ALLAN COLE & CHRIS BUNCH
Imperium Tysiąca
Słońc
trzeci tom cyklu Sten
Przekład: Radosław Kot i Rafał Surowiec
Rozdział pierwszy
Banth warknął na świnkę kolczatkową. Prosiak głębiej wcisnął się w płytką jamę i nie
podjął dyskusji.
Instynkt podpowiadał napastnikowi, że ta niechętna do współpracy wieprzowina jest
jadalna, jednak doświadczenie mówiło zupełnie, co innego. Mięso pojawiało się zwykle o
świcie oraz wieczorem, przynosiło je dwunożne stworzenie, które przy okazji wypowiadało
kilka życzliwych słów. Świnka nawet pachniała jak jedzenie, ale nie zachowywała się tak,
jak na porządne danie przystało. Sześcionogi kocur przysiadł na zadzie i przednią łapą
usunął dwa kolce wbite w miękki nos.
Nagle banth zastrzygł uszami, gdy z głębi lasu dobiegł go jakiś dźwięk. Spojrzał z
niepokojem na rysującą się obok górę, potem znów na puszczę. Odgłos powtórzył się raz
jeszcze, więc zwierzak podjął decyzję.
Wbrew nakazom instynktu wybiegł spomiędzy drzew, po czym ruszył kamienistym
zboczem, aż dwieście metrów wyżej przycupnął za większą stertą głazów.
Niezbyt natarczywe wycie przybrało na sile i zza wierzchołków drzew wyłonił się
ślizgacz antygrawitacyjny. Zakręcił, poszukał miejsca na lądowisko i osiadł w pobliżu
płytkiego wykrotu;
Terence Kreuger, szef taktycznych sił policyjnych Świata Centralnego, zerknął na ekran
detektora. Igła wskazywała dokładnie na górę, odczyt zaś informował, że banth jest
odległy o niecałe pół kilometra.
Kreuger odczepił broń z uchwytów za fotelem i sprawdził ją raz jeszcze. Była
zabezpieczona, z polem rażenia nastawionym na obszar o przekroju jednego metra. Mniej
więcej tyle wynosiła szerokość piersi bantha.
Myśliwy zlustrował zbocze lornetą. Po kilku sekundach dojrzał ruch. Mruknął coś pod
nosem i skierował ślizgacz w górę. Kilka godzin wcześniej banth już mu umknął, więc nie
miał powodów, aby być z siebie zadowolonym.
Kreuger uwielbiał polowania. Niemal cały czas poza służbą spędzał na łowach lub na
przygotowaniach do takich wypraw, które stanowiły dość kosztowne hobby, szczególnie
na Świecie Centralnym. Stołeczna planeta imperium prawie w ogóle nie posiadała własnej
zwierzyny, więc zezwolenie na odstrzał kosztowało niezwykle drogo. Nawet dowódca
grupy taktycznej nie mógł sobie na nie pozwolić. Przynajmniej do teraz.
W minionych latach polował jedynie na sprowadzane z innych światów, niejadalne (a
czasem wręcz trujące) paskudztwa. Owszem, to też było coś, ale trofeów miał wciąż
niewiele. Szczególnie takich, o jakich wspominały kroniki dawnych łowów. Nagle jednak
wszystko się zmieniło za sprawą wypróbowanych przyjaciół. Kreuger pracował w policji już
od trzydziestu lat i wciąż cenił swą uczciwość i nieprzekupność, lecz perspektywa
określonych profitów skłoniła go do drobnej rewizji poglądów. Po krótkim namyśle uznał,
że to, czego pragną jego przyjaciele nie jest wcale nieuczciwe i w ten sposób problem
zniknął. A w zamian? Pobyt z dala od szaleństwa imperialnego święta. Trzy tygodnie w
rezerwacie łowieckim, wszystkie wydatki opłacone z góry i jeszcze zezwolenia na odstrzał
czterech niebezpiecznych bestii: ziemskiego nosorożca, bantha, jelenia i gigantycznej
pseudowydry.
Wyznaczył już nawet odpowiednie miejsca na ścianach dla każdej zdobyczy.
Oczywiście nie zamierzał nikomu zdradzić, gdzie upolował takie okazy.
Zderzak ślizgacza zetknął się z głazem i wstrząs przerwał upojne marzenia. Skoncentruj
się, chłopie, nakazał sobie w myślach Kreuger. Chłoń każdy drobiazg. Krystaliczną
przejrzystość powietrza. Zapach drzew. Widok kurzu wzbijanego przez pęd ślizgacza.
Skierował pojazd w kierunku wskazywanym przez igłę detektora. Znacznie niżej
manewrował między drzewami drugi jednoosobowy ślizgacz. Clyff Tarpy nie potrzebował
nawet lornety, by utrzymać się w ogonie Kreugera.
Banth został osaczony.
Z prawej grunt opadał zbyt raptownie, by nawet pazurzaste łapy znalazły jakieś
zaczepienie. Z lewej widniała pionowa ściana. Zwierzak skrył się za głazem.
Kreuger wylądował po przeciwnej stronie, mocniej chwycił broń i wysiadł.
Banth poczuł zagrożenie. Nie tak dawno podobne manewry zakończyły się głośnym
hukiem i palącym bólem w boku. Właśnie dlatego kocur umknął przez las w kierunku góry.
Banth wyczuł zapach typowy dla dwunoga - obcego, ale zawsze dwunoga. Czyżbym
coś zbroił?, pomyślał. Może jednak dwunóg nakarmi go i pomoże wrócić do znajomego
ciepła zagrody.
Zwierzak wstał i ruszył człowiekowi na spotkanie.
Kreuger uniósł broń. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Najpierw odbezpieczyć...
Banth miauknął. Nagle się zorientował, że akurat tego dwunoga w ogóle nie zna.
- Hej, skurczybyku!
Kreuger obrócił się na pięcie i momentalnie zapomniał o zdobyczy. Nie dosłyszał
lądującego tuż za nim drugiego ślizgacza.
Oglądany z odległości pięciu metrów wylot lufy wyglądał naprawdę paskudnie. Tarpy
odczekał dokładnie tyle, ile było trzeba, aby na twarzy policjanta odmalowało się
przerażenie. Potem nacisnął spust. Pocisk z miękkiego metalu przeszył mostek Kreugera,
skręcił na łuku żebra i przebił serce. Śmierć nastąpiła natychmiast. Myśliwy zdążył tylko
przysiąść na kamieniu i zaraz głowa opadła mu na piersi.
Tarpy z uśmiechem sięgnął do wiszącej u pasa torby. Wyjął spory stek sojowy i rzucił
go banthowi.
- Obyś skorzystał ze wszystkich ośmiu pozostałych żywotów, kociaczku.
Potem dobył jeszcze puszkę z aerozolem i cofając się, zaczął zamazywać ślady swoich
stóp. Przystanął na chwilę przy ślizgaczu Kreugera. Wyłączył zasilanie maszyny oraz
radioznacznik. Uznał, że im później odnajdą ciało, tym lepiej. Potem wsiadł do własnego
pojazdu i ruszył w dół.
Banth zamiótł parę razy ogonem. Nie podobał mu się zapach tych dwunogów.
Ostatecznie jednak porwał stek i pobiegł z nim w kierunku lasu. Zje mięso na swoim
terenie, gdzie jest o wiele spokojniej. A potem się zastanowi, co zrobić z tym
samobieżnym pęczkiem igieł.
Rozdział drugi
Mężczyzna w niebieskim kombinezonie przycisnął długi nóż do gardła admirała Mika
Ledoha. Drugą ręką przysunął Wielkiego Szambelena Jego Imperialnej Mości bliżej
blanków.
- Jeśli nie spełnicie naszych żądań, ten człowiek umrze! - Wzmocniony głos runął
siedemsetmetrową przepaścią, aż sięgnął placu defilad.
Nieco z prawej, sto metrów poniżej terrorysty i jego ofiary Sten sprawdzał przyczepione
do butów i rękawic pazury. Palce ledwo znajdowały oparcie między spojonymi zaprawą
kamieniami. Jedna stopa wisiała nad przepaścią, druga spoczywała na obliczu sierżanta-
majora (czyli havildar-majora) Lalbahadura Thapy. Broń dyndała przyczepiona do
brunatnego munduru polowego, koło łokcia widniała puszka z nicią. Na jej końcu kołysała
się kotwiczka.
W górze znów huknął głos terrorysty:
- Macie tylko kilka sekund, by się zdecydować! Ocalicie mu życie, czy nie?
Sten poszukał lewą dłonią nowego uchwytu, wbił pazury w zaprawę, ale ta niestety się
wykruszyła. Omal nie spadł. Odetchnął głęboko i opanował rozedrgane nerwy.
- Kaphar hunnu bhanda marnu ramro - mruknął boleśnie Lalbahadur.
- Owszem, do cholery, ale tchórze żyją dłużej! - warknął Sten, znajdując punkt
zaczepienia dla palców i unosząc obie stopy. W końcu zdołał wesprzeć się wszystkimi
kończynami. Kilka oddechów i dalej. Ręka, noga, ręka, noga... Za nim reszta plutonu
gurkhów cierpliwie podążała po tej samej, pionowej granitowej ścianie.
Pięć metrów przed parapetem Sten trafił na wystający z muru kamień, idealne oparcie.
Przycisnął dyszę drugiej puszki i smuga nici przylgnęła do skały. Dał znać pozostałym, że
już bezpiecznie się ulokował, więc mogą dołączyć. Opuścił ku nim nić z kolejnej,
zawieszonej na plecach puszki.
Lalbahadur wspiął się momentalnie i przystanął po prawicy przewodnika. Sten wypuścił
około piętnastu metrów nici z kotwiczką, jedną ręką starannie rozkołysał całość i cisnął w
górę.
Dwudziestogramowa kotwiczka dwukrotnie okręciła nić wkoło sterczącej spoza blanków
lufy muzealnej armaty. Sten zacisnął na nici specjalne rękawice z wyciągiem i nie
zwlekając ruszył w górę. Terrorysta spoglądał akurat w odległe reflektory i dlatego nie
dostrzegł postaci, która minąwszy armatę, rozpłaszczyła się na zwieńczeniu muru.
- Dość tego czekania - ryknął głos. Zbrojne w nóż ramię zamierzyło się do śmiertelnego
ciosu i w tejże chwili Sten wypadł z cienia, wcisnął jedną pazurzastą dłoń w twarz
mężczyzny, drugą zaś zablokował uderzenie.
Niedoszły zabójca zachwiał się i puścił ofiarę. Szambelan przez chwilę balansował na
krawędzi, ostatecznie jednak odzyskał równowagę.
Gdy terrorysta przyszedł do siebie, Sten już przysposobił się do starcia. Przemknął pod
ostrzem noża i obiema dłońmi wyrżnął przeciwnika w skroń. Starczyło, by ogłuszyć.
Pozostali terroryści dopiero wtedy się zorientowali, że coś idzie nie tak i runęli na Stena,
jednak odsiecz była zdecydowanie spóźniona. Blanki zaroiły się od gurkhów. Długie na
trzydzieści centymetrów kukri zalśniły w blasku jupiterów, wkoło poniósł się okrzyk Ayo
Gurkhali. Ten sam, który od tysięcy lat chłodził niecne zapały różnych gwałtowników.
Terroryści nie mieli już żadnych szans.
Lalbahadur sprawdził, czy wszyscy przeciwnicy zostali unieszkodliwieni. Naik Thaman
Gurung wydobył zza pasa na plecach miniaturowy moździerz, ustawił go, a następnie
uzbroił rakietowy pocisk. Spojrzał pytająco na Stena. Dowódca przytaknął i przez czerń
nieba przemknęła jasna gwiazda. Opadła szerokim łukiem na plac defilad.
Gurung zabezpieczył na blankach ciągnącą się za pociskiem linę i uśmiechnął się do
Stena.
- Gotowe, kapitanie.
- Pluton, baczność! - krzyknął Sten. - Kolejno... na dół!
Thaman szedł pierwszy. Założył bloki na linkę, odbił się stopami i zniknął w
siedemsetmetrowej przepaści.
Sten zasalutował szambelanowi.
Admirał Ledoh skrzywił się niemiłosiernie, poprawił paradny kapelusz, wziął od Stena
rękawice oraz bloki i rychło zniknął w ciemności.
Sten sunął trzeci. Hamować zaczął dopiero w ostatniej chwili. Tuż przy gruncie puścił
uchwyty, skoczył i dwukrotnie przetoczył się po ziemi.
Ledwie minutę później cały pluton sformował nienaganny szyk. Nieco pozbawiony tchu
admirał Ledoh pozdrowił wojaków, a Wieczny Imperator nagrodził ich oklaskami.
Pozostałe pół miliona widzów tylko czekało na ten moment. Długi na pięć kilometrów plac
rozbrzmiał wiwatami na cześć Ledoha, Stena, jego gurkhów oraz “terrorystów", którzy
wdzięcznie kłaniali się na górze.
Ledoh ocknął się wreszcie i ruszył po schodach na podium imperatora. Zanim dotarł do
celu, władca zdążył mu przygotować drinka. Jego Wysokość poczekał jeszcze, aż admirał
wypije trunek, potem uśmiechnął się kwaśno.
- Kto wymyślił ten kretyński kapelusz? - spytał.
- Ja sam, najjaśniejszy panie.
- Aha. A jakim cudem nie spadł waści ze łba podczas zjazdu po linie?
- Za sprawą porządnego kleju roślinnego.
- Czy jest on rozpuszczalny?
- Owszem, w wodzie.
- Obyś się nie mylił. Nie zamierzam tolerować w swoim otoczeniu wariata z czapką do
złudzenia przypominającą szpitalny basen. Ale nic to, napij się jeszcze, Mik. Na bogów,
nie co dzień udajesz Tarzana!
Ten rozkaz został wypełniony z wdzięcznością i bez wahania.
Imperator hucznie obchodził wymyślone przez siebie święto: Dzień Imperium.
Ustanowił je ponad pięćset lat temu na pamiątkę jakiejś dawno już zapomnianej bitwy.
Założenie było proste: raz do roku wszystkie jednostki sił zbrojnych Imperium stawiały
się na przegląd. Ściągano nawet oddziały stacjonujące na najodleglejszych światach.
Przybyłym szykowano gorące powitanie.
Oczywiście nie chodziło tylko o paradę. Każde bowiem przedsięwzięcie Wiecznego
Imperatora zawsze posiadało kilka ukrytych znaczeń. Pokaz siły nie tylko dodawał ducha
obywatelom, ale także zniechęcał rozmaite czarne charaktery do działania na niekorzyść
Imperium. Wiele knowań usychało już w zarodku, co tylko dobrze służyło interesom
olbrzymiego państwa.
Główne uroczystości odbywały się na Centralnym Świecie. Z latami ustaliła się
praktyka, że Dzień Imperium kończył dwutygodniowe igrzyska sportowe, obejmujące
również sztuki walki. To jedno święto po trosze przypominało wszystkie inne, jakie zrodziły
się w tradycji ludzkości. Było w nim coś z antycznych Saturnaliów, germańskiego
Oktoberfest, anglosaskiego Święta Majowego i Olimpiady. Dodatkowo na ten jeden
wieczór otwierano dla każdego chętnego wrota imperialnego pałacu, co należało uznać za
spory akt odwagi.
Główna rezydencja imperatora i jego centrum dowodzenia mieściły się w kręgu ogrodów
o średnicy pięćdziesięciu pięciu kilometrów. Wielkość ta była nieprzypadkowo dobrana,
gdyż dzięki niej posiadłość władcy ciągnęła się aż po linię horyzontu. Imperator wiedział,
jak usunąć niepożądanych gości z pola widzenia.
Pośrodku wymuskanej zieleni stało zapewne najdziwniejsze w dziejach zamczysko
warowne. Wzniesione zostało na planie prostokąta. Dłuższy bok miał sześć kilometrów,
krótszy dwa.
Mury liczyły dwieście metrów wysokości, a swą architekturą nawiązywały do dzieł
pradawnego francuskiego inżyniera imieniem Vauban. Nachylone pod kątem
pięćdziesięciu stopni przypominały w przekroju literę V i dawały schronienie większości
imperialnych biurokratów. Nie były w stu procentach odporne na uderzenia nuklearne, ale
dopiero bezpośrednie trafienie mogłoby je uszkodzić. Zresztą nawet całkowite zburzenie
pałacu nie stanowiłoby dla imperatora poważnego zagrożenia. Podziemne magazyny i
zbiorniki zawierały dość żywności, wody i powietrza, by przetrwać w schronieniu
kilkadziesiąt lat.
Sam pałac wyglądał jak monstrualnie powiększona kopia ziemskiego zamku Arundel.
Stał w perspektywie placu defilad, który wyznaczał centrum całej posiadłości.
Budowla przypominała górę lodową, a jej zasadnicza część i tak kryła się pod ziemią.
Niektóre tunele i schrony znajdowały się dwa tysiące metrów poniżej poziomu gruntu.
Fasada pałacu została obłożona kamiennymi blokami, kryjącymi tarcze zdolne
powstrzymać falę uderzeniową bliskiej eksplozji termonuklearnej. Dodatkowo wmurowano
również grubą na wiele metrów izolację termiczną. Imperator lubił wygląd budowli
pochodzących z okresu ziemskiego średniowiecza, ale w kwestii własnego
bezpieczeństwa wolał zawierzyć najnowszym dokonaniom nauki.
W Dniu Imperium transportowce gwardii wwoziły turystów do pałacu, jednak przez
resztę roku wstęp miały tu tylko osoby zatrudnione. Superszybka kolejka pneumatyczna
dowoziła je do pracy z odległego o trzydzieści pięć kilometrów Fowler i od razu wysadzała
poszczególnych pracowników przy konkretnych stanowiskach. Nikt więc nie urządzał
sobie zbędnych przechadzek po obiekcie.
Ponieważ bezpośrednie uczestnictwo w obchodach mogło w pewnych kręgach
uchodzić za zaszczyt niemal tak doniosły jak zaproszenie na dwór imperatora, więc nie
ulegało wątpliwości, że chętnych będzie znacznie więcej niż miejsc. Imperator już na
samym początku wyznaczył trzy “kręgi" dla publiczności. Najbliżej zamku szykowano
siedziska dla przedstawicieli elit i faworytów dworu, aktualnych bohaterów oraz tym
podobnych “najrówniejszych" obywateli.
Granica między dwoma pierwszymi kręgami była dość płynna. W drugiej strefie
grupowali się dostojnicy z awansu społecznego, czyli najambitniejsi dorobkiewicze.
Wiedzieli oni, że to jedno popołudnie zostanie im w pamięci jako najważniejszy dzień
życia. Żeby doświadczyć chwili chwały, płacili ciężkie pieniądze, sięgali też po groźby,
wymuszenia czy inne środki, zwykle mało legalne.
Trzeci, najdalszy krąg przeznaczono dla mieszkańców Centralnego Świata. Oczywiście
wiele biletów trafiało do rąk przybyszów spoza planety, ale imperator uznawał, że jeśli
“tubylcy" pragną zarobić kilka kredytów na turystach, to on nie ma nic przeciwko temu.
Siedziska trzeciego kręgu, proste ławy bez zadaszenia, instalowano na murach
otaczających plac defilad. Prace rozpoczynano już na kilka tygodni przed świętem.
Widok z jakiegokolwiek miejsca i tak zawsze był równie dobry, dzięki wielkim
holograficznym ekranem, które rozbłyskiwały zbliżeniami co ciekawszych scen oraz
obliczami osobistości z pierwszego kręgu.
Większość rozgrywek toczono na poszczególnych arenach placu defilad. Tylko niektóre
z atrakcji, jak “ratunkowa" akcja Stena, lokowano bliżej zamku.
Dzień Imperium był wydarzeniem roku na Dworze Tysiąca Słońc, które tego dnia lśniły
szczególnym blaskiem. I nikomu nie przeszkadzało, że w skład Imperium wchodziło o
wiele więcej systemów gwiezdnych niż jeden marny tysiąc.
W taki wieczór mogło się zdarzyć dosłownie wszystko...
Zasapany Sten oparł się o betonową ścianę tunelu. Stalowe wrota, zwykle zamknięte,
stały teraz otworem, by uczestnicy święta mogli dostać się na plac defilad.
Obok łapał powietrze havildar-major Lalbahadur Thapa. Podkomendni gurkhowie zostali
już odprawieni, by w ramach wolnego czasu spędzili wieczór zgodnie z własną wolą i
ochotą. Część zajęła się hazardem, reszta zamierzała odwiedzić odmienne stany
świadomości, w czym mogła dopomóc bogata oferta bufetów.
- To był znamienity pokaz - wyharczał Lalbahadur.
- Jasne - odparł Sten.
- Jestem pewien, że jeśli ktokolwiek o złym sercu spróbuje porwać naszego szambelana
dla okupu, nie zrobi tego tutaj.
Sten uśmiechnął się krzywo. Przez trzy miesiące dowodzenia osobistymi strażnikami
imperatora przekonał się, że Nepalczycy przejawiają poczucie humoru dziwnie zbieżne z
jego własnym. Respekt wobec przełożonych uznawali na pojęcie czysto abstrakcyjne.
- Jesteś cyniczny. To zaszczyt wystąpić w takim dniu.
- Racja, ale jak tu pogodzić obowiązki z zaszczytami? Smutny dysonans - mruknął
ponurym tonem. - Chociaż nie - dodał po chwili i twarz mji się rozjaśniła. - Gdy te
wszystkie chłopki z różnych planet ujrzą nasze heroiczne wyczyny, nie zabraknie nam
rekruta. Bez kłopotu znajdziemy nowych idiotów gotowych wspinać się po murach dla
chwały imperatora.
Sten aż podskoczył, gdy za jego plecami huknęła wojskowa orkiestra. Obaj
wyprostowali się na baczność, widząc maszerującą równym szykiem kompanię
reprezentacyjną Własnych Pretorian Imperatora. Oddali honory i przytulili się do ściany, by
przepuścić formację złożoną z ponad sześciuset osób strzegących na co dzień pałacu.
Wszyscy byli w mundurach z lśniącej skóry i przy broni. Na piersiach pobłyskiwały
rozmaite odznaczenia.
Na czele maszerował dowódca jednostki, pułkownik Den Fohlee. Sztywnym gestem
odpowiedział na salut Stena, po czym wbił służbowe spojrzenie w przestrzeń gdzieś przed
sobą. Gdy oddział wtoczył się na plac defilad, przywitała go wrzawa.
- Ojciec powiedział mi kiedyś, że są tylko dwa rodzaje mężczyzn - mruknął Lalbahadur.
- Zwykle nie zwracam uwagi na takie poglądy. Osobiście uważam że jedyne dwie
kategorie to ci, którzy dzielą wszystkich, oraz ci, którym takie rozróżnienia nie przychodzą
do głowy. - Umilkł nagle, nieco zmieszany.
- A co rzekł twój ojciec?
- e jedni wolą barwny strój, drudzy pełny dzban. A pan, kapitanie, co lubi bardziej?
- Nic z tego, sierżancie - wymamrotał z żalem Sten. - Wciąż jestem na służbie.
Pożegnali się, oddając honory, i przysadzisty podoficer zniknął w głębi tunelu. Stenowi
zostało jeszcze kilka minut do obejścia wart, ruszył zatem do wyjścia, by zerknąć na
paradę pretorian.
Byli dobrzy, nawet bardzo dobrzy. Nie mogli być inni. Mężczyźni i kobiety od lat
ćwiczący się tylko i wyłącznie w posłuszeństwie oraz umiejętności wielogodzinnego
sterczenia na warcie w absolutnym bezruchu. Poza tym do perfekcji opanowali jeszcze
inny rodzaj sztuki - paradną musztrę.
Sten wiedział, że ocenia ich niesprawiedliwie, ale kilka razy zdarzyło mu się zostać
oddelegowanym do zadań defiladowych i stwierdził, że woli już czyszczenie wychodków.
Owszem, widok maszerujących żołnierzy może być atrakcyjny, szczególnie dla pewnych
typów niepoprawnych militarystów. Jednak tacy ludzie nigdy się nie zastanawiają, ile
czasu uczestnicy podobnego pokazu muszą zmarnować uprzednio na glancowaniu butów
i oporządzenia, ile godzin tracą na wyczerpujące próby.
Mimo wszystko Sten oddawał pretorianom honor. W swoim fachu byli genialni.
Maszerowali z archaicznymi karabinami, ponieważ standardowa w gwardii broń na pociski
antymaterii nijak nie nadawała się do musztry, nie miała też nasadki na bagnet. W
czterdziestym stuleciu uniwersalny otwieracz do konserw pojawiał się już tylko podczas
defilad.
Zwarty szereg pretorian dźwigał na ramionach ponadmetrowe fuzje.
Na komendę broń została opuszczona do poziomu bioder; bagnety zalśniły niczym płot
włóczni.
Szeregi rozdzieliły się i zaczęły krążyć wkoło siebie. Jedni mijali drugich, przemykając o
centymetry od ostrzy. Sten miał nadzieję, że podoficerowie nie pomylą komend i nie
naprodukują paradnych szaszłyków.
Ostatecznie towarzystwo przegrupowało się, wykonało w tył zwrot i zaczęło pokaz
musztry z bronią. Przytupując rozgłośnie, prezentowano na ramię broń, do nogi broń i z
powrotem. Potem nadeszła pora na bardziej wymyślne sztuczki, w tym markowane ataki
tyralierą.
Sten przyglądał się temu wszystkiemu, czując, że z każdą chwilą rośnie jego
współczynnik cynizmu. Nigdy nie studiował historii wojskowości dość wnikliwie, by
wiedzieć, jak wyglądała walka w zamierzchłych czasach
- Fajnie - mruknął. - Ale czy tak wygląda wojenne starcie?
Rozdział trzeci
Niektóre osoby budzą sympatię od pierwszego spojrzenia. Zdają się egzystować jakby
na nieco wyższym poziomie niż inni, same też odnajdują swe odbicie we wszystkich,
których napotkają. Życie postrzegają jako sztukę samą w sobie, przez co czasem mogą
być uważane za istoty pretensjonalne, ale potrafią też pokpiwać z tej drobnej przywary.
Takimi jednostkami byli Marr oraz jego kochanek, Senn. Waśnie podziwiali paradę i nie
mogli się nachwalić pretorian.
- Co za smakowite chłopaki - powiedział Marr. - Te mięśnie, ta woń piżma. Prawie
chciałoby się być człowiekiem.
- Nawet gdybyś był to i tak nie wiedziałbyś, jak dobrać się do takiego pięknisia - odparł
Senn. - Jednak rozumiem aluzję. Dawno już nie dostawiłeś się do mnie.
- Ależ ja ich tylko podziwiam. Tacy młodzieńcy po prostu cieszą oko i to nie ma nic
wspólnego z seksem. Wciąż myślisz tylko o jednym.
- To nie ja, Marr, lecz moje gonady. Zresztą, nie spierajmy się, kochany. Bawmy się.
Wiesz, jak uwielbiam wszystkie przyjęcia.
Senn spuścił z tonu. Nieładnie się zachował. Zupełnie jak człowiek w rui. Przysunął się
do partnera i splótł swoje antenki z jego czułkami. Obaj przepadali za podobnymi
uroczystościami.
W rzeczy samej, mało który obywatel Imperium wiedział o wszelkich przyjęciach więcej
niż Senn i Marr. Ich gatunek specjalizował się w celebrowaniu różnych okazji. Trochę
półcieni, bufet, interesująca rozmowa i już czuli się szczęśliwi. Na Centralnym Świecie
oficjalnie zajmowali się dostawą artykułów żywnościowych na dwór imperatora. Narzekali
wprawdzie, że masowe spędy są dla ich firmy deficytowe, ale byli zbyt dobrymi
przedsiębiorcami, aby tego typu uwag nie wypowiadać zbyt głośno. Dzięki pomysłom
imperatora mieli zamówienia na kilka lat z góry.
W epoce, która generalnie nie służyła trwałości więzów małżeńskich czy jakichkolwiek
innych, milchenowie zdecydowanie się wyróżniali. Marr i Senn stanowili parę już od ponad
stulecia i deklarowali, że mieliby ochotę dzielić stół i łoże jeszcze przez co najmniej sto lat.
Zresztą na planecie Frederick Dwa, skąd pochodzili, nie było to coś niezwykłego.
Milchenowie nierzadko kojarzyli się na całe życie. Za regułę należało też uznać fakt, że w
przypadku przedwczesnej śmierci jednego partnera, ten drugi odchodził w niebyt ledwie
kilka dni później. Wieloletnie związki tworzyły się zawsze między przedstawicielami tej
samej płci, dla wygody narracji nazwijmy ją męską. Druga płeć, powiedzmy: żeńska, nosiła
nazwę ursoola. Były to najpiękniejsze i najbardziej subtelne istoty we wszechświecie, ale
żyły tylko kilka miesięcy. Przez ten czas musiały się rozmnożyć, toteż z konieczności
prowadziły bardzo bujne życie seksualne. Szczęśliwa męska para milchenów miała w
swoim czasie szansę na dwa lub trzy związki z ursoolami. Z takiego połączenia rodziło się
dwóch męskich przedstawicieli gatunku i pół tuzina ursool. Matka miała tylko parę chwil,
by wyszeptać potomstwu kilka pełnych miłości słów. Potem odchodziła z tego padołu, a
ojcowie zajmowali się wychowywaniem latorośli.
Dla milchenów życie stanowiło jedno pasmo tragedii związanych z osobliwym cyklem
rozwojowym. Miłość nieodwołalnie splatała się ze śmiercią i samotnością. Z tego też
powodu mieszkańcy planety Frederick Dwa wytworzyli system społeczny sankcjonujący
trwałe więzi partnerskie między przedstawicielami tej samej płci. Marr i Senn uchodzili za
typowych przedstawicieli swego gatunku. Cechowało ich wzajemne oddanie i niezwykłe
poczucie piękna.
Byli smukli, wzrostu około metra, porośnięci puszystą złocistą sierścią. Mieli wielkie,
czarne i wilgotne oczy, które dostrzegały dwukrotnie większe spektrum barw niż ludzkie
organy wzroku. Na czubku kształtnych głów znajdowały się antenki służące do odbioru
bodźców zapachowych. Za pośrednictwem czułków milchenowie obdarowywali się też
pieszczotami, łagodniejszymi niż muśnięcie piórka. Najwyższa czułość kubków
smakowych, umiejscowionych na czubkach palców nieco małpich dłoni, czyniła z
milchenów niezrównanych specjalistów od wyżywienia. Imperator często mawiał, że to
najlepsi szefowie kuchni, którzy potrafią doskonale wykorzystać każdy produkt spożywczy.
Prócz chiłi, oczywiście.
Siedzący w objęciach Marr i Senn chłonęli widowisko. Nic nie umykało ich uwagi.
Marr ogarnął spojrzeniem sektory dla najwyższych dostojników.
- Wszyscy tu są, dosłownie wszyscy.
- Zauważyłem. Jest też paru takich, których być nie powinno.
Wskazał na sektor naprzeciwko, gdzie siedział Kai Hakone wraz ze swymi kompanami.
- Biorąc pod uwagę, jakie recenzje dostał po ostatnim przedstawieniu, to chyba brak mu
wstydu, że wciąż publicznie obnosi swą facjatę.
Marr zachichotał.
- Wiem. Ale czy to nie wspaniałe? Jest tak głupi, że nawet zgodził się zostać gościem
honorowym na naszym przyjęciu.
Senn aż zadygotał.
- Nie mogę się doczekać. Mówię ci, krew popłynie.
- Co masz na myśli? - Marr podejrzliwie spojrzał na partnera. - A może nie powinienem
pytać?
Senn zaśmiał się cicho.
- Zaprosiłem też grono krytyków teatralnych.
- Wiedzą?
- Jasne, są zachwyceni. Przyjdą niezawodnie.
Milchenowie zachichotali na myśl o złośliwym żarcie i raz jeszcze spojrzeli na Hakone'a.
Z pewnością nie podejrzewał, co go spotka już za kilka dni?
Kai Hakone, dla niektórych największy dramaturg swoich czasów, dla innych grafoman
tysiąclecia, nawet nie myślał o zbliżającym się przyjęciu.
Twórcę otaczał ponad tuzin wielbicieli, półmiski ze znakomitymi daniami wciąż
napływały wartkim strumieniem, ale duch zabawy gdzieś się ulotnił. Już na samym
początku każdy zauważył, że mistrz jest w niezbyt dobrym nastroju. Po cichu uznano, że
widocznie ma akurat kolejny atak złego humoru, więc zaprzestano głośnych rozmów na
ten temat. Tylko co pewien czas ktoś zerkał ukradkiem na posępnego twórcę, nader
rosłego, solidnie umięśnionego mężczyznę z wielką szopą potarganych włosów, ciężkimi
brwiami i głęboko osadzonymi oczami.
Hakone siedział jak na szpilkach. Czuł narastające napięcie. Cały czas obsesyjnie
myślał tylko o jednym. Owszem, wszystko zostało przygotowane, ale jeśli gdzieś tkwił
błąd? Jeśli się nie powiedzie? A może jednak o czymś zapomniał? Coś przeoczył? Sam
powinienem dopilnować sprawy do końca, pomyślał. Niepotrzebnie całkowicie
zawierzyłem innym.
I tak ciągle. Powtarzał sobie w myślach poszczególne etapy planu. Tłum ryknął witając
kolejnych zawodników, ale Kai Hakone ledwie słyszał gromkie owacje. Dla niepoznaki
klasnął kilka razy, ale przed oczami nieustannie miał plastyczne obrazy śmierci i zagłady.
Ostatnia z orkiestr zeszła z placu, zniknęli też tancerze.
Tłum cichł z wolna.
Z bramy wyłoniły się dwa potężne ślizgacze towarowe, pełne stalowych elementów,
podnośników oraz lin. Sunęły metr nad gruntem, zatrzymywały się co parę chwil, a wtedy
żołnierze w kombinezonach roboczych wyskakiwali, aby ułożyć kilka stalowych bloków na
placu. Obok każdej metalowej konstrukcji zrzucano kłąb lin i kabli. Nie trwało długo, a
okolica wyglądała jak miejsce zabaw olbrzymiego dziecka, które nie potrafi porządnie
pozbierać swych klocków. Tor przeszkód był prawie gotów.
Gdy ślizgacze skończyły rozładunek naprzeciwko zamku, z wysokości czterystu metrów
opuszczono dwie wielkie tarcze strzelnicze. Każda była gruba na trzy metry i podbita stalą.
Potem wyszło sześć orkiestr. Z wielkim zapałem grano coś, w czym jedynie znawcy
wojskowości rozpoznali oficjalny marsz Imperialnej Artylerii. Nikt jednak już nie pamiętał,
że ta pradawna melodia niegdyś nosiła tytuł: “Kanonierom słoń nadepnął na ucho".
Na końcu nadjechały dwa mniejsze ślizgacze, a każdy wiózł dwudziestu żołnierzy i
działo. Nie były to gigantyczne masery bojowe czy standardowe lasery Imperialnej
Artylerii, ale tak zwane działa górskie. Nieduże, na kółkach, pochodziły z epoki nieco tylko
późniejszej niż ładowane od przodu czarnym prochem potwory, które dekorowały blanki
pałacu.
Wojacy wyładowali oręż, po czym stanęli na baczność w dwuszeregach. Dowódcy
poszczególnych grup zasalutowali, a po chwili coś potężnie gruchnęło na blankach i
chmura prochowego dymu spowiła mury pałacu. Zaczęli.
Dyscyplinę tę określano różnymi nazwami: “wyścig artyleryjski", “przenoszenie dział"
albo “pokaz głupoty". Rywalizujące zespoły miały za zadanie ruszyć własne działo z
miejsca, przenieść je przez przeszkody, ustawić na wyznaczonym stanowisku, nabić,
wycelować i trafić pociskiem w tarczę. Wygrywał ten, kto pierwszy ugodził cel.
Użycie antygrawitacyjnych podnośników czy obchodzenie przeszkód nie było
dozwolone. Działa należało rozebrać na części i ręcznie odtransportować na koniec trasy.
Zawodnicy niewątpliwie musieli wykazywać się niejakimi talentami gimnastycznymi oraz
manualnymi. Ważne też wydawały się skłonności cierpiętnicze, na przykład w razie
upuszczenia sobie lufy na nogę. Ostatecznie żelastwo w całości ważyło ponad tonę, a
przy dźwiganiu takiego ciężaru o wypadek nietrudno.
W tym roku rozgrywki zapowiadały się wyjątkowo ciekawie. W finale po raz pierwszy
brały udział jednostki spoza gwardii. Z jednej stronie stanęli obcy z 28. Pułku Inwazyjnego,
z drugiej zaś mężczyźni i kobiety z Trzeciej Dywizji Gwardii.
Ponadto szczególne zainteresowanie zawodami wzbudzał fakt, że tylko przy tej jednej
konkurencji igrzysk Dnia Imperium zezwalano na przyjmowanie zakładów. Oficjalnie
przyjęto wynik osiem do pięciu dla Trzeciej Gwardii; jednak publiczność miała swoje
zdanie. Ludzie z Centralnego Świata widzieli w drużynie obcych czarnego konia, więc
inwestowali zgodnie z tym przekonaniem, nieludzie zaś stawiali głównie na faworytów.
Patrząc na obcych można było pomyśleć, że bogowie są niekiedy sentymentalni.
N'ranya należeli do typów antropoidalnych, ale ważyli około trzystu kilogramów, a na
dodatek wywodzili się z gatunku nadrzewnych drapieżców, doskonale przystosowanych
do życia w dżungli. Poza tym, co ciekawe, bez trudu radzili sobie z zadaniami z dziedziny
geometrii i trygonometrii.
Przed grupą gwardzistów stanęło trudne zadanie. Drużyna ludzi od dawna ćwiczyła w
pocie czoła. Teraz jej członkowie uwijali się niczym mrówki. Kapitan zdjął z działa celownik
i podbiegł do pierwszej przeszkody, gdzie czekało już dwóch jego podwładnych z
wcześniej zdemontowanymi zakotwiczeniami. Wspólnie rzucili dowódcę wraz celownikiem
na górę, potem z kolei kapitan pomógł im wspiąć się na przeszkodę, zeskoczył i ruszył do
następnego bloku.
Działo zostało już rozdrobnione. Obok siebie leżały lufa, podwozie, łożysko, mechanizm
oporopowrotnika. Dwójka na górze złapała ciśnięte im liny i zaczęła mozolnie wciągać
wszystko na stalowy blok. Reszta skoczyła na drugą stronę, by tam odbierać militarny
złom.
N'ranyowie radzili sobie o wiele prościej. Dwóch rzucało kawał żelastwa w górę, dwóch
łapało go na przeszkodzie i dwóch zbierało u podstawy.
Każda drużyna działała po swojemu. Przy barierze z sieci n'ranya wysunęli się na
prowadzenie, gdyż zamiast kombinować, po prostu złapali części działa i szybką, małpią
wspinaczką pokonali metalową konstrukcję.
Z kolei ludzie sporo zyskali dzięki nietypowemu podejściu do stalowego “pająka".
Podważyli blok i przeciągnęli wszystko pod spodem.
Przy ostatniej przeszkodzie grupa gwardii miała kilka sekund przewagi nad rywalami.
Składanie dział przebiegało niemal symultanicznie.
N'ranyowie jeszcze nie skończyli montować poszczególnych części, gdy kapitan gwardii
mocował już celownik, a ładowniczy zrobił swoje i zatrzasnął zamek. Pozostało tylko
zakotwiczyć całość, strzelić, no i trafić. W boju nigdy nie bywało tak łatwo. Przeciwnik
wszakże postanowił zmienić reguły. Kapitan n'ranyów zignorował przyrządy celownicze.
Nastawił działo, patrząc przez lufę. Odsunął się w ostatniej chwili, gdy ładowniczy wsuwał
pocisk do komory nabojowej. Potem jeszcze na oko ocenił konieczny kąt uniesienia.
Reszta obsługi odskoczyła na boki, dowódca zaś huknął pięścią pocisk z taką siłą, że ten
wyleciał z lufy i trafił w sam środek celu.
Oczywiście natychmiast zgłoszono szereg protestów, ale ostatecznie bukmacherzy
uznali wygraną obcych. Z ponurymi minami wzięli się do wypłaty zakładów.
W tym samym czasie wysokie dowództwo gwardii doszło do wniosku, że dobrych
kanonierów nigdy dosyć i postanowiło wysiać na światy n'ranyów kilku co lepszych
artylerzystów.
Tanz Sullamora był wściekły. Patriotyczne zachowanie kosztowało go sporo grosza.
Gdy po raz pierwszy usłyszał, że w konkurencji weźmie udział drużyna obcych, oburzył
się jedynie. Stwierdził bowiem, że publiczne poniżanie nieludzi podczas takiego święta nie
leży w interesie Imperium.
Oburzenie zaś ustąpiło miejsca zdumieniu, gdy usłyszał, że mieszkańcy Centralnego
Świata faworyzują obcych w zakładach. Patriotyzm nakazał Sullamorze stawiać na ludzi.
Po przegranej ciągle powtarzał sobie, iż mimo wszystko uczynił słuszny gest i mniejsza o
stracone kredyty. Zresztą uważał, że walka od samego początku była nierówna.
N'ranyowie to mieszkańcy dżungli, myślał, prymitywny lud, który niedawno zarzucił
kanibalizm. Jasne że lepiej radzą sobie z noszeniem ciężarów. Imperator powinien
pamiętać, że chociaż nie można odmówić obcym obywatelstwa Imperium, to jednak
należy im wskazać właściwe miejsce.
Ta refleksja sprowadziła Sullamorę na ziemię. Przypomniał sobie, jakie siedzisko
przypadło mu w udziale. Choć tyle zrobił dla Imperium, nie został zaproszony do loży
honorowej. Niezliczone akty dobroczynne, miliony kredytów wydanych na dzieła sztuki o
wymowie patriotycznej... i nic. Zabrakło dla niego miejsca nawet w bocznej loży. Musiał
zadowolić się krzesłem na skraju pierwszego kręgu. Tuż obok pospólstwa.
To już nie ten sam człowiek, pomyślał Sullamora o imperatorze. Tak, zmienia się i to na
gorsze, co świadczy o postępującej korupcji Imperium.
Snując takie rozmyślania, Tanz Sullamora nie podzielał radosnej atmosfery święta.
Pokazy zawsze musiały mieć punkt kulminacyjny. Oczywiście główna atrakcja co roku
powinna być bardziej widowiskowa i wymyślna. Tym razem zadanie nie należało do
trudnych.
Poprzednie przedstawienie przygotowywała Ósma Dywizja Gwardii. Jej dowództwo
postanowiło zaprezentować wówczas możliwości bojowe pojedynczego piechura
wyposażonego w nowoczesny sprzęt bojowy.
W tym celu wymontowano ze ślizgaczy moduły McLeana i zaopatrzono pojazdy w
lżejsze, dające tylko połowę mocy baterie. Tak zmodyfikowane mieściły się w żołnierskich
plecakach. W rezultacie wojacy skakali po całym polu niczym monstrualny rój pcheł.
W programie przewidziano błyskawiczny atak na pozycje przeciwnika. Na próbach
wszystko szło wspaniale. Zapomniano tylko o jednym: sprawdzić prognozę pogody. Na
Centralnym Świecie często wieją silne wiatry, a tamtego dnia wichura przeistoczyła się w
istny huragan. Skutkiem takiego zaniedbania szeregi atakujących zostały dosłownie
zdmuchnięte na tereny przeznaczone dla publiczności. Wojacy nie mieli powodów do
narzekań, wielu zawarło szereg niespodziewanych a cennych znajomości. Nawiązało się
nawet kilka przyjaźni. Tylko w drugim kręgu odnotowano parę niegroźnych obrażeń. Tam
też doszło do nieprzyjemnej wymiany zdań. Sam imperator przez dłuższą chwilę nie mógł
pozbierać się z podłogi po ataku śmiechu.
Śmiech śmiechem, ale Ósmą Gwardyjską ostatecznie przeniesiono za karę do sektoru
Smoka, gdzie od prawie roku mordowała się z kilkoma światami pogranicza,
zamieszkanymi przez dysydentów. Wysiłki niefortunnych piechurów owocowały czymś, co
z daleka mogło przypominać zawieszenie broni.
W tym roku pole do popisu otrzymała Dwunasta Dywizja Gwardii. Dowodzący nią
generał najpierw długo bił się z myślami, w końcu jednak znalazł wyjście z opresji.
Pokaz rozpoczął się salwami laserowych dział i szeregiem głośnych eksplozji. Wiązki
laserów odbiły się od przygotowanych wcześniej tarcz i nie czyniąc żadnych szkód uleciały
w niebo. Potem pododdziały Dwunastej Gwardyjskiej zaczęły przebijać się na arenę.
Imperator z uznaniem pokiwał głową. Rzadko widywało się inscenizacje
przedstawiające planowy odwrót całej dywizji.
Specjaliści od łączności wezwali transportowce, które zaraz wypadły zza horyzontu i
wypuściły rój ładowników. Niebo wkoło statków pojaśniało od ognia przeciwlotniczego
(były to wypuszczone wcześniej balony wypełnione lżejszym od powietrza gazem; każdy
został pomalowany idealnie matową czarną farbą i wyposażony w mały ładunek z
czasowym zapalnikiem). Ładowniki przysiadły na ziemi i zgarnęły piechurów. Wtedy
jednostki wsparcia huknęły ze wszystkich luf. Widzów aż zatkało. Sam imperator omal nie
zleciał z siedziska. Jednego tylko nie mógł pojąć: jakim sposobem udało się tym draniom
upozorować ogień maserów?
Potem gwiazdy zgasły na niebie - to dwa długie na kilometr pancerniki klasy Hero
zawisły nad placem defilad. Plunęły taką nawałą pocisków, aż “ogień naziemny" ucichł i
transportowce oraz statki wsparcia mogły stromymi świecami wzbić się na wyższy pułap.
Gdy zniknęły w lukach pancerników, te uruchomiły napęd systemu Yukawy i zupełnie
pionowo runęły w otchłań nieba. Huknął jeszcze grom, gdy gdzieś wysoko przekroczyły
barierę dźwięku i było po wszystkim.
Tłum oszalał.
Wieczny Imperator nalał sobie drinka i postanowił, że Dwunasta Gwardyjska nie pozna
uroków służby w sektorze Smoka.
Godfrey Alain obserwował wzlatujące pancerniki z mocno mieszanymi uczuciami.
Oczyma duszy widział identyczne okręty unoszące się nad ruinami jego własnego świata.
Oceniał, że nie minie rok, a obraz ów stanie się rzeczywistością. Dojdzie do inwazji i
zabijania w imię pokoju.
Alain miał już wcześniej do czynienia z gwardzistami, tak osobiście jak i na płaszczyźnie
strategicznej, więc dobrze znał ich możliwości. Ale wiedza teoretyczna to jedno, a widok
dwunastu tysięcy żołnierzy sprawnie i szybko ewakuowanych spod ognia nieprzyjaciela, to
drugie. Pokaz wywarł na nim niezapomniane wrażenie.
Wiedział też, że jest jedynym człowiekiem, który może powstrzymać nadciągającą
inwazję. Tahn umyje ręce, pomyślał, a moja sprawa zostanie zaprzepaszczona na wieki.
Alain nie był zarozumialcem. Rzeczywiście wszystko wskazywało na to, że tylko on
jeden mógł odmienić los planety.
Niestety, pechowym zbiegiem okoliczności została mu już tylko niecała doba życia.
Na arenie pojawił się prawie tysiąc klaunów. Publiczność obserwowała ich wyczyny w
sympatią. A było na co patrzeć.
Naprzeciwko loży imperatora zebrała się grupa “pijanych żołnierzy" pragnących za
wszelką cenę oddać honory siedzącemu na wysokości władcy. Po krótkiej przepychance
skonstruowali mocno chwiejną wieżę. Na jej szczycie stanął zataczający się “wojak".
Wykonał wręcz podręcznikowy salut, potem runął do tyłu i wykonawszy trzy salta,
wylądował pewnie na ugiętych nogach.
Gdzie indziej klauni taczali się w beczkach i niczym muchy wspinali na mury. Wszystkie
ich poczynania były niezwykle ryzykowne. Wykonywali w powietrzu nieprawdopodobne
akrobacje. Parodiowali walki bokserskie i zapaśnicze.
Tłum poddał się ich urokowi.
Głośniki oznajmiły, że oto występuje “Imperialny Zespół Gimnastyczny", co brzmiało
ładnie, ale mijało się z prawdą. Taki zespół nigdy nic istniał. Tylko imperator wiedział, że
za pajacowanie są odpowiedzialni członkowie Sekcji Modliszki, superelita komandosów,
specjaliści od nader tajnych i niebezpiecznych akcji.
Obecne na widowni dzieci bawiły się niemal równie dobrze jak Wieczny Imperator.
Dawniej doktor Har Stynburn obserwowałby pokazy ze swojej prywatnej kabiny lub
zajmował miejsce gdzieś w drugim kręgu publiczności. Najpewniej jednak zostałby
zaproszony przez swoich możnych pacjentów do loży honorowej.
Ale obecne czasy należało uznać za podłe.
Stynburn siedział z tyłu, na jednej z twardych ław przeznaczonych dla mieszkańców
Centralnego Świata.
Mieszkańców! Wieśniaków raczej.
Stynburn niewątpliwie był rasistą, a bogowie lubią sobie czasem zażartować z
podobnych typów. Cały rząd przed nim wypełniali robotnicy portowi, z których żaden nie
reprezentował ludzkiego gatunku. Ośmionożni przedstawiciele plebsu mieli na dodatek
mocno w czubie, wywijali transparentami, żarli coś nieopisywalnego i sączyli
niesprecyzowane trunki. A wszystko pod samym nosem Stynburna.
Co gorsza, w szale entuzjazmu wciąż rozdziawiali zębate gęby, widniejące na
szczytach łbów, i gwałtownie wydawali rozmaite, niemiłe dla ludzkiego ucha dźwięki.
Gdy jeden palnął doktora w twarz przekąską (wyglądała jak gotowany na miękko
kapelusz), ten poczuł się zmuszony do wygłoszenia reprymendy. Miast przeprosin usłyszał
tylko pytanie, czy może ma ochotę w szczególny sposób uświetnić obchody Dnia
Imperium? Kwestii towarzyszyło już mniej dwuznaczne wystawienie dwóch ostrych jak igły
macek.
Doktor przesunął palcami po starannie zaczesanych siwych włosach. Był jeszcze
młody, wciąż nie potrzebował ani transplantacji ani zastrzyków.
Zrezygnowany, wbił spojrzenie w ekran, na którym dokazywali klauni. Potem pokazano
rozchichotanego imperatora i równie dobrze bawiących się dostojników.
Stynburna ogarniał coraz gorszy humor. Już gdy wchodził na widownię, bezpieczny jak
sądził i w pełni anonimowy, wydało mu się, że kątem oka dostrzega człowieka, którego
sam wcześniej wynajął.
Mylił się, ale dobry nastrój prysnął. A jeśli opłacony oprych nie czekał, gdzie mu
kazano? Ale jak to sprawdzić? Wynajęcie doświadczonych kryminalistów doktor uważał za
optymalne rozwiązanie, lecz tego typu ludzie słynęli przecież z niesłowności.
Depresja zaczęła ustępować, gdy w pobliżu zjawił się strażnik. Ostrym głosem upomniał
robotników portowych. Zagroził, że jeśli nie przestaną się wydzierać, to zaraz wylecą z
widowni. Zrobiwszy swoje, stróż porządku ruszył wyżej. Po drodze jednak zatrzymał się na
chwilę i posłał Stynburnowi podejrzliwie spojrzenie.
Sam wiem, że nie pasuję do tego towarzystwa, pomyślał Stynburn. Ale co zrobić? No
dalej, ruszaj, chłopie. Nie podchodź do mnie. Dla własnego dobra.
Stynburn nie przesadzał. Szereg lat temu inny chirurg wszył mu miniaturowy granat w
miejsce wyrostka robaczkowego. Zapalnik mieścił się między łopatkami. Ładunek był dość
silny, aby unicestwić nosiciela i wszystko na obszarze dwudziestu metrów kwadratowych
wkoło. W celu wywołania eksplozji należało równocześnie gwałtownie cofnąć obie łopatki i
przegiąć kręgosłup do tyłu.
Ale tym razem nie było to konieczne. Strażnik poszedł dalej, a Stynburn wbił oczy w
arenę i roześmiał się, widząc kolejne figle klaunów.
Fala lodowatego zimna przebiegła Marrowi po plecach. Nie wiedział, o co chodzi, ale
ufał instynktowi, temu samemu, który przez tysiąclecia ratował jego przodków w
puszczach Frederick Dwa. Serce mu załomotało, odsunął się nieco od Senna.
- Co się stało, kochany?
- Pojęcia nie mam. Cos.... Coś jest nie tak...
Senn spróbował uspokoić partnera, przytulić go ponownie, ale Marr potrząsnął głową i
wstał.
- Zabierz mnie do domu - powiedział. - Jakoś już przeszła mi ochota do zabawy.
Rozdział czwarty
Niuchacz poruszył się lekko, gdy Sten podszedł do garderoby. Miniaturowe zębatki i
łożyska zatrzeszczały, antenki drgnęły jak u małego gryzonia. Maszynka wahała się przez
jakieś pół sekundy, aż smyrgnęła do wnętrza. Postukując odnóżami, zaczęła obchód
pomieszczenia.
Sten odsunął się i zlustrował wieszaki pełne mundurów i szat ceremonialnych
wszelakiego przeznaczenia. Były tu między biała toga i zmiennobarwny garnitur.
Baza danych w pokoju Stena zawierała historię wszystkich tych szat. Na przykład togę
imperator przywdziewał podczas wizyty w małym systemie Rażą, gdzie nosił tytuł
Pierwszego Filozofa. Pawi garnitur zaś miał najpewniej coś wspólnego z Mardi Gras.
Stenowi brakło czasu, by zapamiętać takie detale. Ostatecznie piastował stanowisko szefa
ochrony imperatora dopiero od paru miesięcy i wciąż dowiadywał się nowych rzeczy. Do
tej pory jedno tylko opanował należycie: sztukę izolowania Jego Wysokości od
spiskowców, zamachowców, natrętów i fanatyków.
Chroniący imperatora system bezpieczeństwa miał dość złożoną strukturę. Pierwszym
jego elementem były wojskowe oraz policyjne siły Centralnego Świata. Drugim - wsparte
elektroniką służby pałacowe. Spośród nich najbardziej rzucali się w oczy pretorianie.
Zwykle służyli tylko za wypucowane do połysku dekoracje bram i korytarzy, w razie
konieczności mogli jednak wspomagać policję w tłumieniu zamieszek, gdyby takowe
wybuchły.
Dalej należało wymienić służby pałacowe rekrutujące się głównie z członków Sekcji
Modliszki, Korpusu Merkurego i gwardii.
Ostatnie ogniwo stanowili gurkhowie, kompania licząca stu pięćdziesięciu mężczyzn
pochodzących bez wyjątku z ziemskiego Nepalu. Rekrutowali się głównie z klanów Thapa,
Pun, Ala i Rana, czyli najbardziej szanowanej arystokracji. Formalnie byli najemnikami,
podobnie zresztą jak wszyscy ich przodkowie w okresie ostatnich dwóch tysięcy lat.
Niscy i krępi cechowali się przede wszystkim: serdecznością, poczuciem humoru oraz
obowiązku, niebywałą wręcz sprawnością i wytrzymałością. Kompanią dowodził sierżant-
major Lalbahadur Thapa, bezpośredni podwładny Stena. Kapitan wykonywał również
zadania oficera łącznikowego między gurkhami a imperatorem i personelem pałacu.
Obecny przydział znacznie różnił się od Sekcji Modliszki, gdzie Sten spędził dotąd
większość czasu. Zamiast cywilnego ubrania nosił teraz brunatny mundur gurkhów. Został
też uszczęśliwiony ordynansem. I to było dobre, chociaż czasem, szczególnie na kacu,
Stena drażnił fakt, że Naik Agansing Rai głośno i kwieciście komentował wszystkie
potknięcia przełożonych.
Niezależnie od przebiegu dalszej kariery, kapitan na zawsze miał zachować dwie rzeczy
świadczące o jego bliskim kontakcie z gurkhami: czarny emblemat kukri do noszenia na
paradnym mundurze oraz sam nóż.
Czekając, aż niuchacz zakończy pracę, Sten był uzbrojony właśnie w owo kukri i pistolet
na antymaterię - typową broń mantisowców.
Maszynka obeszła garderobę, po czym wróciła do Stena. Pisnęła z cicha sygnałem ,
jest bezpiecznie". Oficer, zamknąwszy drzwi, skierował mechaniczne bydlątko w dalszą
drogę. Prywatne apartamenty Jego Wysokości należało uznać za czyste.
Sten znów sięgnął po listę czynności kontrolnych, koniecznych do przeprowadzenia w
tym skrzydle pałacu. Zmiana wart... Odbyła się zgodnie z planem. Porucznicy pewnie
zadbali o wszystko, pomyślał z nadzieją.
- Nie chciałbym przeszkadzać, kapitanie, ale...
Sten obrócił się na pięcie, odruchowo układając prawą dłoń w taki sposób, żeby w
mgnieniu oka dobyć nóż z rękawa. Spojrzał i...
Na wprost stał Wieczny Imperator. Gospodarz uśmiechnął się lekko, widząc rumieniec
oblewający oblicze Stena. Oficer zbeształ się w myślach. Wciąż reagował nazbyt
pobudliwie jak na kogoś, kto pełni służbę w pałacu.
- Odpręż się, kapitanie. Sten przyjął pozycję spocznij.
Imperator znów się uśmiechnął i mruknął coś o militarnych zboczeniach każących
każdą sugestię traktować jak komendę. Sten zmieszał się jeszcze bardziej. Imperator nie
kontynuował wątku. Ostatecznie wcale nie pragnął wprawiać Stena w zakłopotanie. Zrzucił
wizytowy strój, w którym przyszedł, i pociągnął nosem.
- Chciałem tylko zmienić ubranie. Cuchnę jak kozioł.
- W porządku, sir. Czy mogę się odmeldować?
- Rozczarowuje mnie pan, kapitanie - zadudnił imperator z głębi szafy. Sten przebiegł w
myślach listę swoich ewentualnych grzeszków. Co przeoczył?
- Pracuje pan tu już... Jak długo?
- Dziewięćdziesiąt cztery cykle, sir.
- Właśnie, tyle czasu kręci się pan po mojej sypialni, szarpie mi nerwy kontrolami, a ja
jeszcze ani razu nie widziałem pańskiego sławnego noża.
- Noża, sir? - spytał szczerze zdumiony Sten. Potem przypomniał sobie o schowanej
pod pachą broni. - Ach tego!
Imperator wyjrzał z garderoby. Miał na sobie zwykły szary szlafrok.
- Właśnie.
- No, jest o tym w moich aktach Modliszki, sir, i... i...
- Wiele można znaleźć w dokumentach tej formacji, kapitanie. Kiedyś przejrzałem
pańskie dossier. Ot tak, by zyskać całkowitą pewność, że awansowałem właściwego
człowieka na właściwe stanowisko. No i przeczytałem o nożu - dodał imperator
dostrzegając niespokojny błysk w oczach podwładnego. - Stamtąd dowiedziałem się
również, że lubi pan wypić.
Oficer poczuł pustkę w głowie. Na wszelki wypadek postanowił się nie odzywać.
- Ale rozmiary tej słabości do trunków dopiero trzeba będzie sprawdzić. - Imperator
skierował się do sąsiedniego pokoju, lecz przystanął w progu. - To zaproszenie, kapitanie,
a nie rozkaz. Oczywiście, jeśli już wypełnił pan swoje obowiązki - dodał i zniknął za
drzwiami.
Podczas służby w Sekcji Modliszki Sten nauczył się niejednego. Wiedział, na ten
przykład, jak zabijać. Co więcej, znał sporo sposobów uśmiercania przeciwnika. Potrafił
obalić rząd, przeprowadzić atak i odwrót, umiał nawet zbudować niedużą bombę
atomową. Przede wszystkim zapamiętał jednak, że zaproszenie przełożonego zawsze
należy traktować jak rozkaz. Szczególnie w wypadku, gdy bezpośrednim zwierzchnikiem
jest sam Wieczny Imperator.
Nie namyślał się długo. Szybko wydał zastępcy kilka zwięzłych poleceń, a następnie
ogłosił, że sam kończy na dzisiaj służbę. Potem wziął głęboki oddech i ruszył do gabinetu
imperatora.
Sten gładko przełknął ciemny płyn, a odstawiwszy szklankę, spojrzał na wyczekującego
imperatora.
- To szkocka? - spytał.
Władca przytaknął i nalał następną kolejkę.
- Jak ci smakuje?
- Niezłe - powiedział Sten rozmyślnie nie dodając “sir" na końcu. Uznał, że w podobnych
sytuacjach zwyczaje kantyny oficerskiej obowiązują także w gabinecie Jego Wysokości. -
Nie rozumiem, czemu pułkownik... to znaczy generał Mahoney ciągle narzekał.
Imperator uniósł brwi.
- Mahoney mówił coś o mojej szkockiej?
- Och, bardzo mu smakowała - odparł wymijająco Sten. - Powtarzał tylko, że do picia
tego alkoholu trzeba przywyknąć.
Pochłonął następną dawkę, cmoknął ze znawstwem i pokręcił głową.
- Ale pańską szkocką przyswaja się bez kłopotu.
Był to szczery komplement dla imperatora, który od lat starał się udoskonalić dobrze
pamiętany z młodości trunek.
- W takim razie wychylmy jeszcze ze dwie szklaneczki - powiedział władca, napełniając
naczynia - a potem zajmiemy się naprawdę mocnymi alkoholami.
Ostrożnie uniósł leżący pośrodku stołu nóż Stena, by raz jeszcze go obejrzeć, po czym
oddał broń właścicielowi. Był to obusieczny sztylet, niegdyś własnoręcznie wykonany
przez Stena z rzadkiego kryształu. W najgrubszym miejscu miał dwa i pół milimetra, przy
ostrzach zaś robił się cienki na jedynie piętnaście molekuł. Użytkownik mógł bez
najmniejszego wysiłku przeciąć nim diament. Imperator uważnie obserwował jak Sten
chowa nóż w pochwę pod pachą.
- Wprost niesamowite - mruknął Jego Wysokość. - Co prawda też niezbyt zgodne z
regulaminem, ale biorąc pod uwagę, gdzie pan ma regulaminy,.. - dodał wieloznacznie i
poczekał, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie. - W każdym razie Mahoney mówił,
że nie jest pan służbistą.
Stena zatkało, więc milcząc sięgnął po szklankę.
- Z ulicznego rzezimieszka na kapitana gwardii - powiedział imperator z zadumą. -
Nieźle, młody człowieku. Całkiem nieźle. A co potem, kapitanie?
Gestem powstrzymał Stena od wygłoszenia jakiegoś komunału na temat pozostania w
służbie Jego Imperialnej Mości.
- Pytam, czy naprawdę bawi pana rola trepa? Sten wzruszył ramionami.
- To moja robota.
Władca powoli pokiwał głową.
- Też tak myślałem. O fachu inżynierskim, rzecz jasna, nie o wojsku. Nie cierpię armii.
Nigdy za nią nie przepadałem, pomimo że mam pod sobą więcej żołnierzy niż... - Nie
dokończył. Wypił. - W każdym razie - rzekł po chwili - zamierzałem poświęcić się inżynierii.
To właśnie miała być moja robota na całe życie. - Wieczny Imperator otrząsnął się, jakby
zdumiony zasobami swojej ponad tysiącletniej pamięci. - Świat się zmienia, kapitanie -
stwierdził w końcu. - Nawet pan nie wie jak bardzo.
Sten przytaknął w milczeniu z nadzieją, że tak właśnie powinien się zachować.
Imperator skwitował jego starania lekkim uśmieszkiem i sięgnął do szuflady antycznego
biurka, skąd dobył butelkę całkiem bezbarwnego płynu. Otworzywszy ją, napełnił obie
szklanki po wręby.
- Przed panem ostatnia próba, kapitanie Sten - powiedział. - Zakończy ona
trzymiesięczny okres stażu. Jeśli przejdzie pan ten test pomyślnie, znajdzie się pan pod
pełną opieką imperium.
Imperator wychylił porcję trunku o mocy stu osiemdziesięciu procent i z hukiem odstawił
szklankę. Przyglądał się uważnie, jak kapitan sięga po swoją porcję, od niechcenia bada
bukiet, wzrusza ramionami i gładko przełyka całość.
Sten z kamienną twarzą podsunął szklankę do butelki, prosząc o dolewkę.
- Świetne. Metaliczny posmak...
- Pochodzi z chłodnicy - wyjaśnił imperator. - Destyluję ten alkohol w samochodowej
chłodnicy. Właśnie po to, by uzyskać odpowiedni bukiet.
- Aha - mruknął wciąż niewzruszony Sten. - Ciekawe. Chętnie skosztowałbym więcej...
Gospodarz nalał, a gość w milczeniu opróżnił naczynie. Imperator patrzył zdumiony.
Sten pił superwódkę jak wodę!
- Koniec żartów! - wybuchnął w końcu władca. - To najsilniejszy alkohol, na jaki
kiedykolwiek trafiłeś. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nie strugaj ze mnie wariata.
Sten prawie się obruszył.
- Owszem, słaby nie jest - rzekł, broniąc swej niewinności. - Ale, bez obrazy, piłem już
coś mocniejszego.
- Co? - Imperator aż podskoczył.
- Stregg.
- Jaki stregg, do cholery?
- Trunek obcych - odparł Sten. - Ludzie nazywają ich Bhorami. Nie wiem, czy Wasza
Wysokość pamięta, ale...
- Ach tak. To ci z gromady Wilka? Uczyniłem ich gospodarzami systemu czy coś w tym
rodzaju?
- Coś w tym rodzaju.
- Więc jak smakuje ten stregg? Jest lepszy od mojego bimbru? A może masz trochę?
Sten przytaknął.
- W kwaterze. Jeśli Wasza Wysokość pragnąłby skosztować, zaraz wyślę gońca.
- Wysyłaj!
Imperator wzniósł szklanicę do toastu.
- Na... mojej matki - wybełkotał. - Na mojej matki... Jak brzmiał toast Bhorów?
- Na brodę mojej matki - wykrztusił równie zamroczony Sten.
- Właśnie. Na brodę mojej matki.
Imperator strzelił jednego i złapał się biurka, gdyż nagle świat zawirował wkoło.
- Do diabła z bimbrem - mruknął władca. - Stregg to dopiero jest coś. A jak szedł ten
drugi tost, znaczy toast? Coś o ojcu...
- Na zamarznięty tyłek!
- e jak? Skandal! Aaa... to był toast. Właśnie! Na zmarznięty tyłek mego ojca! - Uniósł
szklankę do ust. Dopiero wtedy pojął, że jest nie napełniona. Zdumiony, przyjrzał się
pustemu naczyniu, westchnął i stanął prosto. - Zęby to! Całkowicie się spiłem.
- Taa jest - wybełkotał Sten. - Stregg czyni cuda. Znaczy, że Wasza Wysokość też...
Cholera... Która godzina? Muszę na służbę.
- Wykluczone. Nie u mnie. Nie cierpię pijanych. Zresztą abstynentów też nie znoszę. W
ogóle im nie ufam.
- Czy mam przez to rozumieć, że już wyleciałem?
- Bzdura! Nie zwalniam pijanych. Najpierw wytrzeźwiejemy, potem cię wywalę.
Imperator pozbierał się jakoś, zachwiał, ale ostatecznie odzyskał pion.
- Pora na stew Angelo - stwierdził. - Tylko to może jeszcze uratować twoją pięknie
zapowiadającą się karierę.
- Stew? Co to takiego?
- Aaaa... nie powiem. Gdybyś wiedział, nigdy byś go nie tknął. Leczy raka... już się nim
kurowaliśmy... Tak czy siak, jedynie stew Angelo zdoła rozgrzać nasze zmarznięte tyłki...
Odpłynął w dal korytarza. Sten przybrał pozycję odległą od pionu ledwie o czterdzieści
pięć stopni i potupał za gospodarzem.
Zapachy panujące w prywatnej kuchni Wiecznego Imperatora sprawiły, że żołądek
Stena zaczai wyprawiać harce. Kapitan, choć mocno nietrzeźwy, z niekłamanym
podziwem obserwował, jak równie upojony imperator czyni cuda, pomniejsze i całkiem
pokaźne. Te drobniejsze dotyczyły sprawnego doboru przypraw, znaczniejsze zaś były
związane z nożem kuchennym - antykiem francuskiego pochodzenia, ostrym niczym
brzytwa. Jego Wysokość zręcznie kroił na cieniutkie plasterki wszystko co tylko nawinęło
mu się pod rękę, bezbłędnie odmierzał proporcje składników, a na dodatek w ogóle nie
przerywał konwersacji.
Sten w tym czasie pełnił służbę przy szkle. Pilnował, by w naczyniach nie zabrakło
stregga.
- No to po jednym. Spokojnie, stew Angelo już nadciąga.
Sten łyknął ostrożnie i poczuł jak miniaturowy ładunek termonuklearny penetruje mu
gardło. Dawka podziałała jednak leczniczo. Może to zresztą podświadomość kapitana
ocknęła się w końcu i zdecydowała, że najwyższy czas zaprowadzić trochę porządku.
Prywatna kuchnia Jego Wysokości była kilkakrotnie większa niż zwykłe tego typu
pomieszczenia czterdziestego stulecia, znajdujące się na cywilizowanych planetach.
Kuchnię władcy należało też uznać za supernowoczesną. Miała skryte w ścianach
klimatyzowane szafki oraz skomputeryzowane lodówki.
Sterylny i prawie wcale nie używany system odprowadzania odpadków stanowił istne
dzieło sztuki. Wyglądało na to, że imperator nie produkuje odpadków w większej ilości.
Największe wrażenie robił ogromny kloc ze szczególnie twardego i rzadkiego w tej
dobie drewna dębowego. Pośrodku blatu widniał zlew z nierdzewnej stali, woda szumiała
w nim nieustannie. Wszystko, co według imperatora nie nadawało się do stewu (ani do
niczego innego) trafiało właśnie do zlewu i natychmiast gdzieś znikało.
Za gospodarzem czerniał wielofunkcyjny piec o grubych ścianach. Wewnątrz znajdował
się stalowy ruszt, porządny rożen (z paleniskiem na szczapy drewna) i ze sześć okazałych
palników. Sądząc po zapachu, używano jakiegoś naturalnego gazu.
Z komentarzy imperatora wynikało, że stew Angelo składa się z cienko pokrojonej
chorizo czyli podsuszonej meksykańskiej kiełbasy, opiekanej (wraz ze sporą ilością
czosnku) na oliwie z oliwek zaprawionej tajskim pieprzem. Smakowity zapach skłonił
Stcna do łyknięcia streggu i pilniejszego nastawienia ucha.
- Kiedyś nie zwracałem uwagi na żarcie - mówił imperator. - Traktowałem je jak paliwo.
Żołądek narzeka, to się go ładuje i koniec.
- Chyba rozumiem - stwierdził Sten, wspominając czasy, gdy pracował jako robotnik.
- Możliwe. Tak czy inaczej, byłem przeciętnym inżynierem, jakich wielu. Tura robocza,
potem urlop. Zalać pałę, zabawić się z dziewczyną. I tak w koło. Żarcie nie stanowiło
żadnej atrakcji.
To Sten także pojmował. Życie szulera wyglądało całkiem podobnie.
- Potem ruszyłem po szczeblach kariery. Wspinałem się coraz wyżej w hierarchii
kompanii, wyznaczali mnie do długotrwałych prac, aż w końcu zaczęło mi brakować czasu
na cokolwiek. Tyle mogłem sobie urwać wolnego, żeby akurat starczyło na dobry obiad.
Zacząłem więc dogadzać swemu żołądkowi. Na początku odtworzyłem sobie, co gotowali
tata i babcia. Przyrządzałem potrawy według ich przepisów. - Postukał się w głowę. -
Dziwne, jak wszystkie smaki i zapachy zapadają nam w pamięć. Po pewnym czasie sam
kombinowałem. Tak właśnie wymyśliłem stew Angelo, najlepsze lekarstwo na kaca w
dziejach ludzkości. A pewien pirat, Mex, nauczył mnie... ale to zupełnie inna historia...
Imperator odstąpił od garnków, aby łyknąć stregga. Uśmiechnął się pod nosem i zakąsił
kawałkiem kiełbaski. Potem znów sięgnął po nóż. Skroił pięć cebul oraz ćwierć kilo
pomidorów.
- Wiele lat później wynalazłem AM2. Wtedy właśnie zacząłem klecić to cholerne
imperium...
Sten nagle wszystko sobie przypomniał. AM2. Początek imperium. Wówczas nastąpił
przełom w dziejach wszechświata, a ten wyglądający na trzydzieści parę lat mężczyzna
mówił o sprawie tak zwyczajne. Do Stena niespodziewanie dotarło, że rozmawia z żywą
legendą, człowiekiem, który zaczął epokowe dzieło prawie dwadzieścia wieków .temu.
Imperator nie zwrócił uwagi na minę gościa.
- W końcowym efekcie osiadłem na laurach i rychło zacząłem się potężnie nudzić -
ciągnął gospodarz, jakby rozprawiał o zeszłorocznym śniegu. - Miałem pod sobą z tuzin
systemów, kilka miliardów miliardów megakredytów w bankach. I co dalej? "Co można
zrobić z taką forsą? - Pokazał Stenowi, że pora dolać stregga. - W końcu wymyśliłem.
Stwierdziłem, że mogę ugotować sobie cokolwiek zapragnę. Tyle że nie lubiłem tego
nowoczesnego żarcia, które serwowano od jakichś siedmiu stuleci. Chciałem dobrej, starej
kuchni. Zacząłem eksperymentować. Kupowałem zapomniane już książki kucharskie.
Przywracałem antyczną gastronomię do życia. - Imperator wyjął z lodówki pół kilo krwistej
wołowiny i zaczął siekać ją na plasterki. - Cholera. Tej części roboty akurat nie lubię.
Zgasił płomień pod kiełbasą i ustawił kolejny rondel. Na spód nalał jeszcze ostrzej
przyprawionej oliwki, dorzucił nieco szałwi, cząbru oraz tymianku, potem skruszył w
dłoniach kilka liści rozmarynu i narzucił je na wierzch. Zamieszał, poczekał chwilę, po
czym dodał mieszankę pomidorów i cebuli. Znów zamieszał. Wyłączywszy palnik, spojrzał
na Stena z zamyśleniem. Po chwili ponownie zaczął mówić. Równocześnie obtaczał
kawałki wołowiny w mące i ciskał je do miski z nasionami ostrej papryki.
- Rozumiem, że z twojej perspektywy to mało ciekawe, po prostu zamierzchła historia.
Myślisz pewnie: stary się rozgadał i zapomniał o dniu dzisiejszym.
Sten już był gotów wyrazić święte oburzenie, ale imperator gestem dłoni nakazał mu
milczenie.
- Zapewniam cię - stwierdził całkiem trzeźwym głosem - że ja pamiętam to równie
dobrze jak ty ubiegły tydzień. Ale do rzeczy. Teraz nastąpi kulminacyjny moment. - Dla
podkreślenia wagi sprawy wychylił pół szklanki stregga. - Jak sobie radzisz, kapitanie
Sten? Czy ci się podoba pałacowa służba?
Sten szybko rozważył odpowiedź. Paragraf pierwszy w nieoficjalnym “Podręczniku
przetrwania dla młodszych oficerów" brzmi: gdy starszy oficer pyta ciebie, co myślisz, łżyj
jak najęty.
- Całkiem, całkiem - stwierdził dyplomatycznie.
- Kłamczuszek - rzekł imperator.
Paragraf drugi wspomnianej powyżej księgi pouczał: gdy podczas picia z przełożonym
zostaniesz przyłapany na kłamstwie, idź w zaparte i łżyj tym bardziej.
- Ależ Wasza Wysokość! To chyba jedna z najciekawszych...
- Niniejszym unieważniam paragraf drugi, kapitanie. Słucham.
- Nuda uszami wyłazi, tylu tu palantów - wyrzucił z siebie Sten. - Poza tym polityka
nigdy mnie nie interesowała.
- No, tak lepiej - mruknął imperator. - A teraz posłuchaj pewnej rady... - Przerwał, by
podpalić płomień pod kiełbasą. Gdy mieszanka już uzyskała odpowiednią temperaturę,
wrzucił do rondla wołowinę. - Po pierwsze, biorąc pod uwagę twój młody wiek, masz
wielkie szczęście, że trafiłeś do pałacu.
Sten chciał się zgodzić, ale gospodarz zgasił jego zapały spojrzeniem. Równocześnie
mieszał wołowinę, czekając, aż spiecze się na ciemny brąz.
- Ale: nie zagrzewaj tu zbytnio miejsca. Strata czasu. Po drugie, obecny przydział
będzie ci w przyszłości zarówno wielką pomocą jak i nie mniejszą przeszkodą. W aktach
to wygląda wspaniale: “W takim a takim wieku został dowódcą ochrony imperatora".
Jednak trafisz na przełożonych, starszych od ciebie, którzy z zazdrości uznają, że chyba
miałem jakieś niecne powody, by cię zatrudnić. Mów, co chcesz, będą i tacy.
Imperator wyciągnął wielki stalowy rondel, do którego wrzucił całą mieszaną do ostatniej
chwili masę. Zaraz potem dodał pomidory z cebulą. Wszystko przyprawił różanym
pieprzem, dolał nieco stołowego czerwonego wina, sporo sosu z wołowiny, dołączył bryłkę
cilantro (czyli prasowanych liści kolendry), nakrył rondel i zwiększył płomień. Gdy
zawartość zaczęła się gotować, wyłączył palnik. Zamieszał danie, a potem usiadł obok
Stena i łyknął solidnie stregga.
- Czy zdajesz sobie sprawę, kapitanie, że masz w generale Mahoneyu prawdziwego
mentora.
- Owszem.
- To dobrze. Zawsze możesz na niego liczyć. Przyznaję, że robisz na mnie coraz lepsze
wrażenie, ale muszę cię ostrzec. Miewam swoje humory i lepiej nie tkwić u mego boku
zbyt długo. Gdy coś idzie nie tak jak powinno, wyładowuję złość na tym, kto akurat stoi
obok. Niekiedy nawet na samym sobie...
- Chyba już znalazłem się w podobnej sytuacji.
- Jasne. To dobre doświadczenie dla młodego oficera. Gówno zawsze płynie z góry.
Jeśli o tym pamiętasz, poradzisz sobie również na szczycie.
Stew był gotowy. Imperator wydobył z szafki dwie imponującej wielkości miski. Stenowi
aż ślinka ciekła. Cilantro pachniało mu jak cała tropikalna dżungla. Łzy napłynęły do oczu
kapitana, gdy gospodarz ustawił przed nim pełną michę. Poczekał jeszcze, aż władca
ukroi dwie skiby świeżo wypieczonego razowego chleba i poda białe masło.
- Zatem już wiesz, o co chodzi. Na razie rób swoje. Radzę też, byś zapomniał o
genialnych pomysłach oraz zabawach typu płaszcza i szpady. Takie rzeczy nie
zaprowadzą cię daleko. Następnym etapem będzie szkoła pilotażu. Ani słowa, nie
protestuj! Wiem, że trzeba należeć do marynarki. Ma być, jak mówię. Wstąpisz do nich i
zostaniesz pilotem.
Imperator powoli rozsmarował masło. Sten poszedł w jego ślady. Pilnie łowił przy tym
każde słowo.
- Bez trudu dotrzesz na stanowisko porucznika, potem kapitana - kontynuował władca. -
Zostaniesz dowódcą statku, a przy odrobinie szczęścia również całego zespołu. Stamtąd
już niedaleko do admirała.
Zmieszany Sten pociągnął ze szklanki. Admirał? Gówno. Nikt nie zrobi mnie admirałem,
pomyślał. Imperator znów nalał.
- Zwykłem słuchać moich admirałów - powiedział. - Rób, co każę, a gdy wrócisz tu za
jakieś pięćdziesiąt lat, pewnie i twoje słowa będą dla mnie wiele znaczyły.
Zagarnął łyżką kęs stewu.
- Jedz, synu. Wspaniałe żarcie! Rozjaśnia myśli. Pali uszy. Oczyszcza krew. Ostatni
etap to awans na admirała floty.
Sten przełknął. Natychmiast zdrętwiał mu język. Następnie w żołądku zapłonął całkiem
pokaźny ogień eksplozji atomowej. Łzy pociekły z oczu, nos zawilgł, uszy poczerwieniały.
Krążący w żyłach stregg wrzasnął potężnie, rzucając się do ucieczki przed molekułami
pieprzu.
- I jak? - spytał imperator.
- Uff! - Sten wreszcie odzyskał oddech. - A jeśli nie mam raka?
- Nie przejmuj się i jedz. Wszystko przed tobą.
Rozdział piąty
Imperator miał same kłopoty z Centralnym Światem. Ściśle mówiąc, były to dwa
problemy. Pierwszy sprowadzał się do pytania, czemu stolica imperium przypomina jedno
wielkie bagno? Od ponad tysiąca lat władał międzygwiezdnym mocarstwem, a na
własnym podwórku zdawał się bezsilny. Drugie pytanie wynikało z pierwszego i brzmiało:
co spaprał?
Centralny Świat stanowił wręcz klasyczny dowód twierdzenia, że nawet najlepszy plan
może wziąć w łeb. Również plan architektoniczny. Dawno temu Wieczny Imperator
doszedł do wniosku, że zatłoczona Ziemia nie nadaje się na stolicę imperium. Działo się to
w czasach, gdy młody jeszcze władca właśnie przekonał ostatnich niedowiarków, że
naprawdę kontroluje w pełni produkcję i dystrybucję AM2 (opartego na antymaterii źródła
zasilania dla silników pojazdów kosmicznych) i że na pewno nikomu nie pozwoli na
złamanie monopolu.
Jego Wysokość wybrał Centralny Świat z kilku powodów. Przede wszystkim planeta nie
była zamieszkana. Poza tym klimatycznie do złudzenia przypominała Ziemię. Miała też
sporo naturalnych satelitów idealnych do budowy portów przeładunkowych. Dla reszty
istniała wyłącznie jako numer w katalogach. Imperator kupił ją i nadał jej nazwę.
Wprawdzie panował wówczas jedynie nad jakimiś sześcioma setkami systemów, ale
wiedział, że z czasem imperium się rozrośnie, a więc zakwitnie też biurokracja. Gdzieś tę
tłuszczę należało pomieścić.
Nie chcąc zostawiać niczego przypadkowi, wynajął najlepszych planistów. Ci
rozrysowali szerokie bulwary oraz cudowne parki. Podzielili grunty na parcele, które
następnie powynajmowano na mocy stuletnich kontraktów. Aby uchronić piękno nowego
świata przed zbrukaniem, postanowiono, że plan każdego budynku musi zdobyć
akceptację specjalnej rady składającej się po równo z architektów i artystów.
Jednak mimo tych wszystkich zabiegów po tysiącu lat Centralny Świat najbardziej
przypominał getto.
Czemu? Jak zwykle zawiniły: chciwość, głupota, przekupstwo, stare ludzkie wady, o
których istnieniu imperator dziwnym trafem zapomniał. Gdy ktoś wspominał mu o tym
zaniedbaniu, władca odpowiadał cynicznie, że nie tęskni za komentarzami, jakie zapewne
wypowiadali szeptem niewolnicy triumfującego Cezara: “Każda chwała przemija".
Teraz wystarczyło pojechać do odległego o pięćdziesiąt pięć kilometrów Fowler,
najbliższego pałacowi miasta, i pochodzić trochę po ulicach, by poznać prawdziwe oblicze
Centralnego Świata. Pod tym względem Fowler było całkowicie reprezentatywne.
Dla lepszego zilustrowania sprawy wystarczy przedstawić historię jednej tylko parceli. W
księgach wieczystych figurowała ona pod symbolem NHEBOFA13FFC2. Był to kwadrat o
boku długim na pół kilometra, pierwotnie oddany w dzierżawę rozkochanemu w luksusach
prezydentowi systemu Sandia. Szczęśliwy najemca postawił w rzeczonym miejscu
budowę stanowiącą skrzyżowanie pałacu i ambasady. Kiedy jednak władzę w systemie
przejęła klika o bardziej spartańskich gustach, parcela została podnajęta kompanii
handlowej. Ta zburzyła pałac i zaczęła wznosić na tym obszarze niebosiężny biurowiec.
Po niedługim czasie okazało się jednak, że “Transcom" popełnił kilka błędów
inwestycyjnych, więc w obliczu kłopotów musiał przekazać budowę pomniejszym
przedsiębiorcom. Im więcej pojawiało się pośredników, tym wyżej rosły czynsze. Obecnie
koszt wynajmu niezbyt dużego biura (jeden pokój!) dorównywał sumie rocznego dochodu
brutto średniej prowincji.
Budynek “Transcomu" przekształcał się w urzędnicze slamsy tak długo, aż pewnego
dnia całość wykupiła sułtanka Hafizu, która potrzebowała solidnego lokum na czas swych
częstych wizyt w stolicy. Zburzono wysokościowiec i postawiono kolejny pałac.
Wszystkie te zmiany dokonały się na przestrzeni zaledwie osiemdziesięciu jeden lat, a
wedle ksiąg wieczystych najemcą placu nadal pozostawał prezydent Sandii. On zaś od
czterdziestu siedmiu lat pędził życie mnicha i za cały dom miał pilnie strzeżoną celę
klasztorną.
Przy podobnym systemie podnajmu nawet ściąganie czynszu bywało kłopotliwe.
Skutkiem takiego a nie innego prawa, przy odbiorze miesięcznej raty musieli być obecni
przedstawiciele każdej zainteresowanej strony. Szczególne trudności z pomieszczeniem
tłumu inkasentów mieli użytkownicy kawalerek.
Imperator świetnie wiedział, że nawet w epoce komputerów zwykli urzędnicy nadal są
niezbędni, więc próbował jakoś zaradzić patologiom, forsując własne programy
budowlane. Ale i one szybko trafiły w obce ręce, a wolny rynek wybujał na planecie niczym
pole chwastów.
Po ośmiuset latach bezowocnych wysiłków sięgnięto po ostatnią deskę ratunku i
ustanowiono nader restrykcyjne prawa imigracyjne. Ustalono ścisły limit przybyszów, z
których każdy musiał niezbicie udowodnić, że czeka na niego miejsce pracy (lub że potrafi
je sobie stworzyć) albo że jest wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Kontrola była na tyle
dokładna, że nie notowano przypadków naruszenia ustawy.
W ten sposób obywatele Centralnego Świata stali się krezusami. W większości
potencjalnymi, ale zawsze. Wszyscy, począwszy od akredytowanych dyplomatów, a
skończywszy na żebrakach, mogli sprzedać swe prawo pobytu za całkiem pokaźną sumę.
Rodowici tubylcy nie dawali się skusić. Woleli klepać biedę (względną, rzecz jasna,
skoro gwarantowano im stały dochód, wyżywienie, wypoczynek i dach nad głową), miast
migrować z wypchanymi kieszeniami. Na Centralnym Świecie biło serce imperium, tutaj
wznosił się Dwór Tysiąca Słońc. Kto zdrowy na umyśle porzucałby takie miejsce?
Czasem, w napadach złości czy ponurego nastroju wywołanego przez alkohol,
imperator miotał groźby, że znacjonalizuje wszystkie budynki i co do jednego wyrzuci
mieszkańców swojej planety. Jednak dobrze wiedział, że żadna reforma, nawet rolna, nie
pokona rozbuchanego kapitalizmu czterdziestego stulecia.
Łatwiej było zatem zostawić sprawy ich własnemu biegowi. Należało pogodzić się z
utrudnieniami wynikającymi z przeludnienia albo faktu, że plan dowolnego miasta tracił
aktualność najpóźniej trzydzieści dni po wydaniu.
Poza miastami i parkami, Centralny Świat obfitował w majątki ziemskie, zresztą też
podnajmowane. Większość z nich rozłożyła się możliwie blisko pałacowego kręgu.
Dystans dzielący majątek od centrum władzy uchodził za wskaźnik prestiżu społecznego
lokatora.
Oprócz pałacu i budowli towarzyszących, na gruntach imperatora stał tylko jeden
jeszcze gmach. Był to parlament wzniesiony jakieś dziesięć kilometrów od Arundel.
Władca uznał, że przecież gdzieś musi ulokować swoją świtę. Tak czy inaczej zaraz po
zatwierdzeniu projektu nakazał usypać wysoką na kilometr, malowniczą górę, która
odgrodziła go od parlamentu. Powiedział wówczas, że owszem, ścierpł obecność
polityków, byle tylko nie wchodzili mu w pole widzenie, jeśli, rzecz jasne, sam ich nie
wezwie.
Można powiedzieć, że Centralny Świat był miejscem cokolwiek osobliwym. Na dodatek
jakoś funkcjonował. Lub przynajmniej zdawało się, że tak jest. Trudno orzec, zła to czy
dobra nowina.
Pneumatyczna kolej łączyła miasta, transport wewnątrz systemowy obsługiwały pojazdy
grawitacyjne. Transportowce spoza systemu zawijały do portów na satelitach lub do
sztucznych księżyców, które też z konieczności zostały zbudowane. Stamtąd fracht leciał
dalej albo wędrował ładownikami na powierzchnię planety.
Na Centralnym Świecie znajdowało się pięć większych portów kosmicznych. Jak
wszystkie w historii, uchodziły za miejsca ponure i pełne przemocy.
Największy, Soward, leżał stosunkowo blisko Fowler. Kilometr od głównego lądowiska
stał bar o nazwie “Covenanter".
Soward cierpiał na brak terenów budowlanych, czym nie różnił się od reszty miast na
planecie. Jednak magazyny i rampy przeładunkowe z przyczyn technicznych musiały
solidnie opierać się na ziemi. To na ich rozległych dachach wznoszono potem hale
przylotów i odlotów, biura, bary. Prowadziły do nich pajęcze konstrukcje wind oraz
podjazdów.
“Covenanter" mieścił się na trzecim poziomie. Aby do niego dotrzeć, należało najpierw
skorzystać w windy towarowej, potem z ruchomych schodów, a na końcu wspiąć się po
zwykłych, śliskich od smarów stopniach. Mimo to bar zwykle był pełny.
Ale nie tej, nad wyraz deszczowej nocy.
Godfrey Alain wjechał schodami, po czym schował się w cieniu, by odczekać chwilę i
sprawdzić, czy nikt go nie śledził.
Minęło kilka minut, wkoło szumiał tylko deszcz. Godfrey ciaśniej otulił się prochowcem,
ale nie ruszył z miejsca.
Przyjechał z Fowler, gdzie wynajął pokój w hotelu. Ten i jeszcze cztery inne pokoje w
różnych hotelach dawały mu poczucie względnego bezpieczeństwa. W razie czego
zawsze miał gdzie się schronić i przebrać. Mógł zmylić pogonie. Tak jak tym razem.
Bardziej doświadczony agent zapewne wybrałby jakiś mniej kosztowny sposób
maskowania. Nie mówiąc już o tym, że ktoś tak porządnie ubrany nie powinien szwendać
się po dokach obfitujących w szemrane towarzystwo.
Jednak Godfrey Alain nie był tajnym wywiadowcą, szpiegowaniem zajmował się niejako
“po godzinach". Większość obywateli imperium znała go jako terrorystę. Sam określał
siebie mianem rewolucjonisty, natomiast na rodzinnych światach Tahn uchodził za
bojownika o wolność.
Postaci tej nie zrodziła wielka polityka, lecz oddolna inicjatywa kilku wielkich grup
społecznych. Światy Tahn pierwotnie zamieszkiwali uchodźcy, słabo wykształceni i na tyle
mało znaczący, że imperium w ogóle się nimi nie interesowało. Skupisko ogarnęło
kilkanaście planet i trwało z dala od nurtu dziejów. Jednak do czasu. Wcześniej czy
później sprzeczność interesów obu systemów musiała dać znać o sobie. Stało się to kilka
pokoleń temu, kiedy prymitywni osadnicy zaczęli szukać miejsca na światach pogranicza.
Tam właśnie trafili na nieliczne jeszcze skupiska kolonizatorów, obywateli imperium.
Zderzenie dwóch kultur, mocno odmiennych, zaowocowało konfliktem. Obie strony
zaczęły głośno domagać się pomocy. Światy Tahn nie dysponowały żadnymi środkami
zbrojnego wsparcia, nie chciały też ryzykować bezpośredniej konfrontacji z mocarstwem.
Imperium zaś wygospodarowało w tej potrzebie jedynie kilka drugo - i trzecio
liniowychoddziałów. Osadziło je w paru garnizonach, nakazując pilnie strzec interesów
imperialnych pionierów.
Jednym z miejsc ogarniętych konfliktem był system Caltor, tam właśnie urodził się Alain.
Przybysze z Tahn tworzyli mocno zintegrowane enklawy, dzięki czemu ekonomicznie
dominowali nad pionierami. Ci z kolei rozproszeni i skłóceni, nie zdołali stworzyć
wspólnego frontu, ale czuli że mają za sobą siły garnizonu.
Taka sytuacja rychło doprowadziła do pogromów. Podczas jednego z nich tłuszcza
zamordowała rodziców Alaina.
Mały chłopiec dobrze zapamiętał obraz krwawych szczątków. Nie zapomniał też
lekceważącego stosunku, jaki prezentowały władze do tego “incydentu". Nie trwało zatem
długo, a dzieciak poszedł do szkoły, szczególnej dość, bo uczącej jak przystosować
ślizgacz do misji samobójczej, jak zrobić bombę zegarową czy jak przerobić powolny
masowiec na statek średniego zasięgu. Po kilku latach nauki Alain potrafił nie tylko
wyprodukować broń palną z kawałka rury, ale (co najważniejsze) został też fachowcem od
organizowania ruchu oporu.
Tajna organizacja zyskiwała zwolenników na kolejnych planetach a światy Tahn
wspierały ją moralnie oraz materiałowo, podrzucając od czasu do czasu trochę
klasycznego uzbrojenia. Obywatele imperium wytrwale zwalczali odszczepieńców, armia
robiła co mogła, ale podziemie wciąż rosło.
W pięćdziesiąt lat po utracie rodziców, Alain stanął na czele ruchu oporu i
oswobodzenia światów pogranicza.
Jako osoba zasłużona otrzymał pewnego dnia zaproszenie do gromady Tahn. Oto
wreszcie miał ujrzeć swą polityczną i ideologiczną ojczyznę. Wtedy właśnie rozczarował
się okrutnie. Nie tego oczekiwał po światach, które w razie jego zwycięstwa objęłyby
władzę nad pograniczem.
Pierwszy dysonans stanowiła miejscowa polityka społeczna, drugim: sztywne podziały
klasowe. Władze Tahn jak tylko mogły zachęcały obywateli do mnożenia się, co
spowodowało monstrualną eksplozję demograficzną. Alain pochodził z planety pionierów,
dlatego porządek społeczeństwa otwartego uznawał za oczywisty. W systemie Caltor
każdy obywatel posiadał nieograniczone możliwości awansu i tylko od niego samego
zależało, do jakiejś grupy, klasy czy warstwy dołączy. Będąc w gościach, spotkał się
jednak z kulturą całkiem obcą, w której zjawisko tego typu ruchliwości społecznej po
prostu nie istniało. Co więcej, ci ludzie wcale nie pragnęli zmian. Skostnienie sięgnęło tak
daleko, że wojownik nie marzył nawet, aby zostać szlachcicem, wieśniakowi do głowy nie
przychodziło zająć się handlem i tak dalej. Kim się urodziłeś, tym umierałeś.
Alain poczuł, że w gruncie rzeczy nic go nie łączy z Tahn. Przypadek związał sojuszem
dwa światy - jeden dynamiczny, rozwijający się i drugi, przypominający społeczną
skamielinę.
To dało bojownikowi do myślenia. Kolejnym inspirującym elementem stał się pokaz w
Dniu Imperium. Alain uświadomił sobie, że jedno słowo Jego Wysokości wystarczy, by
wymazać z wszechświata całą rewolucję, wszystkich opozycjonistów, a także
wspierających ich osadników z Tahn. Stosunek sił nie dawał tym ostatnim żadnych szans.
Sześć miesięcy wcześniej Alain złożył nieoficjalną wizytę u imperialnego ministra bez
teki, by wysondować grunt pod ewentualne porozumienie. Okazało się wówczas, że coś
na kształt rozejmu powinno być możliwe. Z biegiem czasu koncepcja stawała się coraz
bardziej realna.
Podczas umówionego na dziś wieczór spotkania Alain chciał zaproponować
przedstawicielowi imperium nie tylko wstrzymanie ognia, ale również działania na rzecz
stworzenia całkiem samodzielnej strefy buforowej między Tahn a imperium.
Jak dotąd rozmawiał o tym jedynie z najbardziej zaufanymi doradcami oraz dawnymi
przyjaciółmi. Wolał, by wywiad Tahn nie dowiedział się o sprawie za wcześnie.
Dotychczasowy sojusznik natychmiast ogłosiłby Alaina kontrrewolucjonistą i zajął się jego
eliminacją.
Zagorzali wrogowie imperium także chętnie ujrzeliby Alaina w kostnicy. Ten nie bał się
śmierci, ponad pięćdziesiąt lat guerrilli znieczuliło jego psychikę. Przerażała go jednak
wizja przedwczesnego odejścia. Najpierw pragnął, bowiem dotrzeć ze swoim planem do
imperatora.
Obecne spotkanie zaaranżowano w największej tajemnicy. Alain został wyposażony w
komplet fałszywych a także autentycznych dokumentów oraz kart kredytowych i jako
jeszcze jeden turysta przybył na Centralny Świat w czasie święta.
Już w pobliżu Dworu Tysiąca Słońc kilkakrotnie otrzymał instrukcje, chociaż nigdy nie
dostrzegł, kto właściwie wsuwa mu do kieszeni samoniszczące się karteczki z
poleceniami.
Na razie wszystko szło jak najlepiej, czuł się w miarę bezpieczny. Wyznaczenie
portowej tawerny na miejsce rozmów też wydawało się krokiem dobrze przemyślanym.
Utrzymanie sprawy w tajemnicy było istotne nie tylko dla Alaina. Imperator również mógłby
ucierpieć, gdyby rozeszła się wieść, że jego przedstawiciel prowadzi pertraktacje z
terrorystą, który już dwakroć uszedł żywy z pułapek zastawianych przez oddziały z Sekcji
Modliszki.
Nikt go nie śledził.
Alain ruszył po schodach. Dłoń zacisnął na schowanym w kieszeni płaszcza pistolecie i
raz jeszcze obejrzał się przez ramię. Pokonał dziesięć metrów pomostu ze stalowej
kratownicy. Daleko w dole błyszczały kałuże, po bokach sterczały ściany umocowanych do
dźwigarów biur i małych sklepików.
Z nadpsutego holograficznego neonu T E COV ANTER sączyło się mdłe światło, a
nieco czerwonego blasku przenikało przez drzwi baru. Nikt stamtąd nie wychodził.
Starając się pozostać w cieniu, Alain skierował kroki do lokalu.
Mężczyzna w nie ukończonym magazynie na drugim poziomie trzymał się z dala od
otworu okiennego. Wolał nie ryzykować, bo przecież w mroku mógł kryć się ktoś z lornetą
na podczerwień.
Od dwóch godzin na zmianę omiatał kratownicę spojrzeniem i szeptem klął deszcz oraz
własną głupotę, e też go podkusiło wziąć taką robotę! Przychodził tu co wieczór od trzech
tygodni i sterczał aż do zamknięcia baru.
Tak właśnie bywa, pomyślał, jeśli ktoś rozpaczliwie poszukuje pracy. Nawet, gdy z
zawodu jest dynamitardem. Te typy musiały go wyczuć. Wiedzieli, dranie, że mimo
wysokich kwalifikacji tym razem przyjmie każdą ofertę.
Specjalista od bomb nazywał się Dynsman i wbrew własnym wyobrażeniom w żadnym
razie nie był profesjonalistą. Mógł uchodzić za swojego rodzaju osobliwość. Urodził się na
Centralnym Świecie. Jego starsi bracia nie zeszli na złą drogę tylko dlatego, że wcześniej
wpadli na pomysł, jak ustawić się na czarnym rynku. Dynsman - mężczyzna niski i
szczupłej budowy - też miewał czasem przebłyski geniuszu.
Gdyby wypadki potoczyły się zwykłą koleją, chłopak pracowałby jako doliniarz, zdobyłby
więzienne wykształcenie i został stałym klientem nadzoru sądowego. Potem trafiłby
pewnie na jakąś planetę przeznaczoną dla skazańców.
Przypadek jednak zrządził inaczej. Drogę do sławy otworzyła mu drobna kradzież
popełniona na szkodę gwardii. Starczyło, że strażnicy na jadącym ulicą ślizgaczu
ciężarowym zagapili się akurat w tym momencie, gdy młody Dynsman sięgał po kuszący
go drobiazg.
Nielegalnie przywłaszczonym przedmiotem okazał się standardowy zestaw saperski
złożony z zapalnika, zegara, ładunku oraz książeczki z instrukcją montażu. Kiedy
Dynsman usiadł na dachu i zaczął oglądać zdobycz, dla której tyle zaryzykował,
opanowała go wściekłość. Śmieci, zwykłe śmieci!
Wszelako Dynsman był obywatelem Centralnego Świata, więc wiedział, że ze
wszystkiego należy zrobić użytek. Potem poszło już szybko. Stracił trzy palce, opalił sobie
włosy i został wyrzucony z domu, ale zdobył fach: z pewnej odległości, po zmroku i w
gęstej mgle mógł ujść za specjalistę od materiałów wybuchowych.
Przyłączył do grona przedstawicieli tej szlachetnej profesji. To dzięki niemu przenosiły
się do niebytu kiepskie budowle nieruchomości opieszałych dłużników, wadzące komuś
statki kosmiczne. Klienci walili drzwiami i oknami. W końcu zdarzyła się także wizyta
zakamuflowanego oficera policji.
Od tamtej pory Dynsman musiał co pewien czas zawieszać interes. Potem wychodził z
więzienia i znów przystępował do pospiesznych robót rozbiórkowych.
Jednak powinien się domyślić, że w obecnym zleceniu było coś trefnego. Po pierwsze,
skąd ów mężczyzna zbyt wyluzowany jak na rakietera, miał tak wiele informacji o
Dynsmanie? Wiedział nawet, ile domorosły pirotechnik zalega u bukmachera i że ten
właśnie zaczyna się zastanawiać nad sprawieniem dłużnikowi dodatkowego zestawu
rzepek kolanowych. Cokolwiek oznaczałaby nazwa zabiegu w miejscowym slangu, z
pewnością nie chodziło o pieszczotę.
Po prawdzie nawet w dobrych czasach Dynsman nie pogardziłby tymi paroma
kredytami. Powszechnie wiedziano, że nic nie jest dla niego ważniejsze od gry w kości.
Nawet, gdyby miały to być jego własne kości.
Zleceniodawca określił robotę jako prostą.
Chodziło o podłożenie bomby w “Covenanter". Nie byle jakiej sidolówki, ale
specjalnego, starannie zamaskowanego ładunku. Potem należało poczekać, aż do baru
wejdzie pewien konkretny mężczyzna. Gdy to się stanie, Dynsman miał odliczyć sekundy i
uruchomić machinę piekielną.
Po wykonaniu zlecenia dostanie drugą połowę zapłaty, fałszywe papiery i bilet na
statek. Opuści Centralny Świat.
Dynsman znów pożałował po niewczasie decyzji. Honorarium było podejrzanie wysokie.
I jeszcze to kosztowne wyposażenie: nocna lorneta z mnożnikiem, stoper dobrej marki,
dopasowane słuchawki z parabolicznym mikrofonem podsłuchowym i niezawodny zestaw
do zdalnego odpalania.
Dynsman czuł się jak bardzo mała rybka niespodziewanie wrzucona do basenu z
rekinami. Nagle ujrzał kogoś nadchodzącego pomostem.
Zmierzył obcego spojrzeniem. Aha, pierwsza osoba od ponad godziny. Eleganckie
ubranie, okulary w ręku. Dynsman włączył podsłuch.
Alain przystanął przed wejściem do baru. Z mroku wyłonił się Craigwel, osobisty
asystent imperatora, specjalista od zakulisowej dyplomacji. Miał na sobie jaskrawy
kombinezon inżyniera pokładowego. Wyciągnął obie dłonie przed siebie, pokazując, że nie
chowa broni.
- Inżynier Raschid? - spytał Alain. Dokładnie według instrukcji.
- Tego imienia obecnie używam.
Uradowany Dynsman omal nie zaczął pląsać z radości. Wreszcie! Wyłączył mikrofon,
cisnął słuchawki na podłogę, a następnie sięgnął po stoper i detonator.
Gdy obaj mężczyźni weszli do baru, zamachowiec zaczął odliczanie.
Rozdział szósty
DZIESIĘĆ SEKUND:
Janiz Kerleh była współwłaścicielką baru a także kucharką, barmanką i szefową sali. To
ona wypieściła wnętrze lokalu do najdrobniejszego szczegółu.
Pochodziła z rolniczej planety, ale nigdy nie zaznała losu biednej i zahukanej
dziewczyny ze wsi. Mając piętnaście lat uznała, że dość się już napatrzyła na rodziców
pracujących od świtu do zmroku na roli. Stwierdziła więc, że trzeba skorzystać z pierwszej
nadarzającej się okazji i wziąć sprawy we własne ręce. Pomocą w realizacji zamiaru
okazał się akurat wędrowny sprzedawca słoni. W rodzinnych stronach Janiz zwierząt tych
używano jako siły pociągowej przy transporcie pni z lasu. Drzewa na tarcicę były
zasadniczą uprawą planety.
Sprzedawca słoni zabrał nastolatkę do najbliższego miasta. Tam już po dwudziestu
minutach wiedziała, gdzie zbiera się lokalny babski wyż. Minęło jeszcze dziesięć minut, a
złapała pierwszego w życiu klienta.
Nowe zajęcie niewątpliwie należało uznać za ciekawsze niż wpatrywanie się w zad
słonia, wszelako ono też miało swoje minusy. Najgorszy był brak higieny. Dziewczyna
nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu odwiedzający ją napaleńcy nie myją przedtem
zębów. Ostatecznie jednak zwykła panienka awansowała na madame i zgromadziła dość
środków, by przenieść się na Centralny Świat.
Ku jej rozczarowaniu kraina obiecana okazała się pełna nie tylko profesjonalistek, ale i
amatorek gotowych na każdy numer w zamian za obietnicę prezentacji na dworze. Tego
typu pragnień koleżanek po fachu nijak nie pojmowała, jednakże wobec ostrej konkurencji
dziewczynie wiodło się raczej kiepsko.
Wtedy poznała głównego inżyniera Raschida. Najpierw poszli do łóżka, potem pogadali,
a że cechowało ich dość zbliżone poczucie humoru, zaczęli spotykać się częściej i nie
tylko po to, by dać upust namiętnościom.
Kiedyś Janiz zwierzyła się swemu adoratorowi, że największym jej marzeniem jest
własny lokal gastronomiczny. Od dwudziestu lat wyobrażała go sobie, robiła nawet
kartonowe modele. I tak się zaczęło.
Niecały rok później, gdy stanowili już parę, a wspólny seks zajął drugoplanowe miejsce,
panna Kerleh aż wrosła w podłogę ze zdumienia, gdy Raschid wręczył jej kartę z
numerem konta i powiedział:
- Chciałaś otworzyć własny bar? No to wchodzę do interesu.
Postawił tylko jeden warunek: boks C miał pozostać do jego dyspozycji. Został też
urządzony nieco odmiennie niż pozostałe pomieszczenia. Jakieś anonimowe dłonie
zainstalowały pod boazerią i obiciami szereg najlepszych urządzeń
przeciwpodsłuchowych. Na metr od stołu nie było już nic słychać. Raz na tydzień w lokalu
węszyli jacyś ludzie z agencji ochrony, a najdokładniej sprawdzali boks współwłaściciela.
Raschid wyjaśnił, że po prostu chce mieć pewne miejsce do dyskretnych spotkań. Nikt
nie mógł tam zasiadać oprócz Raschida lub osób na niego się powołujących.
Janiz mniej więcej wiedziała, ile naprawdę zarabiają inżynierowie pokładowi, więc
ostatecznie nabrała pewności, że jej partner wykonuje jeszcze jakąś robotę na boku.
Inaczej skąd wziąłby pieniądze na bar? Może zajmował się przemytem, a może... Zresztą,
to nie jej sprawa.
“Covenanter" okazał się dobrą inwestycją. Załogi statków oraz robotnicy z doków
zaglądali tu na jednego, mając pewność, że nawet jeśli zdarzy się jakaś ciekawa
awantura, policja nie przerwie zabawy w połowie. Przy barze zawsze kręciły się barwne
dziewczyny, oferujące kilka miłych chwil (i równie barwną wysypkę na skórze trochę
później). Sam Raschid zaglądał do lokalu tylko dwa razy w roku. Janiz usiłowała ustalić,
na jakim statku służy jej przyjaciel, czytała w prasie rubryki ODLOTY i PRZYLOTY, ale nic
z tego nie zdołała wywnioskować. Czas wizyt partnera nie pasował do żadnego rozkładu
lotów. Nie miała też pojęcia, kim są “dobrzy znajomi" Raschida, szczególnie że wśród nich
byli zarówno dystyngowani arystokraci jak i obdarci żebracy.
Gdy zatem dwóch gości, Alain i Craigwel, poprosiło o boks C, chociaż akurat wszystkie
stały wolne, nie mrugnęła nawet powieką, tylko spytała, co życzą sobie do picia.
SIEDEMDZIESIĄT DWIE SEKUNDY:
Jakiś czas przed akcją Dyńsman włamał się do “Covenanter" i starannie wyliczył czas
detonacji. Obszedł cały lokal, sprawdził odległości. "Mężczyzna wejdzie do baru, pomyślał,
dziesięć sekund. Rozejrzy się - piętnaście sekund. Zamówi drinka - minuta. Weźmie
szklankę z trunkiem i podejdzie do boksu C - dwie minuty. Dyńsman przeznaczał na tę
drogę aż tyle czasu, na wszelki wypadek zakładając, że w lokalu może panować tłok.
Alain ogarnął spojrzeniem szeroki wybór alkoholi i wskazał na coś, co znał na pewno.
- Syntetyk. Z wodą. W wysokiej szklance, z lodem, przyprawione do smaku.
Craigwel, wytrawny dyplomata, zamówił to samo.
- A próbował pan kiedyś metaxa? - spytał, by zagaić rozmowę. Nigdy już się nie dowie,
jak wielki popełnił błąd.
- Nie - odparł Alain.
- Idealny na taką noc.
- Z narkotykami?
- Nie, tylko alkohol. Świetnie nadaje się też do zmywania starej farby z burt
frachtowców.
Janiz szybko nalała dwie setki, postawiła je na kontuarze i zajęła się przygotowywaniem
drinków.
- Za pokój! - Alain uniósł szklankę. Craigwel przytaknął szczerze i wypił toast. Już czas.
Dyńsman nacisnął guzik zapalarki. Bomba eksplodowała.
Otulające ładunek wybuchowy kulki od łożysk zmasakrowały otoczenie.
Obecni w barze ludzie zginęli w jednej chwili. Niewiele z nich zostało. Śmierć poniosła
cała trójka, gdyż specjalista od bomb pomylił się w obliczeniach mocy wybuchu i kontuar
również przestał istnieć.
Dyńsman szybko spakował przybory do walizki, pobiegł na tyły budynku i pokonując
dwa stopnie naraz zszedł po sznurowej drabince. Potem ja zwinął, wrzucił do walizki i
wtopiony w mrok ruszył ku prywatnej kryjówce, zakamuflowanej pośrodku jednej z
lokalnych enklaw obcych.
W uszach wciąż mu jeszcze dzwoniło, wręcz nie słyszał tupotu butów oddziału
biegnącego po wysoko zawieszonej galeryjce w kierunku ruin baru.
Chwilę przed eksplozją sierżant Armus koił zranioną dumę jednego z podwładnych.
Sektor był spokojny, wręcz nudny i ludzie zaczynali nabierać przekonania, że patrolują go
chyba za karę. A przecież stanowili elitę, ich oddział sformowano specjalnie do pacyfikacji
szczególnie zagrożonych kryminalnie rejonów. Po dłuższej wizycie tej jednostki w danym
miejscu bez strachu wysyłano tam zwykłe patrole.
Tymczasem już od prawie miesiąca plątali się bez celu. Kapral chyba po raz piętnasty
złorzeczył przełożonym, konkretnie niejakiemu Kreugerowi, który zapewne zawziął się na
swych podkomendnych. Przecież jedna Czarna Maryśka to aż za dużo na to pustkowie.
Czarną Maryśką (albo Marią) pieszczotliwie zwano pałki noszone przez funkcjonariuszy.
Armus nie mógł przyznać głośno, że sam też co noc powtarza podobną litanię. Wiedział,
że narzekania nie są bezpodstawne. On również uważał, iż Kreuger dostał pomieszania
zmysłów, skoro skierował ich w taki sektor, szczególnie podczas święta. Może zresztą to
komputer w komendzie dostał bzika albo niewykluczone, że Kreuger miał na boku jakąś
dziewczynkę, która mieszkała w tej właśnie okolicy i pięknie prosiła o skuteczną ochronę.
Kto wie, jakie myśli lęgną się w głowie kapitana?
Z oczywistych powodów Armus zachowywał te domysły dla siebie. Nie krył jednak
irytacji utratą nadgodzin. To też było dziwne. Podczas święta niezmiennie brakowało
funkcjonariuszy i wszyscy zawsze padali z nóg, ale wyrabiali sobie wiele dodatkowych
godzin, a oni tu nie dostali ani jednej. Ciekawe, jak szef się z tego wytłumaczy?
Wtedy właśnie gruchnęło. Zanim jeszcze przebrzmiało echo eksplozji, cały oddział
ruszył z łomotem i skręcił za róg. Przed nimi dymiły ruiny baru. Armus pomyślał
jednocześnie o trzech sprawach: że zaraz wybuchnie pożar, że w środku mogą być ranni i
że trzeba wezwać ambulans. Natychmiast też zaczął działać. Wprawdzie nigdzie nie
dostrzegł płomieni, ale poszukał szafki systemu gaśniczego, pancerną rękawicą stłukł
szybę i wcisnął guzik. Ponad dziesięć ton środków chemicznych runęło na całą
konstrukcję. Sierżant krzyknął do swoich ludzi, by wynosili ze środka co tylko zostało, a
sam włączył mikrofon, chcąc ściągnąć pogotowie na miejsce katastrofy. Nim zdołał
powiedzieć cokolwiek, ambulans zawisł obok galeryjki i powoli przysunął się do zgliszcz.
Skąd on się tu wziął?, pomyślał Armus. Przecież jeszcze go nie wezwałem! Po sekundzie
uznał, że nie pora zastanawiać się nad tym fenomenem. Odpiął pałkę od pasa i w ślad za
podwładnymi zanurkował w zgliszcza.
Księga druga
Lunette
Rozdział siódmy
Szanowny Stenie!
Prawdopodobnie wciąż nie dowierzasz, że ten list jest naprawdę ode mnie. Cóż,
doczekałem się wreszcie łatwego przydziału. Takiego, co przystoi komuś z moim
urodzeniem. Pomyśl tylko, jak to brzmi: sierżant major Alex Kilgour. Ha! I co kapitanie?
Pewnie nie sądziłeś, że dożyjesz takich czasów
Sten spojrzał na list nieufnie. Nie do wiary! Niby Kilgour, ale jakiś inny. Gdzie szkocki
akcent? No tak, chyba nawet sam Alex nie potrafiłby oddać go w piśmie. Sten uśmiechnął
się i wrócił do lektury.
Oczywiście, nie ma tak dobrze, żeby wpuszczali sierżanta majora do klubów oficerskich
razem z kapitanami, ale i tak na brak picia nie narzekam. Piwo chmielowe zawsze lubiłem
a teraz smakuje mi jeszcze bardziej, bo nie ja za nie płacę. Nigdy jeszcze nie widziałem
takich ludków jak ci tutaj. Kultywują oni jeden fajny zwyczaj. Ile razy gość wchodzi do baru,
zawsze stawiają mu piwo.
Po prawdzie jednak zaczynam czuć się trochę niczym pies w studni. Wysoko postawieni
mianowali mnie kustoszem Muzeum Sekcji Modliszki, a jak pewnie wiesz, rygor panuje tu
taki, że nawet do wychodka wpuszcza się tu tylko tych, którzy posiadają kategorię Q.
Zwiedzający należą zatem do rzadkości. Czasem zabłąka się najwyżej jakiś wypierdek
polityczny, gdy wypadnie mu tędy droga z burdelu do kasyna. Chociaż ostatnio odwiedziła
nas pewna dziewoja... Ale mniejsza z tym. Kilgour nie lubuje się w snuciu gawęd o seksie.
Tak czy inaczej, obecnie pełnię najbezpieczniejszą służbę w całej mojej karierze i
powiem ci szczerze, że z wolna dostaję świra. Jednym się tylko pocieszam: że tobie
pewnie wcale nie jest lepiej na Centralnym Świecie. Cóż, myślę, iż dawne czasy niestety
nie wrócą i już nigdy nie uda się wskrzesić naszego zespołu numer trzynaście. I niech
lepiej nie przydzielają tego numeru komuś nowemu, bo inaczej wścieknie.
Czy wiesz coś o pozostałych? Może dysponuj mi wiadomościami, ale napiszę ci, co
słyszałem porucznikiem i dowodzi własnym zespołem, choć pojęcia, czym akurat teraz się
zajmuje.
Doktorek przeszedł do cywila. No prawie, bo oficjalnie na urlopie. Jego odejście było
dość widowiskowe. Pamiętasz tych Znad Jeziora, którzy mieszali krew z mlekiem?
Doktorek zasmakował w napitku ze szczętem. Obecnie leży pijany i w przewidywalnej
przyszłości wcale nie zamierza trzeźwieć. Oczywiście wszystko to dla dobra nauki, jak
mówi.
Natomiast w ogóle nie dotarły do mnie żadne wieści o Idzie. Gdy jej kontrakt wygasł, nie
chciała go prostu odnowić i po prostu zniknęła. Podejrzewam, że wzięła się za interesy,
których wcześniej nie mogła prowadzić. Ale jedno trzeba przyznać tej kobiecie. Gdy dałem
jej do pomnożenia moją część łupów z ostatniej akcji, wywiązała wspaniale. Jeśli jeszcze
nie dostałeś należnej działki to pewnie Ida wkrótce ci ją przyśle; ucieszysz się, bo w grę
wchodzi spora forsa. Gdyby przypadkiem nastąpiło jakieś opóźnienie, sprawdź wykazy
giełdowe. Jeśli zauważysz gwałtowne skoki tak zwanych “towarów kolonialnych", będziesz
wiedział, że Ida maczała w tym palce. Po nitce trafisz do kłębka.
Dobra, kończę, by zdążyć wysłać list z dzisiejszą pocztą. Trzymaj się ciepło, kumplu.
Twój (poniekąd) Alex Kilgour
Sten zachichotał i schował list do koperty. Stary, dobry Alex. Jęczy, gdy robota jest za
ciężka; lamentuje, gdy dadzą mu coś łatwego. Co do Centralnego Świata miał racje. W
stolicy faktycznie wiało nudą i taki stan stawał się aż niebezpieczny. Sten przejrzał raporty
zostawione przez poprzedników. W ciągu ostatnich kilku stuleci panował spokój, ale
zazwyczaj bywało tak, że jeśli już coś rąbnęło, to solidnie. Lała się krew i atmosfera
gęstniała od politycznych spekulacji. To pierwsze nie martwiło Stena, ostatecznie
przeszedł dobrą szkołę w Sekcji Modliszki, lecz polityka... Na sam dźwięk tego słowa
dostawał wysypki.
Zapominając o nędznych rozmiarach kwatery, oparł się wygodnie w fotelu i zaraz
wyrżnął potylicą w ścianę. Jęknął pod wpływem uderzenia oraz nagle przebudzonego,
imperialnego zaiste kaca. Stew Angelo stłumił działanie alkoholu, co pozwoliło kapitanowi
prowadzić dłuższą rozmowę z władcą, ale potem nastąpiło pogorszenie. Kapitan jakoś
odbębnił służbę następnego dnia, jednak wieczorem nie miał innego wyjścia jak tylko
wypić potężnego klina. Klnąc na czym świat stoi, poprzysiągł sobie rano, że odtąd będzie
prowadził życie ascety. Ani kropli stregga - zła wcielonego. Zaraz jednak powstał problem.
Do wódki nie ciągnęło go ani trochę, lecz kiedy pomyślał o dobrym, chłodnym piwie...
Odpędził pokusę, z męczeńską miną wychylił szklankę wody, i rozejrzał się po pokoju.
Trafił na wzrok sportretowanej kobiety o dość pospolitej (łagodnie mówiąc) urodzie. Jęknął
w duchu, a następnie poszukał widoku mniej dokuczliwego dla przekrwionych oczu. Bez
powodzenia. Ze wszystkich ścian zerkała miłośnie ta sama, przerażająco chuda niewiasta.
Sten wiedział już, że obrazy stanowią spuściznę po poprzednim dowódcy. Ordynans
zapewniał, że ów kapitan znał się na swojej robocie. Niewykluczone, ale malarzem był
żałosnym. Jego gust w doborze kobiet też pozostawiał sporo do życzenia. Po pierwszym
tygodniu w pałacu Sten kazał usunąć wszystkie wizerunki owej damy dowolnymi środkami.
Nawet, gdyby przyszło skrobać tynk czy wypalać ściany żywym ogniem. Potem jednak
spojrzenie nieznajomej zaczęło nawiedzać go po nocach, więc odwołał rozkaz. Z początku
sarn nie wiedział, dlaczego, ale potem pojął. Może i baba nie grzeszyła urodą, ale ten
facet naprawdę ją kochał.
Zapisy zdawały się to potwierdzać. Kapitan był pracowity, oddany służbie i jak każdy
dowódca przed nim uchodził w swoim fachu za profesjonalistę. Nieco starszy od Stena,
zapowiadał się doskonale. Kariera stała przed nim otworem. W pewnym okresie zdarzyło
się jednak, że zaczął pociągać za wszystkie możliwe sznurki, aby tylko otrzymać przydział
do jakiegoś garnizonu na zapadłej prowincji. Tuż przed odlotem poślubił tę właśnie
kobietę, której portrety widniały na ścianach. Sten rychło zrozumiał, w czym rzecz. Służba
w pałacu była dobra dla kawalera lub kogoś zwracającego mało uwagi na rodzinę. Nie
zostawało dość wolnego czasu, by troszczyć się o żonę czy dzieci. Tamten kapitan
prawdopodobnie też to pojął. No i wybrał.
Sten uznał swojego poprzednika za naprawdę mądrego człowieka.
Wygląd pokoju kapitana Stena odbijał stan ducha początkującego oficera, który dopiero
uczył się łączyć służbowe obowiązki z życiem osobistym. Nie, Sten nie ginął pod lawiną
spraw do załatwienia, ale wciąż jeszcze nie potrafił ogarnąć i uporządkować całości. Co z
tego, że starannie segregował napływające informacje, i tak się mieszały. Poza tym musiał
godzić zbyt wiele sprzecznych interesów. Sam na przykład pragnął kontynuować swe
zawodowe studia, czyli zgłębiać historię. Od czasu opuszczenia Yulcana Sten przejawiał
sporą ciekawość świata i łakomie chłonął prawie każdą lekturę, szczególną uwagę
zwracając na współczesne militaria i ogół zagadnień technicznych.
Pod ścianą zwracał uwagę stojak z wielokrotnie złożonymi mapami. Były to plany
zamku, a każdy miał ze dwa metry. Sten poszukał ich w pałacowym archiwum, gdy tylko
do niego dotarło, że pieszo do końca życia nie przemierzy wszystkich sal, korytarzy i
podziemi. A przecież żeby skutecznie chronić imperatora musiał znać cały powierzony mu
teren.
Kilka metrów od map spoczywał na stole bardzo kosztowny miniholoprocesor,
najdroższa rzecz, jaką Sten kiedykolwiek kupił. Obok widniało pudło zawierające owoc
tysięcy mozolnie spędzonych godzin.
Oba te obiekty wiązały się z ulubionym hobby Stena - modelarstwem. Czterdzieste
stulecie pozwalało na coś więcej, niż tylko klejenie plastikowych części, malowanie ich i
osadzanie w dioramach. Wspomniany procesor umożliwiał tworzenie nader realnych i
kompletnych holograficznych obrazów modelowanych obiektów, a były to: proste
urządzenia techniczne, antyczne silniki, a nawet cała fabryka z robotnikami pracującymi
jak żywi ludzie.
Sten budował właśnie replikę tartaku. Wprowadził już do pamięci wszystkie detale,
zaprogramował działalność obiektu, ustawił robotników, dał im narzędzia oraz części
zamienne. Nie zapomniał o najdrobniejszych szczegółach. Wziął pod uwagę na przykład
stopień zużycia pasa transmisyjnego czy pijaństwo majstra. Po wsunięciu karty do
szczeliny procesora widziało się prawdziwy tartak. W przypływie fantazji można było ten
obraz jeszcze urozmaicić: a to kloc się zaklinował, a to upadł robotnik. Jednak zbyt wiele
podobnych wypadków powodowało, iż budynek rozpadał się na mozaikę kolorowych plam.
Sten zerknął na pudełko i poczuł narastające poczucie winy. Od chwili przeprowadzki
poświęcił swojemu modelowi raptem parę godzin. I teraz też nie miał czasu, obowiązki
czekały.
Włączył komputer i kazał wyświetlić sobie najświeższe wiadomości. Zaraz też pojawił
się nagłówek: BAR EKSPLODOWAŁ - TERRORYSTA NIE ŻYJE.
Przejrzał artykuł w poszukiwaniu szczegółów. Nie znalazł ich wiele. Dowiedział się tylko,
że niejaki Godfrey Alain, przywódca rewolucjonistów ze Światów Pogranicza zginął
podczas przypadkowego wybuchu, do którego doszło w barze obok portu kosmicznego.
Przypuszczano, że śmierć poniosły też inne osoby, ale ich nazwisk nie podano jeszcze do
wiadomości. Reszta tekstu zawierała zwykłe spekulacje oraz domysły. Nikt bowiem nie
wiedział, co Alain robił na Centralnym Świecie i to na dodatek w barze takim jak
“Covenanter".
Sten ziewnął znudzony. Nigdy nie przejmował się losem terrorystów. W swoim czasie
zgładził już niejednego. Do diabła z Alainem. Zauważył jednak, że oficjalny komunikat
władz też nie wyjaśniał przyczyn pobytu zamachowca w stolicy.
Co do jednego zaś osoba nadająca wiadomość myliła się ze szczętem. Śmierć Alaina
nie mogła być przypadkowa. Śmierć terrorysty nigdy nie jest wynikiem działania ślepego
losu. Sten zastanowił się nawet przez chwilę, czy przypadkiem w całej sprawie nie maczał
palców ktoś z Sekcji Modliszki. Tak czy inaczej, Alain odszedł do krainy wiecznej rewolucji.
I dobrze.
Sten ziewnął ponownie, po czym zaczął przeglądać resztę doniesień. Nagle zadzwonił
telefon. Wieczny Imperator pożądał obecności szefa ochrony. Natychmiast. A nawet
jeszcze szybciej.
Rozdział ósmy
Władca nijak nie przypominał tej osoby, z którą Sten pił niedawno przez pół nocy. Oczy
miał podkrążone, policzki obwisłe, skórę poszarzałą. Przybyło mu lat i wyglądał na mocno
wzburzonego. Sten usiadł niespokojnie. Po całym ciele przebiegł mu dreszcz. Coś było nie
tak, ale co? Pozostało mieć nadzieję, że sprawa nie wiązała się ze służbą.
- Czytałeś - stwierdził chłodno imperator, rzucając na biurko wydruk.
Sten zerknął na faks. Treść pisma uzupełniała wieści o śmierci Godfreya Alaina.
Przeczytał tekst. Owszem, doszło kilka detali, ale wciąż brakowało konkretów.
- Tak, sir - odparł po chwili.
- Wiesz, kto to był?
- Niezupełnie, sir. Podobno jakiś terrorysta.
- Rzeczywiście mało wiesz - parsknął imperator. - Ale mniejsza z tym. Oto dyskietki.
Przejrzysz je, gdy skończymy rozmowę. A teraz do rzeczy. Chcę, abyś mi przyniósł głowę
sprawcy. Zadanie jest nie na jutro czy pojutrze, ale na wczoraj. Masz mi dostarczyć tego,
kto wysadził bar. Zgrabnie zapakujesz drania i nie zostawisz żadnych śladów. Rozumiecie
mnie, kapitanie?
Sten przytaknął odruchowo, ale zaraz się zastanowił. Nie, tego nie pojmował. Instynkt
samozachowawczy nakazał mu zareagować.
- Przepraszam, sir - powiedział w końcu - ale jednak nie rozumiem. Może umknął mi
jakiś szczegół, ale co wspólnego ma kapitan straży ze śmiercią Godfreya Alaina?
Imperator poczerwieniał na twarzy, uniósł się z fotela, nagle znieruchomiał, odetchnął
głęboko i usiadł.
- Racja, kapitanie. Chyba się zapędziłem. - Znów zaczerpnął powietrza. - Dobra, zatem
na początek kilka słów wyjaśnienia. Ten... wypadek nam wszystkim da się we znaki. A
swoją drogą, jeśli uważa pan tę eksplozję za zwykły wypadek, to proszę powiedzieć mi od
razu. Oszczędzimy czasu i natychmiast wezwę kogo innego.
- Nie, sir. Nie sądzę, abyśmy mieli do czynienia z przypadkowym zrządzeniem losu.
- I dobrze. A teraz konkrety. Słuchaj uważnie, bo nie zamierzam powtarzać. Przede
wszystkim, Alain przyleciał na Centralny, by się ze mną spotkać.
Stenowi odjęło mowę. Wieczny Imperator umawiający się na rozmowy z terrorystą? To
wbrew interesom imperium. Zaraz jednak przypomniał sobie, kto decyduje o linii
politycznej mocarstwa i nieco się uspokoił.
- Przybysz chciał mi przedstawić pewną propozycję, niewątpliwie poważną, inaczej bym
nie odpowiedział. Podsunął pomysł, jak rozwiązać problem z systemem Tahn. Krótko
mówiąc, pragnął, abyśmy poparli utworzenie strefy buforowej między Tahn a imperium.
Rejon ten obejmowałby światy pogranicza.
- Ale czy to nie czyniłoby go zdrajcą wśród swoich? Wieczny Imperator uśmiechnął się
ponuro.
- Każdy patriota jest równocześnie dla kogoś zdrajcą. Podejrzewam, iż do zakutych
łbów tamtejszych rewolucjonistów dotarło w końcu, że giną tylko oni, a w dodatku nie za
swoją sprawę. Ilekroć Tahn nadeptywał nam na odcisk, przeprowadzaliśmy akcje
odwetowe, wyrzynając nie kogo innego, ale tych ze światów granicznych. Dostawali łupnia
podwójnie, bo militarnie i moralnie. Wszystkie winy spadały właśnie na ich głowy. Robili za
złych chłopców i nic z tego nie mieli.
- Aż ten jeden poprosił w tajemnicy o spotkanie? - wtrącił Sten. - Władze Tahn,
dowiedziawszy się o tym, zlikwidowały wyrywnego negocjatora.
- To nie takie proste. Owszem, Alain miał złożyć mi wizytę, ale nie od razu. Najpierw
został umówiony z kimś, kto przygotowywał zasadnicze rozmowy od strony
dyplomatycznej. Chodzi o niejakiego Craigwela.
- Jedno z niezidentyfikowanych ciał w barze?
- Właśnie. I tożsamość tej ofiary na zawsze pozostanie tajemnicą. To znaczy, oficjalnie.
- Były jeszcze jakieś trupy, o których powinienem wiedzieć?
Po dłuższej chwili wahania imperator stanowczo pokręcił głową.
- Zajmij się tylko Craigwelem i Alainem. Zgodnie z. planem po wstępnej wymianie haseł
powinni zająć miejsca w, boksie C. Czekał już na nich stosownie przygotowany. Alain miał
wyłożyć szczegóły swojej koncepcji. Gdyby Craigwel poczuł się przekonany co do
szczerości intencji, dałby znak, że pora na spotkanie ze mną.
- Ale wtrącili się ludzie z Tahn.
- Akurat co do tego brak nam całkowitej pewności. Jest jeszcze kilku innych
podejrzanych. Może faktycznie Tahnijczycy dokonali zamachu, ale równie dobrze mogli to
zrobić jacyś ludzie z naszego obozu albo nawet ze strony Alaina. Ty ustalisz fakty.
- Czemu ja, sir? To robota raczej dla gliniarza. Nie wiedziałbym, od czego zacząć...
- Nie, kapitanie. Sprawa jest zbyt delikatna, by powierzyć ją policji. Owszem, każę im
znaleźć kilku podejrzanych, którzy staną przed sądem, a potem zostaną publicznie
ukarani.
Przysunął się do Stena i ściszył głos.
- Ale to będą tylko kozły ofiarne. Muszę rzucić kogoś lwom na pożarcie, nakarmić opinię
publiczną. A pan ma zrobić swoje i odkryć prawdziwego sprawcę. Tyle tylko, że wynik
pańskiego śledztwa pozostanie utajniony przez najbliższe sto lat. - Zmierzył Stena
lodowatym spojrzeniem. - Rozumiemy się, kapitanie?
- Tak, sir. - Sten wstał i zasalutował. - Jeśli to już wszystko...
- Wszystko. Na razie.
Sten czym prędzej wyszedł na korytarz.
Rozdział dziewiąty
- Pijcie, chłopaki - wrzasnął Dynsman. - Dzisiaj ja stawiam.
Rąbnął pięścią w stół, by przywołać barmana, i zamówił jeszcze sześć kufli narkopiwa
na syntetycznym alkoholu. Kompani syknęli z aprobatą. Dynsman nie mógł oczu oderwać
od Usige, największego równiachy w grupie, gdy ten złapał litrowe naczynie, rozwarł
szczęki i jednym tchem wychylił całą zawartość kufla.
- Świetnie, stary. Trzeba osuszyć jedno i następne...
Ktoś taki jak Usige bez problemu przyswajał dowolną ilość napitku. Okryte łuskami
żołądki psaurusów radziły sobie znakomicie, a jedynym widomym znakiem lekkiego
upojenia było nieznaczne przyciemnienie zwykłej purpury stworów.
- Coś wam powiem, chłopaki. Od dziś zaczynam nowe życie. Trafiłem w dziesiątkę i
czuję w kościach, że szczęście już mnie nie opuści.
Usige obnażył rząd ostrych niczym igły zębów.
- Rzeczywiście, rozrzuciłeś już wkoło tyle papierów, że nawet któryś z nas by się tym
udławił
- Skinął na swoich żółtookich kompanów. - Fajnie, że los się do ciebie uśmiechnął...
- Ale chciałbyś wiedzieć, czy ten uśmiech jest dość szeroki, żebyś i ty go zobaczył.
- Byłoby milutko, stary. Ostatnio interesy idą dość kiepsko.
- Przykro mi, ale tego numeru nie da się powtórzyć. O takiej robocie marzy się przez
lata. Za parę godzin odbieram resztę forsy i zaczynam wielkie wakacje.
Usige nie zdołał ukryć rozczarowania. Zwykła rzecz w przypadku istot, których kolor
skóry zmienia się wraz z nastrojem. Dynsman spostrzegł zaburzenia barwy, więc poklepał
przyjaciela po pazurzastej łapie.
- Nie łam się. Dynsman nigdy nie zapomina o starych kumplach. Teraz, gdy
zainkasowałem tyle kredytów, to niewykluczone że otworzę własny interes. Gdybyście
wpadli kiedyś na jakiś sprytny pomysł, to możecie na mnie liczyć. Dam wam niskie odsetki,
a nawet spory upust jak dobrze pójdzie.
Usige odzyskał zwykłe kolorki. Propozycja przedstawiała się obiecująco. Przy
pożyczkach w tym środowisku odsetki bywały zwykle zbójeckie, a opóźnienia płatności
groziły bolesnymi konsekwencjami.
- Pomyślę o tym, jeszcze pogadamy. - Usige wyprostował dwuipółmetrowe ciało i
zawinął w powietrzu długim na trzydzieści centymetrów, pomarańczowym językiem. W ten
sposób dał znak kompanom, że pora iść. - Na razie żegnaj. W odróżnieniu od ciebie, nas
czas goni do roboty.
- Coś miłego?
- A tam, taki jeden mały magazyn.
Dynsman westchnął ze współczuciem i odprowadził wzrokiem przyjaciół, którzy
opuszczali bar, ciągnąc za sobą swe długie ogony. Zerknął na zegarek: do spotkania
pozostały ponad dwie godziny. Miał nadzieję, że spędzi ten czas w towarzystwie Usige,
nie cierpiał czekać w samotności. Dynsman nie wiedział za bardzo dlaczego, ale jakiś cień
uparcie mącił mu radosny obrazek.
Zamówił drinka, wrzucił kredytową monetę do komputera z przeglądem ostatnich
doniesień i zaraz przełączył obraz na dział sportowy. Stłumił ziewnięcie, zerknął na
nieliczne ogłoszenia; okres po Dniu Imperium był zawsze martwym sezonem. Dynsmana
zwykle nie interesowały inne wiadomości, tym razem jednak nabrał apetytu. Może piszą
gdzieś coś o jego wyczynie. Wybrał z menu kronikę kryminalną.
Długo nie musiał szukać. Nagłówek tekstu donoszącego o zamachu w “Covenanter"
wyskoczył jako pierwszy. Cholera jasna! To była polityczna sprawa! Dynsman odruchowo
osuszył szklankę. Omal się przy tym nie udławił. Czuł, jak trafia go szlag.
Bez paniki, człowieku. Tu trzeba spokojnie. A żeby to...!
Po minucie doszedł do wniosku, że w zasadzie już jest martwy. A raczej będzie, jeśli
poczeka na posłańca z resztą forsy. Kredytów nie dostanie, ale zapłatę owszem...
Co robić? Musi zadowolić się tym, co dotychczas zdołał zgarnąć. Starczy, by się
schować? Jak długo będą go szukali? Dynsman jęknął, gdyż dobrze znał odpowiedź. Nie
zaprzestaną pościgu, dopóki go nie dopadną. Nigdy o nim nie zapomną.
Pozostało tylko jedno wyjście. Niemal równie nieprzyjemne jak wizja tropiciela o
zaciętym obliczu, który rychło zacznie rozglądać się za dynamitardem.
Trzeba opuścić Centralny Świat.
Rozdział dziesiąty
Porucznik Lisa Haines z wydziału zabójstw miała ochotę kogoś zabić. Nie myślała o
nikim konkretnym, bardziej frapowała ją metoda.
Zastanawiała się właśnie, czy patroszenie winno odbyć się przed czy po przypiekaniu,
kiedy na podjeździe zatrzymał się wóz z imperialnymi pasami na burtach.
Z auta wysiadł facet nijak nie przypominający typowego urzędasa. Dziwne, spodziewała
się ujrzeć zupełnie kogo innego, gdy przełożony powiadomił ją o wyznaczonym spotkaniu.
Mężczyzna w brunatnym mundurze służby pałacowej był młody i smukły. Nie wyglądał na
uzbrojonego.
Sten stąpał ciężko, ogarnięty złym humorem. Irytacja nie pozwoliła mu spostrzec, że
oczekująca go kobieta jest mniej więcej w tym samym wieku co on, a na dodatek całkiem
ładna. Wciąż nie pojmował, czemu imperator właśnie jego wyznaczył do prowadzenia
nieoficjalnego śledztwa. Przez całe życie nie miał nic wspólnego z policją, to znaczy w
pozytywnym sensie.
Od najmłodszych lat nienawidził glin. Kiedyś wrogami Stena byli stróże porządku z
rodzinnego Wulkana. Potem zmagał się z różnymi policyjnymi typami, które wstępowały
do Sekcji Modliszki. Niezbyt ciepłym uczuciem darzył też żandarmerię wojskową.
- Kapitan, tego... Sten?
- Tego, pani porucznik... jak się pani nazywa? - Haines.
- Właśnie, Haines.
- Podejrzewam, że chce pan przejrzeć raport - powiedziała Lisa i nie czekając na
odpowiedź, cisnęła w Stena miniczytnikiem.
Kapitan, zerknąwszy na gąszcz rubryk, skapitulował.
- Można krócej?
- Oczywiście.
Wyjaśniła, że o 20.43 zespół 7-Y zameldował o eksplozji. O 20.47 byli na miejscu.
Dowódca przekazał sygnał “zapadka", otrzymał odzew “zapadka-zapadka". Przybył
ambulans. Brak podejrzanych, ciemna mogiła, nikt nic nie wie.
Sten spojrzał na miejsce, gdzie niegdyś stał bar “Covenanter". Cały poziom zamknięto
dla ruchu i opakowano w osobliwy, jasny namiot. Z boku widniało wejście śluzy.
- Zgodnie z procedurą najpierw otoczyliśmy miejsce zdarzenia balonem, z którego
potem usunęliśmy powietrze, a następnie wypełniliśmy powłokę gazem obojętnym. Mówić
dalej?
- Tak, pani porucznik. Interesują mnie szczegóły.
Sten znów rzucił okiem na raport i ostatecznie wychwycił w nim pewien porządek. W
zasadzie meldunek nie różnił się wiele od zwykłych sprawozdań składanych po akcji.
Zaczął czytać po raz trzeci.
- Może życzy pan sobie zajrzeć do środka, kapitanie? Chociaż uprzedzam, że widok
jest wyjątkowo nieprzyjemny.
- Jak zachce mi się rzygać, to powiem.
Założyli coś w rodzaju stroju nurka. Kombinezon posiadał przyszytą do pasa torbę na
dowody rzeczowe. Tuż powyżej sterczała obłość kryjąca schowek z małym blatem na
notatki oraz nagrania. Tam też mieściły się wszelkie urządzenia śledcze. Sten stwierdził,
że w tym ubraniu przypomina nażartego gołębia. Plecak zawierał zapas powietrza i
zasilanie.
Uszczelniwszy strój, wszedł za panią porucznik do wnętrza balonu. Widywał już skutki
rozmaitych wybuchów, ale po raz pierwszy miał okazję obejrzeć sobie wszystko dokładnie.
Zwykle zaraz po eksplozji brał nogi za pas. Już wiele lat temu nauczył się jednak, by nie
zwracać większej uwagi na szare, czerwone oraz białe kawałki, ochłapy i wstęgi
porozrzucane po rumowisku. Kiedyś tworzyły ludzkie ciało, jednak obecnie... Tak, tutaj
były drzwi. A te deski jeszcze niedawno nazywały się kontuarem. Dalej stały boksy.
Dwaj policjanci pracowicie zeskrobywali ze ścian i podłogi pianę środków gaśniczych.
- Ma pani rację - mruknął. - Ręka, noga, mózg...
- Z obu została miazga - dodała z goryczą.
- Słucham?
- Kapitanie, ja... - Haines ugryzła się w język, wyłączyła nadajniki, a potem przytknęła
swój hełm do hełmu Stena.
- Tylko do pańskiej wiadomości. Burdel tu taki, że pewnie nigdy nie zdołamy ugryźć tej
sprawy.
- Pani porucznik, gdyby wyraziła pani tę opinię przy włączonym mikrofonie, wówczas
uznałbym to za zwykły wykręt. Rozumiem, że coś tu nie gra, ale nie wiem co. Słucham.
Haines pomyślała, że może jednak znajdzie z kapitanem wspólny język.
- Standardowa procedura operacyjna wykłada wszystko krok po kroku. Trafiwszy na
przypadek morderstwa, funkcjonariusz ma obowiązek podjąć stosowne działania. Na
początku winien spróbować ustalić osobę zabójcy, zorganizować niezbędną pomoc
medyczną i tak dalej. Potem musi zgłosić sprawę dalej i wtedy wkraczamy my, czyli
wydział zabójstw. Ale tym razem było inaczej. - Rozłożyła bezradnie ramiona. - Zespół
zameldował o zamachu o 21.00. Przez następne dziesięć godzin panowała głucha cisza.
Nas zawiadomiono dopiero rano.
- Dlaczego?
- Niech mnie diabli, jeśli wiem. Ale trochę się domyślam.
- Mianowicie?
- Ci z zespołów taktycznych uważają, że są najlepsi. Podejrzewam, że skoro pierwsi
zetknęli się z problemem, to chcieli zachować go dla siebie.
Sten spojrzał do raportu.
- Czy oni zwykle też tu się kręcą?
- Nie. Zjawiają się tylko w przypadku jakiejś większej burdy. Lub gdy ktoś doniesie o
tajnym ładunku. Posyłani są również do stref o podwyższonej przestępczości.
- Więc nie rozumiem...
- Sierżant, który nimi dowodził, powiedział, że patrolowali okolice baru od trzech tygodni
i nic się przez ten czas nie zdarzyło.
Dziwne, pomyślał Sten. Ostatnie dwa tygodnie wypełniło pandemonium Dnia Imperium,
a ci tu łazili ot tak sobie. Przełożeni zapomnieli o nich, czy co? Owszem, gliniarze świetnie
wiedzą, jak omijać miejsca, gdzie naprawdę mogą być potrzebni, ale żeby lekceważyć
obowiązki aż do tego stopnia? Warto dopytać bliżej.
- Proszę tylko spojrzeć - mruknęła Haines. - Nie było pożaru, ale sierżant uruchomił
instalację gaśniczą. Dalej, wlazł ze swoimi do środka. Znalazł trzy ciała. Trzy zimne trupy.
A potem cała ta banda przez dziesięć godzin bawiła się w detektywów. Idioci. Na przykład
ten odcisk buta numer czternaście. To nie dowód zbrodni, ale znak, że jeden taki kapral
wdepnął w świeżą plamę krwi...
Sten utwierdził się w przekonaniu, że nadal nie lubi policjantów.
- Dobra, pani porucznik. Wszyscy mamy swoje kłopoty. Do czego doszliście?
- Są ślady wcześniej podłożonej bomby - odparła służbowym tonem Haines. - Nie
znamy jeszcze metody detonacji. Czekamy na specjalistę od ładunków wybuchowych.
- Niech się nie spieszy - warknął Sten. - Trochę o tym wiem.
Już wcześniej zauważył czarną plamę i koncentryczne smugi na szczątkach sufitu.
Ustawił pod tym miejscem przenośną drabinkę. Być może nie zgłębił tajników policyjnych
procedur, ale na różnych rodzajach bomb znał się doskonale.
- Pani porucznik - zawołał z góry, włączywszy mikrofon. - Proszę uruchomić
nagrywanie.
Haines wzruszyła ramionami. Dobra, pomyślała, jeśli ten ważniak chce się bawić w
eksperta, to czemu nie. Grzechem byłoby ratować go przed kompromitacją.
- Bombę ukryto nad podwieszonym stropem. Mamy tu... coś, co wygląda na resztki
elektronicznego obwodu detonującego. Materiał wybuchowy należał do tych silniejszych.
Został uformowany tak, by uzyskać konkretny kształt oraz kierunek fali uderzeniowej. Cały
impet poszedł w dół i na boki, sam sufit stosunkowo niewiele ucierpiał. Wasi ludzie
stwierdzą pewnie, czy eksplozję wywołał mechanizm zegarowy czy sygnał z zewnątrz. Ale
ja sądzę, że maszynkę odpalono zdalnie.
- Sprawdzamy okolicę.
Sten zszedł z drabiny i raz jeszcze przyjrzał się smugom na stropie. Wybuch objął
niemal pełny krąg trzystu sześćdziesięciu stopni. Niemal. Drobny wycinek był czysty. Sten
sprawdził, co znajduje się na nie zniszczonym obszarze.
- Dziękuję, pani porucznik. - Kapitan ruszył do śluzy. Opuściwszy chroniony teren, zdjął
skafander i oddalił się od pracujących koło balonu techników.
Haines szybko do niego dołączyła.
- Skończył pan się już bawić w detektywa, kapitanie?
- Wyjaśnijmy sobie jedno, pani porucznik. Nie mam zielonego pojęcia, czemu kazano mi
natychmiast rzucać dotychczasową robotę i zająć się tą sprawą. Na samą myśl o niej
dostaję dreszczy. Jeszcze trochę, a zacznę toczyć pianę z pyska. Teraz słucham, co
panią gryzie?
Heines spojrzała na Stena jakoś inaczej.
- To samo - powiedziała wreszcie. - Nie wiem, w co wdepnęłam. Jestem gliną i nieźle
sobie radzę w tym fachu. Zajęłam się dochodzeniem, a tymczasem władze przysyłają mi
jakiegoś...
- Dupka? - dokończył z uśmiechem Sten. Nagle poczuł sympatię do tej dziewczyny.
- Właśnie, dziękuję. Dupka, który i tak zaraz wróci do pałacu, coś tam opowie, a w
nagrodę dostanie medal. Pan wybaczy, kapitanie, ale nie potrzebuję takiej pomocy!
- To wszystko?
- Na razie.
- Więc chodźmy coś zjeść, a ja dopowiem resztę.
Wybrali restaurację w pobliżu lądowiska 17AFO. Jeśli nie liczyć tarcz
przeciwpodmuchowych chroniących taras, stoliki stały na otwartej przestrzeni. Połowę
miejsc zajmowali robotnicy portowi, urzędnicy z doków oraz członkowie załóg. Nikt z nich
nie miał ochoty siedzieć zbyt blisko pary, którą stanowili policjantka wraz z pałacowym
strażnikiem. I bardzo dobrze.
Oboje wzięli po czubatym talerzu jedzenia, zapłacili, po czym przysiedli w kącie. Po
drodze każde dyskretnie sprawdziło, czy w polu widzenia nie znajdują się paraboliczne
mikrofony. Sten uśmiechnął się, widząc ten odruch u pani porucznik. Lisa zrobiła to samo.
- Zanim pan zacznie, kapitanie, niech spytam - odezwała się Haines z ustami pełnymi
przyrządzonej na ostro wieprzowiny. Chodzi panu o nie zniszczony boks?
Sten przytaknął niewinnie.
- Dziękuję. Też zauważyłem, że eksplozję ukierunkowano. Przynajmniej częściowo.
Miała spustoszyć całe wnętrze z wyjątkiem tego pomieszczenia.
- Słuszne spostrzeżenie, pani porucznik.
- I od razu nasuwa się pewne pytanie. Ocalały boks był naszpikowany urządzeniami
antypodsiuchowymi. w życiu me widziałam aż tylu w jednym miejscu. Czy można jakoś
wyjaśnić ten fakt? Skąd wziął się tak kosztowny sprzęt w podrzędnym portowym barze?
Sten wyłożył pracowniczce wydziału zabójstw wszystko, co sam wiedział w tej sprawie.
Przemilczał jedynie kwestię tożsamości Craigwela i planowanego spotkania z
imperatorem. Liznął, że kontakt z pałacowymi służbami dość już stresuje panią porucznik,
więc nie chciał mnożyć jej kłopotów. Gdy skończył, zaraz zmienił temat.
- A właściwie co to jest? - Oczami pokazał swój talerz wypełniony jedzeniem.
- Kimchi. Wieprzowina, ziemska kapusta, czosnek, pieprz i inne zioła. Wspaniałe danie,
ale tego się nie wącha, to się spożywa.
- Czy teraz domyśla się pani, dlaczego nie użyto zwykłego ładunku rozpryskowego?
Haines zaczęła szukać w głowie odpowiedzi. Sten sięgnął do kieszeni, skąd wydobył
zniekształconą kulę od łożyska. Położył ją na stole, po czym rzekł:
- Fala uderzeniowa była ukierunkowana. Miała zabić wszystkich w barze. Dla pewności
dodano jeszcze to żelastwo. Tylko jeden boks uszedł cało. Kojarzy pani?
Lisa odsunęła talerz, splotła palce i zaczęła głośno myśleć.
- Zamachowiec chciał zabić obecnych w “Covenanter" gości z wyjątkiem tych, którzy
znajdą się w boksie. Gdyby Alain i ten wasz wysłannik siedzieli na swoich miejscach,
skończyłoby się na... wstrząsie, może niewielkich zadrapaniach od drzazg. Nie odnieśliby
żadnych poważnych obrażeń, prawda, kapitanie?
- Właśnie.
- Zamachowiec wiedział o tym boksie... i że Alain będzie tam owej nocy. - Haines
gwizdnęła bezgłośnie, jednocześnie sięgając po piwo. - A zatem morderstwa dokonano na
tle politycznym. Jasny gwint!
Sten przytaknął ponuro i poszedł zamówić jeszcze dwa piwa.
- Sprawa wydaje się diabelnie złożona. Ktoś doskonale wiedział o każdym kroku Alaina.
I to ze sporym wyprzedzeniem - orzekła policjantka, gdy Sten wrócił do stolika.
- Ma pani rację. Chociaż wcale mnie to nie cieszy.
- Kurczę pieczone - warknęła Lisa. - Cholerni politycy! Czemu nie trafił mi się jakiś
sympatyczny seryjny morderca-gwałciciel?
Sten nie słuchał. Coś mu zaświtało. Bez słowa wyszarpnął dziewczynie czytnik i zaczął
czegoś szukać w raporcie.
- Zabójstwo - ciągnęła coraz bardziej przygnębiona Lisa. - Znaczy, robota zawodowca
wynajętego przez kogoś siedzącego tak wysoko, że w życiu palcem go nie tkniemy. A ja
wyląduję w zapadłym komisariacie za kołem podbiegunowym.
- Może jednak nie - mruknął Sten. - Jak to było z bombą? Miała najwyżej ogłuszyć
Alaina, prawda? A co później?
- Trudno powiedzieć?
- A jednak. Proszę pomyśleć. Czemu ambulans się zjawił, zanim sierżant wezwał
pogotowie? Czy nie sądzi pani, że...
Haines już zrozumiała. Nie dopiła nawet piwa, tylko pobiegła za Stenem do wozu.
Rozdział jedenasty
Szpital portu Soward zdradzał osobliwe podobieństwo do nietypowej budowy ciała
knidarianina - recepcjonisty urzędującego przed izbą przyjęć. Prowizoryczny punkt
pierwszej pomocy rozrastał się z latami, by podołać przypadkom przywożonym z
kosmodromu i jego okolic. Jednak ruch nasilał się niemal z każdym dniem, a to statek
runął przy lądowaniu, a to ktoś spadł z drabiny do kwasu. W efekcie szpital też musiał się
rozbudowywać. Proces ten był nader nieuporządkowany. Wedle potrzeb dodawano
kolejne lądowiska dla ambulansów czy sale zabiegowe, niestety coraz bardziej
zaniedbując oddziały dla nieludzi.
Tym sposobem placówka wyróżniała się nawet na tle imperialnej służby zdrowia.
Wszechwładnego chaosu nie potrafiły okiełzać ani komputery dużej mocy, ani precyzyjnie
opracowany system kart identyfikacyjnych.
Sten i Haines czekali przy wielkim kręgu recepcyjnym. Zewnętrzną jego część zalegały
sterty wszelkich papierzysk, w wewnętrznej zaś mieścił się podłączony do sieci komputer,
zapewne bardziej złożony niż strategiczne komputery armii. Pomiędzy blatami miotał się
urzędnik, jeden w wielu osobach, gdyż był to, jak wspomnieliśmy, knidarianin: inteligentny
polip żyjący zawsze w koloniach, zupełnie jak ziemskie koralowce. Osobnik naprzeciwko
Stena, nazwijmy go polipem A, właśnie wyrwał z pasją jakąś wodoodporną dyskietką
polipowi B i rzucił ją na drugi koniec recepcji innemu koledze (na oko polipowi R), usunął
macki polipa C ze swojego terminala i wreszcie raczył zwrócić uwagę na dwójkę
czekających ludzi. Głos miał charkotliwy i ponury, dziwnie pasujący do panującego wkoło
szpitalnego szaleństwa. Jakieś odziane na biało indywidua przemykały z noszami
antygrawitacyjnymi. Pod ścianami stali, siedzieli albo leżeli nowi pacjenci, a ich krewni
zawodzili i łkali rozgłośnie.
- Sami widzicie, co tu się dzieje? - warknął polip, bębniąc mackami w dno pustego
pojemnika na pokarm.
- Policja - rzuciła sucho Lisa pokazując swój identyfikator. Gdy musnęła kartę
wskazującym palcem, kwadrat z danymi zajaśniał przelotnie.
- Znów glina. Niedawno wasi przywieźli tu jakiegoś typa. Krwawił jak pechowy kosiarz.
Oczywiście był zalany. Nie powiedział, że należy do związków, więc go posłałem do
grobu. Skąd mogłem wiedzieć, że to związkowiec? Teraz mam jego fiszkę, historię
zatrudnienia i inne takie, ale pewnie umrze, nim odwalę całą papierkową robotę. A wy w
jakiej sprawie?
- Zeszłej nocy, około dwudziestej pierwszej, wysłaliście ambulans...
- Stąd wylatują tysiące ambulansów. Do czego było wezwanie?
- Do eksplozji.
- Eksplozje są różne i różniste. Pokładowe, domowe, skafandrowe, radioaktywne...
Pomogę wam, jeśli wy mi pomożecie.
Haines dała polipowi dyskietkę. Stworzenie zniknęło za blatem. Po chwili wystawiło nad
krawędź jedną mackę z czytnikiem, resztą kończyn usiłowało wydusić z komputera jakieś
dane.
- Znalazłem. Chodzi o ambulans GE145. Nie podano, kto wzywał. Widzicie, z kim ja
muszę pracować? Kogo obchodzi porządek w aktach?!
- A gdzie dokładnie trafiliby poszkodowani, gdyby ich tu przytransportowano? - wtrącił
się Sten.
- Wreszcie dobre pytanie, dziękuję, stary. Ponieważ ambulans wezwano do... przybytku
pijaństwa... takie przynajmniej posiadam dane, to ofiary pewnie wylądowały w grobie.
- Grobie?
- Oddział nagłych przypadków, ludzie, niezrzeszeni - wyjaśnił krótko polip i wyświetlił na
osobnym ekranie plan szpitala. Gmatwanina czerwonych linii oznaczała na nim korytarze.
- Jesteście tutaj. Idźcie w to miejsce. - Recepcjonista wskazał jakiś punkt. Może
dowiecie się czegoś więcej.
- A dlaczego nazywacie ten oddział grobem? - spytał Sten.
- Bo tam trafiają wyrzutki społeczne. Samo dno. Kimkolwiek byłeś przedtem, gdy trafisz
do grobu, jesteś na dnie.
- GE145. Dziwne. - Internista przy biurku wydawał się bardziej niż zdumiony. - Nie ma
zapisu, kto go wysłał, polecenie przyszło z zewnątrz. Trójka NN. Szczątki zatrzymano do
sekcji.
- Jedno pytanie, doktorze. Przypuśćmy, że ten ambulans przywiózłby żywe ofiary, to co
dalej?
- Zależy od rodzaju i stopnia obrażeń.
- Szok wywołany falą uderzeniową, drobne zranienia - podpowiedział Sten.
- Hmm... pewnie trafiliby do... muszę zerknąć na rozpiskę z nocy... do doktora Knoxa.
- Gdzie go znajdziemy?
- Niech sprawdzę... Dziś nie dyżuruje. Przykro mi.
- Ale jest na terenie szpitala?
- Nie, na pewno nie. Doktor Knox tak naprawdę nie należy do naszej ekipy. To
wolontariusz.
- Macie z nim jakiś kontakt?
- Powinniśmy.... Nie. Niezwykłe. Nie posiadamy żadnych jego danych.
- To już dwie osobliwości. Chciałabym zobaczyć akta tego Knoxa.
- Przepraszam, pani porucznik, ale bez nakazu sądowego nawet policja...
- Służba imperialna - powiedział Sten, pokazując własną kartę identyfikacyjną.
- Oczywiście... - wyjąkał zaskoczony internista. - Przejdźmy do gabinetu. Skorzystamy z
mojego terminalu. Genevieve? Zastąpisz mnie na chwilę?
Dziesięć minut później Sten wiedział, że wpadli na jakiś trop.
Dokładnie mówiąc, nie znaleźli absolutnie niczego i to właśnie należało uznać za ślad.
KNOX JOHN, doktor - głosił nagłówek karty zatrudnienia. Z pospiesznych ustaleń
kapitana wynikało, że nikt taki nie ubiegał się w Centralnym Świecie o zezwolenie na
praktykę. Wszelako “doktor Knox" przekonał człowieka lub komputer że szpitala Soward,
iż takowe posiada. Adres domowy był fikcyjny, pod wskazanym numerem znajdowała się
właśnie wyburzana posesja. Kiedy Sten dzwonił do jego “prywatnej kliniki", centrala łączyła
z restauracją zajmującą ten sam lokal od prawie dziesięciu lat.
- Wychodzi na to, że Knox pojawił się znikąd dwa tygodnie temu. Wolontariusz... -
mruknął Sten.
- Miał wspaniałą opinię jako chirurg. Świetnie radził sobie z nagłymi przypadkami -
wyjaśnił internista. - Sam przygotowywałem mu paru pacjentów.
- Jak wyglądał?
- Wysoki - odparł doktor po chwili wahania. - Metr osiemdziesiąt pięć, może metr
dziewięćdziesiąt. Smukły, typ prawie asteniczny. Waga około siedemdziesięciu
kilogramów. Oczy... nie pamiętam. Był bardzo dumny ze swojej bujnej czupryny. Włosy
miał siwe. Przysięgał, że naturalne. Czesał się z grzywką.
- Całkiem nieźle - pochwaliła Haines. - Nie chciał pan nigdy zostać policjantem?
- Czasem odnoszę wrażenie, że i tak nim jestem.
- Powiedział pan, że w zasadzie nie należał do ekipy. Czy dlatego, że był
wolontariuszem? - spytał Sten.
- Nie. Rzecz w tym, że raczej nie spotka pan tu lekarzy z imperialną licencją. Płace,
warunki, liczba pacjentów i tak dalej. Więc gdy zjawi się ktoś tak dobry jak doktor Knoxi.. -
Urwał nagle. - Jego gabinet!
- Miał własny?
- Jasne, wszyscy je mamy. Każdy dyżur to dwudniowy maraton.
- Gdzie jest ten pokój?
- Zaraz sprawdzę na planie piętra.
- Bardzo cenił prywatność - mruknęła Lisa. - W karcie podał, że nie życzy sobie
żadnego sprzątania, mechanicznego czy zwykłego. Może coś znajdziemy.
Sten nie podzielał optymizmu partnerki. Jednak jeśli naprawdę na nic nie trafią... W
końcu stanęli przed wejściem do gabinetu tajemniczego chirurga. Lisa wyjęła z koperty
kartę wstępu.
- Chwilę. Niech się pani odsunie - rzekł rozkazującym tonem Sten. Sprawdził framugę
milimetr po milimetrze. Znalazł. Tuż nad podłogą: ledwo widoczny siwy włos przyciśnięty
drzwiami. - Potrzebna nam grupa operacyjna - powiedział. - Najlepsza, jaką macie. Bez
sapera. Bomby tu nie znajdą. Pokój proszę zapieczętować i nie otwierać do czasu
przybycia ekipy.
Lisa już otworzyła usta, aby rzucić kapitanowi parę nieprzyjemnych słów, ale nagle
zasalutowała.
- Tak jest, sir. Coś jeszcze?
- Cholera jasna - sapnął Sten z rezygnacją. - Przepraszam. Nie chciałem gadać jak...
- Glina?
- Właśnie.
Pokój został zabezpieczony balonem, potem otwarty i ekipa weszła do środka.
Trzech spindarów, jeden dorosły i dwóch nieletnich nijak nie pasowali do wyobrażeń
Stena, a jednak to oni tworzyli najlepszą w okolicy grupę do badania śladów. Najstarszy
osobnik stanął pośrodku sypialni. Młodociani zaś, chwyciwszy rozmaite instrumenty,
zaczęli węszyć po kątach.
W pełni rozwinięty spindar miał dwa metry w każdym kierunku i przypominał łuskowca.
Spojrzał z niejaką aprobatą na poczynania podkomendnych, pogmerał coś przy własnym
wyposażeniu, powoli podrapał się po brzuchu, a następnie siadł na tylnych kończynach w
centralnym punkcie pokoju. Sapnął potem trzy razy na próbę i przedstawił się jako technik
Bernard Spilsbury. Prawdziwe imiona spindarów były bardzo trudne do wymówienia,
ponieważ ich artykulacja wymagała użycia aż dwóch głośni. Na co dzień więc
przedstawiciele tego gatunku, oczywiście wyposażeni przez naturę w tak nietypowy aparat
mowy, posługiwali się ludzkimi imionami dobieranymi wedle klucza profesji.
- Wysoce zdumiewające - orzekł Spilsburg. - Nader zadziwiające. Przypomina mi to
pewną sprawę, którą prowadził kolega Halperin. Bardzo ciekawy przypadek. Chce pan
posłuchać, aż moi protegowani nie skończą?
Sten spojrzał na Haines, ta wzruszyła ramionami. Spindar jednak nie czekał na
odpowiedź.
- Zdarzyło się to na jednym z pionierskich światów pogranicza. W tej chwili dokładnie
nie pamiętam, na którym. Para górników pokłóciła się o racje żywnościowe. Pierwszy
poczekał, aż ten drugi założy kombinezon, i strzelił mu prosto w twarz. Ciało razem z
ubraniem wcisnął do dyszy, włączył napęd... Spilsbury urwał w pół zdania i ruszył w
kierunku jednego z niedorostków, który właśnie coś zaszczebiotał. - Przepraszam na
moment - rzekł technik, wydobywając z torby jakiś większy instrument. Sprawdził nim
dokładnie posłanie. - Ciekawe, coraz ciekawsze.
- Jeśli już mowa o ciekawostkach - szepnęła Haines do Stena. - To czy nie zastanawia
pana, kto przydzielił do rewiru tych z gwardii? Trzeba sprawdzić też, czemu ich tam
posłano. A w ogóle to jestem panu winna piwo, kapitanie.
Oboje się uśmiechnęli.
Zanim Sten zdołał odpowiedzieć cokolwiek, spindar był już z powrotem przy swoich
słuchaczach.
- W ten sposób usunął oczywiście wszelkie dowody - powiedział.
- Znaleźliście coś?
- Nie, nie. Mówiłem o górniku. Na koniec rozhermetyzował statek, pozbył się
pozostałych rzeczy zabitego i jakby nigdy nic spokojnie ruszył dalej. Gdy kilka miesięcy
później wzięto go na przesłuchanie, stwierdził, iż leciał sam, że wbrew pierwotnemu
zapisowi nie przewoził kompana. Ten drugi, tłumaczył, spóźnił się na start, a jemu już nie
chciało się zmieniać manifestu. I rzeczywiście, na pokładzie nie znaleziono żadnego śladu
współpasażera. Halperin obliczył jednak, że pojedynczy człowiek nigdy nie pochłonie
takich ilości pożywienia, jakie zniknęły z magazynu kambuza. Górnik wciąż się nie
przyznawał. Przysięgał tylko, że jest wielkim obżartuchem. Żałosne.
- I co potem? - spytał Sten, choć zdawało się, że spindar zakończył opowieść.
- Patrole z pogranicza podeszły do sprawy dość pragmatycznie. Kupiono stosowną ilość
racji żywnościowych, posadzili delikwenta na wprost tej góry żarcia i dali trzydzieści dni na
skonsumowanie wszystkiego. Miał dać trawienny dowód niewinności. Naprawdę żałosne. -
Przerwał na chwilę i omiótł sufit kolejnym przyrządem. - Na trzeci dzień podejrzany zmarł z
przejedzenia. Ludzie miewają dziwne poczucie sprawiedliwości. Obecny przypadek -
ciągnął, usadowiwszy się ponownie - jest jeszcze bardziej interesujący. Niczego,
dosłownie niczego nie znaleźliśmy.
Sten uznał, że oto uczynił pierwszy wielki krok wiodący ku odnalezieniu podejrzanego
doktora Knoxa.
Rozdział dwunasty
- I co właśnie wynika z tej niewiedzy, kapitanie? - spytał Wieczny Imperator.
Jego Wysokość wyglądał na spokojnego, ale Sten wolał nie przeciągać spotkania
ponad miarę. Na wszelki wypadek nie próbował też zbaczać z tematu.
- Knox zabronił sprzątać swój pokój. Nie chciał, aby jakiekolwiek drobiny mogące
dowieść jego tożsamości osiadły w odkurzaczach. Przynajmniej ja tak sądzę. Nie
znaleźliśmy odcisków palców, złuszczonego naskórka, śladów uryny w pościeli, plam potu
czy tłuszczu na poduszce. Nawet kapa na łóżko jest sterylnie czysta.
- Dziękuję, kapitanie. Rozumiem, że technicy skrupulatnie przebadali gabinet. Ale jakie
są z tego wnioski?
Sten wytłumaczył pokrótce, że Knox nie tylko sam sprzątnął pokój, ale użył jeszcze
różnych wymyślnych przyrządów do usuwania mikrośladów.
- Zatem ten wasz... Knox był kimś więcej niż tylko dobrym lekarzem.
- Właśnie - stwierdził ostrożnie Sten. - Haines, znaczy policjantka, która prowadzi
sprawę z ramienia komendy, obserwuje teraz wszystkich nader zdolnych lekarzy.
- Jeśli Knox jest naprawdę taki świetny, to pewnie nie pochodzi z tej planety.
- Haines przegląda też listy przylotów z ostatniego roku.
- Powodzenia. Wątpię jednak w pozytywne rezultaty tych zabiegów.
- Ja również. Dlatego pracujemy dwukierunkowo. Szukamy zamachowca.
Imperator wzruszył ramionami.
- Skóro jeden okazał się być zawodowcem, to czemu przypuszczać, że ten od bomby
okaże się gorszy?
- Bo to właśnie on... - Sten już miał powiedzieć “spieprzył robotę", ale ugryzł się w język
i dokończył: - ... popełnił błąd.
Imperator pomyślał przez chwilę.
- Dobra. Idźcie tym tropem. To wszystko?
Sten przytaknął. Jak długo Haines nie zdobędzie więcej informacji na temat obecności
patrolu w okolicy “Covenanter", lepiej nie ruszać tematu.
- No to jeszcze jedno, Sten. Tylko do pańskiej wiadomości. Pierwszy sekretarz
ambasady Tahn poprosił o audiencję. Chyba obaj się domyślamy, o co spyta. A ja
chciałbym mieć mu coś do powiedzenia. Rozumiemy się, kapitanie? Może pan odejść.
Rozdział trzynasty
Sten musnął palcem detektor zamka skrzynki na listy, a następnie wygarnął z niej
zawartość. Zwykłe śmieci: Dziennik Gwardzisty, Przegląd Wojskowy, wewnętrzna gazetka
pałacowa, lista ostatnio nominowanych osób, reklama jubilera wytwarzającego militarne
błyskotki. Wszystko to od razu poszło do kosza. Sten schował do sakwy przy pasie zaległy
rachunek od krawca mundurowego i już miał zamknąć skrzynkę, gdy dojrzał coś jeszcze.
Zdumiony, wyłowił kopertę z prawdziwego papieru.
Na przodzie widniał wykonany ręcznie napis: “Kapitan Sten, Pałac". Gdy szef ochrony
zajrzał do środka, znalazł jedną pustą kopertę i dwie luźne kartki. Pierwsza zawierała tekst
następującej treści:
MARR oraz SENNMają zaszczyt zaprosićna uroczysty obiadwydany ku czci
KAIA HAKONE'ARSVP GOŚĆ
Kapitan w osłupieniu gapił się na zaproszenie. Oczywiście znał Marra i Senna, byli
pałacowymi dostawcami wiktuałów i arbitrami tutejszej socjety. Spotkał ich raz tylko, na
dodatek służbowo, ale i tak zaintrygowali go osobliwym poczuciem rubasznego humoru, a
także swoistym ciepłem, które roztaczali wkoło. Sten przez moment się zastanawiał, jakim
cudem zwykły kapitan, na wysokim wprawdzie stanowisku, dostał zaproszenie na imprezę
stanowiącą towarzyską atrakcję sezonu.
Wszystko wyjaśniała trzecia, również ręcznie skreślona karta. Zawierała tylko jedno
zdanie: “Czas, by dawni przyjaciele znów się spotkali." Podpisano: Sofia.
No tak. Pamiętał burzliwy romans, jaki na krótko ich połączył. To Sten sprawił, że
dziewczyna opuściła Nebtę tuż przed całą awanturą. Potem stracił ją z oczu, ale też nie
widział żadnego powodu, dla którego miałby utrzymać znajomość.
Uznał, że musi poszukać mądrej rady. Duchowe zwierzchnictwo nad funkcjonariuszami
służb pałacowych sprawował Wielki Szambelan, emerytowany admirał floty Mik Ledoh,
serdeczny dziadunio. Sten na wszelki wypadek przejrzał już kiedyś akta starszego pana.
Ze sto lat wcześniej był to ognisty oficer. Dosłownie. Podczas powstania na Palafox
otrzymał zadanie przeprowadzenia pomniejszego desantu. Zadanie wydawało się łatwe,
ale wywiad źle wypełnił swe powinności, więc ostatecznie okazało się bardzo trudne.
Planety bronił cały system stacji orbitalnych. Ledoh nakazał szybką przeróbkę
transportowców na jednoosobowe “żywe" pociski nuklearne, po czym sam poprowadził
atak. On i jeszcze trzech pilotów zdołało w porę katapultować kapsuły.
Następne kilkadziesiąt lat uczyniło z Ledoha najlepszego we flocie specjalistę od
desantów. Awansował bardzo szybko jak na kogoś, kto zasadniczo zajmował się logistyką.
Podczas Wojen Muellera występował już w randze admirała floty.
Wojny Muellera były jednym z najpaskudniejszych konfliktów, w jakie imperium
kiedykolwiek się zaangażowało. Poważne operacje ogarniały czasem nawet tuzin światów
równocześnie. Ledoh dowodził lądowaniami w systemie Crais. Odznaczył się wielką troską
o żołnierza i niechęcią do zbytecznego przelewania krwi; zwyciężył przy minimum ofiar.
Inne bitwy kończyły się wtedy stratami rzędu pięćdziesiąt siedemdziesiąt procent stanu
wyjściowego.
Po podpisaniu pokoju Ledoh zafundował sobie kilka lat urlopu, potem przeniósł się na
Centralny Świat. Gdy poprzedni Wielki Szambelan na zawsze zamknął oczy (skutkiem
przejedzenia się wędzonymi węgorzami), Ledoh został uznany przez wszystkich za
jedynego kandydata na to stanowisko. Posiadał bowiem nie tylko wielkie doświadczenie
bojowe, ale także bystry umysł.
Sten nigdy nie zdołał pojąć, jakim sposobem admirał ogarniał tak wiele spraw
(oficjalnych i zakulisowych) dziejących się w pałacu rozległym niczym średniej wielkości
miasto. I jeszcze potrafił być życzliwy dla otoczenia. Kapitan dziękował losowi, że jego
obowiązkiem jest tylko ochrona imperatora oraz nadzór nad oddziałem złożonym z półtorej
setki gurkhów.
Sten wszedł do gabinetu duchowego zwierzchnika i zatrzymał się zaraz za progiem.
Ledoh, pułkownik Fohlee (dowódca pretorian) i Arbogast, pałacowy płatnik, stali przed
wielkim ściennym ekranem.
- Pułkowniku, nie zamierzam wtrącać się w sprawy wojskowe - mówił Arbogast. -
Chciałbym tylko na prośbę naszego władcy wyjaśnić kwestię, cytuję: “niezwykle wysokiego
współczynnika dezercji" odnotowanego ostatnio w pańskiej jednostce.
- A czego imperator się spodziewał, gromadząc tyle młodego wojska w jednym miejscu
podczas święta? Hormony robią swoje, a chłopaki nie są z drewna.
- W tej materii też nie czuję się ekspertem - wyjaśnił Arbogast. Fohlee spojrzał na
płatnika wilkiem. Obaj panowie wyraźnie nie cierpieli się wzajemnie. Ledoh uznał, że pora
na próbę mediacji.
- Tylko w tym miesiącu zdarzyły się cztery przypadki ucieczki z jednostki, pułkowniku.
Może winien pan staranniej dobierać kandydatów na pretorian.
- Niby jak? Osobiście sprawdzam wszystkich. Ja, albo mój adiutant.
- Nikt nie próbuje pana obwiniać, pułkowniku - wyrwał się Arbogast. - Ale meldunki
informują jednoznacznie, że w ostatnim roku zniknęło prawie czterdziestu pańskich
podkomendnych. Na dodatek ani jeden z mężczyzn nie wrócił, żadnego też nie udało się
aresztować. Imperator sądzi, że coś jest nie w porządku.
- Ja również tak uważam - warknął Fohlee. - Zwracamy baczną uwagę na problem
dezercji.
- Może zbyt wiele wymagamy od tych młodych żołnierzy - podsunął Ledoh.
- Może - odparł zimnym tonem Fohlee. - Sam się tym zajmę.
- Dziękuję, pułkowniku. Przekażę imperatorowi, że poczuwa się pan do pełnej
odpowiedzialności za rozwój wydarzeń. - Arbogast zebrał przyniesione przez siebie akta,
skłonił się Ledohowi, potem Stenowi i odszedł ku zatłoczonym kancelariom.
- Cholerny urzędas - warknął Fohlee, odwrócił się i dopiero wtedy zauważył Stena. -
Witam kapitanie.
- Dzień dobry, pułkowniku.
- Próbowałem złapać pana przez cały dzień.
- Przepraszam za długą nieobecność, ale zostałem oddelegowany do specjalnego
zadania.
- Nie wątpię - sarknął Fohlee. - Przyjrzałem się gurkhom, kapitanie. Wprawdzie nigdy
nie wtrącam się w cudze kompetencje, jednak tym razem chciałbym zwrócić panu uwagę,
że niektórzy pańscy podkomendni wykazują zaniedbania we własnym wyglądzie.
- To prawda, gurkhowie nie przykładają się zbytnio do czyszczenia butów.
- Nie tylko do tego. A ja z doświadczenia wiem, że każdego żołnierza można nauczyć
dbałości o swoją prezencję. Miałem pod sobą przedstawicieli wielu ras i wszyscy szybko
pojmowali, na czym polega wojskowa elegancja.
Chociaż Fohlee nie był przełożonym Stena, to kapitan uznał, że zawsze lepiej nie
wdawać się w pyskówki ze starszym oficerem.
- Dziękuję za te słowa krytyki. Wezmę je sobie do serca - odparł służbiście Sten.
Fohlee skinął sztywno głową, wstał, strzelił obcasami, chwycił ze stołu teczkę,
zasalutował Ledohowi i obojętnie minął szefa ochrony.
Admirał poczekał, aż stukot podkutych butów umilknie w dali korytarza, i uśmiechnął się
do Stena.
- Spocznij, młodzieńcze. Z czym przychodzisz? Kapitan wciąż patrzył na drzwi.
- Nie przejmuj się pułkownikiem. Gryzą go problemy.
- Rozumiem. Ale to nie moja wina, że jego ołowiane żołnierzyki masowo wybierają
wolność. Dlaczego więc się mnie czepia?
- Z zazdrości.
- Słucham?
- Pułkownik nie pojmuje, czemu imperator tak nisko ceni jego pretorian. Fohlee czuje się
nie dowartościowany. Uważa, że nie gurkhowie lecz pretorianie powinni odpowiadać za
bezpieczeństwo władcy.
Sten zamrugał oczami.
- Przepraszam, bez obrazy, ale to czysta głupota.
- Nic nie przewyższy głupoty okazywanej przez zawodowego żołnierza w czasie pokoju,
mój synu. A teraz słucham.
- W zasadzie przychodzę prywatnie. W osobistej sprawie.
- Ho, ho - mruknął Ledoh i musnął przycisk na biurku. Drzwi zamknęły się cicho. Od
strony korytarza zajaśniał na nich napis: KONFERENCJA. NIE PRZESZKADZAĆ. - Która
godzina?
Sten zerknął na zegarek.
- Siedemnasta czterdzieści cztery.
Staruszek odetchnął z ulgą, po czym wyłowił z głębi biurka piersiówkę oraz dwa
metalowe kubeczki.
- Zapraszam cię do skosztowania, pewnego trunku. Nasz Wieczny Destylator nazywa to
szkocką.
- Hm. Nie skończyłem jeszcze służby.
- W takim razie skorzystam z moich prerogatyw i jako szambelan tego przybytku
stwierdzam, że już masz wolne.
Sten uśmiechnął się blado, Ledoh zaś napełnił kubeczki i rzekł.
- Nie wiem, dlaczego Jego Wysokość nieustannie uszczęśliwia mnie tymi szczynami. -
Gdy wypili, admirał zachęcił kapitana do przedłożenia sprawy, z jaką ten przyszedł. - No
dalej, młodzieńcze - powiedział ciepłym głosem.
Sten pokazał kartkę od Marra i Senna. Szambelan aż uniósł brwi ze zdumienia.
- Ale masz szczęście, synu. Mnie nie zaprosili. Sten dodał jeszcze bilecik.
- Teraz rozumiem. Co to za Sofia?
- Taka jedna. Kiedyś się przyjaźniliśmy.
- Wszystko zaczyna pasować. Nalej sobie, chłopcze. Sten posłuchał, a Wielki
Szambelan zaczął wywód:
- Po pierwsze, fama niesie, że to przyjęcie będzie przebojem sezonu...
- Przepraszam, ale ja nie znam żadnego Hakone'a? - wtrącił Sten, uznając, że do takiej
ignorancji może się przyznać.
- No wiesz! Młodsi oficerowie powinni stanowczo więcej czytać. To pisarz. Dramaturg.
Bardzo kontrowersyjny. Swoją uwagę skupia na wojsku, lecz jego spojrzenie na formacje
militarne jest mocno nieortodoksyjne. Gdyby nie łagodne usposobienie naszego
imperatora, Hakone już dawno zostałby skazany za zdradę.
- To wiele wyjaśnia.
- To niczego nie wyjaśnia, młody człowieku. Imperator do pewnego stopnia patronuje
dysydentom, jak zapewne miałeś okazję przekonać się podczas święta. Lubi nawet
oficerów, którzy nie boją się myśleć samodzielnie.
- Powinienem więc iść?
- Oczywiście. Takie zaproszenia sprzyjają karierze. Istnieje tylko jeden problem. Ta
młoda dama... Sofia.
- Właśnie - westchnął Sten.
- Nie chcę być wścibski, ale ty chyba nie pałasz do niej gorącym uczuciem?
- Trudno powiedzieć.
- Zatem faktycznie mamy problem. O, nasze naczynia są puste. Dziękuję. Wiedz, że
Marr i Senn prowadzą otwarty dom. Zajmują się również swataniem.
- No pięknie! - parsknął Sten i omal nie wylał szkockiej.
- Sam widzisz. Skoro pozwolili tej Sofii wysłać zaproszenie, znaczy że jest ona ich, hm,
klientką.
- A ja... - jęknął Sten.
- Oczywiście, kapitanie. Zostałeś uznany za stosowną partię. Podejrzewam, że Sofia
wywodzi się z arystokracji jakiejś prowincjonalnej planety. Zapewne też posiada pokaźny
majątek. W takiej sytuacji może zależeć jej na małżeństwie z kimś, kto cieszy się sławą
bohatera, zajmuje odpowiednie stanowisko w pałacu, a co najważniejsze, doszedł tych
zaszczytów w całkiem młodym wieku.
- Nie idę!
- Nie popadaj w skrajności. Pomyśl tylko. Zaproszenie jest na dwie osoby, prawda?
Tutaj, w prawym rogu widnieje słowo “gość", co oznacza, że możesz zabrać kogoś ze
sobą. Poszukaj stosownej młodej damy, jakiejś piękności w twoim guście i już. To powinno
ochłodzić zapały Sofii.
Sten, wychyliwszy trunek, smutno pokiwał głową.
- Admirale, od kiedy tu przyleciałem, świata nie widzę poza pracą. Jakie dziewczyny!
Nie znam żadnej na tej planecie, o stosownej nie wspominając.
- Cóż, w takim razie niewykluczone, że imperator zechce poprowadzić pannę młodą do
ołtarza.
Sten zbladł jak ściana.
Rozdział czternasty
Wieża wznosiła się w powodzi świateł wieńczących długą i wąską dolinkę. Wóz
grawitacyjny przemknął nad granią, omiótł przestrzeń reflektorami, zwolnił na moment (gdy
automatyczny pilot orientował się w terenie) i poszybował nad wypełniającą wąwóz aleją.
Chwilę później podszedł do lądowania przed wieżą. Inne pojazdy ruszyły jego śladem.
Wieża stanowiła wyraz ultranowoczesnych artystowskich zamiłowań Marra i Senna.
Kosztowała ich połowę posiadanego kapitału. Szeroka u podstawy, zwężała się ku
szczytowi, gdzie wieńczył ją niewielki taras z basenem i ogródkiem. Cała konstrukcja była
zbudowana z metalu, kryształów oraz różnych minerałów. Gospodarze najwyraźniej nie
gustowali w zwykłych materiałach. Ściany miały po pierwsze mile reagować na światło, po
drugie szokować. Na fasadzie owalne wypukłości sąsiadowały z płytami przyciętymi w
idealny kwadrat. Głównym elementem architektonicznym pozostawało jednak światło:
rozmigotana czerwień sygnalizująca zmiany emocji, połyskujący piżmowy błękit dzikiej
puszczy i jeszcze inne barwy harmonizujące z niestałą pogodą dolinki. Pewne punkty
świetlne co chwilę przebiegały całe spektrum tęczy, niektóre zaś godzinami podawały ten
sam ton.
Marr wraz z partnerem zwali to miejsce swoim domem i dawno już przestali się nim
zdumiewać. Tej nocy światła były wyjątkowo ożywione. Goście przybywali jeden po
drugim. Zbliżała się godzina rozpoczęcia bardzo szczególnej imprezy.
Sten bezskutecznie próbował odchrząknąć. Cokolwiek robił, buła w gardle tylko rosła.
Na dodatek uszy płonęły mu ogniem, a stopy lodowaciały jak zamrażane. Język zdrętwiał.
Jednocześnie kapitan gorączkowo myślał, co właściwie ma zrobić z tą wspaniałą istotą,
obecnie przyciskającą się do jego torsu. Ręce trzymał po obu bokach kobiety, niepewny,
czy chce ją przytulić czy może wręcz odwrotnie. Podjęcie decyzji utrudniała emanowana
przez niewiastę woń, delikatny zapach piżma. Pachnidło było tak skomponowane, by
poruszyć każdego osobnika płci męskiej z nieboszczykami włącznie. Ostatecznie Sten
położył dłonie na biodrach zjawiskowej piękności, ścisnął je delikatnie, a następnie nieco
odsunął dziewczynę od siebie.
- Hm... Ja też się cieszę, moja droga - powiedział z trudem.
Sofia odstąpiła o krok i popatrzyła na Stena wilgotnymi oczami. Kapitan stwierdził, że
jest w tym spojrzeniu cokolwiek więcej niż podziw. Natychmiast pożałował, że przepisy
mundurowe zabraniają noszenia jakiejkolwiek bielizny pod uniformem gurkhów.
Dziewczyna znów miękko przytuliła się do swego dawnego kochanka.
- Tyle czasu... - wyszeptała mu czule do ucha. - Najdroższy... mogłabym... sam wiesz...
Jasne, że wiem, pomyślał. Dobrze pamiętał chwile spędzone w jej towarzystwie.
Problem w tym tylko, że ujrzawszy Sofię na przyjęciu, ledwo rozpoznał dziewczynę. Nie,
widok nadal był miły dla oka, jednak drastycznie różnił się od tamtego wizerunku
spontanicznej dziewiętnastolatki z krótko przyciętymi ciemnymi włosami oraz ciekawymi
świata oczami. Teraz stanęła przed nim chirurgicznie udoskonalona kobiecość z lśniącą
kaskadą włosów sięgających za pośladki i służących jednocześnie za całe odzienie.
Zgodnie z najnowszą modą dama paradowała nago. Skórę tu i ówdzie przyozdabiał
barwny makijaż. Tak czy inaczej nadal była to Sofia, zmieniona, ale z tym samym,
pożądliwym spojrzeniem.
Sten pożałował z całej duszy, że kiedyś pomógł jej dostać się na dwór imperatora.
- Wspaniale wyglądasz... - powiedział ponownie próbując nieco odsunąć dziewczynę.
Oczywiście nie miał nic przeciwko przytulaniu gołych panien, wolał jednak robić to bez
świadków.
- Nie widzieliśmy się całe wieki. Musimy porozmawiać - stwierdziła Sofia, uwieszając się
na ramieniu kapitana. - Poszukajmy jakiegoś spokojnego miejsca.
Sten dopiero po niewczasie uświadomił sobie, że idzie za Sofią niczym posłuszny, mały
piesek.
- Przyniosłam drinki - rozległo się nagle z tyłu. Znajomy głos brzmiał jak wybawienie. -
Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie zmyślne są te maszynki do trunków...
Sten obrócił się i podziękował niebiosom. Przed nim stała porucznik policji Lisa Haines.
W dłoniach dzierżyła dwie szklanki, a jej oblicze wyrażało nader mieszane uczucia.
Sten poczuł się jak niedoszły topielec w ostatniej chwili wyciągnięty z wody. Z całych sił
wczepił zdrętwiałe palce w rzuconą mu linię.
- Liso, poznaj moją znajomą, pannę Parral - powiedział ciut nienaturalnym głosem.
Sofia chłodno spojrzała na przybyłą, a Sten dokończył prezentację:
- Sofio, oto porucznik Haines. Jest, hm... znaczy my... Lisa podała rękę nagiej kobiecie.
- Jestem gościem Stena, jego nową przyjaciółką - miauknęła. - Miło mi poznać swoją
poprzedniczkę. Na ile znam kapitana, to na pewno nas obie wiele łączy.
Sofia sztywno odzwajemniła uścisk dłoni.
- Tak. Niewątpliwie - odparła i spojrzała na Stena wzrokiem zdolnym obracać w kamień.
- Wybacz, ale nie mogę zaniedbywać reszty towarzystwa. Może później znajdziemy chwilę
na rozmowę.
Obróciła ku niemu zgrabne tylne rejony i odpłynęła. Sten nie miał pewności, co
właściwie zostało mu oszczędzone, ale wcale nie pragnął sprawdzać. Odruchowo sięgnął
po szklankę z trunkiem i jednym haustem wychylił zawartość.
- Nie wiedziałam, że znasz tu kogoś.
Sten poszukał drugiego drinka. Gdy tylko policjantka mu podała, wypił czym prędzej.
- Parę osób. - Uśmiechnął się z ulgą, tętno wracało do normy. - No, powiedzmy: jedną.
Tylko jedną. I to wystarczy.
Spojrzał ciepło na Lisę. Ubrana w białą suknię z wycięciami we właściwych miejscach,
wyglądała naprawdę atrakcyjnie. Funkcjonariuszka odebrała od niego puste szklanki.
- Chodźmy po nowe drinki - stwierdziła. - Miły wieczór. Mam nadzieję, że to już koniec
niespodzianek. Co.
- Jasne. Nie będzie już żadnych.
Sten mylił się jednak.
Kilka chwil później, gdy odszukali już barmana, orkiestra wzięła się do pracy. Lisa stała
blisko kapitana, a na parkiecie było dość miejsca do tańca. Muzykanci grali coś wolnego
na trzy czwarte?
Szef ochrony skłonił się przed policjantką i poprowadził ją na parkiet wykonany z
polerowanej na błysk metalowej płyty. Tak, dobry pomysł, stwierdził w duchu.
Kiedy tańczyli, a szło im niezgorzej, Sten powoli pojmował, czemu przyjęcia u Marra i
Senna niezmiennie uchodziły na nader udane.
Zespół zaczął właśnie wariacje na temat głównej melodii, kiedy jakaś uczynna ręka
włączyła ukryte generatory. Zaskoczeni tancerze unieśli się w powietrze.
Sala balowa nagle stała się czymś w rodzaju orbitalnego centrum akrobatycznego.
Sten, który już nieraz doświadczył stanu nieważkości, ujrzał Lisę mijającą go w
skołtunionej przy pasie sukni. Dziewczyna szybowała ku sufitowi. Zdołał złapać ją za
kostkę, potem chwyt za chwytem dotarł do talii.
Bladą twarz Lisy rozjaśnił lekki uśmiech.
- Ale się trafiło - mruknęła.
Sten nie wiedział dokładnie, niby co i komu miało się trafić, ale uznał, że trzeba
korzystać z okazji.
Pocałunki w stanie nieważkości smakowały tak samo jak w zwykłych warunkach, tyle że
więcej wydzielało się przy nich śliny.
Nie tracąc głowy, Sten podkurczył nogi i poczekał na stosowny moment, aby dotrzeć do
parkietu. Parę sekund później nadpłynęła w ich kierunku jakaś zażywna matrona.
Jejmość miała wystarczającą masę, by przy odpowiednio silnym kopnięciu posłużyć za
platformę startową w kierunku podłogi. Gdy znaleźli się już niedaleko metalowej płyty,
Sten wypchnął dziewczynę w zasięg normalnej siły ciążenia, potem ona wyciągnęła go z
pola McLeana.
- Niezła imprezka - sapnął.
- Całkiem, całkiem - odparła półgębkiem Lisa. - Czy nieważkość zawsze działa na ciebie
jak afrodyzjak, kapitanie?
- Miłość heteroseksualna przybiera naprawdę osobliwe formy - szepnął Marr,
obserwując Stena lądującego obok Lisy.
- Tak, może to być na przykład spacer nocą wśród listowia - dodał Senn.
- Powinniśmy wziąć tych dwoje pod nasze skrzydła i... Sir Hakone! Jaki zaszczyt!
Poeta podszedł nie zauważony. Upił nieco ze szklanki, po czym rzekł:
- Czy jako gość honorowy mogę pozwolić sobie na mały komentarz?
Senn szeroko otworzył oczy w udawanym zdumieniu.
- Coś nie w porządku?
- Biorąc pod uwagę, że przyjęcie wydano na moją cześć, to widzę tu zbyt wielu ludzi,
którzy chętnie starliby mnie na proch.
- Zaproszenia zostały rozesłane przed premierą pańskiego ostatniego przedstawienia -
wyjaśnił Marr. - Nie wiedzieliśmy jeszcze...
- Pewnie - przerwał mu oschle Hakone. - Zbyt dobrze was znam. Sądzicie, że nic tak
nie ożywia imprezy jak porządna bijatyka.
- Proszę nas nie obrażać! - syknął Senn.
- Niech tam - stwierdził obojętnie Hakone. Osuszył szklaneczkę i przechwycił następną
z przepływającej obok tacy. - Dla mnie podobne bale to spotkania grupy dobrych
znajomych, osób połączonych zbliżonymi zainteresowaniami. Niestety, w tej materii
mocno się różnimy.
- Tak, powinniśmy zaprosić całą kompanię starych wiarusów - odezwał się pojednawczo
Marr. - Siedzieliby wkoło i pili pod wspomnienia o utraconej w boju młodości.
Hakone zmusił się do uśmiechu. Dramaturg miał na sobie dopasowane, całkowicie
czarne spodnie i równie ciemną tunikę.
- Widzę, że się nie dogadamy - rzekł zrezygnowanym tonem. - Ale, jest tu ktoś, kogo
chciałbym poznać.
- Czyżbyśmy zaniedbali obowiązki gospodarzy? Którego z gości zapomnieliśmy
przedstawić?
- Jego.
Hakone wskazał na Stena. Kapitan w pełni już odzyskał równowagę i rozglądał się za
jakimś napitkiem.
Obaj milchenowie byli zdumieni. Marr spojrzał znacząco na Senna, potem wziął
Hakone'a za rękę i podprowadził do szefa ochrony.
- Kapitan Sten?
Dowódca oddziału gurkhów, który właśnie zamierzał ponownie pocałować Lisę, odwrócił
się i nieprzyjaźnie spojrzał na intruzów. Szczęśliwie przestudiował wcześniej stosowne
akta w pałacowej kartotece, więc od razu poznał, z kim ma do czynienia.
- Sir Hakone. - Sten skłonił się lekko.
- Ten oto młodzieniec daleko zajdzie - powiedział Marr. - Przynajmniej my tak uważamy.
Kapitan Sten i...
- Lisa Haines. - Jak większość dobrych gliniarzy dziewczyna nie spieszyła się z
ujawnianiem swej profesji.
Hakone uśmiechnął się do pięknej kobiety i jednoznacznym, wszelako uprzejmym
gestem dłoni wyłączył Lisę oraz obu gospodarzy z rozmowy.
- Pan dowodzi ochroną osobistą imperatora, prawda?
Sten przytaknął.
- To chyba ciekawe zajęcie.
- Coś nowego... - odparł ostrożnie Sten.
- Nowego? A co pan robił przedtem?
Kapitan nie mógł oczywiście wspomnieć ani słowem o służbie w Sekcji Modliszki. Nawet
w jego aktach figurowała niewinna wzmianka, że ten czas spędził na odległych światach.
Oficjalnie to tam właśnie zdobył owe dwa rzędy odznaczeń, których baretki nosił na piersi.
- Byłem w gwardii. Głównie w sektorach pogranicza.
- Niezwykłe - mruknął Hakone. - Bez obrazy, ale jest pan bardzo młody jak na
zajmowane przez siebie stanowisko.
- Podejrzewam, że po prostu potrzebowali kogoś zdolnego biegać po pałacowych
schodach kilka razy dziennie i bez zadyszki.
- Na pewno ma pan swego mentora - dociekał Hakone.
- Słucham?
- Mniejsza z tym. Kapitanie, czy mogę poprosić o szczerą odpowiedź na pewne
pytanie?
- Słucham, sir.
- Po baretkach widzę, że jak zwykło się mówić, wąchał pan proch. A teraz siedzi pan
tutaj, w sercu imperium. Podoba się panu życie w stolicy?
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Zakładani, iż podjął pan służbę w pałacu, mając pewne oczekiwania. Na przykład
uczynił to pan dla jakiejś sprawy.
- Chyba tak - skłamał Sten, gdyż świetnie wiedział, czemu wyładował na Centralnym
Świecie. Po pierwsze, by wydostać się z przemysłowego piekła Wulkana, pod drugie, aby
ocalić własną skórę.
- Czy otaczająca pana rzeczywistość - Hakone zatoczył ręką szeroki krąg - odpowiada
pańskim uprzednim wyobrażeniom?
Sten ani mrugnął, więc poeta kontynuował:
- Nie uważa pan, że za dużo tu, powiedzmy, dekadencji?
Ani trochę, pomyślał Sten - młodzieniec pochodzący ze świata, gdzie chłopcy i
dziewczynki trafiali zwykle w niewolę, ukończywszy trzy, cztery lata. Ale to nie miejsce na
takie wynurzenia.
- Muszę pana rozczarować, sir Hakone. Tam, skąd pochodzę, partnerów seksualnych
dzieliło się na ogoniastych i bezogoniastych. Tych z ogonami było więcej.
Hakone skrzywił się z obrzydzeniem.
- Pan raczy sobie żartować, kapitanie.
- Wcale nie.
- Czytuje pan czasem?
- W wolnych chwilach.
- Może innym razem podyskutujemy o tych kwestiach. A tymczasem, czy pozwoli pan,
że prześlę mu do pałacu parę moich dzieł?
Szef ochrony przytaknął. Hakone skłonił się sztywno i odszedł. Sten patrzył za nim i
zastanawiał się, czemu gość honorowy zwrócił uwagę na pewnego młodego kapitana? I
dlaczego bawił się w zagadki? Wyjątkowo zaskakujący wieczór.
Przyjęcie dobiegało końca. Początkowy rozgardiasz przeminął i coraz więcej osób
cichcem wymykało się pod różnymi pretekstami. Mało obyci w tym środowisku Sten i Lisa
spróbowali tej sztuczki dość późno.
Marr dopadł ich w ostatniej chwili, gdy już wsiadali do pneumatycznej kolejki dowożącej
gości na parking.
- Jeszcze nie, kochani! - zakrzyknął. - Tak wcześnie?
Złapał ich za ręce i pociągnął w stronę tłumu. Sten, zwykle samorządny niczym
szanujący się kot, nie lubił, gdy ktokolwiek próbował narzucić mu swoją wolę. Po drżeniu
palców Lisy poznał, że i ona nieufnie odnosi się do propozycji gospodarza. O dziwo, jej
reakcja jakby uspokoiła Stena i jeszcze bardziej zbliżyła do dziewczyny.
- Naprawdę musimy iść, Marr - powiedział. - Rano czeka nas służba, nie mamy czasu...
- Pieprzyć służbę - przerwał mu Marr. - Tak chyba mówicie? A co do czasu, to tylko
wybieg. Czas wymyślili naukowcy wyłącznie w jednym celu: by go nam odebrać.
Pociągnął ich przez tłum i dalej, przez długi, pulsujący żółcią korytarz. Sten znów się
zawahał, wymienił z Lisa uścisk dłoni, lecz podążył za gospodarzem. Skręciwszy na
pierwszym rogu, stanęli przed rozwidleniem. Trzy tunele, każdy innej barwy, prowadziły w
trzech różnych kierunkach. Marr poprowadził w lewy, błękitny. Ruchomy chodnik poniósł
ich ku górze.
- Od samego początku mieliśmy na was oko z Sennem - powiedział Marr. -
Zauważyliśmy, że wyraźnie wyróżniacie się z reszty towarzystwa.
- Przykro nam - mruknął Sten - ale nie przywykliśmy... Milchen uciszył go gestem.
- Przestańcie się wygłupiać. Chyba nie wierzycie, że zbiera się u nas kwiat tutejszych
elit? W oczach opinii publicznej prowadzimy raczej coś w rodzaju meliny, gdzie pijaństwo,
golizna...
- O rany - jęknęła Lisa. - Wiedziałam, że tak się skończy. - Spojrzała na swoją pajęczą
suknię, badając jej obecny stan. - Wszystko przez nią widać, prawda? Powinnam...
Sten przytulił partnerkę i przerwał jej wypowiedź.
- Wydaje mi się, że Marr nie o tym mówi.
Gospodarz poprowadził gości dalej. Konsekwentnie nie zwracał najmniejszej, uwagi na
ich opory. Mijali pokoje wielobarwne oraz ciemne jak smoła. Byli już blisko szczytu wieży,
w okolicy galerii. W ogóle nie zdawali sobie sprawy, że każda z sal mieści nieoszacowane
bogactwo dzieł sztuki. Wkoło przepływały zapachy i dźwięki, ale Marr nie zatrzymywał się
ani na chwilę. Paplał nieustannie.
- Chcę, abyście zobaczyli coś szczególnego, co tylko wy dwoje pojmiecie. Niebawem
zrozumiecie, czemu zbudowaliśmy z Sennem nasz dom właśnie tutaj, a nie gdzie indziej.
Korytarz urwał się raptownie. Sten poczuł łagodną woń kwiatów i lekki podmuch wiatru.
- Patrzcie - zachęcił Marr, zataczając ręką krąg.
Stali w ogrodzie porastającym dach wieży. Obok widniały cieniste sylwetki
egzotycznych roślin, miękkie liście tuliły się do skóry. Nieco speszona Lisa mocniej
przylgnęła do Stena.
- Tędy - pokazał Marr.
Ścieżka wiła się między kępami. Każde skupisko krzewów i kwiatów pachniało inaczej,
lecz jakimś sposobem jedna woń nie mieszała się z sąsiednią. I jeszcze światło, łagodne
brzmienie... Doznania były coraz milsze. Sten poczuł, że Lisa wyraźnie się odpręża.
Nuta skrzypiec wzniosła się nagle, by potem zawisnąć echem w powietrzu. Przez długą
chwilę cała uwaga Stena skupiła się na przylegającym do jego ciała, krągłym biodrze Lisy.
Marr znów coś gadał. Tym razem wskazywał w górę.
- To zdarza się tylko trzy razy do roku - mówił. - Prawdziwe dzieło sztuki, którego nie
można kupić. Milchen wpatrywał się w świetlik odgradzający fantastyczny ogród od
rzeczywistego świata.
Na horyzoncie wznosiła się mroczna góra, a nad nią lśnił księżyc. Sten podziwiał
krajobraz, chociaż trudno było mu spokojnie znosić bliską obecność dziewczyny.
- Spójrzcie - szepnął Marr.
Nagle stroma skała pod księżycem pociemniała. Jądro mroku puchło coraz bardziej, aż
urosło do rozmiarów pulsującej kuli o wzburzonej, jakby wrzącej powierzchni.
- Czekajcie... Teraz!
Kula eksplodowała. W mgnieniu oka wylęgło się z niej bezgłośne tornado czarnych
chmur. Jak żywe wiły się na tle księżcowej tarczy. Potem utworzyły długie pasmo i
niesione wiatrem runęły poprzez dolinę, aby ostatecznie dotrzeć do drugiego jej końca.
Akurat tego Lisa i Sten nie widzieli. W oknie migał im tylko szczyt wysokiego,
chmurnego komina sunący przez poblaski nocnego nieba.
Wkoło zrobiło się cicho, spokojnie. Sten bezwiednie wziął Lisę w ramiona. Niebo
pociemniało, cienie ogrodu wydłużyły się, dziwnie zmiękły... Kapitan spojrzał na
dziewczynę. Otaczała ją niesamowita mglista poświata.
- Ja... - zaczął.
- Cicho - szepnęła i przycisnęła mu palec do ust. Przytulił ją i jeszcze większa cisza
zaległa w ogrodzie...
Marr i Senn z perspektywy własnego łoża spoglądali na parę czule obejmujących się
kochanków. Słysząc przytłumione westchnienia dziewczyny przytulili się mocniej.
- Jest tylko jedna rzecz wspanialsza od nowej miłości - powiedział Senn, z uwielbieniem
patrząc na Marra.
Ten wyłączył panoramiczny ekran. Ogród zniknął.
- Wiem - odparł. - To miłość z dawna ukochana. W pełni rozkwitła - dokończył za
partnera.
Sten poczuł, że Lisa dziwnie mięknie mu w ramionach. W tej chwili nic nie upodabniało
jej do pani porucznik sił policyjnych. Odsunęła go delikatnie na krok. Ujrzał, jak suknia
spływa na ziemię. Potem porzucił już wszelkie rozmyślania i zajął się wyłącznie piękną
kochanką.
Rozdział piętnasty
- Skończony dureń - syknęła Lisa pod adresem trupa.
Sten był przekonany, że gdyby nie obecność ekipy dochodzeniowej pewnie
poczęstowałaby jeszcze denata kopniakiem.
Terence'a Kreugera, do niedawna dowódcę taktycznych sił policyjnych, nic już nie
obchodziły inwektywy rzucane pod jego adresem. Leśna zwierzyna obrała kości twarzy z
ciała, jakiś drapieżnik oderwał denatowi jedną rękę i porzucił ją, częściowo
skonsumowaną, pięć metrów dalej, tuż obok urwiska.
- Zaiste dziwne rozrywki potraficie sobie wynajdywać - zahuczał Spilsbury znad
klawiatury małego komputera. - Jaką to przyjemność można czerpać z zaszczuwania i
mordowania innych stworzeń? Zupełnie tego nie pojmuję.
- Podejrzewam, że myśliwym chodzi o walory smakowe mięsa tych istot? - podsunął
Sten.
- Przyczyna śmierci? - spytała rzeczowo Haines. Nie miała nastroju do dyskusji na
tematy kulinarne. Wezwanie szczęśliwie dopadło ich dopiero rano, gdy było już po
wszystkim. Właśnie się dobudzili i nabrali apetytu na repetę, kiedy dzwonek zmusił ich do
porzucenia pościeli. Zresztą i tak trudno zachować dobry humor, jeśli wstaje się o
podobnie barbarzyńskiej godzinie.
- Wypadek na polowaniu. Rana wlotowa charakterystyczna dla broni myśliwskiej. Co
więcej, i to jest dobra wiadomość, nie ma śladu rany wylotowej. Przypuszczam, że pocisk
nadal tkwi w ciele. Jeden z moich młodzików wyciągnie go niebawem.
- Trochę dziwny ten wypadek - stwierdziła Haines. Komputerek zaszumiał. Parę sekund
później spindar wręczył dziewczynie wydruk.
- Śmierć nastąpiła... gdzie my to mamy... - Błyskawicznie wykonała jakieś obliczenia w
pamięci. - Kreguer zginął dzień przed zamachem.
- Plus minus trzy godziny - dodał Spilbury. - Zaraz zdobędziemy dokładniejsze
informacje.
Policjantka chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Sten odwołał ją na bok. Podeszli razem
do skraju urwiska.
- Racja, pani porucznik. Zdarzenie nie wydaje się zwykłym zbiegiem okoliczności...
Haines była w rozterce. Nie wiedziała, jak zwracać się teraz do Stena. Po raz pierwszy
partner ze służby stał się również prywatnym towarzyszem. Ostatecznie za
najstosowniejszy w tej sytuacji uznała proponowany przez Stena powrót do formalnego
tytułowania.
- Jako glina nie wierzę w przypadki.
- Ja też nie - przyznał Sten, chociaż tak naprawdę sądził, że czasem zdarzają się wręcz
nieprawdopodobne zbiegi okoliczności.
- Mamy pocisk - oświadczył Spilsbury. Podszedł do pary detektywów i pokazał
przezroczystą kopertę.
Sten dokładnie przyjrzał się zawartości opakowania. Pocisk najwyraźniej
wyprodukowano z jakiegoś miękkiego metalu, ponieważ czubek rozpłaszczył się i był
obecnie dwukrotnie szerszy niż podstawa.
- Nie potrafię jednoznacznie określić kalibru - dodał technik - ale to niewątpliwie pocisk z
broni myśliwskiej. Sądząc po ranie wlotowej, w chwili trafienia ofiara stała zwrócona
twarzą ku dołowi zbocza. Wielka szkoda, że ludzie są zrobieni z tak nietrwałego surowca.
- Zgadzam się, wielka szkoda - mruknął Sten. - Pani porucznik, na jaką zwierzynę
poluje się w tym rezerwacie?
- Na niebezpieczną.
- Proszę o przykład?
- Skontaktuję się z dyrekcją rezerwatu. - Sięgnęła do pasa po komunikator.
Sten przygryzł dolną wargę. Haines zaczęła recytować za jakimś urzędnikiem listę
gatunków żyjących w okolicznych lasach. Stenowi niejednokrotnie należało wyjaśniać, o
jakie zwierzę chodzi. Po upływie kilku minut policjantka skończyła i przerwała połączenie.
- Głównie drapieżniki - stwierdził kapitan. - Wszystkie z nader trwałego budulca.
Sprawne maszyny do zabijania, porośnięte grubym futrem, wyposażone w łuski, pancerze.
Gdy chcesz polować na coś tak dobrze chronionego, bierzesz ze sobą stosowną fuzję -
wyjaśniał dalej Sten, który już nieraz spotykał na swej drodze wielkich i mało życzliwych
przedstawicieli fauny różnych światów. Służba w Sekcji Modliszki popłacała. - Musisz też
mieć kule zrobione z dość twardego materiału, by się nie zdeformowały - wskazał na
spłaszczony pocisk w kopercie - przy uderzeniu o grubą skórę zwierza.
Lisa wzięła od niego dowód.
- Zatem pocisk wydobyty z ciała Kreugera nadaje się raczej do polowania na stworzenia
niewielkie lub o cienkiej skórze.
- Takie jak człowiek - dokończył Sten.
- Słaby dowód, kapitanie - osądziła, badawczo patrząc na przemieniony w grzybek
kawałek metalu. - Sam wiesz, co powiedzą moi szefowie - ciągnęła - gdy zamelduję, że
naczelnik Kreuger prowadził wywrotową działalność. Pomógł spiskowcom, a w nagrodę
dostał kulę w pierś...
Sten rozumiał, do czego dziewczyna zmierza. Jeśli jeden oficer na wysokim szczeblu
maczał palce w całej sprawie, to takich ludzi mogło być w policji więcej.
- Chyba masz rację.
- Wdepnęliśmy w wielkie gówno, kapitanie. Dobra, wracajmy. Ciekawe, co jeszcze nas
dziś czeka.
Rozdział szesnasty
- Nasz szalony dynamitard nazywa się Dynsman - oznajmiła Lisa ponurym głosem.
Sten zastanowił się przelotnie, skąd ten brak entuzjazmu, ale uznał, że pytanie może
poczekać. Obecnie ważniejsza była kwestia poprawnej identyfikacji; z dwojga złego wolał
meldować imperatorowi o braku postępów niż fantazjować.
- To pewniak czy tylko podejrzany? - spytał.
- W takich przypadkach nie ma pewniaków. Trzeba czekać, aż ktoś przyzna się do winy.
A i wtedy bywa różnie. Na razie nie widzę innego sprawcy prócz Dynsmana. Z tutejszych
zawodowców jeszcze tylko jego nie wzięliśmy na spytki.
- A jak wy ewidencjonujecie tych miłośników fajerwerków?
- Po prostu mamy ich na oku - wyjaśniła Haines. - Co pewien czas któryś sam się
eliminuje, więc grupa nie jest liczna.
- Zakładamy, że zamachowiec pochodził z Centralnego Świata?
- Od czegoś musimy zacząć, a przez ostatni rok nie przybył tu nikt tej profesji.
- Co dalej?
- Dynsman specjalizuje się w demolkach obliczonych na wyłudzenie odszkodowania.
Używa wojskowych ładunków.
- W barze zastosowano zestaw saperski.
- Po drugie, facet nigdy nie działał poza miastem. Jeszcze kilka dni przed
zlikwidowaniem Alaina Dynsman był zadłużony po uszy u wszystkich rekinów w okolicy.
Nagle spłacił zaległości. Nikt nie protestował, zatem płacił prawdziwymi kredytami.
Ostatnio trzymał z psaurusami. To banda upadłych jaszczurów. Mają na koncie drobne
oszustwa, kradzieże. Zaczął im stawiać. Obiecywał, że prawdziwe imprezy to pieśń
nieodległej przyszłości. Potem z dnia na dzień zniknął.
Sten wziął raport od dziewczyny i w zamyśleniu podszedł do barierki jej “łodzi
mieszkalnej". Spojrzał na wybujałą zieleń puszczy w dole.
Permanentny kryzys mieszkaniowy zmusił przedsiębiorców Centralnego Świata do
poszukiwania niekonwencjonalnych rozwiązań. Lisa mieszkała właśnie w jednym z takich
wynalazków. Inwestor wydzierżawił kawał lasu, w którym nie mógł, zgodnie z przepisami,
niczego zbudować. Jednak przestrzeń nad czubkami drzew należała do niego. Na pewnej
wysokości zacumował cały szereg platform z generatorami McLeana i w ten sposób
stworzył napowietrzne osiedle. Domostwa prezentowały różne style. Czynsz był
umiarkowany, brak intruzów gwarantowany, komfort spory. Jedynie wiatr dawał się
czasem we znaki.
Mieszkanie Lisy składało się z jednego dużego pomieszczenia, kuchni oraz
odświeżacza ulokowanego na “rufie". Gospodyni podzieliła ten pokój ruchomymi
przepierzeniami, co pozwalało szybko zmienić wystrój.
Na ścianach wisiały statyczne kompozycje minimalistów, manifestowi) nie
nadużywających barw. Podłogę zaścielały liczne poduszki uniwersalnego przeznaczenia.
Było też kilka niskich stołów.
Sten mógłby zamieszkać w takim wnętrzu od zaraz.
- Masz jeszcze więcej informacji - stwierdził domyślnie.
- Owszem. Dynsman poszedł do portu i przyłożył łomem ochroniarzowi pilnującemu
pewnego kosztownego jachtu. Dwie minuty później jacht wystartował.
- Gdzie ten facet nauczył się prowadzić statek kosmiczny?
- Za długo żyłeś w koszarach. Jachty buduje się dla ludzi, którzy mają więcej forsy niż
rozumu. Wystarczy zakodować kurs, a mechanizm robi resztę. Jacht sprawił się nieźle.
Dzięki niemu Dynsman opuścił Centralny.
- Cudownie, cholera.
- Ale to nie koniec. Wiem, dokąd poleciał.
- Więc czemu się martwisz?
- Bo są też złe wiadomości. Po kolei. Gdy przyszłam do wydziału zabójstw,
postanowiłam na wszelki wypadek wprowadzić prywatny kod dostępu do mojego
komputera. Dodałam jeszcze program tropiący, gdyby ktoś jednak się włamał. Taka mała
pułapka.
- A niech to... - mruknął Sten, domyślając się ciągu dalszego. Z ponurą miną ruszył do
barku.
- Mnie też zrób drinka - rzuciła Lisa, po czym podjęła przerwany wątek: - No i faktycznie,
ktoś ostatnio grzebał w moim komputerze. Wie teraz tyle samo, co my.
Upiła solidny łyk.
- Ale najgorsze jeszcze przed tobą. Prześledziłam ścieżkę, którą tamten się podkradł.
Wiodła prościutko do pałacu!
Rozdział siedemnasty
- Tylko tego mi brakowało - powiedział zrezygnowany imperator.
- Przykro mi, sir - odparł ze współczuciem.
- Gratulacje, kapitanie. Dobra robota. Zaczynam już żałować, że wyznaczyłem pana do
tej sprawy.
- Tak, sir.
- Co jeszcze? - spytał władca. - Domyślam się, że przyniósł pan nie tylko informację o
szczurze w pałacu.
- Tak, sir. Dynsman uciekał do momentu, kiedy zabrakło już paliwa. Wtedy porzucił
jacht.
- Zostawił jakiś ślad?
- Wedle raportu porucznik Haines, zamustrował się na pokład masowca w porcie
Hollister.
- Przecież on nie ma żadnego doświadczenia!
- Zgadza się, ale ta latająca jednostka też jest jakaś podejrzana. Wozi wysokooktanowe
paliwa.
- No tak. Co dalej?
- Portem przeznaczenia była planeta Heath, stolica światów Tahn.
- Radujecie moje serce, kapitanie Sten. Pił pan już dzisiaj?
- Nie, sir. Jeszcze nie.
- No to lepiej niech pan sobie łyknie. - Jego Wysokość nalał dwa drinki, o mocy stu
osiemdziesięciu procent każdy, i od razu wychylił swoją porcję. - A teraz, kapitanie,
zapoznam pana z tokiem rozumowania pewnego starszego wiekiem imperatora. Najpierw
możliwość A. Za zrobienie z Alaina krwawej plamy odpowiedzialne są światy Tahn, którym
pomagały różne indywidua z Centralnego Świata. Możliwość B: tkwimy po uszy w
upiornym śnie pijanego idioty.
- Tak sir. Znaczy, nie wiem, sir.
- Dziękuję za pomoc, kapitanie. Dobrze. Proszę napełnić szklanki i przechodzimy do
rozkazów. Tylko nie stawać mi tu na baczność! Do rzeczy. Na początek pozostaje mi
uznać, że mogę panu ufać, kapitanie. Jest pan zbyt młody i zbyt świeży w tym
towarzystwie, by wdawać się w podejrzane imprezy. Ponadto gurkhowie nigdy mnie nie
zdradzili. Przy okazji, jak dobry jest twój subudar-major? Nazywa się bodajże Limbu?
- To najlepszy żołnierz.
- Przekażesz mu dowodzenie. Zostajesz przeniesiony, kapitanie. Może być ciekawie...
Biorąc pod uwagę okres pańskiego działania w Sekcji Modliszki, wiem, że zwykł pan dość
swobodnie interpretować rozkazy. Zadanie: odnaleźć Dynsmana, a następnie przywieźć
go całego i zdrowego. Ma być zdolny do udzielenia odpowiedzi na każde pytanie, jaki mu
zadam. Nie dokonywać żadnej zemsty. Rozumiemy się?
- Tak, sir. - Sten przytknął szklankę do ust. - Ale potrzebuję wsparcia, Wasza
Wysokość.
- Sam pan wypisze sobie rozkazy operacyjne. Może pan żądać wszystkiego. Jak będzie
trzeba, to nawet dywizji gwardii. Muszę dostać w swoje ręce tego Dynsmana!
Rozdział osiemnasty
Drzwi zasunęły się za plecami Tarpy'ego, który przylgnął do ściany i zbadał spojrzeniem
pogrążone w półmroku pomieszczenie. Po chwili, gdy źrenice przystosowały się do
ciemności, dojrzał nad głową drobinki światła oznaczające roje gwiazd oraz statków
kosmicznych.
Scena pojaśniała, nastał dzień. Jeden z błyszczących punktów urósł, pokazała się
większa plamka planety i zawieszona w pobliżu flota desantowa imperium.
Przez ciemnogranatowe tło przemknął czarny wysięgnik unoszący fotel scenografa.
Ktoś siedział tam w górze. Po chwili Tarpy poznał Hakone'a.
Znów inny obraz. Pancerniki oraz transportowce płynęły nad uciekającą w bok
powierzchnią planety. Wkoło roiło się od myśliwców napastników.
Pięć pancerników odłączyło od głównych sił, a następnie przeszło na pozycje ponad
biegunami globu; desantowce przymierzyły się do lądowania.
Tarpy przebiegł w myślach znane mu bitwy i znalazł. Oczywiście. Saragossa.
Nigdy nie pojmował, czemu byli wojskowi z takim uporem wracają wciąż do przeszłości.
On sam też walczył, ale co mu to dało? Awans, medal i trudną do wysłowienia satysfakcję,
że zdołał ujść z życiem. Tarpy w odróżnieniu od innych wolał nie wspominać tamtego
okresu.
Saragossa. Bitwa przegrana na samym początku, a nawet jeszcze gorzej: niemożliwa
do wygrania. Czy Hakone'a dręczyło jakieś skrywane poczucie winy? Może, ale jak długo
płaci w terminie rachunki za podobne imprezy, to jego sprawa, pomyślał Tarpy. Sięgnął po
papierosa i nawet nie maskując płomienia, zapalił.
Hakone, dojrzawszy ognik, opuścił kabinę.
- To ty?
Tarpy nie odpowiedział. Po co? Niby kto inny mógł tu wejść nie pukając? Nawet służba
musiała trzymać się z daleka od sali symulacji bojowych.
Hakone zszedł na podłogę i zatoczył dłonią pełny krąg. Walka w przestrzeni ustała, gdy
rozbłysły lampy.
- Imperator zaoszczędził nam sporo roboty - powiedział. - Dzięki jego detektywom
wiemy, dokąd czmychnął ten zamachowiec, którego wynajął nasz przyjaciel. - Wyjął z
kieszeni na piersi kilka dyskietek, podał je Tarpy'emu i dodał: Światy Tahn.
- Trudno będzie mu tam zapuścić korzenie - oświadczył rozmówca, uśmiechając się z
lekka.
- Dysponuj środkami do woli. Jak chcesz, możesz wybrać sobie kilku spośród zbiegłych
pretorian.
- Działać delikatnie?
- Nie ma potrzeby. To drobny rzezimieszek wyrosły w kryminogennym środowisku. Jak
taki znika, nikt nie robi dochodzenia.
Tarpy przycisnął płytkę i drzwi odsunęły się cicho.
- Byłbym zapomniał. Imperator też wysłał za nim swojego człowieka.
- Może sprawiać kłopoty?
- Nie. To płotka. Niejaki Sten, kapitan. Spotkałem go na przyjęciu. Łajza jakich mało,
nawet w gwardii.
- A jeśli jednak?
Hakone wzruszył ramionami.
- Gra idzie o zbyt wielką stawkę, by przejmować się jednym żołnierzykiem.
Tarpy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi.
Księga trzecia
MOUTON
Rozdział dziewiętnasty
Starszy sierżant Alex Kilgour - odkomenderowany z Kwatery Głównej Sekcji Modliszki;
jednostka macierzysta: Pierwsza Imperialna Dywizja Gwardii - najpierw spojrzał z
niesmakiem na swój ubiór, czyli purpurowo-zieloną tunikę i pantalony, a następnie
przeniósł wzrok na szkolne podwórze po drugiej stronie brukowanej ulicy. Tam,
umundurowany starszy oficer tahnijski musztrował ośmiolatków. Chłopcy na komendę
wykonywali różne ćwiczenia z bronią. Jak się zbroi dzieciaki w dzidy przed rozpoczęciem
wojny, pomyślał Alex, to może lepiej dać sobie spokój z wojowaniem.
Sierżanta denerwowały te marsze i kontrmarsze, które obserwował. Istniało jednak
wiele więcej rzeczy bardziej wkurzających. Sporządzał sobie ich listę, czekając na Stena.
W samym fakcie, iż został odkomenderowany do specjalnej misji, akurat nie widział
niczego złego. Jakimś zakątkiem umysłu Alex rozważał kwestie natury egzystencjalnej i
moralnej. Spędził w Modliszce wystarczająco wiele lat, by wiedzieć, że wcześniej czy
później wszystko dobiega końca. Właśnie ostatnio zauważył, że jego osobisty zegar
zaczyna zwalniać. Ale to, stwierdził w duchu, nie stanowi głównej przyczyny podłego
nastroju. Wstąpiłem do gwardii jako żołnierz, kontynuował rozmyślania, i nagle siedzę na
tym dziwnym świecie, przebrany za rajfura. Pewnego eonu, kiedy odejdę na emeryturę,
przyrzekł sobie Alex, opowiem imperatorowi całą historię mojej służby.
Tym dziwnym miejscem pobytu był Heath, stolica światów Tahn. Alex i Sten przybyli tu
z tajną misją, dlatego musieli starannie skrywać swe prawdziwe oblicza i zamiary. Jednak
rodzaj kamuflażu zdecydowanie nie przypadł Kilgourowi do gustu. Sten wymyślił bowiem,
że najbezpieczniej będzie odegrać rolę zamożnych alfonsów, gdyż tego typu ludziom nikt
nie zadaje zbędnych pytań.
Choć w swej wieloletniej karierze Alex nieraz zetknął się z dziwacznymi kulturami,
rzeczywistość Heath przeszła jego najśmielsze wyobrażenia.
W światach Tahn obowiązywał sztywny, hierarchiczny podział społeczny. Na szczycie
znajdowali się warlordowie, to znaczy dziedziczni wodzowie-politycy. Poniżej byli
porucznicy, dowódcy taktyczni, wojownicy. Dalej szła klasa kupiecka. Najniższą warstwę
tworzyli chłopi. Oni właśnie odwalali całą czarną robotę, począwszy od noszenia włóczni w
rosnącej tahnijskiej armii, a skończywszy na uprawie roli i pracach służebnych.
Wcale mi się to nie podoba, pomyślał z wściekłością Alex. Ale ci cholerni chłopi zdają
się być zadowoleni ze swojego losu. Jakiś tysiąc lat wcześniej Alex Kilgour mógłby działać
jako całkiem niezły rewolucjonista.
Mało tego, ciągnął dalej, tutejsze jedzenie nie jest tym, czym powinno się odżywiać ciało
cywilizowanego człowieka. Potrawy z wodorostów, oceanicznych bestii, jakichś
paskudnych szuwarów - czy to odpowiednia dieta dla mężczyzny?
Alex nie należał jednak do osób, które się czymkolwiek zamartwiają. Kiedy nadszedł
Sten, starszy sierżant zdążył już pocieszyć się myślą, że alk i tahnijskie piwo są mocne i
łatwo dostępne.
- Śmiesznie cię mamusia ubiera - powiedział na powitanie. Nowe szaty Stena wyglądały
bardziej ekscentryczne niż Alexa, co w kulturze półświatka Tahn oznaczało, że jeszcze
mniej rzucały się w oczy. Kapitan miał na sobie długi do kolan chałat w pomarańczowo-
czarne pasy, a pod spodem czarny trykot. Taki strój, jak zapewniono Stena, stanowił
ostatni krzyk mody wśród najzamożniejszych w seksbiznesie.
Sten chrząknął tylko w odpowiedzi na błyskotliwy dowcip przyjaciela. Kapitan także
zaczął przypatrywać się szkolnemu podwórzu. Tahnijski wojownik odkrył jakiś błąd w
ćwiczeniu jednego z dzieciaków i metodycznie ośmieszał malca przed kolegami. Gdy Sten
skinął głową, obaj mężczyźni ruszyli w kierunku dzielnicy czerwonych latarni, gdyż właśnie
w tej części miasta znajdowała się ich tymczasowa kwatera.
- Znalazłeś tego zwariowanego specjalistę od ładunków wybuchowych? - spytał Kilgour.
- Tak - odparł ponuro Sten.
- Dobra, lepiej mi nic więcej nie mów. Czuję, że sprawy mają się kiepsko.
- Wręcz fatalnie - rzucił Sten - Ten cholerny idiota znowu to zrobił.
Lee Dynsman rzeczywiście zachowywał się tak, jakby był niespełna rozumu. Po zejściu
z pokładu na Heath wydał ostatnie kredyty na kryjówkę, drinka, kobietę i posiłek. Potem
zaś zaczął rozgłaszać w szemranych barach, że jest ekspertem w robieni., bomb i że
pilnie podejmie pracę. Pewien mały gang o wielkich ambicjach szybko wynajął przybysza
do wysadzenia skarbca w tahnijskim składzie kredytowym. Po raz pierwszy w karierze
Dynsmana robota poszła bez zarzutu; gruba, betonowo-stalowa ściana zamieniła się w
gruz. Banda zgarnęła łup, zabrała Dynsmana do knajpy i tam w ramach świętowania
zwycięstwa, upiła go do nieprzytomności. Gangsterzy nie byli durniami i zdawali sobie
sprawę, że tahnijska policja (w zasadzie organizacja paramilitarna oddelegowana z armii
do zadań specjalnych) potrzebowała winnego, więc wystawili Dynsmana.
- No to nasz chłoptaś siedzi w pudle - stwierdził Alex.
- Gorzej - odparł kapitan.
- Przestań mnie straszyć, stary. Wiesz, kiedy prowadziłem muzeum, zastanawiałem się
nad odejściem ze służby. Moja mama ma zamek w Ross Galen Province, najpiękniejszej
części planety Edinburgh. Zamek stoi nad jeziorkiem Loch Owen. Mógłbym teraz
przebywać we wspaniałej rodowej posiadłości zamiast siedzieć tu z tymi barbarzyńcami.
- Zamknij się, do cholery. - Wyraźnie rozłoszczony Sten nie zamierzał wysłuchiwać
Alexowych opowieści. - Dynsman nie siedzi w więzieniu. Wywieźli drania.
- Ahaaaa. - Alex ostatecznie pojął, w czym rzecz.
- Wiedziałem, że zrozumiesz, ty zbiegu z klanu kryminalistów. Dynsman odbywa karę
na więziennej planecie.
- Muszę się napić.
- Ja też - zgodził się Sten. - Może po jednym głębszym wymyślimy, jak powiedzieć
imperatorowi, że żadna siła nie wyciągnie Dynsmana z najgorszego więzienia światów
Tahn.
Alex dostrzegł właśnie otwierany bar. Dwaj mężczyźni odwrócili się na pięcie i weszli do
środka.
Rozdział dwudziesty
Tarpy także wyśledził Dynsmana. Oczywiście on również wcześniej zadbał o to, aby
ukryć prawdziwy cel podróży na Heath. Jednak jego pomysł na kamuflaż nie był tak
sprytny jak Stena. Tarpy oraz pięciu pretorian-dezerterów udawali wędrowną trupę
bokserów. Morderca i jego ludzie nie marnowali czasu na drobnostki związane z
organizacją wyprawy, dlatego szybko namierzyli zaginionego zamachowca.
Tarpy zakręcił trzymaną w dłoni filiżanką herbaty. Żałował, że nie może uczcić sukcesu
czymś mocniejszym. Nigdy jednak nie łamał swoich żelaznych zasad, dzięki którym
utrzymał się przy życiu przez prawie siedemdziesiąt pięć lat. Jedna z najważniejszych
brzmiała: “żadnych ogłupiaczy przy robocie".
Wziął łyk gorącego napoju i skinął na swojego przybocznego, eks-kaprala Milra, aby ten
kontynuował.
Gdy Milr ponownie podjął przerwany wątek, członki Tarpy'ego przeniknęło przyjemne
ciepło, spowodowane czymś więcej niż tylko działaniem rozgrzewającego płynu.
Bardzo rzadko trafiało mu się zlecenie nie wymagające harówki, rozlewu krwi oraz
użycia przemocy. Ta robota wydawała się zaś prosta i czysta, a w dodatku oferowano za
nią całkiem przyzwoitą zapłatę.
Tarpy przejrzał fiszkę zawierającą informacje o więziennej planecie. Prehominidalna.
Wszyscy więźniowie skazani na dożywocie. Średnia życia więźnia - pięć lat. Ani jednej
ucieczki.
W odróżnieniu od większości zawodowych morderców, Tarpy kierował się maksymą:
Nie zabijaj dla przyjemności. Poszedł nawet krok dalej - nie zabijaj, jeśli nie ma potrzeby.
Szansę Dynsmana na powrót do któregoś z imperialnych światów równały się zeru.
Ach, ci ludzie, pomyślał Tarpy, ciągle biegają w kółko i coś knują. Żaden z nich nie
zdaje sobie sprawy, że bogowie zawsze biorą się za tych, którzy igrają z ogniem.
Tarpy wstał, wyciągnąwszy fiszkę z czytnika. Przeszedł przez pokój hotelowy do zlewu,
opłukał filiżankę, otworzył szafkę i wyciągnął butelkę czystego quillu. Nalał sobie, a po
chwili namysłu napełnił także szklankę dla Milra. Eks-kapral od razu wypił alkohol, nie
marnując czasu na rozważanie kwestii, dlaczego zwierzchnik odstąpił od swej żelaznej
zasady.
Tarpy opróżnił szklankę.
- Zbierzcie ludzi, kapralu. Wracamy na Świat Prime pierwszym dostępnym statkiem.
Dynsman już się nie liczył. Ten imperialny oficer też nie. Tarpy zastanawiał się teraz, ile
powinien odpalić pretorianom, żeby nie poczuli się oszukani.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Według dowcipu krążącego po Heath, wielka rzeka przepływająca przez stolicę, była
jedynym na świecie zbiornikiem wodnym, który kiedykolwiek stanął w ogniu.
Rzeka płonęła całe dni. Szalejący żywioł niszczył przyległe tereny. Ale nawet, gdy ogień
wygasł, tahnijscy lordowie, pomimo głośnych i wielokrotnych zapewnień o swojej miłości
do natury, nie zrobili nic, aby oczyścić brudne koryto rzeczne. W końcu warlordowie
posiadali nieskazitelne ogrody, po których mogli się przechadzać, komponując wyszukane
rymy.
Z drugiej strony, pożar przyczynił się do błyskawicznej renowacji starych nadrzecznych
dzielnic. Nie trwało jednak długo, a mordownie pojawiły się tam znowu.
Tak było na przykład w Khagu. Ten rejon miasta cieszył się dużą popularnością,
ponieważ leżał blisko portu wodnego i kosmicznego, a także stanowił centrum
czarnorynkowego handlu.
W jednej ze spelunek, przy barze stali dwaj mężczyźni w szarych, brudnych mundurach.
Spodnie mieli wpuszczone w długie do kolan, bagienne buty. Byli uzbrojeni, co nikogo nie
dziwiło, ponieważ w Khagu broń nosił niemal każdy. W skóropodobnych pasach
umundurowanych klientów tkwiły ogłuszacze, pałki, noże i spraye z gazem. Na wpół pijani
głośno dyskutowali ze sobą. Jeden z nich, Keet, wpatrywał się w kontuar, na którym leżał
pakiet biletów.
- Ostatni dzień, partnerze. Ostatni dzień. Jego towarzysz, Ohlsn, pokiwał głową i rzekł:
- Wie pan co, panie Keet, zastanawiałem się nad naszym problemem.
- Tych nam z pewnością nie brakuje.
- Nie o to chodzi - ciągnął Ohlsn. Znajdował się w takim stadium upojenia, kiedy w
głowie powstają błyskotliwe pomysły, jeszcze z odrobiną sensu. - Otóż, cały kłopot polega
na tym, że jesteśmy pomiędzy młotem a kowadłem. - Nie chwytam.
- Pij dalej. Chwycisz. Siedzimy tam trzy lata z rzędu i na czym zależy nam najbardziej?
- Żeby ściągnąć zadki z powrotem na ojczystą planetę.
- I z tego jasno wynika, że nie należymy do jakiejś głupiej klasy wojowników.
- Za dużo chlapnąłeś.
- Wcale nie. Pomyśl, stary. Tam mamy władzę, nie? Ile razy skułeś kogoś tylko dlatego,
że nie podobał ci się jego wygląd? Ile razy przychodziła do ciebie na kwaterę dziewczyna,
gotowa na wszystko, byle tylko nie musiała wychodzić do roboty?
- To część naszej pracy.
- Jasne. Jesteśmy chłopami, nie? Ale przez trzy lata na posterunku dajemy sobie radę
lepiej niż jakikolwiek wojownik czy warlord.
- To nowy przydział. Możemy trafić na kupę darkhu.
- Daj spokój, to taka sama robota, jaką wykonywaliśmy przez lata. Gdzie byłoby nam
lepiej?
Keet zastanawiał się nad słowami kompana, dolewając resztki quillu do szklanek. W
litrowej karafce nie pozostała już ani kropla alkoholu.
Na to właśnie czekali Sten i Alex. Siedzieli przy małym stoliku, jakieś trzy metry za
umundurowanymi mężczyznami. Sten skinieniem dłoni wezwał kelnerkę, którą wcześniej
hojnie obdarował napiwkami.
- Stawiamy tym gościom następną kolejkę - powiedział. Zapłacił dziewczynie, nie
żądając reszty i spojrzał na Kilgoura.
- Tak jest - zgodził się Alex z nie wypowiedzianym pytaniem. - Ci chłopcy są nasi.
W tym czasie kolejna karafa pojawiła się przed Keetem i Ohlsnem. Wyciągnąwszy od
barmanki informację, kto postawił kolejkę, Keet odwrócił się, mierząc ich zdziwionym
wzrokiem. Sten uniósł swój kubek uśmiechając się szeroko. Keet i Ohlsn wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Obaj wiedzieli, że już wyczerpali limit gotówki
przeznaczonej na picie, więc po chwili przysiedli się do stolika. Mężczyźni w alfonsich
strojach nie zrobili na umundurowanych najmniejszego wrażenia.
- Nie lubię pić z kimś, kogo nie znam - warknął Keet.
- Jesteśmy braćmi Campbell - wyjaśnił Alex.
- I od razu widać, czym się zajmujecie.
- W naszym fachu reklama się opłaca - powiedział Sten. - Nie złapiesz dziewczyny, jeśli
nie widać, że możesz sobie na nią pozwolić.
- Nie potrzebni nam alfonsi - stwierdził Ohlsn. - Powinieneś zobaczyć, co się im tam
przydarza.
- To jest doświadczenie, którego zamierzam uniknąć - odparł Sten, ponownie
napełniając kubki
- Dobra, dość tej gadki - zarządził Keet. - Wiecie, kim jesteśmy. Nie stawiacie dlatego,
że wam się podobamy.
- Zgadza się - przyznał Sten. - Mamy problem.
- Nie wątpię.
- Im szybciej weźmiemy się do jego rozwiązania, tym lepiej.
- Niech zgadnę - powiedział Keet. - Zgarnęli jedną z waszych panienek i chcą ją
wywieść.
- Ten człowiek to jasnowidz - zadziwił się Sten.
- Znasz zasady koleś. Człowiek raz zabrany, więcej nie wraca. Chyba że sztywny. Nie
próbujcie więc kupić u nas jej wolności.
- Nawet nie zamierzamy - odparł Sten.
- To czemu stawiacie?
- Widzisz - zaczął Sten z wahaniem - nasza przyjaciółka jest prześliczna, ale niestety
niezbyt bystra. Zadała się z kimś z góry. - Sten podniósł kciuk w uniwersalnym tahnijskim
geście, oznaczającym dowolną klasę, wyższą od tej, do której przynależeli rozmówcy. -
Nie spodobało się to trzeciej żonie klienta, więc oskarżyła moją przyjaciółkę o paserstwo.
- Niezły gips - stwierdził Keet.
- Dziewczyna przynosiła mnóstwo pieniędzy - westchnął Sten - więc pragnąłbym
zapewnić jej opiekę. Ona jest z tych delikatnych.
Keet i Ohlsn popatrzyli na siebie.
- Czego chcecie?
- Żeby ktoś się nią zajął.
- Czyli jeden z nas ma wziąć nieboraczkę pod swoje skrzydełka?
- Właśnie.
- To bez sensu. Po co się angażujecie? Przecież ona i tak już nigdy nie wróci.
- Owszem, ale tu chodzi o pewną inwestycję. Otóż, Din ma dorastające siostry. Jeszcze
ładniejsze niż ona sama. Więc jeśli zobaczą, że chronię rodzinę...
Ohlsn odchrząknął radośnie. Był gotów do negocjacji. - Dobra, koleś. Zajmiemy się tą
panienką. A co oferujesz w zamian?
Alex wyciągnął z kieszeni rulon tahnijskich kredytów.
- Drakh - zaklął Keet. - Szkoda że was nie spotkaliśmy na początku przepustki. Teraz
nam taka forsa na nic przez najbliższe trzy lata.
- Zaproponujcie coś.
Keet podniósł pakiet biletowy.
- Tu jest napisane, że okrętujemy za osiem godzin. To znaczy, że jeśli chcecie, abyśmy
wyświadczyli wam przysługę, musicie znaleźć nam jakieś atrakcyjne zajęcie, które nie
trwałoby zbyt długo i nie wpędziłoby nas w kłopoty. Może pomyślicie o czymś z własnej
branży.
- Mężczyzna po paru szklankach ąuilla ma ochotę nie tylko na rozmowy z kumplem -
naprowadzał Ohlsn.
Sten otworzył szeroko oczy. - Przepraszam, że tak wolno myślę. Oczywiście, wszystko
jasne.
- Braciszku - dodał Alex - widzę, że ci panowie chcą nas potraktować uczciwie. Damy
im siostry Din?
Keet oblizał wargi. - To już je przechwyciliście?
- Owszem - odparł Sten. - Ich starzy się nie przejmują, po prostu hodują dziewczynki.
Czekają, aż osiągną one dziesiątkę, a potem je sprzedają. Mamy dwie od około miesiąca.
Teraz właśnie są na przyuczeniu.
- W porządku. Zapewniacie jeszcze jedzenie i picie. Poza tym pilnujecie, żebyśmy nie
spóźnili się na transport.
Na twarzach czterech mężczyzn wykwitły szerokie uśmiechy i Sten skinął, aby
przyniesiono następny dzban. Należało przypieczętować umowę.
Na zewnątrz, słone powietrze błyskawicznie otrzeźwiło Stena. Wypił tyle, że wcześniej
zaczął poważnie rozważać poinformowanie umundurowanych mężczyzn, co im się
przydarzy i dlaczego. Na szczęście po wyjściu z baru oprzytomniał. Szedł w krok za
Keetem. Gdy opuścił ręce, ostrze skrywanego pod pachą noża wpadło mu w dłoń. Skinął
głową do Kilgoura.
Alex obrócił się i zadał cios. Rozbudowane mięśnie starszego sierżanta, poprowadziły
pięść prosto w klatkę piersiową Ohlsna. Żebra pękły. Cała siła uderzenia skupiła się na
sercu. Z ust Ohlsna popłynęła krew.
Keet umarł śmiercią równie gwałtowną, lecz zadaną w sposób bardziej finezyjny. Nóż
Stena wśliznął się w jego podstawę czaszki, oddzielając rdzeń kręgowy od mózgu.
U Stena i Alexa zadziałały stare odruchy, wyuczone w Modliszce. Chwycili padające
ciała i ułożyli je na chodniku. Szybko obdarli zwłoki z broni, mundurów oraz pakietów
identyfikacyjnych. Kilgour wyciągnął z pobliskiej sterty śmieci dwa, uprzednio tam
schowane i odpowiednio obciążone, worki.
Chwilę później, starannie zapakowane zwłoki zostały zepchnięte z nabrzeża, by zniknąć
bez śladu. Za dziesięć godzin, specjaliści sądowi będą mieli do badania jedynie
rozkładającą się breję.
Alex zwinął mundury i wsadził je pod pachę.
- Nigdy nie sądziłem - zadumał się - że do wszystkich grzechów na moim sumieniu
dorzucę jeszcze zanieczyszczanie oceanu.
- Alex, pomóż - poprosił płaczliwie Sten.
- Chwileczkę, stary. Nie mam teraz czasu.
Alex był faktycznie zajęty. Wkładał dokumenty Keeta i Ohlsna do jednego z przyrządów
Modliszki, które przywieźli ze sobą. Maszyna kopiowała identyfikatory oraz dane osobiste
tak, aby odpowiadały zdjęciom a także rysopisom Stena i Alexa.
- Starszy sierżancie Kilgour! Ja tu, do cholery, dowodzę!
Ostatnia fotografia przedstawiała Keeta idącego pod ramię z jakąś kobietą, zapewne
miłością jego życia. Jednakże na nowym zdjęciu, to Sten występował w roli kochanka.
Kilgour uśmiechnął się i nacisnął guzik. Urządzenie zaczęło syczeć - za niecałe pół minuty
zarówno oryginały dokumentów jak i mechanizmy kopiujące, zmienią się w bryłę pląsu,
której nikt nie zdoła zanalizować. Alex spojrzał do tyłu, aby się przekonać, na czym polega
problem Stena.
- Jestem kapitanem Imperialnej Gwardii, a nie szwaczką - oświadczył stanowczo Sten. -
Nie umiem szyć. Nie wiem, jak przerabia się mundury, nawet za pomocą kleju
krawieckiego i noża - krzyczał, rozpaczliwie machając rękami.
Kilgour syknął, nalał sobie drinka i smutnym wzrokiem popatrzył na Stena.
- Jak, u diabła, udało ci się skleić obie ręce? Każda kobieta poradziłaby sobie z tak
prostym zadaniem.
Zanim Sten znalazł sposób, by uderzyć przyjaciela, Alex wylał na ręce kapitana alk,
który rozpuścił klej. Szybko ponownie napełnił kubek i podał go dowódcy. Sten wypił
trunek jednym haustem.
- Tak, dowodzisz prawdziwości starego porzekadła - zauważył Alex, kiedy niefortunny
krawiec już przestał się krztusić i wytarł załzawione oczy. - Sten rzucił partnerowi
mordercze spojrzenie, a ten dokończył: - Pokaż mi jak szyjesz, a powiem ci jak płaczesz.
Sten uznał, że Kilgour stanowczo zbyt wiele sobie pozwala.
Rozdział dwudziesty drugi
Kolejna fala odpływu uderzyła w jego nogi. Przystanął czując rozdzierający ból mięśni.
Dynsman z wysiłkiem brnął przez tłustą wodę, gdyż jeszcze nie umiał wykorzystywać
równomiernych ruchów morza jako pomocy w marszu. Tak samo było w czasie Konchy,
kiedy dźwięk nabrzeżnego rogu sygnalizował koniec dnia pracy. Wtedy problem polegał
na utrzymaniu równowagi w przybierającym przypływie. Dynsman nadal walczył z
żywiołem. Potworny ból mięśni, bezustannie nękanych skurczami, przez wicie nocy nie
pozwalał mu zmrużyć oka. Zalegające na dnie odłamki skał i ostre muszle mollsków raniły
stopy, osłonięte jedynie cienkimi butami z pląsu.
- Cholera. - Zaklął głośno Dynsman. Zmylony krok i niewielka cząstka ciała została
odcięta przez muszlę. Stał opierając się pływowi i rozglądając wokół. Przez moment serce
łomotało mu dziko. Niemal czuł jak krew wyciska z drobnego skaleczenia. Dynsmana
przebiegł dreszcz, gdy pomyślał o wszystkich drapieżnych stworzeniach żyjących na
plantacji mollsków.
Zwalczył panikę i spróbował wziąć się w garść. Po obu jego stronach czterdziestu
innych więźniów Dru powoli przedzierało się przez fale. Szli ostrożnie, wypatrując bąbli
zdradzających kryjówkę przestraszonych mollsków.
Dynsman nigdy w życiu nie pracował tak ciężko ani nie był równie przerażony. Dużo
bardziej wolałby rozbrajać źle skonstruowaną bombę, niż łowić podstępne mollski. Nie
miał zbyt sprawnych rąk, siedem pozostałych mu palców przypominało pozbawione czucia
kawałki drewna. Przeżył w swoim fachu tak długo dzięki sprytowi i szczęściu. Przy robocie
nad delikatnymi mechanizmami ładunków wybuchowych zawsze powtarzał sobie: “A niech
tam, co ma być to będzie."
- Dynsman! - dobiegł z brzegu ryk. - Rusz dupę, albo zaraz dostaniesz kopa.
Wrzask podziałał jak wstrząs elektryczny. Dynsman ruszył niezgrabnie naprzód,
trzymając łapkę na mollski w gotowości.
Większość zajęć więźniów Dru wiązała się z hodowlą wyjątkowo egzotycznych, drogich
i śmiercionośnych żyjątek. Delikatne mięso mollska ceniono we wszystkich systemach, ze
względu na jego wyśmienity smak oraz owiane legendą działanie jako afrodyzjaka. Mollsk
był mutantem skorupiaka ze Starej Ziemi. Kilogram doskonałego mięsa chroniła ostra jak
brzytwa skorupa. Dojrzała, około półmetrowa postać stworzenia stanowiła wynik
wielosetletniej hodowli. Problem łowców polegał na tym, że te same geny, które uczyniły
mollska tak dużym i smacznym, wpłynęły również na znaczny rozwój jego systemu
ruchowego. Stworzenie żyło w mule i preferowało chłodne, rojące się krylem morza. Kiedy
żerowało, otwierało wielką, przypominającą wachlarz górną muszlę, naprowadzając
mikroorganizmy do swojego filtrującego żołądka. Mollsk nie posiadał ani zmysłu wzroku,
ani dotyku. Partnerów i wrogów rozpoznawał doskonałym węchem. Dlatego właśnie
pracowano w czasie odpływu. Odór wyrzuconej na brzeg zgnilizny miał maskować zapach
zbliżającego się łowcy. Jednak taka osłona przestawała być skuteczna, gdy człowiek
znalazł się metr od mollska. Z tej odległości skorupiak wyczuwał napastnika i, przerażony,
zagrzebywał się głębiej w błocie, pozostawiając za sobą ślad z bąbli. W tym momencie
łowca chwytał stworzenie. Albo, jak w przypadku Dynsmana, usiłował schwytać.
Więźniowie wyznaczeni do tego zadania byli wyposażeni w specjalne łapki. Składały się
one z dwóch, długich na półtora metra rękojeści, zakończonych bardzo ostrymi,
sprężynowymi szczękami z sitem. Nieustraszony łowca trzymał łapkę w gotowości, prąc
przez fale i wypatrując bąbli. Następnie celował w punkt, gdzie znikały bańki powietrza, i
wbijał narzędzie w muł, zwalniając sprężynę. Aby trafić, należało oczywiście wziąć pod
uwagę kąt załamania światła. Po takim polowaniu łowca wyciągał ociekającą błotem i
wodą łapkę, a potem wrzucał złowione stworzenie do holowanej za sobą, gumowej tratwy.
Ze wszystkich więźniów Dynsman był chyba najgorszy w tej robocie. Rzadko kiedy
udało mu się złowić choć jednego mollska, więc niemal co drugą zmianę wracał do brzegu
z wywróconą do góry dnem tratwą. To natomiast oznaczało, że żył bardzo nędznie, gdyż
na Dru istniała ścisła zależność między ilością otrzymywanego pożywienia a wydajnością
więźniów. Zaledwie po jednym miesiącu żebra sterczały Dynsmanowi nad zapadniętym
brzuchem pod kątem trzydziestu stopni. Jakby głodówka nie była dostateczną karą, za
każdym razem, gdy coś sknocił, dostawał pięścią po karku od Chetwynda, szefa
miejscowych łotrów.
Dynsman znów powoli ruszył naprzód, szukając stopami gładkich powierzchni. Nagle
zobaczył stróżkę małych pęcherzyków powietrza. W oszołomieniu, na oślep pchnął łapkę
w dół i nacisnął spust. Woda eksplodowała miriadami bąbli. Dynsman, śmiejąc się
histerycznie, wyciągnął przyrząd z uwięzionym w szczękach olbrzymim mollskiem. Zwolnił
spust i wrzucił stworzenie do tratwy. Nareszcie, pomyślał. W końcu zaczynasz chwytać. Z
dużo większą pewnością siebie pomaszerował naprzód. Jednak po chwili powróciły
wszystkie wątpliwości i obawy. Dynsman przypomniał sobie opowieści, których nasłuchał
się w wiosce. Niesamowite historie o morskich stworach, utrzymywały, że zadufane
żółtodzioby najbardziej są narażone na ataki.
Dynsmanowi co prawda ani razu zagroziła bezpośrednia napaść, lecz widział on ciała
wyciągane na brzeg przez Chetwynda i jego bandziorów. Wieść niosła, że w tych wodach
żyło wiele niebezpiecznych stworów, ale szczególnie dwa stanowiły temat ciągłych
dyskusji i nocnych koszmarów. Drugimi pod względem krwiożerczości stworzeniami, które
także żerowały na mollskach, były morae. Z kształtu przypominały węże. Odpowiednia
budowa żeber umożliwiała im poruszanie swym trzymetrowej długości cielskiem. Ogon
służył morae'om za ster, a w ataku za straszliwy, duszący pierścień. Miały olbrzymie
głowy. Zawiasowe szczęki pozwalały tym bestiom na połykanie kęsów o wiele większych
niż średnica ich rurowatego tułowia. Jak większość zwierząt głębinowych posiadały bardzo
rozbudowany układ mięśniowy, co dawało im olbrzymią siłę. Naoczni świadkowie
opowiadali, jak morae błyskawicznie wciągnęła pod wodę łódź wraz z człowiekiem, który
nieopatrznie wystawił nogę za burtę. Dynsman pocieszał się tym, że morae rzadko
żerowały w czasie odpływu. To podczas powrotu do domu, gdy morze przybierało, myśliwi
mieli się czego bać.
Jednak największą grozę siał gurion. Stwór ten był zawsze głodny i polował o wszelkich
porach. Zanurzony po pas Dynsman z przerażeniem stwierdził, że właśnie znajduje się na
tej głębokości, na której guriony najchętniej czatują na ofiarę. Nigdy dotąd żadnego nie
widział i diabelnie mu ten stan rzeczy odpowiadał. Wyglądały chyba jak ziemskie
rozgwiazdy, ale były o wiele większe; miały jakieś dwa metry średnicy. Na swych licznych
nogach potrafiły wznieść się ponad wodę nawet w trzymetrowym przypływie. Poruszały się
w głębinach tak szybko, jak człowiek na lądzie. Nikt nie zdołałby przed nimi uciec. Białą,
grubą skórę potworów pokrywały różnego rodzaju gruzły. Dzięki potężnym przyssawkom,
umieszczonym na kończynach, bestie bez problemu rozrywały muszle mollsków. Potem
rozdziawiały nad ofiarą żołądek obramowany rzędami ostrych jak igły zębów. Chwytały
miękkie mięso, a następnie wcisnąwszy je na siebie, jednocześnie rozdzierały i trawiły
żywy organizm.
Dynsman nigdy nie chciałby spotkać guriona.
Ostatecznie zastanawiał się nawet, czy nie lepiej było stanąć przed wymiarem
sprawiedliwości na Świecie Prime niż zostać skazanym na Dru. Zawsze uważał się za
człowieka niedocenianego, ale tutaj jego talenty okazały się zupełnie bezużyteczne.
Kiedyś myślał, że potrafi poradzić sobie w każdym społeczeństwie. Nie miał żadnych
uprzedzeń. Robił to, co umiał najlepiej - wysadzał różne obiekty w powietrze. Po
wykonaniu zadania lubił sobie wypić w towarzystwie innych zawodowców.
Chetwynd wszystko to zmienił. Dynsman nie winił systemu tahnijskiego za swój obecny
los. Popełnił błąd, więc został złapany. Odpowiedzialnością za niedolę obarczał podłych
towarzyszy.
Chetwynd był jednym z wielu więźniów-szefów, rządzących wioskami porozrzucanymi
po całej planecie. Tahnijczycy stworzyli kolonię więzienną, aby odizolować od reszty
społeczeństwa ludzi przedstawiających choćby najmniejsze zagrożenie. I nie widzieli
różnicy w tym, czy ktoś obrabował bank, czy tylko podniósł transparent. Poza tym
mieszkańcy systemu Tahn byli niezwykle praktyczni. Jeśli już istniał świat więzienny, to
musiał on na siebie zarabiać. Albo jeszcze lepiej: przynosić zyski. Na terenie gdzie
przebywał Dynsman, założono rozległe plantacje mollsków. W tahnijskich wyższych
sferach za dwadzieścia gram mięsa tych skorupiaków płacono małą fortunę. W głębi Dni,
poprzez niezmierzone przestrzenie pustyni toczyły się gnane wiatrem krzaki piżmowe.
Kiedy usiłowano je zatrzymać, rozpryskiwały wokół silnie żrący kwas, więc wielu więźniów
umierało podczas zbiorów. Z druańskich plantacji, farm oraz kopalnii wysyłano
drogocenne dobra, uzyskane kosztem “bezwartościowych" żywotów.
Dynsman rozgryzł ten system, zanim jeszcze przetransportowano go do wioski
Chetwynda, i postanowił utrzymać się przy życiu. Nawet niewiele brakowało a zyskałby
uznanie samego Chetwynda.
Chetwynd był kiedyś nadzorcą pracy w dokach głównego tahnijskiego portu
kosmicznego. W swej dość barwnej przeszłości dokonał licznych morderstw i rabunków.
Pewnego razu zorganizował strajk. Razem ze swymi współpracownikami domagał się
takiego samego udziału w zyskach, jaki mieli robotnicy przylatujący z dalekiej przestrzeni.
Wtedy właśnie miarka się przebrała. Zakuto Chetwynda w kajdany i poinformowano go, że
w przyszłości będzie zdobywał mollski. Jeszcze przed pojawieniem się na scenie
Dynsmana, olbrzymi Chetwynd zagarnął już wioskę dla siebie. Ubierał się w najlepsze
ciuchy, jako jedyny korzystał z wszelkich luksusów i zebrał z więźniarskich piękności mały
harem. Należy dodać, że damy chętnie pozostawały z Chetwyndem, ponieważ był nie
tylko bogaty jako główny rzezimieszek, lecz przede wszystkim wyróżniał się urokiem
osobistym i męstwem.
Sam Dynsman, gdy zrzucono go ze śmigacza i przydzielono do Chetwynda, uległ
czarowi herszta. Olbrzym zdążył już przestudiować wcześniej skradzioną kartę
identyfikacyjną przybysza.
- Specjalista od bomb - zadumał się. - Pewnie jesteś tym gnojem, którego zawsze
szukałem jeszcze na Heath.
Chetwynd natychmiast zmusił Dynsmana do konstruowania ładunków wybuchowych.
Materiały dostarczone przez szefa bandy nawet w połowie nie dorównywały właściwym,
ale Dynsman starał się ze wszystkich sił, aby dowieść, iż przechwałki, jakie wygłaszał na
temat własnych umiejętności, nie są próżne.
Dynsman zastanawiał się, choć nigdy nie pytał, po co Chetwyndowi te bomby. Przecież
strażnicy, których uważał za oczywiste cele, zemściliby się okrutnie nawet za
najdrobniejsze draśnięcie. W końcu Dynsman zdołał wyprodukować wybuchowy przyrząd,
uruchamiany narkopiwnym chuchem, niemal zawsze wydobywający się z ust strażników
Dru. Test wypadł nieszczęśliwie. Rzecz w tym, że Dynsman popełnił drobny błąd,
instalując feromonowy zapalnik. Kiedy Chetwynd wysłał grupę na pierwszą akcję, zapach
piżma używanego przez najnowszą ukochaną herszta uruchomił bombę o wiele przed
czasem.
Dynsman spodziewał się, że zostanie zabity na miejscu. Zamiast tego, Chetwynd tłukł
go przez chwilę, a następnie po dłuższej naradzie ze swoimi przybocznymi oprychami,
przydzielił nieszczęśnika do głównej brygady zbierającej mollski. Brnąc przez fale i
oczekując ataku morae'a albo guriona, Dynsman zastanawiał się, czy zawieszenie wyroku
rzeczywiście stanowiło przejaw łaskowości Chetwynda.
Z lewej strony rozległ się krzyk. Gdy Dynsman obrócił głowę, ujrzał, że całe skrzydło
współtowarzyszy niedoli rozpaczliwie młóciło wodę, usiłując wydostać się na brzeg.
Kolejny wrzask podniósł się z prawej i Dynsman w jakiś sposób wiedział, że dla niego było
już za późno na ratunek. Kiedy inni wracali, on rozmyślał o swoich problemach, ignorując
wszystko wokół.
Powinien uciekać, ale gapił się tylko w paraliżującym zafascynowaniu na czarne kształty
nadpływające w jego kierunku. Morae! Ciężka cholera, morae! W końcu udało mu się
zrobić w tył zwrot. Zaczął przebierać nogami, jednak odpływ nie pozwalał iść naprzód.
Serce waliło Dynsmanowi jak młotem. Mięśnie podejmowały maksymalny wysiłek, lecz to
wciąż nie wystarczało. Bezradny więzień niemal czuł szczęki potwora chwytające go za
łydkę. Nogi wydawały się niezwykle cienkie i kruche. Po chwili był już przy brzegu; ludzie
wyciągali go na plażę, a on dyszał, śmiał się i jednocześnie trząsł ze strachu. Rzucili
wyłowionego kompana i pobiegli z powrotem. Dynsman usłyszał kolejny przeraźliwy krzyk
i przetoczył się na brzuch, aby zobaczyć, co się dzieje. Chetwynd stał w wodzie i
wykorzystując całą swą ogromną masę, walczył z jakąś potężną siłą, która wciągała
jednego z łowców w morskie odmęty. Potężny rzezimieszek trzymał mężczyznę pod
pachy. Niewidzialna siła gwałtownie szarpała ciałem nieszczęśnika. Człowiek wrzeszczał i
wrzeszczał, i wrzeszczał. Chetwynd jednak nie rozluźnił chwytu. Ciągnął tak długo, aż
wreszcie, cokolwiek trzymało więźnia z drugiej strony, puściło. Chetwynd wytoczył się z
powrotem na plażę i padł przy skrzekliwym aplauzie obserwatorów zmagań. Dynsman
niemal krzyknął z ulgi, zanim zobaczył, co olbrzym trzymał w ramionach. Morae
zwyciężyła. Łowca mollsków był pozbawiony połowy ciała. Robotnik uśmiechnął się do
swego wybawcy, a potem gałki oczne przewróciły mu się do góry białkami, i krew
buchnęła z ust. Dynsman odpełzł nieco dalej, by zwymiotować.
Rozdział dwudziesty trzeci
- Jeden dla pana, panie Ohlsn!
- Potwierdzam, panie Keet!
Więzień, szturchnięty przez Stena pałką, pobiegł w kierunku Alexa. Kilgour wyciągnął
przed siebie uniesioną dłoń, gdyż w ten sposób salutowali Tahnijczycy, po czym skierował
więźnia przez bramę na świat Dru. Zatrzasnął i zamknął wrota na potrójny zamek, a potem
ukłonił się partnerowi. Ponownie wymienili saluty i ruszyli w kierunku swoich kwater.
- Przez wiele przeszedłem dla imperatora, drogi Stenie, jednak ty zmuszasz mnie do
grania ról, których wolałbym w ogóle nie znać. Nie było mi źle jako zdegradowanemu
żołnierzowi, kiedy zajmowaliśmy się tymi stukniętymi Talameńczykami. Ale zrobić ze mnie
najpierw alfonsa, a potem klawisza to już lekka przesada Mojej mamie nie spodobałyby się
takie pomysły.
Alex marudził nieustannie, odkąd rozpoczęli podróż na Dru strażniczym
transportowcem. Ich personaliów nikt nie sprawdzał. Widocznie, nawet przewrażliwieni na
punkcie bezpieczeństwa Tahnijczycy nie mogli sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek
chciałby udać się na więzienną planetę.
A jednak, chcąc być sprawiedliwym, należało przyznać, że strażnicze życie miało także
swoje jasne strony. Spora część produkowanych na Dru luksusowych dóbr trafiała do
obozu wartowników. Poza tym istniała też możliwość darmowego korzystania z całkiem
niezłych atrakcji. Każdy bowiem skazany na Dru więzień wiedział, że jego (lub jej) szansę
przeżycia wydatnie wzrastały w przypadku zgłoszenia się na ochotnika do dzielenia łoża
ze strażnikiem.
Sten i Alex odrzucali tego typu oferty, twierdząc, że spali z tą samą kobietą i obaj złapali
wyjątkowo paskudną chorobę wymagającą długiego leczenia.
Ohlsn miał rację - dla mężczyzn i kobiet z klasy chłopskiej, z której zwyczajowo
rekrutowano straż więzienną, życie było tu naprawdę słodkie.
- Mój miły Stenie - wyszeptał Alex pod drzwiami bezpieczeństwa wiodącymi do koszar
straży - czy jesteś absolutnie pewien, że wszystko co mamy zrobić, to tylko zabrać stąd
tego szalonego speca od ładunków wybuchowych? A może byśmy tak zostawili własną,
bombkę na środku dziedzińca, zanim się zmyjemy?
- Świetny pomysł, sierżancie. Nie.
Weszli do kwatery przy akompaniamencie głośnego westchnienia Kilgoura.
Alex poczekał, aż maszyna przestanie działać, uniósł plasowe drzwiczki i zabrał dwa
kubki narkopiwa do stolika, przy którym siedział Sten.
Wszystkie pomieszczenia rekreacyjne w koszarach były takie same; nadmiernie bogato
zdobione pokoje stanowiły niezbyt udaną kopię wnętrz mieszkań warlordów. Jedynie
maszyny do narkopiwa stanowiły dodatek, którego próżno by szukać w domach
zamożnych Tahnijczyków. Alex skrzywił się i pociągnął łyk trunku. Jako człowiek
pochodzący z wolnego świata i imperialny żołnierz, nigdy nie zetknął się z wątpliwymi
walorami smakowymi tego napoju. Sten natomiast wychylił już niejedną porcję na
fabrycznym świecie Yulkana.
- Ci Tahnijczycy nie tylko nie jedzą jak należy, ale jeszcze nie znają się na piwie -
utyskiwał Alex.
- To niezupełnie piwo.
- Jasne. Prędzej uznałbym za piwo wielbłądzie siki niż to, co robią Tahnijczycy.
- Oni najpierw poddają fermentacji określony rodzaj ziarna, a potem dorzucają opiaty.
Alex wypluł płyn z powrotem do szklanki. - Żartujesz!
Sten potrząsnął głową i pociągnął kolejny łyk. Smakowało nawet gorzej niż pamiętał.
- Jakie są efekty?
- Stajesz się oczywiście kołowaty. I przez cykl może dwa oblewają cię zimne poty.
- Świetnie, cholera. Najpierw wcielam się w alfonsa, potem w klawisza, a na koniec
staję się narkomanem. Imperator nigdy się nie dowie, przez co ja przechodzę.
Sten zauważył jednak, że informacja o działaniu narkopiwa nie powstrzymała Alexa od
opróżnienia szklanki. Dalsze narzekania sierżanta Kilgoura utonęły we wrzaskliwym
powitaniu, jakie pozostali strażnicy urządzili dwu przybyłym kobietom, których Sten i Alex,
podczas swego trzytygodniowego pobytu na Dru, jeszcze nie widzieli.
- Bliźniaczki Furlough!
- Jak wykorzystałyście wygraną?
Nieco wyższa i tęższa strażniczka gestem poprosiła o ciszę. Zebrani w końcu zamilkli.
- Chcecie raportu? Dobra. Nasz nieodżałowany... cholera wie jak mu tam... a może to
była ona?... tak czy inaczej świętej pamięci więzień został dowieziony na miejsce i
przerobiony.
- Pieprzyć bandytę! Kogo to obchodzi?
- Ja i Kay znalazłyśmy nowy sposób spędzania czasu na Heath. - Zainteresowanie
wśród biesiadujących wartowników było oczywiste.
- Wy, żeby się zabawić, musieliście wyłożyć sporo forsy - kontynuowała kobieta. -
Powiadam wam, wpadłyśmy na genialny pomysł. Flota się rozbudowuje, więc jest pełno
nowych rekrutów. Są młodziutcy i uwiązani na posterunkach. Wykombinowałyśmy z Kay,
przecież na nas mogą wydać swoje kredyty i tak zrobili, jako że skorzystałyśmy z prawa
przebywania w bazie, w centrum R&R.
- Dobra zabawa - zarechotał ktoś.
- Wierzcie mi, to złoty interes - ciągnęła kobieta. - Chłopaczki idą z wami, bo chcą,
nawet nie trzeba ich namawiać. Zdradzę wam też mały sekrecik. - Łypnęła okiem. - Tak
jest dużo... mocniej. No i to oni za wszystko płacą.
Jakiś sierżant wstał i ceremonialnie uniósł kubek.
- Cieszymy się, że jesteście z powrotem. Z przyjemnością wysłuchamy waszych
niesamowitych opowieści. Ale jeśli w następnej loterii to wy znów wygracie, wtedy może
popłynąć krew. Już trzeci raz w ciągu dwu lat pojechałyście na Heath.
Sten i Alex popatrzyli na siebie. Wszystkie słowa były zbędne. Wzięli z maszyny
następne porcje narkopiwa i włączyli się w ogólne zamieszanie.
Problem, którego jeszcze nie zdołali rozwiązać, sprowadzał się do pytania: jak po
odnalezieniu Dynsmana wydostać z planety jego i siebie. Jako doświadczeni w działaniu
na wrogim terenie agenci zakładali, że jakiś sposób zawsze się znajdzie. Jednak w ciągu
ostatnich trzech tygodni nie udało im się na żaden wpaść. Więzienną planetę otaczały
załogowe i bezzałogowe statki strategiczne. Z resztą świata łączyły jedynie więzienne
transportowe albo automatyczne frachtowce, uwożące luksusowe towary. Każdy przelot
wartowników kontrolowały specjalne oddziały straży. Nawet Sten i Alex nie czuli się na
siłach, by przejąć okręt pilnowany przez setkę ludzi. Pojazdy eksportowe były natomiast
wielkimi chłodniami o azotowej atmosferze. Możliwość skorzystania z loterii wydawała się
więc wyjątkowo interesująca.
Dru stanowiło dumę Tahnijczyków, ponieważ przynosiło zyski. A pożytek robiono nie
tylko z mollsków czy piżma, ale także z martwych więźniów.
Otóż pod wpływem stresu ludzka szyszynka produkuje substancję o właściwościach
narkotyku uśmierzającego ból. Im większe napięcie nerwowe, rym wydajniej pracuje; ów
gruczoł. Jako że większość więźniów na Dru umiera w ogromnym stresie, ich ciała są
pełne tego narkotyku. Problem polega na odzyskaniu ciała i zamrożeniu zwłok, zanim
zaczną się one rozkładać. Skazańcy przebywający na więziennej planecie giną bardzo
często, ale rzadko w okolicznościach umożliwiających wykorzystanie ich ciała.
Dobry “materiał" transportowano do stolicy Światów Tahn. Przerobu nie dokonywano na
Dru z dwu przyczyn: żaden z wykwalifikowanych techników nie zgodziłoby się pracować w
miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc; a poza tym, ekstrakt szyszynki jak wiele silnych
specyfików przeciwbólowych, był radość niosącym opiatem. Którykolwiek z Tahnijskich
warlordów wpadł na pomysł, żeby przerabiać ludzi na środki odurzające, miał dość
rozsądku, by nie dać dostępu do supernarkotyku więziennej planecie, i tak już nękanej
problemami. Zebrane w wystarczającej liczbie, zamrożone i zapakowane trupy wysyłano
pod eskortą dwu strażników, wybieranych za pomocą losowania. Loteria stwarzała więc
niepowtarzalną szansę, aby się wydostać z Dru przed regulaminowym wyjazdem na
przepustkę rekreacyjną po trzyletnim cyklu służby.
Pod koniec wieczoru Sten i Alex już zezowali od narkopiwa, ale najważniejsze było to,
że znaleźli drogę ucieczki. Dla Dynsmana i dla siebie.
Rozdział dwudziesty czwarty
Pierwszy krok miał zrobić Alex. Otóż musiał on przedstawić pewną opowieść.
- Uaaa - ziewnął przeraźliwie. - Jestem na Dru niecały miesiąc, a słyszałem już
wszystkie wasze najlepsze historyjki.
- Ty znasz na pewno ciekawsze, Ohlsn - zakpił jeden ze strażników. Tęgi Szkot zdążył
wyrobić sobie niezłą pozycję wśród kolegów po fachu. Szczególnie dzięki temu, że zawsze
chętnie stawiał kolejkę lub dwie.
- Może byś się zamknął, skoro to ja płacę? - Po tych słowach zapadła grobowa cisza.
Alex odczekał chwilę i rzekł: - Opowiem historię ze Starej Ziemi. Działo się to bardzo
dawno temu. My, Szkoci, biegaliśmy wówczas wolni i bosonodzy po takiej zielonej wyspie.
Ale nawet wtedy, przed naszym imperatorem, istniało już imperium. Mówili na nie Rzym.
Otóż owi Rzymianie ogromnie się bali Szkotów, dlatego też wznieśli w poprzek wyspy
budowlę zwaną murem Hadriana. My znajdowaliśmy się po jednej, oni zaś po drugiej
stronie.
Ale interes był interesem. Ludzie musieli mieć dostęp do przeciwległego terytorium.
Przechodzili wiec bramami, przy których, rzecz jasna, stali uzbrojeni żołnierze.
Pewnego wieczoru, przy wrotach czuwało dwóch strażników: Marcus i Flavius...
Drugi krok należał do Stena.
Kapitan musiał zdobyć terminal i dostęp do centralnego komputera Dru. Bez tego
bowiem nie zdołaliby z Alexem znaleźć Dynsmana ani sposobu na oszukanie maszyny
losującej.
Regulamin surowo zabraniał strażnikom posiadania własnych terminali, a istniejące były
starannie strzeżone i działały na kod głosowy odpowiednich osób.
Sten jednakże odkrył, że maszyny do gier w pokoju rekreacyjnym działały w bardzo
wyszukany sposób. Jeśli strażnik wygrał, mógł natychmiast odebrać nagrodę w postaci
narkopiwa (podawanego przez szczelinę) lub kredytów. Przegrana zaś skutkowała
potrąceniem danej ilości gotówki z konta bankowego. Sten uśmiechnął się radośnie -
maszyny były identyczne jak te, z którymi miał do czynienia na Yulkanie, oraz jak te, które
Sekcja Modliszki sfałszowała i dzięki temu rozwaliła fabryczny świat.
Alex zajmował więc strażników zawiłą opowieścią, natomiast Sten w tym czasie udawał,
że całym sercem oddaje się grze. Naprawdę był zajęty przejmowaniem mechanizmu i
wykorzystywaniem jego linii dostępu do centralnego komputera. Przy wykonywaniu tego
zadania używał microblueboxa, przeszmuglowanego na Dru jako maszyna muzyczna oraz
również przemyconego dodatkowego źródła zasilania. Do akcji kapitan włączył także swą
lewą stopę, którą od czasu do czasu kopał urządzenie.
Gdy ekran rozbłysł, Sten zareagował; zastukał w klawisze i włączył się w obwód.
Blokada dostępu była prosta jak cep. Sten zastanowił się przez chwilę, potem spróbował
zmienić kod. Kolejny krok naprzód.
- ... Otóż Marcus przebywał na wyspie już od wielu, wielu lat. Ale biedny Flavius służył
tam dopiero od miesiąca. Nie lubił miejscowego jedzenia, nie podobała mu się pogoda, a
przede wszystkim robił w gacie ze strachu przed Szkotami. “Nic się nie bój", mówi mu
Marcus. “Koło dziewiątej wieczorem usłyszysz wrzaski, ale to będą tylko pokrzykiwania
Szkotów wychodzących z knajp. Nie ma się czym przejmować." Jednak Flavius się
martwił...
Sten też się martwił. Spojrzał wokoło. Wszyscy w pokoju zdawali się skupieni na
opowieści Alexa. Sten wysunął z kieszeni mikrowiertło i przyłożył je do tylnej części
maszyny. Wirujące ostrze wgryzło się w głąb. Sten podłączył jego końcówkę do wejścia w
blueboxie i nacisnął guzik .ANALIZA". Urządzenie zaszumiało.
- ... Więc wybiła dziewiąta i faktycznie słychać jakieś dzikie odgłosy. W stronę Rzymian
idą Szkoci. Wszyscy kudłaci, brudni, ubrani w niedźwiedzie skóry. W rękach trzymają
wielkie topory i miecze.
Flavius jest przekonany, że to jego koniec, że umrze tu, na tej jałowej wyspie, lata
świetlne od swojego pięknego Rzymu. Trzęsie się więc i drży.
Ale Marcus z uśmiechem na twarzy wita tę straszliwą, zataczającą się hordę. “Dobry
wieczór", powiada. “Cholerni Rzymianie", warczy ktoś i wyciąga miecz. “Świetnie dziś
wyglądacie", ciągnie Marcus.
“Cholerni Rzymianie", brzmi jedyna odpowiedź, jaką otrzymuje. Szkoci są coraz bliżej, a
Flavius czując ich cuchnące oddechy, uważa się już za trupa. “Ładną mamy pogodę",
kontynuuje Marcus.
“Cholerni Rzymianie", słychać znowu. Flavius zamyka oczy. Woli nie widzieć ostrza,
które go rozpłata. Ale nic się nie dzieje. Wszystkie kudłate, mordercze potwory przechodzą
przez bramę, a Flavius wciąż żyje. Odpręża się biedaczysko. Bierze dwa głębokie wdechy,
posyła uśmiech przyjacielowi i mówi: “Miałeś rację. Nie tacy straszni ci Szkoci".
“Jasne, kolego. Widzę, że szybko się uczysz" odpowiada Marcus. ,Ale za godzinę, gdy
ich mężczyźni skończą pić, możemy mieć ździebko kłopotów".
Jak zwykle, gdy Alex kończy jedną ze swoich opowieści, przez chwilę panuje pełne
niezrozumienia milczenie. Tym razem cisza została przerwana dwoma odgłosami,
wspomaganymi przez efekty świetlne.
Po pierwsze: ekran bucząc donośnie, rozbłysnął właściwym kodem; Sten znalazł się
wewnątrz głównego komputera.
Po drugie: wiertło wyraźnie weszło zbyt głęboko, bo wyświetlił się znak “WYPŁATA" i ze
szczeliny zaczęły wypadać narkopiwa. Sten szybko zgarnął bluebox oraz mikrowiertło,
gdyż wszyscy strażnicy odwrócili się w kierunku gracza, usłyszawszy łomot kubków
wyskakujących do pojemnika. Wokół maszyny natychmiast zebrał się tłum.
- Cholerne szczęście - mruknął ktoś ze zgromadzonych. - Stukałem w tę grę przez rok i
nigdy nie udało mi się wygrać więcej niż dwa piwa. A spójrzcie na to! Keet zdobył trzysta
osiemdziesiąt siedem narkopiw.
- I co ja z tym, u diabła, zrobię? - zadumał się Sten.
- Panie Keet - powiedział jeden ze strażników. - Czy pan się na durnia szkolił?
Wypijemy to; ot, co zrobimy.
Sten i Alex wymienili spojrzenia; czekał ich długi, bardzo długi wieczór...
Rozdział dwudziesty piąty
Wielki mężczyzna leżał na plaży, leniwie obserwując brodzących przez płyciznę łowców
mollsków. Otaczało go pół tuzina opalających się ślicznotek, ale on był skupiony, na
wypadek gdyby Chetwynd przypadkiem czegoś od niego chciał. Herszt ledwie zaszczycił
swoją uwagą śmigacz lądujący w tumanach kurzu. Udawał, że nie słyszy skowytu
wyłączanych silników ani chrzęstu piasku pod butami.
- Chetwynd?
- Taa.
- Wstań, jak do ciebie mówię!
Chetwynd wolno obrócił swoją wielką głowę i zrobił zdziwioną minę na widok dwóch
strażników. Podniósłszy się niespiesznie przybrał pozycję mającą oznaczać szacunek.
- Przepraszam, panie... nie wiedziałem... - Głos zadrżał mu w udawanym
zdenerwowaniu. - Nie oczekiwaliśmy wizyty.
- No, to cholernie niedobrze. Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu bandziorowi tak
ważnemu jak ty.
Sten z namysłem przyjrzał się ogromnemu cielsku. Bezczelność Chetwynda zdradzały
tylko oczy. Poza tym całą swą postawą wyrażał szacunek i pokorę wobec strażników,
którzy właśnie tego oczekiwali od więźnia na Dni. Bardzo niebezpieczny człowiek,
pomyślał Sten.
- Szukam pewnego bandyty - warknął Sten.
- To trafiłeś we właściwe miejsce, panie - wycedził Chetwynd.
Sten pominął milczeniem tę subtelną złośliwość.
- Nazywa się Dynsman.
- Dynsman... Dynsman... - powtórzył olbrzym, marszcząc czoło. Po chwili jego twarz się
rozjaśniła. - Tak. Jeszcze żyje. Mamy tu jednego Dynsmana.
- Gdzie?
Chetwynd wskazał mężczyznę, który na brzegu czyścił płaskodenną łódź.
- Bezużyteczny sukinsyn, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Nie potrafi nawet wyrobić
dniówki. Wysłałbym go do mycia garów, gdybym się nie bał, że przez niechlujstwo nas
wszystkich wytruje.
Sten i Alex bez słowa ruszyli w poprzek plaży, miażdżąc piasek ciężkimi butami.
Dynsman nie zauważył nadejścia strażników. Gdy tylko poczuł czyjąś obecność, uniósł
głowę, a wtedy Alex chwycił go za kark i poderwał w górę.
- Przestępca Dynsman?
- Taaak, panie.
- Chcemy z tobą pogadać, chłopcze.
Kilgour cisnął małego człowieczka do łodzi, po czym zerknął na Stena. Ujrzawszy
potakujące skinienie kapitana, wsiadł na pokład i złapał wiosła. Sten zaś zrzucił cumę, a
potem dołączył do Alexa oraz Dynsmana. Sierżant zaczął wiosłować na pełne morze.
- Szczerze, panie. Ja nic nie zrobiłem - skamlał więzień. Nagle w przebłysku
zrozumienia, wyciągnął palec w kierunku niknącego ogromu Chetwynda i rzekł
oskarżycielsko:
- To on zmusił mnie do zrobienia tej bomby!
- Doprawdy? Zajmujesz się konstruowaniem bomb? - spytał Sten.
Dynsman natychmiast wpadł w trwogę. Może nie wiedzieli... O, cholera! Ale się
wpakowałem, pomyślał?
- Opowiedz nam o tym, chłopcze - powiedział łagodnie Alex.
- Noo, on zapytał mnie... i... i powiedziałem, że znam się trochę na materiałach
wybuchowych... i...
- Stul pysk! - wysyczał kapitan. - Chetwynd gówno nas obchodzi.
Dynsman nie odgrywał wzroku od Stena, oczekując, że zaraz stanie się coś strasznego.
Przez chwilę panowała cisza.
- Pamiętasz “Covenanter"? - zagadnął złowieszczym tonem Sten.
- O, mój Boże - wyszeptał Dynsman.
Alex wymierzył mu kuksańca. - Nie znoszę bluźnierstwa - wyjaśnił.
- Odpuśćmy sobie - powiedział Sten - Zabijmy go teraz; będziemy to mieli z głowy.
W dłoni Stena błysnęła cienka igła noża. Dynsman, widząc wycechowane w siebie
ostrze, zaczął się pocić z przerażenia.
- Nie wiedziałem, że to sprawa wagi państwowej. Zawsze trzymałem się z dala od
polityki. Zapytajcie, kogo chcecie. Wszyscy wam to powiedzą. Jestem tylko... tylko... -
Spojrzał Stenowi w twarz i wybuchnął płaczem. - Nic mnie nie obchodzi polityka - szlochał.
Sten poczuł się tak, jakby rozgniatał robaka.
- Do ciężkiej cholery, Alex. Mamy właściwego faceta. Zajmij się nim, dobra?
Kilgour skinął głową i sięgnął do kieszeni.
Dynsman zerwał się na równe nogi, wrzeszcząc z całych sił. Był to najbardziej
przeraźliwy dźwięk, jaki Sten kiedykolwiek słyszał, mimo iż kapitan posiadał niemałe
doświadczenia w wysłuchiwaniu krzyków umierających ludzi. Wówczas zrozumiał, że
Dynsman nie wrzeszczy z tego powodu, że grozili mu nożem.
Sten odwrócił głowę.
Coś pędziło poprzez fale w kierunku łodzi z prędkością około piętnastu węzłów. Dziwna
kreatura wykonywała tak szybkie ruchy swymi pająkowatymi nogami, iż zdawało się, że
biegnie po powierzchni wody.
- To gurion! - wrzasnął znowu Dynsman.
Alex rozpaczliwie usiłował zawrócić niezgrabną łódź, ale nie miała ona kilu, więc tylko
swobodnie obracała się wokół własnej osi. Sten chwycił za drąg. Bestia wzniosła się na
swoją pełną wysokość i rozwarła potworny gębo-żołądek. Właśnie wtedy za Stenem, w
wodzie zapanowało jakieś poruszenie.
Cokolwiek ono oznaczało, Sten musiał zostawić z tym Alexa. Sam zaś pchnął drąg
prosto w gardziel guriona. Końcówka grubego kija popękała, wbijając się w miękkie ciało
za licznymi rzędami zębów. Gurion zaskowyczał, ale parł dalej. Ostatecznie uniósł i
wywrócił łódź.
Alex miał jeszcze mniej czasu na reakcję. Sekundę po okrzyku Dynsmana zobaczył
drugiego guriona, z impetem nacierającego na rufę. Zamachnął się wiosłem, ale nie zdążył
zadać ciosu, gdyż nagle niebo zawirowało i jakaś siła wyrzuciła go z pokładu. Kilgour
zachłysnął się wodą. Grube ramię chwyciło sierżanta wpół i ścisnęło mocno; przyssawka
rozdarła mundur. Alex próbował stanąć na nogi - woda nie była tu zbyt głęboka. Starał się
też zedrzeć z siebie śliskie odnóże zwierzęcia.
Sten, w obawie że zaraz zostanie pochłonięty przez guriona, chlasnął na oślep nożem.
Cięcie rozpłatało delikatne membrany gurionowego żołądka. Kapitan nagle wyleciał w
powietrze, przekoziołkował i chlupnął do morza. Na szczęście poziom wody w tym miejscu
nie przekraczał metra. Z pierwszego potwora tryskała fontanna krwi. Sten natychmiast
przestał o nim myśleć i zakręcił się, szukając Alexa.
Szkotowi rozsadzało płuca, ale zdołał on chwycić jedną ręką za mackę, a drugą za
wyrostek na grzbiecie guriona. Pozostałe odnóża ze śmiercionośnymi przyssawkami
otaczały tęgie ciało Alexa. Pod wodą, centymetry od swojej twarzy Alex zobaczył
krwistoczerwoną gardziel. Gdy mocno napiął wszystkie mięśnie, z płuc wyrwała mu się
resztka powietrza. Powoli, bardzo powoli zaczął wpychać mackę w gębo-żołądek guriona.
Bestia, wyczuwając zbliżające się świeże mięso, coraz szybciej kłapała zębami. W końcu,
ostatnim potężnym pchnięciem Alex umieścił koniec macki w paszczy.
Wysoki skowyt niemal rozerwał Stenowi bębenki. Potwór wystrzelił ponad powierzchnię,
jednocześnie uwalniając swą ofiarę. Gurion z macką w paszczy skrzeczał przeraźliwie z
bólu. Rozdzierał i trawił własną kończynę, a jego dziwaczna fizjologia - szczególnie
perystaltyczny ruch do wewnątrz skierowanych zębów - nie pozwalała mu przestać.
Sten poczuł silne uderzenie w bok. To Dynsman walczył histerycznie. Kapitan wyciągnął
mężczyznę z wody, sięgnął po carotid i zaaplikował go nieszczęśnikowi. Po chwili
Dynsman zwiotczał, dzięki czemu Sten mógł holować więźnia do brzegu.
- Jest ich więcej! - krzyknął Alex. Kolejne trzy kształty wzniosły się nad wodę i
szarżowały w ich kierunku z odległości jakichś dwustu metrów. Alex błyskawicznie znalazł
się przy Stenie. We dwóch chwycili Dynsmana za kołnierz i zaczęli przeć w kierunku plaży.
Chetwynd oraz pozostali z wielkim zainteresowaniem przyglądali się walce. Olbrzym
widział, jak dwóch strażników Dni ratuje tego wyskrobka, którego nazywali Dynsmanem.
Zerknął leniwie na jedną z przycumowanych łodzi. Gdyby powiedział słowo, jego
podopieczni rzuciliby się na pomoc tej trójce.
Sten czytał w myślach bandziora na odległość: wiele łodzi, dziesiątki łowców, mnóstwo
trzymanej w pogotowiu broni. Kapitan wiedział, co knuł Chetwynd.
Oprych zatrząsł się ze śmiechu. Nigdy w życiu nie widział nic równie zabawnego. Padł
na ziemię wyjąc z uciechy. Stojący wokół więźniowie także pojęli komizm zaistniałej
sytuacji; jeśli nie kiwną palcem, strażnicy zginą. I nikt nie będzie mógł winić Chetwynda.
Całe wybrzeże rzucało od śmiechu.
Sten i Alex wykrzesali z siebie resztki sił, gdy nadciągający gurion wzburzył za nimi
wodę. Ostatecznym zrywem przebrnęli parę ostatnich metrów błota i padli na piach.
Sten leżał z zamkniętymi oczami przez bardzo długi czas. Dookoła słyszał śmiech.
Czekał usiłując odzyskać regularny oddech. W końcu wszystko ucichło. Przekręcił się na
plecy i popatrzył w górę. Chetwynd szczerzył się do niego.
- Czy mogę w czymś pomóc, panie? - spytał olbrzym.
Sten spojrzał w drwiące oczy. Poczuł w dłoni wąską rękojeść noża i zastanowił się,
jakby to było, gdyby...
- Co do cholery?! - wysapał kapitan.
I nagle przeszła mu chęć zamordowania obrzydliwego bandziora. Zgiął się w
paroksyzmie śmiechu. Wystarczyło tylko spojrzeć na sprawę oczyma Chetwynda.
Śmigacz mknął ponad jałowym krajobrazem; Alex prowadził w kierunku głównej
kwatery. Dynsman leżał, bezpiecznie upchnięty pomiędzy dwoma strażnikami. Gdy rozległ
się jęk, Alex zerknął na odzyskującego przytomność specjalistę od ładunków
wybuchowych.
- Ciężko go zatłuc - skomentował.
- Tak. Chyba musimy się lepiej postarać. Dawaj.
Kiwnął na Alexa i Kilgour wygrzebał z kieszeni maleńką strzykawkę. Sten zabrał się za
podwijanie więźniowi rękawa. Człowieczek otworzywszy oczy, spostrzegł Stena.
Natychmiast zaczął się wyrywać. Kapitan pchnął go mocno i przebił igłą skórę.
- Słodkich snów, wyskrobku - powiedział i nacisnął tłok.
Rozdział dwudziesty szósty
Sten uznał, że poszło zbyt łatwo. Chip zmiennych w centralnym komputerze Dru,
decydujący o wynikach loterii, okazał się niemal przedpotopowy. Generator
przypadkowego wyboru był kontrolowany jedynie przez pomiary magnetycznych fluktuacji
słońca Dru oraz dwóch pozostałych planet systemu.
Jednak reszcie strażników nie wydawało się to aż tak proste.
- Cholera jasna. Ten człowiek jest naprawdę w czepku urodzony. - Jakiś tęgi wartownik
nie mógł wyjść ze zdumienia. - Niecałe dwa miesiące na posterunku i już załapaliście się
do eskortowania worka.
- Oto cały mój partner, pan Keet - wyjaśnił Alex. - W ogóle nie potrafi grać w karty, a na
wyścigach obstawia tragicznie. Ale jeśli tylko weźmie udział w grze czysto losowej, zawsze
wyjdzie na swoje.
Sierżant zmiany nawet nie krył rozdrażnienia.
- Panie Ohlsn. Panie Keet. Dziwi mnie a zarazem niepokoi fakt, że wy, nowo przybyli na
Dru, macie tyle szczęścia.
- Tak jest! - powiedział Sten. Obaj z Alexem, umundurowani w przepisowe szarości,
wyprężyli się na baczność.
- Rozważcie to, panowie. Podczas gdy będziecie eskortowali ciało tego więźnia na
Heath, zamierzam przeprowadzić drobiazgowe śledztwo.
- Tak? A w jakiej sprawie? - Twarz Alexa wyrażała pełne zdumienie.
- W sprawie... powiedzmy: szczęścia. I przypuszczam, że kiedy wrócicie, będą na was
czekały wielkie niespodzianki.
- Tak jest, panie sierżancie! - zgodził się gorąco Alex. - Następnym razem, gdy nas pan
zobaczy, niespodzianek nie zabraknie.
Alex najwyraźniej chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Sten nieznacznym kopnięciem
zmusił przyjaciela do milczenia, zasalutował, po czym obydwaj wykonali w tył zwrot i
opuścili pokój.
Zaraz po wyjściu z atmosfery automatyczny statek wyłączył napęd Yukawy i uruchomił
gwiezdny napęd AM2.
Alex wraz ze Stenem zdążyli się już włamać do sterówki.
- Ci Tahnijczycy nie są tacy cwani, jak im się wydaje - stwierdził Kilgour. -
Przeprogramowanie tego autopilota jest wręcz dziecinnie proste. - Alex bez problemu
zmienił kurs na plotterze. - Może byśmy tak odmrozili naszego Dynsmanka? -
zaproponował.
- Po co robić sobie problem? - odparł Sten. - Martwy bandyta to niekłopotliwy bandyta.
- Racja. Będzie dość czasu, żeby go wskrzesić po spotkaniu.
A mieli się spotkać z superszybkim imperialnym niszczycielem. Pojazd czekał w ukryciu
na obrzeżach tahnijskiego sektora, monitorując ustaloną częstotliwość. Kiedy Sten i Alex
zostaną odebrani, automatyczny statek ponownie obierze swój pierwotny kurs na Heath.
Tylko że nigdy nie dotrze do miejsca przeznaczenia, gdyż po drodze trafi na mnóstwo
kosmicznego śmiecia.
- Mamy naszego szalonego miłośnika eksplozji, jesteśmy zdrowi, czego więcej by
chcieć?
- Porządnego drinka - odpowiedział bez namysłu Sten, kierując się do kwater
gwardzistów, żeby sprawdzić, czy ktoś był na tyle ludzki, aby zabrać jakiś literek alku.
Rozdział dwudziesty siódmy
Na biurku Ledoha zaczął błyskać niebieski panel. Admirał szybko skończył
niezobowiązującą rozmowę z Imperialnym Komisariatem. Uderzył guzik blokujący wejście
do jego biura i włączył świetlny napis KONFERENCJA. Ruszył ku drzwiom, które
prowadziły do komnat imperatora.
Kiedy Ledoh wszedł, władca siedział odwrócony, wpatrując się w plac paradowy. Na
stole stały dwie pełne butelki; jedna wypełniona czymś, co imperator nazywał scotchem, a
druga - Ledoh wzdrygnął się na ten widok - czystym, medycznym alkiem.
- Ma pan ochotę na drinka, admirale? - warknął imperator, nie przerywając obserwacji.
- Eee... nieszczególnie.
- Ja też nie. Jaka najgorsza rzecz przydarzyła się panu podczas tej zmiany?
Ledoh przebiegł myślą wszystkie nieprzyjemne wydarzenia z ostatnich paru godzin.
- Główny sekretarz Ambasady Tahnijskiej wyraził swoje niezadowolenie z przebiegu
rozmów.
- A może on myśli, że ja jestem usatysfakcjonowany?!
- Co więcej, sir. Jego niezadowolenie zostało zakomunikowane lordom Tahnu. Mam tu
ich odpowiedź.
- Dobra, dawaj. Zepsuj mi dzień.
- Komunikat leży na moim biurku. Jeśli Wasza Wysokość chciałby poznać dokładną
treść... - Ledoh urwał, widząc, że imperator przecząco kręci głową. - Ogólnie rzecz
ujmując, chcą się z panem widzieć w związku z sytuacją na Światach Pogranicza.
- To wszystko?
- Niezupełnie. Z powodu śmierci Alaina odmawiają przylotu na Prime. Proszą o
spotkanie na neutralnym gruncie, w głębokiej przestrzeni. Dalsze warunki, w tym kwestie
dotyczące odpowiednich środków bezpieczeństwa, pozostają do negocjacji. Żądają, aby
rozmowy odbyły się w ciągu jednego roku Prime.
- Cholera! Cisną mnie jak diabli.
- Tak jest, sir.
- A co z zamieszkami na Światach Pogranicza?
- Cztery stolice spustoszone. Brak wiadomości z miast prowincjonalnych. Jednostki
wsparcia gwardii zajmują pozycje. Straty? Oceniamy, że dochodzą do dwunastu tysięcy
żołnierzy. Po obu stronach.
- Wie pan - zaczął spokojnie imperator. - Kiedyś sądziłem, że poradzę sobie z każdym
napotkanym problemem wspierając się jedynie rozsądkiem, gwardią oraz niewielką ilością
alku. Wychodzi na to, że się myliłem, admirale. Obecna sytuacja jest najlepszym tego
dowodem. Podsumujmy. Zobaczymy, czy się pan ze mną zgodzi. Fakt A: Tahnijczycy
wykorzystują śmierć Alaina, żeby wywierać na mnie nacisk. Chcą, aby imperium
zapomniało o Światach Pogranicza. Zgadza się?
- Bardzo możliwe - powiedział Ledoh.
- Ja jednak za cholerę nie mogę wycofać żołnierzy, a przede wszystkim tych osadników,
którzy wprowadzili się tam w przekonaniu, że imperium będzie ich chroniło przez wieki.
Fakt B: Ludzie odpowiedzialni za likwidację Alaina nie wiedzą, że unifikacja
oznaczałaby ich natychmiastowe unicestwienie, a przynajmniej zniszczenie wszystkiego, o
co walczą. Zgadza się, admirale?
- Nie widzę w tym rozumowaniu żadnych błędów.
- Pozostaje mi więc tylko jedno wyjście: muszę się dowiedzieć, kto zamordował
Godfreya Alaina, i lepiej, żeby to nie był nikt z imperium, a potem spotkać się z tymi
Tahnijczykami. Na ich warunkach. I oczywiście zjeść swoją porcję drakhu. Czy przychodzi
ci do głowy jakieś inne rozwiązanie?
- Nie, sir.
- Cholernie jesteś pomocny. Mahoney coś by wymyślił. - Po chwili imperator popatrzył
na Ledoha łagodnym wzrokiem i rzekł: Przepraszam. To był tani chwyt. Dawno temu,
kiedy pracowałem jako inżynier okrętowy, inaczej rozwiązywałem problemy.
- Bardzo chciałbym usłyszeć, w jaki sposób.
- Wypijałem cały zapas alku i tłukłem tych, którzy wpędzili w te kłopoty.
- Niezwykle dowcipne - stwierdził Ledoh.
- Cholernie wspaniały z ciebie pomocnik - warknął imperator i skierował się do swych
prywatnych pokoi.
Przed opuszczeniem komnaty władcy Ledoh ostrożnie umieścił obie flaszki w szafce.
Rozdział dwudziesty ósmy
Gurion ruszył wprost na przerażonego mężczyznę; krwistoczerwona paszcza otarła się
o jego twarz, zostawiając ślad trawiennej śliny. Żrąca substancja przepaliła pierwszą
warstwę skóry. Dynsman wrzasnął i rzucił się w tył. Kątem oka ujrzał strażnika Dru
wpychającego drąg w gardziel stwora. Napaść bestii i paniczna próba ucieczki Dynsmana
wywróciła łódź. Więzień przywarł do morskiego dna. Wpadł w histerię, powietrze
rozsadzało mu płuca, ale bał się wypłynąć na powierzchnię. Na ślepo chwycił wystający
kawałek skały. Ostre jak brzytwa krawędzie głęboko wbiły się w dłonie Dynsmana.
Pomimo bólu, trzymał się tak długo, jak mógł. Czuł okropny smród wody i metaliczny,
słodkawy smak krwi. Gdy dotknęło go coś twardego, znów wrzasnął, straciwszy resztki
zdrowego rozsądku. Woda wdarła mu się do płuc. Dynsman wystrzelił w górę i wielkim
haustem zaczerpnął powietrza. Wtedy też zobaczył zbliżającego się strażnika z
ociekającym posoką, cienkim ostrzem w dłoni. Więzień w panice uderzył Stena. Ręka z
nożem wyciągnęła się w kierunku nieoczekiwanego napastnika. Dynsman był bezradny;
jak sparaliżowany patrzył na śmierć quriona znajdującego się tuż obok. A potem zbrojna w
nóż ręka mignęła mu koło głowy. Nagle coś ciężko opadło Dynsmanowi na kark, łopatki.
Nieszczęśnik poczuł, że... umiera., umiera... umiera...
Rzucił się w krępujących go więzach. Jakaś wielka płetwa lekko dotknęła manipulatora i
wstrzyknęła w żyłę łagodny środek uspokajający. Ciało Dynsmana znów leżało spokojnie.
Rykor parsknęła w swoje ociekające wodą wąsy, a następnie delikatnie je przygładziła
przednią płetwą. Potem z westchnieniem rozłożyła się w krześle grawitacyjnym.
Mechanizm zaskrzypiał pod ciężarem wielkiego cielska.
- To trudne, kapitanie Sten - powiedziała. - Ten człowiek uaktywnia wciąż tę samą część
pamięci.
Rykor należała do grupy głównych psychologów imperium. Jej specjalnością, choć
nigdy nie podaną do publicznej wiadomości, było badanie ludzi na potrzeby wywiadu, czyli
Gwardyjskiego Korpusu Merkurego, oraz tajnych drużyn Modliszki. Obecnie analizowała
umysł Dynsmana. Ale jego mózg, zablokowany traumą, uparł się na odtwarzanie ciągle
tego samego faktu - ataku quriona.
Sten spojrzał na bezwładnego specjalistę od ładunków wybuchowych. Nagie ciało
małego człowieka oplatały różnego rodzaju sądy i połączenia międzysynaptyczne. Kapitan
już kilkanaście razy wysłuchiwał opowieści więźnia o walce z potworem.
Sten podszedł do pani psycholog. Rykor wyciągnęła płetwę i dotknęła go delikatnie.
- Zawsze byłeś dla mnie... wyjątkowym człowiekiem - powiedziała łagodnie. Sten
pogłaskał ją po ogromnym ramieniu. Rykor na moment zapomniała o Dynsmanie.
- Wciąż masz ten nóż? - zapytała niespodziewanie. Sten uśmiechnął się tylko, nadal ją
poklepując.
Rykor podniosła się gwałtownie, aż zajęczało krzesło grawitacyjne.
- Musimy wejść głębiej. Trzeba się przebić się przez blokadę traumatyczną.
- To ważne - rzucił Sten. - Chodzi o śmierć paru osób.
Rykor wyprostowała się na krześle i całą swą uwagę skupiła na skanowaniu. Mocno
uderzyła płetwami w manipulator. Dynsman jęknął.
Wysoki, szczupły mężczyzna z gęstą, siwą czupryną podsunął kompanowi narkopiwo.
Ręka Dynsmana na ekranie podniosła kubek.
- Następną kolejkę ja stawiam - rozległ się głos specjalisty od bomb.
Siwowłosy osobnik na ekranie uśmiechnął się do Dynsmana. Wskaźniki empatii
wykazywały, że domorosły pirotechnik nie ufał tyczkowatemu chudzielcowi oraz że był
mocno wystraszony.
- ... jeżeli nie ma pan nic przeciwko, doktorze Knox - dokończył nieco drżącym głosem.
Gurion wyciągnął długą mackę w kierunku Dynsmana. Nieszczęśnik wrzasnął czując jak
odnóże bestii owija mu się wokół jego szyi.
- Stop! - krzyknął Sten.
Rykor raz tylko rzuciła okiem na ekran ukazujący przerażoną twarz więźnia i sięgnęła
płetwą do manipulatora. Ciało Dynsmana opadło na stół. Rykor czekała na polecenia
kapitana.
- Knox - powiedział Sten. - Wzmocnić.
Ekran skanera zblakł, potem zamigotał rozmazanymi obrazami, a w końcu ponownie
wyświetlił postać tajemniczego doktora. Sten zaczął studiować wizerunek Knoxa.
- Mamy naszego chłopca - powiedział. - Pasuje do opisu ze szpitala. Możemy się
jeszcze czegoś o nim dowiedzieć? Może używa jakiegoś dezodorantu?
Rykor wcisnęła odpowiednie guziki.
- Nie stosuje żadnych pachnideł - powiedziała. - Dość niezwykłe jak na człowieka tak
dbającego o własną powierzchowność. - Przesunęła kursor w górę, pokazując jako
przykład, jego starannie ufryzowane włosy. - W przypadku tego człowieka uwagę zwraca
jedynie wygląd. Nic poza tym - dodała, bacznie obserwując monitory. - Brak wyrazistego
zapachu; głos mocny, ale pozbawiony wyjątkowych cech; aura również bez znaków
szczególnych. - Rykor leniwie odwróciła głowę w kierunku Stena. - Doktor Knox niczym się
nie wyróżnia. To wyjątkowo podejrzane. Empatia ruchów... werbalność... nic z tego.
Wszędzie nic, nic, nic.
Sten przyglądał się zatrzymanemu obrazowi. Mężczyzna wyglądał na ekranie jak
wycięty z gazety. Nikt, z wyjątkiem superprofesjonalisty, nie może być tak mało
charakterystyczny. Nagle Sten zauważył żółtą plamkę na dłoni Knoxa.
- Wzmocnić lewą rękę - polecił.
Ręka wypełniła ekran. Żółta plamka okazała się pierścieniem, z bardzo wyraźnym
emblematem na płaskiej powierzchni. Sten wytrzeszczył oczy, nie bardzo wierząc w to, co
widział. Wybity znak przedstawiał wydłużoną stopę z mocno zaakcentowaną piętą. A z
pięty...
- Powiększyć - powiedział.
Z pięty wyrastały dwa skrzydła.
Sten jęknął i opadł na krzesło. Sprawy miały się jeszcze gorzej niż przypuszczał.
Nawet Rykor była nieco zaszokowana. Parsknęła głośno.
- Korpus Merkurego - wysapała, dmuchając w swoje mokre wąsy.
- Tak. - I w Bogu nadzieja, że to tylko renegat - odparł Sten.
Macka guriona objęła kark Dynsmana tuląc ofiarę do siebie, a potem przyciągając ją
nagłym szarpnięciem. Dynsman poczuł, że płuca odmawiają mu posłuszeństwa, a potem
zobaczył eksplodującą z nich cenną resztkę powietrza. Ręka uzbrojona w nóż pojawiła się
na ekranie... i...
- Jedź do końca! - rozkazał kapitan.
Płetwa pani psycholog zawisła nad manipulatorem. Rykor spojrzała na rzucające się
ciało Dynsmana, ponownie odtwarzającego swój horror. Jej gruczoły emfatyczne w
kącikach oczu zaczęły łzawić.
- Nie wiem, czy mogę - powiedziała zdławionym głosem.
- Zrób to - powiedział Sten.
Rykor wzdrygnęła się, włączając pełną moc. Skanowanie ruszyło całą parą.
Po jednej stronie ekranu widniał, podobny do zwiniętego robaka, hologram mózgu
Dynsmana. Mrugające plamy błękitu, czerwieni i żółci wskazywały obszary już przebadane
przez Stena i Rykor. Czerwień oznaczała wyłącznie guriona. Niebieskie punkty były
połączone różowymi nićmi.
- Szukaj? - ponaglał Sten. - Szukaj?
Rykor przyjrzała się hologramowi. Nieskończona ilość niebieskich plamek do
zbadania... empatia... empatia...
- Tam - wskazała i z łkaniem uruchomiła manipulator.
Obraz baru “Covenanter" wypełnił ekran. Laserowy neon przesłaniała mgła
nadpływająca znad pobliskiego kosmoportu. Dynsman nie znał naukowej przyczyny tego
zjawiska, ale wiedział, że nocą mgła spowijała wiele kilometrów wokół głównego portu. A
to była specjalna noc...
- Czas na wielkie bum - szeptały do nich z ekranu myśli Dynsmana.
Specjalista od ładunków wybuchowych czuł się tak niepewnie, jak jeszcze nigdy w
życiu. Nagle na ekranie pojawiła się wielka dłoń bez dwóch palców.
- Dalej - powiedział niecierpliwie Sten. Rykor przewinęła obraz do przodu.
Ekran zamigotał. W następnym ujęciu Dynsman patrzył na dwóch mężczyzn witających
się przed wejściem do baru.
- Podgłośnij - rzucił kapitan.
Alain zmierzył wzrokiem człowieka ubranego w kombinezon.
- Inżynier Raschid? - zapytał.
Sten i Rykor przyglądali się, jak dwaj mężczyźni wchodzą do środka. Dynsman po
uzbrojeniu bomby czekał na właściwy moment. Czasowy zapalnik nie wydawał żadnego
dźwięku, ale Dynsman w wyobraźni słyszał jego tykanie. Kluczem były słowa “inżynier
Raschid". Płatny zamachowiec odliczał sekundy, które powinno im zająć przywitanie się z
Janiz i zajęcie miejsca w boksie C.
Mijały ostatnie chwile życia paru osób. Jeszcze nie... już prawie... teraz... Laboratorium
wypełnił biały blask i rozdzierający huk eksplozji.
Na ekranie pojawił się gurion; jego pulsujący gębo-żołądek przy twarzy Dynsmana.
Skrępowany człowieczek rzucił się po raz kolejny, wrzeszcząc przeraźliwie.
Rykor z litością patrzyła na poddawanego torturom mężczyznę.
- Co mam z nim zrobić? - zapytała.
Sten wzruszył ramionami. Pani psycholog otarła łzy, po czym przesunęła dźwignię
manipulatora do samego dołu. Leżący na stole Dynsman zapadł nagle w całkowity
bezruch. Po raz pierwszy w życiu był zupełnie spokojny.
- Wierzysz w duchy? - zapytała. Sten myślał przez chwilę.
- Może... Ale nie w jego ducha.
Rykor rozważyła odpowiedź; po czym nacisnęła guzik, nakazując krzesłu, by odwiozło
ją z powrotem do głębokiego basenu. Zanim zniknęła w wodzie, kapitan usłyszał jej słowa:
- Jesteś optymistą, młody Stenie.
Sten wyobraził sobie wybuch śmiechu dobiegający z basenu. Opuszczając
laboratorium, zastanawiał się, co dokładnie Rykor miała na myśli.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Stojąc cierpliwie przy drzwiach do warsztatu, Sten przełożył opasłe lotnisko akt spod
jednej pachy pod drugą. Z niemałym zdumieniem przyglądał się Wiecznemu Imperatorowi
pochylonemu nad trzymanym w dłoniach dziwnym, pudełkowatym przedmiotem. Imperator
zgiął palce prawej ręki i uderzył w struny; najpierw ostrożnie, potem z większą pewnością
siebie.
Zaśpiewał łagodnym, chropowatym głosem:
Naładowaną flintą swą,
Niech prawdę każdy zna,
Burmistrza w dygot wprawił
I ograbił go do cna...
Jedna ze strun zabrzęczała fałszywie i sfrustrowany imperator przerwał grę.
- Cholera!
Rzucone na ziemię pudełko zabrzmiało głośnym dźwiękiem, wielokrotnie powtarzanym
przez echo. Władca jeszcze przez chwilę przypatrywał się instrumentowi, a potem
kopnięciem skierował go na stertę podobnych przedmiotów. Wtedy zauważył Stena.
Zmarszczył czoło, lecz zaraz się rozjaśnił.
- Nigdy nie próbuj zbudować gitary - mruknął.
- Nawet bym o tym nie śnił, sir - powiedział kapitan wchodząc do warsztatu.
Rzuciwszy okiem na stos porzuconych instrumentów, rozejrzał się po pomieszczeniu.
Tu i ówdzie wisiały mniej lub bardziej obrobione kawałki drewna, stanowiąc dowód
wysiłków imperatora. Gdzieniegdzie walały się poprzewiercane gryfy rozmaitych
rozmiarów. Sten wciągnął w nozdrza cuchnący dym, dobywający się z gara wypełnionego
mazią wrzącą na otwartym ogniu.
- Przepraszam, sir, ale co to jest gitara?
- Instrument muzyczny - odparł władca. - Tak przynajmniej twierdził ten czart, który to
cholerstwo wymyślił.
- Rozumiem. - Sten mądrze pokiwał głową. Podniósł jedną z porzuconych gitar, a
następnie zajrzał poprzez struny do środka. - Nie widzę żadnych obwodów. Jak to działa?
- Z cholernym trudem - powiedział imperator. Wstał i zdjął z haka jedną z tylnych
ścianek instrumentu. Znów usiadł kładąc ją sobie na kolanach. - Podaj mi papier ścierny.
Sten rozejrzał się, zachodząc w głowę, o co mogło chodzić szefowi. Po chwili skojarzył:
ścierny, szorstki. Jakiś rodzaj wygładzacza. Sięgnął w dół i spośród śmieci wyciągnął coś,
co posiadało chropowatą strukturę.
- Najważniejszy jest kształt wnętrza - wyjaśnił imperator. - Dźwięk odbija się od ścianek
pudła. Problem w tym, że w dawnych czasach nikt nie podchodził do konstrukcji gitary
naukowo. - Władca wziął od Stena papier ścierny i zaczął wygładzać wnętrze skrzynki. -
Wszystko robili na ucho - kontynuował. - Szlifowali trochę tu... - Potarł łukowato wygiętą
ściankę. - Trochę tam... - Zaczął gładzić sam szkielet, usuwając plamki kleju. Nagle ze
wstrętem odłożył instrument, lecz tym razem umieścił go ostrożnie na grubym chodniku.
Imperator podchwycił spojrzenie kapitana.
- Libański cedr - wyjaśnił. - Nie uwierzyłbyś, ile kosztuje parę metrów kwadratowych
tego drewna. - Po chwili milczenia władca odezwał się ponownie: - Jeśli chciałeś
porozmawiać w bezpiecznym miejscu, to dobrze trafiłeś. Zatoczył wkrąg ręką, pokazując
warsztat, zapchany antycznymi narzędziami i materiałami, po czym dodał: Każę
codziennie przeczesywać to pomieszczenie.
Sten uśmiechnął się lekko. Ze swojej opasłej teczki wyciągnął wykrywacz pluskiew.
- A ja właśnie sprawdziłem je ponownie - powiedział.
- I co? - Władca spojrzał na Stena pytająco.
Dowódca ochrony podniósł gitarę, którą imperator odrzucił, ponieważ wydawała
fałszywe dźwięki. Pokręcił głową.
- Może to właśnie ta maszynka sprawiła, że gitara brzęczała - powiedział. -
Przepraszam, Wasza Wysokość.
Wieczny Imperator zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien wpaść w furię.
Ostatecznie jednak uśmiechnął się do Stena. Chwycił parę szczypiec, podniósł gar z
cuchnącą mazią i zaczął ją nakładać pędzlem na gitarę.
- No więc? - zachęcił Stena do rozpoczęcia tematu. Kapitan sprawdził swojego
“niuchacza".
- Czysto - powiedział. Otworzył teczkę, ruchem karciarza rzucił jej zawartość przez stół i
spytał: - Czy już pan gotów, sir?
Imperator przyjrzał mu się uważnie.
- Masz na myśli, czy już skończyłem się opieprzać?
- Tak jest, sir.
Imperator znów podniósł korpus nie dokończonej gitary i zaczął głaskać łukowaty bok.
Dawaj.
Sten wyciągnął fotografię zrobioną w laboratorium skanowania.
- To nasz chłopiec - oznajmił. Imperator przyjrzał się zdjęciu Knoxa.
- Pan Ważny? - powiedział sucho.
- Jeżeli przez to Wasza Wysokość rozumie, że ten mężczyzna dowodził całą sprawą.
Nie sądzę. On był kontrolerem Dynsmana. Szczęśliwie dla nas, nie poprzestał na tej roli. -
Sten podał zdjęcie przedstawiające zbliżenie lewej ręki tajemniczego doktora. Imperator
natychmiast zauważył emblemat.
- Korpus Merkurego!
- Tak, sir. Co więcej, nie ulega wątpliwości, że ten człowiek, nazwijmy go na razie Knox,
jest lekarzem. I prawdopodobnie został wytrenowany w Korpusie Merkurego.
- Nadal tam służy?
- Miejmy nadzieję, że nie, ale na razie nie wiemy. Porucznik Haines sprawdza to na
moje polecenie.
Sten milczał przez chwilę, przypatrując się imperatorowi, który spokojnie pocierał
drewno papierem. Władca sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął stamtąd jakiś mały
przedmiot. Sten wytężył wzrok. To, co zobaczył, przypominało metalowe widełki. Szef
uniósł tajemniczy przyrząd i delikatnie uderzył nim w bok instrumentu. Zabrzmiał niski,
stłumiony ton... i trwał przez wiele uderzeń serca. Imperator uciszył dźwięk przyciskając
metal do policzka.
- Harmonia nie jest jeszcze odpowiednia - stwierdził. - Proszę kontynuować, kapitanie.
Sten wziął głęboki wdech. Oto nadeszła pora wejścia na bardzo niebezpieczny grunt.
- Czy mogę mówić swobodnie, sir? - Sten wiedział, jak głupio brzmi jego pytanie. Nikt
nie powinien pozwalać sobie na swobodną rozmowę z przełożonym. Musiał jednak podjąć
to ryzyko.
- Zasuwaj.
- W tej układance brakuje wielkiego kawałka. Z samego środka.
- Czego potrzebujesz, żeby go znaleźć?
- Szczerej odpowiedzi.
- Ktoś coś ukrywa?
- Tak, sir.
Imperator już dawno pojął, o co chodzi, ale lubił rozgrywać swoje gry do końca.
- Czyżbym to ja był tym kimś?
- Obawiam się, że tak, sir.
- Pytaj - powiedział imperator, a wyraz jego twarzy stał się dziwnie łagodny.
Sten westchnął.
- Dziękuję, sir. Pozwoli pan, że najpierw wyłożę całą sprawę. Potem zadam pytanie.
- Dobra, niech będzie. Podaj mi klej.
Sten spojrzał na niego zdziwiony. Dopiero po chwili się zorientował, że imperator
wskazuje na cuchnący gar. Podniósł ciężkie naczynie i podał je szefowi.
Władca sięgnął na zakurzoną półkę, skąd wziął mały pędzelek z drewnianą rączką.
Włożył go w maź i wyjął spomiędzy kolan górną ściankę gitary. Stuknął w nią kostkami
palców, przyłożył kamerton, a następnie wsłuchał się w mruczący dźwięk.
- Ta może być dobra. - Jego Wysokość skinął z satysfakcją głową. Zanurzył pędzel
głęboko w gorącej mieszaninie u swoich stóp i zaczął nanosić klej na krawędzie pudła.
- Zacznę od tego, że bomba została uruchomiona na hasło - odezwał się Sten. - Poziom
funkcji życiowych Dynsmana wzrastał dwukrotnie za każdym razem, gdy powtarzaliśmy
określone sekwencje.
- Mianowicie?
Imperator słuchał uważnie, nie przerywając pracy. Przyłożył górną ściankę do pudła i
przymocował ją ściskiem stolarskim.
Sten zajrzał do swoich notatek.
- Raschid - oznajmił. - Akcja miała się rozpocząć, gdy ktoś powie: inżynier Raschid.
Sten nie zauważył wściekłości, która pojawiła się na twarzy imperatora.
- Dalej - ponaglił go władca niemal szeptem.
- Następnie, Dynsman miał uruchomić czasowy zapalnik, kiedy usłyszał, że ktoś prosi o
miejsce w boksie C - kontynuował kapitan.
- Dosyć - rzekł imperator. Wymówił to spokojnie, ale Sten nigdy nie otrzymał
dobitniejszego rozkazu.
- Więc to ja jestem winien jej śmierci - powiedział imperator do siebie. - To ja.
- Sir?
Zamiast odpowiedzi, władca wyciągnął spod stołka butelkę. Drżały mu ręce. Pociągnął
długi łyk i podał flaszkę Stenowi.
Szef ochrony patrzył na swego zwierzchnika, zaszokowany. Wieczny Imperator czy nie
Wieczny Imperator, jeśli można było jakoś dotrzeć do tego człowieka, Sten żywił nadzieję,
że uda mu się to właśnie teraz.
- Inżynier Raschid - powtórzył imperator. - Tak. To ja. Jedno z moich licznych przebrań,
kapitanie. Używam go, kiedy mam ochotę wyjść między ludzi.
Po tym wyznaniu, wszystko ułożyło się Stenowi w logiczną całość.
- W takim razie, sir, to pan był celem. Zamachowcom nie zależało na Godfreyu Alainie
ani na emisariuszu, który spotkał się z nim zamiast pana.
Imperator uśmiechnął się smutno.
- Tak. Poleciłem mojemu wysłannikowi, aby przedstawił się jako inżynier Raschid i
poprosił Janiz o boks C.
- Janiz? - zapytał Sten. - Kim była Janiz?
Imperator machnął tylko ręką, więc Sten kontynuował snucie przypuszczeń.
- Dobrze. A zatem Dynsmanowi zlecono wysadzenie boksu C. Bomba była tak
zaprojektowana, żeby zniszczyć cały bar i uśmiercić wszystkich z wyjątkiem pana. Reszta
jest prosta. Ambulans miał zabrać ogłuszonego władcę do doktora Knoxa.
- I wtedy, jak sądzili, znalazłbym się pod ich kontrolą - dodał imperator. - Tępaki. Tego
próbowano już wcześniej. - Chciał pociągnąć łyk alkoholu, ale potrząsnął głową,
zakorkował butelkę i wepchnął ją z powrotem pod stołek. - Czasami - powiedział - nie lubię
sam siebie. Czułeś się tak kiedyś?
Sten uznał, że lepiej będzie zignorować to pytanie, i po prostu ciągnął dalej:
- Wygląda na to, sir, że Tahnijczycy nie mają z tą sprawą nic wspólnego. Ktoś,
prawdopodobnie jeden z pańskich ludzi, chce zasiąść na imperialnym tronie. Tahn został
zamieszany w tę wywrotową intrygę za sprawą śmierci Alaina. - Kapitan czekał na
odpowiedź, ale zagłębiony w myślach imperator milczał. Sten zdecydował, że nadszedł
czas, aby zadać kluczowe pytanie. - Kim ona była, sir?
Imperator podniósł wzrok.
- Po prostu panną Janiz - odparł, a po chwili dodał: - Moją kochanką. Ale to zamierzchłe
czasy. Wtedy czułem się... A zresztą, kogo u diabła, interesuje, co ja czułem.
Opowiadałem jej różne historie. Nie zawsze dla mnie chwalebne. A ona... ona... do
cholery, synu, ona mnie słuchała.
- Jednak pan był imperatorem - powiedział miękko Sten.
- Nie. - Władca potrząsnął głową. - Inżynierem Raschidem. Rozrabiaką, marzycielem,
kłamcą. Cholera! Ona mi wierzyła. Wpadałem wtedy do miasta dość regularnie. Co rok,
czy dwa. Cały czas udzielałem sobie promocji. Awansowałem do stopnia kapitana.
- Ale to działo się dawno temu - zgadł Sten. Wieczny Imperator przytaknął.
- Przestaliśmy być kochankami, ale wciąż łączyła nas przyjaźń. Wyłożyłem na bar
trochę kredytów. Stałem się wspólnikiem Janiz, lecz nie ingerowałem w sprawy dotyczące
lokalu. Zażądałem jedynie, aby boks C pozostał wyłącznie do dyspozycji mojej i ludzi,
których tam posyłałem. Zainstalowałem w tej kabinie najlepszy sprzęt antypodsłuchowy. W
boksie C odbywały się tajne spotkania. Dziwne, że tak okrutny los zgotowałem dawnej
kochance. - Zamyślił się na długą chwilę, po czym wyciągnął spod nóg butelkę. Wziął mały
łyk dla rozjaśnienia umysłu. - Co pan radzi, kapitanie? - spytał w końcu.
Sten podniósł się z miejsca.
- Wiemy, że jest jakiś przeciek, sir - zaczął, chodząc po pomieszczeniu. - Ktoś, z całą
pewnością, próbuje pana zabić. - Imperator uśmiechnął się smutno. Chciał coś
powiedzieć, ale zrezygnował. Sten wiele by dał, żeby poznać obecne myśli władcy. Cóż on
jeszcze ukrywał? - Tak więc - odezwał się ponownie - jest pan celem. Nie wiemy, ile osób
należy do spisku, a zatem nikomu nie możemy ufać. Ja pójdę śladem Knoxa. Pan
natomiast...
- Słucham, kapitanie. Co takiego każesz mi zrobić. Sten milczał. Czuł, że posunął się za
daleko. Imperator wykonał parodię salutu i rzekł:
- Nie martw się o mnie, szefie. Zachowam całkowitą ostrożność. Choć czasami
wolałbym... - Władca podniósł porzuconą gitarę. Pochylił się nad nią nisko i zaczął
wygrywać skomplikowane akordy.
Nawet dla niewyrobionego ucha Stena brzmiało to całkiem dobrze, a jednocześnie
oznaczało definitywny koniec audiencji.
Rozdział trzydziesty
Kai Hakone zatarł dłonie. Okruchy tytoniu posypały się na podłożony liść.
Powieściopisarz ostrożnie skropił go wodą, po czym zwinął, zaginając końce do środka.
Gdy skończył, przyjrzał się cygaru z satysfakcją, a następnie zanurzył je w niemal pełnym
kieliszku ziemskiego koniaku. Zadowolony, obciął końcówkę, zapalił skręta zapałką i
rozparłszy się w fotelu, zaczął lustrować pomieszczenie. Prywatna sala w jednym z
najbardziej ekskluzywnych klubów Świata Prime stanowiła bardzo dogodne miejsce
spotkań dla wszystkich towarzyszy Hakone'a. On sam zaś w drodze do klubu łatwo mógł
uniknąć urządzeń monitorujących.
Zgromadzeni w pokoju ludzie - około pięćdziesięciu mężczyzn - byli w wieku Hakone'a
lub starsi. Przemysłowcy, emerytowani wojskowi wysokich szarż, biznesmeni - dla
człowieka z zewnątrz cuchnęli oni wręcz nieprzyzwoitym bogactwem. Hakone czuł od nich
zapach śmierci.
Ta drażniąca nozdrza woń, przypominająca swąd palonej wieprzowiny, pobudzała ciało
i umysł pisarza.
Niektóre osoby kształtuje zaledwie jedno doświadczenie.
Tak sprawa się miała z Kaiem Hakone'em.
Niemal od urodzenia marzył o lataniu w kosmosie. Świat, na którym wzrastał,
cechowała stabilizacja. Jego rodzina zaś była dobrze ustawiona dzięki matce, która
pewnego razu wpadła na wspaniały pomysł. Otóż pani Hakone założyła pracownię
krawiecką wykonującą usługi w ciągu kilku minut. Rzecz polegała na szybkim
dopasowywaniu wybranego przez klienta wzoru do odpowiedniej miary. Działalność ta
sprawiła, że Hakone'owie byli niezwykle bogaci i bardzo zadowoleni z życia. Kiedy syn
zapragnął ich opuścić, nie mieli nic przeciwko temu, aczkolwiek nie rozumieli powodów,
którymi kierował się potomek. Ostatecznie Kai Hakone, jako porucznik, został przydzielony
do patrolowca na początku Wojen Muellera.
Młodzieniec wziął sobie do serca lekcje w akademii i gorliwie starał się przewodzić
załodze oraz inspirować ją do działania. Robił też wszystko, aby trzydzieści osiem osób z
tego maleńkiego siateczka uważało go za autorytet, a jednocześnie za swojego
przyjaciela. Któregoś dnia patrolowiec Hakone'a wyznaczono do bliskiego wsparcia
lądowania na Saragossie. W czasie akcji zginęła wtedy większość żołnierzy z Siódmej
Dywizji Gwardii zaokrętowanej na pięciu imperialnych transportowcach bojowych. Wśród
miliona poległych, wyrzuconych w rozdzierającą płuca przestrzeń, bądź spadających bez
końca na skalistą planetę, znajdowali się mężczyźni i kobiety ze statku Hakone'a.
Jego patrolowiec umierał powoli, pocięty na wstążki przez rakiety, lasery bliskiego
zasięgu i ostatecznie przez działa. Porucznik Hakone był jedynym członkiem załogi, który
przeżył. Wykopano go z resztek statku, a potem mozolnie przywracano mu psychiczną
sprawność.
Po zakończeniu Wojen Muellera imperator uznał za stosowne pozwolić każdemu, kto
chciał, opuścić Służbę Imperialną. Tak Kai Hakone został młodym cywilem z całkiem
niezłą odprawą, bez najmniejszej ochoty powrotu na rodzinną planetę i z odorem śmierci
w nozdrzach.
Właśnie dzięki temu zapachowi zrobił karierę pisarską. Jego pierwsza wideoksiążka,
powieść o rytuałach przejścia poprzez rzeź, okazała się niewypałem. Druga, zawierająca
trzeźwą analizę Wojen Muellera, została bestsellerem. Wydana dziesięć lat po ustaniu
walk, trafiła w najlepszy moment dla krytycznego opracowania. Od tego czasu prace
Hakone'a, wszystkie ponure i krwawe, przyjmowano jako płody znaczącego, twórczego
artysty.
W szóstym tomie dzieł z zakresu literatury faktu, Hakone drobiazgowo badał przyczyny
klęski na Saragossie. Przyjął skandalizujący punkt widzenia, że młody, dowodzący akcją
admirał, stał się kozłem ofiarnym, który poniósł odpowiedzialność za błędy samego
imperatora. Książka była, rzecz jasna, tak napisana, aby potem nikt nie mógł oskarżyć
autora o polityczne zniesławienie.
Publikacja stanowiła jednak pewien punkt zwrotny. Z tej właśnie przyczyny Hakone
siedział teraz w ekskluzywnym klubie, wdychał zapach bogatych ludzi i czuł się jak duch
na przyjęciu. Pisarz odpędził od siebie bezustannie nurtujący go problem - co stałoby się z
Kaiem Hakone'em, gdyby imperium odnosiło zwycięstwo w bitwie o Saragossę.
Zastukał paznokciami o stolik, aby zwrócić uwagę zgromadzonych. W pokoju zapadła
cisza.
Ponownie popatrzył po kolei na pięćdziesiąt parę osób. Gdyby był bystrzejszy lub
bardziej dociekliwy mógłby się zastanawiać, dlaczego każdy z otaczających go dawnych
wojskowych miał tylko jedną gwiazdkę, dlaczego wszyscy obecni w klubie przemysłowcy
odziedziczyli swe majątki po przodkach, a biznesmeni należeli do tych, którzy robili
interesy, balansując na granicy prawa. Ale konspiracja z natury nie znosi takich pytań.
- Panowie - przemówił łagodnym głosem, przeczącym jego niedźwiedziowatej posturze.
- Na początku pragnę was zapewnić, że ten pokój został zabezpieczony przeciwko
wszelkim znanym metodom elektronicznego podsłuchu, jak również przed fizyczną
ingerencją. Możemy mówić swobodnie.
Jeden z mężczyzn wstał. Hakone rozpoznał w nim Sawa Toyera, który wzbogacił się na
dostawach mundurów dla gwardii.
- Czas minął, panie Hakone - rzekł oskarżycielsko. - Byliśmy, i sądzę, że mówię to w
imieniu nas wszystkich, bardziej niż hojni. Oczekiwaliśmy, że... coś się wydarzy po Dniu
Imperium. Tak jak pan przyrzekł. Tymczasem, choć nie proszę o dopuszczenie do
sekretów, nie zaszły żadne zmiany. W każdym razie nie stało się nic, co moglibyśmy
zauważyć. Gdyby tak bardzo nie zależało mi na tej sprawie, już wcześniej zapytałbym, czy
moje kredyty nie są wyrzucane w błoto.
- Celem tego spotkania - odparł pisarz - jest właśnie udzielenie panom wyczerpujących
informacji.
Hakone przeszedł do szczegółów. Opowiedział o tym, że plany ogłuszenia i porwania
imperatora spaliły na panewce, że mordercy udało się zbiec ze Świata Prime, że jego
kontroler i ich lekarz Har Stynburn - “doktor Knox" - zniknął. Uspokoił jednak obecnych, iż
wszelkie ślady zostały zatarte, i na pewno wszystko się wyjaśni. Dobrze wiedział, że nie
należy drażnić tych ludzi drobnymi problemami, ponieważ dostarczali pieniądze.
- Pierwsza faza, jak panowie stwierdzili, niestety się nie powiodła. Mimo to zauważcie,
że ze strony imperatora nie powstało żadne podejrzenie. Władca tylko wyznaczył jednego
ze swoich przybocznych żołnierzy, aby ten poprowadził śledztwo. Gwarantuję, że nikt nie
wpadnie na nasz trop. Istnieje jednakże pewien problem. Wyschło stałe źródło, z którego
czerpaliśmy informacje. Teraz nie możemy już poznać następnych ruchów imperatora.
Czekając, aż ucichnie szum niezadowolenia, Hakone zanurzył cygaro w koniaku i
ponownie je zapalił. Mięczaki, pomyślał. Ci ludzie nigdy się nie nauczą, że na rezultaty
trzeba cierpliwie czekać. Ale za to ty, odezwał się duch optymizmu Hakone'a, już dawno
zrozumiałeś, iż nigdy nie można się poddawać. Należy radzić sobie w każdej trudnej
sytuacji.
Hakone ponownie zastukał, prosząc o ciszę. Szum w pokoju wzmagał się razem z
narastającym strachem. Pisarz umoczył rombek palca w alkoholu i zaczął wodzić
opuszkiem wokół brzegu kieliszka. Wysoki pisk uciszył tumult.
- Dziękuję - powiedział Hakone. - Co było to było. Teraz dobre wieści. Nasz koordynator
jest bardzo zadowolony z aktualnej sytuacji.
- Dlaczego? - warknął ktoś ze zgromadzonych.
- Ponieważ, pomimo naszych działań i przedsięwzięć imperatora, nie było żadnych
przecieków.
- Więc co teraz robimy? Szukamy jakichś mysich dziur, w których moglibyśmy się
schować? - To pytanie wyszło od Bana Lucery'ego, jednego z nielicznych przemysłowców,
mających poważanie Hakone'a.
- Stanowczo nie. Nasz koordynator zarządził przejście do drugiej fazy operacji. Uważam
tę decyzję za bardzo słuszną. Uspokójcie się, panowie. Dni nieznośnego panowania
imperatora są policzone. “Zaarah Wahrid", tak nazwaliśmy drugą fazę, w żaden sposób
nie może zawieść.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Małe ludziki wyciągnęły kłody ze stawu, zaczepiły je do wyciągnika łańuchowego, a
pijak usiadłszy na okorowanych pniach, pociągnął z butelki i wzniósł radosny okrzyk. Naik
Rai i subudar-major, Chittahang Limb, przyglądali się temu z aprobatą.
Sten wyłączył projektor. Figurki zniknęły, choć pijaczek zapewne zdążył raz jeszcze
łyknąć z butelki, zanim się rozpłynął.
- Niedobrze - powiedział Haik Rai. - Czy zapamiętasz, jakie założyć skarpetki?
- Jesteś pewny, że to zgodne z prawdą? - włączył się Limbu w gurkhali.
- Jasny szlag! - zaklął Sten. - Niczego nie jestem pewny, subudar-majorze. Wiem tylko,
że zostałem odkomenderowany do Służby Imperialnej, a wy odpowiadacie za gurkhów.
- Posłuchaj, jeśli mnie ośmieszysz, to przyrzekam, że własnoręcznie obetnę ci jaja. A
subudar-major dotrzymuje słowa. - Limbu roześmiał się, zasalutował i dodał:
- Nie pojmuję, o co w tym wszystkim chodzi kapitanie, ale mam dziwne przeczucie, że
nie powinniśmy się spotkać wcześniej niż na Moksa.
- Dziękuję za zaufanie, Chittahang. Sten zrobił kwaśną minę. - Jednak od tego
przeczucia zależą losy moich intymnych części ciała. Skończyłem. Możecie odejść.
Gdy gurkhowie opuścili pokój, Sten z powrotem wziął się za pakowanie. Po chwili znów
zadźwięczał dzwonek przy drzwiach.
Za progiem stała Lisa. Sten zauważył, że miała ze sobą włączony wykrywacz pluskw.
Sten zaprosił dziewczynę do środka i uznał, że najpierw musi ją dokładnie wycałować.
Kiedy wreszcie zakończył czułe powitanie, Lisa uśmiechnęła się do niego.
- Wszystko jest w porządeczku.
- Naprawdę? - odparł Sten. - Mówisz jak Wieczny Imperator.
- Wyjeżdżasz.
- Znowu to samo. Wiem, że wyjeżdżam. Do bezpiecznego domu.
- Nie, wręcz przeciwnie. Ty i ten twój baryłkowaty bandzior wyruszacie na wycieczkę
mrożącą krew w żyłach.
- Oho.
- Znaleźliśmy doktora Knoxa.
- Haines rzuciła fiszkę na stół Stena.
- Coś takiego!
- Doktor John Knox naprawdę nazywa się Har Stynburn. Został wyrzucony z Korpusu
Merkurego. Sąd wojenny stwierdził, że to, cytuję: “dla dobra Służby".
Sten poczuł ulgę. Przynajmniej żaden obecny wojskowy imperium nie był wplątany w
spisek.
- Doktor Stynburn, człowiek o poglądach dość wojowniczych, dostał przydział do
drużyny pacyfikacyjnej jako oficer medyczny - kontynuowała policjantka. - Wysłano go na
planetę, która zawsze wymykała się imperium spod kontroli. Nazwę znajdziesz na fiszce.
Mieszkańcy tejże planety nie stawiali specjalnych wymagań; chcieli tylko stalowej broni.
Doktor Stynburn jakoś załatwił dla nich oręż z wysoce radioaktywnymi elementami. To
takimi rzeczami się naprawdę zajmujecie?
- Przestań, Liso.
- Przepraszam. Miałam ciężki dzień. W każdym razie tamtejsze kobiety, ponieważ to
one zajmowały się wojaczką, wykorkowały. Miejscowa średnia życia była bardzo krótka,
więc zanim zdjęto drużynę Stynburna, na planetę mogli już się zjeżdżać osadnicy.
Niestety, ktoś zaczął śpiewać i doktor Stynburn stanął przed sądem wojskowym.
Sten włożył fiszkę do czytnika i tylko w niewielkim stopniu zwracał uwagę na słowa
Haines.
- Wywalony. Nie poszedł siedzieć... Cholera... Powinni byli wyrzucić go w przestrzeń...
Zniknął... Brak danych o zatrudnieniu... - Wyłączył czytnik i spojrzał na Lisę.
- A jednak znaleźliśmy doktorka - powiedziała. - Wyjechał z Prime.
- Dokąd?
- Do takiej dziury, doskonałej na kryjówkę. Nazywa się Kułak.
Haines podała Stenowi kolejną fiszkę.
- Jakim cudem zdołaliście tak szybko wpaść na jego trop?
- Mówiłeś, iż Knox uchodził za egocentryka. Podejrzewałam więc, że był też na tyle
tępy, aby kontynuować karierę, zamiast zniknąć bez śladu. Wcale się nie myliłam. Doktor
William Błock, tak obecnie nazywa się Stynburn, jest kontraktowym medykiem na Kułak.
Sten przyjrzał się zapiskom i ze strachu zrobił się kredowo-biały.
- Powinienem zostać w Modliszce - mruknął pod nosem. - Wtedy zrzuciliby mnie
najwyżej na jakieś bagno i miałbym przynajmniej jedną szansę na dziesięć tysięcy, aby
przeżyć. Ale nie, mnie to, głupiemu, nie wystarczało.
- Słyszałeś o Kułak?
Sten wolał, aby Haines darowała sobie szczegółowe objaśnienia. Kułak - mała
planetoida o trującej atmosferze i morderczym środowisku. Leżała mniej więcej gdzieś
pomiędzy Końcem Świata a Nicością. Znajdowały się na niej krystaliczne metale, które
żyły własnym życiem, rosnąc jak rośliny. Jeden z nich był niewiarygodnie lekki, a przy tym
o wiele mocniejszy niż jakikolwiek materiał znany w imperium. Na fiszce podano jego opis
i właściwości chemiczne.
Sten i tak nieźle znał ten metal. Z niego właśnie zrobił swój nóż. Działo się to na
Yulkanie, w “Piekle" - karnym sektorze dla niewolniczo pracujących robotników. Sektor
ten, znany jako Obszar 35, dokładnie odtwarzał warunki panujące na Kułak; zabijał sto
procent skazanych na niego pracowników.
A teraz od Stena wymagano powrotu do Obszaru 35. Nigdy w życiu nie był bardziej
przerażony. Spróbował opanować nerwowe skurcze żołądka i dalej przeglądał tekst. Kułak
została szybko porzucona przez firmę, która ją odkryła, ale po kilku latach osiedlili się tam
ponownie niezależni górnicy - twardzi mężczyźni oraz kobiety. Ponieważ przebywanie na
Kułak nie sprzyjało zdrowiu, nowi mieszkańcy natychmiast skorzystali z okazji zatrudnienia
lekarza, szczególnie że zgodził się on podpisać długoterminowy kontrakt. Górnicy w
większości sami byli wyjęci spod imperialnego prawa, więc zbytnio nie interesowały ich
grzechy obciążające sumienie Błocka, czyli Hara Stynburna. Na Kułak zdradę imperium
traktowano na równi z niepłaceniem alimentów.
Sten zebrał się w sobie i wyszarpnął fiszkę.
- Tak, słyszałem o Kułak - odparł.
- Okręt taktyczny stoi w gotowości. Miejsce docelowe jest utajnione nawet dla pilota.
Zamówiłam też konieczne w tamtym środowisku kombinezony.
Sten zupełnie nie wiedział, jak zareagować na te nowiny. Nagle przez drzwi wpadł Alex,
ze złością postukując w fiszkę.
- Sten! - krzyknął od progu. - Nie masz pojęcia, dokąd ta zwariowana dziewczyna
próbuje nas wysłać.
- Owszem, mam.
- Przepraszam, pani porucznik. Dawno się nie widzieliśmy.
- Nic nie szkodzi, sierżancie. Twój nieustraszony dowódca nie wygląda na
szczęśliwszego od ciebie.
- Sten, czy musimy to robić? Nie można by wysłać jakiegoś batalioniku gwardii, żeby
wyciągnął tego drania?
- I znowu go wypłoszyć?
- Racja, chłopie, racja. Niezbyt mi się to podoba, ale nikt oprócz nas nie poradzi sobie z
tym zadaniem. A więc jak oceniasz sytuację?
- Tkwimy po uszy w szambie - odparł sucho Sten.
- Nie nabijaj się ze mnie, bo naslę na ciebie mamusię. Sten znów wrócił do pakowania.
Rozdział trzydziesty drugi
Tylko jedna osoba, Jill Sherman, strzegła prawa na Kułak. Kooperatywa wybrała tę
kobietę, aby zapewniała ona jakiś rodzaj porządku w bazie górników, czyli w wiosce pod
kopułą. Była równie twarda jak każdy z pracowników na planetoidzie, bystrzejsza od
większości z nich, a poza tym dawała mieszkańcom niemal całkowicie nieograniczoną
wolność. Żądała przestrzegania zaledwie trzech zasad: żadnej broni, która mogłaby
uszkodzić kopułę; żadnej szulerki; żadnego oszustwa przy podziale zysków.
Propozycję przyjęcia posady jedynego stróża prawa na Kułak uznała za bardzo
korzystną. Oficer Jill Sherman wcześniej pracowała w policji, na świecie nękanym
nieustannymi zamieszkami. Rodzinną planetę Jill zamieszkiwały bowiem wyłącznie
mniejszości, które ciągle walczyły między sobą o władzę. W końcu, po kolejnym buncie,
Jill miała już dość i zrzuciła minibombę atomową. Eksplozja nie tylko zdmuchnęła
aktualnie rządzącą frakcję, ale także zmusiła Sherman do ucieczki przed falą oskarżeń o
morderstwo, nadużycie stanowiska i usiłowanie ludobójstwa.
Jill spojrzała na pełnomocnictwa Stena, a potem na dwóch mężczyzn, jeszcze
dochodzących do siebie po lądowaniu.
- Doktor Błock odwala na Kułak dobrą robotę. Czemu, u diabła, miałabym pomagać
wam, imperialnym, w zabraniu go stąd?
- Nie będę czytał nakazu po raz setny - powiedział Sten zmęczonym głosem. -
Generalnie chodzi o: zdradę, wielokrotne morderstwo, udział w spisku, ucieczkę przed
wymiarem sprawiedliwości.
- Tu jest Kułak, przyjacielu. Wcale nas nie interesują przewinienia, jakich ktoś się
dopuścił tam, w cywilizowanym świecie.
- Panienko - zaczął łagodnie Alex. - Chodźmy na piwo i przedyskutujmy...
- Dosyć, sierżancie! - warknął Sten. Może popełniał błąd, nie pozwalając Alexowi na
pokojowe załatwienie sprawy, ale po szalonej podróży na Kułak, wciąż nie czuł się zbyt
dobrze. - Działa tu pani na podstawie imperialnego zezwolenia. Dyspensa może być
cofnięta po jednym moim komunikacie, a w drodze powrotnej natknie się pani na
imperialne wojska. Radzę więc nie wchodzić z nami w konflikt, policjantko Sherman.
- Przepraszam, kapitanie - powiedziała zaskoczona Jill. - Doktor Błock znajduje się w
sektorze C, biuro 60.
Wtedy Sten popełnił drugi błąd. Skinął oschle głową, wziął Alexa za ramię i wyszedł.
Sherman oczywiście poczekała, aż zamknie się podwójny zamek w drzwiach jej
gabinetu i włączyła komunikator.
Miasto pod kopułą było prymitywne. Co prawda, kontrolowano tu temperaturę i poziom
tlenu, ale jego niewłaściwa kondensacja powodowała mgły i deszcz, przez co na ulicach
nieustannie tworzyło się błoto.
- Skopałeś sprawę, bracie - mruknął Kilgour, gdy ciągnęli się ze Stenem prze/ kałuże. -
Ta dziewczyna była zachwycająca. Jedna godzina i jadłaby mi z ręki.
Kapitan warknął na przyjaciela. Ten świat przerażał Stena, ożywiał ponure wspomnienia
Obszaru 35, oferującego swym mieszkańcom liczne sposoby powolnej śmierci.
Na Kułak, nawet pod kopułą, każdy chodził w skafandrze. Jedynie potrzeby fizjologiczne
zmuszały danego osobnika, aby zdjął to nader niewygodne ubranie ochronne. W wielkim,
pękatym i opancerzonym kombinezonie nawet tak zwinny człowiek jak Sten poruszał się
niczym kaczka. W rękawach i nogawkach kombinezonów znajdowały się specjalne
elementy odcinające. Umożliwiały one błyskawiczną amputację i kauteryzację danej
kończyny w przypadku przedziurawienia odzieży chroniącej tę. część ciała.
Tak czy inaczej Sten od lat nie był równie wystraszony.
Doktor Har Stynburn/John Knox/William Błock został uprzedzony przez Sherman. W
pośpiechu dopiął skafander i uzbroił się w długą, mocno wygiętą szablę oraz w “narzędzie
żniwne".
Każdy górnik zbierając “dojrzałe" kawałki metalu, używał specjalnie do tego
przeznaczonej strzelby łopatkowej. Ta oburęczna, napędzana sprężyną broń wystrzeliwała
około metrowej długości włócznię, zakończoną 25-centymetrowym, ostrym jak brzytwa
grotem o kształcie łopatki. Prędkość włóczni dochodziła do pięciuset metrów na sekundę,
co czyniło z niej śmiercionośne narzędzie.
Stynburn spodziewał się ataku; jednak nie ze strony imperialnego wymiaru
sprawiedliwości, ale raczej ze strony któregoś z bandziorów Hakone'a. Wiedział bowiem,
że zacieranie śladów jest czymś zwyczajnym w przypadku tajnej operacji. To dlatego
właśnie uciekł z Prime.
Z tego też powodu jego mieszkanie przylegało do samej kopuły, a w drzwiach została
zainstalowana śluza powietrzna. Stynburn zamknął przyłbicę. Wpompował powietrze do
kopuły i czekał z ręką na guziku, wpatrując się w ekran nad wejściem.
Kiedy zobaczył wchodzących dwóch mężczyzn, natychmiast opuścił rękę na czerwony
przycisk. Tylna ściana razem z zewnętrzną śluzą kopuły eksplodowała na zewnątrz,
wyrzucając Stynburna na powierzchnię Kułak.
Sten i Alex poczuli wstrząs spowodowany dekompresją w wewnętrznej części
mieszkania. Odruchowo zatrzasnęli hełmy i przez moment stali w bezruchu.
Czujniki, znajdujące się w każdym pomieszczeniu, zadrgały, po czym wróciły do normy.
- Nasz chłoptaś wyszedł - oświadczył Alex przez komunikator skafandra.
Sten w milczeniu skierował się do najbliższej śluzy. Gdy wyszedł na zewnątrz, zobaczył
przed sobą tłum górników. Z Sherman na czele. Zatrzymał się i otworzył przyłbicę.
- Wy macie swoje prawo, a my mamy swoje - zaczęła policjantka bez jakiegokolwiek
wstępu. Potrzebujemy lekarza i nikomu go nie oddamy. - Stenowi nie przychodziły do
głowy żadne rozsądne pogróżki, więc zanim zdążył się odezwać, Sherman dodała: -
Przyjmiemy wszystkie konsekwencje, które z tego wynikną. Jeśli jakieś wynikną.
- To znaczy, panienko - wtrącił smutnym głosem Alex - że zamierzacie nas tu
zatrzymać?
Sherman skinęła głową.
Kombinezon Stena był mniej więcej tego samego typu, co noszone przez tubylców.
Jednak jako model imperialny posiadał pewne udoskonalenia. Sten rozpaczliwie pragnął,
aby przynajmniej jednego z tych dodatków nikt na Kułak nie znał.
Odpiął od pasa kwadratowy pojemnik i zamykając hełm, odkręcił korek. Ze środka z
sykiem uleciała cienka smuga dymu. Kapitan wrzucił pojemnik w środek zgromadzenia.
Przełączywszy komunikator na maksimum ryknął:
- To jest gaz żrący! - I zaczął uciekać.
Przez parę sekund górnicy w popłochu szukali schronienia, zupełnie zapominając o
dwóch przybyszach.
Zanim analizator przy kombinezonie Sherman ustalił, że pojemnik zawierał wyłącznie
dodatkowy zapas ciekłego tlenu, Sten i Alex byli już przy zewnętrznej śluzie.
- Uch - jęknął Kilgour, wpychając kompana do wewnętrznej komory. - Ja zatrzymam ich
na moście - rzucił i zanim Sten zdążył odpowiedzieć, zatrzasnął śluzę, tym samym
zmuszając kapitana do udania się w pogoń za Stynburnem.
Alex odwrócił się do nadciągającego tłumu.
- No dobra, który pierwszy? - spytał zawadiacko.
Pierwszym okazał się górnik, przy którym sierżant wyglądał niczym karzeł. Alex
zablokował cios napastnika i uderzył. Blok rozerwał rękaw kombinezonu mężczyzny, a
uderzenie wysłało olbrzyma w środek. W przeciwieństwie do rodzinnej planety Kilgoura,
Kułak charakteryzowała się niewielką grawitacją. Górnicy znów ruszyli na intruza. Sytuacja
Alexa pogarszała się z każdym ich krokiem.
Nie była jednak aż tak zła, zważywszy, że przeciwnicy nie mogli użyć żadnej ze swoich
broni. Noże mieli bowiem ukryte w kombinezonach, a do wymierzania ze strzelb
łopatkowych brakowało miejsca. Gdyby próbowali wystrzelić włócznie, ryzykowaliby
przebicie pobliskiej ściany kopuły.
Dzielny Alex, obrońca śluzy, musiał się więc zniżyć do wulgarnej młócki.
W każdej innej społeczności walkę Alexa z pozostałymi nazwano by wiekopomną
masakrą, ale na Kułak taką potyczkę będzie się wspominało zaledwie przez parę lat,
dopóki ludzie w nią zaangażowani nie opuszczą planety albo nie wymrą.
Nic na świecie nie sprawiało Kilgourowi większej radości niż bezwzględne likwidowanie
przeciwnika jedynie za pomocą siły mięśni. W ruchu Alex wygląda! jak ciężko
opancerzona kula. Odbijał się od śluzy, uderzał w cel i wracał na pozycję, a przy tym...
wypowiadał złowieszcze słowa, będące fragmentami na wpół zapomnianych wierszy:
Horacy dzielny, co mostu trzymał straż.
Raz w słowa te odezwał się:
Każdego człeka, jego pech
Dopadnie kiedyś, czy chcesz czy nie.
W tym przypadku pech dosięgną! jednego z górników, któremu Alex roztrzaskał hełm.
Mężczyzna doznał silnego wstrząsu. Kiłgour, pochłonięty walką, nie śledził dalszych losów
ofiary. Chwycił stalową dźwignię i wepchnął ją trzeciemu napastnikowi w brzuch, co
spowodowało eksplozję ciśnieniowego kombinezonu.
Na Astura karku Horacy
Postawił stopę swą...
Nieszczęśnik zagulgotał i stracił przytomność.
I szarpnąwszy raz czy dwa...
Przepraszam za te rymy.
Wyciągnął swoją stal.
Górnicy postąpili parę kroków w tył, aby się przegrupować. Alex ustawił podajnik tlenu w
skafandrze na maksimum i czekał.
Tłum, mniej już zainteresowany walką, zaczynał się wahać.
Chętnego nie ma tutaj,
By w pierwszej linii stać.
Ci z tyłu krzyczą - “naprzód".
Ci z przodu - “dyla dać"!
Tego było już za wiele. Górnicy rzucili się falangą do przodu. Taka koncepcja
strategiczna przynosi niezłe rezultaty, o ile ktoś nie rozniesie pierwszych szeregów. Alex
padł w błoto i potoczył się w stronę atakujących. Ludzie kroczący na przedzie zatoczyli się
i runęli, skutecznie blokując śluzę powietrzną. Alex, za ich plecami, wpadł w szał.
Taranował przeciwników pięściami, stopami i głową zbrojną w hełm. Obrońcy Stynburna
zaczęli uciekać wąskimi przejściami; byle dalej od Alexa.
Kilgour przystanął, odciął dopływ tlenu i odsunął przyłbicę. Aby dać ujście wezbranym
emocjom, zakrzyknął.
Niech pomnik ten poniesie wieść,
By każdy poznać mógł,
Jak dzielnie Alex stawał tu,
I wroga z mostu zmiótł.
Rozejrzał się wokół w nadziei ujrzenia przychylnej publiczności. Niestety, nie znalazł ani
jednego zainteresowanego widza - ofiary walki były martwe, albo jęczały o pomoc, albo
szybko odpełzały z pola bitwy. Alexowi to jednak nie przeszkadzało.
- Tego wiersza nauczyłem się w dzieciństwie - objaśnił, po czym spojrzał z troską na
śluzę za sobą. - Dobra, Sten. Wolałbym, abyś już dorwał doktorka. Zmylibyśmy się stąd,
zanim ci durnie się zorientują, że bronię śluzy, a nie mostu...
Metalowy pył szybko wtopił się w żółtą mgłę, która otaczała kopułę. Sten zerknął na
wysadzone ściany mieszkania i podążył za Stynburnem po śladach zostawionych w kurzu.
Pojawiały się one w dziesięciometrowych odległościach, prowadząc w kierunku czegoś, co
można by określić jako wzgórze, gdyby ciągle nie zmieniało powierzchniowej struktury.
Trop wiódł wokół jakiejś pęczniejącej i pulsującej skały. Skupiony na podłożu Sten
niemal zginął, gdy kawał głazu dojrzał, rozkwitł i “rozsiał się".
Odciski stóp prowadziły wzdłuż granicy tych wzgórz, a następnie biegły w rozszerzającą
się dolinę, za rzeką płynnego metalu.
Zbyt łatwe - ostrzegł Stena jego umysł. Walczył, by widzieć coś przez żółtą zadymkę i
nie zgubić śladów, które teraz nakazywały iść w górę doliny. Wgłębienia z rysunkiem
podeszwy szybko znikały pod warstwą rozsiewających się skał. Sten odszukał ostatni trop
i wyciągnął ramię, z grubsza określając kierunek ucieczki Stynbuma.
Spojrzał w górę. Pod skałą była mała grota. Wiatr nie naniósł tu jeszcze metalowego
pyłu, więc Sten od razu dostrzegł ślady wiodące z rozpadliny w stronę rzeki.
Ostrożnie wszedł do groty. Po trzech krokach, na wspomnienie starego dowcipu, w
umyśle kapitana zapaliła się alarmowa lampka, po czym poznać człowieka z Korpusu
Merkurego? Po śladach. Zawsze chodzi tyłem.
Sten, uwięziony w skafandrze, przeturlał się niezgrabnie, gdy Stynburn zanurkował na
niego z zasadzki na skraju groty.
Doktor zamachnął się strzelbą łopatkową na przyłbicę Stena, ale ten kopnięciem
przerzucił napastnika nad sobą.
Kapitan zrobił unik, gdy Stynburn wypalił ze strzelby łopatkowej. Pocisk trafił w
opancerzone ramię, nie czyniąc nawet najmniejszej szkody.
Dwaj mężczyźni, ubrani w kombinezony upodabniające ich do karykatur ludzi, stanęli
naprzeciw siebie, na arenie pełnej metalowego pyłu, wirującego i niknącego w żółtym
wietrze.
Stynburn włączył swój komunikator.
- Kim jesteś?
- Kapitan Sten - padła zwięzła odpowiedź. - Służę Jego Imperialnej Wysokości. Mam
nakaz aresztowania pana, doktorze Stynburn
- Tak? A ja trzymam w rękach swój los - odparł Stynburn.
- Wszyscy musimy umrzeć, wcześniej czy później - rzekł wolno Sten, szukając dobrego
miejsca do zaatakowania.
- Powiem ci jedno, kapitanie...
- Doktorze, mówi pan jak człowiek, który chce zginąć. Ja natomiast pragnę, żeby pan
żył.
- Żyć - wyszeptał z namysłem Stynburn. - Po co? Wyraźnie wszystko stracone. A może
nie?
Sten aż szerzej otworzył oczy ze zdziwienia, choć nie po raz pierwszy rozmawiał z kimś,
kto wypowiadał się jak wariat.
- Stracone? Co stracone?
- Przybyłeś, aby nakłonić mnie do mówienia, nieprawdaż?
- Oczywiście.
- Kapitanie, musisz wiedzieć, kim byłem.
- Członkiem Korpusu Merkurego. Ja też - powiedział Sten, manewrując ku lewej stronie
doktora.
- W innym świecie, w innym czasie moglibyśmy zostać przyjaciółmi.
Sten celowo się wyprostował, jakby rozważając tę sugestię.
- Tak, niewykluczone - rzekł wolno, w zamyśleniu.
- Ale teraz to już niemożliwe - ciągnął Stynburn. Sten zrozumiał, że on rozgrywa jakieś
gierki.
- Powinienem był powiedzieć, że mam w ręku los dwóch osób. Twój i mój.
- No to pański ruch, doktorze.
Sten przyjął w kombinezonie pozycję do bliskiej walki.
- Oczywiście, umrzesz tu i teraz, kapitanie. Ale nikt nie powinien rozstawiać się z życiem
nieświadomości. Dam ci wyjaśnienie: Zaarah Wahrid.
Sten włączył mikrofon, lecz zdał sobie sprawę, że Stynburn nie wyjawi nic więcej.
Zobaczył, że doktor wygina się w swoim skafandrze.
Lata treningu w Modliszce nauczyły Stena wielu sposobów na pozbawienie się życia,
więc kapitan wiedział, że te ruchy oznaczały próbę cofnięcia ramion. Sten skoczył i
przekoziołkował za pulsujący kamień, mając nadzieję, że żywy minerał wystarczy za...
Rozległ się niezbyt głośny trzask. Bomba umieszczona między łopatkami Stynburna
najwyraźniej nie posiadała dużej mocy. Dopiero atmosfera tlenowa z kombinezonu
spowodowała naprawdę potężną eksplozję, która przetoczyła się po grocie kulą ognia.
Gdy Sten wstał zza skały, ujrzał strzępy skafandra porozrzucane po zakurzonym
podłożu, a jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był skowyt wiatru.
Zaarah Wahrid, powtarzał w myślach, z trudem dochodząc do siebie. Doskonale
wiedział, że jedna wskazówka nie wystarczy.
Zaczął wracać ścieżką, nastawiając kompas hełmu na kopułę.
Najpierw trzeba uratować Alexa, zdecydował. Jeśli jeszcze żyje, nie będzie to trudne
zadanie. Zwłaszcza w porównaniu z następnym.
Stena aż ciarki przeszły na myśl o stanięciu przed imperatorem i konieczności zdania
mu relacji z “postępów w śledztwie".
Księga czwarta
Declic
Rozdział trzydziesty trzeci
Nad rzeką Wyć stał dwupiętrowy, rozległy budynek o nazwie ,Blue Bhor". Była to
zbudowana niemal przed stuleciem stara karczma, w której stołowali się miejscowi rybacy
i drobni farmerzy z okolicy. Na skraju doliny Wyć wznosiły się skaliste wzgórza, a w oddali
widniały niskie, błękitnoszare góry. Można tu było znośnie żyć z łowienia ryb, albo z
trudem się utrzymywać z wykopywania kamieni, gdyż w tym rejonie ziemia szybciej rodziła
skały niż ziemniaki. Mimo to, ludzie zakładali w tym miejscu rodziny i pędzili całkiem
przyjemny żywot.
Potem dolinę nad rzeką Wyć odkryli wędkarze z Prime. Zjeżdżali się w te rejony
każdego sezonu, aby łowić zwinne złote ryby, śmigające w wodzie. Powstały nowe drogi,
zaczęto prowadzić tu wiele interesów. Zbudowano nawet miasto: Ashley-on-Wye. Po
farmach nie pozostał żaden ślad.
“Blue Bohr" rozkwitał wraz z doliną. Początkowo był to niezbyt wygodny bar, nad którym
znajdował się jeden pokój do wynajęcia. W miarę rosnących potrzeb, kolejni właściciele
rozbudowywali karczmę, a potem ją odsprzedawali. W końcu ,31ue Bhor" mieścił dwie
sale barowe, rozwalającą się kuchnię wielkości stodoły i ponad tuzin pokoi z opalanymi
drewnem kominkami.
Jako że każdy nowy właściciel dodawał pokój, patio, czy kominek, nikt nie widział w tym
nic dziwnego, że pewnego dnia w “Blue Bhor" pojawiły się ślizgacze budowlane z
materiałem. Przybyli robotnicy zostali przywitani przez najnowszego właściciela, niejakiego
Chrisa Frye'a.
Frye kupił ten lokal za emeryturę i nie szło mu zbyt dobrze. Jego głównym problemem
była nadmierna hojność oraz skłonność do stawiania wszystkim, których lubił. Ponadto
często po prostu zamykał knajpę i szedł na ryby. Najlepiej czuł się w towarzystwie
wędkarzy - poważnych wędkarzy - takich jak on; ale ci niestety rzadko mieli pieniądze,
więc brali na kredyt.
Frye zamierzał właśnie sprzedać interes i spędzić resztę życia na wędkowaniu, kiedy
przybył Sten. Znali się tylko ze słyszenia, lecz polubili się już przy pierwszym spotkaniu, co
jest możliwe wyłącznie między starymi agentami Modliszki.
W ostatnich latach swojej kariery wojskowej Frye nadzorował transformację Światów
Wilka z kultury fanatycznie religijnej w system handlowy, nad którym pieczę trzymał Bhor.
Spędził niejeden cykl, pijąc stregg z kudłatym władcą i wznosząc toasty za brody matki
oraz zamarznięte pośladki ojca. Słyszał też tysiące opowieści o tym, jak to Bhor przejął
panowanie nad Światem Wilka. Przeważnie historie te brzmiały zupełnie niewiarygodnie.
Wszystkie jednak łączyła osoba głównego bohatera. Był nim młody mężczyzna o nazwisku
Sten. W każdej opowieści Bhor przedstawiał go jako najwspanialszego kochanka,
wojownika i pijaka w historii plemienia kudłaczy. Każdy lubił szczeniaka nawet pomimo to,
że był człowiekiem
- Przez cały mój pobyt na Światach Wilka tylko dwa razy przespałem się z pewną
dziewczyną. Poza tym przegrałem niemal wszystkie bitwy, z wyjątkiem ostatniej - wyznał
Frye'owi Sten.
- Ta właśnie się liczy - powiedział właściciel “Blue Bhora".
- Możliwe, ale moje życie ciągle wisiało tam na włosku - odparł Sten. - Cholera! Z
Bhorem nie da się pić! Nawet jak zdołałem ukradkiem wziąć tabletki trzeźwiące, to i tak po
każdej imprezie lądowałem pod stołem.
Frye uznał, że Sten to bardzo miły facet. Był, oczywiście, cholernym łgarzem z
Modliszki, udającym prawdziwego Stena.
Karczmarz już dawno doszedł do wniosku, że z tego legendarnego Stena musi być
prawdziwie królewski nudziarz. Któż, u diabła, miałby ochotę bić się z tą istotą doskonałą,
o której bez przerwy opowiadał Bhor? Tak więc Frye uśmiechnął się tylko, gdy przybysz
podawał mu swój pseudonim. Uznał, że Sten, to naprawdę około pięćdziesięciu różnych
osób. Takie rzeczy robiło się w Modliszce.
Podczas jednej z długich, gościnnych nocy w stylu “Blue Bhor" - co oznaczało tace
pełne świeżych ryb, dziczyzny i lokalnych specjałów - kapitan i Frye ubili interes. “Blue
Bhor" miał zostać bezpiecznym domem Stena i Haines. Ponieważ sezon wędkarski już
dobiegł końca, kryjówka wydawała się niemal idealna. Frye zamknąłby lokal do remontu,
tak jak każdy nowy właściciel. Aby obniżyć koszty poważnej przebudowy, ekipa
budowlana mieszkałaby i stołowała się na miejscu.
Układ był bardzo korzystny dla obu stron. Aby kryjówka funkcjonowała, faktycznie
należało zrobić przebudowę. Ponadto rachunki za pokoje i żywność musiały być
zapłacone, na wypadek gdyby zaczął tu węszyć jakiś sprytny kontroler finansowy. Haines
natomiast bez obaw mogła ściągnąć do doliny sporą ekipę różnych ekspertów oraz
dowolną ilość specjalistycznego sprzętu, ukrytego w materiałach budowlanych sprzętu, ile
potrzebowała.
Umowa sprawiła, że był to najlepszy rok dla Frye'a; szczególnie, że intratna oferta trafiła
się po sezonie. Emerytowany członek Modliszki zaczął się nawet zastanawiać nad
możliwością zostania w Wyć jeszcze przez parę lat. Mając kredyty, którymi Sten pasł jego
konto, mógł zabawiać wędkarzy jeszcze przez eony.
Haines ciężkim krokiem wmaszerowała do baru. Grupa robotników rozładowywała już
ostatni grawilot ze sprzętem. Kobieta powąchała swój kombinezon brygadzisty i
marszcząc nos, powiedziała:
- Cuchnę, jakbym nie żyła od tygodnia.
Frye jeszcze raz przetarł szmatą błyszczące deski baru, chwycił szklankę i nalał do niej
piwa. Postawił trunek przed Haines, pochylił się nad kontuarem i ostentacyjnie pociągnął
nosem.
- Na mój gust teraz pachnie lepiej - stwierdził i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Bardziej
czuć pot niż policjanta.
Haines spojrzała na niego ostro i pociągnęła zdrowy łyk. To poprawiło jej nastrój, tym
bardziej że Frye od razu uzupełnił szklankę.
- Nie lubisz gliniarzy, co?
- A czy ktokolwiek rozsądny ich lubi? - Frye potrząsnął głową.
Haines pomyślała nad tym przez moment i roześmiała się krótko.
- Nie - powiedziała. - Nawet gliniarze nie lubią gliniarzy. Dlatego jestem w wydziale
zabójstw. Kiedy naprawdę robisz to, co do ciebie należy, ludzie nie chcą mieć" z tobą nic
wspólnego. Jej wypowiedź przerwał odgłos kroków. Odwróciwszy się, zobaczyli siwego
mężczyznę w zniszczonym ubraniu i staromodnych kaloszach. Miał ze sobą coś, co
wyglądało na archaiczny sprzęt wędkarski.
- Bar jest zamknięty - krzyknął Frye.
Przybysz stał tylko, wytrzeszczając oczy. Ponieważ przyszedł z doliny zalanej słońcem,
najwyraźniej czekał, aż wzrok przyzwyczai się do półmroku panującego w lokalu.
- Powiedziałem, że bar zamknięty - powtórzył właściciel.
- Remont - dodała Haines.
Mężczyzna potrząsnął głową, podszedł do baru i siadł na stołku.
- To był najgorszy połów od lat. Muszę napić się piwa. Rzucił na kontuar kilka kredytów.
- Duże i zimne. Albo nie; daj mi cały dzban. Frye pchnął kredyty z powrotem.
- Nie słuchał pan. Bar jest zamknięty. Remont. Siwowłosy zmarszczył czoło.
- Przecież nie będę szedł na piwo do Ashley. - Spojrzał na zmrożoną szklankę Haines. -
Jej podałeś, więc obsługujesz. Nalej mi jedno. Zapłacę podwójnie. Przecież kurek działa.
Co ci zależy, do diabła?
Haines poczuła mrowienie na karku. Odniosła wrażenie, że coś tu nie gra. Wsadziła
rękę w kieszeń kombinezonu i namacała schowaną tam małą broń. Zsunąwszy się ze
stołka, przeszła parę kroków w bok, by mieć pod obstrzałem zarówno mężczyznę jak i
drzwi.
- Słuchaj pan, co mówi gospodarz - warknęła, po czym głową wskazała na sprzęt
wędkarski leżący koło stołka. - Zabieraj swoje rzeczy i wynocha.
Zauważyła, że Frye sięga po coś pod bar.
- A jeśli nie wyjdę? - zagadnął zawadiacko nieznajomy. Swobodnym ruchem wziął piwo
Haines i spokojnie je wypił.
Odstawiwszy szklankę z głośnym stuknięciem, podniósł wzrok na kobietę i barmana.
Policjantka stała z pistoletem w dłoni.
- Poruczniku! - ryknął za nią jakiś głos.
Słysząc Stena, odwróciła się lekko, nie spuszczając jednak siwego z oczu. Mężczyzna
uśmiechnął się szeroko, a kapitan wyciągnął przyjaciółce broń z ręki. Haines gapiła się w
zdumieniu, gdy Sten minął ją i stanął na baczność przed starym, steranym rybakiem.
- Przepraszam, Wasza Wysokość - powiedział. - Spodziewaliśmy się pana dopiero jutro.
Haines zamurowało.
- Wszystko w porządku - odparł mężczyzna. - Pomyślałem, że wpadnę wcześniej,
powędkuję trochę i sprawdzę, jak się sprawy mają.
Sten wszedł za bar i nalał mu piwo. “Rybak" opróżnił szklankę jednym, długim łykiem.
Odwrócił się i puścił oko do wciąż oniemiałej ze zdziwienia kobiety.
- Poruczniku Haines - zaczął też nieco zmieszany Sten. - Pozwólcie sobie przedstawić...
- To jest... Wieczny Imperator - pisnęła.
- Do usług, madame. - Mężczyzna ukłonił się nisko.
Sten musiał podtrzymać Haines za ramię, bo zahartowana w bojach pracowniczka
wydziału zabójstw poczuła, że uginają się pod nią kolana.
- Zaarah Wahrid. - Imperator smakował te słowa, zastanawiał się, przeszukiwał pamięć.
- Nic mi to nie mówi. Tylko tyle z siebie wydusił?
- Niestety, sir - westchnął Sten. - Przepraszam, ale odkąd ja zajmuję się tą sprawą,
wszystko idzie nie tak jak trzeba. Przyciągnął do siebie piwo, odsunął je z powrotem i
dodał: - Naprawdę sądzę, że powinienem...
- Odejść?! - zagrzmiał imperator. - O nie, mój drogi! Siedzę po uszy w drakhu, a ty
chcesz, żebym cię zwolnił?
- Z całym szacunkiem, sir. Nie wywiązałem się z żadnej części tego zadania - naciskał
Sten. - Imperator próbował coś wtrącić, ale kapitan natychmist powołał się na
przysługujące każdemu wolnemu człowiekowi prawo rzucenia pracy. - Nie zrobiłem nic,
poza wydaniem góry kredytów. - Nie uzyskałem w zamian pożądanych informacji. Ciągle
mamy tylko wiele przypuszczeń i zbyt dużo plotek. Wspaniała robota. Załatwiłem
Stynburna. Przeze mnie rozpętało się piekło. Dwa lata zajmie panu uspokajanie tych
górników, a ja wróciłem jedynie z jakimś zwrotem, którego nikt nigdy nie słyszał. Gdyby to
była operacja Modliszki, wtedy pan albo Mahoney zażądałby mojej głowy.
Wieczny Imperator zastanowił się przez chwilę. Czy robił to tylko dla efektu, czy
faktycznie rozważał kwestię ewentualnej dekapitacji swego pracownika - tego młody
kapitan nie dowiedział się nigdy. W końcu władca parsknął głośno, po czym podał Stenowi
szklankę do napełnienia najlepszym piwem Frye'a.
- Jestem tu, gdzie jestem - powiedział - dlatego, że podejmuję szybkie decyzje, a potem
trzymam się ich bez względu na okoliczności. Owszem, zdążały mi się niepowodzenia. Ale
przeważnie wygrywałem.
Sten wolał nie kontrolować takiego typu postępowania. Wypił więc swoje piwo, wziął
głęboki wdech i pochyliwszy się nad stołem, rzekł:
- Dobrze. Proszę o rozkazy, sir.
Imperator zastanowił się przez sekundę, ile właściwie powinien powiedzieć stojącemu
przed nim młodemu człowiekowi. Zauważywszy wyczekujący wzrok Stena, po prostu
ciągnął dalej.
- Sprawa wygląda następująco: Tahnijczycy usilnie nalegają, abym się z nimi spotkał.
Moi doradcy twierdzą, że jak dotąd żaden dostojnik nie uznał ich odrażającego systemu,
nie mówiąc o przystąpieniu z nimi do rozmów.
- Ale Wasza Wysokość uważa, że spotkanie jest konieczne - odgadł Sten.
- Tak - westchnął imperator. - Ciągle próbuję zyskać na czasie. Jeśli jednak spełnię
prośbę Tahnijczyków, okażę swe uznanie warlordom, a to wzburzyłoby resztę imperium.
Do cholery! Przecież władca nie może biec na zawołanie każdego ufoludka. Muszę
przecież dbać o swoją reputację. Dzięki niej trzymam ten cały bajzel w kupie.
- Więc gra pan na czas - powiedział Sten.
- Czy nie na tym właśnie polega dyplomacja? - Imperator uśmiechnął się szeroko. -
Trzeba albo zwlekać albo walczyć. - Wzruszył ramionami. - Paru moich wysoko
opłacanych prawników pewnie uważałoby inaczej, aleja zawsze byłem zdania, że lepiej
pertraktować niż wojować. - Skończył piwo, wstał i dodał: - A nie sądzę, żeby wojna z
Tahn należała do małych. - Ruszył do wyjścia, jednak po paru krokach przystanął i posłał
Stenowi jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. - Z całą pewnością
przydałby mi się teraz jakiś ledwo żywy winny, którego mógłbym rzucić na pożarcie.
- Jak długo jeszcze zdoła pan odkładać spotkanie? - zapytał Sten.
- Niestety, zostało mi mało czasu - odparł imperator. - Chcę jednak, żebyś szukał
sprawcy tej afery aż do ostatniej chwili.
Sten skinął głową.
- Znajdę go, sir.
- Nie wątpię, kapitanie.
Wieczny Imperator podniósł swój sprzęt wędkarski i wyszedł zmęczonym krokiem. Sten
obserwował władcę. Przez moment zastanawiał się, co będzie z młodym kapitanem
Stenem, jeżeli zawiedzie.
System Bezpiecznego domu w “Blue Bhor", opracowany przez Stena, Alexa i porucznik
Haines, przez każdego zostałby uznany za wspaniały. Po pierwsze: działało w nim kilka
różnych wydziałów, a ich członkowie doskonale wtopili się w tło.
Po drugie: Sten i Alex wyszukali kilku twardzieli, którzy z palcem na spuście pilnowali,
czy ktoś nie wykazuje zainteresowania starą karczmą.
Ekipę dobrali spośród starych kumpli z Sekcji Modliszki, przebywających na urlopach,
albo wykorzystujących zwolnienia zdrowotne. Ci ludzie zawsze byli sympatyczni. Nawet
wtedy, gdy podrzynali komuś gardło. Dodatkowe zabezpieczenie stanowili ludzie z policji
imperialnej. Haines zaangażowała najbardziej zaufanych policjantów. Przyjaciele Stena i
Alexa patrolowali na zewnątrz, a znajomi Haines rządzili wewnątrz, wściekając się
czasem, gdy kapitan czy sierżant wtrącali swoje trzy grosze. Zgromadzenie talentów w
środku groziło niestety częstymi konfliktami. Każdy z policjantów uchodził niemal za
geniusza w swojej dziedzinie. Jedni specjalizowali się w technice komputerowej, drudzy w
archiwistyce, jeszcze inni doskonale znali się na sieci komunikacyjnej. Wszyscy byli
niezwykle błyskotliwi, godni zaufania i zaprzyjaźnieni z Haines.
Sten wysoko cenił ich umiejętności. To właśnie oni wyśledzili Dynsmana i zlokalizowali
Stynburna.
Sposób pracy policjantów był także godny uwagi. Gdyby podobną operację
przeprowadzała Modliszka, najbardziej wyszukany komputer wysokiej mocy przerzucałby
miliony danych. A problem polegał na tym, że nawet średni pobór mocy powodował
wysłanie czerwonych sygnałów we wszystkich kierunkach. Prime natomiast stanowił
siedlisko szpiegów.
Liz Collins, główny policyjny technik komputerowy, zaproponowała wiec, aby korzystać
z pięćdziesięciu maleńkich komputerków, każdy o ilorazie inteligencji pięcioletniego
dziecka. Później, wraz ze swoimi pomocnikami, tak połączyła te urządzenia, że powstał
jeden z najwydajniejszych systemów na planecie. Co ważniejsze, odpowiednio zespolone
komputery mogły wskakiwać i wyskakiwać z sieci informacyjnej nie zostawiając
najmniejszych śladów. Nie istniało więc ryzyko, że zostaną wykryte. Ponadto system Liz
potrafił kraść energię. Bez przerwy wślizgiwał się niepostrzeżenie do źródeł zasilania jak
włamywacz i zabierał tyle energii ile potrzebował do działania; nie więcej jednak, gdyż
znacząco zaważyłoby to na indywidualnych rachunkach za prąd.
Alex stwierdził także, iż sama Liz Collins jest kobietą, którą warto poznać bliżej. Wyższa
od sierżanta policjantka miała bardzo wydatne wszystkie krągłości i mocno rozwiniętą
muskulaturę. A właśnie to Alex uwielbiał. Gdy spotkał tę kobietę przy zakładaniu warsztatu
w “Blue Bhor", wpadł w ekstazę. Grawilot utknął wówczas w błocie przy brzegu rzeki.
Zanim Alex zdążył zareagować, pochyliła się, wyciągnęła pojazd - choć kości jej przy tym
nieco trzeszczały - i pchnęła go w dalszą, bezpieczną już drogę. Alex mógł sobie
wyobrazić te kształtne, potężne ramiona obejmujące jego ciało. Zdał sobie sprawę, że
dawno już nie zaznał prawdziwego uścisku.
Główny komputer zmontowanego przez Collins systemu, znajdował się w Apartamencie
Króla Gilly - największym pokoju “Blue Bhor". Alex wszedł tam i rozpaczliwie próbował nie
patrzeć pożądliwym wzrokiem na kuszące pośladki o kształcie jabłka. Powyżej, sylwetka
Liz zwężała się znacznie - jak zauważył sierżant oblizując wargi - do typowo kobiecych
proporcji, aby potem rozwinąć się we wspaniałe ramiona i przednie organy mleczne. Szkot
czuł narastające podniecenie. To była najpiękniejsza kobieta, jaką Alex kiedykolwiek
widział. Odwróciła się od ekranu, a jej spojrzenie sprawiło, że Kilgourowi stopniało serce i
zmiękły kolana.
- Moglibyśmy poczekać chwilę z tym drinkiem? Powinnam wkrótce coś dostać z
komputera.
Dla niej Alex zgodziłby się na wszystko.
- Nie jestem zbyt spragniony. Co mamy do tej pory?
Liz ponownie usiadła przodem do monitora i skupiła się na pracy.
- Prowadzimy teraz dwa główne poszukiwania. To pierwsze jest najtrudniejsze.
- Zaarah Wahrid?
- Ostatnie słowa Stynburna. Jak dotąd nie znaleźliśmy ich znaczenia, a przejechaliśmy
parę tysięcy języków, wszystkie encyklopedie, traktaty religijne. Bez rezultatów.
- A może...
- Nie wysilaj się, Alex. Sprawdzamy każdą możliwość. Problem w tym, że nawet ten
system potrzebuje na to sporo czasu. - Uśmiechnęła się z sympatią do głównego
terminala swojej skomplikowanej sieci komputerowej.
Alex poczuł ciepło i żal, że nie jest komputerem.
- Słuchaj, Liz - zaczął Kilgour. - Nie uważasz, że już pora, abyś odświeżyła swój
spracowany umysł odrobiną chmielu? - Oparł się swobodnie o stolik z monitorem, usilnie
walcząc z pokusą objęcia kobiety w talii. Liz uśmiechnęła się do niego przez ramię i Alex
pomyślał, że dzięki temu pojaśniało w pokoju. Przy rzadkich okazjach, kiedy się
uśmiechała, serce zawsze waliło mu jak młotem, a jego okrągła, czerwona twarz
promieniała anielską radością.
- Chyba coś mamy - oświadczyła z entuzjazmem.
Alex przyjrzał się słowom i liczbom migoczącym na ekranie. Musiał się bardzo
skoncentrować, aby odczytać szybko przewijany tekst.
- Wygląda na to, że masz na celowniku świętej pamięci doktora Stynburna - powiedział
w końcu.
Liz pokiwała głową. Przy polowaniu podobała się Alexowi jeszcze bardziej.
- Spójrz na to! Stynburn założył jakieś pół tuzina papierowych korporacji. Umieszczał je
na granicznych planetach bankowych. Za każdym razem, kiedy podejmował pracę lub
udzielał konsultacji zapisywał tę działalność na poczet jednej ze swoich firm.
- Maleńkie malwersacje podatkowe - stwierdził Alex.
- No właśnie. I to bardzo sprytne. Doktor potrafił sobie radzić.
Alex odchrząknął głośno, usiłując odzyskać kontakt z rzeczywistością.
- Czyli drugie poszukiwanie jest związane z osobą Stynburna? - spytał.
Liz potaknęła.
- To pochłania dużo czasu z odwrotnych przyczyn. Istnieje nie za dużo lecz za mało
danych. Doktorek znał wszystkie sztuczki Korpusu Merkurego.
- Pomyślałaś więc o fikcyjnyjnych firmach - powiedział Alex z podziwem.
- Mały przebłysk geniuszu - odparła Liz rumieniąc się nieznacznie.
Alex z trudem powstrzymał się przed poklepaniem w plecy pięknej policjantki. A jeśli źle
by to zrozumiała? Albo dobrze? Albo... Oderwał wzrok od wiru danych na ekranie.
Ponownie odchrząknął.
- Coś jeszcze?
Podała mu plik wydruków.
- Nie jestem pewna, czy te informacje mają jakiekolwiek znaczenie, ale kiedy je
dostałam, mój mózg gliniarza zaczął kichać.
Alex przejrzał zapisane kartki. Były to cztery raporty o śmierciach, napisane suchym,
policyjnym żargonem. Sierżant odnalazł dwa punkty styczne. Wszystkie te zgony
wydawały się dziwacznie przypadkowe i wydarzyły się w pobliżu pałacu. Alex sprawdził
pierwszy raport. “Kobieta. Wysoka zawartość alkoholu we krwi. Udusiła się własnymi
wymiocinami. Na gardle mały siniak". Pominął nazwisko i spojrzał na życiorys denatki.
“Dezerter ze Straży Pretoriańskiej". Alexowi zaświtała pewna myśl. Szybko przerzucił
pozostałe raporty i sprawa stała się oczywista.
- Miałaś rację, choć jesteś policjantką. - Wskazał jej elementy łączące cztery przypadki.
- Każda z tych osób pracowała kiedyś dla rządu - stwierdziła Collins. - Eksurzędnik, eks-
technik, eks-ochroniarz z muzeum. I wszyscy...
.. mieli powiązania z pałacem - dokończył Alex.
Liz opadła na krzesło i wydała z siebie długie westchnienie.
O cholera! Poczwórne morderstwo.
Gdy Liz zaczęła już się poddawać przygnębieniu, ekran rozbłysł na czerwono. Kobieta
skoczyła na równe nogi i wlepiła weń wzrok. Po tysiącach godzin pracy wreszcie nastąpił
pierwszy, oczywisty przełom. W końcu komputer zdołał przebić się przez gąszcz
maskujących korporacji Stynburna.
- Mój Boże - wyszeptał Alex. - Ten facet pracował dla Kaia Hakone'a.
Rozdział trzydziesty czwarty
- Nigdy jeszcze takiej nie widziałem - powiedział Kai Hakone. - Mógłbym przyjrzeć się
bliżej?
Sten podał mu legitymację Służby Imperialnej. Emblemat imperium z zakodowaną
strukturą skóry i miarą pulsu Stena zaczął błyskać, gdy Hakone wziął kartę do ręki.
Przyjrzał jej się przez moment i zwrócił Stenowi.
- Nie wiem, jaki jest cel tej wizyty, kapitanie. Ale w zasadzie pojawienie się pana jest mi
bardzo na rękę.
- Tak?
Hakone chciał wyjaśnić, ale jego słowa zagłuszył wysoki skowyt statku, wznoszącego
się nie opodal na napędzie Yukawy.
Rezydencja Hakone'a mieściła się na najwyższym ze wzgórz otaczających Soward -
największy port Świata Prime. Została ona zbudowana, w czasie wolnym od lotów, przez
kapitana trampowego frachtowca. Dowódca pojazdu zamierzał osiąść tu po przejściu na
emeryturę.
Nie doczekał jednak tej chwili, gdyż popełnił taktyczny błąd. Usiłował sprzedać paciorki
jakimś prymitywnym ludziom, bardziej zainteresowanym zabijaniem niż handlem.
Hakone'owi udało się tanio wynająć ten rozległy dom, ponieważ większość osób, które
oczywiście mogły sobie pozwolić na rezydencję na Prime, nie przepadała za hałasem
portu kosmicznego. Hakone wykończył wnętrza i dodał parę pomieszczeń własnego
pomysłu; na przykład półkolistą salę bitwy.
Napęd Yukawy przełączył się na AM2 i okręt zniknął w absolutnej ciszy.
- Lubię słyszeć to, co opisuję - wyjaśnił Hakone, gestem zapraszając Stena do domu. -
Nie jest za wcześnie na kieliszeczek, kapitanie?
- Słońce już wstało, nieprawdaż?
Hakone uśmiechnął się i poprowadził Stena poprzez wielką salę recepcyjną i jeszcze
większy salon do swojego matecznika.
“Matecznik" Hakone'a, czyli biuro i miejsce gdzie pisał, był stylizowany na bibliotekę ze
Starej Ziemi, choć wprowadzono tu pewne innowacje. Przy dwudziestometrowej
wysokości ścianach stały półki wypełnione taśmami wideo, raportami, a nawet antycznymi,
oprawnymi w skórę księgami. Na środku pokoju widział długi płaski stół. Na tym jednak
kończyło się podobieństwo do osiemnastowiecznych ziemskich pomieszczeń. Stół
zapełniały terminale komputerowe, a dostęp do górnych półek umożliwiały automatyczne
drabiny.
W jednym końcu apartamentu, na całej jego szerokości rozciągał się bar pisarza.
Sten przejrzał butelki, gdy gospodarz zaproponował wybór trunku.
- Czy ma pan trochę scotcha?
Hakone przytaknął.
- Przejął pan gusta imperatora! - powiedział sięgając po butelkę i napełniając do połowy
dwie szklanki.
Sten zaledwie umoczył usta. Hakone także prawie wcale nie pił.
- Mówił pan coś o szczęśliwym zbiegu okoliczności, sir Hakone.
- Tak. Sam zamierzałem skontaktować się z panem, kapitanie. - Gospodarz wskazał na
pobliską szeroką kanapę. - Czy widział pan może moje przedstawienie? To wystawiane w
przeddzień Dnia Imperium?
- Niestety, byłem na służbie.
- Z tego, co mówią krytycy, miał pan zapewne szczęście. W każdym razie, zabrałem się
za następną pracę. Odkryłem coś niezwykle fascynującego. Czy zdaje pan sobie sprawę,
że nikt nie napisał jeszcze historii pałacu imperialnego? - Sten udał ignorancję, potrząsnął
głową i pociągnął ze szklanki. - Nie tylko nigdy nie przedstawiono historii budynku, ale
także nie utrwalono losów związanych z nim ludzi - kontynuował Hakone tonem
sprawiającym wrażenie pisarskiego entuzjazmu.
- Ciekawy pomysł.
- Prawda? Mój wydawca też tak uważa. Jednak szczególną uwagę pragnę zwrócić na
historię ludzi, a nie kamienia i technokracji. - Sten czekał. - Jak pan wie - ciągnął pisarz -
jestem przede wszystkim historykiem wojskowym. Mam, mówiąc szczerze, własne źródła
informacji. Gdy skrystalizował mi się ten pomysł, przystąpiłem do rozmów z osobami
związanymi z pałacem. Dlatego też tak zależało mi na spotkaniu pana na przyjęciu u
Marra i Senna. Uważam pana za postać dość szczególną, kapitanie Sten. - Szef ochrony
imperatora wyglądał na wysoce zainteresowanego. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że jest
pan najmłodszym człowiekiem, który kiedykolwiek dowodził strażą przyboczną naszego
władcy?
- Admirał Ledoh poinformował mnie o tym.
- Zastanawiałem się, dlaczego został pan wybrany. Aby poznać odpowiedź, pozwoliłem
sobie zajrzeć do pańskiego wojskowego dossier.
Sten nawet się nie uśmiechnął. Wiedział, że jego sfałszowane dokumenty mogły oprzeć
się każdym badaniom. Tylko głównodowodzący z Modliszki, sam imperator oraz generał
łan Mahoney znali prawdziwy przebieg jego służby.
- Pańskie dossier jest imponujące. Ani jednej kary, czy nagany. Najwyższe oceny w
każdej dziedzinie, wszyscy dowódcy dają najlepsze rekomendacje, liczne bohaterskie
czyny nagrodzone odznaczeniami.
- Niektórzy po prostu mają szczęście - stwierdził Sten i dokończył drinka.
- Jeśli mogę być szczery, kapitanie, to chyba zbyt dużo szczęścia - odparł Hakone, a po
chwili milczenia dodał: - A co by pan powiedział, gdybym wyraził podejrzenie, że wszystkie
pańskie wojskowe dane to tylko fikcja?
- To zależałoby od okoliczności. Albo zafundowałbym panu drinka, albo zapewnił
konieczność zrobienia transplantacji nosa.
- Nie chciałem pana obrazić, kapitanie. Sugeruję tylko, że przydzielono panu obecne
stanowisko za osiągnięcia w Korpusie Merkurego, lub w Sekcji Modliszki.
- Korpus Merkurego? - Sten udał głupka. - Przepraszam, sir Hakone. Nigdy nie
pracowałem w wywiadzie, natomiast o Modliszce słyszę pierwszy raz w życiu.
- Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Zdaje się, że jednak pana obraziłem. Zmieńmy
temat. Co pana tu sprowadza?
Pisarz ponownie napełnił szklanki.
- Zatrudniał pan kiedyś doktora Hara Stynburna. - Sten spróbował podejścia z
zaskoczenia. Gospodarz faktycznie zareagował, ale w sposób bardzo oczywisty. Po
prostu upuścił na podłogę zakrętkę od butelki.
- Cholera! Co ten idiota znowu zrobił?
- Znowu? Sten udał mocne zdziwienie. - Muszę pana uprzedzić, że ta rozmowa jest
nagrywana. Ma pan prawo do porady prawnej oraz lekarskiego nadzoru, zapewniającego,
że nie działa pan pod wpływem przymusu fizycznego ani środków farmakologicznych.
- Dziękuję za ostrzeżenie, kapitanie. Nie potrzebuję tego jednak. Doktor Har Stynburn
rzeczywiście dla mnie pracował. Przez okres czterech primeańskich miesięcy. Po tym
czasie zwolniłem go bez żadnych referencji.
- Proszę kontynuować, sir Hakone.
- W mojej posiadłości mieszka i pracuje około trzysta osób. Uznałem więc za wygodne
zatrudnienie domowego lekarza. Oto jedna z przyczyn, dla których zaangażowałem
Stynburna. A wybrałem właśnie jego, ponieważ był weteranem. Służył w czasie Wojen
Muellera, w bitwie o Saragossę.
- Tak jak pan.
- O, widzę, że moje taśmy zostały dokładnie przejrzane.
- Dlaczego pan go zwolnił?
- Cóż, uważałem Stynburna za naprawdę dobrego lekarza, ale przeszkadzało mu to, że
zamknął się w przeszłości.
- Nie rozumiem.
- Chciał rozmawiać wyłącznie o swojej służbie wojskowej. I o tym, że czuł się
zdradzony.
- Zdradzony?
- Wie pan, iż został relegowany ze służby? Uważał, że robił dokładnie to, czego
wymagało od niego imperium, a kiedy już wywiązał się ze wszystkich zadań, posłużono
się nim jako kozłem ofiarnym.
- Imperium nie praktykuje ludobójstwa, sir Hakone.
- Stynburn był innego zdania. W każdym razie, jego obsesja zaczęła działać mi na
nerwy. Uznałem więc, że go zwolnię po wygaśnięciu wstępnego kontraktu.
Sten zamierzał zadać kolejne pytanie, ale zrezygnował, widząc Hakone'a wpatrującego
się w podłogę i gotowego mówić dalej.
- Ja również na swój sposób zamknąłem się w przeszłości, nieprawdaż? - Pisarz wypił
drinka.
- Jest pan historykiem - odparł dyplomatycznie Sten.
- Co pan sądzi o wojnie? - spytał niespodziewanie Hakone.
Stenowi cisnęła się na usta tylko jedna odpowiedź: wojna to jaskrawa głupota. Kapitan
zachował jednak milczenie, gdyż wyczuwał, że rozmówca pragnąłby usłyszeć zupełnie co
innego.
- Ktoś kiedyś napisał - ciągnął Hakone - że wojna jest osią, wokół której obraca się
życie. Myślę, że to prawda. Dla doktora Stynburna i, szczerze mówiąc, dla mnie była
życiowym wydarzeniem. - Hakone podniósł dwie szklanki, zabrał karafkę z baru i ruszył w
kierunku najbliższych drzwi. - Mógłbym panu opowiedzieć przebieg tego całego konfliktu,
wolę jednak to pokazać.
Hakone poprowadził Stena do pokoju bitwy znajdującego się na tyłach posiadłości.
Wojny Muellera, które toczyły się niemal sto lat przed urodzeniem Stena, utwierdziły
kapitana w przekonaniu, że tego typu konflikty są przejawem wyjątkowej głupoty. Światy
Muellera zostały zasiedlone zbyt szybko i leżały zbyt daleko od imperium. W efekcie nie
miały one żadnego wsparcia ze strony mocarstwa, posiadały źle określone i zaopatrzone
linie handlowe, a do ostatecznego upadku przyczyniła się także kompletna ignorancja
zarządzającej tymi światami imperialnej biurokacji.
W wojnie brały udział różne planety, jednak każda z nich walczyła pod sztandarem, na
którym można by wypisać hasło: “wszystko, tylko nie to cholerne imperium". Zanim
Wieczny Imperator się zorientował, że Światy Muellera to bomba z podpalonym już
lontem, było za późno na jakiekolwiek pertraktacje. Władca musiał wysłać gwardię.
Ale nadmierny rozrost imperium niekorzystnie wpłynął także na wojsko. Bitwy w
większości toczono na niewłaściwym terenie, z niewłaściwymi przeciwnikami i w
niewłaściwym czasie.
Do dziś, gdy imperator zaczynał czuć się zbyt pewnie, wystarczało mu dla przywrócenia
właściwej, ludzkiej perspektywy przejrzenie dokumentów związanych z Wojnami Muellera.
Najgorsza tragedia, bitwa o Saragossę, nastąpiła w momencie, gdy Światy Muellera były
bliskie unicestwienia.
Saragossa w ogóle nie powinna zostać najechana. Należało ignorować jej izolację i
czekać, aż mieszkańcy sami poproszą o ponowne włączenie do imperium. Zamiast tego,
wysłano całą Wielką Flotę i Siódmą Dywizję Gwardii. Zakładano, że inwazja przebiegnie
szybko i sprawnie. Wojska imperialne miały po prostu wylądować na odosobnionej
planecie, która mogła liczyć na pomoc jedynie paru zacofanych światów satelitarnych.
Najazd okazał się jednak koszmarem.
Wielkich admirałów, którzy rozkazali przystąpić do ataku, nie zastanowił fakt, że wokół
Saragossy krąży tylko jeden księżyc, chociaż wstępne raporty wywiadu donosiły o
siedmiu. Na skutek takiej ignorancji zginęło niemal milion osób.
Według planu żołnierze imperium mieli całkowicie opanować planetę. Transportowe
gwardii, wspierane przez pięć okrętów wojennych, ruszyły ku jonosferze, kiedy wyjaśniła
się tajemnica brakujących księżyców.
Wysadzono je w powietrze, tak ostrożnie, aby ich fragmenty pozostały na orbicie
planetarnej. Następnie każdy kawałek większy od piłki baseballowej obsadzono
Saragossańczykami, którym na odpędzeniu imperium zależało bardziej niż na utrzymaniu
się przy życiu. Sytuacja przedstawiała się zatem tak, jakby siły inwazyjne starały się
przebić przez pas strzelających asteroidów.
Pierwszy okręt wojenny został podziurawiony i unieruchomiony na ponad trzy jednostki
planetarne od powierzchni. Dowodzący inwazją - admirał floty Rób Gades - zdążył
przenieść się z resztkami swojego sztabu na okręt dowodzenia, po to tylko aby zobaczyć,
jak cztery jednostki bojowe rozpadają się na kawałki.
Na odwołanie wojska było już za późno. Nieprzyjaciel zniszczył większość statków,
zanim zdążyły się one rozdzielić na kapsuły. Te, którym to się udało, weszły w atmosferę,
ale pozbawione wsparcia, i atakowane wściekłym ogniem z powierzchni wytrzymywały
zaledwie parę sekund.
Wtedy - jak wyjaśnił Stenowi Hakone, przesuwając okręty po pokoju bitewnym -
zniszczeniu uległ jego własny patrolowiec. Bitwę zakończył rozkaz admirała Gadesa: -
Sauve qui peut - ratujcie, co się da. Jednej trzeciej floty inwazyjnej udało się wyrwać z
Saragossy.
- Jednej trzeciej, kapitanie - powtórzył Hakone, wyłączając maszynerię. - Zginęło blisko
milion ludzi. Czy taka przeszłość nie odciska piętna na całym życiu?
Sten nieraz brał udział w treningach bitewnych i zawsze dochodził do wniosku, że
wolałby nigdy nie doświadczyć “uroków" prawdziwej bitwy. Na myśl o swojej ewentualnej
bohaterskiej śmierci doznał bolesnego skurczu żołądka. Zignorował jednak to
nieprzyjemne doznanie i zdecydował się na bezpieczną odpowiedź głupka.
- Nie wiem, sir Hakone.
Ale czy rozumie pan teraz, dlaczego zatrudniłem Stynburna? Przeszedł przez to samo
piekło co ja.
Sten zauważył, że podczas tej obrazowej lekcji historii Hakone zdążył wypić pół butelki
scotcha.
- Przy okazji, kapitanie. Czy wie pan, co stało się z admirałem Gadesem.
- Nie.
- Za swoją, cytuję z wyroku sądowego: “ucieczkę w obliczu wroga" został pozbawiony
dowództwa i zmuszony do przejścia na emeryturę. Uważa pan, że to sprawiedliwe?
- Nie do mnie należy ocena takich rzeczy, sir Hakone. - Sten stanął na baczność. -
Dziękuję za udzieloną informację. Czy mogę liczyć na pańską dalszą współpracę,
gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania?
- Oczywiście - powiedział wypranym z emocji głosem gospodarz.
Sten odczuł silną pokusę zagrania va banąue. Chciał zapytać, czy zwrot Zaarah Wahrid
mówi coś Hakone'owi. Wyłączył jednak magnetofon, skinął głowa i skierował się do
wyjścia.
Gdyby opuścił dom pisarza kilka sekund wcześniej, zauważyłby, jak jeden z ludzi
Hakone'a przyczepia do grawilotu małe, plasowe pudełko.
Hakone wrócił do biblioteki. Czekający na niego pułkownik Fohlee był wyraźnie
niezadowolony.
- Uważa pan, że popełniłem błąd - powiedział Hakone.
- Po co, do cholery, mu pan to wszystko opowiadał! Kapitan Sten jest śledczym
imperatora.
- Robiłem rozeznanie, pułkowniku.
- Jakie znowu rozeznanie?
- Gdyby wykazał odrobinę zrozumienia, moglibyśmy uczynić go jednym z nas.
- Ale namielił pan tylko ozorem i niczego nie uzyskał w zamian.
- Pułkowniku! Za wiele pan sobie pozwala.
- Przepraszam, sir.
- Kazałem przymocować nadajnik do grawilotu kapitana. Proszę wysłać za nim drużynę
dezerterów. Mają zlokalizować kryjówkę Stena, a potem go zabić. To wszystko!
Fohlee bezwiednie zasalutował, wykonał w tył zwrot i wyszedł, nie zastanawiając się
nawet, skąd ta reakcja na rozkazujący ton człowieka, który nie nosił munduru od niemal
stu lat.
Rozdział trzydziesty piąty
Monitor komputera lśnił w zaciemnionym pokoju. W jednym z rogów ekranu widniał cel
poszukiwań - zwrot ZAARAH WAHRID. Pozostałą część powierzchni pokrywały ciągle
zmieniające się linie informacji. W tej chwili komputer ustalał, czy nie jest to nazwa
jakiegoś produktu handlowego. Sprawdzał wszystko, co zostało zarejestrowane w
imperialnym urzędzie patentowym od chwili jego założenia.
Prowadząca polowanie Liz Collins nie odrywała wzroku od ekranu, usiłując odnaleźć
jakiś punkt zaczepienia. Jej oczy pilnie śledziły każdy nowy rząd liter, zatrzymywany
automatycznym kliknięciem. Elektroniczny mózg przedstawiał właśnie katalog
przestarzałego sprzętu gospodarstwa domowego.
Liz zmuszała się do skupienia uwagi na robocie. Spokojnie, kobieto, pomyślała. Jeśli ci
się zdaje, że to jest nudne, to zgadnij co będzie następne. Jęknęła, kiedy wyświetliły się
końcowe gwiazdki i pojawiła się nowa kategoria - “Obrona".
Za plecami Collins zapanował nagle jakiś ruch. Policjantka usłyszała odgłos
otwieranych drzwi i miękkie kroki. Gdy się obejrzała, zobaczyła Alexa, z dwoma kuflami
pienistego trunku w dłoniach.
- Może drinka? - zapytał. - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?
- O, mój Boże, tak - odparła, myśląc o piwie. Spostrzegła zakłopotaną twarz Kilgoura,
więc natychmiast się poprawiła. - To znaczy, nie. Nie, to znaczy... zgoda, chętnie się
napiję.
Przełączyła komputer na tryb automatyczny, uruchomiła sygnalizację i, podniósłszy się,
wzięła kufel od Alexa. Ledwie pociągnęła mały łyk, a na jej twarzy pojawił się wyraz
zaskoczenia.
- To nie jest zwykłe piwo! - Uśmiechnęła się lekko.
- Piwo plus maleńki dopalacz - wyjaśnił Alex. - Dolałem odrobinę scotcha.
Liz upiła trochę drinka, wyraźnie rozkoszując się jego smakiem.
- Mmmm, nie mam absolutnie nic przeciwko temu.
Podeszła do pokrytej futrem kanapy, usiadła, założyła nogę na nogę i zaczęła obciągać
spódnicę na kolanach. Przestała, ujrzawszy tęskny wzrok Alexa, gdy stopniowo znikał
obnażony kawałek uda.
- A co tam, do cholery!
Poklepała miejsce obok siebie. Szkot, jakby budząc się nagle, potrząsnął głową,
przeszedł kilka kroków dzielących go od kanapy i z wahaniem usiadł obok ponętnej
kobiety. Uważnie studiował przeciwległą ścianę, bojąc się spojrzeć Liz w oczy.
- Więc sądzisz, że uda się znaleźć ten cały Zaarah... coś tam? - powiedział w końcu.
Panna Collins nie odezwała się nawet słowem. Pociągnęła tylko następny łyk.
- To znaczy, że zapiep..., przepraszam, pracowałaś tak ciężko przez tyle...
- Alex - przerwała mu szeptem Liz.
Odwrócił się i po raz pierwszy odkąd wszedł do pokoju, spojrzał bezpośrednio na Liz.
- Tak?
- Czy musimy rozmawiać?
- Nie.
- A zatem...
Sierżant wreszcie pojął. Wyciągnął ręce, lecz wcześniej poczuł, jak obejmują go
muskularne, ale dziwnie miękkie ramiona policjantki. Powoli osunęli się na kanapę.
Liz już nie przejmowała się tym, że spódnica od munduru podjeżdża jej coraz wyżej i
wyżej, i...
Niewidoczny dla nich monitor komputera zaczął mrugać na czerwono. Cierpliwym
pulsowaniem informował, że znalazł... znalazł... znalazł...
Na ekranie widniał następujący napis:
NOTA: JAMES, Dane Historyczne. OKRĘT WOJENNY: ZAARAH WAHRID (klasa Kwiat
- zbudowano 14 sztuk).
Tekst szedł dalej, informując o wymiarach statku, jego załodze, uzbrojeniu, dacie
powstania i historii. Ostatnia wiadomość brzmiała następująco: Zaarah Wahrid zakończył
swą chlubną karierę jako okręt flagowy w bitwie o Saragossę, podczas Wojen Muellera.
Okręt został całkowicie zniszczony. Zginęło dziewięćdziesiąt procent załogi.
Szczęśliwie dla kochanków, upłyną godziny, zanim przeczytają tę notę. Sprawa bowiem
znów wróciła do punktu wyjścia. Zaarah Wahrid był statkiem, który już nie istniał.
Rozdział trzydziesty szósty
Sten podniósł grawilot z posiadłości Hakone'a i skierował go prosto do pałacu
imperatora.
Minąwszy granice miasta Fowler, kapitan zmniejszył wysokość pięćdziesięciu metrów.
Jak dotąd wszystko szło zgodnie z przewidywaniami Hakone'a. Następnym ruchem Stena
powinno być ustawienie kursu na bezpieczny dom w Ashley-on-Wye.
Parę setek osób mogłoby jednak, gdyby żyło, doradzić historykowi, żeby nie próbował
przewidywać postępków Stena.
Grawilot tylko pozornie posiadał standardową imperialną konstrukcję. Człowiek
instalujący nadajnik niestety nie zauważył stosunkowo wyszukanego osprzętu
komputerowego.
Sten włączył automatyczne sterowanie i zawisnąwszy nisko nad drzewami, sprawdził
siebie i pojazd w poszukiwaniu pluskw. Na częstotliwości 22.3 Hz detektor zawył jak
potępieniec. Sten odczepił kierunkowy transponder z deski rozdzielczej, po czym omiótł
nim maszynę. Znalezienie nadajnika zajęło tylko parę sekund.
Sten wrócił na fotel pilota, aby rozważyć różne możliwości dalszego działania. Gdy
podjął decyzję, włączył ręczne sterowanie i wzniósł się na tysiąc metrów. Ustawił nowy
kurs - prosto nad Wielkie Morze Południowe. Było to, na kompasie, ponad osiemdziesiąt
stopni magnetycznych od jego właściwego celu - “Blue Bhor". Sten dokładnie nie wiedział,
w jakim celu zamontowano nadajnik, ale postanowił improwizować co najmniej przez parę
tysięcy kilometrów.
Nie trwało to tak długo.
Radar odległości zaczął ostrzegawczo pikać. Jakiś obiekt zbliżał się do grawilotu od tyłu
z dużą prędkością. Kapitan odwrócił się i spojrzał przez lornetkę.
Pominąwszy pewne modyfikacje, pojazd Stena był standardowym, napędzanym
generatorem McLeana wozem bojowym o wymiarach dziesięć na pięć metrów, z
otwartymi miejscami dla czterech osób. Zbliżająca się maszyna także była typowym
modelem imperialnego wozu bojowego, tylko że mniej więcej dwa razy większym od
grawilotu Stena, przeznaczonym dla około dwunastoosobowego plutonu.
W pojeździe zbliżającym się z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę
Sten naliczył sześć osób. Postanowił ułatwić im zadanie i zwolnił nieco grawilot. Lecący z
tyłu wóz również przyhamował.
Taktyczny zmysł Stena automatycznie analizował sytuację: mają mnie śledzić, a po
zlokalizowaniu kryjówki zabić.
Kapitan syknął i zatrzasnął podwójną uprząż zabezpieczającą.
Rozwinąwszy pełną prędkość, wyłączył radar dopplerowski. W zwykłych wozach
bojowych urządzenie to było włączone na stałe, dzięki czemu nawet kiepski pilot nie
musiał się obawiać, że rozbije się o coś we mgle, dymie czy deszczu. No ale wóz Stena
posiadał zmodyfikowany sprzęt.
Szef ochrony imperatora uruchomił dodatkowy dopplerowski radar, który podał, że wóz
plutonu podchodzi z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Bardzo wolne
reakcje, uznał Sten.
Zanim pilot pościgu uświadomił sobie co się dzieje, Sten wyrównał wysokość i ponownie
szarpnął drążek, niemal wciągając go na kolana.
Standardowe grawiloty nie mają możliwości wykonywania podobnych manewrów, więc
ścigający pilot zapewne gapił się w zdumieniu, gdy wóz Stena, wywinąwszy doskonałego
immelmana, zaczął spadać prosto na jego maszynę.
Nurkując ku swoim prześladowcem Sten widział przerażenie, panikę i poruszenie, jakie
wywołał. Pilot odciął napęd i opadł, ledwo unikając, samobójczego, zdawałoby się ataku
Stena.
Wóz ludzi Hakone'a na moment stracił równowagę. Gdy już ją odzyskał, błyskawicznie
wysunął wyrzutnie rakiet. Cztery atmosferyczne pociski powietrze-powietrze wystrzeliły z
ogniem i dymem.
Grawilot kapitana leciał już w odwróconej pozycji. Walcząc z przeciążeniem Sten
szarpnął za dźwignię zwalniającą flary. Wokół aż pojaśniało od wielokolorowych
fosforowych płomieni. Sterowane na ciepło pociski posłusznie skierowały się na jaskrawą
Tunę. Równoczesna eksplozja czterech rakiet wystarczyła, aby pilot nieprzyjaciół
chwilowo stracił kontrolę nad pojazdem. Pozostali członkowie załogi wstrzymali ogień,
zmuszeni do chwycenia się za poręcze. A wtedy z dymu runął w dół wóz bojowy Stena.
Pilot plutonu w panice okręcił pojazd wokół jego osi, lecz szybko zrozumiał, że znów się
spóźnił, widząc wóz Stena dokładnie ponad sobą.
Potem wydarzyło się coś, czego sześciu bandziorów nigdy by się nie spodziewało. Sten
przestawił swoją maszynę na automat, wypiął się z uprzęży zabezpieczającej i wskoczył
prosto do pojazdu dezerterów.
Kapitan zrobił salto, dobył nóż i wylądował na jednym z wrogów, miażdżąc mu
obcasami klatkę piersiową. Opadł na kolana, unikając ciosu wymierzonego przez drugiego
przeciwnika. Trzymany jak maczuga karabin opadł z hukiem, chybiając celu. Sten
błyskawicznie się wyprostował i dwoma palcami wcisnął napastnikowi oczy w mózg. Gdy
trup padał, Sten okręcił się wkoło. Jego nóż przeciął nadgarstek trzeciemu mężczyźnie,
odcinając mu dłoń. Z okaleczonej ręki wytrysnęła fontanna krwi. Człowiek wytrzeszczył
oczy na wypływającą posokę, zatoczył się i wypadł w nicość. Sten tego nie zauważył, gdyż
kolejny eks-pretorianin zamierzył się na niego długim gwardyjskim nożem bojowym. Sten
zablokował cios krystalicznym ostrzem, przecinając stopową stal. Czwarty mężczyzna nie
zdążył nawet zareagować, gdy okuty obcas Stena roztrzaskał mu czaszkę.
Powietrze się zjonizowało. Sten upadłszy, ślizgał się po kratowanym metalu pokładu.
Pocisk karabinu Willy'ego zagwizdał mu nad głową i zanurkował w kałużę krwi.
Kapitan błyskawicznym ruchem wysunął do przodu rękę uzbrojoną w nóż. Ostrze
dosięgło piątego pretorianina i tuż poniżej pasa rozcięło mu rdzeń kręgowy. Śmiertelnie
ugodzony najemnik Hakone'a spazmatycznie wygiął się w tył i runął na pilota, który
usiłował uwolnić się z uprzęży wciąż trzymającej go w fotelu. Gdy pilot w końcu zdołał
wstać, natychmiast został zaatakowany przez kapitana.
Ten natomiast postanowił wziąć jednego żywcem i zadać mu parę bardzo poważnych
pytań. Zamiaru jednak nie zrealizował, gdyż pilot wrzasnął i rzucił się w otchłań przez bok
pojazdu, raz tylko spojrzawszy na cienką drzazgę metalu lśniącą w dłoni straszliwego
zabójcy pięciu pretorian.
Sten usiłował chwycić desperata, ale było za późno. Patrzył na przeraźliwie krzyczącą
postać, koziołkującą w dół ku odległym parkom.
Muszę wziąć się w garść... muszę wziąć się w garść, powtarzał sobie w myślach Sten.
Gdy bojowe szaleństwo opadło, kapitan zaklął siarczyście. Usiadł, nie zwracając uwagi na
krew pokrywającą podłogę.
Po chwili powróciła zdolność racjonalnego myślenia. Sten przyjrzał się pięciu martwym
mężczyznom. Haines może się czegoś o nich dowiedzieć - zdecydowała jakaś część jego
umysłu. Mało ważne - podpowiedziała mu druga. Nie wierzysz chyba w zbiegi
okoliczności? Pojechałeś do Hakone'a. Uraczono cię muzyką i tańcami. Gdy wyjechałeś,
ktoś usiłował cię zabić.
Biorąc pod uwagę imperialne pełnomocnictwa, które otrzymał, Sten miał wystarczającą
motywację, aby zaaresztować Hakone'a i użyć wszelkich koniecznych środków, łącznie ze
skanowaniem mózgu, żeby zbadać jego powiązania ze spiskiem na życie imperatora.
Było to jednak zbyt łatwe rozwiązanie.
Z jakiegoś powodu wydawało się kapitanowi, że nikt tak popularny jak Hakone nie może
być głową spisku.
Rozdział trzydziesty siódmy
Spowity mgłą długi, lśniąco-czarny statek stał na lądowisku niewiele większym od niego
samego. Aureole światła otaczały luki przeznaczone do ładowania towarów i okrętowania
ludzi.
To pole startowe figurowało w rejestrach Świata Prime jako taktyczno-pomocnicze
lądowisko Floty Imperialnej, ale naprawdę korzystał z niego władca, gdy nie chciał, aby
jego podróże zostały rozgłoszone przez wszystkie wideoekrany.
Sam okręt, noszący nazwę Normandie, był równie tajemniczy. Według rejestrów został
zbudowany jako statek handlowo-pasażerski. Jednak po trzecim rejsie wycofano z grafiku
lotów tę luksusową, superszybką maszynę.
Normandie z zewnątrz wyglądał na konwencjonalny liniowiec. W rzeczywistości zaś
powstał jedynie po to, aby służyć imperatorowi zarówno do odbywania tajnych misji jak i
do wypoczynku. Miał uzbrojenie niszczyciela floty, a napęd krążownika.
Do obsługi doskonale zautomatyzowanego Normandie starczało mniej niż stu ludzi. Nie
znaczyło to wcale, że statek był ciasny. Większą jego część zajmowały pomieszczenia
Jego Wysokości. Dzięki ruchomym grodziom oraz pokładom władca mógł tam urządzać
prywatne przyjęcia dla siebie i dla damy, ale także imperialne spotkania na szczycie. -
Okręt więc oficjalnie nie istniał, a w razie potrzeby przybierał tożsamość któregoś ze
swych siostrzanych modeli.
- Nie bądź taki delikacik, Marr. Tu z pewnością nie ma żadnych zanieczyszczeń.
- Gadasz i gadasz - mruknął Marr i pociągnął nosem. - A ja ci mówię, że czuję spaliny z
napędu.
Marr i Senn byli prawdopodobnie jedynymi w historii dostawcami żywności, których
służba bezpieczeństwa wpuszczała na pokład bez specjalnego badania.
Stali przy Normandie, obserwując jak ich towar wjeżdża przenośnikiem we wnętrzności
statku.
- Dobra, więc jest zanieczyszczenie. Drażni ono twoje delikatne powonienie, ale co to
za różnica dla ryb? Są zamknięte w pojemnikach.
- Po prostu się martwię, czy tym Tahnijczykom zasmakuje nasza żywność - odparł Marr.
- Nie chciałbyś chyba, żeby konferencja zakończyła się fiaskiem z powodu niestrawności?
Nadejście subudar-majora Limbu przerwało ich poranną sprzeczkę. Oficer miał na sobie
pełny rynsztunek bojowy, łącznie z karabinem Willy'ego i kukri zwisającym w pochwie na
plecach. Zasalutował.
- Te ryby - wskazał kontenery - nie są dla moich ludzi?
- Nie, Chittahang. Mam dosyć dahlu, ryżu i steków sojowych, aby zmienić każdego z
twoich naików w balonik, który sam zaczynasz przypominać.
Chittahang odruchowo spojrzał na swój brzuch.
- Świetnie. Ale zdradzę wam tajemnicę. Ta wypukłość to wcale nie mój przepełniony
żołądek, lecz inne organy, które uznałem za stosowne zwinąć sobie nad paskiem.
Uśmiechnął się, mrugnął i wrócił do nadzorowania załadunku swoich podkomendnych.
- Marr, czy kiedykolwiek uda nam się przegadać tych małych, brązowych?
- Pewnie nie - odparł przyjaciel, a po chwili wskazał na lądujące przy Normandie
śmigacze i rzekł: - Oto przybył nasz nieustraszony wódz.
Z pięciu wielkich maszyn wysiadali ludzie.
- Patrz, z imperatorem jest ten tłuścioch Sullamora - syknął Senn. - Po co go zaprosili?
- A skąd ja mogę wiedzieć, kochanie? On jest imperialnym handlowcem, więc jego
obecność pewnie ma jakiś związek z handlowymi układami między imperium a Tahn.
Senn, czy na pewno wszystko gotowe?
Wkrótce po tym, jak ustalono spotkanie imperatora z warlordami, Marrowi i Sennowi
powierzono dostarczenie żywności na konferencję. Natychmiast przeprowadzili badania
nad gustami kulinarnymi Tahnijczyków, a w szczególności ich lordów. Na szczęście w XL
wieku taśmy wideo z egzotycznymi kuchniami wciąż były popularne. Zaopatrzyli się we
wszystko - począwszy od żywych krewetek w solance i skrobii, skończywszy na wiecznie
rosnących warzywach. Przygotowali też parę niespodzianek, gdyż każdy szef kuchni
uważa, że może poprawić dietę innych.
Na płycie zadudniły obcasy pretorian wybiegających z obwodu ochronnego. Pułkownik
Den Fohlee, dowódca straży przybocznej imperatora, policzył podkomendnych i kazał im
wmaszerować na pokład.
- Czy zabraliśmy wystarczająco dużo jedzenia?
- Owszem, mamy tyle skrobii i surowych protein, żeby karmić stu pięćdziesięciu
pretorian przez millenium. - Oświadczył spokojnie Senn, a następnie zaczął po raz kolejny
wyliczać, kogo muszą karmić podczas tej wyprawy: - Trzydziestu gurkhów. Załoga.
Imperator... kto wie, co sobie zażyczy do jedzenia. Sullamora... wydobyłem kilka
przepisów na jego ulubione dania. Zapasów dla Tahnijczyków wystarczy, nawet jeśli żrą
jak głodująca horda. Nie martw się więc, kochanie.
- Tak, ale co my będziemy jedli?
Senn nie dosłyszał pytania, gdyż jego uszy wypełnił świdrujący odgłos gongu
wzywającego do wsiadania na pokład.
Gdy do wnętrza wjechała resztka zapasów, luki okrętu zatrzasnęły się z hukiem.
Śmigacze zwolniły pole startowe, napęd Yukawy zasyczał głośniej i Normandie wzniosła
się w powietrze.
Na orbicie miała się spotkać z eskadrą niszczycieli oraz krążownikiem. Imperialni piloci
tych powietrznych okrętów wiedzieli tylko, że muszą eskortować jakiś statek do punktu
przeznaczenia, dopilnować, aby nic mu się nie stało, i wrócić do bazy. Nawet nie
przypuszczali, że na pokładzie chromowego liniowca znajduje się Wieczny Imperator, a
już na pewno nie przyszłoby im do głowy, że spotkanie z tahnijskimi lordami to jedyna
szansa uniknięcia międzygalaktycznej wojny.
Rozdział trzydziesty ósmy
Cała grupa zasiadła w ciszy wokół ogromnego stołu w “Blue Bhor". Zapanowała głęboka
depresja. Haines coś bezmyślnie rysowała na swoim miniekranie. Siedzący po drugiej
stronie Alex wydawał się dziwnie spokojny. Smutno patrzył na Liz, która właśnie
wystukiwała na klawiaturze ostatnie polecenie.
Gdy wszedł Sten z plikiem wydruków pod pachą, powitały go pełne oczekiwania
spojrzenia.
- Nie - powiedział. - Nic nie mam... Zdołałam zdobyć tylko jakąś przedziwną mapę...
Ludzie znów ożyli. Sten zaczął rozdawać pliki papierów.
- Jako śledczy nauczyłem się jednej rzeczy: jeśli utkniesz w martwym punkcie, wypisz
sobie, co wiesz, a czego nie wiesz. - Spojrzał na kompanów z niewesołym uśmiechem i
wzruszył ramionami. - W każdym razie wszyscy odnoszą wrażenie, że coś robisz.
Zgromadzeni zaczęli studiować listę Stena. Fakty wyglądały następująco:
1. Pierwszym celem spisku było zabójstwo imperatora. Wszelkie informacje wskazują
na szeroko zakrojoną konspirację.
2. Spisek trwa nadal. Jeśli nie, to skąd tajemnicze śmierci w pobliżu Soward? Zaginęli
wyłącznie eks-pretorianie i pracownicy pałacu. Kapitana Stena zaatakowali także
członkowie straży przybocznej imperatora - w większości dezerterzy. Fakt dodatkowy: w
ciągu ostatniego E-roku zniknęło co najmniej czterdziestu pretorian.
3. W spisek prawdopodobnie jest uwikłany ktoś z samego pałacu. To tłumaczy mnogość
komputerowych tropów prowadzących z zewnątrz i znikających w środku dworu władcy.
4. Powtarzam: spisek trwa nadal, a jego ostatecznym celem jest śmierć imperatora.
- Jako gliniarz z pewnością czułabym się lepiej, wiedząc, że Jego Wysokość pozostaje
pod ścisłą ochroną - wtrąciła Heines.
- Akurat tyle udało się osiągnąć - powiedział Sten. - Imperator opuścił Świat Prime. Nie
mogę wam powiedzieć dokąd się udał, ale jest całkowicie bezpieczny w otoczeniu
zaufanych doradców oraz ochrony.
- Dzięki bogu - westchnął Alex z ulgą. - Przestałem wierzyć tym cholernym pretorianom.
- Czy imperator został poinformowany, jak głęboko siedzimy w drakhu? - zapytała Liz.
- Nie - odparł Sten. - Ustaliliśmy całkowitą ciszę w eterze. Mogę skontaktować się z
władcą jedynie w razie konieczności. W pałacu zainstalowano połączenie.
Poczekali chwilę na ciąg dalszy, lecz Sten milczał, więc kontynuowali czytanie.
5. Kai Hakone niewątpliwie jest jednym z głównych spiskowców. Dowody: miał
powiązania ze Stynburnem, z którym razem brał udział w bitwie o Saragossę. Sten został
zaatakowany bezpośrednio po przesłuchaniu podejrzanego.
6. Zaarah Wahrid to kolejny związek z bitwą o Saragossę.
Pytanie - jaki istnieje związek między zniszczonym okrętem a spiskiem?
7. Czynnik komplikujący - Hakone trzyma się z dala od pałacu. Uchodzi za adwersarza
imperatora. Władca niechętnie gości pisarza w swoich progach.
- Kiedy zaaresztujemy tego drania, stary? Wycisnę mu z bebechów wszystkie
informacje, których potrzebujemy.
- Nie ma szans, Alex - odparł Sten. - Żeby zniknęło zagrożenie, musimy zdjąć całą
bandę spiskowców jednocześnie. Szczególnie zależy nam na pojmaniu człowieka z
pałacu.
- Jeśli weźmiemy teraz Hakone'a, to wszystko spieprzymy - zgodziła się Haines.
Zebrani pochylili się nad kartkami, aby doczytać resztę.
8. Czy należy szukać więcej informacji o Saragossie w archiwach? Czy tam znajdziemy
ślad pomocny w rozwiązaniu sprawy?
- Masz na to rok? - zadrwiła Liz. - Nie znam komputera w całym imperium, który
poradziłby sobie szybciej ze sprawdzaniem tomów akt.
- Więc zapomnijmy o tym - powiedział Sten.
- Czy to wszystko? - zapytała Haines.
- Niestety tak - odpowiedział Sten. - Musimy jeszcze tylko dokładnie sprawdzić
Hakone'a.
- Właśnie to robię - wyjaśniła Liz, wskazując na monitor.
- Głupio z mojej strony sugerować coś ekspertowi.
- Kiedy wszystko inne zawodzi, tylko głupi może coś zdziałać - stwierdziła z uśmiechem.
- Na pewno Hakone ma gdzieś główną kwaterę - orzekł Sten. - Nie może przecież
przyjmować spiskowców w domu ani spotykać się z nimi na rogach ulic.
- Dom wakacyjny? - zaproponowała Haines.
- Jakieś odległe miejsce? - dodała Liz, wstukując program: “Prywatny majątek.
Nieruchomości".
Collins użyła tego samego systemu, dzięki któremu przebiła się przez labirynt korporacji
Stynburna.
- Ten gość fanatycznie interesuje się wojskiem - powiedział Alex. - Taka wskazówka
może nam się przydać...
Zanim zdążył skończyć, na ekranie pojawiła się odpowiedź. Zaarah Wahrid. Rejestr Nr
KH173. Kotwicowisko 82. CZY DAĆ OPIS?
- Tak, do cholery! - krzyknął Sten, podczas gdy Liz wpisywała polecenia.
Kai Hakone był właścicielem maleńkiego i mocno zużytego kosmicznego jachtu Zaarah
Wahrid, zakotwiczonego w prywatnym porcie, odległym tylko o jakieś sto kilometrów od
,31ue Bhor".
- Wejdź do komputera statku - rzuciła Haines.
- Nie tak prędko, poruczniku - odparła Liz. - A co, jeśli jest zabezpieczony?
- Racja - odezwał się Sten. - Za daleko dotarliśmy, żeby się teraz spieszyć.
- Zapytam komputer, czy statek wymaga naprawy - oświadczyła Liz.
Na ekranie pojawiła się negatywna odpowiedź.
- Dobra, teraz coś mocniejszego, ale nie wzbudzającego podejrzeń.
- Kiedy opuszczał port po raz ostatni - zaproponował Sten. Liz zastukała w klawiaturę.
- Nie wcześniej niż przed rokiem. Sprawdzę rejestr podróży. To trochę potrwa, ale w ten
sposób utrzymamy kontakt z Zaarah Wahrid. - Mała łódź zaczęła przeszukiwać swoje
dane, podczas gdy Liz ostrożnie zapuściła kilka własnych sond. - Spójrzcie na to! -
Policjantka wyświetliła jakieś parametry. - Ta zabaweczka dysponuje komputerem
wystarczającym do obsługi liniowca;
- Po co zainstalowano tak rozbudowany sprzęt na małym jachcie? - zapytała Haines.
- Oho! Nie, nic z tego, ty cholerny stateczku. - Liz szybko się wyłączyła.
- Ma też więcej min-pułapek, niż potrafisz wypić piw. - Te słowa skierowała do Alexa. -
Zostałabym w jego systemie jeszcze przez moment, a co najmniej by mnie wykasował.
Podenerwowany Sten opadł na krzesło.
- Nic więcej nie wydobędziesz, Liz?
- Nie, ale wyłudziłam klucz. - Zapisała go na kawałku papieru.
Sten szybko wstał.
- Dalej, Alex. Zdaje się, że musimy dokonać drobnego włamania.
Skierowali się do drzwi.
- Aha, kapitanie! - zawołała Collins.
- Tak?
- Chyba jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć.
- Dawaj.
- Na pokładzie Zaarah Wahrid prawdopodobnie znajduje się bomba. I to całkiem spora.
- Dziękuję.
- Nie ma za co.
Sten z Alexem opuścili towarzystwo.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Maleńki ścigacz był jednostką o niezbyt dużej wartości, ale swojego czasu ktoś włożył
wiele troski i wysiłku, aby podwyższyć jego standard. W niewielkiej kabinie pilota,
wyłożonej plasdrewnem i zapełnionej hebanowymi meblami, teraz panował wręcz
kosmiczny chaos. Wokół sprzętów leżały porozrzucane ubrania, walały się brudne
pojemniki po jedzeniu, których obecnemu mieszkańcowi nie chciało się nawet wyrzucić do
systemu odpadkowego.
Tarpy leżał rozciągnięty na koi, z przymkniętymi oczyma i uśmieszkiem na twarzy. Całe
ciało mężczyzny niemal całkowicie obsiadły koty. W innej epoce nazwano by te stworzenia
dachowcami, Tarpy zaś określał je mianem portowców. Prezentowały wszelkie
wyobrażalne rozmiary i kolory. Głaskając kudłate futerka zwierząt, Tarpy leniwie
obserwował sytuację na Zaarah Wahrid - kupie złomu, zakotwiczonej o jakieś ćwierć klika
od ścigacza.
Tarpy usłyszał ciche mruknięcie, dochodzące spod jego lewego ramienia, więc uniósł
się na tyle, aby umożliwić kociakowi ucieczkę. Mały dołączył do rodzeństwa,
pożywiającego się przy wymionach mamy. Kocica natomiast urządziła sobie wygodne
legowisko na brzuchu mieszkańca ścigacza.
W zasadzie tylko dzięki tym kotom Tarpy pozostawał przy zdrowych zmysłach. Odkąd
objął posterunek, wokół Zaarah Wahrid panował absolutny spokój. Po drugiej stronie
jachtu kryli się dodatkowi strażnicy, ale Tarpy ograniczał z nimi kontakty do niezbędnego
minimum. Uważał ich za wyjątkowych tępaków, których jedyną zaletą była gotowość do
poniesienia śmierci na miejscu.
Na długich wachtach Tarpy wolał towarzystwo kotków.
Poczuł lekkie mrowienie w lewym uchu i usłyszał ciche pikanie. Serce zaczęło mu bić
gwałtownie. Nareszcie coś się działo!
Delikatnie wygrzebał się spod swoich ulubieńców i usiadł na koi. Włączył wizualny
monitor, po czym zaczął wzrokiem przeczesywać teren.
Przebadanie kotwicowiska nie należało do trudnych zadań. Port jachtowy wyglądał jak
dwukilometrowej wysokości drzewo z licznymi konarami. Pień stanowiły sklepy,
restauracje, stacje obsługi i paliwowe. Gałęziami były prywatne doki rejestrowe, przy
których cumowały wszelkiego rodzaju jednostki - począwszy od jachtów o rozmiarach
niemal liniowców, a skończywszy na małych łódeczkach.
Przy boku Zaarah Wahrid Tarpy zauważył jakiś ruch. To Sten i Alex wyszli z cienia
rzucanego przez wiszący w górze okręt. Dwaj mężczyźni pewnym krokiem ruszyli w
kierunku jachtu. Tarpy uśmiechnął się, poznawszy przybyszów. Nacisnął brzęczyk, aby
zaalarmować pozostałych członków ochrony.
Podniósł się z koi i nałożył uprząż z bronią. Podszedł do drzwi, lecz w progu zatrzymał
się na moment. Spojrzał na pootwierane pojemniki z żywnością, stojące na podłodze.
Wystarczy jedzenia dla kotków, zanim upora się z intruzami.
Alex raz jeszcze obrzucił wzrokiem kotwicowisko. Nikogo. Nawet jednego technika.
- Dalej, stary. Robota czysta jak gacie królowej.
Sten podszedł prosto do panelu śluzy przy wejściu, otworzył go, a następnie zaczął
wstukiwać kod, który podała mu Liz. Wpisał pierwsze trzy cyfry. Czekał, aż komputer je
sprawdzi i pozwoli mu kontynuować.
- Przygotuj się do skoku, Alex. Nie wiadomo, co jest po drugiej stronie drzwi.
Kilgour skinął głową, bacznie obserwując okolice. Poczuł dreszcz na plecach i napięcie
mięśni, zanim jeszcze zauważył nadciągających dryblasów.
- Mamy towarzystwo - syknął do Stena i szybko odsunął się od śluzy.
Kapitan spojrzał akurat w chwili, gdy jakaś postać przeskakiwała od jednego zbiornika
do drugiego. Alex wraz ze Stenem przeczekali parę sekund, jednocześnie rozglądając się
za kryjówką i spokojnie odpinając już odbezpieczone karabiny Willy'ego.
- Tam! - szepnął sierżant.
Sten powoli odwrócił głowę w kierunku samotnie zbliżającego się Tarpy'ego.
- Potrzebujesz pomocy, kolego? - wycedził Tarpy, zbliżając się do przybyszów jakby od
niechcenia.
Sten natychmiast zauważył, że ta niedbałość ruchów maskowała profesjonalizm
Tarpy'ego. Nie szedł bezpośrednio na nich, ale zataczał łagodny półokrąg i w ten sposób
zachodził nieproszonych gości nieco z boku.
- Zbiornik z paliwem! - rzucił cicho Sten do Alexa.
Sierżant skinął, widząc, że Tarpy ustawiał się tak, aby w zasięgu znalazł się wielki
kontener dostawczy. Po obu stronach słyszeli szuranie stóp bandziorów zajmujących
pozycje.
- Kilka szczurków - powiedział Alex.
- Ile?
- Cztery. Nie, pięć.
Sten z wymuszonym uśmiechem zwrócił się do podchodzącego wroga.
- Jak ci na imię, przyjacielu?
- Tarpy, jeśli kogoś to interesuje.
Sten kiwnął tylko głową, cały czas uśmiechając się głupkowato.
- Pilnujesz tej kupy złomu?
- Może - odparł Tarpy. - A o co chodzi?
- Ja i mój partner szukamy jakiegoś taniego stateczku, który nadawałby się do remontu.
Tarpy zrobił ironiczną minę.
- Do remontu to on się z pewnością nadaje. Ale musicie pogadać z właścicielem.
Dostać pozwolenie i takie tam.
- Teraz! - krzyknął Alex.
Sten podniósł karabin, wystrzelił do Tarpy'ego, padł na podłogę i przewrotką schował
się za stal Zaarah Wahrid. W kadłub uderzył pocisk. Niemal w tym samym momencie
kapitan usłyszał okrzyk bólu.
- Miałem rację, stary - zawołał Alex z drugiej strony. - Było pięć szczurków. Teraz już
zostały cztery.
Tarpy z łatwością znalazł osłonę. Sten podwyższył ocenę jego profesjonalizmu jeszcze
o punkt i zaczął rozglądać się za pozostałymi ochroniarzami. Na platformie poniżej
zastukotały okute buty. Sten spojrzał przez szczelinę pomiędzy Zaarah Wahrid a
grawilotem. W dole znajdował się wielki, kosztowny jacht. Tam czaił się jeden z dzikusów
Tarpy'ego. Sytuacja przypominała grę w szachy przestrzenne. Wróg mógł nadejść
dosłownie z każdej strony. Sten dał znak Alexowi. Sierżant miał się wziąć za lewą flankę, a
Sten za prawą. Najpierw zajmą się przybocznymi Tarpy'ego, szefa zostawią sobie na
deser.
Kapitan usłyszał głuchy łomot, gdy kompan skoczył dziesięć metrów w dół, na następną
platformę cumowniczą. Nad Stenem znajdowała się drabina prowadząca na wyższy
pokład. Przed wiatrem osłaniał ją stalowy, wygięty grzebień. Sten zrobił dwa kroki w bok,
skoczył na drabinę i zaczął się wspinać. Miał ogromną nadzieję, że żaden z nieprzyjaciół
nie zajął odpowiedniej pozycji, aby trafić go w odsłonięte plecy, gdy w małpim tempie
sprintował na górę. Po karku przebiegł mu dreszcz, ale nie tracił zimnej krwi. Niemal
natychmiast zauważył pośladki mężczyzny, znikające za kadłubem zacumowanego
grawilotu. Dryblas starał się zajść Stena od góry. Kapitan przestrzelił spryciarzowi
wnętrzności.
Zaczaił się na chwilę, wyszukując wzrokiem następnego przeciwnika. Od razu też zdał
sobie sprawę, że zapewne postępuje zgodnie z planem Tarpy'ego. Z niezdarnego
skradania się pomocników głównego strażnika wynikało w sposób oczywisty, że byli oni
niewykwalifikowanymi fajtłapami. Na miejscu Tarpy'ego Sten użyłby ich jako zasłony
dymnej dla siebie i w ten sposób przejąłby kontrolę nad sytuacją; to on wyznaczałby pole
walki.
Sten usłyszał szepty bezpośrednio nad sobą. Spojrzał na górny pomost, biegnący do
platformy. Tarpy? Raczej nie. Poczekał, aż ucichną kroki. Ktokolwiek to był, znajdował się
przy zbiorniku paliwa. Sten dostrzegł kanciastą sylwetkę uruchomionego robota
paliwowego. Rozległ się odgłos jeszcze paru stąpnięć i człowiek powyżej zajął pozycję.
Przepisy portowe zabraniały przebywania na pokładzie podczas uzupełniania oleju
napędowego. Sten ostrożnie wycelował w zbiornik, mając nadzieję, że właściciel łodzi
postępuje zgodnie z regulaminem i teraz przebywa z dala od swojej łajby.
Płomienie eksplodowały we wszystkie strony. Sten zrobił jeden krok i zeskoczył z
powrotem do Zaarah Wahrid. Instynktownie przekoziołkował po upadku, spodziewając się
ostrzału. Kiedy wstawał, obok bezdźwięcznie spadło coś czarnego. Zwęglony przedmiot
okazał się ludzką głową. W miejscu ust ział czerwienią duży otwór.
Sten ruszył z powrotem na dziób Zaarah Wahrid. Gdy ostrożnie wyjrzał zza rogu,
spostrzegł Alexa poruszającego się w plątaninie powiązanych kabli. Kilgour, dostrzegłszy
kapitana, pokazał uniesiony kciuk. Załatwił dwa kolejne szczurki. Stena zaszczypało prawe
przedramię. Kapitan obejrzał rękę i zobaczył cieknącą po niej strużkę krwi. W którymś
momencie walki ktoś go drasnął. Dziwne, jak działając pod wpływem adrenaliny, niczego
się nie czuje, zastanowił się przez chwilę Sten.
Cały czas myślał o Tarpym. Wiedział, że nadal toczy się gra wyłącznie dla
zawodowców. Nie miał żadnych wątpliwości, iż główny strażnik ukrywa się tuż poza
zasięgiem wzroku, czekając na dobrą okazję do strzału. Może czaił się na Alexa?
Sten zauważył zmianę wyrazu twarzy przyjaciela i niemal równocześnie wyczuł kogoś
za sobą. Obrócił się, usiłując unieść karabin, ale ranna ręka odmówiła posłuszeństwa.
Rozpaczliwie spróbował uskoczyć...
Niestety, Tarpy już trzymał przeciwnika na muszce. Niedaleko za Stenem, w jednej linii,
stał ten wielki facet, Alex.
Doskonały szachowy układ, pomyślał Tarpy, pociągając za spust. Pierwszy strzał
załatwi Stena, a potem wystarczy nie przerywać ognia i ten duży padnie niecałe uderzenie
serca później.
Tarpy poczuł nagle, że robi mu się zimno. Był to przeraźliwie osłabiający rodzaj chłodu;
zaczynał się w ramieniu i szybko przenikał całe ciało. Pod strażnikiem ugięły się kolana.
Mężczyzna rozpaczliwie walczył o utrzymanie przytomności.
Tarpy zauważył swój własny karabin leżący koło Stena. Na broni była zaciśnięta dłoń;
jej palce zgięły się spazmatycznie i karabin wypalił.
Tarpy przez ułamek sekundy zastanawiał się, czyja to ręka dzierży broń. Poczuł
brzęczące wokół twarzy muchy. Spróbował je odegnać. Wtedy zobaczył własne ramię, z
którego buchała czerwona, tętnicza krew.
Aha, to ja trzymam karabin, pomyślał padając.
Sten gapił się na zwłoki Tarpy'ego. Gdy uruchomił opasujący przedramię
elektromagnes, nóż wskoczył na swoje miejsce. Z tyłu nadszedł Alex. Sten pozwolił
przyjacielowi pomóc sobie wstać.
- Miał nas obu. Wiesz o tym, nie? - powiedział, patrząc badawczym wzrokiem na
Kilgoura.
Alex ścisnął go lekko i popchnięciem skierował w stronę panelu śluzy Zaarah Wahrid.
- Owszem, stary. Ale w końcu nikt nie jest nieomylny, nieprawdaż?
Drzwi jachtu otworzyły się powoli, z głośnym skrzypieniem dawno nie używanego
metalu. Sten zanurkował do wewnątrz, gdy tylko uznał, że zdoła się prześlizgnąć przez
szczelinę. Alex odwrócił się i stanął na straży. W środku kadłuba znajdowała się mocno
zniszczona maszyneria i plątanina zwisających kabli, które prowadziły donikąd. Kapitan
ostrożnie kroczył przez pozostałości głównej kabiny w kierunku stanowiska pilota. Od razu
zdał sobie sprawę, że tym statkiem nikt nie zamierzał latać. Lekko pchnął drzwi do kabiny
pilota. Odpowiedziało mu tylko echo. Zerknął zza framugi i oczy rozszerzyły mu się ze
zdumienia. Ktoś wypalił laserem cały pulpit sterowniczy. W miejscu urządzeń
nawigacyjnych tkwił olbrzymi komputer. W odróżnieniu od pozostałych pomieszczeń
statku, tu lśniło czystością. Nawet w tej chwili maleńki robot odkurzający z szumem
przebywał swą bezmyślną podróż wzdłuż głównego terminala. Wystrzeliwał przed siebie
rzadką, spolaryzowaną mgiełkę, a potem skutecznie wsysał drobiny kurzu.
Sten podszedł do panelu. Wciąż nie miał pojęcia, co uruchamia bornbę. W zasadzie
martwił się tylko, kiedy to nastąpi. W ładunku wybuchowym na pewno zainstalowano jakiś
zapalnik czasowy, chociażby dlatego, żeby zapobiec przypadkowemu zniszczeniu danych
w komputerze.
Kapitan wystukał na klawiaturze hasło: UWAGA! ZAARAH WAHRID!
Ekran pojaśniał. IDENTYFIKACJA? Sten zawahał się i podjął szybką decyzję:
HAKONE. Komputer trawił to przez chwilę, po czym wyświetlił: HAKONE, G.A.
Sten odetchnął z ulgą. Potem, już bez wahania, zaczął wydawać kolejne polecenia.
Zawsze istniało ryzyko, że to brak natychmiastowej reakcji operatora uruchamiał bombę.
PRZEGLĄD PLIKÓW. Komputer zajął się tym zadaniem, wywołując z pamięci nie
kończące się dane. Początkowo Sten nie mógł się zorientować, co widzi. Dopiero po chwili
uzmysłowił sobie, że to lista głównych podtytułów. Przez ekran przetaczały się setki
napisów. Sten próbował skupić na nich wzrok. W końcu ujrzał: KOMITET WAHRID,
SZCZEGÓŁY.
Szybko przesunął kursor i zatrzymał ten dział.
PODAĆ SZCZEGÓŁY - wstukał komendę.
Ekran mrugnął dwukrotnie, a potem podał długi spis nazwisk i danych. W prawym rogu
monitora ukazało się także coś jeszcze: pięć wielkich liter, tworzących jakieś tajemnicze
słowo. GADES! GADES! GADES! Raz za razem pojawiało się to samo: GADES! GADES!
GADES!
Ciało Stena przebiegł dreszcz. Zapalnik bomby został uruchomiony. Najwyraźniej, żeby
go wyłączyć, operator powinien teraz wprowadzić kodową odpowiedź. Kapitan nie miał
pojęcia od czego zacząć. Postąpił więc w sposób najbardziej logiczny, ale i niezwykle
ryzykowny.
Wlepił wzrok w ekran, koncentrując się na rozmazanej smudze nazwisk, liczb i innych
szczegółów.
Zaczęła wyć syrena ostrzegawcza. Do wybuchu bomby zapewne pozostały już tylko
sekundy. Sten ciągle jednak stał jak zamrożony, kumulując w umyśle możliwie najwięcej
informacji podawanych przez komputer. Był jedynie drobną przeszkodą, w niewielkim
stopniu zakłócającą pracę mózgu. Kapitan cały czas czytał.
Gdzieś poniżej usłyszał dziwne warczenie. Poczuł, że jakaś wielka ręka obejmuje go
wpół i odrywa od podłogi. Widział wyłącznie wir danych, ale zdał sobie sprawę, że ktoś
biegiem unosi go ze statku.
Kiedy minęli drzwi, eksplozja światła wybuchła mu w twarz.
Alex zatrzymał się na ułamek sekundy przed olbrzymim kontenerem załadowczym.
Wyrzucił przyjaciela wysoko w powietrze. Kapitan leciał nad kontenerem, a po chwili
zobaczył niebezpiecznie szybko zbliżający się grunt. Potężny wybuch wstrząsnął okolicą,
niemal całkowicie ogłuszając Stena.
Otumaniony eksplozją, z trudem wracał do siebie. Nie wiadomo skąd tuż obok niego
znalazł się Alex.
Kilgour wolno stanął na nogi i otrzepawszy się z kurzu, pomógł kompanowi przyjąć
pozycję wertykalną. W oddali skowyczały syreny.
- Muszę z tobą pogadać, stary - powiedział Szkot. - Wcale mi się nie podoba twój
obrzydliwy zwyczaj balansowania na granicy śmierci.
Rozdział czterdziesty
Teren wokół rezydencji Hakone'a przypominał bazę wojskową. Umundurowani
mężczyźni najpierw ładowali na grawiloty broń, a potem sami wsiadali do pojazdów. Wozy
zaczęły powoli formować szyk bojowy. Ludzie w uniformach nie byli eks-żołnierzami; cały
czas grali rolę imperialnego wojska. Kiedyś służyli w korpusie pretorian, zanim jeszcze
zostali nakłonieni do dezercji. Przez długie miesiące używano ich do brudnej roboty.
Poruszali się szybko w swych szykownych czarnych mundurach. Hakone powinien być
zachwycony. W końcu, po wielu latach, zaczęło się realizować jego jedyne marzenie!
Jednak, jak większość rzeczy w jego życiu, działo się to w niewłaściwym momencie. Choć
Haines i Collins sądziły, że wszystkie połączenia z Zaarah Wahrid uległy zniszczeniu,
jedna linia alarmowa pozostała. Kiedy okręt eksplodował, Hakone wiedział o tym
natychmiast.
Historyk od razu prawidłowo ocenił sytuację. Zaarah Wahrid przestał istnieć, a wraz z
nim przepadły wszystkie dane komputerowe. Zgodnie z rozkazami Hakone miał ruszyć
dopiero na sygnał otrzymany z Normandie. Okoliczności jednak uległy zmianie - nie było
łączności z koordynatorem znajdującym się na pokładzie okrętu imperatora.
Hakone przejął odpowiedzialność za dowodzenie i uruchomił swoich ludzi. Śmierć
imperatora i tak była pewna, a najgorsze, co ich mogło spotkać, to konieczność wytrwania
w miejscu przez pewien ograniczony czas.
Pisarz zmusił się do odczuwania radości. Od dawna wiedział, że ma tendencje do
zamartwiania się. Gdy wylądował jego osobisty wóz bojowy, zbiegł po schodach.
- Zna pan drogę, sierżancie.
- Nieraz ją przemierzyłem w ciągu ostatnich lat - odparł siwiejący eks-pretorianin.
Pojazd wzniósł się w powietrze. Pozostałe grawiloty podążyły za nim, formując nad portem
Soward bojowy szyk rombowy.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Pilot, sprawdziwszy radar oraz czujnik odległości, odchrząknął z satysfakcją. Nacisnął
przycisk i umieszczony na dźwigu fotel łukiem sprowadził go od szeregu przyrządów na
poziom podłogi. Wypiął się z uprzęży i wstał, włączając jednocześnie monitor. Odległy o
lata świetlne pulsar błyszczał groźnie na ekranie. Tahnijski pilot usłyszał pomruk
zaniepokojenia ze strony stojących przed nim lordów, przyciemnił więc obraz i ukłonił się
nisko.
- Wszystko idzie zgodnie z planem. Na ekranie mamy statki imperium. Spotkanie
nastąpi za dziesięć godzin pokładowych.
Lord Khirgiz z powagą odkłonił się pilotowi, po czym wymaszerował z mostka w
towarzystwie pozostałych przywódców systemu Tahn.
Pulsar, oznaczony w gwiezdnych katalogach symbolem NG 467H, był trzecim z kolei
miejscem spotkania zaproponowanym imperatorowi przez Tahnijczyków. I jedynym
zaaprobowanym przez Jego Wysokość. Władca wiedział, że pulsar gwarantował całkowitą
ciszę radiową po obu stronach. Tak więc, jeśli zasadzki nie przygotowano wcześniej - a
czujniki imperium wyeliminowały taką możliwość - to poza żądaniami tahnijskich
dygnitarzy, przybyszów ze Świata Prime nie czekały tam żadne niespodzianki.
Imperator miał poza tym asa ukrytego w rękawie. Jako że imperialna technika o klasę
przewyższała tahnijską, na pulsarze zainstalowano skomplikowane połączenie
komunikacyjne z samym pałacem. Imperator modlił się w duchu, aby linia ta została użyta
przez Stena podczas szczytu. Jeśli kapitan zdołałby dorwać głównego spiskowca, który
przypadkiem spowodował śmierć Alaina, dużo łatwiej prowadziłoby się negocjacje.
Normandie i towarzyszące mu okręty już wiele godzin temu zlokalizowały zbliżającą się
tahnijską flotę. Dokonały tego dzięki imperialnej supertajemnicy. Otóż Jego Wysokość nie
tylko w pełni kontrolował sprzedaż paliwa, ale także je “kodował" przed dostarczeniem
danemu odbiorcy. Tylko okręty władcy działały na czystej mieszance napędowej.
Wszystkie inne pojazdy używały zmodyfikowanego AM2. Lecące na spotkanie statki
tahnijskie zostawiały za sobą na ekranie monitora fioletową mgiełkę.
Imperator wyłączył podgląd w swojej kwaterze, spojrzał na Ledoha i wziął kilka
głębokich wdechów.
- No cóż, zaczynamy.
Rozdział czterdziesty drugi
- Skończyłeś, Sten? - zapytał delikatnie Alex.
Sten zakaszlał i wyprostował się. Zbyt szybko; silny skurcz ponownie ścisnął mu
wnętrzności. Kapitan zwymiotował po raz kolejny.
- Dobra rada, stary - ciągnął Kilgour. - Kiedy poczujesz, że coś znów podjeżdża ci do
gardła, szybko przełknij, bo inaczej wyplujesz swój własny żołądek.
Sten w końcu doszedł do siebie. Opłukał usta nad zlewem i spojrzał na Szkota.
- Odwdzięczę się za pańskie współczucie, sierżancie. Podczas testów
sprawnościowych.
Chwiejnym krokiem wszedł do wielkiego, centralnego pomieszczenia “Blue Bhor" i opadł
na najbliższe krzesło, jako że świat znów zawirował mu przed oczyma.
Z drugiej strony pokoju spoglądała na niego zmartwiona Haines, a także Rykor, której
grube, wąsate oblicze wystawało znad krawędzi basenu.
- Wiem, że skanowanie mózgu to wątpliwa przyjemność. - Alex nalał drinki dla Collins,
Haines i siebie, po czym wyciągnął dzbanek w kierunku Rykor, ale pani psycholog
przeczącym ruchem głowy podziękowała za trunek.
- Co mamy? - wydusił z siebie Sten. W niecałe dwie godziny po eksplozji Zaarah
Wahrid, kapitan z ociąganiem poddał się przeprowadzonemu przez Rykor badaniu;
takiemu, jakie wcześniej przechodził Dynsman.
- Dysponujemy kompletną listą nazwisk konspiratorów - zaczęła Rykor.
Sten odetchnął z ulgą.
- Poprawka - wtrącił Alex. - Zdobyliśmy dane tylko pomniejszych spiskowców.
- Cholera, same płotki! - zaklęła Haines. - A kto jest na szczycie?
- To już wiemy - odparł Sten. Był bardzo, bardzo zmęczony. - Kai Hakone.
- Mylisz się. - Rykor parsknęła przez wąsy.
- Cholerni rzymianie! - przerwał ciszę Alex.
Nagle Sten poczuł się o wiele lepiej... albo o wiele gorzej. Podniósł flaszkę i pociągnął
trzy solidne łyki scotcha. Żołądek natychmiast zaatakował. Sten musiał skupić się na tym,
żeby znów nie zwymiotować.
Haines mruczała coś, przyglądając się swojemu starannie wyrysowanemu schematowi
spisku.
- Istniał bezpośredni kontakt między statkiem a pałacem - kontynuowała Rykor. -
Niestety, końcówka w siedzibie imperatora nie była połączeniem informacyjnym, lecz
wejściem terminala dowódczego.
Sten zaczął wyrzucać z siebie przekleństwa, ale wkrótce się opanował i odzyskał
zdolność logicznego myślenia.
- Jeżeli Rykor ma rację, to nasz “kret" jest człowiekiem, którego musimy zdjąć, zanim
przyszpilimy resztę drobnicy.
- Zgadza się.
- A w tej chwili brak nam jakichkolwiek wskazówek. Należy zatem możliwie szybko
dorwać Hakone'a i wydusić z niego informacje.
- Błąd - orzekła krótko Rykor. - Możliwe, że istnieje jedna wskazówka. Poza tym Hakone
jest blisko szczytu; czy nie powinniśmy więc założyć, że każdy zamach na tego
cholernego historyka spowoduje rozpierzchnięcie się spiskowców, podczas gdy nasz
ptaszek zostanie bezpieczny w pałacu?
- Ale... - zaczął Sten i nagle zareagował. - Rykor, jaka wskazówka, do diabła?
- Bomba w komputerze.
- Gades. - Sten przypomniał sobie słowo, które pojawiło się na ekranie komputera
Zaarah Wahrid.
- Spróbuj wyraźnie zaakcentować pierwszą sylabę - ciągnęła Rykor.
Haines, Collins i Alex gapili się na panią psycholog, nic nie rozumiejąc. Tylko Sten
wiedział, że Hakone użył tego nazwiska, opisując mu bitwę o Saragossę.
Rykor pozwoliła sobie na przyjemność zanurkowania, ale zanim Sten zdążył cokolwiek
wyjaśnić kompanom, wynurzyła się i powiedziała:
- Druga sprawa. Spiskowcy uparli się, żeby nadawać swoim knowaniom znaczące
nazwy. Po trzecie. Bitwa o Saragossę w jakiś sposób łączy wiele tajemniczych wydarzeń,
jakie zaszły ostatnimi czasy.
- Collins - warknął Sten. - Wyszukaj w komputerze faceta o nazwisku Gades. Był chyba
admirałem na Saragossie. Chcę wiedzieć wszystko o tym draniu: czy żyje?, gdzie jest?, i
czy to właśnie jego szukamy?
Już skierowała się do najbliższego terminala.
- Niech pani uważa, sierżancie. W tych aktach mogą być miny-pułapki - ostrzegła
Haines, podążając za swoją współpracowniczką.
Ponieważ żołądek już przestał urządzać dzikie harce, Sten uznał, że zasłużył na
następnego drinka.
Alex podszedł do zbiornika Rykor i spojrzał na nią z należnym szacunkiem.
- Skoro ty, dziewczyno, nie pijesz, to nie wiem, jak moglibyśmy cię nagrodzić. Może
rybką?
Rykor wyskoczyła w górę, rozbryzgując płetwami słoną wodę po całym pokoju. Sten
obawiał się przez chwilę, że dostała ataku konwulsji.
- Sierżancie Kilgour! - zdołała wreszcie wykrztusić, gdy opadły fale. - A ja zawsze
uważałam, że ludzie są pozbawieni poczucia humoru. Porządny z ciebie człowiek.
- Nareszcie ktoś się poznał na twoich żartach - powiedział Sten, obejmując sierżanta
ramieniem. - Następną misję odbędziesz w roli morsa.
Niestety, nie sprawdziło się proste rozwiązanie Stena.
Admirał Rób Gades od dawna już nie żył. Zginął z własnej ręki, trzy lata po tym jak sąd
zwolnił go ze służby. Choć materiał dowodowy świadczył, że wydany przez Gadesa rozkaz
odwrotu uratował trzecią część floty inwazyjnej, to władza imperium najwyraźniej nie miała
nastroju do wysłuchiwania tłumaczeń przegranego. Admirałowi nie odebrano stopnia,
odznaczeń i nie wysłano go do karnego batalionu, ale nie pozwolono mu zostać w czynnej
służbie. Za otrzymaną odprawę kupił małą planetoidę w granicznym systemie i urządził ją
dosyć luksusowo. Potem zniknął. Statek pocztowy, oblatujący planetoidy trzy razy do roku,
odkrył ciało Gadesa w sześć miesięcy po tym, jak zdymisjonowany admirał nadział się na
własną, paradną szablę.
Epizod na Saragossie stanowił jedyne niepowodzenie w karierze Gadesa. Pośród
młodszych oficerów tylko on został promowany do rangi admirała.
Syn oficera Floty Imperialnej... Wyśmienita opinia na stażu... Przyjęty do akademii tuż
po przekroczeniu wymaganego minimum wiekowego... Czwarty na swoim roku... Służba
na okrętach taktycznych, niszczycielach; adiutant wybitnego admirała, wyższy oficer na
krążowniku, dowódca flotylli niszczycieli, absolwent Akademii Sztabu Generalnego,
wysłannik wojskowy w trzech ważnych misjach dyplomatycznych; dowódca nowego okrętu
wojennego, a w końcu admirał.
- Szczęście mu dopisywało do ostatniej chwili - zauważył Alex.
Sten skinął głową.
Rykor syknęła. Biorąc pod uwagę budowę jej wiązadeł głosowych, wyszło to raczej jak
okrzyk kibica Bronxu, ale intencje były oczywiste.
- Rozczarowujecie mnie - zwróciła się do Stena i Alexa. - Mahoney mi mówił, że wy... -
chciała powiedzieć: żołnierze Modliszki; powstrzymała się jednak, niepewna, czy Haines i
Collins o tym wiedzą. - ... ludzie nie wierzycie w szczęście.
Sten spojrzał na Kilgoura.
- Ten zjadacz krabów chyba trzyma w zanadrzu jakąś niespodziankę - zasugerował
Szkot, obserwując zachowanie Rykor. - Pozwólmy więc pani psycholog rozkoszować się
swoim triumfem.
Rykor jeszcze przez moment potrzymała mężczyzn w niepewności, po czym zaczęła
mówić dalej.
- Kto rekomendował Gadesa do tej ekskluzywnej szkoły wojskowej? Kto zasugerował
pewnemu admirałowi, że porucznik Gades byłby świetnym adiutantem? Kto wyznaczył mu
dowództwo flotylli? Kto załatwił mu te lukratywne przydziały dyplomatyczne? Jedna osoba.
Sten przejrzał dane Gadesa, czytając podpisy pod tymi wspaniałymi rekomendacjami i
służbowymi delegacjami.
- O, Boże - wyszeptał cicho.
Stopień, a nawet charakter pisma zmieniał się w ciągu lat, ale nazwisko zawsze było to
samo - Ledoh. Mik Ledoh, kanclerz imperialny i człowiek stojący najbliżej władcy.
- Teraz już wiemy, kto znajduje się na szczycie spisku, nieprawdaż?
- Ale dlaczego Ledoh? Co, u diabła, miał on wspólnego z Gadesem?
Rykor uruchomiła swój własny terminal komputerowy. POLECENIE: PORÓWNAĆ
LEDOHAI GADESA. ODSZUKAĆ WSZYSTKIE PODOBIEŃSTWA.
Komputer pracował dość długo, lecz w końcu znalazł cechy łączące dwóch mężczyzn...
w kodzie genetycznym.
Pomysł królobójstwa czasem powstaje z błahych powodów; błahych w każdym razie dla
osób bezpośrednio nie zaangażowanych w sprawę. Filip Macedoński zginął, bo wolał
uprawiać sodomię publicznie, a nie w samotności. Karol I ocaliłby zapewne głowę, gdyby
był grzeczniejszy dla kilku burżujów. Trocki mógł być mniej jadowity. Mao III z Imperium
Panazjatyckiego żyłby dłużej, gdyby nie upodobał sobie córek swoich najwyższych
urzędników, jako towarzyszek do łóżka. I tak dalej.
Równie nieznaczne fakty miały wpływ na decyzję Mika Ledoha dotyczącą zgładzenia
Wiecznego Imperatora. Pierwszą logistyczną funkcją Ledoha było stanowisko oficera
zaopatrzeniowego w odległej bazie Floty Imperialnej.
Planeta, na której znajdowała się ta placówka, leżała poza granicami imperium czyli
rzec można: na końcu świata. Mimo to panował na niej istny raj. Ludzie odbywający tam
służbę wiedli przyjemne życie na zalanych słońcem tropikalnych wyspach. Ponieważ do
jedynych zadań bazy należała obsługa jednostek patrolowych, zachęcano, aby do
wydelegowanych osób dołączały rodziny.
Z powodu braku personelu misje obsługi patroli zajmowały wiele czasu. Patrolowce
znikały na cztery miesiące, a czasem na dłużej, zanim powróciły do bazy. Osoby
pracujące tym systemem dostawały równie długi urlop w ramach rekompensaty.
Poza uzupełnianiem paliwa i utrzymywaniem floty patrolowej, niedużo było roboty dla
żołnierzy i żeglarzy wysłanych na tę tropikalną planetę. Znudzeni ludzie potrafią wymyślić
najdziwniejsze rzeczy, aby popaść w tarapaty. Przystojny porucznik Ledoh znalazł jeden z
najbardziej klasycznych sposobów na przysporzenie sobie kłopotów - zakochał się w żonie
przełożonego oficera.
Wybranka Ledoha prezentowała typ poszukiwaczki mocnych wrażeń, romantyczki i
realistki jednocześnie. Po dwóch miesiącach romansu, a na dwa tygodnie przed powrotem
jej męża z długiego patrolu i przeniesieniem go na inną placówkę, kobieta poinformowała
młodego oficera, że jest z nim w ciąży. Gdy Ledoh siedział zszokowany, ona wyliczyła mu
swoje pozostałe decyzje. Mówiła, że urodzi to dziecko; kocha Ledoha i nigdy go nie
zapomni, ale w żadnym razie nie opuści swojego wspinającego się po szczeblach kariery
męża dla młodego oficera zaopatrzeniowego.
Pierwsze prawdziwe miłości zawsze łamią serca. Ta kobieta zdołała jednak sprawić, że
wspomnienia stały się dla Ledoha jeszcze bardziej bolesne. Nigdy więcej jej nie zobaczył,
ale udało mu się cały czas śledzić ją oraz swojego syna.
Mąż owej damy szybko się wypalił i został kolejnym nadużywającym alkoholu kowbojem
patrolowców. Ledoh łudził się, że... Nigdy jednak nie opuściła tego mężczyzny. Najlepsze
co Ledoh mógł zrobić, to zająć się karierą syna. Był zachwycony, kiedy się dowiedział, że
chłopiec od dzieciństwa chciał podążyć w ślady swojego ojca. Ledoh dokonał niezbędnych
rekomendacji.
Kiedy Rób Gades kończył akademię wojskową, bardzo dumny Mik Ledoh przyglądał się
z widowni, jak jego syn otrzymuje wyróżnienie. Nigdy jednak nie zdołał zbliżyć się do
Roba.
Pewnego dnia, przyrzekał sobie, znajdę sposób, aby wyjawić mu prawdę.
Nastały jednak Wojny Muellera. Ledoh dowodził operacją lądowania w Systemie Crais.
Powiodło mu się doskonale; w przeciwieństwie do Roba Gadesa, którego po Saragossie
zwolniono ze służby.
Ledoh oprotestował decyzję rady; niestety bez skutku.
Chciał wówczas pójść do swojego syna i pocieszyć go, że wcześniej czy później
imperialni decydenci odzyskają zdrowy rozsądek.
Początkowo nie potrafił jednak znaleźć słów.
Potem było już za późno. Rób Gades popełnił samobójstwo.
Dwa tygodnie po otrzymaniu wiadomości o śmierci syna, Ledoh poprosił o przeniesienie
w stan spoczynku, czym zszokował wysoko postawionych członków Floty Imperialnej.
Jako że lądowanie na Crais było jednym z nielicznych jasnych punktów w Wojnach
Muellera, istniała bardzo realna szansa, że Ledoh zostanie Wielkim Admirałem.
Gdyby wtedy ktoś wiedział o powiązaniach Ledoha z Gadesem, spisek nie doszedłby
do skutku. Ale Mik trzymał się starej i głupiej wojskowej zasady - nigdy nic nie wyjaśniać,
nigdy się nie skarżyć.
Ludzie, którzy większość życia spędzili w towarzystwie, nie radzą sobie z samotnością.
Pod tym względem Ledoh nie stanowił żadnego wyjątku. Emerytura dała mu wyłącznie
czas na rozpatrywanie przeszłości. Długotrwałe rozmyślania przywiodły starego Mika do
wniosku, że przyczyną śmierci Roba Gadesa, zepsucia narastającego w imperium od
zakończenia wojen oraz jego osobistego nieszczęścia był sam Wieczny Imperator we
własnej osobie.
Szósty tom historycznych wywodów Kaia Hakone'a, zbudowanych na założeniu, że
admirał Rób Gades, bohater bitwy o Saragossę, stał się kozłem ofiarnym, dostarczył iskry
zapalnej.
Cała reszta układała się w logiczną całość. Ledoh wykorzystał powiązania ze starymi
kumplami, powrócił do służby w domu imperatora, skaptował bystrego pułkownika Fohlee,
zaprzyjaźnił się z Hakone'em i w końcu zbudował konspiracyjną siatkę. Dwie policjantki,
dwóch żołnierzy i jeden morsowaty psycholog siedzieli w pokoju nad wiejskim pubem,
wpatrując się w wyświetlone na ekranie informacje o dwóch osobach - ojcu i synu.
W epoce, gdy przeszczepów kończyn dokonywano tak powszechnie jak transfuzji, a
medycy potrzebowali wyczerpujących danych, aby zapobiec odrzutom, kod genetyczny
każdego członka imperialnej armii był odnotowywany automatycznie - jak grupa krwi tysiąc
lat wcześniej.
Sten podniósł się w końcu, rozważył możliwość wypicia drinka i odrzucił ją z żalem.
- Rozkazy dla grupy - powiedział. - Haines, potrzebuję pełnego oddziału
uderzeniowego. Kai Hakone ma być aresztowany natychmiast. To nakaz imperialny.
Wszystkich pozostałych spiskowców z listy Rykor zdjąć i trzymać w odosobnieniu.
Sierżancie Kilgour.
- Sir!
- Udajemy się do pałacu.
Sten z Alexem ruszyli do jedynego połączenia komunikacyjnego z imperatorem.
Rozdział czterdziesty trzeci
Strój pretorian pilnujących bramy Arundel powinien zaalarmować Stena, że coś nie gra.
Ale fakt, iż dwaj strażnicy byli ubrani w paradne mundury, zamiast w zwykłe polowe,
umknął uwadze zarówno jego jak i Alexa. Poza tym nic nie zdradzało rewolty. Wokół kręcili
się urzędnicy, dygnitarze szemrali po kątach, a pałac wyglądał całkiem zwyczajnie.
Wszystko wydawało się w porządku, dopóki Sten z Alexem nie wysiedli z windy na
prywatnym poziomie imperatora. Wtedy właśnie Szkot zdał sobie sprawę, że coś jest nie
tak.
- Kapitanie, gdzie są pańscy gurkhowie? - spytał.
Sten pojął zagrożenie. Gurkhowie, których imperator nie zabrał ze sobą na Normandie,
powinni patrolować korytarze. Jednak członków osobistej ochrony władcy, nie wiedzieć
czemu zastępowali pretorianie, wszyscy w pełnym wyposażeniu bojowym gwardii.
Kapitan zorientował się w sytuacji zbyt późno. Z alkowy wyskoczyło czterech pretorian z
karabinami Willy'ego gotowymi do strzału
- Chłopaki - zaczął Alex. - Robicie błąd.
W tym momencie z biura kanclerza wyszedł umundurowany Kai Hakone. Uprzejmie
skinął przybyszom głową.
- Kapitanie Sten, sierżancie Kilgour! Jesteście aresztowani.
Rozdział czterdziesty czwarty
NG 467H był wirem oślepiającego światła i wyjących zakłóceń. W białym cieniu krążącej
neutronowej gwiazdy wisiały ukryte dwie floty.
Normandie oraz okręt wojenny Tahnu trwały bez ruchu, a wokół nich mrowiły się statki
eskorty i wsparcia. Jako że pulsar uniemożliwiał użycie konwencjonalnych metod
nawigacji, okręty manewrowały korzystając z komputerowych tablic prawdopodobieństwa,
używanych zazwyczaj tylko do szkolenia nawigacyjnego i symulowanych bitew. Załogi
okrętów komunikowały się między sobą albo za pomocą statków patrolowych, albo
bezzałogowych torped przenoszących informacje.
Świetnie wyszkoleni tahnijscy oraz imperialni piloci potrafili operować maszynami,
mając do dyspozycji jedynie dane przekazywane przez przyrządy pokładowe. Jednak w
tak niewielkiej odległości od NG 467H większość urządzeń stała się bezużyteczna.
Posługując się wyłącznie komputerowymi namiarami, krążowniki manewrowały wokół
olbrzymich korpusów Normandie i okrętu tahnijskiego. Ludzie siedzący za sterami mieli
nadzieję, że żaden z tych dwóch cholernych pojazdów nie zmienił orbity. Niszczyciele i
patrolowce przebiegały ciągle zmieniające się trasy, za punkt odniesienia przyjmując
miejsce przecięcia linii wyznaczonych przez trzy najbliższe gwiazdy.
Bliskość NG 467H działała niczym idealny tłumik. Dwa lewiatany z towarzyszącą im
drobnicą były tak ślepe, jakby znajdowały się na dnie głębiny.
Księga piąta
CZERWONA MSZA
Rozdział czterdziesty piąty
Sten leżał na pryczy, rozmyślając.
Po aresztowaniu Alexa odstawiono do lochu, gdzie już byli gurkhowie. Stena natomiast
tylko zatrzymano w jego własnej kwaterze. Początkowo zdziwiło to kapitana, ale po
przemyśleniu sprawy uznał, że ten ruch miał jednak sens, przynajmniej z punktu widzenia
Hakone'a.
Hakone najwyraźniej planował nawet bardzo odległe posunięcia.
Pomimo to, jako uczestnik niejednego zamachu stanu, Sten uważał, że Hakone
postępował zbyt pewnie siebie. Gdyby on był na miejscu tego szalonego historyka-
weterana, rozkazałby natychmiast rozstrzelać wszystkich pojmanych, a wyjaśnieniami
martwiłby się później.
Stena trzymano co prawda w kwaterze - jak każdego aresztowanego oficera imperium -
ale jego pokój dokładnie przeczesano w poszukiwaniu broni. Przed drzwiami zaś
postawiono trzech uzbrojonych eks-pretorian. Jedynym orężem, jakim dysponował
kapitan, był niezauważony przez nikogo nóż ukryty przy ramieniu.
Sten powoli dochodził do nieprzyjemnej konkluzji, że długo nie pożyje. Sprawdził już
swoje pliki map, ale najbliższe pomieszczenie z dostępem do zamaskowanych przejść
oraz tuneli znajdowało się w odległości przynajmniej pięćdziesiąt metrów od kwatery.
Nad ucieczką przez okno nawet się nie zastanawiał. Zakładał bowiem, że Hakone
ustawił poniżej paru snajperów, na wypadek gdyby więzień próbował jednak wydostać się
tą drogą.
Myśl, Sten. Myśl, rozkazywał sobie w duchu. Załóżmy, chociaż to głupie, że zdołasz
wymknąć się przez drzwi, unieruchomić trzech strażników i dotrzeć do tajnych korytarzy.
Dobrze.
Później skierujesz się do pokoju radiowego, gdzie jest jedyna sieć komunikacyjna
łącząca z Normandie. Przypuśćmy też, że wystarczy ci czasu na przekazanie ostrzeżenia
imperatorowi, że informacja dojdzie do statku i że nie przechwyci jej Ledoh.
Znów cholernie mało prawdopodobne.
Ale załóżmy to, stary. Załóżmy. Co dalej?
Wtedy właśnie Hakone cię zabije. Potem, miejmy nadzieję, wróci imperator, odbije swój
pałac, a potem zostaniesz odznaczony.
Dostaniesz wielki medal.
Stenowi nigdy nie zależało na Krzyżu Galaktycznym. Szczególnie przyznanym
pośmiertnie.
Znów natężył umysł. Do cholery, człowieku. Nie potrafisz nawet wydostać się z tego
pokoju.
Rozległo się walenie do drzwi. Raptownie wyrwany z rozmyślań, Sten skoczył na równe
nogi.
- Stań tyłem do ściany, dokładnie na wprost drzwi. Szef ochrony imperatora usłuchał.
- Jesteś pod ścianą?
- Tak.
- Jeśli już wejdę i natychmiast cię nie zobaczę, rzucę granat.
Po chwili w progu stanął mężczyzna, którego Sten uważał za swego głównego
strażnika. W dłoni trzymał odbezpieczony granat. Dwaj pozostali wartownicy trzymali się
nieco z tyłu, z uniesionymi karabinami.
Za nimi widniała sylwetka Kaia Hakone'a.
Sten trwał bez ruchu. Strażnicy obstawili go w bezpiecznej odległości, a Hakone
wkroczył do pokoju.
- Porozmawiamy, kapitanie? - Sten uśmiechnął się lekko. Czyż do niego należała
decyzja? - Na zewnątrz - dodał umundurowany weteran. - Czy jako oficer gwardii da mi
pan swoje słowo, że nie będzie pan próbował robić żadnych sztuczek?
Po krótkim namyśle Sten zdecydował, że nie skłamie. Ciągle miał robotę do wykonania,
a przebywanie wewnątrz pałacu czyniło jej powodzenie nieco bardziej prawdopodobnym.
- Nie.
- Tak też przypuszczałem. - Hakone skinął głową i czterech kolejnych strażników weszło
do pokoju. - Mimo to, wciąż chciałbym z panem przedyskutować parę spraw.
Sten stwierdził, że jeśli imperator przeżyje i wróci, będzie miał sporo roboty. Pretorianie
pracowicie rozkopywali jego ogrody, przygotowując okopy i ustawiając wyrzutnie pocisków
ziemia-powietrze. Kroczący obok Stena Hakone zdawał się nie zauważać całej tej
działalności.
Kapitana otaczało siedmiu pretorian ustawionych w szyk rombowy, z karabinami
gotowymi do strzału.
Ich Hakone także ignorował. Jak każdy myśliciel przemieniony w człowieka czynu, czuł
niemal przymus udzielania wyjaśnień.
- Byłoby prościej, gdyby powiodła się pierwsza faza operacji.
Sten natomiast jako oficer wywiadu również odczuwał przymus - wyciągania informacji.
- Pierwsza faza, sir Hakone? Nie skompletowałem jeszcze wszystkich kawałków tej
układanki. Zamierzaliście ogłuszyć imperatora, detonując bombę w “Covenanter", zgadza
się? Potem zabrano by Jego Wysokość do szpitala w Soward, gdzie zająłby się nim Knox.
Co by wam to dało?
- Po Dniu Imperium, władca tradycyjnie wycofuje się z życia publicznego, aby nieco
odpocząć. Znika na tydzień albo dwa. W tym czasie zostałby uwarunkowany.
- Żeby słuchać czyich rozkazów?
- Ledoha i tych, którzy uważają, że należy zawrócić imperium na właściwą drogę.
- Ale teraz zamierzacie go zabić? - Mus to mus.
Twarz Stena wykrzywił ledwo dostrzegalny grymas - Hakone nie mógł naprawdę
rozumować takimi prostymi kategoriami.
- Powiedzmy, że zginie. Dlaczego przejęliście pałac?
- Kiedy imperator umrze, a centrum komunikacji znajdzie się w naszych rękach, nikt nie
nada fałszywych informacji.
- Jak na przykład: kto jest rzeczywistym sprawcą śmierci władcy.
Hakone uśmiechnął się tylko i nie odpowiedział.
- A tak na marginesie - ciągnął Sten. - Wolno spytać, kto będzie waszym kozłem
ofiarnym?
- Tahnijczycy, oczywiście.
- Nie obawia się pan, że ich delegaci przedstawią swoją własną wersję? I zostaną
wysłuchani?
- Nie, jeśli również zginą.
Z twarzy Stena opadła maska pokerzysty.
- Pan mówi o wojnie.
- Owszem, kapitanie. W perspektywie nadciągającej wojny nikt nie będzie interesował
się zmarłymi? Poza tym imperium musi stoczyć parę bitew, aby zrzucić tłuszczyk. W ten
sposób załatwimy też kwestię tahnijską.
- Kiedy to nastąpi?
- Nie działamy według rozkładu. Pretorianie i ja mieliśmy zająć pałac dopiero za trzy dni.
Odkryliście Zaarah Wahrid, więc wcześniej przystąpiliśmy do działania. O momencie
śmierci imperatora zadecyduje admirał Ledoh.
- Naprawdę sądzicie, że ten wasz komitet zdoła sprawować rządy w całym imperium?
- Dlaczego nie? Dwadzieścia umysłów stanowi zdecydowanie większą siłę niż jeden,
nieprawdaż?
Sten mógłby odpowiedzieć: “Nie, ponieważ w każdej juncie szybko dochodzi do
konfliktów. Przywódcy wbijają sobie wzajemnie noże w plecy, aby wyeliminować
konkurentów do władzy". Spróbował jednak innej drogi.
- Dwadzieścia umysłów nie zna tajemnicy AM2.
- Co za brednie, kapitanie!
Brednie, cholera. Sten spędził przy imperatorze dość czasu, żeby wiedzieć, że Jego
Wysokość faktycznie ma asa w rękawie.
- Nigdy nie uwierzę, że jeden jedyny śmiertelnik kontroluje AM2 - ciągnął Hakone. -
Przebadamy wszystkie dokumenty i tam z pewnością znajdziemy rozwiązanie tajemnicy.
Szli dalej; Sten milczał, czekając na ofertę. W końcu nadeszła.
- Przyczyną, dla której chciałem rozmawiać z panem na osobności - odezwał się
historyk - jest to, że po tym... wydarzeniu nastąpi sporo zmian. Pan mógłby być użyteczny.
- Osobiście dla pana, czy dla komitetu?
- Dla nas wszystkich, naturalnie. Ale ja byłbym pana bezpośrednim zwierzchnikiem.
Sten nie pozwolił sobie na uśmiech. Hakone już kombinował, jak wzmocnić własną
pozycję. Ten człowiek nawet nie wierzył w głoszone przez siebie teorie.
- Jak opisałby pan moją nową pracę?
- Utrzymałby pan obecne stanowisko, ale odkomenderowałbym... to znaczy
odkomenderowalibyśmy pana do specjalnych zadań w wywiadzie.
- Proszę pamiętać, że składałem przysięgę. Imperatorowi.
- Czy ona pozostanie aktualna, gdy imperatora już nie będzie?
- A gdybym powiedział, że nie?
Hakone zaczął się uśmiechać, a jednocześnie obserwować Stena.
- Pan mnie okłamuje, kapitanie? - Oczywiście.
Hakone kiwnął na strażników.
- Postępuje pan niezwykle ostrożnie. Zostawmy na razie ten temat. Jest pan skazany na
areszt domowy aż do odwołania. Być może wrócimy do rozmowy po śmierci Jego
Wysokości.
Sten ukłonił się uprzejmie, po czym podążył za strażnikami na kwaterę. Hakone nie
obchodził go w tej chwili; wymyślił drogę ucieczki, i to taką, która dawała mu niemal
dziesięć procent szans.
Większe prawdopodobieństwo powodzenia niż zazwyczaj istniało podczas operacji
przeprowadzanych przez Sekcję Modliszki.
Rozdział czterdziesty szósty
Lord Kirghiz zignorował mamrotania pozostałych tahnijskich przywódców, usadowił się
w niewygodnym fotelu kapsuły i zapiął uprząż.
Na jego zdawkowe kiwnięcie, drugi pilot szybko wydał rozkaz pierwszemu. Kapsuła
oderwała się od tahnijskiego okrętu i łukiem pomknęła ku Normandie.
Postawa Kirghiza była podyktowana nie tyle stoicyzmem wymaganym od człowieka
rządzącego wojowniczym Tahnem, co faktem, że lord miał na głowie dużo większe
problemy niż dyshonor podróżowania zwykłym żołnierskim transportowcem. Po pierwsze,
mniej niż jedna trzecia rady Tahnu wyraziła zgodę na to spotkanie; ci zaś, którzy byli
przeciwni wszelkim rozmowom z władcą, stanowili najbardziej antyimperialną i prowojenną
frakcję wśród tahnijskich lordów.
Panowanie Kirghiza nad zgromadzeniem warlordów opierało się na chwiejnym
porozumieniu większości frakcji. Kirghiz wiedział, że pod jego nieobecność, sytuacja w
radzie może ulec radykalnej zmianie.
Jeszcze gorszym problemem wydawały się żądania, które miał postawić tego właśnie,
pierwszego dnia szczytu. Kilka z nich uniemożliwiało jakikolwiek układ. Jako człowiek o
wieloletnim stażu w dyplomacji i w sprawowaniu władzy, Kirghiz doskonale zdawał sobie
sprawę, że imperator od razu odrzuci postulaty Tahnijczyków.
W zasadzie, gdyby to Kirghiz był imperatorem, zastanawiałby się nad zerwaniem
rokowań w chwilę po usłyszeniu tego, co ma do powiedzenia przedstawiciel mieszkańców
Tahnu.
Modlił się do wszystkich bogów, aby Jego Wysokość okazał się tak wytrawnym
politykiem, jakim być powinien, i uznał te żądania za tani popis siły, przeznaczony dla
tahnijskich chłopów i tych lordów o chłopskiej mentalności, którzy je wysunęli. Jeżeli
bowiem rozmowy się załamią, wojna między światami Tahnu a imperium będzie
nieunikniona.
Żaden komputer Kirghiza nie potrafił przewidzieć wyniku takiego konfliktu, ale wszystkie
wskazywały na jedno: zwycięski czy pokonany Tahn po starciu z mocarstwem popadnie w
całkowitą ruinę ekonomiczną.
Kirghiz nawet nie myślał o jeszcze jednym skutku fiaska rozmów; jeżeli wróci bez
układu, zostanie osądzony i skazany.
Rozdział czterdziesty siódmy
Sten postanowił sobie, że jeśli - co mało prawdopodobne - przeżyje próbę ucieczki, to
koszt wymiany swojego holoprocesora dopisze do czyjegoś rachunku. Kapitan doskonale
zdawał sobie sprawę, że jego ulubiona maszyna ulegnie zniszczeniu. Funkcja
holoprocesora polegała na tworzeniu małych, najwyżej metrowych iluzji postaci, maszyn i
dioram.
Przeklinając swoją niezdarność w montowaniu elektronicznych urządzeń, Sten wymienił
wszystkie bezpieczniki na gruby drut, wyciągnięty z maszynki do golenia, i wyciął obwody
zabezpieczające.
Poszukał w pamięci holoprocesora jakiejś straszliwej bestii, którą mógłby się posłużyć.
Roześmiał się, podłączając opis gurionów i dodając informacje o zwyczajach.
Szczegółowe dane o życiu tych potworów zdobył podczas pobytu na więziennej planecie
Dru. Skończywszy robotę, umieścił miniprocesor kilka metrów od drzwi. Włącznik był
ustawiony na sterowanie pilotem, który leżał u stóp Stena.
Kapitan zajął odpowiednią pozycję z boku wejścia i zastanowił się, jakiego taniego
kłamstwa użyć. Choroba? Nikt nie jest tak tępy, nawet pretorianie. Głód? Jeszcze gorzej.
Nagle Sten wpadł na pomysł. Rzucił wideotaśmą w drzwi. Rozległo się głośne stukniecie.
- O co chodzi? - dobiegł go podejrzliwy głos strażnika.
- Jestem już gotowy.
- Na co, do cholery?
- Na spotkanie z sir Hakone'em - odparł Sten z dobrze udawanym zdumieniem.
- Nic o tym nie wiem. - Sten celowo milczał. Cisza działała na jego korzyść. Po chwili
strażnik odezwał się ponownie: - Poza tym Hakone rozkazał, żeby mu nie przeszkadzać,
aż do odwołania.
- Kai Hakone jest w imperialnym bunkrze komunikacyjnym - odparł kapitan. - Sądzę, że
chciałby ze mną porozmawiać.
Każdy sierżant może wyprowadzić w pole prostaczka, tak jak każdy kapitan sierżanta.
Tak przynajmniej było za czasów służby Stena. Szef ochrony imperatora miał nadzieję, że
wiele się nie zmieniło w tym względzie.
- Zapytam o pozwolenie dowódcę straży. - Mężczyzna wyraźnie wątpił w prawdziwość
słów więźnia.
- Jak chcesz, ale sir Hakone prosił, żeby to utrzymać w tajemnicy.
Zza drzwi dochodziły przyciszone pomrukiwania, które oznaczały urządzoną na prędce
konferencję. Po chwili jeden z mężczyzn zapytał głośno:
- Stoisz pod ścianą?
Sten znajdował się dokładnie naprzeciwko drzwi. Strażnik, przetarłszy judasza, bacznie
obserwował więźnia. W końcu rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Do
pokoju wszedł uzbrojony mężczyzna z dwuosobową obstawą. Pretorianin zrobił zaledwie
parę kroków, gdy ruszyła na niego dwumetrowa postać guriona, wykreowana przez
holoprocesor.
Strażnik zareagował natychmiast - uniósł broń i posłał całą serię w ścianę. Sten tylko na
to czekał. Błyskawicznie przetoczył się po podłodze i zatopił nóż w piersi osłupiałego
pretorianina. Potem wykonał szybki obrót wokół własnej osi i rozłożonymi rękami
zmiażdżył kości dwóm pozostałym zdrajcom.
Kapitan trwał w pozycji bojowej, aż do chwili, gdy uzyskał całkowitą pewność, że żaden
z przeciwników już nie wstanie. Potem, nie tracąc czasu, aby sobie pogratulować, pobiegł
w kierunku pałacowych katakumb.
Kilgour także próbował coś zrobić.
- Cholerni rzymianie - darł się na cały korytarz. - Wasze matki robiły to z owcami! Z
kozłami! Z psami! Z Campbellami, do ciężkiej cholery!
Odsunął się od okna i przepraszająco spojrzał na stu dwudziestu gurkhów, z którymi
dzielił olbrzymią celę.
- Nie łapią - oświadczył ponuro.
Plan Szkota zakładał rozwścieczenie strażników do tego stopnia, żeby wpadli do celi z
zamiarem przestrzelenia więźniom kolan. Alex miał nadzieję, że jemu oraz stu dwudziestu
tęgim, brązowym mężczyznom uda się wyrwać na zewnątrz, mimo iż przeciwnicy posiadali
broń.
Havildar-major Lalbahadur Thap stanął przy ścianie obok Kilgoura.
- W gurhali mówimy: “Ty włosie łonowy" - rzekł Thap, najwyraźniej chcąc pomóc
towarzyszom niedoli.
- To najgłupsza obelga, jaką słyszałem od lat. - Alex roześmiał się głośno.
- Nazywanie kogoś Campbellem, cokolwiek to znaczy, też nie jest zbyt mądre,
sierżancie.
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie otwarła się część solidnej, kamiennej
ściany. Po drugiej stronie “drzwi" stał Sten, nonszalancko oparty o mur.
- Starszy sierżancie, pańskie wrzaski słychać w całym pałacu. Czy mógłby pan
przerwać to zniesławianie i wraz ze swoimi kompanami opuścić celę?
Gurkhowie, otrząsnąwszy się z szoku, zaczęli wbiegać do tunelu, z którego wyszedł
szef ochrony. Wcześniej Sten poinstruował podkomendnych, że mają iść do zbrojowni -
trzy poziomy w dół i jeden korytarz w bok.
- Chyba jestem ci winny piwo - zdołał wydusić Alex, wtłaczając swoje cielsko w wąski
otwór.
Sten, zamykając kamienną ścianę, przybrał minę człowieka wtajemniczonego.
Rozdział czterdziesty ósmy
Po latach będzie to ulubiony temat do rozważań dla Stena i Alexa. Potrafili zrozumieć,
dlaczego imperator zbudował Arundel.
Mogli też sobie wytłumaczyć, dlaczego człowiek o romantycznych inklinacjach chciał,
żeby w zamku znajdowały się sekretne przejścia.
To, czego nie pojmowali, to przeznaczenie niektórych z tych przejść. Bardzo logicznym
posunięciem było wybudowanie tylnych schodów łączących komnaty imperatora z różnymi
sypialniami oraz wykucie tunelu umożliwiającego potajemne opuszczenie lochów.
Jednak Sten i Alex nikomu nie potrafiliby udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi,
dlaczego wiele tuneli wychodziło na główny korytarz.
Niektórzy zamieszani w rewoltę eks-pretorianie też mogliby się nad tym zastanawiać,
gdyby przeżyli.
Kiedy pretorianin szedł korytarzem (zdawałoby się pozbawionym drzwi), nagle
bezdźwięcznie otwierała się część ściany. Z mrocznego wnętrza zaś wyskakiwał
uśmiechnięty człowiek z wielkim nożem, wyglądającym jak krzyżówka maczety i korda.
W ten sposób stu dwudziestu gurkhów wyeliminowało nieco ponad tysiąc pretorian.
Odzyskiwanie pałacu odbywało się szybko i cicho, a krew lała się strumieniami.
Oddziały Stena powoli zacieśniały krąg wokół komnat imperatora, centrum
komunikacyjnego i jedynego pomieszczenia, które miało połączenie z Jego Wysokością
przebywającym na Normandie.
Pancerne drzwi do centrum komunikacji były zamknięte, ale dla gurkhów nie stanowiło
to problemu. Jeden z naików załadował już wyrzutnię i wycelował rakietę w zawiasy, gdy
Sten odepchnął go na bok.
- Yakpubes - warknął w gurhali. - Wiesz, co by się stało, gdybyś odpalił rakietę w tym
przejściu?
Naik obojętnie wzruszył ramionami. Kilgour kończył składać ładunek, który zabrał ze
zbrojowni.
- Lepiej się stąd usuńcie - wymruczał i włączył detonator.
Sten ledwie zdążył usłuchać tej sugestii. Potężny wybuch rozsadził drzwi. Gurkhowie z
kukri w dłoniach wpadli na pobojowisko. Nie znaleźli jednak nikogo, na kim mogliby się
wyżyć. Przebywający wewnątrz przeciwnicy zostali rozsmarowani na przeciwległej ścianie.
Sten, także wyposażony w kukri, wskoczył za swymi podkomendnymi i kopnięciem
rozwalił cienkie drzwi prowadzące do pokoju łączności. Niską przewrotką wpadł do środka.
W pomieszczeniu ujrzał kawałki zmiażdżonych obwodów, zapętlone kable energetyczne i
splątane jak spaghetti przewody...
A także Kaia Hakone'a. Dowódca eks-pretorian stał w odległej od wejścia alkowie, z
minikarabinem Willy'ego wymierzonym w Stena.
- Nieco się pan spóźnił, kapitanie. - Hakone wykonał ruch wolną ręką, ani na moment
nie odwracając od Stena wzroku i broni. - Wy macie pałac, ale my mamy imperatora.
Połączenie komunikacyjne jest zniszczone. Zanim zdążycie je odbudować... - Hakone
teatralnym gestem wskazał szczątki sieci. Na moment zerknął w bok, wypatrując
towarzyszy Stena. Kapitanowi wystarczył ten ułamek sekundy, aby chwycić przecięty
kabel zasilający i rzucić go Hakone'owi w twarz.
Smażąc się, umundurowany weteran nacisnął w konwulsjach spust karabinu, ale pocisk
chybił celu, gdy bezpieczniki wysiadły. Sczerniałe i skwierczące ciało Hakone'a opadło na
podłogę. Sten został w ruinach pokoju komunikacyjnego.
- Widzę, że teraz już tylko osobiście możemy powiadomić imperatora o grożącym mu
niebezpieczeństwie. Oby się okazało, że Jego Wysokość nie negocjuje zbyt daleko od
pałacu - powiedział Kilgour.
Sten potakująco kiwnął głową. Ruszyli w stronę pałacowego centrum dowodzenia.
Rozdział czterdziesty dziewiąty
“... I na koniec, Partia Niezadowolonych zwraca się do Jego Imperialnej Wysokości, aby
publicznie wykazał on swoje poczucie historycznej sprawiedliwości oraz współczucie dla
indywidualnej tragedii, poprzez uznanie bohaterskiej śmierci Godfreya Alaina. Alain był
człowiekiem poważanym przez..."
Admirał Ledoh ględził tak i ględził, po raz kolejny przeglądając żądania Tahnijczyków.
Jego słuchaczami było dwóch, bardzo znudzonych mężczyzn: Wieczny Imperator i Tanz
Sullamora. Sullamora usilnie walczył z sennością. Ze wszystkich sił starał się skupić na
słowach petycji. Cały czas obserwował też imperatora, szukając na jego obliczu śladów
jakichś emocji. Jednak twarz władcy niezmiennie stanowiła kamienną maskę.
“... oraz w ustalonym momencie imperator odczyta swoim poddanym komunikat,
którego wcześniej uzgodniona treść będzie dotyczyła przede wszystkim..."
- Dosyć - rzucił imperator. - Dosyć, do cholery. Wiem, o co im chodzi. Pytanie tylko,
jakiej udzielimy odpowiedzi.
Admirał Ledoh uniósł brew.
- Miałem właśnie zaproponować, że jeżeli wszyscy zapoznaliśmy się dokładnie z ich
żądaniami, to powinniśmy poddać je analizie w komputerze dyplomatycznym.
- Odpręż się, Ledoh. - Imperator posłał admirałowi kpiący uśmiech. - Zaczynasz mówić
tak pompatycznie jak ci cholerni Tahnijczycy. - Podniósł dzbanek z herbatą i napełnił trzy
kubki. - I daj sobie spokój z komputerem dyplomatycznym. Sam dokonam analizy szybciej
i dokładniej. Zajmowałem się takimi sprawami przez niejedno stulecie.
- Czekałem na te słowa, sir. - Sullamora skinął głową. - Pozwolę sobie przypomnieć, że
mam wieloletnie doświadczenie w kontaktach z tymi ludźmi.
- Właśnie dlatego cię zabrałem. Ufają ci bardziej niż jakiemukolwiek innemu nie-
Tahnijczykowi.
- Ich sympatia do mnie nie wywodzi się z zaufania lecz z czystej chciwości. - Sullamora
uśmiechnął się lekko. - W końcu tylko ja posiadam pańskie zezwolenie na handel z nimi.
- Dlatego jesteś moim asem w rękawie - powiedział imperator. - Będziesz przynętą na
haczyku.
Sullamora nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło władcy, ale potrafił rozpoznać
pochwałę, więc uśmiechnął się z wdzięcznością.
- Zatem rozważmy dokładnie te postulaty - rzekł imperator. - Tahnijczycy postawili pięć
zasadniczych żądań i, jak sądzę, wszystkie nadają się do negocjacji. Zacznijmy od
numeru pierwszego. Chcą imperialnego pozwolenia na zarządzanie Światami Pogranicza,
co dokładnie oznacza, że pragną, abyśmy zrobili im prezent w postaci tych systemów.
- Oczywiście się pan nie zgodzi, sir - parsknął Sullamora.
- Coś w tym rodzaju, ale niezupełnie. - Sullamora zamierzał zaprotestować, ale
imperator gestem nakazał mu milczenie. Władca zerknął na Ledoha. Admirał sprawiał
wrażenie dziwnie nieobecnego. - Pozwólcie mi najpierw skończyć, a potem powiem wam,
jak prawdopodobnie powinniśmy wszystko rozegrać. Żądanie drugie: otwarta imigracja.
Moje zastrzeżenie: załadują swoimi ludźmi cały system. To już podwójny prezent. Po
trzecie, chcą bezwarunkowej amnestii dla ludzi Alaina. Nie ma sprawy. Załatwione.
Prawdziwych twardzieli zawsze mogę przyszpilić później, po cichutku. Czwarty postulat
dotyczy założenia wolnego portu na Światach Pogranicza.
- To daje wielkie możliwości handlowe - stwierdził Sullamora.
- Jasne. Ale oznacza także, że będę zmuszony przydzielać im więcej AM2. A oni
nachomikują go sobie, a potem narobią mi cholernych kłopotów. Na koniec żądają, żebym
publicznie przeprosił za śmierć Alaina.
Ledoh uniósł głowę i uśmiechnął się blado do imperatora.
- Pan nigdy nie przeprasza, nieprawdaż, sir? - powiedział gorzko, ale nikt nie zwrócił
uwagi na jego ton.
- Oczywiście. Jeśli zacznę okazywać skruchę, to równie dobrze mogę rozglądać się za
kimś na moje miejsce. Ostatnie przyznanie się do błędu kosztowało mnie pół skarbca.
- Stanowcze “nie", sir - doradził Sullamora. - Szczerze mówiąc, nie widzę ani jednego
punktu, w którym moglibyśmy ustąpić. Ja posłałbym ich w diabły.
- I w pewnym sensie miałbyś rację, Tanz. Ale pozwólcie mi przedstawić moje
propozycje. Później wyrazicie opinię na ten temat.
Sullamora ożywił się wyraźnie. Wyczuwał zysk.
- Na początek, z ich ostatniego punktu zrobię swój pierwszy.
- Przeprosi pan za śmierć Alaina? - Sullamora osłupiał.
- Tak. Tyle tylko, że zrobię to po swojemu. Zaproponuję, żeby postawić pomnik
Godfreyowi oraz tym, którzy zginęli po obu stronach tego całego zamieszania. Zamiast
przepraszać, powiem, że wszystkie pokój miłujące narody są odpowiedzialne za trwającą
tragedię. Żeby pokryć ten tort lukrem, sfinansuję całe przedsięwzięcie. Zbuduję miasto-
pomnik na stołecznym świecie Tahnu. Będzie to swego rodzaju centrum handlowe
imperium.
Sullamora wyszczerzył się w wilczym uśmiechu.
- Innymi słowy, umieści pan garnizon na ich rodzinnej planecie.
Wieczny imperator roześmał się głośno.
- Dobry jesteś. Co więcej, znajdą się w nim moje elitarne jednostki.
- Wspaniale! I jak znam Tahnijczyków, bez trudu połknął tę przynętę - ocenił Sullamora.
- Następna sprawa. Zamiast oddawać im Światy Pogranicza pod zarząd, zaproponuję
ustawienie w tym rejonie sił pokojowych. Obsadzonych pół na pół. - Sullamora potrząsnął
głową. - Nie tak prędko, Tanz. Pozwolę im wyznaczyć dowódcę.
Sullamora zastanowił się nad zaproponowanym rozwiązaniem.
- W sumie wyjdzie tak, jakbyśmy im oddali Światy Pogranicza.
- Niezupełnie. Skoro ja dostarczam okręty wraz z załogą, to w przypadku jakiegoś
konfliktu, główny szef Tahnijczyków pozostaje bezradny. A na dokładkę, podwoję
podstawową płacę moich wojsk.
Ten ostatni zamysł imperatora wyjątkowo spodobał się Sullamorze.
- W porównaniu z Tahnijczykami będą więc stosunkowo bogaci. A to oznacza regularne
podkopywanie morale zwykłych tahnijskich żołnierzy. - Sullamora zanotował w pamięci,
aby wypróbować szczegóły tej taktyki, aby wypróbować ją w jednej z bardziej kłopotliwych
placówek handlowych, które nadzorował.
- Otwarta imigracja. W porządku - kontynuował imperator. - Teraz zajmijmy się
pomysłem utworzenia wolnego portu. Wyrażę zgodę. Z tym zastrzeżeniem, że sam
wyznaczę człowieka do dowodzenia tą placówką.
- Na pewno się zgodzą - powiedział Sullamora. - Przecież Wasza Wysokość pozwoli im
wybrać szefa sił pokojowych. A kogo by pan zaproponował?
- Ciebie. - Sullamora omal nie krzyknął z radości. Zyski, które wyczuwał, urosły do
niebotycznych rozmiarów. - Rozumiesz ich - kontynuował imperator - ale jesteś lojalny
wobec mnie. Tak więc dzięki tobie nie stracę całkowitej kontroli nad dostawami AM2.
- Oczywiście - Sullamora był zbyt mądry, żeby robić kanty tam, gdzie w grę wchodził
handel energią.
- Na koniec złożę Tahnijczykom pewną wspaniałomyślną propozycję - oświadczył
władca. - Naprawdę będzie brzmiała niezwykle obiecująco, gdy ci dyplomatyczni durnie ją
wygładzą. Głównym problemem Tahnijczyków, poza tym że są zwykłymi faszystowskimi
dupkami, jest olbrzymia presja populacyjna. Dlatego właśnie zderzamy się z nimi w
Światach Pogranicza. - Sullamora skinął głową, a imperator ciągnął wywód: - W związku z
tym, żeby ulżyć presji, zgodzę się na zafundowanie wyprawy badawczej. Opłacę cały
interes, dostarczę statki i załogi.
Nawet milczący kanclerz ożywił się słysząc te słowa.
- Ale jaką korzyść...
- Dowódcy okrętów dostaną rozkaz prowadzenia poszukiwań daleko od Światów
Pogranicza. Jeżeli cokolwiek znajdziemy...
Gdyby miała nastąpić dalsza ekspansja, Tahnijczycy ruszą w przeciwnym kierunku.
Przy odrobinie szczęścia ta pionierska ruchawka ostudzi nieco wojownicze zapędy
mieszkańców Tahnu.
- No, więc? - Imperator rozparł się na krześle, oczekując na komentarze swoich dwóch
najważniejszych doradców.
- Ja uważam, że ten plan jest dobry - oświadczył szybko kanclerz.
Sullamora jednakże myślał długo. W końcu powoli skinął głową.
- Powinno się udać.
- Mam cholerną nadzieję - powiedział imperator. - Bo jeśli nie wyjdzie...
Umieszczone przy drzwiach światełko zaczęło błyskać. Ledoh skrzywił się ze złością i
nacisnął przycisk komunikatora.
- Oficer łącznościowy, sir.
- Trwa konferencja. Nie przeszkadzać, do...
- Admirale - przerwał imperator. - To może być to, na co czekam.
Ledoh otworzył drzwi.
Wachtowy oficer łączności nie wiedział, czy ma salutować, czy ukłonić się przed
imperatorem, więc dziwacznie połączył obie te czynności.
Władca jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na formę powitania. Modlił się w duchu,
aby oficer zakomunikował, iż przyszedł sygnał donoszący, że kapitan Sten przyszpilił
konspiratorów odpowiedzialnych za śmierć Alaina Godfreya.
- Eee..., sir - zaczął oficer. Najwyraźniej uznał, że łatwiej mu będzie przekazać
informację admirałowi Ledohowi. - Sygnał nie pochodzi z oczekiwanego źródła. To
wezwanie pomocy. Standardowy przekaz na całym zakresie. Nasz satelita właśnie go
podjął.
- Cholera - zaklął Ledoh i wziął wydruk. - Tego nam brakowało. Bez odpowiedzi.
- Chwileczkę. Niech na to spojrzę.
Ledoh podał kartkę imperatorowi. Według przejętego sygnału, o parę lat świetlnych od
pulsara NG 467H uległ katastrofie statek handlowy Montobello. Wybuch paliwa na
pokładzie, wszyscy oficerowie ranni, większość załogi ciężko poparzona. Prośba o
natychmiastową pomoc do wszystkich statków, które odbiorą komunikat.
- Durnie! - krzyknął imperator. - Marne handlarzyny próbują się przemieszczać jakimiś
marnymi orbitami katapultowymi, a potem nie mogą znaleźć wyjścia z klozetu nawet za
pomocą latarki.
- Wasza Wysokość, mamy na głowie dużo ważniejsze sprawy niż ratowanie paru
poparzonych kosmicznych dupków - odezwał się Sullamora.
Imperator zapewne przyznałby Sullamorze rację, gdyby ten przedstawił sprawę we
właściwy sposób. A tak władca cofnął się pamięcią o ponad tysiąc lat, do czasów gdy sam
był kimś w rodzaju kosmicznego dupka.
- Poruczniku - zwrócił się do oficera łącznościowego. - Przekażcie tę wiadomość
ComDesRonowi. Niech rozkaże natychmiast wysłać jeden niszczyciel.
Oficer tym razem tylko zasalutował i zniknął imperatorowi z oczu.
Władca powrócił do sprawy.
- Admirale, czy mógłby pan przedstawić nasze stanowisko w odpowiedniej
dyplomatycznej formie, tak żeby lord Kirghiz nie pomyślał, żeśmy oszaleli?
Rozdział pięćdziesiąty
- Dziękuję, panie Jenkins. Wszystko mam pod kontrolą.
Akurat, pomyślał komandor Lavonne, gdy jego oficer pokładowy zasalutował i oddalił się
szybkim krokiem. Ta wszawa maszynka do gier, której używamy do schodzenia z drogi
W.O.C.-om, mówi mi, co powinienem robić.
Ponownie rzucił okiem na ekran podający aktualny kurs.
- Punkt nawigacyjny wyzerowany?
- Tak jest, sir - odparł oficer.
- Od zero... kurs na lewo trzydzieści pięć stopni, w dół czternaście stopni.
- Kurs lewo trzydzieści pięć, dół czternaście.
- Napęd pomocniczy... jedna czwarta mocy.
- Jest, napęd pomocniczy jedna czwarta mocy.
Lavonne modlił się w duchu, aby najbliższe sekundy nie przyniosły żadnych
niespodzianek. Na przykład, żeby ich orbita nie skrzyżowała się z trajektorią innego
niszczyciela.
- Uruchomić napęd.
- Napęd uruchomiony.
Niszczyciel imperialny San Jacinto zamruczał łagodnie, podczas gdy włączyło się żyro
ustawiające statek we właściwej pozycji. Napęd Yukawy odepchnął potężną jednostkę od
stłoczonej floty.
Lavonne odczekał trzydzieści sekund.
- Napęd pomocniczy na pół mocy.
- Jest, napęd pomocniczy na pół mocy - dobiegło bezdźwięczne echo głosu jego
kwatermistrza.
- Panie Collins... od początku odliczania... teraz! Pięć minut do uruchomienia głównego
napędu.
- Pięć minut do głównego napędu, kapitanie. Odliczanie w toku.
Dowódca San Jacinto miał jeszcze chwilę wolnego czasu. Potem zacznie się ciężka
praca. Lavonne chciał opaść na dowódczy fotel, ale zamiast tego jeszcze bardziej się
wyprostował. Ogarnia cię coraz większe lenistwo, skarcił się w duchu.
W zwykłych okolicznościach komandor Lavonne pękłby ze złości, gdyby dostał to
zadanie. Stanowczo zbyt wiele lat spędził na wyciąganiu rozbitków z resztek parowców
handlowych, aby przyniosła mu zadowolenie kolejna misja ratownicza. Jego zdaniem
wszystkie floty handlowe powinny znajdować się pod kontrolą wojska. Lavonne nie był
bynajmniej maniakalnym zwolennikiem wojskowego drylu - po prostu widział zbyt wiele
frachtowców wypuszczanych w przestrzeń z przestarzałymi bądź w ogóle nie istniejącymi
sekcjami bezpieczeństwa, z niesprawnym sprzętem ratunkowym i oficerami bez
kompetencji do dowodzenia nawet grawilotem.
Komandor Lavonnne czuł narastającą złość. Wyciągnięto go z DesRonu i rozkazano
eskortowanie liniowca do punktu przeznaczenia.
Na początku Lavonne był nawet trochę dumny. Ktoś tam wysoko w gwiazdach
wyznaczył do akcji właśnie San Jacinto wraz z jego doskonałą załogą. Lavonne w rzadkich
momentach samolubstwa przypuszczał, że uczestnictwo w tej tajemniczej operacji,
prawdopodobnie będzie miało wpływ na jego awans. Lavonne uznał, że on oraz jego
ludzie wezmą udział w czymś niezwykle istotnym i niemal o historycznym znaczeniu.
Pytanie tylko, w czym? Lavonne w wyobraźni widział siebie jako starego, kędzierzawego
admirała, nagrywającego swoje pamiętniki: “I wtedy znalazłem się w samym środku
wydarzeń, które wstrząsnęły całym imperium. Na odległej radiowej gwieździe nastąpiło
(diabli wiedzą co)..."
Sprawę pogarszała radiacja z NG 467H. Ponieważ wszystkie monitory i komunikatory
były unieruchomione, marynarze jeszcze bardziej niż zwykle czuli się jak sardynki w
puszce.
Rozkazy od dowódcy eskadry docierały torpedami informacyjnymi, ale nie niosły one
wystarczającej pomocy: patrol od punktu takiego do takiego, potem powrót dokładnie na
orbitę.
Prawem żeglarza jest psioczyć i narzekać, byle nie w zasięgu słuchu dowódcy.
Czterech żeglarzy stanęło do raportu. Kilka par marynarskich poprosiło o zezwolenie na
dołączenie do głównej mesy, zrywając długotrwałe związki. Najbardziej zaufany bosman
Lavonne'a został zdegradowany za przestawienie jednego z oczyszczaczy wody na
produkcję czegoś, co po wypiciu miało moc AM2.
San Jacinto nie był szczęśliwym okrętem, tak więc oprócz gniewu Lavonne odczuwał
też pewien rodzaj wdzięczności, kiedy otrzymał rozkaz oderwania się od floty,
samodzielnego operowania i udzielenia pomocy dotkniętemu tragedią MS Montebello.
- Cztery minuty, trzydzieści sekund. Lavonne wrócił aa mostek.
- Od piętnastu proszę odliczać.
- Od piętnastu, tak jest, sir. Zbliżamy się do piętnastu... teraz!... Dwanaście...
jedenaście... dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... sześć...
- Na rozkaz uruchmić główny napęd.
- Pełna gotowość.
- Dwa... jeden...
- Teraz!
San Jacinto rozbłysnął, gdy napęd AM2 cisnął go na orbitę ponad pulsarem, w kierunku
najbliższego miejsca spotkania z Montebello.
- Tak, stary. Przypomina mi to mojego dalekiego przodka. - Alex zamyślił się głęboko.
Choć statek wyglądał na trampowy parowiec, który miał sporo właścicieli, a mało
przeglądów technicznych, to naprawdę był najwyższej jakości okrętem wywiadowczym
Modliszki. Posiadał moc niszczyciela i doskonały sprzęt elektroniczny. Wewnątrz oprócz
zwykłej, czteroosobowej załogi, tłoczyli się Sten, Alex i czterdziestu gurkhów.
Zanim Sten wezwał pomoc, umieścił wokół NG 467H kilka zdalnie sterowanych
satelitów, których zadanie polegało na wykryciu każdego zbliżającego się statku.
Następnie nadał sygnał alarmowy. Wiedział bowiem, że satelita nastawiony na przyjęcie
wąskiej wiązki fal z pałacu zareaguje i skomunikuje się z samą flotą, mimo iż okręty
znajdowały się wewnątrz pola zakłóceń NG 467H.
- Nie sądziłem, starszy sierżancie Yeti, że zna pan swoje drzewo genealogiczne -
powiedział niewinnie Gunju Lama.
Kilgour spojrzał na naika z pogardą.
- Takie uwagi mogę przyjmować od oficerów, ale nie od kurduplowatego szeregowca,
który musi wracać do Katmandu, żeby mu mleko spod nosa utarli. - Alex ostentacyjnie
odwrócił się przodem do Stena. - Więc jak mówiłem, kapitanie. Jeden z moich przodków
poszedł na zasiłek i...
- A co to, do cholery, zasiłek? - zapytał Sten. Jak dotąd satelity nic nie sygnalizowały,
więc z braku lepszego zajęcia kapitan mógł sobie pozwolić na wysłuchanie kolejnej
absurdalnej historyjki Kilgoura.
- To taki owoc w kształcie ananasa. Ale nie przerywaj mi, stary. A zatem mój przodek
wybiera się do konowała, żeby dostać zaświadczenie o niemożliwości wykonywania
dotychczasowego zawodu. Doktorek patrzy na niejakiego Alexa Selkirka Kilgoura, blednie
i mówi: “Chłopie! Tobie brakuje części". “Owszem", stwierdza mój przodek. “Czemu więc
nie skorzystał pan z transplantów?"
“Nie mogłem", pada odpowiedź, “ponieważ do niedawna byłem piratem". Lekarz bada
pacjenta, a potem powiada: “Jest pan okazem zdrowia, tyle tylko że niekompletnym." A
Selkirk na to: “Widzi pan tę nogę z kołkiem? Wchodziłem właśnie na jacht bogacza, kiedy
przycięła mnie śluza". Doktor słucha, bardzo zafascynowany.
“Ten hak", mówi dalej mój przodek, “został wstawiony po tym, jak laser równiutko obciął
mi łapę". “A co stało się z okiem?", docieka konował, wskazując na przepaskę. “Straciłem
je przez mewie gówno", oświadcza Selkirk. Lekarz gapi się ze zdziwieniem, więc
prapradziad Kilgour wyjaśnia: “Byłem w dokach, spoglądałem na dźwigi i nagle: pac!
Narobiła na mnie przelatująca mewa." “Ale to niemożliwe, żeby ptasia kupa wybiła oko",
wtrąca doktorek. “Owszem. Tylko że ja miałem ten hak dopiero od dwóch dni", kończy
pirat Alex.
Sten zastanowił się nad właściwą reakcją, aż wreszcie znalazł.
- Cholerni rzymianie! - rzucił i znów skupił się na monitorach.
San Jacinto podszedł nieco bliżej do zataczającego się trampowego frachtowca.
Ochotnik-oficer, z wizjerem ustawionym na pełną moc, przerzucił linę do jednego ze
słupków cumowniczych Montebello. Następnie kołowrót niszczyciela, działając na
najniższych obrotach, przyciągnął statki do siebie.
Lavonne założył, że pomimo imperialnych przepisów, system śluzowy Montebello nie
będzie pasował do systemu San Jacinto, dlatego trzymał w pogotowiu elastyczny rękaw.
Napełnił się on powietrzem, wyciągnął i ściśle przyległ do śluzy Montebello.
Lavonne, oficer który uważał, że dowódca powinien stać na pierwszej lini, założył
kombinezon i czekał w śluzie San Jacinto. Za nim ubierało się dwudziestu marynarzy.
Wszystko było już przygotowane na przyjęcie poparzonych członków załogi Montebello.
- Dziesięć kilo, sir.
- Załoga, zamknąć kombinezony. - Kiedy wszyscy posłusznie zatrzasnęli przyłbice,
rozkazał: - Otworzyć zewnętrzną śluzę.
- Zewnętrzna śluza otwarta, sir.
Powietrze zasyczało w rękawie, gdy wyrównywały się ciśnienia. Lavonne chwycił linę
biegnącą przez środek elastycznej rury i wraz z oficerem medycznym ruszył do śluzy
Montebello.
Przed wejściem na pokład niemal rozpadającego się pojazdu, Lavonne wstukał kod
ratunkowy, pozwalający na otwarcie wewnętrznych drzwi, i poczekał, aż ustabilizuje się
poziom atmosfer. Był przygotowany niemal na wszystko - rozsadzone próżnią ciała,
zwęglone szczątki mężczyzn i kobiet, dużą liczbę rannych i ogólny chaos.
Lecz to, co zobaczył, przeszło jego najdalej idące wyobrażenia. Tuż za progiem stało
trzech umundurowanych imperialnych żołnierzy. Szczupły mężczyzna na przodzie miał
insygnia kapitana Gwardii Imperialnej. Wszyscy dzierżyli karabiny Willy'ego wymierzone w
pierś swego wybawiciela.
Zanim zaskoczony Lavonne odzyskał mowę, kapitan powiedział:
- Służba Imperialna, komandorze. Przejmuję pański statek!
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Sala konferencyjna była po brzegi wypełniona milczącymi dyplomatami. Członkowie
ekipy tahnijskiej i doradcy imperatora czekali na ostateczny wynik negocjacji
prowadzonych w odległym kącie sali przez Jego Wysokość, lorda Kirghiza i Tanza
Sullamorę. Dojdzie do ugody, czy wybuchnie wojna? Gdyby Tahnijczycy mogli znać myśli
imperatora, gdy na pokład Normandie przybyła ich delegacja, nie mieliby żadnych
wątpliwości. Władca zauważył, że wszyscy warlordowie, począwszy od najniższego rangą
do samego Kirghiza, byli ubrani w paradne stroje: szmaragdowo-zielone płaszcze,
czerwone tuniki i zielone spodnie. Każdą tunikę pokrywały liczne odznaczenia oraz
różnobarwne wstążki.
Wieczny Imperator powstrzymał uśmiech, gdy ich ujrzał; w najlepszych ciuchach
przychodzi się na przyjęcie, nie na rozmowy w sprawie wojny. On sam założył swój
najprostszy, jasnoszary mundur. Jedyną ozdobę stanowiło insygnium głowy państwa -
mały złoty guzik z napisem AM2 na tle bezelementowej struktury atomowej. Wieczny
Imperator tłumaczył kiedyś Mahoneyowi, że aby wyróżnić się w tłumie spowitym w
złotogłowie, należy trzymać się skromnie. I tak każdy pozna, kto jest najwyższym szefem.
Imperator wstał i wyciągnął dłoń do Kirghiza.
- Zatem osiągnęliśmy porozumienie?
Lord walczył, by zachować dostojeństwo, nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu w
obliczu zwycięstwa.
- Osiągnęliśmy.
- Zostawmy więc szczegóły naszym ludziom - powiedział imperator. - Kropkę nad “i"
możemy postawić w dogodnym dla obu stron terminie. Pozwoliłem sobie przewidzieć
pokojowe rozwiązanie naszych ostatnich problemów. Panie. Panowie. Zapraszam na mały
obiad na waszą cześć.
Gdy władca skinął ręką, z sykiem otworzyły się olbrzymie drzwi za jego plecami.
Tahnijczykom aż zabłyszczały oczy na widok bogactwa potraw i napojów zapełniających
stoły. Rozległy się głośne okrzyki aprobaty, śmiechy oraz oklaski. Wieczny imperator
poprowadził gości do sali bankietowej.
Bankiet koronował długą karierę Marra i Senna. Ci dwaj mistrzowie sztuki kulinarnej nie
szczędzili niczego, aby wydać najbardziej egzotyczne oficjalne przyjęcie w historii
imperium.
Najpiew stanęli przed zadaniem przytulnego urządzenia wielkiej sali bankietowej okrętu.
Nakazali więc umieszczenie grodzi, a następnie obicie ich materią w ciepłych kolorach.
Długie ławy zostały tak rozmieszczone, aby nikt nie czuł się odcięty od głównych
bohaterów biesiady - imperatora i Kirghiza, siedzących na przeciwległych krańcach
największego stołu. Zainstalowali też stłumione podświetlanie, które podkreślało połysk
sreber, gładź zastawy oraz apetyczny wygląd serwowanych dań.
Największym cudem było samo jedzenie. Jako że w roli gospodarza występował
imperator, menu składało się niemal wyłącznie z tahnijskich potraw, ale z dodatkami
typowo imperialnymi, które jednak, wedle wiedzy kucharzy, powinny zadowolić
podniebienia gości.
Uczestników przyjęcia nie obsługiwały maszyny ani nawet kosztowne automaty
kelnerskie. Nad zaspokajaniem potrzeb biesiadników czuwali ludzie, co należało uznać za
szczyt luksusu. Marr i Senn zmusili do tej służby pretorian. Za każdym gościem stał
gwardzista w pełnym umundurowaniu. Na najmniejsze skinienie nalewał wino, zmieniał
potrawy i usuwał z drogi przeszkody.
Najbardziej zadowolony z tego rozwiązania wydawał się admirał Ledoh. Sam nie
zaplanowałby lepszego układu. Z satysfakcją pociągnął mały łyk wina. Przyznał w duchu,
że Marr i Senn to niezwykle utalentowana para. Szkoda że ich najwspanialszy bankiet miał
być ostatnim.
Ledoh spojrzał na pułkownika Fohlee siedzącego w drugim końcu stołu. Uniósł kielich w
cichym toaście. Fohlee odpowiedział podobnym gestem.
Rozdział pięćdziesiąty drugi
W czasach, gdy poziom komunikacji podprzestrzennej sięgał ideału, przewodowa linia
między statkami była niemal tak archaiczna jak megafon. Ale nie w okolicy NG 467H. W
stronę Normandie pomknęły perhydrolowe rakiety, holujące kabel.
Przewód, choć stary i nie używany od trzydziestu lat, doskonale spełnił swe zadanie. Z
trzaskiem wskoczył na odpowiednie miejsce, otwierając połączenie komunikacyjne z
Normandie.
- Tu mówi doktor Shapiro - nadszedł głos z liniowca. - Ile macie ofiar?
- Tu komandor Lavonne. Trzydzieści pięć. Według oficera medycznego dwanaście osób
jest w stanie krytycznym: poparzenia trzeciego stopnia, niestabilne. Reszta: poparzenia
drugiego lub trzeciego stopnia, półstabilne.
- Pozostańcie w pogotowiu.
Z Normandie wysunęły się półksiężycowate chwytaki, złapały San Jacinto i zetknęły ze
sobą bramy towarowe obu statków. Po chwili otworzyły się drzwi potężnego liniowca.
Czterdziestu gurkhów Stena wpadło na okręt, powstrzymując się od strzelania. Każdy
miał nie tylko kukri i karabin Willy'ego, ale także ogłuszacz zawieszony na karku.
Rozkazy Stena były proste:
1. Zdjąć każdego, kogo zobaczycie;
2. Nie uzbrojonych - ogłuszyć; uzbrojonych i agresywnych - zabić;
3. Odnaleźć i chronić imperatora;
4. Absolutnie nikt nie może w żadnym wypadku zbliżyć się do władcy. Ktokolwiek
spróbuje, ma być zabity, bez względu na pretekst i rangę.
Gurkhowie jak to gurkhowie lubili proste rozkazy, więc po pięciu sekundach wszyscy
strażnicy śluzy leżeli nieprzytomni. Nawet “gadacz", połączony z centrum dowódczym
Normandie me zdążył zameldować, że statek został zaatakowany.
Na skinienie Kirghiza, jakby to była musztra, kapral Luc Kesare natychmiast wystąpił 2
nakrytym serwetą półmiskiem l^rd odwrócił się z uśmiechem, oczekując kolejnego dania'
gdy uzbrojona w sztylet ręka Kesare'a wystrzeliła spod półmiska. Ostrze zagłębiło się w
uśmiechniętych ustach Kirghiza jego podniebieniu i na koniec w mózgu.
Zaczęła się rzeź...
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Prowadzona przez Stena kolumna gurkhów biegła cicho centralnym korytarzem kwater
załogi, kiedy ktoś ryknął przez głośniki: Sala bankietowa... próbują zabić imperatora... -
Głos nagle ucichł i zanim cały system komunikacyjny zamarł, dało się słyszeć
pomieszane, chaotyczne dźwięki. Wybiegający na korytarz członkowie załogi padali
ogłuszeni przez gurkhów. Przy windzie Sten podniósł rękę i czterdziestu ciemnoskórych
żołnierzy stanęło w bezruchu. Kapitan wydał kolejne rozkazy. Połowę swoich sił pod
dowództwem havildar-majora Harkmana Limby wysłał do poziomów oficerskich, z
zadaniem zabezpieczenia centrum komunikacyjnego i mostka. Pozostała dwudziestka
podążyła za nim do sali bankietowej.
Z głębi pomieszczenia dochodziły odgłosy dzikiej walki. Na sygnał Stena Alex i
gurkhowie ostrożnie wsunęli się do środka przez otwarte drzwi.
Arcydzieło stworzone przez Marra i Senna już nie istniało. Z poprzewracanych stołów
unosiły się smugi dymu. Podłogę do wysokości kostek pokrywała rozbita zastawa oraz
masa z rozgniecionego jedzenia. Wszędzie dookoła walały się okropnie okaleczone ciała.
Sten i pozostali skradali się długim, krętym przejściem przez pobojowisko. Ciężko im
było utrzymać równowagę. Wciąż potykali się o roztrzaskane przedmioty oraz zwłoki
zarówno pretorian jak i Tahnijczyków. Wśród poległych, tu i ówdzie, znajdowali się też
gurkhowie - dzielni obrońcy imperatora.
Alex przyglądał się masakrze twardym i zimnym wzrokiem.
- Tak. To jest zdrada godna Campbellów - powiedział w końcu.
Sten odetchnął z ulgą, gdyż nigdzie na sali nie dostrzegł ciała imperatora. Zaraz przy
szczycie głównego stołu widział krąg około piętnastu martwych pretoriańskich zdrajców;
wszyscy mieli głębokie rany. W środku tego wieńca leżał gurkha z przestrzelonym
gardłem. Sten rozpoznał w nim Jemedara Kulbira. Wypełnił swoją przysięgę i do
ostatniego tchu chronił Wiecznego Imperatora.
- Tu spoczywa bohater - wyszeptał Alex z szacunkiem.
Sten nie zdążył odpowiedzieć, gdy z pobliskiego korytarza buchnął nagle ogień.
- Naprzód! - krzyknął kapitan, pędem ruszając do wyjścia.
Za rogiem znaleźli oddział pretorian dożynający trzyosobową drużynę gurkhów. Sten
ledwie zauważył, kiedy subudar-major Limbu dobył kukri i w samobójczym ataku rzucił się
w kłębowisko walczących ludzi. Dwaj pretorianie zginęli, zanim zdążyli otworzyć ogień.
Potem padł Limbu. Gurkhowie Stena ostrzelali pretorian od tyłu. Kilkanaście sekund
później cała piętnastka była martwa, a podkomendni kapitana gnali dalej śladem
imperatora.
Rozdział pięćdziesiąty czwarty
Władca pchnął nogą baryłkowate ciało Tanza Sullamory w dół zejściówki, obrócił się z
karabinem w dłoni i ruszył za spadającym trupem. Aby przyspieszyć swoją ucieczkę, Jego
Wysokość zaczął zjeżdżać po poręczy. W tym samym momencie odczuł łagodne
rozbawienie. Jego ciało wciąż pamiętało, jak poruszać się w sytuacjach awaryjnych.
Imperator uderzył stopami o płyty pokładu armatniego i natychmiast odskoczył w bok. W
miejscu, gdzie właśnie powinien stać, rozerwał się pocisk AM2. Władca posłał w górę serię
z karabinu. Pierś pretorianina eksplodowała. Imperator trzymał palec na spuście,
omiatając ogniem szczyt zejściówki. Pociski z antymaterii roztrzaskały schody.
Wykombinowanie, jak tu zejść, zajmie im trochę czasu, pomyślał imperator nie bez
satysfakcji.
Następne pół minuty upłynęło władcy na analizowaniu zaistniałej sytuacji. Kiedy
pretorianin-kelner zabił Kirghiza, imperator zamarł. Lecz już po sekundzie odzyskał
jasność umysłu i stwierdził, że warto wdać się w parę bójek i poprawić sobie kondycję.
Gurkhowie ocalili mu życie w tym wirze śmierci. Niscy, brązowi mężczyźni
nieustraszenie parli do głównego stołu. Naik Thaman Gurung chwycił imperatora w
ramiona i rzucił się na podłogę, biorąc na własne ciało ogień z karabinów. Subudar-major
Chittahang Limbu przełączył karabin na automat i rozsiewał pociski po sali bankietowej.
Imperator wygrzebał się spod Thamana, chwycił broń gurkha i ruszył swój oddział.
Znaleźć barykadę, myślał cały czas, gdy jego grupa przedzierała się do wyjścia. Mógłby
zdecydować się na odwrót do kwater, ale inżynierska część umysłu popychała go w
kierunku rufy statku, do siłowni Normandie.
Zdał sobie sprawę, ze stanowiąca tylną straż grupka gurkhów pod wodzą subudar-
majora Limbu wytrzyma naiwyżej kilka minut. Ale stwierdził, ze nawet tych parę chwil
wystarczy, aby uzyskać przewagę w wyścigu do maszynowni. Wiedział, że kiedy się tam
znajdzie, poradzi sobie z dowolną liczbą otaczających go morderców.
Imperator omiótł wzrokiem pokład armatni. Gdyby nie wyrzutnie pocisków i stanowiska
dział, które blokowały kręte przejścia, poziom ten wyglądałby jak pokład spacerowy
konwencjonalnego liniowca. Nie tutaj, zdecydował władca Tu w ogóle się nie utrzymam.
Ledoh czekał przy korytarzu wiodącym w dół, do kuchni. Imperator ruszył, a za nim jego
ludzie. Był nieco zaskoczony, że ze sporej ekipy został mu tylko Sullamora, Ledoh i dwóch
gurkhów. Natomiast w całkowite zdumienie popadł wtedy, gdy stwierdził, że świetnie się
bawi.
Sten, Alex i gurkhowie zeskoczyli na pokład armatni przez wyciągnik ślimakowy.
Kilkadziesiąt metrów dalej grupa dwudziestu pretorian tłoczyła się przy zejściu na niższy
pokład. Było ich dwudziestu. Sten zauważył, że jeden z żołnierzy go spostrzegł i krzyknął
na alarm.
Padając, kapitan nacisnął ścienny czerwony przycisk z napisem: ZAŁADUNEK.
Umieszczony nad pokładem pocisk Goblin gładko pomknął po szynach w kierunku
wyrzutni znajdującej się z drugiej strony pretorian.
System ładował pociski w sześciosekundowych odstępach, tak więc rakieta
przemieszczała się po szynach wręcz błyskawicznie. Zbliżając się do pretorian, miała
prędkość niemal sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Przy tej szybkości zderzenie tony
stali z kilkoma setkami kilogramów ciała powoduje oczywiste straty w ludziach.
Według obliczeń Kilgoura, pięciu pretorian padło, a pozostała piętnastka jakimś cudem
zdążyła pochować się za wyrzutniami i lufami dział.
- Dość mam tego drakhu - wymruczał Alex i ruszył do akcji.
Uzbrojenie Normandie było przeznaczone nie tylko do walki w głębokiej przestrzeni, ale
także do starć w warunkach pianętarnych. Oczywiście, działa atmosferyczne zwykle
znajdowały się ukryte w lukach, otwieranych w czasie wymiany ognia. Na grodzi
umieszczono różnego rodzaju broń, a między innymi wyrzutnię flar, tak ciężką, że aż
czterech mężczyzn musiało targać ją do luku.
Jednak starszy sierżant Alex Kilgour poradził sobie bez niczyjej pomocy. Zerwał
wyrzutnię ze ściany, załadował, wycelował i pociągnął /a spust, zanim ktokolwiek zdążył
zareagować. Flara pomknęła długim korytarzem, uderzyła w przeciwległą grodź,
zrykoszetowała i... rozbłysła.
Flara sygnałowa, która ma być widoczna z odległości około pół sekundy świetlnej,
powoduje całkiem niezły wybuch, kiedy eksploduje w przejściu o średnicy dziesięciu
metrów. Gurkhowie i Sten padli na podłogę dosłownie w ostatniej chwili. Kula ognia już
przemknęła nad ich głowami, gdy zadziałał automatyczny system przeciwpożarowy.
Urządzenie zaskowyczało i zrzuciło parę ton środka gaśniczego.
Zbyt późno dla piętnastu pretorian. Ułamek sekundy wcześniej przemienili się oni
bowiem w małe kupki węgla.
Sten i jego ludzie zbiegli stopioną zejściówką w poszukiwaniu imperatora.
Rozdział pięćdziesiąty piąty
Marr i Senn znaleźli schronienie we wnętrzu olbrzymiego pieca sonicznego. Kiedy
zaczęła się masakra, byli w wielkiej, stalowej kuchni liniowca. Usłyszawszy histeryczne
wrzaski przez system komunikacyjny, doszli do mądrego wniosku, lepiej nigdzie się nie
ruszać.
Senn mocno przytulił Marra.
- Na pewno w końcu zapolują także na nas - powiedział drżąc i pogładził futro
towarzysza swojego życia.
- No cóż, przeżyliśmy piękną miłość, nieprawdaż? Marr zerwał się nagle na równe nogi.
- Pieprzyć ich! - krzyknął. - Jeśli te dzikusy wtargną do mojej kuchni, to będzie z nich
bardzo nieszczęśliwa banda ludzi.
Zaczął krzątać się wokół, czyniąc przygotowania do ostatecznej konfrontacji. Senn,
widząc starania przyjaciela, przestał już myśleć o łagodnej śmierci.
Zaczęli od pieca ultradźwiękowego. Miał on mniej więcej trzy metry wysokości i tyleż
szerokości. Wewnątrz znajdowały się liczne kratki oraz wysuwane rożna, na których
można by upiec wołu. Smażenie odbywało się za pomocą projektora szerokiej wiązki
dźwiękowej. Urządzenie przypominało wielką kamerę, zamontowaną na podnośniku
hydraulicznym. Kiedy piec był uruchomiony, grube drzwi ochronne zatrzaskiwały się
automatycznie, a projektor omiatał żywność ultradźwiękami, gotując wszystko, co
znajdowało się w środku.
Marr rozbił zamek bezpieczeństwa, a następnie wraz z Sennem wypchnął piec.
Zaraz obok kuchni zadudniły liczne kroki. Obróciwszy się, zobaczyli Wiecznego
Imperatora. Władca, ostrzeliwując się, ciągnął za sobą Tanza Sullamorę. Ułamek sekundy
później ujrzeli podążających za Jego Wysokością, najpierw kanclerza, a potem dwóch
gurkhów. Naikowie Ram Sing Rana oraz Agansing Rai wywrzaskiwalł obelgi w kierunku
swoich prześladowców i pluli ogniem z karabinów Willy'ego.
Gurkhowie wskoczyli do^kuchni, gdy pretorianie odpowiedzieli długą serią strzałów.
Ściany z nierdzewnej stali syczały, bąbelkowały i zmieniały się w ciekły metal.
- Tędy - krzyknął imperator.
Maleńki oddział ruszył do kuchennego wyjścia bezpieczeństwa. Za nim znajdował się
tunel wiodący do głównego magazynu, a dalej do siłowni.
Pretorianie deptali uciekinierom po piętach. Ram jęknął głośno i upadł, gdy pocisk z
karabinu Willy'ego przewiercił mu klatkę piersiową. Reszta grupy imperatora zniknęła w
drzwiach wyjścia awaryjnego.
Senn, przybrawszy postać futrzastej kulki, wytoczył się z pieca, w którym wraz z
Marrem znalazł schronienie. Uderzył przycisk PAROWE CZYSZCZENIE KUCHNI i
ponownie zanurkował do pieca.
Para z sykiem zaczęła się wydobywać z umieszczonych na ścianach dysz. Czujniki
sanitarne przeczesały pomieszczenie w poszukiwaniu biologicznych obiektów i skierowały
na intruzów olbrzymie ilości pary.
Jedenastu pretorian jak jeden mąż otworzyło usta do krzyku. Niezmiernie gorące, białe
kłęby wtargnęły w płuca mężczyzn i ugotowały je tak szybko, że dźwięk nawet nie zdążył
dotrzeć do warg. Puchnące ciała pokrywały się pęcherzami. Proces czyszczenia trwał
zaledwie trzydzieści sekund - dokładnie tyle, ile przewidywała instrukcja - ale żaden z
jedenastu pretorian nie przeżył tych zabiegów sanitarnych. Kolejne kroki, kolejne strzały i
przez drzwi wpadła następna grupa, z Fohleem na czele. Pułkownik zauważył małą
twarzyczkę Senna wystającą z pieca.
- Zabić! - wrzasnął.
Oddział skoczył do przodu. Senn i Marr wyturlali się ze swej kryjówki. Fohlee w asyście
czterech pretorian pobiegł do wyjścia bezpieczeństwa. Drzwi jednak były chwilowo
zablokowane.
W tym czasie pozostali żołnierze rzucili się na Marra i Senna.
- Pomocy! - pisnął Marr.
Senn wsunął swe drobne ramionka pod piec ultradźwiękowy i powoli... powoli z trudem
dźwignął ciężar.
- Teraz! - krzyknął.
Skoczyli przez deszcz karabinowego ognia. Zanim ukryli się za stalowym kontenerem
na żywność, Senn zdążył jeszcze uderzyć włącznik pieca.
Soczewki piekarnika mrugnęły, po czym rozjarzyły się pełną mocą. Niewidzialna, ale
śmiercionośna wiązka ultradźwięków wytrysnęła wprost na szarżujący oddział pretorian.
Marr i Senn kulili się za dużym pojemnikiem, słuchając okropnych odgłosów wydawanych
przez umierających pretorian. W ciągu paru sekund wszyscy członkowie oddziału byli
ugotowani. Fale o wysokiej częstotliwości rozgrzewają od środka, tak więc zanim jeszcze
ciała mężczyzn zaczęły się zwijać, brązowieć i dymić, organy wewnętrzne już
eksplodowały na zewnątrz. Świszczące w powietrzu ochłapy mięsa obryzgały krwią
pięćdziesiąt metrów kuchennych ścian.
Marr ostrożnie wychylił się z kryjówki i aż zadrżał, gdy zobaczył pobojowisko. Senn
także usiłował wyjrzeć, ale Marr wepchnął kochanka z powrotem za kontener. Pragnął
oszczędzić mu widoku, który mógł spowodować uraz na całe życie.
Znów dało się słyszeć wrzaski i tupot. Marr spojrzał na główne wejście do kuchni, a
potem szybko ustawił się przy włączniku pieca. Ktokolwiek wejdzie przez te drzwi, zginie
taką samą śmiercią jak poprzedni oddział, pomyślał z odrobiną satysfakcji. Marr niemal
wcisnął guzik, kiedy zobaczył wpadającą do środka szczupłą postać. W ciągu jednego
uderzenia serca rozpoznał Stena, więc natychmiast cofnął palec. Następnie, nie czekając
na dalszy rozwój wypadków, znów wskoczył za pojemnik, obok Senna. Spojrzał w wielkie,
lśniące oczy przyjaciela.
- Mało brakowało, a zabiłbym naszego młodego kapitana - powiedział.
Ukrył twarz w miękkim futrze Senna i zaszlochał.
Sten i Alex strzelili w plecy czterem pretorianom walczącym z drzwiami ewakuacyjnymi.
Fohlee, gdy spostrzegł atakujących z tyłu mężczyzn wtłoczył swoje ciało za maszynę
rzeźnicką, polakierowany na czerwono stalowy kolos. Olbrzymi korpus urządzenia stał w
bezruchu, a nad blatem zwisały ostre jak brzytwy noże i szczęki do chwytania mięsa.
Szczupły Sten bez większego trudu wśliznął się pomiędzy maszynę a ścianę. Powoli
szedł ciemnym tunelem. Czy Fohlee ruszył dalej, czy czeka za rogiem? W wąziutkiej
szparze niełatwo było wykonać jakikolwiek szybszy manewr.
Jest! Zobaczył czarny ryjek broni. Gdy weń uderzył, stracił równowagę i runął na
posadzkę. Po chwili rozległ się głośny szczęk, który oznajmiał, że kapitan zdołał wytrącić
Fohleemu karabin. Sten wypełzł z wąskiego tunelu i zaczął wstawać. Nagle otrzymał
potężny cios w głowę. Padając przetoczył się niezdarnie, lecz na tyle szybko, by sztylet
Fohleego nie trafił w cel. Zobaczył zbliżającą się z góry okutą podeszwę. Błyskawicznym
ruchem chwycił za obcas i z całej siły przekręcił tkwiącą w bucie stopę. Fohlee zatoczył się
do tyłu i uderzył plecami o maszynę.
Urządzenie ożyło ze zgrzytem. Zawirowały chwytaki i noże. Zanim Sten zdążył dojść do
siebie, Fohlee odsunął się od szczęk i podniósł karabin. Unieśli broń w tym samym
momencie. Jednak Fohlee miał mniej szczęścia. Rozbujany na łańcuchu hak do mięsa
wbił mu się prosto w gardło. Pułkownik wrzasnął, gdy hak wciągał go w szpony maszyny
rzeźniczej.
Sten patrzył w milczeniu, jak urządzenie sprawnie oprawiało Fohleego. W ciągu kilku
sekund liczne noże żywcem obdarły mężczyznę ze skóry. Z wnętrza rzeźnickiego robota
wysunęły się maleńkie wężyki, aby odessać krew. Piły z jazgotem oderżnęły kończyny i
głowę, a noże rozbierające pocięły mięśnie. Ostatni wrzask Fohleego rozbrzmiewał
jeszcze echem po kuchni, gdy poplasterkowane fragmenty ciała zostały zapakowane i
wysłane do chłodni.
Sten odruchowo wyłączył maszynę. Później ruszył ciężkim krokiem wokół stalowego
kolosa, aby odnaleźć Alexa.
Rozdział pięćdziesiąty szósty
Choć w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zmieniły się rodzaje napędu oraz typy
silników, kosmiczny wyga z XXI wieku i tak mógł czuć się w siłowni Normandie jak u siebie
w domu. Podobne do tych sprzed lat, ogromne hale z metalowymi ścianami, które długo
niosły echo, drżały od niewidzialnej mocy. Mimo że dieslowsko-elektryczne jednostki
napędowe zastąpiono atomowymi, to nad przyprawiającą o zawrót głowy maszynerią i
tajemniczymi kontrolkami wiły się takie same chodniki.
Jako że podczas spotkania Normandie nie była uruchomiona, na wachcie znajdował się
tylko jeden oficer i jeden marynarz. Obaj leżeli teraz w kałużach krwi. Na górnym pokładzie
imperator dostrzegł dwóch pretorian kulących się za podajnikiem AM2. Władca zastanowił
się przez chwilę, dokładnie wycelował i czterokrotnie wypalił. Pretorianie zaczęli spadać
wraz z pomostem odciętym pociskami. Jak rzutki, pomyślał imperator przestrzeliwując obu
żołnierzy, zanim zdążyli roztrzaskać się na pokładzie.
- Dalej, admirale - krzyknął. Ledoh oraz ostatni pozostały przy życiu gurkha pomogli mu
dociągnąć przenośną spawarkę pod drzwi ewakuacyjne. Imperator był dumny z siebie,
gdy z dawną sprawnością wyregulował mieszankę tlenowo-gazową, odpalił palnik i
punktowo zaspawał drzwi ewakuacyjne, przez które weszli. - To da nam trochę więcej
czasu, Mik.
Co u diabła, dzieje się z tym człowiekiem?, zastanowił się przez moment imperator,
czując na sobie badawcze spojrzenie Ledoha. Kiedy otwarto ogień w sali bankietowej,
admirał jako jeden z pierwszych wyciągnął służbowy pistolet. Broń została mu jednak
wytrącona przez, jak sądził władca, nadmiernie opiekuńczego gurkhę. Wykluczone, żeby
ten człowiek się bał, stwierdził imperator. A może jednak, rozmyślał, prowadząc trzech
mężczyzn w górę po pomoście. Minęło przecież sporo czasu, odkąd ktoś próbował
pozbawić go życia.
Na przykład Sullamora, był tak przerażony, że omal nie dostał ataku apopleksji.
Imperator czuł tuż za plecami gorący, mocno przyspieszony oddech Tanza.
Ledoh poczekał, aż wejdą na kolejną platformę. Teraz, zdecydował. Teraz. Ten
cholerny gurkha zepsuł mu pierwszą okazję. Lecz oto nastał właściwy moment, aby
wykorzystać kolejną szansę. Admirał skoczył z paradną szablą w dłoni, mierząc w środek
pleców imperatora.
Ale zarówno spiskowcy jak też ich dowódca nie docenili gurkhów.
Naik Agnasing Rai wykazał się wręcz niebywałym refleksem. Eks-szturmowiec Stena
zdołał jakoś wskoczył pomiędzy ostrze a imperatora. Szabla przebiła mu płuca. Gurkha
padł niemal wyrywając oręż z rąk Ledoha.
Admirał zrobił krok, wyszarpnął ostrze z martwego ciała i znów zaatakował. Wtedy w roli
obrońcy imperatora bohatersko wystąpił Tanz Sullamora.
Grubas machnął dziko karabinem, ponieważ o strzelaniu nie miał zielonego pojęcia, i
trafił Ledoha w żebra. Cios odrzucił admirała na barierkę platformy. Zanim zdziwiony
swoim męstwem Sullamora ponownie ruszył do ataku, Ledoh obrócił się i uderzył go
głownią szabli w kark. Sullamora padł ciężko łapiąc powietrze. Admirał natomiast przyjął
bojową pozycję.
Imperator stał cztery metry dalej, na skraju platformy. Ręce miał puste; nie zdjął
przewieszonego przez plecy karabinu.
- No, tak - zaczął władca. - Czy przynajmniej poznam motywy twojego działania?
Teraz, po tych wszystkich latach wypełnionych nienawiścią i planami o zemście, Ledoh
nie mógł wydusić z siebie ani słowa.
- Rób Gades był moim synem - powiedział w końcu i zaatakował.
Imperator wyrwał łom z pobliskiego zestawu przeciwpożarowego. Przez kilka sekund
zastanawiał się kim, do cholery, był Gades. Trzymając długą rurę oburącz, czysto
sparował pchnięcie Ledoha.
Admirał z groźnym błyskiem w oczach podskoczył bliżej i ciął w talię. Ten cios także
został odbity. Teraz imperator ruszył do ataku. Lewą stopą kopnął Ledoha w pierś.
Walka miecza z łomem wydawać by się mogła nierówna, ale imperator miał już
doświadczenie w tego typu starciach. Nieraz za dawnych czasów niespodziewanie
dobywano przeciwko niemu ostrza.
Kiedy Ledoh usiłował się pozbierać, władca przesunął jedną dłoń na koniec pręta i
zamachnął się obiema rękami. Łom uderzył w szablę tuż ponad jelcem, a następnie
wylądował na przedramieniu Ledoha.
Rozległ się głuchy trzask. Admirał wrzasnął z bólu i opadł na kolana, chwytając się za
rękę tuż powyżej miejsca, z którego wystawała biała kość.
Imperator przyglądał się pokonanemu.
- Ty biedny sukinsynu - powiedział nie bez współczucia. - Ty biedny, żałosny sukinsynu.
Cofnął się do alarmowego komunikatora przy zestawie pożarowym i pomyślał się nad
następnym posunięciem.
Kilgour siłował się z zaspawanymi drzwiami od maszynowni, gdy Sten przyszedł mu z
pomocą.
Dobył z pochwy nóż i przebił śluzę. Krystaliczne ostrze wchodziło w stal jak w pląs. Sten
wykonał dwa cięcia wokół poczerniałych miejsc przy spawach, pchnął ramieniem drzwi i
wpadł do siłowni z kukri w jednej dłoni i nożem w drugiej.
Cztery ciała... Nie ma imperatora. Spojrzał na górny pokład, po czym ruszył drabiną jak
skradający się kot. Parę poziomów wyżej zobaczył dwóch martwych oraz dwóch żywych
mężczyzn.
Imperator. Cały i zdrowy. Bogom niech będą dzięki. Po drugiej stronie platformy ranny
Ledoh... na kolanach.
Ani Jego Wysokość, ani admirał nie słyszeli kroków Stena.
Kapitan znajdował się jedną platformę niżej, kiedy dostrzegł, że Ledoh zwalczył ból i
zdrową ręką sięgnął do pasa, skąd wydobył maleńki pistolet Willy'ego używany w
Modliszce. Sten był dopiero w połowie drabiny, gdy Ledoh wycelował.
Kukri nie nadaje się do rzucania - ma tylko jedno ostrze, a gruszkowate zakończenie
sprawia, że po rzuceniu nóż dziko wiruje.
Ale tak czy inaczej, jest to niemal kilogram stali.
Sten cisnął długim nożem w Ledoha, desperacko usiłując wykorzystać ostatnią szansę
uratowania imperatora.
W najlepszym przypadku pocisk powinien ogłuszyć admirała. Jednak, wbrew
najśmielszym oczekiwaniom, ostrze zatopiło się w plecach Wielkiego Kanclerza,
przecinając mu kręgosłup.
Ledoh nie zdążył nawet dotknąć spustu. Wyleciał przez barierki, by w końcu spaść jak
mokra szmata na pokład, wiele metrów niżej.
Sten pokonał kilka ostatnich stopni i stanął przed imperatorem. Któryś z nich powinien
zapewne powiedzieć coś niezwykle podniosłego. Ale dramatyczne gesty pojawiają się
najczęściej dopiero w opowieściach. Skrwawieni mężczyźni po prostu patrzyli na siebie w
ciszy. Obaj odczuwali ogromną ulgę.
Rozdział pięćdziesiąty siódmy
Nagie ciało Haines lśniło w jaskrawym świetle letniego słońca. Policjantka leżała w
swoim domu na łodzi i z rozkoszą myślała, że niczego już nie brakuje jej do szczęścia:
lodowaty drink stał pod ręką, a z pobliskiego lasu wiała chłodna bryza.
Prawie niczego mi nie brakuje, poprawiła się Haines.
Istniał bowiem pewien problem.
Sprzątanie powstałego w czasie rewolty bałaganu zajęło kilka długich miesięcy.
Usłyszawszy relacje Stena, Haines odczuwała ulgę, że nie była świadkiem wszystkich
prac porządkowych.
Po tym, jak dopadnięto ostatniego pretorianina na Normandie, flota imperialna
natychmiast odleciała. Nawet Wieczny Imperator nie potrafił bowiem przekonująco
wyjaśnić Tahnijczykom przyczyn śmierci ich głównego lorda oraz świty.
Kirghiz, bądź jeden z jego podwładnych zapewne miał rozkaz regularnego meldowania
się, gdyż zaledwie po dwóch dniach od opuszczenia miejsca negocjacji pasażerowie
Normandie stwierdzili, że są ścigani. Jeden okręt wojenny Tahnu z eskortą krążownika
oraz niszczyciela powinien sobie poradzić z imperialnym liniowcem i jego ochroną. Jednak
władca wezwał już do pomocy dwie pełne eskadry okrętów bojowych.
Dzielni Tahnijczycy długo nie ustępowali pola. Ludzie z Normandie podejmowali próby
porozumienia się z przeciwnikami, ale ci walczyli do ostatniego człowieka w całkowitej
ciszy radiowej. Sten nigdy się nie dowiedział, czy sądzili, że biją się o uratowanie czy o
pomszczenie Kirghiza.
Po powrocie na Prime imperator natychmiast usiłował nawiązać kontakt z warlordami,
ale stosunki dyplomatyczne zostały zerwane. Wycofano też cały tahnijski personel.
Haines ledwo to zauważyła, zajęta ściganiem pozostałych spiskowców. Nigdy w życiu
nie aresztowała tylu bogatych, wysoko postawionych ludzi.
Potem odbył się pokazowy proces, gdyż imperator miał nadzieję, że Tahnijczycy
wysłuchają prawdy. Oczywiście nie wysłuchali. Zapewne byli przekonani, że imperator
znalazł kozła ofiarnego, na którego chce zwalić winę. Zignorowali też wyjaśnienia
neutralnych dyplomatów, wybranych spośród istot fizycznie niezdolnych do nieuczciwości.
Procesy toczyły się lawinowo. Haines po raz pierwszy w życiu zeznawała bezpośrednio
przed sądem. Sten natomiast, zgodnie z imperialnym rozkazem, składał oświadczenia,
siedząc w zamkniętej kabinie, a jego głos był elektronicznie zmieniany, aby uniknąć
jakiejkolwiek możliwości identyfikacji.
Pomimo wrzasków obrony, niemal wszystkich konspiratorów uznano za winnych, a
zdrada oraz usiłowanie królobójstwa to zbrodnie karane śmiercią.
Ale nawet ci uniewinnieni nie uniknęli okrutnej zemsty imperatora. Właśnie dzień
wcześniej na wideo ukazała się notatka, że wybuchł jacht świeżo zwolnionego
przemysłowca. Właściciel znajdował się na pokładzie... Haines musiała zająć się tą
sprawą, gdyż morderstwo zawsze jest morderstwem, bez względu na osobę sprawcy. Na
razie jednak Haines wolała oddać się przyjemnościom. Słońce usypiało ją powoli. Umysł
wypełniły niezobowiązujące, lubieżne myśli. Jednak szum nadciągającego ślizgacza
wkrótce przerwał ten błogostan. Policjantka zmusiła się do wstania, lecz zaraz wróciła na
łóżko, gdy zobaczyła, że mężczyzną cumującym swój pojazd przy łodzi jest Sten. Jej myśli
stały się nieco mniej niezobowiązujące. Kapitan pomaszerował do kuchni, wyciągnął piwo i
dołączył do Haines.
- Jak poszło? - zapytała.
- To zależy, co masz na myśli.
- Zrzuć łachy i opowiadaj wszystko od początku - zaproponowała.
- Hmmm... zacznę od dobrych wieści. Właśnie otrzymałem awans.
- Więc zrób drinka i wyskakuj z ubrania, komandorze.
Sten wykonał rozkaz; zdjął mundur i położył się obok ponętnej kobiety. Zamruczał ze
zwierzęcym zadowoleniem. Haines wyczekała, ile mogła.
- No, dalej, Sten. Gadaj!
Gdy Sten wrócił na Prime, natychmiast został odkomenderowany do specjalnych zadań,
obejmujących między innymi niekończące się wystąpienia w sądzie.
Oddział gurkhów odbudowano i przekazano pod dowództwo subudar-majora Limbu,
choć w zasadzie Chittahand nie wylizał się jeszcze z ran.
Sten przychodził do pałacu tylko po to, żeby się wyspać i coś zjeść. Nieliczne,
przypadkowe spotkania z imperatorem w hallu nie trwały długo, a ich przebieg był
niepokojąco oficjalny.
Aż pewnego dnia Sten otrzymał wezwanie...
Gdy wchodził, salutował i meldował się, władca siedział za biurkiem w zupełnym
bezruchu.
Minęło kilka długich chwil, zanim się odezwał.
Sten oczekiwał, że może usłyszeć różne rzeczy. Żadne z jego przypuszczeń nie
okazało się trafne.
- Kapitanie, czy jest pan gotowy do wojny?
Sten zamrugał. Uznał, że wszystkie potencjalne odpowiedzi brzmiały głupio, więc
zachował milczenie.
- Pokuszę się o przepowiednię - kontynuował władca. - W ciągu pięciu lat będziemy
walczyli z Tahnem. - Nastała chwila ciszy. - Spocznij! Niech pan siada, kapitanie.
Stenowi nieco ulżyło. Nie sądził, żeby imperator pozwolił usiąść komuś, kogo zamierzał
wywalić ze służby.
- Więc co pan myśli? - spytał niepodzielny władca imperium.
Sten był zakłopotany. Jak każdy zawodowy żołnierz, prawdziwie wierzył w nieco
kontrowersyjne zasady, że zadaniem wojska jest unikanie wojny.
- Kiedy nadejdzie, będzie cholernie ciężka. - Imperator najwyraźniej miał odpowiedni
nastrój do odgrywania roli proroka. - W żaden sposób nie mogę się mylić. Wywiad donosi,
że stocznie Tahnu zostały przestawione na budowę statków wojennych. Tahnijczycy
skupują każdą cząsteczkę AM2, jaką mogą dostać, bez względu na cenę. Poza tym,
powiem to panu w tajemnicy, wokół światów Tahn nastąpiła seria potyczek z moimi
regularnymi patrolowcami. Ciężka cholera. Ani jeden statek szpiegowski nie wrócił cały.
Imperator wyciągnął z biurka butelkę. Sten poczuł odrobinę większą ulgę - najpierw
mógł usiąść, a teraz nawet dostał pozwolenie na wypicie drinka. Może zachowa
kapitańskie insygnia.
- Unikałem pana, kapitanie, ponieważ starałem się nie myśleć o tym całym, o ból dupy
przyprawiającym bajzlu. Tak więc, szczerze mówiąc, każdy kto miał ze sprawą
Tahnijczyków i Ledoha coś wspólnego, był na mojej czarnej liście. Imperator nigdy nie
może przyznać się do błędu, jeśli chce zachować władzę.
Gdy Jego Wysokość napełnił dwa metalowe kubki, Sten rozpoznał zapach stregga.
- W końcu jednak dopadają cię skutki popełnionych omyłek - powiedział imperator, nie
czyniąc żadnego ruchu, aby zachęcić Stena do wypicia trunku. - Pamiętasz, jak
urżnęliśmy się w Dzień Imperium?
Sten pamiętał.
- Pamiętasz, co ci mówiłem?
Sten pamiętał.
- No więc, zrobiłem za ciebie następny krok. - Władca wyciągnął z szuflady rozkazy i
rzucił je na biurko. - Daruj sobie czytanie ich teraz. Zostajesz przeniesiony. Szkoła
pilotażu. A, tak. Przy okazji. Ten twój barylkowaty bandzior...
- Starszy sierżant Kilgour?
- Tak. Pewnie się zastanawiasz, gdzie jest?
Owszem, pytanie to nie dawało Stenowi spokoju.
Alex zniknął w bardzo tajemniczy sposób jakieś dwa miesiące wcześniej.
- Dostał czasowe zwolnienie, bo zgłaszał oficjalnymi kanałami chęć ożenku. Z jakąś
policjanką. Cholerny idiota. Tacy łamacze kości jak on, nigdy nie powinni wstępować w
związek małżeński. W każdym razie Alex Kilgour uczy się teraz, jak wić gniazdko. Poza
tym nie jest już starszym sierżantem. Dałem mu kopa w górę na plutonowego. Jak ma
zostać w tej cholernej flocie, to przynajmniej nie będzie musiał znosić głupiego systemu
rang obowiązującego we flocie.
Imperator podniósł kubek i zastukał o niego palcami. - Kapitanie, zechce pan stanąć na
baczność. Sten błyskawicznie wyprężył się jak struna.
- Mianuję pana komandorem - imperator znów sięgnął do szuflady, skąd wyciągnął
małe, niebieskie pudełko. - Oto pańskie insygnia. - Pchnął pudełko w stronę Stena. - A
teraz niech pan podniesie kubek.
Sten usłuchał.
- Wzniosę toast za pana, komandorze. Bo nigdy się już nie zobaczymy. - Imperator
wstał. - Pańskie zdrowie, komandorze Sten!
Stregg smakował Stenowi bardzo dziwnie.
Haines rozmyślała nad tym wszystkim - z wyjątkiem uwag imperatora o nieuchronności
wojny, które Sten w swojej relacji pominął. Świeżo mianowany komandor skończył w tym
czasie piwo i poszedł do kuchni po następne.
- Dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy - powiedział, gdy wrócił do głównego
pomieszczenia na łodzi. - Ty też dostaniesz awans.
Haines jednak zbyła milczeniem tę nowinę. - Więc odjeżdżasz, żeby szkolić ptaszki -
stwierdziła w końcu smutnym głosem. - Kiedy?
- To właśnie kolejna dobra wiadomość - odparł Sten. - Wygląda na to, że eee...
wszedłem w posiadanie większej ilości pieniędzy. - Bezprawnie zdobyte i zainwestowane
fundusze Idy w końcu dotarły do Stena, dlatego na jego koncie znajdowała się taka suma
kredytów, o jakiej nigdy nawet nie śnił. - Poza tym, ty i ja marny długie urlopy. Możemy
więc spędzić je razem, zanim będziemy musieli zgłosić się na nowych posterunkach.
Haines uśmiechnęła się szelmowsko, upiła trochę drinka i puściła oko.
- Hej, żeglarzu. Chcesz pofiglować?
Sten roześmiał się i klęknął na łóżku, obok nagiej piękności. Haines pociągnęła go w
dół. Poczuł jej piersi, usta... a potem nie było już nic, prócz ciepła i oślepiającego blasku
samego słońca.