Heyer Georgette Niesforna


GEORGETTE HEYER

Niesforna

Tytuł orginalny: The Corinthian

Tłumaczył PAWEL KOROMBEL

1

Towarzystwo wprowadzone przez chmurnego kamerdynera do żółtego salonu w domu sir Ryszarda Wyndhama przy St James Square składało się z dwóch dam i jednego niezdecydowanego dżentelmena. Ów liczący sobie niewiele ponad trzydzieści lat, niemniej nader okrągłych kształtów pan czuł najwyraźniej dezaprobatę służącego, bo kiedy ten z dostojeństwem poinformował starszą z pań o nieobecności gospodarza, spojrzał na niego z udręką - nie jak członek Izby Lordów na służącego, ale jak jeden bezradny mężczyzna na drugiego - i uderzył w proszący ton:

- Hm, no cóż, czy uważa pani, lady Wyndham...? Ludwiko, czy nie lepiej byłoby...? Najdroższa, przecież nie ma sensu wchodzić, czyż nie tak?

Ani żona, ani teściowa nie poświęciły tej tchórzliwej wypowiedzi krzty uwagi.

- Jeśli mój brat wyszedł, zaczekamy do jego powrotu - oświadczyła lekceważąco Ludwika.

- Twój biedny tato zawsze znikał z domu, kiedy był potrzebny - powiedziała lady Wyndham ze skargą w głosie. - Ileż zgryzot przysparza mi teraz Ryszard. Z każdym dniem coraz bardziej przypomina swego ojca.

Te wyszeptane gasnącym głosem słowa wyrażały tyle boleści, jakby matka miała rozpłynąć się we łzach na progu domu syna. Jerzy, lord Trevor, z niepokojem zauważył, że teściowa mnie gorączkowo chusteczkę w wątłej dłoni, odzianej w rękawiczkę, więc wstrzymał się od dalszych obiekcji i ruszył za damami.

Lady Trevor wymówiła się od jakiegokolwiek poczęstunku. Zawiodła rodzicielkę do żółtego salonu, rozsiadła się wygodnie na obitej jedwabiem kanapie i oświadczyła, że w razie konieczności nie ruszy się z St James Square przez cały dzień. Jerzy, któremu współczucie do szwagra wyraźnie podpowiadało, jakiego wstrząsu dozna, kiedy powróci do swej siedziby i zastanie ją we władaniu rodzinnej delegacji, jęknął smętnie.

- Wiecie panie, to niewłaściwe, ze wszech miar niewłaściwe! Bynajmniej tego nie pochwalam. Byłbym rad, gdybyście porzuciły wasze zamiary.

Zajęta zdejmowaniem skórkowych rękawiczek w lawendowym kolorze żona spojrzała na męża wzrokiem pełnym wzgardliwego pobłażania.

- Mój drogi Jerzyku, może ty boisz się Ryszarda, ale ja na pewno nie!

- Bać się go?! Ależ skąd! Lecz weźcie pod uwagę, że mężczyzna dwudziestodziewięcioletni nie lubi wtrącania się w jego sprawy. Poza tym jest niezwykle prawdopodobne, że zacznie zachodzić w głowę, co ja mam z tym wszystkim wspólnego, a przecież nie mogę mu tego powiedzieć! Byłbym rad, gdyby się nie zjawił.

Ludwika zignorowała słowa męża uważając, że nie zasługują na komentarz. Sąd ten był o tyle zgodny z prawdą, że ta ładna kobieta o wielce stanowczym wyrazie twarzy i zjadliwym poczuciu humoru rządziła małżonkiem żelazną ręką. Jej strój może nie spełniał najświeższych wymogów mody, która nakazywała, by tego lata muślinowe szale odsłaniały każdy urokliwy zakątek kobiecego ciała, ale był ogromnie elegancki i ze wszech miar przyzwoity. Ponieważ Ludwika miała znakomitą figurę, powszechna moda na suknie z wysokim stanem, nisko wciętym stanikiem i małymi bufkami na rękawach była dla niej bardzo korzystna; w istocie o wiele bardziej korzystna niż pantalony i długie fraki dla jej męża.

Moda nie rozpieszczała Jerzego. Najlepiej prezentował się w bryczesach z cielęcej skóry i w butach do konnej jazdy, ale przejawiał nieszczęsną słabość do dandyzmu i napawał bólem przyjaciół i krewnych, adoptując każdy ekstrawagancki szczegół ubioru, spędzając tyleż czasu na wiązaniu fontazia, co sam pan Brummell - wyrocznia męskiej mody - i wbijając talię w ciasny gorset, który zazwyczaj pękał, kiedy jego właściciel wykonał nierozważny ruch.

Trzeci gość, półleżąca na kanapie w omdlewającej pozie dama, determinacją dorównywała córce, ale swe pragnienia realizowała dalece subtelniejszymi środkami. Lady Wyndham, wdowa od lat dziesięciu, miała niezwykle delikatne zdrowie. Najmniejsza oznaka sprzeciwu doprowadzała ją do rozstroju nerwowego i każdy widząc tę chusteczkę i flakonik z solami trzeźwiącymi - rynsztunek, bez którego nie ruszała się na krok - musiał być wyjątkowym głupcem lekceważąc złowróżbny sygnał, jaki słał ten niewieści oręż. W młodości prawdziwa piękność, kiedy osiągnęła wiek średni, wszystko w niej jakby zwiędło: włosy, policzki, oczy, nawet głos, który stał się proszący i tak słaby, że cud, iż w ogóle dał się słyszeć. Podobnie jak córka, matka ubierała się z wielkim smakiem, a ponieważ za sprawą łaskawego losu dostała bardzo szczodre dożywocie, mogła folgować swym zachciankom, kupować najdroższe fatałaszki, nie oszczędzając w niczym na innych wydatkach. Nie przeszkodziło to jej uważać się za bardzo źle uposażoną i choć nie zaznała nigdy najmniejszego niedostatku, wielokrotnie użalała się na nędzę, w jakiej przyszło jej żyć. Budziła współczucie znajomych, rozwodząc się nad niesprawiedliwością testamentu świętej pamięci małżonka, który uczynił męskiego potomka jedynym dziedzicem niezmierzonej fortuny, stąd przyjaciółki żywiły poniekąd mniemanie, iż dożywocie tej damy musi być bardzo ubogie.

Lady Wyndham, która zajmowała uroczy dom przy Clarges Street, nigdy nie mogła przekroczyć progu rezydencji przy St James Square, nie doznawszy przelotnej chwili udręki. Nie było to, jak można by sądzić po bolesnym wyrazie twarzy, z jakim omiatała wzrokiem ściany, gniazdo rodzinne, gdyż rezydencję syn nabył zaledwie kilka lat temu. Za życia sir Edwarda rodzina zajmowała o wiele większą i znacznie bardziej niewygodną siedzibę przy Grosvenor Square. Po tym, jak sir Ryszard oznajmił, iż zamierza postarać się o własny dach nad głową, dom sprzedano, tak że od tej pory lady Wyndham mogła opłakiwać jego stratę, nie musząc cierpieć jego niedogodności. Ale jak by nie lubiła własnych kątków przy Clarges Street, krew burzyła się w niej na myśl, że syn zamieszkuje daleko większe pomieszczenia przy St James Square, i kiedy wszelkie inne źródła zmartwienia zawodziły, zawsze wracała do tego, by tak jak teraz oświadczyć znękanym głosem:

- Nie mogę pojąć, na co mu taka rezydencja!

Ludwika, która miała wspaniały dom, nie wspominając o wiejskiej posiadłości w Bekshire, nie zazdrościła wcale bratu tego lokum.

- To nic nie znaczy, mamo - odrzekła. - Poza tym, że na pewno myślał o żeniaczce, kiedy go kupował. Czyż nie sądzisz podobnie, Jerzyku?

Jerzemu pochlebiło zwrócenie na niego uwagi, ale był uczciwą, skrupulatną duszą i nie potrafił przymusić się do stwierdzenia, że Ryszardowi kiedykolwiek zaświtała w głowie myśl o ożenku, czy to przy kupnie domu, czy z innej okazji.

Ludwika była niezadowolona.

- No cóż, należy go zmusić, żeby zaczął o tym myśleć! - rzekła stanowczo.

Lady Wyndham opuściła flakonik z solami trzeźwiącymi, by wtrącić:

- Bóg wie, że nigdy nie skłaniałabym syna do uczynienia czegokolwiek wbrew sobie, ale od lat rozumiało się samo przez się, że on i Melissa Brandon przypieczętują węzłem małżeńskim długotrwałą przyjaźń między naszymi rodzinami.

Jerzy wybałuszył oczy na teściową i zapragnął znaleźć się daleko od St James Square.

- Jeśli nie zamierza ożenić się z Melissa, to na pewno będę ostatnią osobą, która by go tego zmuszała - oznajmiła Ludwika. - Ale najwyższy czas, żeby się z kimś ożenił, i jeśli nie ma na oku innej stosownej młodej niewiasty, Melissa jest tu najwłaściwsza.

- Nie mam pojęcia, jak spojrzeć w twarz lordowi Saarowi - rzekła strapiona lady Wyndham, unosząc do nosa flakonik. - Czy też biednej, drogiej Emilii. Poza Melissą musi wydać za mąż jeszcze trzy córki, a każda z nich jest ledwo do przyjęcia. Zofia ma przecież pryszcze.

- Augusta nie jest wcale beznadziejna - przyznała Ludwika. - Amelia może też zyska z wiekiem.

- Zez! - podrzucił Jerzy.

- Lekka wada jednego oka - sprostowała Ludwika.

- Jednakże nie musimy się tym zajmować. Melissa jest niezwykle powabnym stworzeniem. Temu nikt nie zaprzeczy!

- I cóż za godny pożądania związek! - Lady Wyndham westchnęła. - Przecież to jedna z najlepszych rodzin!

- Powiadają, że przy obecnym tempie Saar nie przetrzyma pięciu lat - rzekł Jerzy. - Wszystko obłożone długami, a ten zapija się na umór!

Obie panie popatrzyły na niego z przyganą.

- Jerzyku, chyba nie chcesz powiedzieć, że Melissa ma pociąg do butelki? -spytała jego żona.

- Och, nie, nie! Boże uchowaj, przez myśl mi to nie przeszło! To znamienita młoda dama! Ale powiem ci, Ludwiko, że nie winię Ryszarda, jeśli jej nie chce! -oświadczył buntowniczo Jerzy. - Sam już wolałbym mieć posąg za żonę!

- Po prawdzie jest nieco chłodna, co to, to tak. Ale sam przyznaj, jest w bardzo niezręcznym położeniu. Od dzieciństwa nie było co do tego wątpliwości, że Ryszard i ona będą małżeństwem, i Melissa wie o tym równie dobrze jak my! Tymczasem Ryszard zachowuje się wyjątkowo haniebnie! Brak mi na to słów!

Jerzy bardzo lubił Ryszarda, ale wiedział, że obrona szwagra dowiodłaby tylko braku roztropności, wiec schował język za zębami.

Lady Wyndham podjęła lament.

- Niech mnie Bóg broni, żebym miała zmuszać jedynego syna do małżeństwa wbrew jego woli, ale nie odstępuje mnie straszliwy lęk przed tym, że wprowadzi do domu jakąś okropną, zrodzoną w rynsztoku kreaturę oczekując, że przyjmę ją z radością!

Jerzy przez moment wyobrażał sobie szwagra w tej roli; po chwili się odezwał, lecz bez wielkiego przekonania:

- Doprawdy, pani, to do niego niepodobne.

- Jerzyk ma całkowicie rację - oznajmiła Ludwika. -Miałabym lepsze zdanie o Ryszardzie, gdyby było inaczej. Widząc go tak nieczułego na kobiece wdzięki, jestem doprawdy wstrząśnięta! Jego niechęć do płci przeciwnej świadczy o wielkiej głupocie, ale jedna rzecz jest pewna: może nie lubić kobiet, lecz ma zobowiązania wobec swego nazwiska i małżeństwo go nie minie! Dołożyłam wszelkich starań, by przedstawić mu każdą młodą, wolną pannę z tego miasta, gdyż ani mi w głowie upierać się przy jego związku z Melissa Brandon. No cóż! Na żadną nie spojrzał więcej niż raz, więc jeśli to obrazuje jego nastawienie, Melissa będzie dlań idealną wybranką.

- Ryszard myśli, że one wszystkie dybią tylko na jego pieniądze - odważył się wtrącić Jerzy.

- A nawet jeśli. Proszę cię, powiedz, cóż to ma za znaczenie? Chyba nie twierdzisz, że Ryszard jest romantykiem?!

Tak, Jerzy musiał przyznać, że Ryszard nie jest romantykiem.

- Jeśli dotrwam chwili, w której ujrzę u jego boku odpowiednią małżonkę, umrę szczęśliwa - powiedziała lady Wyndham, która miała wszelkie widoki przeżyć następne trzydzieści lat. - Obecny styl życia Ryszarda napełnia serce jego biednej matki trwogą i drżeniem!

- Ależ skąd, droga pani! Skąd! Ryszard jest niezdolny do podłości, do najmniejszej w świecie podłości, przysięgam na honor! - odezwał się Jerzy, tchnięty poczuciem lojalności.

- Zupełnie wyprowadza mnie z równowagi! - rzekła Ludwika. - Kocham go gorąco i nie cierpię całym sercem! Tak, nie cierpię i nie obchodzi mnie, czy ktoś to usłyszy! Dba tylko o węzeł swego fontazia, połysk swoich butów i dobrą mieszankę w tabakierce!

- Jego konie! - wtrącił niezręcznie Jerzy.

- Och, jego konie! To mi dopiero! Wspaniale powozi! To musimy mu przyznać! Pobił sir Jana Ladę w wyścigu do Brighton! Doprawdy, wielkie mi osiągnięcie!

- Wielce sprawny w walce na pięści! - stęknął Jerzy walcząc, choć grunt usuwał mu się spod nóg.

- Ty możesz sobie podziwiać człowieka, który chadza do Jackson's Saloon i Cribb's Parlour. Ja nigdy!

- Nie, najukochańsza - rzekł Jerzy. - Ależ skąd, najukochańsza!

- I niewątpliwie nie widzisz nic godnego potępienia w jego przywiązaniu do zielonego stolika! Ale słyszałam od osoby godnej najwyższego zaufania, że za jednym posiedzeniem stracił trzy tysiące funtów u Almacka!

Lady Wyndham wydała jęk i otarła chusteczką oczy.

- Cóż ja słyszę!

- Prawda, ale jest tak diabelnie bogaty, że nie ma to znaczenia! - powiedział Jerzy.

- Małżeństwo położy kres takim wyskokom - orzekła Ludwika. Ponury obraz, który wzbudziły te słowa, zamknął Jerzemu usta.

- Tylko matka mogłaby zrozumieć moje niepokoje - powiedziała lady Wyndham głosem pełnym tajemniczości. - Jest w niebezpiecznym wieku i lęk przed tym, co go może spotkać, nie odstępuje mnie nawet na chwilę.

Jerzy otworzył usta, napotkał wzrok małżonki, zamknął je i z nieszczęśliwą miną poprawił fontaź.

Otwarły się drzwi. Na progu stanął lew salonowy i ironicznym spojrzeniem omiótł rodzinę.

- Tysięczne przeprosiny - rzekł ze znudzeniem, nie mniej uprzejmie. - Twój uniżony sługa, pani. Ludwiko, do usług. Mój biedny Jerzy...! Ale... czyżbyśmy byli

umówieni?

- Bynajmniej! - najeżyła się Ludwika.

- Nie, nie byliśmy. Rzecz w tym, że one wbiły to sobie do głowy. Nie mogłem ich powstrzymać - zdobył się na heroizm Jerzy.

- Tak sobie myślałem - rzekł lew salonowy, zamykając drzwi. - Ale moja pamięć, wiecie, ta moja nieszczęsna pamięć! Jerzy okiem znawcy objął ubiór szwagra i poczuł ukłucie zazdrości.

- Na Boga, Ryszardzie, niezły! Diabelsko cudnie skrojony frak, na honor, diabelsko! Kto go szył?

Sir Ryszard podniósł rękę i zerknął na mankiet.

- Weston, Jerzy, tylko Weston.

- Jerzyku! - wykrzyknęła ze zgrozą Ludwika.

Sir Ryszard uśmiechnął się nieznacznie, przeszedł przez salon i zatrzymał się przed matką. Kiedy podała mu dłoń, pochylił się nad nią i z niedbałym wdziękiem musnął ustami.

- Tysięczne przeprosiny, pani! - powtórzył. - Mam nadzieję, że służba zajęła się wami... hmm... wami wszystkimi? - Ogarnął leniwym spojrzeniem pokój. - Cóż to! Jerzy, jesteś najbliżej dzwonka, zrób mi tę grzeczność, mój drogi, i przywołaj służbę!

- Nie potrzebujemy żadnego poczęstunku, dziękujemy ci, Ryszardzie - powiedziała Ludwika.

Lekki, słodki uśmiech brata sprawił to, co nigdy nie udało się wymówkom jej małżonka. Zamilkła.

- Moja droga Ludwiko, mylisz się... zapewniam cię, że się mylisz! Jerzy ma najgorętszą potrzebę... hmm... podniety. Tak, Jeffries, dzwoniłem. Madera... och, no i ratafia, Jeffries, gdybyś był łaskaw!

- Ryszardzie, to najlepsza „kaskada", jaką widziały moje oczy! - wykrzyknął Jerzy, z podziwem wpatrując się w skomplikowane wiązanie fontazia lwa salonowego.

- Pochlebiasz mi, Jerzy, obawiam się, że mi pochlebiasz.

- Phi! - skarciła mężczyzn Ludwika.

- Jak najbardziej, moja droga Ludwiko - zgodził się z nią sir Ryszard.

- Nie prowokuj mnie, Ryszardzie! - ostrzegła go siostra. - Przyznaję, że twój wygląd jest odpowiedni... bez wątpienia godny podziwu!

- Staram się, jak mogę, biedaczysko - wymruczał sir Ryszard.

Jej pierś zafalowała.

- Ryszardzie, jeszcze chwila i cię palnę!

Uśmiechnął się szerzej, błyskając nieskazitelnie białymi zębami.

- Nie sądzę, żeby ci się to udało, moja droga.

Jerzy zapomniał się do tego stopnia, że wybuchnął śmiechem. Przygwoździło go karcące spojrzenie żony.

- Jerzyku, ucisz się! - padło z jej ust.

- Muszę powiedzieć, że nikt... oczywiście oprócz pana Brummella, nie wygląda tak dobrze jak ty, Ryszardzie - przyznała lady Wyndham, w której odezwały się macierzyńskie uczucia.

Skłonił się, ale ta pochwała nie wbiła go w przesadną dumę. Niewykluczone, że uznał komplement za zasłużony. Był iście wspaniałym lwem salonowym. Od fryzury „w powiewie" (styl najtrudniejszy do realizacji) do czubków lśniących butów z cholewkami był wzorem elegancji. Jego ramiona zdobił doskonały frak z najdelikatniejszego materiału; fontaź, który wzbudził podziw Jerzego, został ułożony ręką mistrza; jasnokremowe spodnie nie miały jednej zmarszczki, a buty z wesołymi złotymi kutasikami nie tylko wyszły spod ręki Hoby'ego, ale zostały wypastowane, jak podejrzewał Jerzy, czernidłem zmieszanym z szampanem. Z szyi opadał na wstążeczce monokl; dewizka od zegarka wisiała na brzuchu; w ręce trzymał tabakierkę z Sevres. Był nieznośnie znudzony, ale żaden szczegół ubioru, żadna wystudiowana nonszalancja nie mogły ukryć muskularnych ud ani silnych ramion. Wykrochmalone rogi kołnierzyka obejmowały zgaszoną, przystojną twarz, na której gościł wyraz zniechęcenia. Ciężkie powieki opadały na szare inteligentne oczy, które ograniczały się do obserwacji próżności tego świata; uśmiech, który przed chwilą zagościł na stanowczych wargach, zdawał się drwić z bliźnich.

Jeffries wrócił do pokoju z tacką i postawił ją na stole. Ludwika ruchem ręki odmówiła poczęstunku, ale lady Wyndham się skusiła, a i Jerzy, zachęcony słabością teściowej, sięgnął po kieliszek madery.

- Przypuszczam, że zastanawiasz się, po co tu przyszliśmy - rzekła Ludwika.

- Nigdy nie tracę czasu na czcze spekulacje - łagodnie odparł Ryszard. - Jestem pewien, że niebawem oświecicie mnie co do celu waszej wizyty.

- Mama i ja przyszłyśmy porozmawiać z tobą o małżeństwie - śmiało postawiła sprawę Ludwika.

- A o czym zamierza ze mną rozmawiać Jerzy? - zainteresował się Ryszard.

- Oczywiście, również o tym!

- Nie, bynajmniej! - zaprzeczył pośpiesznie Jerzy. - Wiesz, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nawet nie chciałem się tu zjawiać!

- Skosztuj jeszcze madery - uspokoił go szwagier.

- Hm, dziękuję ci, z przyjemnością. Ale nie myśl, że przyszedłem tu po to, aby dręczyć cię sprawą, która mnie nie dotyczy! Jestem od tego jak najdalszy!

- Ryszardzie! - rzekła z uczuciem lady Wyndham.

- Dłużej nie śmiem patrzeć w twarz Saarowi!

- Już z nim tak źle? - zdziwił się jej syn. - Sam nie widziałem go od kilku tygodni, ale wcale mnie to nie zaskakuje. Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym od kogoś... zapomniałem od kogo. Pociąg do kieliszka, czyż nie tak?

- Czasem wydajesz mi się całkowicie pozbawiony uczuć! - zgasiła go siostra.

- On tylko próbuje cię sprowokować, mamo. - Zwróciła się do brata: - Doskonale wiesz, o czym mama mówi, Ryszardzie. Kiedy zamierzasz się oświadczyć o rękę Melissy?

Na chwilę zapadła cisza. Ryszard odstawił pusty kieliszek i długim palcem pogładził płatki kwiatów w wazonie na stole.

- W tym roku, w przyszłym, kiedyś. Albo nigdy, moja droga Ludwiko.

- Jestem całkowicie pewna, że ona uważa wasze małżeństwo za sprawę przesądzoną.

Ryszard spoglądał na bukiet, lecz na te słowa szybko podniósł oczy ku siostrze i przeszył ją dziwnie przenikliwym spojrzeniem.

- Czyżby?

- Jakże inaczej? Wiesz bardzo dobrze, że tato i lord Saar zaplanowali to lata temu.

Powieki znów zakryły źrenice Ryszarda.

- Średniowiecze, istne średniowiecze. - Westchnął.

- Proszę cię, nie zrozum mnie źle! Jeśli Melissa ci się nie podoba, nie usłyszysz więcej słowa na jej temat. Ale ona ci się naprawdę podoba, a jeśli nie, to w każdym razie ja nigdy nic takiego od ciebie nie słyszałam! Mama i ja - i Jerzyk też - uważamy, że nastał najwyższy czas, żebyś się ustatkował.

Zbolały wzrok padł na lorda Trevora.

- Et tu. Brute? - zapytał Ryszard.

- Przysięgam, że nigdy tego nie powiedziałem! - Jerzy zakrztusił się maderą. - To wszystko zasługa Ludwiki. Mogę tylko rzec, że się z nią zgodziłem. Wiesz, jaka ona jest, Ryszardzie!

- Wiem. - Ryszard westchnął. - Ty też, mamo?

- Och, Ryszardzie, żyję tylko po to, żeby ujrzeć cię szczęśliwie ożenionego i otoczonego gromadką pociech! - powiedziała drżącym głosem lady Wyndham.

Lekki, acz wyraźny dreszcz przebiegł lwa salonowego.

- Otoczony gromadką pociech... Tak. Właśnie to, pani. Zechciej kontynuować.

- Winieneś to swemu nazwisku - ciągnęła matka. - Jesteś ostatnim z Wyndhamów, gdyż trudno się spodziewać, by wuj Lucjan ożenił się w tak późnym wieku. Jest Melissa, drogie dziewczę, idealna żona dla ciebie! Jakże powabna, jakże szlachetna. Urodzenie, wychowanie, wszystko to w najwyższym stopniu godne podziwu!

- Ach... wybacz pani, ale czy zamieszczasz w tej kategorii Saara i Cedryka, że nie wspomnę Beverleya?

- Właśnie o to mi chodzi! - nagle zabrał głos Jerzy.

- Wszystko to bardzo piękne i jeśli jakiś mężczyzna chce wziąć za żonę górę lodową, proszę bardzo, ale nie można nazwać Saara teściem godnym pożądania, na litość, nie można! A co do drogich braciszków tej dziewczyny, to rzekłbym, że w rok puszczą Ryszarda z torbami!

- Nonsens - powiedziała Ludwika. - Rozumie się, oczywiście, że Ryszard poczyni hojne zapisy. Ale doprawdy trudno mi sobie wyobrazić, czym miałby się powodować, poczuwając się do odpowiedzialności za długi Cedryka i Beverleya.

- Jesteś mi prawdziwą pociechą, Ludwiko - rzekł Ryszard.

Spojrzała na brata nie bez uczucia.

- No cóż, myślę, że czas na szczerość, Ryszardzie. Niedługo ludzie zaczną mówić, że igrasz sobie z Melissą, gdyż musisz wiedzieć, że wasze porozumienie jest publiczną tajemnicą. Gdybyś zdecydował się ożenić pięć, dziesięć lat temu, to całkiem inna historia. Ale o ile się orientuję, nigdy nie byłeś zaangażowany uczuciowo i proszę... Dobijasz trzydziestki, jesteś jakby po słowie z Melissą i nic nie jest załatwione!

Chociaż lady Wyndham w pełni podzielała zdanie córki, w tym momencie ruszyła w sukurs synowi przypomniawszy Ludwice, że Ryszard w gruncie rzeczy ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat.

- Mamo, Ryszard będzie miał trzydzieści za niecałe pół roku. Gdyż ja - powiedziała rezolutnie Ludwika - kończę trzydzieści jeden.

- Ludwiko, wzruszasz mnie! - rzekł Ryszard. - Jestem przekonany, że tylko najgłębsze siostrzane uczucia wymuszają na tobie podobne wyznanie.

Nie potrafiła powstrzymać się od uśmiechu, ale z całą powagą, na jaką było ją stać, odparła:

- To nic zabawnego. Już nie jesteś pierwszej młodości i wiesz tak dobrze jak ja, że twoim pierwszym obowiązkiem jest pomyśleć poważnie o małżeństwie.

- To dziwne, że nasze obowiązki niezmiennie muszą być tak nieprzyjemne - zadumał się Ryszard.

- Rozumiem cię. - Jerzy westchnął. - Jakże to prawdziwe! Jakże to ze wszech miar prawdziwe!

- Phi! Nonsens! Ileż zamieszania wokół prostej sprawy! - oburzyła się Ludwika. - Gdybym przymuszała cię do poślubienia jakiejś romantycznej panny, która domaga się od ciebie dowodów miłości i wypłakuje oczy za każdym razem, kiedy szukasz towarzystwa za jej plecami, może miałbyś powód do narzekań. Ale Melissa... Tak, to góra lodowa. Lecz Jerzyku, przyznaj sam, kim jest Ryszard? Twierdzę, że Melissa nigdy nie będzie cię prześladowała w podobny sposób.

Oczy Ryszarda przez moment spoczęły badawczo na jej twarzy. Następnie podszedł do stołu i nalał sobie kolejny kieliszek madery.

- No cóż, chyba nie chcesz, żeby wisiała ci na szyi, nieprawdaż? - zapytała niepewnie Ludwika.

- Bynajmniej.

- I nie jesteś zakochany w żadnej innej kobiecie?

- Nie jestem.

- A więc doskonale! Oczywiście, gdybyś miał w zwyczaju zakochiwać się i odkochiwać, byłaby to całkiem inna sprawa! Ale będę z tobą szczera: jesteś najbardziej zimnokrwistym, obojętnym, samolubnym stworzeniem, jakie ziemia nosiła, Ryszardzie, i znajdziesz w Melissie godną siebie partnerkę.

Jerzy wydał coś w rodzaju cmoknięcia, mającego zwiastować protest, na co Ryszard wskazał butelkę.

- Nalej sobie, Jerzy, nalej sobie!

- Muszę stwierdzić, że to szkaradne z twojej strony mówić w ten sposób do brata - rzekła lady Wyndham. - Choć nie chcę przez to powiedzieć, że nie jesteś samolubem, Ryszardzie. Słyszałeś to ode mnie wystarczająco wiele razy. Ale podobnie jest z większością ludzi! Gdzie się nie skierujemy, spotyka nas tylko niewdzięczność!

- Jeśli zachowałam się niesprawiedliwie wobec Ryszarda, gorąco błagam go o wybaczenie - wtrąciła Ludwika.

- Bardzo zgrabnie powiedziane, moja droga siostro. Nie byłaś wobec mnie niesprawiedliwa. Jerzy, wolałbym, byś porzucił ten żal, jaki rysuje się na twym obliczu. Zapewniam cię, że nań nie zasługuję. Powiedz mi, Ludwiko, czy masz jakiś powód do przypuszczeń, że Melissa oczekuje ode mnie... hm... zalotów?

- Jak najbardziej. Spodziewa się ich od pięciu lat! Ryszard wyglądał na nieco zbulwersowanego.

- Biedactwo! Moja tępota musi sięgać szczytów. Jego matka i siostra wymieniły spojrzenia.

- Czy to oznacza, że myślisz poważnie o małżeństwie?

- zapytała Ludwika.

Spojrzał na nią z namysłem.

- Sądzę, że musi do tego dojść.

- No cóż, gdyby o mnie chodziło, rozejrzałbym się za jakąś znośniejszą niewiastą! - powiedział Jerzy, stawiając czoło żonie. - Boże, jest ich na pęczki w mieście! A nie wiem, ile chciało złapać cię za męża! Sam to widziałem. Były tam i ślicznotki, ale ty nigdy ich nie zauważałeś, niewdzięczniku!

- A zauważałem, zauważałem - przyznał się Ryszard, obnażając w uśmiechu zęby.

- Czy Jerzy musi być tak prostacki? - spytała tragicznym głosem lady Wyndham.

- Zamilknij, Jerzyku! A co do ciebie, Ryszardzie, to uważam, że twoje stanowisko jest w najwyższym stopniu pozbawione zdrowego rozsądku. Nie ma co zaprzeczać, jesteś największą gratką na małżeńskim rynku... tak, mamo, wiem, że to również wulgarne, i proszę cię o wybaczenie... ale nie przypuszczam, byś był tak niskiego zdania o sobie, aby sądzić, że fortuna to jedyna rzecz, za sprawą której jesteś partią godną pożądania. Jesteś powszechnie uważany za przystojnego i nikt nie może zaprzeczyć, że twa osoba jest ze wszech miar miła dla oka, a kiedy zdobędziesz się na uprzejmość, nic w twym sposobie bycia nie obraża dobrych manier.

- Ten panegiryk, Ludwiko, nieomal rzuca mnie na kolana. - Ryszard był wielce poruszony.

- Jestem zupełnie poważna. Muszę dodać, że często psujesz wszystko dziwnymi humorami. Nie mam pojęcia, jak zamierzasz wzbudzić niewieście uczucia, skoro nigdy nie okazałeś najmniejszego śladu zainteresowania żadną kobietą! Nie chcę powiedzieć, że zbywa ci na grzeczności, ale w twoim sposobie bycia jest pewna rezerwa, która musi wzbudzić odrazę wrażliwej niewiasty.

- Doprawdy, jestem beznadziejnym przypadkiem.

- Nie spodziewam się, byś chciał wiedzieć, co o tobie myślę, więc milcz i słuchaj. Jesteś zepsuty, Ryszardzie. Masz za dużo pieniędzy, osiągnąłeś wszystko, co chciałeś, zanim ukończyłeś dwadzieścia lat. Swatające mamusie starały się o twoje uznanie, pochlebcy wynosili cię pod niebiosa, a reszta świata ci pobłażała. W rezultacie tych wszystkich zabiegów jesteś śmiertelnie znudzony. Ot co! Tak myślę i choć ci to zapewne nie w smak, musisz przyznać, że mam rację!

- Świętą rację - Ryszard przystał na wywód siostry. - Straszliwą rację, Ludwiko!

- No cóż, radzę ci się ożenić i przysiąść fałdów - powiedziała wstając. - Chodź, mamo! Zrzuciłyśmy wszystko z serca i wiesz, że wracając do domu mamy złożyć wizytę na Brook Street. Jerzyku, czy zamierzasz nam towarzyszyć?

- Nie - odparł Jerzy. - Nie na Brook Street. Obecnie zapewne udam się do White'a.

- Jak sobie chcesz, najdroższy - oświadczyła Ludwika, wkładając rękawiczki.

Po odprowadzeniu pań do powozu Jerzy nie od razu wybrał się do klubu. Wrócił ze szwagrem do domu. Póki nie znaleźli się poza zasięgiem uszu służby, zachowywał pełne współczucia milczenie, lecz pochwyciwszy brzemienne treścią spojrzenie Ryszarda, rzekł jedno słowo:

- Kobiety!

- Właśnie - odparł Ryszard.

- Wiesz, co zrobiłbym, gdybym był na twoim miejscu, stary?

- Tak.

Jerzy był zbity z pantałyku.

- Niech mnie diabli! Nie możesz wiedzieć!

- Zrobiłbyś dokładnie to co ja.

- Co takiego?

- Och... oczywiście, oświadczyłbyś się o rękę Melissy Brandon.

- Nie - rzekł zdecydowanie Jerzy. - Nie ożeniłbym się z Melissa Brandon, nawet gdyby była najlepszą z pięćdziesięciu sióstr! Na mą duszę, znalazłbym przytulniejsze ramiona!

- Najprzytulniejsze znane mi ramiona nigdy nie były tak przytulne jak wtedy, kiedy chciały ujrzeć mój otwarty trzos - powiedział cynicznie Ryszard.

Jerzy pokręcił głową.

- Brzydko, bardzo brzydko! Muszę przyznać, że to wystarczy, by odstręczyć każdego mężczyznę. Ale wiesz, Ludwika ma rację, powinieneś się ożenić. Nie można pozwolić, żeby ród wygasł. - Coś przyszło mu do głowy. - Jak podejrzewam, nie miałbyś nic przeciwko rozpuszczeniu pogłoski, że straciłeś wszystkie pieniądze?

- Nie. Nie miałbym nic przeciwko temu.

- Czytałem kiedyś o pewnym zuchu. Udał się tam, gdzie o nim nie słyszano. Chwat co się zowie! Był to, jak myślę, pewien zagraniczny hrabia. Dokładnie nie wspomnę, co tam było, ale pewna dziewczyna zapałała doń miłością wyłącznie przez wzgląd na niego samego.

- Bajeczki.

- Nie podoba ci się? - Nieco strapiony Jerzy potarł nos.

Nadal rozważał tę sprawę, kiedy kamerdyner zapowiedział pana Wyndhama i wielki, korpulentny, tryskający wesołością mężczyzna wtoczył się do salonu, wykrzykując radośnie:

- Cześć, Jerzy! Ty tu? Ryszardzie, mój chłopcze, twoja matka znów mnie nawiedziła, niech to diabli porwą! Zmusiła mnie, bym przyrzekł, że zaraz cię odwiedzę, choć jej wyobrażenia co do mych możliwości nie pokrywają się z rzeczywistością!

- Oszczędź mnie! - rzekł ze znużeniem Ryszard. - Właśnie odcierpiałem wizytę matki, że już nie wspomnę o Ludwice.

- No cóż, żal mi cię, mój chłopcze, ale radzę ci, ożeń się z tą Brandonówną i będziesz miał spokój. Co to tu masz? Maderę? Wychylę kieliszeczek.

Ryszard nalał mu trunku. Wuj umieścił swe obfite kształty w przepastnym fotelu, wyprostował nogi i uniósł kieliszek.

- Zdrowie pana młodego. - Zachichotał. - Nie spuszczaj nosa na kwintę, bratanku! Pomyśl, ileż radości wniesiesz w życie Saara!

- Niech cię diabli - powiedział Ryszard. - Gdybyś miał kiedykolwiek odrobinę przyzwoitości, Lucjuszu, ożeniłbyś się pięćdziesiąt lat temu i spłodził gromadkę wisusów na swój obraz i podobieństwo. Przyznaję, to straszna myśl, ale przynajmniej nie byłbym teraz złożony w ofierze na ołtarzu rodziny.

- Pięćdziesiąt lat temu dopiero zaczynałem chodzić w krótkich spodenkach - odpalił wuj, zupełnie nie wzruszony obelgami bratanka. - Całkiem znośne winko. Przy okazji, powiadają, że młody Beverley Brandon mocno przegrał. Do stu diabłów, będziesz publicznym dobroczyńcą, jeśli ożenisz się z tą dziewczyną. Ale postaraj się, żeby twój adwokat uczestniczył w spisywaniu intercyzy. Idę z tobą w zakład o pół tysiąca funciaków, że Saar spróbuje oskubać cię co do pensa. Co się z tobą dzieje, Jerzy? Ząb cię boli?

- Nie podoba mi się to - wyjaśnił Jerzy. - Na samym początku powiedziałem to Ludwice, ale wiecie, jakie są kobiety! Ja sam nie chciałbym Melissy Brandon, gdyby była ostatnią panną na wydaniu.

- Ale, ale, to przecież nie ta pryszczata? - zapytał z ożywieniem Lucjusz.

- Nie, tamta to Zofia.

- No więc, nie ma co się zadręczać! Żeń się z tą dziewczyną, Ryszardzie. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy nie zaznasz spokoju. Nalej sobie, Jerzy, i wznieśmy następny toast!

- Za co tym razem - zapytał go z ciekawością bratanek, napełniając szkła. - Nie oszczędzaj mnie!

- Za paczkę wisusów, stworzoną na twój obraz i podobieństwo, mój drogi. Ich zdrowie! - Wyszczerzył zęby.

2

Lord Saar mieszkał przy Brook Street z żoną i resztą rodziny, składającą się z dwóch synów i czterech córek. Sir Ryszard Wyndham, udając się do domu przyszłego teścia dwadzieścia cztery godziny po rozmowie z rodzicielką, miał tyle szczęścia, że nie zastał lorda, a kamerdyner poinformował go, że lady Saar udała się do Bath wespół z czcigodną Zofią. Wpadł natomiast w ramiona Cedryka Brandona, dziarskiego młodego dżentelmena o godnych ubolewania nawykach i zabójczo uroczych manierach.

- Ryszardzie, mój jedyny przyjacielu! - zawołał Cedryk, ciągnąc gościa do saloniku na tyłach domu. - Nie mów mi, że przyszedłeś oświadczyć się o Melissę! Powiadają, że dobrych wieści nigdy dosyć, ale ja nie słucham plotek! Ojciec mówi, że grozi nam ruina. Pożycz mi pieniędzy, mój stary, a kupię sobie dwie zmiany munduru i niech mnie diabli porwą, jeśli nie popłynę do Indii! Ale posłuchaj, Ryszardzie! Słuchasz?! - Popatrzył z niepokojem na gościa, najwidoczniej poczuł się usatysfakcjonowany i rzekł grożąc mu z powagą palcem: - Nie rób tego! Nie ma fortuny dość wielkiej, żeby pokryła nasze długi, możesz wierzyć mi na słowo! Nie zbliżaj się do Beverleya! Powiadają, że Fox spłukał się do czysta, zanim skończył dwadzieścia jeden lat. Daję ci słowo, że to niewarte wzmianki w porównaniu z Bevem, zupełnie niewarte wzmianki. Tak między nami, Ryszardzie, staruszek zagląda do butelki. Pst! Ani słowa! Nie powinienem opowiadać plotek o własnym ojcu! Ale bierz nogi za pas, stary! Słuchaj mojej rady: bierz nogi za pas!

- Czy kupiłbyś sobie dwie zmiany munduru, gdybym dał ci pieniądze? - zapytał Ryszard.

- Trzeźwy tak, pijany nie! - odparł Cedryk, uśmiechając się rozbrajająco. - Teraz jestem zupełnie trzeźwy, ale to nie potrwa długo. Nie dawaj mi pół pensa, mój stary! Nie dawaj pół pensa Bevowi! To niegodziwiec. Otóż ja, będąc trzeźwy, jestem uczciwy, ale muszę cię ostrzec, że uczciwy jestem sześć godzin na dobę! Teraz wychodzę. Zadbałem o ciebie najlepiej, jak mogłem, gdyż cię lubię, Ryszardzie, lecz jeśli mimo mych ostrzeżeń poczynisz zgubne kroki, umywam ręce. Ha, niech mnie diabli! Będę doił cię do końca moich dni! Rusz głową, stary, rusz głową! Bev i twój wierny sługa sześć dni w tygodniu na twoim progu... dopominanie się o pieniądze... groźby... wypompowani z forsy szwagierkowie... kieszenie bez dna... żona we łzach... nic tylko płacić! Nie rób tego! Prawda jest taka: nie jesteśmy tego warci!

- Zaczekaj! - powiedział Ryszard, zastawiając sobą drzwi. - Jeśli spłacę twoje długi, czy popłyniesz do Indii?

- Ryszardzie, to ty nie jesteś trzeźwy. Idź do domu!

- Zastanów się, Cedryku, jak dobrze wyglądałbyś w mundurze huzara!

Szelmowski uśmieszek zaigrał w oczach Cedryka.

- To byłby widok! Ale ja na razie lepiej prezentuję się w Hyde Parku! Zejdź mi z drogi, stary! Mam bardzo ważne spotkanie. Postawiłem na gęś przeciw indykowi w wyścigu stujardowym! Największe wydarzenie sportowe sezonu!

Wyszedł z tymi słowy, zostawiając Ryszarda, który miast posłuchać rady i wziąć nogi za pas, oczekiwał przyjemności towarzystwa czcigodnej Melissy Brandon.

Nie czekał długo. Lokaj poprosił go na górę i Ryszard podążył za służącym. Przestronna klatka schodowa wiodła do bawialni na pierwsze piętro.

Melissa Brandon była powabną brunetką, liczącą sobie niewiele ponad dwadzieścia pięć lat. Uważano, że ma profil bez skazy, ale jej twarz widziana en face ukazywała oczy zbyt zimne, by zasługiwały na miano pięknych. W wiośnie panieństwa nie zbywało jej na zalotnikach, ale żaden z dżentelmenów zwabiony niewątpliwymi wdziękami Melissy nie dopiął niczego z powodu czupurnego zawadiactwa jej wyzbytego wdzięku starszego brata. Gdy Ryszard pochylał się nad ręką panny, wspomniał uwagę Jerzego o górze lodowej, lecz natychmiast lojalność kazała mu ją przepędzić.

- Cóż, Ryszardzie?

Głos Melissy był chłodny, bardzo rzeczowy - podobnie jak jej uśmiech był raczej mechaniczną oznaką dobrych manier niż spontanicznym wyrazem radości.

- Mam nadzieję, że znajduję cię w dobrym zdrowiu, Melisso? - zapytał grzecznie Ryszard.

- Jak najbardziej, dziękuję ci. Zechciej, proszę, spocząć. Rozumiem, że zjawiasz się, by omówić sprawę naszego małżeństwa.

Przyjrzał się jej spod lekko uniesionych brwi.

- Ho, ho! - odparł z łagodnym zdziwieniem. - Wygląda na to, że ktoś nie zasypia gruszek w popiele.

Szydełkowała nie tracąc spokoju ducha.

- Nie marnujmy czasu na próżno! - rzekła. - Dawno mam za sobą wiek pensjonarki, a ty, mam nadzieję, zaliczasz się do ludzi obdarzonych zdrowym rozsądkiem.

- Czy byłaś kiedykolwiek pensjonarką?

- Mam nadzieję, że nie. Brak mi cierpliwości na takie głupstwa. Nie jestem też romantyczką. W tej materii z pewnością jesteśmy dobrze dobrani.

- Jesteś pewna? - powtórzył Ryszard, kołysząc oprawionym w złoto monoklem.

Wyglądała na rozbawioną.

- Oczywiście! Mam nadzieję, że w tak późnym wieku nie stałeś się sentymentalny! To byłoby zgoła absurdalne!

- Starość często sprowadza ze sobą sentymentalizm - zauważył z zadumą. - Tak przynajmniej mnie poinformowano.

- Nie musimy się tym zajmować. Bardzo cię lubię, Ryszardzie, ale w twym zachowaniu zawsze jest trochę przekory, która sprawia, że obracasz wszystko w żart. Ja mam nieco poważniejszą naturę.

- Więc nie można rzec, byśmy w tym względzie byli dobrze dobrani - zasugerował Ryszard.

- Nie uważam, żeby ta przeszkoda była nie do przezwyciężenia. Przecież życie, jakie zdecydowałeś się wieść do tej pory, nie sprzyjało głębokiej rozwadze. Śmiem twierdzić, że z wiekiem może staniesz się bardziej godny zaufania, jeśli nawet nie masz ochoty spoważnieć. O tym jednakże musi rozstrzygnąć czas. W każdym razie nie jestem aż tak uparta, by twierdzić, że różnice między nami wyznaczają małżeństwu nieprzekraczalną barierę.

Uniosła wzrok.

- Proszę, mów, co chciałbyś ode mnie usłyszeć?

Spłoniła się lekko.

- Nie. Z moich obserwacji wynika, że mogę dziękować losowi, że do tego nie doszło. Dostrzegam coś niezwykle prostackiego w osobach ulegających nieokiełznanym namiętnościom. Uczuć takich nie uważam za naganne, ale że jestem wyjątkowo wybredna, wydają mi się w najwyższym stopniu wyzbyte dobrego smaku.

- Nie wyobrażasz sobie, że za jakiś czas mogłabyś się... hmm... zakochać? - zapytał cedząc słowa.

- Mój drogi Ryszardzie! W kim, jeśli łaska?

- Powiedzmy, we mnie. Wybuchnęła śmiechem.

- Ależ to absurdalne! Jeśli powiedziano ci, że koniecznie musisz okazać mi uczucie, zostałeś z gruntu błędnie poinformowany. Nasz związek będzie małżeństwem z rozsądku. Trudno mi wyobrazić sobie coś innego. Bardzo cię lubię, ale zupełnie nie jesteś typem mężczyzny, który by mógł obudzić we mnie żywsze uczucia. Lecz nie widzę powodu, dla którego to miałoby martwić któreś z nas. Gdybyś był romantykiem, to całkiem inna sprawa.

- Obawiam się, że jestem bardzo romantyczny.

- Chyba znów sobie żartujesz - odrzekła, lekko wzruszając ramionami.

- Bynajmniej. Jestem tak romantyczny, że puszczam wodze wyobraźni i marzę o jakiejś kobiecie - bez wątpienia tworze fantazji - która zechciałaby mnie za męża nie dlatego, że jestem bardzo bogaty, ale dlatego że... zechciej wybaczyć mi prostactwo... że mnie kocha!

Jej spojrzenie kryło ogrom pogardy.

- Spodziewałam się, że wiek górnolotnych słówek minął ci, Ryszardzie. Nie mam nic przeciwko miłości, ale, szczerze mówiąc, małżeństwo z miłości to błahostka poniżej naszej godności. Można by rzec, że pospolitowałes się z mieszczanami w uzdrowisku Isligton lub podobnym skupisku gawiedzi! Ja nie zapominam, że noszę nazwisko Brandon. Śmiem twierdzić, że jesteśmy bardzo dumni, jestem o tym głęboko przekonana!

- Muszę wyznać, że jak do tej pory, ten aspekt sytuacji umknął mej uwagi - rzekł sucho Ryszard.

Była zdumiona.

- Jakże to możliwe?! Wyobrażałam sobie, że każdy wie, co my, Brandonowie, myślimy o naszym rodzie, naszym nazwisku, naszej tradycji.

- Nie chciałbym cię zranić, Melisso, ale kobieta twego rodu, nazwiska, tradycji, z zimną krwią ofiarowująca się temu, kto daje najwyższą cenę, raczej nie zostałaby oceniona przez świat jako wzorzec honoru.

- Toż to najprawdziwszy język teatru! - wykrzyknęła. - Mój obowiązek wobec rodziny wymaga, żebym wyszła dobrze za mąż, ale wiedz, że nawet to nie zmusiłoby mnie do zawarcia związku z kimś niższego niż ja stanu.

- Czyż to nie wspaniały dowód dumy? - Ryszard lekko się uśmiechnął.

- Nie pojmuję cię. Musiałeś wiedzieć, że sprawy mojego ojca są w takim stanie, że... krótko mówiąc...

- Jest mi to wiadome - łagodnie rzekł Ryszard. - Rozumiem, że zaszczycono mnie, abym... hmm... rozwikłał sprawy lorda Saara.

- Ależ oczywiście! - Zdumienie wytrąciło ją z posągowego spokoju. - Żaden inny wzgląd nie zmusiłby mnie do przyjęcia twoich starań.

- To rzecz wielce delikatna. - Spoglądał z zadumą na nosek swego buta. - Jednak skoro hasłem dnia jest dziś szczerość, moja droga Melisso, to muszę ci nadmienić, że jeszcze... hmm... nie zgłosiłem swych starań.

Te słowa nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia.

- Nie podejrzewam cię o to, że byłbyś gotów na tyle zapomnieć o etykiecie, że przedłożyłbyś mnie swą propozycję - powiedziała zimno. - Takie maniery są obce naszemu światu. Bez wątpienia będziesz dążył do rozmowy z ojcem.

- Zastanawiam się, czy to zrobię.

- Wyobrażam sobie, że z pewnością to zrobisz - rzekła odcinając nitkę. - Twoja sytuacja majątkowa jest mi tak dobrze znana, jak moja tobie. Jeśli mogę wyrazić to bez osłonek, masz na tyle szczęścia, że twoja pozycja pozwala ci oświadczyć się Brandonównie.

Przyjrzał się jej z namysłem, ale wstrzymał się od komentarzy.

- A jeśli chodzi o przyszłość - ciągnęła Melissa - to ufam, że żadne z nas nie będzie stawiało wielkich wymagań drugiemu. Ty masz swoje rozrywki, mnie one nie zajmują, i choć z całego serca potępiam twoje przywiązanie do boksu, wyścigów dwukółek i bezika...

- Faraona - dorzucił.

- Bardzo dobrze, faraona, to jedno i to samo. Powtarzam, choć z góry potępiam takie szaleństwa, nie śmiałabym narzucać ci moich gustów.

- To bardzo szlachetne. - Ryszard skłonił się. - Mówiąc bez osłonek, Melisso, czy uczyniłbym zadość stawianym mi wymaganiom, gdybym wręczył ci moją sakiewkę?

- To doprawdy postawienie sprawy bez osłonek - rzekła, nie tracąc spokoju ducha. Odłożyła robótkę i wstała. - Papa spodziewał się ciebie. Będzie niepocieszony, kiedy się dowie, że nie zastałeś go w domu. Wróci i na pewno go spotkasz, jeśli zechcesz złożyć wizytę, powiedzmy... o jedenastej?

Wstał.

- Dziękuję ci, Melisso. Czuję, że nie straciłem czasu na próżno, choć nie zastałem lorda Saara.

- Mam gorącą nadzieję! - odparła, wyciągając do niego dłoń. - Przyjdź. Czuję, że nasza rozmowa z pewnością przyniesie wyniki. Pomyślisz, że jestem bezduszna, ale będziesz musiał przyznać, że nie zniżyłam się do marnych wykrętów. Nasza sytuacja jest szczególna, stąd też pokonałam swe opory przed omówieniem z tobą sprawy naszego małżeństwa. Przez ponad pięć lat i więcej byliśmy, rzec można, zaręczeni.

Ujął jej rękę.

- Czy przez te pięć lat uważałaś się za moją narzeczoną? - zapytał. Pierwszy raz podczas rozmowy uciekła przed jego wzrokiem.

- Oczywiście.

- Rozumiem - powiedział Ryszard i pożegnał się z Melissa Brandon.

Tego wieczora zjawił się u Almacka później niż zwykle. Nikt z podziwiających jego gładkie oblicze, czy słuchających cedzonych leniwie słów, nie podejrzewałby, że jest w przededniu podjęcia przełomowej decyzji swego życia. Tylko wuj, wtoczywszy się do klubu jakiś czas po północy, widząc puste flaszki obok bratanka, zgadł, że kości zostały rzucone, i oznajmił lordowi Trevorowi, który właśnie wstawał od bezika, że „Ryszard ciężko się łamie". Ta wiadomość popsuła Jerzemu humor.

- Nie zamieniłem z nim słowa - rzekł. - Twierdzisz, że naprawdę oświadczył się o rękę Melissy Brandon?

- Nic nie twierdzę - odparł Lucjusz. - Mówię tylko, że ostro pije i mocno przegrywa.

Wielce przejęty Jerzy przy pierwszej nadarzającej się sposobności zwrócił na siebie uwagę szwagra. Nastąpiło to przed godziną trzecią, kiedy Ryszard wreszcie podnosił się od stołu do faraona i nie był w nastroju do rozmowy na osobiste tematy. Stracił sporo pieniędzy i wypił sporo brandy, ale żadna z tych spraw nie popsuła mu humoru.

- Brak szczęścia, Ryszardzie? - zagadnął go wuj.

Nieco zamglone, niemniej nadal inteligentne i pełne kpiny spojrzenie spoczęło na pytającym.

- W kartach, Lucjuszu, w kartach. Ale wspomnij przysłowie!

Jerzy wiedział, że Ryszard umie pić, jak mało kto ze znajomych, ale nuta beztroski w jego głosie zaalarmowała go. Pociągnął szwagra za rękaw i rzekł cicho:

- Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.

- Drogi Jerzy, mój najdroższy Jerzy. - Ryszard uśmiechał się. - Musisz wziąć pod uwagę, że jestem... nie całkiem... trzeźwy. Dziś nic nie będziemy zamieniać.

- Więc wpadnę do ciebie jutro - odparł Jerzy zapominając, że nowy dzień już się zaczął.

- Głowa będzie mnie boleć jak wszyscy diabli. - Ryszard westchnął.

Opuścił klub. Cylinder z podwiniętym rondem włożył na bakier, mahoniową laskę wetknął pod pachę. Odrzucił propozycję portiera, który sugerował wezwanie dorożki, stwierdzając słodko:

- Jestem pijany jak sto diabłów i pójdę pieszo.

Portier wyszczerzył zęby. Widział wielu dżentelmenów w najróżniejszych stadiach nietrzeźwości i nie uważał, by sir Ryszard, któremu język zaledwie się trochę plątał i któremu udawało się zachować idealną równowagę, był w wielkich tarapatach. Gdyby go dobrze nie znał, nie zauważyłby żadnej oznaki słabości, poza tą, że sir Ryszard - mieszkający przy St James Square - skierował się w zupełnie przeciwną stronę. Poczuł się w obowiązku zwrócić na to uwagę lwa salonowego, ale poprosił o wybaczenie, kiedy ów rzekł:

- Wiem. Jednakże brzask mnie przyzywa. Idę na długi, długi spacer.

Od nagłego kontaktu ze świeżym powietrzem Ryszardowi zaszumiało mocniej w głowie i ruszył bez celu w kierunku północnym.

Po chwili nieco otrzeźwiał. Przemknęło mu przez myśl, że niedługo ozwie się ból głowy, poczuje się podle i zacznie mocno roztkliwiać się nad sobą. Jednakże na razie, kiedy opary brandy nadal kłębiły mu się pod czaszką, poczuł przedziwny brak odpowiedzialności. Ogarnęła go niefrasobliwość, obojętność wobec ludzi, dystans do przeszłości i przyszłości. Brzask rzucał szare światło na ciche ulice, a chłodny, świeży wiatr muskał policzki Ryszarda. Był zadowolony, iż ma na sobie lekką wieczorową pelerynę. Zawędrował na Brook Street i roześmiał się pod zamkniętymi okiennicami domu Saara.

- Moja miła panno młoda! - rzekł i przesłał pocałunek w kierunku domu. - Boże, ale ze mnie cholerny dureń!

Powtórzył te słowa z pewnym zadowoleniem i ruszył w dół długiej ulicy. Pomyślał, że miła panna młoda raczej nie byłaby zachwycona jego obecnym widokiem, i roześmiał się powtórnie. Policjant na północnym rogu Grosvenor Square przyjrzał mu się podejrzliwie i ominął z daleka. Dżentelmeni w stanie, w jakim obecnie znajdował się Ryszard, często zażywali niefrasobliwej rozrywki znanej jako „pranie policjanta", a ten członek szacownej siły porządkowej nie szukał guza.

Ryszard nie zauważył stróża porządku, ani też - trzeba oddać mu tę sprawiedliwość - nie sprałby go, gdyby było inaczej. Gdzieś w zakamarkach jego mózgownicy błąkała się myśl, że jest największym nieszczęśnikiem, jakiego nosi ziemia. Był tak rozgoryczony, jakby cały świat sprzysiągł się przeciw niemu i kiedy na chybił trafił skręcił w cichą boczną uliczkę, roztkliwił się nad sobą, gdyż oto podczas dziesięciu lat spędzonych w najlepszych kręgach los nie uśmiechnął się doń ani razu i Ryszard nie spotkał ani jednej osoby płci przeciwnej, której wdzięki kosztowałyby go choć godzinę bezsenności. Nie wydawało się prawdopodobne, by fortuna miała być dlań łaskawsza w przyszłości.

- I co, jak podejrzewam, pozostanie pobożnym życzeniem, gdyż niebawem zamierzam się oświadczyć Melissie Brandon - wyznał jednej z niedawno ustawionych latarni gazowych.

W tymże momencie uwagę jego zwróciło dziwne zdarzenie. Ktoś wychodził z okna drugiego piętra jednego z domów po przeciwnej stronie ulicy.

Ryszard zatrzymał się i zamrugał na ten nieoczekiwany widok. Boska obojętność na sprawy tego świata nadal go nie opuszczała; zainteresowany widokiem, w najmniejszym stopniu nie był nim poruszony.

- Bez wątpienia włamywacz - rzekł i wsparł się nonszalancko na lasce, by obejrzeć koniec wydarzenia. Jego nieco śpiące oczy wykryły, że uciekinier posłużył się związanymi prześcieradłami, kończącymi się katastrofalnie wysoko nad ziemią. - Jednak nie włamywacz - uznał sir Ryszard i przeszedł na drugą stronę ulicy.

Zanim dotarł do krawężnika, tajemniczy osobnik - nieco wbrew swej woli - zjechał na koniec niby-liny i zadyndał niebezpiecznie nad pustką, rozpaczliwie szukając stopą punktu oparcia na ścianie. Ryszard zauważył, że jest to bardzo szczupły młodzieniec, zaledwie chłopczyna, i bez pośpiechu ruszył na ratunek.

Uciekinier dojrzał go, kiedy mijał schody, i szepnął z mieszaniną strachu i wdzięczności:

- Och! Zechciałby mi pan pomóc? Nie wydawało mi się, że to tak wysoko. Przedtem skok wyglądał mi na możliwy, lecz teraz już nie.

- Mój miły młodzieńcze - rzekł Ryszard, podnosząc wzrok ku zarumienionej twarzyczce, spoglądającej w dół. - Jeśli mogę zapytać, co porabiasz na końcu tej liny?

- Ciii! - szepnął błagalnie uciekinier. - Czy zdoła mnie pan złapać?

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał lew salonowy.

Stopy wiszącego na linie były tuż poza zasięgiem rąk Ryszarda i w ciągu pięciu sekund uciekinier osunął mu się w ramiona z takim rozmachem, że ratownik zatoczył się i prawie stracił równowagę. Cudem uniknął upadku. Przycisnął mocno do piersi niespodziewanie lekkie ciało.

Dokładnie biorąc, Ryszard nie był trzeźwy, lecz choć opary brandy wzbudziły w nim wcale przyjemne uczucie braku odpowiedzialności, nie zmąciły sprawności intelektu. Kiedy pod brodą poczuł łaskotanie kędziorów i ujął uciekiniera mocno w ramiona, dokonał zaskakującego odkrycia. Postawił na ziemi swój ciężar i oznajmił rzeczowo:

- Tak, ale ty wcale nie jesteś młodzieńcem.

- Nie, jestem dziewczyną - odparła ona, najwyraźniej nie przejęta tym odkryciem. - Proszę, oddalmy się, zanim się zbudzą!

- Kto?

- Moje ciotki. Wszystkie ciotki! - wyszeptała. - Jestem panu bardzo zobowiązana za pomoc... i czy mógłby pan rozsupłać ten węzeł? Rozumie pan, musiałam zrobić tobołek, a nie mogę go teraz rozwiązać. Gdzie kapelusz?

- Spadł - powiedział Ryszard. Podniósł go i otarł rękawem. - Wiesz, nie jestem całkiem trzeźwy, po prawdzie to jestem pijany, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko to jest zupełnie... powiedzmy... dalekie od zwyczajności.

- Tak, ale nie pozostało mi nic innego - wyjaśniła uciekinierka, usiłując spojrzeć za ramię, żeby zobaczyć, co nieznajomy wyprawia z opornym węzłem.

- Bądź tak dobra i stój spokojnie! - nakazał Ryszard.

- Och, przepraszam! Nie mam pojęcia, jak to mogło się tak okręcić. Dziękuję! Jestem panu naprawdę wdzięczna!

Ryszard przyjrzał się przez monokl tobołkowi.

- A może jednak jesteś włamywaczem? - zapytał.

Usłyszał przyciszony chichot.

- Nie, oczywiście, że nie. Nie mogłam znaleźć pudła na kapelusze, więc musiałam zawiązać wszystko w szal. A teraz pan wybaczy, ale muszę iść.

- Bez wątpienia, jestem pijany, ale zachowałem resztki zdrowego rozsądku. Moje dziecko, nie możesz o nocnej porze błąkać się ulicami Londynu ubrana w te szatki. Sądzę, że powinienem zadzwonić i oddać cię w ręce twojej... cioci, czyż nie tak?

Dwie rączki żywo chwyciły go za ramię.

- Och, nie! - błagała uciekinierka. - Proszę, nie!

- Hm, co mam z tobą zrobić?

- Nic. Tylko wskazać mi drogę do Holborn!

- Dlaczego Holborn?

- Muszę dojść do gospody „Pod Białym Koniem" i wsiąść w dyliżans do Bristolu.

- Sprawa załatwiona! Nie ruszysz się o krok, zanim nie usłyszę całej historii. Zapewne jesteś groźną przestępczynią.

- Nie! - rzekła z oburzeniem uciekinierka. - Każdy, kto posiada choć najmniejszą odrobinę uczucia, wzruszyłby się moim stanem! Uchodzę przed najokropniejszymi prześladowaniami.

- Szczęśliwe dziecię! - powiedział Ryszard i wziął od niej tobołek. - Z całego serca chciałbym uczynić to samo. Oddalmy się z tej okolicy. Rzadko zdarza mi się widzieć ulicę, która napawałaby mnie większym przygnębieniem. Nie mogę pojąć, jak tu trafiłem. Czy nie uważasz, że nasze miłe spotkanie zyskałoby, gdybyśmy wyjawili sobie swe nazwiska. A może podróżujesz incognito!

- Tak, muszę wymyślić sobie nazwisko. O tym nie pomyślałam. Naprawdę nazywam się Penelopa Creed. A pan?

- Jestem Ryszard Wyndham. Twój najniższy sługa.

- Dandys Wyndham? - zapytała panna Creed, dając dowód swej wiedzy.

- Dandys Wyndham - skłonił się Ryszard. - Czyżbyśmy byli już sobie przedstawieni?

- Och nie, ale oczywiście słyszałam o panu. Mój kuzyn stara się wiązać fontaź w „węzeł Wyndhama". Tak przynajmniej na to mówi, ale wychodzi mu gula.

- Więc to nie „węzeł Wyndhama" - orzekł stanowczo Ryszard.

- Właśnie tak sobie myślałam. Pozuje na dandysa, ale ma twarz jak ryba. Chcą mnie za niego wydać.

- Cóż za straszny pomysł! - Ryszard się wzdrygnął.

- Mówiłam, że wzruszy pana moja sytuacja! - powiedziała panna Creed. - Więc teraz wskaże mi pan drogę do Holborn?

- Nie.

- Ależ musi pan! - W głosie panny Creed zabrzmiała nuta paniki. - Dokąd pójdziemy?

- Nie możesz chodzić po ulicy przez całą noc. Lepiej udajmy się do mego domu i przedyskutujmy całą sprawę.

- Nie! - zaprotestowała i zatrzymała się nagle na środku ulicy.

Ryszard westchnął.

- Wyzbądź się myśli, że żywię jakieś występne zamiary względem twej osoby. Zapewne mógłbym być twoim ojcem. Ile lat sobie liczysz?

- Skończyłam siedemnaście.

- No cóż, ja mam blisko trzydzieści.

Panna Creed zajęła się działaniami arytmetycznymi.

- Żadną miarą nie może pan być moim ojcem!

- Jestem zbyt pijany, by parać się matematyką. Niech wystarczy, że nie mam najmniejszych zamiarów umizgiwać się do ciebie.

- W takim razie mogę panu towarzyszyć - zgodziła się grzecznie panna Creed. - Naprawdę jest pan pijany?

- Obrzydliwie.

- Nikt tego nie zgadłby, zapewniam pana. Umie pan pić.

- Przemawiasz jak osoba dysponująca wiedzą w tej materii.

- Mój tato zwykł mówić, że zachowanie człowieka będącego pod dobrą datą jest najlepszym o nim świadectwem. Mój kuzyn głupieje nieznośnie.

- Wiesz, im więcej dowiaduję się o twym kuzynie, tym bardziej rośnie we mnie przekonanie, że nie powinnaś wychodzić za niego za mąż. - Zmarszczył brwi. - Gdzie teraz jesteśmy?

- Myślę, że na Piccadilly.

- Dobrze! Mieszkam przy St James Square. Dlaczego zmuszają cię do małżeństwa z kuzynem?

- Bo los przeklął mnie wielkim majątkiem - powiedziała z żałością panna Creed.

Ryszard zatrzymał się na środku ulicy.

- Los przeklął cię wielkim majątkiem?

- Dokładnie tak. Wie pan, mój ojciec nie miał innych dzieci i, o ile się orientuję, jestem wprost bajecznie bogata, nie mówiąc o tym, że mam dom w Somerset, w którym nie pozwalają mi przebywać. Kiedy ojciec zmarł, musiałam zamieszkać z ciotką Almerią. Wie pan, miałam wtedy zaledwie dwanaście lat. A teraz ona zadręcza mnie, żebym wyszła za kuzyna Fryderyka. Więc uciekłam.

- To ten z twarzą jak ryba?

- Tak.

- Postąpiłaś dokładnie tak, jak należało.

- Tak myślę.

- Nie ma co do tego wątpliwości. Dlaczego Holborn?

- Powiedziałam panu: zamierzam wsiąść na dyliżans do Bristolu - powtórzyła cierpliwie panna Creed.

- Och! Dlaczego Bristol?

- No cóż, nie jadę dokładnie do Bristolu, ale mój dom jest w Somerset i tam mam najwspanialszego przyjaciela. Nie widziałam go prawie przez pięć łat, ale zawsze bawiliśmy się razem i nakłuliśmy sobie palce - wie pan, zawarliśmy braterstwo krwi - i przysięgliśmy, że zostaniemy małżeństwem, kiedy dorośniemy.

- To wszystko jest bardzo romantyczne.

- Prawda? - Panna Creed kipiała entuzjazmem. - Nie jest pan żonaty?

- Nie. O, mój Boże!

- Co się stało?

- Właśnie sobie przypomniałem, że niedługo będę żonaty.

- A nie chce pan?

- Nie.

- Przecież nikt nie może pana zmusić do ożenku!

- Droga panienko, nie znasz moich krewnych - rzekł Ryszard z goryczą.

- Czy mówią do pana na okrągło? I powtarzają, że to pański obowiązek? I zatruwają panu życie? I krzyczą na pana?

- Coś w tym rodzaju. Czy twoi krewni tak z tobą postępują?

- Tak. Więc ukradłam jedno z lichszych ubrań Galfryda i wyszłam oknem.

- Kim jest Galfryd?

- Och, to mój inny kuzyn! Jest w Harrow, a jego ubrania leżą na ranie jak ulał. Czy to pański dom?

- To mój dom.

- Niech pan zaczeka! Czy odźwierny nie czuwa do pańskiego powrotu?

- Nie wymagam tego od służby. - Ryszard wyjął z kieszeni klucz i wsunął w zamek.

- Ale z pewnością ma pan lokaja - zauważyła domyślnie panna Creed, wzbraniając się przed wejściem. - Będzie chciał panu pomóc w położeniu się do łóżka.

- To prawda. Ale zjawi się dopiero na dzwonek. Nie musisz się lękać.

- Och, w takim razie...! - Odetchnęła z ulgą i wesoło ruszyła za gospodarzem do rezydencji.

W holu jarzyła się lampa i na marmurowym stoliku zostawiono świecę dla pana domu. Zapalił ją od lampy i zaprowadził gościa do biblioteki. Tu zapalił stosowną liczbę świec w świecznikach ściennych i odwrócił się, żeby się przyjrzeć dokładnie pannie Creed.

Zdjęła przed chwilą kapelusz i stała na środku pokoju, rozglądając się z ciekawością. Jej puszyste kędziory sterczące na czubku głowy i przycięte niedbale z tyłu miały kolor szczerego złota; wielkie oczy w odcieniu ciemnego szafiru były ufne i w każdej chwili gotowe rozjarzyć się wesołymi iskierkami. Nosek krótki, leciutko nakrapiany piegami, śmiało zarysowany podbródek i dołeczki na policzkach.

Ryszard przyjrzał się pannie krytycznie, nie doznając zawrotu głowy na widok jej powabów.

- Doprawdy, istny urwis z ciebie!

Najwyraźniej przyjęła to za wyraz uznania. Podniosła szczere oczy na twarz Ryszarda i rzekła:

- Tak? Naprawdę?

Powoli ocenił wzrokiem pożyczony ubiór.

- Okropność! - stwierdził. - Czy mniemasz, że zawiązałaś ten... tę imitację fontazia w „węzeł Wyndhama"?

- Nie, ale sprawa w tym, że nigdy uprzednio tego nie robiłam - wyjaśniła.

- To rzuca się w oczy. Zbliż się.

Posłusznie wykonała polecenie i stała nieruchomo, podczas gdy jego wprawne palce starały się uporać z pogniecionymi splotami wokół szyi dziewczyny.

- Nie, to przerasta nawet moje umiejętności - oznajmił wreszcie. - Będę musiał pożyczyć ci jeden z moich. Mniejsza z tym, usiądź i omówmy jeszcze raz sprawę. Moja pamięć nie jest zbyt klarowna, ale odnoszę wrażenie, że mówiłaś, iż udajesz się do Somerset, by wyjść za mąż za przyjaciela z dzieciństwa.

- Tak, Piotra Lutrella. - Kiwnęła głową sadowiąc się w wielkim fotelu.

- Następnie powiedziałaś, że masz niespełna siedemnaście lat.

- Skończyłam siedemnaście lat - poprawiła.

- Nie kręć! I wybierasz się w podróż dyliżansem.

- Tak - potwierdziła panna Creed.

- I jakby nie dość tego, jedziesz sama?

- Oczywiście, że sama.

- Moje drogie dziecko, może jestem pijany, ale nie na tyle, żeby wziąć udział w tym fantastycznym przedsięwzięciu, wierzaj mi - rzekł Ryszard.

- Nie sądzę, by był pan pijany. Poza tym to przedsięwzięcie w ogóle pana nie dotyczy! Nie może pan wtrącać się w moje sprawy tylko dlatego, że pomógł mi pan wyjść przez okno.

- Nie pomogłem ci wyjść przez okno. Coś mi mówi, że powinienem postarać się, byś wróciła na łono rodziny.

Panna Creed mocno zbladła i rzekła cienkim, ale bardzo wyraźnym głosikiem:

- Gdyby pan to zrobił, popełniłby pan najokrutniejszą zdradę na świecie!

- Masz zapewne rację.

Nastąpiła pauza. Ryszard wprawnym prztyknięciem palca otworzył tabakierkę i zażył tabaki. Panna Creed przełknęła ślinę i powiedziała:

- Gdyby pan choć raz zobaczył mego kuzyna, zrozumiałby mnie pan.

Obdarzył ją przelotnym spojrzeniem, ale się nie odezwał.

- Ma wilgotne wargi - oznajmiła z rozpaczą.

- To przesądza sprawę. - Ryszard zatrzasnął tabakierkę. - Będę ci towarzyszył do twojego przyjaciela z czasów dzieciństwa.

Panna Creed spłonęła rumieńcem.

- Pan? Ale pan nie może!

- Czemuż to nie mogę?

- Bo... bo pana nie znam i doskonale mogę dać sobie radę sama i... no, to przecież absurdalne! Teraz widzę, że jest pan pijany!

- Pozwól sobie powiedzieć, że pensjonarskie opory nie pasują do twego stroju. Co więcej, nie przepadam za nimi. Albo udasz się do Somerset w moim towarzystwie, albo wrócisz do ciotki. Wybieraj!

- Niech się pan zastanowi! - błagała. - Przecież muszę podróżować w największej tajemnicy. Jeśli wybierze się pan ze mną, nikt nie będzie wiedział, co się z panem stało.

- Nikt nie będzie wiedział, co się ze mną stało - powtórzył powoli. - Nikt... Moja panienko, już nie masz wyboru, jadę z tobą do Somerset!

3

Jako że wszystkie argumenty rozbijały się o beztroskę sir Ryszarda, panna Creed przestała odwodzić go od chęci towarzyszenia jej i przyznała, że wita jego opiekę z przyjemnością.

- Nie chodzi o to, że boję się jechać sama, ale, żeby nie skłamać, nie przywykłam jeszcze do samodzielności - wyjaśniła.

- Mam nadzieję, że nie przywykłaś również do podróżowania dyliżansem wraz z pospólstwem - rzekł Ryszard.

- Nie, oczywiście, że nie. To dopiero będzie przygoda! Czy podróżował pan dyliżansem?

- Nigdy. Pojedziemy karetą pocztową.

- Karetą pocztową? Ależ pan oszalał! - wykrzyknęła. - Zapewne znają pana na każdej stacji pocztowej na drodze do Bath. Znajdą nas raz-dwa. Obmyśliłam to wszystko, zanim jeszcze pan zdecydował się mi towarzyszyć! Kuzyn Fryderyk to zbyt wielki cymbał, żeby ruszyć choć trochę głową, ale ciotka Almeria jest inna. Nie wątpię, że zgadnie kierunek mojej ucieczki i uda się za mną. To jeden z powodów, dla których wybrałam dyliżans. Ciotka będzie pytała o mnie na stacjach pocztowych i niczego się nie dowie. A niech pan tylko sobie wyobrazi, jakie wybuchnęłoby zamieszanie, gdyby odkryto, że podróżowaliśmy razem karetą pocztową!

- Czy podróżowanie dyliżansem wydaje ci się mniej niewłaściwe?

- O wiele mniej! W istocie nie widzę w tym nic niewłaściwego, gdyż jak można zabronić komuś wykupić miejsce w publicznym pojeździe, jeśli ten ktoś ma na to chęć? Poza tym nie mam tyle pieniędzy, żeby wynająć karetę pocztową.

- Chyba mówiłaś, że los przeklął cię wielkim majątkiem?

- Tak, ale póki nie osiągnę pełnoletności, wydzielają mi jedynie nędzną pensję, a tego miesiąca wydałam już większość pieniędzy.

- Pożyczę ci pieniądze - zaoferował się Ryszard.

Panna Creed pokręciła gwałtownie głową.

- Ależ w żadnym wypadku! Nigdy nie powinno się mieć zobowiązań wobec obcych. Zapłacę za wszystko sama. Oczywiście, jeśli jest pan zdecydowanie przeciwny podróżowaniu dyliżansem, nie widzę tu rozwiązania. Chyba że... - Urwała, jakby uderzyła ją nagła myśl, i powiedziała z ogniem w oczach: - Mam cudowny pomysł! Pan znakomicie powozi, czyż nie tak?

- Jak sądzę, mogę tak rzec o sobie - odparł Ryszard.

- W takim razie może wziąłby pan powóz? Wtedy ja stałabym z tyłu i udawałabym grooma, dęłabym w róg, zapowiadałabym nasze przyjazdy na popas i...

- Nie! - przerwał jej Ryszard.

Na twarzy panny Creed odmalował się zawód.

- To byłoby tak podniecające! Zapewne jednak ma pan rację.

- Mam. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że więcej przemawia za dyliżansem. O której godzinie opuszcza miasto?

- O dziewiątej spod gospody „Pod Białym Koniem" przy Fetter Lane. Ale musimy się tam udać dużo wcześniej, przez wzgląd na pańską służbę. Która jest teraz godzina?

Ryszard spojrzał na zegarek.

- Dochodzi piąta.

- Nie ma więc chwili do stracenia. Pańscy służący zaczną otrząsać się ze snu za godzinę. Ale pan nie może podróżować w tym stroju, czyż nie tak?

- Żadną miarą. I nie mogę pozwolić, byś ty podróżowała w tym fontaziu i z tym obrzydliwym tobołkiem. A przyjrzawszy się tobie baczniej muszę przyznać, że nie widziałem gorzej przystrzyżonej czupryny.

- Spodziewam się, że ma pan na myśli tył mojej głowy. - Pannę Creed ubodły te krytyczne uwagi. - Na szczęście z przodu zawsze była krótka. Kosmyki z tyłu musiałam przyciąć na ślepo.

- Zaczekaj tu! - zakomenderował Ryszard i opuścił pokój.

Minęło dobre pół godziny, zanim wrócił. Zmienił wieczorowy strój na skórzane bryczesy, buty z cholewami i niebieski frak z najcieńszego materiału. Panna Creed przywitała sir Ryszarda z ogromną ulgą.

- Zaczynałam się obawiać, że zapomniał pan o mnie albo zasnął.

- Nic z tych rzeczy! - Ryszard postawił na podłodze sakwojaż i dużą walizę. - Pijany czy trzeźwy, nigdy nie zapominam o swoich zobowiązaniach. Wstań i zobaczymy, co się da poprawić w twojej prezencji.

Przez ramię przewiesił śnieżnobiały fontaź, a w ręce miał nożyczki. Kilka sprawnych cięć poprawiło fryzurę panny Creed, a kiedy grzebień bezlitośnie przeorał kędziory, raczej narzucając im męski styl niż pieszczotliwie układając pukle, dziewczyna zaczęła wyglądać całkiem przyzwoicie, choć jej oczy wypełniły się łzami. Jeden z fontazi Ryszarda pojawił się na szyi panny, a wymięta własność jej kuzyna wylądowała w kominku. Panna Creed była tak ciekawa sposobu wiązania, że stanęła na palcach, zerkając w lustro nad kominkiem. Dostała za to po uszach.

- Będziesz stać spokojnie?! - zbeształ ją Ryszard.

Pociągnęła nosem, ale wydała zaledwie kilka niewyraźnych pomruków. Jednakże kiedy odzyskała swobodę i mogła obejrzeć wynik jego usiłowań, była tak zadowolona, że puściła w niepamięć doznane krzywdy i wykrzyknęła:

- Och, jak wspaniale wyglądam! Czy to „węzeł Wyndhama"?

- Skądże! Pozwól sobie powiedzieć, że „węzeł Wyndhama" to nie dla podrostków.

- Nie jestem podrostkiem!

- Ale tak wyglądasz. Teraz przełóż zawartość tobołka do sakwojaża i wyruszamy.

- Miałam całkowitą słuszność, nie chcąc jechać z panem - nasrożyła się panna Creed.

- Nie, nie miałaś. Teraz jesteś moim młodym kuzynem i wyruszamy nieodwołalnie w świat przygody. Powtórz, jak się nazywasz?

- Penelopa Creed. Ludzie przeważnie mówią mi „Pen", ale powinnam mieć teraz męskie imię.

- Pen wystarczy w zupełności. Jeśli to imię wzbudziłoby jakiekolwiek komentarze, powiesz, że pisze się przez dwa „en". Dostałaś je po tym słynnym kwakrze.

- Och, to znakomity pomysł! Jak mam się zwracać do pana?

- Ryszardzie.

- Ryszardzie...?

- Smith... Jones... Brown.

Zajęła się przekładaniem swych drobiazgów z szala w pawie oka do sakwojaźa.

- Nie wygląda pan jak ludzie, którzy noszą takie nazwiska. Co zrobić z tym szalem?

- Zostaw go - odrzekł Ryszard, zbierając złote kosmyki z dywanu i rzucając je do paleniska. - Wiesz, Pen Creed, rozbawieniem przejmuje mnie myśl, że pod twą postacią wkroczyła w moje życie Opatrzność.

Spojrzała na niego pytająco.

- Czyżby?

- Opatrzność albo katastrofa - rzekł Ryszard. - Dowiem się prawdy, kiedy wytrzeźwieję. Ale szczerze mówiąc, wcale o to nie dbam! En avant, mon cousin!

Minęło południe, kiedy lady Trevor w towarzystwie niechętnie jej towarzyszącego małżonka złożyła wizytę w domu swego brata przy St James Square. Została powitana przez odźwiernego, który wyraźnie aż się palił, by oznajmić najświeższe nowiny, i przekazana kamerdynerowi.

- Powiedz sir Ryszardowi, że przyszłam - poleciła, wchodząc do żółtego salonu.

- Pani, sir Ryszarda nie ma w domu - oznajmił kamerdyner głosem pełnym tajemniczości.

Ludwika, która wydobyła od swego małżonka opis zachowań Ryszarda u Almacka zeszłego wieczoru, prychnęła.

- Powiesz mu, że pragnie go widzieć siostra - rzekła.

- Jaśnie pani, sir Ryszard jest nieobecny - powtórzył kamerdyner, doprowadzając swą dwuosobową widownię do stanu wrzenia.

- Sir Ryszard dobrze cię wyszkolił - sucho skomentowała tę wypowiedź Ludwika. - Ale się mnie w ten sposób nie pozbędzie! Idź i powiedz, że chcę go widzieć!

- Jaśnie pani, sir Ryszard nie spał w swym łóżku dziś w nocy.

Zdumienie popchnęło Jerzego do niedyskretnego komentarza.

- Co? Bzdury! Nie był aż tak podchmielony, kiedy go widziałem!

- W tej materii, jaśnie panie, brak mi rozeznania - rzekł z godnością służący. - Krótko mówiąc, sir Ryszard znikł.

- Dobry Boże! - wykrzyknął Jerzy.

- Tralala! - odezwała się opryskliwie Ludwika. - Jak podejrzewam, sir Ryszard jest w łóżku!

- Nie, jaśnie pani. Jak poinformowałem jaśnie panią, łóżko sir Ryszarda pozostało nie tknięte dzisiejszej nocy.

- Przerwał, ale Ludwika jedynie wpatrywała się w niego.

Zadowolony z wrażenia, jakie wywarł, kontynuował:

- Strój wieczorowy, który sir Ryszard miał na sobie wczoraj, został znaleziony przez lokaja, Biddle'a, na podłodze sypialni. Gorsze buty z cholewami sir Ryszarda, skórzane bryczesy, niebieski frak do konnej jazdy, ciemna peleryna i brązowy cylinder - wszystko znikło. Jaśnie pani, nie pozostaje nam stwierdzić nic innego jak to, że sir Ryszard niespodziewanie wyjechał.

- Wyjechał bez lokaja?! - zapytał osłupiały Jerzy. Kamerdyner skłonił się.

- Właśnie, jaśnie panie.

- Niemożliwe! - Ten okrzyk wydarł się Jerzemu z głębi serca.

Ludwika, która marszczyła brwi na te wieści, rzekła ostrym tonem:

- To z pewnością niezwykle dziwne, ale bez wątpienia jest na to całkowicie normalne wytłumaczenie. Czy aby jesteś całkowicie pewien, że mój brat wyjechał, nie zawiadamiając nikogo ze służby?

- Absolutnie nikogo, jaśnie pani.

Jerzy westchnął głęboko i pokręcił głową.

- Ostrzegałem cię, Ludwiko, że wymagasz od niego zbyt wiele!

- Nic takiego nie mówiłeś! - odcięła się Ludwika poirytowana niedyskrecją męża w towarzystwie wyraźnie zaciekawionego służącego. - Na pewno wspomniał, że wyjeżdża z miasta, i zapomnieliśmy o tym drobiazgu.

- Jak możesz tak mówić? - Jerzy był wprawiony w najwyższe zdumienie. - Czyż nie dowiedziałaś się od samej Melissy Brandon, że zamierzał złożyć wizytę...

- Dość tego, Jerzyku! - rzekła Ludwika uciszając go spojrzeniem tak straszliwym, że spełniło swe zadanie.

- Powiedz mi, Porson, czy mój brat wyjechał karetą, czy sam powoził?

- Jaśnie pani, w powozowni nie brak żadnego pojazdu sir Ryszarda, czy to sportowego, czy innego - powiedział Porson, rozkoszując się coraz to większymi efektami swych rewelacji.

- Więc pojechał wierzchem!

- Starszy stajenny zapewnił mnie, że wszystkie wierzchowce sir Ryszarda stoją w boksach. Starszy stajenny nie widział sir Ryszarda od wczorajszego ranka.

- Dobry Boże - zamruczał Jerzy, ogarniając koszmarny obraz, który zaczął mu się rysować w głowie. - Nie, nie zrobiłby tego!

- Zamilcz, Jerzyku! Na miłosierdzie Boże, zamilcz! - ostro krzyknęła Ludwika. - Cóż za głupstwa sobie ubrdałeś? Oczywiście, to w najwyższym stopniu irytujące ze strony Ryszarda wymykać się w ten sposób, ale żeby... Nie chcę słuchać podobnych rzeczy! Dziesięć do jednego, że wyjechał obejrzeć jakieś obrzydliwe sportowe wydarzenie. Już sobie wyobrażam: walka na pięści! Niebawem wróci.

- Ale nie spał w domu! - przypomniał jej Jerzy.

- I muszę zauważyć, że wcale nie był trzeźwy, kiedy wczoraj w nocy wychodził od Almacka. Nie twierdzę, że był bardzo podchmielony, ale wiesz, jaki on jest, kiedy sobie...

- Z radością mogę powiedzieć, że nic na ten temat nie wiem - odparła z mocą Ludwika. - Jeśli nie był trzeźwy, tu należy szukać przyczyny jego dziwnego zachowania.

- Dziwne zachowanie! Muszę rzec, Ludwiko, że to wyborne określenie, kiedy biedny Ryszard może spoczywa na dnie rzeki. - Jerzy szlachetnie zebrał się na odwagę.

Jego żona wyraźnie zbladła, ale zdobyła się na cichy protest:

- Jak możesz mówić takie niedorzeczności? Ależ proszę, opanuj się! Kamerdyner kaszlnął.

- Proszę o wybaczenie jaśnie państwa, ale jeśli wolno mi powiedzieć, jest mało prawdopodobne, by sir Ryszard zmieniał ubiór, aby udać się... w tym celu, jaki, dorozumiewam się, sugerują jaśnie państwo.

- Prawda! Ze wszech miar prawda! Oczywiście, że by tego nie zrobił! - Jerzy przywitał tę uwagę z ulgą.

- Co więcej, Biddle zgłasza, że komody i szafy sir Ryszarda zostały przetrząśnięte i brak różnych przedmiotów. Rano zastał sypialnię w ogromnym nieładzie, jakby pan w wielkim pośpiechu sposobił się do podróży. Biddle poinformował mnie także, że walizka i mały sakwojaż znikły z szafy, w której są zwykle przechowywane.

Jerzy nagle wybuchnął gromkim śmiechem.

- Na Boga, wziął nogi za pas! Hurra! Nawiaaał!

- Jerzyku!!!

- Nie dbam o nic! - rzekł wyzywająco Jerzy. - Jestem diabelnie rad, że uciekł!

- Ale nie było ku temu żadnej potrzeby! - powiedziała Ludwika, zapominając o obecności Porsona. - Nikt nie zmuszał go do zaślubienia... - Pochwyciła spojrzenie kamerdynera i umilkła.

- Czuję się w obowiązku poinformować jaśnie panią, że kilka przedziwnych rzeczy pojawiło się wraz ze zniknięciem sir Ryszarda - rzekł Porson, pozornie głuchy na niedyskretną uwagę lady Trevor.

- Dobry Boże, mówisz tak, jakby ulotnił się jakimś magicznym sposobem - powiedziała z niecierpliwością Ludwika. - Co to za rzeczy, mój dobry człowieku?

- Jeśli jaśnie pani pozwoli, udam się po nie, by przedłożyć je jaśnie państwu - rzekł Porsoh. Skłonił się i wyszedł z salonu. Mąż i żona, zostawszy sami, patrzyli na siebie zmieszani.

- No i cóż! - rzekł nie bez zadowolenia Jerzy. - Teraz widzisz, do czego prowadzi nieoględne dręczenie mężczyzny!

- Nie przypisuj mi tego! Jerzyku, twe wyrzuty są niesprawiedliwe! Proszę, powiedz mi, czy mogłabym zmusić go do oświadczenia się o rękę Melissy, jeśli nie miałby na to ochoty? Jestem przekonana, że jego ucieczka nie ma nic wspólnego z tą sprawą.

- Żaden mężczyzna nie ścierpiałby przymuszania go do działania wbrew woli - rzekł Jerzy.

- A więc powiem tylko tyle, że Ryszard to większy tchórz, niż mogłabym to sobie wyobrazić! Jestem pewna, że gdyby tylko powiedział mi szczerze, że nie chce się żenić z Melissa, nie rzekłabym słowa na ten temat.

- Ha! - rzucił gromko Jerzy, uśmiechając się sardonicznie.

Powrót Porsona uchronił lorda Trevora przed naganą. Kamerdyner przyniósł kilka przedmiotów i starannie ułożył je na stole. Lord i lady Trevorowie w zdumieniu patrzyli na zmięty szal w pawie oka, pognieciony fontaź i kilka złotych pukli na tyle długich, że ułożyły się w kształt znaków zapytania.

- Cóż to, na Boga...? - wykrzyknęła Ludwika.

- Te przedmioty, jaśnie pani, służący znalazł dziś rano w bibliotece - powiedział Porson. - Szal, którego przedtem ani ja, ani Biddle nie widzieliśmy na oczy, leżał na podłodze. Fontaź został ciśnięty do paleniska kominka. A ten... mmm... pukiel był pod szalem.

- No, słowo daję! - rzekł Jerzy, podnosząc monokl, by lepiej przyjrzeć się przedmiotom. Wskazał monoklem fontaź. - To mówi samo za siebie! Biedny Ryszard musiał wrócić załamany. Przypuszczam, że bolała go głowa. Mnie moja nie dawałaby spokoju, gdybym wypił połowę brandy, którą on wygrzmocił wczoraj. Widzę to wszystko. Oto on: z rozpaloną głową, zmuszony złożyć wizytę Saarowi dziś przed południem! Jest bez wyjścia! Szarpie za fontaź, czuje, że go dusi, i niszczy węzeł. A Ryszard, jaki by nie był udręczony, nie zniósłby zmiętego fontazia. Oto on: najprawdopodobniej siedzi w fotelu, przeciąga ręką po włosach, tak jak mężczyzna, który...

- Ryszard nigdy nie zniszczyłby sobie fryzury i bez względu na to, jak byłby pijany, nie wyrwałby sobie z głowy pukla włosów tego koloru! - przerwała mężowi Ludwika. - Co więcej, ten pukiel został ucięty! To przecież widać!

Jerzy przyjrzał się przez monokl błyszczącemu kosmykowi. Bogactwo uczuć przemknęło przez jego zwykle pozbawione wyrazu oblicze. Wciągnął głęboko powietrze.

- Masz w zupełności słuszność, Ludwiko. No cóż, nigdy bym w to nie uwierzył! A to chytra z niego sztuka!

- Nie musisz dłużej czekać, Porson! - ostro powiedziała Ludwika.

- Bardzo dobrze, jaśnie pani. Ale być może jaśnie pani powinna wiedzieć, że służący zastał dziś rano w bibliotece palące się świece.

- Nie pojmuję, jakie by to mogło mieć znaczenie - odparła Ludwika, odprawiając go ruchem ręki.

Kiedy kamerdyner odszedł, Jerzy, który trzymał kosmyk na dłoni, rzekł:

- Hm, nie przypominam sobie nikogo o tym kolorze włosów. No, może kilka baletnic, ale nie wyobrażam sobie tego, by Ryszard mógł prosić jakąś aktorkę o pukiel włosów. Ale jedno nie ulega wątpliwości, Ludwiko: ten pukiel to pamiątka.

- Dziękuję ci, Jerzyku, już na to wpadłam. A wydawało mi się, że wiem o wszystkich kobietach, które znał Ryszard. Najprawdopodobniej zachował ten pukiel z lat swej młodości. Obecnie jest o wiele za mało romantyczny, żeby przechowywać jakiś lok! Jestem tego pewna.

- I wyrzucił go - powiedział, kręcąc głową Jerzy.

- Wiesz, to diabelnie smutne, Ludwiko, daję słowo, diabelnie smutne! Wyrzucił go, bo był w przededniu oświadczenia się o rękę tej brandonowskiej góry lodowej!

- Bardzo wzruszające! I wyrzuciwszy go, uciekł. Bez żadnych oświadczyn, przyznaj sam! A skąd się wziął ten szal? - Przy tych słowach podniosła go i rozprostowała.

- Wyjątkowo pognieciony! Ale dlaczego?

- Kolejna pamiątka - rzekł Jerzy. - Zmiął go w ręce, biedny, kochany Ryszard. Nie mógł znieść wspomnień, które ten szal wzbudził, i odrzucił go!

- Och, bzdury! - Ludwika była doprowadzona do ostateczności. Tymczasem powrócił kamerdyner. - Cóż, Porsonie, o co chodzi tym razem?

- Jaśnie pani, czcigodny Cedryk Brandon z wizytą do sir Ryszarda - zaanonsował z dostojeństwem. - Pomyślałem, że jaśnie pani być może zechciałaby go przyjąć.

- Wątpię, czy Cedryk rzuci jakiekolwiek światło na tę tajemnicę, ale możesz go wprowadzić - rzekła Ludwika.

- Bądź pewny, że przybył tu, by dowiedzieć się, dlaczego Ryszard nie stawił się na umówione spotkanie z Saarem - oświadczyła mężowi po wyjściu Porsona. Zupełnie nie wiem, co mu powiedzieć!

- Moim zdaniem Cedryk nie będzie miał pretensji do Ryszarda - odparł Jerzy. - Mówiono mi, że wczoraj u White'a rozprawiał o tym bez żadnej żenady. Oczywiście, był na rauszu. Jak ty i twoja matka mogłyście napierać, by Ryszard wżenił się w taką rodzinę, tego nie pojmuję!

- Znałyśmy Brandonów całe życie - usprawiedliwiała się Ludwika. - Nie będę udawała, że... - Urwała, gdyż Cedryk wszedł do salonu. Podeszła do niego z wyciągniętą dłonią. - Jak się masz, Cedryku? Obawiam się, że Ryszarda nie ma w domu. Uważamy... uważamy, że musiał zostać wezwany w jakiejś nagłej sprawie.

- Poszedł za moją radą, no nie? - rzekł Cedryk, całując z niedbałym wdziękiem rękę damy. - „Bierz nogi za pas, Ryszardzie! Nie rób tego!", tak mu poradziłem. Powiedziałem, że będę go doił do końca jego dni, jeśli okaże się na tyle głupi, żeby się dać złapać.

- Dziwię się, że przemawiasz w tak wulgarny sposób! - oburzyła się Ludwika. - Oczywiście, że nie „wziął nóg za pas"! Zapewne wróci lada moment. To nad wyraz godne ubolewania, że nie posłał lordowi Saarowi listu informującego, że nie może stawić się u niego dziś przed południem, tak jak się do tego zobowiązał, ale...

- To zupełnie nie tak - przerwał jej Cedryk. - Ryszard nie ma żadnych zobowiązań. Melissa kazała mu spotkać się z ojcem. Ryszard nie powiedział, że to zrobi. Wydusiłem to od Melissy przed godziną. Boże, nigdy nie widziałem jej w takiej furii! A to co znowu? - Jego ciekawe oko zabłysło na widok „pamiątek" wyłożonych na stót. - Na Jowisza, pukiel włosów! I do tego diabelnie pięknych.

- Znaleziony dziś rano w bibliotece - rzekł złowieszczo Jerzy, ignorując ostrzegawczo zmarszczone brwi żony.

Oczy Cedryka zamigotały z rozbawieniem.

- Kapitalne! Kto by to pomyślał! No cóż, to załatwia naszą sprawę! Diabelnie to niewygodne, ale, niech mnie cholera, cieszę się, że dał dęba! Zawsze lubiłem Ryszarda. Nigdy nie chciałem, żeby przez resztę życia był skazany na naszą rodzinkę! Ale teraz nie ma wątpliwości: jesteśmy skończeni! Brylanty znikły.

- Co?! - zawołała Ludwika. - Cedryku, nie mówisz o naszyjniku Brandonów?

- Właśnie tak. Ostatnia deska ratunku przepadła w odmętach, znikła ot tak. - Strzelił palcami i się roześmiał. - Przyszedłem zobaczyć się z Ryszardem, przyjąć jego propozycję - obiecał kupić mi mundur - i ruszyć na wojenkę!

- Ale jak? Gdzie? - Ludwika nie mogła złapać tchu.

- Ukradziony. Matka wzięła go ze sobą do Bath. Nigdzie się bez niego nie ruszała. Tym gorzej! Dziwię się, że staruszek nie sprzedał go lata temu. Jedyna rzecz, której nie sprzedał, poza pałacem Saarów, a i to pójdzie niedługo. Matka nie chciała słyszeć o rozstaniu się z brylantami.

- Ale Cedryku, jak ukradzione? Kto je zabrał?

- Rozbójnicy. Matka pchnęła umyślnego do ojca. Kareta zatrzymana gdzieś w pobliżu Bath, dwóch gości w maskach, z pistoletami w olstrach, Zofia skrzeczy jak kokoszka, matka mdleje, forysie wzięci przez zaskoczenie, jeden postrzelony. I naszyjnik znikł. Na Boga, za nic w świecie tego nie pojmę.

- Jakie to okropne! Twoja biedna mama! Jakże mi przykro! Co za straszna strata!

- Tak, ale jak, u diabła, to znaleźli? - powiedział Cedryk. - Tego chciałbym się dowiedzieć.

- Ale skoro wzięli kasetkę z biżuterią lady Saar...

- Naszyjnika tam nie było. Stawiam na to ostatniego szylinga. Matka miała na niego skrytkę - diabelnie sprytny pomysł - zawsze go do niej wsadzała, udając się w podróż. Tajemna kieszonka za oparciem.

- Dobry Boże, czy chcesz powiedzieć, że ktoś wyjawił skrytkę tym łajdakom? - zapytał Jerzy.

- To wielce prawdopodobne, nieprawdaż?

- Kto o tym wiedział? Jeśli uda ci się znaleźć zdrajcę, może odzyskasz naszyjnik. Czy jesteś pewien wszystkich służących?

- Nie jestem pewien żadnego z nich... Panie, nie wiem! - dorzucił pośpiesznie Cedryk. - Matka chce wynająć jednego z agentów śledczych z Bow Street, ale ojciec uważa, że to na nic. I teraz na domiar wszystkiego Ryszard dał dęba! Staruszek padnie na apopleksję!

- Doprawdy, Cedryku, nie powinieneś tak mówić o ojcu! - skarciła go Ludwika. - I nie wiemy, czy Ryszard dał... dał dęba! Doprawdy, wcale tego nie jestem pewna!

- Byłby durniem, gdyby tego nie zrobił - powiedział Cedryk. - Jak myślisz, Jerzy?

- Nie wiem. To bardzo niepokojące. Wyznaję, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o jego zniknięciu... gdyż musisz wiedzieć, że nie spał we własnym łóżku dziś w nocy, a kiedy go widziałem, był pod dobrą datą... poczułem najżywszą trwogę. Ale...

- Targnął się na własne życie? Na Boga! - Cedryk wybuchnął gromkim śmiechem. - Muszę to opowiedzieć Melissie! Pchnięty do samobójstwa! Ryszard! A to kapitalne!

- Cedryku, zachowujesz się naprawdę wstrętnie! - ofuknęła go Ludwika. - Ryszard z pewnością nie popełnił samobójstwa! On tylko wyjechał. Nie mam zupełnie pojęcia gdzie i jeśli tylko palniesz coś takiego Melissie, nigdy ci tego nie daruję! Błagam cię, nie mów jej nic ponad to, że Ryszard został nagle wezwany w interesach!

- Co, nie mogę jej nic powiedzieć o tym loku? Ależ, Ludwiko, nie psuj mi zabawy!

- Obrzydliwa istoto!

- Sądzimy, iż ten lok to pamiątka jakiegoś dawno zapomnianego romansu - rzekł Jerzy. - Być może ze szczenięcych lat. Byłoby wielką nieprzyzwoitością wynoszenie tego poza te mury.

- Jeśli mowa o przyzwoitości, mój stary, to jak nazwać grzebanie i szperanie w komodach Ryszarda? - zapytał radośnie Cedryk.

- Nic takiego nie robiliśmy! - zawołała Ludwika. - To znaleziono na podłodze biblioteki!

- Upuszczone? Porzucone? Wygląda mi na to, że Ryszard wiódł podwójne życie. Sądziłem, że nigdy nie zwraca wielkiej uwagi na niewiasty. No, będę kpił z niego tęgo, kiedy się spotkamy!

- Nic takiego nie zrobisz. O Boże, modlę się gorąco, żeby dowiedzieć się, gdzie pojechał i co to wszystko znaczy!

- Powiem ci, gdzie pojechał! Pojechał odnaleźć tę blond ślicznotkę z lat młodości - podsunął jej rozwiązanie tajemnicy Cedryk. - Nie wątpię! Panie, dałbym pięćset funtów, żeby go zobaczyć. Ryszard podczas romantycznej przygody!

- Przejawiasz wręcz absurdalne poczucie humoru! - powiedziała Ludwika. - Jednej rzeczy jestem pewna, a to tej mianowicie, że mój brat jest kompletnie wyzbyty romantyzmu, a jeśli chodzi o miłosną przygodę...! Śmiem twierdzić, że Ryszard zadrżałby na samą taką myśl. Ryszard, mój drogi Cedryku, jest po pierwsze, po drugie i po ostatnie wzorem elegancji i nigdy nie zrobiłby niczego niegodnego lwa salonowego. Masz na to moje słowo!

4

Dokładnie w tym momencie wzór elegancji spał ciężkim snem w kącie wielkiego zielono-złotego dyliżansu, który kołysząc się na boki i podskakując zdążał powoli do Bristolu. Dochodziła godzina druga po południu, dyliżans znajdował się w Calcot Green, na zachód od Reading, a sny dręczące eleganta były wyjątkowo niespokojne. Odcierpiał kilka przebudzeń, kiedy dyliżans szarpiąc przystawał, by zabrać lub wypuścić pasażerów, gdy zmieniano konie lub czekano, zanim jakiś wałkoń obsługujący rogatkę otworzy bramę. Te chwile były jeszcze koszmarniejsze niż sny. Głowa go bolała, oczy piekły żywym ogniem i fantasmagoria obcych, nieprzyjaznych twarzy nieproszona zapełniała pole widzenia. Jęcząc przymykał oczy, przedkładając sny nad jawę, ale kiedy dyliżans zatrzymał się w Calcot Green, by wypuścić tęgą niewiastę ze skłonnościami do astmy, sen zdecydowanie go opuścił i gdy Ryszard otworzył oczy, zamrugał na widok siedzącego naprzeciwko, odzianego w schludną czerń mężczyzny, wyrzucił z siebie „O mój Boże!" i wyprostował się.

- Czy głowa boli pana aż tak bardzo? - spytał troskliwy i jak przez mgłę znajomy głos.

Odwrócił się i napotkał spojrzenie panny Penelopy Creed. Kilka chwil przyglądał się jej w milczeniu, a potem rzekł;

- Pamiętam. Dyliżans do Bristolu. Czemu, o czemu, piłem tę brandy?

Ostrzegawcze uszczypnięcie przypomniało mu, gdzie się znajduje. Okazało się, że troje innych ludzi siedzących naprzeciwko przypatruje mu się z ciekawością. Schludny mężczyzna, który wyglądał na kancelistę z biura adwokackiego, robił to z wyraźną naganą; niewiasta w kapelusiku ze sterczącym rondem i w prążkowanym jedwabnym szalu kiwnęła mu po macierzyńsku głową i rzekła, że wygląda kubek w kubek jak jej drugi chłopiec, który też nie może znieść podskakiwania karety; a sporej tuszy mężczyzna, zajmujący miejsce u boku matrony, którego Ryszard uznał za jej małżonka, przychylił się do zdania swej połowicy, oznajmiając basem: „Racja!"

Sir Ryszard instynktownie sięgnął ręką do fontazia. Poczuł pod palcami wymięty materiał. Nie lepiej było z połami fraka. Cylinder przysparzał obolałej głowie dodatkowych cierpień; zdjął go i skłonił głowę, zacisnął palce na skroniach, by przegnać resztki senności.

- Dobry Boże! - wychrypiał. - Gdzie jesteśmy?

- Nie jestem pewna, ale chyba minęliśmy Reading -odparła Pen, przypatrując mu się z wielkim niepokojem.

- Colcot Green, tużeśmy są - podrzucił grubas. - Stanęliśmy, bo ktoś miał wysiadkę. Oni się nie przejmują rozkładem, oczywista sprawa. A woźnica pewnie zszedł z kozła przepłukać se gardziołko.

- No i dobrze! - powiedziała tolerancyjnie jego żona. - Toż to człowieka skręca z pragnienia, kiedy musi na takim słonku zdejmować kufry z dachu.

- Prawda! - zgodził się z nią grubas.

- Jeśli spółka dowiedziałaby się o tym, zaraz wylądowałby na bruku! - rzekł pogardliwie kancelista. - Niektórzy woźnice zaczynają się skandalicznie zachowywać.

- Nie ma żadnej potrzeby napadać na ludzi tylko dlatego, żeśmy są troszkę spóźnieni - powiedziała matrona. - Żyj i daj żyć innym, zawsze to mówię.

Jej małżonek przychylił się do tej opinii w zwykły sposób. Dyliżans ruszył, a Pen rzekła cicho w hałasie kół i kopyt:

- Powtarzał mi pan, że jest pijany, i teraz widzę, że to prawda. Obawiam się, że pożałuje pan, że się ze mną wybrał.

Ryszard odjął ręce od skroni.

- Bez wątpienia byłem pijany, ale nie żałuję niczego poza nadużywaniem brandy. Kiedy ten koszmarny wehikuł dotrze do Bristolu?

- Wie pan, to nie pośpieszny dyliżans. W godzinę pokonuje zaledwie osiem mil. Powinniśmy być w Bristolu przed jedenastą. Czy bardzo to panu przeszkadza?

Spojrzał na nią.

- A tobie?

- Prawdę mówiąc, wcale! - wyznała. - Znakomicie się bawię. Nie chciałabym tylko, żeby z mojej winy cierpiał pan niewygody. Widzę wyraźnie, że dyliżans nie jest bynajmniej miejscem stosownym dla pana.

- Moja droga panienko, wierz mi, wcale nie jesteś winna moim cierpieniom. A jeśli mowa o niestosowności przebywania w dyliżansie, co z tobą?

Dołeczki pokazały się na liczkach panny Creed.

- Och, ja jestem przecież tylko podrostkiem!

- Czy tak powiedziałem? - Kiwnęła głową. - Więc jesteś podrostkiem. - Przyjrzał się jej krytycznie. - Wyjąwszy... Czy to ja wiązałem ten fontaź? Tak, to chyba musiałem być ja. Cóż, na Boga, tam masz?

- Jabłko. - Pokazała mu owoc. - Dała mi je ta tłusta kobieta, która właśnie wysiadła.

- Nie zamierzasz chyba spożywać jabłka w publicznym miejscu? - zapytał z naciskiem Ryszard.

- Ależ tak. Dlaczego nie miałabym tego zrobić? Ma pan ochotę na gryzą?

- Za nic w świecie!

- No cóż, jestem wyjątkowo głodna. O jednym zapomnieliśmy.

- O czym?

- O jedzeniu - powiedziała Pen, wbijając ząbki w soczysty miąższ. - Na podróż powinniśmy się zaopatrzyć w kosz z jedzeniem. Zapomniałam, że dyliżans nie zatrzymuje się na stacjach pocztowych. Choć dokładnie biorąc, nie mogłam o tym zapomnieć, bo wcale o tym nie wiedziałam.

- Należy zająć się tą sprawą - rzekł Ryszard, - Jeśli jesteś głodna, bez wątpienia powinnaś być nakarmiona. Co zamierzasz począć z ogryzkiem?

- Zjeść go.

- Odrażający urwis! - Sir Ryszard wzdrygnął się gwałtownie.

Schronił się do kąta, ale pociągnięcie za rękaw spowodowało, że skłonił głowę w kierunku towarzyszki podróży.

- Powiedziałam tym ludziom, że jest pan moim guwernerem.

- Oczywiście, młody dżentelmen pozostający pod opieką guwernera może podróżować dyliżansem - powiedział Ryszard, przystając na wyznaczoną mu rolę.

Na następnym przystanku, w Woolhampton, przemógł ospałość, która szykowała się nim owładnąć, opuścił dyliżans i nieoczekiwanie sprawnie zdobył w skromnej gospodzie bardzo przyzwoity zimny posiłek dla swej podopiecznej. Woźnica odczekał stosowną chwilę, a kancelista, którego bystre oko dojrzało, jak kilka monet przewędrowało z kieszeni Ryszarda do chętnej dłoni woźnicy, zamruczał coś niełaskawie o łapówkach i przekupstwie na gościńcach Jego Królewskiej Mości.

- Proszę skosztować kurczaka - zaproponował grzecznie Ryszard.

Kancelista odrzucił zaproszenie, jasno dając wyraz swemu obrzydzeniu, ale kilkoro innych pasażerów, a zwłaszcza mały chłopiec z trzecim migdałkiem bardzo chętnie sięgnęło do koszyka, który wylądował na kolanach Pen.

Ryszard miał już znakomitą okazję, by przekonać się, że panna Creed to wyjątkowo ufne stworzenie; podczas długiej podróży odkrył, że jest przyjacielska do przesady. Przyglądała się wszystkim pasażerom wzrokiem bystrym i wyzbytym jakiegokolwiek skrępowania; nawiązała konwersację nawet z kancelistą i - ku zatrwożeniu Ryszarda - była skłonna objąć rolę duszy towarzystwa. Pytana o swoją osobę i cel podróży, z zapałem skleciła całkowicie nieprawdziwą historię, którą przyozdobiła zupełnie fantastycznymi szczegółami. Ryszard bezlitośnie wezwany do potwierdzenia jej słów, uległ duchowi przedsięwzięcia i od ręki dorzucił kilka drobiazgów. Pen wydawała się z tego zadowolona, ale była wyraźnie zawiedziona jego niechęcią do wspólnego zabawiania chłopczyka.

Ryszard wciśnięty w kąt z leniwą przyjemnością słuchał fantazjowania panny Creed i zastanawiał się, co jego matka i siostra pomyślałyby sobie, gdyby wiedziały, że podróżuje dyliżansem, nie znając celu wyprawy, w towarzystwie młodej damy, w równym stopniu obojętny na te okoliczności, co na jej męski strój. Kiedy wyobraził sobie oblicze Ludwiki, porwał go śmiech. Głowa przestała mu dokuczać i choć beztroski nastrój, jaki wyzwoliła w nim brandy, minął, nadal czuł w sobie cudowny brak odpowiedzialności. Trzeźwy z pewnością nie wybrałby się w tę absurdalną podróż, ale skoro stało się to po pijanemu, całym sercem zamierzał ją kontynuować. Co więcej, był ciekaw dowiedzieć się więcej o przeszłości Pen. Pewne zaszłości opowiedziała mu w nocy; niewiele z nich zapamiętał, ale niewątpliwie było tam coś o ciotce i kuzynie z twarzą jak ryba.

Lekko odwrócił głowę na wyświechtanym oparciu i spod półprzymkniętych powiek obserwował bliską, ożywioną twarzyczkę. Panna Creed słuchała z wielkim zainteresowaniem długiego, poruszającego monologu o chorobie, która niedawno powaliła do łoża młodszego syna matrony. Oburzała się na głupotę aptekarza, mądrze kiwała głową, kiedy mowa była o staroświeckim leku wyrabianym z rzadkich ziół, i już miała zaproponować lepszy przepis stosowany w jej rodzinie, kiedy stopa sir Ryszarda znalazła jej stopkę i nadepnęła ją.

Czas był najwyższy, by powściągnąć wodze gadatliwości panny Creed. Matrona wbiła w nią wzrok i powiedziała, że to nadzwyczaj dziwne spotkać tak wszystkowiedzącego młodego dżentelmena.

- Moja matka była złożona niemocą przez wiele lat - powiedziała, rumieniąc się Pen.

Wszyscy przybrali współczujące miny i wysuszona na wiór niewiasta z kąta naprzeciwko orzekła, że nikt nie zaimponuje jej niczym, jeśli chodzi o choroby.

Ta uwaga odwróciła uwagę od Pen i kiedy chuda dama triumfalnie pogrążyła się w opowieści o swych cierpieniach, Pen siadła wygodnie przy boku sir Ryszarda, obdarzając go spojrzeniem w równej mierze figlarnym, co przepraszającym.

Kancelista, który nie wybaczył Ryszardowi przekupienia woźnicy, wspomniał coś o swobodzie, na jaką dozwala się dzisiaj młodym ludziom. Pozwolił sobie na niezbyt korzystne porównanie, wspomniawszy swoje wychowanie, i powiedział, że gdyby miał syna, nie rozpieszczałby go, dając mu guwernera, ale posłałby smarkacza do szkoły. Pen powiedziała na to pokornie, że pan Brown jest bardzo srogi. Ryszard doskonale wszedł w skórę okrutnika, nakazując surowo pannie Creed, by nie paplała, co dodało wiarygodności jej słowom.

Matrona powiedziała, że młody dżentelmen znakomicie bawił ich wszystkich i że ona nie jest po stronie tych, którzy szorstko obchodzą się z dziećmi.

- To racja - stwierdził jej małżonek. - Nigdym nie chciał łamać charakteru moim smykom, a niech ta ich roznosi!

Kilkoro pasażerów spojrzało z przyganą na Ryszarda, a Pen przekonana o tym, że jego surowość wryła się im w pamięć, splotła dłonie na kolanach i spuściła wzrok,

Ryszard pojął, że na resztę podróży przydano mu znamię oprawcy, i w myślach przygotował sobie kazanie przeznaczone wyłącznie dla uszu panny Creed.

Rozbroiła go, zasypiając z policzkiem wspartym na jego ramieniu. Spała między stacjami i kiedy dyliżans zatrzymał się ze zwykłym szarpnięciem, otworzyła oczy, uśmiechnęła się sennie do Ryszarda i zamruczała:

- Cieszę się, że pan pojechał. A pan się cieszy?

- Bardzo. Obudź się! - polecił jej, zastanawiając się, jakie jeszcze nieostrożne uwagi, mogą się jej wypsnąć.

Ziewnęła i przeciągnęła się. Wyglądało na to, że odbywa się wymiana zdań między strażnikiem a kimś stojącym przed zajazdem. Wieśniak, który wsiadł w Calne i zajmował miejsce obok Pen, powiedział, że pewnie wynikł kłopot, bo chętny do podróżowania dyliżansem nie figuruje w spisie pasażerów.

- Ależ nikt nie może wsiąść, to pewne - powiedziała chuda niewiasta. - Tłok już jest szaleńczy!

- Gdzie jesteśmy? - zapytała Pen.

- W Chippenham - odparł wieśniak. - To tu odchodzi droga do Bath, widzisz?

Pochyliła się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno.

- Już Chippenham? Och tak, to prawda! Znam je dobrze.

Ryszard zerknął na nią spod oka z rozbawieniem.

- Już? - zamruczał.

- No cóż, spałam, więc czas biegł mi szybciej. Jest pan bardzo zmęczony, sir?

- Ależ skąd. Czuję natomiast ogarniającą mnie całkowitą rezygnację.

Nowy pasażer zapewne ułożył się ze strażnikiem i szarpnięciem otworzył drzwi. Był to drobny, szczupły mężczyzna w rypsowej kamizelce i pantalonach z grubego płótna. Miał ostre rysy twarzy, mrugające oczy bez rzęs, osadzone głęboko pod jasnymi brwiami. Gdy chciał wejść do dyliżansu, napotkał ostry sprzeciw. Chuda kobieta wrzasnęła, że nie ma miejsca; kancelista powiedział, że to skandal, by spółka przeładowywała swe pojazdy, a wieśniak zaproponował nowo przybyłemu miejsce na dachu.

- Tam nie znajdzie się wolnego kąta - zaprotestował nieznajomy. - Na Boga, nie zajmę wiele miejsca! Przesuńcie się, jejmości!

- Komplet! Siądź se pan między bagażem - rzekł wieśniak.

- Przypatrzże mi się, człeku, zajmę tyle miejsca co szpilka - prosił nieznajomy. - Poza tym, dach zajęła banda przystojniaków. Śmiertelnie bym się bał przy nich siąść!

Sir Ryszard rzucił okiem na mężczyznę i ze znawstwem uznał go za kogoś lepiej znanego agentom śledczym z Bow Street niż dżentelmenom jego pokroju. Jednakże kiedy usłyszał, jak panna Creed proponuje, że się przesunie i zrobi miejsce nieznajomemu, nie był tym zdziwiony, poznał bowiem już wyśmienicie dobroć serca swej podopiecznej.

Przycisnęła się do Ryszarda i zmusiła wieśniaka, by przyznał, że jest dosyć miejsca dla jeszcze jednego pasażera. Mężczyzna w rypsowej kamizelce wyszczerzył zęby do panny Creed i wskoczył do dyliżansu.

- Niech mnie kat popieści. Też z ciebie przystojniak! - powiedział i wcisnął się między pasażerów. - Jestem ci zobowiązany, chłopcze. Jeśli ktoś zrobi przysługę Kubie Yarde'owi, on tego nie zapomni.

Kancelista, który najwyraźniej żywił tę samą opinię o panu Yarde co Ryszard, chrząknął pogardliwie i mocno splótł ręce na szkatułce, którą trzymał na kolanach.

- Niech cię Bóg błogosławi! - rzekł Yarde, kwitując tolerancyjnym uśmieszkiem ten gest. - Ja to nie żaden buchacz!

- Kto to jest buchacz? - zapytała niewinnie Pen.

- A to ci! Toż z ciebie szczęsne dziecię. - Yarde był niemal zakłopotany. - Jestem przekonany, młody panie, że nigdy nim nie będziesz. To taki jegomość, który kończy w ciupie, a i bardzo możliwe, że zadynda, nim zdąży się zestarzeć!

Wielce zaintrygowana Pen zażądała wytłumaczenia dziwnych terminów. Ryszard po zastanowieniu odrzucił pomysł, by kazać pannie zamienić się miejscami, rozparł się wygodnie i z leniwym rozbawieniem słuchał, jak Pen jest wprowadzana w tajniki złodziejskiego żargonu.

Towarzystwo młodych hulaków, które uprzednio przyglądało się walkom kogutów w hrabstwie, wsiadło w Chippenham i tłoczyło się na dachu. Dobiegające odgłosy dowodziły niezbicie, że tęgo zwilżają sobie gardła. Słychać było wiele krzyków, trochę śpiewu, dużo bębnienia i kopania obcasami w dach. Matrona i chuda stara panna przybrały bardzo zaniepokojone miny, a kancelista orzekł, że współczesna młodzież zachowuje się niegodnie. Pen zbytnio zagłębiła się w rozmowę z Kubą Yarde'em, by zwrócić uwagę na tę wrzawę, ale kiedy po przebyciu następnych pięciu mil szybkość pojazdu nagle wzrosła i obciążony ponad miarę dyliżans zaczął podskakiwać na koleinach i wykrotach, przechylać się groźnie to w jedną, to w drugą stronę, przerwała pasjonującą rozmowę i spojrzała pytająco na Ryszarda.

Kiedy gwałtowne szarpnięcie rzuciło pannę w jego ramiona, usadził ją na miejscu i rzekł sucho:

- Masz kolejną przygodę. Mam nadzieję, że ci się podoba?

- Ale co się dzieje?

- Sądzę, że któremuś z tych złotych młodzieńców siedzących nad nami wpadło do głowy powozić dyliżansem - odparł.

- Boże litościwy! - wykrzyknęła matrona. - Czy chce pan powiedzieć, że któryś z tych nieznośnych pijaniców jest naszym woźnicą, sir?

- Takie są moje przypuszczenia. Stara panna zapiszczała:

- Dobry Boże, co się z nami stanie?

- Wyobrażam sobie, że skończymy w rowie - rzekł z niezmąconym spokojem Ryszard.

Powstał harmider. Stara panna stanowczo oświadczyła, że chce wysiąść, matrona usiłowała przyciągnąć uwagę woźnicy tłukąc o dach parasolką, wieśniak wysunął głowę przez okno i rzucał klątwy i groźby. Kuba Yarde ryczał ze śmiechu, a kancelista gniewnie zapytywał Ryszarda, dlaczego czegoś z tym nie zrobi!

- Co według pana mam zrobić? - zapytał Ryszard, przytrzymując Pen mocnym ramieniem.

- Zatrzymać dyliżans! Och, sir, proszę, niech go pan zatrzyma! - błagała matrona.

- Niech panią o to głowa nie boli, sam się zatrzyma! - szczerzył zęby Kuba Yarde.

Ledwo to powiedział, a szczególnie ostry zakręt okazał się zbyt wielkim wyzwaniem dla umiejętności amatora-woźnicy. Wziął zakręt zbyt szeroko, tylne lewe koło wjechało na lekkie wzniesienie i zsunęło się w głęboki rów, a wszyscy pasażerowie pojazdu polecieli gwałtownie w bok. Słychać było wrzask kobiet, przekleństwa wieśniaka, trzask drewna, pękanie szkła. Dyliżans spoczął pod zwariowanym kątem. Gałązki żywopłotu zajrzały przez potłuczone okno.

Pen, której twarzyczkę zasłoniło mnóstwo narzutek płaszcza podróżnego Ryszarda, z trudem złapała oddech i spróbowała uwolnić się z uścisku, który nagle zespolił ją z towarzyszem podróży.

- Ranna? - zapytał zwolniwszy uścisk.

- Nie, nie bynajmniej! Dziękuję bardzo za to, że mnie pan przytrzymał! Czy pan jest ranny?

Odłamek szkła lekko skaleczył mu policzek, ale ponieważ Ryszard trzymał się skórzanego uchwytu, zwisającego w kącie dyliżansu, nie wyleciał z siedzenia jak pozostali pasażerowie.

- Nie, jedynie poirytowany - odparł. - Moja dobra niewiasto, to nie czas ani miejsce na wapory!

Ta kwaśna wypowiedź była skierowana do starej panny, która okrakiem legła na głowie kancelisty i dostała ciężkiego ataku histerii.

- Niech no tylko uda mi się dostać do tych drzwi! - powiedział Kuba Yarde. Dźwignął się i złapał uchwyt po przeciwnej stronie. - Niech mnie kat popieści, jeśli następnym razem nie będę podróżował w grzechotce na dachu. Mniejsza już o tych młodych przystojniaków!

Dyliżans nie wywrócił się zupełnie na bok. Uratował go stok rowu i żywopłot, więc otwarcie drzwi nie było trudne, podobnie jak i wyjście. Stara panna musiała być wyniesiona, gdyż zesztywniała, wrzeszczała i tłukła obcasami. Pen wydostała się żywo bez pomocy innych, a matrona oznajmiła, że jeśli któryś z dżentelmenów wypchnie ją plecami, również da sobie radę sama.

Godzina dziewiąta minęła już jakiś czas temu, ale choć słońce znikło, letnie niebo nadal było jasne, a powietrze ciepłe. Podróżni znaleźli się na wyludnionym odcinku gościńca, kilka mil przed miasteczkiem Wroxhall i dobre trzydzieści mil przed Bristolem. Nawet pobieżny ogląd dyliżansu przekonał ich, że potrzebuje starannej naprawy, zanim znów nada się do drogi. Ryszard, który natychmiast udał się, by obejrzeć konie, powrócił do Pen, donosząc, że jeden z tylnej pary ma brzydko nadszarpnięte ścięgno. Okazało się, że miał rację. Lejce przeszły w ręce jednego z pasażerów. Prowadzenie powozu często było rozrywką młodych ludzi, mających pretensję do dobrego powożenia, ale to, że zawodowy woźnica okazał się na tyle głupi, by ustąpić miejsca amatorowi będącemu pod dobrą datą, nie mieściło się w głowach, chyba że się wzięło pod uwagę stan samego woźnicy.

Pen, która siedziała na walizce Ryszarda, przyjęła wieści o całkowitym krachu z zupełnym spokojem, ale pozostali pasażerowie z krzykiem i lamentem napadli na strażnika, żądając natychmiastowego dostarczenia ich do Bristolu, nie wskazując przy tym, jakim sposobem to osiągnąć. Nieszczęsny człek, rozsierdzony na swego kolegę i osaczony przez sześć wrzeszczących osób, nie mógł przez kilka chwil pozbierać myśli, ale wreszcie zaproponował, by pasażerowie zdobyli się na cierpliwość, a on uda się do Chippenham na jednym z koni i sprokuruje jakiś pojazd, który dostarczy ich do Wroxhall, gdzie będą musieli pozostać do czasu, aż poranny dyliżans zabierze ich do Bristolu.

Kilka osób zdecydowało się natychmiast wyruszyć pieszo do Wroxhall, ale stara panna nie otrząsnęła się z ataku histerii, matrona orzekła, że nagniotki nie pozwalają jej dreptać dalej niż dwie mile, a kancelista upierał się, że powinien zostać przewieziony do Bristolu jeszcze tej nocy. Kilka osób wyraźnie szukało pomocy u Ryszarda, który ze wszech miar wyglądał na człowieka potrafiącego opanować nieprzyjemne sytuacje. Nie bardzo mu się to podobało. Podszedł do Pen i rzekł spokojnie, ale zdecydowanie:

- Jak przypuszczam, tu wypada rozstać się z naszymi towarzyszami podróży.

- Dobrze! - przystała na to niezwłocznie. - Wie pan, myślałam sobie i mam teraz o wiele lepszy plan. Wcale nie pojedziemy do Bristolu!

- To bardzo nagły zwrot - zdziwił się Ryszard.

- Czy mam rozumieć, że zdecydowałaś się wrócić do Londynu?

- Nie, nie, oczywiście, że nie! Tylko teraz, kiedy mamy katastrofę, byłoby głupotą z naszej strony czekanie na następny dyliżans, bo jest bardzo prawdopodobne, że ciotka nas dopędzi. A zresztą wcale nie chciałam udawać się do Bristolu.

- W takim razie, to może szkoda, że zajechaliśmy tak daleko w tym kierunku - zauważył Ryszard.

Jej oczy zabłysły.

- Głuptas! Rzecz w tym, że mój dom nie jest w Bristolu, ale bliżej, i pomyślałam sobie, że lepiej byłoby przejść pieszo resztę drogi, nie wspomniawszy, że tak postępuje się podczas prawdziwej przygody.

- Gdzie jest twój dom?

- W pobliżu Queen Charlton. Niedaleko od Keynhshaw, wie pan.

- Nie wiem. To twoje strony, nie moje. Na ile oceniasz odległość stąd do Queen Charlton?

- Nie jestem całkiem pewna - odparła ostrożnie Pen.

- Ale nie spodziewam się, żeby przekraczała piętnaście, może dwadzieścia mil.

- Czy proponujesz dwadzieścia mil spaceru?

- To wcale nie tak wiele. Lotem ptaka jest tylko dziesięć mil.

- Nie jesteś ptakiem - osadził ją Ryszard. - Podobnie jak ja nim nie jestem, pozwolę sobie zauważyć. Wstań z tej walizki!

Podniosła się posłusznie.

- Myślę, że przeszłabym dwadzieścia mil. Oczywiście, nie za jednym zamachem. Co więc zrobimy?

- Wrócimy się gościńcem do karczmy. O ile pamiętam, stoi parę mil stąd. Nic nie zmusi mnie do przyłączenia się do tego utrapionego towarzystwa!

- Sama jestem nim trochę zmęczona. Ale nie pójdę na stację pocztową!

- Tym możesz się nie przejmować - rzekł ponuro Ryszard. - Żadna szanująca się stacja pocztowa nie otworzy przed nami podwoi, póki jesteśmy w tych strojach.

Pen zachichotała. Nie opierała się dłużej, wzięła sakwojaż i u boku Ryszarda ruszyła w kierunku Chippenham.

Nikt z podróżnych nie zauważył ich odejścia, ponieważ wszyscy byli bardzo zajęci - albo złorzeczeniem woźnicy, albo planowaniem najbliższych działań. Zakręt wkrótce skrył oddalającą się parę przed wzrokiem reszty pasażerów, a wtedy Ryszard rzekł:

- Teraz możesz dać mi ten sakwojaż.

- Ale nie chcę - sprzeciwiła się Pen, nie wypuszczając z ręki bagażu. - Wcale nie jest tak ciężki, a pan ma już do dźwigania walizę. Poza tym z każdym krokiem czuję się coraz bardziej mężczyzną. Co zrobimy, kiedy dotrzemy do karczmy?

- Zamówimy kolację.

- Tak, a potem?

- Pójdziemy do łóżek.

Pen zastanowiła się nad tym.

- Nie uważa pan, że natychmiast powinniśmy wyruszyć w dalszą drogę?

- Oczywiście, że nie. Pójdziemy do łóżek jak chrześcijanie, a rano wynajmiemy pojazd, który zawiezie nas do Queen Charlton. Prywatny pojazd.

- Ale...

- Panno Creed, narzuciłaś mi rolę wychowawcy i przyjąłem ją. Odmalowałaś mnie w odrażających barwach i wszyscy w dyliżansie uznali mnie za gnębiciela młodzieży. Teraz zbierasz plon swej pracy.

Roześmiała się.

- Czy zamierza mnie pan gnębić?

- Straszliwie!

Ufnie wsunęła mu rękę pod ramię i podskoczyła.

- Znakomicie, będę robiła to, co mi pan każe. Bardzo się cieszę, że pana spotkałam. Mamy wspaniałą przygodę, czyż nie tak?

Ryszardowi zadrgały usta. Nagle zatrzymał się na środku drogi i wybuchnął śmiechem. Pen przyjrzała mu się podejrzliwie.

- Co się z panem dzieje?

- Nie przejmuj się mną! - powiedział głosem, w którym nadal dźwięczała wesołość. - Oczywiście, że mamy wspaniałą przygodę!

- Hm, tak mi się zdaje - rzekła, stając znów u jego boku. - Ale Piotr będzie zaskoczony, kiedy mnie zobaczy!

- Jestem o tym przekonany. Czy jesteś całkiem pewna, że nie żałujesz tego, że wybrałaś się go szukać?

- Ależ nie, skądże! Przecież jest moim najdawniejszym przyjacielem! Czyż nie powiedziałam panu, że przysięgliśmy sobie wziąć ślub?

- Coś sobie przypominam - przyznał. - Ale przypominam sobie również, że nie widziałaś go od pięciu lat.

- Tak, to prawda, ale to nie ma najmniejszego znaczenia, zapewniam pana.

- Rozumiem - rzekł Ryszard, zachowując dla siebie nasuwające się nieuchronnie refleksje.

Nie uszli dwóch mil, a pokazała się karczma, którą Ryszard widział wcześniej z okna dyliżansu. Był to mały zajazd; zniszczone godło skrzypiało na łańcuchu, dach pokryto słomą i w budynku była tylko jedna wspólna bawialnią, poza izbą, w której mieścił się szynk.

Gospodarz dowiedziawszy się o wypadku przychylnie powitał nieoczekiwanych gości. Zrobiło się już ciemno i dopiero, gdy Ryszard minął próg i wszedł w światło wiszącej lampy, gospodarz mógł mu się dokładniej przyjrzeć. Ryszard wybrał się w tę podróż w zwyczajnym fraku i używanym często obuwiu, ale krój niebieskiego stroju, wysoki połysk butów, znakomity styl wiązania fontazia i bogactwo narzutek płaszcza podróżnego - wszystko to tak niezawodnie zapowiadało eleganckiego dżentelmena, że karczmarz był mocno poruszony i z wyraźną podejrzliwością przenosił wzrok ze starszego przybysza na młodszego, i z powrotem.

- Sypialnię dla mnie i drugą dla siostrzeńca - powiedział Ryszard. - Poza tym kolację.

- Tak jest, sir. Czy jaśnie pan podróżował dyliżansem bristolskim? - zapytał z niedowierzaniem karczmarz.

- Tak - odparł Ryszard unosząc brwi. - To moje słowa. Macie jakieś zastrzeżenia?

- Och nie, sir! Skądże znowu! - pośpiesznie odparł karczmarz. - Jaśnie pan zamówił kolację! Z przykrością donoszę, że... że nie często gościmy wielmożnych, ale jeśli jaśnie panu wystarczy szynka na jajkach i może plasterek zimnej wieprzowiny, zaraz się zakrzątnę!

Ryszard łaskawie przystał na szynkę i jajka. Oberżysta wprowadził go do dusznej bawialni i obiecał, że jedyne dwa pokoje gościnne zostaną niezwłocznie przygotowane. Pen skierowała na Ryszarda konspiracyjne spojrzenie i zdecydowała się udać za walizą i sakwojażem na górę. Kiedy wróciła, niechlujna służąca przygotowała kolację w bawialni, a Ryszardowi udało się rozewrzeć dwa małe okienka. Odwrócił się na odgłos kroków Pen i zapytał:

- Na litość boską, co robiłaś tam tak długo? Już myślałem, że może mnie opuściłaś!

- Opuścić pana? Oczywiście, że nie zrobiłabym niczego tak głupiego! Rzecz w tym, że zauważyłam wzrok, jakim karczmarz patrzył na pańskie ubranie, więc zmyśliłam kapitalną opowiastkę i go nią uraczyłam. Dlatego wyszłam. Wiedziałam, że będzie usiłował wydobyć ode mnie, dlaczego pan podróżuje dyliżansem.

- I wydobył?

- Tak, opowiedziałam mu, że poniósł pan straty na giełdzie i przyszły na pana złe czasy - powiedziała Pen, przysuwając sobie krzesło do stołu.

- Aha! Czy był tym usatysfakcjonowany?

- Jak najbardziej. Powiedział, że bardzo mu jest przykro. Kiedy zapytał, dokąd zmierzamy, powiedziałam, że do Bristolu, ponieważ cała rodzina straciła pieniądze i musiałam zostać zabrana ze szkoły.

- Żadna znana mi osoba nie może się poszczycić równie bujną fantazją. Mogęż wiedzieć, do jakiej szkoły uczęszczałaś?

- Do Harrow. Potem pożałowałam, że nie wymieniłam Eton, bo mój kuzyn Galfryd jest w Harrow, a ja go nie lubię. Nie poszłabym do jego szkoły.

- Sądzę, że teraz jest za późno na zmianę szkoły - rzekł Ryszard z żalem w głosie.

Szybko podniosła ku niemu wzrok. Zmrużyła oczy w czarującym uśmiechu.

- Żartuje sobie pan ze mnie?

- Tak - przyznał Ryszard. - Przeszkadza ci to?

- Och nie, wcale! To mi się podoba. U ciotki zawsze jest ponuro.

- Chciałbym, żebyś opowiedziała mi więcej o tej ciotce. Czy jest twoją opiekunką?

- Nie, ale muszę u niej mieszkać od śmierci ojca. Nie mam prawdziwego opiekuna, jedynie dwóch kuratorów mojego majątku. Rozumie pan.

- Oczywiście, tak. Ciągle zapominam o twoim majątku. Kim są twoi kuratorzy?

- Jednym z nich jest wuj Griffin, wie pan, mąż ciotki Almerii, ale on się nie liczy, bo zawsze robi to, co każe ciotka. Drugim jest adwokat ojca i on też się nie liczy.

- Z tego samego powodu?

- Nie wiem, ale wcale nie byłabym tym zdziwiona. Każdy boi się ciotki Almerii. Nawet ja się jej trochę boję. Dlatego uciekłam.

- Czy była dla ciebie niedobra?

- N... nie. To znaczy, nie traktowała mnie źle, ale to taka kobieta, która zawsze dopnie swego. Wie pan, o czym mówię?

- Wiem - odparł Ryszard.

- Ona dużo mówi - wyjaśniała Pen. - A kiedy jest z kogoś niezadowolona... muszę przyznać, że to bardzo nieprzyjemne. Ale trzeba być sprawiedliwym i nie winię jej za to, że tak się uparła przy tym, żebym wyszła za Fryderyka. Rozumie pan, nie są bardzo bogaci i oczywiście ciotka Almeria chciałaby, żeby Fryderyk przejął cały mój majątek. Prawdę mówiąc, bardzo mi przykro, że jestem taka niewdzięczna, zwłaszcza że mieszkałam u Griffinów przez blisko pięć lat. Ale wcale tego nie chciałam, a wyjść za mąż za Fryderyka... co to, to nie! Kiedy tylko oznajmiłam ciotce Almerii, że wołałabym o wiele bardziej dać mój majątek Fryderykowi i nie wychodzić za niego za mąż, wpadła w furię, powiedziała, że jestem bezwstydna i bez serca, płakała i mówiła o wykarmieniu żmii na własnej piersi. Pomyślałam, że to z jej strony niesprawiedliwe, bo to przecież całkiem przyzwoita propozycja, zgodzi się pan ze mną?

- Najzupełniej. Ale wyrażona może trochę... powiedzmy... bez osłonek?

- Och! - Pen przemyślała te słowa. - Nie spodobało jej się, że nie uwierzyłam w uczucie Fryderyka. Czy o to chodzi?

- Uważam to za niewykluczone - z powagą rzekł Ryszard.

- Hm, przykro mi, że zraniłam jej uczucia, gdyż doprawdy nie odmawiam jej wrażliwości, powiedziałam tylko to, co myślałam. Lecz to doprowadziło ją do takiej furii, że pozostała mi tylko ucieczka. Więc uciekłam.

- Zamknięto cię w pokoju?

- Och, nie! Nie wątpię, że gdyby ciotka Almeria zgadła moje zamierzenia, zostałabym zamknięta, ale ona wcale na to nie wpadła.

- Więc... Wybacz mi moją ciekawość, ale powiedz, dlaczego wyszłaś przez okno?

- Ach, to ze względu na Mopsia! - odparła promiennie Pen.

- Mopsia?

- Tak. Obrzydliwe, małe stworzenie! Śpi w koszu w holu i zawsze szczeka, kiedy ktoś wychodzi. To zbudziłoby ciotkę Almerię. Nic innego nie mogłam zrobić.

Ryszard patrzył na nią, powstrzymując się od śmiechu.

- Naturalnie, że nie. Czy wiesz, Pen, że zawsze będę miał wobec ciebie dług wdzięczności?

- Ach tak? - Była zadowolona, ale niepewna. - Dlaczego?

- Myślałem, że znam twą płeć. Myliłem się.

- Ach! - powtórzyła. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie zachowuję się tak, jak przystało delikatnej panience?

- To z pewnością prawda.

- Ciotka Almeria tak mówi.

- I oczywiście ma rację.

- Obawiam się, że brak mi dobrych manier - wyznała Pen. - Ciotka powiada, że zostałam okropnie wychowana, ponieważ ojciec traktował mnie tak, jakbym była chłopcem. I powinnam nim być, rozumie pan, o czym mówię?

- Nie mogę się z tobą zgodzić - rzekł Ryszard. - Będąc chłopcem, nie miałabyś w sobie nic godnego uwagi. Jako niewiasta, wierz mi, jesteś wyjątkowa.

Zarumieniła się po korzonki włosów.

- To chyba był komplement!

- To jest komplement - potwierdził rozbawiony Ryszard:

- Nie miałam pewności, bo jeszcze nie bywam i nie znam mężczyzn poza wujem i Fryderykiem, a oni nie prawią komplementów. To znaczy, nie takie. - Podniosła nieśmiało wzrok, ale dojrzała kogoś przez okno i nagłe zawołała: - Ależ to pan Yarde!

- Kto? - zapytał Ryszard, odwracając głowę.

- Teraz go pan nie zobaczy, minął już okno. Musi pan pamiętać pana Yarde'a, sir! To ten dziwny człowieczek, który wsiadł do dyliżansu w Chippenham i mówił tak niespotykanym językiem, że nie mogłam go pojąć. Czy sądzi pan, że zmierza do karczmy?

- Mam szczerą nadzieję, że nie!

5

Wszakże jego nadzieja okazała się płonna, gdyż po kilku chwilach karczmarz wszedł do bawialni i przepraszającym tonem zapytał, czy jaśnie pan nie miałby nic przeciwko temu, by odstąpić jeden pokój pewnemu podróżnemu.

- Wie, że pan zamówił obie sypialnie, ale bardzo mu zależy na noclegu, więc obiecałem, że poproszę jaśnie pana. Może młody dżentelmen mógłby dzielić pokój z panem? Stoją tam dwa łóżka.

Ryszard wymienił wiele mówiące spojrzenie z panną Creed. Zauważył, że dziewczyna stara się pohamować śmiech. Wargi mu zadrżały, ale nim zdążył odpowiedzieć, wąska twarz Kuby Yarde'a wychynęła znad ramienia karczmarza.

Rozpoznawszy osoby, które zajmowały bawialnię, pan Yarde przez moment był niemile zaskoczony. Jednakże szybko odzyskał kontenans i wsunął się do środka, udając wielkie zadowolenie osoby, która spotyka starych znajomych.

- Ależ to mój nieopierzony młokos! - zawołał. - Niech mnie kat popieści, jeślim się nie spodziewał, że wasza parka puściła się do Wroxhall!

- Nie - powiedział Ryszard. - Uznałem, że Wroxhall będzie dziś pełne podróżnych.

- Ach, spryciarz z pana nie łada. Wiedziałem to, ledwo moje patrzałki dojrzały pana. I masz pan rację! Mówię sobie: „Wroxhall to nie miejsce dla ciebie, mój drogi Kubo!"

- Czy ta chuda niewiasta nadal cierpi na wapory? - zapytała Pen.

- I to jakie, mój młokosie. Była sztywna jak decha, kiedym się puścił w drogę. Nikt nie wiedział, jakim sposobem ją ocucić. I wiełcem roztropnie postąpił, idąc do tej chaty... Bom nie wiedział, żeś pan zamówił wszystkie pokoje przede mną.

Jego bystry wzrok spoczął na nieporuszonym obliczu Ryszarda, który rzekł uprzejmie:

- Niefortunny zbieg okoliczności!

- Ale, ale, pan nie taki, żeby okpić Kubę Yarde'a! - przymilał się złodziejaszek. - Panie święty, toż to już jedenasta godzina i światła wygaszone. A może by pan tak położył się spać z wyrostkiem?

- Czy jaśnie pan zgodziłby się, by młody dżentelmen spał na wolnym łóżku w pokoju jaśnie pana? - wtrącił prosząco karczmarz.

- Nie - zaprotestował Ryszard. - Mam wyjątkowo lekki sen, a mój siostrzeniec chrapie. - Ignorując pełne oburzenia sapnięcie Pen, zwrócił się do pana Yarde'a:

- Czy ty chrapiesz?

Kuba wyszczerzył zęby.

- Skądże! Śpię jak dziecię, Bóg mi świadkiem!

- Więc możesz dzielić pokój ze mną - powiedział Ryszard.

- Stoi! - od razu przystał na to Kuba. - Mówisz pan, jak wielki dżentelmen, tegom się po panu spodziewał. Niech mnie diabli wezmą, jeśli nie wychylę szklaneczki za twe zdrowie!

Godząc się z nieuniknionym, Ryszard skinął na karczmarza i zaprosił Kubę do stołu.

Ponieważ Kuby nie było jeszcze w dyliżansie, kiedy Pen oznajmiła, że Ryszard jest jej guwernerem, złodziejaszek uznał jej nowe pokrewieństwo bez wahania. Mówił o niej do Ryszarda, jako o „pańskim siostrzeńcu", wypił ich zdrowie dżinem zamówionym przez lwa salonowego i wydawał się skłonny spędzić noc przy tym zajęciu. Po drugiej szklaneczce bardzo rozwiązał mu się język i zrobił kilka tajemniczych wzmianek o „doliniarzach" i tych, którzy zajmują się „pruciem" i „grandą". Kilka gorzkich uwag odnośnie „szykownych kompanów" nasunęło Ryszardowi myśl, że Yarde ostatnio współpracował z osobami wyższego stanu i nie zamierzał ponawiać tych doświadczeń.

Pen słuchała tego wszystkiego zachłannie, otwierając coraz szerzej oczy, aż Ryszard uznał, że czas do łóżka, i doprowadził ją do schodów. Na odchodnym szepnęła mu, jakby robiła wielkie odkrycie:

- Drogi sir, nie wydaje mi się, że to jest ktoś godny szacunku!

- Racja - zgodził się Ryszard. - Mam podobne zdanie.

- Ale czy to złodziej? - zapytała wstrząśnięta.

- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego też, moje dziecko, zasuniesz skobel w drzwiach. Zrozumiano?

- Tak, ale czy pan na pewno będzie bezpieczny? To byłoby straszne, gdyby w nocy podciął panu gardło!

- Rzeczywiście, to byłoby straszne - zgodził się z nią Ryszard. - Ale zapewniam cię, że tego nie zrobi. Zechciej wziąć to ode mnie i zatrzymać do rana.

Wsunął jej do ręki ciężki trzos. Kiwnęła głową.

- Tak. Wezmę. Będzie pan na siebie bardzo uważał, dobrze?

- Obiecuję. - Uśmiechnął się. - Idź już i nie martw się o moje bezpieczeństwo!

Wrócił do bawialni, gdzie oczekiwał go Kuba Yarde. Zaproszony na szklaneczkę dżinu, bynajmniej się nie wymawiał, choć bardzo szybko powziął podejrzenia, że Kuba usiłuje spić go na umór. Napełniając szkło po raz trzeci, rzekł przepraszającym tonem:

- Być może winienem ci ostrzeżenie, że jestem znany z mocnej głowy. Nie chciałbym, żebyś marnował na mnie swój czas, panie Yarde.

Kuba bynajmniej się nie zmieszał. Wyszczerzył zęby i rzekł:

- No, mówiłem, że z pana wyśmienity kompan! Wiedziałem to, skoro tylko się panu przyjrzałem. Nauczył się pan pić u Cribba!

- Święta prawda! - powiedział sir Ryszard.

- Och, wiedziałem, Boże ty mój! Mówię do siebie: „Ten dżentelmen ma mocny łeb. I fest piąchę". Nie musisz się obawiać, panie szanowny, Kuba Yarde to nie żółtodziób. Ale dziwi mnie, jak znalazłeś się w jednym pojeździe z chamstwem?

Ryszard roześmiał się cicho.

- Musisz wiedzieć, straciłem wszystkie pieniądze.

- Straciłeś pan wszystkie pieniądze? - powtórzył zaskoczony Kuba.

- Na giełdzie.

Bystry wzrok przebiegł po eleganckiej sylwetce Ryszarda.

- Ach, chcesz mnie pan wywieść w pole? Czym się parasz?

- Zupełnie niczym.

- Niech mnie kat popieści, jeślim kiedyś spotkał takiego przeklętego dziwaka! - Nagle obudziło się w nim podejrzenie. - Nie zabiłeś swego pana, co?

- Nie. A ty?

Kuba przejął się wyraźnie tym oskarżeniem.

- To nie mój styl, panie, nie mój styl! Nie uciekam się do gwałtu. W żadnym razie!

Ryszard z przyjemnością zażył szczyptę tabaki.

- Tylko kieszonka, hm?

Kuba wzdrygnął się. Spojrzał na rozmówcę z niepokojem i respektem.

- Co tacy jak pan wiedzą o kieszonce?

- Przyznaję, że niewiele. Sądzę, że oznacza to ściąganie zegarków, tabakierek i tym podobnych z kieszeni nieostrożnych.

- Proszę! - Kuba przeszył go wzrokiem. - Nie pracujesz na podmiankę, no nie?

Ryszard pokręcił głową.

- Nie obrabiasz, ani nie chodzisz na grandę?

- Nie. Jestem zupełnie uczciwy. Wy na takich mówicie chyba „frajerzy".

- Ja nie mówię! - powiedział z wyraźnym naciskiem Kuba. - Nigdy nie spotkałem frajera, który, nie wiedzieć skąd, ma takie rozeznanie jak pan, a co więcej, żywię nadzieję, że nigdy więcej takiego nie spotkam.

Patrzył na Ryszarda. Ten wstał i zapalił świeczkę od ogarka płonącego na stole. Zdziwiony Kuba marszczył czoło i był wyraźnie zaskoczony.

- Idzie pan do łóżka?

Ryszard przeszył go wzrokiem.

- Tak. Ostrzegałem cię, że mam zadziwiająco lekki sen, nieprawdaż?

- Na Boga, nie musisz się mnie lękać!

- Jestem tego zupełnie pewien. - Ryszard uśmiechnął się.

Kiedy godzinę później Kuba Yarde wszedł na palcach do sypialni, znajdującej się nad bawialnią, Ryszard sprawiał wrażenie głęboko uśpionego. Kuba podszedł do łóżka. Słuchał równego oddechu.

- Proszę, nie kapnij na mnie łojem! - powiedział, nie otwierając oczu Ryszard.

Kuba Yarde odskoczył i zaklął.

- Zgadzam się w zupełności - rzekł Ryszard.

Kuba Yarde rzucił mu spojrzenie pełne jadowitej niechęci, rozebrał się w milczeniu i położył do łóżka.

Obudził się wczesną porą. Koguty piały w dalekich zagrodach. Słońce wstało, ale dzień był nadal mglisty, a powietrze bardzo świeże. Łóżko zaskrzypiało pod Kubą, kiedy się podnosił, ale ten odgłos nie zbudził Ryszarda. Kuba Yarde wyśliznął się ostrożnie z pościeli i ubrał. Na przykrytym muślinem stole, przy oknie, leżały porzucone niedbale: oprawny w złoto monokl i tabakierka. Kuba spojrzał na nie pożądliwie. Można by go nazwać koneserem, jeśli chodzi o tabakierki, i palce świerzbiły go, by wsunąć tę do kieszeni. Zerknął niepewnie w stronę łóżka. Ryszard westchnął przez sen. Frak zwisał na krześle w zasięgu ręki Kuby. Nie spuszczając oczu ze śpiącego, Kuba obmacał kieszenie. Jedynym łupem okazała się chusteczka do nosa. Ale Ryszard ani drgnął. Kuba podniósł tabakierkę, obejrzał ją uważnie. Śpiący nadal się nie poruszył. Ośmielony złodziej upuścił przedmiot do przepastnej kieszeni. Monokl szybko znikł tą samą drogą. Kuba przemknął do drzwi. Kiedy się przy nich znalazł, ziewnięcie zatrzymało go i kazało się obejrzeć.

Ryszard przeciągnął się i ziewnął po raz drugi.

- Wcześnie wstajesz, mój przyjacielu - zauważył.

- Zgadza się - rzekł Kuba, któremu ziemia paliła się pod stopami. - Nie wyleguję się w łóżku w ładny letni poranek. Zapewne spotkamy się na dole, co, panie szanowny?

- Zapewne tak. Ale na wypadek, gdybyśmy się nie spotkali, uwolnię cię od ciężaru mojej tabakiery i monokla.

Zirytowany Kuba cisnął na podłogę skromny węzełek, w którym był jego nocny strój.

- Niech mnie kat popieści, jeślim kiedykolwiek w życiu spotkał tak szczwanego lisa! Wcaleś pan nie widział, jak brałem tę tabakierę!

- Ostrzegałem cię, że mam zadziwiająco lekki sen - rzekł Ryszard.

- Wystrychnięty na dudka przez frajera! - powiedział z obrzydzeniem Kuba, zwracając łup. - Masz pan. Nie ma potrzeby przyzywać żadnego łapacza, co?

- Wcale nie ma potrzeby.

- Do cholery, to mi się podoba! Żadnych pretensji?

- Najmniejszych w świecie.

- Chciałbym wiedzieć, czym się parasz - rzekł smętnie Kuba i oddalił się kiwając głową i roztrząsając ten problem.

Na dole spotkał Pen Creed, która również wstała wcześnie. Wesolutko życzyła mu dobrego dnia, powiedziała, że była na dworze i że zapowiada się gorący dzionek. Kiedy Yarde zapytał ją, czy wsiadają do następnego dyliżansu, jadącego do Bristolu, odparła ostrożnie, że wujek jeszcze nie zdradził jej swych zamierzeń.

- Ale udajecie się do Bristolu, nieprawdaż? - zapytał ciekawie Kuba.

- O tak! - odparła Pen z uroczą obojętnością wobec prawdy.

Stali w szynku, który o tej porannej porze był pusty, i kiedy właśnie Pen zabierała się, żeby poprosić o śniadanie, karczmarka weszła kuchennymi drzwiami i zapytała ich, czy słyszeli najnowsze wieści.

- Jakie wieści? - zapytała z niepokojem Pen.

- A bo wszyscy są wielce poruszeni tu w Wroxhall, bośmy są spokojne ludzie, niezwyczajne miastowych spraw. Toć mój Kubuś przyszedł i powiada, że jeden z agentów śledczych z Bow Street zjechał pocztowymi końmi. Cóż on chce, tego, Bóg świadkiem, żadne z nas nie wie! Powiadali, że zatrzymał się w Calne i miał zjawić się w Wroxhall. A i był, zaglądał do szanowanych domów i zadawał przeróżne pytania! To i mówię, że my nie mamy nic do ukrycia i jak chce, może sobie przychodzić, ale nic się nie dowie.

- Zjawi się tu niebawem? - zapytała słabym głosem Pen.

- Powiadają, że zagląda do wszystkich pobliskich zajazdów - odparła karczmarka. - Kubuś wbił sobie w głowę, że pewnikiem rozchodzi się o ten dyliżans, którymś ty panie i twój dobry wuj jechali, bo agent okrutnie był ciekaw pasażerów. Nasz Sam przyprowadzi go do nas za pół godziny. „Dobra - mówię na to - niech se przyłazi, bo jestem uczciwa niewiasta i nigdy żadne złe słowo nie padło na mój dom!" Śniadanie będzie na dziesięć minut na stole, sir.

Szybko opuściła izbę. Pen mocno pobladła, a Kuba Yarde nagle popadł w zamyślenie.

- Agenci śledczy, co? - rzekł drapiąc się w podbródek.

- A to ci dopiero!

- Nigdy się z nimi nie spotkałem - oznajmiła Pen, chlubnie okazując zimną krew. - To w największej mierze interesujące. Zastanawiam się, czego on może chcieć?

- Trudno dociec - odparł Kuba, mierząc ją wzrokiem.

- Wielce trudno dociec. Ale wydaje mi się, że nie chodzi mu o takiego szykownego podrostka jak ty.

- Ależ oczywiście, że nie! - Pen roześmiała się wymuszenie.

- Tak sobie myślałem - powiedział Kuba, przenosząc spojrzenie na pelerynę rzuconą na jeden ze stołów.

- Czyżby to był twój przyodziewek, młokosie?

- Tak, ale wcale z niego nie korzystałem. Na dworze jest o wiele cieplej, niż się spodziewałem.

Podniósł pelerynę, potrząśnięciem wygładził fałdy i podał ją pannie.

- Nie zostawiaj nigdy takich rzeczy w szynkach! - powiedział surowo. - Wielu doliniarzy, nawet w tych spokojnych stronach, chętnie spróbowałoby swych umiejętności, widząc tak zacny przyodziewek.

- O tak! Dziękuję panu! Wezmę go na górę! - powiedziała Pen zadowolona, że ma sposobność się wymknąć.

- To najlepsze, co możesz zrobić - pochwalił ją Kuba.

- Potem coś przekąsimy. Choć przeważnie nie przestaję z łapaczami, co, młokosie, oznacza stróżów prawa, ale że jestem spokojnym człowiekiem, to jeśli któryś z nich chce mnie przeszukać, nie mam nic przeciwko temu.

Bez pośpiechu udał się do bawialni, przybierając niewinną minę, a Pen pobiegła na górę i gwałtownie zastukała do drzwi Ryszarda. Usłyszała wołanie, że może wejść. Zastała swego opiekuna kończącego wiązanie fontazia. Spotkał jej wzrok w lustrze i spytał:

- Co tam, urwisie?

- Sir, musimy natychmiast opuścić to miejsce! - powiedziała niecierpliwie. - Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo!

- Jakie? Ciotka przybyła? - Ryszard był nadal spokojny.

- Gorzej! Agent śledczy z Bow Street.

- Ach, pierwszą moją myślą było, że jesteś włamywaczem! - rzekł Ryszard, potrząsając głową.

- Nie jestem włamywaczem! Wie pan, że nie jestem!

- Jeśli ściga cię agent śledczy, to oczywiste, że z ciebie prawdziwy desperat - odparł, chowając tabakierkę do kieszeni. - Zejdźmy na dół na śniadanie.

- Proszę, drogi sir, niech pan będzie poważny! Jestem pewna, że ciotka wysłała za mną tego agenta!

- Moje drogie dziecko, jeśli w ogóle czegoś możemy być pewni, to tego, że na Bow Street nigdy nie słyszeli o twoim istnieniu. Nie bądź głuptasem!

- Och! - odetchnęła z ulgą. - Ufam panu bezgranicznie, ale ciotka Almeria jest zdolna do takich właśnie poczynań!

- Bez wątpienia jesteś w tym wypadku najlepszym sędzią, ale możesz mi wierzyć, że nie jest to bynajmniej sprawa, której podjąłby się agent z Bow Street. Zapewne dowiesz się, że człowiekiem, którego poszukuje, jest nasz przyjaciel, pan Yarde.

- Tak, w pierwszej chwili też tak pomyślałam, ale on powiada, że jeśli agent chce go przeszukać, nie ma nic przeciwko temu.

- Więc możemy bezpiecznie założyć, że pan Yarde pozbył się wszelkiego łupu, z jakim uciekł. Śniadanie!

Pen z wyraźnym drżeniem pośpieszyła za nim na dół do bawialni. Zastali Kubę Yarde'a pochłaniającego ze smakiem zimną wołowinę. Powitał Ryszarda szerokim uśmiechem i mrugnięciem, bynajmniej nie zawstydzony wcześniejszym starciem, do którego nawiązał z całą szczerością.

- Kiedy spotkam szczwanego lisa, nie żywię doń urazy - oznajmił wznosząc kufel piwa. - Więc za twoje zdrowie, szanowny panie, i żadnych pretensji!

Ryszard wydawał się mocno znudzony i jedynie kiwnął głową. Kuba Yarde utkwił w nim błyszczące ślepia i rzekł:

- I żadnego sypania łapaczom o tym, że biedny Kuba świsnął tabakierkę, bo nigdym tego nie uczynił, i wiesz pan dobrze, że w tej właśnie chwili spoczywa ona w pańskiej kieszeni. Co więcej teraz, kiedy już znam twą wartość - dodał uprzejmie - nie oskubałbym cię nawet za pięćdziesiąt suwerenów!

- Miło mi to słyszeć.

- Żadnego sypania? - upewnił się Kuba, przekrzywiając głowę.

- Nie, jeśli pozwolisz mi zjeść w spokoju śniadanie! - odparł ze znużeniem Ryszard.

- Więc nic nikomu nie zagraża! I nie usłyszy pan ode mnie słówka, aż dojedziemy do Bristolu. Niech mnie cholera weźmie, jeśli nie siądę na dachu grzechotki, żeby tylko ci usłużyć!

Ryszard spojrzał na niego w zamyśleniu, ale się nie odezwał. Pen siadła na krześle twarzą do okna i wypatrywała na drodze agenta z Bow Street.

Ten wbrew oczekiwaniom karczmarki dotarł do zajazdu w jakiś czas po tym, jak uprzątnięto po śniadaniu, a Kuba Yarde wyszedł odsapnąć na ławce przy domu.

Agent wkroczył do karczmy od strony podwórca i pierwszą osobą, którą napotkał, był Ryszard, zajęty właśnie płaceniem karczmarzowi. Panna Creed, stojąca u boku swego opiekuna, gwałtownym szarpaniem za rękaw zwróciła jego uwagę na agenta. Popatrzył unosząc brwi, dojrzał przybysza i przyłożył monokl do oka.

- Wybaczy pan - rzekł agent, uchylając kapelusza. - Nie miałem zamiaru przeszkadzać, chciałem jedynie pomówić z karczmarzem.

- Proszę bardzo! - Brwi Ryszarda nadal wyraziście okazywały leniwe zdziwienie.

- Kiedy panu będzie wygodnie, sir. Nie ma pośpiechu, sir! - powiedział agent, oddalając się na dyskretną odległość.

Westchnienie, jakie wydała panna Creed, znamionowało głęboką ulgę; najwyraźniej niepokój opuścił ją dopiero w tym momencie. Ryszard zakończył płacenie należności.

- Chodź, Pen! - rzucił przez ramię i wyszedł z szynku.

- Nie przybył tu za mną! - Pen odetchnęła.

- Oczywiście, że nie.

- Wyznaję, iż doskwierał mi pewien niepokój. Co teraz zrobimy, sir?

- Pozbędziemy się twego wielce niepożądanego towarzysza podróży - odparł krótko.

Zachichotała.

- Tak, ale jakim sposobem? Bardzo się lękam, że on zamierza udać się z nami do Bristolu!

- Lecz my nie udajemy się do Bristolu. Podczas kiedy ten agent weźmie go na spytki, my, moje dziecko, wyjdziemy po cichu tylnymi drzwiami i udamy się do Colerne drogami, które, mam nadzieję, nie okażą się tak zawiłe, jak ich opis w ustach karczmarza. Następnie postaramy się wynająć pojazd, który zawiezie nas do Queens Charlton.

- Och, cudownie! - zawołała Pen. - Ruszajmy natychmiast!

Pięć minut później opuścili karczmę. Minęli łączkę i szybko dotarli do furtki w płocie. Wkroczyli w karłowaty lasek.

Do Colerne było niecałe trzy mile, lecz cel ich wędrówki był jeszcze daleko, a Ryszard zmęczył się dźwiganiem walizy.

- Pen Creed, jesteś niesfornym dzieckiem! - powiedział.

- Ależ, co ja uczyniłam? - zapytała, szeroko otwierając oczy.

- Wyciągnęłaś mnie z wygodnego domu...

- Nic podobnego! Sam pan tego chciał!

- Byłem pijany.

- To już nie moja wina.

- Nie przerywaj mi! Zmusiłaś mnie do podróżowania brudnym pojazdem, w którym cuchnęło cebulą...

- To małżonek tej tłustej niewiasty! - wtrąciła Pen. - Sama poczułam tę woń.

- Wszyscy byli skazani na to odkrycie. A ja nie jestem wielbicielem cebuli. Odmalowałaś mnie w takim świetle, że każdy uznał mnie za gnębiciela niewinnej młodości...

- Ale nie ten wstrętny chudzielec. On chciał, żebym była gnębiona.

- To był wielce roztropny mąż. Nie usatysfakcjonowana tym, skazałaś mnie na przyjaźń kieszonkowca, uczucie, które grozi mi z jego strony do grobowej deski. By tego uniknąć, muszę drałować pięć mil z walizą cięższą, niż byłbym to sobie w stanie wyobrazić. Pozostaje mi tylko zostać oskarżonym o udział w porwaniu, a jestem w pełni przekonany, że twoja ciotka do tego doprowadzi.

- Tak, ale skoro już o tym mowa, przypominam sobie, co pan mówił. Niebawem ma się pan żenić - powiedziała Pen nie przejęta tymi przyganami. - Czy ona będzie na pana bardzo zła?

- Mam nadzieję, że będzie tak bardzo zła, że nie zechce mnie widzieć na oczy - odparł ze spokojem Ryszard.

- Bogiem a prawdą, urwisie, kiedy pomyślę o twych zasługach w tym względzie, to rozgrzeszam cię z wszelkich występków.

- Jest pan bardzo dziwną osobą. Dlaczego prosił ją pan o rękę, jeśli nie miał pan na to ochoty?

- Nie poprosiłem jej o rękę. W ciągu ostatnich dwóch dni to jedyne szaleństwo, jakiego nie popełniłem.

- W takim razie, czemu zamierzał pan to uczynić?

- Ty powinnaś to wiedzieć.

- Ale pan jest mężczyzną! Nikt nie może pana zmusić do zrobienia czegoś wbrew woli!

- Mało się im to nie udało. Gdybyś nie wypadła z tego okna w moje ramiona, to nie wątpię, że w tym momencie odbierałbym gratulacje znajomych.

- No cóż, w takim razie muszę powiedzieć, że wielce jest pan dla mnie niesprawiedliwy, nazywając niesfornym dzieckiem! Uratowałam pana, choć bezwiednie, od straszliwego losu.

- To prawda. Ale czy musiałem być ratowany w hałaśliwym dyliżansie?

- To część przygody. Poza tym wyjaśniłam panu na początku, dlaczego podróżuję dyliżansem. Musi pan przyznać, że bawimy się znakomicie! I co więcej, pan przeżył większą liczbę przygód niż ja, bo spał pan w jednym pokoju z prawdziwym złodziejem!

- Na to mi przyszło - powiedział Ryszard. Wyglądało, że jest bardzo wstrząśnięty tą okolicznością.

- I widzę niedaleko przed nami chatę, więc spodziewam się, że dotarliśmy do Colerne - rzekła triumfalnie.

- Ale jakim kłamstwem się tam posłużymy?

- Koło odpadło od karety pocztowej - odparła z miejsca Pen.

- Czy zdarza ci się kiedy znaleźć w kropce? - zapytał, spoglądając na nią z pewnym rozbawieniem.

- Hm, prawdę powiedziawszy, nie mam zbyt wielkiego doświadczenia - przyznała.

- Wierz mi, nikt by na to nie wpadł.

- Tak, muszę powiedzieć, że chyba urodziłam się na wagabundę - powiedziała serio.

Opowieść o uszkodzonym kole została przyjęta przez oberżystę „Pod Zielonym Człekiem" bez zastrzeżeń. Jeśli było dlań niepojęte, czemu podróżnicy porzucili gościniec, by stawić czoło niebezpieczeństwom wyboistych polnych dróg, to jego łagodne zdziwienie ustąpiło wobec stwierdzenia, że śpieszyli się do Queen Charlton i szukali krótszej drogi. Powiedział, że postąpiliby właściwiej, zdążając bristolskim gościńcem do Cold Ashton, ale może te strony są im obce?

- Właśnie - przytaknął Ryszard. - Ale zamierzamy złożyć wizytę przyjaciołom w Queen Charlton i pragnęlibyśmy wynająć jakiś pojazd, który by nas tam zawiózł.

Na te słowa uśmiech znikł z twarzy oberżysty. Pokręcił głową.

- W Colerne nie ma pojazdów do wynajęcia. Prawdę powiedziawszy, jest tylko jeden stosowny wehikuł, a mianowicie jego dwukółka. Z przyjemnością wynająłbym ją waszej miłości, gdybym miał człowieka, którego mógłbym z nią wysłać. Ale wszyscy parobcy wyszli na sianokosy, a ja sam nie mogę jechać. Może kowal rzuciłby okiem na pańską karetę? A nuż dałaby się zreperować?

- To całkiem daremne! - rzekł Ryszard zgodnie z prawdą. - Koła nie da się naprawić. Co więcej, zaleciłem pocztylionowi, by pojechał konno do Wroxhall. Ile żądacie za wypożyczenie dwukółki bez woźnicy?

- Ależ, sir, nie tak wiele, lecz jak ona wróci z powrotem?

- Och, jeden z gromów sir Jaspersa ją przyprowadzi! - powiedziała Pen. - O to nie musicie sobie suszyć głowy.

- Czy chodzi o sir Jaspersa Lutrella?

- Tak, właśnie udajemy się do niego z wizytą.

Oberżysta był wyraźnie poruszony. Wyglądało na to, że osoba sir Jaspersa jest mu dobrze znana; z drugiej strony widział Ryszarda po raz pierwszy w życiu. Rzucił na niego z ukosa niechętne spojrzenie i powoli pokręcił głową.

- No cóż, jeśli nie chcecie wynająć dwukółki, to podejrzewam, że muszę ją kupić - powiedział Ryszard.

- Kupić dwukółkę, sir? - wyjąkał oszołomiony oberżysta.

- I konia oczywiście też. - Ryszard wyjął sakiewkę.

Oberżysta zamrugał.

- No pewnie, sir! Jeśli tak się ma sprawa, to chyba nie pozostaje mi nic innego, jak dać poprowadzić panu dwukółkę samemu, boć pan jest przyjacielem sir Jaspersa. Przecie nie będę nigdzie wyjeżdżał przez dwa dni. Tylko niech pan nie zapomni dać odpocząć staremu konisku, zanim je pan odeśle!

Ryszard przyjął to pouczenie bez protestu i ustaliwszy warunki z łaskawością, która skłoniła oberżystę do stwierdzenia, że życzyłby sobie, aby było więcej takich dżentelmenów jak sir Ryszard, podróżni musieli tylko zaczekać na wprzągnięcie kuca i podprowadzenie zaprzęgu przed oberżę.

Dwukółce zbywało i na elegancji, i na dobrym resorowaniu, a krok kucyka był raczej stateczny niż szybki, lecz cały ekwipaż wzbudził entuzjazm Pen. Siedziała na koźle obok Ryszarda, wygrzewała się w gorącym słońcu i wskazywała lwu salonowemu wielorakie przewagi wiejskich okolic Somerset nad każdym innym hrabstwem.

Do Queen Charlton dotarli dopiero o zmierzchu, ponieważ droga wiła się wieloma zakolami i często była bardzo wyboista. Kiedy ukazała się wieś, Ryszard zapytał:

- No cóż, urwisie? Co teraz? Czy mam cię zawieźć do domu sir Jaspersa Lutrella?

Pen, która podczas ostatnich pięciu mil zapadła w milczenie, powiedziała z lekkim westchnieniem:

- Pomyślałam sobie, że byłoby lepiej, gdybym rano posłała wiadomość! Wie pan, nie chodzi o Piotra. Nie myślałam o tym wcześniej, ale... ale teraz przyszło mi do głowy, że lady Lutrell mogłaby nie pojąć tego odpowiednio...

Ucichła smutno. Ożywił ją dopiero rzeczowy ton Ryszarda.

- Bardzo dobry pomysł - przyznał. - Pojedziemy do zajazdu.

- „Jerzy" uchodzi za najlepszy - zaproponowała Pen. - Nigdy osobiście tam nie byłam, ale ojciec często powtarzał, że mają znakomicie zaopatrzone piwnice.

Jak się okazało, „Jerzy" był to stary zajazd z pruskiego muru; belki wisiały u powały, bawialnię wyłożono boazerią. Obszerny, z dużym podwórcem, mieścił wiele sypialni z perkalowymi zasłonami w oknach. Nie było trudności z wynajęciem prywatnej bawialni i nim Pen obmyła twarz po podróży i rozpakowała sakwojaż, animusz panny, który ni stąd, ni zowąd znikł, wrócił na nowo. Kolację podano w bawialni. Ani gospodarz, ani jego żona nie rozpoznali w złotowłosym podrostku trzpiotowatej córeczki świętej pamięci pana Creeda.

- Oby tylko moja ciotka nie znalazła mnie, zanim spotkam się z Piotrem! - rzekła Pen, kolejny raz dokładając sobie malin.

- Będziemy jej unikać. Ale jeśli już mowa o Piotrze, czy on... hmm... czy sądzisz, że zdoła uwolnić cię od obecnych kłopotów?

- Będzie musiał, kiedy wyjdę za niego za mąż, nieprawdaż?

- Niewątpliwie. Ale... nie myśl tylko, że za wszelką cenę chcę zepsuć ci przyjemność... nie jest łatwo wziąć ślub na łapu-capu.

- Taaak? Nie wiedziałam - powiedziała niewinnie Pen. - W takim razie uciekniemy do tego szkockiego miasteczka, w którym udzielają od ręki ślubów, do Gretna Green! Wyobrażaliśmy sobie, że to będzie wspaniała przygoda.

- Do Gretna Green w tym odzieniu? - zapytał Ryszard, przyglądając się jej przez monokl.

- No nie... chyba nie. Ale kiedy Piotr wyjaśni wszystko lady Lutrell, to ona zapewne znajdzie dla mnie jakiś odpowiedni strój.

- Czy nie spodziewasz się, że lady Lutrell może nieco... hmm... ociągać się z uznaniem cię za przyszłą synową?

- Och nie! Zawsze traktowała mnie z największą dobrocią! Myślę tylko, że może lepiej byłoby, gdybym najpierw spotkała się z Piotrem.

Ryszard, który do tej pory dał się unosić biegowi wydarzeń, zaczął dostrzegać, że niebawem jego obowiązkiem będzie stawienie się przed oblicze lady Lutrell i zdanie relacji z jego kontaktów z panną Creed. Zerknął na młodą damę, która spokojnie pałaszowała resztę malin, i ponuro się uśmiechając pomyślał, że nie będzie to łatwe.

Zjawił się służący, aby sprzątnąć naczynia. Pen natychmiast wdała się z nim w rozmowę i dowiedziała się, że sir Jaspers Lutrell jest nieobecny.

- Och! Ale nie pan Piotr Lutrell?

- Nie, sir, widziałam wczoraj pana Piotra Lutrella. Udawał się do Kenshaw. Z tego, co ludzie mówią, to wiem, że przebywa u niego jakiś młody dżentelmen z Londynu.

- Och! - Głos Pen był pozbawiony wszelkiego wyrazu. Kiedy tylko służący się oddalił, powiedziała: - Czy słyszał pan to, sir? Trochę dziwne, nieprawdaż?

- Bardzo dziwne - zgodził się z nią Ryszard. - Wygląda na to, że teraz musimy pozbyć się tego dżentelmena z Londynu.

- Oby się nam to udało, gdyż jestem pewna, że ciotka zgadnie, że przyjechałam do domu, i jeśli znajdzie mnie, zanim ja znajdę Piotra, przepadłam z kretesem.

- Ale ona cię nie znajdzie. Znajdzie tylko mnie.

- Czy uda się panu jej pozbyć? Jak pan sądzi?

- Och, tak! - rzucił niedbale Ryszard. - Zresztą raczej nie będzie się spodziewała, że podróżujesz w moim towarzystwie. Wątpię, by domagała się poznania mojego siostrzeńca.

- To prawda, ale co będzie, jeśli stanie się inaczej? - zapytała Pen, nie wierząc w powściągliwość ciotki,

Ryszard uśmiechnął się wielce sardonicznie.

- Raczej nie nadaję się do pokornego znoszenia impertynenckich żądań.

Oczy Pen rozjaśnił nagły uśmiech.

- Och, mam gorącą nadzieję, że właśnie tak się pan z nią rozmówi i tak na nią popatrzy! Lecz jeśli ciotka sprowadzi ze sobą Fryderyka, to on za wszelką cenę będzie chciał poznać pana osobiście. Kuzyn darzy pana bałwochwalczym podziwem. Nawet stara się wiązać fontaź w „węzeł Wyndhama"!

- Już samo to uważam za impertynencję. Pokiwała głową i podniosła rękę do swojego fontazia.

- A co pan myśli o moim, sir?

- Jak mogę, staram się unikać myślenia na ten temat. Czy naprawdę chcesz to wiedzieć?

- Ale zawiązałam go dokładnie tak samo jak pan!

- Dobry Boże! - Ryszard westchnął rozdzierająco. - Moje biedne, pełne złudzeń dziecko!

- Żartuje pan sobie ze mnie! Przynajmniej nie był tak źle zawiązany, żeby musiał mi go pan zrywać z szyi, jak się to stało za naszym pierwszym spotkaniem!

- Przypomnij sobie, że dziś rano opuszczaliśmy karczmę w pośpiechu.

- Jestem przekonana, że na pana to nie miało najmniejszego wpływu. Ale zwrócił pan moją uwagę na bardzo ważną sprawę. Uiścił pan za mnie rachunek.

- Proszę cię, nie myśl o tym.

- Jestem gotowa płacić za wszystko sama - oznajmiła stanowczo Pen. - Byłoby w największym stopniu niewłaściwe, gdybym była winna pieniądze nieznajomemu.

- To prawda. Nie pomyślałem o tym. Skierowała na niego baczne spojrzenie.

- Znowu sobie pan ze mnie żartuje! Okazał pełną powagę.

- Żartować sobie? Ja?

- Znam pana bardzo dobrze. Ma pan zaciśnięte usta, ale kilka razy zauważyłam, że śmieją się panu oczy.

- Doprawdy? Proszę o wybaczenie.

- Wcale nie musi pan tego robić, bo mi się to podoba. Nie wybrałabym się z panem w tak daleką podróż, gdyby nie miał pan takich roześmianych oczu. Czy to nie dziwne, że się wie, na ile można komuś zaufać, nawet jeśli ten ktoś jest pijany?

- Bardzo dziwne.

Na próżno przetrząsnęła kieszenie.

- Gdzie ja mogłam włożyć sakiewkę? Och, chyba wsadziłam ją do płaszcza!

Zaraz po wejściu do bawialni rzuciła okrycie na krzesło. Teraz przeszła przez pokój, żeby obmacać głębokie kieszenie.

- Czy poważnie zamierzasz wcisnąć mi kilka marnych szylingów?

- Tak, całkiem poważnie. Och, jest! - Wyjęła z kieszeni skórzaną, zapinaną na metalowy zatrzask sakiewkę. Przyjrzała się jej i krzyknęła: - To nie moja sakiewka!

Ryszard obejrzał przedmiot przez monokl.

- Nie? Zapewniam cię, że to na pewno nie moja.

- Wyjątkowo ciężka. Ciekawe, jak trafiła do mojej kieszeni? Czy mam ją otworzyć?

- Ależ jak najbardziej. Czy jesteś całkiem pewna, że to nie twoje?

- O tak, w zupełności! - Podeszła do stołu, szarpnęła za zapięcie. Było dość sztywne, ale po kilku próbach ustąpiło. Wytrząsnęła na rękę brylantowy naszyjnik, który migotał i błyszczał w blasku świec.

- Ryszardzie! - krzyknęła cicho panna Creed zapomniawszy o formach. - Och, proszę mi wybaczyć! Ale popatrz!

- Patrzę i nie musisz mnie przepraszać. Mówiłem do ciebie „Pen" przez dwa dni.

- Och, to inna sprawa, bo jesteś o wiele starszy!

Spojrzał na nią bardzo enigmatycznie.

- Tak? No cóż, nie przejmuj się tym. Czy mam rozumieć, że to świecidełko nie należy do ciebie?

- Boże miłosierny, nie! Nigdy w życiu nie widziałam go na oczy!

- Och! No cóż, zawsze przyjemnie jest mieć rozwiązany problem. Teraz wiemy, dlaczego twój przyjaciel, pan Yarde, nie lękał się agenta z Bow Street.

6

Naszyjnik wyśliznął się z palców Pen i upadł na stół.

- Twierdzisz, że go ukradł, a potem... a potem wsunął mi go do kieszeni? Ależ to straszne! Ależ... ależ, ten agent weźmie się teraz za nas!

- Uważam za bardziej prawdopodobne, że to pan Yarde weźmie się teraz za nas.

- Dobry Boże! - Pen była z przerażenia blada jak płótno. - Co zrobimy?

Uśmiechnął się bardzo złośliwie.

- Czy nie chciałaś przeżyć prawdziwej przygody?

- Tak, ale... Och, proszę, nie mów od rzeczy i nie drażnij się ze mną! Co zrobimy z tym naszyjnikiem? Czy nie moglibyśmy go wyrzucić albo ukryć w jakimś rowie?

- Oczywiście, że moglibyśmy, ale czy nie byłoby to w najwyższym stopniu niewłaściwe w stosunku do jego właściciela?

- Mam to w nosie - wyznała Pen. - Aresztują nas za kradzież, to straszne!

- Och, nie sądzę! - powiedział Ryszard. Rozłożył naszyjnik i przyjrzał mu się, lekko marszcząc czoło. - Tak, widziałem cię gdzieś. Ale gdzie ja cię widziałem?

- Proszę, schowajmy go! - błagała Pen. - Pomyśl tylko, co by się stało, gdyby służący wszedł do pokoju!

Ryszard wziął klejnot do ręki.

- Moja nieszczęsna pamięć! Niestety, moja nieszczęsna pamięć! Och, gdzież ja cię widziałem?

- Drogi sir, jeśli Kuba Yarde nas znajdzie, najprawdopodobniej poderżnie nam gardła, żeby odzyskać ten naszyjnik!

- Przeciwnie, mam jego słowo, że nigdy nie ucieka się do gwałtu.

- Ale jeśli nie znajdzie go w kieszeni, w której go umieścił - a kiedy nad tym pomyślę, przypominam sobie, że miał mój płaszcz w rękach - musi zgadnąć, że to odkryliśmy!

- To bardzo możliwe, ale nie widzę, co zyskałby podcinając nam gardła. - Ryszard umieścił z powrotem naszyjnik w sakiewce i wsunął ją do swej kieszeni. - Nie pozostaje nam teraz nic, tylko oczekiwać przybycia Kuby Yarde'a. Być może - kto wie - skłonimy go do wyjawienia nazwiska właściciela naszyjnika. Tymczasem panuje tu wielka duchota, a noc jest wyjątkowo piękna. Czy miałbyś ochotę przespacerować się ze mną, urwisie, i podziwiać gwiazdy?

- Pewnie myślisz, że bardzo upadłam na duchu! - rzekła buntowniczo Pen.

- Właśnie. - Szare oczy Ryszarda błyszczały spod ciężkich powiek.

- Niczego się nie boję - oznajmiła Pen. - Jestem tylko wstrząśnięta!

- Strata czasu, wierz mi! Idziesz?

- Tak, ale wydaje mi się, że włożyłeś sobie do kieszeni rozżarzone węgle! A co się stanie, jeśli jakaś nieuczciwa osoba zechce ci to ukraść?

- Wtedy zostaniemy uwolnieni od wszelkiej odpowiedzialności. Rusz się!

Wyszli razem w ciepłą noc. Wydawało się, że Ryszard porzucił wszelkie myśli o naszyjniku. Wskazywał Pen różne konstelacje i wsunął jej rękę pod swoje ramię. Spacerem ruszyli ulicą, minęli z rzadka rozsiane chaty i wkroczyli na pachnącą tawułką łąkę.

- Chyba upadłam na duchu - przyznała się Pen. - Czy będziesz uważał za stosowne poinformować agenta o tym nieszczęsnym Kubie?

- Mam nadzieję, że pan Piotr Lutrell to dżentelmen o silnym charakterze - rzekł sucho Ryszard.

- Dlaczego?

- Może wtedy uda mu się opanować twą skłonność do zawierania nieco lekkomyślnych przyjaźni.

- Nie widziałam go od pięciu lat, ale to zawsze ja myślałam o tym, co należy, a czego nie należy robić.

- Tego się właśnie obawiałem. Gdzie on mieszka?

- Och, jakieś dwie mile dalej! Mój dom jest po drugiej stronie wioski! Czy chciałbyś go zobaczyć?

- Niezmiernie, lecz nie w tej chwili. Teraz wrócimy, gdyż przyszedł czas, byś udała się do łóżka.

- Nie zmrużę oka.

- Mam nadzieję, że się mylisz, moje drogie dziecię. Prawdę powiedziawszy, jestem o tym w zupełności przekonany.

- Rano najprawdopodobniej ciotka Almeria mnie znajdzie.

Po tej ponurej uwadze skierowali się do zajazdu. Złoty blask padał na cichą ulicę zza okiennic. Niektóre z nich były uchylone, wpuszczając do izb chłodne, nocne powietrze. Właśnie gdy mijali takie okno, usłyszeli czyjś głos i ku zdumieniu Pen, Ryszard raptownie złapał ją za ramię i zmusił do zatrzymania się. Chciała zapytać o przyczynę tego nagłego zachowania, ale zakrył jej usta dłonią.

Głos dochodzący z wnętrza zajazdu przerywany był lekkim jąkaniem.

- Po... powiedziałem ci, że nie możesz przycho...chodzić do Crome Hall. Do... dość złego się wydarzyło. Do... dobry Bo... boże, człowiecze, jeśli ktoś by ujrzał mnie wychodzącego chy... chyłkiem, żeby się tu z tobą spotkać, z miejsca wyczu... czułby jakąś śmierdzącą sprawę!

- Może ja też wyczułem, że coś śmierdzi, mój lalusiu - odpowiedział bardziej gminny głos. - Kto podsunął mi wspólnika, hę? Czy wasza parka myślała, że wyprowadzi w pole Horacego Trimble'a? No powiedzże, przyjemniaczku?

- Ty głupcze, dałeś się nabić w butelkę! - wyrzucił z siebie wściekle jąkała. - Po... potem tu przyłazisz... Już to wystarczy, żeby wszystko zniszczyć! Po... powiedziałem ci, żebyś nie śmiał te... tego robić! I, do cho... cholery, nie pokazuj się więcej w Crome Hall! Widzimy się ju... jutro w przydrożnym za... zagajniku. To pe... pewne, że nie uszedł da... daleko! Dla... dlaczego nie pojechałeś do Bristolu, jeśli ju... już nie wró... wróciłeś do Londynu? Zamiast przychodzić tu i o... o... obrażać mnie!

- Ja cię obrażam! Na diabła, to paradne! - Po tych słowach rozległ się chrapliwy śmiech i odgłos krzesła szurniętego po drewnianej podłodze.

- Niech cię piekło po... pochłonie za two... twoją nieostrożność! Za... zawaliłeś wszystko i te... teraz przychodzisz tu kpić w ży... żywe oczy! To ty mia... miałeś załatwić wszystko! Ja mia... miałem się do ni... niczego nie wtrącać! Pięknie to załatwiłeś! A te... teraz chcesz, że... żebym wszystko naprawił!

- Sza, mój lalusiu, sza! Gardłujesz wiele, ale ja odwaliłem moją część roboty, jak się patrzy. To człowiek, przy którym się uparłeś, nabił mnie w butelkę, i to daje mi coś do myślenia, słyszysz? To daje mi bardzo dużo do myślenia. Może ty też lepiej sobie pomyśl. I jeśli ubrdałeś sobie, że Horacy Trimble jest zielony, to wybij to sobie z głowy? Jasne?

- Cicho, na mi... miłość bo... boską! Nie wia... wiadomo, kto może podsłuchiwać! Spotkamy się jutro o jedenastej, je... jeśli uda mi się po... pozbyć młodego Lu... Lutrella. Mu... musimy po... pomyśleć, co robić!

Drzwi otwarły się i szybko zamknęły. Ryszard pchnął Pen w cienie pod oknem i w chwilę później otulona peleryną postać wyszła z zajazdu, szybko roztapiając się w ciemności.

Dłoń ostrzegawczo zaciśnięta na jej ramieniu zmusiła Pen do milczenia, choć dziewczyna była niebywale podekscytowana. Ryszard odczekał, aż odgłos kroków ucichnie w oddali, i nadał prowadząc Pen pod rękę, minął okno i podszedł do drzwi zajazdu.

Pen nie pozwoliła sobie na otworzenie ust, dopóki nie znaleźli się w bawialni, ale kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi, krzyknęła:

- Co to znaczy? On mówił o „młodym Lutrellu", słyszałeś? To na pewno ten człowiek, który zatrzymał się u Piotra! Ale kim był ten drugi i o czym mówili?

Wyglądało na to, że Ryszard nie poświęca wiele uwagi słowom Pen. Stał obok stołu. Zmarszczka przeorała mu czoło, oblicze przybrało ponury wyraz. Nagle przeniósł wzrok na twarz Pen, ale to, co powiedział, nie miało dla niej sensu.

- Oczywiście! - wymruczał cicho. - A więc to tak!

- Och, proszę, powiedz mi! - błagała Pen. - Co to było i dlaczego się zatrzymałeś, kiedy usłyszałeś tego jąkałę? Czy... czy to możliwe, że go znasz?

- Znam go wyśmienicie.

- Wielkie nieba! I to on odwiedza Piotra! Drogi sir, czy to wszystko nie wydaje ci się nieco dziwne?

- Jest w najwyższym stopniu dziwne - zgodził się Ryszard.

- Tak sobie pomyślałam. Najpierw podrzuca się nam skradziony naszyjnik, a teraz dowiadujemy się, że twój przyjaciel zatrzymał się u Piotra!

- Och nie, nic podobnego! Ten młody dżentelmen nie jest moim przyjacielem! I jak mniemam jego obecność w tej okolicy ma związek z tym naszyjnikiem. Jeśli się nie mylę, Pen, wpadliśmy w kabałę i będzie trzeba całej mojej pomysłowości, żeby nas z niej wyplątać.

- Ja też jestem pomysłowa. - Pen była wyraźnie urażona.

- Ani trochę - odparł ze spokojem Ryszard.

Przełknęła to i odezwała się cicho:

- Bardzo dobrze, jak nie, to nie, ale wytłumacz mi to, co zaszło.

- Nie wątpię, że bardzo ci na tym zależy. Ale po prawdzie nie mogę. Rzecz jest nie tylko niezmiernie delikatna, ale jak na razie... nieco zagmatwana.

Westchnęła.

- To nie wydaje mi się uczciwe, bo to ja przecież znalazłam ten naszyjnik! Kim jest ten jąkała? Możesz mi to bez przeszkód wyznać, bo sam wiesz, że Piotr powie mi prawdę.

- Z pewnością. Jąkałą jest czcigodny Beverley Brandon.

- Och! Nie znam go - rzekła mocno zawiedziona Pen.

- Przyjmij moje gratulacje.

- Czy to twój wróg?

- Wróg! Nie!

- Wydaje się, że nie cierpisz go serdecznie.

- To nie czyni go jeszcze moim wrogiem. Dokładnie biorąc, to młodszy brat damy, z którą miałem się ożenić.

Pen była wstrząśnięta.

- Dobry Boże, czyżby przybył, żeby cię odszukać?

- Nie, nic podobnego. W istocie, nie mogę nic więcej ci powiedzieć, bo reszta jest domysłem. - Dojrzał zawód w oczach Pen i uśmiechając się łagodnie, uszczypnął ją w podbródek. - Biedna Pen! Wybacz mi!

Lekki rumieniec pokrył całą twarz dziewczyny.

- Nie chcę cię dręczyć. Oczekuję, że powiesz mi wszystko, kiedy... kiedy to przestanie być domysłem.

- Zapewne. Ale to nie będzie dziś, więc do łóżka, dziecko!

Poszła, ale wróciła po kilku chwilach z oczami jak spodki i bez tchu.

- Ryszardzie! Znalazł nas! Widziałam go! Jestem pewna, że to był on!

- Kto?

- Kuba Yarde oczywiście! W pokoju było tak gorąco, że odsunęłam zasłony i otworzyłam okno, a księżyc świecił tak jasno, że przez chwilę stałam i podziwiałam widok. I on tam był, dokładnie pod oknem! Nie mogłam się pomylić. Lękam się najgorszego! Zapewne ujrzał mnie, bo od razu skrył się w cieniu!

- Na pewno to był on? - W oczach Ryszarda błysnął płomień. - Hm, zjawił się szybciej, niż się tego spodziewałem. Zaradny dżentelmen z tego Kuby Yarde'a!

- Ale co my zrobimy! Wcale, ale to wcale się nie boję, ale chciałabym, żebyś mi powiedział, co mam robić!

- To bardzo proste. Zamieńmy się sypialniami. Jeśli masz ochotę, pokaż się jeszcze raz w oknie twojego pokoju, ale pod żadnym pozorem nie rozsuwaj zasłon w moim. Z całego serca pragnę spotkać się z panem Kubą Yarde'em.

Dołeczki pokazały się na twarzyczce Pen.

- Rozumiem! Jak w bajce! „Och, babciu, jakie masz wielkie zęby!"' Ale mamy przygodę! Ale będziesz ostrożny, dobrze?

- Będę.

- I potem opowiesz mi wszystko?

- Być może.

- Jeśli tego nie zrobisz, to będzie najbardziej niesprawiedliwa rzecz pod słońcem! - rzekła z wielkim uczuciem Pen.

Wybuchnął śmiechem, a ona widząc, że nic więcej z niego nie wydobędzie, oddaliła się.

Godzinę później świeczka zgasła w pokoju, w którym wcześniej otwarto okno i rozsunięto zasłony, ale dopiero po dwóch godzinach głowa pana Yarde'a pojawiła się nad parapetem. W całym miasteczku nie świeciło się już ani jedno światło.

Księżyc, żeglujący po niebie koloru najciemniejszego szafiru, rzucał smugę srebrnego światła na podłogę komnaty, ale łoże z baldachimem krył cień. Wejście przez dach werandy, sporą rynnę i powykrzywiany konar wistarii było łatwe, ale Yarde odczekał, nim przełożył nogę przez parapet. Jego oczy usiłujące przeniknąć mrok napotkały brązowy płaszcz podróżny, wiszący na oparciu krzesła widocznego w świetle księżyca. Kuba znał ten płaszcz. Nie mógł powstrzymać lekkiego westchnienia ulgi. Dźwignął się i bezszelestnie wśliznął do pokoju. Buty zostawił na dole i jego odziane w pończochy stopy bez szmeru sunęły po podłodze.

Ale w kieszeni płaszcza nie znalazł skórzanej sakiewki.

Był zawiedziony, lecz nie zaskoczony. Wymknął się promieniom księżyca i podkradł do łóżka. Słuchał łagodnego oddechu, którego regularności nie mąciło żadne drżenie. Po chwili pochylił się i ostrożnie wsunął rękę pod niewyraźnie majaczącą w mroku poduszkę. W drugiej ręce ściskał szalik, którym natychmiast zakryłby usta, wydające okrzyk zaskoczenia.

Jednakże okrzyk nie głośniejszy niż rzężenie, zduszony w zarodku, wydobył się, o dziwo, z jego gardła, gdyż ledwie, wrażliwe palce złodziejaszka wymacały poszukiwany przedmiot, dwie żelazne dłonie złapały Kubę za gardło i ścisnęły.

Szarpał się nadaremnie. Dudnienie w uszach, spęcznienie żył, ból w skroniach uświadomiły mu, że zrobił błąd, że ręce, które wydzierają mu oddech,, nie należą do żadnego podrostka.

Kiedy myślał, że straci przytomność, uścisk zelżał i głos, którego zaczynał nie cierpieć, rzekł cicho:

- Błąd, panie Yarde!

Szarpnięto Kubą i nagle go puszczono. Niezdolny utrzymać się na nogach, padł na podłogę i leżał tam wydając dziwne, chrapliwe dźwięki; łapał z trudem powietrze. Zanim odzyskał siły na tyle, by wesprzeć się na łokciu, Ryszard odrzucił nakrycie i wyskoczył z łóżka. Miał na sobie koszulę i bryczesy, co Yarde zobaczył zamglonymi oczyma, kiedy tylko Ryszard zapalił świeczkę przy łóżku.

Lew salonowy odłożył hubkę i krzesiwo i spojrzał na złodzieja. Kuba odzyskiwał ostrość widzenia; udało mu się zobaczyć, że przeciwnik wydął wargi w nieco pogardliwym uśmiechu. Kuba niezdarnie zaczął masować sobie gardło, które mocno spuchło, i czekał, aż Ryszard się odezwie.

- Ostrzegałem cię, że mam niezwykle lekki sen.

Kuba rzucił mu pełne nienawiści spojrzenie, ale nic nie odpowiedział.

- Wstań! - nakazał Ryszard. - Możesz spocząć na tym krześle, panie Yarde, gdyż czeka nas szczera pogawędka.

Kuba podniósł się. Jeden rzut oka w kierunku okna przekonał go, że zostanie ujęty, zanim zdoła tam dotrzeć. Usiadł na krześle i otarł ręką czoło.

- Nie owijajmy rzeczy w bawełnę! Przyszedłeś tu w poszukiwaniu pewnego naszyjnika, który dziś rano ukryłeś w płaszczu mojego siostrzeńca. Mogę postąpić z tobą na trzy sposoby. Mogę oddać cię prawu!

- Nie dowiedziesz, że przyszedłem świsnąć naszyjnik, szanowny panie - zamruczał Kuba.

- Tak uważasz? Jeszcze się przekonamy. Jeśli pominiemy agenta śledczego z Bow Street, a wydaje mi się, że z radością wsadziłby cię do aresztu, to mniemam, że dżentelmen o nazwisku Trimble... ach, Horacy Trimble, jeśli pamięć mnie nie zawodzi, byłby jeszcze bardziej zadowolony, gdyby mógł uwolnić mnie od ciebie.

Na dźwięk tego nazwiska na wyrazistym obliczu Kuby ukazał się wielki niepokój.

- Nie znam go! Nigdy nie słyszałem o takim człeku!

- Ależ tak! Słyszałeś! - rzekł Ryszard.

- Nie uczyniłem ci żadnej krzywdy, szanowny panie, i wcale nie zamierzałem uczynić! Gotów jestem przysiąc...

- Nie musisz, wierzę ci.

Kuba nabrał nieco otuchy.

- Niech mnie kat popieści, jeśli z ciebie nie szczwany lis! Nie skrzywdziłbyś kompana!

- To zależy od... hmm... kompana. Co doprowadza mnie do trzeciej możliwości, którą mogę - mówię: „mogę", panie Yarde - wybrać. Chodzi o puszczenie cię wolno.

Kuba zakaszlał, przełknął ślinę i zamruczał chrapliwie:

- Przemawiasz jak dżentelmen, szanowny panie!

- Powiedz mi, co chcę wiedzieć, a cię puszczę. Nieufność wróciła w oczy Kuby.

- Sypać, co? Niech cię Bóg błogosławi, panie, ale nie mam nic do powiedzenia!

- Być może będzie ci łatwiej, jeśli cię poinformuję, że wiadomo mi już, że pracujesz w nieco niewygodnej spółce z panem Horacym Trimble'em.

- Kapitanem Trimble'em - poprawił go Kuba.

- To wydaje mi się wątpliwe. On jest, jak mniemam tym... hmm... szykownym kompanem... o którym wspominałeś zeszłej nocy.

- Temu nie przeczę.

- Co więcej, wy obaj pracowaliście dla młodego dżentelmena, który mocno się jąka. Dla pana Brandona, dokładnie biorąc.

Kuba zbladł.

- Nie musisz strzępić języka! - warknął. - Jesteś za szczwany dla mnie, kapujesz? Niech mnie kat popieści, jeśli wiem, czym się ty parasz!

- To nie twoja sprawa. Przemyśl to, panie Yarde! Czy mam wydać cię kapitanowi Trimble'owi, czy wolisz swobodnie wyjść, tak jak przyszedłeś, przez to okno?

Kuba siedział chwilę, nie przestając ostrożnie masować sobie gardła i spoglądając z ukosa na Ryszarda.

- Niech piekło porwie wszystkich szykownych kompanów! - ozwał się wreszcie. - Będę gadał wszystko! Nie jestem żaden rozbójnik, kapujesz? Jak wy to mówicie „konny rozbójnik". Tym się nie parani, tylko oczyszczam kieszenie frajerom. Może zdarzyło mi się popracować w dyliżansie raz czy dwa, alem nigdy nie poszedł na rozbój, nie, dopóki mnie nie skusił jeden dżentelmen, już my wiemy który. I lepiej, żebym się za to nie brał, kapujesz? Obiecano mi pięćset złotych suwerenów i anim pensa nie zobaczył! To ci wielki dżentelmen z niego! Niech mnie kat popieści, jeśli pójdę z takim jeszcze kiedy na robotę! Zły to człek, szanowny panie, możesz na to postawić ostatnie pół pensa!

- Wiem o tym. Mów dalej!

- Ta stara lady jechała do Bath, kapujesz? Boże miłościwy, własna matka onego! Mnie się to nie podoba, ale toć żaden mój interes. Ja i kapitan Trimble zatrzymaliśmy karetę koło Calne, gdzieś w pobliżu. Naszyjnik był w schowku za oparciem, szykownym oparciem, wszystkie one były z czerwonego jedwabiu!

- Pan Brandon wiedział o tym schowku i powiedział ci?

- Niech cię Bóg ma swej opiece, nic mu z tego nie przyszło, szanowny panie! Mieliśmy gwizdnąć naszyjnik i dać nura, kapujesz?

- Nie całkiem,

- Nawiać, jak się da najszybciej. Ale ja nie uciekam się do gwałtu, wcale, ten młody jąkała też. Lecz kapitan Trimble rąbnął z pistoletu i jeden z forysiów dostał kulkę. Kiedy kapitan trzymał na muszce frajerów, ja drzwi wyważam i widzę parę dam drących się pod niebiosy, tak że wszyscy w koło musieli się pobudzić. Nie biorę niczego poza naszyjnikiem, kapujesz? Jestem spokojny człek, do gwałtu się nie uciekam. Nie podoba mi się to. Dajemy nura i kapitan Trimble wsadza mi lufę w brzuch i powiada, że mam oddać naszyjnik. No i tak robię, jestem spokojny człek, nie uciekam się do gwałtu. Zamysł był taki, że zabieramy łup do tego szykownego młodego buchcza, który ukrywa się u jednego żółtodzioba poznanego w Oksfordzie. Wszystko gra! Ale ja jestem szczwany, kapujesz? Wygląda mi, że robię z zatwardziałym bandytą i jeśli on się ulotni z łupem, co się chyba kroi, mój młody elegancik nie wypłaci mi doli. Gwizdnąłem łup kompanowi. Pomyślałem sobie, że wypada mi jechać do Bristolu i wsiadłem do tego samego dyliżansu co pan i jego siostrzeniec. Kiedy łapacz z Bow Street się pojawił, pomyślałem sobie, że wysłano za mną list gończy i podrzuciłem łup młodziankowi, jak można by rzec.

- Włożyłeś naszyjnik do kieszeni mojego siostrzeńca?

- Tak jest, szanowny panie. Żaden łapacz nie będzie podejrzewał takiego młokosa - myślałem sobie. Ale daliście znienacka nogę i zjawiłem się tu. Och, wiedziałem, że z ciebie chytra sztuka! Więc szlamowałem chawirę, kapujesz?

- Nie.

- Przypatrzyłem się domowi - powiedział niecierpliwie Kuba. - Zobaczyłem młokosa w oknie. Powinienem pamiętać, że z ciebie chytra sztuka, szanowny panie.

- A powinieneś. Jednakże powiedziałeś mi to, co chciałem wiedzieć i teraz możesz... hmm... dać nura.

- Mówisz jak prawdziwy dżentelmen! - zachrypiał Kuba. - Spływam! I żadnych pretensji!

Wyjście przez okno nie zajęło mu wiele czasu. Z radosną niefrasobliwością pomachał ręką Ryszardowi i znikł mu z oczu.

Lew salonowy rozebrał się i położył do łóżka.

Czyścibut, który rano przyniósł niebieski frak i buty, był trochę zaskoczony tym, że Ryszard zamienił się sypialniami z siostrzeńcem, ale na wyjaśnienie, że starszemu z gości nie odpowiadało pierwsze pomieszczenie, zareagował obojętnie. U wielmożnych, jak wiedział, fochy są na porządku dziennym.

Ryszard przyjrzał się przez monokl swemu frakowi, który był u prasowania, i orzekł, że nie znany mu sługa spisał się na medal. Następnie obrócił wzrok na buty i westchnął. Ale zapytany, czy stwierdza jakieś niedociągnięcia, powiedział, że nie, żadne, a od czasu do czasu dobrze jest zrezygnować z usług cywilizacji.

Wysokie buty z cholewkami stały w zwartym ordynku, lśniące, czarne, bez plamki kurzu czy błota. Ryszard smutno potrząsnął głową i znów westchnął. Brakowało mu Biddle'a, jego lokaja, którego twórczy umysł krył sekret takiego czyszczenia butów, że można się w nich było przejrzeć jak w zwierciadle.

Ale dla każdego nie obznajomionego z umiejętnościami Biddle'a wygląd Ryszarda, kiedy schodził po schodach, przedstawiał niewiele do zarzucenia. Na niebieskim fraku nie było zmarszczki, fontaź zyskałby pochwałę samego pana Brummella, a włosy były ułożone w kunsztowny nieład - styl określany mianem „w powiewie".

Kiedy mijał zakręt na schodach, usłyszał pannę Creed, pozdrawiającą przyjacielsko jakiegoś nieznajomego. Głos zdradził tożsamość tej osoby Ryszardowi, który chociaż ogromnie zaspany, dokładnie zapamiętał sobie kapitana Trimble'a.

Lew salonowy niespiesznie pokonał ostatnie stopnie i przerwał niewinne uwagi panny Creed, odzywając się najbardziej leniwym z leniwych tonów:

- Mój drogi chłopcze, nie życzę sobie, byś rozmawiał z nieznajomymi. To zwyczaj ze wszech miar godny ubolewania. Błagam cię, wyzbądź się go!

Pen obejrzała się zaskoczona. Nigdy dotąd nie słyszała swego opiekuna przemawiającego tak wyniośle ani nie widziała go tak... tak nieznośnie dumnego!

Kapitan Trimble też się odwrócił. Był to zwalisty mężczyzna, rumiany, przystojny na gminny sposób i mający wyraźne upodobanie do krzykliwych strojów.

- Och, rozmowa z tym młodzieńcem wcale mi nie przeszkadza sir- rzekł jowialnie.

Dłoń Ryszard poszukała monokla i podniosła go do oka. W kołach Hautton mówiono, że dwie bronie są najgroźniejsze przeciwko wszelkiemu natręctwu - wzniesione brwi pana Brummella i monokl sir Ryszarda Wyndhama. Kapitan Trimble, chociaż gruboskórny, nie miał żadnej wątpliwości, co znaczy ten lekceważący gest. Jego policzki z czerwonych stały się purpurowe i szczęki nabrzmiały wojowniczo.

- A kimże ty jesteś, mój eleganciku? - zapytał porywczo.

- Tym, owym, siamtym - wycedził Ryszard.

Pen otwierała coraz szerzej oczy, gdyż wydawało jej się, że ten nowy i wyniosły Ryszard celowo stara się przywieść kapitana Trimble'a do zwady.

Przez chwilę ten cel wydawał się bliski spełnienia. Kapitan Trimble ruszył do przodu. Zacisnął pięści i twarz zeszpecił mu grymas. Ale w chwili, w której otworzył usta, by cisnąć wyzwanie, twarz mu złagodniała, zatrzymał się i wykrzyknął:

- Niech mnie diabli porwą! Pan jesteś dandys Wyndham!

- I co z tego? - rzekł znudzony Ryszard.

Ustaliwszy tożsamość nieznajomego, kapitan porzucił chęć do bójki. Roześmiał się niezbyt szczerze i powiedział, że nie czuje się obrażony.

Monokl skierował się na jego kamizelkę. Wyraźne drżenie przebiegło po ciele Ryszarda.

- Mylisz się, wierz mi, mylisz się, sir. Ta kamizelka sama w sobie jest obrazą.

- Och, znam was, dandysów! - powiedział kpiąco kapitan. - Zawszeście gotowi do żartów. Ale nie będziemy się kłócić o coś takiego. O nie!

Monokl opadł.

- Prześladują mnie kamizelki - poskarżył się Ryszard. - W Robine było coś w paski, straszne dla każdej obdarzonej gustem osoby. W... gdzie to, we Wroxham?... był koszmar w musztardowym kolorze. Nie, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, Wroxham stało mi się odrażające przez tę katastrofę z rypsu z blaszanymi guzikami. Zmora w kolorze musztardowym pojawiła się później. I teraz, jako ukoronowanie wszystkiego...

- Z rypsu? - przerwał mu kapitan Trimble, zatapiając wzrok w pełnym pogardy obliczu mówiącego. - Z rypsu, powiadasz pan?

- Proszę tego nie powtarzać! Na samą myśl o tym...

- Ależ, sir, sam jestem krzynę zainteresowany kamizelką z rypsu! Na pewno widział ją pan we Wroxham?

- Kamizelka z rypsu jadąca do Bristolu - rzekł sennie Ryszard.

- Do Bristolu! Do diabła, nigdym nie pomyślał... dzięki, sir! Dzięki z całego serca! - powiedział kapitan Trimble i rzucił się do korytarza prowadzącego do stajni na tyłach zajazdu.

Ryszard śledził wzrokiem jego odejście i lekki, łagodny uśmiech zaigrał mu na ustach.

- No proszę! - zamruczał. - Ależ to niecierpliwy dżentelmen, jak mi się zdaje! Niech to będzie dla ciebie nauczką, urwisie, żeby za bardzo nie ufać obcym.

- Nie zaufałam mu! - powiedziała Pen. - Ja tylko...

- Ale on tak. Wyrzekłem kilka przypadkowych słów i nasz ufny znajomy już woła o konia. Mam apetyt na śniadanie.

- Ale dlaczego wysłałeś go do Bristolu?

- No cóż, chciałem się go pozbyć - odparł Ryszard i ruszył do bawialni.

- Myślałam, że chcesz go sprowokować do kłótni.

- Chciałem, ale na nieszczęście mnie poznał. Szkoda. To byłaby przyjemność uśpić go. Jednak przypuszczam, że wszystko skończyło się jak najlepiej. Byłbym zmuszony zostawić go gdzieś związanego, co mogłoby doprowadzić do dalszych komplikacji. Przy okazji, dziś przed południem będę zmuszony opuścić cię na krótko.

- Och, proszę, sir, nie prowokuj więcej takich sytuacji! Czy spotkałeś się z Kubą Yarde'em dziś w nocy? Coś się wydarzyło?

- O tak, spotkałem się z nim! Doprawdy, nie sądzę, żeby z tej okazji wydarzyło się coś szczególnego.

- Nie usiłował cię zamordować?

- Nic tak podniecającego. Starał się jedynie odzyskać brylanty. Kiedy... hmm... mu się nie udało, odbyliśmy krótką rozmowę, po czym opuścił zajazd równie dyskretnie, jak doń przybył.

- Chcesz powiedzieć, że wyszedł przez okno. Cieszę się, że go puściłeś, bo go mimo wszystko lubię. Ale powiedz, proszę, co teraz zrobimy?

- Teraz wyeliminujemy Beverleya - rzekł Ryszard, odcinając płat szynki.

- Och, jąkałę! Jak tego dokonamy? Sprawiał bardzo niemiłe wrażenie, ale chyba nie uważasz, że powinniśmy go wyeliminować gwałtownym sposobem?

- Ależ skąd. Zostaw mi tę sprawę, a postaram się, by został wyeliminowany bez sprawiania komukolwiek najmniejszej przykrości lub bólu.

- Tak, ale pozostaje naszyjnik - zauważyła Pen. - Sądzę, że zanim zajmiemy się czymkolwiek, powinniśmy się go pozbyć. To dopiero byłaby historia, gdyby znaleziono go w twojej kieszeni!

- Święta prawda. Ale pomyślałem o tym. Naszyjnik należy do matki Beverleya i on jej go zwróci.

Pen odłożyła sztućce na talerz.

- To wyjaśnia wszystko! Sądziłam, że jąkałę więcej łączy z naszyjnikiem, niż byłeś gotów mi powiedzieć. Jak podejrzewam, wynajął Kubę Yarde'a i tę drugą osobę, żeby dokonali kradzieży. - Zmarszczyła czoło. - Nie chciałabym mówić źle o twych przyjaciołach, Ryszardzie, ale wydaje mi się, że postąpił niegodnie. W najwyższym stopniu niewłaściwie!

- W najwyższym - przytaknął jej Ryszard.

- Nawet po łajdacku!

- Sądzę, że moglibyśmy nazwać to łajdackim postępowaniem.

- Na to mi wygląda. Teraz widzę, że jest dużo racji w tym, co mówi ciotka Almeria. Ona uważa, że w wielkim świecie czyha moc strasznych pułapek.

Ryszard potrząsnął głową.

- Niestety, szczera prawda!

- I zła - rzekła z bólem Pen. - Rozrzutności i ekstrawagancji, wiesz.

- Wiem.

Sięgnęła po sztućce.

- To musi być bardzo podniecające - powiedziała z zazdrością.

- Nie chciałbym rozwiewać twoich złudzeń, ale czuję się w obowiązku cię poinformować, że okradanie własnej matki z brylantów nie jest stałą praktyką ludzi z Hautton.

- Oczywiście, że nie. Tyle wiem! - rzekła z godnością Pen. - Czy mogę pójść z tobą na spotkanie z tym jąkałą? - Zmieniła ton na proszący.

- Nie - prosto z mostu odparł Ryszard.

- Tego się spodziewałam. Naprawdę chciałabym być mężczyzną.

- Wtedy i tak bym cię nie zabrał.

- Wtedy oznaczałoby to, że jesteś bardzo samolubny, niemiły i nieskończenie wstrętny! - wypaliła Pen.

- Taki chyba jestem - zwierzył się jej Ryszard, wspominając siostrzane kazanie.

Wielkie oczy natychmiast złagodniały i przebiegły uważnie po jego twarzy. Lekki rumieniec zakwitł na policzkach Pen. Pochyliła się nad talerzem i powiedziała cichym, zduszonym głosem:

- Nie, nie jesteś laki. Jesteś bardzo miły i opiekuńczy i przepraszam, że ci dogadywałam.

Ryszard popatrzył na nią. Chyba chciał coś powiedzieć, ale dziewczyna nie pozwoliła na to, dodając pogodnie:

- I kiedy powiem Piotrowi, jak dobrze się mną opiekowałeś, na pewno będzie ci bardzo wdzięczny.

- Czyżby? - rzucił Ryszard swym najbardziej suchym tonem. - Obawiam się, że nie czyniłem niczego ze względu na Piotra.

7

Przydrożny zagajnik, o którym Beverley wspomniał kapitanowi Trimble'owi, nie był trudny do zlokalizowania. Beztroskie pytanie rzucone jednemu ze stajennych zaowocowało informacją, że lasek rośnie na gruntach Crome Hall. Zostawiwszy Pen, która miała wypatrywać najazdu krewnych, Ryszard krótko przed jedenastą wyruszył, by stawić się na spotkanie wyznaczone kapitanowi Trimble'owi. Tymczasem niecierpliwy kapitan zażądał konia i ruszył w kierunku Bristolu, przypiąwszy sakwę podróżną do siodła. Zapłacił rachunek, wyglądało więc na to, że nie ma zamiaru wracać do Queen Charlton.

Po dziesięciominutowym spacerze Ryszard dotarł do granic lasku. Przesmyk w żywopłocie wskazał mu wydeptaną ścieżkę między drzewami i ruszył nią zadowolony, że skryje się przed mocnymi promieniami słońca. Ścieżka wiodła do małej polany, na której wąski strumyczek wił się między rozkwitłymi kępami kiprzycy. Wątłej budowy młody dżentelmen, ubrany ściśle wedle najnowszej mody, rozdrażniony ścinał laseczką purpurowe pąki kwiatów. Rogi kołnierzyka miał tak monstrualnie długie, że prawie nie mógł obracać głowy, frak dopasowany tak ściśle, że trzeba było zespolonego wysiłku trójki krzepkich służących, by wbić w niego paniczyka. Bardzo obcisłe spodnie w delikatnym biszkoptowym odcieniu opinały patykowate odnóża, para wysokich butów z kutasikami raziła w leśnym otoczeniu.

Czcigodny Beverley Brandon był podobny do Melissy, ale klasyczny wykrój jego rysów psuła ziemista cera, miękki zarys ust i podbródka, którego próżno by szukać u jego siostry. Odwrócił się, słysząc zbliżające się kroki, i ruszył w ich kierunku, ale natychmiast stanął jak wryty, bowiem ujrzał nie sylwetkę kapitana Trimble'a, ale wysokiego, dobrze zbudowanego dżentelmena. Natychmiast rozpoznał przyszłego szwagra.

Trzcinowa laska wypadła z nagle bezwładnych palców. Blade oczy wpiły się w Ryszarda.

- Ki dia... diabeł? - wyjąkał.

Ryszard bez pośpiechu szedł przez polanę.

- Dzień dobry, Beverleyu - przywitał się przyjemnym głosem, cedząc słowa.

- Co tu ro... robisz? - zapytał porywczo Beverley. Najdziksze domysły przemykały mu przez głowę.

- Och, zażywam świeżego powietrza, Beverleyu, zażywam świeżego powietrza! A ty?

- Przebywam u... u ... przyjaciela. U jednego takiego, którego po... poznałem w Oksfordzie!

- Doprawdy? - MonokI Ryszarda skierował się we wszystkie strony poręby, jakby w poszukiwaniu gospodarza pana Brandona. - Urocze miejsce! Można by cię podejrzewać, że umówiłeś się tu z kimś na spotkanie!

- Ależ skąd! Po... po prostu oddychałem świeżym po... powietrzem!

Monokt skierował się na Brandona. Zbolały wzrok Ryszarda omiótł jego postać.

- Wystawiasz się na drwiny wieśniaków, Beverleyu? Dziwne, że ty, który tak dbasz o swój wygląd, osiągasz takie godne pożałowania wyniki! Z kolei Cedryk w ogóle się tym nie przejmuje, ale... hmm... zawsze wygląda jak dżentelmen.

- Przemawiasz dia... diabelnie nieuprzejmie, Ryszardzie, a... a... ale nie muszę tego znosić tylko dlatego, że się długo znamy!

- A jak zamierzasz zamknąć mi usta? - zapytał niedbale Ryszard.

Beverley przewiercił go oczyma. Wiedział równie dobrze jak kapitan Trimble, że nieskazitelny strój i ospałość ruchów Ryszarda to pozory; że ćwiczy regularnie z szacownym panem Jacksonem i jest uważany za jednego z najlepszych bokserów-amatorów wagi ciężkiej w Anglii.

- Co ty tu ro... robisz? - wycofał się.

- Przyszedłem na umówione spotkanie w zastępstwie twojego przyjaciela Trimble'a - wyjaśnił Ryszard, zdejmując z rękawa gąsienicę. Nie zwracając uwagi na przekleństwo, które zamarło Brandonowi na ustach, dodał: - Kapitan Trimble, przy okazji, kiedyś musisz mi powiedzieć, jak on zdobył ten niewiarygodny tytuł, był zmuszony udać się do Bristolu. Gorąca z niego głowa, wypada stwierdzić.

- Niech cię diabli po... porwą, Ryszardzie. Chcesz powiedzieć, że go wysłałeś! Co wiesz o Trimble'u i dla... dla...

- Tak, obawiam się, że moje słowa być może miały na niego wpływ. Był pewien człowiek w kamizelce z rypsu... Dlaboga, jakiś fatalny urok ciąży na tej kamizelce! Wydajesz się być blady, Beverleyu.

Istotnie, Brandon mienił się na twarzy.

- Prze... przestań! - krzyknął. - Więc Yarde sy... sypał? Ale, do diabła, jaki to ma związek z to... tobą?

- To altruizm, Beverleyu, czysty altruizm. Zrozum, twój przyjaciel Yarde - wiesz, nie mogę ci pogratulować wyboru narzędzi działania - uznał za stosowne przekazać mi brylanty Brandonów.

Beverley był całkiem zbity z tropu.

- Przekazał je... tobie? Yarde? A... ale skąd wiedziałeś o tym, że on je ma? Jak to możliwe?

- Och, nie wiedziałem! - Ryszard zażył tabaki.

- Ale je... jeśli nie wiedziałeś, dla... dlaczego go powstrzymałeś... Och, do... do diabła, co to wszystko zna... znaczy?

- Mylisz się, mój drogi Beverleyu. Nie powstrzymałem go. Prawdę mówiąc, byłem nieumyślnym wspólnikiem przestępstwa. Być może powinienem ci wyjaśnić, że pan Yarde jest ścigany przez agenta śledczego z Bow Street.

- Agent z Bow Street! - Brandon był blady jak płótno. - Kto go wynajął? Niech to wszyscy dia... diabli...

- Nie mam pojęcia. Zapewne twój szanowny ojciec, może Cedryk. Używając soczystego, ale w pewnej mierze niejasnego języka on... hmm... podrzucił kuszcz pacanowi. Czy dobrze mówię?

- Skąd, u dia... diabła, mam wiedzieć? - warknął Brandon.

- Musisz mi wybaczyć. Sprawiasz wrażenie tak zaprzyjaźnionego z... hmm... złodziejami i rozbójnikami, że byłem przekonany, iż potrafisz konwersować złodziejską gwarą,

- Prze... przestań mówić o złodziejach! - krzyknął Beverley tupiąc nogą.

- To brzydkie słowo, nieprawdaż?

Beverley zagryzł zęby, ale zaraz powiedział buńczucznie:

- Znakomicie! Zabrałem ten cho... cholerny naszyjnik! Je... jeśli mu.,, musisz wiedzieć, jestem skończony, zrujnowany! Ale nie wysilaj się na ten ton starej dewotki! Jeśli ja nie sprzedam naszyjnika, mój ojciec zrobi to nie... niebawem!

- Nie wątpię, Beverleyu, ale muszę ci uświadomić, że pominąłeś jeden drobiazg w tym wzruszającym wytłumaczeniu. Ten naszyjnik należy do twego ojca.

- Uważam go za własność ro... rodzinną. To szaleństwo go trzymać, kiedy wszyscy jesteśmy po... pogrążeni! Do diabła, byłem zmuszony go za... zabrać! Ty nie wiesz, co to za diabelstwo żyć na łasce li... lichwiarzy! Gdyby stary wyzionął ducha, to by się nie zdarzyło! Miesiąc temu podpowiedziałem mu, że jestem go... goły, ale ten stary lis nie wygrzebał pensa. Mówię ci, nie mam wyrzutów su... sumienia! Prawił mi kazanie tak, jakby sam nie był pod kre... kreską, chociaż, na Bo... boga, taka jest prawda! On zrujnował się przy beziku, a ja wo... wolę zdążać ku zgubie z kubkiem do gry w ko... kości. - Roześmiał się szaleńczo, po czym nagle opadł bez sił na pokryty mchem pniak i ukrył twarz w dłoniach.

- Zapominasz o kobietach, winie i koniach - powiedział bez emocji Ryszard. - To wszystko również grało nie tak znowu drobną rolę na drodze twego wielce urozmaiconego żywota. Trzy lata temu ty byłeś pod kreską. Nie wspomnę, ile kosztowało uratowanie cię od kłopotów, ale przypominam sobie, że dałeś słowo, iż nigdy więcej nie pozwolisz sobie na... hmm... tak wiele wyskoków.

- No cóż, nie o... o... oczekuję, żebyś ty tym razem wytrzasnął dla mnie pie... pieniądze - rzekł posępnie Beverley.

- Ile tego jest?

- Skąd mam wiedzieć? Nie je... jestem cholernym ka... kasjerem ba... bankowym! Przypuszczam, że ja... jakieś dwanaście tysięcy. Gdybyś nie wszedł mi w paradę, wyrównałbym wszy... wszystkie długi.

- Złudzenia. Kiedy spotkałem twego przyjaciela Yarde'a, zmierzał na wybrzeże z brylantami w kieszeni.

- Gdzie one są teraz?

- W mojej kieszeni - powiedział zimno Ryszard.

Beverley podniósł głowę.

- Słu... słuchaj, Ryszardzie, z ciebie jest ca.,, całkiem przyzwoity gość! Kto mia... miałby się dowiedzieć, że w ogóle mia... miałeś brylanty w ręce? To nie twoja sprawa. Daj mi je i zapomnę o ca... całej reszcie! Przysięgam! Nigdy nie szepnę o tym słówka ni... nikomu!

- Czy wiesz, Beverleyu, że czuję na twój widok mdłości? Co się tyczy brylantów, to przyszedłem tu dokładnie w tym celu, aby je oddać.

Ręka Beverleya wyskoczyła do przodu.

- Nie o... o.... obchodzi mnie, co o mnie myślisz! Tylko oddaj mi naszyjnik!

- Oczywiście - powiedział Ryszard, wyjmując z kieszeni sakiewkę. - Ale ty, mój drogi, oddasz go matce.

Beverley wlepi! w niego oczy.

- Prędzej mnie piekło po... pochłonie! Ty głupcze, jak miałbym to zro... zrobić?

- Wymyśl dowolną bajeczkę. Posunę się nawet do tego, że użyczę jej wiarygodności. Ale ty oddasz naszyjnik.

Szyderczy grymas zeszpecił twarz Beverleya.

- A... a... ależ, jak sobie życzysz! O... o... oddam go!

Ryszard rzucił mu sakiewkę.

- Ach, Beverleyu! Jeśli po powrocie do miasta dowiem się, że naszyjnik nie został zwrócony lady Saar, będę zmuszony cię... hmm... wsypać. Czy to jasne?

- Nie zro... zrobisz tego! - powiedział Beverley, chowając sakiewkę w wewnętrznej kieszeni. - To byłby bardzo pię... piękny postępek jak na szwagra!

- Ale ja nie jestem twoim szwagrem - rzekł łagodnie Ryszard.

- Och, nie myśl, że nie wiem o twoim zamiarze po... poślubienia Melissy! Nasz skandal niebawem stanie się również twoim! My... myślę, że będziesz trzymał język za zębami.

- Zawsze przykro mi sprawiać zawód, ale nie mam najmniejszego zamiaru ożenić się z twoją siostrą - powiedział Ryszard, kolejny raz zażywając tabaki.

Beverleyowi opadła szczęka.

- Chyba nie zamierzasz po... powiedzieć, że cię nie chciała?

- Nie, tego nie mówię.

- A... a... ależ to jest ja... jakby ustalone!

- Wierz mi, nie przeze mnie.

- Niech to wszyscy dia... diabli! - zaklął bezsilnie Beverley.

- Więc, jak widzisz, nie będę miał jakichkolwiek skrupułów i poinformuję Saara o tym wypadku.

- Nie sy... sypniesz mnie przed ojcem! - zawołał Beverley, zrywając się z pniaka.

- To, mój drogi Beverleyu, zależy wyłącznie od ciebie.

- A... a.... ależ do dia... diabła, człowieku, ja nie mogę o... o... ddać brylantów! Po... powiedziałem ci, że je... jestem skończony, siedzę po u... uszy w dłu... długach!

- Podejrzewam, że wżenienie się w twoją rodzinę kosztowałoby mnie znacznie więcej niż dwanaście tysięcy funtów. Jestem gotów spłacić twoje długi... hmm... po raz ostatni, Beverleyu!

- Diabelnie ładnie z twojej stro... strony - zamruczał Beverley. - Daj mi pieniądze i sam je spłacę.

- Lękam się, że twe stosunki z kapitanem Trimble'em spowodowały, iż jego ufność rozciągasz na wszystkich. Ja niestety bynajmniej ci nie wierzę. Możesz posłać wykaz długów do mojej miejskiej rezydencji. Myślę, że to wszystko... poza tym, że zostaniesz nagle wezwany do Londynu i jeśli masz olej w głowie, opuścisz Crome Hall nie później niż jutro rano.

- Psiakrew, nie będziesz mi ro... rozkazywał! Wyjadę, kiedy ze... zechcę!

- Jeśli nie zechcesz do rana, wyjedziesz pod opieką agenta z Bow Street.

Beverley zapałał rumieńcem.

- Na Bo... Boga, zapłacisz mi za to, Ryszardzie!

- Ale, na ile cię znam, dopiero po spłaceniu przeze mnie twoich długów - rzekł Ryszard, odwracając się na pięcie.

Beverley stał bez ruchu, patrząc za odchodzącym, aż skryły go zarośla. Dopiero po kilku minutach przyszło mu do głowy, że chociaż Ryszard był nieprzyjemnie szczery w paru sprawach, nie ujawnił jak ani dlaczego przybył do Queen Charlton.

Beverley rozważał to, marszcząc czoło. Oczywiście, Ryszard mógł odwiedzać przyjaciół w okolicy, ale poza domami paru dziedziczek Crome Hall był jedyną sporą wiejską rezydencją w obrębie kilku mil. Im dłużej Beverley zastanawiał się nad obecnością Ryszarda w tych okolicach, tym bardziej stawała się ona dlań niewytłumaczalna. Od ponurej ciekawości przeszedł do podejrzeń i uznał, że w całej sprawie jest coś bardzo dziwnego. Zastanawiał się, czy nie dałoby się wyciągnąć z tego jakiejś korzyści.

Obietnica spłaty długów bynajmniej nie wzbudziła w nim wdzięczności. Oczywiście, chętnie uciszyłby co bardziej natrętnych wierzycieli, ale uregulowanie każdego rachunku, nie mającego określonego terminu płatności, uważał za głupią stratę pieniędzy. Zresztą spłacenie długów nie napełniłoby mu kieszeni, a znikąd nie widział żadnych środków, które umożliwiłyby mu życie na takim poziomie, do jakiego przywykł.

Wyjął naszyjnik i mu się przyjrzał. Był to wyjątkowo piękny przykład jubilerskiego kunsztu i kilka kamieni miało doprawdy imponujące rozmiary. Był wart może dwakroć po dwanaście tysięcy funtów. Oczywiście, kradzione towary nie łatwo dają się upłynnić za właściwą cenę, ale gdyby Beverley musiał sprzedać naszyjnik chociażby za dwadzieścia tysięcy funtów, nadal zostałoby mu w kieszeni osiem tysięcy, gdyż nie musiał już wcale dzielić się zyskami z Horacym Trimble'em. Trimble - pomyślał Beverley - spartaczył robotę i nie zasługiwał na nic. Gdyby tylko dało się zamknąć usta Ryszardowi, Trimble nigdy nie dowiedziałby się, że naszyjnik został odebrany Kubie Yarde'owi, i brylanty mogłyby być sprzedane z zyskiem dla jedynej z trzech osób zamieszanych w kradzież, która miała do nich prawo.

Im głębiej rozważał te myśli, im dłużej wpatrywał się w brylanty, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że Ryszard wcale nie dopomógł mu w kłopotach finansowych, a wręcz przeciwnie - obrabował go z ośmiu tysięcy funtów, jeśli nie z większej sumy. Spalało go poczucie krzywdy i gdyby w tej chwili mógł zaszkodzić Wyndhamowi, nie czyniąc sobie krzywdy, natychmiast wykorzystałby okazję.

Tak naprawdę opłacało mu się jedno: urządzić zasadzkę i zastrzelić niedoszłego szwagra. Lecz choć z wielką uciechą przywitałby ten nagły zgon i szczerze uznałby to za zasłużoną karę, to krwawe marzenia Beverleya ograniczały się - oddajmy mu tę sprawiedliwość - do gorącego pragnienia, by Wyndham wypadł przez okno i złamał kark albo został napadnięty przez uzbrojonych rozbójników i zamordowany. Niemniej jednak było coś niewątpliwie dziwnego w obecności Ryszarda w tym odległym miasteczku i warto byłoby odkryć, co sprowadziło go do Queen Charlton.

Tymczasem lew salonowy powrócił do miasteczka i zjawiwszy się w „Jerzym" ujrzał parę zlanych potem koni wprowadzaną do stajni i karetę pocztową wepchniętą w kąt przestronnego podwórca. Oczekiwał spotkania z nieznajomymi i wszelkie wątpliwości co do ich tożsamości rozwiały się, kiedy wszedł do holu i dostrzegł damę o budzącym szacunek obliczu, siedzącą na jednej z dębowych ław i energicznie pracującą wachlarzem. U jej boku stał krępy młody dżentelmen, ostrzyżony na Brutusa. Ocierał czoło. Jego nieco wypukłe oczy były pozbawione zdecydowanego koloru, a twarz widziana z profilu wykazywała niejakie podobieństwo do pyska dorsza.

To samo nieszczęsne podobieństwo uwidaczniało się, choć w nieco mniejszym stopniu, u pani Griffin. Dama miała obfite kształty i najwidoczniej doskwierał jej upał.

Być może strój podróżny z purpurowej satyny ze sporą ilością tafty, noszony pod spencerem, oraz obszerna peleryna z brązowej wełny przysparzały jej niewygody. Loki ukryła pod okrągłym czepkiem, na którym nosiła kapelusik o wysokim denku z grubej słomy, ozdobiony taką ilością piór, że Ryszardowi natrętnie przypomniał się karawan. Przed damą stał w pełnej szacunku postawie gospodarz. Gdy Ryszard wszedł do holu, właśnie odezwała się wielce zdecydowanym tonem:

- Oszukujesz mnie! Natychmiast sprowadź przed moje obliczę tę... tego młodzieńca!

- Ależ mamo! - zaapelował do niej z żałością krępy młodzian.

- Milcz, Fryderyku! - nakazała matrona.

- Ależ zastanów się, mamo! Jeśli ta... ten młody człowiek, o którym mówi gospodarz, podróżuje z wujem, to on nie może być... być moim kuzynem, prawda?

- Nie wierzę w ani jedno słowo tego człowieka! - oznajmiła pani Griffin. - Nie byłabym zdziwiona, gdyby został przekupiony.

Gospodarz z żalem poinformował, że nikt nie usiłował go przekupić.

- Phi! - skomentowała to pani Griffin.

Ryszard ocenił, że nadszedł czas zwrócić uwagę na swą obecność. Ruszył w kierunku schodów.

- Oto wzmiankowany dżentelmen! - rzucił z wielką ulgą gospodarz. - Sam powie, czy rzekłem prawdę, szanowna pani,

Ryszard zatrzymał się i podniósłszy brwi przesunął wzrok od pani Griffin do jej syna i od pana Fryderyka Griffina do gospodarza.

- Proszę? - wycedził.

Uwaga Griffinów natychmiast skupiła się na nim. Oczy dżentelmena przykuł fontaź; dama była wyraźnie wstrząśnięta elegancją nowo przybyłego.

- Gdyby jaśnie pan był tak łaskawy... - powiedział gospodarz. - Ta dama przybyła w poszukiwaniu młodego dżentelmena, nad którym sprawuje opiekę, a który uciekł ze szkoły. Powiedziałem jej, że tylko jeden młody dżentelmen przebywał w zajeździe i jest to siostrzeniec jaśnie pana, i będę wdzięczny, jeśli mnie pan zastąpi przy wyjaśnieniach.

- Doprawdy nie wiem, kto przebywa w zajeździe poza mną i moim siostrzeńcem - rzekł znudzony Ryszard.

- Pytanie brzmi, czy ma pan siostrzeńca? - zaczęła przesłuchanie pani Griffin.

Ryszard uniósł monokl, przyjrzał się matronie i ukłonił lekko.

- Żywię nieprzeparte wrażenie, że mam siostrzeńca, szanowna pani. Mogęż zapytać, czemu budzi to zainteresowanie pani?

- Jeśli to pański siostrzeniec, to zupełnie mnie on nie interesuje - odparła godnie matrona.

- Mamo! - wyszeptał jej wzburzony syn. - Opanuj się, błagam! Nieznajomy! Żadnego dowodu! Największa dyskrecja!

- Jestem zupełnie rozstrojona! - powiedziała pani Griffin, roniąc łzy.

Gospodarz ulotnił się, a pan Griffin stracił głowę. Kiedy uspokajał rodzicielkę i przepraszał eleganckiego nieznajomego za tak dziwne zachowanie, uderzyły nań siódme poty i zaplątał się w grzęzawisku nie dokończonych zdań. Wyraz zdumienia na twarzy Ryszarda, jego uniesione wysoko brwi zdetonowały go kompletnie i zakończył słowami:

- Doprawdy matka jest podenerwowana!

- Zawiedziono moje zaufanie! - wtrąciła pani Griffin, unosząc twarz znad wilgotnej chusteczki do nosa.

- Tak mamo, jak najbardziej! Zawiedziono jej zaufanie, sir! Wstrząsający postępek mojego kuzyna, który...

- Wyhodowałam żmiję na mym łonie - poskarżyła się pani Griffin.

- Właśnie, mamo. Wyhodowałaś... ależ skąd, może niedokładnie tak, ale to bardzo zły uczynek, bardzo denerwujący damę o wielkiej wrażliwości!

- Całe życie spotykała mnie niewdzięczność! - oznajmiła pani Griffin.

- Mamo, nie mogła cię spotykać... i w każdym razie, wiesz, że tak nie jest! Proszę, zechciej się uspokoić! Zechciej, sir, być wyrozumiały. Okoliczności są tak wyjątkowe, a zachowanie kuzyna tak poruszyło moją biedną matkę, że... krótko mówiąc...

- To niestosowność, której nie da się porównać z niczym! - powiedziała pani Griffin.

- Właśnie, mamo. Więc rozumie pan... chodzi o to, że matka nie czuje się dobrze.

- Już nigdy nie będę mogła spojrzeć ludziom prosto w oczy! Twierdzę, że ta osoba jest z nią w zmowie!

- Mamo, ale proszę cię z całego serca...!

- Z nią? - powtórzył Ryszard. Wyglądał na zdezorientowanego.

- Z nim! - poprawił pan Griffin.

- Musi mi pan wybaczyć, jeśli nie pojąłem go w pełni - powiedział Ryszard. - Dorozumiewam się, że... hmm... zgubiliście państwo pewnego młodzieńca i przybyliście...

- Właśnie tak, sir! Zgubiliśmy... ależ skąd, nie, nie, oczywiście, że go nie zgubiliśmy!

- Uciekł! - wykrzyknęła pani Griffin, na moment wyłaniając się zza chusteczki do nosa.

- Uciekł - poświadczył syn damy.

- Ale jakiż to ma związek ze mną, sir? - zapytał Ryszard.

- Nie ma żadnego, zapewniam pana! Daję słowo, że nie żywię cienia podejrzenia!

- Jakiego podejrzenia? - zapytał coraz bardziej zdumiony Ryszard.

- Żadnego, sir, ale to żadnego! To właśnie chcę powiedzieć. Nie żywię żadnych podejrzeń...

- Ale ja tak! - oznajmiła pani Griffin znacznie żywszym tonem. - Oskarżam pana o ukrywanie przede mną prawdy!

- Ależ, mamo, zastanów się! Nie możesz... nie możesz obrażać tego dżentelmena, insynuując...

- Nie ma takiej rzeczy, której nie mogłabym zrobić, by dopełnić swych obowiązków! - odparła z godnością matka. - Poza tym nie znam go. Nie ufam mu.

Pan GritTin odwrócił się do Ryszarda; miał nieszczęśliwą minę.

- Rozumie pan, matka...

- Nie ufa mi - podsunął Ryszard.

- Nie, nie, zapewniam pana! Matka jest całkiem wytrącona z równowagi i nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi.

- Dzięki Bogu, jestem w pełni władz umysłowych, Fryderyku! - oświadczyła pani Griffin, zbierając siły.

- Oczywiście, oczywiście, mamo! Ale wzburzenie... naturalne wzburzenie...

- Jeśli on mówi prawdę, niech wezwie swego siostrzeńca, niech tamten mi się pokaże! - przerwała synowi pani Griffin.

- Ach, zaczynam panią pojmować! - rzekł Ryszard.

- Czy jest możliwe, że podejrzewa pani mojego siostrzeńca o to, że jest pani zbiegłym wychowankiem?

- Nie, nie - słabo zaprzeczył Griffin.

- Tak! - oznajmiła jego matka.

- Ale, mamo, tylko zastanów się, co taka myśl znaczy! - powiedział rozgorączkowanym szeptem pan Griffin.

- Spodziewam się wszystkiego po tej niemożliwej osobie!

- Jest niezwykle wątpliwe, by mój siostrzeniec był na miejscu - zimno wyjaśnił Ryszard. - Miał w planie dzień z przyjaciółmi, wycieczkę. Jednakże jeśli nie opuścił domu, to zajmę się tymi wszystkimi... hmm... palącymi kwestiami.

- Jeśli uciekł przed nami, to zaczekam do jego powrotu! - zapowiedziała pani Griffin. - Więc ostrzegam pana...!

- Jestem pełen podziwu dla pani zdecydowania, ale muszę pani uświadomić, że jej poczynania w najmniejszym stopniu mnie nie interesują - oświadczył Ryszard. Podszedł do dzwonka i pociągnął za sznurek.

- Fryderyku! - zawołała pani Griffin. - Czy będziesz stał bezczynnie i słuchał, jak ktoś, kto, jak mocno podejrzewam, jest dandysem, obraża twoją matkę?

- Ależ mamo, to żaden nasz interes, czy on jest, czy nie jest dandysem!

- Być może byłoby przydatne, gdybym przedstawił się szanownej pani - rzekł Ryszard sarkastycznym tonem. - Nazywam się Wyndham.

Pani Griffin przyjęła te słowa z wyraźnym lekceważeniem, ale ich efekt na jej synu był porażający. Wyglądało, że jego oczom grozi niebezpieczeństwo wyskoczenia z oczodołów; ruszył gwałtownie do przodu i przemówił tonem najgłębszego szacunku:

- Sir! Czy to możliwe? Czy mam zaszczyt przemawiać do sir Ryszarda Wyndhama?

Ryszard skłonił się lekko.

- Sławnego znawcę koni? - zapytał pan Griffin.

Sir Ryszard skłonił się powtórnie.

- Twórcy „węzła Wyndhama"? - kontynuował pan Griffin niemal bez sił.

Ryszard, znużony kłanianiem się, powiedział:

- Tak.

- Sir, jestem szczęśliwy, mogąc pana poznać! Nazywam się Griffin!

- Bardzo mi miło - wymruczał Ryszard, wyciągając rękę.

Pan Griffin uścisnął ją mocno.

- Dziwne, że od razu pana nie poznałem. Mamo, pomyliliśmy się kompletnie. To nie kto inny jak sławny sir Ryszard Wyndham, przyjaciel Brummella, wiesz! Musiałaś słyszeć, jak mówiłem... musiałaś słyszeć, jak o nim mówiono. To z gruntu niemożliwe, że mógłby wiedzieć cokolwiek o moim kuzynie.

Wyglądało, że pani Griffin przyjmuje to do wiadomości, choć z wyraźnym oporem. Przyjrzała się z niechęcią Ryszardowi i rzekła miażdżącym tonem:

- Żywię wielkie uprzedzenia wobec wszelakich przejawów dandyzmu i zawsze potępiałam wpływ, jakie towarzystwo wyznające te zasady wywiera na dobrze wychowanych młodych ludzi. Jednakże jeśli pan jest naprawdę sir Ryszardem Wyndhamem, to pragnęłabym zapytać, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, by nauczyć mojego syna wiązania fontazia w, jak to on nazywa „węzeł Wyndhama", by przestał wreszcie miąć wszystkie fontazie w szufladzie, nim osiągnie jakiś nad wyraz żałosny rezultat.

- Mamo! - szepnął nieszczęśliwy pan Griffin. - Błagam!

Wejście służącego szczęśliwie przerwało rozmowę. Kiedy polecono mu sprawdzić, czy siostrzeniec sir Ryszarda jest w domu, udzielił informacji, że młody dżentelmen jakiś czas temu opuścił zajazd.

- W takim razie obawiam się, że pozostaje pani jedynie czekać na jego powrót - oznajmił Ryszard.

- Nie wyobrażajmy sobie, że... Mamo, nie ma pewności, że ona... że on w ogóle się tu zjawił. Pamiętaj, lady Lutrell twierdzi, że nie ma o niczym pojęcia, a z pewnością wiedziałaby o przybyciu kuzyna w te okolice.

- Gdyby się okazało, że pojechała do kuzynki Janiny, jeszcze nie wszystko byłoby stracone! - powiedziała pani Griffin. - Ale czy to możliwe? Obawiam się najgorszego!

- To bardzo kłopotliwe - poskarżył się Ryszard. - Miałem wrażenie, że ten tajemniczy wagarowicz jest płci męskiej.

- Fryderyku, moje nerwy nie zniosą tego dłużej! - wykrzyknęła pani Griffin, zrywając się na równe nogi. - Jeśli znowu chcesz wlec mnie przez całą Anglię, to żądam wpierw pół godziny odpoczynku w samotności!

- Ale mamo, to nie ja się upierałem, żeby tu przyjechać! - przypomniał się pan Griffin.

Ryszard znów zadzwonił i tym razem zażądał przysłania pokojówki. Pani Griffin, powierzona opiece służącej, opuściła majestatycznie pokój, domagając się gorącej kąpieli, herbaty i przyzwoitej sypialni.

Syn damy odetchnął z ulgą.

- Muszę prosić pana o wybaczenie, sir! Niechże wolno mi będzie pana o to prosić!

- Ależ nie ma o czym mówić - powiedział sir Ryszard.

- A jednak, proszę usilnie o wybaczenie! Należy się panu wytłumaczenie! Wie pan, to lapsus, ale moja matka jest poddana silnym emocjom i nie całkiem zważa na to, co mówi. Dostrzegł pan to, doprawdy trudno się dziwić pańskiemu zdumieniu! Nieszczęsna prawda, sir, wygląda tak, że mój kuzyn nie jest chłopcem, ale krótko mówiąc, jest płci żeńskiej!

- To wyjaśnienie, panie Griffin, niech mi pan wierzy, jest całkowicie zbyteczne.

- Opinia pana, człowieka światowego, ma swą wartość! - szczerze powiedział pan Griffin. - Na nic zda się ukrywanie, prawda w końcu musi wyjść na jaw. Co pomyślałby pan o przedstawicielce słabszej płci, która włożyła męskie przebranie i opuściła oknem dom swej opiekunki?

- Uznałbym, że ma ważne powody, by działać z takim zdecydowaniem - odparł Ryszard.

- Ona nie chce wyjść za mnie za mąż - ponuro rzekł pan Griffin.

- Och!

- No cóż, zupełnie nie pojmuję, dlaczego jestem jej tak wstrętny, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że moja matka uparła się, by ją odnaleźć i zmusić do wyjścia za mnie, aby w ten sposób zatuszować skandal. Ale to mi się wcale nie podoba. Jeśli ona tak bardzo jest temu przeciwna, to sądzę, że nie powinienem się z nią żenić, nieprawdaż?

- Jak najbardziej!

- Muszę przyznać, że bardzo się cieszę słysząc to z pańskich ust, sir! - Pan Griffin był wielce uradowany. - Wiedz pan bowiem, że od wczoraj matka bez przerwy mi powtarza, że teraz muszę poślubić kuzynkę, by ratować jej dobre imię. Ale przecież ona najpewniej uprzykrzy mi życie. Moim zdaniem, nic nie może tego wyrównać.

- Damę, która potrafi uciec w męskim przebraniu przez okno, z pewnością stać na wiele więcej niż tylko uprzykrzenie panu życia - powiedział Ryszard.

- Tak, chociaż to dopiero dzierlatka, wie pan. Prawdę mówiąc, jeszcze nie bywa w towarzystwie. Jestem bardzo rad, że mogę poznać pańską opinię, opinię człowieka światowego. Czuję, że mogę oprzeć się na pańskim sądzie.

- Na sądzie może się pan oprzeć, ale na niczym innym, zapewniam pana. Przecież nic pan o mnie nie wie. Skąd może mieć pan pewność, że w tej chwili nie ukrywam przed panem jego kuzynki?

- Ha, ha! Na honor, bardzo dobre! Doprawdy, bardzo dobre! - zachwycił się pan Griffin pełen uznania dla świetnego żartu.

8

Griffinowie wyjechali z Queen Charlton dopiero późnym popołudniem i zanim Ryszard ujrzał karetę pocztową, opuszczającą podwórzec zajazdu, miał serdecznie dość towarzystwa jednego ze swych najbardziej oddanych wielbicieli. Pen nie dawała znaku życia. Bez wątpienia wymknęła się z zajazdu po przybyciu Griffinów. Ryszard nie miał pojęcia, co porwała, by pokrzepić się przez cały dzień.

Pani Griffin zeszła na dół, by wziąć udział w lekkim posiłku. Zastała syna wpatrzonego w znudzone usta sir Wyndhama. Kiedy dowiedziała się, że tajemnica tożsamości Pen została odsłonięta, w pierwszym odruchu była niebezpiecznie blisko zemdlenia, ale wzmocniona kieliszkiem ratafii podanym przez Ryszarda, odzyskała siły na tyle, by się rozwodzić nad doznanymi krzywdami.

- Co, zapytuję siebie, wstąpiło w tę nieznośną dziewczynę? - powiedziała dramatycznie. - W jakie towarzystwo wpadła? Widzę, sir, że jest pan człowiekiem wrażliwym. Niech pan sobie wyobrazi, co czuję! A co będzie, powiadam... a co będzie, jeśli moja nieszczęsna bratanica wpadła w ręce jakiegoś mężczyzny?!

- Właśnie! - przeraził się Ryszard.

- Musi wyjść za niego za mąż. Kiedy pomyślę o opiece, o nadziejach, macierzyńskiej dumie, jaką żywiłam... ale tak jest zawsze! Dzisiejszy świat nie zna wdzięczności.

Po tej ponurej uwadze nakazała woźnicy przygotować się do natychmiastowego wyruszenia do Chippenham. Wyjaśniła, że zostałaby na noc w Queen Charlton, ale niepewność co do czystości pościeli napawa ja. lękiem.

Ryszard pożegnał się z panią Griffin i wyszedł na przechadzkę, by ochłodzić rozpalone czoło i rozważyć zawiłość sytuacji, w jakiej się znalazł.

Właśnie podczas jego nieobecności panna Creed i czcigodny Beverley Brandon zbliżając się do zajazdu z różnych kierunków, ale mając na względzie identyczne cele, spotkali się twarzą w twarz w holu.

Przyjrzeli się sobie. Kilkuminutowa rozmowa z szynkarzem dostarczyła Beverleyowi informacji na tyle intrygujących, że podjął ryzyko spotkania z kapitanem Trimble'em. Wkroczył do zajazdu i kontynuował zbieranie informacji o sir Ryszardzie Wyndhamie. ,,Sir Ryszard - powiedział Beverleyowi szynkarz - zatrzymał się w »Je-rzym« ze swym siostrzeńcem".

Otóż Beverley dobrze wiedział, że siostrzeniec sir Ryszarda to krzepki młody dżentelmen chodzący jeszcze w krótkich spodenkach. Beverley nie wspomniał o tej okoliczności szynkarzowi, ale dowiedziawszy się, że tajemniczy wzmiankowany siostrzeniec to kilkunastoletni młodzian, nadstawił uszu i ruszył z szynku do głównego holu zajazdu.

Pen wkroczyła ostrożnie do zajazdu od strony stajni i wpadła wprost na niego. Ponieważ nigdy nie widziała oblicza pana Brandona, nie poznała go zrazu, ale kiedy po uważnym spojrzeniu zbliżył się i przemówił, jąkając lekko: „Witam pana. Chy... chyba jest pan siostrzeńcem Wyndhama wiedziała znakomicie, z kim ma do czynienia.

Nie była głupia i uświadomiła sobie od razu, że każdy, kto zna dobrze Ryszarda, musi wiedzieć, że ona nie jest jego siostrzeńcem. Odparła więc ostrożnie:

- Hm, nazywam go wujkiem, bo jest ode mnie dużo starszy, ale po prawdzie jesteśmy tylko kuzynostwem. Trzeciego stopnia - dodała starając się, by pokrewieństwo było jak najdalsze.

Uśmiech, który niezbyt się jej spodobał, zagościł na krzywych wargach Beverleya. W myślach dokonywał przeglądu rodziny "Ryszarda, ale ozwał się z wielką uprzejmością:

- Och, do... doprawdy? Miło mi poznać, pa... panie...?

- Brown - dokończyła Pen, żałując, iż zaniedbała wymyślenia bardziej niespotykanego nazwiska.

- Brown. - Beverley ukłonił się. Uśmiechnął się szerzej.

- Jest dla mnie ogromną przyjemnością po... poznać każdego krewnego Wyndhamów. Do tego w tak o... o ...odległym zakątku! Ale proszę mi po... powiedzieć, co pana tu sprowadza?

- Sprawy rodzinne - z miejsca odparła Pen. - Wujek Ryszard... to znaczy kuzyn Ryszard, ale zawsze mówiłam mu „wujku", był tak uprzejmy, że podjął się obowiązku towarzyszenia mi.

- Więc to z pańskiego po... powodu przybył do Queen Charlton! Ja... jakież to... to niezwykle ciekawe! - Obrzucił ją spojrzeniem, pod którym poczuła się bardzo dziwnie.

- Niezwykłe ciekawe! Zechciej pro... proszę przekazać moje pozdrowienia Wyndhamowi i po... powiedz mu, że znakomicie rozumiem powody, dla których wybrał tak ustronny za... zakątek!

Ukłonił się nisko i zostawił Pen w stanie znacznego niepokoju. W szynku zażądał papieru, atramentu, pióra i brandy. Siadł w kącie przy stole i wziął się do pisania listu do Wyndhama. Upłynęło sporo czasu, gdyż nie miał wprawy w posługiwaniu się piórem, jak również popłynęło sporo brandy, ale wreszcie, ku swej satysfakcji, dobrnął do końca. Rozejrzał się na wszystkie strony za opłatkami do pieczętowania listów, ale że szynkarz mu ich nie przyniósł, zwinął list, z rozmachem wypisał na nim nazwisko Ryszarda i powiedział szynkarzowi, by dał pismo adresatowi, kiedy ten wróci do zajazdu. Następnie wyszedł krokiem niezbyt pewnym, ale chichocząc, dumny ze swej pomysłowości.

Szynkarz zajęty podawaniem napitków zostawił list na kontuarze i pośpieszył w drugi koniec izby, niosąc piwo hałaśliwej kompanii wieśniaków. Kapitan Trimble wszedł do szynku ze stajni i znalazł na ladzie pismo.

Wspólnik Beverleya Brandona spędził bezowocnie dzień na próbach odnalezienia w Bristolu trzeciej osoby z szajki. Był zgrzany, zmęczony i w niezbyt dobrym humorze. Siadł na wysokim stołku przy barze i zaczął ocierać twarz dużą chustką. Gdy chował ją do kieszeni, w oko wpadł mu list i nazwisko adresata. Był dobrze obznajomiony z pismem pana Brandona, więc poznał je od razu. Z początku nie zdziwiło go, że Brandon pisze do Ryszarda Wyndhama; uważał, że należą do tego samego eleganckiego kręgu. Ale kiedy gapił się na kawałek papieru, myśli o daremnych poszukiwaniach Yarde'a i trudach, na jakie naraził go Wyndham, opanowały go bez reszty i rozważał nie po raz pierwszy tego wyczerpującego dnia, czy sir Ryszard nie bez powodu wysłał go do Bristolu. List zaczął mu się wydawać złowrogi; podejrzenie dodało barwy już zaczerwienionym policzkom kapitana i po kilku minutach wpatrywania się w list rzucił okiem dookoła, ujrzał, że nikt go nie obserwuje, i zręcznie skrył w dłoni kawałek papieru.

Szynkarz wrócił za kontuar, ale nim zdążył poszukać wzrokiem listu, kapitan Trimble udał się do krzesła przy wygasłym kominku i zawołał o dzban piwa. W odpowiednim momencie rozwinął list i przeczytał go.

Mój wielce drogi Ryszardzie, z przykrością dowiedziałem się, że wyszedłeś. Chętnie przedłużyłbym naszą rozmowę. Kiedy dowiesz się, że zaznałem przyjemności poznania Twego siostrzeńca, mój drogi Ryszardzie, jestem pewien, że docenisz moje pragnienia powtórnego spotkania. Możesz sobie nie chcieć rozmawiać ze mną, ale marne dwanaście tysięcy nie wystarczą do zamknięcia mi ust, co jednak jestem gotów uczynić za nie mniejszą sumę, niż ta, którą jestem zdolny osiągnąć innymi środkami. Jeśli jesteś skłonny omówić tę delikatną kwestię, będę w zagajniku dziś o dziesiątej wieczór. Jeśli się nie zjawisz, będę rozumiał, że wycofałeś swe obiekcje co do mego dysponowania pewną własnością i śmiem twierdzić, że nierozsądne z twojej strony byłoby wspominanie o naszych ustaleniach w tej materii komukolwiek, czy to teraz, czy później.

Kapitan Trimble, zanim złożył pismo na powrót, przeczytał je dwukrotnie. Wzmianka o Pen była dlań niejasna i pozbawiona znaczenia. Wyglądało, że z młodym siostrzeńcem sir Ryszarda wiąże się jakiś haniebny sekrecik, ale kapitan na razie nie widział w tym dla siebie żadnych korzyści. O wiele bardziej zastanawiająca była lekko zawoalowana wzmianka o naszyjniku Brandonów. Kiedy kapitan zastanawiał się nad tym, oczy zapłonęły mu ogniem, a żuchwy nabrzmiały. Wątpił w uczciwe intencje Beverleya, od kiedy narzucono mu Kubę Yarde'a na wspólnika. Sprawa była teraz jasna jak słońce. Beverley i Kuba uknuli spisek, by pozbawić go jego cząstki fortuny, i kiedy Beverley wpadłszy w furię wyrzucał mu błędy - ta furia była bardzo przekonywająca, trzeba przyznać - to miał naszyjnik w kieszeni. No cóż, Brandon musi się nauczyć, że niemądrze jest usiłować wystrychnąć na dudka kapitana Trimble'a, a jeszcze bardziej niemądre jest zostawianie nie zapieczętowanych listów w szynku. Kapitan nie potrafił rozszyfrować udziału Wyndhama w tych powikłanych wydarzeniach. Niby wiedział coś o brylantach, ale był człowiekiem zbyt majętnym - myślał sobie kapitan - by ich wartość mierzona w gwineach budziła w nim najmniejsze zainteresowanie. Ale Wyndham bez wątpienia był zamieszany w aferę i kapitan dałby wiele, żeby w pełni odpłacić się mu za wściubianie nosa w nie swoje sprawy.

Kapitan Trimble był z natury człowiekiem gwałtownym, ale chociaż bardzo pragnął popsuć urodę Wyndhama, stracił nie więcej niż kilka minut na to przyjemne marzenie. Jeśli chodziło o walkę na pięści, kapitan nie miał z nim szans. Bardziej zdecydowany atak ciemną nocą, w wykonaniu paru osiłków uzbrojonych w pałki, dawał większą szansę powodzenia, ale nawet taki zamysł miał swe minusy. Wyndham był już dwukrotnie napadany przez śmiałych rzezimieszków, którzy planowali go obrabować. Nie udało im się to, i na tym napady się skończyły. Każdy zbój i bandyta zaznaczył w swoim „kalendarzu rzezimieszka", że sir Wyndham jest groźny, nosi pistolety, umie dobyć broni i wypalić z szybkością, przez co jest wyjątkowo niewdzięcznym celem napaści.

Kapitan Trimble zdecydował z żalem, że Wyndham, przynajmniej na razie, musi być zostawiony w spokoju.

Tymczasem szynkarz odkrył zniknięcie listu pana Brandona. Wszyscy w pokoju oświadczyli, że nic nie wiedzą na ten temat. Kapitan Trimble opróżnił dzban i podszedł do baru. Stawiając naczynie rzekł:

- Chyba widzę jakiś papier.

Nikomu nie udało się nic zobaczyć, ale być może stało się tak dlatego, że kapitan bardzo szybko zdołał go podnieść. Kiedy się prostował, miał w palcach kartkę. Szynkarz wziął list, podziękował i dał pismo jednemu ze służących, który przyszedł do szynku po pół kwarty burgunda, i kazał doręczyć je sir Wyndhamowi. Kapitan Trimble, zadowolony podobnie jak wcześniej Beverley, przeniósł się do jadalni i zamówił wzmacniający posiłek.

Tymczasem Ryszard wrócił do zajazdu. Pen oczekiwała go w salonie. Zwinięta w wielkim fotelu gryzła jabłko.

- To twoje uwielbienie do żucia surowych owoców! - zauważył. - Ulicznik, wypisz wymaluj.

Mrugnęła do niego.

- Cóż, jestem głodna. Czy... czy udał ci się dzień z ciotką Almeria, sir?

- Mam gorącą nadzieję, że ty spędziłaś dzień najgorzej, jak to było możliwe - powiedział Ryszard, patrząc na nią pogodnie. - Chciałbym, żeby padało.

- Nie padało. Odwiedziłam mój dom i byłam w tych wszystkich miejscach, w których Piotr i ja kryliśmy się dawnymi czasy, kiedy kazano nam odrabiać lekcje. Brakowało mi tylko czegoś do jedzenia.

- To mnie cieszy. Czy wiesz, że nie tylko zostałem zmuszony do kłamstwa i obłudy, udziału w możliwie najokropniejszym oszustwie, ale przez pięć godzin musiałem zabawiać jednego z najbardziej pospolitych gołowąsów, z jakimi mój zły los mnie zetknął?

- Wiedziałam, że Fryderyk przyjedzie z ciotką! Czy on nie wygląda jak ryba?

- Tak. Jak dorsz. Ale nie odwiedziesz mnie od tego, co chcę powiedzieć. Pół godziny rozmowy z twoją ciotką przekonało mnie, że jesteś wyzbytym zasad urwisem.

- Czy mówiła o mnie niemiłe rzeczy? - Panna Creed zmarszczyła czółko. - Bogiem a prawdą, nie uważam, żebym była wyzbyta zasad.

- Jesteś zagrożeniem dla wszystkich miłujących prawo, poważnych obywateli.

Wyglądała na zadowoloną.

- Nie myślałam, że jestem aż tak ważna.

- Spójrz, co mi uczyniłaś!

- Tak, ale nie wydaje mi się, abyś bardzo miłował prawo, czy był poważny.

- Kiedyś tak, ale wydaje się, że to było bardzo dawno.

Skończyła jabłko.

- No cóż, przykro mi, że jesteś nie w humorze, gdyż wydaje mi się, że powinnam ci powiedzieć coś, co nie wzbudzi twego zadowolenia.

Popatrzył na nią tknięty złym przeczuciem.

- Nie ukrywaj przede mną najgorszego!

- Chodzi o jąkałę - powiedziała niezbyt pewnym głosem Pen. - Oczywiście, dobrze wiem, że powinnam być bardziej ostrożna.

- Masz na myśli Beverleya Brandona. Co takiego zrobił?

- Więc... przyszedł tu. I właśnie w tym samym momencie przypadkowo weszłam do zajazdu i... i się spotkaliśmy.

- Kiedy to było?

- Och, nie tak dawno! Ty poszedłeś sobie. Wyglądało na to, że on mnie zna.

- Wyglądało na to, że cię zna?

- Powiedział, że na pewno muszę być twoim siostrzeńcem - wyjaśniła Pen.

Ryszard słuchał coraz bardziej nachmurzony. Kiedy się odezwał, w jego głosie zabrzmiała posępna nuta, której przedtem nie było.

- Beverley znakomicie wie, że jedyny siostrzeniec, jakiego mam, to dziecko w krótkiej sukience.

- Och, masz siostrzeńca? - spytała zaciekawiona Pen.

- Tak. Mniejsza z tym. Co odpowiedziałaś?

- No cóż, mam nadzieję, że wywinęłam się całkiem sprytnie - odparła z nadzieją w głosie Pen. - Naturalnie, kiedy tylko się odezwał, wiedziałam, kim jest, i oczywiście zgadłam, że musi zdawać sobie sprawę, że nie jestem twoim siostrzeńcem. Bo choć niektórzy ludzie myślą, że brak mi pomysłowości, nie jestem wcale głupia - dodała, patrząc ponuro.

- Doprawdy? Czy powiedział, po co się w ogóle zjawił?

- Nie. Ale zostawił dla ciebie wiadomość, która mi się wcale nie podoba.

- Tak?

- Wydawała mi się złowroga. - Pen przygotowywała Ryszarda na najgorsze.

- Wierzę w to święcie.

- A im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się złowroga. Poprosił, żebym koniecznie cię pozdrowiła, i powiedziała, że znakomicie pojmuje przyczyny, dla których przybyłeś do tak zacisznego zakątka.

- Niech to diabli! - zaklął Ryszard.

- Obawiałam się, że będziesz bardzo niezadowolony - rzekła z niepokojem Pen. - Czy to znaczy, że on wie, kim jestem?

- Nie, co to, to nie.

- Może zgadł, że nie jestem chłopcem?

- Może.

Przemyślała całą sprawę.

- Hm, nie mam pojęcia, co innego mogłoby to znaczyć. Ale Kuba Yarde nie żywił co do mnie najmniejszych podejrzeń, chociaż rozmawiałam z nim o wiele dłużej niż z tym niemiłym jąkałą. Co za nieszczęście, że musieliśmy spotkać kogoś, kto cię tak dobrze zna!

- Przepraszam? - rzekł Ryszard podnosząc monokl.

Spojrzała na niego niewinnie.

- Chodzi mi o to, iż on wie, że nie masz takiego siostrzeńca lub kuzyna jak ja.

- Och! - Ryszard opuścił monokl. - Rozumiem. Nie martw się tym!

- Martwię się, bo teraz widzę, że postąpiłam pochopnie. Nie powinnam była pozwalać ci ze mną jechać. Znalazłeś się w niezręcznej sytuacji.

- Nie pomyślałem o tym aspekcie sprawy. - Uśmiechnął się nieznacznie. - To ja byłem nieostrożny. Od razu powinienem był cię oddać ciotce.

- Naprawdę tak myślisz? - zapytała smutnie Pen. Przez chwilę się jej przyglądał.

- Nie.

- No to się cieszę, bo gdybyś tego spróbował, uciekłabym od ciebie. - Uniosła podbródek znad splecionych rąk. - Jeśli nie żałujesz, że tu jesteś, to się nad tym nie zastanawiaj! To bardzo męczące ciągle żałować czegoś, co się zrobiło. Czy zamówiłeś kolację?

- Tak. Kaczkę i groszek.

- Dobrze! - powiedziała z głębokim zadowoleniem Pen. - Jak sądzisz, gdzie udała się ciotka Almeria?

- Do Chippenham, a potem do kuzynki Janiny.

- Do kuzynki Janiny? Na Boga, dlaczego?

- Żeby sprawdzić, czy się u niej nie skryłaś. Tak sądzę.

- U kuzynki Janiny! - wykrzyknęła Pen. - Ależ to prawdziwa jędza i zażywa tabaki!

Ryszard, który właśnie otwierał tabakierkę, zastygł w bezruchu.

- Hmm... czy uważasz to za wstrętny nawyk?

- U kobiet tak, Poza tym ona wysypuje sobie tabakę na suknie. Uff! Och, nie miałam ciebie na myśli, sir - rzekła, wybuchając nagłym śmiechem. - Ty masz przy tym wspaniałą minę!

- Dziękuję ci!

Zjawił się kelner. Przygotował nakrycia do kolacji i przekazał Ryszardowi mały liścik na wielkiej tacy. Ryszard wziął bez pośpiechu pismo i rozwinął je.

Zaniepokojona Pen widziała na obliczu lwa salonowego jedynie znudzenie. Przeczytał list, wsunął go do kieszeni i spojrzał na Pen.

- Przypomnij mi, o czym rozmawialiśmy?

- O tabace - rzekła bezbarwnym głosem Pen.

- Ach, tak! Ja sam zażywam Królewską z Martyniki, ale wielu uważa ją za nieco zbyt łagodną.

Kiedy kelner wyszedł, Pen przerwała wykład, jaki Ryszard poświęcił właściwemu przechowywaniu tabaki, pytając niecierpliwie:

- Od kogo to było?

- Nie bądź wścibska - odparł spokojnie Ryszard.

- Nie oszukasz mnie! Jestem pewna, że to od tego okropnego człowieka!

- To prawda, ale to nie powód, żebyś łamała sobie nad tym główkę, wierz mi.

- Tylko mi powiedz! Czy on zamierza wyrządzić ci krzywdę?

- Oczywiście, że nie. To całkowicie przekracza jego możliwości.

- Czuję taki niepokój.

- Widzę. Kolacja dobrze ci zrobi.

Na szczęście kelner przyniósł kaczkę i postawił półmisek na stole. Pen była bardzo głodna. Temat rozmowy natychmiast wyfrunął jej z głowy. Zjadła ze smakiem kolację, ani razu nie wspominając o liście.

Ryszard z pogodnym obliczem wiódł błahą rozmowę, ale list popsuł mu humor. Beverley nie mógł zaszkodzić pannie Creed. Co do tego nie było obaw. Nie znał jej tożsamości i jego zawoalowana groźba ujawnienia związku Ryszarda z Pen nie miała znaczenia. Ale Ryszard był jak najbardziej gotowy spotkać się z Beverleyem o proponowanej porze w zagajniku, ponieważ teraz sprawą najwyższej wagi było natychmiastowe wyekspediowanie hulaki do Londynu. Ryszard, przebywając w tej okolicy, nie mógł nie oddać Pen pod opiekuńcze skrzydła lady Lutrell i choć nie miał najmniejszej ochoty zrzekać się opieki nad tą przedsiębiorczą młodą panienką, opieki, której podjął się dobrowolnie, doskonale zdawał sobie sprawę, że musi tak postąpić, i to niezwłocznie.

Przeto posłał ją do łóżka krótko po wpół do dziesiątej, mówiąc, że jeśli nie jest zmęczona, zasługuje na to. Udała się na spoczynek bez sprzeciwu - prawdopodobnie dzień spędzony na świeżym powietrzu sprawił, że była senna. Odczekał do dziesiątej, a potem wziął cylinder, laskę i wyszedł z zajazdu.

Była pełnia i ani jedna chmura nie zasłaniała nieba. Ryszard dobrze widział drogę i wkrótce doszedł do ścieżki prowadzącej między drzewa. Było tu mroczniej, gdyż liście broniły dostępu promieniom księżyca. Zając przemknął przez ścieżkę, w pobliżu odezwała się sowa, z poszycia dobiegły ciche szelesty, lecz Ryszard nie czuł zdenerwowania i te dźwięki bynajmniej nie budziły w nim niepokoju.

Ale był raczej nieprzygotowany na widok młodej damy leżącej na ścieżce tuż za zakrętem. Prawdę mówiąc, ten obrazek był dlań tak nieoczekiwany, że Ryszard stanął jak wryty. Dama spoczywała nieruchomo, okryta bladym muślinem i ciemnym płaszczem. Sir Ryszard otrząsnął się z chwilowego zdumienia, zrobił kilka szybkich kroków i przykląkł obok leżącej. Pod drzewami było zbyt ciemno, by dało się rozróżnić rysy twarzy, ale wyglądała na młodą. Wbrew jego pierwotnym obawom żyła, ale spoczywała w głębokim omdleniu. Zaczął jej rozcierać ręce i właśnie zastanawiał się, czy nie zaczerpnąć wody z ruczaju, który zauważył, gdy był tu rano, kiedy zaczęła dawać oznaki powrotu do przytomności. Posłyszał cichy szmer westchnienia i uniósł ją w ramionach. Po westchnieniu rozległ się jęk, niewyraźne słowa i dziewczyna zaczęła łkać.

- Nie płacz! - powiedział Ryszard. - Jesteś zupełnie bezpieczna.

Zdusiła szloch i zesztywniała. Poczuł na ramieniu uścisk drobnych dłoni. Zaczęła drżeć.

- Nie, nie masz się czego bać - powiedział chłodnym głosem. - Niebawem poczujesz się lepiej.

- Och! - Ten krzyk wyrażał przerażenie. - Kim pan jest? Proszę mnie puścić!

- Naturalnie puszczę cię, ale czy zdołasz ustać? Nie znasz mnie, ale zapewniam, że nie wyrządzę ci żadnej krzywdy.

Z trudem usiłowała wstać, ale zdołała tylko przyklęknąć. Skulona i drżąca, powtarzała przez łzy:

- Muszę iść! Och, muszę iść! Nie powinnam tu przychodzić!

- Zgadzam się całkowicie - powiedział Ryszard, nie podnosząc się z klęczek. - Dlaczego tu przyszłaś? A może to nieuprzejme pytanie?

Na te słowa łzy popłynęły obfitszym strumieniem. Skryła twarz w dłoniach, drżała, kołysała się w przód i w tył i wydawała nieartykułowane jęki.

- No proszę! - padło zza pleców Ryszarda. Szybko obejrzał się przez ramię.

- Pen! Co ty tu robisz?

- Śledziłem cię - odparła Pen, krytycznie spoglądając na łkającą dziewczynę. - Wziąłem też ze sobą tęgi kij, bo myślałem, że idziesz na spotkanie z tym wstrętnym jąkałą, a byłem pewien, że chce wyrządzić ci krzywdę. Kto to jest?

- Nie mam zielonego pojęcia. A teraz muszę powiedzieć, że wybrałeś się na idiotyczną eskapadę! Moje dobre dziecko, czy nie możesz przestać płakać?

- Co ona tu robi? - zapytała Pen, obojętna na strofowanie.

- Bóg wie! Znalazłem ją leżącą na ścieżce. Jak powstrzymuje się kobietę od płaczu?

- Nie wydaje mi się, żeby ci się to udało. Spodziewam się, że będzie miała wapory. I nie pojmuję, czemu musisz obejmować ludzi, o których nic nie wiesz.

- Nie obejmowałem jej.

- Tak mi to wyglądało - rzekła kłótliwie Pen.

- Zapewne chciałbyś, abym przeszedł nad nią i pomaszerował dalej? - spytał Ryszard z sarkazmem.

- Tak, tego bym chciał - odpaliła mu Pen.

- Nie bądź głuptasem! Ta dziewczyna zemdlała.

- Och! - Pen podeszła bliżej. - Ciekawe dlaczego? Wiesz, to wszystko wydaje mi się wyjątkowo dziwne.

- Muszę ci powiedzieć, że odnoszę zupełnie podobne wrażenie. - Położył dłoń na ramieniu łkającej dziewczyny. - Przestań! Płacz nic nie zmieni. Czy nie możesz mi powiedzieć, co cię tak wyprowadziło z równowagi?

Dziewczyna wstrząsnęła się konwulsyjnie, by pohamować histeryczny płacz, i wykrztusiła:

- Tak się przeraziłam!

- Tak, wiem. Co cię przeraziło?

- Tu był mężczyzna! - wyjąkała. - I ukryłam się, a kiedy przyszedł drugi, zaczęli się kłócić i nie śmiałam się ruszyć, by mnie nie dosłyszeli, i ten duży uderzył drugiego, i tamten upadł, i leżał nieruchomo, i duży wyjął mu coś z kieszeni, i uciekł, i och, och, minął mnie na wyciągnięcie ręki! Ten drugi ani drgnął i byłam tak przerażona, że uciekłam, zrobiło mi się ciemno przed oczami, i chyba zemdlałam.

- Uciekłaś? - powtórzyła zdegustowana Pen. - Co za żałosne zachowanie! Nie pośpieszyłaś z pomocą człowiekowi, który został obalony na ziemię?

- Och, nie, nie! - Dziewczyna zadrżała.

- Zupełnie nie zasługujesz na taką przygodę. Gdybym był tobą, nie siedziałbym wciąż na środku ścieżki. To nic nie daje. I wyglądasz bardzo głupio.

To ją rozgniewało. Podniosła głowę i wykrzyknęła:

- Jak śmiesz! Jesteś najbardziej niegrzecznym młodzieńcem, jakiego w życiu poznałam!

Ryszard wziął dziewczynę pod łokieć i pomógł jej wstać.

- Ach... zechciej, panienko, przyjąć w moim imieniu przeprosiny za zachowanie mego siostrzeńca! - powiedział głosem, który zdradzał cień rozbawienia. - To wyjątkowo źle wychowane chłopię! Czy mogę ci zaproponować, byś odpoczęła kilka chwil na brzegu tego strumyka, podczas kiedy ja udam się zbadać... hmm... miejsce napadu, który jakże obrazowo opisałaś? Mój siostrzeniec, który, jak widzisz, zaopatrzył się w tęgi kij, zadba o twe bezpieczeństwo.

- Pójdę z tobą - powiedziała buntowniczo Pen.

- Raz w życiu zrobisz to, co ci się każe - rzekł Ryszard, pomógł nieznajomej spocząć na brzegu strumyka i pośpieszył w kierunku polany.

Tam światło księżyca kąpało ziemię w zimnym, srebrnym blasku. Ryszard nie miał wątpliwości, że znajdzie Beverleya Brandona albo nieprzytomnego, albo odzyskującego siły po ciosach, które go powaliły, ale kiedy wszedł na polanę, zobaczył przy postaci, leżącej bez życia na ziemi, klęczącego obok mężczyznę.

Ryszard zbliżał się cicho. Był zaledwie kilka stóp od tej dwójki, kiedy klęczący mężczyzna usłyszał szelest i szybko obejrzał się przez ramię. Światło księżyca wyssało wszystkie barwy, ale mimo to odwrócona twarz była nienaturalnie blada - twarz bardzo młodego mężczyzny, którego Ryszard nie znał.

- Kim jesteś? - To pytanie padło z usta młodzieńca przyciszonym i wystraszonym głosem. Zerwał się na równe nogi i instynktownie przyjął postawę obronną.

- Wątpię, by moje nazwisko wiele ci powiedziało, ale wierz lub nie, brzmi Wyndham. Co się tu stało?

Chłopiec wydawał się bardzo wzburzony i odparł drżącym głosem:

- Nie wiem. Znalazłem go tu... w takim stanie. Wydaje mi się, że... że nie żyje!

- Nonsens! - rzucił Ryszard, usuwając młodzieńca z drogi i klękając nad nieruchomą postacią. Na sinym czole Beverleya widniała pręga i kiedy Ryszard uniósł ciało, głowa opadła bezwładnie w tył, opowiadając o potwornym zdarzeniu. Ryszard zobaczył pniak i doszedł do wniosku, że Beverley musiał uderzyć o niego głową. Złożył ciało na ziemi i powiedział bez śladu wzruszenia:

- Masz całkowicie rację. Złamał kark.

Chłopiec wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł czoło.

- Mój Boże, kto to uczynił? Ja... ja nie, wie pan!

- Nie podejrzewam cię o to - odparł Ryszard, wstając i otrzepując spodnie.

- Ależ to niebywałe! On mieszkał u mnie, sir!

- Och! - Ryszard obdarzył młodzieńca długim, przenikliwym spojrzeniem.

- To Beverley Brandon, najmłodszy syn lorda Saara!

- Bardzo dobrze wiem, kto to jest. Ty, jak mniemam, jesteś Piotr Lutrell?

- Tak. To ja. Poznałem go w Oksfordzie. Nie za dobrze, bo... no, prawdę mówiąc, nigdy za nim nie przepadałem. Ale w zeszłym tygodniu zjawił się u nas. Myślałem, że gości u przyjaciół. Nie wiem. Ale oczywiście ja... to znaczy matka i ja... zaprosiliśmy go do nas. Przyjął zaproszenie. Nie czuł się zbyt dobrze. Wyglądało na to, że potrzebuje odpoczynku i wiejskiego powietrza, Nie mam pojęcia, jakim cudem się tu znalazł, gdyż udał się na spoczynek do pokoju. Znów miał ciężką migrenę. Tak przynajmniej powiedział matce.

- Więc nie przyszedłeś tu, żeby go szukać?

- Nie, nie! Przyszedłem... prawdę mówiąc, wyszedłem zażyć spaceru w świetle księżyca - odpaf? pośpiesznie Piotr.

- Rozumiem. - W głosie Ryszarda zabrzmiał suchy ton.

- A co pan tu robi? - zapytał Piotr.

- To samo co ty.

- Ale pan zna Brandona?

- Ta okoliczność nie sprawia, że jestem jego mordercą.

- Och, nie! Nie chciałem powiedzieć... ale wydaje mi się dziwne, że obaj znaleźliście się w Queen Charlton!

- Sam uważałem to za męczące. Moja wyprawa do Queen Charlton w żadnym razie nie miała związku z Beverleyem Brandonem.

- Oczywiście, że nie! Nie podejrzewam... Sir, ponieważ nie pan go zabił i nie ja... to kto? Jak pan myśli? Bo przecież nie potknął się i nie upadł, prawda? Ma pręgę na czole i leżał na wznak, tak jak pan widział. Ktoś go uderzył!

- Tak, sądzę, że ktoś go uderzył.

- Lecz nie ma pan pojęcia, kto to mógłby być?

- Czy ja wiem? - odparł zamyślony Ryszard.

Piotr czekał, ale kiedy Ryszard się nie odzywał, lecz marszcząc brwi patrzył na ciało Beverleya, chłopiec wybuchnął:

- Co powinienem uczynić? Naprawdę, nie mam pojęcia! Brak mi doświadczenia w takich sprawach. Może mógłby mi pan służyć radą?

- Sam nie roszczę pretensji do posiadania szerokiego doświadczenia w tej mierze, ale sugeruję, byś udał się do domu.

- Ale nie możemy go tak zostawić, nieprawdaż?

- Nie, nie możemy tak postąpić. Poinformuję sędziego pokoju, że w lesie jest... hmm... trup. Niewątpliwie zajmie się nim.

- Tak, ale nie mam zamiaru uciekać, wie pan - sprzeciwił się Piotr. - To diabelsko dziwna sytuacja, ale oczywiście ani mi się śni obciążać pana... obowiązkiem wyjaśnienia wszystkiego sędziemu. Będę musiał powiedzieć, że to ja znalazłem ciało.

Ryszard, który wiedział, że sprawa jest niezwykle delikatna, i który przez kilka minut zastanawiał się, jak ją poprowadzić, by zaoszczędzić Brandonom upokorzenia, nie uważał, by wkroczenie Piotra Lutrella w czynności prawne ułatwiło mu zadanie. Rzucił młodemu człowiekowi kolejne przenikliwe spojrzenie i powiedział:

- To na nic się nie przyda, wierz mi. Lepiej zostaw to mnie.

- Pan coś o tym wie!

- Tak, wiem. Jestem... hmm... bardzo zżyty z Brandonami i wiem sporo o postępkach Beverleya. To morderstwo może doprowadzić do wyjątkowo paskudnego skandalu.

Piotr pokiwał głową.

- Tego się obawiałem. Wie pan, on wcale nie zachowywał się tak jak należy i znal diabelnie dziwnych ludzi. Zaledwie wczoraj zjawił się u nas w domu pewien człowiek, rozpytując o niego. Ten człowiek to był ponury zbir. Przypuszczam, że widział pan podobne typy. Spostrzegłem, że Beverleyowi wcale nie było to w smak.

- Czy miałeś przyjemność poznać tego człowieka?

- Hm, widziałem go, lecz nie zamieniłem z nim słowa. Służący przyszedł oznajmić Beverleyowi, że niejaki kapitan Trimble przybył z wizytą, i Beverlery był tak wytrącony z równowagi, że... że zachodziłem w głowę, co tu się dzieje.

- Ach! Fakt, że poznałeś kapitana Trimble'a może, lub nie, okazać się użyteczny. Tak. Myślę, że lepiej zrobisz, jeśli udasz się do domu, nie mówiąc nic o tym wydarzeniu. Wiadomość o śmierci Brandona zostanie ci bez wątpienia przekazana jutro rano.

- Ale co mam powiedzieć konstablowi, sir?

- Wszystko, o co cię zapyta.

- Czy mam powiedzieć, że razem z panem znaleźliśmy Beverleya? - zapytał z powątpiewaniem w głosie Piotr.

- Trudno mi sobie wyobrazić, by postawił ci to pytanie.

- Ale czy nie będzie zdziwiony tym, że nie zauważyłem nieobecności Beverleya?

- Czyż twój gość nie oznajmił, iż udaje się do łóżka? Dlaczego miałbyś myśleć, że jest nieobecny?

- Jutro rano?

- Tak, uważam, że możesz spostrzec jego brak podczas śniadania - ustąpił Ryszard.

- Rozumiem. No cóż, jeśli pan uważa to za właściwe, to ja... ja wolałbym raczej nie ujawniać mojej dzisiejszej obecności w lesie. Ale co mam powiedzieć, jeśli zostanę zapytany, czy znam pana?

- Nie znasz mnie.

- N... nie. Nie, oczywiście, że nie - powiedział Piotr, wyraźnie podniesiony na duchu.

- Czeka cię przyjemność. Przybyłem w tę okolicę, aby... hmm... cię poznać, ale obecna chwila nie wydaje mi się sposobna do wyłuszczenia tej, jak podejrzewam, wyjątkowo skomplikowanej sprawy.

- Przybył pan, żeby poznać mnie? - zapytał osłupiały Piotr. - Jak to możliwe?

- Jeśli jutro przyjdziesz na spotkanie ze mną do zajazdu „Jerzy", co będzie z twojej strony zupełnie naturalnym zachowaniem, biorąc pod uwagę, że natrafiłem na zwłoki twego gościa, opowiem ci ze szczegółami, dlaczego przyjechałem do Queen Charlton, by się z tobą zobaczyć.

- To dla mnie wielki zaszczyt... ale nie pojmuję, jaka sprawa może wiązać mnie z panem!

- To nie dziwi mnie nawet w połowie tak, jak moja sprawa zdziwi ciebie, panie Lutreli! - powiedział Ryszard.

9

Pozbywszy się Piotra Lutrella, który ukradkiem zerknął na zegarek, kilka razy rozejrzał się wokół, jakby wypatrywał kogoś ukrywającego się między drzewami i oddalił się z widoczną ulgą i w wielkim oszołomieniu, Ryszard wrócił do Pen i nieznajomej panny. Zastał samą Pen. Siedziała na brzegu strumienia. Miała wyniosłą minę, ręce złożyła w małdrzyk. Ryszard odczekał chwilę, ocenił Pen wzrokiem.

- I gdzież twoja towarzyszka? - zapytał niewinnym tonem.

- Zdecydowała udać się do domu - odparła Pen. - Przypuszczam, że znużyło ją oczekiwanie na twój powrót.

- Ach, bez wątpienia! Czy przypadkiem nie zasugerowałaś jej, że powinna to uczynić?

- Nie, bo wcale nie było to potrzebne. Bardzo chciała odejść. Powiedziała, że wolałaby tu nie przychodzić.

- Czy wyznała ci, dlaczego się tu zjawiła?

- Nie. Oczywiście, pytałam ją, ale ona jest taką głupiutką panieneczką, że tylko płakała i mówiła, że jest złą dziewczyną. Wiesz, co myślę, Ryszardzie?

- Nietrudno zgadnąć.

- Sądzę, że przyszła na umówione spotkanie. Wygląda mi na taką właśnie kobietę, którą ogarnia romantyczny nastrój tylko dlatego, że jest pełnia księżyca. Poza tym, co innego mogłaby tu robić o tej godzinie?

- Istotnie, co? Rozumiem, że żywisz bardzo mało wyrozumiałości dla takiego szaleństwa?

- Wcale - powiedziała Pen. - Po prawdzie, myślę, że to głupie, nie mówiąc już, że niewłaściwe.

- Jakże jesteś surowa!

- Z twego głosu zgaduję, że ze mnie kpisz. Pewnie myślisz sobie o moim wychodzeniu przez okno. Aleja nie wybierałam się na spotkanie z kochankiem przy księżycu! To ci dopiero!

- Istna melodrama. - Ryszard pokiwał głową. - Czy ujawniła ci imię kochanka?

- Nie, ale powiedziała, że sama nazywa się Lidia Daubenay. I ledwo mi to wyznała, znów wybuchła płaczem i powiedziała, że była oszołomiona i wolałaby tego nie zdradzać. Naprawdę byłam całkiem zadowolona, kiedy poszła do domu, nie czekając na ciebie.

- Tak, odnoszę przemożne wrażenie, że jej towarzystwo nie było ci miłe. To nie ma żadnego znaczenia. Nie wyglądała mi na kobietę, której można by zaufać, że będzie trzymała język za zębami.

- No cóż, nie wiem - powiedziała z namysłem Pen. - Była tak wystraszona, że jestem gotowa przypuszczać, że nie piśnie słowa o tej przygodzie. Zastanawiałam się nad tym i wydaje mi się, że ona musi być zakochana w kimś, za kogo rodzice nie chcą ją wydać.

- Wydaje mi się, że to słuszny wniosek.

- Więc wcale nie byłabym taka zdziwiona, gdyby ukryła fakt, że była w lesie dziś w nocy. Przy okazji... Czy to był ten jąkała?

- Tak, to był on i podejrzenia panny Daubenay okazały się słuszne. On nie żyje.

Panna Creed mężnie przyjęła te wiadomości.

- No cóż, jeśli to on, mogę ci powiedzieć, kto go zabił. Ta dziewczyna w kółko powtarzała, jak się to stało, i nie ma wątpliwości, że drugim mężczyzną był kapitan Trimble. I zrobił to, by zdobyć naszyjnik!

- Wprawiasz mnie w podziw! - powiedział Ryszard.

- To jasne jak słońce. Ale chyba wszystko ułożyło się jak najkorzystniej. Oczywiście, żal mi jąkały, ale nie możesz zaprzeczyć, że był bardzo nieprzyjemną osobą. Poza tym, wiem doskonale, że ci groził. Dlatego cię śledziłam. Teraz całą aferę mamy za sobą!

- Lękam się, że nie całą. Nie myśl, że twoje heroiczne zachowanie mnie nie wzruszyło, ale chciałbym, żebyś poszła do łóżka.

- Tak, ale uważam, że postępujesz w najwyższym stopniu nierozsądnie - zaprotestowała Pen. - Wygląda mi na to, że chcesz sam rozkoszować się całą przygodą!

- Szanuję twe uczucia, ale pragnę ci przypomnieć, że twoja sytuacja jest nieco... może nietypowa?... i zadaliśmy sobie wiele trudu, by nie wzbudzić niepożądanego zainteresowania. Stąd ten koszmarny dyliżans. Ostatnią rzeczą na świecie, której bym pragnął, to widok ciebie świadczącej w sądzie. Jeśli panna Daubenay nie wyjawi swego udziału w tym wszystkim, może uda ci się uniknąć zwrócenia na siebie uwagi, ale, prawdę mówiąc, pokładam bardzo wątłe nadzieje w jej dyskrecji.

- Och! - wykrzyknęła Pen, rozważając słowa Ryszarda. - Uważasz, że jeśli okaże się, że nie jestem chłopcem, to powstanie trochę dziwna sytuacja? Może lepiej opuścilibyśmy Queen Charlton?

- Nie, to dopiero byłoby fatalne. Teraz jesteśmy skazani na tę przygodę. Zamierzam poinformować miejscowego sędziego pokoju, że natknąłem się w lasku na zwłoki. Ponieważ spotkałaś pannę Daubenay, której dyskrecję uznaliśmy za niewartą zaufania, wspomnę, że towarzyszyłaś mi podczas wieczornego spaceru, i musimy żywić nadzieję, że nikt nie zwróci na ciebie szczególnej uwagi. Ale przy okazji, urwisie, uważam, że lepiej będzie, kiedy staniesz się moim kuzynem... moim daleko spokrewnionym kuzynem.

- Ach! - powiedziała usatysfakcjonowana panna Creed. - Moja opowieść!

- Twoja opowieść.

- No cóż, muszę przyznać, że jestem zadowolona, że nie chcesz uciekać - wyznała. - Nie masz pojęcia, jak się świetnie bawię! Przypuszczam, że z tobą jest całkiem inaczej, ale zrozum, do tej chwili miałam tak nudne życie! I powiem ci jeszcze coś, Ryszardzie: naturalnie z największą niecierpliwością wyczekuję spotkania z Piotrem, ale uważam, że lepiej zrobimy, nie posyłając mu żadnej wieści do czasu zakończenia tej przygody.

Milczał chwilę.

- Czy bardzo niecierpliwie wyczekujesz spotkania z Piotrem? - zapytał wreszcie.

- Oczywiście! Jak to? Przecież po to tu przybyliśmy!

- Święta prawda. Zapomniałem. Chyba spotkasz się z nim jutro rano.

Wstała z murawy.

- Spotkam się z nim jutro? Ale skąd o tym wiesz?

- Winienem ci informację, że właśnie miałem przyjemność go poznać.

- Piotra? - wykrzyknęła. - Tu? W lesie?

- Nad ciałem Beverleya Brandona.

- Wydawało mi się, że słyszę głosy! Ale skąd on się tu wziął? I dlaczego od razu go do mnie nie przyprowadziłeś?

Ryszard zastanowił się, nim odpowiedział na to pytanie.

- Wiesz, miałem wrażenie, że panna Daubenay jest nadal z tobą - wyjaśnił.

- Och, rozumiem! - powiedziała niewinnie Pen. - I doprawdy postąpiłeś słusznie! Nie powinna się mieszać w naszą przygodę. Ale czy powiedziałeś o mnie Piotrowi?

- Moment ku temu nie wydawał mi się najbardziej stosowny - wyznał Ryszard. - Powiedziałem mu, by jutro rano odwiedził mnie w „Jerzym" i by pod żadnym pozorem nie ujawnił swej dzisiejszej obecności w lesie.

- Co to będzie dla niego za niespodzianka, kiedy mnie spotka! - powiedziała rozradowana Pen.

- Tak. Sądzę, że będzie to dla niego niespodzianka.

Ruszyła u jego boku w drogę powrotną do zajazdu.

- Cieszę się, że mu nie powiedziałeś! Podejrzewam, że wybrał się na poszukiwania jąkały? Nie mogę pojąć, jak mógł przyjąć w gościnę tak niemiłą osobę!

Ryszard, który podczas dwudziestu dziewięciu lat życia rzadko nie wiedział, co począć, teraz stwierdził, że jest całkowicie niezdolny do podzielenia się podejrzeniami ze swą ufną towarzyszką. Pen zapewne nie wpadła na to, iż uczucia jej dawnego towarzysza zabaw mogły się zmienić. Tak mocno zawierzyła przysiędze sprzed pięciu lat, że ani na moment nie zwątpiła w jej trwałość lub siłę przyciągania. Najwyraźniej uważała się za poślubioną Piotrowi Lutrellowi. Stąd niewątpliwie przyjaźnie zaakceptowała towarzystwo Ryszarda. W głowie lwa salonowego zaczęły się formować ostrzeżenia, ale nie zostały wyjawione. Piotr będzie musiał wytłumaczyć się sam; Ryszard żywił jedynie nadzieję, że Pen, spotkawszy się po latach z młodym Lutrellem, odkryje, iż jeśli on wyrósł z dziecinnych mrzonek, podobnie stało się i z nią.

Razem weszli do „Jerzego". Na skinienie głowy Ryszarda Pen udała się do łóżka, ale on nie poszedł spać - zadzwonił na służbę. Pojawił się śpiący kelner. Zapytany o najbliższego sędziego pokoju, wymienił sir Jaspersa Lutrella. Ten jednak wyjechał. Kelner nie znał nikogo innego. Ryszard wysłał sługę po gospodarza i wziął się do pisania krótkiego listu do odpowiednich władz.

Kiedy w salonie pojawił się gospodarz, strącał piasek z kartki papieru. Złożył ją, zapieczętował opłatkiem i powiadomiony, że pan Jan Philips z Whitechurch jest najbliższym osiągalnym sędzią, umieścił nazwisko tego dżentelmena na kartce. Czyniąc to, powiedział spokojnie, jak miał w zwyczaju:

- Będę zobowiązany, jeśli każesz bezzwłocznie wysłać ten Ust do pana Philipsa.

- Teraz w nocy, sir?

- Teraz w nocy. Jak sobie wyobrażam, pan Philips wróci z posłańcem. Jeśli zapyta o mnie, wprowadź go do pokoju. Ach, i gospodarzu... !

- Sir?

- Wazę ponczu. Sam go przyrządzę.

- Tak, sir! Natychmiast, sir! - powiedział gospodarz, który z ulgą odebrał wreszcie normalne polecenie.

Zwlekał, zbierając się na odwagę, by zapytać szacownego londyńskiego dżentelmena, dlaczego tak pilnie domaga się spotkania z sędzią. Monokł Ryszard powędrował do góry i gospodarz wycofał się z pośpiechem. Służący chciał pójść w jego ślady, ale powstrzymał go uniesiony palec wskazujący szacownego gościa.

- Chwilę! Kto dał ci list, który dostarczyłeś mi wieczorem?

- Jem, szynkarz, sir. Jakem poszedł po półkwartę burgunda dla dżentelmena posilającego się w jadalni, Jem dał mi list. Leżał na podłodze i stamtąd podjął go kapitan Trimble. Myślę, że list spadł z baru. W szynku było wtedy pełno, a Jem miał pełne ręce roboty.

- Dziękuję ci. To wszystko.

Sługa odszedł nie wiedząc, co ma o tym myśleć. Ryszard uznał, że tajemnica się wyjaśniła, i siadł, oczekując na gospodarza, który miał przynieść składniki konieczne do przyrządzenia ponczu.

Dom pana Philipsa mieścił się pięć mil od Queen Charlton, upłynęło więc trochę czasu, zanim stukot kopyt obwieścił przybycie sędziego. Kiedy wprowadzono go do pokoju, Ryszard wciskał cytrynę do wazy. Podniósł na krótko wzrok i zapytał:

- Ach, witam pana. Pan Philips, jak mniemam?

Pan Philips był posiwiałym dżentelmenem z pomarszczonym czołem i niewielkim brzuszkiem.

- Do pańskich usług, sir! Czy mam zaszczyt poznać sir Ryszarda Wyndhama?

- Sir, zaszczyt jest moim udziałem - powiedział z roztargnieniem Ryszard, zajęty ponczem.

- Sir, pańska niezwykła wiadomość,., ośmielę się rzec, pańskie niezwykłe odkrycie... spowodowało, że jak pan widzi, niezwłocznie przybyłem, by zbadać tę niewiarygodną sprawę!

- Ze wszech miar właściwe postępowanie. Wyobrażam sobie, że chciałby pan obejrzeć miejsce zbrodni. Mogę wskazać panu kierunek i nie wątpię, że tutejszy konstabl zna dobrze okolicę. Zwłoki, panie Philips, leżą, czy leżały, na polanie w środku zagajnika, kawałek drogi stąd.

- Czy chce mi pan przez to powiedzieć, sir, że ta wiadomość jest prawdziwa?

- Oczywiście. Na Boga, czy podejrzewa mnie pan o taką bezduszność, bym o tej porze zmuszał pana do tracenia czasu na próżno? Zwykle dodaje pan jedną czy dwie cytryny?

Pan Philips, którego oczy krytycznie obserwowały poczynania gościa z Londynu, rzekł bez namysłu:

- Jedną! Jedna wystarczy!

- Jestem przekonany, że ma pan rację - powiedział Ryszard.

- Wie pan, sir, że muszę postawić mu kilka pytań dotyczących tej niezwykłej sprawy! - rzekł pan Philips, wracając do swych obowiązków.

- I odpowiem na nie, sir, i odpowiem na nie. Czy woli je pan zadać teraz, czy wpierw zająć się zwłokami?

- Wpierw udam się na miejsce zbrodni - oznajmił Philips.

- Dobrze! Zatroszczę się o to, by poncz był gotowy do pańskiego powrotu.

Pan Philips czuł, że to swobodne traktowanie sprawy jest zupełnie nie na miejscu, ale myśl o powrocie do wazy gorącego ponczu była tak nęcąca, że zdecydował się nie zwracać uwagi na drobne niestosowności. Kiedy pół godziny później sędzia wrócił do zajazdu, był zmarznięty, gdyż minęła już północ, a nie zabrał ze sobą płaszcza. Ryszard kazał napalić w wykładanej boazerią bawialni. Z wazy, w której mieszał długą łyżką, unosiła się bardzo aromatyczna i przyjemna woń. Pan Philips zatarł ręce i nie mógł się powstrzymać, by nie wykrzyknąć:

- Ha!

Ryszard podniósł głowę i uśmiechnął się. Jego uśmiech kruszył twardsze serca niż pana Philipsa i wyraźnie podziałał na tego dżentelmena.

- Proszę, proszę, proszę! Nie powiem! Bardzo zachęcająca woń, sir! I ogień! Na honor, miło mi to widzieć! Marznę w nocy, bardzo marznę! Okropna sprawa, sir! Bardzo okropna!

Ryszard nalał dymiącego płynu do dwóch szklanic i wręczył jedną sędziemu.

- Niech pan podsunie fotel do kominka, panie Philips. Jak pan rzekł, to okropna sprawa. Muszę wyznać, że jestem bliskim znajomym rodziny zmarłego.

Pan Philips wyłowił z kieszeni list Ryszarda.

- Tak, tak, właśnie tak myślałem, sir. Nie wiem, jak inaczej powiadomiłby mnie pan o nazwisku tego biedaka. Więc znał go pan. Dokładnie tak! Czy może podróżował w pańskim towarzystwie?

- Nie. - Ryszard usadowił się w fotelu po drugiej stronie kominka. - Gościł u przyjaciela, który mieszka w okolicy. Nazywa się, jak sądzę, Lutrell.

- Doprawdy! To staje się coraz bardziej... ale proszę, kontynuuj pan! Więc nie przebywaliście razem?

- Nie, nic podobnego. Zjawiłem się w tych stronach w sprawach rodzinnych. Sądzę, że nie muszę pana nimi obciążać.

- Ależ skąd, skąd! Sprawy rodzinne, tak! Proszę dalej, sir! Jakim sposobem odkrył pan ciało pana Brandona?

- Och, przypadkiem! Ale może byłoby lepiej, gdybym od początku zdał sprawę z mego udziału w całej tej historii?

- Oczywiście! Tak! Zechce pan to zrobić, sir! Muszę przyznać, to wyjątkowo dobry poncz, sir.

- Ogólnie uważa się, że mam dobrą rękę do ponczu. - Ryszard skłonił się. - A więc wróćmy do początku! Bez wątpienia słyszał pan, panie Philips, o brylantach Brandonów?

Po zaskoczeniu w oczach i opadniętej szczęce sędziego było wyraźnie widać, że nie słyszał.

- Brylanty? Doprawdy, lękam się... Nie, muszę wyznać, że nic mi nie wiadomo o brylantach Brandonów.

- Więc niech pan wie, że tworzą sławny naszyjnik, wart każdą sumę, jak śmiem twierdzić.

- Na honor! Fortuna! Tak, tak, ale jakim sposobem...

- Podróżując do Bristolu z moim młodym krewniakiem, mieliśmy drobny wypadek i byliśmy zmuszeni zatrzymać się na noc w małej karczmie w pobliżu Wroxham. Tam, sir, napotkałem osobnika, który wydawał mi się być - ale nie jestem dobrze obznajomiony w tych sprawach - nieco podejrzany. Jak podejrzany, o tym nie wiedziałem aż do następnego ranka, kiedy w gospodzie zjawił się agent śledczy z Bow Street.

- Dobry Boże, sir! Toż to... Ale przerwałem panu!

- Bynajmniej - uprzejmie rzekł Ryszard. - Opuściłem karczmę wtedy, gdy agent przesłuchiwał tego osobnika. Dopiero kiedy mój kuzyn i ja przebyliśmy część drogi, znalazłem w kieszeni sakiewkę z naszyjnikiem Brandonów.

Sędzia wyprostował się, jakby grom w niego strzelił.

- Zdumiewa mnie pan, sir! Zadziwia mnie! Naszyjnik w kieszeni? Doprawdy, nie wiem, co rzec!

- Tak - zgodził się Ryszard, wstając i napełniając szklanicę gościa. - Sam byłem tym mocno poruszony. Dopiero po pewnym czasie udało mi się domyśleć, jak się tam znalazła.

- Nie dziwota, nie dziwota! W istocie, jak najbardziej zrozumiałe! Rozpoznał pan naszyjnik?

- Tak. - Ryszard znów usiadł w fotelu. - Rozpoznawszy, nie skojarzyłem go natychmiast z osobnikiem spotkanym we Wroxham. Doprawdy dziwię się własnej głupocie! Lecz początkowo problemem było nie tyle odgadnąć, jak wszedłem w posiadanie naszyjnika, ale jak bez zwłoki dostarczyć go lady Saar. Wyobrażałem sobie jej rozpacz z powodu tak miażdżącej straty! Ach, to dama o wyjątkowej wrażliwości, musi pan wiedzieć!

Sędzia pokiwał ze zrozumieniem głową. Poncz i ogień na kominku rozgrzały go, a poza tym pan Philips doznawał upojnego wrażenia, że ociera się o wytworne towarzystwo.

- Na szczęście, a może w świetle przyszłych wydarzeń powinienem powiedzieć „na nieszczęście", przypomniałem sobie, że Beverley Brandon - winienem dodać, że to młodszy syn Saara - przebywa w sąsiedztwie. Stąd też natychmiast wróciłem do zajazdu i szczęśliwym trafem spotkawszy Beverleya tuż poza miasteczkiem wręczyłem mu naszyjnik bez żadnych dalszych ceregieli.

Sędzia odstawił szklanicę.

- Dał mu pan naszyjnik? Czy zmarły wiedział o kradzieży?

- Bynajmniej. Był równie zdumiony jak ja, ale zobowiązał się natychmiast dostarczyć go ojcu. Uznałem sprawę za załatwioną, zwłaszcza że Saar, rozumie pan, za wszelką cenę chciałby uniknąć rozgłosu, jaki musiałby powstać w wyniku kradzieży i rozpoczętego śledztwa.

- Sir, czy daje pan do zrozumienia, że ten nieszczęsny młody człowiek został zamordowany z powodu naszyjnika?!

- Lękam się, że to mogło być przyczyną jego śmierci.

- Ależ to wstrząsające! Na honor, sir, jestem zupełnie oszołomiony! Co... kto... wiedział, że naszyjnik jest jego własnością?

- Wydawałoby się, że nikt nie mógł tego wiedzieć, ale po zastanowieniu się dochodzę do wniosku, że osobnik, który ukrył brylanty w mojej kieszeni, mógł śledzić mnie do tej miejscowości, doczekał się stosownej chwili i odzyskał go.

- Prawda! Święta prawda! Szpiegował pana! Niemniej nie zauważył pan tego człowieka w Queen Charlton?

- Czy sądzi pan, że on... hmm... pchałby mi się przed oczy? - zapytał Ryszard, uchylając się od odpowiedzi.

- Nie. Ależ nie! Na pewno nie! Ale to należy sprawdzić!

- Tak - zgodził się Ryszard, w zamyśleniu kołysząc monoklem. - I sądzę, że przydałoby się wyjaśnić nagłe zniknięcie z tego zajazdu pewnej szykownej osoby, która nazywa siebie kapitanem Trimble'em, panie Philips.

- Doprawdy, sir! To staje się coraz bardziej... Proszę mi wyjawić powód, dla którego podejrzewa pan tego mężczyznę o udział w morderstwie?

- No cóż, pewne przypadkowo rzucone przeze mnie słowa, tyczące... hmm... kamizelek, spowodowały, że kapitan Trimble ruszył na łeb, na szyję do Bristolu - powoli rzekł Ryszard.

Pan Philips zamrugał i skierował oskarżycielskie spojrzenie na opróżnioną do połowy szklankę. Jednakże straszliwe podejrzenie, iż poncz zakłócił sprawność sędziowskiego umysłu, rozwiało się po słowach jego rozmówcy:

- Poznany przeze mnie w gospodzie we Wroxham osobnik nosił kamizelkę z rypsu. Luźna uwaga na temat tej sztuki garderoby wzbudziła zdumiewające zainteresowanie kapitana. Zapytał mnie, w jakim kierunku podróżował ów osobnik, a gdy odparłem, iż moim zdaniem pośpieszył do Bristolu, Trimble opuścił gospodę... hmm... bezzwłocznie.

- Rozumiem! Tak, tak, rozumiem! Wspólnik!

- Śmiem podejrzewać, że to wspólnik, który został... hmm... nabity w butelkę.

Wyglądało, że sędzia jest wielce poruszony tą informacją.

- Tak! Teraz wszystko pojmuję! Dobry Boże, to straszliwa sprawa! Nigdy nie stanąłem wobec czegoś podobnego... Ale mówi pan, że ten kapitan Trimble udał się do Bristolu?

- Tak. Ale wiem już, panie Philips, że dzisiaj o godzinie szóstej wieczorem wrócił do zajazdu. Ach! Widzę, że powinienem rzec: „wczoraj wieczorem" - dodał, spoglądając na zegar nad kominkiem.

Pan Philips westchnął.

- Pańskie rewelacje, sir, ukazują... są takiej natury, że... na honor, nigdy bym nie pomyślał... Ale morderstwo! Odkrył je pan?

- Odkryłem ciało Brandona - poprawił go Ryszard.

- Jak się to stało, sir? Żywił pan podejrzenia? Czy...

- Nie miałem żadnych podejrzeń. Był ciepły wieczór i wyszedłem zażyć przechadzki w świetle księżyca. Wyłącznie przypadek zaprowadził mnie do lasku, w którym znalazłem ciało mego nieszczęsnego młodego przyjaciela. Dopiero po tym smutnym odkryciu skojarzyłem... hmm... fakty.

Pan Philips miał niejasne wrażenie, że przypadek odgrywał nazbyt poważną rolę w przygodach szacownego gościa z Londynu, ale czuł, że poncz lekko osłabił mu działanie władz umysłowych.

Rzekł więc ostrożnie:

- Sir, opowieść, którą mi pan przytoczył, jest takiej natury, że... krótko mówiąc, wymaga starannego zastanowienia się. Tak, doprawdy! Jestem zmuszony żądać, by nie oddalał się pan z tej okolicy, dopóki zdołam... proszę mnie zrozumieć! Zapewniam pana, że bynajmniej nie sugeruję, że...

- Drogi sir, pojmuję pana doskonale i nie zamierzam opuszczać zajazdu - uspokoił go Ryszard. - Jak do tej pory, ma pan tylko moje słowo na to, że jestem naprawdę Ryszardem Wyndhamem. Jestem tego świadom.

- Och, w tej materii bynajmniej... nie śmiem wątpić... Ale tego wymagają ode mnie obowiązki! Zapewne rozumie pan moją sytuację!

- Znakomicie rozumiem! Pozostaję całkowicie do pańskiej dyspozycji. Jestem przekonany, że pan, człowiek światowy, zachowa... hmm... jak największą delikatność, prowadząc tę sprawę.

Pan Philips, który spędził w Londynie raptem trzy tygodnie, poczuł się pochlebiony, że wpływ tego krótkiego pobytu na jego maniery nie umknął uwagi takiej persony jak dandys Wyndham, i serce wezbrało mu dumą. Jednakże wrodzona ostrożność ostrzegała go, by to śledztwo odłożyć do chwili większej trzeźwości umysłu. Wstał ostrożnie, acz nie tracąc godnej postawy, i odstawił na stolik pustą szklanicę.

- Jestem panu zobowiązany! - oświadczył. - Będę czekał na pana jutro... nie, dzisiaj! Muszę rozważyć tę sprawę! Straszną sprawę! Pozwolę sobie rzec: okropną sprawę!

Ryszard przychylił się do tej opinii. Po starannej wymianie uprzejmości pan Philips odszedł. Lew salonowy zdmuchnął świece i poszedł do łóżka wcale zadowolony ze swych nocnych poczynań.

Rano Pen pierwsza zeszła na dół. Zapowiadał się ładny dzień, a jej fontaź - pochlebiała sobie - był znakomicie zawiązany. W swobodnych ruchach dziewczyny, kiedy wybiegła na dwór, by sprawdzić pogodę, wyczuwało się chęć swawoli. Ryszard, który riie przepadał za wczesnym wstawaniem, zamówił śniadanie na dziewiątą, a była dopiero ósma. Służąca zamiatała podłogę w bawialni, a znudzony kelner rozkładał świeże obrusy na stołach. Kiedy Pen mijała hol, gospodarz, który przyciszonym głosem rozmawiał z nie znanym jej dżentelmenem, rozejrzał się i zawołał:

- Oto młody dżentelmen we własnej osobie, sir!

Pan Philips, mając do czynienia z największym przestępstwem popełnionym na terenie objętym jego jurysdykcją, być może wchłonął w siebie poprzedniego dnia zbyt mocny poncz, ale był człowiekiem gorliwym i chociaż się obudził z wielkim bólem głowy, nie tracąc czasu wstał z wygodnego łóżka i wrócił konno do Queen Charlton, by kontynuować śledztwo. Kiedy Pen przystanęła, podszedł do niej i grzecznie ją przywitał. Oddała pozdrowienie, żałując że Ryszard nie zszedł na dół. Gdy pan Philips zapytał ją ojcowskim tonem, czy jest młodym kuzynem sir Ryszarda, odparła twierdząco, Ucząc na to, że sędzia nie zapyta ją o nazwisko.

Nie omyliła się.

- Więc byłeś z sir Wyndhamem, kiedy wykrył to wielce wstrząsające przestępstwo, nieprawdaż, młodzieńcze? - zapytał.

- No cóż, niedokładnie - odparła.

- Och? Jak to?

- Byłem i nie byłem - wyjaśniła Pen tak szczerze, że pan Philips nie dopatrzył się w tej wypowiedzi kpiącego tonu. - Nie widziałem ciała.

- Nie? Powiedz mi tylko dokładnie, co się stało. Wiesz, nie musisz się wcale bać! Jeśli wyszedłeś razem z kuzynem, jak się to stało, że się rozdzieliliście?

- Tam była sowa - rzekła bezwstydnie Pen.

- No coś ty! Sowa?

- Mój kuzyn też to powiedział.

- Co powiedział?

- „No coś ty!" On nie interesuje się ptakami!

- Ach, pojmuję! Zbierasz jajka, co? O to chodzi, tak?

- Tak, i lubię obserwować ptaki.

Pan Philips uśmiechnął się wyrozumiale. Zastanawiał się, ile lat liczy sobie ten szczupły chłopiec, i pomyślał, że to szkoda, iż młodzian jest tak zniewieściały, ale wychował się na wsi i jak przez mgłę pamiętał dni dzieciństwa, kiedy to sam obserwował ptaki.

- Tak, tak, pojmuję! Wybrałeś się sam, żeby podejrzeć sowę. Hm, nie inaczej robiło się za młodych lat! Więc nie byłeś ze swym dobrym kuzynem, kiedy dotarł do leśnej polany?

- Nie byłem, ale spotkałem go, kiedy wracał, i oczywiście powiedział mi, co znalazł.

- Rzekłbym, iż dla śledztwa zasłyszane to nie to samo co zobaczone, mój chłopcze - powiedział pan Philips, kiwając głową na pożegnanie.

Pen skierowała się do drzwi czując, że zgrabnie wyplątała się z trudnej sytuacji. Gospodarz pobiegł za nią, dzierżąc zapieczętowany list.

- Żebym nie zapomniał! Proszę o wybaczenie, sir, ale pewna młoda osoba przyniosła go przed godziną dla pana. Powiedziała, że to dla młodego dżentelmena o na zwisku Wyndham. Czy to przypadkiem nie dla pana?

Pen wzięła list do ręki i przyjrzała mu się z obawą.

- Młoda osoba? - powtórzyła.

- Jedna ze służących majora Daubenaya.

- Och! Och, znakomicie! Dziękuję!

Wyszła na ulicę i podejrzliwie spojrzawszy na krągłe litery skreślone ręką uczennicy, składające się na napis „Szanowny Pan Wyndham", złamała pieczęć i rozłożyła pojedynczy arkusik.

Drogi sir, nieszczęsna istota, którą poznałeś ostatniej nocy, jest w rozpaczliwym położeniu i blaga Cię o przybycie do małego sadu przy drodze punktualnie o godzinie ósmej. Jest sprawą życia i śmierci, abym mogła odbyć z panem poufną rozmowę. Proszę mnie nie zawieść. Pańska uniżona sługa.

Lidia Daubenay

Było jasne, że panna Daubenay skreśliła list znajdując się w stanie znacznego podniecenia. Wielce zaintrygowana Pen spytała piekarczyka o drogę do domu majora Daubenaya i ruszyła zakurzonym gościńcem. Było wpół do dziewiątej, nim dotarła na miejsca spotkania. Panna Daubenay krążyła tam niespokojnie. Gęsty, wysoki żywopłot zasłaniał sad od strony domu, a niski mur dzielił go od drogi. Pen bez wielkich kłopotów wspięła się na ogrodzenie i natychmiast usłyszała oskarżycielskie:

- Och, jesteś tak późno! Wieki czekałam!

- Przepraszam, ale przyszedłem zaraz po przeczytaniu twojego listu - odparła Pen, zeskakując do sadu. - Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać?

Panna Daubenay załamała ręce i rzekła roztrzęsiona:

- Wszystko źle poszło. Jestem na dnie rozpaczy! Nie wiem, co czynić?

Pen bez szczególnego współczucia wysłuchała tych wzruszających słów, krytycznie ogarniając wzrokiem Lidię Daubenay.

Była to śliczna panienka mniej więcej w tym samym wieku co Pen, ale niższa i o wiele pulchniejsza. Jej twarzyczkę o piwnych oczach i usteczkach złożonych jak do pocałunku otaczało bogactwo kasztanowych pukli. Miała na sobie białą muślinową sukienkę z wysokim stanem, obrębioną koronką i z wieloma bladoniebieskimi wstążkami, opadającymi swobodnie. Uniosła zasnute łzami oczy ku twarzy Pen i szepnęła:

- Czy mogę ci zaufać?

Panna Creed była kobietą rozumującą dosłownie i miast natychmiast zareagować z galanterią, rzekła tylko ostrożnie:

- Hm, zapewne możesz, ale nie jestem tego pewien, dopóki nie dowiem się, czego chcesz.

To zbiło nieco z tropu pannę Daubenay. Wreszcie jęknęła cicho:

- Jestem taka poruszona! Byłam bardzo, bardzo głupia!

Pen uwierzyła w to bez trudu.

- No cóż, nie stój tak i nie załamuj rąk! Usiądźmy pod tym drzewem!

Lidia spojrzała na „młodzieńca" z powątpiewaniem.

- Czy tam nie będzie mokro?

- Nie, oczywiście, że nie! A jeśli nawet, to co z tego?

- Och, trawa zabrudzi mi suknię!

- Skoro martwisz się o suknię, to chyba nie jesteś w wielkich opałach - powiedziała surowo Pen.

- Ależ jestem! - odparła Lidia, siadając na murawie i składając dłonie nad piersiami. - Nie wiem, co powiesz ani co sobie o mnie pomyślisz! Musiałam być szalona! Lecz byłeś dla mnie tak uprzejmy ostatniej nocy, że wyobraziłam sobie, że mogę ci zaufać!

- Pewnie możesz. Ale chętnie dowiedziałbym się, co to za sprawa, bo jeszcze do tej pory nie jadłem śniadania i...

- Gdybym wiedziała, że okażesz się tak niewyrozumiały, nigdy, nigdy bym po ciebie nie posłała! - zadeklarowała Lidia drżącym głosem.

- No cóż, bardzo trudno być wyrozumiałym, gdy ktoś tylko załamuje ręce i wygaduje rzeczy, na które trudno znaleźć odpowiedź - przemówiła rozsądnie Pen. - Zacznij od początku!

Panna Daubenay skłoniła głowę.

- Jestem najbardziej godną współczucia istotą pod słońcem! - oznajmiła. - Mam nieszczęście być potajemnie zaręczoną z kimś, kogo mój ojciec nie chce za zięcia.

- Tak to sobie wyobrażałem. Podejrzewam, że ostatniej nocy wybrałaś się do lasu na spotkanie z ukochanym?

- Niestety, to prawda! Ale nie osądzaj mnie zbyt pochopnie! To najbardziej wyjątkowy... najbardziej...

- Jeśli jest wyjątkowy, to dlaczego twój ojciec go nie chce? - przerwała jej Pen.

- Wszystkiemu winne są trywialne uprzedzenia! - Lidia westchnęła. - Mój ojciec pokłócił się z jego ojcem i nie rozmawiają ze sobą.

- Och! O co się pokłócili?

- O kawałek ziemi - odparła żałośnie Lidia.

- To brzmi bardzo głupio.

- To jest głupie. Tyle że oni traktują tę sprawę śmiertelnie poważnie i nic ich nie obchodzą nasze cierpienia! Byliśmy zmuszeni użyć niegodnego fortelu, by spotkać się w tajemnicy. Wiedz, że mój narzeczony to wzór honoru! Podstęp jest mu wstrętny, ale co mogliśmy uczynić? Kochamy się!

- Dlaczego nie uciekniecie? - zasugerowała praktycznie Pen.

Zaskoczone oczy uniosły się ku niej.

- Gdzie uciec?

- Oczywiście do Gretna Green.

- Och, nie mogłabym tego zrobić! Pomysł tylko o skandalu!

- Przestań być takim tchórzem. Choć, jak przypuszczam, nic na to nie poradzisz.

- Jesteś najbardziej niegrzecznym chłopakiem, jakiego w życiu poznałam! - wykrzyknęła Lidia. - Żałuję, że po ciebie posyłałam!

- Ja też tego żałuję, bo ta historia wydaje mi się głupia i wcale mnie nie dotyczy - powiedziała szczerze Pen. - Och, proszę, nie zaczynaj płakać! Już dobrze, przepraszam! Nie chciałam cię urazić! Ale dlaczego posłałaś po mnie?

- Dlatego, że choć jesteś niegrzeczny i okropny, to nie wydajesz mi się podobny do innych młodych mężczyzn, i pomyślałam sobie, że mnie zrozumiesz i nie wykorzystasz!

Pen zachichotała figlarnie.

- Tego na pewno nie zrobię! O Boże, ale jestem głodny. Powiedz mi wreszcie, dlaczego po mnie posłałaś!

Panna Daubenay otarła oczy rąbkiem chusteczki.

- Ostatniej nocy byłam tak roztrzęsiona, że nie wiedziałam, co czynię! I kiedy dotarłam do domu, stała się rzecz najpotworniejsza! Tato mnie zobaczył! Och, oskarżył mnie o to, że wyszłam potajemnie, aby spotkać się z P... z moim ukochanym i tato powiedział, że natychmiast mam się zbierać i wracać do Bath, do mojej stryjecznej babki, Augusty! To okropna, nieznośna starucha! Zajmuje się tylko bekgammonem, szpiegowaniem i samymi okropnościami! Znalazłam się w rozpaczliwym położeniu! Po prawdzie, powiedziałam to, zanim zdążyłam sobie uświadomić, co to oznacza!

- Co powiedziałaś? - spytała cierpliwie, ale ze znudzeniem Pen.

Panna Daubenay znów skłoniła głowę.

- Że to nie z tym... nie z tym mężczyzną poszłam się spotkać, ale z innym, poznanym w Bath, gdzie byłam u babki Augusty. Wysłano mnie tam, żebym... żebym wyleczyła się z mojego zadurzenia. Mój tato tak na to mówi! Powiedziałam, że od pewnego czasu potajemnie spotykałam się z tym innym mężczyzną, bo myślałam, że jeśli tato się o tym dowie, będzie obawiał się wysłać mnie z powrotem do Bath, a może nawet przystanie na moje małżeństwo z prawdziwym mężczyzną.

- Och! - westchnęła Pen. - 1 czy do tego doszło?

- Nie! Powiedział, że mi nie wierzy.

- No cóż, muszę przyznać, że nie jestem tym zaskoczony.

- Tak, ale w końcu uwierzył i teraz żałuję że w ogóle to powiedziałam. Zapytał mnie, kim jest ten drugi mężczyzna.

- Powinnaś o tym pomyśleć. Musiał zadać ci to pytanie i pewne wyglądałaś bardzo głupio, kiedy nie mogłaś na nie odpowiedzieć.

- Ale ja odpowiedziałam! - szepnęła przybita panna Daubenay.

- Ale jak to możliwe, jeśli tego drugiego wcale nie było!

- Powiedziałam, że to ty! - wyznała z rozpaczą Lidia.

10

Pen usłyszawszy te słowa zachowała się niezupełnie tak, jak tego oczekiwała panna Daubenay. Nabrała tchu, zakrztusiła się i wybuchnęła śmiechem.

Obrażona Lidia powiedziała:

- Nie pojmuję, co w tym śmiesznego!

- Tak, podejrzewam, że trudno ci to pojąć - rzekła Pen, ocierając łzy. - Ale mimo wszystko to wyjątkowo zabawne. Dlaczego powiedziałaś takie głupstwo?

- Nic innego nie wpadło mi do głowy. I wcale nie jestem głupia! Może uważasz mnie za bardzo szpetną, ale było już kilku starających się o mnie!

- Uważam, że jesteś bardzo urodziwa, ale nie zamierzam starać się o twoją rękę! - powiedziała zdecydowanie Pen.

- Wcale tego nie pragnę! Po pierwsze, jesteś okropnie niegrzeczny, a po drugie o wiele na to za młody, dlatego też pomyślałam sobie, że zupełnie bezpiecznie mogę wybrać cię do tej roli.

- I miałaś rację, choć w życiu nie słyszałam równego głupstwa! Proszę, powiedz, jaki sens miało mówienie twojemu ojcu takich bredni?

- Powiedziałam ci - odparła nadąsana panna Daubenay. - Ledwo wiedziałam, co mówię, i pomyślałam sobie... Ale wszystko poszło na opak!

Pen spojrzała na nią z obawą.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Tato oczekuje dziś przed południem twego kuzyna.

- Co?! - wykrzyknęła Pen. Lidia kiwnęła głową.

- Tak, i wcale się nie gniewa. Jest zadowolony!

- Zadowolony? Jak może być zadowolony, jeśli ty spotykasz się potajemnie z nieznajomym?

- Oznajmił, że postąpiłam bardzo źle, ale zapytał mnie, jak się nazywasz. Oczywiście nie wiedziałam, lecz twój kuzyn nazywa się Wyndham, więc podałam to samo nazwisko.

- Ale ja się tak nie nazywam!

- No, a skąd miałam o tym wiedzieć? - spytała zasmucona Lidia. - Coś musiałam powiedzieć!

- Jesteś najbardziej wyzutą z zasad dziewczyną na świecie! Poza tym, czemu miałby być zadowolony? Tylko dlatego, że powiedziałaś, że nazywam się Wyndham?

- Podobno wszyscy Wyndhamowie są bajecznie bogaci - rzekła ponuro Lidia.

- Musisz bezzwłocznie oznajmić mu, że nie nazywam się Wyndham i jestem biedny jak mysz kościelna!

- Jak mogę mu coś takiego powiedzieć? Wydajesz mi się całkiem pozbawiony rozumu! Ależ zastanów się! Gdybym mu teraz powiedziała, że pomyliłam twoje nazwisko, podejrzewałby cię o to, że chciałeś wystawić mnie do wiatru!

- Nie oczekuj ode mnie, że będę udawał zakochanego w tobie! - powiedziała osłupiała Pen.

Lidia prychnęła.

- Nic nie mogłoby mi być bardziej wstrętne. Już żałuję, że wspomniałam tacie o tobie. Ale co się stało, to się nie odstanie, i nie wiem, co robić. Gdyby się dowiedział, że to wszystko zmyśliłam, bardzo by się gniewał!

- No cóż, przykro mi, ale wygląda na to, że to twoja wina, i umywam od tego ręce - oświadczyła Pen.

Spojrzała na delikatną twarzyczkę panny Daubenay i dokonała pewnego odkrycia. Oto łagodny podbródek dziewczyny wysunął się do przodu, znamionując upór; piwne oczy spoglądały na Pen z mieszaniną prośby i zdecydowania.

- Musisz go powstrzymać - powiedziała panna Creed.

- Nie mogę. Nie znasz taty!

- Nie znam i nie chcę go poznawać.

- Gdybym mu powiedziała, że to wszystko były kłamstwa, to nie wiem, co by mi zrobił. Nie powiem mu! Nie obchodzi mnie, co ty na to, nie powiem mu!

- Zaprzeczę każdemu twojemu słowu.

- Wtedy tato zrobi coś strasznego, bo pomyśli, że to ty kłamiesz! - rzekła Lidia z nutką triumfu w głosie.

- Jeśli nie jest wielkim głupcem, zgadnie, że to ty kłamiesz! Na pewno zna cię jak zły szeląg - powiedziała opryskliwie Pen.

- Nie ma potrzeby być niemiłym i niegrzecznym. Tato myśli, że przyjechałeś za mną do Queen Charlton.

- To znaczy, tak mu powiedziałaś. - W głosie Pen pobrzmiewała gorycz.

- Nie przeczę. Przynajmniej zapytał mnie o to, a ja przytaknęłam, zanim zdążyłam pomyśleć.

- Doprawdy, jesteś istotą pozbawioną mózgu! Czy ty nigdy nie myślisz? - spytała zupełnie wytrącona z równowagi Pen. - Tylko popatrz, do czego doprowadziłaś. Albo twój tato zapyta mnie o zamiary względem ciebie, albo, co wydaje mi się o wiele bardziej prawdopodobne, poskarży się Ryszardowi na moje zachowanie. O Boże, co on powie na to nowe zamieszanie?

Najwyraźniej to wszystko nie miało żadnego znaczenia dla panny Daubenay. Przez wzgląd na formy powtórzyła, że jest jej bardzo przykro, ale dodała:

- Miałam nadzieję, że mi pomożesz. Ale ty jesteś chłopcem! Nie rozumiesz, co to znaczy być prześladowaną jak ja!

Ta uwaga nie mogła nie wzbudzić odruchu sympatii Pen.

- Prawdę mówiąc, wiem. Lecz jeśli przez pomoc rozumiesz proszenie o twą rękę, czeka cię zawód. Im dłużej myślę o tej aferze, w którą mnie wciągnęłaś, tym bardziej wydaje mi się niedorzeczna. Czemu miała służyć twoja absurdalna bajeczka?

Lidia westchnęła.

- Kiedy robi się gorąco, nie myśli się o takich rzeczach. Poza tym wcale nie miałam zamiaru cię w nic wciągać. To po prostu... stało się samo.

- Nie pojmuję, jak mogło się stać, jeśli tego nie chciałaś.

- Jedna rzecz pociągnęła za sobą drugą - wyjaśniła mętnie Lidia. - Zanim się zorientowałam, cała opowieść... powstała. Oczywiście, nie chcę, żebyś oświadczał się o moją rękę, ale mógłbyś udawać, tak aby tato nie podejrzewał mnie o kłamstwo.

- Nie! - zaprotestowała Pen.

- Czemu jesteś tak nieuprzejmy? - zajęczała Lidia. - Odeślą mnie z powrotem do Bath i babka Augusta będzie mnie śledziła i nigdy nie zobaczę na oczy Piotra!

- Kogo? - Pen odwróciła gwałtownie głowę. - Kogo nigdy nie zobaczysz na oczy?

- Och, proszę, nie pytaj! Nie chciałam wymieniać tego imienia!

- Czy jesteś... - Pen zbladła jak ściana, zamilkła i po chwili zapytała: - Czy jesteś zaręczona z Piotrem Lutrellem?

- Znasz go! - Panna Daubenay w ekstazie klasnęła w ręce.

- Tak - powiedziała Pen. Czuła się tak, jakby dostała kuksańca w brzuch. - Tak, znam go.

- Więc mi pomożesz!

Czyste niebieskie oczy panny Creed spoczęły na zamglonych piwnych oczach panny Daubenay. Panna Creed westchnęła ciężko.

- Czy... czy Piotr naprawdę cię kocha? - zapytała z niedowierzaniem.

Panna Daubenay nastroszyła się.

- To zdumienie jest wcale niepotrzebne! Ślubowaliśmy sobie wierność cały rok temu! Czemu patrzysz tak dziwnie?

- Przepraszam cię. Jakże on musiał się zmienić! To niepojęte!

- Dlaczego? - zapytała Lidia, wlepiając w nią oczy.

- No... ty... ty byś tego nie zrozumiała. Czy spotykaliście się w lesie cały rok?

- Nie, bo tato wysłał mnie do Bath i sir Jaspers zabronił Piotrowi spotykania się ze mną i nawet lady Lutrell mówiła, że jesteśmy za młodzi. Ale my się kochamy!

- To wydaje mi się niezwykłe. - Pen potrząsnęła głową. - Wiesz, bardzo trudno mi w to uwierzyć!

- Co z ciebie za okropny chłopak! To święta prawda i jeśli znasz Piotra, możesz sam go o to zapytać! Żałuję, że w ogóle ujrzałam cię na oczy!

- I wzajemnie - szczerze wyznała Pen.

Panna Daubenay wybuchnęła płaczem. Pen przyjrzała się jej z zainteresowaniem i zapytała jak osoba usiłująca zgłębić jakąś tajemnicę:

- Czy zawsze tak ryczysz? Czy wypłakujesz się na piersi Piotrowi?

- Nie wypłakuję się ludziom na piersi! - Panna Daubenay pociągnęła nosem. - A jeśli Piotr się dowie, jaki byłeś dla mnie okropny, to na pewno stłucze cię na kwaśne jabłko!

Pen zaczęła pokładać się ze śmiechu. To rozjuszyło Lidię do tego stopnia, że przestała płakać i wzburzona kazała „nieuprzejmemu młodzieńcowi'1 natychmiast opuścić sad. Jednakże kiedy się przekonała, że „on" tylko na to czeka, pobiegła za nim i złapała go za ramię.

- Nie, nie, nie możesz odejść, zanim nie zadecydujemy, co należy uczynić. Nie będziesz... och, nie będziesz tak okrutny, żeby nie potwierdzić przed tatą mojej opowieści.

Pen zastanowiła się nad tym.

- No cóż, jeśli tylko nie będziesz ode mnie oczekiwała, żebym się o ciebie oświadczył...

- Nie, nie! Obiecuję, że nie będę tego oczekiwała!

Pen zmarszczyła czoło.

- Tak, ale to na nic. Masz tylko jedno wyjście: musisz uciec.

- Lecz...

- Przestań mówić o skandalu i zniszczeniu sukni! Po pierwsze, to koszmarnie pensjonarskie, a po drugie, Piotr tego nie zniesie.

- Piotr uważa mnie za doskonałą! - powiedziała panna Daubenay. Jej pierś zafalowała.

- Nie widziałem Piotra od dawna, ale nie mógł aż tak zgłupieć - orzekła Pen.

- Tak, on... och, nie cierpię cię, nie cierpię! - zawołała Lidia tupiąc nogą. - Poza tym, jak mogę uciec?

- Och, Piotr o to zadba! Jeśli Ryszard nie będzie się sprzeciwiał, to ci pomogę - zapewniła ją Pen. - Oczywiście, będziesz musiała uciec w środku nocy, co przypomina mi o bardzo ważnej rzeczy: należy postarać się o drabinkę sznurową.

- Nie mam drabinki sznurowej - sprzeciwiła się Lidia.

- Piotr musi ci ją zrobić. Wrzuci drabinkę przez okno, przywiążesz ją mocno do czegoś i zejdziesz na dół.

- Wolałabym raczej uciec drzwiami - powiedziała Lidia, spoglądając bezradnie.

- Och, znakomicie, ale to tak tchórzliwie! Lecz to wyłącznie twoja sprawa. Piotr będzie czekał na ciebie z karetą i czwórką koni. Wskoczycie do powozu, konie ruszą przed siebie i pomkniecie do granicy! Już to widzę! - oznajmiła Pen. Jej oczy błyszczały.

Lidia trochę zaraziła się tym entuzjazmem.

- To brzmi bardzo romantycznie - przyznała. - Ale do granicy jest długa droga i wszyscy będą się na nas bardzo gniewać!

- Kiedy weźmiecie ślub, to nie będzie miało znaczenia.

- Tak. Nie będzie, prawda? Lecz wydaje mi się, że Piotr w ogóle nie ma pieniędzy.

- Och! - Twarz Pen wydłużyła się. - To z pewnością bardzo utrudnia sprawę. Ale coś wymyślimy.

- No cóż, jeśli nie miałabyś nic przeciwko temu, wolałabym nie jechać do Gretna, bo choć byłoby to bardzo romantyczne, to równocześnie naraziłoby nas na ogromne niewygody. Poza tym nie miałabym druhen, sukni ślubnej, welonu ani niczego.

- Nie paplaj! - powiedziała Pen. - Myślę.

Lidia posłusznie zamilkła.

- Musimy zmiękczyć serce twojego ojca! - oświadczyła wreszcie Pen.

Lidia wyglądała na nie przekonaną.

- Tak, to by mi najbardziej odpowiadało, ale jak to osiągnąć?

- Postarać się, żeby miał dług wdzięczności wobec Piotra!

- Za co miałby mu być wdzięczny? Mówi, że Piotr to gołowąs.

- Piotr musi cię uratować ze śmiertelnego niebezpieczeństwa.

- Och, nie, proszę! - powiedziała Lidia drżącym głosem i skuliła się. - Będę się bała! I tylko pomyśl, jakie byłoby straszne, gdyby mnie nie uratował!

- Ale z ciebie gąska! - zganiła ją Pen. - Nie będzie żadnego prawdziwego niebezpieczeństwa!

- Ale jeśli nie będzie niebezpieczeństwa, jak Piotr zdoła...

- Piotr uratuje ciebie przede mną! Lidia zamrugała.

- Nie pojmuję. Jak Piotr zdoła...

- Przestań powtarzać: „Jak Piotr zdoła"! Musimy coś zrobić, żeby twój ojciec uwierzył, że jestem paniczykiem bez pensa i bez przyszłości, a potem uciekniemy razem!

- Ale ja nie chcę uciekać z tobą!

- Nie, głuptasie, i ja nie chcę uciekać z tobą! To będzie tylko intryga. Piotr musi ruszyć konno, złapać nas i oddać cię ojcu. A ten będzie tak zadowolony, że pozwoli ci wyjść za niego za mąż! Bo Piotr ma zapewnioną bardzo dobrą przyszłość, wiesz.

- Tak, ale zapominasz o sir Jaspersie.

- Sir Jaspers nie jest w stanie nam zaszkodzić - powiedziała niecierpliwie Pen. - Poza tym nie ma go w domu. I proszę, nie sprzeciwiaj się dłużej! Muszę wrócić do „Jerzego" i ostrzec Ryszarda. Porozumiem się z Piotrem i przypuszczam, że przygotujemy to wszystko raz-dwa. Spotkamy się w lasku dziś wieczór i powiem ci, co masz robić.

- Och, nie, nie, nie! - Lidia zadrżała. - Nie w lasku! Moja stopa nigdy tam nie postanie!

- No to tu, skoro jesteś taka bojaźliwa. Przy okazji, czy opowiedziałaś tacie wszystko? To znaczy o tym, jak kapitan Trimble zabił jąkałę?

- Tak, oczywiście, i tato uważa, że muszę to powtórzyć panu Philipsowi! Jakie to dla mnie straszne! Tylko pomyśleć, że przez moje kłopoty całkiem o tym zapomniałam!

- Ależ z ciebie męczydusza! Nie piśnij o tym słówka! Dziesięć do jednego, że wpakowalibyśmy się w kabałę. Ryszard już opowiedział panu Philipsowi swoją historyjkę, ja opowiedziałam moją i teraz ty będziesz zmuszona opowiedzieć coś całkiem innego. Czy wspomniałaś o Ryszardzie Piotrowi?

- Nie - wyznała Lidia, zwieszając głowę. - Powiedziałam tylko, że uciekłam.

- No cóż, w takim razie może nie stało się nic złego! - ucieszyła się Pen. - Idę. Spotkamy się tu po obiedzie.

- Ale co się stanie, jeśli mnie złapią i nie będę mogła się wymknąć? - zawołała Lidia, chcąc zatrzymać Pen, która wspięła się na mur i szykowała się zeskoczyć na drugą stronę.

- Musisz coś wymyślić - powiedziała surowo i znikła z oczu panny Daubenay.

Kiedy Pen dotarła do „Jerzego", Ryszard nie tylko skończył jeść śniadanie, ale zabierał się właśnie do poszukiwań swej wędrującej podopiecznej. Panna Creed weszła do bawialni spłoniona i bez tchu.

- Och, Ryszardzie, co za przygoda! - Nie mogła się opanować. - Ile mam ci do opowiedzenia! Musimy zmienić wszystkie nasze plany!

- To coś bardzo nowego! - powiedział Ryszard. - Mogę cię zapytać, gdzie to się podziewałaś?

- Ależ oczywiście!- Pen zasiadła za stołem i zaczęła smarować grubo chleb masłem. - Byłam z tym głupim dziewczyniskiem. Nie uwierzyłbyś, że ktoś może być aż tak pozbawiony rozumu!

- Może jednak uwierzyłbym. Co takiego zrobiła i dlaczego poszłaś na to spotkanie?

- To długa historia i niezwykle zagmatwana!

- W takim razie może łatwiej ją rozwikłam, jeśli nie będziesz jej opowiadać z pełnymi ustami.

W oczach Pen pokazało się rozbawienie. Przełknęła kęs i powiedziała:

- Och, przepraszam! Wiesz, jestem bardzo głodna.

- Zjedz jabłko - zaproponował. Mrugnęła.

- Nie, dziękuję, zjem trochę szynki. Jak podejrzewasz, co to podłe dziewczynisko zrobiło?

- Nie mam pojęcia - odparł Ryszard, odcinając kilka plastrów szynki.

- Otóż powiedziała swojemu ojcu, że zeszłej nocy była umówiona w lasku ze mną!

Ryszard odłożył nóż i długi widelec.

- Dobry Boże, dlaczego?

- Och, z tak idiotycznego powodu, że nie warto o nim wspominać! Ale rzecz w tym, sir, że jej ojciec przed południem złoży ci wizytę. Wiesz, ona powiedziała, że spotykała się ze mną po kryjomu w Bath...

- W Bath? - przerwał jej Ryszard słabym głosem.

- Tak, powiedziała, że ciągle spotykaliśmy się w Bath z powodu jej babki Augusty, i nie chciała, żeby ją tam znów posłano. Znakomicie to rozumiem, ale...

- W takim razie twoja zdolność pojmowania jest o niebo lepsza od mojej. Jak do tej pory, nie udało mi się zrozumieć ani słowa z twojej opowieści. Co ma z tym wspólnego babka Augusta?

- Och, posłano do niej Lidię i Lidii wcale nie było to w smak! Powiedziała, że babka Augusta zajmowała się tylko bekgammonem i szpiegowaniem! Trudno mi jej nie współczuć, bo dobrze rozumiem, co to znaczy.

- Cieszę się - rzekł z naciskiem Ryszard.

- Ona myślała, że jeśli powie ojcu, że spotykała się ze mną potajemnie w Bath, wtedy on jej tam już nie wyśle. W tym rzecz.

- To wygląda mi na ostry przypadek choroby umysłowej.

- Odnoszę takie samo wrażenie. Ale jest coś jeszcze gorszego. Podobno jej ojciec wcale się nie rozgniewał. Wręcz przeciwnie. Wyglądał na zadowolonego.

- Ta choroba jest dziedziczna.

- Tak sobie pomyślałam, ale Lidia powiedziała ojcu, że noszę nazwisko Wyndham, i on teraz wyobraża sobie, że jego córka jest o krok od złapania dobrego męża!

- Dobry Boże!

- Wiedziałam, że będziesz zdziwiony. I jest inna okoliczność, która wywraca wszystko do góry nogami. - Na moment podniosła wzrok znad talerza i rzekła z pewnym trudem: - Odkryłam coś... coś, co mnie zupełnie zaskoczyło. Ona powiedziała mi, z kim miała się spotkać w lesie.

- Rozumiem.

Pen spłonęła rumieńcem.

- Czy... czy wiedziałeś o tym?

- Podejrzewałem to, Pen.

Pokiwała główką.

- Byłam głupia, że na to nie wpadłam. Prawdę mówiąc, myślałam... Ale to nie ma znaczenia. Podejrzewam, że nie chciałeś mi o tym powiedzieć.

- Czy bardzo cię to dotknęło? - zapytał wprost.

- No cóż, ja... to... Wiesz, wbiłam sobie do głowy, że Piotr... i ja... Więc przypuszczam, że zajmie mi trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję. Poza tym, wymaga to zmiany wszystkich moich planów. Ale mniejsza z tym! Musimy się teraz zastanowić, jak pomóc Piotrowi i Lidii.

- My? - zdziwił się Ryszard.

- Tak, bo tylko ty możesz przekonać ojca Lidii, że nie jestem odpowiednim kandydatem na małżonka. To bardzo ważne!

- Czy chcesz mi powiedzieć, że ten szaleniec się tu zjawi, by otrzymać moje pozwolenie na twój ślub z jego córką?

- Myślę, że się tu zjawi, by dowiedzieć się, ile mam pieniędzy i czy moje intencje są szlachetne. - Pen nalała sobie filiżankę kawy. - Ale zapewne Lidii wszystko się pomieszało, bo sam wiesz, że to niezwykle głupia istota, i może on zjawi się tu, aby poskarżyć się tobie na moje niestosowne zachowanie i potajemne spotkania z Lidią.

- Zapowiada się miłe przedpołudnie - sucho zauważył Ryszard.

- Spodziewam się, że będzie bardzo zabawne. Bo... Ale, co się stało, sir?

Ryszard zakrył oczy dłonią.

- Spodziewasz się, że będzie bardzo zabawne! Dobry Boże!

- Och, teraz się ze mnie śmiejesz!

- Śmieję się! Wspominam mój wygodny dom, moje uporządkowane życie, moją dotychczas nieskalaną reputację i zastanawiam się, co ja takiego zrobiłem, że zostałem wciągnięty w tę bezwstydną aferę! Zapewne będę zapamiętany nie tylko jako wuj wyjątkowo zdeprawowanego kuzyna, ale również jako ten, który wspierał go podczas prób uwiedzenia godnej szacunku młodej niewiasty.

- Nie, nie! - powiedziała szczerze Pen. - Nic takiego, zapewniam cię! Zaaranżowałam wszystko najlepiej, jak się dało, i twoja rola będzie ze wszech miar właściwa!

- Och, w takim razie...! - Ryszard opuścił rękę.

- Teraz wiem, że się ze mnie śmiejesz! Będę jedynym synem wdowy.

- Gorąco współczuję tej nieszczęsnej niewieście.

- Tak, bo jestem bardzo rozhukana i ona nie może sobie ze mną poradzić, Dlatego tu jesteś. Nie pojmuję jednego: podobno wyglądam za młodo na kogoś starającego się o rękę. Czy też tak uważasz?

- Tak, tak właśnie uważam. Prawdę mówiąc, nie byłbym zdziwiony, gdyby rodzic Lidii przybył tu z witką brzozową!

- Wielkie nieba, to byłoby okropne! Wcale o tym nie pomyślałam! No cóż, liczę na ciebie.

- Możesz liczyć na to, że powiem majorowi Daubenayowi, że jego córka plecie duby smalone.

Pen pokręciła głową.

- Nie, tego nie możemy uczynić. Sama byłam gotowa to powiedzieć, ale zrozum, bardzo trudno byłoby nam przekonać majora Daubenaya, że mówimy prawdę. Zastanów się, sir! Ona powiedziała mu, że pośpieszyłam tu za nią, i musze przyznać, że wygląda to bardzo ponuro, bo ostatniej nocy byłam w zagajniku i sam wiesz, że nie możemy wszystkiego wyjaśnić. Nie. Musimy robić dobrą minę do złej gry. Poza tym, jestem zdecydowana pomóc Piotrowi, jeśli naprawdę chce ożenić się z taką głupią gęsią.

- Nie mam najmniejszej ochoty pomagać Piotrowi, który zachowuje się w wielce naganny sposób.

- Och nie, przecież on nie może nic na to poradzić! Widzę, że zrobię lepiej opowiadając ci całą historię.

Nie dając Ryszardowi czasu na zaprotestowanie, szybko i ze swadą opowiedziała mu o utrapieniach młodych kochanków. Historia, ozdobiona swobodnymi komentarzami Pen, była bardzo zajmująca i Ryszard kilkakrotnie przerywał ten potok słów, domagając się objaśnień jakiegoś mrocznego fragmentu. Wreszcie zauważył bez cienia entuzjazmu:

- Ogromnie wzruszająca opowiastka. Jednakże temat Montagów i Kapulettich uważam za beznadziejnie zwietrzały.

- No cóż, doszłam do wniosku, że jedno im pozostało. Muszą uciec z domu.

Ryszard, który bawił się monoklem, wypuścił z rąk wstążeczkę i powiedział surowo:

- Dosyć tego! Zrozum mnie dobrze, urwisie, postaram się nabić w butelkę zagniewanego ojca, ale to musi być kres tej afery! Nie dbam absolutnie, czy ta wyjątkowo nudna para kochanków jutro ucieknie, ale nie przyłożę do tego ręki i tobie też na to nie pozwolę. Rozumiesz?

Pen spojrzała na niego z namysłem. Nie dostrzegła w oczach Ryszarda rozbawienia, w istocie spoglądały z o wiele większą srogością, niż się tego spodziewała. Bynajmniej nie wspomógłby teraz Pen w realizacji planu, który zakładał jej ucieczkę z Lidią. Ale naturze panny Creed obca była ustępliwość, odpowiedziała więc zadziornie:

- Zrobisz, jak zechcesz, ale nie masz prawa mówić mi, co powinnam, a czego nie! To zupełnie nie twoja sprawa.

- To jest jak najbardziej moja sprawa - odparł Ryszard.

- Nie pojmuję, co znaczą te niemądre słowa!

- Nie pojmujesz, ale pojmiesz.

- No cóż, nie będziemy się o to kłócić - oznajmiła polubownie Pen.

Nagle wybuchnął śmiechem.

- Tak, mam nadzieję, że nie!

- I nie powiesz majorowi Daubenayowi, że opowieść Lidii jest nieprawdziwa?

- Co mam mu powiedzieć? Czego ode mnie oczekujesz?- zapytał, ulegając przymilnej nucie jej głosu i szczeremu spojrzeniu.

- Ależ to, że byłam z moim wychowawcą w Bath, ale sprawiałam tyle kłopotów, że moja mama...

- Wdowa?

- Tak. I teraz rozumiesz, dlaczego ona jest wdową!

- Jeśli zamierzasz być miła dla twego mitycznego ojca, czytam ci z ust. Zginął na szubienicy.

- Kuba Yarde rzekłby, że mój tatuś zadyndał.

- On pewnie tak powiedziałby, ale ty, proszę, wystrzegaj się takich słów.

- Och, znakomicie! Przy czym byłam?

- Przy twoim wychowawcy.

- Ależ oczywiście. No więc sprawiałam tyle kłopotu, że mama przysłała cię, byś sprowadził mnie do domu. Byłbyś moim opiekunem lub kimś takim. I jeśli chcesz, możesz opowiadać o mnie majorowi Daubenayowi najokropniejsze rzeczy. Dobrze byłoby, byś oprócz tego, że jestem bardzo zła, powiedział mu, że jestem biedna jak mysz kościelna!

- Nie obawiaj się! Będzie wdzięczny losowi, że panna Lidia uniknęła zaślubienia podobnego potwora. W tak czarnych barwach cię opiszę!

- Zrób to! - usilnie zachęciła go Pen. - A potem muszę zobaczyć się z Piotrem.

- A potem?

Westchnęła.

- O tym jeszcze nie pomyślałam. Doprawdy mieliśmy tyle do zrobienia, że teraz nie stać mnie na łamanie sobie głowy nad następnymi planami!

- Czy pozwolisz, bym ci coś zasugerował?

- Jeśli tylko cię na to stać, to oczywiście mów. Ale najpierw powinnam spotkać się z Piotrem, bo wciąż nie mogę uwierzyć, że on chce się ożenić z Lidią. Przecież ona na okrągło płacze!

Ryszard przyjrzał się Pen nieprzeniknionym wzrokiem.

- Tak. Być może lepiej będzie, jeśli najpierw spotkasz się z Piotrem. Ludzie - zwłaszcza młodzieńcy - potrafią się bardzo zmienić w ciągu pięciu lat, urwisie.

- To prawda - powiedziała melancholijnie. - Ale ja się nie zmieniłam!

- A może się zmieniłaś - powiedział łagodnie.

Wyglądała na nie przekonaną, ale się nie upierała.

Pojawił się kelner i posprzątał ze stołu. Ledwo wyszedł, Ryszardowi przyniesiono wizytówkę majora Daubenaya. Pen zbladła i krzyknęła:

- O Boże, wolałabym być stąd daleko! Chyba nie da się stąd uciec, co?

- Raczej nie. Bez wątpienia wpadłabyś prosto w ręce majora. Ale nie pozwolę mu cię zbić.

- Mam nadzieję!- odparła gorączkowo Pen. - Powiedz mi szybko, jak wygląda osoba zdeprawowana? Czy wyglądam na zdeprawowaną?

- Ani trochę. Możesz liczyć jedynie na to, że będziesz miała ponurą minę.

Wycofała się na fotel w kącie i rozwaliła się na nim, marszcząc czoło.

- Tak?

- Znakomicie! - pochwalił ją Ryszard.

Po chwili major Daubenay został wprowadzony do bawialni. Był to zdenerwowany człowiek o żywych rumieńcach. Ujrzawszy wysoką, nienagannie ubraną postać lwa salonowego, wykrzyknął:

- Dobry Boże! Ależ to naprawdę sir Ryszard Wyndham!

Groźnie popatrująca z kąta Pen podziwiała idealny ukłon lwa salonowego. Lekko wysadzone oczy majora dojrzały „młodzieńca" w kącie pokoju.

- A to jest ten młody drań, który bałamucił moją córkę!

- Znowu? - rzekł ze znużeniem Ryszard. Wzrok majora skierował się znów na niego.

- Na honor, sir! Czy chce mi pan powiedzieć, że ten... ten młody łajdak ma w zwyczaju uwodzenie niewinnych niewiast?

- Dobry Boże, czyżby było aż tak źle? - zapytał Ryszard.

- Nie, sir, nie! - nasrożył się major. - Ale kiedy powiem panu, że moja córka wyznała mi, że ostatniej nocy wymknęła się z domu, by spotkać się z nim potajemnie w lesie, a uprzednio widywała się z nim wiele razy w Bath...

Monokl Ryszarda powędrował do góry.

- Współczuję panu. Pańska córka wydaje się być młodą, przedsiębiorczą osobą.

- Moja córka to głupia koza! Do czego są dziś zdolni młodzi ludzie....?! Ten młody człowiek - dobry Boże, toż to dopiero chłopak! - jest, jak rozumiem, pańskim krewnym?

- Moim kuzynem. Jestem... hmm... opiekunem jego matki. To wdowa.

- Widzę, że trafiłem na właściwą osobę! - ucieszył się major.

Ryszard podniósł dłoń omdlewającym gestem.

- Proszę, niech pan mnie uwolni od wszelkiej odpowiedzialności, sir. Moją rolą było jedynie odebranie kuzyna spod opieki wychowawcy, który okazał się zupełnie niezdolny do kontrolowania jego... hmm... uczynków, i przekazanie go matce.

- Ale co w takim razie robi pan w Queen Charlton? - zapytał major.

Ryszard wyraźnie uznał to pytanie za impertynencję.

- Mam w okolicy znajomych, sir. Doprawdy nie widzę powodu, dla którego miałbym pana nużyć opowieściami o przyczynach, które spowodowały przerwę w podróży, będącej dla mnie czymś... hmm... wyjątkowo nieprzyjemnym. Pen, ukłoń się!

- Pen? - powtórzył major, wytrzeszczając oczy na „młodzieńca".

- Wziął imię po wielkim kwakrze - wyjaśnił Ryszard.

- Doprawdy?! Więc muszę panu oznajmić, sir, że zachowanie tego chłopca ubliża pamięci jego imiennika!

- Ma pan całkowicie rację. Z przykrością muszę przyznać, że jest stałym źródłem trosk dla swej owdowiałej rodzicielki.

- Wydaje mi się bardzo młody. - Major krytycznie przyjrzał się „młodzieńcowi".

- Ale, niestety, stary w grzechu!

Major poczuł się nieco zaskoczony.

- No, no, sir! Przypuszczam, że nie jest tak źle! Trzeba zdobyć się na wyrozumiałość wobec młodych. Oczywiście to godne najwyższego potępienia i w żadnym wypadku nie usprawiedliwiam córki, ale tak bywa we wiośnie życia, wie pan! Młodzi ludzie nabijają sobie głowy romantycznymi wyobrażeniami... Oczywiście, byłem wstrząśnięty wiadomością o schadzce! Ale kiedy dwie młode istoty zakochują się w sobie, to myślę...

- Zakochują się! - przerwał mu Ryszard. Wyglądało, że to dla niego grom z jasnego nieba.

- Widzę, że jest pan zdziwiony! Pisklęta zawsze wydają się jeszcze za młode do wyfrunięcia z gniazdka, co? Ale...

- Pen! - powiedział Ryszard, kierując na „kuzyna" gwałtowny atak. - Czy to możliwe, że czyniłeś poważne propozycje pannie Daubenay?

- Nigdy nie proponowałem jej małżeństwa - powiedziała Pen, opuszczając głowę.

Wyglądało na to, że majorowi grozi atak apopleksji. Zanim odzyskał zdolność mówienia, interweniował Ryszard. Oszołomiony major dowiedział się o bezwstydnej przedwczesnej dojrzałości Pena, co spowodowało, że przedmiot tego opisu musiał szybko odwrócić głowę, by ukryć rozbawienie. Zgodnie z kąśliwą wypowiedzią Ryszarda, Bath było pełne niewinnych ofiar występnego młodzika. Kiedy padła informacja, że ten oto moralny trędowaty nie posiada środków do życia ani nie będzie ich posiadał, major wreszcie wydusił z siebie, że szczeniak powinien zostać oćwiczony.

- Myślę dokładnie to samo. - Ryszard skłonił się.

- Na honor, nie śniło mi się coś takiego! Bez pensa przy duszy, powiada pan?

- Nieco bogatszy od żebraka.

- Dobry Boże, jak to możliwe! - wystękał major. - Nie wiem, co powiedzieć! Jestem osłupiały!

- Niestety, jego ojciec był taki sam! I u niego wygląd niewiniątka krył wilcze serce!

- Przeraża mnie pan! - oznajmił major. - A przecież to zaledwie chłopiec!

Pen czując, że nadszedł czas zabrania przez nią głosu, powiedziała z niewinną minką, która wzbudziła grozę majora:

- Ale jeśli Lidia mówi, że proponowałem małżeństwo, to nieprawda. To wszystko były tylko żarty. Nie chcę się żenić.

To oświadczenie kolejny raz odebrało majorowi mowę.

Ryszard palcem wskazał „kuzynowi", by udał się do kąta, i zanim wyprowadzony z równowagi ojciec przestał gulgotać, lew salonowy kolejny raz wziął sytuację w swoje ręce. Stwierdził, że afera za wszelką cenę musi być wyciszona, obiecał rozprawić się z Penem tak, jak na to zasługiwał, i wreszcie wyprowadził majora z bawialni, zapewniając go, że takie zepsucie nie może ujść kary.

Pen, która walczyła z przemożną ochotą do śmiechu, dała jej upust, kiedy tylko major się oddalił. Musiała uchwycić się oparcia fotela, żeby nie upaść. W tej postawie zastał ją Piotr Lutrell, bowiem kiedy tylko Ryszard i major minęli hol, nieświadomi obecności tego młodego człowieka, wbiegł do bawialni i rzucił się ku Pen, mówiąc przez zaciśnięte zęby:

- To tak! Myślisz, że to cholernie zabawne, co, ty szelmo? No, ale ja jestem innego zdania!

Pen podniosła głowę i przez łzy rozbawienia ujrzała twarz dawnego towarzysza zabaw, Piotr, jąkając się z gniewu, powiedział groźnie:

- Słyszałem cię! Choćbym nie chciał! Więc nie zamierzałeś się ożenić, co? Bałamuciłeś niewinną niewiastę i jesteś z tego du... dumny! I my... yślisz sobie, że ujdzie ci to na sucho, tak? Dostaniesz za to nauczkę!

Pen, ku swej grozie, ujrzała, że Piotr zbliża się do niej z zaciśniętymi pięściami. Kucnęła za stołem i krzyknęła rozpaczliwie:

- Piotr! Nie poznajesz mnie? Piotrze, popatrz na mnie! Jestem Pen!

Opuścił pięści i zatrzymał się. Rozdziawił usta.

- Pen? - wybąkał.

11

Stali, patrząc na siebie. Piotr pierwszy wydobył z siebie głos, ale zdołał tylko powtórzyć z rosnącym zdumieniem:

- Pen? Pen Creed?

- Tak, to naprawdę ja! - zapewniła go Pen, nie wychodząc zza stołu.

Rozluźnił dłonie.

- Ale co ty tu robisz? I to ubranie? Nie rozumiem!

- No cóż, to bardzo długa opowieść.

Był oszołomiony. Przejechał dłonią po włosach gestem, który był jej dobrze znany, i powiedział:

- Ale major Daubenay... sir Ryszard Wyndham...

- Obaj są częścią opowieści - odparła Pen. Przyjrzała mu się bystro i uznała, iż nie zmienił się bardzo. - Ja poznałabym cię wszędzie! Czy bardzo się zmieniłam?

- Tak. Zresztą nie wiem. To te twoje krótkie włosy i... i ubranie!

Z tonu głosu można było poznać, że jest wstrząśnięty. Pomyślała, iż może jednak zmienił się trochę.

- No cóż, naprawdę jestem Pen Creed.

- Tak, teraz, kiedy mogę ci się przyjrzeć, widzę to. Ale nie pojmuję! Nie mogłem nie usłyszeć trochę z tego, co było mówione, chociaż starałem się być głuchy, dopóki nie padło imię panny Daubenay!

- Proszę, Piotrze, nie wpadaj znowu we wściekłość! - powiedziała mocno zdenerwowana Pen, gdyż usłyszała lekkie zgrzytanie zębami. - Mogę wszystko wyjaśnić!

- Czuję się tak, jakby świat wywrócił się do góry nogami! - poskarżył się. - Napastowałaś ją! Jak mogłaś zrobić coś takiego? Dlaczego?

- Nie robiłam tego! I myślałam, że trochę bardziej ucieszy cię mój widok!

- Oczywiście, że się cieszę! Zjawiasz się przebrana za chłopca i płatasz figle bezbronnej... To dlatego nie zjawiła się na spotkanie zeszłej nocy!

- Nie, nie dlatego! Widziała, jak zamordowano tego jąkałę, i uciekła, ty głuptasie!

- Skąd wiesz? - zapytał podejrzliwie.

- Byłam tam oczywiście.

- Z nią?

- Tak, ale...

- Napastowałaś ją!

- Powiadam ci, że to nieprawda! Poznałam ją zupełnie przypadkowo!

- Powiedz mi! Czy ona wie, że jesteś dziewczyną?

- Nie, ale...

- Wiedziałem! I z daleka słyszałem, jak major mówił, że poznała cię w Bath! Nie wiem, czemu to zrobiłaś, ale to najbardziej niegodziwa sztuczka świata! I Lidia... oszukała mnie... przyjmowała moje starania... ach, teraz przejrzałem na oczy!

- Jeśli powiesz jeszcze słowo, natrę ci uszu! - powiedziała z oburzeniem Pen. - Nigdy nie uwierzyłabym, że wyrośniesz na takiego nudnego głupka! Lidię Daubenay spotkałam po raz pierwszy w życiu wczoraj w nocy i jeśli mi nie wierzysz, możesz iść do niej i zapytać się!

Popatrzył na nią mocno poruszony i odezwał się niepewnie:

- Ale jeśli jej nie znasz, to jakim cudem byłaś z nią w nocy w lesie?

- To był przypadek. Ta głupia istotka zemdlała i...

- Ona nie jest głupią istotką! - najeżył się Piotr.

- A właśnie, że jest, i to bardzo głupią. Kiedy zjawiła się w domu, to akurat musiała powiedzieć ojcu, że poszła na spotkanie nie z tobą, ale ze mną!

Zdziwił się, jego szare oczy szukały wyjaśnienia w twarzy Pen.

- Och, Pen, siądź wreszcie i wyjaśnij mi wszystko - poprosił z ponurym uśmiechem. - Zawsze kiedy coś opowiadasz, to nie wiadomo, gdzie jest koniec, a gdzie początek!

Odeszła od stołu i usadowiła się na ławeczce w wykuszu. Przyjrzawszy się z bolesnym wyrazem twarzy ubiorowi Pen, Piotr usiadł obok. Każde krytycznie przypatrywało się drugiemu, ale jeśli Pen czyniła to otwarcie, on robił to nieśmiało i za każdym razem, kiedy napotkał jej wzrok, wstydliwie odwracał spojrzenie.

Był to dobrze zbudowany młodzieniec, może nie przystojny, ale o miłym obliczu, mocnych ramionach i przystępnym, otwartym sposobie bycia. Ponieważ był od niej o cztery lata starszy, za dawnych czasów zawsze wydawał jej się niezwykle rosły, o wiele bardziej doświadczony i ogromnie wart zainteresowania. Siedząc teraz obok niego, czuła lekkie rozczarowanie. Widziała w nim zaledwie starszego kolegę. Nie potrafił zachowywać się swobodnie. Był wyraźnie speszony i rozmowa przychodziła mu z trudem. Oczywiście, ich pierwsze zetknięcie było nieszczęśliwe, ale Pen myślała, że poznawszy ją, mógłby bardziej ucieszyć się ze spotkania. Nagle poczuła się opuszczona, jakby zamknięto jej drzwi przed nosem. Niejasne podejrzenie, co może się kryć za tymi drzwiami, tylko wzmogło jej melancholię. Aby ją ukryć, rzekła wesoło:

- Minęło sporo lat, od kiedy cię widziałam, i jest tyle do opowiedzenia! Nie wiem, od czego zacząć!

Uśmiechnął się, ale zmarszczka między jego brwiami pozostała.

- Tak, doprawdy, ale to wydaje się takie dziwne! Zastanawiam się, dlaczego powiedziała, że wyszła na spotkanie z tobą?

Pen jasno widziała, że osoba panny Daubenay przesłoniła Piotrowi wszystko inne. Powstrzymując gorącą chęć podzielenia się z nim swą opinią na temat tej młodej damy, opowiedziała najszybciej jak mogła o rozmowie w sadzie. Jeśli żywiła jakiekolwiek nadzieje na to, że Piotr ma zbliżone do niej zdanie na temat swej ukochanej, zniweczył je radosny okrzyk:

- To takie niewinne maleństwo! Jakże pasują do niej te słowa! Teraz wszystko pojmuję!

Tego było dla Pen za wiele.

- To śmieszne, co mówisz.

- Zrozum, Pen, ona nic nie wie o świecie - powiedział szczerze. - A poza tym jest taka impulsywna! Czy wiesz, że myśląc o niej, zawsze wyobrażam sobie ptaszka?

- Podejrzewam, że chodzi ci o gęś - odparła nieco cierpko Pen.

- Mam na myśli dzikiego ptaka - rzekł z godnością.

- Trzepoczącego skrzydełkami, skromnego, małego...

- Nie wydała mi się skromna - przerwała mu Pen.

- Prawdę mówiąc, proszenie kompletnie nie znanego młodego mężczyznę, by udawał, że jest w niej zakochany, uważam za bardzo śmiałe.

- Nie rozumiesz jej. Jest taka ufna! Potrzebuje kogoś, kto by się nią zaopiekował. Pokochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Bylibyśmy już małżeństwem, gdyby mój ojciec nie pokłócił się głupio z majorem. Pen, nie wyobrażasz sobie, na jakie cierpienia byliśmy skazani! Wydawało się, że nie ma im końca! Nigdy nie uzyskamy zgody naszych ojców na małżeństwo, nigdy! Jęknął i ukrył twarz w dłoniach.

- Ożeń się z nią bez ich zgody - odezwała się ostro Pen. - Ale oboje jesteście takimi tchórzami, że stać was tylko na jęki i schadzki w zagajniku! Dlaczego nie uciekniecie?

- Uciekać! Nie wiesz, co mówisz, Pen! Jak mógłbym prosić to wątłe maleństwo o coś takiego? A poza tym, cóż za niestosowność! Jestem pewny, że z miejsca odrzuciłaby taką myśl!

- Zgadłeś. Powiedziała, że zostałaby pozbawiona druhen i welonu.

- Była bardzo surowo wychowywana. Żyła chroniona przed światem! Poza tym, dlaczego nie miałaby mieć welonu i... i tych rzeczy, do których niewiasty przykładają wagę?

- Jeśli o mnie chodzi, miałabym w nosie fatałaszki, gdybym kogoś kochała!

- Och, ty jesteś inna! Zawsze bardziej przypominałaś chłopaka niż dziewczynę. Spójrz na siebie! Dlaczego występujesz w tym chłopięcym stroju? Wydaje mi się to bardzo dziwne i trochę nie na miejscu, wiesz.

- Pewne okoliczności to... to sprawiły - rzekła bardzo sztywno Pen. - Musiałam uciec od ciotki.

- No, ale nadal nie pojmuję...

- Musiałam wyjść przez okno! - ucięła Pen. - Co więcej, nie mogłam podróżować sama jako kobieta, prawda?

- Tak, to niemożliwe, jak sądzę. Tylko po co w ogóle miałabyś podróżować. Ale z ciebie szalona głowa! - Roztrząsał coś chwilę. Z nagłym marsem na czole przyjrzał się Pen. - Ale kiedy się zjawiłem, byłaś w towarzystwie sir Ryszarda Wyndhama i do tego wydawaliście się być w bardzo zażyłych stosunkach! Na litość boską, Pen, co zamierzasz? Dlaczego z nim jesteś?

Okazało się, że rozmowa z dawnym towarzyszem zabaw nie tylko obfituje w zawody, ale i w nieprzewidziane tarcia. Pen trudno było nie spostrzec, że Piotr nie pochwala jej postępowania.

- Och, to... to za długa historia, żeby ją opowiedzieć! - odparła wymijająco. - Z pewnych względów chciałam wrócić do domu rodzinnego i... i sir Wyndham nie pozwoliłby mi na samotną podróż.

- Ależ Pen! - Piotr był przejęty zgrozą. - Nie możesz podróżować w jego towarzystwie?!

Mówił takim tonem, że wyczyny Pen straciły walor przygody, zyskały natomiast znamię niewłaściwości. Krew żywo napłynęła jej do twarzy i szukała w myślach wyjaśnień, które usatysfakcjonowałyby Piotra, kiedy otwarły się drzwi i wkroczył Ryszard.

Jedno spojrzenie na twarz młodego Lutrella, wyrażającą ostre potępienie, jedno zerknięcie na szkarłatne policzki i nazbyt błyszczące oczy Pen wystarczyły, by doskonale zorientował się w sytuacji. Zamknął drzwi i miłym głosem rzekł:

- Dzień dobry, panie Lutrell! Mam nadzieję, że... hmm... zadziwiające wydarzenia ostatniej nocy nie pozbawiły pana snu?

Pen odetchnęła z ulgą. Z wkroczeniem Ryszarda chwiejący się świat cudownie odzyskiwał równowagę. Opuściła ławeczkę w wykuszu i instynktownie podeszła do lwa salonowego.

- Sir, Piotr mówi... Piotr myśli... - Urwała i podniosła rękę do płonących policzków.

Ryszard popatrzył na gościa lekko uniósłszy brwi.

- A więc? - zapytał łagodnie. - Co takiego Piotr mówi i myśli?

Młodzieniec wstał. Pod ironicznym, wyrozumiałym spojrzeniem i on zaczął się rumienić.

- Powiedziałem jedynie... dziwiłem się jedynie, jak to się stało, że Pen podróżuje w pańskim towarzystwie!

Ryszard otworzył tabakierę i zażył szczyptę tabaki.

- A czy wyjaśnienie nie nasuwa się samo? - zapytał.

- No cóż, sir, muszę powiedzieć, że wydaje mi się to... chcę powiedzieć...

- Być może winienem wyjaśnić - rzeki Ryszard, sięgając po rękę Pen, kładąc ją zdecydowanym gestem na swym przedramieniu i przykrywając drugą dłonią - że widzisz przyszłą lady Wyndham.

Dłoń dziewczyny drgnęła, ale ustąpiła pod ostrzegawczym naciskiem palców Ryszarda.

- Och, pojmuję!- rzekł Piotr, rozchmurzając czoło. - Proszę o wybaczenie! To doprawdy znakomita wiadomość! Życzę szczęścia! Ale... ale dlaczego ona nosi to ubranie i co pan tu robi? To jednak wydaje mi się bardzo dziwne! Podejrzewam, że skoro jesteście zaręczeni, można powiedzieć, że... Ale to jest w najwyższym stopniu ekscentryczne, sir, i nie mam pojęcia, co ludzie powiedzą!

- Ponieważ zadaliśmy sobie znaczny trud, by nikt poza nami nie poznał tajemnicy tożsamości Pen, trudno mi uwierzyć, aby ludzie mogli powiedzieć cokolwiek - odparł spokojnie Ryszard. - Lecz gdyby tajemnica miała wyjść na jaw... No cóż, wtedy można będzie rzec, że jesteśmy bardzo ekscentryczną parą!

- Ja nigdy nic nie zdradzę! - zapewnił go Piotr.

- Naturalnie, to nie mój interes, ale wciąż zadaję sobie pytanie, dlaczego pan tu przybył i dlaczego Pen musiała wychodzić przez okno. Atoli nie zamierzam być wścibski, sir. Chodzi tylko o to...znając Pen, wie pan!

Teraz z kolei panna Creed ostrzegawczo uszczypnęła rękę Ryszarda. Prawdę mówiąc, jej uścisk był tak konwulsyjny, że lew salonowy spojrzał na nią z uspokajającym uśmieszkiem, po czym rzekł:

- Obawiam się, że nie mogę podać ci przyczyn naszego zjawienia się tutaj. Zaistniały pewne okoliczności, w wyniku których taka podróż była konieczna. Żadne z nas nie chciało, byśmy obciążali się damą do towarzystwa, wybierając się w misję tak... hrnm... wyjątkowo delikatną. A ponieważ świat, drogi panie Lutrell, lubi grać rolę cenzora, oceniliśmy, że korzystnie dla Pen będzie, gdy ukryje fakt bliskiego zamążpójścia i będzie udawała, że jest moim kuzynem.

- To prawda, tak! Oczywiście! - rzekł Piotr dręczony ciekawością, ale onieśmielony pewnością siebie lwa salonowego.

- Obecnie winniśmy udać się do Londynu, lecz wstrzymują nas dwie nieszczęśliwe okoliczności. Z żalem muszę ci wytknąć, że za jedną z nich ty ponosisz odpowiedzialność.

- Ja...? - Piotrowi zabrakło tchu w piersiach.

- Ty - rzekł Ryszard wypuszczając rękę Pen. - Dama, z którą, jak się dorozumiewam, jesteś potajemnie zaręczony, podjęła niezbyt fortunną próbę odwrócenia uwagi od prawdy, informując swego rodzica, że to Pen jest mężczyzną, z którym miała umówione spotkanie w zagajniku.

- Tak, Pen mi to powiedziała. Po prawdzie wolałbym, by Lidia tego nie czyniła, sir, ale ona jest taka impulsywna, musi pan wiedzieć!

- Odniosłem zbliżone wrażenie. Obecnie jestem zmuszony pozostać w Queen Charlton, a impulsywność panny Daubenay sprawiła, że nasza sytuacja stała się nieco niezręczna.

- Tak, przyznaję - rzekł Piotr. - Bardzo tego żałuję, sir. Ale czy nie może pan wyjechać?

- Niewątpliwie umknęło to twej pamięci, ale popełniono morderstwo. Ja odkryłem ciało i przekazałem wiadomość odpowiednim osobom.

Na to Piotr okazał zakłopotanie i powiedział:

- Wiem, sir i wcale mi się to nie podoba! Gdyż tak po prawdzie, to ja pierwszy znalazłem Beverleya, pan jedynie nakazał mi tego nie rozgłaszać!

- Mam nadzieję, że mnie usłuchałeś?

- Tak, ponieważ ta sprawa jest ze wszech miar niezręczna, zważywszy obecność panny Daubenay w zagajniku! Ale jeśli ona powiedziała, że znalazła się tam z powodu Pen...

- Mój drogi chłopcze, lepiej zachowaj w dalszym ciągu dyskretne milczenie. Kiedy biedny pan Philips dowie się, że i ty również tam byłeś, pogubi się. Zrozum, ja mam tę wyższość, że wiem, kto zabił Brandona.

- Sądzę, że winniśmy powiedzieć Piotrowi o naszyjniku - zaproponowała rozsądnie Pen.

- A jakże! - przystał na to Ryszard.

Historia naszyjnika z brylantów opowiedziana przez pannę Creed sprawiła, że Piotr zapomniał na kilka chwil o poważniejszych sprawach. O wiele bardziej przypomniał Pen chłopca z lat jej młodości, kiedy wykrzyknął: „Co za przygoda!". Kiedy zaś opisał swe zaskoczenie wizytą Beverleya, z którym zawarł jedynie przelotną znajomość w Oksfordzie, i kiedy wymienili opinie na temat kapitana Horacego Trimble'a, powrócili do dawnych dobrych stosunków. Ryszard uznał, że najlepiej przysłuży się własnym interesom, zostawiając Pen i młodego Lutrella samych, i niebawem opuścił bawialnię. Wtedy Piotr raz jeszcze powinszował zakłopotanej i milczącej Pen wyboru małżonka, po czym rozmowa wróciła do drażliwych tematów.

Pen z całą cierpliwością, na jaką potrafiła się zdobyć, wysłuchała żarliwych uniesień nad panną Daubenay, ale prośba Piotra, by nie ujawniała swej płci przed jego narzeczoną, z uwagi na to, że poczucie przyzwoitości tej młodej damy mogłoby doznać zbyt wielkiego wstrząsu, doprowadziła ją do stanu takiego wrzenia, że niezwłocznie wyjawiła swą opinię o morale i prowadzeniu się wybranki jego serca. Wybuchła zażarta kłótnia, która mogła się skończyć zniknięciem Piotra z życia Pen raz na zawsze, gdyby ta nie przypomniała sobie w chwili, gdy łapał za gałkę u drzwi, że zaangażowała się w jego starania o rękę Lidii.

Ugłaskiwany przez jakiś czas Piotr dał się przekonać i z twarzy znikł mu wyraz obrażonej dumy, a dowiedziawszy się, że Lidia tego ranka wezwała do siebie Pen, uznał najwyraźniej, iż śmiałe zachowanie panny Daubenay wymaga wyjaśnienia.

Pen jednakże zbyła jego przeprosiny.

- Mnie to nie przeszkadza, byleby tyle nie płakała! - rzekła.

Piotr stwierdził, że Lidia to chodząca wrażliwość, i bez żadnego wahania stawił czoło sugestii, że małżonka cierpiąca na nadmiar wrażliwości może okazać się kłopotliwym nabytkiem. Młodzieniec uznał najwidoczniej za swój cel życiowy wspieranie Lidii, stąd Pen zarzuciła wszelkie próby nadwątlenia jego przywiązania do ukochanej i zapoznała go z planami przyśpieszenia zawarcia małżeństwa.

Te wyraźnie wstrząsnęły młodym Lutrellem. Niechęć Lidii do ucieczki uznał raczej za rzecz naturalną niż dowód tchórzostwa i kiedy Pen entuzjastycznie odsłoniła mu intrygę z udawanym porwaniem, rzekł, iż musi być szalona, jeśli ma takie zamiary.

- Oświadczam, że z wielką ochotą umyję ręce od całej sprawy! - powiedziała Pen. - Żadne z was nie ma odwagi kiwnąć palcem! Skończy się to tak, że twoja najdroższa Lidia wyjdzie za kogoś innego i będziesz żałował!

- Och, nie mów tak! - rzekł błagalnie. - Gdyby tylko ojciec był trochę bardziej skłonny do zgody! Całkiem lubił majora, zanim się pokłócili.

- Musisz zmiękczyć serce majora.

- Tak, ale jak? Tylko, proszę, nie sugeruj więcej żadnych głupich intryg z porwaniem, Pen! Przypuszczam, że uważasz je za znakomite, ale zastanów się choćby nad przeszkodami! Nikt nie uwierzyłby nam, że wcale tego nie zaplanowaliśmy. Przecież gdyby uciekła z tobą, znaczyłoby to, że nie chce mnie za męża.

- Tak, ale oświadczylibyśmy, że zmusiłam ją do ucieczki. Wtedy mógłbyś ją uratować z moich rąk.

- Skąd miałbym wiedzieć, że ją porwałaś? - sprzeciwił się Piotr. - I tylko pomyśl o zamieszaniu, jakie by wybuchło! Naprawdę, Pen, to nie jest rozwiązanie! Dobry Boże, powinienem wyzwać cię na pojedynek czy jak?! Przecież to wyglądałoby dziwnie, gdybym tylko zawiózł Lidię do domu i na tym się skończyło!

- No to zróbmy coś jeszcze! - Oczy Pen zalśniły, jakby ujrzała przed sobą nowe horyzonty. - Mogłabym nosić rękę na temblaku i mówić, że mnie zraniłeś! Och, zróbmy to, Piotrze! To dopiero będzie wspaniała przygoda!

- Nie zmieniłaś się nic a nic!- Zabrzmiało to jak dokładne przeciwieństwo pochwały. - Jesteś doskonała! Nie pojmuję, jakim cudem doszło do twoich zaręczyn z takim światowcem jak Wyndham! Wiesz, będziesz musiała zmienić swój sposób postępowania! Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie ciebie jako żony! Jesteś jeszcze dzieckiem.

W tym momencie kłótnia z pewnością wybuchłaby na nowo, gdyby właśnie do pokoju nie powrócił Ryszard. Za nim wkroczył pan Philips. Lew salonowy był lekko rozbawiony wyrazem ogromnego popłochu, który natychmiast zagościł na obliczach młodych ludzi. Mimowolnie zadrżały mu wargi. Jednakże, kiedy przemówił, głos miał spokojny.

- Ach, Pen! Czy zechciałbyś, proszę, wyjaśnić panu Philipsowi sprawę... hmm... sowy?

- Och! - Pen spiekła raka.

Sędzia spojrzał na nią srogo.

- Z informacji, które zdążyłem otrzymać, młody człowieku, wnoszę, że twoja opowieść była kłamliwa.

Pen zerknęła na Ryszarda. Miast pośpieszyć jej z pomocą, uśmiechnął się złośliwie i rzekł:

- Wstań, mój chłopcze, kiedy pan Philips się do ciebie zwraca!

- Och, tak, oczywiście! - Pen podniosła się natychmiast.

- Przepraszam! Sprawa sowy! No cóż, rozumie pan, nie wiedziałem, co powiedzieć, kiedy pan zapytał, dlaczego nie byłem razem z kuzynem tej nocy.

- Nie wiedziałeś, co powiedzieć! Miałeś powiedzieć tylko jedno! Prawdę! - oznajmił surowo pan Philips.

- Nie mogłem. W grę wchodziło dobre imię damy!

- Tak mnie poinformowano. No cóż, nie zaprzeczam, że pojmuję przyczyny twego postępowania, ale muszę cię ostrzec, że wszelkie dalsze wykręty mogą doprowadzić do poważnych kłopotów. Poważnych kłopotów! Nie mówię nic o twoim zachowaniu, o spotkaniu z panną Daubenay, które nazwę tylko potajemnym. To nie moja rzecz, zupełnie nie moja, ale gdybyś był moim synem... Jednakże to nie ma z naszą sprawą nic wspólnego! Na szczęście... - popatrzył z wyrzutem na Ryszarda - na szczęście, powtarzam, oświadczenie panny Daubenay potwierdza informację, że ta wstrząsająca zbrodnia została popełniona przez osobę odpowiadającą opisowi niejakiego Trimble'a. Gdyby nie ta okoliczność... to nie kryję, byłbym wielce nie usatysfakcjonowany! Wielce nie usatysfakcjonowany! Niech wolno będzie mi powiedzieć, sir Wyndham, że pańska obecność w zagajniku wskazuje, iż świadomie był pan wspólnikiem nagannego czynu kuzyna... Ta sprawa dotyczy wszakże wyłącznie majora Daubenaya!

- Nie, nie, pomylił się pan! - zapewniła go Pen. - Kuzyn szukał mnie! Prawdę mówiąc, był bardzo na mnie zły za to, że poszedłem do łasku, prawda, Ryszardzie?

- Prawda - przyznał „kuzyn". - Byłem bardzo zły.

- No cóż, ta cała afera wydaje mi się dość dziwna! - powiedział Philips. - Nic więcej nie powiem. Na razie!

- Zostawia pan mnie... hmm... ogarniętego skruchą - rzekł Ryszard.

Sędzia prychnął, skłonił się krótko i gwałtownie i wyniósł się z pokoju.

- Moja reputacjo! Och, moja reputacjo! - użalił się nad sobą Ryszard. - Straszliwy i wyzuty z zasad urwisie, dlaczego sowa?

- No cóż, coś musiałam powiedzieć!

- Obawiam się, że to wina Lidii - rzekł gnębiony wyrzutami sumienia Piotr. - Ale doprawdy, sir, nie miała złych zamiarów!

- Wiem - odparł Ryszard. - Jest taka impulsywna. Czuję się, jakbym miał sto lat.

Z tymi słowami wyszedł i Pen od razu zwróciła się oskarżycielsko do młodego Lutrella:

- No i proszę! Teraz widzisz, co narobiła twoja najdroższa Lidia!

- Jest nie gorsza od ciebie! Po prawdzie, wcale nie jest zła! - odciął się Piotr. - Nie włóczyłaby się po wsiach przebrana za chłopca! Nie dziwię się, że sir Wyndham czuje się tak, jakby miał sto lat! Gdybym ja był z tobą zaręczony, czułbym się tak samo!

Oczy dziewczyny błysnęły.

- Powiem ci coś, Piotrze Lutrell! Mam kuzyna z rybią twarzą. Chce mnie za żonę i dlatego uciekłam przez okno. Ale... Słyszysz mnie...? Ale o wiele bardziej wolałabym jego niż ciebie. Gdybym miała wyjść za ciebie za mąż, utopiłabym się! Jesteś głupi, niegrzeczny i bezduszny!

- Tylko dlatego, że mam trochę zdrowego rozsądku... -zaczął sztywno Piotr. Zaczerwienił się mocno.

Przerwał mu służący, który przyszedł z wieścią, że pewna młoda osoba pragnie rozmawiać natychmiast z panem Wyndhamem.

Słusznie zgadując, że mistyczny pan Wyndham to ona. Pen spytała:

- Czego ta niemądra dziewczyna znowu chce? Wolałbym nigdy nie przyjeżdżać do Queen Charlton! A zresztą! Wprowadź tę młodą osobę!

- Dobry Boże, czy to Lidia? - wykrzyknął Piotr, kiedy służący się oddalił.

Młoda osoba nie była panną Daubenay, ale jej pokojówką, która najwidoczniej głęboko wchłonęła romantyczne ideały swej pani. Weszła osłonięta grubym szalem i przekazała Pen zapieczętowany list. Podczas gdy Pen zapoznawała się z jego treścią, Piotr zasypał dziewczynę gradem pytań, na które jednak odpowiadała wymijającymi zdaniami, wzbogacając je mnóstwem chichotów.

- Dobry Boże! - wykrzyknęła Pen po odcyfrowaniu bazgrołów panny Daubenay. - Sprawy przybrały dramatyczny obrót! Ona twierdzi, że ucieknie z tobą!

- Co? - Piotr zostawił służącą i podbiegł do Pen. - Daj mi to zaraz!

Pen opędziła się od niego.

- Mówi, że zamierzają ją wysłać na pustkowia Lincolnshire.

- Tak, tak, tam mieszka jej babka! Kiedy?

- Nie widzę... o, tak, mam! Jutro rano razem z ojcem. Pisze, że mam się postarać, byś niechybnie zorganizował dziś wieczór ucieczkę.

- Dobry Boże! - Piotr wyrwał jej list i sam go przeczytał. - Tak, masz rację, pisze, że to nastąpi jutro rano! Pen, jeśli ona wyjedzie, to koniec wszystkiego! Nigdy nie zamierzałem zrobić czegoś tak równie niewłaściwego, ale teraz nie mam wyboru! Przecież nie chodzi o to, że jej rodzice nie zgadzają się na mnie, ani o to, że nie jestem... nie jestem dobrą partią. Gdyby tak było, to zupełnie inna sprawa. Ale skoro się kłócą... żadne namawianie nic nie pomoże! - Skierował się do pokojówki, która tymczasem zdjęła szal i słuchała go z otwartymi ustami. - Czy pani darzy cię zaufaniem?

- O tak, sir! - zapewniła dziewczyna, wydając kolejny chichot. - Chociaż pan rozerwałby mnie na strzępy, gdyby wiedział, że zanoszę te listy.

Piotr zignorował to nieco przesadzone stwierdzenie.

- Powiedz mi, czy twoja pani jest zupełnie zdecydowana?

- Och! - wykrzyknęła służąca składając pulchne ręce.

- Nigdy nie była bardziej zdecydowana, sir! „Muszę uciekać" - tak mi powiada, wyraźnie wstrząśniona. „Luciu - powiada - jestem pogrążona w rozpaczy, gdyż wszystko wyszło na jaw!" Więc nasadziłam czepek i wymknęłam się za plecami kucharza. „Bo - rzecze moja młoda pani, a łzy stają jej w oczach i każdemu serce pękłoby z żalu - bo jeśli wyślą mnie do Lincolnshire, to umrę!" I tak będzie, nie ma gadania!

Pen siadła i podciągnęła kolana pod brodę.

- Nic lepszego nie mogło się wydarzyć! - oznajmiła.

- Zawsze chciałam, żebyście uciekli do Gretna Green. Prawdę mówiąc, sama to podsunęłam. Tylko Lidia powiedziała mi, że nie masz pieniędzy, Piotrze. Może się postaramy, żeby Ryszard zapłacił za karetę?

- Ależ skąd! Mam dość pieniędzy!

- Przydałyby się dwie pary koni - ostrzegła go. - A konie pocztowe są bardzo, bardzo drogie!

- Dobry Boże, Pen, nie jestem bez pensa przy duszy! Lidia chciała tylko powiedzieć, że jestem zależny od ojca. Jeśli nam nie przebaczy, będę zmuszony znaleźć jakieś zajęcie godne dżentelmena, ale ufam, że skoro dopniemy celu, ojciec bardzo szybko zmieni front. Och, Pen! Czuję taką tkliwość! Czy to nie wzruszające, że ona ufa mi tak głęboko?

Pen wytrzeszczyła na niego oczy.

- A czemu miałaby ci nie ufać? - zapytała zaskoczona.

- Dlaczego? Pen, doprawdy, ty nic nie pojmujesz! Pomyśl o tym, że oddała wszystko, swoje życie, swoją cześć, w moje ręce!

- Nie widzę w tym nic wspaniałego - odparła pogardliwie Pen. - Myślę, że byłoby o wiele bardziej niezwykłe, gdyby ci nie ufała.

- Przypominam sobie teraz, że zawsze brakowało ci wrażliwości. Jakie z ciebie dziecko! - Zwrócił się znów do zaciekawionej służącej: - Teraz posłuchaj mnie, Luciu! Musisz zanieść pani odpowiedź i zapewnienie, że jej nie zawiodę. Czy jesteś gotowa towarzyszyć nam do Szkocji?

Pokojówka przez chwilę wpatrywała się w niego z rozdziawionymi ustami, ale jeśli nawet pomysł wydawał jej się dziwaczny, musiał się również podobać, gdyż pokiwała gwałtownie głową i rzekła:

- O tak, sir, dziękuję panu!

- Kto kiedy widział, żeby uciekając z ukochanym brać ze sobą pokojówkę? - zapytała Pen.

- Nie zamierzam prosić Lidii, by uciekła ze mną, nie zapewniwszy jej niewieściego towarzystwa - oznajmił szlachetnie Piotr.

- Dobry Boże, pewnie wolałbyś ją stracić!

- Lidia jest zupełnie nie przyzwyczajona do obsługiwania się sama. Co więcej, obecność służącej z pewnością sprawi, że ucieczka wzbudzi mniejsze zgorszenie.

- Czy Lidia ma pieska pokojowego, żeby go też mogła zabrać? - zapytała niewinnie Pen.

Piotr rzucił pannie Creed spojrzenie, które miało zamknąć jej usta, i podszedł do małegopulpitu przy oknie. Obejrzał leżące tam pióro, naostrzył je, zanurzył w kałamarzu, po czym siadł i rozważał, co ma napisać narzeczonej, a atrament sechl na piórze. Wreszcie ponownie zamoczył pióro i rozpoczął pisanie. Przerywał pracę, napominając pokojówkę, by zadbała o to, żeby pani wzięła ciepły płaszcz i nie pakowała zbyt wiele pudeł z kapeluszami.

- Ani papugi - wtrąciła Pen.

- Dlaboga, panie, panna Lidia nie ma żadnej papugi!

- Pen, jeśli nie będziesz trzymał języka za zębami...!

- Ani pieska pokojowego? - zapytała z niedowierzaniem Pen.

- Nie, sir, wcale! Są tylko papużki-nierozłączki, śliczne stworzonka, i synogarliczki!

- No cóż, w karecie nie będzie miejsca dla synogarliczek, ale na pewno powinnaś wziąć papużki - doradziła jej Pen, dusząc się przy tym ze śmiechu.

Piotr cisnął pióro na stolik.

- Jeszcze jedno słowo i wyrzucę cię z pokoju!

- Wcale mnie nie wyrzucisz, bo to prywatna bawialnią, a ty jesteś tu tylko gościem.

- Mam powiedzieć pannie Lidii, żeby wzięła papużki? - spytała zdezorientowana pokojówka.

- Nie! - powiedział Piotr. - Och, Pen, przestań! Przeszkadzasz mi. Słuchaj, napisałem Lidii, że zamówię karetę. Pojazd będzie czekał o północy na drodze za domem. Uważasz, że to zbyt wcześnie? Czy rodzice mogą wejść do jej pokoju o tak późnej porze?

- Nie, sir, nie wejdą! - powiedziała Lucia. - Major lubi wcześnie udawać się na spoczynek. Nie minie jedenasta, a będzie smacznie spał w łóżku, daję słowo, sir!

- Na szczęście jest pełnia. - Piotr osuszył list piaskiem.

- Słuchaj, Luciu! Postaraj się wyprawić swoją panią wcześnie do łóżka. Musi się dobrze wyspać! I obudź ją o właściwej porze, rozumiesz? Czy mogę ci zaufać, że spakujesz ją i przyprowadzisz do mnie niepostrzeżenie?

- O tak, sir! - odparła pokojówka z dygnięciem. - Bo za żadne skarby nie chcę zostać i mieć do czynienia z panem majorem!

- Musisz wrócić do domu najszybciej, jak potrafisz.

- Piotr przyłoży! opłatek na list i wręczył pismo pokojówce. - Tylko uważaj! To nie może wpaść w niepowołane ręce!

- Gdyby ktoś chciał ci go zabrać, musisz go połknąć! - wtrąciła Pen.

- Połknąć go, sir?

- Nie zważaj na mego przyjaciela! - rzekł pośpiesznie Piotr. - Masz! Nie zwlekaj i pamiętaj, że liczymy na twoją wierność!

Lucia dygnęła i wybiegła. Piotr popatrzył na Pen, która nadal siedziała w wykuszu, i rzekł surowo:

- Pewnie myślisz, że byłaś pomocna!

Szelmowski uśmieszek zatańczył w jej oczach.

- Oczywiście! Tylko pomyśl! Gdybym nie przypomniała służącej o papużkach, musielibyście po nie wracać!

Nie potrafił powściągnąć rozbawienia.

- Pen, jeśli ona je przyniesie to... to skręcę ci kark! Teraz muszę zająć się wynajęciem powozu i czterech szybkich koni.

- Gdzie się udasz? - zapytała.

- Na stacji pocztowej w Keynsham mają całkiem znośne szkapy. Natychmiast tam pośpieszę.

- Cudownie! Jedź tam, gdzie cię znają, i wieści o tym, że potrzebujesz karetę o północy, rozejdą się po całej okolicy w trzy godziny!

Rozważył te słowa.

- Jak mogłem o tym nie pomyśleć! Do diabła! To znaczy, że muszę jechać do Bristolu, a mam bardzo mało czasu i dużo do zrobienia.

- Wcale nie musisz jechać do Bristolu! - Pen zerwała się na równe nogi. - Teraz naprawdę będę ci pomocna! Pojadę z tobą do Keynsham i zamówię karetę!

Rozjaśnił się.

- Och, Pen, zrobisz to? Ale sir Wyndham...! Czy nie będzie stawiał sprzeciwu? Oczywiście, zaopiekuję się tobą jak najstaranniej, ale...

- Nie, nie, nie będzie się sprzeciwiał, zapewniam cię! Nie powiem mu o tym ani słowa - popisała się pomysłowością Pen.

- Ale to niestosowne! I nie zamierzam robić, co...

- Zostawię mu wiadomość u gospodarza - obiecała Pen. - Pójdziesz pieszo do miasteczka, czy masz tu powóz?

- Przyjechałem powozem! Stoi w podwórcu. Skoro uważasz, że udając się ze mną, nie postępujesz niestosownie, to wyznaję, że z wdzięcznością przyjmuję twą pomoc.

- Zaczekaj! Tylko wezmę kapelusz. - Z tymi słowami Pen wybiegła po nakrycie głowy.

12

Ani panna Creed, ani młody Lutrell spożywając południowy posiłek w najlepszej gospodzie w Keynsham i omawiając dogłębnie szczegóły ucieczki, przez moment nie pomyśleli, że Piotr postępuje nierozsądnie uwożąc narzeczoną do Szkocji w chwili, gdy jego wybranka jest uwikłana w sprawę morderstwa. Prawdę mówiąc, Piotrowi, prostodusznemu młodemu człowiekowi, wyleciało z głowy, że w ogóle gościł pod swym dachem Beverleya Brandona. Opuścił matkę, gdy zabierała się do napisania stosownego listu do lady Saar, i jeśli w ogóle myślał o tej nieszczęsnej aferze, to zakładał wygodnie, że lady Lutrell zrobi wszystko jak należy. Rozmowę z Pen ograniczył do swych najbliższych problemów, ale kilkakrotnie dorzucił krytyczne uwagi na temat jej niekonwencjonalnych wyczynów.

- Oczywiście, teraz nie jest już tak szokujące, że zaręczyłaś się z Wyndhamem - przyznał - atoli zaskakuje mnie, że on, człowiek światowy, pozwolił sobie na taki figiel. Ale te lwy salonowe uwielbiają ekscentryczności! Przypuszczam, że nikt nie będzie tym bardzo zdziwiony. Naturalnie, gdybyś nie była zaręczona, to zupełnie co innego!

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Myślę, że robisz wiele hałasu o nic.

- Moja droga Pen! - Roześmiał się krótko. - Dziecko z ciebie! Przypuszczam, że nie masz najmniejszego pojęcia o utartych zwyczajach!

Musiała przyznać, że to prawda. Przyszło jej do głowy, że skoro Piotr wydaje się być dobrze poinformowany w tej materii, to skorzysta wysłuchawszy paru jego uwag.

- Gdybym nie wyszła za Ryszarda, czy to byłoby bardzo straszne? - zapytała.

- Pen! Co ty opowiadasz! - wykrzyknął. - Tylko pomyśl o twojej sytuacji, o tym, że podróżowałaś całą drogę z Londynu w towarzystwie Wyndhama, nie mając ze sobą nawet pokojówki! Ależ teraz musisz wyjść za niego za mąż!

Zadarła hardo głowę.

- Wcale nie muszę.

- Jeśli ty nie musisz, to on musi. Nie ukrywam, to wyjątkowo dziwne jak na mężczyznę w jego wieku i o jego pozycji żenić się z tobą. - Uświadomił sobie, że te słowa trudno uznać za komplement i szybko dodał: - Nie w tym rzecz dokładnie, chodzi tylko o to, że jesteś o wiele od niego młodsza i taka naiwna!

Uczepiła się tych słów.

- No i proszę! To jeszcze jeden bardzo dobry powód, dla którego nie muszę wychodzić za niego za mąż! Jest o tyle ode mnie starszy, że nikt nie uzna za dziwne, że podróżowaliśmy razem.

- Dobry Boże, Pen, taki stary to on nie jest! Ale z ciebie dziwna dziewczyna! Czy nie chcesz wyjść za niego za mąż?

Przyjrzała mu się ze zmarszczonymi brwiami. Pomyślała o Ryszardzie, o przygodach, jakich zaznała w jego towarzystwie, o jego rozbawionych oczach i żartobliwym głosie. Nagle spłoniła się i oczy się jej zaszkliły.

- Tak. O tak, chcę! - wyznała.

- Znakomicie! Ale czy to powód do płaczu? Przez chwilę naprawdę myślałem... Ależ bądź rozsądna. Pen!

Wysiąkała buntowniczo nos i odezwała się nieco drżącym głosem:

- Nie płaczę!

- Bo i nie masz powodu. Myślę, że Wyndham to bardzo dobry człowiek, to znakomity gość! Staniesz się bardzo szykowna, Pen, i będziesz brylowała w towarzystwie!

Pen, która nie wyobrażała sobie innej przyszłości, poza latami spędzonymi w murach szacownego domu ciotki, zgodziła się z tym i pośpiesznie skierowała konwersację na mniej bolesne tematy.

Chociaż Keynshaw znajdowało się tylko kilka mil od Queen Charlton, dochodziła pora kolacji, kiedy Piotr odstawił Pen do „Jerzego". Do tej pory została wynajęta kareta pocztowa i wybrano cztery dobre konie. Umówiono zaprzęg na wpół do dwunastej przy bramie Crome Hall. Zakochany młodzieniec nie musiał obawiać się niczego poza dwiema sprawami: rozmiarem bagażu, który jego ukochana zechce wziąć ze sobą, i ewentualnym wczesnym udaremnieniem ucieczki, jak go zapewniła jego przewodniczka i mentorka.

Pen chciała być obecna w przełomowej chwili, ale Piotr odrzucił tę ofertę. Wymienili pożegnania na progu zajazdu i żadne nie doznało najmniejszego cierpienia na myśl, że kiedyś zamierzali połączyć się węzłem małżeńskim.

Ostatni raz pomachała przyjacielowi z dawnych lat, weszła do zajazdu i natknęła się na Ryszarda, który zmierzył ją wzrokiem i powiedział:

- Okropny urwisie, lepiej wyznaj wszystko! Gdzie byłaś i jakiego figla spłatałaś?

- Ależ zostawiłam ci wiadomość! - zaprotestowała Pen. - Czy przekazano ci ją, sir?

- Tak. Ale wiadomość, że oddaliłaś się z młodym Lutrellem, jedynie napełniła mnie obawą. Wyznaj swe winy!

Mrugnęła do niego.

- No może nie będziesz całkiem zadowolony, sir, ale naprawdę starałam się, jak mogłam!

- To z każdą chwilą staje się coraz bardziej złowróżbne. Jestem przekonany, że popełniłaś jakieś diabelstwo.

Weszła do bawialni, zbliżyła się do lustra nad kominkiem i poprawiła rozrzucone kosmyki.

- Dokładnie biorąc, to nie diabelstwo.

Ryszard, który obserwował ją z pewnym rozbawieniem, rzekł:

- Co za ulga. Myślę, że im wcześniej zaczniesz nosić suknie, tym lepiej. Wiedz, że poprawianie włosów to wybitnie kobieca sztuczka.

Zarumieniła się, roześmiała i odwróciła od lustra.

- Zapomniałam. Ale to zresztą nie ma znaczenia, bo wygląda mi na to, że doszłam do końca mojej przygody.

- Niezupełnie - odparł.

- Tak. Jeszcze nie wiesz!

- Ukrywasz coś wyjątkowo niegodziwego. Mów!

- Piotr i Lidia uciekają dziś w nocy! Śmiech zamarł mu na ustach.

- Pen, to twoja sprawka?

- Och, nie, skądże, sir! Miałam całkiem inny plan, tylko nie śmiałam ci go wyznać i Piotr nie miał o nim dobrego zdania. Chciałam porwać Lidię, żeby Piotr mógł ją uratować i w ten sposób zmiękczyć serce jej ojca. Jednakże przypuszczam, że nie pochwalałbyś tego.

- Nie - odparł natychmiast Ryszard.

- Dlatego nie powiedziałam ci nic o tym. Wreszcie Lidia zdecydowała się na ucieczkę.

- Chcesz powiedzieć, że zmusiłaś to wstrętne pannisko...

- Nie! Jesteś bardzo niesprawiedliwy, sir! Na honor, nie zmusiłam jej! Nie twierdzę, że nie podsunęłam jej tego pomysłu, ale to wszystko wina majora. Zagroził, że jutro rano wyśle Lidię do Lincolnshire. Oczywiście, nie zniosłaby życia tam! Och, służący! Niebawem opowiem ci całą historię!

Wycofała się na swe ulubione miejsce w wykuszu. Rozkładano nakrycia. Ryszard, stojąc plecami do potężnego kominka, obserwował Pen. Służący nie śpiesząc się przygotowywał kolację i podczas jednej z jego krótkich nieobecności w bawialni Pen nagle powiedziała:

- Miałeś zupełną rację, on się zmienił. Tylko myliłeś się w jednym: on uważa, że ja się wcale nie zmieniłam.

- Nie podejrzewałem, by stać go było na taki komplement - rzekł Ryszard unosząc brwi.

- No cóż, chyba nie uważał tego za komplement - stwierdziła z powątpiewaniem.

Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Służący wrócił z pełną tacą i zaczął rozstawiać półmiski. Kiedy się oddalił, Ryszard odsunął krzesło dla Pen.

- Podano do stołu, urwisie. Głodna?

- Nie bardzo - odparła, siadając. Podszedł do swego miejsca.

- Dlaczego, co to się stało?

- Nie wiem. Piotr o północy ucieka z Lidią.

- Mam nadzieję, że ta okoliczność nie odebrała ci apetytu.

- Och, nie! Myślę, że będzie im razem wspaniale, bo oboje są bardzo nierozsądni.

- To prawda. Co masz wspólnego z ich ucieczką?

- Och, bardzo mało, zapewniam cię, sir! Lidia podjęła decyzję bez żadnego nalegania z mojej strony. Wynajęłam jedynie karetę pocztową dla Piotra, gdyż on jest w Keynshaw dobrze znany.

- Jak podejrzewam, oznacza to, że będziemy musieli znieść kolejną wizytę majora Daubenaya. Coraz bardziej pogrążam się w bagnie występku.

Spojrzała na niego pytająco.

- Dlaczego? Nic nie zrobiłeś!

- Wiem. Ale niewątpliwie powinienem zrobić.

- Och, nie, wszystko jest przygotowane! Naprawdę nie ma nic do zrobienia.

- Czy nie sądzisz, że ja, człek sędziwy, mogę zdusić tę szokującą aferę w zarodku?

- To znaczy powiedzieć majorowi?! - zawołała Pen.

- Och, sir, nie popełniłbyś takiego okrucieństwa! Proszę cię, nie rób tego!

Napełnił po raz wtóry kieliszek.

- Bardzo łatwo mógłbym to zrobić, ale nie zrobię. Prawdę mówiąc, nie interesuje mnie afera pary kochanków, którą od początku uważałem za wyjątkowo nużącą. Natomiast, czy moglibyśmy zająć się naszymi sprawami?

- Tak, chyba powinniśmy. Byłam dzisiaj tak zajęta, że nieomal zapomniałam o jąkale. Ufam, sir, że nie grozi nam aresztowanie!

- Ja tym bardziej! - Roześmiał się.

- Bardzo miło jest się śmiać, ale widzę, że wcale nie podobamy się panu Philipsowi.

- Obawiam się, że twoje działania wpłynęły na zmianę jego zapatrywań. Na szczęście dotarty doń wieści, że pewien człowiek - zapewne występny kapitan Trimble - został zatrzymany w Bath przez władze.

- Dobry Boże, myślałam, że nigdy go nie złapią. Powiedz mi, czy miał naszyjnik?

- Tego nie wiem. Mam nadzieję, że ten Lutrell i jego narzeczona nie przedłużą miesiąca miodowego, gdyż jak mniemam, Lidia będzie potrzebna do identyfikacji więźnia.

- Jeśli się o tym dowie, to przypuszczam, że nigdy nie wróci.

- Niewiasta obdarzona duchem obywatelskim - skomentował Ryszard.

Pen zachichotała.

- Jej w ogóle brak ducha. Mówiłam ci to, sir! Czy... czy władze będą chciały mnie widzieć?

- Nie sądzę. W każdym razie nie natychmiast.

- Tak. Muszę powiedzieć, że to byłoby wyjątkowo niewygodne, gdybym koniecznie miała się stawić w sądzie - zauważyła Pen. - Sądzę... sądzę, że lepiej zrobię, wracając do domu, nieprawdaż?

Popatrzył na nią.

- Do ciotki Almerii, urwisie?

- Tak, oczywiście. Nigdzie indziej nie ma dla mnie miejsca.

- I do kuzyna Fryderyka?

- No cóż, mam nadzieję, że po tych wszystkich przygodach, przez które przeszłam, wszelkie chęci ożenku ze mną wywietrzeją mu z głowy - powiedziała optymistycznie Pen. - Wiesz, nim bardzo łatwo wstrząsnąć.

- Taki mężczyzna nie nadaje się na męża dla ciebie. - Pokręcił głową. - Bez wątpienia musisz wybrać kogoś, kim wcale nie łatwo wstrząsnąć.

- Być może lepiej zrobię, wstępując na drogę poprawy - powiedziała, uśmiechając się krótko i nieszczęśliwie.

- To byłaby szkoda, bo twoja niepoprawność jest cudowna. Mam lepszy plan niż twój, Pen.

Szybko wstała od stołu.

- Nie, nie! Proszę, sir, nie! - rzekła zdławionym głosem.

On również wstał i wyciągnął do niej rękę.

- Dlaczego to mówisz, Pen? Chcę, żebyś została moją żoną.

- Och, Ryszardzie, proszę cię, nie proponuj mi tego! - powiedziała błagalnie, wycofując się do okna. - Na prawdę nie chcę, żebyś mi się oświadczał. To bardzo uprzejmie z twojej strony, ale nie mogę się zgodzić!

- Uprzejmie z mojej strony!? Co to za nonsens?

- Tak, tak, wiem, czemu to powiedziałeś! - rzekła ze smutkiem. - Uznałeś, że mnie skompromitowałeś, ale nie zrobiłeś tego, bo nikt nie dowie się prawdy!

- Wyczuwam przyciężką rękę pana Lutrella - rzekł ponuro Ryszard. - Co za trujące śmieci powkładał ci do głowy, moja maleńka?

To czułe słówko sprawiło, że Pen nagle uroniła łzę.

- Och, nie! Tylko ja byłam tak głupia, że wcześniej o tym nie pomyślałam. Mam nie więcej rozumu od Lidii! Ale jesteś o tyle lat ode mnie starszy, że naprawdę nie wpadło mi to do głowy. Dopiero kiedy Piotr się zjawił, a ty chcąc ratować mój honor powiedziałeś mu, że jesteśmy zaręczeni, wtedy zobaczyłam, co ze mnie za głuptas! Ale to się nie liczy, sir, bo Piotr nigdy nie piśnie słówka, nawet Lidii, a ciotka Almeria nie musi wiedzieć, że byłam z tobą przez cały czas.

- Pen, przestaniesz pleść głupstwa? Moja droga, daleko mi do rycerskości. Możesz zapytać moją siostrę i ona ci powie, że jestem największym egoistą pod słońcem. Zajmuję się tylko tym, co może mi sprawić przyjemność.

- Wiem, że to nieprawda! Jeśli twoja siostra tak myśli, to cię nie zna. I nie plotę głupstw. Piotr był wstrząśnięty, kiedy dowiedział się, że przebywam z tobą, i pomyślałeś, że ma powód tak czuć, bo inaczej nie złożyłbyś mi tej propozycji.

- O tak! Dobrze wiem, co świat gotów by pomyśleć o tej eskapadzie, ale wierz mi, moja kochana maleńka, nie proponuję ci małżeństwa powodowany rycerskimi zasadami. Będę z tobą szczery. Zacząłem tę przygodę, ponieważ byłem pijany, zmęczony i wydawało mi się, że muszę zrobić coś, co było mi wstrętne. Kontynuowałem ją i przypadła mi do gustu, jak nic do tej pory w życiu.

- Jazda dyliżansem nie przypadła ci do gustu - przypomniała mu.

- Tak, ale nie musimy stale jeździć dyliżansem, prawda? - Uśmiechnął się do niej. - Krótko mówiąc, Pen, kiedy cię poznałem, byłem gotów zawrzeć małżeństwo z rozsądku. Nie minęło dwanaście godzin, od kiedy cię poznałem, a wiedziałem, że bez względu na to, co się stanie, nie zawrę tamtego związku. Po dwudziestu czterech godzinach, moja droga, wiedziałem, że znalazłem kogoś, o kim myślałem, że nie istnieje.

- Kto to taki? - spytała zawstydzona.

Jego uśmiech był nieco drwiący.

- Kobietę... nie dzierlatkę! Impertynenckiego, skandalicznego, bezczelnego urwisa, bez którego żadną miarą nie mogę żyć.

- Och! - Pen spłonęła rumieńcem. - Jak to miło słyszeć! Wiem, czemu to powiedziałeś, i doprawdy jestem ci bardzo wdzięczna, że użyłeś tak pięknych słów!

- I nie wierzysz w ani jedno z nich!

- Nie wierzę, bo jestem przekonana, że nie pomyślałbyś o małżeństwie ze mną, gdyby Piotr nie zakochał się w Lidii Daubenay - rzekła po prostu. - Jest ci mnie żal z tego powodu i...

- Ależ skąd.

- Myślę, że trochę tak, Ryszardzie. I całkiem rozumiem, że taka osoba jak ty - gdyż bynajmniej nie musisz przede mną udawać, że jesteś egoistą, bo wiem, że to zupełna nieprawda — taka osoba jak ty czuje się zobowiązana względami honorowymi do poślubienia mnie. Teraz ty wyznaj prawdę! Mam rację? Nie mów, proszę, nie mów mi uprzejmych kłamstw!

- Znakomicie. To prawda, że zaplątałem cię w sytuację, w której honor zobowiązuje mnie do zaproponowania ci małżeństwa. Ale ta propozycja obejmuje również moje serce, Pen.

Gorączkowo poszukała chusteczki do nosa i otarła nią oczy pełne łez.

- Och, bardzo ci dziękuję! - rzekła niewyraźnym głosem. - Masz takie wspaniałe maniery!

- Pen, ty nieznośny dzieciaku! - wykrzyknął. - Usiłuję ci powiedzieć, że cię kocham, a ty tylko mówisz mi, że mam piękne maniery!

- Nie można zakochać się w kimś w ciągu trzech dni! - zaoponowała.

Zbliżył się do niej o krok, ale zaraz nad sobą zapanował.

- Rozumiem.

Po raz ostatni wytarła oczy i rzekła przepraszająco:

- Wybacz mi! Nie chciałam płakać, tylko jestem chyba trochę zmęczona, a poza tym przeszłam wstrząs z winy Piotra.

Ryszard, który poznał blisko wiele kobiet, dobrze wiedział, co Pen ma na myśli.

- Tego się obawiałem. Czy bardzo cię to obeszło, Pen?

- Nie, ale myślałam, że obejdzie, i to wszystko bardzo popsuło mi humor. Rozumiesz mnie?

- Chyba tak. Jestem dla ciebie za stary?

- Ja jestem dla ciebie za młoda - powiedziała drżącym głosem Pen. - Pewnie uważasz, że jestem zabawna - na pewno tak uważasz, bo zawsze się ze mnie śmiejesz - ale bardzo szybko znudziłbyś się śmianiem i... może żałowałbyś, że się ze mną ożeniłeś.

- Śmiech nigdy mnie nie nudzi.

- Proszę, nie mów nic więcej! To była taka wspaniała przygoda, dopóki Piotr się nie zjawił i nie zmusił cię do oświadczyn! Ryszardzie, proszę, wolałabym, żebyś więcej nie nalegał.

Pojął, że jego staranna strategia, która polegała na doprowadzeniu do spotkania Pen z towarzyszem zabaw z dzieciństwa, a dopiero potem poproszeniu jej o rękę, była błędna. Nie przekona Pen, że jego deklaracja jest prawdziwa, gdyż bez wątpienia od początku traktowała go jak dobrotliwego wujaszka. Zastanawiał się, jak głębokie są jej uczucia wobec wymarzonego wizerunku Piotra Lutrella, i mylnie odczytując jej łzy, obawiał się, że została srodze zraniona. Bardzo chciał wziąć ją w ramiona, pokonując jej opór i skrupuły, ale zaufanie, jakim go obdarzyła, ustanowiło między nimi barierę.

- Zadałem sobie ciężką pracę, czyż nie tak? - rzekł z cieniem uśmiechu na twarzy.

Nie zrozumiała go i nic nie powiedziała. Dopiero kiedy ujrzała wstrząśniętą twarz Piotra i Ryszard oświadczył, że Pen jest jego przyszłą żoną, zajrzała w swe serce. Do tej pory Ryszard był tylko jej wspaniałym towarzyszem podróży, osobowością niebywale górującą nad młodą damą, która z kolei mogła w nim pokładać zaufanie. Cel podróży na tyle opętał myśli Pen, że w ogóle nie zastanowiła się nad tym, czy pojawienie się lwa salonowego nie zmieniło całego układu wydarzeń. A tak się właśnie stało i kiedy spotkała Piotra, nagle pojęła, że obchodzi ją tyle co zeszłoroczny śnieg. Lew salonowy wyparł go z jej myśli i serca. Potem Piotr uznał jej przygodę za niezbyt przystojną intrygę i Ryszard się zadeklarował, nie dlatego, że chciał (bo gdyby tak było, dlaczego trzymał język za zębami do tej pory?), ale zmusiło go do tego poczucie honoru. Absurdem byłoby myśleć, że światowiec dochodzący trzydziestego roku życia mógł się zakochać bez pamięci w dzierlatce, która ledwo opuściła szkolną izbę, chociaż ta dzierlatka prawdopodobnie zakochała się w nim po uszy.

- Znakomicie, panno Creed - powiedział Ryszard. - Będę starał się o ciebie wedle wszelkich zasad i zgodnie z konwenansami.

Wszędobylski służący wybrał tę chwilę, aby wejść do bawialni i sprzątnąć ze stołu. Odwracając wzrok do okna, Pen pomyślała, że w doskonalszym świecie żaden sługa nie narzuca się z wykonywaniem swych obowiązków w niewłaściwych momentach. Podczas kiedy służący, który, sądząc z bezustannych pociągań nosem, cierpiał na przeziębienie, chodził po pokoju, szurając nogami i brzęcząc talerzami, Pen rezolutnie otarła ostatnią łzę i skupiła swą uwagę na kundlu, który na środku ulicy drapał się i gryzł pchły. Ale przedmiot jej zainteresowania poszukał schronienia, przepędzony przez nadjeżdżający powozik ciągniony przez parę świetnych gniadoszy i powożony przez młodzieńca ubranego w szary płaszcz podróżny z co najmniej piętnastoma narzutkami i podwójnymi kieszeniami. Wytworna chusteczka wystawała z wewnętrznej kieszeni, a spod rozpiętego płaszcza ukazywał się zadziwiający widok: kaszmirowa kamizelka w niebiesko-żółte paski i fontaź z białego muślinu w czarne grochy. W butonierce płaszcza bukiecik, a na głowie pięknisia zawadiacko zatknięty wysoki kapelusz ze stożkowym denkiem i zawiniętym do góry rondem.

Pojazd podjechał pod „Jerzego"; groom zeskoczył z tylnej ławeczki i podbiegł do koni. Piękniś odrzucił koc zakrywający mu nogi i Pen ujrzała białe sztruksowe bryczesy i buty z bardzo wysokimi cholewkami. Nieznajomy wbiegł do zajazdu, a ona wciąż zdumiewała się ujrzanym zjawiskiem. Wołano gospodarza.

- Dobry Boże, cóż to za osobliwa postać! Szkoda, że jej nie widziałeś! - wykrzyknęła Pen. - Trudno sobie kogoś takiego wyobrazić! Ma kamizelkę w niebiesko-żółte paski i fontaź w grochy!

- Sam to czasem noszę - wymruczał Ryszard.

Odwróciła się, zdecydowana utrzymać rozmowę przy tak wyjątkowych tematach.

- Ty? Nie mogę sobie czegoś takiego wyobrazić!

- To bardzo przypomina mi insygnia „Klubu Czterech Koni". Ale co, na wszystkie wspaniałości tego świata, jeden z naszych członków robi w Queen Charlton?

Niewyraźne dźwięki rozmowy dotarły do bawialni. Gospodarz, który dysponował wysokim tembrem głosu, dał się wyraźnie słyszeć, kiedy mówił:

- Moja najlepsza bawialnią jest zajęta przez sir Ryszarda Wyndhama, sir, ale jeśli jaśnie pan byłby łaskaw...

- Co?!!!

Tej monosylaby nie dało się nie usłyszeć, gdyż została wręcz wykrzyczana.

- Och, mój Boże! - powiedział Ryszard i szybkim wzrokiem zmierzy! Pen. - Uważaj, urwisie! Przypuszczam, że znam tego podróżnika. Cóż, na Boga, zrobiłaś ze swym fontaziem? Podejdź tu!

Zaledwie miał czas na wygładzenie zmiętego materiału, kiedy się odezwał ten sam przenikliwy głos:

- Gdzie? Tam? Nie bądź głupi, człowieku! Znam go dobrze.

Z holu dochodził odgłos szybkich kroków. Drzwi otworzyły się gwałtownie; dżentelmen w płaszczu podróżnym z piętnastoma narzutkami wkroczył do pokoju i ujrzawszy Ryszarda, odrzucił na bok kapelusz i rękawiczki i ruszył ku niemu, wykrzykując:

- Ryszardzie! Ryszardzie, ty draniu, co tu robisz?

Pen usunęła się do okna. Obserwowała wysokiego młodego człowieka, który ściskał dłoń Ryszarda, i zastanawiała się, gdzie go już mogła widzieć. Wydawał jej się mgliście znajomy, a samo brzmienie tego zuchwałego głosu trącało strunę pamięci.

- Na mą duszę! - powiedział. - To przechodzi ludzkie pojęcie! Nie wiem co, u diabła, tu porabiasz, ale właśnie ciebie szukam. Ryszardzie, czy nadal podtrzymujesz swą propozycję? Do czarta, jeśli tak, to płynę do Indii pierwszym statkiem! Tym razem rodzinka ma do zapłacenia do diabła i trochę!

- Wiem o tym - rzekł Ryszard. - Rozumiem, że dotarły do ciebie wieści o Beverleyu?

- Mój Boże, nie mów mi, że ty je słyszałeś?

- Znalazłem go.

Cedryk palnął się czoło.

- Znalazłeś go? Co, ty go szukałeś, Ryszardzie? Ilu ludzi o tym wie? Gdzie ten piekielny naszyjnik?

- Jeśli stróże prawa go nie znaleźli, to podejrzewam, że spoczywa w kieszeni niejakiego kapitana Trimble'a. Ongiś był w moim posiadaniu, ale oddałem go Beverleyowi, aby... hmm... zwrócił go twojemu ojcu. Kiedy Beverley został zamordowany...

Cedryk zwinął się, szczęka mu opadła.

- Co takiego? Zamordowany? Ryszardzie, nie mówisz o Bevie?

- Ach! - zdziwił się Ryszard. - Więc nie wiedziałeś?

- Dobry Boże! - Błądzące oko przybysza spoczęło na karafce pozostawionej przez służącego. Nalał sobie wina i jednym haustem opróżnił kieliszek. - Teraz lepiej. Więc Bev zamordowany, tak? No cóż, sam przyjechałem tu gnany pragnieniem wyprawienia go na tamten świat. Kto to zrobił?

- Jak sobie wyobrażam, Trimble.

Cedryk zamarł w trakcie ponownego napadania kieliszka i podniósł szybko oczy.

- Z powodu naszyjnika? - zapytał i ku zdumieniu Pen wybuchnął śmiechem. - Och, na Boga, ale to komiczne.

- Krztusił się. - Och, psiakość, Ryszardzie, to ci diabli figiel!

Ryszard podniósł monokl i z lekkim zaskoczeniem przyglądał się młodemu przyjacielowi.

- Oczywiście, nie spodziewałem się, by ta wiadomość miała porazić cię smutkiem, ale wyznaję, że nie byłem przygotowany...

- Imitacja, mój drogi! To tylko imitacja - powiedział Cedryk, kuląc się ze śmiechu.

Monokl opadł.

- Boże mój! Powinienem o tym pomyśleć. Saar?

- Lata temu! - Cedryk ocierał załzawione oczy wykwintną chusteczką do nosa. - Wyszło na jaw dopiero wtedy, kiedy - zwróć uwagę, Ryszardzie! - rzuciłem w pościg agenta śledczego z Bow Street! Ojciec był do tego diablo niechętnie nastawiony. Jednak nie wpadłem na to dlaczego! Matka wysyłała posłańca za posłańcem na Brook Street, dziewczyny nie dawały mi żyć, więc też się tam wybrałem. Bogiem a prawdą, moja głowa nie najlepiej funkcjonuje przed południem. Kiedy tylko wysłałem brytany w pogoń za tym cholernym naszyjnikiem, zacząłem roztrząsać całą sprawę. Powiedziałem ci, Ryszardzie, że Bev to zły człowiek. Stawiam pół tysiączka funciaków, że to on ukradł naszyjnik.

Ryszard pokiwał głową,

- Całkiem możliwe.

- Do diabła, za wiele sobie pozwalał! Matka miała w karecie skrytkę na naszyjnik. Ojciec wiedział o tym. Ja wiedziałem. Bev wiedział. Przypuszczam, że dziewczęta wiedziały. Ale nikt inny, pojmujesz? Przemyślałem to wszystko u White'a. Nic tak jak brandy nie rozjaśnia umysłu. Przypomniałem sobie, że Bev wybrał się do Bath w zeszłym tygodniu. Nie miałem pojęcia dlaczego. Pomyślałem sobie, że lepiej się sam rozeznam w sprawie. Właśnie zdecydowałem się na małą przejażdżkę do Bath, kiedy wpada ojciec wściekły jak sto diabłów! Dowiedział się od Melissy, że byłem na Bow Street. Rzucił się na mnie, plótł coś bez ładu i składu i chciał wiedzieć, dlaczego, u czarta, wysłałem agentów na poszukiwanie naszyjnika. Powiadam ci, stary, żółtodziób ze mnie! Daję ci słowo, w ogóle nie pomyślałem, że się coś kroi! Zawsze wyobrażałem sobie, że ojciec chce zatrzymać te brylanty! Sprzedał je trzy lata temu, kiedy tak mu nie szło! Kazał je skopiować i nikt się o tym nie dowiedział, nawet matka! Myślałem, że mnie rozszarpie z wściekłości i, u diabła, nie mam o to do niego pretensji, bo jeśli mój agent wykopie naszyjnik spod ziemi, będzie sporo do zapłacenia i jeszcze trochę! Dlatego jestem tutaj! Ale zdumiewa mnie, że cię tu widzę. Co, na Boga, sprowadza cię w to miejsce?

- Powiedziałeś mi, żebym wziął nogi za pas - wymruczał Ryszard.

- Zgadza się, ale prawdę mówiąc, nigdy nie podejrzewałem, że to zrobisz. Ale dlaczego tu? Puść farbę, stary! Przecież nie udałeś się w pogoń za Bevem!

- Nie, nie szukałem go. Przyjechałem tu wyłącznie w sprawach... hmm... rodzinnych. Przypuszczam, że do tej pory nie poznałeś mojego młodego kuzyna, Pena Browna?

- W ogóle nie wiedziałem, że masz kuzyna o tym imieniu. Kim on jest? - zapytał radośnie Cedryk.

Ryszard nieznacznym ruchem wskazał Pen. Pokój tonął w głębokim cieniu, gdyż zapadał zmierzch, a służący nie przyniósł jeszcze świec. Cedryk odwrócił głowę i zmrużywszy oczy wpatrywał się w wykusz, gdzie na ławeczce siedziała Pen, na wpół ukryta za zasłoną.

- Do diabła, w ogóle cię nie zauważyłem! - wykrzyknął.

- Witam?

- Pan Brandon. Pen — dokonał prezentacji Ryszard.

Zbliżyła się, by wymienić uścisk dłoni. Właśnie służący wniósł parę świeczników i postawił je na stole. Podszedł do okna, by zasunąć zasłony. Nagły blask na moment oślepił Cedryka, ale kiedy puścił dłoń Pen i zaczął lepiej widzieć, dostrzegł złote pukle. Zmarszczył potężnie czoło, natężył oporną pamięć.

- Hej, zaczekaj chwilę! - rzekł. - Czy ja cię już nie spotkałem?

- Nie, nie sądzę - odparła cichutko Pen.

- Tak myślałem. Ale jest w tobie coś... Czy powiedziałeś, Ryszardzie, że to twój kuzyn?

- Daleki kuzyn.

- Nazwiskiem Brown?

Ryszard westchnął.

- Czy to takie niezwykłe?

- Do diabla, stary, znam cię od kołyski, ale nigdy nie słyszałem o żadnym twoim krewnym nazwiskiem Brown! O co tu chodzi?

- Gdybym wiedział, że tak cię interesuje moje drzewo rodzinne, Cedryku, to poinformowałbym cię o istnieniu Pena.

Służący, który z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie, nie miał nic więcej do zrobienia, więc oddalił się powoli i ze smutkiem.

- Jest w tym coś diabelnie dziwnego - powiedział Cedryk. - I coś mi chodzi po głowie. Gdzie burgund?

- No cóż, ja też w pierwszej chwili myślałem, że pana znam - oświadczyła Pen. - Ale to pewnie przez podobieństwo do jąka... do drugiego pana Brandona.

- Nie mów mi, że go znasz! - krzyknął Cedryk.

- Niezbyt dobrze. Spotkaliśmy go tu przypadkiem.

- Powiem ci coś, chłopcze, on nie był właściwym towarzystwem dla takiego gołowąsa jak ty - rzekł surowo Cedryk. Znów przyjrzał się jej zmarszczywszy czoło, ale wreszcie zaprzestał walki z oporną pamięcią i zwrócił się do starego przyjaciela: - Lecz osoba twojego kuzyna nie tłumaczy, dlaczego ty się tu znalazłeś, Ryszardzie. Do diabła, co cię tu sprowadziło?

- Przypadek. Zostałem... hmm... zobowiązany do przywiezienia go w tę okolicę. Ważne sprawy rodzinne. Po drodze spotkaliśmy osobnika, który był ścigany przez agenta z Bow Street - twojego agenta, Cedrysiu - i który wsunął pewien naszyjnik do kieszeni kuzyna.

- Nie mówisz poważnie! Ale skąd wiedziałeś, że Bev tu jest?

- Nie miałem o tym zielonego pojęcia. To stało mi się wiadome dopiero wówczas, kiedy usłyszałem go obsypującego nieco zbyt głośno wyrzutami człowieka, który, jak podejrzewam, później go zamordował. Krótko mówiąc, w całą aferę były zamieszane trzy osoby i jedna z nich wystrychnęła na dudka resztę. Zwróciłem naszyjnik Beverleyowi pod warunkiem, że odda go ojcu.

Cedryk uniósł brew.

- Nie śpiesz się tak, Ryszardzie, nie śpiesz! Nie jestem kiep, mój drogi! Bev nigdy nie zgodziłby się na oddanie brylantów... chyba że z obawy przed cięgami, które mu sprawisz. Tchórz był z tego Beva jak diabli! Czy tak to wyglądało?

- Nie. Nie tak to wyglądało.

- Ryszardzie, ty ofermo, nie mów mi, że go spłaciłeś!

- Nie.

- Obiecałeś, że tego nie zrobisz. Ostrzegałem cię! Ostrzegałem cię, żebyś nie wdawał się w żadne konszachty z Bevem! Lecz jeśli nie żyje, to nic złego się nie stało! Jedź dalej!

- Nie ma wiele do opowiadania, naprawdę. Beverley został ostatniej nocy znaleziony przeze mnie martwy w zagajniku, niedaleko stąd. Naszyjnik znikł.

- A pewnie! Wiesz, Ryszardzie, to cholernie brzydka sprawa! A im więcej o niej myślę, tym mniej rozumiem, dlaczego opuściłeś miasto z takim pośpiechem i nie zamieniwszy z nikim słowa. Tylko nie wmawiaj mi, stary, że wyjechałeś w ważnych sprawach rodzinnych! Tamtej nocy byłeś zalany! Nigdy w życiu nie widziałem cię na takim rauszu! Ponoć udawałeś się do domu, ale z tego, co wyjawił stary Jerzy, wynika, że wbiłeś sobie do głowy, że twój dom jest gdzieś w kierunku Brook Street. Cóż, idę o każdą sumę, że nie poszedłeś śpiewać serenady pod oknem Melissy! Do diabła, co ci się przytrafiło?

- Och, poszedłem do domu! - powiedział łagodnie Ryszard.

- Tak, ale skąd się wziął ten młokos? - indagował zaintrygowany Cedryk, obrzucając Pen spojrzeniem.

- Czekał na mym progu. Rozumiesz, odszukał mnie.

- Nie, niech mnie diabli, to się nie trzyma kupy! - zaprotestował Cedryk. - Nie o trzeciej nad ranem, stary!

- Oczywiście, że nie - wtrąciła Pen. - Czekałem na niego... och, godzinami!

- Na progu?

- Były pewne powody, dla których nie chciałem, żeby służba Ryszarda wiedziała, że jestem w mieście - wyjaśniła Pen z fałszywą szczerością.

- Ależ w całym moim życiu nie słyszałem takiej opowiastki! - powiedział Cedryk. - To nie w twoim stylu, stary, nie w twoim stylu! Wpadłem do ciebie następnego rana i zastałem Ludwikę i Jerzego. Cały dom poruszony i nikt nie wie, gdzie, u licha, przepadłeś. Och, na Jowisza! Jerzy był przekonany, że się utopiłeś!

- Utopiłem się? Dobry Boże, dlaczego?

- Z powodu Melissy, stary, z powodu Melissy! - Cedryk zachichotał. - Łóżko nie ruszane... zmięty fontaź w kominku... pukiel włosów... - Przerwał i gwałtownie odwrócił głowę ku Pen. - Na Boga, mam! Teraz wiem, co mnie tak dziwiło! Te włosy! To był twój pukiel!

- Och, do czarta! - zaklął Ryszard. - Więc znaleziono go?

- Złoty kosmyk pod szalem. Jerzy myślał, że to pamiątka z twojej przeszłości. Nie przyszedłbyś do Ryszarda o tak wczesnej porze, żeby ścinać sobie włosy, chłopcze! Niech to wszyscy diabli porwą, to nie ma sensu!

- Nie, ale on powiedział, że mam za długie włosy i że nie wybierze się ze mną, jeśli będę tak wyglądał - powiedziała z desperacją Pen. - I nie podobał mu się mój fontaź. Ryszard był pijany, rozumie pan.

- Nie był aż tak pijany. Nie wiem, kim jesteś, ale nie jesteś kuzynem Ryszarda. Prawdę mówiąc, nie wierzę, żebyś nawet był chłopcem! Niech mnie licho porwie, jeśli nie jesteś kimś z przeszłości Ryszarda, ot co!

- Skądże! - oburzyła się Pen. - To prawda, że nie jestem chłopcem, ale Ryszarda ujrzałam pierwszy raz na oczy dopiero tamtej nocy!

- Nie widziałaś go wcześniej na oczy? - powtórzył oszołomiony Cedryk.

- Nie! To wszystko był przypadek, czy nie tak, Ryszardzie?

- Tak. - Ryszard wyglądał na rozbawionego. - Wyskoczyła z okna w moje ramiona, Cedryku.

- Wyskoczyła z... dajcie mi jeszcze burgunda!

13

Pokrzepiwszy się winem Cedryk westchnął i potrząsnął głową.

- Na nic ta opowieść, to dalej robi na mnie diabelnie dziwne wrażenie. Niewiasty nie wyskakują z okien.

- No cóż, dokładnie biorąc, nie wyskakiwałam. Wyszłam przez okno, bo uciekałam od krewnych.

- Często chciałem uciec od moich, ale nigdy na myśl mi nie przyszło, żeby wychodzić przez okno.

- Oczywiście, że nie! - powiedziała z naganą w głosie Pen. - Pan jest mężczyzną!

To wyjaśnienie nie zadowoliło Cedryka.

- Tylko niewiasty korzystają w takim wypadku z okien? Coś się tu nie zgadza.

- Ale z pana wyjątkowy głupiec. Uciekłam oknem, bo wyjście drzwiami było niebezpieczne. A Ryszard przypadkiem przechodził w pobliżu, co okazało się bardzo szczęśliwą okolicznością, bo prześcieradła były za krótkie, i musiałam skoczyć.

- Chcesz mi powiedzieć, że zeszłaś po prześcieradłach?

- Tak, oczywiście. Jak inaczej miałam się wydostać?

- No, to szczyt wszystkiego! - wykrzyknął z podziwem.

- Och, to nic! Kiedy Ryszard odgadł, że nie jestem chłopcem, pomyślał, że niewłaściwe z mojej strony byłoby podróżowanie samopas, więc zabrał mnie do siebie, przyciął mi włosy z tyłu, zawiązał fontaź i... i dlatego znalazł pan te rzeczy w bibliotece!

Cedryk przyjrzał się spod oka przyjacielowi.

- Niech mnie diabli, wiedziałem, że jesteś pod dobrą datą stary, ale nigdy nie zgadłbym, że aż tak się wstawiłeś!

- Tak - refleksyjnie powiedział Ryszard. - Przypuszczam, że byłem bardziej wstawiony, niż mi się wydawało.

- Wstawiony?! Mój drogi, musiałeś być zalany! Ale, u licha, jak tu wylądowałeś? Przecież Jerzy mówił, że wszystkie twoje konie stoją w stajni. Nigdy nie podróżujesz karetą pocztową!

- Oczywiście, że nie. Podróżowaliśmy dyliżansem.

- Dyli... dyli... - Cedryk nie mógł wykrztusić tego słowa.

- To pomysł Pen - wyjaśnił uprzejmie Ryszard. - Muszę przyznać, że nie byłem jego gorącym zwolennikiem, i w dalszym ciągu uważam dyliżans za koszmarny pojazd, ale nie ma co zaprzeczać: mieliśmy podróż pełną przygód. Doprawdy, jazda karetą pocztową jest żałośnie nudna. Przewróciliśmy się do rowu, zawarliśmy... hmm... bliską znajomość ze złodziejem, weszliśmy w posiadanie ukradzionego przedmiotu, towarzyszyliśmy w ucieczce pary zakochanych, wykryliśmy morderstwo. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że życie może być tak ekscytujące.

Cedryk, który z otwartymi ustami przypatrywał się przyjacielowi, zaczął się śmiać.

- O Panie, nigdy tego nie pojmę! Ty, Ryszardzie?! O Panie! Ludwika gotowa była przysiąc, że nigdy nie zrobisz nic niegodnego człowieka światowego, Jerzy myślał, że spoczywasz na dnie rzeki, a Melissa utrzymywała, że wziąłeś się za przygotowania do ślubu! Boże, będzie zła jak osa! Na Jowisza, została wymanewrowana! Przegrała na całej linii! - Kolejny raz otarł oczy chusteczką. - Musisz mi kupić te dwie zmiany munduru, stary. Do licha, jesteś mi to winny, bo to ja powiedziałem ci, żebyś wziął nogi za pas, czyż nie tak?

- Ale on nic podobnego nie uczynił! - powiedziała z niepokojem Pen. - To ja wzięłam nogi za pas. Nie Ryszard.

- Och nie, ja! - sprzeciwił się jej Ryszard, zażywając tabaki.

- Nie, nie, ty jedynie pojechałeś się mną opiekować. Powiedziałeś, że nie mogę jechać sama!

Cedryk przyjrzał się jej ze zdziwieniem.

- Wiecie, nie pojmuję tego! Jeśli poznaliście się dopiero trzy dni temu, nie możecie uciekać jak para kochanków!

- Oczywiście, że nie jesteśmy parą kochanków! Ja przyjechałam tu w... w osobistej sprawie, a Ryszard udaje mojego wychowawcę. Nie ma mowy o żadnych uciekających kochankach.

- Wychowawca? O Panie! Myślałem, że jest twoim kuzynem.

- Mój drogi Cedryku, więcej wyobraźni! - zaapelował Ryszard. - Występowałem jako wychowawca, wuj, opiekun i kuzyn.

- Wyglądasz mi na wielkiego hultaja - surowo powiedział do Pen Cedryk. - Ile masz lat?

- Siedemnaście, ale nie pojmuję, czemu miałoby to pana interesować.

- Siedemnaście! - Cedryk spojrzał na przyjaciela z potępieniem. - Ty szaleńcze! Klamka zapadła! I co powie twoja matka, Ludwika i moja siostrzyczka z kwaśną miną...! Kiedy wesele?

- Nad tym się właśnie zastanawialiśmy, kiedy wszedłeś - powiedział Ryszard.

- Lepiej weźcie cichy ślub tam, gdzie was nie znają. Wiecie, jacy są ludzie! - Cedryk potrząsnął głową. - Niech mnie diabli porwą, jeśli nie będę pierwszym drużbą!

- A nie będzie pan. - Pen zarumieniła się. - Nie weźmiemy ślubu. Ten pomysł jest całkiem absurdalny.

- Wiem, że jest absurdalny - odparł szczerze Cedryk. - Ale powinnaś o tym pomyśleć, zanim zaczęłaś jak szalona rozbijać się po kraju. Teraz nic na to nie poradzisz, musicie wziąć ślub!

- Ja nie wezmę! - oznajmiła Pen. - Nikt poza panem i jeszcze jedną osobą, która się nie liczy, nie ma pojęcia, że nie jestem chłopcem.

- Ale, moja droga dziewczyno, to nie wystarczy! Wierz mi, to nie wystarczy! Jeśli ty o tym nie wiesz, to jestem pewien, że Ryszard to wie. Pewnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, że to znakomity kandydat na męża. Niech mnie diabli! My zdawaliśmy sobie z tego sprawę! Liczyliśmy, że dzięki niemu fortuna uśmiechnie się do naszej rodziny - dodał, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.

- Uważam, że jest pan trywialny i obrzydliwy! - powiedziała Pen. - Sama mam bardzo dużo pieniędzy. Prawdę mówiąc, jestem dziedziczką majątku i mam szczery zamiar nie wychodzić za nikogo!

- Ale tylko pomyśl: co to za strata! - zaprotestował Cedryk. - Jeśli jesteś dziedziczką i nie możesz znieść myśli o małżeństwie z Ryszardem, za co cię nie ganię, gdyż wiadomo świetnie, że nie jest bawidamkiem! - to oporna sztuka, moja droga, nigdy nie zainteresował się poważnie żadną niewiastą - to podejrzewam, że nie wymieniłabyś go na twego pokornego sługę?

- Twoje wypowiedzi, mój drogi Cedryku, są niezmiennie budujące - lodowato powiedział Ryszard.

Ale Pen nie poczuła się obrażona. Wręcz przeciwnie - zachichotała.

- Nie, dziękuję panu. Wcale nie chcę wyjść za pana za mąż.

- Tego się obawiałem. Więc musisz wziąć Ryszarda, nic innego ci nie pozostaje! Ale jesteś dla niego za młoda, na to się nie poradzi! Do licha, nie pojmuję, co strzeliło wam do głowy, żeby rozpoczynać tę zwariowaną przygodę!

- Jesteś w błędzie, Cedryku - powiedział Ryszard. - Niczego nie pragnę bardziej niż małżeństwa z Pen.

- No, tego jeszcze brakowało! - Cedryk nie posiadał się ze zdumienia. - A ja już uważałem cię za przypadek beznadziejny!

- Idę spać - oznajmiła Pen.

Ryszard otworzył przed nią drzwi.

- Dobrze, moje dziecko, idź spać. Ale proszę cię, nie pozwól, by paplanina Cedryka wpłynęła na twe decyzje. Nikt nie dorównuje mu w wygłaszaniu bredni. - Ujął jej dłoń i uniósł do swych ust. - Miłych snów, urwisie - rzekł ciepło.

Poczuła kluchę w gardle, zdobyła się na drżący uśmiech i znikła, ale zdążyła jeszcze usłyszeć Cedryka, który tonem największego zdumienia wykrzyknął:

- Stary, nie zakochałeś się chyba w tej dzierlatce?!

- Sądzę, że będzie większym pożytkiem, jeśli porozmawiamy o okolicznościach, które cię tu sprowadziły, Cedryku - rzekł Ryszard, zamykając drzwi.

- Ależ jak najbardziej! - powiedział szybko Cedryk. - Przepraszam cię! Nie zamierzałem wtykać nosa w twoje sprawy, stary, bynajmniej! Tylko się nie denerwuj! Znasz mnie! Nigdy nie umiałem utrzymać języka na wodzy!

- Tego się zawsze obawiam - sucho odparł Ryszard.

- Milczę jak grób! Ale właśnie ty, Ryszardzie...? Nie pojmuję! Jednakże to nie moja sprawa! Co znaczą twoje uwagi o Bevie?

- On nie żyje. To chyba najważniejsze.

- No cóż, nie spodziewaj się, bym smucił się z tego powodu. To był zły człowiek, wierzaj mi! Co robił w tym zagajniku, o którym wspominałeś?

- Prawdę mówiąc, przyszedł tam na spotkanie ze mną.

Cedryk zmarszczył brwi.

- Jest w tym coś więcej, niż by się na pozór wydawało. Dlaczego mieliście się spotkać?

- Będę z tobą szczery. Wpadł na pomysł, żeby wydusić ode mnie pieniądze, grożąc rozgłoszeniem wieści, że mój mniemany kuzyn to przebrana dziewczyna.

- Tak, to cały Bev. - Cedryk pokiwał głową, wcale nie zaskoczony. - Zaproponowałeś mu spłacenie długów?

- Och, zaproponowałem mu to wcześniej! Na nieszczęście kapitan Trimble dowiedział się o moim spotkaniu z Beverleyem w zagajniku i udał się tam przede mną. Jest świadek tego spotkania, który opisał kłótnię i to, jak Trimble obalił na ziemię Beverleya, przeszukał mu kieszenie i się oddalił. Zapewne myślał, że go tylko ogłuszył. Kiedy natknąłem się na Beverleya, miał skręcony kark.

- Na Jowisza! - Skonsternowany Cedryk zagwizdał. - To gorzej, niż myślałem! Do diabła! Tego się nie wyciszy! Nie podejrzewają cię o udział w tym, co Ryszardzie?

- Szybko zdobywam sobie w tej okolicy możliwie najgorszą reputację, ale jak do tej pory nie zostałem aresztowany za morderstwo. Co dokładnie cię tu sprowadza?

- Ależ chciałem wydusić z Beva prawdę! To oczywiste! Nie mogłem pozbyć się przekonania, że to on jest sprężyną tego napadu. Wiesz, tkwił po uszy w długach. Poza tym ojciec chciał, żebym odwołał mojego brytana, ale za nic nie mogę go znaleźć. Jeśli spotkałeś go na drodze do Bristolu, to tłumaczy, dlaczego ja się z nim rozminąłem. Pojechałem do Bath. Tam ostatni raz widziano Beva, był z Fryderykiem Fotheringhamem. Fryderyk powiedział mi, że Bev wyjechał w gości do jakichś ludzi. Nazywają się Lutrellowie, mieszkają tu nie opodal. Więc spotkałem się z matką, wydobyłem z niej całą opowieść o rabunku i przyjechałem tutaj. Co teraz robimy?

- Powinieneś spotkać się z miejscowym sędzią. Człowiek, którego opis pasuje do Trimble'a, został dziś ujęty w Bath, ale nie mam pojęcia, czy znaleziono przy nim naszyjnik.

- Muszę dostać w swoje ręce ten przeklęty naszyjnik! - Cedryk skrzywił się. - Byłoby niedobrze, gdyby prawda wyszła na jaw. Ale co ty zamierzasz? Wygląda mi na to, że też się wpakowałeś w niezłą kabałę.

- Niewątpliwie będę mógł odpowiedzieć na to pytanie, kiedy jutro omówię sprawę z Pen - odparł Ryszard.

Ale lwu salonowemu nie było sądzone omówić nazajutrz żadnej sprawy z panną Creed. Ta bowiem, zanim udała się do łóżka, przygnębiona siedziała długo w pokoju przy otwartym oknie i wpatrywała się w oświetloną księżycem scenerię. Doszła do wniosku, że przeżyła najokropniejszy dzień swego życia, i nagłe pojawienie się Cedryka Brandona w niczym nie ulżyło jej na sercu. Cedryk wyraźnie uważał jej przygodę za niewiele mniej dziwaczną niż pomysł, że miałaby zostać żoną Ryszarda. Jak to powiedział, znał Ryszarda od kołyski i bezsprzecznie można było założyć, że wiedział o nim prawie wszystko. Jego zdaniem Pen musi wyjść za mąż za Ryszarda, co ona z kolei uznała za równoznaczne ze stwierdzeniem, że doprowadziła do niewygodnej sytuacji, w której Ryszard był skazany na proszenie jej o rękę. Pomyślała, że to bardzo niesprawiedliwe, gdyż nie był trzeźwy, kiedy uparł się przy towarzyszeniu jej do Somerset, i co więcej, uczynił to wyłącznie w trosce o jej bezpieczeństwo. Nie przyszło jej wtedy na myśl, że dżentelmen o tyle lat od niej starszy może narazić ją na kompromitację lub że sam wystawi swój honor na szwank. Ryszard spodobał się Pen od pierwszego wejrzenia. Niewiarygodnie szybko stali się sobie bliscy i prawdę mówiąc czuła się tak, jakby znała go całe życie. Pomyślała o sobie, że jest nawet głupsza niż Lidia Daubenay. Przecież zanim jeszcze dotarli do Queen Charlton, zakochała się w nim po uszy! Myślała tylko o spotkaniu z Piotrem, ale musiała przyznać przed sobą, że wcale nie była przejęta wizją ujrzenia go w „Jerzym".

Musiałby się chyba stać wzorem doskonałości, by teraz przesłonić w jej sercu obraz Ryszarda.

Ale młodemu Lutrellowi daleko było do ideału. Zepsuł wszystko - pomyślała Pen. Zarzucił jej nieodpowiednie zachowanie i zmusił Ryszarda do oświadczyn, o których ten na pewno nawet nie myślał.

Bo podejrzewam, że on wcale mnie nie kocha - wiodła dalszy dyskurs ze sobą Pen. - Powiedział to dopiero wtedy, kiedy Piotr okazał się taki wstrętny. Traktował mnie, jakby naprawdę był opiekunem albo wujkiem czy kimś całe lata starszym ode mnie, dzięki czemu, jak przypuszczam, wszystko wydawało mi się wcale przyzwoite i dalekie od skandalu. Dopiero potem przydarzyło się nam tak wiele przygód i Ryszard musiał się pozbyć ciotki Almerii, a potem jąkała odgadł, że jestem dziewczyną, i Piotr był taki nieznośny, i wpadłam w tarapaty z powodu szaleństwa Lidii, i major przyszedł, i teraz ten drugi pan Brandon dowiedział się o mnie, i na domiar wszystkiego biedny Ryszard z mojej winy znalazł się w najokropniejszej sytuacji, jaką można sobie wyobrazić! Jest na to tylko jedna rada: muszę uciec.

Jednakże ta decyzja przywiodła ją do takiej melancholii, że kilka grubych łez zalśniło na rzęsach dziewczyny i stoczyło się po policzkach. Otarła je, mówiąc sobie, że głupotą jest płakać.

Bo jeśli on nie chce się ze mną ożenić, ja nie chcę go za męża. Bardzo chcę. A jeśli chcę, to przypuszczam, że zjawi się z wizytą u ciotki. Nie, nie zjawi się. Całkiem o mnie zapomni albo najpewniej będzie się cieszył, że pozbył się tak źle wychowanej, męczącej podopiecznej. Och, Boże mój!

Tak pogrążyła się w ponurych rozważaniach, że dopiero po długim czasie zaczęła zbierać się do łóżka. Zapomniała nawet o ucieczce kochanków, którą pomogła przygotować, i kiedy usłyszała zegar bijący północ, nie uświadomiła sobie, że Lidia wchodzi teraz do wynajętej karety pocztowej z klatką papużek-nierozłączek albo bez niej.

Pen spędziła przykrą noc, dręczona niespokojnymi snami, przewracając się z boku na bok, tak że niebawem pościel i koce pozwijały się i łóżko stało się niewygodne. O szóstej rano, kiedy wreszcie otworzyła oczy i ujrzała pokój pełen światła, była szczęśliwa, że opuszcza sypialnię.

Znaczną część czasu po obudzeniu poświęciła na rozważania, jak umknąć niepostrzeżenie Ryszardowi. Pamiętała, że w niektóre dni kursuje do Bristolu przewoźnik i zdecydowała, że albo kupi miejsce w jego pojeździe, albo - jeśli tego dnia nie będzie jechał - pójdzie pieszo i w Bristolu wykupi miejsce na dyliżans do Londynu. Bristol był zaledwie sześć mil od Queen Charlton, a poza tym może ktoś udający się do miasta zabierze ją ze sobą.

Ubrała się i o mało znów nie wybuchnęła płaczem, kiedy walczyła ze zwojami nakrochmalonego muślinu, ponieważ był to fontaź Ryszarda. Spakowała swoje rzeczy do sakwojaża i na paluszkach zeszła do bawialni.

Chociaż służący kręcili się już po jadalni i kuchni, nie posprzątali jeszcze w bawialni i nie odsunęli tu zasłon. Zaniedbane i mroczne pomieszczenie wyglądało ponuro. Pen odsunęła zasłony, siadła przy pulpicie i wzięła się za pisanie pożegnalnego listu do Ryszarda.

Było to bardzo trudne zadanie i towarzyszyło mu wiele pochlipywań i łzawych westchnień. Kiedy wreszcie skończyła pisanie, bez wielkiego uznania przeczytała list i usiłowała wymazać kleks. Nie była zadowolona, ale brakowało czasu na napisanie następnej wersji, złożyła więc kartkę, zapieczętowała ją, umieściła na niej nazwisko Ryszarda i zostawiła pismo na kominku.

W holu natknęła się na ponurego służącego, który obsługiwał ich poprzedniego wieczoru. Jego spojrzenie wydawało się jeszcze bardziej tępe niż zwykle i poza tym. że z namysłem przyjrzał się sakwojażowi, nie przejawiał zainteresowania wczesnym zjawieniem się Pen.

Wyjaśniła mu bez zająknienia, że musi udać się do Bristolu, i zapytała, czy przewoźnik będzie mijał „Jerzego". Służący odparł, że nie będzie mijał, bo w piątek nie kursuje.

- Gdyby potrzebował go pan wczoraj, to co innego - dodał z przygatią.

Westchnęła.

- Więc będę musiał pójść piechotą.

Służący przyjął to bez zainteresowania, ale kiedy znalazła się już przy drzwiach, coś go tknęło i rzekł ponurym głosem:

- Żona właściciela jedzie do Bristolu dwukółką.

- Myślisz, że by mnie zabrała?

Służący odmówił przedstawienia opinii w tej materii, ale zaproponował, że uda się do pani i ją o to zapyta. Jednakże Pen zdecydowała, że zrobi to sama. Zajrzała na podwórzec. Żona właściciela pakowała kosz z jedzeniem do powozu i sama szykowała się wsiadać.

Prośba Pen wprawiła ją w zdziwienie; podejrzliwie przypatrywała się sakwojażowi, ale była to rezolutna, życzliwa ludziom kobieta i na kłamliwe zapewnienia Pen, że Ryszard jest poinformowany o jej wyprawie, pozwoliła pannie Creed wsiąść do dwukółki i wepchnąć sakwojaż pod ławkę. Syn gospodyni, flegmatyczny młodzieniec żujący źdźbło słomy podczas podróży, wziął lejce w dłonie i po paru chwilach całe towarzystwo oddaliło się w uliczce.

- Mam nadzieję, że postępuję jak należy - powiedziała pani Hopkins, kiedy tylko ochłonęła po wysiłku, jakim było dla niej wdrapanie się do powozu. - Nigdym nie wściubiała nosa w sprawy innych ludzi, ale jeśli uciekasz od tego dżentelmena, który się tobą opiekuje, to czekają mnie przykrości.

- Ależ nic pani nie grozi! - zapewniła ją Pen. - Wie pani, nie przyjechaliśmy powozem. Inaczej... inaczej nie sprawiłabym pani takiego kłopotu.

Pani Hopkins odparła na to, że Pen nie sprawia jej kłopotu, i dodała, że cieszy się z towarzystwa. Kiedy dowiedziała się, że Pen nie jadła śniadania, była wielce wstrząśnięta i po wielu szarpnięciach i sapnięciach wyciągnęła spod ławki kosz, z którego wyjęła wielki pakunek kanapek, ciasto owinięte w serwetkę i butelkę zimnej herbaty. Pen przyjęła kanapkę, ale odmówiła skosztowania ciasta, na co pani Hopkins powiedziała, że po prawdzie to i lepiej, bo ciasto jest przeznaczone dla jej ciotki, która mieszka w Bristolu. Następnie ujawniła, że śpieszy do miasta, by spotkać się z drugą córką swej siostry. Siostrzenica ma przyjechać z Londynu dyliżansem, aby podjąć pracę pokojówki w „Jerzym". W ten sposób nawiązała się nić rozmowy. Podróż odbywała się w miłej atmosferze, a pani Hopkins dostarczała Pen tak wszechstronnych informacji o różnych utrapieniach i zmiennych kolejach losu, jakie dokuczyły każdemu członkowi jej rodziny, że zanim dwukółka dotarła do zajazdu w śródmieściu Bristolu, dziewczyna czuła, iż wie niemal wszystko o krewnych zacnej niewiasty. Dyliżans londyński miał się zjawić w Bristolu o dziewiątej i o tej samej godzinie wyruszał dyliżans w przeciwnym kierunku. Pani Hopkins udała się z wizytą do ciotki, a Pen po wykupieniu miejsca zostawiła sakwojaż w zajeździe i udała się wydać swe ostatnie szylingi na prowiant, który miał podtrzymać ją na siłach podczas podróży.

O tak wczesnej porze ulice były pustawe i w niektórych sklepach nie podniesiono jeszcze żaluzji, ale po kilku minutach spacerowania i przyglądania się z ciekawością zmianom, jakie zaszły w mieście podczas pięciu lat, Pen znalazła otwarty sklep spożywczy. Zapach świeżo pieczonych pasztetów obudził w niej apetyt. Weszła do środka i dokonała starannego wyboru z proponowanych na sprzedaż artykułów.

Po załatwieniu sprawunków do odjazdu dyliżansu pozostało jej jeszcze pół godziny. Zawędrowała na plac targowy, gdzie kręciło się przy codziennych zakupach sporo ludzi. Pen dojrzała panią Hopkins wykłócającą się ze straganiarzem o cenę kawałka perkalu, ale uznała, że wie już dosyć o rodzinie Hopkinsów, poszła więc dalej i udała, że ogląda wystawę zegarmistrza. Do tego stopnia skupiła się na tym, by nie nawinąć się pod macierzyńskie oko pani Hopkins, że była błogo nieświadoma, iż jest przedmiotem bacznej obserwacji tęgiego mężczyzny w wełnianym kaftanie i kapeluszu o szerokim rondzie, który po paru chwilach podszedł do niej, położył ciężką rękę na ramieniu Pen i powiedział:

- Mam cię!

Podskoczyła spłoszona i obejrzała się z nagłym niepokojem. Głos wydał się jej znajomy; ku swemu głębokiemu przerażeniu ujrzała przed sobą oblicze agenta śledczego z Bow Street, który dopadł był Kubę Yarde'a w gospodzie we Wroxham.

- Och! - westchnęła słabym głosem. - Och! Czy to nie pana... nie pana poznałam wczoraj? Dzień... dzień dobry! Ładną mamy pogodę, nieprawdaż?

- A jakże, młody panie - rzekł złowieszczym tonem agent. - Bardzo z ciebie sprytna sztuka, bez dwóch zdań. Wielcem chciał się z tobą spotkać. No, a kiedy Nat Gudgeon chce się kimś spotkać, to się spotka, i co do tego też nie ma dwóch zdań! Pójdziesz ze mną!

- Nie zrobiłem nic złego! Naprawdę!

- Jeśli nie zrobiłeś, to nie ma potrzeby się mnie bać - powiedział pan Gudgeon, z, jak się wydawało Pen, złośliwym łypnięciem. - Ale, młody panie, ty i ten postawny dżentelmen, twój towarzysz, daliście dęba z tamtej gospody, aż się kurzyło. Czemuż to? Co tu kryć, można by sobie pomyśleć, żeście mnie bardzo znielubili.

- Ależ skąd! Ale nie mieliśmy po co tam zostawać i byliśmy już bardzo spóźnieni.

- No cóż, mam ochotę odpylać cię dokładnie, młody panie. Nie popełniaj tego wielkiego błędu i nie siłuj się ze mną, bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Możeś nigdy nie słyszał o pewnym człeku imieniem Yarde, tak samo jak nie potrafisz rozpoznać jednego szkiełka! Na Boga! Gdybym miał dostać pół pensa za każdego niedorostka, któregom ujął - i oddał na wypoczynek do Newgate! - to byłbym bardzo bogatym człowiekiem. Pójdziesz ze mną i przestaniesz pleść bzdury, bo jestem pewien, że wiesz o pewnym szkiełku i wolałbyś, żebym ja nie miał o nim żadnego pojęcia.

Tymczasem kilkoro ludzi zwróciło uwagę na Pen i agenta i wokół nich zaczął się gromadzić tłumek. Pen rozejrzała się zalękniona. Spostrzegła wstrząśniętą panią Hopkins, ale nie było żadnej możliwości ucieczki, więc się poddała. Pan Gudgeon wyraźnie zdecydował się odprowadzić ją do więzienia czy w każdym razie do jakiegoś dobrze strzeżonego miejsca, w którym jej płeć wkrótce zostanie ujawniona. Tymczasem tłumek zamienił się w tłum i kilka osób zaczęło głośno domagać się wyjaśnienia, co też ten młody dżentelmen takiego uczynił, a pewien zorientowany osobnik wyjaśnił sąsiadom, że ten oto człek to nikt inny, jak agent śledczy z Bow Street z Londynu. Pen uznała, że najlepiej posłuży jej pewna doza szczerości. W związku z tym nie usiłowała wyrwać się z uścisku agenta, ale odezwała najspokojniejszym tonem, jaki zdołała z siebie wydobyć:

- Chętnie z panem pójdę. Prawdę mówiąc, wiem dobrze, czego pan chce, i przypuszczam, że mogę panu dostarczyć pewnych bardzo cennych informacji.

Pan Gudgeon, choć niezwyczajny objawów zimnej krwi, bynajmniej nie dał się zmiękczyć tą przemową.

- A to zuchwalstwo! Takiś młody, a strugasz wielkiego dżentelmena! Ty młoda żmijo, która ma jeszcze mleko pod nosem! Pójdziesz ze mną i nie chcę słyszeć żadnego gadania. No już!

Część tłumu przejawiła ochotę towarzyszenia im, ale pan Gudgeon skierował do niej tak ostre słowa, że rozpierzchła się pośpiesznie. Agent pozostał sam i był gotów odprowadzić swego więźnia z placu.

- Robi pan wielki błąd - rzekła mu Pen. - Szuka pan brylantów Brandonów, czyż nie tak? Otóż wiem o nich wszystko i tak naprawdę pan Brandon życzy sobie, żeby przestał ich pan szukać.

- Ho! - powiedział wielce znacząco pan Gudgeon. - Mam zaprzestać poszukiwań, co? Do licha, nigdym nie spotkał takiego zuchwalca!

- Niech pan mnie posłucha! Wiem, kto ma brylanty. Co więcej, ta sama osoba zamordowała pana Brandona, żeby je zdobyć!

Pan Gudgeon potrząsnął głową w niemym zadziwieniu.

- Mówię panu, że to on zrobił! - powtórzyła rozpaczliwie Pen. - Nazywa się Trimble i zmówił się z Kubą Yarde'em, żeby ukraść naszyjnik! Tylko że poszło niezgodnie z planem i naszyjnik odzyskał pan Beverley Brandon i potem kapitan Trimble go zabił i uciekł z brylantami! A pan Cedryk Brandon rozgląda się za panem po całym kraju i jeśli tylko uda się pan do Queen Charlton, znajdzie go pan tam i dowie się, że mówię prawdę!

- Nigdym nie słyszał podobnych bredni! - rzekł z urazą pan Gudgeon. - Łajdak z ciebie, gotowy na wszystko, nie ma dwóch zdań! A że zapytam, jakim to sposobem wiesz aż tyle o tym szkiełku?

- Znam dobrze pana Brandona - odparła Pen. - Obu panu Brandonów! I byłam w Queen Charlton, kiedy popełniono morderstwo. Pan Philips, sędzia, wie o mnie wszystko, zapewniam pana!

Pan Gudgeon, nieco poruszony tą wieścią, odezwał się nieco łagodniejszym tonem:

- Nie mówię, że ci nie wierzę, ani też nie mówię, że ci wierzę, ale opowiadasz mi tu całkiem niewiarygodną historię, młody panie, to fakt.

- Tak, przypuszczam, że tak sobie myślisz, sir, zgodziła się z nim Pen. Poczuła słabnący uścisk na ramieniu i uznała, że należy kuć żelazo póki gorące. - Lepiej by pan zrobił, od razu udając się ze mną do Queen Charlton, bo pan Brandon chce się z panem spotkać, i spodziewam się, że będzie bardzo zadowolony, kiedy pomoże mu pan znaleźć kapitana Trimble'a.

Pan Gudgeon rozejrzał się na boki.

- Albo się pomyliłem, albo jesteś najbardziej chytrą młodą żmiją, jaką kiedykolwiek widziałem. Może pojadę do tej miejscowości, o której wspomniałeś, i może, kiedy się tam wybiorę, ty poczekasz na mnie w takim miejscu, w którym nie będziesz mógł zrobić żadnej szkody.

Weszli na szeroką przelotową ulicę, od której odchodziło wiele przecznic. Pen, która nie miała zamiaru wracać do Queen Charlton ani znaleźć się w więzieniu w Bristolu, zdecydowała, iż teraz, kiedy pan Gudgeon rozluźnił uścisk, należy spróbować ucieczki.

- Jak pan sobie życzy - rzekła beztrosko. - Uprzedzam tylko, że pan Brandon będzie bardzo zły, kiedy się dowie, że mnie pan napastował. Oczywiście nie mam zamiaru... Och, niech pan patrzy, niech pan patrzy! Szybko!

Doszli do jednej z bocznych ulic i przedziwne zachowanie Pen spowodowało, że pan Gudgeon stanął jak wryty. Dziewczyna zacisnęła wolną rękę na ramieniu agenta i wykrzyknęła:

- Tam właśnie zakręca! To on! Kapitan Trimble! Musiał mnie zobaczyć, bo od razu puścił się biegiem! Och, proszę się pośpieszyć!

- Gdzie? - zapytał pan Gudgeon wytrącony z równowagi, rozglądając się szaleńczo w koło.

- Tam! - sapnęła Pen, wyrwała mu się i pomknęła jak łania w dół przecznicy.

Usłyszała za sobą krzyk, ale nie traciła czasu na oglądanie się. Jakaś kobieta zajęta szorowaniem schodów wejściowych wszczęła alarm: „Łapać złodzieja!". Chłopiec na posyłki z wielkim koszem na ramieniu gwizdnął przeraźliwie. Pen dotarła do końca uliczki goniona wrzawą, skręciła, ujrzała zaułek wiodący do skupiska ponurych domostw i pośpieszyła w tym kierunku.

Znalazła się w labiryncie wąskich ulic, brudnych rynsztoków, postawionych krzywo domków, hałaśliwych podwórek, na których gniły wysypiska śmieci. Nigdy jeszcze nie zapuszczała się w tę część miasta i niebawem całkiem się zgubiła. Ta okoliczność jednak jej nie przeszkadzała, gdyż hałas pościgu wkrótce zamarł w tyle. Nie sądziła, by ktokolwiek zauważył, jak skręciła w zaułek, więc nadzieja na zmylenie pogoni wzrosła. Dziewczyna zwolniła kroku i łapiąc oddech ruszyła w kierunku wschodnim. Taką przynajmniej miała nadzieję. Po minięciu wielu nieznanych ulic wreszcie znalazła się w godniej-szej części miasta i zaczęła rozpytywać się o drogę do zajazdu, w którym zostawiła sakwojaż. Okazało się, że minęła zajazd i co więcej, jest już kilka minut po godzinie dziewiątej. Spojrzała z taką żałością na swego informatora, tęgiego mężczyznę w sztruksowych spodniach i satynowym kaftanie, który właśnie wsiadał do dwukółki, że zapytał ją, czy chciała udać się dyliżansem do Londynu. Kiedy dziewczyna przytaknęła, powiedział filozoficznie:

- No cóż, spóźniłaś się.

- O Boże, co ja teraz pocznę? - Pen miała przed sobą perspektywę dnia spędzonego na wałęsaniu się po mieście i ukrywaniu przed panem Gudgeonem.

Wieśniak, który przypatrywał się jej z namysłem, zapytał:

- Śpieszysz się?

- Tak, tak! Zapłaciłem już za miejsce w dyliżansie.

- Hm, jadę do Kingswood. Jak chcesz, możesz się zabrać ze mną. Tam złapiesz dyliżans.

Z wdzięcznością przyjęła propozycję. Pomyślała, że gdyby nawet nie dogoniła dyliżansu, to w Kingswood nie będzie miała na karku agenta. Szczęściem konik wieśniaka był młody i chyży, i dotarli do głównego londyńskiego gościńca, zanim ciężki dyliżans opuścił miasto. Wieśniak zostawił Pen w Kingswood na progu zajazdu, upewniwszy się, że dyliżans jeszcze tam nie dotarł. Pożegnał ją serdecznie i odjechał.

Czując, że o włos uniknęła nieszczęścia, usiadła na ławeczce przed zajazdem i czekała na dyliżans. Spóźnił się i strażnik, kiedy Pen wręczyła mu bilet, zdawał się uważać fakt, że nie wsiadała w Bristolu, za osobisty afront. Ze złośliwą satysfakcją oznajmił, że jej sakwojaż został w zajeździe „Talbot", ale po wielu narzekaniach uznał prawo Pen do zajęcia miejsca w dyliżansie i spuścił schodki, by mogła wejść do środka. Wcisnęła się między grubego mężczyznę a kobietę tulącą wrzeszczące niemowlę; drzwi się zamknęły, schodki zostały podniesione i pojazd niezgrabnie potoczył się do Londynu.

14

Ryszard Wyndham nie był rannym ptaszkiem, ale w dniu ucieczki panny Creed został wyrwany ze snu o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Czyscibut przyniósł mu stosik wypranej bielizny oraz buty i powiedział nieśmiało, że jaśnie pan jest proszony na dół.

Ryszard zajęczał i spytał o godzinę. Z jeszcze większą nieśmiałością czyscibut powiedział, że nie ma jeszcze ósmej.

- Niech to diabli! - wykrzyknął Ryszard, wbijając w chłopca bolesny wzrok.

- Tak, sir. - Czyscibut okazał swe współczucie. - Ale to major Daubenay. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie!

- Och, tak? Tak? Niech diabeł porwie majora Daubenaya!

Czyscibut wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale oczekiwał dokładniejszego polecenia. Ryszard jęknął po raz wtóry i usiadł.

- Chyba powinienem wstać, nieprawdaż? No to przynieś mi wodę do golenia.

- Tak jest, sir.

- Och, jeszcze coś! Przekaż moje pozdrowienia majorowi i poinformuj go, że niebawem zejdę!

Służący wyszedł, by wykonać polecenia, a Ryszard, niechętnym okiem oceniając urodę poranka, podniósł się z łóżka.

Kiedy służący powrócił z dzbankiem gorącej wody, zastał szacownego gościa z Londynu w koszuli i bryczesach. Chłopak doniósł, że major krąży po bawialni i bardziej przypomina dziką bestię w cyrku niż chrześcijańskiego dżentelmena.

- Jestem poruszony - rzekł Ryszard bez śladu emocji.

- Podaj mi buty, dobrze? Niestety! O Biddle'u, nigdy nie uświadamiałem sobie twej wartości, dopóki nie zostałem ciebie pozbawiony!

- Przepraszam, sir?

- Nic. - Ryszard wcisnął stopę w but i pociągnął mocno za cholewkę.

Pół godziny później wkroczył do bawialni. Zastał tam swego porannego gościa, który chodził tam i z powrotem silnie wzburzony, dzierżąc w dłoni wielką „cebulę". Policzki pałały mu nieprzyzwoicie, oczy groźnie wyłaziły z orbit. Drżącym palcem stuknął w czasomierz i odezwał się głosem o ton łagodniejszym od wrzasku:

- Czterdzieści minut, sir! Czterdzieści minut, od kiedy wszedłem do tego pokoju!

- Tak, czasem zadziwiam nawet samego siebie! - odezwał się Ryszard z nonszalancją doprowadzającą do szaleństwa. - Był czas, kiedy nie potrafiłem zmieścić się w godzinie, ale praktyka, mój drogi sir, praktyka sprawia cuda!

- W godzinie! - Major dławił się słowami. - Praktyka! W nosie mam pańską praktykę! Słyszy mnie pan?

- Tak - odparł Ryszard strzepując pyłek z rękawa. - I wyobrażam sobie, że nie jestem jedyną osobą, która ma zaszczyt pana słyszeć.

- Dandys z pana! - Major zionął nienawiścią. - Dandys! Oto kim pan jest!

- No cóż, cieszę się, że pośpiech, z jakim się ubrałem, nie przysłonił tego faktu - odparł grzecznie Ryszard.

- Ale właściwym terminem jest: „elegant".

- Wcale nie obchodzi mnie właściwy termin! - zaryczał major, tłukąc pięścią w stół. - Dla mnie wszystko to jedno i to samo: dandys, elegant czy zwykły goguś!

- Jeżeli stracę do pana cierpliwość, co jednakże uczynię z największą przykrością - przynajmniej o tak wczesnej porze - odkryje pan, że się myli. Tymczasem mniemam, iż wyciągnął mnie pan z łóżka nie po to, aby wymieniać komplementy. Czego pan chce?

- Nie przemawiaj do mnie tym pysznym tonem, sir! Ten pański łapserdak wymknął się z moją córką!

- Nonsens! - spokojnie rzekł Ryszard.

- Nonsens, co? To wiedz, sir, że ona uciekła! Uciekła, słyszy mnie pan? I jej pokojówka razem z nią!

- Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia.

- Pańskie wyrazy współczucia! Do diabła, nie chcę pańskich wyrazów współczucia! Chcę wiedzieć, co pan zamierza zrobić!

- Zupełnie nic.

Oczy majora dosłownie wystąpiły z oczodołów. Na rozognionym czole zagrała żyła.

- Stoi pan tu i mówi, że nic nie zrobi, kiedy ten pański kuzyn drań uciekł z moją córką?!

- Nie w tym rzecz. Nie zamierzam nic robić, ponieważ mój kuzyn nie uciekł z pańską córką. Musi mi pan wybaczyć, że zwrócę mu uwagę, atoli zaczynam być nieco znużony pańskimi ojcowskimi kłopotami.

- Jak pan śmie? Jak pan śmie? - Major się dusił.

- Pański kuzyn potajemnie spotyka się z moją córką w Bath, wywabia ją z rodzicielskiego domu w środku nocy, uwodzi fałszywymi obietnicami i teraz... teraz na domiar wszystkiego ucieka z nią, a pan mówi... pan mówi, że jest znużony moimi kłopotami!

- Jestem nimi bardzo znużony. Jeśli córka opuściła pańskie progi - czy jednak wolno mieć do niej pretensje? - radzę nie tracić czasu i nie nadużywać mojej cierpliwości, ale zapytać w Crome Hall, czy pan Piotr Lutrell przebywa w domu. A może i on jest nieobecny?

- Młody Lutrell! Na Boga, jeśli to prawda, będę z tego bardzo rad! A tak, będę rad. Tak samo jak wówczas, gdyby Lidia uciekła z każdym innym mężczyzną, a nie z tym łajdaczyną!

- No cóż, to się szczęśliwie złożyło.

- Nic podobnego! Wie pan bardzo dobrze, że to nie młody Lutrell! Ona sama wyznała, że od jakiegoś czasu spotyka się z pańskim kuzynem i ten drań powiedział w tym pokoju... w tymże pokoju, zauważ pan, w pańskiej obecności...

- Mój drogi panie, pańska córka i mój kuzyn napletli całą masę bzdur, ale zapewniam pana, że nie uciekli razem.

- Pięknie, sir, pięknie! Gdzie zatem jest ten pański kuzyn?

- Wyobrażam sobie, że w łóżku.

- Więc proszę po niego posłać - warknął major.

- Jak pan sobie życzy. - Ryszard pociągnął za dzwonek.

Ledwo to zrobił, kiedy drzwi się otwarły i wkroczył Cedryk odziany w imponujący brokatowy szlafrok o nader żywym i niezwykłym wzorze.

- Co się tu wyprawia, u diabła? - zapytał udręczonym głosem. - W życiu nie słyszałem takiej bezbożnej wrzawy! Ryszardzie, to ty? Czyżbyś był nieubrany?!

- Tak. - Ryszard westchnął. - Spotyka mnie tu wyjątkowa udręka.

- Ale, mój stary, nie ma jeszcze dziewiątej! - rzekł ze zgrozą Cedryk. - Cóż, u licha, w ciebie wstąpiło! Nie można wstawać o tej porze, to nieprzyzwoite!

- Wiem, Cedryku, ałe kiedy wpadniesz między... hmm... wrony, musisz krakać jak i one. Ach, pozwól, że przedstawię ci majora Daubenaya. Pan Brandon!

- Do usług, sir! - rzekł szorstko major, kłaniając się niezwykle sztywno.

- Bardzo mi miło pana poznać? - powiedział zdawkowo Cedryk. - Hołdujecie tu na wsi diabelnie dziwnym zwyczajom!

- Nie przybywam z wizytą grzecznościową! - odparł major.

- Tylko nie mów mi, że się kłócisz, Ryszardzie! - Cedryk jęknął. - A na to mi wygląda. Doprawdy, stary, powinieneś pamiętać, że śpię nad tobą. Sam wiesz, że rozkręcam się dopiero od południa. Poza tym to do ciebie niepodobne!

Ziewając podszedł do kominka, opadł na fotel i wyprostował bocianie nogi. Major wpił w niego wzrok i rzekł z naciskiem, iż odwiedza sir Wyndhama w osobistej sprawie.

Cedryk puścił to mimo uszu.

- Najbardziej przyda się nam kawa, mocna kawa! - oznajmił.

W tej właśnie chwili weszła pokojówka i ze zdziwieniem stwierdziła, że w pokoju są goście.

- Och, przepraszam, sir! Zdawało mi się, że słyszę dzwonek!

- Dobrze słyszałaś - powiedział Ryszard. - Bądź tak dobra, zastukaj do pana Browna i powiedz mu, żeby zszedł na dół, kiedy się tylko ubierze. Major Daubenay pragnie z nim mówić.

- Hej, zaczekaj chwilkę! - nakazał Cedryk. - Przynieś najpierw kawę, dobra dzieweczko!

- Tak, sir - odparła pokojówka i spiekła raczka.

- Kawę! - wybuchnął major Daubenay.

Cedryk z namysłem uniósł brew.

- Nie pochwala pan tego zamysłu? Więc co mam zadysponować? Na brandy jest, moim zdaniem, za wcześnie, ale jeśli ma pan ochotę na dzbanek piwa, rzeknij pan tylko słowo!

- Nie mam na nic ochoty! Sir Wyndham, podczas kiedy tracimy czas na głupstwa, ten młody drań porywa moją córkę!

- Wezwij pana Browna - polecił pokojówce Ryszard.

- Porwanie? Na Jowisza! - rzekł Cedryk. - Co za „młody drań"?

- Major Daubenay trwa w zaślepieniu, że mój kuzyn tej nocy uciekł z jego córką - wyjaśnił mu przyjaciel.

- Co? - Cedryk zamrugał. Z szelmowskim błyskiem w oku przyjrzał się Ryszardowi i majorowi. Kiedy się odezwał, głos mu drżał: - Ależ, na Jowisza, nie mówi pan poważnie! Powinieneś go bardziej trzymać w karbach, Ryszardzie!

- Tak! - powiedział major. - Tak być powinno! Ale zamiast tego... nie powiem, że zachęcał do złego tego młodego łajdaka... ale przyjął postawę, którą mogę tylko nazwać haniebną i bezwolną!

Cedryk potrząsnął głową.

- Cały Ryszard. - Jego powaga pierzchła. - Na Boga, co za diabeł podszepnął panu, że córka uciekła z jego kuzynem? Od miesięcy nie słyszałem nic równie zabawnego! Ryszardzie, będę doił cię przez lata!

- Ty płyniesz do Indii, Cedryku - powiedział Ryszard, uśmiechając się skrycie.

- Pana to bawi! - Major się najeżył.

- Na Boga, tak, i pana też by bawiło, gdybyś wiedział tyle, ile ja wiem o tym kuzynie Wyndhamów!

Pokojówka wróciła do bawialni.

- Och, proszę pana! Pana Browna nie ma w pokoju - powiedziała dygając.

Efekt był piorunujący. Major zaryczał jak ranny byk, Cedrykowi śmiech zamarł na ustach, a monoki Ryszarda opadł.

- Wiedziałem! Och, wiedziałem! - Major szalał. - Co teraz, sir?!

Ryszard szybko się opanował.

- Niech pan nie opowiada bzdur! - odezwał się z szorstkością, jakiej Cedryk nigdy przedtem u niego nie słyszał. - Mój kuzyn najprawdopodobniej wyszedł zażyć świeżego powietrza. To ranny ptaszek.

- Przepraszam, sir, ale młody pan zabrał ze sobą sakwojaż - wtrąciła pokojówka.

Major z trudem utrzymywał furię na wodzy. Cedryk wyrozumiale słuchał jego gulgotania i błagał, by się nie unosił.

- Znałem kiedyś pewnego człowieka, który doprowadził się do podobnego stanu. Pękła mu żyła. To święta prawda!

Pokojówka, która nie mogła nie docenić uroku manier czcigodnego Cedryka, zachichotała i skręciła w palcach róg fartuszka.

- Kiedy weszłam do pokoju, to zobaczyłam list do jaśnie pana. Leży na kominku - poinformowała, nieproszona o zdanie.

Ryszard odwrócił się i podszedł do kominka. Liścik Pen, który oparła o zegar, zleciał na podłogę i dlatego wcześniej go nie zauważył. Nieco pobladłszy podniósł go i wycofał się do okna.

Mój drogi Ryszardzie, to list pożegnalny. Dziękuję ci bardzo za Twą dobroć. Zdecydowałam się wrócić do ciotki Almerii, gdyż pomysł naszego małżeństwa jest niedorzeczny. Wymyślę jakąś bajeczkę, która usatysfakcjonuje ciotkę. Drogi sir, to naprawdę była wspaniała przygoda.

Twoja uniżona sługa Penełopa Creed P.S. Odeśię Ci fontazie i sakwojaż. Naprawdę bardzo Ci dziękuję, drogi Ryszardzie.

Cedryk, widząc zastygłą twarz przyjaciela, dźwignął się z fotela, podszedł do Ryszarda i położył mu dłoń na ramieniu.

- Ryszardzie, drogi chłopcze! O co chodzi?

- Żądam pokazania mi tego listu! - warknął major.

Ryszard złożył arkusik papieru i wsunął go do wewnętrznej kieszeni.

- Może pan być zadowolony, sir. Mój kuzyn nie uciekł z pańską córką.

- Nie wierzę panu!

- Jeśli znaczy to, że zarzuca mi pan kłamstwo... - Ryszard opanował się i zapytał służącą: - Kiedy pan Brown opuścił zajazd?

- Nie wiem, sir. Ale Parks był na dole... służący, sir.

- Wezwij go.

- Jeśli pański kuzyn nie uciekł z moją córką, to proszę pokazać mi ten list! - domagał się major.

Cedryk zdjął dłoń z ramienia przyjaciela i udał się na środek bawialni. Na jego arystokratycznej twarzy ukazał się wyraz pogardy.

- Panie... Daubenay, czy jak tam panu... nie wiem, co wbił pan sobie do głowy, ale, u diabła, jestem tym zmęczony! Wynoś się pan, na litość boską!

- Nie ruszę się z tego pokoju, dopóki, nie dowiem się prawdy! - oznajmił major. - Wcale nie będę zdziwiony, jeśli się okaże, że obaj jesteście w zmowie z tym chłystkiem!

- Do licha, coś diabelnie dziwnego jest w atmosferze tego miejsca! - powiedział Cedryk. - Wszyscyście poszaleli!

W tym momencie do bawialni wszedł ponury służący. Jego rewelacje o Pen, która udała się do Bristolu z panią Hopkins, sprawiły, że twarz Ryszarda stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona, ale bez wątpienia ostudziły nieco majora. Otarł czoło i burknął, że teraz wie, iż się pomylił.

- To właśnie panu mówiliśmy - zwrócił mu uwagę Cedryk. - Powiem panu jeszcze jedno, sir: mam ochotę na śniadanie i prędzej mnie szlag trafi, nim zasiądę do stołu, podczas kiedy pan będzie się szastał po pokoju i darł mi się do ucha. Potrzebuję spokoju!

- Ale ja nic nie pojmuję! - poskarżył się łagodniejszym tonem major. - Ona powiedziała, że spotykała się z pańskim kuzynem, sir!

- Już panu mówiłem, że pańska córka i mój kuzyn naopowiadali masę bzdur - rzucił przez ramię Ryszard.

- Chce pan powiedzieć, że chciała mnie wywieść... że rzucała mi piaskiem w oczy? Na mą duszę!

- Tylko nie zaczynaj pan znowu! - zajęczał Cedryk.

- Uciekła z młodym Lutrellem - wybuchnął major.

- Na Boga, połamię mu wszystkie kości!

- To nas nie obchodzi - rzekł Cedryk. - Jedź pan i łam! Szkoda czasu! Służący, drzwi!

- Dobry Boże, to straszne! - wykrzyknął major. Padł na krzesło i zakrył ręką twarz. - Jeśli to prawda, to są już w połowie drogi do szkockiej granicy! Jakby tego było jeszcze mało! A Philips chce, żebym dziś przed południem zawiózł tę wyrodną dziewczynę do Bath. Miała tam rozpoznać jakiegoś łotra! Co ja powiem sędziemu? Jaki skandal! Moja biedna żona! Zostawiłem ją zdruzgotaną!

- Niech pan zaraz do niej wraca! - zachęcał go Cedryk.

- Nie ma chwili do stracenia! Tylko niech mi pan jeszcze powie, czy ten łotr miał przy sobie brylanty?

Major machnął ręką, jakby opędzał się od komara.

- Czemu miałoby mnie to obchodzić? Myślę o moim dziecku, które zeszło na manowce!

- Pana to nie obchodzi, ale mnie tak. Ten człowiek zamordował mojego brata, a diamenty są własnością mojej rodziny!

- Pańskiego brata? Dobry Boże, jestem zdumiony! - powiedział major, wytrzeszczając oczy. - Kto by... kto by uwierzył!... że doznał pan takiej straty! Nikt! Niech mi pan wierzy, nikt! Pański brak powagi...

- Mniejsza o mój brak powagi, staruszku! Czy znaleziono ten piekielny naszyjnik?

- Tak, sir, i dorozumiewam się, że więzień miał go w swym posiadaniu. I jeśli tylko to interesuje pana w tej wstrząsającej aferze...

- Ryszardzie, muszę dostać ten naszyjnik w swoje ręce. Przykro mi cię opuszczać, mój drogi, ale nic na to nie poradzę! Gdzie, u diabła, jest ta kawa? Nie mogę jechać bez śniadania! - Dojrzał służącego, który pojawił się w progu bawialni. - Ty tam! Czemu, u diabła, stoisz i się gapisz! Śniadanie, gamoniu!

- Tak, sir - rzekł sługa, pociągając nosem. - A co, jeśli łaska, mam powiedzieć damie?

- Powiedz jej, że nie przyjmujemy!... Jakiej damie?

Służący wysunął tackę, na której ieżał bilecik wizytowy.

- „Do sir Ryszarda Wyndhama" - odczytał ponuro. - Byłaby zobowiązana, gdyby zaszczycił ją pan chwilą rozmowy.

Cedryk podniósł wizytówkę i odczytał głośno:

- „Lady Lutrell". Do licha, kto to jest lady Lutrell, Ryszardzie?

Ryszard odwrócił się z wyrazem zaskoczenia na twarzy.

- Wprowadź tę damę! - rzekł.

- No cóż, zawsze czułem, że sielskie rozkosze to nie dla mnie - zauważył Cedryk. - Ale do tej pory to było tylko wyobrażenie! Do licha, teraz jestem tego pewny! Nie ma jeszcze dziewiątej, a połowa wsi składa wizyty! Straszne, stary, straszne!

Ryszard odwrócił się od okna i uniósłszy lekko brwi patrzył w kierunku drzwi. Służący wprowadził do pokoju damę, która mogła mieć czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt lat. Miała kasztanowe włosy przetykane siwizną, bystre, wesołe oczy, a zdecydowany zarys ust i podbródka świadczył o nawyku rozkazywania. Ryszard ruszył ku niej z przywitaniem, lecz zanim zdążył się odezwać, major wypalił gwałtownie:

- A więc to tak, szanowna pani! Tak! Chciała się pani spotkać z sir Ryszardem Wyndhamem? Przypuszczam, że nie spodziewała się mnie tu pani?!

- Tak - odparła ze spokojem dama. - Nie spodziewałam się. Ponieważ jednakże w przyszłości będziemy, jak mniemam, zmuszeni spotykać się, zachowując choćby pozory zgodnego współżycia, równie dobrze możemy zacząć teraz. Jak się pan miewa, majorze?

- Na honor, cóż za opanowanie! Czy jest pani wiadomo, że twój syn uciekł z moją córką?

- Tak - odparła lady Lutrell. - Zostawił list w tej sprawie. Jej spokój obezwładnił majora. Odezwał się bezradnie:

- Ale co my zrobimy?

Uśmiechnęła się.

- Nic. Możemy jedynie przyjąć do wiadomości to wydarzenie tak godnie, jak nas na to stać. Panu niepodoba się ten związek, mnie również, ale ścigając młodą parę albo okazując światu nasze niezadowolenie, wystawilibyśmy się tylko na pośmiewisko. - Przyjrzała się majorowi nie ukrywając rozbawienia, ale wydawał się tak załamany, że zlitowała się nad nim i podała mu rękę. - Już dobrze, majorze! Zakopmy topór wojenny. Nie chcę zrażać do siebie mojego jedynego syna. Pan, jestem o tym przekonana, równie niechętnie wydziedziczyłby córkę.

Niezgrabnie wymienił z nią uścisk dłoni.

- Nie wiem, co powiedzieć! Jestem bardzo skonfundowany! Źle się zachowali względem nas, bardzo źle!

- O tak! - westchnęła. - Ale czy my nie zachowaliśmy się źle względem nich?

Tego było aż nadto dla majora. Znów oczy zaczęły mu wyłazić z orbit. Cedryk interweniował pośpiesznie:

- Na miłość boską, niech go pani nie rozjusza!

- Trzymaj pan język za zębami! - warknął major.

- Ale szanowna pani przyszła tu z wizytą do sir Ryszarda Wyndhama! Czemu to?

- Przyszłam z wizytą do sir Wyndhama w zupełnie innej sprawie - odparła. Jej spojrzenie przez chwilę zatrzymało się na Cedryku, a potem przeniosło się na Ryszarda. Pan, jak sądzę, musi być sir Ryszardem Wyndhamem - rzekła.

Skłonił się.

- Jestem do pani usług. Pozwoli pani, że przedstawię jej pana Brandona!

Obrzuciła szybkim spojrzeniem Cedryka.

- Ach, pańska twarz wydawała mi się znajoma. Sir, doprawdy nie wiem, co powiedzieć. Jestem tak zakłopotana, że brak mi słów.

Cedryk popadł w ambaras.

- Ależ proszę wcale się nie czuć zakłopotaną z mojego powodu! Nic podobnego! Zechce pani wybaczyć mój wygląd! Bogiem a prawdą, te wczesne godziny są bardzo męczące!

- Jak mniemam, lady Lutrell ma na myśli śmierć Beverleya - rzekł sucho Ryszard.

- Bev? Ależ tak! Wstrząsająca afera! Nigdy w życiu nie byłem tak zaskoczony!

- Jest dla mnie powodem głębokiej konsternacji fakt, iż coś podobnego wydarzyło się, kiedy pański brat był gościem w moim domu - powiedziała lady Lutrell.

- Proszę się tym nie przejmować! - odparł Cedryk.

- To nie pani wina. Zawsze myślałem, że źle skończy, to mogło go wszędzie spotkać!

- Pańska nieczułość budzi obrzydzenie! - oznajmił major, sięgając po kapelusz. - Nie zostanę tu chwili dłużej. Ten brak serca jest oburzający!

- Ale kto, u diabła, pana trzyma? - zapytał go Cedryk.

- Czy nie próbowałem się pana pozbyć pół godziny temu? Nigdym nie spotkał tak gruboskórnego człeka!

- Odprowadź majora Daubenaya do drzwi, Cedryku - powiedział Ryszard. - Rozumiem, że lady Lutrell pragnie porozmawiać ze mną w cztery oczy.

- Drugie cztery już wychodzą, stary! Uniżony sługa pani! Za panem, majorze! - Wyprowadził majora kłaniając się nisko i puszczając oko do przyjaciela.

- Co za ujmujący wesołek! - zauważyła lady Lutrell, wkraczając na środek bawialni. - Wyznaję, że bardzo nie lubiłam jego brata.

- Pani uczucia dzieliła większości tych, którzy go znali. Czy zechce pani spocząć?

Siadła na krześle, które jej podsunął, i przenikliwym wzrokiem przyjrzała się lwu salonowemu.

- No cóż, sir, przypuszczam, że zastanawia się pan, dlaczego zjawiam się z wizytą - powiedziała, zachowując idealne panowanie nad sytuacją.

- Wydaje mi się, że wiem.

- Więc mogę mówić wprost. Rozumiem, że podróżuje pan z młodym dżentelmenem, który podaje się za pańskiego kuzyna. Ten młodzian posługuje się, jak mi wiadomo, niezwykłym imieniem, które brzmi: „Pen".

- Tak. Powinniśmy to byli zmienić.

- Pen Creed, sir?

- Tak, pani! Pen Creed.

Jej wzrok nie schodził z jego nie przeniknionego oblicza.

- Nieco dziwne, sir, czyż nie tak?

- Właściwym słowem byłoby: „niebywałe". Czy mogę wiedzieć, skąd zdobyła pani tę informację?

- Ależ oczywiście. Ostatnio gościłam panią Griffin i jej syna, którzy liczyli na to, że zastaną u mnie Pen. Opowiedzieli, że, odziana w liche ubranie kuzyna, opuściła oknem ich dom. To w zupełności odpowiada mojemu wyobrażeniu o Pen Creed. Ale jej u mnie nie ma, sir. Dopiero dziś rano pokojówka powiedziała mi o złotowłosym chłopaku, który przebywa z kuzynem... z tobą, sir... w zajeździe. Dlatego się zjawiłam. Zapewne rozumiesz, że doznaję pewnego niepokoju.

- Jak najbardziej - odparł. - Ale Pen nie przebywa już ze mną. Dziś rano udała się do Bristolu i teraz zapewne siedzi w dyliżansie jadącym do Londynu.

Uniosła brwi.

- To jeszcze bardziej zadziwiające! Mam nadzieję, że zamierza pan zaspokoić moją ciekawość, sir?

- Najwyraźniej muszę to zrobić - powiedział zimnym, pozbawionym emocji głosem i zdał lady Lutrell relację z tego, co się wydarzyło od chwili, w której Pen puściła się liny skręconej z prześcieradeł i spadła w jego ramiona.

Słuchała w bacznym milczeniu, na moment nie spuszczając z niego oczu. Kiedy skończył, nie odzywała się chwilę. Wreszcie zapytała:

- Czy Pen była bardzo załamana dowiedziawszy się, że mój syn jest zakochany po uszy w Lidii Daubenay?

- Nie sądzę.

- Och! I chyba powiedział pan, że mój syn wydawał się wstrząśnięty widoczną niewłaściwością sytuacji, w jakiej znalazła się Pen?

- Było to naturalne, chociaż wolałbym, aby nie demonstrował swej przygany tak bardzo otwarcie. Rozumie pani, ona jest bardzo młoda. Nie wpadła na to, że w tym może być coś niewłaściwego.

- Piotr nigdy nie miał cienia taktu - rzekła. - Jak podejrzewam, powiedział Pen, że honor zmusza pana do poślubienia jej.

- Tak powiedział i nie było w tym odrobiny nieprawdy.

- Niech pan mi wybaczy, sir, ale czy zaproponował pan Pen małżeństwo, ponieważ uważał pan, że honor go do tego zobowiązuje?

- Nie, poprosiłem ją o rękę, ponieważ ją kocham.

- Powiedział jej to pan, sir?

- Tak. Ale mi nie uwierzyła.

- Być może wcześniej nie dał jej pan powodów do przypuszczania, że ją pan kocha?

- Pani, ona była pod moją opieką, w sytuacji wymagającej największej delikatności! - rzekł lekko zniecierpliwiony Ryszard. - Czy spodziewałaby się pani po mnie, bym nadużył zaufania Pen, narzucając się z miłością?

- Nie. - Uśmiechnęła się. - Sądząc po naszej krótkiej znajomości, spodziewam się, że traktował pan Pen wręcz odwrotnie: jakby naprawdę był pan jej wujkiem.

- Co doprowadziło do tego, że teraz widzi we mnie właśnie wujka - powiedział z goryczą.

- Doprawdy? - zapytała cierpko. - Pozwolę sobie powiedzieć panu, sir, że młode niewiasty rzadko traktują mężczyzn w wieku dwudziestu dziewięciu lat, o pańskim sposobie bycia, wyglądzie i pozycji tak jak wujków!

Zarumienił się i uśmiechnął trochę wymuszenie.

- Dziękuję pani! Ale Pen nie jest taka, jak inne niewiasty.

- Pen musi być bardzo dziwną niewiastą, jeśli spędziła tyle czasu w pańskim towarzystwie i nie uległa pańskiemu urokowi, którego musi być pan tak dobrze świadomy, że nie waham się o nim wspomnieć. Uważam, że pomoc tej dzierlatce w ucieczce była haniebna, ale ponieważ był pan wtedy pijany, można to usprawiedliwić. Nie oskarżam pana o nic, co stało się od chwili, kiedy wsiedliście do dyliżansu. Zachowywał się pan tak, że gdybym była dwadzieścia lat młodsza, wielce zazdrościłabym Pen. Wreszcie, jeśli ona nie spędziła całego ostatniego wieczoru, wypłakując sobie oczy, to nie wiem nic o istotach mojej płci! Gdzie jest ten list, który panu zostawiła? Mogę go zobaczyć?

Wyjął go z kieszeni.

- Jeśli pani chce, proszę go przeczytać. Niestety, nie ma w nim nic, czego nie mogłyby ujrzeć oczy inne niż moje.

Przeczytała list i oddała go Ryszardowi.

- Tak jak myślałam! Pogrążyła się w rozpaczy i postanowiła, że pan się o tym nie dowie! Sir, jak na człowieka doświadczonego, a za takiego pana uważam, jest pan wielkim głupcem! W ogóle jej pan nie pocałował!

To niespodziewane oskarżenie wywołało niechętny uśmiech.

- Jak w naszej sytuacji mogłem to zrobić? Wzdrygnęła się na samą myśl o małżeństwie!

- Ponieważ myślała, że to litość każe panu prosić ją o rękę! Oczywiście, że się wzdrygnęła!

- Lady Lutrell, czy mówi pani poważnie? Czy naprawdę pani myśli...

- Myślę?! Wiem! - powiedziała dama. - Pańskie skrupuły bardzo dobrze świadczą o panu, bez wątpienia, ale jak dzierlatka w wieku Pen mogła zrozumieć, co pan czuje? Miała w nosie pański cenny honor - doprawdy, jestem tego pewna - i uważała, że pańskie zachowanie oznacza jedynie obojętność. Mówiąc krótko i węzłowato, ruszyła z powrotem do ciotki i zapewne będzie zmuszona poślubić kuzyna!

- Och nie, nic z tych rzeczy! - powiedział Ryszard, zerkając na zegar nad kominkiem. - Z przykrością jestem zmuszony opuścić panią, ale jeśli mam zatrzymać dyliżans po tej stronie Chippenham, to wypada mi ruszyć w drogę.

- Wspaniale! - Roześmiała się. - Proszę się w ogóle mną nie przejmować! Ale kiedy pan dopadnie ten dyliżans, co zamierza pan zrobić z Pen?

- Poślubić ją! Co innego?

- Boże drogi, mam nadzieję, że nie pójdzie pan w ślady mojego głupiego syna i nie uda się do Gretna Green! Lepiej niech pan przywiezie Pen do Crome Hall.

- Dziękuję pani, zrobię to! - powiedział z uśmiechem, który po cichu uznała za nieodparty. - Jestem pani wielce zobowiązany.

Uniósł jej dłoń do ust, pocałował i opuścił pokój, wzywając Cedryka.

Ten spożył już śniadanie i teraz nonszalancko rozpierał się w holu.

- Niech cię diabeł porwie, Ryszardzie, jesteś tak samo niespokojny, jak ten twój natrętny przyjaciel! O co tym razem chodzi?

- Cedryku, czy przyjechałeś tu własnymi końmi?

- Mój drogi, ależ oczywiście, lecz co to ma do rzeczy?

- Potrzebuję ich.

- Stary, muszę wracać do Bath, żeby przejąć ten naszyjnik, zanim ktoś odkryje, że to imitacja!

- Weź dwukółkę gospodarza. Niezwłocznie potrzebuję pary szybkich koni.

- Dwukółkę wieśniaka! - wyjąkał porażony zgrozą Cedryk. - Chyba oszalałeś!

- Wcale nie oszalałem. Gonię londyński dyliżans, żeby dopaść mojego urwisa. Bądź dobrym kolegą i powiedz, żeby od razu zaprzęgli konie!

- Och, znakomicie! Jeśli tak się sprawy mają... ! Ale nie zadowolę się niczym poniżej munduru kawalerzysty, zapamiętaj to sobie!

- Dostaniesz wszystko, co zechcesz! - obiecał Ryszard, będąc już w połowie schodów.

- Oszalał, całkiem oszalał! - orzekł z rozpaczą Cedryk i krzyknął na stajennego.

Dziesięć minut później gniade były zaprzężone do powoziku, a Ryszard wyszedł na podwórzec, wkładając rękawiczki.

- Znakomicie! - powiedział. - Mam nadzieję, że ty nimi powoziłeś.

- Jeśli je ochwacisz...

- Cedryku, czyżbyś... Czy to możliwe, że chcesz mnie uczyć powożenia?

Cedryk, nadal odziany w swój egzotyczny szlafrok, oparł się o framugę drzwi i wyszczerzy! zęby.

- Ochwacisz je, znam cię!

- Jeśli tak, sprezentuję ci moje siwki! - Ryszard zebrał wodze.

- Rozstaniesz się ze swymi siwkami? - wykrzyknął Cedryk. - Nie, nie, nigdy się na to nie zdobędziesz, stary!

- Nie przejmuj się, nie będę musiał!

Cedryk gwizdnął drwiąco i obserwował przyjaciela sadowiącego się na koźle. Zamieszanie za plecami przyciągnęło jego uwagę. Odwrócił się akurat w chwili, kiedy pani Hopkins wkraczała frontowymi drzwi, a tuż za nią podążał tęgi mężczyzna w wełnianym kaftanie i kapeluszu z szerokim rondem. Pani Hopkins była wielce wzburzona i natychmiast siadła na krześle, zalewając oszołomionego gospodarza potokiem słów, z którego wynikało, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżyła i że nie spodziewa się, by po palpitacjach odzyskała siły wcześniej niż za rok.

- Ujęty przez agenta śledczego z Bow Street! - sapała. - A wyglądał niewinnie, jak nikt w świecie!

- Kto? - domagał się wyjaśnień małżonek pani Hopkins.

- Ten biedny młody dżentelmen, kuzyn sir Wyndhama. Na moich oczach, Tomie! W życiu by mi coś takiego nie wpadło do głowy. A że potem uciekł, z czego jestem bardzo rada, niech sobie tam ludzie mówią, co chcą, pana Gudgeona nie wyłączając, bo nigdym nie spotkała przyjemniejszego młodego dżentelmena i sama jestem matką, i mam serce, czego innym może brakuje, nie wymieniając nazwisk i nikogo nie obrażając!

- Mój Boże, a to ambaras! - krzyknął Cedryk, znakomicie wyłapując z zasłyszanych uwag istotę rzeczy. - Hej, Ryszardzie, zaczekaj!

Gniadosze tańczyły niespokojnie.

- Nie zachodź ich od łbów! - nakazał Ryszard stajennemu.

- A oto sam Gudgeon! - kontynuowała tymczasem pani Hopkins. - Chce się spotkać z sir Wyndhamem, a zwłaszcza z panem Brandonem, więc byłam zmuszona wziąć go do pojazdu, choć wcale mi się nie uśmiecha mieć pod własnym dachem agentów z Bow Street i im podobnych, jak dobrze wiesz, Tomie!

- Ryszardzie! - wrzasnął Cedryk, wybiegając na podwórzec. - Człowieku, zaczekaj! Jest mój brytan i mam diabelnie dużo do zapłacenia!

- Spław go, Cedryku, spław go! - zawołał przez ramię Ryszard i wyjechał na ulicę.

- Ryszardzie, ty szaleńcze, zaczekaj chwilę! - huknął Cedryk.

Ale powozik znikł mu z oczu. Stajenny zapytał, czy za nim nie pobiec.

- Biec za moimi gniadymi? - zapytał szyderczo Cedryk.

- Potrzebowałbyś skrzydeł zamiast nóg, by je złapać, mój drogi prostaczku!

Wrócił do zajazdu. W korytarzu spotkał lady Lutrell, która wyszła z bawialni zapytać o źródło zamieszania.

- Co to za sprawa, sir? - zapytała. - Wydaje się pan bardzo wzburzony?

- Jest sprawa, pani! Ryszard pojechał gonić dyliżans londyński, a ta jego zwariowana dziewczyna została ujęta w Bristolu przez agenta z Bow Street!

- Dobry Boże, to straszne! Za wszelką cenę należy zawrócić sir Wyndhama! Trzeba uratować to dziecko!

- No cóż, wygląda na to, że sama się uratowała - powiedział Cedryk. - Ale gdzie może być teraz, to Bóg jeden wie! Jednakże jestem zadowolony, że ten agent się zjawił; miałem po dziurki w nosie szukania go.

- Ale czyż nie można zatrzymać sir Wyndhama? - nalegała.

- Na Boga, pani, on jest już w połowie drogi do Londynu! - rzekł Cedryk.

To oświadczenie nie było zbyt dokładne. Ryszard wyjeżdżając z Queen Charlton dokładnie o tej godzinie, o której panna Creed wsiadała do dyliżansu w Kingswood, wybrał drogę do Bath, zamiast szlaku prowadzącego do Keynsham, a następnie skręcił na północ, aby przez Oldland dotrzeć w Warmłey do drogi bristolskiej. Ze swych doświadczeń z dyliżansami wysnuł wniosek, iż nie pokonują więcej niż osiem mil w godzinę, i obliczył, że jeśli pojazd opuścił Bristol o dziewiątej, co wydawało się prawdopodobne, to znajdzie się przy skrzyżowaniu z drogą do Bath najwcześniej w południe. Bez wątpienia gniadosze Cedryka ciągnące lekki powozik przybędą do Chippenham dużo wcześniej, a droga do Bath miała dla Ryszarda tę wyższość, że znał ją dobrze.

Gniadosze, które najwidoczniej karmiono wyłącznie owsem, były w dobrej formie i droga się nie dłużyła. Być może nie były najłatwiejsze do prowadzenia, ale Ryszard, wyśmienity koniarz, miał z nimi niewiele kłopotów i był tak zadowolony z ich szybkości i wytrzymałości, że zaczął poważnie się zastanawiać, czy nie złożyć Cedrykowi hojnej oferty. Przeciskając się przez zatłoczone uliczki Bath musiał powozić z umiarkowaną prędkością, ale kiedy tylko zostawił za sobą miasto, popuścił koniom cugli na drugim prostym odcinku do Corsham. Gdy wreszcie dotarł do Chippenham, dowiedział się, że dyliżans z Bristolu jest spodziewany nie wcześniej niż za godzinę. Udał się do najlepszego zajazdu, doglądnął wyprzęgnięcia spoconych rumaków i zamówił śniadanie. Po spożyciu jaj na szynce i wypiciu dwóch filiżanek kawy kazał zaprzęgać i udał się w kierunku zachodnim bristolską drogą. Jechał bez pośpiechu, aż znalazł się przy rozwidleniu dróg, na którym zniszczony drogowskaz pokazywał na północ Nettleton i Acton Turville, na zachód Wroxham, Mars-field i Bristol. Tu ściągnął cugle i czekał na dyliżans.

Niedługo musiał czekać. Wielki zielono-złoty pojazd wyłonił się zza zakrętu, podskakiwał i kołysał się z boku na bok, tocząc środkiem gościńca. Pół tuzina pasażerów jechało na dachu, na bagażniku wysoko piętrzyły się torby podróżne, z tyłu siedział strażnik dzierżący róg.

Ryszard zajechał powozikiem drogę dyliżansowi, uwiązał wodze i lekko zeskoczył z kozła. Gniadosze uspokoiły się już do tej pory i tylko przestępowały z nogi na nogę, nie wykazując chęci do ponoszenia.

Woźnica dyliżansu ujrzał zatarasowaną drogę i wstrzymał zaprzęg. Zmieszany spytał Ryszarda, co to za żarty sobie stroi.

- To żadne żarty! - odparł Ryszard. - Macie ze sobą uciekiniera i kiedy przejmę nad nim opiekę, możecie się udać w dalszą drogę.

- Ho, ho, czyżby, czyżby? - rzekł skonfundowany woźnica, bynajmniej nie przyjmując wyjaśnienia za dobrą monetę. - Ładne rzeczy się dzieją na królewskim gościńcu! No, sam się pan przekonaj!

Jeden z pasażerów ze środka dyliżansu, czerwony na twarzy jegomość z bujnymi bokobrodami, wysadził głowę przez okno i zapytał o przyczynę niespodziewanego postoju; strażnik zszedł z dachu, by kłócić się z Ryszardem, a Pen wciśniętą między tłustego wieśniaka a niewiastę, która bez przerwy pociągała nosem, obleciał nagły strach, że dogonił ją agent z Bow Street. Głos strażnika, który rzekł „No i proszę, podejrzewałem go od samiuśkiej chwili, w której ujrzałem go w Kingswood!", bynajmniej jej nie uspokoił.

Zwróciła pobladłą, przestraszoną twarzyczkę do drzwi, właśnie wtedy gdy zostały otwarte i opuszczono schodki.

W następnej chwili wysoka, nienaganna sylwetka Ryszarda pojawiła się w progu dyliżansu i Pen niechcący wydała okrzyk - coś między piskiem a szlochem - oblała się rumieńcem, potem znowu zbladła i wykrztusiła jedno słowo:

- Nie!

- Ach! - rzekł krótko Ryszard. - Więc tu jesteś! Wyjdź, mój młody przyjacielu!

- A cóż się takiego dzieje! - sapnęła kobieta siedząca obok Pen. - Cóż on takiego narozrabiał, sir?

- Uciekł ze szkoły - odparł bez namysłu Ryszard.

- Nie uciekłem! To nie... nieprawda! - wyjąkała Pen.

- Nie pójdę z tobą. Nie pó... pójdę!

Ryszard pochylił się i złapał ją za rękę mówiąc:

- Na Jowisza! Jak śmiesz mi się sprzeciwiać, ty... ty urwisie!

- Spokojnie, panie guwernerze, spokojnie! - zaoponował uprzejmy człowiek, siedzący w kącie. - Rzadko ktoś tak mi się spodobał, jak ten chłopiec, i na pewno nie ma potrzeby obchodzić się z nim tak grubiańsko! Przypuszczam, że wielu z nas chciało uciec ze szkoły w swoim czasie, co?

- Ach, ale nie zna pan całej prawdy! - rzekł bezwstydnie Ryszard. - Wydaje się być niewinną istotą, ale mogę ujawnić takie szczegóły o jego występkach, że byłby pan wstrząśnięty.

- Och, jak śmiesz! - rzekła z oburzeniem Pen. - To nieprawda! To zupełna nieprawda!

Pasażerowie dyliżansu podzielili się na dwa obozy. Kilka osób oznajmiło, że od początku podejrzewało elegancika o ucieczkę, a stronnicy Pen domagali się, by Ryszard się przedstawił i powiedział, jakim prawem chce wyciągnąć młodego dżentelmena z dyliżansu.

- Mam do tego wszelkie prawo! - odparł Ryszard.

- Jestem jego opiekunem. Bogiem a prawdą, to mój siostrzeniec.

- Nie jestem twoim siostrzeńcem! - stwierdziła Pen.

Popatrzył na nią i w jego oczach było tyle rozbawienia, że serce zabiło jej żywiej.

- Nie? - zapytał. - No cóż, jeśli nie jesteś moim siostrzeńcem, urwisie, to kim jesteś?

Wstrząśnięta wydusiła z siebie:

- Ryszardzie, ty... ty zdrajco!

Nawet uprzejmy człowiek siedzący w kącie zdawał się uważać, że pytanie Ryszarda domaga się odpowiedzi. Pen rozejrzała się bezradnie, napotykając albo naganne, albo zaciekawione spojrzenia, i z nienawiścią popatrzyła w twarz Ryszarda.

- A więc? - zapytał ten nieubłaganie. - Czy jesteś moim siostrzeńcem?

- Tak... nie! Och, jesteś wstrętny! Nie odważysz się!

- A odważę się. Wysiądziesz ze mną, czy nie?

Jegomość w śliwkowym fraku polecił Ryszardowi, żeby w jego imieniu przetrzepał młodemu łajdakowi skórę. Pen ujrzała, że na twarzy Ryszarda za rozbawieniem kryje się zdecydowanie, i dała się wyciągnąć z zapchanego dyliżansu.

- Być może, kiedy jaśnie pan wreszcie skończy, to będzie tak bardzo uprzejmy i przesunie ten swój powóz! - rzeki z sarkazmem Woźnica.

- Ryszardzie, ja nie mogę wrócić! - odezwała się gorączkowo Pen. - Agent złapał mnie w Bristolu i tylko cudem udało mi się zbiec!

- Ach, na pewno to chciał mi powiedzieć Cedryk! - rzekł Ryszard, podchodząc do gniadoszy i prowadząc je na skraj gościńca. - Więc byłaś aresztowana, tak? Przeżyłaś więc wspaniałą przygodę, moja maleńka!

- Ach! I zostawiłam twój sakwojaż i nie ma po co próbować ciągnąć mnie ze sobą, bo ja nie pojadę! Nie pojadę, nie pojadę!

- Dlaczego nie pojedziesz? - zapytał Ryszard, odwracając się do Pen i spoglądając jej w oczy.

Nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Widząc wyraz twarzy Ryszarda, znów spłonęła rumieńcem, a świat wokół niej szaleńczo wirował. Za plecami Pen strażnik podniósł schodki, zatrzasnął drzwi i mamrocząc coś pod nosem wsiadł na dach. Dyliżans majestatycznie ruszył w drogę. Pen nie zwracała na niego uwagi, choć koła prawie otarły się o jej płaszcz.

- Ryszardzie ty... ty mnie nie chcesz! Ty nie możesz mnie chcieć! - rzekła niepewnie.

Dyliżans się oddalał. Kiedy dotarł do następnego zakrętu, pasażerowie z dachu ciekawie oglądający się, by po raz ostatni przyjrzeć się dziwnej parze, doznali wstrząsu, po którym jeden z nich mało nie zleciał na ziemię. Złotowłosy młodzieniaszek tonął w uścisku eleganta, który całował go bez pamięci.

- Boże miłościwy! Do czego to dochodzi! - sapnął pasażer siadając na ławce. - Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego!

- Ryszardzie, Ryszardzie, patrzą na nas z dyliżansu! - upominała Ryszarda Pen, śmiejąc się i płacząc.

- A niech sobie patrzą! - rzekł lew salonowy.

8



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Heyer Georgette Niesforna
Heyer Georgette Przyzwoitka
Heyer Georgette ?biutantki
Heyer Georgette Rozterka
09 Heyer Georgette Uciekajaca narzeczona
Heyer Georgette Hazardzistka
Heyer Georgette Uprowadzona
Heyer Georgette Kuzynka
Heyer Georgette Oswiadczyny ksiecia
Heyer Georgette Oświadczyny księcia
Heyer Georgette Przyzwoitka
Heyer Georgette Niezwykły dżentelmen 2
Heyer Georgette Rezolutna
Heyer Georgette Uciekająca narzeczona
Heyer Georgette Wyrafinowana gra

więcej podobnych podstron