaleźliśmy Beverleya? - zapytał z
powątpiewaniem w głosie Piotr.
-
Trudno mi sobie wyobrazić, by postawił ci to pytanie.
-
Ale czy nie będzie zdziwiony tym, że nie zauważyłem nieobecności Beverleya?
-
Czyż twój gość nie oznajmił, iż udaje się do łóżka? Dlaczego miałbyś myśleć,
że jest nieobecny?
- Jutro rano?
-
Tak, uważam, że możesz spostrzec jego brak podczas śniadania - ustąpił
Ryszard.
-
Rozumiem. No cóż, jeśli pan uważa to za właściwe, to ja... ja wolałbym raczej
nie ujawniać mojej dzisiejszej obecności w lesie. Ale co mam powiedzieć, jeśli
zostanę zapytany, czy znam pana?
120
-
Nie znasz mnie.
-
N... nie. Nie, oczywiście, że nie - powiedział Piotr, wyraźnie podniesiony na
duchu.
-
Czeka cię przyjemność. Przybyłem w tę okolicę, aby... hmm... cię poznać, ale
obecna chwila nie wydaje mi się sposobna do wyłuszczenia tej, jak podejrzewam,
wyjątkowo skomplikowanej sprawy.
-
Przybył pan, żeby poznać mnie? - zapytał osłupiały Piotr. - Jak to możliwe?
-
Jeśli jutro przyjdziesz na spotkanie ze mną do zajazdu „Jerzy", co będzie z
twojej strony zupełnie naturalnym zachowaniem, biorąc pod uwagę, że natrafiłem na
zwłoki twego gościa, opowiem ci ze szczegółami, dlaczego przyjechałem do Queen
Charlton, by się z tobą zobaczyć.
-
To dla mnie wielki zaszczyt... ale nie pojmuję, jaka sprawa może wiązać mnie z
panem!
-
To nie dziwi mnie nawet w połowie tak, jak moja sprawa zdziwi ciebie, panie
Lutreli! - powiedział Ryszard.
9
Pozbywszy się Piotra Lutrella, który ukradkiem zerknął na zegarek, kilka razy
rozejrzał się wokół, jakby wypatrywał kogoś ukrywającego się między drzewami i
oddalił się z widoczną ulgą i w wielkim oszołomieniu, Ryszard wrócił do Pen i
nieznajomej panny. Zastał samą Pen. Siedziała na brzegu strumienia. Miała wyniosłą
minę, ręce złożyła w małdrzyk. Ryszard odczekał chwilę, ocenił Pen wzrokiem.
-
I gdzież twoja towarzyszka? - zapytał niewinnym tonem.
-
Zdecydowała udać się do domu - odparła Pen. - Przypuszczam, że znużyło ją
oczekiwanie na twój powrót.
-
Ach, bez wątpienia! Czy przypadkiem nie zasugerowałaś jej, że powinna to
uczynić?
-
Nie, bo wcale nie było to potrzebne. Bardzo chciała odejść. Powiedziała, że
wolałaby tu nie przychodzić.
-
Czy wyznała ci, dlaczego się tu zjawiła?
121
-
Nie. Oczywiście, pytałam ją, ale ona jest taką głupiutką panieneczką, że tylko
płakała i mówiła, że jest złą dziewczyną. Wiesz, co myślę, Ryszardzie?
-
Nietrudno zgadnąć.
-
Sądzę, że przyszła na umówione spotkanie. Wygląda mi na taką właśnie
kobietę, którą ogarnia romantyczny nastrój tylko dlatego, że jest pełnia księżyca. Poza
tym, co innego mogłaby tu robić o tej godzinie?
-
Istotnie, co? Rozumiem, że żywisz bardzo mało wyrozumiałości dla takiego
szaleństwa?
-
Wcale - powiedziała Pen. - Po prawdzie, myślę, że to głupie, nie mówiąc już, że
niewłaściwe.
-
Jakże jesteś surowa!
-
Z twego głosu zgaduję, że ze mnie kpisz. Pewnie myślisz sobie o moim
wychodzeniu przez okno. Aleja nie wybierałam się na spotkanie z kochankiem przy
księżycu! To ci dopiero!
-
Istna melodrama. - Ryszard pokiwał głową. - Czy ujawniła ci imię kochanka?
-
Nie, ale powiedziała, że sama nazywa się Lidia Daubenay. I ledwo mi to
wyznała, znów wybuchła płaczem i powiedziała, że była oszołomiona i wolałaby tego
nie zdradzać. Naprawdę byłam całkiem zadowolona, kiedy poszła do domu, nie
czekając na ciebie.
-
Tak, odnoszę przemożne wrażenie, że jej towarzystwo nie było ci miłe. To nie
ma żadnego znaczenia. Nie wyglądała mi na kobietę, której można by zaufać, że
będzie trzymała język za zębami.
-
No cóż, nie wiem - powiedziała z namysłem Pen. - Była tak wystraszona, że
jestem gotowa przypuszczać, że nie piśnie słowa o tej przygodzie. Zastanawiałam się
nad tym i wydaje mi się, że ona musi być zakochana w kimś, za kogo rodzice nie chcą
ją wydać.
-
Wydaje mi się, że to słuszny wniosek.
-
Więc wcale nie byłabym taka zdziwiona, gdyby ukryła fakt, że była w lesie dziś
w nocy. Przy okazji... Czy to był ten jąkała?
-
Tak, to był on i podejrzenia panny Daubenay okazały się słuszne. On nie żyje.
Panna Creed mężnie przyjęła te wiadomości.
122
-
No cóż, jeśli to on, mogę ci powiedzieć, kto go zabił. Ta dziewczyna w kółko
powtarzała, jak się to stało, i nie ma wątpliwości, że drugim mężczyzną był kapitan
Trimble. I zrobił to, by zdobyć naszyjnik!
-
Wprawiasz mnie w podziw! - powiedział Ryszard.
-
To jasne jak słońce. Ale chyba wszystko ułożyło się jak najkorzystniej.
Oczywiście, żal mi jąkały, ale nie możesz zaprzeczyć, że był bardzo nieprzyjemną
osobą. Poza tym, wiem doskonale, że ci groził. Dlatego cię śledziłam. Teraz całą aferę
mamy za sobą!
-
Lękam się, że nie całą. Nie myśl, że twoje heroiczne zachowanie mnie nie
wzruszyło, ale chciałbym, żebyś poszła do łóżka.
-
Tak, ale uważam, że postępujesz w najwyższym stopniu nierozsądnie -
zaprotestowała Pen. - Wygląda mi na to, że chcesz sam rozkoszować się całą
przygodą!
-
Szanuję twe uczucia, ale pragnę ci przypomnieć, że twoja sytuacja jest nieco...
może nietypowa?... i zadaliśmy sobie wiele trudu, by nie wzbudzić niepożądanego
zainteresowania. Stąd ten koszmarny dyliżans. Ostatnią rzeczą na świecie, której bym
pragnął, to widok ciebie świadczącej w sądzie. Jeśli panna Daubenay nie wyjawi
swego udziału w tym wszystkim, może uda ci się uniknąć zwrócenia na siebie uwagi,
ale, prawdę mówiąc, pokładam bardzo wątłe nadzieje w jej dyskrecji.
-
Och! - wykrzyknęła Pen, rozważając słowa Ryszarda. - Uważasz, że jeśli okaże
się, że nie jestem chłopcem, to powstanie trochę dziwna sytuacja? Może lepiej
opuścilibyśmy Queen Charlton?
-
Nie, to dopiero byłoby fatalne. Teraz jesteśmy skazani na tę przygodę.
Zamierzam poinformować miejscowego sędziego pokoju, że natknąłem się w lasku na
zwłoki. Ponieważ spotkałaś pannę Daubenay, której dyskrecję uznaliśmy za niewartą
zaufania, wspomnę, że towarzyszyłaś mi podczas wieczornego spaceru, i musimy
żywić nadzieję, że nikt nie zwróci na ciebie szczególnej uwagi. Ale przy okazji,
urwisie, uważam, że lepiej będzie, kiedy staniesz się moim kuzynem... moim daleko
spokrewnionym kuzynem.
-
Ach! - powiedziała usatysfakcjonowana panna Creed. - Moja opowieść!
-
Twoja opowieść.
123
-
No cóż, muszę przyznać, że jestem zadowolona, że nie chcesz uciekać -
wyznała. - Nie masz pojęcia, jak się świetnie bawię! Przypuszczam, że z tobą jest
całkiem inaczej, ale zrozum, do tej chwili miałam tak nudne życie! I powiem ci
jeszcze coś, Ryszardzie: naturalnie z największą niecierpliwością wyczekuję spotkania
z Piotrem, ale uważam, że lepiej zrobimy, nie posyłając mu żadnej wieści do czasu
zakończenia tej przygody.
Milczał chwilę.
-
Czy bardzo niecierpliwie wyczekujesz spotkania z Piotrem? - zapytał wreszcie.
-
Oczywiście! Jak to? Przecież po to tu przybyliśmy!
-
Święta prawda. Zapomniałem. Chyba spotkasz się z nim jutro rano.
Wstała z murawy.
-
Spotkam się z nim jutro? Ale skąd o tym wiesz?
-
Winienem ci informację, że właśnie miałem przyjemność go poznać.
-
Piotra? - wykrzyknęła. - Tu? W lesie?
-
Nad ciałem Beverleya Brandona.
-
Wydawało mi się, że słyszę głosy! Ale skąd on się tu wziął? I dlaczego od razu
go do mnie nie przyprowadziłeś?
Ryszard zastanowił się, nim odpowiedział na to pytanie.
-
Wiesz, miałem wrażenie, że panna Daubenay jest nadal z tobą - wyjaśnił.
-
Och, rozumiem! - powiedziała niewinnie Pen. - I doprawdy postąpiłeś słusznie!
Nie powinna się mieszać w naszą przygodę. Ale czy powiedziałeś o mnie Piotrowi?
-
Moment ku temu nie wydawał mi się najbardziej stosowny - wyznał Ryszard. -
Powiedziałem mu, by jutro rano odwiedził mnie w „Jerzym" i by pod żadnym
pozorem nie ujawnił swej dzisiejszej obecności w lesie.
-
Co to będzie dla niego za niespodzianka, kiedy mnie spotka! - powiedziała
rozradowana Pen.
-
Tak. Sądzę, że będzie to dla niego niespodzianka.
Ruszyła u jego boku w drogę powrotną do zajazdu.
-
Cieszę się, że mu nie powiedziałeś! Podejrzewam, że wybrał się na
poszukiwania jąkały? Nie mogę pojąć, jak mógł przyjąć w gościnę tak niemiłą osobę!
124
Ryszard, który podczas dwudziestu dziewięciu lat życia rzadko nie wiedział, co
począć, teraz stwierdził, że jest całkowicie niezdolny do podzielenia się podejrzeniami
ze swą ufną towarzyszką. Pen zapewne nie wpadła na to, iż uczucia jej dawnego
towarzysza zabaw mogły się zmienić. Tak mocno zawierzyła przysiędze sprzed pięciu
lat, że ani na moment nie zwątpiła w jej trwałość lub siłę przyciągania. Najwyraźniej
uważała się za poślubioną Piotrowi Lutrellowi. Stąd niewątpliwie przyjaźnie
zaakceptowała towarzystwo Ryszarda. W głowie lwa salonowego zaczęły się
formować ostrzeżenia, ale nie zostały wyjawione. Piotr będzie musiał wytłumaczyć się
sam; Ryszard żywił jedynie nadzieję, że Pen, spotkawszy się po latach z młodym
Lutrellem, odkryje, iż jeśli on wyrósł z dziecinnych mrzonek, podobnie stało się i z
nią.
Razem weszli do „Jerzego". Na skinienie głowy Ryszarda Pen udała się do łóżka,
ale on nie poszedł spać - zadzwonił na służbę. Pojawił się śpiący kelner. Zapytany o
najbliższego sędziego pokoju, wymienił sir Jaspersa Lutrella. Ten jednak wyjechał.
Kelner nie znał nikogo innego. Ryszard wysłał sługę po gospodarza i wziął się do
pisania krótkiego listu do odpowiednich władz.
Kiedy w salonie pojawił się gospodarz, strącał piasek z kartki papieru. Złożył ją,
zapieczętował opłatkiem i powiadomiony, że pan Jan Philips z Whitechurch jest
najbliższym osiągalnym sędzią, umieścił nazwisko tego dżentelmena na kartce.
Czyniąc to, powiedział spokojnie, jak miał w zwyczaju:
-
Będę zobowiązany, jeśli każesz bezzwłocznie wysłać ten Ust do pana Philipsa.
-
Teraz w nocy, sir?
-
Teraz w nocy. Jak sobie wyobrażam, pan Philips wróci z posłańcem. Jeśli
zapyta o mnie, wprowadź go do pokoju. Ach, i gospodarzu... !
-
Sir?
-
Wazę ponczu. Sam go przyrządzę.
-
Tak, sir! Natychmiast, sir! - powiedział gospodarz, który z ulgą odebrał
wreszcie normalne polecenie.
Zwlekał, zbierając się na odwagę, by zapytać szacownego londyńskiego
dżentelmena, dlaczego tak pilnie domaga się spotkania z sędzią. Monokł Ryszard
125
powędrował do góry i gospodarz wycofał się z pośpiechem. Służący chciał pójść w
jego ślady, ale powstrzymał go uniesiony palec wskazujący szacownego gościa.
-
Chwilę! Kto dał ci list, który dostarczyłeś mi wieczorem?
-
Jem, szynkarz, sir. Jakem poszedł po półkwartę burgunda dla dżentelmena
posilającego się w jadalni, Jem dał mi list. Leżał na podłodze i stamtąd podjął go
kapitan Trimble. Myślę, że list spadł z baru. W szynku było wtedy pełno, a Jem miał
pełne ręce roboty.
-
Dziękuję ci. To wszystko.
Sługa odszedł nie wiedząc, co ma o tym myśleć. Ryszard uznał, że tajemnica się
wyjaśniła, i siadł, oczekując na gospodarza, który miał przynieść składniki konieczne
do przyrządzenia ponczu.
Dom pana Philipsa mieścił się pięć mil od Queen Charlton, upłynęło więc trochę
czasu, zanim stukot kopyt obwieścił przybycie sędziego. Kiedy wprowadzono go do
pokoju, Ryszard wciskał cytrynę do wazy. Podniósł na krótko wzrok i zapytał:
-
Ach, witam pana. Pan Philips, jak mniemam?
Pan Philips był posiwiałym dżentelmenem z pomarszczonym czołem i niewielkim
brzuszkiem.
-
Do pańskich usług, sir! Czy mam zaszczyt poznać sir Ryszarda Wyndhama?
-
Sir, zaszczyt jest moim udziałem - powiedział z roztargnieniem Ryszard, zajęty
ponczem.
-
Sir, pańska niezwykła wiadomość,., ośmielę się rzec, pańskie niezwykłe
odkrycie... spowodowało, że jak pan widzi, niezwłocznie przybyłem, by zbadać tę
niewiarygodną sprawę!
-
Ze wszech miar właściwe postępowanie. Wyobrażam sobie, że chciałby pan
obejrzeć miejsce zbrodni. Mogę wskazać panu kierunek i nie wątpię, że tutejszy
konstabl zna dobrze okolicę. Zwłoki, panie Philips, leżą, czy leżały, na polanie w
środku zagajnika, kawałek drogi stąd.
-
Czy chce mi pan przez to powiedzieć, sir, że ta wiadomość jest prawdziwa?
-
Oczywiście. Na Boga, czy podejrzewa mnie pan o taką bezduszność, bym o tej
porze zmuszał pana do tracenia czasu na próżno? Zwykle dodaje pan jedną czy dwie
cytryny?
126
Pan Philips, którego oczy krytycznie obserwowały poczynania gościa z Londynu,
rzekł bez namysłu:
-
Jedną! Jedna wystarczy!
-
Jestem przekonany, że ma pan rację - powiedział Ryszard.
-
Wie pan, sir, że muszę postawić mu kilka pytań dotyczących tej niezwykłej
sprawy! - rzekł pan Philips, wracając do swych obowiązków.
-
I odpowiem na nie, sir, i odpowiem na nie. Czy woli je pan zadać teraz, czy
wpierw zająć się zwłokami?
-
Wpierw udam się na miejsce zbrodni - oznajmił Philips.
-
Dobrze! Zatroszczę się o to, by poncz był gotowy do pańskiego powrotu.
Pan Philips czuł, że to swobodne traktowanie sprawy jest zupełnie nie na miejscu,
ale myśl o powrocie do wazy gorącego ponczu była tak nęcąca, że zdecydował się nie
zwracać uwagi na drobne niestosowności. Kiedy pół godziny później sędzia wrócił do
zajazdu, był zmarznięty, gdyż minęła już północ, a nie zabrał ze sobą płaszcza.
Ryszard kazał napalić w wykładanej boazerią bawialni. Z wazy, w której mieszał
długą łyżką, unosiła się bardzo aromatyczna i przyjemna woń. Pan Philips zatarł ręce i
nie mógł się powstrzymać, by nie wykrzyknąć:
-
Ha!
Ryszard podniósł głowę i uśmiechnął się. Jego uśmiech kruszył twardsze serca niż
pana Philipsa i wyraźnie podziałał na tego dżentelmena.
-
Proszę, proszę, proszę! Nie powiem! Bardzo zachęcająca woń, sir! I ogień! Na
honor, miło mi to widzieć! Marznę w nocy, bardzo marznę! Okropna sprawa, sir!
Bardzo okropna!
Ryszard nalał dymiącego płynu do dwóch szklanic i wręczył jedną sędziemu.
-
Niech pan podsunie fotel do kominka, panie Philips. Jak pan rzekł, to okropna
sprawa. Muszę wyznać, że jestem bliskim znajomym rodziny zmarłego.
Pan Philips wyłowił z kieszeni list Ryszarda.
-
Tak, tak, właśnie tak myślałem, sir. Nie wiem, jak inaczej powiadomiłby mnie
pan o nazwisku tego biedaka. Więc znał go pan. Dokładnie tak! Czy może podróżował
w pańskim towarzystwie?
127
-
Nie. - Ryszard usadowił się w fotelu po drugiej stronie kominka. - Gościł u
przyjaciela, który mieszka w okolicy. Nazywa się, jak sądzę, Lutrell.
-
Doprawdy! To staje się coraz bardziej... ale proszę, kontynuuj pan! Więc nie
przebywaliście razem?
-
Nie, nic podobnego. Zjawiłem się w tych stronach w sprawach rodzinnych.
Sądzę, że nie muszę pana nimi obciążać.
-
Ależ skąd, skąd! Sprawy rodzinne, tak! Proszę dalej, sir! Jakim sposobem
odkrył pan ciało pana Brandona?
-
Och, przypadkiem! Ale może byłoby lepiej, gdybym od początku zdał sprawę z
mego udziału w całej tej historii?
-
Oczywiście! Tak! Zechce pan to zrobić, sir! Muszę przyznać, to wyjątkowo
dobry poncz, sir.
-
Ogólnie uważa się, że mam dobrą rękę do ponczu. - Ryszard skłonił się. - A
więc wróćmy do początku! Bez wątpienia słyszał pan, panie Philips, o brylantach
Brandonów?
Po zaskoczeniu w oczach i opadniętej szczęce sędziego było wyraźnie widać, że nie
słyszał.
-
Brylanty? Doprawdy, lękam się... Nie, muszę wyznać, że nic mi nie wiadomo o
brylantach Brandonów.
-
Więc niech pan wie, że tworzą sławny naszyjnik, wart każdą sumę, jak śmiem
twierdzić.
- Na honor! Fortuna! Tak, tak, ale jakim sposobem...
-
Podróżując do Bristolu z moim młodym krewniakiem, mieliśmy drobny
wypadek i byliśmy zmuszeni zatrzymać się na noc w małej karczmie w pobliżu
Wroxham. Tam, sir, napotkałem osobnika, który wydawał mi się być - ale nie jestem
dobrze obznajomiony w tych sprawach - nieco podejrzany. Jak podejrzany, o tym nie
wiedziałem aż do następnego ranka, kiedy w gospodzie zjawił się agent śledczy z Bow
Street.
-
Dobry Boże, sir! Toż to... Ale przerwałem panu!
128
-
Bynajmniej - uprzejmie rzekł Ryszard. - Opuściłem karczmę wtedy, gdy agent
przesłuchiwał tego osobnika. Dopiero kiedy mój kuzyn i ja przebyliśmy część drogi,
znalazłem w kieszeni sakiewkę z naszyjnikiem Brandonów.
Sędzia wyprostował się, jakby grom w niego strzelił.
-
Zdumiewa mnie pan, sir! Zadziwia mnie! Naszyjnik w kieszeni? Doprawdy, nie
wiem, co rzec!
-
Tak - zgodził się Ryszard, wstając i napełniając szklanicę gościa. - Sam byłem
tym mocno poruszony. Dopiero po pewnym czasie udało mi się domyśleć, jak się tam
znalazła.
-
Nie dziwota, nie dziwota! W istocie, jak najbardziej zrozumiałe! Rozpoznał pan
naszyjnik?
-
Tak. - Ryszard znów usiadł w fotelu. - Rozpoznawszy, nie skojarzyłem go
natychmiast z osobnikiem spotkanym we Wroxham. Doprawdy dziwię się własnej
głupocie! Lecz początkowo problemem było nie tyle odgadnąć, jak wszedłem w
posiadanie naszyjnika, ale jak bez zwłoki dostarczyć go lady Saar. Wyobrażałem sobie
jej rozpacz z powodu tak miażdżącej straty! Ach, to dama o wyjątkowej wrażliwości,
musi pan wiedzieć!
Sędzia pokiwał ze zrozumieniem głową. Poncz i ogień na kominku rozgrzały go, a
poza tym pan Philips doznawał upojnego wrażenia, że ociera się o wytworne
towarzystwo.
-
Na szczęście, a może w świetle przyszłych wydarzeń powinienem powiedzieć
„na nieszczęście", przypomniałem sobie, że Beverley Brandon - winienem dodać, że
to młodszy syn Saara - przebywa w sąsiedztwie. Stąd też natychmiast wróciłem do
zajazdu i szczęśliwym trafem spotkawszy Beverleya tuż poza miasteczkiem
wręczyłem mu naszyjnik bez żadnych dalszych ceregieli.
Sędzia odstawił szklanicę.
-
Dał mu pan naszyjnik? Czy zmarły wiedział o kradzieży?
-
Bynajmniej. Był równie zdumiony jak ja, ale zobowiązał się natychmiast
dostarczyć go ojcu. Uznałem sprawę za załatwioną, zwłaszcza że Saar, rozumie pan,
za wszelką cenę chciałby uniknąć rozgłosu, jaki musiałby powstać w wyniku
kradzieży i rozpoczętego śledztwa.
129
-
Sir, czy daje pan do zrozumienia, że ten nieszczęsny młody człowiek został
zamordowany z powodu naszyjnika?!
-
Lękam się, że to mogło być przyczyną jego śmierci.
-
Ależ to wstrząsające! Na honor, sir, jestem zupełnie oszołomiony! Co... kto...
wiedział, że naszyjnik jest jego własnością?
-
Wydawałoby się, że nikt nie mógł tego wiedzieć, ale po zastanowieniu się
dochodzę do wniosku, że osobnik, który ukrył brylanty w mojej kieszeni, mógł śledzić
mnie do tej miejscowości, doczekał się stosownej chwili i odzyskał go.
-
Prawda! Święta prawda! Szpiegował pana! Niemniej nie zauważył pan tego
człowieka w Queen Charlton?
-
Czy sądzi pan, że on... hmm... pchałby mi się przed oczy? - zapytał Ryszard,
uchylając się od odpowiedzi.
-
Nie. Ależ nie! Na pewno nie! Ale to należy sprawdzić!
-
Tak - zgodził się Ryszard, w zamyśleniu kołysząc monoklem. - I sądzę, że
przydałoby się wyjaśnić nagłe zniknięcie z tego zajazdu pewnej szykownej osoby,
która nazywa siebie kapitanem Trimble'em, panie Philips.
-
Doprawdy, sir! To staje się coraz bardziej... Proszę mi wyjawić powód, dla
którego podejrzewa pan tego mężczyznę o udział w morderstwie?
-
No cóż, pewne przypadkowo rzucone przeze mnie słowa, tyczące... hmm...
kamizelek, spowodowały, że kapitan Trimble ruszył na łeb, na szyję do Bristolu -
powoli rzekł Ryszard.
Pan Philips zamrugał i skierował oskarżycielskie spojrzenie na opróżnioną do
połowy szklankę. Jednakże straszliwe podejrzenie, iż poncz zakłócił sprawność
sędziowskiego umysłu, rozwiało się po słowach jego rozmówcy:
-
Poznany przeze mnie w gospodzie we Wroxham osobnik nosił kamizelkę z
rypsu. Luźna uwaga na temat tej sztuki garderoby wzbudziła zdumiewające
zainteresowanie kapitana. Zapytał mnie, w jakim kierunku podróżował ów osobnik, a
gdy odparłem, iż moim zdaniem pośpieszył do Bristolu, Trimble opuścił gospodę...
hmm... bezzwłocznie.
-
Rozumiem! Tak, tak, rozumiem! Wspólnik!
-
Śmiem podejrzewać, że to wspólnik, który został... hmm... nabity w butelkę.
130
Wyglądało, że sędzia jest wielce poruszony tą informacją.
-
Tak! Teraz wszystko pojmuję! Dobry Boże, to straszliwa sprawa! Nigdy nie
stanąłem wobec czegoś podobnego... Ale mówi pan, że ten kapitan Trimble udał się do
Bristolu?
-
Tak. Ale wiem już, panie Philips, że dzisiaj o godzinie szóstej wieczorem
wrócił do zajazdu. Ach! Widzę, że powinienem rzec: „wczoraj wieczorem" - dodał,
spoglądając na zegar nad kominkiem.
Pan Philips westchnął.
-
Pańskie rewelacje, sir, ukazują... są takiej natury, że... na honor, nigdy bym nie
pomyślał... Ale morderstwo! Odkrył je pan?
-
Odkryłem ciało Brandona - poprawił go Ryszard.
-
Jak się to stało, sir? Żywił pan podejrzenia? Czy...
-
Nie miałem żadnych podejrzeń. Był ciepły wieczór i wyszedłem zażyć
przechadzki w świetle księżyca. Wyłącznie przypadek zaprowadził mnie do lasku, w
którym znalazłem ciało mego nieszczęsnego młodego przyjaciela. Dopiero po tym
smutnym odkryciu skojarzyłem... hmm... fakty.
Pan Philips miał niejasne wrażenie, że przypadek odgrywał nazbyt poważną rolę w
przygodach szacownego gościa z Londynu, ale czuł, że poncz lekko osłabił mu
działanie władz umysłowych.
Rzekł więc ostrożnie:
-
Sir, opowieść, którą mi pan przytoczył, jest takiej natury, że... krótko mówiąc,
wymaga starannego zastanowienia się. Tak, doprawdy! Jestem zmuszony żądać, by
nie oddalał się pan z tej okolicy, dopóki zdołam... proszę mnie zrozumieć! Zapewniam
pana, że bynajmniej nie sugeruję, że...
-
Drogi sir, pojmuję pana doskonale i nie zamierzam opuszczać zajazdu -
uspokoił go Ryszard. - Jak do tej pory, ma pan tylko moje słowo na to, że jestem
naprawdę Ryszardem Wyndhamem. Jestem tego świadom.
-
Och, w tej materii bynajmniej... nie śmiem wątpić... Ale tego wymagają ode
mnie obowiązki! Zapewne rozumie pan moją sytuację!
131
-
Znakomicie rozumiem! Pozostaję całkowicie do pańskiej dyspozycji. Jestem
przekonany, że pan, człowiek światowy, zachowa... hmm... jak największą
delikatność, prowadząc tę sprawę.
Pan Philips, który spędził w Londynie raptem trzy tygodnie, poczuł się
pochlebiony, że wpływ tego krótkiego pobytu na jego maniery nie umknął uwagi
takiej persony jak dandys Wyndham, i serce wezbrało mu dumą. Jednakże wrodzona
ostrożność ostrzegała go, by to śledztwo odłożyć do chwili większej trzeźwości
umysłu. Wstał ostrożnie, acz nie tracąc godnej postawy, i odstawił na stolik pustą
szklanicę.
-
Jestem panu zobowiązany! - oświadczył. – Będę czekał na pana jutro... nie,
dzisiaj! Muszę rozważyć tę sprawę! Straszną sprawę! Pozwolę sobie rzec: okropną
sprawę!
Ryszard przychylił się do tej opinii. Po starannej wymianie uprzejmości pan Philips
odszedł. Lew salonowy zdmuchnął świece i poszedł do łóżka wcale zadowolony ze
swych nocnych poczynań.
Rano Pen pierwsza zeszła na dół. Zapowiadał się ładny dzień, a jej fontaź -
pochlebiała sobie - był znakomicie zawiązany. W swobodnych ruchach dziewczyny,
kiedy wybiegła na dwór, by sprawdzić pogodę, wyczuwało się chęć swawoli. Ryszard,
który riie przepadał za wczesnym wstawaniem, zamówił śniadanie na dziewiątą, a była
dopiero ósma. Służąca zamiatała podłogę w bawialni, a znudzony kelner rozkładał
świeże obrusy na stołach. Kiedy Pen mijała hol, gospodarz, który przyciszonym
głosem rozmawiał z nie znanym jej dżentelmenem, rozejrzał się i zawołał:
-
Oto młody dżentelmen we własnej osobie, sir!
Pan Philips, mając do czynienia z największym przestępstwem popełnionym na
terenie objętym jego jurysdykcją, być może wchłonął w siebie poprzedniego dnia zbyt
mocny poncz, ale był człowiekiem gorliwym i chociaż się obudził z wielkim bólem
głowy, nie tracąc czasu wstał z wygodnego łóżka i wrócił konno do Queen Charlton,
by kontynuować śledztwo. Kiedy Pen przystanęła, podszedł do niej i grzecznie ją
przywitał. Oddała pozdrowienie, żałując że Ryszard nie zszedł na dół. Gdy pan Philips
zapytał ją ojcowskim tonem, czy jest młodym kuzynem sir Ryszarda, odparła
twierdząco, Ucząc na to, że sędzia nie zapyta ją o nazwisko.
132
Nie omyliła się.
-
Więc byłeś z sir Wyndhamem, kiedy wykrył to wielce wstrząsające
przestępstwo, nieprawdaż, młodzieńcze? - zapytał.
-
No cóż, niedokładnie - odparła.
-
Och? Jak to?
-
Byłem i nie byłem - wyjaśniła Pen tak szczerze, że pan Philips nie dopatrzył się
w tej wypowiedzi kpiącego tonu. - Nie widziałem ciała.
-
Nie? Powiedz mi tylko dokładnie, co się stało. Wiesz, nie musisz się wcale bać!
Jeśli wyszedłeś razem z kuzynem, jak się to stało, że się rozdzieliliście?
-
Tam była sowa - rzekła bezwstydnie Pen.
-
No coś ty! Sowa?
-
Mój kuzyn też to powiedział.
-
Co powiedział?
-
„No coś ty!" On nie interesuje się ptakami!
-
Ach, pojmuję! Zbierasz jajka, co? O to chodzi, tak?
-
Tak, i lubię obserwować ptaki.
Pan Philips uśmiechnął się wyrozumiale. Zastanawiał się, ile lat liczy sobie ten
szczupły chłopiec, i pomyślał, że to szkoda, iż młodzian jest tak zniewieściały, ale
wychował się na wsi i jak przez mgłę pamiętał dni dzieciństwa, kiedy to sam
obserwował ptaki.
-
Tak, tak, pojmuję! Wybrałeś się sam, żeby podejrzeć sowę. Hm, nie inaczej
robiło się za młodych lat! Więc nie byłeś ze swym dobrym kuzynem, kiedy dotarł do
leśnej polany?
-
Nie byłem, ale spotkałem go, kiedy wracał, i oczywiście powiedział mi, co
znalazł.
-
Rzekłbym, iż dla śledztwa zasłyszane to nie to samo co zobaczone, mój
chłopcze - powiedział pan Philips, kiwając głową na pożegnanie.
Pen skierowała się do drzwi czując, że zgrabnie wyplątała się z trudnej sytuacji.
Gospodarz pobiegł za nią, dzierżąc zapieczętowany list.
133
-
Żebym nie zapomniał! Proszę o wybaczenie, sir, ale pewna młoda osoba
przyniosła go przed godziną dla pana. Powiedziała, że to dla młodego dżentelmena o
na zwisku Wyndham. Czy to przypadkiem nie dla pana?
Pen wzięła list do ręki i przyjrzała mu się z obawą.
-
Młoda osoba? - powtórzyła.
-
Jedna ze służących majora Daubenaya.
-
Och! Och, znakomicie! Dziękuję!
Wyszła na ulicę i podejrzliwie spojrzawszy na krągłe litery skreślone ręką
uczennicy, składające się na napis „Szanowny Pan Wyndham", złamała pieczęć i
rozłożyła pojedynczy arkusik.
Drogi sir, nieszczęsna istota, którą poznałeś ostatniej nocy, jest w rozpaczliwym
położeniu i blaga Cię o przybycie do małego sadu przy drodze punktualnie o godzinie
ósmej. Jest sprawą życia i śmierci, abym mogła odbyć z panem poufną rozmowę.
Proszę mnie nie zawieść. Pańska uniżona sługa.
Lidia Daubenay
Było jasne, że panna Daubenay skreśliła list znajdując się w stanie znacznego
podniecenia. Wielce zaintrygowana Pen spytała piekarczyka o drogę do domu majora
Daubenaya i ruszyła zakurzonym gościńcem. Było wpół do dziewiątej, nim dotarła na
miejsca spotkania. Panna Daubenay krążyła tam niespokojnie. Gęsty, wysoki żywopłot
zasłaniał sad od strony domu, a niski mur dzielił go od drogi. Pen bez wielkich
kłopotów wspięła się na ogrodzenie i natychmiast usłyszała oskarżycielskie:
-
Och, jesteś tak późno! Wieki czekałam!
-
Przepraszam, ale przyszedłem zaraz po przeczytaniu twojego listu - odparła
Pen, zeskakując do sadu. - Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać?
Panna Daubenay załamała ręce i rzekła roztrzęsiona:
-
Wszystko źle poszło. Jestem na dnie rozpaczy! Nie wiem, co czynić?
Pen bez szczególnego współczucia wysłuchała tych wzruszających słów, krytycznie
ogarniając wzrokiem Lidię Daubenay.
Była to śliczna panienka mniej więcej w tym samym wieku co Pen, ale niższa i o
wiele pulchniejsza. Jej twarzyczkę o piwnych oczach i usteczkach złożonych jak do
pocałunku otaczało bogactwo kasztanowych pukli. Miała na sobie białą muślinową
134
sukienkę z wysokim stanem, obrębioną koronką i z wieloma bladoniebieskimi
wstążkami, opadającymi swobodnie. Uniosła zasnute łzami oczy ku twarzy Pen i
szepnęła:
-
Czy mogę ci zaufać?
Panna Creed była kobietą rozumującą dosłownie i miast natychmiast zareagować z
galanterią, rzekła tylko ostrożnie:
-
Hm, zapewne możesz, ale nie jestem tego pewien, dopóki nie dowiem się,
czego chcesz.
To zbiło nieco z tropu pannę Daubenay. Wreszcie jęknęła cicho:
-
Jestem taka poruszona! Byłam bardzo, bardzo głupia!
Pen uwierzyła w to bez trudu.
-
No cóż, nie stój tak i nie załamuj rąk! Usiądźmy pod tym drzewem!
Lidia spojrzała na „młodzieńca" z powątpiewaniem.
-
Czy tam nie będzie mokro?
-
Nie, oczywiście, że nie! A jeśli nawet, to co z tego?
-
Och, trawa zabrudzi mi suknię!
-
Skoro martwisz się o suknię, to chyba nie jesteś w wielkich opałach -
powiedziała surowo Pen.
-
Ależ jestem! - odparła Lidia, siadając na murawie i składając dłonie nad
piersiami. - Nie wiem, co powiesz ani co sobie o mnie pomyślisz! Musiałam być
szalona! Lecz byłeś dla mnie tak uprzejmy ostatniej nocy, że wyobraziłam sobie, że
mogę ci zaufać!
-
Pewnie możesz. Ale chętnie dowiedziałbym się, co to za sprawa, bo jeszcze do
tej pory nie jadłem śniadania i...
-
Gdybym wiedziała, że okażesz się tak niewyrozumiały, nigdy, nigdy bym po
ciebie nie posłała! - zadeklarowała Lidia drżącym głosem.
-
No cóż, bardzo trudno być wyrozumiałym, gdy ktoś tylko załamuje ręce i
wygaduje rzeczy, na które trudno znaleźć odpowiedź - przemówiła rozsądnie Pen. -
Zacznij od początku!
Panna Daubenay skłoniła głowę.
135
-
Jestem najbardziej godną współczucia istotą pod słońcem! - oznajmiła. - Mam
nieszczęście być potajemnie zaręczoną z kimś, kogo mój ojciec nie chce za zięcia.
-
Tak to sobie wyobrażałem. Podejrzewam, że ostatniej nocy wybrałaś się do lasu
na spotkanie z ukochanym?
-
Niestety, to prawda! Ale nie osądzaj mnie zbyt pochopnie! To najbardziej
wyjątkowy... najbardziej...
-
Jeśli jest wyjątkowy, to dlaczego twój ojciec go nie chce? - przerwała jej Pen.
-
Wszystkiemu winne są trywialne uprzedzenia! - Lidia westchnęła. - Mój ojciec
pokłócił się z jego ojcem i nie rozmawiają ze sobą.
-
Och! O co się pokłócili?
-
O kawałek ziemi - odparła żałośnie Lidia.
-
To brzmi bardzo głupio.
-
To jest głupie. Tyle że oni traktują tę sprawę śmiertelnie poważnie i nic ich nie
obchodzą nasze cierpienia! Byliśmy zmuszeni użyć niegodnego fortelu, by spotkać się
w tajemnicy. Wiedz, że mój narzeczony to wzór honoru! Podstęp jest mu wstrętny, ale
co mogliśmy uczynić? Kochamy się!
-
Dlaczego nie uciekniecie? - zasugerowała praktycznie Pen.
Zaskoczone oczy uniosły się ku niej.
-
Gdzie uciec?
-
Oczywiście do Gretna Green.
-
Och, nie mogłabym tego zrobić! Pomysł tylko o skandalu!
-
Przestań być takim tchórzem. Choć, jak przypuszczam, nic na to nie poradzisz.
-
Jesteś najbardziej niegrzecznym chłopakiem, jakiego w życiu poznałam! -
wykrzyknęła Lidia. - Żałuję, że po ciebie posyłałam!
-
Ja też tego żałuję, bo ta historia wydaje mi się głupia i wcale mnie nie dotyczy -
powiedziała szczerze Pen. - Och, proszę, nie zaczynaj płakać! Już dobrze,
przepraszam! Nie chciałam cię urazić! Ale dlaczego posłałaś po mnie?
-
Dlatego, że choć jesteś niegrzeczny i okropny, to nie wydajesz mi się podobny
do innych młodych mężczyzn, i pomyślałam sobie, że mnie zrozumiesz i nie
wykorzystasz!
Pen zachichotała figlarnie.
136
-
Tego na pewno nie zrobię! O Boże, ale jestem głodny. Powiedz mi wreszcie,
dlaczego po mnie posłałaś!
Panna Daubenay otarła oczy rąbkiem chusteczki.
-
Ostatniej nocy byłam tak roztrzęsiona, że nie wiedziałam, co czynię! I kiedy
dotarłam do domu, stała się rzecz najpotworniejsza! Tato mnie zobaczył! Och,
oskarżył mnie o to, że wyszłam potajemnie, aby spotkać się z P... z moim ukochanym i
tato powiedział, że natychmiast mam się zbierać i wracać do Bath, do mojej
stryjecznej babki, Augusty! To okropna, nieznośna starucha! Zajmuje się tylko
bekgammonem, szpiegowaniem i samymi okropnościami! Znalazłam się w
rozpaczliwym położeniu! Po prawdzie, powiedziałam to, zanim zdążyłam sobie
uświadomić, co to oznacza!
-
Co powiedziałaś? - spytała cierpliwie, ale ze znudzeniem Pen.
Panna Daubenay znów skłoniła głowę.
-
Że to nie z tym... nie z tym mężczyzną poszłam się spotkać, ale z innym,
poznanym w Bath, gdzie byłam u babki Augusty. Wysłano mnie tam, żebym... żebym
wyleczyła się z mojego zadurzenia. Mój tato tak na to mówi! Powiedziałam, że od
pewnego czasu potajemnie spotykałam się z tym innym mężczyzną, bo myślałam, że
jeśli tato się o tym dowie, będzie obawiał się wysłać mnie z powrotem do Bath, a
może nawet przystanie na moje małżeństwo z prawdziwym mężczyzną.
-
Och! - westchnęła Pen. - 1 czy do tego doszło?
-
Nie! Powiedział, że mi nie wierzy.
-
No cóż, muszę przyznać, że nie jestem tym zaskoczony.
-
Tak, ale w końcu uwierzył i teraz żałuję że w ogóle to powiedziałam. Zapytał
mnie, kim jest ten drugi mężczyzna.
-
Powinnaś o tym pomyśleć. Musiał zadać ci to pytanie i pewne wyglądałaś
bardzo głupio, kiedy nie mogłaś na nie odpowiedzieć.
-
Ale ja odpowiedziałam! - szepnęła przybita panna Daubenay.
-
Ale jak to możliwe, jeśli tego drugiego wcale nie było!
-
Powiedziałam, że to ty! - wyznała z rozpaczą Lidia.
137
10
Pen usłyszawszy te słowa zachowała się niezupełnie tak, jak tego oczekiwała panna
Daubenay. Nabrała tchu, zakrztusiła się i wybuchnęła śmiechem.
Obrażona Lidia powiedziała:
-
Nie pojmuję, co w tym śmiesznego!
-
Tak, podejrzewam, że trudno ci to pojąć - rzekła Pen, ocierając łzy. - Ale mimo
wszystko to wyjątkowo zabawne. Dlaczego powiedziałaś takie głupstwo?
-
Nic innego nie wpadło mi do głowy. I wcale nie jestem głupia! Może uważasz
mnie za bardzo szpetną, ale było już kilku starających się o mnie!
-
Uważam, że jesteś bardzo urodziwa, ale nie zamierzam starać się o twoją rękę!
- powiedziała zdecydowanie Pen.
-
Wcale tego nie pragnę! Po pierwsze, jesteś okropnie niegrzeczny, a po drugie o
wiele na to za młody, dlatego też pomyślałam sobie, że zupełnie bezpiecznie mogę
wybrać cię do tej roli.
-
I miałaś rację, choć w życiu nie słyszałam równego głupstwa! Proszę, powiedz,
jaki sens miało mówienie twojemu ojcu takich bredni?
-
Powiedziałam ci - odparła nadąsana panna Daubenay. - Ledwo wiedziałam, co
mówię, i pomyślałam sobie... Ale wszystko poszło na opak!
Pen spojrzała na nią z obawą.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
-
Tato oczekuje dziś przed południem twego kuzyna.
-
Co?! - wykrzyknęła Pen. Lidia kiwnęła głową.
-
Tak, i wcale się nie gniewa. Jest zadowolony!
-
Zadowolony? Jak może być zadowolony, jeśli ty spotykasz się potajemnie z
nieznajomym?
-
Oznajmił, że postąpiłam bardzo źle, ale zapytał mnie, jak się nazywasz.
Oczywiście nie wiedziałam, lecz twój kuzyn nazywa się Wyndham, więc podałam to
samo nazwisko.
-
Ale ja się tak nie nazywam!
-
No, a skąd miałam o tym wiedzieć? - spytała zasmucona Lidia. - Coś musiałam
powiedzieć!
138
-
Jesteś najbardziej wyzutą z zasad dziewczyną na świecie! Poza tym, czemu
miałby być zadowolony? Tylko dlatego, że powiedziałaś, że nazywam się Wyndham?
-
Podobno wszyscy Wyndhamowie są bajecznie bogaci - rzekła ponuro Lidia.
-
Musisz bezzwłocznie oznajmić mu, że nie nazywam się Wyndham i jestem
biedny jak mysz kościelna!
-
Jak mogę mu coś takiego powiedzieć? Wydajesz mi się całkiem pozbawiony
rozumu! Ależ zastanów się! Gdybym mu teraz powiedziała, że pomyliłam twoje
nazwisko, podejrzewałby cię o to, że chciałeś wystawić mnie do wiatru!
-
Nie oczekuj ode mnie, że będę udawał zakochanego w tobie! - powiedziała
osłupiała Pen.
Lidia prychnęła.
-
Nic nie mogłoby mi być bardziej wstrętne. Już żałuję, że wspomniałam tacie o
tobie. Ale co się stało, to się nie odstanie, i nie wiem, co robić. Gdyby się dowiedział,
że to wszystko zmyśliłam, bardzo by się gniewał!
-
No cóż, przykro mi, ale wygląda na to, że to twoja wina, i umywam od tego
ręce - oświadczyła Pen.
Spojrzała na delikatną twarzyczkę panny Daubenay i dokonała pewnego odkrycia.
Oto łagodny podbródek dziewczyny wysunął się do przodu, znamionując upór; piwne
oczy spoglądały na Pen z mieszaniną prośby i zdecydowania.
-
Musisz go powstrzymać - powiedziała panna Creed.
-
Nie mogę. Nie znasz taty!
-
Nie znam i nie chcę go poznawać.
-
Gdybym mu powiedziała, że to wszystko były kłamstwa, to nie wiem, co by mi
zrobił. Nie powiem mu! Nie obchodzi mnie, co ty na to, nie powiem mu!
-
Zaprzeczę każdemu twojemu słowu.
-
Wtedy tato zrobi coś strasznego, bo pomyśli, że to ty kłamiesz! - rzekła Lidia z
nutką triumfu w głosie.
-
Jeśli nie jest wielkim głupcem, zgadnie, że to ty kłamiesz! Na pewno zna cię jak
zły szeląg - powiedziała opryskliwie Pen.
-
Nie ma potrzeby być niemiłym i niegrzecznym. Tato myśli, że przyjechałeś za
mną do Queen Charlton.
139
-
To znaczy, tak mu powiedziałaś. - W głosie Pen pobrzmiewała gorycz.
-
Nie przeczę. Przynajmniej zapytał mnie o to, a ja przytaknęłam, zanim
zdążyłam pomyśleć.
-
Doprawdy, jesteś istotą pozbawioną mózgu! Czy ty nigdy nie myślisz? - spytała
zupełnie wytrącona z równowagi Pen. - Tylko popatrz, do czego doprowadziłaś. Albo
twój tato zapyta mnie o zamiary względem ciebie, albo, co wydaje mi się o wiele
bardziej prawdopodobne, poskarży się Ryszardowi na moje zachowanie. O Boże, co
on powie na to nowe zamieszanie?
Najwyraźniej to wszystko nie miało żadnego znaczenia dla panny Daubenay. Przez
wzgląd na formy powtórzyła, że jest jej bardzo przykro, ale dodała:
-
Miałam nadzieję, że mi pomożesz. Ale ty jesteś chłopcem! Nie rozumiesz, co
to znaczy być prześladowaną jak ja!
Ta uwaga nie mogła nie wzbudzić odruchu sympatii Pen.
-
Prawdę mówiąc, wiem. Lecz jeśli przez pomoc rozumiesz proszenie o twą rękę,
czeka cię zawód. Im dłużej myślę o tej aferze, w którą mnie wciągnęłaś, tym bardziej
wydaje mi się niedorzeczna. Czemu miała służyć twoja absurdalna bajeczka?
Lidia westchnęła.
-
Kiedy robi się gorąco, nie myśli się o takich rzeczach. Poza tym wcale nie
miałam zamiaru cię w nic wciągać. To po prostu... stało się samo.
-
Nie pojmuję, jak mogło się stać, jeśli tego nie chciałaś.
-
Jedna rzecz pociągnęła za sobą drugą - wyjaśniła mętnie Lidia. - Zanim się
zorientowałam, cała opowieść... powstała. Oczywiście, nie chcę, żebyś oświadczał się
o moją rękę, ale mógłbyś udawać, tak aby tato nie podejrzewał mnie o kłamstwo.
-
Nie! - zaprotestowała Pen.
-
Czemu jesteś tak nieuprzejmy? - zajęczała Lidia. - Odeślą mnie z powrotem do
Bath i babka Augusta będzie mnie śledziła i nigdy nie zobaczę na oczy Piotra!
-
Kogo? - Pen odwróciła gwałtownie głowę. - Kogo nigdy nie zobaczysz na
oczy?
-
Och, proszę, nie pytaj! Nie chciałam wymieniać tego imienia!
-
Czy jesteś... - Pen zbladła jak ściana, zamilkła i po chwili zapytała: - Czy jesteś
zaręczona z Piotrem Lutrellem?
140
-
Znasz go! - Panna Daubenay w ekstazie klasnęła w ręce.
- Tak - powiedziała Pen. Czuła się tak, jakby dostała kuksańca w brzuch. - Tak,
znam go.
-
Więc mi pomożesz!
Czyste niebieskie oczy panny Creed spoczęły na zamglonych piwnych oczach
panny Daubenay. Panna Creed westchnęła ciężko.
-
Czy... czy Piotr naprawdę cię kocha? – zapytała z niedowierzaniem.
Panna Daubenay nastroszyła się.
-
To zdumienie jest wcale niepotrzebne! Ślubowaliśmy sobie wierność cały rok
temu! Czemu patrzysz tak dziwnie?
-
Przepraszam cię. Jakże on musiał się zmienić! To niepojęte!
-
Dlaczego? - zapytała Lidia, wlepiając w nią oczy.
-
No... ty... ty byś tego nie zrozumiała. Czy spotykaliście się w lesie cały rok?
-
Nie, bo tato wysłał mnie do Bath i sir Jaspers zabronił Piotrowi spotykania się
ze mną i nawet lady Lutrell mówiła, że jesteśmy za młodzi. Ale my się kochamy!
-
To wydaje mi się niezwykłe. - Pen potrząsnęła głową. - Wiesz, bardzo trudno
mi w to uwierzyć!
-
Co z ciebie za okropny chłopak! To święta prawda i jeśli znasz Piotra, możesz
sam go o to zapytać! Żałuję, że w ogóle ujrzałam cię na oczy!
-
I wzajemnie - szczerze wyznała Pen.
Panna Daubenay wybuchnęła płaczem. Pen przyjrzała się jej z zainteresowaniem i
zapytała jak osoba usiłująca zgłębić jakąś tajemnicę:
-
Czy zawsze tak ryczysz? Czy wypłakujesz się na piersi Piotrowi?
-
Nie wypłakuję się ludziom na piersi! - Panna Daubenay pociągnęła nosem. - A
jeśli Piotr się dowie, jaki byłeś dla mnie okropny, to na pewno stłucze cię na kwaśne
jabłko!
Pen zaczęła pokładać się ze śmiechu. To rozjuszyło Lidię do tego stopnia, że
przestała płakać i wzburzona kazała „nieuprzejmemu młodzieńcowi'1 natychmiast
opuścić sad. Jednakże kiedy się przekonała, że „on" tylko na to czeka, pobiegła za nim
i złapała go za ramię.
141
-
Nie, nie, nie możesz odejść, zanim nie zadecydujemy, co należy uczynić. Nie
będziesz... och, nie będziesz tak okrutny, żeby nie potwierdzić przed tatą mojej
opowieści.
Pen zastanowiła się nad tym.
-
No cóż, jeśli tylko nie będziesz ode mnie oczekiwała, żebym się o ciebie
oświadczył...
-
Nie, nie! Obiecuję, że nie będę tego oczekiwała!
Pen zmarszczyła czoło.
-
Tak, ale to na nic. Masz tylko jedno wyjście: musisz uciec.
-
Lecz...
-
Przestań mówić o skandalu i zniszczeniu sukni! Po pierwsze, to koszmarnie
pensjonarskie, a po drugie, Piotr tego nie zniesie.
-
Piotr uważa mnie za doskonałą! - powiedziała panna Daubenay. Jej pierś
zafalowała.
-
Nie widziałem Piotra od dawna, ale nie mógł aż tak zgłupieć - orzekła Pen.
-
Tak, on... och, nie cierpię cię, nie cierpię! - zawołała Lidia tupiąc nogą. - Poza
tym, jak mogę uciec?
-
Och, Piotr o to zadba! Jeśli Ryszard nie będzie się sprzeciwiał, to ci pomogę -
zapewniła ją Pen. - Oczywiście, będziesz musiała uciec w środku nocy, co przypomina
mi o bardzo ważnej rzeczy: należy postarać się o drabinkę sznurową.
-
Nie mam drabinki sznurowej - sprzeciwiła się Lidia.
-
Piotr musi ci ją zrobić. Wrzuci drabinkę przez okno, przywiążesz ją mocno do
czegoś i zejdziesz na dół.
-
Wolałabym raczej uciec drzwiami - powiedziała Lidia, spoglądając bezradnie.
-
Och, znakomicie, ale to tak tchórzliwie! Lecz to wyłącznie twoja sprawa. Piotr
będzie czekał na ciebie z karetą i czwórką koni. Wskoczycie do powozu, konie ruszą
przed siebie i pomkniecie do granicy! Już to widzę! - oznajmiła Pen. Jej oczy
błyszczały.
Lidia trochę zaraziła się tym entuzjazmem.
-
To brzmi bardzo romantycznie - przyznała. - Ale do granicy jest długa droga i
wszyscy będą się na nas bardzo gniewać!
142
-
Kiedy weźmiecie ślub, to nie będzie miało znaczenia.
-
Tak. Nie będzie, prawda? Lecz wydaje mi się, że Piotr w ogóle nie ma
pieniędzy.
-
Och! - Twarz Pen wydłużyła się. - To z pewnością bardzo utrudnia sprawę. Ale
coś wymyślimy.
-
No cóż, jeśli nie miałabyś nic przeciwko temu, wolałabym nie jechać do
Gretna, bo choć byłoby to bardzo romantyczne, to równocześnie naraziłoby nas na
ogromne niewygody. Poza tym nie miałabym druhen, sukni ślubnej, welonu ani
niczego.
-
Nie paplaj! - powiedziała Pen. - Myślę.
Lidia posłusznie zamilkła.
-
Musimy zmiękczyć serce twojego ojca! – oświadczyła wreszcie Pen.
Lidia wyglądała na nie przekonaną.
-
Tak, to by mi najbardziej odpowiadało, ale jak to osiągnąć?
-
Postarać się, żeby miał dług wdzięczności wobec Piotra!
-
Za co miałby mu być wdzięczny? Mówi, że Piotr to gołowąs.
-
Piotr musi cię uratować ze śmiertelnego niebezpieczeństwa.
-
Och, nie, proszę! - powiedziała Lidia drżącym głosem i skuliła się. - Będę się
bała! I tylko pomyśl, jakie byłoby straszne, gdyby mnie nie uratował!
-
Ale z ciebie gąska! - zganiła ją Pen. - Nie będzie żadnego prawdziwego
niebezpieczeństwa!
-
Ale jeśli nie będzie niebezpieczeństwa, jak Piotr zdoła...
- Piotr uratuje ciebie przede mną! Lidia zamrugała.
-
Nie pojmuję. Jak Piotr zdoła...
-
Przestań powtarzać: „Jak Piotr zdoła"! Musimy coś zrobić, żeby twój ojciec
uwierzył, że jestem paniczykiem bez pensa i bez przyszłości, a potem uciekniemy
razem!
-
Ale ja nie chcę uciekać z tobą!
-
Nie, głuptasie, i ja nie chcę uciekać z tobą! To będzie tylko intryga. Piotr musi
ruszyć konno, złapać nas i oddać cię ojcu. A ten będzie tak zadowolony, że pozwoli ci
wyjść za niego za mąż! Bo Piotr ma zapewnioną bardzo dobrą przyszłość, wiesz.
143
-
Tak, ale zapominasz o sir Jaspersie.
-
Sir Jaspers nie jest w stanie nam zaszkodzić - powiedziała niecierpliwie Pen. -
Poza tym nie ma go w domu. I proszę, nie sprzeciwiaj się dłużej! Muszę wrócić do
„Jerzego" i ostrzec Ryszarda. Porozumiem się z Piotrem i przypuszczam, że
przygotujemy to wszystko raz-dwa. Spotkamy się w lasku dziś wieczór i powiem ci,
co masz robić.
-
Och, nie, nie, nie! - Lidia zadrżała. - Nie w lasku! Moja stopa nigdy tam nie
postanie!
-
No to tu, skoro jesteś taka bojaźliwa. Przy okazji, czy opowiedziałaś tacie
wszystko? To znaczy o tym, jak kapitan Trimble zabił jąkałę?
-
Tak, oczywiście, i tato uważa, że muszę to powtórzyć panu Philipsowi! Jakie to
dla mnie straszne! Tylko pomyśleć, że przez moje kłopoty całkiem o tym
zapomniałam!
-
Ależ z ciebie męczydusza! Nie piśnij o tym słówka! Dziesięć do jednego, że
wpakowalibyśmy się w kabałę. Ryszard już opowiedział panu Philipsowi swoją
historyjkę, ja opowiedziałam moją i teraz ty będziesz zmuszona opowiedzieć coś
całkiem innego. Czy wspomniałaś o Ryszardzie Piotrowi?
-
Nie - wyznała Lidia, zwieszając głowę. - Powiedziałam tylko, że uciekłam.
-
No cóż, w takim razie może nie stało się nic złego! - ucieszyła się Pen. - Idę.
Spotkamy się tu po obiedzie.
-
Ale co się stanie, jeśli mnie złapią i nie będę mogła się wymknąć? - zawołała
Lidia, chcąc zatrzymać Pen, która wspięła się na mur i szykowała się zeskoczyć na
drugą stronę.
-
Musisz coś wymyślić - powiedziała surowo i znikła z oczu panny Daubenay.
Kiedy Pen dotarła do „Jerzego", Ryszard nie tylko skończył jeść śniadanie, ale
zabierał się właśnie do poszukiwań swej wędrującej podopiecznej. Panna Creed
weszła do bawialni spłoniona i bez tchu.
-
Och, Ryszardzie, co za przygoda! - Nie mogła się opanować. - Ile mam ci do
opowiedzenia! Musimy zmienić wszystkie nasze plany!
-
To coś bardzo nowego! - powiedział Ryszard. - Mogę cię zapytać, gdzie to się
podziewałaś?
144
-
Ależ oczywiście!- Pen zasiadła za stołem i zaczęła smarować grubo chleb
masłem. - Byłam z tym głupim dziewczyniskiem. Nie uwierzyłbyś, że ktoś może być
aż tak pozbawiony rozumu!
-
Może jednak uwierzyłbym. Co takiego zrobiła i dlaczego poszłaś na to
spotkanie?
-
To długa historia i niezwykle zagmatwana!
-
W takim razie może łatwiej ją rozwikłam, jeśli nie będziesz jej opowiadać z
pełnymi ustami.
W oczach Pen pokazało się rozbawienie. Przełknęła kęs i powiedziała:
-
Och, przepraszam! Wiesz, jestem bardzo głodna.
-
Zjedz jabłko - zaproponował. Mrugnęła.
-
Nie, dziękuję, zjem trochę szynki. Jak podejrzewasz, co to podłe dziewczynisko
zrobiło?
- Nie mam pojęcia - odparł Ryszard, odcinając kilka plastrów szynki.
-
Otóż powiedziała swojemu ojcu, że zeszłej nocy była umówiona w lasku ze
mną!
Ryszard odłożył nóż i długi widelec.
-
Dobry Boże, dlaczego?
-
Och, z tak idiotycznego powodu, że nie warto o nim wspominać! Ale rzecz w
tym, sir, że jej ojciec przed południem złoży ci wizytę. Wiesz, ona powiedziała, że
spotykała się ze mną po kryjomu w Bath...
-
W Bath? - przerwał jej Ryszard słabym głosem.
-
Tak, powiedziała, że ciągle spotykaliśmy się w Bath z powodu jej babki
Augusty, i nie chciała, żeby ją tam znów posłano. Znakomicie to rozumiem, ale...
-
W takim razie twoja zdolność pojmowania jest o niebo lepsza od mojej. Jak do
tej pory, nie udało mi się zrozumieć ani słowa z twojej opowieści. Co ma z tym
wspólnego babka Augusta?
-
Och, posłano do niej Lidię i Lidii wcale nie było to w smak! Powiedziała, że
babka Augusta zajmowała się tylko bekgammonem i szpiegowaniem! Trudno mi jej
nie współczuć, bo dobrze rozumiem, co to znaczy.
-
Cieszę się - rzekł z naciskiem Ryszard.
145
-
Ona myślała, że jeśli powie ojcu, że spotykała się ze mną potajemnie w Bath,
wtedy on jej tam już nie wyśle. W tym rzecz.
-
To wygląda mi na ostry przypadek choroby umysłowej.
-
Odnoszę takie samo wrażenie. Ale jest coś jeszcze gorszego. Podobno jej ojciec
wcale się nie rozgniewał. Wręcz przeciwnie. Wyglądał na zadowolonego.
-
Ta choroba jest dziedziczna.
-
Tak sobie pomyślałam, ale Lidia powiedziała ojcu, że noszę nazwisko
Wyndham, i on teraz wyobraża sobie, że jego córka jest o krok od złapania dobrego
męża!
-
Dobry Boże!
-
Wiedziałam, że będziesz zdziwiony. I jest inna okoliczność, która wywraca
wszystko do góry nogami. - Na moment podniosła wzrok znad talerza i rzekła z
pewnym trudem: - Odkryłam coś... coś, co mnie zupełnie zaskoczyło. Ona powiedziała
mi, z kim miała się spotkać w lesie.
-
Rozumiem.
Pen spłonęła rumieńcem.
-
Czy... czy wiedziałeś o tym?
-
Podejrzewałem to, Pen.
Pokiwała główką.
-
Byłam głupia, że na to nie wpadłam. Prawdę mówiąc, myślałam... Ale to nie ma
znaczenia. Podejrzewam, że nie chciałeś mi o tym powiedzieć.
-
Czy bardzo cię to dotknęło? - zapytał wprost.
-
No cóż, ja... to... Wiesz, wbiłam sobie do głowy, że Piotr... i ja... Więc
przypuszczam, że zajmie mi trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję. Poza tym,
wymaga to zmiany wszystkich moich planów. Ale mniejsza z tym! Musimy się teraz
zastanowić, jak pomóc Piotrowi i Lidii.
-
My? - zdziwił się Ryszard.
-
Tak, bo tylko ty możesz przekonać ojca Lidii, że nie jestem odpowiednim
kandydatem na małżonka. To bardzo ważne!
-
Czy chcesz mi powiedzieć, że ten szaleniec się tu zjawi, by otrzymać moje
pozwolenie na twój ślub z jego córką?
146
-
Myślę, że się tu zjawi, by dowiedzieć się, ile mam pieniędzy i czy moje intencje
są szlachetne. - Pen nalała sobie filiżankę kawy. - Ale zapewne Lidii wszystko się
pomieszało, bo sam wiesz, że to niezwykle głupia istota, i może on zjawi się tu, aby
poskarżyć się tobie na moje niestosowne zachowanie i potajemne spotkania z Lidią.
-
Zapowiada się miłe przedpołudnie - sucho zauważył Ryszard.
-
Spodziewam się, że będzie bardzo zabawne. Bo... Ale, co się stało, sir?
Ryszard zakrył oczy dłonią.
-
Spodziewasz się, że będzie bardzo zabawne! Dobry Boże!
-
Och, teraz się ze mnie śmiejesz!
-
Śmieję się! Wspominam mój wygodny dom, moje uporządkowane życie, moją
dotychczas nieskalaną reputację i zastanawiam się, co ja takiego zrobiłem, że zostałem
wciągnięty w tę bezwstydną aferę! Zapewne będę zapamiętany nie tylko jako wuj
wyjątkowo zdeprawowanego kuzyna, ale również jako ten, który wspierał go podczas
prób uwiedzenia godnej szacunku młodej niewiasty.
-
Nie, nie! - powiedziała szczerze Pen. - Nic takiego, zapewniam cię!
Zaaranżowałam wszystko najlepiej, jak się dało, i twoja rola będzie ze wszech miar
właściwa!
-
Och, w takim razie...! - Ryszard opuścił rękę.
-
Teraz wiem, że się ze mnie śmiejesz! Będę jedynym synem wdowy.
-
Gorąco współczuję tej nieszczęsnej niewieście.
-
Tak, bo jestem bardzo rozhukana i ona nie może sobie ze mną poradzić,
Dlatego tu jesteś. Nie pojmuję jednego: podobno wyglądam za młodo na kogoś
starającego się o rękę. Czy też tak uważasz?
-
Tak, tak właśnie uważam. Prawdę mówiąc, nie byłbym zdziwiony, gdyby
rodzic Lidii przybył tu z witką brzozową!
-
Wielkie nieba, to byłoby okropne! Wcale o tym nie pomyślałam! No cóż, liczę
na ciebie.
-
Możesz liczyć na to, że powiem majorowi Daubenayowi, że jego córka plecie
duby smalone.
Pen pokręciła głową.
147
-
Nie, tego nie możemy uczynić. Sama byłam gotowa to powiedzieć, ale zrozum,
bardzo trudno byłoby nam przekonać majora Daubenaya, że mówimy prawdę.
Zastanów się, sir! Ona powiedziała mu, że pośpieszyłam tu za nią, i musze przyznać,
że wygląda to bardzo ponuro, bo ostatniej nocy byłam w zagajniku i sam wiesz, że nie
możemy wszystkiego wyjaśnić. Nie. Musimy robić dobrą minę do złej gry. Poza tym,
jestem zdecydowana pomóc Piotrowi, jeśli naprawdę chce ożenić się z taką głupią
gęsią.
-
Nie mam najmniejszej ochoty pomagać Piotrowi, który zachowuje się w wielce
naganny sposób.
-
Och nie, przecież on nie może nic na to poradzić! Widzę, że zrobię lepiej
opowiadając ci całą historię.
Nie dając Ryszardowi czasu na zaprotestowanie, szybko i ze swadą opowiedziała
mu o utrapieniach młodych kochanków. Historia, ozdobiona swobodnymi
komentarzami Pen, była bardzo zajmująca i Ryszard kilkakrotnie przerywał ten potok
słów, domagając się objaśnień jakiegoś mrocznego fragmentu. Wreszcie zauważył bez
cienia entuzjazmu:
-
Ogromnie wzruszająca opowiastka. Jednakże temat Montagów i Kapulettich
uważam za beznadziejnie zwietrzały.
-
No cóż, doszłam do wniosku, że jedno im pozostało. Muszą uciec z domu.
Ryszard, który bawił się monoklem, wypuścił z rąk wstążeczkę i powiedział
surowo:
-
Dosyć tego! Zrozum mnie dobrze, urwisie, postaram się nabić w butelkę
zagniewanego ojca, ale to musi być kres tej afery! Nie dbam absolutnie, czy ta
wyjątkowo nudna para kochanków jutro ucieknie, ale nie przyłożę do tego ręki i tobie
też na to nie pozwolę. Rozumiesz?
Pen spojrzała na niego z namysłem. Nie dostrzegła w oczach Ryszarda rozbawienia,
w istocie spoglądały z o wiele większą srogością, niż się tego spodziewała.
Bynajmniej nie wspomógłby teraz Pen w realizacji planu, który zakładał jej ucieczkę z
Lidią. Ale naturze panny Creed obca była ustępliwość, odpowiedziała więc zadziornie:
148
-
Zrobisz, jak zechcesz, ale nie masz prawa mówić mi, co powinnam, a czego
nie! To zupełnie nie twoja sprawa.
-
To jest jak najbardziej moja sprawa - odparł Ryszard.
-
Nie pojmuję, co znaczą te niemądre słowa!
-
Nie pojmujesz, ale pojmiesz.
-
No cóż, nie będziemy się o to kłócić - oznajmiła polubownie Pen.
Nagle wybuchnął śmiechem.
-
Tak, mam nadzieję, że nie!
-
I nie powiesz majorowi Daubenayowi, że opowieść Lidii jest nieprawdziwa?
-
Co mam mu powiedzieć? Czego ode mnie oczekujesz?- zapytał, ulegając
przymilnej nucie jej głosu i szczeremu spojrzeniu.
-
Ależ to, że byłam z moim wychowawcą w Bath, ale sprawiałam tyle kłopotów,
że moja mama...
-
Wdowa?
-
Tak. I teraz rozumiesz, dlaczego ona jest wdową!
-
Jeśli zamierzasz być miła dla twego mitycznego ojca, czytam ci z ust. Zginął na
szubienicy.
-
Kuba Yarde rzekłby, że mój tatuś zadyndał.
-
On pewnie tak powiedziałby, ale ty, proszę, wystrzegaj się takich słów.
-
Och, znakomicie! Przy czym byłam?
-
Przy twoim wychowawcy.
-
Ależ oczywiście. No więc sprawiałam tyle kłopotu, że mama przysłała cię, byś
sprowadził mnie do domu. Byłbyś moim opiekunem lub kimś takim. I jeśli chcesz,
możesz opowiadać o mnie majorowi Daubenayowi najokropniejsze rzeczy. Dobrze
byłoby, byś oprócz tego, że jestem bardzo zła, powiedział mu, że jestem biedna jak
mysz kościelna!
-
Nie obawiaj się! Będzie wdzięczny losowi, że panna Lidia uniknęła zaślubienia
podobnego potwora. W tak czarnych barwach cię opiszę!
-
Zrób to! - usilnie zachęciła go Pen. - A potem muszę zobaczyć się z Piotrem.
-
A potem?
Westchnęła.
149
-
O tym jeszcze nie pomyślałam. Doprawdy mieliśmy tyle do zrobienia, że teraz
nie stać mnie na łamanie sobie głowy nad następnymi planami!
-
Czy pozwolisz, bym ci coś zasugerował?
-
Jeśli tylko cię na to stać, to oczywiście mów. Ale najpierw powinnam spotkać
się z Piotrem, bo wciąż nie mogę uwierzyć, że on chce się ożenić z Lidią. Przecież ona
na okrągło płacze!
Ryszard przyjrzał się Pen nieprzeniknionym wzrokiem.
-
Tak. Być może lepiej będzie, jeśli najpierw spotkasz się z Piotrem. Ludzie -
zwłaszcza młodzieńcy - potrafią się bardzo zmienić w ciągu pięciu lat, urwisie.
-
To prawda - powiedziała melancholijnie. - Ale ja się nie zmieniłam!
-
A może się zmieniłaś - powiedział łagodnie.
Wyglądała na nie przekonaną, ale się nie upierała.
Pojawił się kelner i posprzątał ze stołu. Ledwo wyszedł, Ryszardowi przyniesiono
wizytówkę majora Daubenaya. Pen zbladła i krzyknęła:
-
O Boże, wolałabym być stąd daleko! Chyba nie da się stąd uciec, co?
-
Raczej nie. Bez wątpienia wpadłabyś prosto w ręce majora. Ale nie pozwolę mu
cię zbić.
-
Mam nadzieję!- odparła gorączkowo Pen. - Powiedz mi szybko, jak wygląda
osoba zdeprawowana? Czy wyglądam na zdeprawowaną?
-
Ani trochę. Możesz liczyć jedynie na to, że będziesz miała ponurą minę.
Wycofała się na fotel w kącie i rozwaliła się na nim, marszcząc czoło.
-
Tak?
-
Znakomicie! - pochwalił ją Ryszard.
Po chwili major Daubenay został wprowadzony do bawialni. Był to zdenerwowany
człowiek o żywych rumieńcach. Ujrzawszy wysoką, nienagannie ubraną postać lwa
salonowego, wykrzyknął:
-
Dobry Boże! Ależ to naprawdę sir Ryszard Wyndham!
Groźnie popatrująca z kąta Pen podziwiała idealny ukłon lwa salonowego. Lekko
wysadzone oczy majora dojrzały „młodzieńca" w kącie pokoju.
-
A to jest ten młody drań, który bałamucił moją córkę!
150
-
Znowu? - rzekł ze znużeniem Ryszard. Wzrok majora skierował się znów na
niego.
-
Na honor, sir! Czy chce mi pan powiedzieć, że ten... ten młody łajdak ma w
zwyczaju uwodzenie niewinnych niewiast?
-
Dobry Boże, czyżby było aż tak źle? - zapytał Ryszard.
-
Nie, sir, nie! - nasrożył się major. - Ale kiedy powiem panu, że moja córka
wyznała mi, że ostatniej nocy wymknęła się z domu, by spotkać się z nim potajemnie
w lesie, a uprzednio widywała się z nim wiele razy w Bath...
Monokl Ryszarda powędrował do góry.
-
Współczuję panu. Pańska córka wydaje się być młodą, przedsiębiorczą osobą.
-
Moja córka to głupia koza! Do czego są dziś zdolni młodzi ludzie....?! Ten
młody człowiek - dobry Boże, toż to dopiero chłopak! - jest, jak rozumiem, pańskim
krewnym?
-
Moim kuzynem. Jestem... hmm... opiekunem jego matki. To wdowa.
-
Widzę, że trafiłem na właściwą osobę! - ucieszył się major.
Ryszard podniósł dłoń omdlewającym gestem.
-
Proszę, niech pan mnie uwolni od wszelkiej odpowiedzialności, sir. Moją rolą
było jedynie odebranie kuzyna spod opieki wychowawcy, który okazał się zupełnie
niezdolny do kontrolowania jego... hmm... uczynków, i przekazanie go matce.
-
Ale co w takim razie robi pan w Queen Charlton? - zapytał major.
Ryszard wyraźnie uznał to pytanie za impertynencję.
-
Mam w okolicy znajomych, sir. Doprawdy nie widzę powodu, dla którego
miałbym pana nużyć opowieściami o przyczynach, które spowodowały przerwę w
podróży, będącej dla mnie czymś... hmm... wyjątkowo nieprzyjemnym. Pen, ukłoń się!
-
Pen? - powtórzył major, wytrzeszczając oczy na „młodzieńca".
-
Wziął imię po wielkim kwakrze - wyjaśnił Ryszard.
-
Doprawdy?! Więc muszę panu oznajmić, sir, że zachowanie tego chłopca ubliża
pamięci jego imiennika!
-
Ma pan całkowicie rację. Z przykrością muszę przyznać, że jest stałym źródłem
trosk dla swej owdowiałej rodzicielki.
-
Wydaje mi się bardzo młody. - Major krytycznie przyjrzał się „młodzieńcowi".
151
-
Ale, niestety, stary w grzechu!
Major poczuł się nieco zaskoczony.
-
No, no, sir! Przypuszczam, że nie jest tak źle! Trzeba zdobyć się na
wyrozumiałość wobec młodych. Oczywiście to godne najwyższego potępienia i w
żadnym wypadku nie usprawiedliwiam córki, ale tak bywa we wiośnie życia, wie pan!
Młodzi ludzie nabijają sobie głowy romantycznymi wyobrażeniami... Oczywiście,
byłem wstrząśnięty wiadomością o schadzce! Ale kiedy dwie młode istoty zakochują
się w sobie, to myślę...
-
Zakochują się! - przerwał mu Ryszard. Wyglądało, że to dla niego grom z
jasnego nieba.
- Widzę, że jest pan zdziwiony! Pisklęta zawsze wydają się jeszcze za młode do
wyfrunięcia z gniazdka, co? Ale...
-
Pen! - powiedział Ryszard, kierując na „kuzyna" gwałtowny atak. - Czy to
możliwe, że czyniłeś poważne propozycje pannie Daubenay?
-
Nigdy nie proponowałem jej małżeństwa - powiedziała Pen, opuszczając głowę.
Wyglądało na to, że majorowi grozi atak apopleksji. Zanim odzyskał zdolność
mówienia, interweniował Ryszard. Oszołomiony major dowiedział się o bezwstydnej
przedwczesnej dojrzałości Pena, co spowodowało, że przedmiot tego opisu musiał
szybko odwrócić głowę, by ukryć rozbawienie. Zgodnie z kąśliwą wypowiedzią
Ryszarda, Bath było pełne niewinnych ofiar występnego młodzika. Kiedy padła
informacja, że ten oto moralny trędowaty nie posiada środków do życia ani nie będzie
ich posiadał, major wreszcie wydusił z siebie, że szczeniak powinien zostać
oćwiczony.
-
Myślę dokładnie to samo. - Ryszard skłonił się.
-
Na honor, nie śniło mi się coś takiego! Bez pensa przy duszy, powiada pan?
-
Nieco bogatszy od żebraka.
-
Dobry Boże, jak to możliwe! - wystękał major. - Nie wiem, co powiedzieć!
Jestem osłupiały!
-
Niestety, jego ojciec był taki sam! I u niego wygląd niewiniątka krył wilcze
serce!
-
Przeraża mnie pan! - oznajmił major. - A przecież to zaledwie chłopiec!
152
Pen czując, że nadszedł czas zabrania przez nią głosu, powiedziała z niewinną
minką, która wzbudziła grozę majora:
-
Ale jeśli Lidia mówi, że proponowałem małżeństwo, to nieprawda. To
wszystko były tylko żarty. Nie chcę się żenić.
To oświadczenie kolejny raz odebrało majorowi mowę.
Ryszard palcem wskazał „kuzynowi", by udał się do kąta, i zanim wyprowadzony z
równowagi ojciec przestał gulgotać, lew salonowy kolejny raz wziął sytuację w swoje
ręce. Stwierdził, że afera za wszelką cenę musi być wyciszona, obiecał rozprawić się z
Penem tak, jak na to zasługiwał, i wreszcie wyprowadził majora z bawialni,
zapewniając go, że takie zepsucie nie może ujść kary.
Pen, która walczyła z przemożną ochotą do śmiechu, dała jej upust, kiedy tylko
major się oddalił. Musiała uchwycić się oparcia fotela, żeby nie upaść. W tej postawie
zastał ją Piotr Lutrell, bowiem kiedy tylko Ryszard i major minęli hol, nieświadomi
obecności tego młodego człowieka, wbiegł do bawialni i rzucił się ku Pen, mówiąc
przez zaciśnięte zęby:
-
To tak! Myślisz, że to cholernie zabawne, co, ty szelmo? No, ale ja jestem
innego zdania!
Pen podniosła głowę i przez łzy rozbawienia ujrzała twarz dawnego towarzysza
zabaw, Piotr, jąkając się z gniewu, powiedział groźnie:
-
Słyszałem cię! Choćbym nie chciał! Więc nie zamierzałeś się ożenić, co?
Bałamuciłeś niewinną niewiastę i jesteś z tego du... dumny! I my... yślisz sobie, że
ujdzie ci to na sucho, tak? Dostaniesz za to nauczkę!
Pen, ku swej grozie, ujrzała, że Piotr zbliża się do niej z zaciśniętymi pięściami.
Kucnęła za stołem i krzyknęła rozpaczliwie:
-
Piotr! Nie poznajesz mnie? Piotrze, popatrz na mnie! Jestem Pen!
Opuścił pięści i zatrzymał się. Rozdziawił usta.
-
Pen? - wybąkał.
11
Stali, patrząc na siebie. Piotr pierwszy wydobył z siebie głos, ale zdołał tylko
powtórzyć z rosnącym zdumieniem:
153
-
Pen? Pen Creed?
-
Tak, to naprawdę ja! - zapewniła go Pen, nie wychodząc zza stołu.
Rozluźnił dłonie.
-
Ale co ty tu robisz? I to ubranie? Nie rozumiem!
-
No cóż, to bardzo długa opowieść.
Był oszołomiony. Przejechał dłonią po włosach gestem, który był jej dobrze znany,
i powiedział:
-
Ale major Daubenay... sir Ryszard Wyndham...
-
Obaj są częścią opowieści - odparła Pen. Przyjrzała mu się bystro i uznała, iż
nie zmienił się bardzo. - Ja poznałabym cię wszędzie! Czy bardzo się zmieniłam?
-
Tak. Zresztą nie wiem. To te twoje krótkie włosy i... i ubranie!
Z tonu głosu można było poznać, że jest wstrząśnięty. Pomyślała, iż może jednak
zmienił się trochę.
-
No cóż, naprawdę jestem Pen Creed.
-
Tak, teraz, kiedy mogę ci się przyjrzeć, widzę to. Ale nie pojmuję! Nie mogłem
nie usłyszeć trochę z tego, co było mówione, chociaż starałem się być głuchy, dopóki
nie padło imię panny Daubenay!
-
Proszę, Piotrze, nie wpadaj znowu we wściekłość! - powiedziała mocno
zdenerwowana Pen, gdyż usłyszała lekkie zgrzytanie zębami. - Mogę wszystko
wyjaśnić!
-
Czuję się tak, jakby świat wywrócił się do góry nogami! - poskarżył się. -
Napastowałaś ją! Jak mogłaś zrobić coś takiego? Dlaczego?
-
Nie robiłam tego! I myślałam, że trochę bardziej ucieszy cię mój widok!
-
Oczywiście, że się cieszę! Zjawiasz się przebrana za chłopca i płatasz figle
bezbronnej... To dlatego nie zjawiła się na spotkanie zeszłej nocy!
-
Nie, nie dlatego! Widziała, jak zamordowano tego jąkałę, i uciekła, ty
głuptasie!
-
Skąd wiesz? - zapytał podejrzliwie.
-
Byłam tam oczywiście.
-
Z nią?
-
Tak, ale...
154
-
Napastowałaś ją!
-
Powiadam ci, że to nieprawda! Poznałam ją zupełnie przypadkowo!
-
Powiedz mi! Czy ona wie, że jesteś dziewczyną?
-
Nie, ale...
-
Wiedziałem! I z daleka słyszałem, jak major mówił, że poznała cię w Bath! Nie
wiem, czemu to zrobiłaś, ale to najbardziej niegodziwa sztuczka świata! I Lidia...
oszukała mnie... przyjmowała moje starania... ach, teraz przejrzałem na oczy!
-
Jeśli powiesz jeszcze słowo, natrę ci uszu! - powiedziała z oburzeniem Pen. -
Nigdy nie uwierzyłabym, że wyrośniesz na takiego nudnego głupka! Lidię Daubenay
spotkałam po raz pierwszy w życiu wczoraj w nocy i jeśli mi nie wierzysz, możesz iść
do niej i zapytać się!
Popatrzył na nią mocno poruszony i odezwał się niepewnie:
-
Ale jeśli jej nie znasz, to jakim cudem byłaś z nią w nocy w lesie?
-
To był przypadek. Ta głupia istotka zemdlała i...
-
Ona nie jest głupią istotką! - najeżył się Piotr.
-
A właśnie, że jest, i to bardzo głupią. Kiedy zjawiła się w domu, to akurat
musiała powiedzieć ojcu, że poszła na spotkanie nie z tobą, ale ze mną!
Zdziwił się, jego szare oczy szukały wyjaśnienia w twarzy Pen.
-
Och, Pen, siądź wreszcie i wyjaśnij mi wszystko - poprosił z ponurym
uśmiechem. - Zawsze kiedy coś opowiadasz, to nie wiadomo, gdzie jest koniec, a
gdzie początek!
Odeszła od stołu i usadowiła się na ławeczce w wykuszu. Przyjrzawszy się z
bolesnym wyrazem twarzy ubiorowi Pen, Piotr usiadł obok. Każde krytycznie
przypatrywało się drugiemu, ale jeśli Pen czyniła to otwarcie, on robił to nieśmiało i za
każdym razem, kiedy napotkał jej wzrok, wstydliwie odwracał spojrzenie.
Był to dobrze zbudowany młodzieniec, może nie przystojny, ale o miłym obliczu,
mocnych ramionach i przystępnym, otwartym sposobie bycia. Ponieważ był od niej o
cztery lata starszy, za dawnych czasów zawsze wydawał jej się niezwykle rosły, o
wiele bardziej doświadczony i ogromnie wart zainteresowania. Siedząc teraz obok
niego, czuła lekkie rozczarowanie. Widziała w nim zaledwie starszego kolegę. Nie
potrafił zachowywać się swobodnie. Był wyraźnie speszony i rozmowa przychodziła
155
mu z trudem. Oczywiście, ich pierwsze zetknięcie było nieszczęśliwe, ale Pen myślała,
że poznawszy ją, mógłby bardziej ucieszyć się ze spotkania. Nagle poczuła się
opuszczona, jakby zamknięto jej drzwi przed nosem. Niejasne podejrzenie, co może
się kryć za tymi drzwiami, tylko wzmogło jej melancholię. Aby ją ukryć, rzekła
wesoło:
-
Minęło sporo lat, od kiedy cię widziałam, i jest tyle do opowiedzenia! Nie
wiem, od czego zacząć!
Uśmiechnął się, ale zmarszczka między jego brwiami pozostała.
-
Tak, doprawdy, ale to wydaje się takie dziwne! Zastanawiam się, dlaczego
powiedziała, że wyszła na spotkanie z tobą?
Pen jasno widziała, że osoba panny Daubenay przesłoniła Piotrowi wszystko inne.
Powstrzymując gorącą chęć podzielenia się z nim swą opinią na temat tej młodej
damy, opowiedziała najszybciej jak mogła o rozmowie w sadzie. Jeśli żywiła
jakiekolwiek nadzieje na to, że Piotr ma zbliżone do niej zdanie na temat swej
ukochanej, zniweczył je radosny okrzyk:
-
To takie niewinne maleństwo! Jakże pasują do niej te słowa! Teraz wszystko
pojmuję!
Tego było dla Pen za wiele.
-
To śmieszne, co mówisz.
-
Zrozum, Pen, ona nic nie wie o świecie - powiedział szczerze. - A poza tym jest
taka impulsywna! Czy wiesz, że myśląc o niej, zawsze wyobrażam sobie ptaszka?
-
Podejrzewam, że chodzi ci o gęś - odparła nieco cierpko Pen.
-
Mam na myśli dzikiego ptaka - rzekł z godnością.
-
Trzepoczącego skrzydełkami, skromnego, małego...
-
Nie wydała mi się skromna - przerwała mu Pen.
-
Prawdę mówiąc, proszenie kompletnie nie znanego młodego mężczyznę, by
udawał, że jest w niej zakochany, uważam za bardzo śmiałe.
-
Nie rozumiesz jej. Jest taka ufna! Potrzebuje kogoś, kto by się nią zaopiekował.
Pokochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Bylibyśmy już małżeństwem, gdyby mój
ojciec nie pokłócił się głupio z majorem. Pen, nie wyobrażasz sobie, na jakie
156
cierpienia byliśmy skazani! Wydawało się, że nie ma im końca! Nigdy nie uzyskamy
zgody naszych ojców na małżeństwo, nigdy! Jęknął i ukrył twarz w dłoniach.
-
Ożeń się z nią bez ich zgody - odezwała się ostro Pen. - Ale oboje jesteście
takimi tchórzami, że stać was tylko na jęki i schadzki w zagajniku! Dlaczego nie
uciekniecie?
-
Uciekać! Nie wiesz, co mówisz, Pen! Jak mógłbym prosić to wątłe maleństwo o
coś takiego? A poza tym, cóż za niestosowność! Jestem pewny, że z miejsca
odrzuciłaby taką myśl!
-
Zgadłeś. Powiedziała, że zostałaby pozbawiona druhen i welonu.
-
Była bardzo surowo wychowywana. Żyła chroniona przed światem! Poza tym,
dlaczego nie miałaby mieć welonu i... i tych rzeczy, do których niewiasty przykładają
wagę?
-
Jeśli o mnie chodzi, miałabym w nosie fatałaszki, gdybym kogoś kochała!
-
Och, ty jesteś inna! Zawsze bardziej przypominałaś chłopaka niż dziewczynę.
Spójrz na siebie! Dlaczego występujesz w tym chłopięcym stroju? Wydaje mi się to
bardzo dziwne i trochę nie na miejscu, wiesz.
-
Pewne okoliczności to... to sprawiły - rzekła bardzo sztywno Pen. - Musiałam
uciec od ciotki.
-
No, ale nadal nie pojmuję...
-
Musiałam wyjść przez okno! - ucięła Pen. - Co więcej, nie mogłam podróżować
sama jako kobieta, prawda?
-
Tak, to niemożliwe, jak sądzę. Tylko po co w ogóle miałabyś podróżować. Ale
z ciebie szalona głowa! - Roztrząsał coś chwilę. Z nagłym marsem na czole przyjrzał
się Pen. - Ale kiedy się zjawiłem, byłaś w towarzystwie sir Ryszarda Wyndhama i do
tego wydawaliście się być w bardzo zażyłych stosunkach! Na litość boską, Pen, co
zamierzasz? Dlaczego z nim jesteś?
Okazało się, że rozmowa z dawnym towarzyszem zabaw nie tylko obfituje w
zawody, ale i w nieprzewidziane tarcia. Pen trudno było nie spostrzec, że Piotr nie
pochwala jej postępowania.
157
-
Och, to... to za długa historia, żeby ją opowiedzieć! - odparła wymijająco. - Z
pewnych względów chciałam wrócić do domu rodzinnego i... i sir Wyndham nie
pozwoliłby mi na samotną podróż.
-
Ależ Pen! - Piotr był przejęty zgrozą. - Nie możesz podróżować w jego
towarzystwie?!
Mówił takim tonem, że wyczyny Pen straciły walor przygody, zyskały natomiast
znamię niewłaściwości. Krew żywo napłynęła jej do twarzy i szukała w myślach
wyjaśnień, które usatysfakcjonowałyby Piotra, kiedy otwarły się drzwi i wkroczył
Ryszard.
Jedno spojrzenie na twarz młodego Lutrella, wyrażającą ostre potępienie, jedno
zerknięcie na szkarłatne policzki i nazbyt błyszczące oczy Pen wystarczyły, by
doskonale zorientował się w sytuacji. Zamknął drzwi i miłym głosem rzekł:
-
Dzień dobry, panie Lutrell! Mam nadzieję, że... hmm... zadziwiające
wydarzenia ostatniej nocy nie pozbawiły pana snu?
Pen odetchnęła z ulgą. Z wkroczeniem Ryszarda chwiejący się świat cudownie
odzyskiwał równowagę. Opuściła ławeczkę w wykuszu i instynktownie podeszła do
lwa salonowego.
-
Sir, Piotr mówi... Piotr myśli... - Urwała i podniosła rękę do płonących
policzków.
Ryszard popatrzył na gościa lekko uniósłszy brwi.
-
A więc? - zapytał łagodnie. - Co takiego Piotr mówi i myśli?
Młodzieniec wstał. Pod ironicznym, wyrozumiałym spojrzeniem i on zaczął się
rumienić.
-
Powiedziałem jedynie... dziwiłem się jedynie, jak to się stało, że Pen podróżuje
w pańskim towarzystwie!
Ryszard otworzył tabakierę i zażył szczyptę tabaki.
-
A czy wyjaśnienie nie nasuwa się samo? - zapytał.
-
No cóż, sir, muszę powiedzieć, że wydaje mi się to... chcę powiedzieć...
-
Być może winienem wyjaśnić - rzeki Ryszard, sięgając po rękę Pen, kładąc ją
zdecydowanym gestem na swym przedramieniu i przykrywając drugą dłonią - że
widzisz przyszłą lady Wyndham.
158
Dłoń dziewczyny drgnęła, ale ustąpiła pod ostrzegawczym naciskiem palców
Ryszarda.
-
Och, pojmuję!- rzekł Piotr, rozchmurzając czoło. -
Proszę o wybaczenie! To
doprawdy znakomita wiadomość! Życzę szczęścia! Ale... ale dlaczego ona nosi to
ubranie i co pan tu robi? To jednak wydaje mi się bardzo dziwne! Podejrzewam, że
skoro jesteście zaręczeni, można powiedzieć, że... Ale to jest w najwyższym stopniu
ekscentryczne, sir, i nie mam pojęcia, co ludzie powiedzą!
-
Ponieważ zadaliśmy sobie znaczny trud, by nikt poza nami nie poznał
tajemnicy tożsamości Pen, trudno mi uwierzyć, aby ludzie mogli powiedzieć
cokolwiek - odparł spokojnie Ryszard. - Lecz gdyby tajemnica miała wyjść na jaw...
No cóż, wtedy można będzie rzec, że jesteśmy bardzo ekscentryczną parą!
-
Ja nigdy nic nie zdradzę! - zapewnił go Piotr.
-
Naturalnie, to nie mój interes, ale wciąż zadaję sobie pytanie, dlaczego pan tu
przybył i dlaczego Pen musiała wychodzić przez okno. Atoli nie zamierzam być
wścibski, sir. Chodzi tylko o to...znając Pen, wie pan!
Teraz z kolei panna Creed ostrzegawczo uszczypnęła rękę Ryszarda. Prawdę
mówiąc, jej uścisk był tak konwulsyjny, że lew salonowy spojrzał na nią z
uspokajającym uśmieszkiem, po czym rzekł:
-
Obawiam się, że nie mogę podać ci przyczyn naszego zjawienia się tutaj.
Zaistniały pewne okoliczności, w wyniku których taka podróż była konieczna. Żadne z
nas nie chciało, byśmy obciążali się damą do towarzystwa, wybierając się w misję
tak... hrnm... wyjątkowo delikatną. A ponieważ świat, drogi panie Lutrell, lubi grać
rolę cenzora, oceniliśmy, że korzystnie dla Pen będzie, gdy ukryje fakt bliskiego
zamążpójścia i będzie udawała, że jest moim kuzynem.
-
To prawda, tak! Oczywiście! - rzekł Piotr dręczony ciekawością, ale
onieśmielony pewnością siebie lwa salonowego.
-
Obecnie winniśmy udać się do Londynu, lecz wstrzymują nas dwie
nieszczęśliwe okoliczności. Z żalem muszę ci wytknąć, że za jedną z nich ty ponosisz
odpowiedzialność.
-
Ja...? - Piotrowi zabrakło tchu w piersiach.
159
-
Ty - rzekł Ryszard wypuszczając rękę Pen. - Dama, z którą, jak się
dorozumiewam, jesteś potajemnie zaręczony, podjęła niezbyt fortunną próbę
odwrócenia uwagi od prawdy, informując swego rodzica, że to Pen jest mężczyzną, z
którym miała umówione spotkanie w zagajniku.
-
Tak, Pen mi to powiedziała. Po prawdzie wolałbym, by Lidia tego nie czyniła,
sir, ale ona jest taka impulsywna, musi pan wiedzieć!
-
Odniosłem zbliżone wrażenie. Obecnie jestem zmuszony pozostać w Queen
Charlton, a impulsywność panny Daubenay sprawiła, że nasza sytuacja stała się nieco
niezręczna.
-
Tak, przyznaję - rzekł Piotr. - Bardzo tego żałuję, sir. Ale czy nie może pan
wyjechać?
-
Niewątpliwie umknęło to twej pamięci, ale popełniono morderstwo. Ja
odkryłem ciało i przekazałem wiadomość odpowiednim osobom.
Na to Piotr okazał zakłopotanie i powiedział:
-
Wiem, sir i wcale mi się to nie podoba! Gdyż tak po prawdzie, to ja pierwszy
znalazłem Beverleya, pan jedynie nakazał mi tego nie rozgłaszać!
- Mam nadzieję, że mnie usłuchałeś?
-
Tak, ponieważ ta sprawa jest ze wszech miar niezręczna, zważywszy obecność
panny Daubenay w zagajniku! Ale jeśli ona powiedziała, że znalazła się tam z powodu
Pen...
-
Mój drogi chłopcze, lepiej zachowaj w dalszym ciągu dyskretne milczenie.
Kiedy biedny pan Philips dowie się, że i ty również tam byłeś, pogubi się. Zrozum, ja
mam tę wyższość, że wiem, kto zabił Brandona.
-
Sądzę, że winniśmy powiedzieć Piotrowi o naszyjniku - zaproponowała
rozsądnie Pen.
-
A jakże! - przystał na to Ryszard.
Historia naszyjnika z brylantów opowiedziana przez pannę Creed sprawiła, że Piotr
zapomniał na kilka chwil o poważniejszych sprawach. O wiele bardziej przypomniał
Pen chłopca z lat jej młodości, kiedy wykrzyknął: „Co za przygoda!". Kiedy zaś opisał
swe zaskoczenie wizytą Beverleya, z którym zawarł jedynie przelotną znajomość w
Oksfordzie, i kiedy wymienili opinie na temat kapitana Horacego Trimble'a, powrócili
160
do dawnych dobrych stosunków. Ryszard uznał, że najlepiej przysłuży się własnym
interesom, zostawiając Pen i młodego Lutrella samych, i niebawem opuścił bawialnię.
Wtedy Piotr raz jeszcze powinszował zakłopotanej i milczącej Pen wyboru małżonka,
po czym rozmowa wróciła do drażliwych tematów.
Pen z całą cierpliwością, na jaką potrafiła się zdobyć, wysłuchała żarliwych
uniesień nad panną Daubenay, ale prośba Piotra, by nie ujawniała swej płci przed jego
narzeczoną, z uwagi na to, że poczucie przyzwoitości tej młodej damy mogłoby
doznać zbyt wielkiego wstrząsu, doprowadziła ją do stanu takiego wrzenia, że
niezwłocznie wyjawiła swą opinię o morale i prowadzeniu się wybranki jego serca.
Wybuchła zażarta kłótnia, która mogła się skończyć zniknięciem Piotra z życia Pen
raz na zawsze, gdyby ta nie przypomniała sobie w chwili, gdy łapał za gałkę u drzwi,
że zaangażowała się w jego starania o rękę Lidii.
Ugłaskiwany przez jakiś czas Piotr dał się przekonać i z twarzy znikł mu wyraz
obrażonej dumy, a dowiedziawszy się, że Lidia tego ranka wezwała do siebie Pen,
uznał najwyraźniej, iż śmiałe zachowanie panny Daubenay wymaga wyjaśnienia.
Pen jednakże zbyła jego przeprosiny.
-
Mnie to nie przeszkadza, byleby tyle nie płakała! - rzekła.
Piotr stwierdził, że Lidia to chodząca wrażliwość, i bez żadnego wahania stawił
czoło sugestii, że małżonka cierpiąca na nadmiar wrażliwości może okazać się
kłopotliwym nabytkiem. Młodzieniec uznał najwidoczniej za swój cel życiowy
wspieranie Lidii, stąd Pen zarzuciła wszelkie próby nadwątlenia jego przywiązania do
ukochanej i zapoznała go z planami przyśpieszenia zawarcia małżeństwa.
Te wyraźnie wstrząsnęły młodym Lutrellem. Niechęć Lidii do ucieczki uznał raczej
za rzecz naturalną niż dowód tchórzostwa i kiedy Pen entuzjastycznie odsłoniła mu
intrygę z udawanym porwaniem, rzekł, iż musi być szalona, jeśli ma takie zamiary.
-
Oświadczam, że z wielką ochotą umyję ręce od całej sprawy! - powiedziała
Pen. - Żadne z was nie ma odwagi kiwnąć palcem! Skończy się to tak, że twoja
najdroższa Lidia wyjdzie za kogoś innego i będziesz żałował!
-
Och, nie mów tak! - rzekł błagalnie. - Gdyby tylko ojciec był trochę bardziej
skłonny do zgody! Całkiem lubił majora, zanim się pokłócili.
-
Musisz zmiękczyć serce majora.
161
-
Tak, ale jak? Tylko, proszę, nie sugeruj więcej żadnych głupich intryg z
porwaniem, Pen! Przypuszczam, że uważasz je za znakomite, ale zastanów się choćby
nad przeszkodami! Nikt nie uwierzyłby nam, że wcale tego nie zaplanowaliśmy.
Przecież gdyby uciekła z tobą, znaczyłoby to, że nie chce mnie za męża.
-
Tak, ale oświadczylibyśmy, że zmusiłam ją do ucieczki. Wtedy mógłbyś ją
uratować z moich rąk.
-
Skąd miałbym wiedzieć, że ją porwałaś? - sprzeciwił się Piotr. - I tylko pomyśl
o zamieszaniu, jakie by wybuchło! Naprawdę, Pen, to nie jest rozwiązanie! Dobry
Boże, powinienem wyzwać cię na pojedynek czy jak?! Przecież to wyglądałoby
dziwnie, gdybym tylko zawiózł Lidię do domu i na tym się skończyło!
-
No to zróbmy coś jeszcze! - Oczy Pen zalśniły, jakby ujrzała przed sobą nowe
horyzonty. - Mogłabym nosić rękę na temblaku i mówić, że mnie zraniłeś! Och,
zróbmy to, Piotrze! To dopiero będzie wspaniała przygoda!
-
Nie zmieniłaś się nic a nic!- Zabrzmiało to jak dokładne przeciwieństwo
pochwały. - Jesteś doskonała! Nie pojmuję, jakim cudem doszło do twoich zaręczyn z
takim światowcem jak Wyndham! Wiesz, będziesz musiała zmienić swój sposób
postępowania! Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie ciebie jako żony! Jesteś jeszcze
dzieckiem.
W tym momencie kłótnia z pewnością wybuchłaby na nowo, gdyby właśnie do
pokoju nie powrócił Ryszard. Za nim wkroczył pan Philips. Lew salonowy był lekko
rozbawiony wyrazem ogromnego popłochu, który natychmiast zagościł na obliczach
młodych ludzi. Mimowolnie zadrżały mu wargi. Jednakże, kiedy przemówił, głos miał
spokojny.
-
Ach, Pen! Czy zechciałbyś, proszę, wyjaśnić panu Philipsowi sprawę... hmm...
sowy?
-
Och! - Pen spiekła raka.
Sędzia spojrzał na nią srogo.
-
Z informacji, które zdążyłem otrzymać, młody człowieku, wnoszę, że twoja
opowieść była kłamliwa.
Pen zerknęła na Ryszarda. Miast pośpieszyć jej z pomocą, uśmiechnął się złośliwie
i rzekł:
162
-
Wstań, mój chłopcze, kiedy pan Philips się do ciebie zwraca!
-
Och, tak, oczywiście! - Pen podniosła się natychmiast.
-
Przepraszam! Sprawa sowy! No cóż, rozumie pan, nie wiedziałem, co
powiedzieć, kiedy pan zapytał, dlaczego nie byłem razem z kuzynem tej nocy.
-
Nie wiedziałeś, co powiedzieć! Miałeś powiedzieć tylko jedno! Prawdę! -
oznajmił surowo pan Philips.
-
Nie mogłem. W grę wchodziło dobre imię damy!
-
Tak mnie poinformowano. No cóż, nie zaprzeczam, że pojmuję przyczyny
twego postępowania, ale muszę cię ostrzec, że wszelkie dalsze wykręty mogą
doprowadzić do poważnych kłopotów. Poważnych kłopotów! Nie mówię nic o twoim
zachowaniu, o spotkaniu z panną Daubenay, które nazwę tylko potajemnym. To nie
moja rzecz, zupełnie nie moja, ale gdybyś był moim synem... Jednakże to nie ma z
naszą sprawą nic wspólnego! Na szczęście... - popatrzył z wyrzutem na Ryszarda - na
szczęście, powtarzam, oświadczenie panny Daubenay potwierdza informację, że ta
wstrząsająca zbrodnia została popełniona przez osobę odpowiadającą opisowi
niejakiego Trimble'a. Gdyby nie ta okoliczność... to nie kryję, byłbym wielce nie
usatysfakcjonowany! Wielce nie usatysfakcjonowany! Niech wolno będzie mi
powiedzieć, sir Wyndham, że pańska obecność w zagajniku wskazuje, iż świadomie
był pan wspólnikiem nagannego czynu kuzyna... Ta sprawa dotyczy wszakże
wyłącznie majora Daubenaya!
-
Nie, nie, pomylił się pan! - zapewniła go Pen. -
Kuzyn
szukał
mnie!
Prawdę mówiąc, był bardzo na mnie zły za to, że poszedłem do łasku, prawda,
Ryszardzie?
-
Prawda - przyznał „kuzyn". - Byłem bardzo zły.
-
No cóż, ta cała afera wydaje mi się dość dziwna! -
powiedział Philips. - Nic
więcej nie powiem. Na razie!
-
Zostawia pan mnie... hmm... ogarniętego skruchą -
rzekł Ryszard.
Sędzia prychnął, skłonił się krótko i gwałtownie i wyniósł się z pokoju.
-
Moja reputacjo! Och, moja reputacjo! - użalił się nad sobą Ryszard. - Straszliwy
i wyzuty z zasad urwisie, dlaczego sowa?
-
No cóż, coś musiałam powiedzieć!
163
-
Obawiam się, że to wina Lidii - rzekł gnębiony wyrzutami sumienia Piotr. - Ale
doprawdy, sir, nie miała złych zamiarów!
-
Wiem - odparł Ryszard. - Jest taka impulsywna. Czuję się, jakbym miał sto lat.
Z tymi słowami wyszedł i Pen od razu zwróciła się oskarżycielsko do młodego
Lutrella:
-
No i proszę! Teraz widzisz, co narobiła twoja najdroższa Lidia!
-
Jest nie gorsza od ciebie! Po prawdzie, wcale nie jest zła! - odciął się Piotr. -
Nie włóczyłaby się po wsiach przebrana za chłopca! Nie dziwię się, że sir Wyndham
czuje się tak, jakby miał sto lat! Gdybym ja był z tobą zaręczony, czułbym się tak
samo!
Oczy dziewczyny błysnęły.
-
Powiem ci coś, Piotrze Lutrell! Mam kuzyna z rybią twarzą. Chce mnie za żonę
i dlatego uciekłam przez okno. Ale... Słyszysz mnie...? Ale o wiele bardziej
wolałabym jego niż ciebie. Gdybym miała wyjść za ciebie za mąż, utopiłabym się!
Jesteś głupi, niegrzeczny i bezduszny!
-
Tylko dlatego, że mam trochę zdrowego rozsądku... -zaczął sztywno Piotr.
Zaczerwienił się mocno.
Przerwał mu służący, który przyszedł z wieścią, że pewna młoda osoba pragnie
rozmawiać natychmiast z panem Wyndhamem.
Słusznie zgadując, że mistyczny pan Wyndham to ona. Pen spytała:
-
Czego ta niemądra dziewczyna znowu chce? Wolałbym nigdy nie przyjeżdżać
do Queen Charlton! A zresztą! Wprowadź tę młodą osobę!
-
Dobry Boże, czy to Lidia? - wykrzyknął Piotr, kiedy służący się oddalił.
Młoda osoba nie była panną Daubenay, ale jej pokojówką, która najwidoczniej
głęboko wchłonęła romantyczne ideały swej pani. Weszła osłonięta grubym szalem i
przekazała Pen zapieczętowany list. Podczas gdy Pen zapoznawała się z jego treścią,
Piotr zasypał dziewczynę gradem pytań, na które jednak odpowiadała wymijającymi
zdaniami, wzbogacając je mnóstwem chichotów.
-
Dobry Boże! - wykrzyknęła Pen po odcyfrowaniu bazgrołów panny Daubenay.
- Sprawy przybrały dramatyczny obrót! Ona twierdzi, że ucieknie z tobą!
-
Co? - Piotr zostawił służącą i podbiegł do Pen. - Daj mi to zaraz!
164
Pen opędziła się od niego.
-
Mówi, że zamierzają ją wysłać na pustkowia Lincolnshire.
-
Tak, tak, tam mieszka jej babka! Kiedy?
-
Nie widzę... o, tak, mam! Jutro rano razem z ojcem. Pisze, że mam się postarać,
byś niechybnie zorganizował dziś wieczór ucieczkę.
-
Dobry Boże! - Piotr wyrwał jej list i sam go przeczytał. - Tak, masz rację, pisze,
że to nastąpi jutro rano! Pen, jeśli ona wyjedzie, to koniec wszystkiego! Nigdy nie
zamierzałem zrobić czegoś tak równie niewłaściwego, ale teraz nie mam wyboru!
Przecież nie chodzi o to, że jej rodzice nie zgadzają się na mnie, ani o to, że nie
jestem... nie jestem dobrą partią. Gdyby tak było, to zupełnie inna sprawa. Ale skoro
się kłócą... żadne namawianie nic nie pomoże! - Skierował się do pokojówki, która
tymczasem zdjęła szal i słuchała go z otwartymi ustami. - Czy pani darzy cię
zaufaniem?
-
O tak, sir! - zapewniła dziewczyna, wydając kolejny chichot. - Chociaż pan
rozerwałby mnie na strzępy, gdyby wiedział, że zanoszę te listy.
Piotr zignorował to nieco przesadzone stwierdzenie.
-
Powiedz mi, czy twoja pani jest zupełnie zdecydowana?
-
Och! - wykrzyknęła służąca składając pulchne ręce.
-
Nigdy nie była bardziej zdecydowana, sir! „Muszę uciekać" - tak mi powiada,
wyraźnie wstrząśniona. „Luciu - powiada - jestem pogrążona w rozpaczy, gdyż
wszystko wyszło na jaw!" Więc nasadziłam czepek i wymknęłam się za plecami
kucharza. „Bo - rzecze moja młoda pani, a łzy stają jej w oczach i każdemu serce
pękłoby z żalu – bo jeśli wyślą mnie do Lincolnshire, to umrę!" I tak będzie, nie ma
gadania!
Pen siadła i podciągnęła kolana pod brodę.
-
Nic lepszego nie mogło się wydarzyć! - oznajmiła.
-
Zawsze chciałam, żebyście uciekli do Gretna Green. Prawdę mówiąc, sama to
podsunęłam. Tylko Lidia powiedziała mi, że nie masz pieniędzy, Piotrze. Może się
postaramy, żeby Ryszard zapłacił za karetę?
-
Ależ skąd! Mam dość pieniędzy!
165
-
Przydałyby się dwie pary koni - ostrzegła go. - A konie pocztowe są bardzo,
bardzo drogie!
-
Dobry Boże, Pen, nie jestem bez pensa przy duszy! Lidia chciała tylko
powiedzieć, że jestem zależny od ojca. Jeśli nam nie przebaczy, będę zmuszony
znaleźć jakieś zajęcie godne dżentelmena, ale ufam, że skoro dopniemy celu, ojciec
bardzo szybko zmieni front. Och, Pen! Czuję taką tkliwość! Czy to nie wzruszające, że
ona ufa mi tak głęboko?
Pen wytrzeszczyła na niego oczy.
-
A czemu miałaby ci nie ufać? - zapytała zaskoczona.
-
Dlaczego? Pen, doprawdy, ty nic nie pojmujesz! Pomyśl o tym, że oddała
wszystko, swoje życie, swoją cześć, w moje ręce!
-
Nie widzę w tym nic wspaniałego - odparła pogardliwie Pen. - Myślę, że
byłoby o wiele bardziej niezwykłe, gdyby ci nie ufała.
-
Przypominam sobie teraz, że zawsze brakowało ci wrażliwości. Jakie z ciebie
dziecko! - Zwrócił się znów do zaciekawionej służącej: - Teraz posłuchaj mnie, Luciu!
Musisz zanieść pani odpowiedź i zapewnienie, że jej nie zawiodę. Czy jesteś gotowa
towarzyszyć nam do Szkocji?
Pokojówka przez chwilę wpatrywała się w niego z rozdziawionymi ustami, ale jeśli
nawet pomysł wydawał jej się dziwaczny, musiał się również podobać, gdyż pokiwała
gwałtownie głową i rzekła:
-
O tak, sir, dziękuję panu!
-
Kto kiedy widział, żeby uciekając z ukochanym brać ze sobą pokojówkę? -
zapytała Pen.
-
Nie zamierzam prosić Lidii, by uciekła ze mną, nie zapewniwszy jej
niewieściego towarzystwa - oznajmił szlachetnie Piotr.
-
Dobry Boże, pewnie wolałbyś ją stracić!
-
Lidia jest zupełnie nie przyzwyczajona do obsługiwania się sama. Co więcej,
obecność służącej z pewnością sprawi, że ucieczka wzbudzi mniejsze zgorszenie.
-
Czy Lidia ma pieska pokojowego, żeby go też mogła zabrać? - zapytała
niewinnie Pen.
166
Piotr rzucił pannie Creed spojrzenie, które miało zamknąć jej usta, i podszedł do
małegopulpitu przy oknie. Obejrzał leżące tam pióro, naostrzył je, zanurzył w
kałamarzu, po czym siadł i rozważał, co ma napisać narzeczonej, a atrament sechl na
piórze. Wreszcie ponownie zamoczył pióro i rozpoczął pisanie. Przerywał pracę,
napominając pokojówkę, by zadbała o to, żeby pani wzięła ciepły płaszcz i nie
pakowała zbyt wiele pudeł z kapeluszami.
-
Ani papugi - wtrąciła Pen.
-
Dlaboga, panie, panna Lidia nie ma żadnej papugi!
-
Pen, jeśli nie będziesz trzymał języka za zębami...!
-
Ani pieska pokojowego? - zapytała z niedowierzaniem Pen.
-
Nie, sir, wcale! Są tylko papużki-nierozłączki, śliczne stworzonka, i
synogarliczki!
-
No cóż, w karecie nie będzie miejsca dla synogarliczek, ale na pewno powinnaś
wziąć papużki - doradziła jej Pen, dusząc się przy tym ze śmiechu.
Piotr cisnął pióro na stolik.
-
Jeszcze jedno słowo i wyrzucę cię z pokoju!
-
Wcale mnie nie wyrzucisz, bo to prywatna bawialnią, a ty jesteś tu tylko
gościem.
-
Mam powiedzieć pannie Lidii, żeby wzięła papużki? -spytała zdezorientowana
pokojówka.
-
Nie! - powiedział Piotr. - Och, Pen, przestań! Przeszkadzasz mi. Słuchaj,
napisałem Lidii, że zamówię karetę. Pojazd będzie czekał o północy na drodze za
domem. Uważasz, że to zbyt wcześnie? Czy rodzice mogą wejść do jej pokoju o tak
późnej porze?
-
Nie, sir, nie wejdą! - powiedziała Lucia. - Major lubi wcześnie udawać się na
spoczynek. Nie minie jedenasta, a będzie smacznie spał w łóżku, daję słowo, sir!
-
Na szczęście jest pełnia. - Piotr osuszył list piaskiem.
-
Słuchaj, Luciu! Postaraj się wyprawić swoją panią wcześnie do łóżka. Musi się
dobrze wyspać! I obudź ją o właściwej porze, rozumiesz? Czy mogę ci zaufać, że
spakujesz ją i przyprowadzisz do mnie niepostrzeżenie?
167
-
O tak, sir! - odparła pokojówka z dygnięciem. - Bo za żadne skarby nie chcę
zostać i mieć do czynienia z panem majorem!
-
Musisz wrócić do domu najszybciej, jak potrafisz.
-
Piotr przyłoży! opłatek na list i wręczył pismo pokojówce. - Tylko uważaj! To
nie może wpaść w niepowołane ręce!
-
Gdyby ktoś chciał ci go zabrać, musisz go połknąć! - wtrąciła Pen.
-
Połknąć go, sir?
-
Nie zważaj na mego przyjaciela! - rzekł pośpiesznie Piotr. - Masz! Nie zwlekaj
i pamiętaj, że liczymy na twoją wierność!
Lucia dygnęła i wybiegła. Piotr popatrzył na Pen, która nadal siedziała w wykuszu,
i rzekł surowo:
-
Pewnie myślisz, że byłaś pomocna!
Szelmowski uśmieszek zatańczył w jej oczach.
-
Oczywiście! Tylko pomyśl! Gdybym nie przypomniała służącej o papużkach,
musielibyście po nie wracać!
Nie potrafił powściągnąć rozbawienia.
-
Pen, jeśli ona je przyniesie to... to skręcę ci kark! Teraz muszę zająć się
wynajęciem powozu i czterech szybkich koni.
-
Gdzie się udasz? - zapytała.
-
Na stacji pocztowej w Keynsham mają całkiem znośne szkapy. Natychmiast
tam pośpieszę.
-
Cudownie! Jedź tam, gdzie cię znają, i wieści o tym, że potrzebujesz karetę o
północy, rozejdą się po całej okolicy w trzy godziny!
Rozważył te słowa.
-
Jak mogłem o tym nie pomyśleć! Do diabła! To znaczy, że muszę jechać do
Bristolu, a mam bardzo mało czasu i dużo do zrobienia.
-
Wcale nie musisz jechać do Bristolu! - Pen zerwała się na równe nogi. - Teraz
naprawdę będę ci pomocna! Pojadę z tobą do Keynsham i zamówię karetę!
Rozjaśnił się.
-
Och, Pen, zrobisz to? Ale sir Wyndham...! Czy nie będzie stawiał sprzeciwu?
Oczywiście, zaopiekuję się tobą jak najstaranniej, ale...
168
-
Nie, nie, nie będzie się sprzeciwiał, zapewniam cię! Nie powiem mu o tym ani
słowa - popisała się pomysłowością Pen.
-
Ale to niestosowne! I nie zamierzam robić, co...
-
Zostawię mu wiadomość u gospodarza - obiecała Pen. - Pójdziesz pieszo do
miasteczka, czy masz tu powóz?
-
Przyjechałem powozem! Stoi w podwórcu. Skoro uważasz, że udając się ze
mną, nie postępujesz niestosownie, to wyznaję, że z wdzięcznością przyjmuję twą
pomoc.
-
Zaczekaj! Tylko wezmę kapelusz. - Z tymi słowami Pen wybiegła po nakrycie
głowy.
12
Ani panna Creed, ani młody Lutrell spożywając południowy posiłek w najlepszej
gospodzie w Keynsham i omawiając dogłębnie szczegóły ucieczki, przez moment nie
pomyśleli, że Piotr postępuje nierozsądnie uwożąc narzeczoną do Szkocji w chwili,
gdy jego wybranka jest uwikłana w sprawę morderstwa. Prawdę mówiąc, Piotrowi,
prostodusznemu młodemu człowiekowi, wyleciało z głowy, że w ogóle gościł pod
swym dachem Beverleya Brandona. Opuścił matkę, gdy zabierała się do napisania
stosownego listu do lady Saar, i jeśli w ogóle myślał o tej nieszczęsnej aferze, to
zakładał wygodnie, że lady Lutrell zrobi wszystko jak należy. Rozmowę z Pen
ograniczył do swych najbliższych problemów, ale kilkakrotnie dorzucił krytyczne
uwagi na temat jej niekonwencjonalnych wyczynów.
-
Oczywiście, teraz nie jest już tak szokujące, że zaręczyłaś się z Wyndhamem -
przyznał - atoli zaskakuje mnie, że on, człowiek światowy, pozwolił sobie na taki
figiel. Ale te lwy salonowe uwielbiają ekscentryczności! Przypuszczam, że nikt nie
będzie tym bardzo zdziwiony. Naturalnie, gdybyś nie była zaręczona, to zupełnie co
innego!
Spojrzała mu prosto w oczy.
-
Myślę, że robisz wiele hałasu o nic.
-
Moja droga Pen! - Roześmiał się krótko. – Dziecko z ciebie! Przypuszczam, że
nie masz najmniejszego pojęcia o utartych zwyczajach!
169
Musiała przyznać, że to prawda. Przyszło jej do głowy, że skoro Piotr wydaje się
być dobrze poinformowany w tej materii, to skorzysta wysłuchawszy paru jego uwag.
-
Gdybym nie wyszła za Ryszarda, czy to byłoby bardzo straszne? - zapytała.
-
Pen! Co ty opowiadasz! - wykrzyknął. - Tylko pomyśl o twojej sytuacji, o tym,
że podróżowałaś całą drogę z Londynu w towarzystwie Wyndhama, nie mając ze sobą
nawet pokojówki! Ależ teraz musisz wyjść za niego za mąż!
Zadarła hardo głowę.
-
Wcale nie muszę.
-
Jeśli ty nie musisz, to on musi. Nie ukrywam, to wyjątkowo dziwne jak na
mężczyznę w jego wieku i o jego pozycji żenić się z tobą. - Uświadomił sobie, że te
słowa trudno uznać za komplement i szybko dodał: - Nie w tym rzecz dokładnie,
chodzi tylko o to, że jesteś o wiele od niego młodsza i taka naiwna!
Uczepiła się tych słów.
-
No i proszę! To jeszcze jeden bardzo dobry powód, dla którego nie muszę
wychodzić za niego za mąż! Jest o tyle ode mnie starszy, że nikt nie uzna za dziwne,
że podróżowaliśmy razem.
-
Dobry Boże, Pen, taki stary to on nie jest! Ale z ciebie dziwna dziewczyna! Czy
nie chcesz wyjść za niego za mąż?
Przyjrzała mu się ze zmarszczonymi brwiami. Pomyślała o Ryszardzie, o
przygodach, jakich zaznała w jego towarzystwie, o jego rozbawionych oczach i
żartobliwym głosie. Nagle spłoniła się i oczy się jej zaszkliły.
-
Tak. O tak, chcę! - wyznała.
-
Znakomicie! Ale czy to powód do płaczu? Przez chwilę naprawdę myślałem...
Ależ bądź rozsądna. Pen!
Wysiąkała buntowniczo nos i odezwała się nieco drżącym głosem:
-
Nie płaczę!
-
Bo i nie masz powodu. Myślę, że Wyndham to bardzo dobry człowiek, to
znakomity gość! Staniesz się bardzo szykowna, Pen, i będziesz brylowała w
towarzystwie!
170
Pen, która nie wyobrażała sobie innej przyszłości, poza latami spędzonymi w
murach szacownego domu ciotki, zgodziła się z tym i pośpiesznie skierowała
konwersację na mniej bolesne tematy.
Chociaż Keynshaw znajdowało się tylko kilka mil od Queen Charlton, dochodziła
pora kolacji, kiedy Piotr odstawił Pen do „Jerzego". Do tej pory została wynajęta
kareta pocztowa i wybrano cztery dobre konie. Umówiono zaprzęg na wpół do
dwunastej przy bramie Crome Hall. Zakochany młodzieniec nie musiał obawiać się
niczego poza dwiema sprawami: rozmiarem bagażu, który jego ukochana zechce
wziąć ze sobą, i ewentualnym wczesnym udaremnieniem ucieczki, jak go zapewniła
jego przewodniczka i mentorka.
Pen chciała być obecna w przełomowej chwili, ale Piotr odrzucił tę ofertę.
Wymienili pożegnania na progu zajazdu i żadne nie doznało najmniejszego cierpienia
na myśl, że kiedyś zamierzali połączyć się węzłem małżeńskim.
Ostatni raz pomachała przyjacielowi z dawnych lat, weszła do zajazdu i natknęła się
na Ryszarda, który zmierzył ją wzrokiem i powiedział:
-
Okropny urwisie, lepiej wyznaj wszystko! Gdzie byłaś i jakiego figla spłatałaś?
-
Ależ zostawiłam ci wiadomość! - zaprotestowała Pen. - Czy przekazano ci ją,
sir?
-
Tak. Ale wiadomość, że oddaliłaś się z młodym Lutrellem, jedynie napełniła
mnie obawą. Wyznaj swe winy!
Mrugnęła do niego.
-
No może nie będziesz całkiem zadowolony, sir, ale naprawdę starałam się, jak
mogłam!
-
To z każdą chwilą staje się coraz bardziej złowróżbne. Jestem przekonany, że
popełniłaś jakieś diabelstwo.
Weszła do bawialni, zbliżyła się do lustra nad kominkiem i poprawiła rozrzucone
kosmyki.
-
Dokładnie biorąc, to nie diabelstwo.
Ryszard, który obserwował ją z pewnym rozbawieniem, rzekł:
-
Co za ulga. Myślę, że im wcześniej zaczniesz nosić suknie, tym lepiej. Wiedz,
że poprawianie włosów to wybitnie kobieca sztuczka.
171
Zarumieniła się, roześmiała i odwróciła od lustra.
-
Zapomniałam. Ale to zresztą nie ma znaczenia, bo wygląda mi na to, że
doszłam do końca mojej przygody.
-
Niezupełnie - odparł.
-
Tak. Jeszcze nie wiesz!
-
Ukrywasz coś wyjątkowo niegodziwego. Mów!
-
Piotr i Lidia uciekają dziś w nocy! Śmiech zamarł mu na ustach.
-
Pen, to twoja sprawka?
-
Och, nie, skądże, sir! Miałam całkiem inny plan, tylko nie śmiałam ci go
wyznać i Piotr nie miał o nim dobrego zdania. Chciałam porwać Lidię, żeby Piotr
mógł ją uratować i w ten sposób zmiękczyć serce jej ojca. Jednakże przypuszczam, że
nie pochwalałbyś tego.
-
Nie - odparł natychmiast Ryszard.
-
Dlatego nie powiedziałam ci nic o tym. Wreszcie Lidia zdecydowała się na
ucieczkę.
-
Chcesz powiedzieć, że zmusiłaś to wstrętne pannisko...
-
Nie! Jesteś bardzo niesprawiedliwy, sir! Na honor, nie zmusiłam jej! Nie
twierdzę, że nie podsunęłam jej tego pomysłu, ale to wszystko wina majora. Zagroził,
że jutro rano wyśle Lidię do Lincolnshire. Oczywiście, nie zniosłaby życia tam! Och,
służący! Niebawem opowiem ci całą historię!
Wycofała się na swe ulubione miejsce w wykuszu. Rozkładano nakrycia. Ryszard,
stojąc plecami do potężnego kominka, obserwował Pen. Służący nie śpiesząc się
przygotowywał kolację i podczas jednej z jego krótkich nieobecności w bawialni Pen
nagle powiedziała:
-
Miałeś zupełną rację, on się zmienił. Tylko myliłeś się w jednym: on uważa, że
ja się wcale nie zmieniłam.
-
Nie podejrzewałem, by stać go było na taki komplement - rzekł Ryszard
unosząc brwi.
-
No cóż, chyba nie uważał tego za komplement - stwierdziła z powątpiewaniem.
Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Służący wrócił z pełną tacą i zaczął
rozstawiać półmiski. Kiedy się oddalił, Ryszard odsunął krzesło dla Pen.
172
-
Podano do stołu, urwisie. Głodna?
-
Nie bardzo - odparła, siadając. Podszedł do swego miejsca.
-
Dlaczego, co to się stało?
-
Nie wiem. Piotr o północy ucieka z Lidią.
-
Mam nadzieję, że ta okoliczność nie odebrała ci apetytu.
-
Och, nie! Myślę, że będzie im razem wspaniale, bo oboje są bardzo nierozsądni.
-
To prawda. Co masz wspólnego z ich ucieczką?
-
Och, bardzo mało, zapewniam cię, sir! Lidia podjęła decyzję bez żadnego
nalegania z mojej strony. Wynajęłam jedynie karetę pocztową dla Piotra, gdyż on jest
w Keynshaw dobrze znany.
-
Jak podejrzewam, oznacza to, że będziemy musieli znieść kolejną wizytę
majora Daubenaya. Coraz bardziej pogrążam się w bagnie występku.
Spojrzała na niego pytająco.
-
Dlaczego? Nic nie zrobiłeś!
-
Wiem. Ale niewątpliwie powinienem zrobić.
-
Och, nie, wszystko jest przygotowane! Naprawdę nie ma nic do zrobienia.
-
Czy nie sądzisz, że ja, człek sędziwy, mogę zdusić tę szokującą aferę w
zarodku?
-
To znaczy powiedzieć majorowi?! - zawołała Pen.
-
Och, sir, nie popełniłbyś takiego okrucieństwa! Proszę cię, nie rób tego!
Napełnił po raz wtóry kieliszek.
-
Bardzo łatwo mógłbym to zrobić, ale nie zrobię. Prawdę mówiąc, nie interesuje
mnie afera pary kochanków, którą od początku uważałem za wyjątkowo nużącą.
Natomiast, czy moglibyśmy zająć się naszymi sprawami?
-
Tak, chyba powinniśmy. Byłam dzisiaj tak zajęta, że nieomal zapomniałam o
jąkale. Ufam, sir, że nie grozi nam aresztowanie!
-
Ja tym bardziej! - Roześmiał się.
-
Bardzo miło jest się śmiać, ale widzę, że wcale nie podobamy się panu
Philipsowi.
173
-
Obawiam się, że twoje działania wpłynęły na zmianę jego zapatrywań. Na
szczęście dotarty doń wieści, że pewien człowiek - zapewne występny kapitan Trimble
- został zatrzymany w Bath przez władze.
-
Dobry Boże, myślałam, że nigdy go nie złapią. Powiedz mi, czy miał
naszyjnik?
-
Tego nie wiem. Mam nadzieję, że ten Lutrell i jego narzeczona nie przedłużą
miesiąca miodowego, gdyż jak mniemam, Lidia będzie potrzebna do identyfikacji
więźnia.
-
Jeśli się o tym dowie, to przypuszczam, że nigdy nie wróci.
-
Niewiasta obdarzona duchem obywatelskim - skomentował Ryszard.
Pen zachichotała.
-
Jej w ogóle brak ducha. Mówiłam ci to, sir! Czy... czy władze będą chciały
mnie widzieć?
-
Nie sądzę. W każdym razie nie natychmiast.
-
Tak. Muszę powiedzieć, że to byłoby wyjątkowo niewygodne, gdybym
koniecznie miała się stawić w sądzie - zauważyła Pen. - Sądzę... sądzę, że lepiej
zrobię, wracając do domu, nieprawdaż?
Popatrzył na nią.
-
Do ciotki Almerii, urwisie?
-
Tak, oczywiście. Nigdzie indziej nie ma dla mnie miejsca.
-
I do kuzyna Fryderyka?
-
No cóż, mam nadzieję, że po tych wszystkich przygodach, przez które
przeszłam, wszelkie chęci ożenku ze mną wywietrzeją mu z głowy - powiedziała
optymistycznie Pen. - Wiesz, nim bardzo łatwo wstrząsnąć.
-
Taki mężczyzna nie nadaje się na męża dla ciebie. - Pokręcił głową. – Bez
wątpienia musisz wybrać kogoś, kim wcale nie łatwo wstrząsnąć.
-
Być może lepiej zrobię, wstępując na drogę poprawy - powiedziała,
uśmiechając się krótko i nieszczęśliwie.
-
To byłaby szkoda, bo twoja niepoprawność jest cudowna. Mam lepszy plan niż
twój, Pen.
Szybko wstała od stołu.
174
-
Nie, nie! Proszę, sir, nie! - rzekła zdławionym głosem.
On również wstał i wyciągnął do niej rękę.
-
Dlaczego to mówisz, Pen? Chcę, żebyś została moją żoną.
-
Och, Ryszardzie, proszę cię, nie proponuj mi tego! - powiedziała
błagalnie,
wycofując się do okna. – Na prawdę nie chcę, żebyś mi się oświadczał. To bardzo
uprzejmie z twojej strony, ale nie mogę się zgodzić!
-
Uprzejmie z mojej strony!? Co to za nonsens?
-
Tak, tak, wiem, czemu to powiedziałeś! - rzekła ze smutkiem. - Uznałeś, że
mnie skompromitowałeś, ale nie zrobiłeś tego, bo nikt nie dowie się prawdy!
-
Wyczuwam przyciężką rękę pana Lutrella – rzekł ponuro Ryszard. - Co za
trujące śmieci powkładał ci do głowy, moja maleńka?
To czułe słówko sprawiło, że Pen nagle uroniła łzę.
-
Och, nie! Tylko ja byłam tak głupia, że wcześniej o tym nie pomyślałam. Mam
nie więcej rozumu od Lidii! Ale jesteś o tyle lat ode mnie starszy, że naprawdę nie
wpadło mi to do głowy. Dopiero kiedy Piotr się zjawił, a ty chcąc ratować mój honor
powiedziałeś mu, że jesteśmy zaręczeni, wtedy zobaczyłam, co ze mnie za głuptas!
Ale to się nie liczy, sir, bo Piotr nigdy nie piśnie słówka, nawet Lidii, a ciotka Almeria
nie musi wiedzieć, że byłam z tobą przez cały czas.
-
Pen, przestaniesz pleść głupstwa? Moja droga, daleko mi do rycerskości.
Możesz zapytać moją siostrę i ona ci powie, że jestem największym egoistą pod
słońcem. Zajmuję się tylko tym, co może mi sprawić przyjemność.
-
Wiem, że to nieprawda! Jeśli twoja siostra tak myśli, to cię nie zna. I nie plotę
głupstw. Piotr był wstrząśnięty, kiedy dowiedział się, że przebywam z tobą, i
pomyślałeś, że ma powód tak czuć, bo inaczej nie złożyłbyś mi tej propozycji.
-
O tak! Dobrze wiem, co świat gotów by pomyśleć o tej eskapadzie, ale wierz
mi, moja kochana maleńka, nie proponuję ci małżeństwa powodowany rycerskimi
zasadami. Będę z tobą szczery. Zacząłem tę przygodę, ponieważ byłem pijany,
zmęczony i wydawało mi się, że muszę zrobić coś, co było mi wstrętne.
Kontynuowałem ją i przypadła mi do gustu, jak nic do tej pory w życiu.
-
Jazda dyliżansem nie przypadła ci do gustu - przypomniała mu.
175
-
Tak, ale nie musimy stale jeździć dyliżansem, prawda? - Uśmiechnął się do
niej. - Krótko mówiąc, Pen, kiedy cię poznałem, byłem gotów zawrzeć małżeństwo z
rozsądku. Nie minęło dwanaście godzin, od kiedy cię poznałem, a wiedziałem, że bez
względu na to, co się stanie, nie zawrę tamtego związku. Po dwudziestu czterech
godzinach, moja droga, wiedziałem, że znalazłem kogoś, o kim myślałem, że nie
istnieje.
-
Kto to taki? - spytała zawstydzona.
Jego uśmiech był nieco drwiący.
-
Kobietę... nie dzierlatkę! Impertynenckiego, skandalicznego, bezczelnego
urwisa, bez którego żadną miarą nie mogę żyć.
-
Och! - Pen spłonęła rumieńcem. - Jak to miło słyszeć! Wiem, czemu to
powiedziałeś, i doprawdy jestem ci bardzo wdzięczna, że użyłeś tak pięknych słów!
-
I nie wierzysz w ani jedno z nich!
-
Nie wierzę, bo jestem przekonana, że nie pomyślałbyś o małżeństwie ze mną,
gdyby Piotr nie zakochał się w Lidii Daubenay - rzekła po prostu. - Jest ci mnie żal z
tego powodu i...
-
Ależ skąd.
-
Myślę, że trochę tak, Ryszardzie. I całkiem rozumiem, że taka osoba jak ty -
gdyż bynajmniej nie musisz przede mną udawać, że jesteś egoistą, bo wiem, że to
zupełna nieprawda — taka osoba jak ty czuje się zobowiązana względami
honorowymi do poślubienia mnie. Teraz ty wyznaj prawdę! Mam rację? Nie mów,
proszę, nie mów mi uprzejmych kłamstw!
-
Znakomicie. To prawda, że zaplątałem cię w sytuację, w której honor
zobowiązuje mnie do zaproponowania ci małżeństwa. Ale ta propozycja obejmuje
również moje serce, Pen.
Gorączkowo poszukała chusteczki do nosa i otarła nią oczy pełne łez.
-
Och, bardzo ci dziękuję! - rzekła niewyraźnym głosem. - Masz takie wspaniałe
maniery!
-
Pen, ty nieznośny dzieciaku! - wykrzyknął. - Usiłuję ci powiedzieć, że cię
kocham, a ty tylko mówisz mi, że mam piękne maniery!
-
Nie można zakochać się w kimś w ciągu trzech dni! - zaoponowała.
176
Zbliżył się do niej o krok, ale zaraz nad sobą zapanował.
-
Rozumiem.
Po raz ostatni wytarła oczy i rzekła przepraszająco:
-
Wybacz mi! Nie chciałam płakać, tylko jestem chyba trochę zmęczona, a poza
tym przeszłam wstrząs z winy Piotra.
Ryszard, który poznał blisko wiele kobiet, dobrze wiedział, co Pen ma na myśli.
-
Tego się obawiałem. Czy bardzo cię to obeszło, Pen?
-
Nie, ale myślałam, że obejdzie, i to wszystko bardzo popsuło mi humor.
Rozumiesz mnie?
-
Chyba tak. Jestem dla ciebie za stary?
-
Ja jestem dla ciebie za młoda - powiedziała drżącym głosem Pen. - Pewnie
uważasz, że jestem zabawna - na pewno tak uważasz, bo zawsze się ze mnie śmiejesz -
ale bardzo szybko znudziłbyś się śmianiem i... może żałowałbyś, że się ze mną
ożeniłeś.
-
Śmiech nigdy mnie nie nudzi.
-
Proszę, nie mów nic więcej! To była taka wspaniała przygoda, dopóki Piotr się
nie zjawił i nie zmusił cię do oświadczyn! Ryszardzie, proszę, wolałabym, żebyś
więcej nie nalegał.
Pojął, że jego staranna strategia, która polegała na doprowadzeniu do spotkania Pen
z towarzyszem zabaw z dzieciństwa, a dopiero potem poproszeniu jej o rękę, była
błędna. Nie przekona Pen, że jego deklaracja jest prawdziwa, gdyż bez wątpienia od
początku traktowała go jak dobrotliwego wujaszka. Zastanawiał się, jak głębokie są jej
uczucia wobec wymarzonego wizerunku Piotra Lutrella, i mylnie odczytując jej łzy,
obawiał się, że została srodze zraniona. Bardzo chciał wziąć ją w ramiona, pokonując
jej opór i skrupuły, ale zaufanie, jakim go obdarzyła, ustanowiło między nimi barierę.
-
Zadałem sobie ciężką pracę, czyż nie tak? – rzekł z cieniem uśmiechu na
twarzy.
Nie zrozumiała go i nic nie powiedziała. Dopiero kiedy ujrzała wstrząśniętą twarz
Piotra i Ryszard oświadczył, że Pen jest jego przyszłą żoną, zajrzała w swe serce. Do
tej pory Ryszard był tylko jej wspaniałym towarzyszem podróży, osobowością
niebywale górującą nad młodą damą, która z kolei mogła w nim pokładać zaufanie.
177
Cel podróży na tyle opętał myśli Pen, że w ogóle nie zastanowiła się nad tym, czy
pojawienie się lwa salonowego nie zmieniło całego układu wydarzeń. A tak się
właśnie stało i kiedy spotkała Piotra, nagle pojęła, że obchodzi ją tyle co zeszłoroczny
śnieg. Lew salonowy wyparł go z jej myśli i serca. Potem Piotr uznał jej przygodę za
niezbyt przystojną intrygę i Ryszard się zadeklarował, nie dlatego, że chciał (bo gdyby
tak było, dlaczego trzymał język za zębami do tej pory?), ale zmusiło go do tego
poczucie honoru. Absurdem byłoby myśleć, że światowiec dochodzący trzydziestego
roku życia mógł się zakochać bez pamięci w dzierlatce, która ledwo opuściła szkolną
izbę, chociaż ta dzierlatka prawdopodobnie zakochała się w nim po uszy.
-
Znakomicie, panno Creed - powiedział Ryszard. - Będę starał się o ciebie wedle
wszelkich zasad i zgodnie z konwenansami.
Wszędobylski służący wybrał tę chwilę, aby wejść do bawialni i sprzątnąć ze stołu.
Odwracając wzrok do okna, Pen pomyślała, że w doskonalszym świecie żaden sługa
nie narzuca się z wykonywaniem swych obowiązków w niewłaściwych momentach.
Podczas kiedy służący, który, sądząc z bezustannych pociągań nosem, cierpiał na
przeziębienie, chodził po pokoju, szurając nogami i brzęcząc talerzami, Pen rezolutnie
otarła ostatnią łzę i skupiła swą uwagę na kundlu, który na środku ulicy drapał się i
gryzł pchły. Ale przedmiot jej zainteresowania poszukał schronienia, przepędzony
przez nadjeżdżający powozik ciągniony przez parę świetnych gniadoszy i powożony
przez młodzieńca ubranego w szary płaszcz podróżny z co najmniej piętnastoma
narzutkami i podwójnymi kieszeniami. Wytworna chusteczka wystawała z
wewnętrznej kieszeni, a spod rozpiętego płaszcza ukazywał się zadziwiający widok:
kaszmirowa kamizelka w niebiesko-żółte paski i fontaź z białego muślinu w czarne
grochy. W butonierce płaszcza bukiecik, a na głowie pięknisia zawadiacko zatknięty
wysoki kapelusz ze stożkowym denkiem i zawiniętym do góry rondem.
Pojazd podjechał pod „Jerzego"; groom zeskoczył z tylnej ławeczki i podbiegł do
koni. Piękniś odrzucił koc zakrywający mu nogi i Pen ujrzała białe sztruksowe
bryczesy i buty z bardzo wysokimi cholewkami. Nieznajomy wbiegł do zajazdu, a ona
wciąż zdumiewała się ujrzanym zjawiskiem. Wołano gospodarza.
178
-
Dobry Boże, cóż to za osobliwa postać! Szkoda, że jej nie widziałeś! -
wykrzyknęła Pen. - Trudno sobie kogoś takiego wyobrazić! Ma kamizelkę w
niebiesko-żółte paski i fontaź w grochy!
-
Sam to czasem noszę - wymruczał Ryszard.
Odwróciła się, zdecydowana utrzymać rozmowę przy tak wyjątkowych tematach.
-
Ty? Nie mogę sobie czegoś takiego wyobrazić!
-
To bardzo przypomina mi insygnia „Klubu Czterech Koni". Ale co, na
wszystkie wspaniałości tego świata, jeden z naszych członków robi w Queen
Charlton?
Niewyraźne dźwięki rozmowy dotarły do bawialni. Gospodarz, który dysponował
wysokim tembrem głosu, dał się wyraźnie słyszeć, kiedy mówił:
-
Moja najlepsza bawialnią jest zajęta przez sir Ryszarda Wyndhama, sir, ale jeśli
jaśnie pan byłby łaskaw...
-
Co?!!!
Tej monosylaby nie dało się nie usłyszeć, gdyż została wręcz wykrzyczana.
-
Och, mój Boże! - powiedział Ryszard i szybkim wzrokiem zmierzy! Pen. -
Uważaj, urwisie! Przypuszczam, że znam tego podróżnika. Cóż, na Boga, zrobiłaś ze
swym fontaziem? Podejdź tu!
Zaledwie miał czas na wygładzenie zmiętego materiału, kiedy się odezwał ten sam
przenikliwy głos:
-
Gdzie? Tam? Nie bądź głupi, człowieku! Znam go dobrze.
Z holu dochodził odgłos szybkich kroków. Drzwi otworzyły się gwałtownie;
dżentelmen w płaszczu podróżnym z piętnastoma narzutkami wkroczył do pokoju i
ujrzawszy Ryszarda, odrzucił na bok kapelusz i rękawiczki i ruszył ku niemu,
wykrzykując:
-
Ryszardzie! Ryszardzie, ty draniu, co tu robisz?
Pen usunęła się do okna. Obserwowała wysokiego młodego człowieka, który
ściskał dłoń Ryszarda, i zastanawiała się, gdzie go już mogła widzieć. Wydawał jej się
mgliście znajomy, a samo brzmienie tego zuchwałego głosu trącało strunę pamięci.
-
Na mą duszę! - powiedział. - To przechodzi ludzkie pojęcie! Nie wiem co, u
diabła, tu porabiasz, ale właśnie ciebie szukam. Ryszardzie, czy nadal podtrzymujesz
179
swą propozycję? Do czarta, jeśli tak, to płynę do Indii pierwszym statkiem! Tym
razem rodzinka ma do zapłacenia do diabła i trochę!
-
Wiem o tym - rzekł Ryszard. - Rozumiem, że dotarły do ciebie wieści o
Beverleyu?
-
Mój Boże, nie mów mi, że ty je słyszałeś?
-
Znalazłem go.
Cedryk palnął się czoło.
-
Znalazłeś go? Co, ty go szukałeś, Ryszardzie? Ilu ludzi o tym wie? Gdzie ten
piekielny naszyjnik?
-
Jeśli stróże prawa go nie znaleźli, to podejrzewam, że spoczywa w kieszeni
niejakiego kapitana Trimble'a. Ongiś był w moim posiadaniu, ale oddałem go
Beverleyowi, aby... hmm... zwrócił go twojemu ojcu. Kiedy Beverley został
zamordowany...
Cedryk zwinął się, szczęka mu opadła.
-
Co takiego? Zamordowany? Ryszardzie, nie mówisz o Bevie?
-
Ach! - zdziwił się Ryszard. - Więc nie wiedziałeś?
-
Dobry Boże! - Błądzące oko przybysza spoczęło na karafce pozostawionej
przez służącego. Nalał sobie wina i jednym haustem opróżnił kieliszek. - Teraz lepiej.
Więc Bev zamordowany, tak? No cóż, sam przyjechałem tu gnany pragnieniem
wyprawienia go na tamten świat. Kto to zrobił?
-
Jak sobie wyobrażam, Trimble.
Cedryk zamarł w trakcie ponownego napadania kieliszka i podniósł szybko oczy.
-
Z powodu naszyjnika? - zapytał i ku zdumieniu Pen wybuchnął śmiechem. -
Och, na Boga, ale to komiczne.
- Krztusił się. - Och, psiakość, Ryszardzie, to ci diabli figiel!
Ryszard podniósł monokl i z lekkim zaskoczeniem przyglądał się młodemu
przyjacielowi.
-
Oczywiście, nie spodziewałem się, by ta wiadomość miała porazić cię
smutkiem, ale wyznaję, że nie byłem przygotowany...
-
Imitacja, mój drogi! To tylko imitacja - powiedział Cedryk, kuląc się ze
śmiechu.
180
Monokl opadł.
-
Boże mój! Powinienem o tym pomyśleć. Saar?
-
Lata temu! - Cedryk ocierał załzawione oczy wykwintną chusteczką do nosa. -
Wyszło na jaw dopiero wtedy, kiedy - zwróć uwagę, Ryszardzie! - rzuciłem w pościg
agenta śledczego z Bow Street! Ojciec był do tego diablo niechętnie nastawiony.
Jednak nie wpadłem na to dlaczego! Matka wysyłała posłańca za posłańcem na Brook
Street, dziewczyny nie dawały mi żyć, więc też się tam wybrałem. Bogiem a prawdą,
moja głowa nie najlepiej funkcjonuje przed południem. Kiedy tylko wysłałem brytany
w pogoń za tym cholernym naszyjnikiem, zacząłem roztrząsać całą sprawę.
Powiedziałem ci, Ryszardzie, że Bev to zły człowiek. Stawiam pół tysiączka
funciaków, że to on ukradł naszyjnik.
Ryszard pokiwał głową,
-
Całkiem możliwe.
-
Do diabła, za wiele sobie pozwalał! Matka miała w karecie skrytkę na
naszyjnik. Ojciec wiedział o tym. Ja wiedziałem. Bev wiedział. Przypuszczam, że
dziewczęta wiedziały. Ale nikt inny, pojmujesz? Przemyślałem to wszystko u White'a.
Nic tak jak brandy nie rozjaśnia umysłu. Przypomniałem sobie, że Bev wybrał się do
Bath w zeszłym tygodniu. Nie miałem pojęcia dlaczego. Pomyślałem sobie, że lepiej
się sam rozeznam w sprawie. Właśnie zdecydowałem się na małą przejażdżkę do Bath,
kiedy wpada ojciec wściekły jak sto diabłów! Dowiedział się od Melissy, że byłem na
Bow Street. Rzucił się na mnie, plótł coś bez ładu i składu i chciał wiedzieć, dlaczego,
u czarta, wysłałem agentów na poszukiwanie naszyjnika. Powiadam ci, stary,
żółtodziób ze mnie! Daję ci słowo, w ogóle nie pomyślałem, że się coś kroi! Zawsze
wyobrażałem sobie, że ojciec chce zatrzymać te brylanty! Sprzedał je trzy lata temu,
kiedy tak mu nie szło! Kazał je skopiować i nikt się o tym nie dowiedział, nawet
matka! Myślałem, że mnie rozszarpie z wściekłości i, u diabła, nie mam o to do niego
pretensji, bo jeśli mój agent wykopie naszyjnik spod ziemi, będzie sporo do zapłacenia
i jeszcze trochę! Dlatego jestem tutaj! Ale zdumiewa mnie, że cię tu widzę. Co, na
Boga, sprowadza cię w to miejsce?
-
Powiedziałeś mi, żebym wziął nogi za pas - wymruczał Ryszard.
181
-
Zgadza się, ale prawdę mówiąc, nigdy nie podejrzewałem, że to zrobisz. Ale
dlaczego tu? Puść farbę, stary! Przecież nie udałeś się w pogoń za Bevem!
-
Nie, nie szukałem go. Przyjechałem tu wyłącznie w sprawach... hmm...
rodzinnych. Przypuszczam, że do tej pory nie poznałeś mojego młodego kuzyna, Pena
Browna?
-
W ogóle nie wiedziałem, że masz kuzyna o tym imieniu. Kim on jest? - zapytał
radośnie Cedryk.
Ryszard nieznacznym ruchem wskazał Pen. Pokój tonął w głębokim cieniu, gdyż
zapadał zmierzch, a służący nie przyniósł jeszcze świec. Cedryk odwrócił głowę i
zmrużywszy oczy wpatrywał się w wykusz, gdzie na ławeczce siedziała Pen, na wpół
ukryta za zasłoną.
-
Do diabła, w ogóle cię nie zauważyłem! - wykrzyknął.
- Witam?
-
Pan Brandon. Pen — dokonał prezentacji Ryszard.
Zbliżyła się, by wymienić uścisk dłoni. Właśnie służący wniósł parę świeczników i
postawił je na stole. Podszedł do okna, by zasunąć zasłony. Nagły blask na moment
oślepił Cedryka, ale kiedy puścił dłoń Pen i zaczął lepiej widzieć, dostrzegł złote
pukle. Zmarszczył potężnie czoło, natężył oporną pamięć.
-
Hej, zaczekaj chwilę! - rzekł. - Czy ja cię już nie spotkałem?
-
Nie, nie sądzę - odparła cichutko Pen.
-
Tak myślałem. Ale jest w tobie coś... Czy powiedziałeś, Ryszardzie, że to twój
kuzyn?
-
Daleki kuzyn.
-
Nazwiskiem Brown?
Ryszard westchnął.
-
Czy to takie niezwykłe?
-
Do diabla, stary, znam cię od kołyski, ale nigdy nie słyszałem o żadnym twoim
krewnym nazwiskiem Brown! O co tu chodzi?
-
Gdybym wiedział, że tak cię interesuje moje drzewo rodzinne, Cedryku, to
poinformowałbym cię o istnieniu Pena.
182
Służący, który z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie, nie miał nic więcej
do zrobienia, więc oddalił się powoli i ze smutkiem.
-
Jest w tym coś diabelnie dziwnego - powiedział Cedryk. - I coś mi chodzi po
głowie. Gdzie burgund?
-
No cóż, ja też w pierwszej chwili myślałem, że pana znam - oświadczyła Pen. -
Ale to pewnie przez podobieństwo do jąka... do drugiego pana Brandona.
-
Nie mów mi, że go znasz! - krzyknął Cedryk.
-
Niezbyt dobrze. Spotkaliśmy go tu przypadkiem.
-
Powiem ci coś, chłopcze, on nie był właściwym towarzystwem dla takiego
gołowąsa jak ty - rzekł surowo Cedryk. Znów przyjrzał się jej zmarszczywszy czoło,
ale wreszcie zaprzestał walki z oporną pamięcią i zwrócił się do starego przyjaciela: -
Lecz osoba twojego kuzyna nie tłumaczy, dlaczego ty się tu znalazłeś, Ryszardzie. Do
diabła, co cię tu sprowadziło?
-
Przypadek. Zostałem... hmm... zobowiązany do przywiezienia go w tę okolicę.
Ważne sprawy rodzinne. Po drodze spotkaliśmy osobnika, który był ścigany przez
agenta z Bow Street - twojego agenta, Cedrysiu - i który wsunął pewien naszyjnik do
kieszeni kuzyna.
-
Nie mówisz poważnie! Ale skąd wiedziałeś, że Bev tu jest?
-
Nie miałem o tym zielonego pojęcia. To stało mi się wiadome dopiero
wówczas, kiedy usłyszałem go obsypującego nieco zbyt głośno wyrzutami człowieka,
który, jak podejrzewam, później go zamordował. Krótko mówiąc, w całą aferę były
zamieszane trzy osoby i jedna z nich wystrychnęła na dudka resztę. Zwróciłem
naszyjnik Beverleyowi pod warunkiem, że odda go ojcu.
Cedryk uniósł brew.
-
Nie śpiesz się tak, Ryszardzie, nie śpiesz! Nie jestem kiep, mój drogi! Bev
nigdy nie zgodziłby się na oddanie brylantów... chyba że z obawy przed cięgami, które
mu sprawisz. Tchórz był z tego Beva jak diabli! Czy tak to wyglądało?
-
Nie. Nie tak to wyglądało.
-
Ryszardzie, ty ofermo, nie mów mi, że go spłaciłeś!
-
Nie.
183
-
Obiecałeś, że tego nie zrobisz. Ostrzegałem cię! Ostrzegałem cię, żebyś nie
wdawał się w żadne konszachty z Bevem! Lecz jeśli nie żyje, to nic złego się nie stało!
Jedź dalej!
-
Nie ma wiele do opowiadania, naprawdę. Beverley został ostatniej nocy
znaleziony przeze mnie martwy w zagajniku, niedaleko stąd. Naszyjnik znikł.
-
A pewnie! Wiesz, Ryszardzie, to cholernie brzydka sprawa! A im więcej o niej
myślę, tym mniej rozumiem, dlaczego opuściłeś miasto z takim pośpiechem i nie
zamieniwszy z nikim słowa. Tylko nie wmawiaj mi, stary, że wyjechałeś w ważnych
sprawach rodzinnych! Tamtej nocy byłeś zalany! Nigdy w życiu nie widziałem cię na
takim rauszu! Ponoć udawałeś się do domu, ale z tego, co wyjawił stary Jerzy, wynika,
że wbiłeś sobie do głowy, że twój dom jest gdzieś w kierunku Brook Street. Cóż, idę o
każdą sumę, że nie poszedłeś śpiewać serenady pod oknem Melissy! Do diabła, co ci
się przytrafiło?
-
Och, poszedłem do domu! - powiedział łagodnie Ryszard.
-
Tak, ale skąd się wziął ten młokos? - indagował zaintrygowany Cedryk,
obrzucając Pen spojrzeniem.
-
Czekał na mym progu. Rozumiesz, odszukał mnie.
-
Nie, niech mnie diabli, to się nie trzyma kupy! - zaprotestował Cedryk. - Nie o
trzeciej nad ranem, stary!
-
Oczywiście, że nie - wtrąciła Pen. - Czekałem na niego... och, godzinami!
-
Na progu?
-
Były pewne powody, dla których nie chciałem, żeby służba Ryszarda wiedziała,
że jestem w mieście - wyjaśniła Pen z fałszywą szczerością.
-
Ależ w całym moim życiu nie słyszałem takiej opowiastki! - powiedział
Cedryk. - To nie w twoim stylu, stary, nie w twoim stylu! Wpadłem do ciebie
następnego rana i zastałem Ludwikę i Jerzego. Cały dom poruszony i nikt nie wie,
gdzie, u licha, przepadłeś. Och, na Jowisza! Jerzy był przekonany, że się utopiłeś!
-
Utopiłem się? Dobry Boże, dlaczego?
-
Z powodu Melissy, stary, z powodu Melissy! - Cedryk zachichotał. - Łóżko nie
ruszane... zmięty fontaź w kominku... pukiel włosów... - Przerwał i gwałtownie
184
odwrócił głowę ku Pen. - Na Boga, mam! Teraz wiem, co mnie tak dziwiło! Te włosy!
To był twój pukiel!
-
Och, do czarta! - zaklął Ryszard. - Więc znaleziono go?
-
Złoty kosmyk pod szalem. Jerzy myślał, że to pamiątka z twojej przeszłości.
Nie przyszedłbyś do Ryszarda o tak wczesnej porze, żeby ścinać sobie włosy,
chłopcze! Niech to wszyscy diabli porwą, to nie ma sensu!
-
Nie, ale on powiedział, że mam za długie włosy i że nie wybierze się ze mną,
jeśli będę tak wyglądał - powiedziała z desperacją Pen. - I nie podobał mu się mój
fontaź. Ryszard był pijany, rozumie pan.
-
Nie był aż tak pijany. Nie wiem, kim jesteś, ale nie jesteś kuzynem Ryszarda.
Prawdę mówiąc, nie wierzę, żebyś nawet był chłopcem! Niech mnie licho porwie, jeśli
nie jesteś kimś z przeszłości Ryszarda, ot co!
-
Skądże! - oburzyła się Pen. - To prawda, że nie jestem chłopcem, ale Ryszarda
ujrzałam pierwszy raz na oczy dopiero tamtej nocy!
-
Nie widziałaś go wcześniej na oczy? - powtórzył oszołomiony Cedryk.
-
Nie! To wszystko był przypadek, czy nie tak, Ryszardzie?
-
Tak. - Ryszard wyglądał na rozbawionego. - Wyskoczyła z okna w moje
ramiona, Cedryku.
-
Wyskoczyła z... dajcie mi jeszcze burgunda!
13
Pokrzepiwszy się winem Cedryk westchnął i potrząsnął głową.
-
Na nic ta opowieść, to dalej robi na mnie diabelnie dziwne wrażenie. Niewiasty
nie wyskakują z okien.
-
No cóż, dokładnie biorąc, nie wyskakiwałam. Wyszłam przez okno, bo
uciekałam od krewnych.
-
Często chciałem uciec od moich, ale nigdy na myśl mi nie przyszło, żeby
wychodzić przez okno.
-
Oczywiście, że nie! - powiedziała z naganą w głosie Pen. - Pan jest mężczyzną!
To wyjaśnienie nie zadowoliło Cedryka.
-
Tylko niewiasty korzystają w takim wypadku z okien? Coś się tu nie zgadza.
185
-
Ale z pana wyjątkowy głupiec. Uciekłam oknem, bo wyjście drzwiami było
niebezpieczne. A Ryszard przypadkiem przechodził w pobliżu, co okazało się bardzo
szczęśliwą okolicznością, bo prześcieradła były za krótkie, i musiałam skoczyć.
-
Chcesz mi powiedzieć, że zeszłaś po prześcieradłach?
-
Tak, oczywiście. Jak inaczej miałam się wydostać?
-
No, to szczyt wszystkiego! - wykrzyknął z podziwem.
-
Och, to nic! Kiedy Ryszard odgadł, że nie jestem chłopcem, pomyślał, że
niewłaściwe z mojej strony byłoby podróżowanie samopas, więc zabrał mnie do
siebie, przyciął mi włosy z tyłu, zawiązał fontaź i... i dlatego znalazł pan te rzeczy w
bibliotece!
Cedryk przyjrzał się spod oka przyjacielowi.
-
Niech mnie diabli, wiedziałem, że jesteś pod dobrą datą stary, ale nigdy nie
zgadłbym, że aż tak się wstawiłeś!
-
Tak - refleksyjnie powiedział Ryszard. - Przypuszczam, że byłem bardziej
wstawiony, niż mi się wydawało.
-
Wstawiony?! Mój drogi, musiałeś być zalany! Ale, u licha, jak tu wylądowałeś?
Przecież Jerzy mówił, że wszystkie twoje konie stoją w stajni. Nigdy nie podróżujesz
karetą pocztową!
-
Oczywiście, że nie. Podróżowaliśmy dyliżansem.
-
Dyli... dyli... - Cedryk nie mógł wykrztusić tego słowa.
-
To pomysł Pen - wyjaśnił uprzejmie Ryszard. - Muszę przyznać, że nie byłem
jego gorącym zwolennikiem, i w dalszym ciągu uważam dyliżans za koszmarny
pojazd, ale nie ma co zaprzeczać: mieliśmy podróż pełną przygód. Doprawdy, jazda
karetą pocztową jest żałośnie nudna. Przewróciliśmy się do rowu, zawarliśmy...
hmm... bliską znajomość ze złodziejem, weszliśmy w posiadanie ukradzionego
przedmiotu, towarzyszyliśmy w ucieczce pary zakochanych, wykryliśmy morderstwo.
Nigdy sobie nie wyobrażałem, że życie może być tak ekscytujące.
Cedryk, który z otwartymi ustami przypatrywał się przyjacielowi, zaczął się śmiać.
-
O Panie, nigdy tego nie pojmę! Ty, Ryszardzie?! O Panie! Ludwika gotowa
była przysiąc, że nigdy nie zrobisz nic niegodnego człowieka światowego, Jerzy
myślał, że spoczywasz na dnie rzeki, a Melissa utrzymywała, że wziąłeś się za
186
przygotowania do ślubu! Boże, będzie zła jak osa! Na Jowisza, została
wymanewrowana! Przegrała na całej linii! - Kolejny raz otarł oczy chusteczką. -
Musisz mi kupić te dwie zmiany munduru, stary. Do licha, jesteś mi to winny, bo to ja
powiedziałem ci, żebyś wziął nogi za pas, czyż nie tak?
-
Ale on nic podobnego nie uczynił! - powiedziała z niepokojem Pen. - To ja
wzięłam nogi za pas. Nie Ryszard.
-
Och nie, ja! - sprzeciwił się jej Ryszard, zażywając tabaki.
-
Nie, nie, ty jedynie pojechałeś się mną opiekować. Powiedziałeś, że nie mogę
jechać sama!
Cedryk przyjrzał się jej ze zdziwieniem.
-
Wiecie, nie pojmuję tego! Jeśli poznaliście się dopiero trzy dni temu, nie
możecie uciekać jak para kochanków!
-
Oczywiście, że nie jesteśmy parą kochanków! Ja przyjechałam tu w... w
osobistej sprawie, a Ryszard udaje mojego wychowawcę. Nie ma mowy o żadnych
uciekających kochankach.
-
Wychowawca? O Panie! Myślałem, że jest twoim kuzynem.
-
Mój drogi Cedryku, więcej wyobraźni! - zaapelował Ryszard. - Występowałem
jako wychowawca, wuj, opiekun i kuzyn.
-
Wyglądasz mi na wielkiego hultaja - surowo powiedział do Pen Cedryk. - Ile
masz lat?
-
Siedemnaście, ale nie pojmuję, czemu miałoby to pana interesować.
-
Siedemnaście! - Cedryk spojrzał na przyjaciela z potępieniem. - Ty szaleńcze!
Klamka zapadła! I co powie twoja matka, Ludwika i moja siostrzyczka z kwaśną
miną...! Kiedy wesele?
-
Nad tym się właśnie zastanawialiśmy, kiedy wszedłeś -
powiedział
Ryszard.
-
Lepiej weźcie cichy ślub tam, gdzie was nie znają. Wiecie, jacy są ludzie! -
Cedryk potrząsnął głową. -
Niech mnie diabli porwą, jeśli nie będę pierwszym
drużbą!
-
A nie będzie pan. - Pen zarumieniła się. – Nie weźmiemy ślubu. Ten pomysł
jest całkiem absurdalny.
187
-
Wiem, że jest absurdalny - odparł szczerze Cedryk. - Ale powinnaś o tym
pomyśleć, zanim zaczęłaś jak szalona rozbijać się po kraju. Teraz nic na to nie
poradzisz, musicie wziąć ślub!
-
Ja nie wezmę! - oznajmiła Pen. - Nikt poza panem i jeszcze jedną osobą, która
się nie liczy, nie ma pojęcia, że nie jestem chłopcem.
-
Ale, moja droga dziewczyno, to nie wystarczy! Wierz mi, to nie wystarczy!
Jeśli ty o tym nie wiesz, to jestem pewien, że Ryszard to wie. Pewnie nie zdajesz sobie
sprawy z tego, że to znakomity kandydat na męża. Niech mnie diabli! My zdawaliśmy
sobie z tego sprawę! Liczyliśmy, że dzięki niemu fortuna uśmiechnie się do naszej
rodziny - dodał, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
-
Uważam, że jest pan trywialny i obrzydliwy! - powiedziała Pen. - Sama mam
bardzo dużo pieniędzy. Prawdę mówiąc, jestem dziedziczką majątku i mam szczery
zamiar nie wychodzić za nikogo!
-
Ale tylko pomyśl: co to za strata! - zaprotestował Cedryk. - Jeśli jesteś
dziedziczką i nie możesz znieść myśli o małżeństwie z Ryszardem, za co cię nie ganię,
gdyż wiadomo świetnie, że nie jest bawidamkiem! - to oporna sztuka, moja droga,
nigdy nie zainteresował się poważnie żadną niewiastą - to podejrzewam, że nie
wymieniłabyś go na twego pokornego sługę?
-
Twoje wypowiedzi, mój drogi Cedryku, są niezmiennie budujące - lodowato
powiedział Ryszard.
Ale Pen nie poczuła się obrażona. Wręcz przeciwnie - zachichotała.
-
Nie, dziękuję panu. Wcale nie chcę wyjść za pana za mąż.
-
Tego się obawiałem. Więc musisz wziąć Ryszarda, nic innego ci nie pozostaje!
Ale jesteś dla niego za młoda, na to się nie poradzi! Do licha, nie pojmuję, co strzeliło
wam do głowy, żeby rozpoczynać tę zwariowaną przygodę!
-
Jesteś w błędzie, Cedryku - powiedział Ryszard. -
Niczego
nie
pragnę
bardziej niż małżeństwa z Pen.
-
No, tego jeszcze brakowało! - Cedryk nie posiadał się ze zdumienia. - A ja już
uważałem cię za przypadek beznadziejny!
-
Idę spać - oznajmiła Pen.
188
Ryszard otworzył przed nią drzwi.
-
Dobrze, moje dziecko, idź spać. Ale proszę cię, nie pozwól, by paplanina
Cedryka wpłynęła na twe decyzje. Nikt nie dorównuje mu w wygłaszaniu bredni. -
Ujął jej dłoń i uniósł do swych ust. - Miłych snów, urwisie – rzekł ciepło.
Poczuła kluchę w gardle, zdobyła się na drżący uśmiech i znikła, ale zdążyła
jeszcze usłyszeć Cedryka, który tonem największego zdumienia wykrzyknął:
-
Stary, nie zakochałeś się chyba w tej dzierlatce?!
-
Sądzę, że będzie większym pożytkiem, jeśli porozmawiamy o okolicznościach,
które cię tu sprowadziły, Cedryku - rzekł Ryszard, zamykając drzwi.
-
Ależ jak najbardziej! - powiedział szybko Cedryk. - Przepraszam cię! Nie
zamierzałem wtykać nosa w twoje sprawy, stary, bynajmniej! Tylko się nie denerwuj!
Znasz mnie! Nigdy nie umiałem utrzymać języka na wodzy!
-
Tego się zawsze obawiam - sucho odparł Ryszard.
-
Milczę jak grób! Ale właśnie ty, Ryszardzie...? Nie pojmuję! Jednakże to nie
moja sprawa! Co znaczą twoje uwagi o Bevie?
-
On nie żyje. To chyba najważniejsze.
-
No cóż, nie spodziewaj się, bym smucił się z tego powodu. To był zły człowiek,
wierzaj mi! Co robił w tym zagajniku, o którym wspominałeś?
-
Prawdę mówiąc, przyszedł tam na spotkanie ze mną.
Cedryk zmarszczył brwi.
-
Jest w tym coś więcej, niż by się na pozór wydawało. Dlaczego mieliście się
spotkać?
-
Będę z tobą szczery. Wpadł na pomysł, żeby wydusić ode mnie pieniądze,
grożąc rozgłoszeniem wieści, że mój mniemany kuzyn to przebrana dziewczyna.
-
Tak, to cały Bev. - Cedryk pokiwał głową, wcale nie zaskoczony. -
Zaproponowałeś mu spłacenie długów?
-
Och, zaproponowałem mu to wcześniej! Na nieszczęście kapitan Trimble
dowiedział się o moim spotkaniu z Beverleyem w zagajniku i udał się tam przede mną.
Jest świadek tego spotkania, który opisał kłótnię i to, jak Trimble obalił na ziemię
Beverleya, przeszukał mu kieszenie i się oddalił. Zapewne myślał, że go tylko
ogłuszył. Kiedy natknąłem się na Beverleya, miał skręcony kark.
189
-
Na Jowisza! - Skonsternowany Cedryk zagwizdał. - To gorzej, niż myślałem!
Do diabła! Tego się nie wyciszy! Nie podejrzewają cię o udział w tym, co Ryszardzie?
-
Szybko zdobywam sobie w tej okolicy możliwie najgorszą reputację, ale jak do
tej pory nie zostałem aresztowany za morderstwo. Co dokładnie cię tu sprowadza?
-
Ależ chciałem wydusić z Beva prawdę! To oczywiste! Nie mogłem pozbyć się
przekonania, że to on jest sprężyną tego napadu. Wiesz, tkwił po uszy w długach. Poza
tym ojciec chciał, żebym odwołał mojego brytana, ale za nic nie mogę go znaleźć.
Jeśli spotkałeś go na drodze do Bristolu, to tłumaczy, dlaczego ja się z nim
rozminąłem. Pojechałem do Bath. Tam ostatni raz widziano Beva, był z Fryderykiem
Fotheringhamem. Fryderyk powiedział mi, że Bev wyjechał w gości do jakichś ludzi.
Nazywają się Lutrellowie, mieszkają tu nie opodal. Więc spotkałem się z matką,
wydobyłem z niej całą opowieść o rabunku i przyjechałem tutaj. Co teraz robimy?
-
Powinieneś spotkać się z miejscowym sędzią. Człowiek, którego opis pasuje do
Trimble'a, został dziś ujęty w Bath, ale nie mam pojęcia, czy znaleziono przy nim
naszyjnik.
-
Muszę dostać w swoje ręce ten przeklęty naszyjnik! - Cedryk skrzywił się. -
Byłoby niedobrze, gdyby prawda wyszła na jaw. Ale co ty zamierzasz? Wygląda mi
na to, że też się wpakowałeś w niezłą kabałę.
-
Niewątpliwie będę mógł odpowiedzieć na to pytanie, kiedy jutro omówię
sprawę z Pen - odparł Ryszard.
Ale lwu salonowemu nie było sądzone omówić nazajutrz żadnej sprawy z panną
Creed. Ta bowiem, zanim udała się do łóżka, przygnębiona siedziała długo w pokoju
przy otwartym oknie i wpatrywała się w oświetloną księżycem scenerię. Doszła do
wniosku, że przeżyła najokropniejszy dzień swego życia, i nagłe pojawienie się
Cedryka Brandona w niczym nie ulżyło jej na sercu. Cedryk wyraźnie uważał jej
przygodę za niewiele mniej dziwaczną niż pomysł, że miałaby zostać żoną Ryszarda.
Jak to powiedział, znał Ryszarda od kołyski i bezsprzecznie można było założyć, że
wiedział o nim prawie wszystko. Jego zdaniem Pen musi wyjść za mąż za Ryszarda,
co ona z kolei uznała za równoznaczne ze stwierdzeniem, że doprowadziła do
niewygodnej sytuacji, w której Ryszard był skazany na proszenie jej o rękę.
Pomyślała, że to bardzo niesprawiedliwe, gdyż nie był trzeźwy, kiedy uparł się przy
190
towarzyszeniu jej do Somerset, i co więcej, uczynił to wyłącznie w trosce o jej
bezpieczeństwo. Nie przyszło jej wtedy na myśl, że dżentelmen o tyle lat od niej
starszy może narazić ją na kompromitację lub że sam wystawi swój honor na szwank.
Ryszard spodobał się Pen od pierwszego wejrzenia. Niewiarygodnie szybko stali się
sobie bliscy i prawdę mówiąc czuła się tak, jakby znała go całe życie. Pomyślała o
sobie, że jest nawet głupsza niż Lidia Daubenay. Przecież zanim jeszcze dotarli do
Queen Charlton, zakochała się w nim po uszy! Myślała tylko o spotkaniu z Piotrem,
ale musiała przyznać przed sobą, że wcale nie była przejęta wizją ujrzenia go w
„Jerzym".
Musiałby się chyba stać wzorem doskonałości, by teraz przesłonić w jej sercu obraz
Ryszarda.
Ale młodemu Lutrellowi daleko było do ideału. Zepsuł wszystko - pomyślała Pen.
Zarzucił jej nieodpowiednie zachowanie i zmusił Ryszarda do oświadczyn, o których
ten na pewno nawet nie myślał.
Bo podejrzewam, że on wcale mnie nie kocha - wiodła dalszy dyskurs ze sobą Pen.
- Powiedział to dopiero wtedy, kiedy Piotr okazał się taki wstrętny. Traktował mnie,
jakby naprawdę był opiekunem albo wujkiem czy kimś całe lata starszym ode mnie,
dzięki czemu, jak przypuszczam, wszystko wydawało mi się wcale przyzwoite i
dalekie od skandalu. Dopiero potem przydarzyło się nam tak wiele przygód i Ryszard
musiał się pozbyć ciotki Almerii, a potem jąkała odgadł, że jestem dziewczyną, i Piotr
był taki nieznośny, i wpadłam w tarapaty z powodu szaleństwa Lidii, i major
przyszedł, i teraz ten drugi pan Brandon dowiedział się o mnie, i na domiar
wszystkiego biedny Ryszard z mojej winy znalazł się w najokropniejszej sytuacji, jaką
można sobie wyobrazić! Jest na to tylko jedna rada: muszę uciec.
Jednakże ta decyzja przywiodła ją do takiej melancholii, że kilka grubych łez
zalśniło na rzęsach dziewczyny i stoczyło się po policzkach. Otarła je, mówiąc sobie,
że głupotą jest płakać.
Bo jeśli on nie chce się ze mną ożenić, ja nie chcę go za męża. Bardzo chcę. A jeśli
chcę, to przypuszczam, że zjawi się z wizytą u ciotki. Nie, nie zjawi się. Całkiem o
mnie zapomni albo najpewniej będzie się cieszył, że pozbył się tak źle wychowanej,
męczącej podopiecznej. Och, Boże mój!
191
Tak pogrążyła się w ponurych rozważaniach, że dopiero po długim czasie zaczęła
zbierać się do łóżka. Zapomniała nawet o ucieczce kochanków, którą pomogła
przygotować, i kiedy usłyszała zegar bijący północ, nie uświadomiła sobie, że Lidia
wchodzi teraz do wynajętej karety pocztowej z klatką papużek-nierozłączek albo bez
niej.
Pen spędziła przykrą noc, dręczona niespokojnymi snami, przewracając się z boku
na bok, tak że niebawem pościel i koce pozwijały się i łóżko stało się niewygodne. O
szóstej rano, kiedy wreszcie otworzyła oczy i ujrzała pokój pełen światła, była
szczęśliwa, że opuszcza sypialnię.
Znaczną część czasu po obudzeniu poświęciła na rozważania, jak umknąć
niepostrzeżenie Ryszardowi. Pamiętała, że w niektóre dni kursuje do Bristolu
przewoźnik i zdecydowała, że albo kupi miejsce w jego pojeździe, albo - jeśli tego
dnia nie będzie jechał - pójdzie pieszo i w Bristolu wykupi miejsce na dyliżans do
Londynu. Bristol był zaledwie sześć mil od Queen Charlton, a poza tym może ktoś
udający się do miasta zabierze ją ze sobą.
Ubrała się i o mało znów nie wybuchnęła płaczem, kiedy walczyła ze zwojami
nakrochmalonego muślinu, ponieważ był to fontaź Ryszarda. Spakowała swoje rzeczy
do sakwojaża i na paluszkach zeszła do bawialni.
Chociaż służący kręcili się już po jadalni i kuchni, nie posprzątali jeszcze w
bawialni i nie odsunęli tu zasłon. Zaniedbane i mroczne pomieszczenie wyglądało
ponuro. Pen odsunęła zasłony, siadła przy pulpicie i wzięła się za pisanie
pożegnalnego listu do Ryszarda.
Było to bardzo trudne zadanie i towarzyszyło mu wiele pochlipywań i łzawych
westchnień. Kiedy wreszcie skończyła pisanie, bez wielkiego uznania przeczytała list i
usiłowała wymazać kleks. Nie była zadowolona, ale brakowało czasu na napisanie
następnej wersji, złożyła więc kartkę, zapieczętowała ją, umieściła na niej nazwisko
Ryszarda i zostawiła pismo na kominku.
W holu natknęła się na ponurego służącego, który obsługiwał ich poprzedniego
wieczoru. Jego spojrzenie wydawało się jeszcze bardziej tępe niż zwykle i poza tym.
że z namysłem przyjrzał się sakwojażowi, nie przejawiał zainteresowania wczesnym
zjawieniem się Pen.
192
Wyjaśniła mu bez zająknienia, że musi udać się do Bristolu, i zapytała, czy
przewoźnik będzie mijał „Jerzego". Służący odparł, że nie będzie mijał, bo w piątek
nie kursuje.
-
Gdyby potrzebował go pan wczoraj, to co innego - dodał z przygatią.
Westchnęła.
-
Więc będę musiał pójść piechotą.
Służący przyjął to bez zainteresowania, ale kiedy znalazła się już przy drzwiach,
coś go tknęło i rzekł ponurym głosem:
-
Żona właściciela jedzie do Bristolu dwukółką.
-
Myślisz, że by mnie zabrała?
Służący odmówił przedstawienia opinii w tej materii, ale zaproponował, że uda się
do pani i ją o to zapyta. Jednakże Pen zdecydowała, że zrobi to sama. Zajrzała na
podwórzec. Żona właściciela pakowała kosz z jedzeniem do powozu i sama szykowała
się wsiadać.
Prośba Pen wprawiła ją w zdziwienie; podejrzliwie przypatrywała się sakwojażowi,
ale była to rezolutna, życzliwa ludziom kobieta i na kłamliwe zapewnienia Pen, że
Ryszard jest poinformowany o jej wyprawie, pozwoliła pannie Creed wsiąść do
dwukółki i wepchnąć sakwojaż pod ławkę. Syn gospodyni, flegmatyczny młodzieniec
żujący źdźbło słomy podczas podróży, wziął lejce w dłonie i po paru chwilach całe
towarzystwo oddaliło się w uliczce.
-
Mam nadzieję, że postępuję jak należy - powiedziała pani Hopkins, kiedy tylko
ochłonęła po wysiłku, jakim było dla niej wdrapanie się do powozu. - Nigdym nie
wściubiała nosa w sprawy innych ludzi, ale jeśli uciekasz od tego dżentelmena, który
się tobą opiekuje, to czekają mnie przykrości.
-
Ależ nic pani nie grozi! - zapewniła ją Pen. – Wie pani, nie przyjechaliśmy
powozem. Inaczej... inaczej nie sprawiłabym pani takiego kłopotu.
Pani Hopkins odparła na to, że Pen nie sprawia jej kłopotu, i dodała, że cieszy się z
towarzystwa. Kiedy dowiedziała się, że Pen nie jadła śniadania, była wielce
wstrząśnięta i po wielu szarpnięciach i sapnięciach wyciągnęła spod ławki kosz, z
którego wyjęła wielki pakunek kanapek, ciasto owinięte w serwetkę i butelkę zimnej
herbaty. Pen przyjęła kanapkę, ale odmówiła skosztowania ciasta, na co pani Hopkins
193
powiedziała, że po prawdzie to i lepiej, bo ciasto jest przeznaczone dla jej ciotki, która
mieszka w Bristolu. Następnie ujawniła, że śpieszy do miasta, by spotkać się z drugą
córką swej siostry. Siostrzenica ma przyjechać z Londynu dyliżansem, aby podjąć
pracę pokojówki w „Jerzym". W ten sposób nawiązała się nić rozmowy. Podróż
odbywała się w miłej atmosferze, a pani Hopkins dostarczała Pen tak wszechstronnych
informacji o różnych utrapieniach i zmiennych kolejach losu, jakie dokuczyły
każdemu członkowi jej rodziny, że zanim dwukółka dotarła do zajazdu w śródmieściu
Bristolu, dziewczyna czuła, iż wie niemal wszystko o krewnych zacnej niewiasty.
Dyliżans londyński miał się zjawić w Bristolu o dziewiątej i o tej samej godzinie
wyruszał dyliżans w przeciwnym kierunku. Pani Hopkins udała się z wizytą do ciotki,
a Pen po wykupieniu miejsca zostawiła sakwojaż w zajeździe i udała się wydać swe
ostatnie szylingi na prowiant, który miał podtrzymać ją na siłach podczas podróży.
O tak wczesnej porze ulice były pustawe i w niektórych sklepach nie podniesiono
jeszcze żaluzji, ale po kilku minutach spacerowania i przyglądania się z ciekawością
zmianom, jakie zaszły w mieście podczas pięciu lat, Pen znalazła otwarty sklep
spożywczy. Zapach świeżo pieczonych pasztetów obudził w niej apetyt. Weszła do
środka i dokonała starannego wyboru z proponowanych na sprzedaż artykułów.
Po załatwieniu sprawunków do odjazdu dyliżansu pozostało jej jeszcze pół godziny.
Zawędrowała na plac targowy, gdzie kręciło się przy codziennych zakupach sporo
ludzi. Pen dojrzała panią Hopkins wykłócającą się ze straganiarzem o cenę kawałka
perkalu, ale uznała, że wie już dosyć o rodzinie Hopkinsów, poszła więc dalej i udała,
że ogląda wystawę zegarmistrza. Do tego stopnia skupiła się na tym, by nie nawinąć
się pod macierzyńskie oko pani Hopkins, że była błogo nieświadoma, iż jest
przedmiotem bacznej obserwacji tęgiego mężczyzny w wełnianym kaftanie i
kapeluszu o szerokim rondzie, który po paru chwilach podszedł do niej, położył ciężką
rękę na ramieniu Pen i powiedział:
-
Mam cię!
Podskoczyła spłoszona i obejrzała się z nagłym niepokojem. Głos wydał się jej
znajomy; ku swemu głębokiemu przerażeniu ujrzała przed sobą oblicze agenta
śledczego z Bow Street, który dopadł był Kubę Yarde'a w gospodzie we Wroxham.
194
-
Och! - westchnęła słabym głosem. - Och! Czy to nie pana... nie pana poznałam
wczoraj? Dzień... dzień dobry! Ładną mamy pogodę, nieprawdaż?
-
A jakże, młody panie - rzekł złowieszczym tonem agent. - Bardzo z ciebie
sprytna sztuka, bez dwóch zdań. Wielcem chciał się z tobą spotkać. No, a kiedy Nat
Gudgeon chce się kimś spotkać, to się spotka, i co do tego też nie ma dwóch zdań!
Pójdziesz ze mną!
-
Nie zrobiłem nic złego! Naprawdę!
-
Jeśli nie zrobiłeś, to nie ma potrzeby się mnie bać - powiedział pan Gudgeon, z,
jak się wydawało Pen, złośliwym łypnięciem. - Ale, młody panie, ty i ten postawny
dżentelmen, twój towarzysz, daliście dęba z tamtej gospody, aż się kurzyło. Czemuż
to? Co tu kryć, można by sobie pomyśleć, żeście mnie bardzo znielubili.
-
Ależ skąd! Ale nie mieliśmy po co tam zostawać i byliśmy już bardzo
spóźnieni.
-
No cóż, mam ochotę odpylać cię dokładnie, młody panie. Nie popełniaj tego
wielkiego błędu i nie siłuj się ze mną, bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Możeś
nigdy nie słyszał o pewnym człeku imieniem Yarde, tak samo jak nie potrafisz
rozpoznać jednego szkiełka! Na Boga! Gdybym miał dostać pół pensa za każdego
niedorostka, któregom ujął - i oddał na wypoczynek do Newgate! – to byłbym bardzo
bogatym człowiekiem. Pójdziesz ze mną i przestaniesz pleść bzdury, bo jestem
pewien, że wiesz o pewnym szkiełku i wolałbyś, żebym ja nie miał o nim żadnego
pojęcia.
Tymczasem kilkoro ludzi zwróciło uwagę na Pen i agenta i wokół nich zaczął się
gromadzić tłumek. Pen rozejrzała się zalękniona. Spostrzegła wstrząśniętą panią
Hopkins, ale nie było żadnej możliwości ucieczki, więc się poddała. Pan Gudgeon
wyraźnie zdecydował się odprowadzić ją do więzienia czy w każdym razie do jakiegoś
dobrze strzeżonego miejsca, w którym jej płeć wkrótce zostanie ujawniona.
Tymczasem tłumek zamienił się w tłum i kilka osób zaczęło głośno domagać się
wyjaśnienia, co też ten młody dżentelmen takiego uczynił, a pewien zorientowany
osobnik wyjaśnił sąsiadom, że ten oto człek to nikt inny, jak agent śledczy z Bow
Street z Londynu. Pen uznała, że najlepiej posłuży jej pewna doza szczerości. W
195
związku z tym nie usiłowała wyrwać się z uścisku agenta, ale odezwała
najspokojniejszym tonem, jaki zdołała z siebie wydobyć:
-
Chętnie z panem pójdę. Prawdę mówiąc, wiem dobrze, czego pan chce, i
przypuszczam, że mogę panu dostarczyć pewnych bardzo cennych informacji.
Pan Gudgeon, choć niezwyczajny objawów zimnej krwi, bynajmniej nie dał się
zmiękczyć tą przemową.
-
A to zuchwalstwo! Takiś młody, a strugasz wielkiego dżentelmena! Ty młoda
żmijo, która ma jeszcze mleko pod nosem! Pójdziesz ze mną i nie chcę słyszeć
żadnego gadania. No już!
Część tłumu przejawiła ochotę towarzyszenia im, ale pan Gudgeon skierował do
niej tak ostre słowa, że rozpierzchła się pośpiesznie. Agent pozostał sam i był gotów
odprowadzić swego więźnia z placu.
-
Robi pan wielki błąd - rzekła mu Pen. - Szuka pan brylantów Brandonów, czyż
nie tak? Otóż wiem o nich wszystko i tak naprawdę pan Brandon życzy sobie, żeby
przestał ich pan szukać.
-
Ho! - powiedział wielce znacząco pan Gudgeon. - Mam zaprzestać poszukiwań,
co? Do licha, nigdym nie spotkał takiego zuchwalca!
-
Niech pan mnie posłucha! Wiem, kto ma brylanty. Co więcej, ta sama osoba
zamordowała pana Brandona, żeby je zdobyć!
Pan Gudgeon potrząsnął głową w niemym zadziwieniu.
-
Mówię panu, że to on zrobił! - powtórzyła rozpaczliwie Pen. - Nazywa się
Trimble i zmówił się z Kubą Yarde'em, żeby ukraść naszyjnik! Tylko że poszło
niezgodnie z planem i naszyjnik odzyskał pan Beverley Brandon i potem kapitan
Trimble go zabił i uciekł z brylantami! A pan Cedryk Brandon rozgląda się za panem
po całym kraju i jeśli tylko uda się pan do Queen Charlton, znajdzie go pan tam i
dowie się, że mówię prawdę!
-
Nigdym nie słyszał podobnych bredni! - rzekł z urazą pan Gudgeon. - Łajdak z
ciebie, gotowy na wszystko, nie ma dwóch zdań! A że zapytam, jakim to sposobem
wiesz aż tyle o tym szkiełku?
196
-
Znam dobrze pana Brandona - odparła Pen. - Obu panu Brandonów! I byłam w
Queen Charlton, kiedy popełniono morderstwo. Pan Philips, sędzia, wie o mnie
wszystko, zapewniam pana!
Pan Gudgeon, nieco poruszony tą wieścią, odezwał się nieco łagodniejszym tonem:
-
Nie mówię, że ci nie wierzę, ani też nie mówię, że ci wierzę, ale opowiadasz mi
tu całkiem niewiarygodną historię, młody panie, to fakt.
-
Tak, przypuszczam, że tak sobie myślisz, sir, zgodziła się z nim Pen. Poczuła
słabnący uścisk na ramieniu i uznała, że należy kuć żelazo póki gorące. - Lepiej by
pan zrobił, od razu udając się ze mną do Queen Charlton, bo pan Brandon chce się z
panem spotkać, i spodziewam się, że będzie bardzo zadowolony, kiedy pomoże mu
pan znaleźć kapitana Trimble'a.
Pan Gudgeon rozejrzał się na boki.
-
Albo się pomyliłem, albo jesteś najbardziej chytrą młodą żmiją, jaką
kiedykolwiek widziałem. Może pojadę do tej miejscowości, o której wspomniałeś, i
może, kiedy się tam wybiorę, ty poczekasz na mnie w takim miejscu, w którym nie
będziesz mógł zrobić żadnej szkody.
Weszli na szeroką przelotową ulicę, od której odchodziło wiele przecznic. Pen,
która nie miała zamiaru wracać do Queen Charlton ani znaleźć się w więzieniu w
Bristolu, zdecydowała, iż teraz, kiedy pan Gudgeon rozluźnił uścisk, należy
spróbować ucieczki.
-
Jak pan sobie życzy - rzekła beztrosko. – Uprzedzam tylko, że pan Brandon
będzie bardzo zły, kiedy się dowie, że mnie pan napastował. Oczywiście nie mam
zamiaru... Och, niech pan patrzy, niech pan patrzy! Szybko!
Doszli do jednej z bocznych ulic i przedziwne zachowanie Pen spowodowało, że
pan Gudgeon stanął jak wryty. Dziewczyna zacisnęła wolną rękę na ramieniu agenta i
wykrzyknęła:
-
Tam właśnie zakręca! To on! Kapitan Trimble! Musiał mnie zobaczyć, bo od
razu puścił się biegiem! Och, proszę się pośpieszyć!
-
Gdzie? - zapytał pan Gudgeon wytrącony z równowagi, rozglądając się
szaleńczo w koło.
-
Tam! - sapnęła Pen, wyrwała mu się i pomknęła jak łania w dół przecznicy.
197
Usłyszała za sobą krzyk, ale nie traciła czasu na oglądanie się. Jakaś kobieta zajęta
szorowaniem schodów wejściowych wszczęła alarm: „Łapać złodzieja!". Chłopiec na
posyłki z wielkim koszem na ramieniu gwizdnął przeraźliwie. Pen dotarła do końca
uliczki goniona wrzawą, skręciła, ujrzała zaułek wiodący do skupiska ponurych
domostw i pośpieszyła w tym kierunku.
Znalazła się w labiryncie wąskich ulic, brudnych rynsztoków, postawionych krzywo
domków, hałaśliwych podwórek, na których gniły wysypiska śmieci. Nigdy jeszcze
nie zapuszczała się w tę część miasta i niebawem całkiem się zgubiła. Ta okoliczność
jednak jej nie przeszkadzała, gdyż hałas pościgu wkrótce zamarł w tyle. Nie sądziła,
by ktokolwiek zauważył, jak skręciła w zaułek, więc nadzieja na zmylenie pogoni
wzrosła. Dziewczyna zwolniła kroku i łapiąc oddech ruszyła w kierunku wschodnim.
Taką przynajmniej miała nadzieję. Po minięciu wielu nieznanych ulic wreszcie
znalazła się w godniej-szej części miasta i zaczęła rozpytywać się o drogę do zajazdu,
w którym zostawiła sakwojaż. Okazało się, że minęła zajazd i co więcej, jest już kilka
minut po godzinie dziewiątej. Spojrzała z taką żałością na swego informatora, tęgiego
mężczyznę w sztruksowych spodniach i satynowym kaftanie, który właśnie wsiadał do
dwukółki, że zapytał ją, czy chciała udać się dyliżansem do Londynu. Kiedy
dziewczyna przytaknęła, powiedział filozoficznie:
-
No cóż, spóźniłaś się.
-
O Boże, co ja teraz pocznę? - Pen miała przed sobą perspektywę dnia
spędzonego na wałęsaniu się po mieście i ukrywaniu przed panem Gudgeonem.
Wieśniak, który przypatrywał się jej z namysłem, zapytał:
-
Śpieszysz się?
-
Tak, tak! Zapłaciłem już za miejsce w dyliżansie.
- Hm, jadę do Kingswood. Jak chcesz, możesz się zabrać ze mną. Tam złapiesz
dyliżans.
Z wdzięcznością przyjęła propozycję. Pomyślała, że gdyby nawet nie dogoniła
dyliżansu, to w Kingswood nie będzie miała na karku agenta. Szczęściem konik
wieśniaka był młody i chyży, i dotarli do głównego londyńskiego gościńca, zanim
198
ciężki dyliżans opuścił miasto. Wieśniak zostawił Pen w Kingswood na progu zajazdu,
upewniwszy się, że dyliżans jeszcze tam nie dotarł. Pożegnał ją serdecznie i odjechał.
Czując, że o włos uniknęła nieszczęścia, usiadła na ławeczce przed zajazdem i
czekała na dyliżans. Spóźnił się i strażnik, kiedy Pen wręczyła mu bilet, zdawał się
uważać fakt, że nie wsiadała w Bristolu, za osobisty afront. Ze złośliwą satysfakcją
oznajmił, że jej sakwojaż został w zajeździe „Talbot", ale po wielu narzekaniach uznał
prawo Pen do zajęcia miejsca w dyliżansie i spuścił schodki, by mogła wejść do
środka. Wcisnęła się między grubego mężczyznę a kobietę tulącą wrzeszczące
niemowlę; drzwi się zamknęły, schodki zostały podniesione i pojazd niezgrabnie
potoczył się do Londynu.
14
Ryszard Wyndham nie był rannym ptaszkiem, ale w dniu ucieczki panny Creed
został wyrwany ze snu o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Czyscibut przyniósł mu
stosik wypranej bielizny oraz buty i powiedział nieśmiało, że jaśnie pan jest proszony
na dół.
Ryszard zajęczał i spytał o godzinę. Z jeszcze większą nieśmiałością czyscibut
powiedział, że nie ma jeszcze ósmej.
-
Niech to diabli! - wykrzyknął Ryszard, wbijając w chłopca bolesny wzrok.
-
Tak, sir. - Czyscibut okazał swe współczucie. - Ale to major Daubenay. Jeszcze
nigdy nie widziałem go w takim stanie!
-
Och, tak? Tak? Niech diabeł porwie majora Daubenaya!
Czyscibut wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale oczekiwał dokładniejszego polecenia.
Ryszard jęknął po raz wtóry i usiadł.
-
Chyba powinienem wstać, nieprawdaż? No to przynieś mi wodę do golenia.
-
Tak jest, sir.
-
Och, jeszcze coś! Przekaż moje pozdrowienia majorowi i poinformuj go, że
niebawem zejdę!
Służący wyszedł, by wykonać polecenia, a Ryszard, niechętnym okiem oceniając
urodę poranka, podniósł się z łóżka.
199
Kiedy służący powrócił z dzbankiem gorącej wody, zastał szacownego gościa z
Londynu w koszuli i bryczesach. Chłopak doniósł, że major krąży po bawialni i
bardziej przypomina dziką bestię w cyrku niż chrześcijańskiego dżentelmena.
-
Jestem poruszony - rzekł Ryszard bez śladu emocji.
-
Podaj mi buty, dobrze? Niestety! O Biddle'u, nigdy nie uświadamiałem sobie
twej wartości, dopóki nie zostałem ciebie pozbawiony!
-
Przepraszam, sir?
-
Nic. - Ryszard wcisnął stopę w but i pociągnął mocno za cholewkę.
Pół godziny później wkroczył do bawialni. Zastał tam swego porannego gościa,
który chodził tam i z powrotem silnie wzburzony, dzierżąc w dłoni wielką „cebulę".
Policzki pałały mu nieprzyzwoicie, oczy groźnie wyłaziły z orbit. Drżącym palcem
stuknął w czasomierz i odezwał się głosem o ton łagodniejszym od wrzasku:
-
Czterdzieści minut, sir! Czterdzieści minut, od kiedy wszedłem do tego pokoju!
-
Tak, czasem zadziwiam nawet samego siebie! - odezwał się Ryszard z
nonszalancją doprowadzającą do szaleństwa. - Był czas, kiedy nie potrafiłem zmieścić
się w godzinie, ale praktyka, mój drogi sir, praktyka sprawia cuda!
-
W godzinie! - Major dławił się słowami. - Praktyka! W nosie mam pańską
praktykę! Słyszy mnie pan?
-
Tak - odparł Ryszard strzepując pyłek z rękawa. -
I wyobrażam sobie, że
nie jestem jedyną osobą, która ma zaszczyt pana słyszeć.
-
Dandys z pana! - Major zionął nienawiścią. - Dandys! Oto kim pan jest!
-
No cóż, cieszę się, że pośpiech, z jakim się ubrałem, nie przysłonił tego faktu -
odparł grzecznie Ryszard.
-
Ale właściwym terminem jest: „elegant".
-
Wcale nie obchodzi mnie właściwy termin! - zaryczał major, tłukąc pięścią w
stół. - Dla mnie wszystko to jedno i to samo: dandys, elegant czy zwykły goguś!
-
Jeżeli stracę do pana cierpliwość, co jednakże uczynię z największą przykrością
- przynajmniej o tak wczesnej porze - odkryje pan, że się myli. Tymczasem mniemam,
iż wyciągnął mnie pan z łóżka nie po to, aby wymieniać komplementy. Czego pan
chce?
200
-
Nie przemawiaj do mnie tym pysznym tonem, sir! Ten pański łapserdak
wymknął się z moją córką!
-
Nonsens! - spokojnie rzekł Ryszard.
-
Nonsens, co? To wiedz, sir, że ona uciekła! Uciekła, słyszy mnie pan? I jej
pokojówka razem z nią!
-
Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia.
-
Pańskie wyrazy współczucia! Do diabła, nie chcę pańskich wyrazów
współczucia! Chcę wiedzieć, co pan zamierza zrobić!
-
Zupełnie nic.
Oczy majora dosłownie wystąpiły z oczodołów. Na rozognionym czole zagrała
żyła.
-
Stoi pan tu i mówi, że nic nie zrobi, kiedy ten pański kuzyn drań uciekł z moją
córką?!
-
Nie w tym rzecz. Nie zamierzam nic robić, ponieważ mój kuzyn nie uciekł z
pańską córką. Musi mi pan wybaczyć, że zwrócę mu uwagę, atoli zaczynam być nieco
znużony pańskimi ojcowskimi kłopotami.
-
Jak pan śmie? Jak pan śmie? - Major się dusił.
-
Pański kuzyn potajemnie spotyka się z moją córką w Bath, wywabia ją z
rodzicielskiego domu w środku nocy, uwodzi fałszywymi obietnicami i teraz... teraz
na domiar wszystkiego ucieka z nią, a pan mówi... pan mówi, że jest znużony moimi
kłopotami!
-
Jestem nimi bardzo znużony. Jeśli córka opuściła pańskie progi - czy jednak
wolno mieć do niej pretensje? - radzę nie tracić czasu i nie nadużywać mojej
cierpliwości, ale zapytać w Crome Hall, czy pan Piotr Lutrell przebywa w domu. A
może i on jest nieobecny?
-
Młody Lutrell! Na Boga, jeśli to prawda, będę z tego bardzo rad! A tak, będę
rad. Tak samo jak wówczas, gdyby Lidia uciekła z każdym innym mężczyzną, a nie z
tym łajdaczyną!
-
No cóż, to się szczęśliwie złożyło.
201
-
Nic podobnego! Wie pan bardzo dobrze, że to nie młody Lutrell! Ona sama
wyznała, że od jakiegoś czasu spotyka się z pańskim kuzynem i ten drań powiedział w
tym pokoju... w tymże pokoju, zauważ pan, w pańskiej obecności...
-
Mój drogi panie, pańska córka i mój kuzyn napletli całą masę bzdur, ale
zapewniam pana, że nie uciekli razem.
-
Pięknie, sir, pięknie! Gdzie zatem jest ten pański kuzyn?
-
Wyobrażam sobie, że w łóżku.
-
Więc proszę po niego posłać - warknął major.
-
Jak pan sobie życzy. - Ryszard pociągnął za dzwonek.
Ledwo to zrobił, kiedy drzwi się otwarły i wkroczył Cedryk odziany w imponujący
brokatowy szlafrok o nader żywym i niezwykłym wzorze.
-
Co się tu wyprawia, u diabła? - zapytał udręczonym głosem. - W życiu nie
słyszałem takiej bezbożnej wrzawy! Ryszardzie, to ty? Czyżbyś był nieubrany?!
-
Tak. - Ryszard westchnął. - Spotyka mnie tu wyjątkowa udręka.
-
Ale, mój stary, nie ma jeszcze dziewiątej! - rzekł ze zgrozą Cedryk. - Cóż, u
licha, w ciebie wstąpiło! Nie można wstawać o tej porze, to nieprzyzwoite!
-
Wiem, Cedryku, ałe kiedy wpadniesz między... hmm... wrony, musisz krakać
jak i one. Ach, pozwól, że przedstawię ci majora Daubenaya. Pan Brandon!
- Do usług, sir! - rzekł szorstko major, kłaniając się niezwykle sztywno.
-
Bardzo mi miło pana poznać? - powiedział zdawkowo Cedryk. - Hołdujecie tu
na wsi diabelnie dziwnym zwyczajom!
-
Nie przybywam z wizytą grzecznościową! - odparł major.
-
Tylko nie mów mi, że się kłócisz, Ryszardzie! - Cedryk jęknął. - A na to mi
wygląda. Doprawdy, stary, powinieneś pamiętać, że śpię nad tobą. Sam wiesz, że
rozkręcam się dopiero od południa. Poza tym to do ciebie niepodobne!
Ziewając podszedł do kominka, opadł na fotel i wyprostował bocianie nogi. Major
wpił w niego wzrok i rzekł z naciskiem, iż odwiedza sir Wyndhama w osobistej
sprawie.
Cedryk puścił to mimo uszu.
-
Najbardziej przyda się nam kawa, mocna kawa! - oznajmił.
202
W tej właśnie chwili weszła pokojówka i ze zdziwieniem stwierdziła, że w pokoju
są goście.
-
Och, przepraszam, sir! Zdawało mi się, że słyszę dzwonek!
-
Dobrze słyszałaś - powiedział Ryszard. - Bądź tak dobra, zastukaj do pana
Browna i powiedz mu, żeby zszedł na dół, kiedy się tylko ubierze. Major Daubenay
pragnie z nim mówić.
-
Hej, zaczekaj chwilkę! - nakazał Cedryk. - Przynieś najpierw kawę, dobra
dzieweczko!
-
Tak, sir - odparła pokojówka i spiekła raczka.
-
Kawę! - wybuchnął major Daubenay.
Cedryk z namysłem uniósł brew.
-
Nie pochwala pan tego zamysłu? Więc co mam zadysponować? Na brandy jest,
moim zdaniem, za wcześnie, ale jeśli ma pan ochotę na dzbanek piwa, rzeknij pan
tylko słowo!
-
Nie mam na nic ochoty! Sir Wyndham, podczas kiedy tracimy czas na
głupstwa, ten młody drań porywa moją córkę!
-
Wezwij pana Browna - polecił pokojówce Ryszard.
-
Porwanie? Na Jowisza! - rzekł Cedryk. - Co za „młody drań"?
-
Major Daubenay trwa w zaślepieniu, że mój kuzyn tej nocy uciekł z jego córką
- wyjaśnił mu przyjaciel.
-
Co? - Cedryk zamrugał. Z szelmowskim błyskiem w oku przyjrzał się
Ryszardowi i majorowi. Kiedy się odezwał, głos mu drżał: - Ależ, na Jowisza, nie
mówi pan poważnie! Powinieneś go bardziej trzymać w karbach, Ryszardzie!
-
Tak! - powiedział major. - Tak być powinno! Ale zamiast tego... nie powiem, że
zachęcał do złego tego młodego łajdaka... ale przyjął postawę, którą mogę tylko
nazwać haniebną i bezwolną!
Cedryk potrząsnął głową.
-
Cały Ryszard. - Jego powaga pierzchła. - Na Boga, co za diabeł podszepnął
panu, że córka uciekła z jego kuzynem? Od miesięcy nie słyszałem nic równie
zabawnego! Ryszardzie, będę doił cię przez lata!
-
Ty płyniesz do Indii, Cedryku - powiedział Ryszard, uśmiechając się skrycie.
203
-
Pana to bawi! - Major się najeżył.
-
Na Boga, tak, i pana też by bawiło, gdybyś wiedział tyle, ile ja wiem o tym
kuzynie Wyndhamów!
Pokojówka wróciła do bawialni.
-
Och, proszę pana! Pana Browna nie ma w pokoju - powiedziała dygając.
Efekt był piorunujący. Major zaryczał jak ranny byk, Cedrykowi śmiech zamarł na
ustach, a monoki Ryszarda opadł.
-
Wiedziałem! Och, wiedziałem! - Major szalał. – Co teraz, sir?!
Ryszard szybko się opanował.
-
Niech pan nie opowiada bzdur! - odezwał się z szorstkością, jakiej Cedryk
nigdy przedtem u niego nie słyszał. - Mój kuzyn najprawdopodobniej wyszedł zażyć
świeżego powietrza. To ranny ptaszek.
-
Przepraszam, sir, ale młody pan zabrał ze sobą sakwojaż - wtrąciła pokojówka.
Major z trudem utrzymywał furię na wodzy. Cedryk wyrozumiale słuchał jego
gulgotania i błagał, by się nie unosił.
-
Znałem kiedyś pewnego człowieka, który doprowadził się do podobnego stanu.
Pękła mu żyła. To święta prawda!
Pokojówka, która nie mogła nie docenić uroku manier czcigodnego Cedryka,
zachichotała i skręciła w palcach róg fartuszka.
-
Kiedy weszłam do pokoju, to zobaczyłam list do jaśnie pana. Leży na kominku
- poinformowała, nieproszona o zdanie.
Ryszard odwrócił się i podszedł do kominka. Liścik Pen, który oparła o zegar,
zleciał na podłogę i dlatego wcześniej go nie zauważył. Nieco pobladłszy podniósł go i
wycofał się do okna.
Mój drogi Ryszardzie, to list pożegnalny. Dziękuję ci bardzo za Twą dobroć.
Zdecydowałam się wrócić do ciotki Almerii, gdyż pomysł naszego małżeństwa jest
niedorzeczny. Wymyślę jakąś bajeczkę, która usatysfakcjonuje ciotkę. Drogi sir, to
naprawdę była wspaniała przygoda.
Twoja uniżona sługa Penełopa Creed P.S. Odeśię Ci fontazie i sakwojaż. Naprawdę
bardzo Ci dziękuję, drogi Ryszardzie.
204
Cedryk, widząc zastygłą twarz przyjaciela, dźwignął się z fotela, podszedł do
Ryszarda i położył mu dłoń na ramieniu.
-
Ryszardzie, drogi chłopcze! O co chodzi?
-
Żądam pokazania mi tego listu! - warknął major.
Ryszard złożył arkusik papieru i wsunął go do wewnętrznej kieszeni.
-
Może pan być zadowolony, sir. Mój kuzyn nie uciekł z pańską córką.
-
Nie wierzę panu!
-
Jeśli znaczy to, że zarzuca mi pan kłamstwo... - Ryszard opanował się i zapytał
służącą: - Kiedy pan Brown opuścił zajazd?
-
Nie wiem, sir. Ale Parks był na dole... służący, sir.
-
Wezwij go.
-
Jeśli pański kuzyn nie uciekł z moją córką, to proszę pokazać mi ten list! -
domagał się major.
Cedryk zdjął dłoń z ramienia przyjaciela i udał się na środek bawialni. Na jego
arystokratycznej twarzy ukazał się wyraz pogardy.
-
Panie... Daubenay, czy jak tam panu... nie wiem, co wbił pan sobie do głowy,
ale, u diabła, jestem tym zmęczony! Wynoś się pan, na litość boską!
-
Nie ruszę się z tego pokoju, dopóki, nie dowiem się prawdy! - oznajmił major. -
Wcale nie będę zdziwiony, jeśli się okaże, że obaj jesteście w zmowie z tym
chłystkiem!
-
Do licha, coś diabelnie dziwnego jest w atmosferze tego miejsca! - powiedział
Cedryk. - Wszyscyście poszaleli!
W tym momencie do bawialni wszedł ponury służący. Jego rewelacje o Pen, która
udała się do Bristolu z panią Hopkins, sprawiły, że twarz Ryszarda stała się jeszcze
bardziej nieprzenikniona, ale bez wątpienia ostudziły nieco majora. Otarł czoło i
burknął, że teraz wie, iż się pomylił.
-
To właśnie panu mówiliśmy - zwrócił mu uwagę Cedryk. - Powiem panu
jeszcze jedno, sir: mam ochotę na śniadanie i prędzej mnie szlag trafi, nim zasiądę do
stołu, podczas kiedy pan będzie się szastał po pokoju i darł mi się do ucha. Potrzebuję
spokoju!
205
-
Ale ja nic nie pojmuję! - poskarżył się łagodniejszym tonem major. - Ona
powiedziała, że spotykała się z pańskim kuzynem, sir!
-
Już panu mówiłem, że pańska córka i mój kuzyn naopowiadali masę bzdur -
rzucił przez ramię Ryszard.
-
Chce pan powiedzieć, że chciała mnie wywieść... że rzucała mi piaskiem w
oczy? Na mą duszę!
-
Tylko nie zaczynaj pan znowu! - zajęczał Cedryk.
-
Uciekła z młodym Lutrellem - wybuchnął major.
-
Na Boga, połamię mu wszystkie kości!
-
To nas nie obchodzi - rzekł Cedryk. - Jedź pan i łam! Szkoda czasu! Służący,
drzwi!
-
Dobry Boże, to straszne! - wykrzyknął major. Padł na krzesło i zakrył ręką
twarz. - Jeśli to prawda, to są już w połowie drogi do szkockiej granicy! Jakby tego
było jeszcze mało! A Philips chce, żebym dziś przed południem zawiózł tę wyrodną
dziewczynę do Bath. Miała tam rozpoznać jakiegoś łotra! Co ja powiem sędziemu?
Jaki skandal! Moja biedna żona! Zostawiłem ją zdruzgotaną!
-
Niech pan zaraz do niej wraca! - zachęcał go Cedryk.
-
Nie ma chwili do stracenia! Tylko niech mi pan jeszcze powie, czy ten łotr miał
przy sobie brylanty?
Major machnął ręką, jakby opędzał się od komara.
-
Czemu miałoby mnie to obchodzić? Myślę o moim dziecku, które zeszło na
manowce!
-
Pana to nie obchodzi, ale mnie tak. Ten człowiek zamordował mojego brata, a
diamenty są własnością mojej rodziny!
-
Pańskiego brata? Dobry Boże, jestem zdumiony! - powiedział
major,
wytrzeszczając oczy. - Kto by... kto by uwierzył!... że doznał pan takiej straty! Nikt!
Niech mi pan wierzy, nikt! Pański brak powagi...
-
Mniejsza o mój brak powagi, staruszku! Czy znaleziono ten piekielny
naszyjnik?
-
Tak, sir, i dorozumiewam się, że więzień miał go w swym posiadaniu. I jeśli
tylko to interesuje pana w tej wstrząsającej aferze...
206
-
Ryszardzie, muszę dostać ten naszyjnik w swoje ręce. Przykro mi cię
opuszczać, mój drogi, ale nic na to nie poradzę! Gdzie, u diabła, jest ta kawa? Nie
mogę jechać bez śniadania! - Dojrzał służącego, który pojawił się w progu bawialni. -
Ty tam! Czemu, u diabła, stoisz i się gapisz! Śniadanie, gamoniu!
-
Tak, sir - rzekł sługa, pociągając nosem. - A co, jeśli łaska, mam powiedzieć
damie?
-
Powiedz jej, że nie przyjmujemy!... Jakiej damie?
Służący wysunął tackę, na której ieżał bilecik wizytowy.
-
„Do sir Ryszarda Wyndhama" - odczytał ponuro. - Byłaby zobowiązana, gdyby
zaszczycił ją pan chwilą rozmowy.
Cedryk podniósł wizytówkę i odczytał głośno:
-
„Lady Lutrell". Do licha, kto to jest lady Lutrell, Ryszardzie?
Ryszard odwrócił się z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
-
Wprowadź tę damę! - rzekł.
-
No cóż, zawsze czułem, że sielskie rozkosze to nie dla mnie - zauważył Cedryk.
- Ale do tej pory to było tylko wyobrażenie! Do licha, teraz jestem tego pewny! Nie
ma jeszcze dziewiątej, a połowa wsi składa wizyty! Straszne, stary, straszne!
Ryszard odwrócił się od okna i uniósłszy lekko brwi patrzył w kierunku drzwi.
Służący wprowadził do pokoju damę, która mogła mieć czterdzieści, może nawet
pięćdziesiąt lat. Miała kasztanowe włosy przetykane siwizną, bystre, wesołe oczy, a
zdecydowany zarys ust i podbródka świadczył o nawyku rozkazywania. Ryszard
ruszył ku niej z przywitaniem, lecz zanim zdążył się odezwać, major wypalił
gwałtownie:
-
A więc to tak, szanowna pani! Tak! Chciała się pani spotkać z sir Ryszardem
Wyndhamem? Przypuszczam, że nie spodziewała się mnie tu pani?!
-
Tak - odparła ze spokojem dama. - Nie spodziewałam się. Ponieważ jednakże w
przyszłości będziemy, jak mniemam, zmuszeni spotykać się, zachowując choćby
pozory zgodnego współżycia, równie dobrze możemy zacząć teraz. Jak się pan miewa,
majorze?
-
Na honor, cóż za opanowanie! Czy jest pani wiadomo, że twój syn uciekł z
moją córką?
207
-
Tak - odparła lady Lutrell. - Zostawił list w tej sprawie. Jej spokój obezwładnił
majora. Odezwał się bezradnie:
-
Ale co my zrobimy?
Uśmiechnęła się.
-
Nic. Możemy jedynie przyjąć do wiadomości to wydarzenie tak godnie, jak nas
na to stać. Panu niepodoba się ten związek, mnie również, ale ścigając młodą parę albo
okazując światu nasze niezadowolenie, wystawilibyśmy się tylko na pośmiewisko. -
Przyjrzała się majorowi nie ukrywając rozbawienia, ale wydawał się tak załamany, że
zlitowała się nad nim i podała mu rękę. – Już dobrze, majorze! Zakopmy topór
wojenny. Nie chcę zrażać do siebie mojego jedynego syna. Pan, jestem o tym
przekonana, równie niechętnie wydziedziczyłby córkę.
Niezgrabnie wymienił z nią uścisk dłoni.
-
Nie wiem, co powiedzieć! Jestem bardzo skonfundowany! Źle się zachowali
względem nas, bardzo źle!
-
O tak! - westchnęła. - Ale czy my nie zachowaliśmy się źle względem nich?
Tego było aż nadto dla majora. Znów oczy zaczęły mu wyłazić z orbit. Cedryk
interweniował pośpiesznie:
-
Na miłość boską, niech go pani nie rozjusza!
-
Trzymaj pan język za zębami! - warknął major.
-
Ale szanowna pani przyszła tu z wizytą do sir Ryszarda Wyndhama! Czemu to?
-
Przyszłam z wizytą do sir Wyndhama w zupełnie innej sprawie - odparła. Jej
spojrzenie przez chwilę zatrzymało się na Cedryku, a potem przeniosło się na
Ryszarda. Pan, jak sądzę, musi być sir Ryszardem Wyndhamem - rzekła.
Skłonił się.
-
Jestem do pani usług. Pozwoli pani, że przedstawię jej pana Brandona!
Obrzuciła szybkim spojrzeniem Cedryka.
-
Ach, pańska twarz wydawała mi się znajoma. Sir, doprawdy nie wiem, co
powiedzieć. Jestem tak zakłopotana, że brak mi słów.
Cedryk popadł w ambaras.
208
-
Ależ proszę wcale się nie czuć zakłopotaną z mojego powodu! Nic podobnego!
Zechce pani wybaczyć mój wygląd! Bogiem a prawdą, te wczesne godziny są bardzo
męczące!
-
Jak mniemam, lady Lutrell ma na myśli śmierć Beverleya - rzekł sucho
Ryszard.
-
Bev? Ależ tak! Wstrząsająca afera! Nigdy w życiu nie byłem tak zaskoczony!
-
Jest dla mnie powodem głębokiej konsternacji fakt, iż coś podobnego
wydarzyło się, kiedy pański brat był gościem w moim domu - powiedziała lady
Lutrell.
-
Proszę się tym nie przejmować! - odparł Cedryk.
-
To nie pani wina. Zawsze myślałem, że źle skończy, to mogło go wszędzie
spotkać!
-
Pańska nieczułość budzi obrzydzenie! - oznajmił major, sięgając po kapelusz. -
Nie zostanę tu chwili dłużej. Ten brak serca jest oburzający!
-
Ale kto, u diabła, pana trzyma? - zapytał go Cedryk.
-
Czy nie próbowałem się pana pozbyć pół godziny temu? Nigdym nie spotkał
tak gruboskórnego człeka!
-
Odprowadź majora Daubenaya do drzwi, Cedryku - powiedział Ryszard. -
Rozumiem, że lady Lutrell pragnie porozmawiać ze mną w cztery oczy.
-
Drugie cztery już wychodzą, stary! Uniżony sługa pani! Za panem, majorze! -
Wyprowadził majora kłaniając się nisko i puszczając oko do przyjaciela.
-
Co za ujmujący wesołek! - zauważyła lady Lutrell, wkraczając na środek
bawialni. - Wyznaję, że bardzo nie lubiłam jego brata.
-
Pani uczucia dzieliła większości tych, którzy go znali. Czy zechce pani
spocząć?
Siadła na krześle, które jej podsunął, i przenikliwym wzrokiem przyjrzała się lwu
salonowemu.
-
No cóż, sir, przypuszczam, że zastanawia się pan, dlaczego zjawiam się z
wizytą - powiedziała, zachowując idealne panowanie nad sytuacją.
-
Wydaje mi się, że wiem.
209
-
Więc mogę mówić wprost. Rozumiem, że podróżuje pan z młodym
dżentelmenem, który podaje się za pańskiego kuzyna. Ten młodzian posługuje się, jak
mi wiadomo, niezwykłym imieniem, które brzmi: „Pen".
-
Tak. Powinniśmy to byli zmienić.
-
Pen Creed, sir?
-
Tak, pani! Pen Creed.
Jej wzrok nie schodził z jego nie przeniknionego oblicza.
-
Nieco dziwne, sir, czyż nie tak?
-
Właściwym słowem byłoby: „niebywałe". Czy mogę wiedzieć, skąd zdobyła
pani tę informację?
-
Ależ oczywiście. Ostatnio gościłam panią Griffin i jej syna, którzy liczyli na to,
że zastaną u mnie Pen. Opowiedzieli, że, odziana w liche ubranie kuzyna, opuściła
oknem ich dom. To w zupełności odpowiada mojemu wyobrażeniu o Pen Creed. Ale
jej u mnie nie ma, sir. Dopiero dziś rano pokojówka powiedziała mi o złotowłosym
chłopaku, który przebywa z kuzynem... z tobą, sir... w zajeździe. Dlatego się zjawiłam.
Zapewne rozumiesz, że doznaję pewnego niepokoju.
-
Jak najbardziej - odparł. - Ale Pen nie przebywa już ze mną. Dziś rano udała się
do Bristolu i teraz zapewne siedzi w dyliżansie jadącym do Londynu.
Uniosła brwi.
-
To jeszcze bardziej zadziwiające! Mam nadzieję, że zamierza pan zaspokoić
moją ciekawość, sir?
-
Najwyraźniej muszę to zrobić - powiedział zimnym, pozbawionym emocji
głosem i zdał lady Lutrell relację z tego, co się wydarzyło od chwili, w której Pen
puściła się liny skręconej z prześcieradeł i spadła w jego ramiona.
Słuchała w bacznym milczeniu, na moment nie spuszczając z niego oczu. Kiedy
skończył, nie odzywała się chwilę. Wreszcie zapytała:
-
Czy Pen była bardzo załamana dowiedziawszy się, że mój syn jest zakochany
po uszy w Lidii Daubenay?
-
Nie sądzę.
-
Och! I chyba powiedział pan, że mój syn wydawał się wstrząśnięty widoczną
niewłaściwością sytuacji, w jakiej znalazła się Pen?
210
-
Było to naturalne, chociaż wolałbym, aby nie demonstrował swej przygany tak
bardzo otwarcie. Rozumie pani, ona jest bardzo młoda. Nie wpadła na to, że w tym
może być coś niewłaściwego.
-
Piotr nigdy nie miał cienia taktu - rzekła. - Jak podejrzewam, powiedział Pen,
że honor zmusza pana do poślubienia jej.
-
Tak powiedział i nie było w tym odrobiny nieprawdy.
-
Niech pan mi wybaczy, sir, ale czy zaproponował pan Pen małżeństwo,
ponieważ uważał pan, że honor go do tego zobowiązuje?
-
Nie, poprosiłem ją o rękę, ponieważ ją kocham.
-
Powiedział jej to pan, sir?
-
Tak. Ale mi nie uwierzyła.
-
Być może wcześniej nie dał jej pan powodów do przypuszczania, że ją pan
kocha?
-
Pani, ona była pod moją opieką, w sytuacji wymagającej największej
delikatności! - rzekł lekko zniecierpliwiony Ryszard. - Czy spodziewałaby się pani po
mnie, bym nadużył zaufania Pen, narzucając się z miłością?
-
Nie. - Uśmiechnęła się. - Sądząc po naszej krótkiej znajomości, spodziewam
się, że traktował pan Pen wręcz odwrotnie: jakby naprawdę był pan jej wujkiem.
-
Co doprowadziło do tego, że teraz widzi we mnie właśnie wujka - powiedział z
goryczą.
-
Doprawdy? - zapytała cierpko. - Pozwolę sobie powiedzieć panu, sir, że młode
niewiasty rzadko traktują mężczyzn w wieku dwudziestu dziewięciu lat, o pańskim
sposobie bycia, wyglądzie i pozycji tak jak wujków!
Zarumienił się i uśmiechnął trochę wymuszenie.
-
Dziękuję pani! Ale Pen nie jest taka, jak inne niewiasty.
-
Pen musi być bardzo dziwną niewiastą, jeśli spędziła tyle czasu w pańskim
towarzystwie i nie uległa pańskiemu urokowi, którego musi być pan tak dobrze
świadomy, że nie waham się o nim wspomnieć. Uważam, że pomoc tej dzierlatce w
ucieczce była haniebna, ale ponieważ był pan wtedy pijany, można to usprawiedliwić.
Nie oskarżam pana o nic, co stało się od chwili, kiedy wsiedliście do dyliżansu.
Zachowywał się pan tak, że gdybym była dwadzieścia lat młodsza, wielce
211
zazdrościłabym Pen. Wreszcie, jeśli ona nie spędziła całego ostatniego wieczoru,
wypłakując sobie oczy, to nie wiem nic o istotach mojej płci! Gdzie jest ten list, który
panu zostawiła? Mogę go zobaczyć?
Wyjął go z kieszeni.
-
Jeśli pani chce, proszę go przeczytać. Niestety, nie ma w nim nic, czego nie
mogłyby ujrzeć oczy inne niż moje.
Przeczytała list i oddała go Ryszardowi.
-
Tak jak myślałam! Pogrążyła się w rozpaczy i postanowiła, że pan się o tym nie
dowie! Sir, jak na człowieka doświadczonego, a za takiego pana uważam, jest pan
wielkim głupcem! W ogóle jej pan nie pocałował!
To niespodziewane oskarżenie wywołało niechętny uśmiech.
-
Jak w naszej sytuacji mogłem to zrobić? Wzdrygnęła się na samą myśl o
małżeństwie!
-
Ponieważ myślała, że to litość każe panu prosić ją o rękę! Oczywiście, że się
wzdrygnęła!
-
Lady Lutrell, czy mówi pani poważnie? Czy naprawdę pani myśli...
-
Myślę?! Wiem! - powiedziała dama. - Pańskie skrupuły bardzo dobrze
świadczą o panu, bez wątpienia, ale jak dzierlatka w wieku Pen mogła zrozumieć, co
pan czuje? Miała w nosie pański cenny honor - doprawdy, jestem tego pewna - i
uważała, że pańskie zachowanie oznacza jedynie obojętność. Mówiąc krótko i
węzłowato, ruszyła z powrotem do ciotki i zapewne będzie zmuszona poślubić
kuzyna!
-
Och nie, nic z tych rzeczy! - powiedział Ryszard, zerkając na zegar nad
kominkiem. - Z przykrością jestem zmuszony opuścić panią, ale jeśli mam zatrzymać
dyliżans po tej stronie Chippenham, to wypada mi ruszyć w drogę.
-
Wspaniale! - Roześmiała się. - Proszę się w ogóle mną nie przejmować! Ale
kiedy pan dopadnie ten dyliżans, co zamierza pan zrobić z Pen?
-
Poślubić ją! Co innego?
-
Boże drogi, mam nadzieję, że nie pójdzie pan w ślady mojego głupiego syna i
nie uda się do Gretna Green! Lepiej niech pan przywiezie Pen do Crome Hall.
212
-
Dziękuję pani, zrobię to! - powiedział z uśmiechem, który po cichu uznała za
nieodparty. - Jestem pani wielce zobowiązany.
Uniósł jej dłoń do ust, pocałował i opuścił pokój, wzywając Cedryka.
Ten spożył już śniadanie i teraz nonszalancko rozpierał się w holu.
-
Niech cię diabeł porwie, Ryszardzie, jesteś tak samo niespokojny, jak ten twój
natrętny przyjaciel! O co tym razem chodzi?
-
Cedryku, czy przyjechałeś tu własnymi końmi?
-
Mój drogi, ależ oczywiście, lecz co to ma do rzeczy?
-
Potrzebuję ich.
-
Stary, muszę wracać do Bath, żeby przejąć ten naszyjnik, zanim ktoś odkryje,
że to imitacja!
-
Weź dwukółkę gospodarza. Niezwłocznie potrzebuję pary szybkich koni.
-
Dwukółkę wieśniaka! - wyjąkał porażony zgrozą Cedryk. - Chyba oszalałeś!
-
Wcale nie oszalałem. Gonię londyński dyliżans, żeby dopaść mojego urwisa.
Bądź dobrym kolegą i powiedz, żeby od razu zaprzęgli konie!
-
Och, znakomicie! Jeśli tak się sprawy mają... ! Ale nie zadowolę się niczym
poniżej munduru kawalerzysty, zapamiętaj to sobie!
-
Dostaniesz wszystko, co zechcesz! - obiecał Ryszard, będąc już w połowie
schodów.
-
Oszalał, całkiem oszalał! - orzekł z rozpaczą Cedryk i krzyknął na stajennego.
Dziesięć minut później gniade były zaprzężone do powoziku, a Ryszard wyszedł na
podwórzec, wkładając rękawiczki.
-
Znakomicie! - powiedział. - Mam nadzieję, że ty nimi powoziłeś.
-
Jeśli je ochwacisz...
-
Cedryku, czyżbyś... Czy to możliwe, że chcesz mnie uczyć powożenia?
Cedryk, nadal odziany w swój egzotyczny szlafrok, oparł się o framugę drzwi i
wyszczerzy! zęby.
-
Ochwacisz je, znam cię!
-
Jeśli tak, sprezentuję ci moje siwki! - Ryszard zebrał wodze.
-
Rozstaniesz się ze swymi siwkami? - wykrzyknął Cedryk. - Nie, nie, nigdy się
na to nie zdobędziesz, stary!
213
-
Nie przejmuj się, nie będę musiał!
Cedryk gwizdnął drwiąco i obserwował przyjaciela sadowiącego się na koźle.
Zamieszanie za plecami przyciągnęło jego uwagę. Odwrócił się akurat w chwili, kiedy
pani Hopkins wkraczała frontowymi drzwi, a tuż za nią podążał tęgi mężczyzna w
wełnianym kaftanie i kapeluszu z szerokim rondem. Pani Hopkins była wielce
wzburzona i natychmiast siadła na krześle, zalewając oszołomionego gospodarza
potokiem słów, z którego wynikało, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżyła i że
nie spodziewa się, by po palpitacjach odzyskała siły wcześniej niż za rok.
-
Ujęty przez agenta śledczego z Bow Street! - sapała. - A wyglądał niewinnie,
jak nikt w świecie!
-
Kto? - domagał się wyjaśnień małżonek pani Hopkins.
-
Ten biedny młody dżentelmen, kuzyn sir Wyndhama. Na moich oczach, Tomie!
W życiu by mi coś takiego nie wpadło do głowy. A że potem uciekł, z czego jestem
bardzo rada, niech sobie tam ludzie mówią, co chcą, pana Gudgeona nie wyłączając,
bo nigdym nie spotkała przyjemniejszego młodego dżentelmena i sama jestem matką, i
mam serce, czego innym może brakuje, nie wymieniając nazwisk i nikogo nie
obrażając!
-
Mój Boże, a to ambaras! - krzyknął Cedryk, znakomicie wyłapując z
zasłyszanych uwag istotę rzeczy. - Hej, Ryszardzie, zaczekaj!
Gniadosze tańczyły niespokojnie.
-
Nie zachodź ich od łbów! - nakazał Ryszard stajennemu.
- A oto sam Gudgeon! - kontynuowała tymczasem pani Hopkins. - Chce się
spotkać z sir Wyndhamem, a zwłaszcza z panem Brandonem, więc byłam zmuszona
wziąć go do pojazdu, choć wcale mi się nie uśmiecha mieć pod własnym dachem
agentów z Bow Street i im podobnych, jak dobrze wiesz, Tomie!
-
Ryszardzie! - wrzasnął Cedryk, wybiegając na podwórzec. - Człowieku,
zaczekaj! Jest mój brytan i mam diabelnie dużo do zapłacenia!
-
Spław go, Cedryku, spław go! - zawołał przez ramię Ryszard i wyjechał na
ulicę.
-
Ryszardzie, ty szaleńcze, zaczekaj chwilę! - huknął Cedryk.
Ale powozik znikł mu z oczu. Stajenny zapytał, czy za nim nie pobiec.
214
-
Biec za moimi gniadymi? - zapytał szyderczo Cedryk.
-
Potrzebowałbyś skrzydeł zamiast nóg, by je złapać, mój drogi prostaczku!
Wrócił do zajazdu. W korytarzu spotkał lady Lutrell, która wyszła z bawialni
zapytać o źródło zamieszania.
-
Co to za sprawa, sir? - zapytała. - Wydaje się pan bardzo wzburzony?
-
Jest sprawa, pani! Ryszard pojechał gonić dyliżans londyński, a ta jego
zwariowana dziewczyna została ujęta w Bristolu przez agenta z Bow Street!
-
Dobry Boże, to straszne! Za wszelką cenę należy zawrócić sir Wyndhama!
Trzeba uratować to dziecko!
-
No cóż, wygląda na to, że sama się uratowała -
powiedział Cedryk. - Ale
gdzie może być teraz, to Bóg jeden wie! Jednakże jestem zadowolony, że ten agent się
zjawił; miałem po dziurki w nosie szukania go.
-
Ale czyż nie można zatrzymać sir Wyndhama? - nalegała.
-
Na Boga, pani, on jest już w połowie drogi do Londynu! - rzekł Cedryk.
To oświadczenie nie było zbyt dokładne. Ryszard wyjeżdżając z Queen Charlton
dokładnie o tej godzinie, o której panna Creed wsiadała do dyliżansu w Kingswood,
wybrał drogę do Bath, zamiast szlaku prowadzącego do Keynsham, a następnie skręcił
na północ, aby przez Oldland dotrzeć w Warmłey do drogi bristolskiej. Ze swych
doświadczeń z dyliżansami wysnuł wniosek, iż nie pokonują więcej niż osiem mil w
godzinę, i obliczył, że jeśli pojazd opuścił Bristol o dziewiątej, co wydawało się
prawdopodobne, to znajdzie się przy skrzyżowaniu z drogą do Bath najwcześniej w
południe. Bez wątpienia gniadosze Cedryka ciągnące lekki powozik przybędą do
Chippenham dużo wcześniej, a droga do Bath miała dla Ryszarda tę wyższość, że znał
ją dobrze.
Gniadosze, które najwidoczniej karmiono wyłącznie owsem, były w dobrej formie i
droga się nie dłużyła. Być może nie były najłatwiejsze do prowadzenia, ale Ryszard,
wyśmienity koniarz, miał z nimi niewiele kłopotów i był tak zadowolony z ich
szybkości i wytrzymałości, że zaczął poważnie się zastanawiać, czy nie złożyć
Cedrykowi hojnej oferty. Przeciskając się przez zatłoczone uliczki Bath musiał
powozić z umiarkowaną prędkością, ale kiedy tylko zostawił za sobą miasto, popuścił
koniom cugli na drugim prostym odcinku do Corsham. Gdy wreszcie dotarł do
215
Chippenham, dowiedział się, że dyliżans z Bristolu jest spodziewany nie wcześniej niż
za godzinę. Udał się do najlepszego zajazdu, doglądnął wyprzęgnięcia spoconych
rumaków i zamówił śniadanie. Po spożyciu jaj na szynce i wypiciu dwóch filiżanek
kawy kazał zaprzęgać i udał się w kierunku zachodnim bristolską drogą. Jechał bez
pośpiechu, aż znalazł się przy rozwidleniu dróg, na którym zniszczony drogowskaz
pokazywał na północ Nettleton i Acton Turville, na zachód Wroxham, Mars-field i
Bristol. Tu ściągnął cugle i czekał na dyliżans.
Niedługo musiał czekać. Wielki zielono-złoty pojazd wyłonił się zza zakrętu,
podskakiwał i kołysał się z boku na bok, tocząc środkiem gościńca. Pół tuzina
pasażerów jechało na dachu, na bagażniku wysoko piętrzyły się torby podróżne, z tyłu
siedział strażnik dzierżący róg.
Ryszard zajechał powozikiem drogę dyliżansowi, uwiązał wodze i lekko zeskoczył
z kozła. Gniadosze uspokoiły się już do tej pory i tylko przestępowały z nogi na nogę,
nie wykazując chęci do ponoszenia.
Woźnica dyliżansu ujrzał zatarasowaną drogę i wstrzymał zaprzęg. Zmieszany
spytał Ryszarda, co to za żarty sobie stroi.
-
To żadne żarty! - odparł Ryszard. - Macie ze sobą uciekiniera i kiedy przejmę
nad nim opiekę, możecie się udać w dalszą drogę.
-
Ho, ho, czyżby, czyżby? - rzekł skonfundowany woźnica, bynajmniej nie
przyjmując wyjaśnienia za dobrą monetę. - Ładne rzeczy się dzieją na królewskim
gościńcu! No, sam się pan przekonaj!
Jeden z pasażerów ze środka dyliżansu, czerwony na twarzy jegomość z bujnymi
bokobrodami, wysadził głowę przez okno i zapytał o przyczynę niespodziewanego
postoju; strażnik zszedł z dachu, by kłócić się z Ryszardem, a Pen wciśniętą między
tłustego wieśniaka a niewiastę, która bez przerwy pociągała nosem, obleciał nagły
strach, że dogonił ją agent z Bow Street. Głos strażnika, który rzekł „No i proszę,
podejrzewałem go od samiuśkiej chwili, w której ujrzałem go w Kingswood!",
bynajmniej jej nie uspokoił.
Zwróciła pobladłą, przestraszoną twarzyczkę do drzwi, właśnie wtedy gdy zostały
otwarte i opuszczono schodki.
216
W następnej chwili wysoka, nienaganna sylwetka Ryszarda pojawiła się w progu
dyliżansu i Pen niechcący wydała okrzyk - coś między piskiem a szlochem - oblała się
rumieńcem, potem znowu zbladła i wykrztusiła jedno słowo:
-
Nie!
-
Ach! - rzekł krótko Ryszard. - Więc tu jesteś! Wyjdź, mój młody przyjacielu!
- A cóż się takiego dzieje! - sapnęła kobieta siedząca obok Pen. - Cóż on takiego
narozrabiał, sir?
- Uciekł ze szkoły - odparł bez namysłu Ryszard.
- Nie uciekłem! To nie... nieprawda! - wyjąkała Pen.
- Nie pójdę z tobą. Nie pó... pójdę!
Ryszard pochylił się i złapał ją za rękę mówiąc:
-
Na Jowisza! Jak śmiesz mi się sprzeciwiać, ty... ty urwisie!
- Spokojnie, panie guwernerze, spokojnie! – zaoponował uprzejmy człowiek,
siedzący w kącie. - Rzadko ktoś tak mi się spodobał, jak ten chłopiec, i na pewno nie
ma potrzeby obchodzić się z nim tak grubiańsko! Przypuszczam, że wielu z nas
chciało uciec ze szkoły w swoim czasie, co?
-
Ach, ale nie zna pan całej prawdy! - rzekł bezwstydnie Ryszard. - Wydaje się
być niewinną istotą, ale mogę ujawnić takie szczegóły o jego występkach, że byłby
pan wstrząśnięty.
- Och, jak śmiesz! - rzekła z oburzeniem Pen. – To nieprawda! To zupełna
nieprawda!
Pasażerowie dyliżansu podzielili się na dwa obozy. Kilka osób oznajmiło, że od
początku podejrzewało elegancika o ucieczkę, a stronnicy Pen domagali się, by
Ryszard się przedstawił i powiedział, jakim prawem chce wyciągnąć młodego
dżentelmena z dyliżansu.
-
Mam do tego wszelkie prawo! - odparł Ryszard.
- Jestem jego opiekunem. Bogiem a prawdą, to mój siostrzeniec.
-
Nie jestem twoim siostrzeńcem! - stwierdziła Pen.
Popatrzył na nią i w jego oczach było tyle rozbawienia, że serce zabiło jej żywiej.
-
Nie? - zapytał. - No cóż, jeśli nie jesteś moim siostrzeńcem, urwisie, to kim
jesteś?
217
Wstrząśnięta wydusiła z siebie:
-
Ryszardzie, ty... ty zdrajco!
Nawet uprzejmy człowiek siedzący w kącie zdawał się uważać, że pytanie Ryszarda
domaga się odpowiedzi. Pen rozejrzała się bezradnie, napotykając albo naganne, albo
zaciekawione spojrzenia, i z nienawiścią popatrzyła w twarz Ryszarda.
-
A więc? - zapytał ten nieubłaganie. - Czy jesteś moim siostrzeńcem?
-
Tak... nie! Och, jesteś wstrętny! Nie odważysz się!
-
A odważę się. Wysiądziesz ze mną, czy nie?
Jegomość w śliwkowym fraku polecił Ryszardowi, żeby w jego imieniu
przetrzepał młodemu łajdakowi skórę. Pen ujrzała, że na twarzy Ryszarda za
rozbawieniem kryje się zdecydowanie, i dała się wyciągnąć z zapchanego dyliżansu.
-
Być może, kiedy jaśnie pan wreszcie skończy, to będzie tak bardzo uprzejmy i
przesunie ten swój powóz! - rzeki z sarkazmem Woźnica.
-
Ryszardzie, ja nie mogę wrócić! - odezwała się gorączkowo Pen. - Agent złapał
mnie w Bristolu i tylko cudem udało mi się zbiec!
-
Ach, na pewno to chciał mi powiedzieć Cedryk! -
rzekł
Ryszard,
podchodząc do gniadoszy i prowadząc je na skraj gościńca. - Więc byłaś aresztowana,
tak? Przeżyłaś więc wspaniałą przygodę, moja maleńka!
-
Ach! I zostawiłam twój sakwojaż i nie ma po co próbować ciągnąć mnie ze
sobą, bo ja nie pojadę! Nie pojadę, nie pojadę!
-
Dlaczego nie pojedziesz? - zapytał Ryszard, odwracając się do Pen i
spoglądając jej w oczy.
Nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Widząc wyraz twarzy Ryszarda, znów
spłonęła rumieńcem, a świat wokół niej szaleńczo wirował. Za plecami Pen strażnik
podniósł schodki, zatrzasnął drzwi i mamrocząc coś pod nosem wsiadł na dach.
Dyliżans majestatycznie ruszył w drogę. Pen nie zwracała na niego uwagi, choć koła
prawie otarły się o jej płaszcz.
-
Ryszardzie ty... ty mnie nie chcesz! Ty nie możesz mnie chcieć! - rzekła
niepewnie.
Dyliżans się oddalał. Kiedy dotarł do następnego zakrętu, pasażerowie z dachu
ciekawie oglądający się, by po raz ostatni przyjrzeć się dziwnej parze, doznali
218
wstrząsu, po którym jeden z nich mało nie zleciał na ziemię. Złotowłosy
młodzieniaszek tonął w uścisku eleganta, który całował go bez pamięci.
-
Boże miłościwy! Do czego to dochodzi! - sapnął pasażer siadając na ławce. -
Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego!
-
Ryszardzie, Ryszardzie, patrzą na nas z dyliżansu! - upominała Ryszarda Pen,
śmiejąc się i płacząc.
-
A niech sobie patrzą! - rzekł lew salonowy.