Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
PIENIĄDZ
Emil Zola
I
Jedenasta wybiła właśnie na giełdzie, gdy Sac-
card wszedł do biało-złotej sali restauracji. Cham-
peaux, której oba wysokie okna wychodzą na
plac. Szybkim spojrzeniem przebiegł szeregi sto-
lików, przy których tłoczyli się zaaferowani goście
i wydał się zaskoczony nie widząc twarzy, której
szukał.
Ponieważ mijał go akurat zapędzony kelner
obładowany półmiskami, rzucił pytanie:
— Czy pana Huret jeszcze nie było?
— Nie, proszę pana, jeszcze nie.
Wtedy Saccard zdecydował się; usiadł przy
zwolnionym właśnie przez jakiegoś klienta stoliku,
we framudze jednego z okien. Sądził, że się
spóźnił, i podczas gdy zmieniano nakrycie, spoglą-
dał przez okno, śledząc bacznie przechodniów.
Nawet gdy nakryto już na nowo, nie zamówił na
razie niczego, lecz przez chwilę wpatrywał się w
plac jaśniejący wesołym blaskiem pierwszych dni
majowych. W tej godzinie południowego posiłku
plac był niemal pusty: pod kasztanami pokrytymi
zielenią świeżą i delikatną, ławki stały wolne; na
postoju wzdłuż żelaznych sztachet, od jednego do
drugiego ich krańca, ciągnął się sznur dorożek,
a omnibus przychodzący z Bastylii zatrzymywał
się przy budce kontrolerskiej na rogu skwerku,
nikt jednak nie wysiadał, ani nie wsiadał. Słońce
padało prostopadle, kąpiąc w swoich promieniach
gmach giełdy wraz z kolumnadą, dwoma posąga-
mi i szerokimi schodami, u których szczytu na ra-
zie stała tylko we wzorowym porządku armia krze-
seł.
Saccard, odwróciwszy się, dostrzegł przy
sąsiednim stoliku maklera giełdowego, Mazaud.
Wyciągnął do niego rękę.
— Kogo widzę! Dzień dobry!
— Dzień dobry! — odparł makler, z roztargnie-
niem oddając uścisk dłoni.
Mazaud, drobiny, bardzo żywy przystojny
brunet, odziedziczył niedawno, w trzydziestym
drugim roku życia, urząd maklerski po jednym z
5/255
wujów. Wydawał się bez reszty pochłonięty roz-
mową ze swoim współbiesiadnikiem, otyłym je-
gomościem o rumianej, wygolonej twarzy, słyn-
nym Amadieu, którego cała giełda wielbiła od cza-
su pamiętnej spekulacji na akcjach kopalni Selsis.
Gdy walory te spadły do piętnastu franków.i gdy
każdego nabywcę traktowano jak szaleńca,
ulokował w nich cały swój majątek, dwieście tysię-
cy franków, na los szczęścia, bez kalkulacji ani
namysłu, powodowany uporem tępego szczęścia-
rza. Dzisiaj, kiedy dzięki odkryciu rzeczywistych
i bogatych żył kruszczu kurs akcji przekroczył
tysiąc franków, zarabiał na tym interesie około
piętnastu milionów; w ten sposób bezmyślna op-
eracja, za którą wtedy należało go było zamknąć,
stawiała go w szeregu wybitnych talentów finan-
sowych. Kłaniano mu się nisko, a zwłaszcza za-
sięgano jego rad. Zresztą nie dawał już więcej
zleceń, zaspokojony . jakby, spoczywając odtąd
na laurach swego jedynego i legendarnego prze-
błysku geniuszu. Mazaud musiał niewątpliwie
marzyć o zdobyciu w nim klienta.
Saccard, nie zdoławszy uzyskać od Amadieu
nawet uśmiechu, pozdrowił siedzących razem
przy przeciwległym stoliku trzech znajomych
spekulantów: Pilleraulta, Mosera i Salmona.
— Dzień dobry! Co słychać?
6/255
— Jakoś idzie... Dzień dobry!
Z ich strony również wyczuł chłód, prawie
niechęć. A przecież Pillerault, bardzo wysoki,
bardzo chudy, o gwałtownych ruchach i z nosem
ostrym, jak klinga szabli, w kościstej twarzy błęd-
nego rycerza, odznaczał się zazwyczaj poufałością
gracza, który do godności zasady podniósł
karkołomność, twierdząc, iż zawsze staczał się w
katastrofy, ilekroć usiłował myśleć. Była to bujna
natura
zwyżkowca
przewidującego
zawsze
zwycięstwo; w przeciwieństwie do niego Moser,
niski człowieczek o żółtej cerze, ciężko chory na
wątrobę, biadolił nieustannie, dręczony ciągłymi
obawami jakichś kataklizmów. Salmon natomiast,
wybitnie przystojny mężczyzna, dzielnie zmaga-
jący się z nadchodzącą pięćdziesiątką, dumny ze
swej okazałej, czarnej jak atrament brody,
uchodził za niezwykle tęgi umysł. Nigdy się nie
odzywał, odpowiadał jedynie uśmiechami, nie
wiedziano, ani jak gra, ani czy w ogóle gra; a
sposób, w jaki słuchał, tak silne wywierał wrażenie
na Moserze, że ten bardzo często, zwierzywszy
mu się z jakiegoś zamiaru, biegł zmieniać dane już
zlecenie, zbity z tropu jego milczeniem.
Wśród tej okazywanej mu ogólnie obojętności,
Saccard kończył przegląd sali, obejmując ją roz-
gorączkowanym i wyzywającym spojrzeniem.
7/255
Wymienił
jeszcze
tylko
ukłon
z
wysokim
młodzieńcem,
siedzącym
trzy
stoliki
dalej,-
pięknym
Sabatanim,
Lewantyńczykiem
o
pociągłej i smagłej twarzy, którą rozświetlały ws-
paniałe czarne oczy, lecz którą szpeciły złe,
niepokojące usta. Uprzejmość tego młodzika os-
tatecznie go zirytowała: skompromitowany gracz,
usunięty z jakiejś zagranicznej giełdy, jeden z
owych tajemniczych ulubieńców kobiet, który nie
wiadomo skąd wziął się zeszłej jesieni na rynku
paryskim, a którego widział już przy robocie jako
figuranta zamieszanego w jakiś krach bankowy, i
który teraz odzyskiwał stopniowo zaufanie parki-
etu i kulisy układnymi manierami i niestrudzoną
uprzejmością w stosunku do najbardziej nawet
skompromitowanych.
Przed Saccardem stanął kelner.
—— Co pan każe podać?
— Ach!... Cokolwiek, może jakiś kotlet, szpara-
gi. Następnie, przywoławszy odchodzącego kel-
nera, zapytał:
— Czy pan Huret ma pewno nie był tu przede
mną i nie wyszedł już?
— Z całą pewnością nie, proszę pana!
W takiej oto sytuacji znalazł się teraz, po
klęsce, która w październiku zmusiła go raz
8/255
jeszcze do likwidacji wszystkiego, do sprzedania
pałacyku w parku Monceau i wynajęcia mieszka-
nia: tylko ludzie pokroju Sabataniego kłaniali mu
się jeszcze, a gdy wchodził do restauracji, w której
niegdyś królował, nie odwracały się już wszystkie
głowy,
nie
wyciągały
wszystkie
ręce.
Był
wytrawnym graczem, nie żywił urazy po tej ostat-
niej, skandalicznej i katastrofalnej aferze z placa-
mi, z której z trudem udało mu się wynieść własną
skórę. Ale cała jego istota zaczynała pałać żądzą
odwetu i nieobecność Hureta, który przyrzekł
uroczyście, że będzie tu już o jedenastej, by zdać
mu sprawę z rezultatu zabiegów, jakich podjął
się u jego brata Rougona, triumfującego podów-
czas ministra, wzmagała jego złość głównie ma
tego ostatniego. Cóż, Huret, uległy poseł, kreatura
wielkiego człowieka, był tylko pośrednikiem. Ale
czyż podobna, aby Rougon, on, który mógł wszys-
tko, opuszczał go w ten sposób? Nigdy nie był do-
brym bratem. To, że pogniewał się na niego po
ostatniej katastrofie, że jawnie z nim zerwał, aby
samemu się nie skompromitować, to było wytłu-
maczalne: ale czyż od sześciu miesięcy nie
powinien był przyjść mu po kryjomu z pomocą?
A teraz, czyż będzie .miał serce odmówić mu os-
tatniego poparcia, o jakie prosił go przez osobę
trzecią, nie śmiąc iść doń osobiście, obawiając
9/255
się jakiegoś wybuchu wściekłości, któremu dałby
się może porwać? Wystarczy, by powiedział jedno
słowo, a postawi go z powrotem na nogi, rzucając
mu do stóp cały ten podły i wielki Paryż.
— Jakie wino podać szanownemu panu? — za-
pytał kelner.
— Wasze zwykłe bordeaux.
Saccard, który nie czując głodu, zaprzątnięty
myślami, zapomniał o stygnącym kotlecie, pod-
niósł oczy widząc jakiś cień przesuwający się po
obrusie. Był to Massias, krępy, rumiany chłopak,
remizjer tkwiący wiecznie w tarapatach materi-
alnych, który z cedułą giełdową w ręce prześl-
izgiwał.się między stolikami. Poczuł się dotknięty
widząc, jak Massias bez zatrzymania się mija go,
by podejść z cedułą do Pilleraulta i Mosera. Zajęci
ożywioną rozmową, obaj spekulanci zaledwie rzu-
cili aa nią roztargnione spojrzenie: nie, nie za-
mierzali dać żadnego zlecenia, może innym
razem. Massias, nie śmiąc zagadnąć słynnego
Amadieu, pochylonego nad sałatką z homara i
rozmawiającego półgłosem z Mazaudem, wrócił
do Salmona, który wziął cedułę, długo ją stu-
diował, a następnie oddał bez słowa. Sala oży-
wiała się. Nowi remizjerzy wpadali co chwila, trza-
skając drzwiami. Wymieniano na odległość głośne
uwagi, gorączka spekulacyjna rosła z każdą min-
10/255
utą. A Saccard, którego spojrzenia kierowały się
nieustannie ku oknu, widział, jak i plac również
zapełniał się powoli napływającymi pojazdami i
pieszymi, podczas gdy na błyszczących od słońca
stopniach giełdy pojawiały się pojedyncze czarne
plamy — ludzie.
— Mówię wam — odezwał się zbolałym tonem
Moser — że te wybory uzupełniające z 20 marca
są objawem nader niepokojącym... Znaczy to, że
cały Paryż przeszedł dziś na stronę opozycji.
Ale
Pillerault
wzruszył
tylko
ramionami.
Garnot i Garnier-Pages, dwóch posłów więcej na
ławach lewicy, cóż to mogło mieć za znaczenie?
— To tak jak ze sprawą księstw — ciągnął dalej
Moser. — Grozi ona poważnymi komplikacjami...
Oczywiście! Możecie się sobie śmiać! Nie twierdzę
bynajmniej, że należało wypowiedzieć wojnę Pru-
som, by przeszkodzić im w utuczeniu się kosztem
Danii, ale można to było jakoś załatwić... Tak, tak,
kiedy wielcy zaczynają pożerać małych, nigdy nie
wiadomo, na czym to się skończy... A jeżeli chodzi
o Meksyk...
Pillerault, który miał właśnie jeden ze swych
dni szampańskiego humoru, przerwał mu głośnym
wybuchem śmiechu.
11/255
— No nie, mój drogi, niechżeż nam pan nie za-
wraca głowy swoimi obawami o Meksyk... Meksyk
to będzie chkiibna karta naszej historii... Skąd,
u licha, wpadło panu na myśl, że Cesarstwo ma
być chore? Czyż rozpisana w styczniu pożyczka;
na trzysta milionów franków nie została przeszło
piętnastokrotnie
pokryta?
To
oszałamiający
sukces!... Słuchaj pan! Spotkamy się za trzy lata,
w sześćdziesiątym siódmym roku, na otwarciu
Wystawy Powszechnej, którą cesarz postanowił
właśnie zorganizować.
— Powiadam wam, sytuacja jest opłakana! —
powtórzył z rozpaczą w głosie Moser.
— A daj nam pan. święty spokój! Sytuacja
jest świetna! Salmon spoglądał to na jednego, to
na drugiego, uśmiechając się z właściwą sobie
nieprzeniknioną miną. Saccard zaś, przysłuchując
się im, przyrównywał do swoich własnych trudnoś-
ci ów kryzys, w który zdawało się wkraczać Ce-
sarstwo. On raz jeszcze znalazł się pod wozem:
czyżby i to Cesarstwo, którego był tworem, miało,
podobnie jak on, zbankrutować, staczając się na-
gle z wyżyn świetności w otchłań nędzy? Och,
od dwunastu lat kochał i bronił ten ustrój czując,
iż żyje w nim pełnią życia, wzrasta, czerpie zeń
soki, niczym drzewo, którego korzenie trafiły na
odpowiedni dla siebie gwint! Gdyby jednak brat
12/255
chciał wyrwać go z tego gruntu, gdyby miano
wyrzucić go z szeregów tych, którzy pienią się bu-
jnie na żyznej glebie uciech, to niechaj wszystko
zginie porwane wirem wielkiej katastrofy czyha-
jącej u kresu szaleńczych orgii!
Czekał teraz na zamówione szparagi, ogarnię-
ty falą wspomnień, myślą nieobecny na sali, gdzie
z każdą chwilą wzrastał tumult. W szerokim lus-
trze wiszącym naprzeciwko dostrzegł swoje odbi-
cie; zdumiało go ono. Wiek nie pozostawiał śladów
na jego drobnej postaci; mimo pięćdziesiątki
wyglądał co najwyżej na trzydzieści osiem lat, za-
chował młodzieńczą szczupłość i żywość. Z
biegiem lat nawet jego śniada i zapadła mari-
onetkowa twarz o spiczastym nosie, i małych
błyszczących
oczkach
wyprzystojniała
jakby,
nabrała wdzięku owej nieprzemijającej młodości,
tak zwinnej, tak ruchliwej, przy gęstych jeszcze
włosach, w których nie przeświecała ani jedna nit-
ka siwizny. I natrętnie wracały wspomnienia; przy-
pominał sobie swoje przybycie do Paryża naza-
jutrz po zamachu stanu, ów zimowy wieczór, gdy
wylądował na bruku paryskim, bez grosza w
kieszeni, zgłodniały, dręczony żądzą niezaspoko-
jonych apetytów. Ach, te pierwsze chwile, kiedy
nie rozpakowawszy nawet kuferka wybiegł w zdar-
tych butach i poplamionym palcie na ulice Paryża,
13/255
czując potrzebę rzucenia się w wir tego miasta,
by je podbić! Od owego wieczora niejednokrotnie
sięgał szczytów, przez ręce jego przepłynęła rzeka
milionów, nigdy jednak fortuna nie stała się jego
niewolnicą, rzeczą własną, którą się rozporządza,
którą trzyma się pod kluczem, żywą, namacalną.
Zawsze kłamstwo, fikcja zamieszkiwały jego kasy,
skąd
złoto
zdawało
się
wyciekać
jakimiś
niewiadomymi szczelinami. I teraz oto znowu
znalazł się na bruku, jak w owej odległej chwili
startu, równie młody, równie zgłodniały, ciągle
nienasycony, dręczony stale tą samą potrzebą
uciech i podbojów. Zakosztował wszystkiego i nie
zaspokoił głodu, nigdy bowiem, jak mu się
wydawało, nie miał okazji ani czasu, by dostate-
cznie głęboko wgryźć się w ludzi i rzeczy. W obec-
nej chwili szczególnie dotkliwie odczuwał swoją
niedolę: znalazł się na bruku w położeniu gorszym
aniżeli wchodzący w życie młodzieniec, któremu
otuchy dodawałyby złudzenia i nadzieje. I ogarni-
ało go gorączkowe pragnienie rozpoczęcia wszys-
tkiego na nowo, by wszystko na nowo zdobyć, by
wznieść się wyżej niż kiedykolwiek dotąd, postaw-
ić wreszcie swą stopę zwycięzcy na podbitym
mieście. Zdobyć na koniec nie kłamliwą fasadę
bogactwa, ale solidny gmach fortuny, prawdziwe
królestwo złota na tronie z pełnych worków!
14/255
Głos Mosera, który dał się na nowo słyszeć,
ostry i przenikliwy, wyrwał na chwilę Saccarda z
jego rozmyślań.
— Wyprawa meksykańska kosztuje, jak dow-
iódł
tego
Thiers,
czternaście
milionów
miesięcznie... I zaiste trzeba być ślepym, aby nie
widzieć, że większość w parlamencie jest zach-
wiana. Jest ich teraz trzydziestu paru na lewicy.
Sam nawet cesarz rozumie, że władza absolutna
staje się niemożliwa, występuje bowiem jako
rzecznik wolności.
Pillerault przestał już odpowiadać, zadowala-
jąc się pogardliwym, szyderczym uśmiechem. '
— Tak, wiem, rynek wydaje się wam solidny,
interesy idą świetnie. Ale poczekajcie końca!...
Widzicie, w Paryżu zbyt wiele zburzono i zbyt
wiele odbudowano. Ogromne roboty publiczne
wyczerpały
oszczędności.
A
co
się
tyczy
potężnych banków, które wydają się wam tak
doskonale prosperujące, to niech tylko jeden z
nich runie, a zobaczycie, jak wszystkie po kolei za-
czną plajtować... Nie mówiąc o tym, że lud zaczy-
na się ruszać. To Międzynarodowe Stowarzyszenie
Robotników, które założono niedawno, by polep-
szyć byt warstw pracujących, mnie osobiście moc-
no przeraża. We Francji istnieje jakaś opozycja,
jakiś ruch rewolucyjny, który wzmaga się z
15/255
każdym dniem. Powiadam wam, owoc jest
zrobaczywiały od wewnątrz. Wszystko diabli
wezmą.
Słowa te wywołały hałaśliwy protest. Ten
przeklęty Moser ma chyba znów atak wątroby. On
jednak, mówiąc, nie spuszczał oka z sąsiedniego
stolika, gdzie wśród ogólnego rozgwaru Mazaud i
Amadieu nie przerywali cichej pogawędki. Powoli
ta długotrwała rozmowa zaczęła budzić niepokój
całej sali. Co mieli sobie do powiedzenia ci dwaj,
że tak długo szeptali? Amadieu dawał niewątpli-
wie jakieś zlecenia, przygotowywał jakąś nową
bombę. Od trzech dni krążyły niepokojące pogłos-
ki o robotach sueskich. Moser przymrużył oczy i
również ściszył głos.
—
Czy
wiecie,
Anglicy
chcą
podobno
przeszkodzić robotom w Suezie. Może dojść do
wojny.
Tym razem potworność wiadomości wstrząs-
nęła nawet Pilleraultem. To nie do wiary; nowina
obiegła w lot wszystkie stoliki, nabierając mocy
niewątpliwego faktu. Anglia wysłała ultimatum z
żądaniem natychmiastowego zaprzestania robót.
Amadieu oczywiście o tym tylko rozmawiał z
Mazaudem, polecając mu sprzedać wszystkie
swoje „Suezy". W powietrzu przesyconym tłusty-
mi wyziewami, wśród wzrastającego brzęku prze-
16/255
suwanych półmisków rozległ się szmer przeraże-
nia. I w tym momencie ogólne poruszenie
dosięgło szczytu wskutek nagłego wejścia pomoc-
nika maklera, małego Flory, młodzieńca o delikat-
nej twarzy okolonej gęstą ciemną brodą. Szybkim
krokiem, z plikiem kartek w ręce, podszedł do
swego szefa i oddając je szepnął mu coś do ucha.
— W porządku! — odparł krótko Mazaud,
układając kartki w swoim notesie. I dodał, wycią-
gając zegarek: — Wkrótce dwunasta! Powiedz pan
Berthierowi, żeby na mnie czekał. I pan też niech
tam będzie i pójdzie po depesze.
Gdy Flory odszedł, Mazaud podjął rozmowę z
Amadieu, wyciągnął z kieszeni inne jeszcze kartki
i położył je na obrusie obok talerza; co chwila jakiś
wychodzący klient pochylał się nad nim w przejś-
ciu i mówił mu parę słów, które ten zapisywał szy-
bko, między dwoma kęsami, ma kawałku papieru.
Fałszywa pogłoska, pochodząca nie wiedzieć
skąd, zrodzona z niczego, olbrzymiała niczym
chmura gradowa.
— Pan sprzedaje, nieprawdaż? — zapytał Mos-
er Salmona.
Lecz bezgłośny uśmiech tego ostatniego był
tak zagadkowy, że zaniepokoił Mosera, który za-
17/255
czynał teraz wątpić w to ultimatum angielskie, nie
wiedząc nawet; że sam je wymyślił.
— Ja kupuję, ile się da! — stwierdził Pillerault
z pyszałkowatą zuchwałością gracza bez metody.
Saocard, ze skroniami pulsującymi upojeniem
gry, potęgowanym przez ten burzliwy koniec
posiłku w ciasnej salce, zdecydował się wreszcie
zjeść swoje szparagi, wściekły znowu na Hureta,
na którego przestał już liczyć. Od wielu tygodni
on, tak skory zazwyczaj do podejmowania szyb-
kich decyzji, wahał się szarpany wątpliwościami.
Zdawał
sobie
dobrze
sprawę
z
naglącej
konieczności przyobleczenia nowej skóry i marzył
początkowo o życiu całkiem innym, na jakimś
wysokim stanowisku w administracji lub polityce.
Dlaczegóż by parlament nie miał doprowadzić go,
podobnie jak brata, do rady ministrów? Spekulacji
zarzucał przede wszystkim ciągłą niepewność,
ogromne sumy równie szybko tracone jak wygry-
wane: nigdy nie miał na własność prawdziwego
miliona, bez żadnych długów. I w tej godzinie
rachunku sumienia powiadał sobie, iż zbytnio
może powodował się namiętnościami, by wyjść
zwycięsko z tej walki o pieniądz, która wymaga
tyle zimnej krwi. To tłumaczyłoby, dlaczego po
tak niezwykłym życiu, na przemian w luksusie i
niedostatku, wychodził spłukany, spalony z tych
18/255
dziesięcioletnich zawrotnyc spekulacji placami
nowego Paryża, spekulacji, na których tylu innych,
mniej obrotnych, porobiło kolosalne majątki. Tak,
może mylił się w ocenie swoich prawdziwych uz-
dolnień, może odniósłby natychmiastowy sukces
w rozgrywkach politycznych dzięki swojej akty-
wności, swojej żarliwej wierze. Wszystko miało za-
leżeć teraz od odpowiedzi brata. Jeżeli ten ode-
pchnie go, wtrąci ponownie w otchłań ażiotażu,
wtedy niech się dzieje, co chce: to trudno. Zdecy-
duje się na to wielkie przedsięwzięcie, o którym
dotąd nikomu jeszcze nie wspominał, na ten za-
wrotny interes, o którym przemyśliwał od tygodni,
a którego ogrom przerażał jego samego, zdolny
był bowiem wstrząsnąć światem bez względu na
to, czy skończy się powodzeniem, czy też
krachem.
Pillerault zwrócił się głośno do Mazauda:
— Skończyliście już ze Schlosserem?
— Tak — odparł makler — ogłoszenie dziś
jeszcze będzie wywieszone... Go robić, to nie
należy do przyjemności, ale dostałem jak na-
jbardziej
niepokojące
informacje
i
pierwszy
cofnąłem mu kredyt. Od czasu do czasu trzeba
zrobić porządek.
19/255
— Słyszałem — wtrącił Moser — że pańscy
koledzy, Jacoby i DeIarocque, grubo na tym
wpadli.
Makler machnął niewyraźnie ręką.
— Cóż! Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą...
Ten Schlosser należał prawdopodobnie do jakiejś
bandy i teraz wyjedzie po prostu, by żerować na
giełdzie berlińskiej czy wiedeńskiej.
Saccard przeniósł wzrok na Sabataniego,
przypadek wyjawił mu bowiem jego tajemną
spółkę ze Schlosserem: obaj uprawiali znany pro-
ceder, grając jeden na zwyżkę, a drugi na zniżkę
tych samych walorów; ten, który tracił, dostawał
po prosta część zysków wspólnika i znikał. Ale
młody człowiek płacił spokojnie rachunek za wyk-
wintne śniadanie, które właśnie spożył. Następnie,
z pieszczotliwym wdziękiem człowieka Wschodu
skrzyżowanego z Włochem, podszedł uścisnąć
dłoń Mazauda, którego był klientem. Pochyliwszy
się, dał mu jakieś zlecenie, które ten zapisał na
kartce.
— Sprzedaje pewno swoje „Suezy" — szepnął
Moser. I chory z niepokoju, nie mogąc powstrzy-
mać się, zapytał głośno: — Panie! Co pan myśli o
Suezie?
20/255
Gwar głosów przycichł, wszystkie głowy przy
sąsiednich
stolikach
odwróciły
się.
Pytanie
wyrażało narastający niepokój. Ale Amadieu,
który zaprosił Mazauda po to tylko, by polecić
mu jednego ze swoich bratanków, nie poruszył
się nawet, nie mając nic do powiedzenia; makler
zaś, którego zaczynały już dziwić otrzymywane
zewsząd zlecenia sprzedaży, pokręcił tylko głową
z nawyku zawodowej dyskrecji.
— Suez? Stoi doskonale! — oświadczył właś-
ciwym sobie śpiewnym akcentem Sabatiani, który
przed wyjściem zboczył nieco z drogi, by z up-
rzedzającą grzecznością uścisnąć dłoń Saccarda.
I Saccard pozostał przez chwilę pod wraże-
niem dotyku tej dłoni, tak miękkiej, tak bezwład-
nej, niemal kobiecej. Niepewny jeszcze, jaką
drogę ma obrać, jak przebudować swoje życie,
uważał
wszystkich
tutaj
zgromadzonych
za
zwykłych oszustów. Ach, gdyby go do tego zmus-
zono, jakżeż chętnie przydusilby ich, oskubał, tych
drżących ze strachu 'Moserów, pyszałkowatych
Pilleraultów, tych Salmonów
O głowie pustej jak tykwa i tyh Amadieu,
którzy powodzeniu zawdzięczali opinię geniuszów.
Na nowo zabrzęczały talerze i szklanki, głosy
stawały się ochrypłe, drzwi trzaskały coraz
głośniej, wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć
21/255
się tam, na giełdzie, w razie gdyby miał nastąpić
krach akcji sueskich. Wyglądając przez okno, Sac-
card widział na środku placu, zatłoczonego pojaz-
dami i pieszymi, zalane słońcem stopnie giełdy,
upstrzone teraz jakby mrowiem insektów ludz-
kich, wytwornie na czarno odzianych mężczyzn,
którzy zapełniali stopniowo kolumnadę; a za
Ogrodzeniem pojawiło się kilka niewyraźnych
postaci kobiecych spacerujących pod kasztanami.
Nagle, w momencie gdy napoczynał za-
mówiony przed chwilą ser, jakiś gruby głos kazał
mu podnieść głowę.
— Bardzo cię przepraszam, mój drogi, ale nie
mogłem przyjść wcześniej.
Był to wreszcie Huret, Normandczyk z Calva-
dos, o ociężałej i szerokiej twarzy chytrego wieś-
niaka, który przybierał pozory naiwności i prosto-
duszności. Kazał natychmiast podać sobie cokol-
wiek, jakieś danie mięsne z jarzyną.
— A więc? — zapytał osdhle Saccard, całą
siłą hamując gniew. Ale tamten nie spieszył się,
spoglądał na Saccarda z właściwą sobie os-
trożnością i przebiegłością. Następnie, zaczynając
jeść, pochy lił się ku niemu i rzekł przyciszonym
głosem:
22/255
— A więc widziałem wielkiego człowieka... Tak,
dziś rano, u niego... Och, był dla ciebie bardzo ży-
czliwy, niezwykle życzliwy!
Umilkł, wychylił duży kieliszek wina i wziął do
ust kartofel.
— No i?
— No i, mój drogi... Gotów jest zrobić dla
ciebie wszystko, co w jego mocy, wynajdzie ci
jakieś bardzo dobre stanowisko, ale nie we
Francji... Na przykład posadę gubernatora w które-
jś z naszych kolonii, w jednej z bogatych kolonii.
Byłbyś tam panem, udzielnym księciem.
Sacoard pobladł.
— Nie, to chyba żarty, kipisz chyba ze mnie...
Dlaczego nie każe mnie od razu deportować?...
Ach tak, więc chce się mnie pozbyć. Niech się ma
na baczności, bo mogę w końcu stać się dla.niego
naprawdę niewygodny!
Huret, z pełnymi ustami, mówił pojednawczo:
— Ależ uspokój się, chcemy tylko twojego do-
bra, pozwól nam działać.
— To znaczy mam dać się usunąć?... Tak?...
Słuchaj, przed chwilą mówiono tutaj, że Cesarstwo
dopełni niebawem miary swoich błędów. Istotnie,
wojna włoska, Meksyk, postawa wobec Prus.
23/255
Słowo honoru, to święta prawda!... Robicie tyle
głupstw i szaleństw, że ciała Francja powstanie,
aby wyrzucić was na zbity łeb.
Deputowany, wierna kreatura ministra, zatr-
wożył się, zbladł i rozglądając się wokoło szepnął:
— Przestań, przestań, na Boga, nie mogę tego
słuchać... Rougon to porządny człowiek, dopóki on
jest u władzy, nic nam nić grozi... Nie, nie mów
nic więcej, nie doceniasz go, chcę ci to wyraźnie
powiedzieć.
Saccard przerwał mu gwałtownie, mówiąc
zduszonym głosem przez zaciśnięte zęby:
— Doskonale, kochaj go sobie, warzcie razem
swoje piwo... Krótko mówiąc, będzie mnie popierał
tutaj, w Paryżu, czy też nie?
— W Paryżu? Nigdy!
Bez słowa Saccard wstał, zawołał kelnera, by
uregulować rachunek, a Huret, który znał jego
napady gniewu, z całym spokojem połykał dalej
wielkie kęsy chleba i nie zatrzymywał go w obawie
wywołania skandalu. Ale w tym właśnie momencie
na sali dał się słyszeć szmer podniecenia.
Na
progu
stanął
Gundermiann,
król
bankierów, władca giełdy i świata, sześćdziesię-
cioletni mężczyzna, którego ogromna łysa głowa
o mięsistym nosie i okrągłych, wypukłych oczach
24/255
wyrażała wielki upór i znużenie. Nigdy nie chodził
na giełdę, a nawet umyślnie nie posyłał tam ofic-
jalnego przedstawiciela; nigdy również nie jadał w
publicznych lokalach. Od czasu do czasu jedynie
zdarzało mu się, jak tego dnia, wstąpić do restau-
racji Champeaux, gdzie siadłszy przy stoliku kazał
podać sobie po prostu szklankę vichy. Cierpiąc
od dwudziestu lat na żołądek, żywił się wyłącznie
mlekiem.
Natychmiast cały personel zakrzątnął się
pospiesznie, by przynieść szklankę wody, a
wszyscy goście przycichli. Moser wpatrywał się
z bałwochwalczą miną w tego Człowieka, który
znał wszelkie tajemnice, który zsyłał wedle swej
woli zwyżkę lub zniżkę, podobnie jak Bóg zsyła
pioruny. Sam Pillerault nawet, wierzący jedynie
w niepokonalną potęgę miliarda, kłaniał mu się
nisko. Było wpół do (pierwszej i Mazaud, który
pożegnał się już pośpiesznie z Amadieu, zawrócił,
skłonił się z uszanowaniem przed bankierem, za-
szczycającym go niekiedy jakimś zleceniem.
Również i wielu innych giełdziarzy, zbierających
się już do wyjścia, zatrzymało się teraz i otoczyło
tego boga, chyląc przed mm kornie głowy; stojąc
wśród stolików pokrytych zaplamionymi obrusa-
mi, patrzyli ze czcią, jak drżącą dłonią ujmował
szklankę wody i podnosił ją do bezkrwistych warg.
25/255
Niegdyś, spekulując placami w okolicy Mon-
ceau, Saccard miał kilka drobnych nieporozumień,
a nawet jakiś poważniejszy zatarg z Gunderman-
nem. Ci dwaj ludzie, jeden namiętny i żądny
uciech, drugi wstrzemięźliwy i kierujący się chłod-
ną logiką, nie mogli dojść do porozumienia. Toteż
Saccard, rozwścieczony do reszty triumfalnym
wejściem bankiera, zmierzał już ku drzwiom, gdy
ten go przywołał: .— A więc to prawda, drogi przy-
jacielu? Wycofuje się pan z interesów?... Jako ży-
wo, dobrze pan robi, tak będzie lepiej.
Słowa te były dla Saccarda jak smagnięcie
biczem. Wyprostował swoją drobną figurkę i rzucił
tonem stanowczym, ostrym jak cięcie szpady:
— Zakładam bank o kapitale dwudziestu pię-
ciu milionów i zamierzam wkrótce wybrać się do
pana.
To mówiąc wyszedł, pozostawiając za sobą
gwarną salę, gdzie wszyscy cisnęli się ku drzwiom,
by nie spóźnić się na otwarcie giełdy. Ach, gdybyż
raz wreszcie mu się powiodło, gdybyż zdołał raz
jeszcze pognębić tych ludzi, którzy odwracali się
od niego, i zmierzyć się z owym królem złota, a
może nawet powalić go kiedyś! Nie był zdecy-
dowany na puszczenie w ruch swojego wielkiego
interesu i sam dziwił się własnej odpowiedzi, do
której zmusiła go sytuacja. Ale czyż mógł
26/255
próbować szczęścia gdzie indziej, teraz, gdy brat
go opuszczał, a ludzie i rzeczy ranili, pchając go
na nowo w wir walki, podobnie jak rannego byka
zapędza się siłą na arenę!
Przez chwilę stał roztrzęsiony na skraju chod-
nika. O tej porze dnia życie całego Paryża zdaje
się skupiać na tym centralnym placu, położonym
między ulicami Montmartre i Richelieu, które
niczym dwie nabrzmiałe arterie niosą tłumy. Z ulic
krzyżujących się na czterech narożnikach placu
płynęły nieprzerwanie potoki pojazdów, torując
sobie drogę wśród zgiełkliwego wiru przechod-
niów. Bez przerwy dwa szeregi dorożek na postoju
wzdłuż sztachet łamały się i prostowały na nowo,
a na ulicy Vivienne wiktorie remizjerów wydłużały
się zwartą linią, nad którą, górowali stangreci z
lejcami w dłoniach, gotowi na pierwsze skinienie
zaciąć konia. Stopnie i perystyl gmachu czarne
były od mrowia surdutów, a z kulisy urzędującej
pod zegarem i już czynnej dochodziła wrzawa po-
daży i popytu, szum przypływu i odpływu fali
spekulacji, który zagłuszał pomruk miasta. Prze-
chodnie odwracali głowy, opanowani pożądaniem,
zdjęci strachem przed tym, co tam się dokony-
wało, przed ową tajemnicą operacji finansowych
dostępną nielicznym tylko umysłom francuskim,
tajemnicą owych nagłych, niewytłumaczalnych
27/255
ruin i fortun, rodzących się w zamęcie gwałtownej
gestykulacji i barbarzyńskich wrzasków. On zaś,
stojąc
nad
brzegiem
rynsztoka,
ogłuszony
dalekim gwarem, potrącany przez tłum śpieszą-
cych ludzi, snuł raz jeszcze marzenie o królestwie
złota, w tej dzielnicy będącej centrum wszelkich
namiętności, gdzie codziennie od pierwszej do
trzeciej giełda bije niczym olbrzymie serce.
Od czasu swego bankructwa nie odważył się
jednak pokazać na giełdzie; i tego dnia również
zraniona ambicja, pewność, że potraktowano by
go tam jak zwyciężonego, nie pozwalała mu
przekroczyć jej progu. Podobny kochankom wyg-
nanym z alkowy kobiety, której po- żądają bardziej
jeszcze, choć jej złorzeczą, wracał tam stale
wiedziony jakąś fatalną siłą; pod rozmaitymi
pretekstami
krążył
wokół
kolumnady,
przemierzając
ogród,
spacerowym
krokiem
przechadzając się w cieniu kasztanów. Na tym
pełnym kurzu skwerku, bez trawników ani
kwiatów, gdzie między publicznymi ustępami a
kioskami gazeciarzy roił się mieszany tłum pode-
jrzanych spekulantów, a na ławkach siedziały ko-
bieciny z gołymi głowami, karmiące niemowlęta,
Saccard spacerował na pozór bez celu, podnosząc
jednak co chwila wzrok, czatując, wyobrażając so-
bie z wściekłością, że przeprowadza oblężenie
28/255
tego gmachu, że opasuje go coraz to ciaśniejszy-
mi kręgi, by pewnego dnia wkroczyć doń jako
zwycięzca.
Wszedłszy od prawej strony w cień drzew,
naprzeciw ulicy Bankowej, wpadł od razu na małą
giełdę zdeprecjonowanych walorów, na „Błotni-
aków", jak nazywano z pogardliwą ironią tych
handlarzy starzyzną, którzy na wietrze i błocie
deszczowych dni ustalają kursy akcji zmarłych to-
warzystw. Widać tam było nieprawdopodobne
zbiorowisko typowych, nosów, pochylonych ku so-
bie jak nad żerem, hałaśliwy tłum niechlujnych
Żydów, o tłustych, świecących twarzach, ostrych
profilach drapieżnych ptaków, wrzeszczący zaja-
dle gardłowymi głosami, jak gdyby chcieli pożreć
się wzajemnie. Saccard mijał ich już, wtem
dostrzegł nieco na uboczu tęgiego mężczyznę,
który oglądał pod światło rubin, podnosząc go de-
likatnie w górę grubymi brudnymi palcami.
— Dobrze, że pana widzę, Busch!... To przy-
pomina mi, że wybierałem się do pana.
Busch, który prowadził kantor na rogu ulic
Feydeau i Vivienne, niejednokrotnie oddawał mu
cenne usługi w trudnych okolicznościach. Badając
czystość wody drogiego kamienia, trwał w zach-
wycie, przechylał ku górze swoją płaską twarz o
wielkich szarych oczach, których blask był jak
29/255
gdyby przygaszony ostrym światłem; na szyi miał
jak zawsze biały krawat skręcony w sznurek, a
kołnierz kupionego na tandecie surduta, niegdyś
bardzo
pięknego,
ale
teraz
wytartego
i
poplamionego, zachodził mu aż pod spłowiałe
włosy, które opadały rzadkimi i niesfornymi kos-
mykami z wyłysiałej czaszki. Jego kapelusz,
wyrudziały
od
słońca,
spłukany
ulewnymi
deszczami, pamiętać musiał bardzo odległe czasy.
Wreszcie zdecydował się zstąpić z obłoków na
ziemię.
— Ach, to pan Saccard! Wybrał się pan na
mały spacerek w te strony.
— Tak... Chodzi mi o list w języku rosyjskim,
list od pewnego bankiera rosyjskiego osiadłego w
Konstantynopolu. Przyszło mi na myśl, że pański
brat mógłby go przetłumaczyć.
Busch, który bezwiednym i pieszczotliwym,
ruchem obracał dalej w prawej ręce rubin,
wyciągnął lewą, mówiąc, że tego jeszcze wieczora
prześle mu gotowe tłumaczenie. Ale Saccard wy-
jaśnił, że chodzi tylko o kilka wierszy.
— Przyjdę osobiście i pański brat przeczyta mi
to na poczekaniu. Rozmowę przerwało nadejście
potężnej, grubej niewiasty, pani
30/255
Mechaki, dobrze znanej wszystkim bywalcom
giełdy,
jednej
z
owych
nieszczęsnych,
opanowanych namiętnością gry kobiet, która
maczała swe tłuste palce we wszelkiego rodzaju
podejrzanych aferach. Twarz jej, jak księżyc w
pełni, nabrzmiała i czerwona, o malutkich niebies-
kich oczkach, małym nosie tonącym w zwałach
tłuszczu i wąskich ustach, z których wydobywał
się cienki dziecięcy głosik, zdawała się wypływać
spod fioletowego kapelusza, związanego pod
brodą amarantowymi wstążkami; a potężny biust
i wydęty brzuch rozsadzały zieloną alpakową
suknię, zaszarganą i pożółkłą ze starości. W ręce
trzymała staroświecką torbę z czarnej skóry, ol-
brzymią i głęboką jak walizka, z którą nigdy się
nie rozstawała. Tego dnia torba wypchana, naład-
owana aż po brzegi, ciągnęła ją w dół, upodabnia-
jąc do pochyłego drzewa.
— No, nareszcie! — zawołał Bustih, który
widocznie na nią czekał.
— Przynoszę papiery otrzymane właśnie z
Vendome.
— Doskonale! Chodźmy do mnie... Nic tu po
nas dzisiaj. Saccard spojrzał niepewnie na wielką
skórzaną torbę. Wiedział, że
31/255
niechybnie
muszą
do
niej
trafić
zdeprecjonowane walory, akcje upadłych to-
warzystw, na których spekulują jeszcze „Błotni-
aki",
akcje
pięćsetfrankowe
kupowane
po
dwadzieścia, a nawet dziesięć su, w mglistej
nadziei nieprawdopodobnej poprawy kursu, lub
też — jako złodziejski towar — w bardziej prakty-
cznym celu odprzedania ich z zyskiem nieuczci-
wym bankrutom, pragnącym usprawiedliwić swo-
je pasywa. W śmiertelnych zapasach finansowych
Mechainowa była jak kruk ciągnący za armią; gdy
tylko powstawało jakieś towarzystwo, jakiś wielki
dom bankowy, pojawiała się natychmiast, wraz ze
swoją torbą, węsząc trupy nawet w szczęśliwych
dniach triumfalnych emisji i powodzenia; wiedzi-
ała bowiem, że klęska jest nieunikniona, że nade-
jdzie dzień masakry, a wtedy na pobojowisku
usłanym trupami za bezcen zbierać będzie można
walory w krwi i błocie. Saccarda, który rozmyślał
stale
o
swoim
wielkim
przedsięwzięciu
bankowym, przejął lekki dreszcz; ogarnęło go złe
przeczucie na widok tej torby, tej trupiarni
zdeprecjonowanych walorów, do której zgarniane
są wszelkie śmieci wymiatane z giełdy.
Ponieważ Busch wraz ze starą zbierał się do
odejścia, Saccard zatrzymał go jeszcze pytaniem:
32/255
— A więc mogę wstąpić, mogę być pewien, że
zastanę pańskiego brata?
Oczy Żyda złagodniały wyrażając pełne
niepokoju zdziwienie.
— Brata? Ależ oczywiście! A gdzież on ma
być!
— W takim razie, do zobaczenia wkrótce!
Po ich odejściu Saccard wolnym krokiem
ruszył dalej wzdłuż drzew, w kierunku ulicy Notre-
Dame-des-Victoires. Jest to najbardziej ruchliwa
strona placu, pełna sklepików i warsztatów
rzemieślniczych, o złotych szyldach płonących w
słońcu. Markizy powiewały nad balkonami a w
oknie jednego z hotelików stała w niemym zach-
wycie jakaś, rodzina z prowincji. Odruchowo pod-
niósł głowę, spojrzał na nich i uśmiechnął się,
gdyż ich bezmyślny zachwyt utwierdził go w
pokrzepiającym przekonaniu, że w zapadłych
prowincjach nie zbraknie nigdy akcjonariuszy. A
za jego plecami trwała ciągle wrzawa giełdy, ten
szum odległego przypływu, ścigając go niczym
groźba zalewu, przed którym nie zdoła ujść.
Po chwili zatrzymało go nowe spotkanie.
— Go się stało, Jordan, pan na giełdzie! —
zawołał Saccard, ściskając dłoń wysokiego, ciem-
33/255
nego młodzieńca, o małych wąsikach i stanow-
czym, energicznym wyrazie twarzy.
Jordan, syn bankiera z Marsylii, który popełnił
był samobójstwo wskutek nieszczęśliwych speku-
lacji giełdowych, od dziesięciu łat tłukł się po
bruku paryskim, dzielnie zmagając się ze skrajną
nędzą, opanowany namiętną miłością do literatu-
ry. Jego kuzyn, zamieszkały w Plassans, gdzie poz-
nał Rougonów, polecił go niegdyś Saccardowi,
kiedy w pałacyku w parku Monceau zbierał się
jeszcze cały wpływowy Paryż.
— Na giełdzie! Nigdy! — odparł młody
człowiek, robiąc gwałtowny ruch ręką, jak gdyby
pragnął odegnać tragiczne wspomnienie ojca.
Potem, uśmiechając się na nowo, dodał: — Wie
pan zapewne, że się ożeniłem... Z dawną przy-
jaciółką z lat dziecięcych. Zaręczono nas, gdy
byłem jeszcze bogaty, a potem ona uparła się i,
mimo że zostałem bez grosza, chciała wyjść za
mnie.
— Oczywiście, przecież otrzymałem zaw-
iadomienie o ślubie .— odparł Saccard. — I
wyobraź pan sobie, że niegdyś łączyły mnie sto-
sunki handlowe z pańskim teściem, panem Mau-
gendre, gdy prowadził jeszcze swoją fabryczkę
brezentów w La Villette. Przypuszczam, że musiał
zrobić na niej ładny majątek.
34/255
Rozmowa toczyła się w pobliżu jednej z ławek;
Jordan przerwał na chwilę, by przedstawić mu
tęgiego, niskiego jegomościa o wyglądzie wo-
jskowego, który siedział na ławce i z którym
gawędził przed nadejściem Saccarda.
— Kapitan Ghave, wuj mojej żony... Moja teś-
ciowa, pani Maugendre, która pochodzi z Marsylii,
jest z domu Ghave.
Kapitan wstał, a Saccard skłonił się. Znał z
widzenia tę apopłektyczną postać o szyi jakby
zesztywniałej od wojskowego kołnierza; był to je-
den z owych drobnych spekulantów grających na
gotówkę, których codziennie spotkać tu było moż-
na niezawodnie między pierwszą a trzecią. Drob-
na to gra, przynosząca pewny niemalże zysk w
wysokości piętnastu, dwudziestu franków, który
trzeba realizować w trakcie tego samego zebrania
giełdowego.
Tłumacząc swoją obecność w tym miejscu,
Jordan dorzucił z dobrodusznym uśmiechem:
— Mój wuj to zapamiętały gracz. Czasami,
przechodząc. tędy, zatrzymuję się, aby uścisnąć
mu dłoń.
— Co robić, u licha! — wykrzyknął naiwnie
kapitan. — Na tej rządowej pensji można zdech-
nąć z głodu.
35/255
Saccard, który cenił wytrwałość i odwagę
młodzieńca, zapytał go, jak wygląda jego kariera
literacka. I Jordan, z nowym błyskiem radości,
opowiedział mu, że urządził się skromnie na pią-
tym piętrze przy alei Clichy, Maugendreowie
bowiem, którzy nie mieli zaufania do poety i
wyobrażali sobie, że bardzo wiele uczynili godząc
się na małżeństwo, nic im nie dali pod pretek-
stem, że córka odziedziczy po ich śmierci cały ma-
jątek, nietknięty i zaokrąglony jeszcze oszczęd-
nościami. Nie, literatura stanowczo nie dawała
chleba; miał gotowy projekt powieści, ale nie zna-
jdował czasu na jej napisanie i z konieczności za-
czął parać się dziennikarstwem, gdzie robił wszys-
tko, od codziennych kronik aż do sprawozdań są-
dowych, a nawet rubryki wypadków.
— Jeżeli uda mi się zmontować wielki interes,
który projektuję — rzekł Saccard — będę może
pana potrzebował. Niech pan zajdzie kiedyś do
mnie.
Pożegnawszy się skręcił na tyły giełdy. Tutaj
nareszcie odległa wrzawa — ujadanie gry — przy-
cichła, przechodząc w niewyraźny szmer tonący w
szumie ulicznym. Z tej strony również stopnie za-
lane były ludźmi; ale gabinet maklerów, o czer-
wonych obiciach widocznych przez wysokie okna,
izolował od hałasu głównej sali kolumnadę, gdzie
36/255
wytworni i bogaci spekulanci siedzieli wygodnie w
cieniu, jedni samotnie, inni w małych grupkach,
przekształcając ten rozległy perystyl pod gołym
niebem w rodzaj klubu. Owe tyły giełdy przypom-
inały jakby tyły teatru z wejściem dla aktorów;
mroczną i względnie spokojną uliczkę Notre-
Dame-des-Victoires zajmowały w całości różne
handelki winne, kawiarnie, bary i knajpki, w
których kłębiła się przedziwnie mieszana, specy-
ficzna klientela. Szyldy zdradzały zatrutą roślin-
ność pieniącą się bujnie nad brzegami tej wielkiej
pobliskiej kloaki: towarzystwa ubezpieczeniowe, o
mocno podejrzanej sławie, bandyckie dzienniki fi-
nansowe, spółki, banki, agencje, kantory wymi-
any, całe mnóstwo skromnych jaskiń zbójeckich
gnieżdżących się w sklepikach lub na antresolach
wielkości dłoni. Na chodnikach, środkiem jezdni,
wszędzie snuły się jakieś typy podobne zacza-
jonym na skraju lasu rozbójnikom.
Zatrzymawszy się wewnątrz ogrodzenia, Sac-
card spoglądał właśnie w górę na drzwi gabinetu
maklerów bystrym spojrzeniem, wodza, który ba-
da od każdej strony położenie fortecy, nim przy-
puści do niej szturm, gdy jakiś postawny jegomość
wychodzący z pobliskiej knajpki przeszedł ulicę i
zbliżył się z niskim ukłonem.
37/255
— Dzień dobry panu! Czy nie ma pan przy-
padkiem czegoś dla mnie? Porzuciłem ostatecznie
Credit Mobilier i szukam jakiejś posady.
Był to Jantrou, dawny profesor, który wskutek
jakiejś mętnej historii przeniósł się z Bordeaux do
Paryża. Ten mimo przedwczesnej łysiny przysto-
jny jeszcze mężczyzna, o gęstej czarnej brodzie,
wykształcony zresztą, inteligentny i sympatyczny,
musiał opuścić uczelnię i, zdeklasowany, wylą-
dował w dwudziestym ósmym roku życia na
giełdzie, gdzie od dziesięciu lat wycierał wszystkie
kąty jako remizjer, pracuj. jąc jedynie na zaspoko-
jenie swoich nałogów. Dzisiaj, całkiem już łysy,
rozpaczał jak dziewka, której zmarszczki grożą
utratą zarobku, i ciągle jeszcze czekał na sposob-
ność zrobienia kariery i majątku.
Saccard, widząc jego uniżoność, przypomniał
sobie z goryczą układność Sabataniego, którego
spotkał u Chamipeaux: to fakt, do znajomości z
nim przyznają się teraz tylko skompromitowani i
wykolejeńcy. Mimo wszystko jednak cenił żywą in-
teligencję Jantrou i zdawał sobie dobrze sprawę
z tego, że najodważniejsze oddziały tworzy się
ze straceńców, ludzi gotowych na wszystko, bo
wszystko mają do zdobycia, a nic do stracenia.
Toteż zwrócił się do niego z dobroduszną uprzej-
mością:
38/255
— Posada — powtórzył. — Hm! Coś się może
znajdzie. Niech pan wstąpi do mnie któregoś dnia.
— Ulica Saint-Lazare, nieprawdaż?
— Tak, Saint-Lazare. Kiedyś przed południem.
Stali chwilę rozmawiając. Jantrou ciskał gromy
na giełdę, powtarzał z zawiścią człowieka pe-
chowego w swoich szachrajstwach, że trzeba być
łajdakiem, aby dojść tutaj do czegoś. Stanowczo
skończył z giełdą, chciał próbować szczęścia gdzie
indziej, wydawało mu się, że przy swoim uniwer-
syteckim wykształceniu i znajomości ludzi mógłby
zrobić karierę w administracji. Saccard potakująco
kiwał głową.
Gdy opuściwszy skwerek szli chodnikiem w
kierunku ulicy Brongniart, zwrócił ich uwagę ciem-
ny powóz z wytwornym zaprzęgiem, stojący w
głębi tej uliczki, przodem ku Montmarfcre.
Dostrzegli kobiecą, główkę, która dwukrotnie
ukazała się w oknie powozu i szybko zniknęła,
podczas gdy plecy stangreta tkwiły wysoko na
koźle, nieruchome jak głaz. Nagle głowa wychyliła
się na dłużej, spoglądając z widoczną niecierpli-
wością w tył, w stronę giełdy.
— Baronowa Sandorff! — mruknął Saccard.
Była to oryginalna, ciemnowłosa głowa o
czarnych oczach, płonących pod sinymi powieka-
39/255
mi, twarz namiętna, o krwistych wargach, którą
szpecił jedynie zbyt długi nos. Wydawała się bard-
zo piękna, przedwcześnie jak na swoje dwadzieś-
cia pięć lat dojrzała, podobna bachantce wystro-
jonej przez najprzedniejszych krawców Cesarst-
wa.
— Tak, baronowa! — powtórzył Jantrou. —
Widywałem ją niegdyś, panną jeszcze, w domu jej
ojca, hrabiego de Ladricourt. Cóż to był za wś-
ciekły gracz! A jaki brutalny w obejściu! Każdego
ranka wstępowałem do niego po zlecenia gieł-
dowe i któregoś dnia o mało mnie nie pobił. Toteż
nie żałowałem go, gdy — straciwszy majątek
wskutek nieszczęśliwych spekulacji — zmarł nagle
trafiony apopleksją... Mała musiała wtedy zdecy-
dować się na poślubienie starszego od niej o trzy-
dzieści pięć lat barona Sandorff, radcę ambasady
austriackiej, którego dosłownie opętała swoimi
ognistymi spojrzeniami.
— Wiem o tym — odparł krótko Saccard.
Głowa baronowej cofnęła się ponownie w głąb
powozu. Niebawem jednak wyjrzała znowu i
wykręcając szyję, z większą jeszcze niecierpliwoś-
cią spoglądała w kierunku odległego placu.
— Ona też gra, nieprawdaż?
40/255
— Och, jak zwariowana! Gdy tylko grozi jakiś
kryzys, można ją spotkać tutaj, ukrytą w powozie,
skąd śledzi kurs akcji, robiąc nerwowo notatki i da-
jąc zlecenia... O, patrz pan! Czekała widocznie na
Massiasa, który zmierza właśnie w jej kierunku.
Istotnie, Massias, trzymając w ręku cedułę,
biegł ile sił w krótkich nogach; dojrzeli go, jak
wsparty łokciami o drzwiczki powozu, wsunąwszy
głowę do wnętrza, konferował długo z baronową.
Usunęli się na bok nie chcąc, aby przyłapano ich
na szpiegowaniu, i widząc wracającego biegiem
remizjera, zawołali go. Massias, obejrzawszy się,
by sprawdzić, czy zakręt ulicy kryje go dostate-
cznie, zatrzymał się zdyszany, z wesołą, choć na-
biegłą krwią twarzą, o wielkich, przejrzystych jak
u dziecka, niebieskich oczach.
— Co im się stało! — zawołał. — „Suez" leci na
łeb. Gadają o wojnie z Anglią. Wszyscy zaniepoko-
jeni do żywego tą pogłoską, która diabli wiedzą,
skąd się wzięła... To niesłychane, wojna! Kto, u
licha, mógł wymyślić tę plotkę? Chyba że wzięła
się sama z siebie... Słowem, grom z jasnego nie-
ba!
Jantrou mrugnął porozumiewawczo.
— Dama stale bierze?
41/255
—
Och,
jak
szalona!
Właśnie
niosę
Nathansohnowi jej zlecenia. Saccard, który dotąd
słuchał w milczeniu, wtrącił głośno:
— Prawda, słyszałem, że Nathansohn wszedł
do kulisy.
— To bardzo miły chłopak! — oświadczył
Jantrou. — Wart, by mu się powiodło. Byliśmy
razem w Credit Mobilier... Ale on wybije się z
pewnością, jest przecież Żydem. Jego ojciec, Aus-
triak, jest — zdaje się — zegarmistrzem w Be-
sancon... Wzięło go to pewnego pięknego dnia,
tam, w Credit Mobilier, gdzie przyjrzał się z bliska
wszystkim tym sztuczkom. Powiedział sobie, że to
nic trudnego, wystarczy wynająć pokój i otworzyć
kantorek; no i otworzył kantorek... A panu jak się
powodzi, pasnie Massias?
— Szkoda gadać! Zna pan przecież tę robotę;
i ma pan rację, trzeba być Żydem; inaczej nic z
tego nie wyjdzie; nie ma się smkałki i prześladu-
je człowieka pech... Pieski zawód! Ale trudno, za-
częło się, trzeba ciągnąć. Zresztą, imam jeszcze
dobre nogi, więc nie tracę nadziei.
I śmiejąc się pobiegł dalej. Opowiadano, że
był synem lyońskiego sądownika, którego usunię-
to z urzędu; po zniknięciu ojca i on również, wylą-
42/255
dował na giełdzie, porzuciwszy nie ukończone stu-
dia prawnicze.
Saccard i Jantrou wolnym krokiem zawrócili
w kierunku ulicy Brongniart: zastali tam jeszcze
powóz baronowej, lecz szyby były podniesione,
tajemniczy pojazd wydawał się pusty, a woźnica
coraz bardziej, rzekłbyś, nieruchomiał, w miarę
jak przedłużało się to oczekiwanie, trwające
niekiedy aż do ogłoszenia ostatniego kursu.
— Ona jest diablo podniecająca — oświadczył
brutalnie Saccard. — Rozumiem starego barona.
Jantrou zaśmiał się znacząco.
-Och! Baron od dawna podobno ma jej dosyć.
Powiadają, że
jest bardzo skąpy... Toteż wie pan, z kim ona
żyje ostatnio, żeby płacić swoje rachunki, bo zyski
z gry nigdy nie wystarczają?
— No?
— Z Delcambre'em.
— Co! z Delcambre'em, prokuratorem gener-
alnym! Z tą wiecznie skrzywioną chudą tyką!...
Ach, chciałbym kiedyś widzieć ich razem!
I obaj rozweseleni, podekscytowani, pożegnali
się energicznym uściskiem dłoni, przy czym
43/255
Jantrou przypomniał jeszcze Saccardowi, że
wkrótce pozwoli sobie go odwiedzić.
Saccarda, gdy tylko został sarn, wchłonęła na
nowo głośna wrzawa giełdy, dochodząca uporczy-
wie z oddali niczym huk powracającego przypły-
wu. Skręciwszy w kierunku ulicy Vivienne, znalazł
się w tej części placu, która wskutek braku kaw-
iarni wydaje się surowa. Minął Izbę Handlową,
pocztę, wielkie agencje reklamowe, coraz bardziej
ogłuszony i rozgorączkowany, w miarę jak zibliżał
się znowu przed główną fasadę; doszedłszy do
punktu, skąd mógł objąć ukośnym spojrzeniem
perystyl, zatrzymał się, jakby nie chcąc zamykać
tego kręgu, którym coraz ciaśniej opasywał
kolumnadę, zakończyć tego z pasją podjętego
okrążenia. W miejscu gdzie chodnik rozszerzał się,
wrzało, kwitło bujne życie: publiczność wypełniała
kawiarnie, w ciastkarni nie było jednego wolnego
miejsca, tłum gromadził się przed wystawami,
zwłaszcza przed witryną złotnika, gdzie jarzyły się
wspaniałe srebra. Z ulic krzyżujących się na
czterech narożnikach placu napływał wezbrany
potok dorożek i pieszych, tłocząc się w bezładnej
plątaninie; stacja omnibusów pogarszała jeszcze
ten zamęt, a pojazdy remizjerów, ciągnące się
wzdłuż chodnika, od jednego do drugiego krańca
ogrodzenia, tarasowały przejście. Saccard jednak
44/255
nie spuszczał oka z wysokich stopni giełdy, gdzie
w pełnym słońcu gęsto czerniły się surduty.
Następnie przeniósł wzrok w górę, na kolumnadę,
ku zbitej masie tworzącej czarne kłębowisko
rozświetlone zaledwie bladymi plamami twarzy.
Wszyscy stali, nie widać było krzeseł, a istnienia
siedzącej pod zegarem kulisy domyślić się było
można jedynie po wrzeniu, gwałtowności gestów
i słów, od których drżało powietrze. Na lewo wid-
niała spokojniejsza grupa bankierów zajmujących
się arbitrażami, transakcjami wekslowymi i czeka-
mi angielskimi, przez którą przedzierał się nieprz-
erwanie ogonek ludzi wchodzących do telegrafu.
Dalej, aż po boczne galerie, tłoczyło się i cisnęło
niezliczone mrowie spekulantów, niektórzy stali
między
kolumnami,
jak
u
siebie,
wsparci
brzuchem lub plecami o żelazną poręcz niczym
o pluszową balustradę loży teatralnej. Drżenie,
głuchy pomruk maszyny pod pełną, parą potęż-
niały stale, wstrząsając giełdą, drgającą jak powi-
etrze wokół płomienia. Saccard dostrzegł nagle
Massiasa, który zbiegł pędem ze stopni gmachu
i wskoczył do powozu; woźnica zadawszy konia
ruszył galopem.
Odruchowo zacisnął pięści. Oderwał się gwał-
townie od tego widoku, skręcił w ulicę Vivienne
i przeszedł jezdnię, by dojść do rogu ulicy Fey-
45/255
deau, gdzie mieszkał Busch. Przypomniał sobie o
rosyjskim liście, który miał dać do tłumaczenia.
Gdy wchodził już do bramy, ukłonił mu się jakiś
młody człowiek tkwiący przed sklepem z mate-
riałami piśmiennymi; poznał w nim Gustawa
Sedille, syna fabrykanta jedwabiu z ulicy des Je-
uneurs; ojciec umieścił go u Mazauda, by zapoznał
się z mechanizmem operacji finansowych. Sac-
card uśmiechnął się po ojcowsku do tego wysok-
iego, przystojnego młodzieńca, domyślając się, po
co tutaj sterczy. Firma Conin zaopatrywała w
notesy całą giełdę, od czasu jak mała pani Conin
zaczęła pomagać swemu mężowi, grubemu
Gonin, który nie opuszczał nigdy pokoiku za
sklepem, zajmując się fabrykacją, podczas gdy
ona była w ciągłym ruchu, obsługując klientów lub
załatwiając interesy w mieście. Była to pulchna,
rumiana blondynka, istna owieczka o kręconych
i jedwabistych jasnych włosach, pełna wdzięku,
pieszczotliwości i zawsze wesoła. Kochała podob-
no męża, co nie przeszkadzało jej obdarzać swoi-
mi wdziękami tych z klientów-giełdziarzy, którzy
przypadli jej do gustu. Nigdy jednak za pieniądze,
wyłącznie dla przyjemności i— jak głosiła legenda.
— jeden tylko raz, u przyjaciółki mieszkającej w
pobliskiej kamienicy. W każdym razie szczęśliwi
wybrańcy musieli być dyskretni i wdzięczni,
46/255
cieszyła się bowiem niezmiennym uwielbieniem
i żadne złośliwe plotki nie krążyły na jej temat.
Papeteria zaś prosperowała doskonale stanowiąc
prawdziwie szczęśliwy zakątek. Saccard, prze-
chodząc, dostrzegł panią Conin, która zza witryny
uśmiechała się do Gustawa. „Jaka to miła mała
owieczka" — pomyślał, doznając rozkosznego
wrażenia pieszczoty. Wreszcie wszedł na schody.
Od dwudziestu lat Busch zajmował na samej
górze, na piątym piętrze, małe mieszkanko
złożone z dwóch pokoi i kuchni. Urodzony w Nan-
cy, pochodzenia niemieckiego, przyjechał tutaj z
rodzinnego miasta, rozszerzył ipowoli zakres
swoich, niezwykle skomplikowanych interesów,
nie
odczuwając
potrzeby
większego
lokalu;
odstąpił więc swojemu bratu, Zygmuntowi, pokój
od ulicy, sam zadowalając się małym pokoikiem
od podwórza, tak zawalonym przeróżnymi pa-
pierzyskami, aktami i paczkami, że z trudem mieś-
ciło się w nim jeszcze jedno krzesło tuż obok bi-
urka.
Głównym
jego
zajęciem
był
handel
zdeprecjonowanymi walorami: skupywał je, służąc
za pośrednika między małą giełdą „Błotniaków"-
a bankrutami, pragnącymi wypełnić luki w swoim
bilansie; toteż śledził uważnie kursy akcji,
niekiedy kupując wprost, przeważnie jednak za-
opatrywany przez licznych, pomocników. Poza
47/255
lichwą oraz pokątnym handlem biżuterią i drogimi
kamieniami zajmował się zwłaszcza skupowaniem
wierzytelności, które rozsadzały dosłownie ściany
pokoju; to właśnie zajęcie kazało mu biegać po
całym Paryżu, węszyć, czatować, nawiązywać sto-
sunki w najrozmaitszych środowiskach. Gdy tylko
dowiadywał się o jakimś bankructwie, przybiegał
natychmiast, krążył wokół syndyka i kupował os-
tatecznie wszystko, z czego na razie nie dało się
wyciągnąć ani grosza. Roztaczał nadzór nad bi-
urami rejentalnymi, czyhając na otwarcie skom-
plikowanych spadków, asystował przy licytacjach
beznadziejnych wierzytelności. Sam dawał og-
przoszenia, przyciągał niecierpliwych wierzycieli,
którzy woleli dostać od razu parę groszy aniżeli
narażać się na długotrwałe procesy. Z tych
różnorodnych źródeł napływały papiery, rosnące
stale stosy śmiecia, gromadzone przez tego gał-
ganiarza długów: nie spłacone weksle, nie wyko-
nane umowy, nie zrealizowane rewersy, nie
dotrzymane zobowiązania. Tu dopiero rozpoczy-
nało się pnzebieranie tego śmiecia, grzebanie w
tym zepsutym bigosie, wymagające specjalnie
wyczulonego węchu. W tym morzu zaginionych
lub niewypłacalnych dłużników należało dokonać
wyboru, aby zbytnio nie rozpraszać wysiłków. W
zasadzie twierdził, że każda, najbardziej nawet
48/255
wątpliwa wierzytelność może kiedyś odzyskać
wartość, sporządził zatem szereg wspaniale
posegregowanych akt z odpowiadającym im
wykazem nazwisk, które odczytywał od czasu do
czasu, by mieć je stale w 'pamięci. Rzecz natu-
ralna, że najbaczniejszą uwagę zwracał na tych,
u których przewidywał jakieś szanse rychłego
zdobycia fortuny; jego śledztwo rozbierało ludzi
do naga, przenikało sekrety rodzinne, brało pod
uwagę bogate koligacje, środki utrzymania, a
zwłaszcza nowo objęte posady, 'które pozwalały
położyć areszt na pensji. Często przez długie lata
zostawiał.swoją ofiarę w spokoju, by chwycić ją
za gardło przy pierwszym przebłysku powodzenia.
Bardziej jeszcze pasjonowali go dłużnicy, którzy
zginęli bez śladu, opanowywała go Wtedy gorącz-
ka nieustannych poszukiwań, przebiegał wzrok-
iem napisy na szyldach i nazwiska drukowane w
gazetach, wietrząc adresy, tak jak pies myśliwski
wietrzy zwierzynę. I gdy udało mu się dopaść
któregoś z tych niewypłacalnych czy zaginionych
dłużników, stawał się obrotny, pożerał ich koszta-
mi, wysysał z nich krew wyłudzając sto franków
za to, co kosztowało go dziesięć, tłumacząc się
bezczelnie ryzykiem gracza zmuszonego odbijać
sobie na tych, których przychwycił, straty ponie-
49/255
sione rzekomo na tych, którzy jak dym wymykali
mu się z ręki.
W tych łowach na dłużników Mechainowa była
pomocnicą, którą Busch najchętniej się posługi-
wał: jakikolwiek bowiem musiał posiadać na swoje
rozkazy małą sforę naganiaczy, to jednak nie
dowierzał temu personelowi o pustym żołądku i
złej sławie; Mechainowa natomiast była właści-
cielką nieruchomości, miała za wzgórzem Mont-
martre rozległy teren zwany Neapolitanią, zabu-
dowany walącymi się ruderami, które wynaj-
mowała na miesiące: zaułek przerażającej nędzy,
zbiorowisko żyjących w brudzie głodomorów,
wydzierających sobie te nory, z których wyrzucała
bezlitośnie lokatorów wraz z ich cuchnącymi
gratami, gdy tylko zalegali z zapłatą. Wszystkie
jednak dochody z tej posiadłości pochłaniała zżer-
ająca ją do szczętu nieszczęśliwa pasja gry. I ona
również lubowała się w ranach zadawanych przez
pieniądz, ruinach i zgliszczach, z których wyciągać
można bezkarnie stopione żarem klejnoty, Kiedy
Busch polecał jej zasięgnąć jakichś informacji czy
wyrzucić na bruk dłużnika, dokładała często ze
swojego, wykosztowywała się dla samej przyjem-
ności, jaką w tym znajdowała. Twierdziła, że jest
wdową, ale nikt nigdy nie widział jej męża. Po-
jawiła się nie wiedzieć skąd i zawsze wyglądała
50/255
na pięćdziesiąt lat, potwornie gruba, o cienkim
głosiku małej dziewczynki.
Tego dnia, gdy Mechainowa rozsiadła się na
jedynym krześle, pokój od razu wydał się zatłoc-
zony, jakby ta masa cielska wypełnia go po brzegi.
Uwięziony za biurkiem Busch tonął w morzu pa-
pierów, nad którym sterczała jedynie jego kwadra-
towa głowa.
— Oto co Fayeux przysyła mi z Vendome —
rzekła wydobywając ze starej torby rozpychający
ją stos papierów. — Kupił to wszystko dla pana z
tej upadłości Charpiera, o której kazał mi go pan
powiadomić. Sto dziesięć franków.
Fayeux, którego nazywała kuzynem, otworzył
niedawno w Vefldome kantor poborcy rent. Jawne
jego zajęcie polegało na wypłacaniu miejscowym
drobnym rentierom należności za ich kupony, jako
depozytariusz zaś tych kuponów i pieniędzy grał
namiętnie na giełdzie.
— Cała ta prowincja niewiele warta — mruknął
Busch — ale od czasu do czasu i tam można coś
-znaleźć.
Węszył już wśród papierów, przerzucał je
wprawną ręką, klasyfikował z grubsza, na wyczu-
cie, kierując się węchem. Jego płaska twarz zach-
murzyła się grymasem niezadowolenia.
51/255
— Hm! Niewiele się tutaj pożywimy. Całe
szczęście, że to nie kosztowało drogo... Weksle d
jeszcze raz weksle...Jeżeli to młodzi ludzie i jeżeli
przyjechali do Paryża, może ich przyłapiemy... —
Nagle wykrzyknął ze zdumienia: — A to, co to
znowu takiego?
U dołu jakiegoś papieru stemplowego dojrzał
podpis hrabiego de Beauvilliers, a na kartce wid-
niały tylko trzy wiersze skreślone szerokim, star-
czym pismem: .„Zobowiązuję się wypłacić sumę
dziesięciu tysięcy franków pannie Leonii Gron w
dniu jej pełnoletności."
— Hrabia de Beauvilliers — mówił z wolna,
jakby głośno myśląc —-zgadza się, miał niegdyś
parę folwarków, niebrzydką posiadłość ziemską
w okolicach Vendome... Zginął w wypadku na
polowaniu, zostawtił żonę z dwojgiem dzieci w
bardzo ciężkiej sytuacji materialnej. Kiedyś mi-
ałem jakieś jego weksle, które z trudem spłacili...
Niezgorszy hulaka i nicpoń...
Nagle parsknął głośnym śmiechem, odtwarza-
jąc prawdopodobną historię:
— A stary hultaj! To on wpakował małą w tę
kabałę!... Ona pewnie nie chciała, a on nakłonił
ją tym świstkiem papieru, który prawnie był bez
wartości... Potem umarł... Aha!... Wystawione w
52/255
1854 roku, dziesięć lat temu. Do diabła! Dziew-
czyna musi być pełnoletnia! W jaki sposób ten
rewers mógł się dostać w ręce Charpiera?... Ten
Charpier handlował zbożem i dawał krótkotermi-
nowe pożyczka. Prawdopodobnie dziewczyna dała
mu to jako zastaw za parę groszy albo może pod-
jął się wyegzekwować tę sumę...
— Ależ — przerwała mu Mechainowa — to ws-
paniałe odkrycie, prawdziwa gratka.
Busch wzruszył pogardliwie ramionami.
— Skądże! Mówię pani przecież, że prawnie
ten świstek nie ma żadnej wartości. Jeżeli przed-
stawię go spadkobiercom, to mogą. posłać mnie
do diabła, gdyż trzeba by najpierw udowodnić,
że pieniądze naprawdę się należą... Tylko gdyby
udało nam się odnaleźć dziewczynę, przy-
puszczam, że zmiękliby poszli może na ugodę z
nami, aby uniknąć skandalu... Rozumie pani?
Szukaj pani tej Leonii Gron, napisz do Fayeux, że-
by ją pani gdzieś wygrzebał. A potem zaśpiewamy
innaczej.
Rozdzielił papiery na dwie sterty, które za-
mierzał dokładnie przejrzeć, gdy zostanie sam, i
siedział chwilę nieruchomo z dłońmi opartymi na
obu stosach.
Po krótikim milczeniu Mechainowa podjęła:
53/255
— Nie zapomniałam też o wekslach Jordana...
Myślałam już, że wreszcie odnalazłam tego ptasz-
ka. Był urzędnikiem w jakimś biurze, a teraz pisuje
do gazet. Ale w tych gazetach tak źle człowieka
traktują, nie chcą dawać adresów. Zresztą zdaje
mi się, że on nie podpisuje artykułów swoim
prawdziwym nazwiskiem.
Busch bez słowa wyciągnął rękę, by spośród
alfabetycznie ułożonych teczek wyciągnąć akta
Jordana. Było to sześć weksli po pięćdziesiąt
franków, na łączaną sumę trzystu franków; młody
człowiek w dniach nędzy wystawił je jakiemuś
krawcowi, już pięć lat temu, a następnie z miesią-
ca na miesiąc prolongował. Suma nie zapłacona w
terminie, obrosła w olbrzymie koszta i akta pękały
dosłownie od masy papierków sądowych. Obecnie
dług wynosił już siedemset trzydzieści franków
piętnaście centymów.
— Jeżeli to chłopak z przyszłością, to prędzej
czy później go dostaniemy — mruknął Busch.
Potem, zapewne wskutek jakiegoś skojarzenia
myślowego, wykrzyknął: — Ale!... Ale!... A sprawa
Sicardota, czy dajemy za wygraną?
Mechainowa żałosnym gestem podniosła w
górę tłuste ręce. Cała jej potworna postać
wyrażała zwątpienie i rozpacz.
54/255
—
Wielki
Boże!
—
jęknęła
piskliwym
głosikiem. — To mnie chyba dobije!
Sprawa Sicardot była niezwykle romantyczną
historią, którą z lubością opowiadała. Jej kuzynka,
Rozalia Ghavaille, późne dziecko jednej z sióstr
jej ojca, mając szesnaście lat, została zgwałcona
na klatce schodowej w domu przy ulicy La Harpe,
gdzie zajmowała wraz z matką małe mieszkanko
na szóstym piętrze. Go gorsza, ów pan, człowiek
żonaty, który tydzień przedtem zaledwie za-
mieszkał z żoną w pokoiku wynajętym u pewnej
parni z drugiego piętra, okazał się tak natarczywy
w miłości, że biedna Rozalia, pchnięta ręką zbyt
niecierpliwą, upadła na schody i zwichnęła sobie
ramię. Stąd usprawiedliwiony gniew matki, którą
mimo łez małej chciała zrobić piekielną awanturę;
córka jednak wyznała, że sama dobrowolnie się
zgodziła, że zwichnięcie było zwykyłm przypad-
kiem i że cierpiałaby okrutnie, gdyby tego pana
zamknięto w więzieniu. Matka uspokoiła się więc
d zadowoliła zażądaniem od uwodziciela sumy
sześćciuset franków, rozłożonej na dwanaście
weksli płatnych w ciągu roku po pięćdziesiąt
franków miesięcznie; i nie był to nawet dla niego
najgorszy interes, żądanie było raczej skromne,
córka bowiem, która kończyła właśnie naukę u
krawcowej, przestała zarabiać, chora, w łóżku,
55/255
kosztując niemało, tak źle zresztą leczona, że
mięśnie ramienia skurczyły się i została kaleką.
Przed upływem pierwszego miesiąca ów pan
zniknął, tnie podając adresu. A nieszczęścia
sypały się dalej, uderzały gęsto jak grad: Rozalia
urodziła syna, straciła matkę, wpadła w rozpustę i
w skrajną nędzę. Trafiła w końcu do swej kuzynki
w Neapolitanii i do dwudziestego szóstego roku
życia włóczyła się po ulicach, pozbawiona władzy
w ręce, to sprzedając cytryny w Halach, to znów
znikając na całe tygodnie z rozmaitymi 'mężczyz-
nami, którzy porzucali ją pijaną i pokrytą siniaka-
mi. Wreszcie rok temu udało jej się skończyć
marny żywot, po jakiejś większej niż zwykle awan-
turze. Mechainowa musiała zająć się dzieckiem,
Wiktorem; i z całej tej historii nie pozostało nic
prócz dwunastu nie zapłaconych weksli pod-
pisanych nazwiskiem Sicairdot; nigdy nie zdołano
dowiedzieć się niczego więcej: uwodziciel nazywał
się Sicardot.
Wyciągnąwszy ponownie rękę Busch wziął ak-
ta Sicardota, cienką teczkę z szarego papieru.
Sprawa nie pociągnęła jeszcze za sobą żadnych
kosztów, w teczce leżało więc tylko te dwanaście
weksli.
— Gdybyż jeszcze Wiktor był grzeczny! —
dowodziła płaczliwie stara kobieta. — Ale to
56/255
straszne dziecko... Ach! Ciężko dostać podobny
spadek: chłopak, który skończy pod gilotyną, i te
świstki papieru, z których nigdy nic nie wyciągnę.
Busch swoimi wielkimi wyblakłymi oczami
wpatrywał się uporczywie w weksle. Ileż to razy
studiował je w ten sposób, mając nadzieję, że w
jakimś nie dostrzeżonym szczególe, w kształcie
liter, a nawet w gatunku papieru stemplowego od-
kryje jakąś wskazówkę! Twierdził, że to spiczaste i
cienkie pismo nie powinno być mu obce.
— Ciekawe — powtórzył jeszcze oraz. — Na
pewno widziałem już gdzieś podobne „a" i „o", tak
wydłużone, że przypominają „i".
W tej właśnie chwili zapukano do drzwi;
poprosił Mechainową, aby zechciała wyciągnąć
rękę i otworzyć; pokój wychodził bowiem wprost
na schody. Trzeba było minąć go, by dostać się do
pokoju od ulicy. Kuchnia zaś, duszna i ciasna nora,
znajdowała się po drugiej stronic podestu.
— Proszę, niech pan wejdzie!
Wszedł Saccard. Uśmiechał się jeszcze, ubaw-
iony
widokiem
przyśrubowanej
do
drzwi
miedzianej tabliczki z napisem: „Porady prawne",
wyrytym dużymi czarnymi literami.
57/255
— Ach, prawda! Przychodzi pan pewno w
sprawie tego tłumaczenia... Brat jest w drugim
pokoju... Proszę, proszę, niech pan wejdzie.
Ale
Mechainowa
tarasowała
przejście
i
przyglądała się nowo przybyłemu z miną coraz
bardziej zdziwioną. Musieli wykonać wiele skomp-
likowanych ruchów: on cofnął się na schody, ona
również wyszła, usuwając się na bok, tak aby
mógł wejść i dostać się wreszcie do sąsiedniego
pokoju, gdzie zniknął. Podczas tych zawiłych
manewrów nie spuszczała zeń oka.
— Och! — westchnęła z zapartym tchem —
ten pan Saccard! Nigdy nie przyjrzałam mu się tak
dobrze... Wiktor to wykapany jego portret.
Busch
patrzył
na
nią,
nie
rozumiejąc
początkowo. Potem, tknięty nagłym olśnieniem,
zaklął z cicha:
— Do diabła! Dobrze wiedziałem, że gdzieś już
musiałem to widzieć !
Tym razem wstał, przetrząsnął akta i znalazł
w końcu list, który Saecard napisał do niego w
ubiegłym roku, prosząc o zwłokę w imieniu jakiejś
niewypłacalnej damy. Szybko porównał pismo na
wekslach I w liście: tak, to były te same „a", te
same „o", które z czasem bardziej się jeszcze
58/255
wydłużyły; oczywista była również identyczność
dużych liter.
— To on! To on! — powtarzał. — Tylko
dlaczego, u licha, Sicardot, dlaczego nie Saccard?
Powoli jednak budziła się w jego pamięci jakaś
mglista historia, przeszłość Saccarda, którą
opowiadał mu pewien pośrednik handlowy, niejaki
Larsomneau, obecnie milioner: Saccard, przy-
jeżdżający nazajutrz po zamachu stanu do Paryża,
by wyzyskać rodzącą, się potęgę swego brata
Rougona; jego początkowa sędza w ciasnych
uliczkach starej Dzielnicy Łacińskiej, a następnie
magla fortuna dzięki podej-rzanemu małżeństwu,
gdy udało mu się pogrzebać pierwszą żonę. W
tych to właśnie trudnych początkach kariery
zmienił nazwisko Rougon na Saccard, przekształ-
cając po prostu nazwisko pierwszej żony, która
była z domu Sicardot.
— Tak, tak, Sicardot, przypominana sobie
doskonale — szepnął Busch. — Miał czelność pod-
pisać
weksle
nazwiskiem
żony.
Pod
tym
nazwiskiem niewątpliwie mieszkali przy ulicy La
Harpe. Nic dziwnego, łajdak zachowywał wszelkie
środki ostrożności, by móc się wyprowadzić przy
pierwszym niepokojącym sygnale.. Aha! Polował
więc nie tylko na pieniądze, przewracał również
59/255
dziewczynki na schodach! Głupiec! To może się
kiedyś źle dla niego skończyć!
— Sza! Sza.! — podjęła Mechainowa. — Mamy
go, można śmiało powiedzieć, że Bóg czuwa nad
nami. Nareszcie zostanę wynagrodzona za wszys-
tko, co zrobiłam dla tego biednego Wiktorka,
którego mimo wszystko bardzo lubię, chociaż to
niepoprawny' chłopak.
Promieniała, jej małe oczka błyszczały w
zwałach tłuszczu.
Ale Busch, podniecony zrazu rozwiązaniem
zagadki tak długo poszukiwanym, które nasunął
mu przypadek, ochłonął pod wpływem refleksji i
pokręcił głową. Niewątpliwie, Saccard, jakkolwiek
chwilowo zrujnowany, stanowi jeszcze niezły
kąsek. Można było trafić na ojca mniej zasobnego.
Tylko że ten. nie pozwoli nastąpić sobie na odcisk,
zawsze miał ostore pazury. Poza tym nie wie
pewno, że ma syna, mógłby wszystkiemu za-
przeczyć, mimo tego niebywałego podobieństwa,
które tak zdumiało Mechainową. Zresztą owdowiał
po raz drugi, był człowiekiem wolnym, nie musiał
zdawać przed nikim rachunku z przeszłości, tak
że gdyby nawet uznał małego, nic by się nie dało
u niego wskórać ani groźbą, ani postrachem. A
wyciągnąć z jego ojcostwa tylko sześćset franków
za weksle, to doprawdy zbyt marny interes,
60/255
niewart tak cudownego zbiegu okoliczności. Nie,
nie,
trzeba
się
zastanowić,
przetrawić
to,
poczekać, aż plon w pełni dojrzeje.
— Nie mamy czego się śpieszyć — za-
wyrokował
Busch.
—
Zresztą
Saccard
jest
chwilowo wykończony, dajmy mu czas niech się
podźwignie.
Zanim
odprawił
Mechainową,
przejrzeli
jeszcze wspólnie resztę powierzonych jej drob-
nych spraw: młoda kobieta, która zastawiła swoje
klejnoty dla kochanka; zięć, którego dług spłaci
prawdopodobnie teściowa — jego kochanka —
jeżeli umiejętnie się do tego zabrać; słowem, na-
jdelikatniejsze warianty tej tał: zawiłej i brudnej
sztuki ściągania wierzytelności.
Saccard, wszedłszy do sąsiedniego pokoju,
stanął na chwilę oślepiony blaskiem słonecznym
wpadającym przez okno pozbawione firanek.
Pokój obity wyblakłą tapetą w niebieskie kwiatki
był prawie pusty: całe umeblowanie stanowiło
wąskie żelazne łóżko pod ścianą, sosnowy stół
pośrodku i dwa wyplatane krzesła. Wzdłuż lewego
przepierzenia biegły z grubsza ociosane deski
służące za bibliotekę, pełne książek, broszur,
gazet i najrozmaitszych papierów. Ale światło
słoneczne,
nie
przesłonięte
niczym
na
tej
wysokości,
rozweselało
jakby
tę
surowość
61/255
młodzieńczym uśmiechem prostoty. Brat Buscha,
Zygmunt, trzydziestopięcioletni młodzieniec, o
twarzy pozbawionej zarostu, ciemnych włosach,
długich i rzadkich, siedział przy stole, wsparłszy
na szczupłej ręce swoje szerokie, wypukłe czoło,
tak pogrążony w lekturze jakiegoś rękopisu, że nie
odwrócił nawet głowy, nie słysząc otwierających
się drzwi.
To była wybitna umysłowość ów Zygmunt,
wychowany w uniwersytetach niemieckich, który
poza francuskim, swoim językiem ojczystym,
.władał niemieckim, angielskim i rosyjskim. W
1849 roku poznał w Kolonii Karola Marksa i stał
się najbardziej przez niego lubianym redaktorem
„Nowej
Gazety
Reńskiej";
był
to
moment
przesądzający . o jego religii, wyznawał odtąd soc-
jalizm z żarliwą wiarą, złożywszy całą swoją istotę
w ofierze idei bliskiej już odnowy społecznej, która
miała przynieść szczęście biednym i maluczkim.
I podczas gdy jego mistrz, wypędzony z Niemiec,
zmuszony opuścić Paryż w następstwie dni czerw-
cowych, osiadł w Londynie, gdzie pisał i usiłował
zorganizować partię, on sam pędził nędzny żywot,
pogrążony w marzeniach, tak dalece obojętny na
sprawy materialne, że umarłby niechybnie z gło-
du, gdyby nie brat, który przygarnął go do swego
mieszkania przy ulicy Feydeau, obok giełdy, i po-
62/255
radził mu, aby wykorzystał swoją znajomość
języków i został tlumaczem. Starszy brat darzył
młodszego macierzyńską wprost miłością; okrutny
dla dłużników, zdolny bez skrupułów wyłowić
dziesięć su z kałuży krwi ludzkiej, wzruszał się do
łez, czuły i troskliwy jak kobieta, gdy tytko chodz-
iło o tego dużego, roztargnionego chłopca, fetory
nie przestał być dzieć kiem. Odstąpił mu piękny
pokój od ulicy, usługiwał mu jak służąca, prowadz-
ił ich osobliwe gospodarstwo, zamiatając, ścieląc
łóżka, zajmując się posiłkami przynoszonymi dwa
razy dziennie z pobliskiej restauracyjki. On, tak
aktywny, z głową nabitą stale tysiącem interesów,
tolerował jego bezczynność, tłumaczenia bowiem
nie szły, gdyż przeszkadzały w nich Zygmuntowi
studia osobiste; zabraniał mu nawet pracować,
zaniepokojony suchym, niedobrym kaszlem; i mi-
mo bezwzględnego kultu pieniądza, mimo zbrod-
niczej chciwości, która kazała mu upatrywać je-
dyną rację życia w robieniu pieniędzy, uśmiechał
się pobłażliwie, słuchając teorii tego rewolucjon-
isty, pozwalał mu bawić się kapitałem, jak dziecku
zabawką, nawet gdyby miało ją zepsuć.
Zygmunt zaś nie wiedział nawet, jakimi
sprawami brat jego para się w sąsiednim pokoju.
Nie
miał
pojęcia
o
straszliwym
handlu
zdeprecjonowanymi walorami ani o skupywaniu
63/255
wierzytelności. Przebywał w jakichś wyższych re-
jonach, żył w jakimś przepięknym śnie o spraw-
iedliwości. Idea miłosierdzia raniła go do żywego,
wyprowadzała z równowagi: miłosierdzie to jał-
mużna, nierówność uświęcona dobrocią; on zaś
domagał się jedynie sprawiedliwości, żądał przy-
wrócenia każdemu należnych mu praw, uznania
ich za niewzruszone zasady nowej organizacji
społecznej. Toteż, idąc za przykładem Karola
Marksa, z którym prowadził stałą korespondencję,
dni całe trawił na studiowaniu tej organizacji, cią-
gle, przerabiając, udoskonalając na papierze to
przyszłe społeczeństwo, pokrywając cyframi ol-
brzymie arkusze, wznosił na podstawach nauki
skomplikowane rusztowanie gmachu powszechnej
szczęśliwości.
Odbierał
kapitał
jednym,
by
rozdzielić go między wszystkich innych, jednym
pociągnięciem pióra przemieszczał bogactwa
świata; a wszystko w tym nagim pokoiku, wolny
od wszelkich innych namiętności poza swoim
marzeniem, nie odczuwając potrzeby jakichkol-
wiek uciech życiowych, tak bardzo wstrzemięźli-
wy, że brat często musiał krzyczeć na niego, by
zechciał wypić trochę wina czy zjeść kawałek
mięsa. Pragnął, żeby każdy człowiek, pracując w
miarę swoioh sił, mógł zaspokoić wszystkie swoje
potrzeby: sam zabijał się pracą i poprzestawał na
64/255
niczym. Prawdziwy mędrzec, wolny od material-
nych potrzeb, niezwykle czysty i łagodny. Od
zeszłej jesieni kaszlał coraz silniej, trawiony su-
chotami, ale nie raczył nawet zwrócić na to uwagi
i dbać o siebie.
Wreszcie gdy Saccard poruszył się, Zygmunt
podniósł swe wielkie zamglone oczy, wyraźnie
zdumiony, chociaż znał przybyłego.
— Przychodzę z prośbą o przetłumaczenie lis-
tu.
Zdziwienie
młodego
człowieka
wzrosło
jeszcze, od dawna bowiem zniechęcił wszystkich
klientów, bankierów, spekulantów, maklerów, cały
ten światek giełdowy, który dostawał zwłaszcza
z Anglii i Niemiec obszerną korespondencję, roz-
maite okólniki, statuty różnych spółek akcyjnych.
— Chodzi o list w języku rosyjskim. Raptem
dziesięć wierszy. Wtedy wyciągnął rękę, rosyjski
pozostał bowiem jego specjalnością,
gdyż on jeden tłumaczył biegle z tego języka
Spośród wszystkich tłumaczy z całej dzielnicy,
którzy utrzymywali się ze znajomości niemieck-
iego i angielskiego. Niewielka ilość dokumentów
rosyjskich na rynku paryskim tłumaczyła jego
częste bezrobocie.
65/255
Głośno przeczytał list po francusku. Była to
pozytywna odpowiedź pewnego bankiera z Kon-
stantynopola, wyrażona w trzech zdaniach zgoda
na jakiś interes.
— Dziękuję panu bardzo! — wykrzyknął Sac-
card wyraźnie ucieszony.
Poprosił jeszcze Zygmunta o napisanie tych
paru wierszy tłumaczenia na odwrocie listu. Ale
młody człowiek dostał potwornego ataku kaszlu i
tłumił go chusteczką, nie chcąc niepokoić brata,
który przybiegał zawsze, ilekroć słyszał go tak
kaszlącego. Gdy atak minął, podszedł do okna,
które otworzył na oścież; dusił się i chciał zacz-
erpnąć powietrza. Saccard postąpił parę kroków
za nim i spojrzawszy na zewnątrz wydał krótki
okrzyk:
— O! Ma pan tułaj widok na giełdę! Jakżeż ona
śmiesznie stąd wygląda!
Nigdy w istocie nie oglądał jej jeszcze z takiej
wysokości, jakby z lotu ptaka: widać stąd było je-
dynie cztery ogromne pochyłe płaszczyzny kry-
tego blachą dachu, nadzwyczaj rozłożyste, na-
jeżone lasem kominów. Ostrza piorunochronów
strzelały w górę podobne olbrzymim włóczniom
groźnie wymierzonym w niebo. Sam gmach
wyglądał
jak
wielki
kamienny
sześcian,
66/255
równomiernie poprzerzynany kolumnami, brud-
noszary, nagi i brzydki, na którego szczycie
powiewała podarta chorągiew. Najbardziej jednak
zdumiewały go schody i perystyl, upstrzone rojem
czarnych
mrówek,
podobne
do
burzonego
mrowiska, które miotało się ogarnięte gwał-
townym podniecęniem, niezrozumiałym z tej
wysokości i wzbudzającym litość.
— Jak to maleje widziane stąd! — podjął. —
Rzekłbyś, że wszystkich ich dałoby się zagarnąć,
ująć w jedną rękę. Następnie zaś, znając poglądy.
swojego rozmówcy, dodał z uśmiechem: — Kiedy
zamierzacie rozwalić to wszystko jednym moc-
nym,kopniakiem?.
Zygmunt wzruszył ramionami.
— Po cóż mielibyśmy się trudzić? Wy sami
niszczycie się wzajem, nie można lepiej.
Ożywiał się stopniowo, rozwodząc nad tem-
atem, który pochłaniał go bez reszty. Wystarczało
jedno słowo, by ulegając jakiejś potrzebie prozeli-
tyzmu wdawał się w szczegółowy wykład swego
systemu.
— Tak, tak, sami pracujecie dla nas, nie zdając
sobie z tego sprawy... Jest was maleńka garstka
uzurpatorów wywłaszczających masy ludu, a gdy
wreszcie nasycicie się, wystarczy nam z kolei was
67/255
wywłaszczyć. Wszelkie gromadzenie bogactw,
wszelka centralizacja prowadzi do kolektywizmu.
Dajecie nam praktyczną lekcję; podobnie jak wiel-
ka własność pochłaniająca małe kawałki ziemi, tak
samo wielka wytwórczość pożerająca drobnych
rzemieślników, wielkie domy kredytowe i hand-
lowe zabijające wszelką konkurencję, tuczące się
kosztem drobnych banków i małych sklepików, są
drogą, która powoli, ale niechybnie prowadzi do
nowego porządku społecznego... Czekamy, aż
wszystko zacznie trzeszczeć, aż obecny sposób
produkcji doprowadzi do swych ostatecznych kon-
sekwencji, wytwarzając sytuację nie do zniesienia.
A wtedy bourgeois i chłopi sami nam pomogą.
Saccard, zainteresowany, przyglądał mu się
z pewnym niepokojem, jakkolwiek uważał go za
szaleńca.
— Niech mi pan wreszcie wytłumaczy, na
czym polega ten wasz kolektywizm?
— Rolefctywizm to przekształcenie kapitałów
prywatnych, żyjących z walk konkurencyjnych, w
jednolity kapitał społeczny eksploatowany wspól-
ną pracą wszystkich... Niech pan sobie wyobrazi
społeczeństwo, w którym narzędzia produkcji są
własnością ogółu, w którym wszyscy pracują
stosownie do swojej inteligencji i siły, a wytwory
tej kooperacji społecznej rozdzielane są między
68/255
poszczególne
jednostki
proporcjonalnie
do
włożonego przez nie wysiłku. Nic prostszego,
nieprawdaż? Wspólna produkcja w fabrykach, za-
kładach, warsztatach narodowych; następnie zaś
wymiana,zapłata w naturze. Nadwyżkę produkcji
gromadzić się będzie w publicznych magazynach
i czerpać stąd. w razie potrzeby pokrycia ewentu-
alnego deficytu. Zwykły bilans... Wszystko to, jak
uderzenie siekiery, obali przegniłe drzewo. Zni-
ka konkurencja, kapitał prywatny, a wraz z nimi
wszelkie interesy, handel, rynki, giełdy. Pojęcie
zysku traci sens. Wysychają źródła spekulacji, rent
zdobytych bez pracy.
— Ho! ho! — przerwał Saccard. — Zmieniłoby
to diabelnie zwyczaje wielu ludzi! Ale co zrobicie z
tymi, którzy dzisiaj mają renty? Taki Gundermann
na przykład, czy odbierzecie mu jego miliard? .
— Skądże! Nie jesteśmy złodziejami! Od-
kupilibyśmy od niego ten miliard, wszystkie jego
walory i renty, płacąc bonami konsumpcyjnymi
podzielonymi na roczne raty. Wyobraża pan to
sobie, ten olbrzymi kapitał zastąpiony nieprze-
branym bogactwem środków spożycia: za niecałe
sto lat potomkowie pańskiego Gundermanna
zmuszeni będą wziąć się do pracy na równi z in-
nymi obywatelami, ostatecznie bowiem spłaty
roczne wyczerpią się, oni zaś — choćby nawet za-
69/255
chowano nienaruszone prawo dziedziczenia — nie
będą mogli kapitalizować swoich przymusowych
oszczędności, nadmiaru tego kolosalnego bogact-
wa środków spożycia... Powiadam panu, usunie to
za jednym zamachem nie tylko wszelkie interesy
jednostkowe, spółki akcyjne, zrzeszenia prywat-
nych kapitałów, lecz także wszelkie pośrednie
źródła rent, cały dotychczasowy system kredytu,
pożyczki,
czynsze,
dzierżawy...
Jedynym
miernikiem wartości będzie odtąd praca. Płaca
robocza zostanie naturalnie zniesiona, nie stanowi
bowiem w obecnym ustroju kapitalistycznym
równowartości wytworu pracy, gdyż robotnik
dostaje zawsze to tylko, co jest ściśle niezbędne
do jego dziennego utrzymania. I trzeba przyznać,
iż jedynym winowajcą jest obecny ustrój, że na-
jucaciwszy nawet pracodawca musi poddać się
temu nieubłaganemu prawu konkurencji, wyzyski-
wać swoich robotników, jeżeli chce utrzymać się
przy życiu. Zniszczyć należy cały obecny system
społeczny... Ąch! Widzę, jak Gundermann dusi się
pod nawałem swoich bonów konsumpcyjnych, jak
jego spadkobiercy, nie będąc w stanie spożyć
wszystkiego, muszą dzielić się z innymi, i na
koniec jąć się rydla czy łopaty, jak pozostali
śmiertelnicy.
70/255
I Zygmunt wybuchnął beztroskim śmiechem
rozradowanego dziecka; nie odchodząc od okna
przypatrywał się giełdzie, wokół której kłębiło się
czarne mrowisko gry. Na twarz wystąpiły mu kr-
wiste rumieńce, jedyną jego rozrywką, było takie
właśnie wyobrażanie sobie zabawnych a złośli-
wych figlów, jakie wypłata przyszła sprawiedli-
wość.
Saccard poczuł się bardziej jeszcze nieswojo.
A jeżeli ten śniący na jawie marzyciel miał jednak
rację? Jeżeli istotnie odgadł przyszłość? To, co
mówił, wydawało się przecież całkiem zrozumiałe
i rozsądne.
— Ba! — mruknął jakby dla dodania sobie
pewności — wszystko to nie nastąpi jutro.
— Oczywiście! — odparł młody człowiek, na
nowo poważny i jakby znużony. — Przeżywamy
okres przejściowy, okres agitacji. Być może, do-
jdzie do pewnych rozruchów rewolucyjnych, częs-
to nieuniknionych. Ale te wyskoki przemocy, te
uniesienia są przejściowe... Och, nie taję bynajm-
niej przed sobą ogromu początkowych trudności!
Cała ta wymarzona przyszłość wydaje się zgoła
niemożliwa, nie sposób dać ludziom sensowne
wyobrażenie o tym przyszłym, społeczeństwie,
tym społeczeństwie właściwie pojętej pracy,
którego obyczaje tak różne będą od naszych. Jest
71/255
to inny jakby świat, na innej planecie... A poza
tym jedno trzeba przyznać: plan reorganizacji nie
jest jeszcze gotowy, ciągle jeszcze jesteśmy w
stadium poszukiwań. Ja sam, nie mogąc sypiać,
trawię na tych rozmyślaniach całe noce. Tak na
przykład można nam powiedzieć: „Jeżeli rzeczy są
takie, jakie są, to uczyniła je takimi logika faktów
ludzkich. Jakżeż ogromnego trudu trzeba więc, by
cofnąć rzekę do jej źródeł i skierować ją w nowe
łożysko!... Oczywiście, obecny układ społeczny
zawdzięczał swój wielowiekowy rozkwit zasadzie
indywidualistycznej, której twórczą 'płodność
podsycają stale na nowo współzawodnictwo i in-
teres osobisty. Czy kolektywizm dojdzie kiedykol-
wiek do takiej samej płodności i w jaki sposób za-
ktywizować pracownika, pobudzić jego wydajność
produkcyjną, skoro pojęcie zysku zostanie znie-
sione? Tutaj, moim zdaniem, tkwić może przyczy-
na obaw i niepokoju, słaba strona systemu, to jest
teren, na którym musimy stoczyć walkę decydu-
jącą dla zwycięstwa socjalizmu... Ale zwyciężymy,
albowiem jesteśmy sprawiedliwością. Spójrz pan!
Widzisz pan ten gmach przed nami... Widzi go
pan?
— Giełdę? — zapytał Saceard. — Do licha!
Oczywiście, że ją widzę!
72/255
— No więc! Głupotą byłoby wysadzać ją w
powietrze, gdyż odbudowano by ją gdzie indziej...
Ale, zaręczam panu, sama się rozleci, gdy państ-
wo wywłaszczy ją, stając się zgodnie z logiką je-
dynym i powszechnym bankiem narodu, a kto
wie, może kiedyś gmach ten służyć będzie za pub-
liczną składnicę nadmiaru naszych bogactw, je-
den z owych spichlerzy obfitości, w których wnuki
nasze znajdą luksus w dni święta!
Szerokim gestem Zygmunt otwierał jakby tę
przyszłość powszechnej i przeciętnej szczęśliwoś-
ci. Ogarnęło go tak silne podniecenie, że wstrząs-
nął nim nowy atak kaszlu; odszedł od okna i
oparłszy się o stos papierów leżących na stole
ukrył twarz w dłoniach, by stłumić charkot rozry-
wający mu piersi. Tym razem jednak nie zdołał
się uspokoić. Drzwi otworzyły się nagle i Busch,
który odprawił Meohainową, nadbiegł przerażony;
ten ohydny kaszel jemu samemu sprawiał dotkli-
we cierpienie. Pochylił się troskliwie nad bratem,
wziął go niczym dziecko w swe potężne ramiona,
jakby chciał utulić go w bólu.
— Co ty znowu wyprawiasz, drogi chłopcze!
Trzeba koniecznie wezwać lekarza. To naprawdę
nie ma sensu... Pewno za dużo mówiłeś znowu.
Spoglądał przy tym z ukosa na Saccarda, który
stał na środku pokoju, wyraźnie wstrząśnięty tym,
73/255
co usłyszał od tego biedaka tak schorowanego, a
tak pełnego pasji, który musiał niewątpliwie rzu-
cać ze swego okna jakiś zły urok na giełdę swoimi
opowiadaniami o konieczności zburzenia wszys-
tkiego, by wszystko na nowo odbudować.
— Dziękuję bardzo, idę na razie — powiedział,
chcąc jak najprędzej znaleźć się na dworze. —
Niech mi pan prześle list wraz z tłumaczeniem...
Spodziewam się dalszych jeszcze, tak że uregulu-
ję wszystko razem.
Ponieważ jednak atak kaszlu ustąpił, Busch
zatrzymał go jeszcze na moment.
— Ale, ale, ta pani, która była tu przzed
chwilą, spotkała pana już kiedyś. O! Wiele lat
temu.
— Nie może być! Gdzie?
— Przy ulicy La Harpe, w pięćdziesiątym
drugim roku. Mimo całego opanowania Saccard
pobladł. Nerwowy tik wykrzywił mu usta. Nie dlat-
ego
bynajmniej,
aby
przypomniał
sobie
dziewuszkę zgwałconą kiedyś na schodach: nie
wiedział nawet, że zaszła w ciążę, nie miał pojęcia
o istnieniu dziecka. Ale każde wspomnienie tych
lat nędzy, tych trudnych początków było mu za-
wsze bardzo przykre.
74/255
— Przy ulicy La Harpe! Och, mieszkałem tam
tydzień zaledwie, zaraz po przyjeździe do Paryża,
zanim znalazłem jakieś mieszkanie!;.. A więc, do
zobaczenia!
— Do zobaczenia! — odparł z naciskiem
Busch, który widząc zmieszanie Saccarda tłu-
maczył je sobie mylnie jako przyznanie się i
rozmyślał już nad najlepszym sposobem wyzyska-
nia tej historii.
Wyszedłszy na ulicę, Saccard skierował się
odruchowo w stronę placu Giełdowego. Trząsł się
cały od wewnętrznego wzburzenia i nie spojrzał
nawet na jasnowłosą panią Conin, której śliczna
twarzyczka uśmiechała się w drzwiach sklepu.
Ruch na placu wzmógł się jeszcze, ogłuszająca
wrzawa
gry
z
nieokiełznaną
gwałtownością
przypływu morskiego rozbrzmiewała na chod-
nikach, na których kłębiło się mrowie ludzkie. Był
to wrzask ostatnich minut przed trzecią, bitwa o
końcowe kursy, zaciekły bój decydujący o tym, kto
wyjdzie z pełną kieszenią. I gdy tak stał na rogu
Bankowej, wydawało mu się, że dostrzega w tłu-
mie pod kolumnami zniżkowca Mosera i zwyżkow-
ca Pillerault kłócących się zapamiętale; zdawało
mu się również, że słyszy dochodzący z głębi sali
ostry głos maklera Mazaud, zagłuszany chwilami
przez donośne okrzyki Nathansohna siedzącego
75/255
pod zegarem wśród kulisy. Nagle jakiś powóz prze-
jeżdżający brzegiem rynsztoka o mało co nie
obryzgał go błotem. Nim jeszcze stangret zdołał
zahamować, wyskoczył z pojazdu Massias, który,
zdyszany, jednym susem wbiegł na schody,
przynosząc ostatnie zlecenie jakiegoś klienta.
On zaś, stojąc stale bez ruchu, ze wzrokiem
utkwionym w ten zamęt walki, przetrawiał na
nowo całe swoje życie, prześladowany wspomnie-
niem pierwszych kroków na bruku paryskim, które
obudziło w nim pytanie Buscha. Przypominał sobie
pobyt na ulicy La Harpe, a potem na ulicy Saint
Jacąues, gdy wałęsał się w zdartych butach, jak
awanturnic, który przybył na podbój Paryża; i wś-
ciekłość ogarniała go na myśl, że dotąd jeszcze
nie podbił tego miasta, że znowu znalazł się na
bruku, w pogoni za fortuną, nienasycony, dręc-
zony boleśniejszą niż kiedykolwiek żądzą użycia.
Ten szaleniec Zygmunt miał rację: z pracy
niepodobna żyć, tylko nędzarze i głupcy pracują,
by tuczyć innych. Jedynie gra warta jest czegoś,
gra, która z dnia na dzień, za jednym zamachem
daje dobrobyt, luksus, życie wystawne, słowem —
pełnię życia. Jeżeli ten stary ustrój społeczny miał
runąć pewnego dnia, to czyż człowiek taki jak,on
nie zdoła jeszcze znaleźć czasu i miejsca na za-
76/255
spokojenie swoich pragnień, nim nastąpi ostate-
czny krach?
Wtem jakiś przechodzień potrącił go, nie
odwróciwszy
się
nawet,
by
powiedzieć:
„Przepraszam."
Poznał
Gunidermanna,
który
odbywał swój zwykły spacerek dla zdrowia, widzi-
ał, jak ten król złota wszedł do cukiernika, gdzie
kupował niekiedy za franka pudełko cukierków dla
swoich wnuczek. I to pchnięcie w tej właśnie
chwali, gdy go rączka narastająca w nim, w miarę
jak krążył wokół giełdy, sięgała szczytu, było
niczym smagnięcie bicza, ostatni decydujący im-
puls. Zakończył wreszcie okrążenie placu, teraz
przypuści szturm. Poprzysiągł walkę bez pardonu:
nie wyjedzie z Francji, stawi czoło bratu, zagra
o najwyższą stawkę, stanie do straszliwej, zuch-
wałej walki, która albo rzuci mu Paryż do stóp, al-
bo też jego samego strąci ze złamanym kręgosłu-
pem do rynsztoka.
Saccard uparł się, aż do zamknięcia giełdy tr-
wał na posterunku, obserwując i grożąc. Patrzył,
jak perystyl pustoszeje, jak stopnie pokrywają się
z wolna rozgorączkowanym i zmęczonym tłumem
rozchodzącym się w bezładzie. Wokół niego, ma
jezdni i chodnikach, tłoczyła się płynąca nieprzer-
wanie fala ludzi, odwieczny tłum do wyzyskiwania,
jutrzejsi akcjonariusze, którzy nie potrafią prze-
77/255
jść obok tej wielkiej loterii spekulacji nie odwróci-
wszy głowy, opanowani pożądaniem, zdjęci stra-
chem przed tym, do tam się dokonywa, przed
ową tajemnicą operacji finansowych, tym bardziej
pociągającą dla umysłów francuskich, że tylko
nieliczne z nich są w stanie ją przeniknąć.
78/255
II
Początkowo, gdy wskutek ostatniej, katastro-
falnej afery z placami budowlanymi musiał op-
uścić pałacyk w parku Monceau, zostawiając go
wierzycielom, by uniknąć jeszcze większych
przykrości, Saccard zamyślał schronić się u swo-
jego syna. Maksym po śmierci żony, która spoczy-
wała na małym cmentarzyku lombardzkim, zaj-
mował samotnie pałacyk w alei Cesarzowej, gdzie
zorganizował sobie życie z wyrozumowanym i be-
zlitosnym egoizmem. Przejadał tam majątek
zmarłej,
powstrzymując
się
od
wszelkich
ekscesów, jak przystało na młodzieńca o słabym
zdrowiu, dojrzałego przedwcześnie w szkole roz-
pusty; odrzucił stanowczo propozycje ojca, po to,
by — jak dowodził z właściwym sobie chytrym
uśmiechem — zachować nadal przyjazne stosun-
ki.
Saccard pomyślał więc o znalezieniu innego
kąta. Miał już wynająć skromny domek mieszcza-
ński w Passy, gdy przypomniał sobie, że parter i
pierwsze piętro pałacyku książąt d'Orviedo przy
ulicy Saint-Lazare stale jeszcze były wolne, o
zabitych drzwiach i oknach: księżna d'Orviedo,
która od śmierci męża zajmowała tylko trzy pokoje
na drugim piętrze, nie kazała nawet umieścić
wywieszki na bramie wjazdowej zarastającej
powoli chwastami. Boczne wejście w drugim
krańcu fasady prowadziło kuchennymi schodami
wprost na drugie piętro. Niejednokrotnie — gdy
bywał u księżnej, z którą łączyły go pewne in-
teresy — Saccard dziwił się obojętności, z jaką
traktowała tę sprawę, nie próbując wyciągnąć
żadnych zysków z wynajęcia swej nieruchomości.
Ale księżna potrząsała tylko przecząco głową, mi-
ała bowiem swoiste poglądy na kwestie pieniężne.
Gdy jednak wyraził chęć wynajęcia dla siebie
części pałacu, zgodziła się od razu, odstępując
mu za śmiesznie niską opłatą dziesięciu tysięcy
franków rocznie parter i pierwsze piętro urząd-
zone z książęcymi iście luksusem i warte niewąt-
pliwie dwa razy tyle.
Pamiętano jeszcze ostentacyjny przepych, ja-
ki roztaczał książę d'Orviedo. Kupił on i odrestau-
rował ten pałacyk, gdy wrócił w powodzi milionów
z Hiszpanii do Paryża, oszołomiony swoją zawrot-
ną fortuną, zamierzając później wybudować pałac,
cały z marmurów i złota, którym pragnął olśnić
świat. Budynek pochodzący z ubiegłego stulecia
był jednym z owych ustronnych pałacyków, jakie
żądni uciech magnaci wznosili wśród rozległych
80/255
ogrodów; częściowo zburzony jednak i przebu-
dowany w surowszym stylu, zachował z dawnego
ogrodu jedynie obszerny, otoczony stajniami i
wozowniami dziedziniec, który wkrótce miała
pochłonąć do reszty projektowana ulica Kardynała
Fescha. Książę odziedziczył go w spadku po pan-
nie Saint-Germain, której posiadłości ciągnęły się
niegdyś aż po ulicę Trois-Freres, dawne przedłuże-
nie ulicy Taitbout. Ponadto pałacyk miał wejście od
ulicy Saint-Lazare, sąsiadował z wielką budowlą z
tej samej epoki, dawną „Folie-BeauviUiers", którą
rodzina de Beauvilliers zamieszkiwała teraz
wskutek powolnej ruiny; i oni także posiadali
resztki przepięknego ogrodu ze wspaniałymi drze-
wami skazanymi obecnie na zagładę wobec ma-
jącej niebawem nastąpić przebudowy całej dziel-
nicy.
Niepomny swojej ruiny, Saccard ciągnął za
sobą orszak służby, pozostałości zbyt licznego
personelu: lokaja, kucharza z żoną mającą w swej
pieczy garderobę, drugą jeszcze niewiastę bez
określonego zajęcia, stangreta i dwóch stajen-
nych; zapełnił stajnie i wozownie, gdzie umieścił
dwa konie i trzy powozy, a na parterze urządził
jadalnię dla służby. Należał do ludzi, którzy nie
mając pięciuset franków w kasie żyją na stopie
kilkusettysięcznego
dochodu rocznego. Toteż
81/255
udało mu się wypełnić swoją osobą rozległe
apartamenty pierwszego piętra: trzy duże salony,
pięć pokoi sypialnych oraz olbrzymią salę jadalną,
gdzie zastawiano niegdyś stół na pięćdziesiąt os-
ób. Dawniej drzwi prowadzące na wewnętrzne
schody łączyły ją z mniejszą jadalnią położoną
na drugim piętrze; księżna, wynająwszy niedawno
tę część drugiego piętra pewnemu inżynierowi,.
niejakiemu panu Hamelin, kawalerowi, który za-
mieszkał tu wspólnie z. siostrą, kazała po prostu
zamknąć drzwi na dwie potężne śruby. W ten
sposób wraz z tym lokatorem korzystała z
dawnych schodów kuchennych, zostawiając fron-
towe do wyłącznego użytku Saccarda. Umeblował
on częściowo kilka pokoi szczątkami ocalałymi z
pałacyku w Monceau, inne zostawił puste i zdołał
jakoś przywrócić do życia tę amfiladę smutnych,
nagich ścian, z których nazajutrz po śmierci księ-
cia jakaś zawzięta ręka zdarła, rzekłbyś, wszystko,
aż do najdrobniejszych skrawków obicia. I mógł
oddać się na nowo marzeniom o wielkiej fortunie.
Księżna d'Orviedo była podówczas jedną z na-
jciekawszych postaci Paryża. Przed piętnastu laty,
posłuszna żądaniu matki, księżnej de Combeville,
zrezygnowana, zdecydowała się na poślubienie
księcia, którego bynajmniej nie kochała. W owym
czasie ta dwudziestoletnia dziewczyna, wielce
82/255
pobożna i może nieco zbyt poważna, jakkolwiek
lubiąca namiętnie życie światowe, cieszyła się
rozgłosem, wielkiej urody i rozumu. Nie znała dzi-
wnych pogłosek krążących o księciu i źródłach
jego królewskiej fortuny, ocenianej na trzysta mil-
ionów.
O jego życiu będącym jednym pasmem stras-
zliwych rozbojów, które popełniał nie z bronią w
ręku na skraju lasów, jak dawni rycerzerozbójnicy,
ale
jak
przystało
na
wytwornego
bandytę
nowoczesnego, w jasnym świetle giełdy, gdzie
rabował łatwowiernych biedaków, siejąc śmierć i
ruinę. Zarówno w Hiszpanii, jak i we Francji książę
przez dwadzieścia lat zagarniał lwią część łupu ze
wszystkich legendarnych już, wielkich afer. Jakkol-
wiek nie podejrzewała nawet, w jakim morzu krwi
i błota zebrał tyle milionów, od pierwszej chwili
czuła do niego odrazę, której mimo swej
pobożności nigdy nie zdołała przezwyciężyć; a
niebawem do tej niechęci przyłączył się jeszcze
głuchy, wciąż rosnący żal o to, że owo małżeństwo
z przymusu nie dało jej dziecka. Macierzyństwo
byłoby jej wystarczyło, uwielbiała bowiem dzieci;
wkrótce też zaczęła nienawidzić tego człowieka,
który — zawiódłszy kochankę —- nie był nawet
w stanie zadowolić matki. W tym właśnie okresie
księżna rzuciła się w wir życia światowego,
83/255
otaczała się niesłychanym zbytkiem, olśniewała
Paryż świetnością swoich przyjęć, a przepych i
panujący w jej domu budził podobno zazdrość Tui-
lerii. I nagle, nazajutrz po śmierci księcia rażonego
apopleksją,
pałacyk
przy
ulicy
Saint-Lazare
pogrążył się w zupełnej ciszy i ciemnościach.
Światła pogasły, gwar ucichł, drzwi i okna
zamknęły się. na głucho i rozeszły się pogłoski, że
księżna opuściwszy nagle parter i pierwsze piętro
zamknęła się jak pustelnica, w trzech małych
pokoikach drugiego piętra, razem z dawną poko-
jową
swojej
matką
starą
Zofią,
która
ją
wychowała. Gdy ukazała się na nowo, odziana
była w skromną suknię z czarnej wełny, a włosy
miała ukryte pod kor,onkową chusteczką, była jak
dawniej drobna i pulchna, z niskim czołem i ładną
okrągłą, twarzyczką o białych, perlących się
między zaciśniętymi wargami zębach, ale o cerze
już pożółkłej i niemym wyrazie nieugiętej woli,
właściwym zakonniconi od dawna zamkniętym w
murach klasztoru. Skończyła właśnie trzydzieści
lat i odtąd jedynym celem jej życia stała się do-
broczynność nie znająca granic.
Wzbudziło to w Paryżu ogromne zdumienie i
opowiadano sobie mnóstwo najdziwniejszych his-
torii. Księżna odziedziczyła cały majątek, owe
słynne trzysta milionów, o których rozpisywały się
84/255
nawet codzienne kroniki w gazetach. I legenda,
która ostatecznie się ustaliła, była mocno roman-
tyczna. Jakiś nieznany mężczyzna, odziany w cz-
erń, miał rzekomo pewnego wieczora, gdy księżna
udawała się już na spoczynek, pojawić się w jej
pokoju; nigdy nie mogła pojąć, jakim ukrytym
przejściem zdołał się tam dostać; tego, co
powiedział jej ten człowiek, nikt na świecie nie
wiedział; ale musiał jej wyjawić zbrodnicze źródło
owych trzystu milionów, żądając może od niej
przysięgi naprawienia tylu niespawiedliwości,
jeżeli chce uniknąć okrutnych nieszczęść. Po czyni
nieznajomy zniknął bez śladu. Jakoż istotnie od
pięciu lat, od chwili owdowienia -— czy to posłusz-
na nakazowi z zaświatów, czy też raczej powodu-
jąc się po prostu odruchem uczciwości, gdy zapoz-
nała się z aktami swojego majątku — księżna żyła
niby w gorączce wyrzeczeń, trawiona wyłącznym
pragnieniem naprawienia krzywd. U tej kobiety,
która nie była kochanką i której nie było dane
zostać matką, wszystkie stłumione w zarodku
uczucia,
zwłaszcza
nie
zaspokojona
miłość
macierzyńska, rozkwitły bujnie w postaci namięt-
nej niemal miłości do biednych, do słabych,
wydziedziczonych,
cierpiących;
kochała
tych
wszystkich, których skradzione — jak sądziła —
miliony bezprawnie posiadała, tych, którym
85/255
poprzysięgła zwrócić je w królewskiej iście
powodzi jałmużny. Od tej chwili zawładnęła nią
jedna uparta myśl, jedna obsesja zaprzątała jej
umysł: uważała, się odtąd tylko za bankiera, u
którego biedacy zdeponowali trzysta milionów, iż-
by uczyniono z nich najlepszy możliwie użytek;
stała się buchalterem, człowiekiem interesu żyją-
cym wśród cyfr, w otoczeniu rejentów, robotników
i architektów. Poza domem założyła wielkie biuro
zatrudniające około dwudziestu urzędników. U
siebie zaś, w swoich trzech ciasnych pokoikach,
przyjmowała tylko paru pośredników, będących jej
pełnomocnikami; i zamknięta, z dala od natrętów,
spędzała całe dni przy biurku, niczym dyrektor
wielkiego przedsiębiorstwa, tonąc w stosie pa-
pierów , spoza którego nie było jej widać. Marze-
niem jej było przynosić ulgę 'wszelkiej nędzy,
począwszy od dziecka, które cierpi, że się naro-
dziło, kończąc na starcu, który bez cierpień um-
rzeć nie może. W ciągu tych pięciu lat, sypiąc
złoto pełnymi garściami, założyła w La Villlette
żłobek pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny,
z białymi kołyskami dla niemowląt i niebieskimi
łóżeczkami dla większych dzieci, rozległy i zalany
słońcem zakład, w którym przebywało iuż trzysta
maleństw; sierociniec w Saint-Mande, ochronkę
pod wezwaniem Świętego Józefa, gdzie sto dziew-
86/255
cząt i tyluż chłopców otrzymywało wychowanie i
wykształcenie takie, jakie odbierają dzieci w do-
mach mieszczańskich; przytułek dla starców w
Chatillon,
zdolny
pomieścić
pięćdziesięciu
mężczyzn, i pięćdziesiąt kobiet, i wreszcie, na jed-
nym z przedmieść szpital pod wezwaniem
Świętego Marcelego, na dwieście łóżek, który
dopiero
co
otworzył
swoje
podwoje.
Ale
ukochanym dziełem wypełniającym obecnie całe
jej serce był Dom Pracy, jej własny twór, zakład
mający zastąpić domy poprawcze, w którym
trzysta dziewcząt i trzy stu chłopców, zbieranych
na bruku paryskim w rozpuście i zbrodni, miało
odrodzić się moralnie dzięki troskliwej opiece i
nauce zawodu. Te rozliczne fundacje, wspaniałe
dary, sza leńcza rozrzutność w miłosiernych
uczynkach pochłonęły już w przeciągu pięciu lat
prawie sto milionów. Jeszcze parę takioh lat, a
zostanie zrujnowana, nie zostawiając sobie nawet
maleńkiej renty niezbędnej na chleb i mleko,
będące obecnie jedynym jej pokarmem. Gdy stara
służąca Zofia, przerywając z rzadka swe zwykle
milczenie, gromiła ją przepowiadając jej śmierć
na barłogu, księżna uśmiechała się blado niebi-
ańskim uśmiechem nadziei, jedynym, jaki pojaw-
iał się teraz na jej bezbarwnych wargach.
87/255
Właśnie z powodu tego Domu Pracy Saccard
zawarł znajomość z księżną d'Orviedo. Był jednym
z właścicieli terenu, który zakupiła pod ów Dom,
dawnego ogrodu zarośniętego pięknymi drzewa-
mi,
przylegającego
do
parku
w
Neuilly
i
ciągnącego się wzdłuż bulwaru Bineau. Zdobył jej
uznanie właściwą sobie szybkością w załatwianiu
interesów; toteż mając pewne trudności z przed-
siębiorcami wyraziła chęć ponownego spotkania
się z nim. On sam również zainteresował się żywo
robotami, porwany ogromem planu, jaki narzuciła
budowniczemu: dwa monumentalne skrzydła —
jedno dla chłopców, drugie dla dziewcząt — połąc-
zone
centralnym
budynkiem
mieszczącym
kaplicę,
mieszkania
zakonnic,
administrację,
wszystkie biura; każde skrzydło posiadało własny
dziedziniec rekreacyjny, własne warsztaty i różne
pomieszczenia gospodarskie. Najbardziej jednak
zachwyciły Saccaiida, rozmiłowanego w przepy-
chu i rozmachu, luksus, wspaniałość budowli
wznoszonej z materiałów zdolnych przetrwać całe
wieki: bogate mamrury, kuchnia wyłożona kafla-
mi, tak wielka, że można by upiec w niej wołu,
rozległe refektarze o wspaniałych dębowych lam-
periach, zalane światłem sale sypialne w jasnych,
wesołych barwach, skład bielizny, łazienka, in-
firmeria urządzone z wyszukanym komfortem; a
88/255
wszędzie rozległe przestrzenie, schody, korytarze,
przewiewtne w lecie, ogrzewane zimą; dom cały
skąpany w 'słońcu, tchnący młodzieńczą radością,
dobrobytem, jaki dać może tylko wielka fortuna.
Gdy budowniczy, niepokojony tą niepotrzebną —
jego zdaniem — świetnością, napomykał o sza-
lonych kosztach, księżna z miejsca przerywała
mu: sama niegdyś opływała w dostatki i teraz
chciała ofiarować je biedakom, aby i ci, którzy
pracują na zbytek bogaczy, mogli z kolei go za-
kosztować. Marzyła o jednym tylko: obsypać
nędzarzy bogactwami, dać im wygodne łóżko,
posadzić ich u stołu możnych tego świata, chciała
im ofiarować nie jałmużnę w postaca. kawałka
chleba, przypadkowego barłogu, ale dostatnie ży-
cie w pałacu, gdzie czuliby się u siebie, gdzie
prawem odwetu zakosztowaliby wreszcie rozkoszy
będących udziałem zwycięzców. Wskutek tej
rozrzutności jednak, w zalewie ogromnych koszto-
rysów, okradano ją bezczelnie: nie licząc już strat
wynikających z wadliwego nadzoru, zgraja przed-
siębiorców żyła jej kosztem marnotrawiąc dobiła
biedaków. I właśnie Saccard otworzył jej oczy
prosząc, by pozwoliła mu przejrzeć i sprawdzić
rachunki, co zrobił zresztą całkiem bezinteresown-
ie,
dla
samej
przyjemności
zaprowadzenia
jakiegoś ładu w owym szaleńczym tańcu mil-
89/255
ionów, który go porywał. Nigdy jeszcze nie był tak.
skrupulatnie uczciwy. W tym kolosalnym i nad-
er skomplikowanym przedsięwzięciu stał się na-
jbardziej
aktywnym,
najbardziej
rzetelnym
spośród współpracowników, poświęcając swój
czas, a nawet pieniądze, wynagradzany po prostu
rozkoszą, jaką sprawiał mu widok olbrzymich sum
przepływających przez jego ręce. Jego tylko znano
w Domu Pracy, księżna bowiem nie pokazywała
się tam nigdy, podobnie jak nigdy nie odwiedzała
pozostałych fundacji, ukryta w głębi swoich trzech
pokoików niczym
niewidzialna dobra wróżka;
jego, natomiast uwielbiano tam, błogosławiono,
obsypywano objawami wdzięczności, której księż-
na zdawała się nie pragnądac.
Już w tym okresie Saccard niewątpliwie żywił
pewien mglisty projekt, który nagle, z chwilą gdy
zaamieszkał w pałacyku 'książąt d'Orviedo, przek-
ształcił się w ściśle określone, gorące pragnienie.
Dlaczegóż by nie miał poświęcić się bez reszty
administracji licznych zakładów dobroczynnych
księżnej? Przeżywając okres zwątpienia, poko-
nany na polu spekulacji, nie wiedząc, jak zrobić na
nowo majątek, uczepił się tej myśli, która otwier-
ała przed nim perspektywy szybkiego wzniesienia
się na szczyty w nowej postaci: być szafarzem
tego królewskiego iście miłosierdzia,. kanalizować
90/255
te strumienie złota spływające na Paryż I Zostało
jeszcze dwieście milionów, jakież wspaniałe dzieła
można
by
stworzyć,
jakież
miasto
cudów
wyczarować z ziemi Nie mówiąc o tym, że on prze-
cież umiałby obracać tymi milionami, podwoiłby
je, potroił, potrafiłby stworzyć z nich cały świat.
Wyolbrzymiając wszystko z właściwą sobie pasją,
żył odtąd jedną tylko upajającą myślą: rozdawać
te miliony w nie kończących się jałmużnach, zasy-
pać nimi, uszczęśliwić Francję! I rozczulał się, był
bowiem nieskazitelnie uczciwy, ani jeden grosz
nie pozostawał w jego ręku. Marzenie to przybrało
w jego bujnej wyobraźni kształty jakiejś giganty-
cznej idylli, idylli szaleńca, nie zabarwionej zresztą
jakimkolwiek pragnieniem odkupienia dawnych
rozbojów finansowych. Było ono tym silniejsze, że
prowadziło mimo wszystko do realizacji marzenia
całego jego życia, do podboju Paryża. Stać się
królem miłosierdzia, bożyszczem uwielbianym
przez tłumy biedaków, postacią jedyną i popu-
larną, skupiać na sobie uwagę świata — wizja ta
przerastała nawet jego dotychczasowe ambicje.
Jakich cudów zdołałby dokonać, gdyby zużył dla
dobrej sprawy swoje uzdolnienia finansowe, swoją
przebiegłość, upór, absolutny brak przesądów! I
miałby do dyspozycji niepokonalną siłę, która
wygrywa wszelkie bitwy — pieniądz; miałby pełne
91/255
skrzynie
pieniędzy,
miałby
pieniądze,
które
wyrządzają często tyle zła, a iktóre mogłyby
uczynić tyle dobra, gdyby dawanie stało się przed-
miotem dumy i zadowolenia człowieka!
Rozszerzając stale swój projekt, Saccard zadał
sobie w końcu pytanie, dlaczego nie miałby poślu-
bić księżnej d'Orviedo. Określiłaby to jasno ich
wzajemny stosunek, zapobiegło złośliwym komen-
tarzom. Przez cały miesiąc lawirował z ogromną
zręcznością, roztaczał wspaniałe plany, usiłował
stać się niezbędnym; i pewnego dnia z całym
spokojem i naiwnością przedłożył księżnej swoją
propozycję, rozwinął przed nią swój wielki projekt.
Proponował jej prawdziwą spółkę, zaoferował się
jako likwidator sum skradzionych przez księcia,
zobowiązywał się pomnożyć je dziesięciokrotnie
i oddać 'biedakom. Księżna, odziana w swą
nieodłączną czamą suknię, w koronkowej chus-
teczce na głowie, wysłuchała go uważnie i najlże-
jszy nawet cień wzruszenia nie ożywił jej pożółkłej
twarzy. Zainteresowała się żywo korzyściami,
jakie mógłby przynieść podobny związek, całkiem
zresztą obojętna na wszelkie inne względy. Po
czym, odłożywszy swoją odpowiedź do następ-
nego dnia, odmówiła ostatecznie: doszła praw-
dopodobnie do wniosku, że przestałaby wtedy być
jedyną szafarką swoich bogactw, a chciała nimi
92/255
rozporządzać najzupełniej samodzielnie, choćby
nawet miała popełniać szaleństwa. Dodała jed-
nak, iż będzie szczęśliwa, jeżeli Sacccard zechce
nadał pozostać jej doradcą, powiedziała, jak bard-
zo ceni sobie jego współpracę, prosząc, by nie
przestał zajmować się Domem Pracy, którego był
przecież rzeczywistym dyrektorem.
Przez cały tydzień Saccard nie mógł pozbyć
się przykrego uczucia żalu, niczym po utracie
jakiejś umiłowanej idei; nie żeby bał się stoczyć
ponownie w otchłań grabieży, ale — podobnie jak
sentymentalna romanca wzrusza do łez naj-
gorszego pijaka — tak owa kolosalna idylla dobra
czynionego za pomocą milionów rozczulała jego
zatwardziałą korsarską duszę. Spadał raz jeszcze,
i to z bardzo wysoka; wydawało mu się, że został
zdetronizowany. Dążąc do zdobycia pieniędzy,
pragnął zawsze nie tylko zaspokoić swoje apetyty,
marzył również o wspaniałym, książęcym iście ży-
ciu; i nigdy nie udało mu się wznieść dostatecznie
wysoko. Zawziętość jego wzmagała się z każdym
nowym upadkiem, z każdą rozwianą nadzieją.
Toteż gdy ostatnie jego marzenie runęło wobec
spokojnej i stanowczej odmowy księżnej, ogarnęła
go. na nowo żądza walki. Walczyć, odnosić
zwycięstwa w okrutnych bojach spekulacyjnych
pożerać innych, by samemu, nie być pożartym,
93/255
oto co stanowiło — po żądzy przepychu i uciech —
jedyną, główną przyczynę jego pasji do interesów.
Nie gromadził wprawdzie milionów, ale miał inną
radość, jaką dawała mu walka olbrzymich sum,
fortun rzucanych w bój niczym oddziały wojska,
starcia wrogich milionów, ich klęski i zwycięstwa,
które go upajały. I natychmiast odżyła w jego ser-
cu nienawiść do Gundermanna, nieokiełznana
żądza odwetu: pokonać Gundermanną — to ma-
niackie pragnienie dręczyło go zawsze, ilekroć
padał pokonany. Jeżeli nawet zdawał sobie sprawę
z niedorzeczności podobnego dążenia, to czyż nie
mógłby przynajmniej zachwiać jego pozycji,
zdobyć równorzędnego stanowiska, zmusić go do
podziału, by stali się niczym władcy sąsiadujących
państw, którzy, równi potęgą, odnoszą się do
siebie jak członkowie jednej rodziny. Wtedy to gieł-
da na nowo zaczęła go nęcić, głowę miał pełną
przeróżnych, sprzecznych często projektów, traw-
iony taką gorączką, że nie wiedział, na co się zde-
cydować, aż do dnia, gdy pewien niezwykły, gi-
gantyczny pomysł górować zaczął nad innymi i za-
władnął stopniowo całą jego istotą.
Zamieszkawszy w pałacyku d'Orviedo, Sa-
coard widywał niekiedy siostrę inżyniera Hamelin
zajmującego małe mieszkanko na drugim piętrze,
bardzo zgrabną, przystojną niewiastę, panią
94/255
Karolinę, jak nazywano ją poufale. Już przy pier-
wszym spotkaniu zwrócił szczególną uwagę na jej
bujne siwe włosy, królewską iście koronę z siwych
włosów, która dawała tak niezwykły efekt u tej
młodej jeszcze, bo trzy dziestosześcioletniej za-
ledwie kobiety. Pani Karolina osiwiała zupełnie już
w dwudziestym piątym roku życia. Czarne i gęste
brwi ożywiały tę ujętą w gronostajowe ramy twarz
urokiem młodości i oryginalności. Nigdy nie była
piękna, miała zbyt wydatny podbródek i nos, sze-
rokie usta, których mięsiste wargi świadczyły o
ogromnej dobroci. Ta ibiała aureola jednak, zwiew-
na biel miękkich jak jedwab włosów, łagodziła jej
nieco surową twarz, nadając świeżości i sile
młodej kobiety pogodny wdzięk babuni. Była
wysoka,
dobrze
zbudowana,
energiczna
i
wyniosła.
Przy każdym spotkaniu Saocard, niższy od
niej, ścigał ją ciekawym spojrzeniem, zaz-
droszcząc skrycie jej wzrostu i silnej, zdrowej bu-
dowy. Powoli z opowiadań otoczenia poznał dzieje
Hamelinów. Karolina i Jerzy byli dziećmi lekarza z
Montpellier, wybitnego uczonego, zagorzałego ka-
tolika, który zmarł nie zostawiając żadnego ma-
jątku. W chwili śmierci, ojca dziewczyna miała
osiemnaście
lat,
chłopak
dziewiętnaście;
ponieważ brat wstąpił do Ecole Polytechnique,
95/255
podążyła za nim do Paryża, gdzie przyjęła miejsce
nauczycielki. Ona to właśnie przez dwa lata tr-
wania studiów wsuwała mu do kieszeni po pięć
franków na drobne wydatki; a później, gdy z nie
najlepszym wynikiem ukończywszy szkołę tułał się
po bruku paryskim w poszukiwaniu pracy, poma-
gała mu nadal do chwili znalezienia jakiegoś za-
jęcia. Tych dwoje dzieci uwielbiało się wzajemnie,
marzyło o tym, by nigdy się nie rozstać. Ponieważ
jednak nadarzyła się niespodziana okazja za-
mążpójścia, gdy dobroć i żywa inteligencja
Karoliny podbiły serce jakiegoś krociowego pi-
wowara bywającego w domu jej pracodawców,
Jerzy nalegał, by go przyjęła; żałował tego okrut-
nie, gdy po 'kilku latach małżeństwa Karolina mu-
siała zażądać separacji, mąż bowiem upijał się i
gonił ją z nożem w ręku, chcąc zabić w napadach
obłędnej zazdrości. Miała wtedy dwadzieścia
sześć lat, znowu znalazła się bez grosza, uparła
się bowiem, że nie będzie domagała się żadnej
pensji od człowieka, którego porzuciła. Na szczęś-
cie jednak brat znalazł wreszcie po wielu starani-
ach pracę, która mu odpowiadała: miał wyjechać
do
Egiptu
z
komisją,
której
powierzono
przeprowadzenie pierwszych badań w związku z
Kanałem Sueskiin; zabrał siostrę, która z właściwą
sobie odwagą osiedliła się w Aleksandrii, gdzie
96/255
na nowo zaczęła udzielać lekcji, podczas gdy on
podróżował po całym kraju. Przebywali w Egipcie
do 1859 roku, byli świadkami pierwszych uderzeń
łopaty na wybrzeżu portsaidzkim, gdzie szczupła
ekipa stu pięćdziesięciu robotników ziemnych, za-
gubiona wśród piasków, pracowała pod kierunk-
iem garstki inżynierów.
Potem Hamelin, wysłany do Syrii w celu za-
pewnienia
aprowizacji,
został
tam
wskutek
jakiegoś zatargu ze zwierzchnikami. Sprowadził
Karolinę do Bejrutu, gdzie znalazła nowych
uczniów, on zaś zaangażował się w wielkie przed-
sięwzięcie patronowane przez jakieś francuskie
towarzystwo akcyjne wytyczenie drogi kołowej z
Bejrutu do Damaszku, pierwszego i jedynego
szlaku wiodącego przez wąwozy Libanu. Spędzili
tam trzy lata, aż do ukończenia drogi. On zwiedzał
okoliczne
góry,
przedsięwziął
nawet
dwu-
miesięczną podróż do Konstantynopola przez pas-
mo Taurusu, ona zaś towarzyszyła mu w wę-
drówkach, ilekroć zdołała się wyrwać, snując wraz
z nim marzenie o obudzeniu tej starej ziemi
drzemiącej pod .prochami wymarłych cywilizacji.
Zgromadził pełną tekę pomysłów i planów i rozu-
miał nieodzowną konieczność powrotu do Francji,
jeżeli chciał wprowadzić w czyn ten olbrzymi ze-
spół projektów, stworzyć towarzystwa akcyjne,
97/255
znaleźć kapitały. Tak więc po dziewięciu latach
pobytu na Wschodzie wyruszyli w drogę powrot-
ną, przejeżdżali, wiedzeni ciekawością, przez .
Egipt, gdzie roboty nad Kanałem Sueskim wzbudz-
iły ich zachwyt: w przeciągu czterech lat całe mi-
asto wyrosło na piaszczystym wybrzeżu port-
saidzkim, nieprzeliczone mrowie ludzi roiło się
tam przeistaczając oblicze ziemi. W Paryżu jednak
prześladował Hamelina wyraźny pech. Wyna-
jąwszy za tysiąc dwieście franków małe, pięcio
pokojowe mieszkanie na drugim piętrze pałacyku
d'Orviedo, osiadł na mieliźnie i od piętnastu
miesięcy szamotał się daremnie, nie mogąc
wzbudzić w nikim wiary w swoje projekty, zbyt
skromny, małomówny, dalszy od sukcesu teraz,
aniżeli gdy przemierzał góry i równiny Azji.
Oszczędności ich wyczerpywały się szybko i
niebawem rodzeństwo znalazło się w bardzo
przykrej sytuacji materialnej.
I to właśnie zwróciło uwagę Saccarda, ów
wzrastający stale smutek Karoliny, której wspani-
ała wesołość gasła powoli wobec zniechęcenia,
jakie ogarniało brata. W ich gospodarstwie ona
odgrywała rolę mężczyzny. Jerzy, bardzo podobny
do niej zewnętrznie, choć wątlejszy, odznaczał się
niepospolitymi zdolnościami i pracowitością: za-
grzebywał się jednak w swoich studiach i nie
98/255
należało go z nich wyrywać. Nigdy nie chciał się
ożenić, nie czując potrzeby małżeństwa, uwielbiał
bowiem siostrę, i to mu wystarczało. Miał praw-
dopodobnie przelotne miłostki, o których zresztą
nikt nie wiedział. Ten dawny uczeń Ecole Polytech-
nique, niezwykle pilny i pracowity, odznaczający
się tak śmiałymi koncepcjami, tak niezmordowaną
gorliwością
we
wszystkim,
co
przedsiębrał,
wykazywał niekiedy tyle naiwności, że można by
go posądzić o głupotę. Wychowany w najbardziej
ciasnym katolicyzmie, zachował dziecięcą wiarę
i z głębokim przekonaniem spełniał praktyki re-
ligijne; siostra natomiast zerwała te więzy dzięki
rozległej lekturze, ogromnej wiedzy, jaką zdobyła
samodzielnie w ciągu niezliczonych długich
godzin, kiedy to brat siedział zagrzebany w swoich
pracach technicznych. Mówiła czterema językami,
czytała traktaty ekonomiczne, filozoficzne, jakiś
czas entuzjazmowała się teoriami socjalistyczny-
mi i ewolucjonizmem; z czasem jednak ochłonęła,
a liczne podróże i długi pobyt w krajach o odręb-
nej cywilizacji wytworzyły w niej olbrzymią toler-
ancyjność, wspaniałą równowagę umysłową, jaką
daje mądrość. Jakkolwiek sama przestała wierzyć,
szanowała przekonania religijne brata. Raz jeden
doszło między nimi do zasadniczej rozmowy i
nigdy więcej nie wracali już do tego tematu. Przy
99/255
całej swej prostocie i dobroduszności odznaczała
się wybitną inteligencją; cechowała ją ogromna
odwaga życiowa, radosna brawura opierająca się
wszelkim przeciwnościom losu; i — jak mawiała —
jeden tylko smutek ranił boleśnie jej serce: brak
dziecka.
Saccard oddał raz pewną przysługę Hameli-
nowi, nastręczając mudrobną robotę dla ko-
mandytariuszy poszukujących, inżyniera, który by
ocenił wydajność jakiejś nowej maszyny. Nawiązał
w ten sposób bliższe stosunki z rodzeństwem, za-
chodził często do nich na górę, by spędzić
godzinkę w ich salonie, jedynym większym poko-
ju, który przekształcili w pracownię. Całe ume-
blowanie tego pokoju, zupełnie prawie pustego,
stanowił długi stół kreślarski, mniejszy stolik za-
walony papierami i ż pół tuzina krzeseł. Na gzym-
sie kominka piętrzyły się stosy książek. Pustkę tę
rozweselała jednak nieoczekiwana dekoracja: sz-
ereg planów i barwnych akwarel przyczepionych
gwoździkami do ścian. Hamelin rozwiesił w ten
sposób swoją tekę projektów, studia dokonane w
Syrii, całą swoją przyszłą fortunę; akwarele zaś
były dziełem pani Karoliny, przedstawiały widoki
tamtych stron, charakterystyczne typy, stroje,
wszystko, co towarzysząc bratu dostrzegła i nasz-
kicowała z dużym wyczuciem barwy, w sposób
100/255
całkowicie zresztą bezpretensjonalny. Dwa szerok-
ie okna, wychodzące na ogród pałacu Beauvillier-
sów, rzucały jasne światło na tę bezładną masę
rysunków przywodzących na myśl inne życie,
wyczarowujących wspomnienie rozsypującego się
w proch starożytnego świata, który te szkice o
śmiałych,
z
matematyczną
ścisłością
nakreślionych liniach pragnęły, rzekłbyś, odbu-
dować na solidnych podstawach nowoczesnej
nauki. Saccard, który stał się użyteczny rodzeńst-
wu i oczarował je swoją aktywnością, wpatrywał
się całymi godzinami z zachwytem w te plany i ak-
warele, żądając coraz to nowych wyjaśnień W jego
głowie kiełkował już rozległy projekt przyszłych
przedsięwzięć.
Pewnego ranka zastał panią Karolinę samą,
siedzącą przy małym stoliku, który służył jej za bi-
urko. Była przeraźliwie smutna, a ręce jej spoczy-
wały bezwładnie na stosie papierów.
— No cóż! Sytuacja staje się beznadziejna...
Nie brak mi przecież odwagi. Ale widzę, że
zostaniemy bez żadnych środków do życia. Na-
jbardziej boli mnie bezradność, jaka ogarnia brata
w obliczu nieszczęścia: jest mężny i odporny tylko
przy pracy... Myślałam już o przyjęciu znowu
miejsca nauczycielki, aby pomóc mu trochę. Ni-
101/255
estety, niczego nie znalazłam... A przecież nie
mogę chyba zacząć chodzić na posługi.
Nigdy jeszcze Saccard nie widział jej tak
rozstrojonej i przygnębionej.
— Do diabła! Nie jest chyba aż tak źle! —
wykrzyknął.
Pani Karolina pokiwała smutnie głową; z
goryczą wyrażała się o życiu, które zazwyczaj w
najgorszych nawet chwilach znosiła tak dzielnie. A
gdy Hamelin, 'który wrócił w tym właśnie momen-
cie, przyniósł wiadomość o nowym niepowodze-
niu, kilka wielkich łez stoczyło się wolno po jej
policzkach; zamilkła, siedząc nieruchomo przy
stole, z zaciśniętymi pięściami, ze wzrokiem utk-
wionym w przestrzeń.
— I pomyśleć — wykrzyknął Hamelin — że
tam leżą miliony, które na nas czekają, żeby tylko
ktoś chciał pomóc mi je wydobyć! Saccard stanął
i przed szkicem, który przedstawiał plan jakiegoś
pawilonu wznoszącego się pośród rozległych mag-
azynów.
— Go to jest? — zapytał.
— Och, taka sobie zabaweczka! — wyjaśnił in-
żynier. — Projekt domu mieszkalnego w Bejrucie
dla dyrektora towarzystwa, o którym marzyłem,
102/255
wie pan, tego Powszechnego Towarzystwa Zjed-
noczonych Transportowców.
Ożywił się, sypał dalszymi szczegółami. Pod-
czas pobytu na Wschodzie przekonał się, jak bard-
zo wadliwa była organizacja usług komunika-
cyjnych. Kilka istniejących w Marsylii spółek zabi-
jało się walką konkurencyjną i nie mogło dorobić
się wystarczającego i wygodnego taboru; jednym
z pierwszych (pomysłów Hamelina, będącym,
nawet
podstawą
wszystkich
projektowanych
przedsięwzięć, było połączenie tych spółek w syn-
dykat, w jedno duże, dysponujące milionami to-
warzystwo akcyjne, które obsługiwałoby całe
Morze Śródziemne, opanowało je całkowicie,
przeprowadzając linie łączące wszystkie porty
Afryki, Hiszpanii, Włoch, Grecji, Egiptu, Azji — aż
po odległe granice Morza Czarnego. Był to pomysł
zdradzający zarazem doskonałego organizatora i
dobrego' obywatela, umożliwiał bowiem podbój
Wschodu przez Francję, nie mówiąc o tym, że
przybliżał Syrię otwierając tam szerokie pole wpły-
wom francuskim.
— Syndykaty! — powtórzył cicho Saccard. —
Przyszłość zdaje się dzisiaj do nich należeć. Są
tak potężną formą stowarzyszenia! Kilka drobnych
przedsiębiorstw, które w odosobnieniu wegetują
zaledwie, gdy połączą się w jedną całość, nabywa-
103/255
ją niespożytych sił żywotnych, zaczynają świetnie
prosperować... Tak! Jutro należy do wielkich kap-
itałów, do scentralizowanych wysiłków wielkich
mas. Cały przemysł, cały handel staną się ostate-
cznie jednym wielkim bazarem, który będzie za-
opatrywał nas we wszystko.
Zatrzymał się znowu, tym razem przed ak-
warelą
przedstawiającą
jaką!
dziką
okolicę,
wąwóz
zamknięty
złomami
olbrzymich
skał
porosłych bujnym krzewieni.
— Ho! ho! — wykrzyknął. — Toż to skraj świa-
ta! Nie ma tu chyba zbytniego ścisku!
— To wąwóz w górach Karmelu — wyjaśnił
Hamelin. — Siostra namalowała ten widoczek, gdy
przeprowadzałem badania w tych okolicach. — I
dodał z prostotą: — Wie pan! Między kredowymi
wapniami a porfirami, które uniosły te skały wapi-
enne, wzdłuż całego stoku góry biegnie bogata
żyła srebrnej rudy siarkowej! Tak, tak, kopalnia
srebra, której eksploatacja, wedle moich obliczeń,
powinna by przynieść ogromne zyski.
— Kopalnia srebra! — powtórzył z żywością
Saccard.
Pani Karolina, zapatrzona w dal, pogrążona w
smutku, usłyszała te słowa, które nasunęły jej jak-
by jakąś odległą wizję.
104/255
— Karmel! Cóż to za pustynia! Jaka samot-
ność! Pełno tam mirtów i janowców rozsiewają-
cych w ciepłym powietrzu balsamiczną woń. A
wysoko w górze szybują nieustannie orły... I srebro
drzemiące w tym kamiennym grobowcu, tuż obok
skrajnej nędzy! Chciałoby się widzieć tu szczęśli-
we tłumy, fabryki, powstające miasta, lud cały
odrodzony przez pracę.
— Przeprowadzenie drogi z gór Karmelu do
Akkonu nie nastręczyłoby nawet wielu trudności.
Przypuszczam, że znalazłoby się tam również że-
lazo, w które obfitują wszystkie okoliczne góry...
Opracowałem też nowy sposób wydobycia, który
pozwoliłby na poważne oszczędności. Wszystko
jest gotowe, chodzi tylko o znalezienie kapitałów.
— Spółka Akcyjna Kopalń Srebra w Górach
Karmelu! — szepnął Saccard.
Teraz inżynier zaczął chodzić od jednego
planu do drugiego, porwany na nowo pracą całego
życia, rozgorączkowany na myśl o świetnej
przyszłości drzemiącej w tych planach, podczas
gdy brak pieniędzy paraliżował wszelkie jego
ruchy.
— Ale to tylko małe, początkowe przedsięwz-
ięcia — podjął znowu.— Niech pan spojrzy na tę
serię planów, to projekt najważniejszy, sieć dróg
105/255
żelaznych przerzynających całą Azję Mniejszą.
Brak wygodnych i szybkich połączeń to głbrawna
przyczyna zastoju tej tak bogatej krainy. Nie zna-
jdzie pan tam ani jednej szosy, wszystkie podróże
i transporty odbywają się na mułach i wielbłądach.
Niech pań sobie wyobrazi co za przewrót, gdyby
linie kolejowe dotarłyaż do krańców pustyni!
Potężny rozwój przemysłu i handlu, zwycięstwo
cywilizacji, bramy Wschodu stojące wreszcie ot-
worem przed Europą... Och, jeżeli to tylko pana in-
teresuje, możemy pomówić o tym szczegółowiej,
a przekona się pan!
Nie potrafił zresztą, oprzeć się pokusie naty-
chmiastowego udzielenia wyjaśnień. Plan sieci
kolejowej studiował podczas podróży do Konstan-
tynopola. Zasadniczą., jedyną trudność stanowiło
przebycie gór Taurusu. Harnelin jednak, po
przemierzeniu rozmaitych wąwozów, twierdził, iż
możliwe jest przeprowadzenie bezpośredniej i sto-
sunkowo mało kosztownej linii. Zresztą nie myślał
o urzeczywistnieniu całego projektu za jednym za-
machem. Uzyskawszy od sułtana koncesję na
całość robót, najrozsądniej byłoby zacząć od
głównej arterii, linii z Brussy do Bejrutu przez An-
gorę i Aleppo. Następnie pomyślano by o roz-
gałęzieniach łączących Smyrnę z Angorą i Trebi-
zondę z Angorą przez Erzerum i Sivas.
106/255
— A potem, potem... — ciągnął dalej.
I nie skończył, uśmiechał się tylko nie mając
odwagi wypowiedzieć na głos, jak daleko sięgała
zuchwałość jego planów. To już wkraczało w
dziedzinę marzeń.
— Ach, równiny u stóp Taurusu! — podjęła
pani Karolina powolnym głosem rozbudzonej
marzycielki. — Toż to prawdziwy, rozkoszny raj!
Wystarczy poskrobać ziemię, aby wydała bujny
plon. Drzewa owocowe — brzoskwinie, czereśnie,
figowce, migdały — uginają się pod ciężarem
owoców. Pola oliwek i morw podobne do wielkich
lasów! Życie swobodne i łatwe w tym lekkim powi-
etrzu, pod niebem wiecznie błękitnym!
Saccard roześmiał się ostrym śmiechem pożą-
dania, właściwym mu, ilekroć wietrzył majątek.
A gdy Hamelin zaczął mówić o .dalszych projek-
tach, między innymi :o założeniu banku w Kon-
stantynopolu i wyzyskaniu cennych znajomości,
jakie tam ponawiązywał, zwłaszcza w otoczeniu
wielkiego wezyra, przerwał mu wesoło:
— Ależ to kraina mlekiem i miodem płynąca!
— Następnie, opierając poufale obie dłonie na
ramionach pani Karoliny, która siedziała ciągle
bez ruchu, wykrzyknął: — Niechże więc pani nie
rozpacza! Zobaczy pani, razem z pani bratem uda
107/255
mi się dokonać rzeczy, które nam wszystkim
wyjdą na dobre... Tylko trochę cierpliwości.
W ciągu następnego miesiąca Saccard dostar-
czył znowu inżynierowi kilka drobnych robót;
jakkolwiek nie powracał do rozmowy o wielkich
projektach, widać było, że rozmyśla o nich stale,
niepewny, ogarnięty wahaniem wobec ogromu
przedsięwzięcia. Więzy rodzącej się przyjaźni za-
cieśniła jednak przede wszystkim prostota i nat-
uralność, z jaką pani Karolina zajęła się kawaler-
skim gospodarstwem Saccarda, którego zżerały
niepotrzebne koszty i który im więcej miał służby,
tym gorzej był obsługiwany. Człowiek ten, tak
zręczny, znany z energii i sprytu, gdy chodziło
o kradzieże na wielką skalę, u siebie w domu
tolerował bezgraniczny nieład i przerażające
marnotrawstwo, które potrajało jego wydatki;
brak kobiecej ręki dawał się okrutnie we znaki
w najbłahszych nawet sprawach. Spostrzegłszy
pewne nadużycia, pani Karolina zaczęła najpierw
udzielać mu rad, a wreszcie zainterweniowała os-
obiście
oszczędzając
mu
kilku
wydatków;
pewnego więc dnia zaproponował jej żartobliwie,
by zajęła się jego domem: dlaczegóż by nie?
Szukała przecież miejsca nauczycielki, mogła za-
tem przyjąć przyzwoitą posadę intendentiki, co
pozwoliłaby jej przetrwać najtrudniejsze chwile.
108/255
Propozycja uczyniona żartem została potrak-
towana na serio. Te trzysta franków miesięcznie,
które ofiarowywał jej Saccard, dałyby jej możność
przyjścia z.pomocą bratu. Zgodziła się więc, w
ciągu tygodnia zreformowała całe gospodarstwo,
odprawięca szefa kuchni z żoną, przyjmując na
jego miejsce kucharkę, która wraz z lokajem i
stangretem miała stanowić odtąd całą służbę.
Zostawiła też jednego tylko konia i jeden powóz,
ujęła wszystko we własne ręce, sprawdzała
rachunki tak skrupulatnie, że w ciągu dwóch pier-
wszych tygodni zredukowała wydatki o połowę.
Saccard, zachwycony, mówił żartując, że teraz on
ją okrada, że powinna zażądać procentu od os-
zczędności, jakie jej zawdzięczał.
Odtąd nawiązały się między nimi bardzo
bliskie stosunki. Saccard kazał usunąć śruby,
które zamykały drzwi łączące oba mieszkania, i
można było teraz przechodzić bezpośrednio
wewnętrznymi schodami z jednej jadalni do
drugiej; tak że gdy brat jej od rana do wieczora
pracował, zamknięty na górze, nad porząd-
kowaniem notatek przywiezionych ze Wschodu,
pani Karolina, zostawiając własne gospodarstwo
na opiece jedynej służącej, zbiegała co chwila na
pierwsze piętro, rządząc tu jak u siebie. Saccarda
cieszyło ciągłe pojawianie się tej wysokiej przysto-
109/255
jnej kobiety, która dumnym, zdecydowanym krok-
iem przechadzała się po pokojach; zadziwiała go
zawsze
nieoczekiwana
wesołość
jej
siwych
włosów okalających młodą jeszcze twarz. Ciągle
zajęta, od rana do wieczora na nogach, odzyskała
dawną radość i odwagę życiową, odkąd czuła się
użyteczna. Z wolną od przesady prostotą nosiła
zawsze skromną czarną sukienkę, w kieszeni
podzwaniał pęk kluczy; bawiła ją niewątpliwie
myśl, że ona, uczona, filozofka, stała się zwykłą
gospodynią, zarządzającą domem rozrzutnika,
którego zdołała już polubić, tak jak lubi się nies-
forne dzieci. On zaś, oczarowany jej urokiem,
obliczając, że ostatecznie różnica wieku pomiędzy
nimi wynosi zaledwie czternaście lat, zastanawiał
się przez chwilę, co by się stało, gdyby pewnego
wieczora wziął ją w ramiona. Czyż możliwe, żeby
od dziesięciu lat, od czasu przymusowej ucieczki z
domu męża, od którego zaznała więcej razów niż
pieszczot, żyła samotnie, bez mężczyzny, niczym
podróżująca amazonka? Być może uchroniły ją
właśnie te ciągłe podróże! Wiedział jednak, że
przyjaciel jej brata, niejaki pan Beaudoin, kupiec,
który pozostał w Bejrucie, skąd niebawem miał
wrócić, darzył ją silnym uczuciem i pragnął poślu-
bić, czekając jedynie na śmierć jej męża
zamkniętego w zakładzie dla umysłowo chorych w
110/255
następstwie pijackiego szału. Małżeństwo to zale-
galizowałoby prawdopodobnie wybaczalny, natu-
ralny niemal stan rzeczy. A więc, skoro był jeden,
dlaczego on nie miałby zostać drugim? Po-
przestawał jednak na tych rozważaniach, łączący
ich bowiem stosunek koleżeństwa przysłaniał w
niej często kobietę. Ilekroć, widząc ją prze-
chodzącą i podziwiając jej wspaniałą figurę,
zadawał sobie pytanie, co by nastąpiło, gdyby ją
pocałował, wnet odpowiadał sam sobie, że
nastąpiłyby prawdopodobnie rzeczy mocno ba-
nalne, może nawet nieprzyjemne; i odkładał próbę
na później, witał ją silnym uściskiem dłoni, zad-
owalając się jej serdeczną przyjaźnią.
Nagle pani Karolina pogrążyła się na nowo w
głębokim smutku. Pewnego ranka zeszła na dół
przygnębiona, bardzo blada, z oczami spuchnię-
tymi od płaczu; Saccard, nie mogąc dowiedzieć
się od niej niczego, przestał nalegać wobec jej
uporczywych zapewnień, że nic się nie stało, że
jest taka jak zawsze. Nazajutrz dopiero zrozumiał
wszystko, znalazłszy na górze zawiadomienie o
ślubie pana Beaudoin z córką pewnego konsula
angielskiego, młodziutką i zawrotnie bogatą pan-
ną. Cios musiał być tym dotkliwszy, że wiadomość
nadeszła w formie banalnego zawiadomienia, bez
żadnego przygotowania, bez słowa pożegnania
111/255
nawet. Całe życie nieszczęsnej kobiety waliło się
wraz z utratą tej odległej nadziei, która była jej
ucieczką w chwilach rozpaczy. A ponieważ i przy-
padek również bywa niekiedy potwornie okrutny,
poprzedniego dnia właśnie dostała wiadomość o
śmierci męża, i wreszcie, na czterdzieści osiem
godzin, uwierzyła w rychłą realizację swojego
marzenia. Życie jej rozpadało się w gruzy,
pozbawiając ją sił i energii. Tegoż wieczora oczeki-
wało ją inne jeszcze przeżycie: gdy jak zwykle
przed pójściem na spoczynek wstąpiła do Saccar-
da po dyspozycje na następny dzień, ten zaczął
ją pocieszać z taką serdecznością, że wybuch-
nęła głośnym płaczem i przejęta niewymownym
rozczuleniem,
paraliżującym
niejako
wolę,
znalazła się w jego ramionach, oddała mu się,
bez żadnej przyjemności ani dla siebie, ani dla
niego. Oprzytomniawszy, nie uniosła się oburze-
niem, ale smutek jej pogłębił się jeszcze bardziej.
Dlaczego dopuściła do tego? Nie kochała przecież
tego człowieka, a i on zapewne również jej nie
kochał. Nie znaczyło to bynajmniej, aby wydawał
się jej niegodny uczucia wskutek swojego wieku
czy wyglądu zewnętrznego; to prawda, nie był
piękny ani młody, ale pociągał ją żywością twarzy,
ruchliwością całej swojej drobnej, czarniawej
postaci; nie znając go jeszcze, wyobrażała sobie
112/255
chętnie, że jest usłużny, niepospolicie inteligent-
ny, zdolny wprowadzić w czyn wielkie projekty jej
brata, nie schodząc z drogi przeciętnej uczciwości
właściwej ogółowi ludzi. Tylko co za niedorzeczny
upadek! Żeby ona, tak rozsądna, tak nauczona
ciężkim doświadczeniem, tak panująca nad sobą,
upadła w tak bezmyślny sposób, nie wiedząc jak
ani dlaczego, w napadzie łez, niczym sentymen-
talna gryzetka! I co gorsza, czułą, że i on jest
równie jak ona zdumiony, niezadowolony prawie
z tego, co zaszło. Gdy chcąc ją pocieszyć zaczął
mówić jej o panu Beaudoin jako o dawnym
kochanku, którego podła zdrada zasługuje jedynie
na zapomnienie, i gdy ona oburzyła się, przysię-
gając, iż nigdy niczego między nimi nie było, sądz-
ił początkowo, że przez kobiecą ambicję mija się
z prawdą; ale ona powtarzała swoje zapewnienia
z taką mocą, patrzyła nań wzrokiem tak jasnym
i szczerym, że uwierzył w końcu w prawdziwość
opowiedzianej historii: ona, powodowana prawoś-
cią i dumą, czekała nocy poślubnej, on zaś wytr-
wał cierpliwie dwa lata, aż znużony poślubił inną,
ulegając nazbyt nęcącej pokusie młodości i bo-
gactwa. I dziwna rzecz, to odkrycie, to przeświad-
czenie, które powinno było podniecić Saccarda,
wzbudziło w nim, przeciwnie, pewnego rodzaju za-
kłopotanie, zrozumiał bowiem jasno głupią przy-
113/255
padkowość swojego łatwego zwycięstwa. Zresztą
nie powtórzyło się to więcej, gdyż żadne z nich nie
zdawało się zdradzać ku temu ochoty.
Przez dwa tygodnie pani Karolina była
niewypowiedzianie smutna. Opuściła ją energia
życia, ów impuls, który czyni życie koniecznością.
i radością zarazem. Sumiennie wypełniała swoje
rozliczne obowiązki, ale nieobecna myślą, nie ma-
jąc żadnych złudzeń co do sensu i celowości
rzeczy. Była niczym mechanizm ludzki pracujący
w rozpaczliwym poczuciu nicości wszystkiego.
Utraciwszy całą odwagę i radość życia,. zapomi-
nała o swoim bólu jedynie wtedy, gdy w chwilach
wol- nych od pracy, z czołem wspartym o szybę
jednego z okien w dużym gabinecie brata, wpa-
trywała się w sąsiedni ogród pałacyku Beauvił-lier-
sów, gdzie już w pierwszych dniach swego pobytu
tutaj domyślała się istnienia jakiejś troski, staran-
nie ukrywanej nędzy, tak przejmującej swoim
wysiłkiem ratowania pozorów. I tam również żyły
istoty, które cierpiały, jej własna męka rozpływała
się jakby w tych łzach, zatracała się niejako w cud-
zym bółu, aż wydawało jej się, że obojętnieje na
wszystko i obumiera.
Rodzinie de Beauvilliers, którzy niegdyś, nie
licząc olbrzymich posiadłości w Turenii i Anjou,
mieli wspaniały pałac przy ulicy Grenelle, pozostał
114/255
w Paryżu tylko ten dawny ustronny pałacyk, zbu-
dowany w początku stulecia za miastem, a dzisiaj
uwięziony wśród ponurych budowli ulicy Saint-
Lazare. Kilka pięknych drzew rosło jeszcze w
ogrodzie, jak gdyby w głębi studni, mech porastał
popękane
i
poszczerbione
stopnie
ganku.
Rzekłbyś, zakątek przyrody zamknięty w więzie-
niu, zakątek cichy i posępny, tchnący niemą roz-
paczą, do którego docierały tylko zielonkawe,
blade promienie słońca, a którego lodowaty chłód
przejmował dreszczem. Pierwszą osobą, którą
pani Karolina dostrzegła w tym wilgotnym ustro-
niu piwnicznym na szczycie walącego się ganku,
była hrabina de Beauvilliers, wysoką, chuda
niewiasta lat około sześćdziesięciu, całkiem siwa,
o bardzo arystokratycznym, starodawnym nieco
wyglądzie. Wydatny, prosty nos, wąskie usta,
niezwykle długa szyja upodabniały ją do starego
łabędzia o pełnej smutku słodyczy. Tuż za nią
ukazała się jej córka, Alicja de Beauvilliers, panna
dwudziestopięcioletnia, lecz tak zbiedzona, że
można by wziąć ją za małą dziewczynkę, gdyby
nie przywiędła cera i wydłużone już rysy twarzy.
Była żywym portretem matki, ale wątlejsza, o
wyglądzie mniej arystokratycznym, z szyją niepro-
porcjonalnie, aż do brzydoty, wydłużoną, miała
już tylko budzący litość wdzięk ostatniej latorośli
115/255
wielkiego rodu. Obie kobiety żyły samotnie, od
czasu gdy syn, Ferdynand de Beauvilliers,
zaciągnął się w szeregi żuawów papieskich po
przegranej
przez
Lamoriciere'a
bitwie
pod
Castelfidardo. Co dzień, gdy deszcz nie padał,
ukazywały się tak, jedna za drugą, schodziły z
ganku i przechadzały się wokół małego trawnika
pośrodku ogrodu, nie zamieniając ani słowa.
Trawnik otoczony był jedynie bluszczem, kwiaty
nie wyrosłyby tutaj zapewne lub może zbyt drogo
by kosztowały. I ten powolny spacer, praw-
dopodobnie zwykła przechadzka dla zdrowia,
odbywana przez te dwie blade kobiety, nabierał
jakiejś bolesnej melancholii, jak gdyby obnosiły
one
żałobę
po
starych,
dawno
minionych
rzeczach, snując się tak pod tymi stuletnimi drze-
wami, które widziały niegdyś tyle zabaw, a teraz
dusiły się w otoczeniu mieszczańskich domów.
Pani Karolina śledziła z zainteresowaniem
swoje sąsiadki, powodowana nie wścibstwem, ale
serdecznym współczuciem; i ponieważ okno jej
wychodziło na ogród, wniknęła stopniowo w ich
życie, które tak zazdrośnie kryły przed światem.
W stajni stał jeszcze ostatni koń, w wozowni
powóz, nad którymi pieczę sprawował stary służą-
cy pełniący jednocześnie funkcje lokaja, stangreta
i odźwiernego; miały też kucharkę, która służyła
116/255
zarazem za pokojową; jeżeli jednak powóz .
wyjeżdżał główną bramą, starannie zaprzężony,
wioząc obie panie do miasta, jeżeli na przyjęciach
urządzanych co dwa tygodnie w miesiącach zi-
mowych dla garstki przyjaciół widać było jeszcze
pewien zbytek, kosztem iluż długich postów,,
codziennych groszowych oszczędności opłacano
ten kłamliwy pozór fortuny! Aby ograniczyć
wydatki na praczkę, w małej, ukrytej przed okiem
ludzkim szopie odbywało się ciągłe pranie starej,
zniszczonej mydłem, cierpliwie łatanej bielizny; na
wieczorny posiłek podawano jedynie jarzyny i
pieczywo, suszone uprzednio, by mniej go zjadać;
uciekano się do przeróżnych, budzących litość za-
biegów, skąpiono na najdrobniejszych rzeczach;
stary stangret łatał dziurawe buciki panienki,
kucharka czerniła atramentem zniszczone rękaw-
iczki pani; córka donaszała po wielu przemyślnych
przeróbkach suknie matki, kapelusze trwały lata-
mi dzięki ciągłym zmianom zdobiących je kwiatów
czy wstążek. Gdy nie spodziewano się nikogo, sa-
lony na parterze były starannie zamknięte, podob-
nie jak wielkie pokoje pierwszego piętra, obie ko-
biety zajmowały bowiem w tym rozległym do-
mostwie tylko mały pokoik, który służył im za
jadalnię i salonik. I często przez uchylone okno
widzieć było można hrabinę łatającą bieliznę,
117/255
niczym uboga mieszczka, podczas gdy córka,
siedząc między fortepianem a szkatułą z farbami,
robiła na drutach pończochy lub mitenki dla mat-
ki. Pewnego dnia, podczas gwałtownej burzy,
widziano, jak obie, zbiegłszy do ogrodu, zgarniały
piasek zmywany potokami ulewnego deszczu.
Pani Karolina znała teraz ich dzieje. Hrabina
de Beauvilliers była bardzo nieszczęśliwa w poży-
ciu z mężem, rozpustnikiem, na którego nigdy
się nie skarżyła. Pewnego wieczora w Vendóme
przyniesiono go jej konającego, z przestrzeloną,
piersią. Mówiono o wypadku na polowaniu: jakaś
kula wystrzelona przez zazdrosnego leśnika,
któremu miał podobno uwieść żonę czy córkę. Na-
jgorsze było to, że hrabia zaprzepaścił całą for-
tunę Beauvilliersów, niegdyś tak wielką, ogromne,
królewskie iście posiadłości, którą nadszarpnęła
już Rewolucja, a którą jego ojciec i on sam os-
tatecznie wykończyli. Z tych rozległych dóbr ziem-
skich pozostał jeden tylko folwark, Aubletes,
położony w pobliżu Vendome i przynoszący około
piętnastu tysięcy renty, jedyne źródło dochodów
wdowy i jej dwojga dzieci. Pałac przy ulicy
Grenelle od dawna już był sprzedany, zaś pałacyk
przy Saint-Lazare pożerał ogromną część owych
piętnastu tysięcy, obciążony hipotekami, za-
grożony licytacją, w razie gdyby przestano płacić
118/255
procenty; w ten sposób na utrzymanie czworga
osób na poziomie odpowiadającym arystokraty-
cznej rodzinie, nie chcącej wyrzec się pozorów
dawnej świetności, pozostawało zaledwie sześć,
siedem tysięcy franków. Od ośmiu już lat hrabina
była wdową, zostawszy
z dwudziestoletnim
synem i siedemnastoletnią córką; w obliczu ruiny
majątkowej swojego rodu zacięła się w dumie
szlacheckiej, przysięgając sobie żyć raczej o
chlebie i wodzie aniżeli na krok choćby ustąpić.
Powodowała się odtąd jednym tylko pragnieniem:
utrzymać swoją rangę społeczną, córkę wydać za
mąż za człowieka równego pochodzeniem, z syna
zrobić
żołnierza.
Ferdynand
był
dla
niej
początkowo
źródłem
poważnych
zmartwień
wskutek szaleństw młodości, długów, które trzeba
było zapłacić; gdy jednak w uroczystej rozmowie
matka wtajemniczyła go w ich położenie, nie wró-
cił do dawnych wybryków, serce miał bowiem w
gruncie rzeczy dobre, tyle tylko, że — skazany
na bezczynność, bierny — nie mógł znaleźć dla
siebie zajęcia ani miejsca we współczesnym
społeczeństwie. I teraz również, jako żołnierz pa-
pieski, nadal był dla niej przedmiotem tajonej
troski; chorowity i wątły, mimo pozorów siły, miał
w żyłach krew zużytą i zubożałą, przez co klimat
rzymski był dla niego niebezpieczny. Co się zaś ty-
119/255
czyło zamążpójścia Alicji, to odwlekało się ono tak
bardzo, że biedna matka nie mogła powstrzymać
łez patrząc na podstarzałą już, więdnącą w darem-
nym oczekiwaniu córkę. Mimo niepokaźnego,
smutnego wyglądu dziewczyna wcale nie była głu-
pia, rwała się do życia, wzdychała do miłości
mężczyzny, do szczęścia; nie chcąc jednak
bardziej jeszcze martwić matki, udawała, że
wyrzekła się wszystkiego, kpiła z małżeństwa
mówiąc, że ma powołanie do staropanieństwa —
a nocą szlochała w poduszkę, rozpaczając gorzko
nad swoją samotnością. Hrabina, dokonując cud-
ów oszczędności, zdołała odłożyć dwadzieścia
tysięcy franków, które miały stanowić cały posag
Alicji; ocaliła też z ruiny trochę kosztowności —
jakąś bransoletkę, pierścionki, kolczyki — warte
około dziesięciu tysięcy; posag niezwykle skąpy,
wiano, o którym hrabina nie śmiała nawet wspom-
inać, starczyłoby to zaledwie na opędzenie pier-
wszych wydatków, w razie gdyby oczekiwany
konkurent pojawił się wreszcie. Nie chciała wsza-
kże tracić nadziei, walczyła mimo wszystko, nie
rezygnując z żadnego przywileju urodzenia, za-
wsze jednakowo wyniosła i dbała o pozory, niez-
dolna wyrzec się powozu czy uszczuplić o jedną,
choćby przystawkę; swoje wieczorne przyjęcia; w
ukryciu jednak skąpiła na wszystkim, przez całe
120/255
tygodnie skazując się na nie kraszone kartofle,
byle tylko dorzucić dalsze pięćdziesiąt franków do
zbyt skromnego ciągle posagu córki. Mimo tego
codziennego, tak bolesnego, aż śmiesznego chwil-
ami heroizmu, dom z każdym dniem coraz
bardziej walił im się na głowy. Dotychczas jednak
pani Karolina nie miała okazji rozmawiać z hrabiną
i jej córką. Znała najintymniejsze szczegóły ich
życia, będące, jak sobie wyobrażały, tajemnicą
dla całego świata, a nie było dotąd między nimi
niczego poza wymianą spojrzeń rzucanych ukrad-
kiem w nagłym przebłysku sympatii. Zbliżyć je
miała dopiero księżna d'Orviedo. Wpadła ona na
pomysł stworzenia dla Domu Pracy czegoś w
rodzaju komisji nadzorczej złożonej z dziesięciu
pań, które zbierały się dwa razy na miesiąc, by
przeprowadzić szczegółową wizytację zakładu i is-
prawdzić działalność wszystkich działów. Zas-
trzegłszy sobie prawo osobistego doboru tych
pań, jako jedną z pierwszych powołała panią de
Beauvilliers, która niegdyś była jej bliską przy-
jaciółką, a obecnie, od czasu gdy księżna
odsunęła się od świata, stała się po . prostu jej
sąsiadką. Ponieważ komisja nadzorcza straciła na-
gle sekretarkę. Saccard, który miał decydujące
wpływy w administracji zakładu, wpadł na myśl
zarekomendowania pani Karoliny jako wzorowej
121/255
sekretarki, jakiej nigdzie się nie znajdzie: istotnie,
zajęcie było dosyć uciążliwe, wymagało dużo
pisaniny, a nawet trochę pracy fizycznej, co
zniechęcało te panie; od samego początku pani
Karolina okazała się wspaniałą opiekunką, nie
wyżyte uczucia macierzyńskie, nie zaspokojona
miłość do dzieci były jej bodźcem do pełnej odda-
nia pracy dla tych biednych istot, które usiłowano
wyciągnąć z rynsztoka paryskiego i ocalić. Na os-
tatnim posiedzeniu komisji nadzorczej zatem
spotkała się z hrabiną de Beauvilliers, ale ta
skinęła jej tylko chłodno głową, jakby chciała
ukryć wewnętrzne skrępowanie, domyślając się
w niej niewątpliwie świadka swojej nędzy. Od tej
pory obie wymieniały ukłony, ilekroć ich spo-
jrzenia spotykały się i gdy zbyt dużym nietaktem
byłoby udawać, że się nie znają.
Pewnego dnia, gdy Hamelin poprawiał w
gabinecie wedle nowych obliczeń jakiś plan, a
Saccard, stojąc obok, przyglądał się jego praey,
obserwowała, jak zwykle, przez okno codzienną
przechadzkę hrabiny i jej córki wokół ogrodu. Tego
ranka dostrzegła na ich nogach chodaki, jakich
gałganiarka nie podniosłaby nawet ze śmietnika.
— Biedne kobiety! — szepnęła. — Straszna
musi być ta komedia zbytku, którą czują się w
obowiązku odgrywać!
122/255
I cofnęła się, ukryła za firanką, w obawie, aby
hrabina nie spostrzegła jej i nie cierpiała bardziej
jeszcze widząc, że jest śledzona. Ona sama us-
pokoiła się nieco przez te trzy tygodnie, spędzając
co ranka długie chwile przy oknie: wielki ból przy-
cichał, zdawało się, iż widok cudzego nieszczęścia
pozwalał jej z większą odwagą znosić własne,
pogodzić się z tą ruiną całego, jak sobie
wyobrażała, życia. Stwierdzała ze zdumieniem, że
na nowo się śmieje.
Przez chwilę jeszcze z wyrazem głębokiej zad-
umy obserwowała obie kobiety spacerujące po
ogrodzie zielonym od mchu. Następnie zaś,
odwracając się do Saccarda, rzekła z żywością:
— Powiedz mi pan, dlaczego nie mogę być
smutna... Nie, smutek mój nie trwa długo, nigdy
nie trwał długo, cokolwiek by mnie spotkało, nie
mogę trwać w smutku... Czyżby to był objaw
egoizmu? Doprawdy, nie wydaje mi się. To byłoby
zbyt podłe, a zresztą, mimo że jestem wesoła,
widok najmniejszego cierpienia kraje mi serce.
Niech mi pan to wytłumaczy, jestem wesoła, a
płakałabym nad każdym spotkanym na drodze
nędzarzem, gdybym się nie powstrzymywała,
wiedząc dobrze, że kawałek chleba bardziej by mu
pomógł niż moje bezużyteczne łzy.
123/255
Mówiąc to roześmiała się radosnym, pełnym
brawury
śmiechem
kobiety
energicznej,
przenoszącej działanie nad gołosłowne biadole-
nia.
— A przecież Bóg jeden wie — ciągnęła dalej
— czy nie miałam dosyć powodów, by zwątpić o
wszystkim. Cóż! Życie nie psuło mnie dotąd... W
tym piekle, w które wtrąciło mnie małżeństwo, bi-
ta, znieważana, myślałam już, że nie pozostaje mi
nic innego, jak rzucić się do wody. Nie uczyniłam
tego; w dwa tygodnie później, gdy wyjeżdżałam z
bratem na Wschód, byłam upojona radością, peł-
na ogromnej nadziei... A po powrocie do Paryża,
gdy grunt usuwał się nam niemal spod nóg,
przeżywałam potworne noce wyobrażając sobie,
jak umieramy z głodu nad naszymi wspaniałymi
projektami. Nie umarliśmy, zaczęłam na nowo
marzyć o rzeczach wielkich, szczęśliwych, często
uśmiechałam się sama do siebie... A ostatnio, gdy
trafił mnie ten straszny cios, o którym nie śmiem
jeszcze mówić, serce moje było jakby rozdarte;
czułam dosłownie, jak przestawało bić; wydawało
mi się, że to już koniec, że koniec ze mną, że
jestem unicestwiona. Nic podobnego! Oto na
nowo prąd życia porywa mnie, dzisiaj śmieję się,
jutro odzyskam nadzieję, będę chciała żyć dalej,
124/255
żyć wiecznie... Czy to jest naturalne nie móc długo
rozpaczać?
Saccard, który również śmiał się, wzruszył
ramionami.
— Cóż! Jest pani jak wszyscy! Takie jest życie.
— Tak pan sądzi?! — wykrzyknęła ze zdumie-
niem. — Wydaje mi się, iż są ludzie wiecznie smut-
ni, którzy nigdy nie radują się, którzy zatruwają
sobie życie, gdyż w tak bardzo czarnych barwach
malują je sobie... Nie znaczy to, abym miała
złudzenia co do uroków i piękna życia. Było ono
dla mnie zbyt okrutne, nazbyt dobrze mu się
przyjrzałam, wszędzie i z całą swobodą. Jest
ohydne, jeżeli nawet nie podłe. Ale cóż! Kocham
je. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wszystko wokół
mnie może ginąć, walić się, a ja mimo to nazajutrz
już, na gruzach wszystkiego odzyskuję radość i
nadzieję... Często myślałam, że moje życie jest
jakby w miniaturze obrazem istnienia całej
ludzkości, która żyje wprawdzie w straszliwej
nędzy, lecz która odradza się nieustannie młodoś-
cią nowych pokoleń. Po każdym ciosie, który mnie
powala, nadchodzi jakby nowa młodość, nowa
wiosna niosąca zapowiedź nowych plonów, roz-
grzewająca moje serce, podnosząca mnie na
duchu. I to tak bardzo, że gdy po jakimś wielkim
zmartwieniu wychodzę na ulicę, na słońce, naty-
125/255
chmiast na nowo zaczynam kochać, ufać, być
szczęśliwa. Czas nawet nie ma władzy nade inną,
starzeję się, nie zdając sobie z tego naiwnie
sprawy... Widzi pan, bardzo dużo, zbyt dużo jak
na kobietę, czytałam, i nie wiem już, dokąd
zmierzam, podobnie zresztą, jak cały ten wielki
świat. Tylko że mimo woli wydaje mi się, iż
zmierzam, że wszyscy zmierzamy do czegoś bard-
zo pięknego i doskonale radosnego.
Wzruszona zakończyła jakimś żartem, chcąc
ukryć ogarniające ją wraz z nową nadzieją
rozrzewnienie; brat zaś, podniósłszy głowę, pa-
trzył na nią pełnym wdzięczności uwielbieniem.
— O, ty jesteś stworzoną do katastrof! —
oświadczył. — Jesteś uosobieniem radości życia!
Z
tych
codziennych
porannych
rozmów
wywiązywała się-stopniowo jakaś gorączka i jeżeli
pani Karolina odzyskiwała wrodzoną, wesołość, tk-
wiącą w samej istocie jej zdrowej natury, zawdz-
ięczała to odwadze, jaką. natchnął ją Saccard,
jego rzutkości i pasji wielkich przedsięwzięć. Była
to już sprawa niemal pewna, zdecydowano się
przystąpić do wykorzystania materiałów zgromad-
zonych w słynnej tece Hamelina. Donośny, ostry
głos .Saccarda ożywiał, wyolbrzymiał wszystko.
Postanowiono zacząć od podboju Morza Śródziem-
nego przez Powszechne Towarzystwo Zjednoc-
126/255
zonych Transportowców i Saccard wyliczał porty
wszystkich krajów nadbrzeżnych, gdzie stworzone
zostaną stacje; wzbogacając swój spekulacyjny
zapał zatartymi wspomnieniami z historii starożyt-
nej, sławił to morze, jedyne, jakie znał świat anty-
czny, to błękitne morze, wokół którego rozkwitała
cywilizacja, w którego nurtach przeglądały się mi-
asta starożytne: Ateny, Rzym, Tyr, Aleksandria,
Kartagina, Marsylia, miasta, z których wyrosła
Europa. Opanowawszy tę wielką drogę na
Wschód, zapoczątkuje się działalność w Syrii, za-
kładając najpierw małą Spółkę Akcyjną Kopalń
Srebra w Górach Karmelu, taki sobie drobiazg, kil-
ka milionów zarobionych po drodze, stanowiących
jednak doskonałą reklamę, gdyż kopalnia srebra,
myśl o srebrze wydobywanym z ziemi pełnymi
szuflami,
musi
roznamiętnić
publiczność,
zwłaszcza że można będzie opatrzyć ją szyldem o
wspaniale brzmiącej nazwie słynnej miejscowości
— Karmel. Założy się tam również kopalnie węgla,
leżącego niemal na powierzchni skał, węgla, który
będzie na wagę złota, gdy kraj pokryje się fab-
rykami; nie mówiąc już o innych drobnych, mar-
ginesowych jakby przedsiębiorstwach: instytuc-
jach bankowych, syndykatach finansujących rozk-
witające gałęzie przemysłu, eksploatacji ogrom-
nych lasów Libanu, gdzie olbrzymie drzewa gniją
127/255
na miejscu z braku dróg. W końcu przechodzi do
najważniejszego przedsięwzięcia — Towarzystwa
Akcyjnego Kolei Wschodnich, i wtedy zaczynał już
bredzić, gdyż ta sieć dróg żelaznych, przeznac-
zonych z jednego krańca Azji Mniejszej w drugi,
była dlań uosobieniem spekulacji, życia pieniądza,
spekulacji, która za jednym zamachem weźmie w
posiadanie ten stary świat, nie tknięty jeszcze łup,
o niezmierzonych bogactwach drzemiących pod
grubą wielowiekową pokrywą ciemnoty. Węszył
skarb, rżał niczym koń bojowy, który wietrzy
bitwę.
Pani Karolina, odznaczająca się tak niewzrus-
zonym zdrowym rozsądkiem, tak odporna za-
zwyczaj na wybryki zbyt wybujałej fantazji,
dawała się przecież porwać temu zapałowi,
przestawała dostrzegać jasno jego przesadę.
Prawdę mówiąc, przyczyniała się do tego jej
miłość Wschodu, żal za tym wspaniałym krajem,
gdzie czuła się szczęśliwa; i bezwiednie, siłą log-
icznego współoddziaływania, ona to jeszcze
bardziej podsycała gorączkę Saccarda swoimi bar-
wnymi opisami, bogatymi w szczegóły informac-
jami. Mówiąc o Bejrucie, gdzie przeżyła trzy lata,
była niewyczerpana w opowiadaniach: Bejrut
leżący u stóp Libanu, na wąskim klinie lądu,
między czerwonymi piaskami wybrzeża a urwiska-
128/255
mi skalnymi, Bejrut z domami wznoszącymi się
amfiteatralnie
wśród
rozległych
ogrodów,
rozkoszny raj pełen palm, drzew pomarańczowych
i cytrynowych. I rozwodziła się dalej nad wszys-
tkimi miastami nadbrzeżnymi: na północy Anti-
ochia odarta z dawnej świetności, na południu Sai-
da, starożytny Sidon, Akkon, Jaffa i Tyr, obecny
Sur, który streszcza jakby dzieje ich wszystkich,
Tyr, którego kupcy byli królami, którego żeglarze
opływali Afrykę, a który dzisiaj ze swoim portem
zasypanym piaskami jest tylko jednym wielkim
rumowiskiem, ruiną pałaców, gdzie widnieją je-
dynie z rzadka rozsiane, nędzne lepianki rybackie.
Towarzyszyła wszędzie bratu, znała Aleppo, An-
gorę, Brussę, Smyrnę, dotarła aż po Trebizondę;
spędziła miesiąc w Jerozolimie, drzemiącej w
handlu świętymi wspomnieniami, a następnie dwa
miesiące
w
Damaszku,
zwanym
Królową
Wschodu, wznoszącym się pośrodku rozległej
równiny mieście handlowym i przemysłowym,
który dzięki karawanom ciągnącym z Mekki i Bag-
dadu stał się ośrodkiem rojnym tłumami. Zwiedz-
iła również doliny i góry, osady Maronitów i
Druzów, zawieszone na szczytach wzgórz lub za-
gubione w głębi wąwozów, pola uprawne i leżące
odłogiem. I ze wszystkich najodleglejszych za-
kątków, zarówno z milczących pustyń, jak z wiel-
129/255
kich grodów, wyniosła jednaki podziw dla bogatej,
bujnej natury, jednaki gniew i pogardę dla głupich
i złych ludzi. Ileż tu bogactw naturalnych wzgard-
zonych przez człowieka lub zmarnowanych!
Opowiadała o ciężarach, pod którymi upadał han-
del i przemysł, o bezsensownym prawie zabrani-
ającym inwestować kapitały w rolnictwo powyżej
pewnej określonej sumy, o rutynie sprawiającej,
że wieśniak do dziś orze takim samym pługiem,
jakim posługiwano się przed narodzeniem Chrys-
tusa, o ciemnocie, w jakiej marnieją za naszych
jeszcze dni te miliony ludzi podobnych do zidio-
ciałych dzieci zahamowanych w rozwoju. Niegdyś
wybrzeże było za małe, miasta stykały się z sobą;
dzisiaj życie przesunęło się ku Zachodowi, a cała
ta kraina wydaje się jednym wielkim opuszc-
zonym cmentarzyskiem. Brak szkół, brak dróg, na-
jgorszy z rządów, przedajny wymiar sprawiedli-
wości, ohydna kasta urzędnicza, ciężkie podatki,
niedorzeczne prawa, lenistwo, fanatyzm, nie
mówiąc już o ciągłych wojnach domowych, rzezi-
ach pustoszących całe osady. Przejęta oburze-
niem zapytywała, czy wolno marnotrawić w taki
sposób dzieło natury, błogosławioną ziemię o
niezrównanym uroku, gdzie spotykają się wszys-
tkie klimaty, równiny spalone żarem słońca, stoki
górskie o umiarkowanej temperaturze, wieczne
130/255
śniegi wysokich szczytów. I umiłowanie życia,
gorąca nadzieja budziły w jej sercu entuzjazm na
myśl o owej różdżce czarodziejskiej — nauce i
spekulacji — której dotknięcie zdolne jest obudzić
do życia tę starą, uśpioną ziemię.
— Niech pani spojrzy! — wykrzyknął Saccard.
— Ten wąwóz Karmelu, który pani namalowała,
nie ma tu nic prócz kamieni i mastykowców; otóż
gdy tylko zacznie się eksploatacja kopalni srebra,
wyrośnie tu najpierw osada, potem miasto... A te
wszystkie porty zasypane piaskami - oczyścimy
je, otoczymy mocnymi tamami ochronnymi.
Wielkie statki przybijać będą do brzegów, do
których dziś nawet małe łódki nie mają dostępu...
I zobaczy pani, jak na tych wyludnionych równi-
nach, opustoszałych wzgórzach zatętni nowe ży-
cie, gdy przetną je nasze linie kolejowe; pola
zostaną wykarczowane, powstaną, drogi, kanały,
wyrosną z ziemi nowe miasta, słowem — życie
powróci tu tak, jak wraca do sił chore ciało, gdy
do zwątlonych żył wpuści się świeżą krew. Cudów
tych dokona pieniądz!
Ten przenikliwy głos wyczarowywał przed
oczyma pani Karoliny plastyczny obraz pro-
rokowanej przez niego i powstającej do życia cy-
wilizacji. Suche rysunki technicznej wykresy i
plany ożywiały się i zaludniały: było to marzenie,
131/255
które snuła niekiedy, marzenie o Wschodzie
otrząsającym się z rdzy barbarzyństwa, wyz-
wolonym z ciemnoty, ciągnącym z całym wyrafi-
nowaniem współczesnej nauki korzyści ze swojej
urodzajnej ziemi i pięknego nieba. Raz już była
świadkiem cudu: widziała ów Port-Said, który w
ciągu paru lat wyrósł na pustej plaży, najpierw
kilka baraków dających w pierwszym etapie prac
schronienie nielicznej garstce robotników, następ-
nie dwutysięczna osada, wreszcie dziesięcio-
tysięczme
miasto,
domy,
ogromne
sklepy,
potężny strumień życia i dobrobytu, wytwarzany
z uporem przez roje mrówek ludzkich. Podobne
obrazy przesuwały się na nowo przed jej oczami:
niepowstrzymany marsz naprzód, potężny rozwój
społeczności ludzkiej, która dąży do maksimum
szczęścia, ulegając potrzebie działania pragnie iść
stale przed siebie, nie wiedząc dokładnie dokąd,
ale coraz to wygodniej, w coraz to lepszych
warunkach; oblicze globu ziemskiego przeis-
taczane przez mrówki przebudowujące swoje
mrowisko, niestrudzona praca zapewniająca nowe
rozkosze,
udziesięciokrotniająca
potęgę
człowieka, z każdym dniem niepodzielnie] oddają-
ca ziemię w jego władanie. Pieniądz, wspomaga-
jąc naukę, tworzył postęp.
132/255
Hamelin,
który
przysłuchiwał
się
z
uśmiechem, zrobił trafną uwagę:
— To wszystko, to poezja końcowych osiąg-
nięć, podczas gdy nie doszliśmy jeszcze do prozy
rozpoczęcia prac.
Ale Sacearda upajał jedynie ogrom jego kon-
cepcji, zapalił się do nich bardziej jeszcze, gdy
pewnego
dnia,
wertując
książki
na
temat
Wschodu, otworzył jakąś historię wyprawy egip-
skiej. Już przedtem nie. dawało mu spokoju
wspomnienie wypraw krzyżowych, tego powrotu
Zachodu do swojej kolebki, na Wschód, tej ol-
brzymiej wędrówki, gdy daleka Europa wróciła do
swojego gniazda rodzinnego, które wtedy jeszcze
było w pełnym rozkwicie i gdzie tyle jeszcze mogła
się była nauczyć. Silniej wszakże przemówiła do
jego wyobraźni wielka postać Napoleona wyrusza-
jącego na Wschód, by walczyć o jakiś wzniosły a
tajemniczy cel. Mówiąc o podboju Egiptu, o za-
łożeniu
tam
przedsiębiorstw
francuskich
i
udostępnieniu w ten sposób Francji handlu z
Dalekim Wschodem, nie mówił z pewnością
wszystkiego; i Saccard dopatrywał się w tym as-
pekcie wyprawy — który pozostał w ukryciu,
mglisty i zagadkowy — nie wiedzieć jakiego tworu
kolosalnej ambicji: odbudowanie ogromnego im-
perium, Napoleon koronowany w Konstantynopolu
133/255
na cesarza Wschodu i Indii, realizujący marzenia
Aleksandra, przerastający potęgą Cezara i Karola
Wielkiego. Czyliż na Świętej Helenie nie powiedzi-
ał, mówiąc o generale angielskim Sidneyu, który
zatrzymał go u progu Akkonu: „Ten człowiek za-
grodził mi drogę do zwycięstwa"? I ten właśnie
gigantyczny projekt podboju Wschodu, o który
pokusili się krzyżowcy, którego nie zdołał zreali-
zować Napoleon, rozpalał Saccarda; lecz marzył
on o wyrozumowanym podboju, dokonanym za
pomocą dwóch połączonych sił:, nauki i pieniądza.
Skoro cywilizacja przyszła ze Wschodu na Zachód,
dłaczegóż by nie miała powrócić teraz na Wschód,
do pierwotnej siedziby ludzkości, do owego Ede-
nu, na Półwysep Hindustański odrętwiały w
wielowiekowej
martwocie?
Byłaby
to
nowa
młodość — Saccard galwanizował ten raj ziemski,
zaludniał go za pomocą pary i elektryczności,
czynił na nowo z Azji Mniejszej ośrodek starego
świata,
skrzyżowanie
wielkich
naturalnych
szlaków łączących kontynenty. Czekały tam już
nie miliony, ale nieprzeliczone miliardy. .
Odtąd każdego ranka Hamelin i Saccard odby-
wali długie narady.. " Tym wielkim nadziejom
stawały jednak na przeszkodzie ogromne, liczne
trudności. Inżynier, który przebywał w Bejrucie w
roku 1362, podczas straszliwej rzezi, którą Dru-
134/255
zowie urządzili chrześcijanom - Maronitom i
wskutek której konieczna stała się interwencja
Francji, nie ukrywał przeszkód, jakie napotka się
niewątpliwie ze strony tych ludów pozostających
w ciągłej wojnie, zdanych na łaskę władz
lokalnych. Na szczęście miał w Konstantynopolu
potężne
stosunki,
zapewnił
sobie
poparcie
wielkiego wezyra Fuad-Paszy, człowieka ogrom-
nych zasług, zdecydowanego zwolennika reform, i
pochlebiał sobie, że uda mu się uzyskać od niego
wszystkie niezbędne koncesje. Z drugiej strony,
jakkolwiek przepowiadał nieuchronne bankructwo
imperium ottomańskiego, to upatrywał raczej ko-
rzystną okoliczność w tej szaleńczej potrzebie
pieniędzy, w tych corocznie zaciąganych poży-
czkach: rząd potrzebujący pieniędzy jeżeli nie da-
je gwarancji — to jest za to gotów porozumieć się
z prywatnymi przedsiębiorcami, skoro tylko widzi
w tym najmniejszą choćby szansę zysku.
I czyż zainteresowanie cesarstwa tureckiego
wielkimi pracami cywilizacyjnymi, pozyskanie go
dla sprawy postępu, tak by przestało być ową
nieprzekraczalną barierą między Europą i Azją,
nie było najlepszym praktycznym rozwiązaniem
odwiecznej (kwestii wschodniej nastręczającej
tyle kłopotów? Jakżeż wielka rola patriotyczna
135/255
przypadłaby tu w udziale francuskim towarzyst-
wom akcyjnym!
Pewnego ranka wreszcie Hamelin z całym
spokojem wyłożył trzymany dotąd w sekrecie pro-
gram, o którym napomykał jedynie, a który nazy-
wał z uśmiechem ukoronowaniem dzieła.
— A więc, gdy będziemy już panami, odbudu-
jemy królestwo Palestyny i osadzimy w nim pa-
pieża... Na początek można będzie zadowolić się
Jerozolimą, z Jaffą jako portem morskim. Następ-
nie ogłosi się niepodległość Syrii i przyłączy ją do
królestwa... Wiadomo panu przecież, że niedale-
ki jest dzień, w którym papież zmuszony będzie
opuścić Rzym wobec gotowanych mu tam upoko-
rzeń. Na ten właśnie dzień musimy być gotowi.
Saccard, oniemiały, słuchał, jak inżynier
mówił o tych sprawach, całkiem po prostu, przeję-
ty głębokim uczuciem religijnym. On sam nie cofał
się przed najbardziej nawet nieprawdopodobnymi
mrzonkami. Ten człowiek nauki jednak, tak chłod-
ny na pozór, wprawiał go w osłupienie.
— Toż to szaleństwo! — wykrzyknął. — Porta
nie odda nigdy Jerozolimy! .
— Dlaczego? — odparł spokojnie Hamelin. —
Tak bardzo potrzebne jej są pieniądze! Jerozolima
przysparza jej mnóstwa kłopotów, toteż chętnie
136/255
się jej pozbędzie. Często nie wie, po czyjej stronie
stanąć, gdy rozmaite ugrupowania religijne wal-
czą o posiadanie Ziemi Świętej. Zresztą papież
znajdzie w Syrii prawdziwego sprzymierzeńca w
Maronitach: jak panu zapewne wiadomo, założył
w Rzymie kolegium dla księży maronickich...
Słowem, przemyślałem dokładnie te sprawy,
wszystko przewidziałem, będzie to nowa era, era
triumfu katolicyzmu. Zarzucą mi może, że po-
suwam się zbyt daleko, że papież będzie w ten
sposób odcięty, odizolowany niejako od spraw
Europy. Ale za to, jak wspaniałym blaskiem
promieniować będzie jego autorytet, gdy za-
siądzie na tronie w Ziemi Świętej, przemawiając w
imieniu Chrystusa z tejże ziemi, w której nauczał
niegdyś Chrystus! Tam właśnie jest jego ojcowiz-
na, tam właśnie być winno jego. królestwo. Niech
się pan nie obawia, uczynimy to
królestwo
potężnym i trwałym, zabezpieczymy je przed
wszelkimi przewrotami politycznymi, opierając
jego budżet, zagwarantowany bogactwami kraju,
na wielkim banku, którego akcje wydzierać sobie
będą katolicy całego świata. . . .
Saccard, który zaczął się uśmiechać, porwany
już ogromem planu, choć niezupełnie jeszcze
przekonany,
nie
mógł
oprzeć
się
chęci
ochrzczenia tego banku.
137/255
— „Skarbiec Grobu Chrystusowego"!
—
wykrzyknął
radośnie,
zachwycony
swoim
pomysłem. — Wspaniałe, prawda? Toż to znakomi-
ty interes!
Ale napotkawszy spokojne spojrzenie pani
Karoliny, która uśmiechała się również, pełna jed-
nak sceptycyzmu i jakby nieco zagniewana, zaw-
stydził się swojego entuzjazmu.
— W każdym razie, mój drogi, powinniśmy
trzymać w tajemnicy to ukoronowanie dzieła, jak
pan je nazywasz. Wyśmiano by nas. . A zresztą,
nasz program jest już i tak strasznie przeładowany
i ostateczne jego konsekwencje, ów wzniosły cel,
zachować należy dla wtajemniczonych jedynie.
— Oczywiście! Nigdy nie miałem innego za-
miaru — oświadczył inżynier. — Program ten po-
zostanie tajemnicą.
I na tym właśnie kończąc, zdecydowano os-
tatecznie tego dnia przystąpić do eksploatacji teki
Hamelina, do wprowadzenia w czyn całej tej ol-
brzymiej
masy
projektów.
Postanowiono
rozpocząć
od
założenia
skromnego
domu
bankowego,
by
uruchomić
pierwsze
przed-
siębiorstwa; następnie zaś, w miarę sukcesów, za-
władnie się rynkiem, podbije się świat.
138/255
Nazajutrz Saccard, wstąpiwszy do księżnej
d'Orviedo w związku z Domem Pracy, przypomniał
sobie marzenie, któremu oddawał się czas jakiś,
gdy pragnął zostać księciem małżonkiem tej
królowej miłosierdzia, zwykłym skarbnikiem, ad-
ministratorem majątku ubogich. I uśmiechnął się
z. politowaniem, tak bardzo pomysł ten wydał mu
. się teraz niedorzeczny. Stworzony był bowiem
do tego, by budować życie, nie zaś, by opatrywać
rany, które życie zadało. Teraz nareszcie, miał
znaleźć się znowu na właściwej dla siebie arenie
działania, rzucić się w wir walki interesów, wziąć
udział w owej pogoni za szczęściem, która była
istotą odwiecznych wysiłków ludzkości pragnącej
zdobyć coraz to więcej radości i światła.
Tegoż dnia zastał panią Karolinę samą w
gabinecie inżyniera. Stała przy jednym z okien,
zdziwiona ukazaniem się w sąsiednim ogrodzie
hrabiny de Beauvilliers i jej córki o tak niezwykłej
porze.
Obie kobiety z wyrazem głębokiego smutku
czytały jakiś list: prawdopodobnie list od syna, od
tego Ferdynanda, którego sytuacja w Rzymie mu-
siała nie być najświetaiejsza.
— Niech pan spojrzy — powiedziała pani
Karolina, dostrzegając Saccarda — jakieś nowe
zmartwienie spada na te nieszczęsne kobiety. Do-
139/255
prawdy, żebraczki na ulicy mniejszą, budzą we
mnie litość.
— No więc! — wykrzyknął wesoło Saccard —
powie im pani, aby zgłosiły się do mnie. I im
również zapewnimy majątek, skoro mamy wzbo-
gacić wszystkich.
I w radosnym podnieceniu szukał jej warg,
chcąc ją pocałować. Ale ona odwróciła gwał-
townym ruchem głowę, poważniejąc nagłe i bled-
nąc, ogarnięta mimowolnym. uczuciem przykroś-
ci.
— Nie, proszę, niech mnie pan zostawi!
Pierwszy to raz Saccard usiłował zbliżyć się do
niej na nowo, od czasu jak oddała mu się w chwili
niepoczytalności. Wobec uporządkowania spraw
poważnych, pomyślał o swojej miłostce, chcąc
również i od tej strony uregulować sytuacje. Ten
żywy opór zdumiał go.
— Doprawdy? Sprawiłoby to pani przykrość?
— Tak! Dużą przykrość. — Opanowała się i
rzekła już z uśmiechem: — A zresztą, niech pan
przyzna, że i panu również nie zależy na tym by-
najmniej.
— Ależ przeciwnie! Uwielbiam panią!
140/255
— Niech pan nie mówi głupstw, będzie pan
teraz tak zajęty! Gotowa jestem zresztą ofiarować
panu
prawdziwą przyjaźń, jeżeli okaże się pan
tak aktywnym i energicznym człowiekiem, za
jakiego pana uważam, i jeżeli dokona pan tych
wszystkich wielkich rzeczy, o iktórych pan mówi...
Niech mi pan wierzy, przyjaźń jest dużo więcej
warta!
Saccard słuchał jej słów z uśmiechem, za-
żenowany jeszcze, ale już przekonany. Nie chciała
go, śmieszne doprawdy, że miał ją jeden tylko raz,
i to przypadkiem. Cierpiała jednak na tym tylko
jego próżność.
— A zatem, przyjaźń jedynie?
— Tak! Będę pańskim kolegą, będę panu po-
magać... Zostaniemy przyjaciółmi, szczerymi
przyjaciółmi!
Zwróciła ku niemu głowę, a on, pokonany,
przyznając jej słuszność, ucałował ją serdecznie w
oba policzki.
141/255
III
List bankiera rosyjskiego z Konstantynopola,
przetłumaczony przez Zygmunta, był pozytywną
odpowiedzią, której oczekiwano, by w Paryżu uru-
chomić projektowany interes; w dwa dni później
Saccard, budząc się rano, postanowił w porywie
nagłego natchnienia przystąpićtego samego dnia
do dzieła; zdecydował, że przed zapadnięciem no-
cy jeszcze musi stworzyć syndykat, którego chciał
być pewien, by móc umieścić z góry pięćdziesiąt
tysięcy pięćsetfrankowych akcji, swojej spółki o
kapitale zakładowym dwudziestu pięciu milionów.
Wyskakując z łóżka, znalazł wreszcie nazwę
dla tej spółki, szyld, którego od dawna poszukiwał.
Słowa „Bank Powszechny" zamigotały nagłe przed
nim, jakby wypisane płomienistymi literami na tle
ciemnego jeszcze pokoju.
— Bank Powszechny! — powtarzał ubierając
się. — Bank Powszechny! Nazwa prosta, wielka,
obejmująca wszystko, ogarniająca cały świat...
Doskonały pomysł! Bank Powszechny!
Do wpół do dziesiątej przechadzał się po ro-
zległych pokojach, zatopiony w myślach, nie
wiedząc, od czego zacznie swoje polowanie na
miliony; dwadzieścia pięć milionów, taką sumę
z łatwością można jeszcze znaleźć na bruku
paryskim; to raczej nadmiar możliwości skłaniał
go do refleksji, chciał bowiem działać systematy-
cznie, wedle pewnej metody. Wypił filiżankę mle-
ka, nie zdenerwował się nawet wtedy, gdy stan-
gret przyszedł powiedzieć mu, że koń jest chory,
prawdopodobnie przeziębiony, i że należałoby
sprowadzić weterynarza.
—
Trudno!
Zajmijcie
się
tym...
wezmę
dorożkę.
Na ulicy zaskoczył go jednak ostry, przykry
wiatr, nagły powrót zimy po wczorajszym ciepłym
dniu majowym. Nie padało wszakże, choć ciężkie
żółte chmury gromadziły się na horyzoncie. Nie
wziął dorożki, chciał bowiem rozgrzać się idąc
pieszo; postanowił pójść najpierw na Bankową do
maklera giełdowego Mazaud, gdyż przyszło mu na
myśl wypytać go o Daigremonta, znanego speku-
lanta, człowieka, na którego zawsze stawiały
wszystkie syndykaty. Ale na ulicy Vivienne z nieba
zasnutego sinymi chmurami spadł nagle tak
ulewny deszcz zmieszany z gradem, że musiał
schronić się do bramy.
Stał tam już z dobrą minutę, przyglądając się
ulewie, gdy czysty dźwięk złota wybijający się
ponad szum wody kazał mu nadstawić bacznie
143/255
ucha. Zdawał się wychodzić spod ziemi, nieprzer-
wany, lekki i harmonijny, jak w bajce Z tysiąca i
jednej nocy. Saocard odwrócił głowę, spostrzegł,
że znajduje się w bramie banku Kolba, który zaj-
mował się głównie transakcjami arbitrażowymi na
złocie; Skupował monety w krajach, gdzie kurs
złota był niski, by przetapiać je i sprzedawać
następnie sztaby w innych krajach, o wysokim
kursie złota; toteż w dniach topienia metalu od
rana do wieczora dobywał się z piwnic ów krys-
taliczny dźwięk złotych monet, czerpanych szufla-
mi ze skrzyń i wrzucanych do tygla. Przez cały
rok dzwoni on nieprzerwanie w uszach ludzi prze-
chodzących tą ulicą. Saccard uśmiechnął się z
zadowoleniem, słuchając tej muzyki będącej jakby
podziemnym
głosem
dzielnicy
giełdowej.
Dostrzegł w niej szczęśliwą wróżbę.
Deszcz przesta! padać, przeszedł więc przez
plac i znalazł się od razu u Mazauda. W przeci-
wieństwie do innych, młody makler mieszka! na
pierwszym piętrze tego samego domu, w którym
znajdowały się jego biura zajmujące całe drugie
piętro. Sprowadził się po prostu do mieszkania wu-
ja, gdy po jego śmierci, ułożywszy się z pozostały-
mi spadkobiercami, odkupił urząd maklerski.
144/255
Biła dziesiąta, Saccard wszedł więc wprost na
górę, do biura, gdzie w drzwiach spotkał się z
Gustawem Sedille:
— Gzy zastałem pana Mazaud?
— Nie wiem, proszę pana, dopiero co przy-
chodzę.
Młody człowiek uśmiechał się, zawsze przy-
chodził z opóźnieniem, traktując od niechcenia
swoją pracę zwykłego amatora; nie pobierał żad-
nej pensji, godził się z rezygnacją na spędzenie tu
roku czy dwóch, by dogodzić ojcu, fabrykantowi
jedwabiu z ulicy des Jeuneurs.
Saccard minął kasę, odpowiadając na ukłon
kasjera gotówki i kasjera papierów wartoś-
ciowych; następnie wszedł do gabinetu dwóch
prokurentów, gdzie zastał tylko jednego z nich,
Berthiera, do którego obowiązków należały sto-
sunki z klientami i który towarzyszył szefowi na
giełdę.
— Czy zastałem pana Mazaud?
— Chyba tak, wracam właśnie z jego gabine-
tu... Nie, już go nie ma... Przypuszczam, że jest w
wydziale transakcji gotówkowych.
Pchnął sąsiednie drzwi i ogarnął spojrzeniem
dosyć duży pokój, gdzie pięciu urzędników pra-
cowało pod kierunkiem naczelnika. -
145/255
— To dziwne, i tu go nie ma... Niech pan sam
zechce łaskawie zajrzeć obok, do likwidacji.
Saocard wszedł do biura rozliczeń transakcji
zwanego likwidacją. Tutaj właśnie urzędował lik-
widator, będący jakby główną osią kantoru mak-
lerskiego z pomocą siedmiu urzędników robił
wyciągi z notesów, które makler wręczał mu
codziennie po giełdzie, i zapisywał na rachunek
poszczególnych klientów transakcje dokonane na
ich zlecenie, pomagając sobie przy tym kartkami
zachowanymi po to, by wiedzieć nazwiska zlece-
niodawców; notes maklerski bowiem nie zawiera
nazwisk, lecz tylko krótkie uwagi dotyczące
transakcji sprzedaży lub kupna: rodzaj waloru,
ilość, kurs, makler.
— Czy nie widzieliście panowie przypadkiem
pana Mazaud? —. zapytał Saccard.
Ale nie odpowiedziano mu nawet. Korzystając
z nieobecności likwidatora, trzech urzędników
czytało gazetę, dwaj inni gapili się przed siebie;
wejście Gustawa Sedille obudziło żywe zaintere-
sowanie małego Flory, który rano załatwiał zapisy,
wymieniał zobowiązania, a po południu zajmował
się na giełdzie telegramami. Syn skromnego
urzędnika archiwalnego z Saintes, był najpierw
kancelistą u pewnego bankiera w Bordeaux, a od
zeszłej jesieni zaczął pracować u Mazauda, gdzie
146/255
mógł liczyć co najwyżej na podwojenie swoich
zarobków w przeciągu dziesięciu lat. Dotychczas
sprawował się nienagannie, akuratny, sumienny.
Ale od miesiąca, od czasu objęcia przez Gustawa
Sedille pracy w kantorze maklera, zaczął się
zaniedbywać, ulegając wpływom nowego, bardzo
eleganckiego kolegi, który bywał w świecie, miał
pieniądze i który zapoznał go z kobietami. Flory
miał silny zarost, nos zdradzający namiętne us-
posobienie, ładne usta, marzące oczy; na razie
ograniczał się do niedrogich kolacyjek w towarzys-
twie panny Chuchu, biednego świerszczyka ulicy
paryskiej, statystki z Varietes, która uciekła od
matki, konsjerżki z Montmartre; dziewczyna była
zabawna, o bladej, papierowej twarzyczce, w
której błyszczały piękne, ciemne i ogromne oczy.
Gustaw, zanim nawet zdjął kapelusz, zaczął
mu opowiadać, jak spędził wczorajszy wieczór.
—- Tak, mój drogi, przypuszczałem, że Zer-
mena wyprawi mnie, bo przyszedł Jacoby. Ale.
wyobraź sobie, że znalazła sposób, by jego wyrzu-
cić za drzwi, nie wiem doprawdy jakim cudem! A
ja zostałem.
Obaj zanosili się od śmiechu. Chodziło o Żer-
menę Coeur, wspaniałą dwudziestopięcioletnią
dziewczynę o obfitym biuście, nieco powolną i
ospałą, którą opłacał miesięcznie kolega Mazau-
147/255
da, Żyd Jacoby. Zawsze żyła z gieldziarzami i za-
wsze na miesięcznej gaży, co jest wygodne dla
ludzi bardzo zajętych, którzy 'mają umysł zaprząt-
nięty cyframi i płacą za miłość jak za wszystko
inne, nie mając czasu cna prawdziwe uczucie. Je-
dyną jej troską było ustawiczne manewrowanie,
tak by w jej małym mieszkanku przy ulicy Mi-
chodiere nie spotkali się panowie, którzy mogliby
się zinać.
—Słuchaj —zagadnął Flory — sądziłem, że os-
zczędzasz się -dla pięknej pani Conin.
Ale ta aluzja zgasiła wesołość Gustawa. Panią
Conin bowiem szanowano, była to uczciwa ko-
bieta; i nie zdarzyło się, aby jakiś mężczyzna,
którego obdarzyła swoimi względami, pochwalił
się tym, tak przyjaźnie układał się ich sto-
sunek.Toteż chcąc uniknąć odpowiedzi, Gustaw
sam z kolei zapytał:
— A co z Chuchu? Zabrałeś ją na bal do Ma-
bille?
— Skądże! To za drogo. Wróciliśmy do domu
na herbatę.
Stojąc za nimi Saccard słyszał nazwiska kobi-
et, o których wymieniali szeptem pospieszne uwa-
gi. Uśmiechnął się pobłażliwie i zagadnął Flo-
ry'ego:
148/255
— Nie widział pan pana Mazaud?
— Owszem, przed chwilą tu był, dał mi jakieś
zlecenie i zszedł do siebie... Zdaje się, że jego
mały jest chory, zawiadomiono go właśnie, że
przyszedł doktor... Niech pan wstąpi do niego do
mieszkania, bo może wyjść nie wracając na górę.
Saccard podziękował i zbiegł spiesznie na
pierwsze piętro. Mazaud, jeden z najmłodszych
maklerów
giełdowych,
był
prawdziwym
wybrańcem losu: w wieku, kiedy inni uczą się
dopiero operacji giełdowych, stał się dzięki śmier-
ci wuja właścicielem jednego z najpoważniejszych
urzędów maklerskich Paryża. Niewysoki, o przy-
jemnej twarzy, małych ciemnych wąsikach i
przenikliwych czarnych oczach, odznaczał się
dużą przedsiębiorczością i bardzo żywą in-
teligencją.
Zyskał już sobie pewien rozgłos wokół kosza
dzięki żywości umysłowej i fizycznej, tak nieod-
zownej w zawodzie maklera, a która w połączeniu
z dużą inteligencją, węchem do interesów, staw-
iała, go w pierwszym szeregu pośredników gieł-
dowych; nie mówiąc już o tym, że miał donośny
glos, z pierwszej ręki wiadomości z giełd za-
granicznych, stosunki z wszystkimi wielkimi
bankierami, wreszcie dalekiego kuzyna, jak
powiadano, w agencji Havasa. Ożenił się z miłości,
149/255
z uroczą młodą kobietą, która wniosła mu w
posagu milion dwieście tysięcy franków i z którą
miał już dwoje dzieci: trzyletnią córeczkę i pół-
torarocznego synka.
Mazaud odprowadzał właśnie na schody dok-
tora, który uspokajał go z uśmiechem.
— Proszę, niech pan wejdzie — rzekł do Sac-
carda. — Doprawdy, z tymi maleństwami nigdy
nic nie wiadomo, człowiek żyje w ciągłym niepoko-
ju, lada błahostka wydaje się śmiertelnym niebez-
pieczeństwem.
Wprowadził Saccarda do salonu, gdzie siedzi-
ała jeszcze jego żona, trzymając na kolanach
chłopca, podczas gdy dziewczynka, uszczęśliw -
wioną rozpogodzoną twarzą matki, wspinała się
na pałce, by ją ucałować. Gała trójka była jas-
nowłosa, o mlecznobiałej cerze, a młoda matka
miała wygląd równie delikatny i niewinny jak
dzieci. Mazaud złożył pocałunek na jej włosach.
— Widzisz, całkiem niepotrzebnieśmy się za-
martwiali.
— Mniejsza o to, mój drogi, taka jestem
szczęśliwa, że doktor nas uspokoił!
Saccard skłoni! się, patrząc z podziwem na
ten obrazek szczęścia rodzinnego. Zbytkownie
umeblowany pokój tchnął mile szczęśliwym poży-
150/255
ciem tej pary, której nic jeszcze nie zdążyło
poróżnić: mówiono, że Mazaud w ciągu czterech
lat swojego małżeństwa miał zaledwie jedną
przelotną miłostkę z jakąś śpiewaczką z Opera-
Comique. Był wiernym mężem, a utrzymywano
również, że mimo młodzieńczego rozmachu
niewiele, jak dotąd, grał na własny rachunek. I ta
przyjemna atmosfera dobrobytu, bezchmurnego
szczęścia emanowała istotnie z ciepłej miękkości
dywanów i obić, z przepajającej cały pokój woni
wielkiego bukietu róż, które wypełniały piękny
chiński wazon.
Pani Mazaud, która znała nieco Saccarda, za-
gadnęła go wesoło;
— Prawda, proszę pana, że wystarczy chcieć,
aby zawsze być szczęśliwym?— Jestem tego
pewien, proszę pani — odparł — A poza tym by-
wają istoty tak piękne i dobre, że nieszczęście nie
śmie w nic ugodzić.
Podniosła się promieniejąca radością. Po-
całowawszy męża wyszła z synkiem na ręku, a
mała, która rzuciła się ojcu na szyję, wybiegła za
nią. Mazaud, chcąc pokryć wzruszenie, zwrócił się
do gościa z typowo paryską żartobliwością:
— Jak pan widzi, nie nudzimy się tutaj. —
Następnie zaś zapytał żywo: — Ma mi pan coś
151/255
do powiedzenia? Może przejdziemy na górę?
Będziemy tam swobodniejsi.
Na górze przed kasą Saccard dostrzegł Sa-
bataniego, który przyszedł podjąć różnice kursów;
zdumiał go serdeczny uścisk dłoni, jakim makler
przywitał swojego klienta. Gdy tylko znaleźli się w
gabinecie, wyjaśnił cel wizyty, pytając o formal-
ności związane z dopuszczeniem nowego waloru
do notowania w cedule urzędowej. Od niechcenia
jakby nadmienił, że ma zamiar założyć Bank
Powszechny o kapitale zakładowym dwudziestu
pięciu milionów franków. Tak, dom bankowy ma-
jący przede wszystkim finansować wielkie przed-
siębiorstwa, o których pokrótce wspomniał. Maza-
ud wysłuchał go spokojnie i z nienaganną uprze-
jmością udzielił żądanych wyjaśnień. Nie dał jed-
nak wywieść się w pole, rozumiał dobrze, iż Sac-
card nie fatygowałby się dla takiej drobnostki.
Toteż gdy ten ostatni wymienił wreszcie nazwisko
Daigremonta, uśmiechnął się mimo woli. Oczywiś-
cie, Daigreraont ma oparcie w kolosalnym ma-
jątku; mówią, że nie odznacza się nadmierną
rzetelnością, ale kto jest rzetelny w interesach i
miłości? Nikt! A zresztą, on, Mazaud, ma niejakie
skrupuły, nie chciałby wyrażać swojego prawdzi-
wego zdania o Daigremoncie, zerwali bowiem
wszelkie stosunki, o czym przez jakiś czas mówiła
152/255
cała giełda. Daigremont dawał teraz większość
zleceń
Jacoby'emu,
Żydowi
z
Bordeaux,
sześćdziesięcioletniemu,
czerstwemu
jeszcze
mężczyźnie, o szerokiej wesołej twarzy, który
słynął z potężnego, ryczącego głosu, ale który
ostatnio roztył się, co spowodowało niejaką
ociężałość.
Pewne
współzawodnictwo
zarysowywało się między tymi dwoma maklerami,
młodszym, uprzywilejowanym przez los, i starym,
który z wiekiem dopiero dochrapał się stanowiska;
był eks-prokurentem, któremu komandytariusze
pozwolili wreszcie odkupić urząd maklerski od
byłego szefa; odznaczał się niezwykłą chytrością
i miał rozległą klientelę, ale gubiła go, niestety,
namiętność gry i mimo znacznych zarobków zna-
jdował się stale u progu katastrofy. Wszystko co
zarabiał, pochłaniały likwidacje. Żermena Coeur
kosztowała go zaledwie parę tysięcy, a żony jego
nigdy nie widywano.
— Na przykład ta sprawa Garacasa — za-
kończył Mazaud, który mimo ogromnego taktu nie
mógł oprzeć się niechęci i zataić urazy — nie
ulega wątpliwości, że Daigremont zdradził i sarn
zagarnął wszystkie zyski... To człowiek bardzo
niebezpieczny. — Po chwili milczenia dodał: — Ale
dlaczego nie zwróci się pan do Gundermanna?
— Nigdy! — wykrzyknął z pasją Saccard.
153/255
W tym momencie wszedł do pokoju prokurent
Berthier, który szepnął maklerowi coś do ucha.
Baronowa Sandorff przyszła zapłacić różnice
kursów i ucieka się do wszelkich możliwych
wybiegów, by zmniejszyć rachunek. Zazwyczaj
Mazaud ze skwapliwością osobiście przyjmował
baronową, ale kiedy przegrywała, unikał jej jak
zarazy, pewien, iż przypuści zbyt gwałtowny sz-
turm do wrodzonej mu galanterii. Nie ma gorszych
klientów jak kobiety, bardziej niż one nieuczci-
wych, gdy przychodzi do płacenia.
— Nie, nie! Niech pan powie, że mnie nie ma
— odpowiedział zniecierpliwiony. — I nie darujcie
jej ani centyma, rozumie pan, ani centyma!
Po wyjściu Berthiera, domyślając się z
uśmiechu Saccarda, że słyszał rozmowę, wyjaśnił:
— Niewątpliwie, to bardzo miła osoba, ale nie
ma pan pojęcia, jaka chciwa... Ach, ci klienci! Jak
bardzo lubiliby nas, gdyby zawsze wygrywali! I,
dalibóg, im bardziej są bogaci, z im lepszego to-
warzystwa, tym mniej im ufam, tym bardziej drżę,
że mi nie zapłacą!... Tak, tak, bywają chwile, że
— wyjąwszy wielkie firmy — wolałbym mieć do
czynienia jedynie z klientelą z prowincji.
Drzwi otworzyły się ma nowo, jakiś urzędnik
przyniósł szefowi zażądane rano akta i wyszedł.
154/255
— Spójrz pan! Świetnie się składa. Oto papiery
niejakiego Fayeux, poborcy rent z Vendome... Nie
wyobraża pan sobie, ile zleceń dostaję od tego ko-
respondenta. Są to oczywiście niewielkie zlecenia
pochodzące od skromnych mieszczan, drobnych
kupców, farmerów. Ale za to ile ich jest!... W grun-
cie rzeczy, główną podstawę naszych kantorów,
istotę zarobków stanowią ci skromni spekulanci,
ten wielki anonimowy tłum graczy.
Mocą pewnego skojarzenia Saccard przypom-
niał sobie Sabataniego, którego zauważył przed
okienkiem kasy.
— Więc Sabatani jest teraz pańskim klientem?
— zapytał.
— Tak, od roku, zdaje się — odparł z uprzejmą,
obojętnością makler. — To miły chłopak, niepraw-
daż? Zaczął Skromnie, jest bardzo rozsądny i na
pewno do czegoś dojdzie.
Nie powiedział natomiast, bo może i nie
pamiętał już o tym, że Sabatani złożył u niego za-
ledwie dwa tysiące franków pokrycia. Stąd jego
skromna początkowo gra. Jak tylu innych, Lewan-
tyńczyk czekał niewątpliwie, by zapomniano o
znikomości złożonej gwarancji; dawał dowody os-
trożnej rozwagi, bardzo powoli podwyższając
zlecenia, by pewnego dnia, po jakiejś większej,
155/255
przegranej, zniknąć bez śladu, nie zapłaciwszy
ogromnych
różnic.
Czyż
można
okazywać
nieufność czarującemu młodzieńcowi, który stał
się naszym przyjacielem? Czyż można wątpić w
jego wypłacalność, skoro robi wrażenie bogatego,
jest zawsze wesoły i dobrze ubrany, co jest
zresztą nieodzowne na, giełdzie, gdzie elegancki
ubiór
jest
jakby
obowiązkowym
uniformem
złodzieja?
— Tak, to bardzo miły, bardzo inteligentny
chłopak — powtórzył Saccard, który pomyślał na-
gle, że weźmie pod uwagę Sabataniego, gdy
będzie kiedyś potrzebował kogoś dyskretnego i
pozbawionego skrupułów.
Po czym wstał i żegnając się rzekł:
— A więc do widzenia... Gdy nasze akcje będą
gotowe, zgłoszę się do pana przed rozpoczęciem
starań o umieszczenie ich w cedule.
Mazaud odprowadził go aż do odrzwi i podając
rękę powtórzył: — Nie ma pan racji, niech się pan
zwróci do Gundermanna w sprawie swojego syn-
dykatu.
— Nigdy! — raz jeszcze wykrzyknął z wś-
ciekłością Saccard. Wychodząc już dostrzegł
przed okienkiem kasy Mosera i Pilleraulta:
156/255
pierwszy ze zbolałą miną chował do kieszeni
siedem czy osiem tysiącfrankowych banknotów —
zysk z gry za ostatnie dwa tygodnie — podczas
gdy drugi płacił przegrane kilkanaście tysięcy,
rozprawiając wesoło i głośno z miną zaczepną i
dumną, jak po odniesionym zwycięstwie. Zbliżała
się godzina posiłku południowego i otwarcia
giełdy, biuro pustoszało; przez uchylone drzwi lik-
widacji
dochodziły
śmiechy,
głos
Gustawa
opowiadającego Flory'emu jakiejś przejażdżce
łódką, kiedy to sterniczka wpadła do Sekwany gu-
biąc wszystko do pończoch włącznie!
Na ulicy Saccard spojrzał na zegarek. Już je-
denasta, tyle czasu stracił! Nie, nie pójdzie do
Daigremonta; i jakkolwiek samo nazwisko Gunder-
manna wyprowadziło go przed chwilą z równowa-
gi, postanowił nagle wstąpić do niego. Czyż
zresztą nie zapowiedział swojej wizyty, wtedy u
Champeaux, gdy chcąc wepchnąć mu z powrotem
do gardła jego złośliwy śmiech oznajmił głośno
o zamiarze założenia.. wielkiego banku. Uspraw-
iedliwiał się nawet przed samym sobąj ,że nic
przecież.od niego nie chce, że pragnie tylko staw-
ić mu czoło, pognębić tego człowieka, który chciał
traktować go jak młokosa. A ponieważ ulice
spłynęły na nowo potokarnl ulewnego deszczu,
157/255
wskoczył do dorożki i kazał się zawieźć na ulicę de
Provence.
Gundermann zajmował tu ogromny dom,
dostatecznie duży akurat, by pomieścić jego nie-
zliczoną rodzinę. Miał pięć córek i czterech synów,
z czego trzy zamężne córki i trzej żonaci synowie
obdarzyli go już czternaściorgiem wnucząt. Gdy
całe potomstwo zbierało się przy posiłku wiec-
zornym, do stołu zasiadało wraz z- nim i jego żoną
trzydzieści jeden osób. Z wyjątkiem dwóch zię-
ciów, którzy nie mieszkali w jego domu, wszyscy
pozostali mieli tutaj swoje mieszkania w dwóch
bocznych skrzydłach; środkowy budynek natomi-
ast zajęty był całkowicie przez obszerne biura
banku. W ciągu jednego niespełna wieku potwor-
na, miliardowa fortuna tej rodziny zrodziła się,
rozwinęła i rozrosła dzięki oszczędności i dzięki
szczęśliwemu zbiegowi wydarzeń. Była w tym jak-
by jakaś predestynacja wspomagana żywą in-
teligencją, zapamiętałą pracą, ostrożnością i niez-
mordowanym wy siłkiem zmierzającym niezmien-
nie do jednego celu. Obecnie wszystkie rzeki złota
płynęły do tego morza, miliony tonęły w tych mil-
ionach, bogactwo ogółu wpadało w otchłań tego
wzrastającego. ustawicznie bogactwa jednostki; i
Gundermann był rzeczywistym panem, wszech-
158/255
władnym królem, przed którym drżał i którego
słuchał Paryż i cały świat.
Saocard, wstępując po szerokich kamiennych
schodach o stopniach zużytych przez nieprzer-
wanie napływające i odpływające fale ludzi,
bardziej już wydeptanych niżeli progi starych koś-
ciołów, czuł wzbierającą w sobie śmiertelną nien-
awiść do tego człowieka. Ach, ci Żydzi! Żywił do
Żydów odwieczną rasową odrazę, spotykaną
zwłaszcza na południu Francji; czuł jakby cielesny
bunt, czysto fizyczny wstręt; na samą myśl o na-
jmniejszym choćby zetknięciu się z tą rasą prze-
jmowała
go
gwałtowna,
nieprzezwyciężona
niechęć, niezależna od wszelkich rozumowych ar-
gumentów. Najdziwniejsze jednak było to, że Sac-
card, ten straszliwy spekulant i krętacz, ten afer-
zysta o nieczystych rękach, zatracał, gdy chodziło
o Żydów, świadomość tego, czym sam jest,
rozprawiał o nich z cierpkością, z mściwym
oburzeniem uczciwego człowieka żyjącego z pra-
cy własnych rąk, nie skalanych żadnym lich-
wiarskim procederem. Wygłaszał mowę oskarży-
cielską przeciwko rasie żydowskiej, tej rasie
przeklętej, która nie ma ojczyzny, nie ma władcy,
która pasożytuje na ciele innych narodów, uznając
na pozór ich prawa, ale W rzeczywistości posłusz-
na jedynie własnemu Bogu grabieży, krwi i zem-
159/255
sty; dowodził, że spełnia ona wszędzie dane jej
przez tego Boga posłannictwo okrutnego podboju,
usadawia się w każdym narodzie jak pająk w środ-
ku sieci, czyhając na zdobycz, wysysając krew ze
wszystkich, tocząc się życiem innych. Czyż
widziano kiedykolwiek Żyda żyjącego z pracy rąk?
Czyż istnieją. Żydzi rolnicy, Żydzi robotnicy? Nie!
Praca hańbi, religia zabrania im jej prawie, sławiąc
jedynie wyzysk cudzej pracy. Ach, nędznicy! Sac-
carda ogarniała wściekłość tym większa, że podzi-
wiał ich, że zazdrościł im niezrównanych talentów
finansowych, owej wrodzonej wiedzy cyfr, natu-
ralnej łatwości przeprowadzania najbardziej skom-
plikowanych operacji, owego węchu i szczęścia,
które zapewniały im powodzenie we wszystkim,
co przedsiębiorą. Chrześcijanie, powiadał, nie są
w stanie dorównać dna w tej złodziejskiej grze, za-
wsze w końcu pójdą na dno; a weźcie pierwszego
lepszego Żyda, który nie zna nawet zasad buchal-
terii, rzućcie go w mętną wodę nieczystych in-
teresów, nie dość że wypłynie, ale wyniesie nawet
cały zysk na własnym grzbiecie. To wrodzona
właściwość rasy, jej racja bytu wśród narodów,
które powstają i rozpadają się, podczas gdy ona
trwa. I z uniesieniem przepowiadał ostateczny
podbój wszystkich narodów przez Żydów, z chwilą
gdy zagarną oni całe bogactwo globu ziemskiego,
160/255
co nastąpi niebawem, gdyż pozwala im się rozsz-
erzać swobodnie ich królestwo i dzisiaj już w
Paryżu taki Gundermarm panuje na tronie solid-
niejszym i bardziej szanowanym aniżeli tron ce-
sarza.
Na górze Saccard chciał już cofnąć się od
progu obszernego przedpokoju widząc, że wypeł-
niają
go
szczelnie
remizjerzy,
interesanci,
mężczyźni, kobiety, rojący się, zgiełkliwy tłum.
Remizjerzy zwłaszcza pchali się, walcząc o pier-
wszeństwo, w nieprawdopodobnej nadziei uzyska-
nia jakiegoś zlecenia; wielki bankier miał bowiem
swoich własnych maklerów, ale sam fakt pójścia
do Gundermanna był honorem, rekomendacją i
każdy z nich pragnął móc się nim poszczycić.
Toteż oczekiwanie nie trwało nigdy długo, a dwaj
woźni zajmowali się jedynie organizowaniem tego
nieprzerwanego pochodu, prawdziwego galopu
przez nie zamykające się ani na chwilę drzwi. Sac-
card natychmiast prawie został wprowadzony
wraz z całą falą.
Gabinet Gundermanna był olbrzymim poko-
jem, w którym on sam zajmował tytko mały kąt w
głębi, przy ostatnim oknie. Siedział przy prostym
mahoniowym biurku, tyłem do światła, tak że
twarz jego tonęła w cieniu. Wstawał o piątej rano
i był już przy pracy, gdy cały Paryż spał jeszcze;
161/255
gdy koło dziewiątej zaczynał się w jego gabinecie
galop ludzi żądnych zysku, jego dzień pracy był
już skończony. Przy dużych biurkach stojących
pośrodku pokoju pomagali mu dwaj synowie i je-
den z zięciów, z rzadka siadając, kręcąc się wśród
tłumu wchodzących i wychodzących urzędników.
Zajmowali się wewnętrznym funkcjonowaniem
domu bankowego. Natomiast tłum napływający z
ulicy mijał cały pokój, kierując się wyłącznie do
niego, do władcy siedzącego w swoim skromnym
kącie, a on przez długie godziny, aż do południa,
z niewzruszonym i posępnym wyrazem twarzy
przyjmował interesantów, odpowiadał jednym
gestem, lub — gdy chciał okazać wyjątkową up-
rzejmość — kilkoma słowy.
Gdy tylko Gundermann dostrzegł Saccarda,
twarz jego rozjaśnił nikły, kpiący uśmiech.
— Ach, to pan, drogi przyjacielu!... Proszę,
niech pan siada i chwilę poczeka. Zaraz panu
służę.
Po czym jak gdyby o nim zapomniał. Zresztą
Saccard nie niecierpliwił się, obserwowała cieka-
wością defiladę remizjerów, którzy, depcąc sobie
po piętach, wchodzili z identycznym niskim
ukłonem, wyciągali z kieszeni nienagannych sur-
dutów identyczny kawałek kartonu — cedułę z
kursami giełdowymi, i podawali ją bankierowi
162/255
identycznym, błagalnym i pełnym szacunku
gestem. Przechodziło ich dziesięciu, dwudziestu.
Bankier za każdym razem brat cedułę do ręki, rzu-
cał na nią okiem, po czym oddawał ją bez słowa; i
chyba tylko całkowita obojętność dorównać mogła
cierpliwości, z jaką znosił ten zalew .ofert.
Pojawił się i Massias z właściwą sobie wesołą,
i niepewną, miną obitego psiaka. Przyjmowano go
niekiedy tak źle, że zbierało mu się na p. Pącz.
Tego dnia był chyba u kresu upokorzeń, gdyż poz-
wolił sobie na nieoczekiwaną, natarczywość.
— Niech pan spojrzy, akcje „Mobilier" stoją
bardzo nisko. Ile mam dla pana kupić?
Gundermann, nie biorąc nawet ceduły do ręki,
podniósł swoje zielonkawe oczy na tego młodzień-
ca wykazującego tyle poufałości i odparł szorstko:
— Czy pan myśli, mój drogi, że bawi mnie roz-
mowa z panem?
— Mój Boże! — odrzekł pobladły nagle Mas-
sias. — Mnie jeszcze mniej bawi codzienne przy-
chodzenie do pana na darmo, od trzech już
miesięcy.
— No to przestań pan przychodzić!
Remizjer skłonił się i odszedł, wymieniwszy
z Saccardem. wściekłe, pełne bólu spojrzenie
163/255
człowieka, który uświadomił sobie nagle, że nigdy
nie zrobi majątku.
Saccard zastanawiał się istotnie, co mogło
skłaniać Gundermanna do przyjmowania tych
wszystkich ludzi. Oczywiście, musiał mieć spec-
jalny dar wyłączania się, zamykał się w sobie,
nie przestawał myśleć o własnych sprawach; nie
mówiąc już o tym, że tkwiła w tym niewątpliwie
pewna dyscyplina, tym sposobem dokonywał co
rano przeglądu rynku, z czego wyciągał zawsze
jakiś zysk, choćby nawet minimalny. W bardzo
szorstki sposób potrącił osiemdziesiąt franków
jakiemuś kulisjerowi, któremu dał wczoraj zlecenie
i który okradał go zresztą. Następnie podszedł
jakiś amtykwariusz, oferując złotą emaliowaną
szkatułkę z XVIII wieku, częściowo podrabianą, w
której bankier wywąchał natychmiast imitację.
Potem przyszły dwie damy — jedna stara o dużym
ptasim nosie, druga młoda, bardzo piękna brunet-
ka — które chciały pokazać mu u siebie jakąś
komodę w stylu Ludwika XV, i bankier odrzucił
stanowczo ich propozycje. Przybył dalej jakiś jubil-
er z rubinami, dwóch wynalazców, Anglicy, Niem-
cy, Włosi, ludzie różnych narodowości, różnych pł-
ci. A w czasie tych wszystkich wizyt ani na chwilę
nie ustawała defilada remizjerów podających me-
chanicznie, powtarzanym stale, niezmiennym
164/255
gestem cedułę; tymczasem, w miarę jak zbliżała
się godzina otwarcia giełdy, fala urzędników
przepływała coraz liczniej przez pokój, przynosząc
depesze, żądając podpisów.
Wtem wrzawa sięgnęła szczytu: do gabinetu
wtargnął mały pięciosześcioletni chłopiec, siedząc
okrakiem na kiju i grając na trąbce; za nim
wbiegły kolejno dwie dziewczynki, trzy- i ośmiolet-
nia, które obłe giy fotel dziadka, ciągnęły go za
ręce, wieszały mu się na szyi, na co on przyzwalał
z całym spokojem, pieszcząc je z tym właściwym
Żydom przywiązaniem do rodziny, do potomstwa,
stanowiącego siłę i otaczanego czułą opieką. Na-
gle Gundermann, zdawało się, przypomniał sobie
o Saccardzie:
— Ach, rnój drogi, niech mi pan wybaczy,
widzi pan, że nie mam ani chwili dla siebie!...
Proszę mi wyjaśnić, co pana sprowadza.
I już miał go wysłuchać, gdy podszedł doń jak-
iś urzędnik, który wprowadził wysokiego rosłego
blondyna i szepnął. mu coś do ucha. Gundermann
wstał natychmiast, choć bez pośpiechu, i pod-
szedłszy do drugiego okna zaczął konferować z
nowo przybyłym, podczas gdy jeden z synów
przyjmował w jego zastępstwie remizjerów i kulis-
jerów.
165/255
Mimo głuchej wściekłości Saccard zaczął od-
czuwać pewien respekt dla tego człowieka. W
wysokim blondynie rozpoznał przedstawiciela
pewnego wielkiego mocarstwa, który, pełen buty
w Tuileriach, tutaj stał z lekko pochyloną głową,
z przymilnym uśmiechem petenta na wargach.
Kiedy indziej wysocy urzędnicy, ministrowie ce-
sarscy przyjmowani tu byli w taki sam sposób, na
stojąco, w tym podobnym do placu publicznego
pokoju pełnym wrzawy dziecięcej.
Było to
potwierdzeniem nieograniczonej władzy tego
człowieka, który miał swoich ambasadorów na
wszystkich dworach świata, konsulów we wszys-
tkich prowincjach, agencje we wszystkich mias-
tach, statki na wszystkich morzach. Nie był speku-
lantem, awanturnikiem, obracającym cudzymi
milionami, na wzór Saccarda snującym marzenia
o heroicznych walkach, z których wyszedłby
zwycięzcą, zdobywając kolosalny łup dzięki pomo-
cy najemnego złota podległego jego rozkazom;
był,
jak
sam
powiadał
z
dobrodusznym
uśmiechem, zwykłym handlarzem pieniędzy, na-
jbardziej zręcznym i pracowitym ze wszystkich.
Tyle tylko, że dla utrwalenia swojej potęgi musiał
panować nad giełdą; i dlatego właśnie każda kole-
jna likwidacja była nową bitwą, w której zwycięst-
wo pozostawało niechybnie przy nim dzięki de-
166/255
cydującej sile jego nieprzeliczonych zastępów. Na
chwilę przygnębiła Saocarda myśl, że wszystkie
pieniądze, jakimi tamten obracał, należą, do niego
samego, że posiada on w swoich piwnicach
niewyczerpane zapasy tego towaru, że handluje
nim jak kupiec chytry a ostrożny, jak pan
samowładny, którego wszyscy w mig słuchają,
który wszystko sam chce słyszeć, sam dojrzeć, do
wszystkiego ręki przyłożyć. Własny miliard w ten
sposób kierowany stanowi niepokonalną siłę.
— Nie znajdziemy tu chyba ani chwili, mój
drogi — rzekł Gundermann wracając do Saccarda.
— Idę teraz na śniadanie, niech pan przejdzie ze
mną, do sąsiedniego pokoju, może tam nikt nam
nie przeszkodzi...
Weszli do małej jadalni, w której podawano
tylko ranne posiłki, I gdzie rodzina nie zbierała się
nigdy w komplecie. Tego dnia było Ich przy stole
tylko dziewiętnaścioro, w tym ośmiorio dzieci.
Bankier siedział pośrodku, przed nim stał jedynie
kubek mleka.
Przymknął na chwilę oczy, wyczerpany,
znużony, z twarzą ściągniętą, bólem, cierpiał
bowiem na nerki i wątrobę; wreszcie, podniósłszy
drżącymi dłońmi kubek do warg i wypiwszy jeden
łyk, westchną! głęboko.
167/255
— Jestem dziś wykończony!
— Dlaczego pan nie odpocznie? — zapytał
Saccard. Gundermann zwrócił nań pełne zdu-
mienia oczy i odparł naiwnie:
— Przecież nie mogę!
W istocie, nie dawano mu nawet wypić w
spokoju mleka, gdyż na nowo rozpoczęło się przyj-
mowanie remizjerów galopujących teraz przez
salę jadalną, podczas gdy pozostali członkowie
rodziny, mężczyźni i kobiety, przyzwyczajeni do
tego zgiełku, śmiali się głośno, zajadali z
apetytem zimne mięsa i ciasto, a dzieci,
podochocone kroplą nie rozcieńczonego wina,
podnosiły ogłuszającą wrzawę.
Saccard, który nie spuszczał z niego oka, dzi-
wił się patrząc, jak popija z wolna swój kubek mle-
ka z takim wysiłkiem, jakby nigdy nie miał dopić
go do dna. Przepisano mu dietę mleczną, nie wol-
no mubyło nawet tknąć mięsa czy ciasta. Cóż
mu więc po tym miliardzie? Nigdy też nie nęciły
go kobiety, przez czterdzieści lat był nieskazitel-
nie wiernym małżonkiem, a teraz już jego
wstrzemięźliwość była przymusowa, nieodwołal-
nie ostateczna. Po cóż zatem wstawać o piątej ra-
no, parać się tym ohydnym zawodem, upadać pod
ogromem zmęczenia, wieść żywot galernika, na
168/255
który nie zgodziłby się żaden łachmaniarz, mieć
pamięć przeciążoną cyframi, głowę pękającą od
nawału
spraw?
Po
cóż
dorzucać
stale
bezużyteczne złoto do złota, skoro nie można
nawet kupić i zjeść na ulicy funta czereśni, za-
prowadzić spotkanej na drodze dziewczyny do
nadbrzeżnej gospody, cieszyć się tym wszystkim,
co jest na sprzedaż, lenistwem, swobodą? I Sac-
card, jakkolwiek jego straszliwa żądza uciech nie
była przecież pozbawiona pewnej bezintere-
sownej miłości pieniądza dla władzy, jaką on daje,
czuł, że zdejmuje go święta groza na widok tej
postaci
już
nie
kla-sycznego
skąpca
gro-
madzącego bogactwa, ale niestrudzonego pra-
cownika, wolnego od potrzeb cielesnych, cier-
piącego, odczłowieczonego jakby starca, który z
uporem wznosi nieprzerwanie wieżę z milionów,
marząc jedynie o tym, by przekazać ją swoim,
iżby powiększali ją jeszcze, aż zawładnie kiedyś
całą ziemią.
Wreszcie Gundermann pochylił się ku niemu i
Saccard mógł wyłożyć mu półgłosem projekt za-
łożenia Banku Powszechnego. Był zresztą skąpy
w szczegóły i mimochodem tylko napomknął o
tece Hamelina, od pierwszych słów wyczuwając,
że bankier chce go tylko wyspowiadać, z góry zde-
cydowany odprawić go z niczym.
169/255
— Jeszcze jeden bank! Jeszcze jeden bank,
drogi przyjacielu! — powtarzał z szyderczym
uśmiechem. — Jedyny interes, do którego
włożyłbym pieniądze, to jakaś machina, jakaś gilo-
tyna do ścinania łbów tym wszystkim nowo pow-
stającym bankom... Go pan o tym sądzi, machina
wymiatająca śmiecie z giełdy? Czy pański inżynier
nie ma czegoś takiego w swoich papierach?
Potem, przybierając ojcowski ton, mówił z be-
zlitosnym okrucieństwem:
— Niechże pan będzie rozsądny, pamięta pan,
co mówiłem... Źle pan robi, że wraca do in-
teresów,
oddaję
panu
prawdziwą
przysługę
odmawiając przyłożenia ręki do pańskiego syn-
dykatu... Zbankrutuje pan niechybnie, mogę to
przepowiedzieć z matematyczną ścisłością, za
bardzo powoduje się pan namiętnościami, ma pan
zbyt wybujałą fantazję, a zresztą zawsze źle się
wychodzi
na
handlu
cudzymi
pieniędzmi...
Dlaczego brat nie znajdzie panu jakiegoś intrait-
nego stanowiska, dlaczego nie zrobi pana prefek-
tem, poborcą? Nie, nie poborcą,
I to nawet byłoby zbyt niebezpieczne... Niech
się pan strzeże, mój drogi, niech się pan strzeże.
Saccard zerwał się, drżąc z oburzenia.
170/255
— Stanowczo więc nie bierze pan akcji, nie
chce pan być z nami?
— Z panem? Nigdy w życiu!... W niespełna
trzy lata zostanie pan pożarty.
Zapadło brzemienne przyszłymi walkami mil-
czenie, obaj mierzyli się groźnym, wyzywającym
spojrzeniem.
— A więc do widzenia... Me jadłem jeszcze
śniadania i jestem. bardzo głodny. Zobaczymy
jeszcze, kto zostanie pożarty.
I zostawił go w otoczeniu całego klanu, który
opychając
się
ciastkami
kończył
hałaśliwie
posiłek;
przyjmując
ostatnich
zapóźnionych
kurtierówj
bankier
chwilami
przymykał
ze
zmęczenia oczy i drobnymi łyczkami dopijał swój
kubek, z wargami całkiem białymi od mleka.
Saocard rzucił się do czekającej dorożki i kazał
woźnicy jechać na ulicę Saint-Lazare. Biła pier-
wsza, dzień był stracony, wściekły wracał do do-
mu na śniadanie. Ohydne Żydzisko! Ach, gdybyż
mógł, z jaką rozkoszą zmiażdżyłby go jednym
kłapnięciem zębów, jak pies, który miażdży kość!
Wprawdzie był to kęs niebezpieczny i zbyt wielki.
Ale co można wiedzieć! Wszak największe imperia
waliły się w gruzy, zawsze kiedyś nadchodzi
chwila, w której najpotężniejsi nawet padają. Nie,
171/255
nawet nie pożreć go od razu, ale nadszarpnąć,
wyrwać mu kilka strzępów tego miliarda, a potem,
kto wie, może i pożreć go! Dlaczegóż by nie!
Zniszczyć w osobie ich niezaprzeczalnego władcy
tych Żydów; którym wydaje się, iż są paliami świa-
ta. I te rozważania, ta wściekłość, jaka miotała
nim od czasu spotkania z Gundermannem,
wzbudziły w Saccardzie szalony zapał, potrzebę
czynu, natychmiastowego sukcesu: Chciałby za
jednym zamachem zbudować swój bank, uru-
chomić
go,
odnieść
zwycięstwo,
zniszczyć
konkurentów. Nagle przypomniał sobie Daigre-
monta i bez namysłu, ulegając nieodpartemu
odruchowi, pochylił się naprzód rozkazując stan-
gretowi skręcić w kierunku ulicy La Rochefou-
cauld. jeżeli chciał zastać Daigremonta, musiał sie
śpieszyć, choćby nawet miał odłożyć śniadanie,
wiedział bowiem, że koło pierwszej wychodzi on
zazwyczaj z domu. Ten chrześcijanin wart był
wprawdzie dwóch Żydów i uchodził za kata
młodych przedsiębiorstw, które mu powierzano.
Ale w tej chwili Saccard gotów był zawrzeć pakt
z samym diabłem, byle tylko zwyciężyć, choćby
nawet miał oddać połowę łupu. Później zobaczy
się, z pewnością on będzie silniejszy.
Tymczasem dorożka, pnąca się z trudem pod
górę, stanęła przed monumentalną bramą jed-
172/255
nego z ostatnich pałaców w tej dzielnicy, w której
było niegdyś tyle pięknych rezydencji. Budowla
widniejąca w głębi brukowanego dziedzińca miała
iście królewski wygląd, a ciągnący się za nią
ogród, wysadzany stuletnimi drzewami, był
prawdziwym parkiem odizolowanym od ruchli-
wych ulic. Gały Paryż znał ten pałac ze świetnych
przyjęć, a zwłaszcza ze wspaniałej kolekcji
obrazów, której nie omieszkał zwiedzić żaden z
monarchów bawiących przejazdem w Paryżu. Pan
domu, ożeniony z kobietą, która — podobnie jak
jego obrazy — słynęła z piękności i odnosiła w
świecie sukcesy jako śpiewaczka, prowadził
książęcy prawdziwie tryb życia, równie dumny ze
swojej, stajni wyścigowej jak ze swojej galerii
malarstwa; był członkiem jednego z najprzed-
niejszych klubów, afiszował się z najkosztown-
iejszymi kobietami, miał lożę w Operze, krzesło
w pałacu Drouot i stołeczek w najmodniejszych
miejscach o podejrzanej sławie. A cały ten
przepych, zbytek jaśniejący w jakiejś apoteozie
kaprysu i sztuki, opłacany był wyłącznie przez
spekulację, przez ciągle płynny majątek, który
wydawał się bezbrzeżny jak morze, ale który miał
swoje przypływy i odpływy, różnice kursów
wynoszące przy każdej dwutygodniowej likwidacji
kilkaset tysięcy franków.
173/255
Gdy Saccard minął wspaniałe schody wejś-
ciowe, lokaj zameldował go i poprowadził przez
trzy salony pełne arcydzieł sztuki do małej palarni,
gdzie Daigfemont dopalał właśnie cygaro przed
wyjściem z domu. Był to wysoki czterdziestopię-
cioletni mężczyzna, zdradzający pewną skłonność
do tycia, bardzo elegancki, nienagannie uczesany,
z wąsami i małą bródką, którą nosił jako fanatyk
Tuilerii. Niezwykle na pozór uprzejmy, odznaczał
się niezachwianą pewnością siebie, bezwzględną
wiarą we własne zwycięstwo.
Spiesznie wyszedł na spotkanie Saccarda.
— Cóż się z panem dzieje, mój drogi? W tych
dniach właśnie myślałem o panu... Gzy nie jest
pan przypadkiem moim sąsiadem? .
Gdy jednak Saccard, uznając wszelkie wstępy
za zbyteczne, wyjawił od razu cel wizyty, uspokoił
się i zrezygnował z owej wylewności, którą po-
zostawiał dla bezmyślnego stada. Saccard przed-
stawił mu swój wielki projekt, wyjaśnił, iż przed za-
łożeniem Banku Powszechnego o kapitale dwudzi-
estu pięciu milionów chciałby utworzyć syndykat
z zaprzyjaźnionych bankierów i przemysłowców,
który — zobowiązując się do wzięcia czterech pią-
tych, czyli przynajmniej czterystu tysięcy akcji —
zapewniłby
powodzenie
emisji.
Daigremonf
słuchał z ogromną powagą, wpatrując się w
174/255
mówiącego, jakby pragnął przewiercić do głębi
jego umysł i zorientować się, jakiego wysiłku,
jakiej
korzystnej
dla
siebie
pracy
może
spodziewać się jeszcze po tym człowieku, który
niegdyś,
przy
całym
swoim
gorączkowym
niepokoju, tak był aktywny, pełen tak wspaniałych
zalet. Z początku wahał się.
— Nie, nie, jestem zawalony rozmaitymi in-
teresami, nie chcę przedsiębrać nic nowego.
Powoli jednak, nie mogąc oprzeć się pokusie,
zaczął zadawać pytania,, chciał poznać projekty,
którym miał patronować nowy bank, projekty, o
których jego rozmówca, powodowany ostrożnoś-
cią, mówi! jak najbardziej oględnie. I gdy
dowiedział się o pierwszym planowanym przed-
sięwzięciu,
zamiarze
połączenia
wszystkich
śródziemnomorskich towarzystw transportowych
w jeden syndykat pod firmą Powszechnego
Towarzystwa
Zjednoczonych
Transportowców,
zainteresował się mocno i nieoczekiwanie ustąpił.
— Dobrze, zgadzam się. Ale pod jednym
warunkiem. W jakich stosunkach jest pan z
pańskim bratem, minisitrem?
Saccard, zaskoczony, w odruchu szczerości
nie zdołał ukryć rozgoryczenia.
175/255
— Z bratem... Cóż! On dba o swoje interesy,
ja o swoje. Mój braciszek nie ma nadmiernie
rozwiniętych uczuć rodzinnych.
— A więc trudno! — oświadczył stanowczo
Daigremont. — Będę z panem wtedy tylko, jeżeli
będzie pan miał poparcie brata. Rozumie pan, nie
chcę, abyście byli poróżnieni.
Saccard, rozdrażniony, zaprotestował niecier-
pliwie. Po co był im potrzebny Rougon? Czyż nie
było to równoznaczne z ograniczeniem swobody
działania? Ale jednocześnie głos rozsądku, sil-
niejszy od irytacji, mówił mu, iż należy zapewnić
sobie
przynajmniej
neutralność
wielkiego
człowieka. Mimo to jednak odmówił brutalnie.
— Nie, nie chcę! Zawsze po świńsku ze mną
postępował! Nigdy nie zrobię pierwszego kroku.
— Niech pan słucha — podjął Daigremont. —
O piątej oczekuję Hureta, który ma mi coś za-
łatwić... Pójdzie pan do Parlamentu, weźmie pan
Hureta na bok, przedstawi mu pan swój projekt, a
on pomówi natychmiast z Rougonem, wybada go i
przyniesie nam odpowiedź o piątej... A więc? Spo-
tykamy się o piątej, zgoda?
Saccard, z opuszczoną głową, zastanawiał się.
— Niech będzie! Jeżeli panu tak na tym za-
leży!
176/255
— Jak najbardziej! Bez Rougona nic, z
Rougonem wszystko, co pan chcesz!
— A więc dobrze, idę.
Uścisnąwszy
silnie
dłoń
Daigremonta,
wychodził, gdy ten zatrzymał go jeszcze.
— Chwileczkę. Gdyby pan czul, że coś z tego
wyjdzie, wracając niech pan wstąpi do markiza de
Bohain i do Sedille'a, powie im, że ja się zgadzam,
i poprosi, aby i oni przystąpili do syndykatu. Chci-
ałbym, żeby do niego należeli.
Przed bramą czekała na Saccarda dorożka,
którą zatrzymał, jakkolwiek miał zaledwie parę
kroków do domu. Odesłał ją licząc, że po południu
będzie mógł wziąć własny powóz, i szybko wrócił
do siebie na śniadanie. Nie spodziewano się go
już kucharka podała mu kawałek zimnego mięsa,
które spiesznie połknął, kłócąc się jednocześnie ze
stangretem, z którego słów wynikało, że wetery-
narz zalecił dać koniowi parodniowy odpoczynek.
Saccard, z ustami pełnymi jedzenia, wyrzucał
stangretowi niedbałość, groził panią Karoliną,
która zrobi z tym wszystkim porządek. Wreszcie
kazał mu sprowadzić przynajmniej dorożkę.
Ulewne potoki deszczu zalewały znowu ulice i Sac-
card musiał przeszło kwadrans czekać na dorożkę,
177/255
do której wskoczył pod gęstymi strumieniami
wody, rzucając woźnicy adres:
— Do Parlamentu!
Chciał przybyć przed zaczęciem posiedzenia,
tak aby złapać Hureta w przejściu i spokojnie z
nim porozmawiać. Na nieszczęście obawiano się
tego dnia burzliwej debaty, gdyż jakiś członek
lewicy miał znowu poruszyć odwieczną kwestię
Meksyku i Rougon będzie prawdopodobnie musiał
odpowiedzieć na interpelację.
Wchodząc do hallu Saccard miał szczęście
natknąć się od razu na deputowanego. Zaciągnął
go w głąb jednego z bocznych saloników, gdzie
prócz nich nie było nikogo, wskutek ogromnego
poruszenia, jakie panowało w kuluarach. Opozy-
cja coraz groźniej podnosiła głowę, w powietrzu
czuć było pierwsze podmuchy. zwiastującej katas-
trofę wichury, która miała niebawem przybrać na
sile i wszystko zmieść. Toteż Huret, zatroskany,
nie od razu zrozumiał, o co chodzi, kazał sobie
dwukrotnie powtórzyć, co od niego żądano. Misja,
którą chciano go obarczyć, wzmogła jeszcze jego
przerażenie.
— Ależ, mój drogi, jak to sobie wyobrażasz!
Rozmawiać z Rougonem w takiej chwili! Wyśle
mnie do stu diabłów! To pewne!
178/255
Potem jednak doszła do głosu troska o własne
interesy.
Istniał
jedynie
dzięki
wielkiemu
człowiekowi, któremu zawdzięczał to, że kandydu-
jąc do Parlamentu znalazł się na liście rządowej,
że został wybrany i miał pozycję sługi do wszys-
tkiego, żyjącego z okruchów pańskiej łaski. Para-
jąc się od dwóch lat tym rzemiosłem, zdołał dzięki
łapówkom, zyskom zbieranym ostrożnie pod
pańskim stołem zaokrąglić swoje rozległe posi-
adłości w Calvados, gdzie zamierzał znaleźć bez-
pieczne schronienie i żyć dostatnio po klęsce. Jego
okrągła twarz przebiegłego wieśniaka zach-
murzyła się wyrażając zakłopotanie, w jakie
wprawiło go to nieoczekiwane żądanie inter-
wencji, nie miał bowiem czasu zastanowić się, czy
przyniesie mu to korzyść, czy stratę.
— Nie; nie! Nie mogę... Przekazałem ci wolę
brata, nie mogę nagabywać go ponownie. Do di-
abła! Pomyśl trochę o mojej sytuacji. Rougon nie
jest zbyt miły, gdy zawraca mu się głowę, i, do
licha! nie mam bynajmniej ochoty płacić za ciebie
utratą względów Rougona.
Zrozumiawszy
pobudki
Hureta,
Saccard
usiłował już tylko przekonać go, że na założeniu
Banku Powszechnego będzie mógł zarobić miliony.
Z właściwym sobie rozmachem, płomienną elok-
wencją, która potrafią przeobrazić suche przed-
179/255
sięwzięcie finansowe w poetycką bajkę, kreślił
perspektywy świetnych interesów, niewątpliwego,
kolosalnego sukcesu. Zachwycony Daigremont
ma stanąć na czele syndykatu. Bohain i Sedille
prosili już o przyjęcie ich. Niepodobna, aby on,
Huret, nie należał do interesu: ci panowie chcą
koniecznie mieć go w swoim gronie ze względu na
jego wysokie stanowisko polityczne. Mają nawet
nadzieję, że zgodzi się wejść do zarządu, jego
nazwisko bowiem oznacza porządek i uczciwość.
Słysząc obietnicę nominacji na członka zarzą-
du, deputowany spojrzał badawczo na Saccarda.
— A więc ostatecznie czego chcesz ode mnie,
jaką odpowiedź mam wyciągnąć od Rougona?
— Mój Boże! — odparł Saccand. — Go do
mnie, to świetnie obyłbym się bez brata. To Dai-
gremont żąda, abym się z nim pogodził. Może
ma i rację. Wydaje mi się więc, że powinieneś po
prostu wspomnieć temu strasznemu człowiekowi
o naszym interesie i wymóc na nim obietnicę, że
nie będzie przynajmniej nam przeszkadzał, jeżeli
już nie chce nam pomóc.
Huret mrużył oczy, ciągle jeszcze nie mogąc
powziąć decyzji..
— Wystarczy, jeżeli przyniesiesz jedno uprze-
jme słówko, rozumiesz?!
180/255
Nic ponadto! Daigremont zadovoli się tym i
dziś wieczorem jeszcze załatwimy w trójkę cały in-
teres.
— No dobrze, spróbuję —oświadczył nagle
deputowany z udaną chłopską, prostodusznością.
— Ale robię to tylko dla ciebie, bo z Rougonem nie
ma żartów, o nie, zwłaszcza kiedy lewica.włazi mu
na odcisk... A więc do zobaczenia, o piątej!
W porządku! Do piątej!
Sacceard został jeszcze blisko godzinę, mocno
zaniepokojony dochodzącymi odgłosami walki.
Słyszał, jak jeden z wielkich mówców opozycji za-
powiadał swoje wystąpienie. Na tę wiadomość
chciał już odszukać Hureta i zapytać go, czy nie
lepiej byłoby odłożyć do jutra rozmowę z
Rougonem. Potem jednak z fatalistyczną wiarą w
szczęście przestraszył się, że wszystko zapeszy,
zmieniając to, co raz już zostało postanowione.
Może w tym zamieszaniu brat łatwiej da sobie
wydrzeć oczekiwaną odpowiedź. I pozostawiając
rzeczy ich własnemu biegowi wyszedł, wsiadł do
czekającej dorożki i dopiero gdy skręcała już na
most Zgody, przypomniał sobie o poleceniu Dai-
gremonta. Na ulicę Babylone! — krzyknął do
woźnicy. Na ulicy Babylone właśnie mieszkał
markiz de Bohain. Zajmował tam pawilon, który
niegdyś przylegał do jakiegoś pałacu i służył za
181/255
mieszkanie dla służby stajennej, a teraz został
przerobiony na bardzo wygodny, nowoczesny
dom. Urządzenie było zbytkowne i świadczyło o
dużej dozie arystokratycznej kokieterii. Żony
markiza nigdy nie widywano, była, jak powiadał,
cierpiąca i nie opuszczała mieszkania z powodu
swoich dolegliwości. Dom jednak i umeblowanie
należały do niej, a jedyną, własność męża,
mieszkającego tylko u niej jak sublokator, stanow-
iły rzeczy osobiste, kufer, który z łatwością. dałby
się zabrać dorożką; od czasu bowiem jak markiz
utrzymywał się z gry, żyli w separacji majątkowej.
Dwukrotnie już odmówił stanowczo zapłacenia
różnic kursów giełdowych, a syndyk, zapoznawszy
się z jego sytuacją majątkową, nie zadał sobie
nawet trudu posłania mu urzędowego upomnienia
Puszczono po prosta całą sprawę w niepamięć.
Dopóki wygrywał, chował zyski do kieszeni. Gdy
zaś przegrywał, nie płacił: wiedziano o tym i god-
zono się na ten stan rzeczy. Nosił bowiem stare
arystokratyczne nazwisko i był niezwykle dekora-
cyjny jako członek zarządów, totełosa nowo pow-
stające towarzystwa, poszukujące pięknie brzmią-
cych szyldów, wydzierały go sobie nigdy nie był
bezrobotny. Na giełdzie miał swoje krzesło od
strony ulicy Notre-Dame-des-Victoires, tam gdzie
siadują bogaci spekulanci, których nie obchodzą
182/255
pozornie drobne pogłoski i ploteczki. Poważano
go, zasięgano jego rad. Niejednokrotnie wywierał
wpływ na rynek. Słowem, był wybitną osobistoś-
cią.
Saocard, który znał go przecież dobrze, był
jednak pod wrażeniem niezwykle uprzejmego
sposobu,
w
jaki
przyjął
go
ten
piękny,
sześćdziesięcioletni
starzec
o
imponującym
wyglądzie, małej głowie osadzonej na potężnym
ciele olbrzyma i o bladej twarzy ujętej w ramy
ciemnej peruki.
— Panie markizie, przychodzę do pana z
prośbą.
Wyłożył
powód
wizyty,
nie
wchodząc
początkowo w szczegóły. Zresztą markiz nie dał
mu nawet dokończyć pierwszego zdania.
— Me, nie, absolutnie nie mam czasu, muszę
w tej chwili odrzucić z dziesięć różnych propozycji.
Gdy jednak Saccard dodał uśmiechem:
— Przychodzę z polecenia Daigremonta, który
pomyślał przede wszystkim o panu...
Wykrzyknął od razu:
— Ach, więc macie z sobą Daigremonta. Oczy-
wiście, jeżeli Daigremont należy do interesu,
może pan na mnie liczyć.
183/255
Gdy zaś Saccard chciał udzielić mu kilku in-
formacji, aby wiedział, do jakiego interesu przys-
tępuje, markiz zamknął mu usta z uprzejmą swo-
bodą wielkiego pana, który nie zniża się do takich
szczegółów i który ma wrodzone zaufanie do
ludzkiej uczciwości.
— Proszę, niech pan nic więcej nie mówi...
Nie chcę nic wiedzieć. Potrzebuje pan mojego
nazwiska, użyczam go panu z rozkoszą, i koniec...
Niech pan powie Daigremontowi, aby ułożył
wszystko, tak jak uzna za stosowne.
Saocard, ubawiony, śmiał się w duchu wsiada-
jąc do dorożki: Drogo on nas będzie kosztował, ale
jest doprawdy wybitnie reprezentacyjny. Następ-
nie krzyknął głośno do dorożkarza:
— Na ulicę des Jeuneurs!
Znajdowały się tam magazyny i biura firmy
Sedille'a zajmujące obszerny parter dużej oficyny
w głębi podwórza. Po trzydziestu latach pracy
Sedille, który przybył z Lyonu i miał tam jeszcze
swoje warsztaty, doprowadził swą firmę jedwab-
niczą do takiego rozkwitu, że stała się jedną z na-
jbardziej znanych i solidnych w Paryżu, gdy na-
gle objawiła się w nim zrodzona z przypadkowego
zbiegu okoliczności namiętność gry, rozwijająca
się z niszczycielską żywiołowością pożaru. Wy-
184/255
grawszy dwukrotnie, raz za razem, znaczne sumy
na giełdzie, stracił rozum. Po co poświęcać trzy-
dzieści lat życia na zrobienie marnego miliona,
skoro dzięki prostej transakcji giełdowej można go
wsadzić do kieszeni w przeciągu godziny. Od tej
chwili obojętniał powoli na sprawy swojej firmy,
która szła jeszcze siłą rozpędu; żył już tylko w
nadziei jakiegoś nagłego, wielkiego zysku na
giełdzie; a ponieważ zaczął go prześladować upar-
ty pech, gra pochłaniała teraz wszystkie dochody
z firmy. Najgorszym następstwem tej gorączki
spekulacyjnej jest to, że zniechęca ona do ucz-
ciwych zarobków, że w końcu traci się nawet
dokładne pojęcie wartości pieniądza. I czekała go
niechybna
ruina,
skoro
warsztaty
lyońskie
przynosiły dwieście tysięcy franków dochodu, a
gra pochłaniała trzysta tysięcy.
Saccard
zastał
Sedille'a
wzburzonego
i
niespokojnego, był on bowiem graczem pozbaw-
ionym zimnej krwi i filozoficznej flegmy. Dręczyły
go ciągłe wyrzuty, sumienia, ciągle łudził się
nadzieją lub ulegał rozpaczy, chory z niepewności
dlatego tylko, że w gruncie rzeczy pozostał uczci-
wy. Ostatnia likwidacja z końca kwietnia wypadła
dlań katastrofalnie. Mimo to przy pierwszych
słowach Saccarda rumieniec zabarwił jego nalaną
twarz o gęstych jasnych faworytach.
185/255
— Drogi przyjacielu, witaj, jeżeli przynosisz mi
szczęście. — Potem jednak ogarnęło go przeraże-
nie. —Nie, nie, niech mnie pan nie kusi. Lepiej
bym zrobił, zamykając się wśród moich sztuk, jed-
wabiu i nie ruszając się od kontuaru.
Saccard, by dać mu czas na ochłonięcie,
wspomniał, że rano spotkał u Mazauda jego syna,
Gustawa. Ale był to dla kupca jeden więcej, przed-
miot troski, marzył bowiem o przekazaniu w
przyszłości swojej firmy synowi, ten jednak gardził
handlem, goniąc za uciechami życia, typowy syn
dorobkiewicza, zdolny jedynie trwonić gotowy ma-
jątek. Ojciec umieścił go u Mazauda, by zobaczyć,
czy nie obudzi się w nim zamiłowanie do spraw fi-
nansowych.
— Od czasu śmierci jego biednej matki —
szepnął -— niewiele miałem z niego pociechy.
Może jednak w kantorze maklerskim nauczy się
rzeczy, które mi się przydadzą.
— A więc — zagadnął nagle Saccard — idzie
pan z nami? Daigremont kazał mi powiedzieć
panu, że należy do interesu.
Sedille wzniósł w górę drżące ręce i odparł
głosem zmienionym od pożądania i obawy:
— Ależ tak, jestem z wami! Wie pan dobrze,
że nie mogę inaczej! Gdybym odmówił, a wam się
186/255
powiodło, rozchorowałbym się ze zmartwienia...
Powiedz pan Daigremontowi, że zgadzam się.
Znalazłszy się na ulicy, Saccard wyciągnął ze-
garek i zobaczył, że jest zaledwie czwarta. Miał
jeszcze sporo czasu i czując potrzebę małego
spaceru odesłał dorożkę. Pożałował tego prawie
natychmiast, gdyż 'nie zdążył jeszcze dotrzeć do
bulwaru, jak gwałtowny nawrót ulewy, deszcz
zmieszany z gradem, zmusił go ponownie do
schronienia się w najbliższej bramie. Go za pieska
pogoda, gdy trzeba tak ganiać po całym Paryżu!
Po kwadransie wpatrywania się w strumienie
wody, ogarnięty zniecierpliwieniem, przywołał;
mijający go pusty powóz. Była to odsłonięta wikto-
ria i mimo że okrył starannie nogi skórzanym far-
tuchem, przybył na ulicę La Rochefoucauld prze-
moczony do suchej nitki i dobre pół godziny za
wcześnie.
W palarni, do której wprowadził go lokaj
mówiąc, że pan nie wrócił jeszcze, Saccard
przechadzał się wolnym krokiem, oglądając
obrazy. Ale wspaniały głos kobiecy, głęboki,
melancholijny kontralt, który rozbrzmiał nagle w
ciszy pałacu, kazał mu podejść do otwartego ok-
na, by posłuchać: to pani domu powtarzała przy
akompaniamencie fontepianu arię, którą miała za-
pewne śpiewać tego wieczora w jakimś Salonie.
187/255
Ukołysany
tą
muzyką,
zaczął
rozmyślać
o
niezwykłych historiach krążących na temat Dai-
gremonta: najgłośniejsza była historia Hadaman-
tiny, pięćdziesięciomilionowej pożyczki, którą w
całości zatrzymał w swoim ręku, pięć razy
sprzedając i odprzedając ją przez swoich pośred-
ników giełdowych, aż stworzył na nią rynek i ustal-
ił wysoką cenę; nastąpiła wtedy rzeczywista
sprzedaż, nieunikniona degrengolada z trzystu na
piętnaście franków, olbrzymi zysk kosztem tłumu
naiwnych, zrujnowanych z dnia na dzień. Ach, to
był bezwzględny, straszny człowiek! Głos pani do-
mu rozbrzmiewał ciągle, wypowiadając coraz to
rzewniejszą, żałośniejszą, przejmującą tragizmem
skargę: Saccard zaś, odszedłszy od okna, zatrzy-
mał się przed jakimś Meissonietem, którego oce-
niał na sto tysięcy franków.
W tym momencie ktoś wszedł do pokoju i Sac-
card zdumiał się widząc Hureta:
— Co, już! Nie ma jeszcze piątej... Czyżby
posiedzenie się skończyło?
— Gdzie tam... Teraz dopiero biorą się za łby.
I wyjaśnił, że ponieważ deputowany z opozycji
ciągle jeszcze mówił Rougon z pewnością, będzie
mógł odpowiedzieć dopiero jutro. Widząc, na co
188/255
się zanosi, odważył się zagadnąć ministra w prze-
jściu podczas krótkiej przerwy w obradach.
— No i co? — zapytał nerwowo Saocard. — Co
powiedział mój znakomity brat?
Huret nie od razu udzielił odpowiedzi.
— Och, był w paskudnym humorze! Przyznam
ci się, że liczyłem trochę na to rozdraż nienie, ma-
jąc nadzieję, że pośle mnie po prostu 'do diabła...
Wspomniałem więc o twoim interesie mówiąc, że
nie chcesz niczego przedsiębrać bez jego zgody.
— No i?
— Złapał mnie za ramiona, potrząsnął mną,
wrzasnął: „Niech się powiesi!", i wyszedł.
Saccard zzieleniał i odparł z wymuszonym
uśmiechem:
— To bardzo uprzejmie!
— U licha! To doprawdy bardzo uprzejmie —
odparł z przekonaniem deputowany. — Nie
liczyłem nawet na tyle... Z tym możemy zaczynać.
— I usłyszawszy w przyległym salonie kroki wraca-
jącego Daigremonta, dodał cicho: — Zostaw to
mnie!
Huret musiał widocznie bardzo gorąco prag-
nąć założenia Banku Powszechnego i udziału w
tym interesie. Zrozumiał już niewątpliwie rolę,
189/255
jaką mógłby w nim odegrać. Toteż uścisnąwszy
dłoń Daigreunonita rozpromienił się i wymachując
triumfalnie ręką zawołał:
— Zwycięstwo! Zwycięstwo!
— Doprawdy? Niech pan opowie, jak to było!
— Mój Boże! Wielki człowiek stanął ma
wysokości zadania. Odpowiedział mi: „Życzę
memu bratu powodzenia!"
Daigremont
wpadł
w
zachwyt,,
uznał
powiedzenie
za
wspaniałe:
„Życzę
mu
powodzenia!" — w tym mieści się wszystko: niech
uważa, by nie powinęła mu się noga, bo go
opuszczę; niech jednak powiedzie mu się, a
udzielę mu poparcia. Wspaniałe, doprawdy ws-
paniałe!
—
Bądź
pan
spokojny,
drogi
Saocard!
Powiedzie nam się... Zrobimy wszystko, co potrze-
ba.
Następnie, gdy wszyscy trzej usiedli, by
omówić zasadnicze punkty, Daigremont wstał
jeszcze i zamknął okno; głos pani domu bowiem,
coraz bardziej nabrzmiały, przechodził w łkanie
bezgranicznej rozpaczy i przeszkadzał im w roz-
mowie. Ale nawet po zamknięciu okna ten stłu-
miony szloch towarzyszył im stale, podczas gdy
zapadała decyzja założenia nowego domu kredy-
190/255
towego, Banku Powszechnego o kapitale dwudzi-
esta
pięciu
milionów,
rozdzielonych
na
pięćdziesiąt tysięcy akcji po pięćset franków każ-
da. Ustalono nadto, że Daigremont, Huret, Sednie,
markiz de Bohain i paru jeszcze z ich przyjaciół ut-
worzą, syndykat, który z góry weźmie i rozdzieli
między siebie cztery piąte, czyli czterdzieści tysię-
cy akcji, zapewniając w ten sposób powodzenie
emisji: następnie zaś, przetrzymując akcje, zm-
niejszając ich podaż na rynku, będą mogli pod-
nieść dowolnie ich kurs. O mały włos jednak
wszystko zostałoby zerwane, gdy Daigremont za-
żądał premii w wysokości czterysta tysięcy
franków, rozłożonej na owe czterdzieści tysięcy
akcji, a więc po dziesięć franków na akcję. Sąo-
card oburzył się: szaleństwem jest zarzynać nie
wydojoną jeszcze krowę. Początki będą bardzo
ciężkie, po cóż zatem bardziej jeszcze utrudniać
sytuację? Musiał jednak ustąpić wobec postawy
Hureta, który uznał to za rzecz zupełnie naturalną,
dowodząc z całym spokojem, że tak się zawsze ro-
bi.
Pożegnali się, ustalając na następny dzień ter-
min spotkania, w którym miał wziąć udział in-
żynier Hamelin, gdy nagle Daigremont uderzył się
w czoło rozpaczliwym gestem.
191/255
— Byłbym zapomniał o Kolbie! Nie wybaczyłby
mi tego do końca życia; musi koniecznie przys-
tąpić do interesu... Saccard, kochamy, niech pan
będzie tak dobry i pójdzie natychmiast do niego.
Nie ma jeszcze szóstej, więc zastanie go pan...
Tak, tak, pan osobiście, i nie jutro, ale dziś wiec-
zorem, to mu pochlebi; a on może się nam przy-
dać.
Saocard
wyruszył
posłusznie
w
drogę
wiedząc, iż szczęśliwe dni nieczęsto się powtarza-
ją. Przypuszczając jednak, że od paigremonta
będzie mógł wrócić wprost do siebie, a mieszkał
o dwa kroki, odprawił był znowu dorożkę; deszcz
ustawał wreszcie, poszedł więc pieszo, szczęśliwy,
że czuje pod stopami bruk tego Paryża, na którego
podbój wyruszał. Ponieważ spadło znowu kilka
kropel, skręcił na Montmartre w kryte pasaże.
Minąwsizy pasaż Verdeau i Jouffroy, znalazł się
w pasażu des Panoramas, gdzie przemierzając
boczną galerię, by skrócić drogę i wyjść wprost na
ulicę Vivienne, dostrzegł ze zdumieniem Gustawa
Sedille, który wyszedł z mrocznej bramy i nie obe-
jrzawszy się zniknął. Saocard przystanął oglądając
dom, dyskretny hotelik, gdy w drobnej za-
woalowanej blondynce wychodzącej po chwili poz-
nał z całą pewnością panią Conin, uroczą właści-
cielkę sklepu papierniczego.
192/255
Więc to tutaj przyprowadzała w przystępie
czułości swoich jednodniowych kochanków, pod-
czas gdy jej poczciwy, małżonek wietrzył święcie,
że biega za interesami! Ten. tajemniczy zakątek
w samym sercu ruchliwej dzielnicy był zręcznie
.wybrany i tylko przypadek zdradził Saccardowi
jego sekret. Uśmiechnął się, ubawiony, zaz-
droszcząc w duchu Gustawowi: Żermena Coeur
rano, pani Conisn po południu, ten młody człowiek
zaiste nie tracił czasu! Dwukrotnie jeszcze obe-
jrzał się, chcąc dobrze zapamiętać bramę domu,
w nadziei, że i na niego przyjdzie kiedyś kolej.
Na ulicy Vivienne, wchodząc do Kolba, Sac-
card zatrzymał się znowu, przejęty zruszeniem.
Ogarnęły go lekkie, krystaliczne dźwięki dobywa-
jące się spod ziemi, przypominające śpiew leg-
endarnych wróżek; rozpoznał ową muzykę złota,
która rozbrzmiewa nieprzerwanie w tej dzielnicy
handlu i spekulacji, a którą słyszał już rano. Koniec
dnia łączył się w ten sposób z początkiem. Głos
ten niby słodka pieszczota przejął go radością,
tak jakby potwierdzał mu pomyślną wróżbę na
przyszłość.
Kolb był właśnie na dole, w odlewni, i Saccard,
jako przyjaciel domu, zszedł do niego. W nagiej pi-
wnicy, dzień i noc oświetlonej płomieniami gazu,
dwaj
giserzy
opróżniali
szuflami
wyłożone
193/255
cynkiem skrzynie, pełne tego dnia monet hisz-
pańskich, które wrzucali do tygla w wielkim
kwadratowym piecu. Panował ta nieznośny upał.
i trzeba było mówić bardzo głośno, by zagłuszyć
ten, dźwięk jakby harmoniki wibrujący pod niskim
sklepieniem. Przetopione sztaby, kwadratowe
kawały
złota,
połyskujące
żywym
blaskiem
nowego metalu, leżały długim szeregiem na stole
chemika, który ustalał ich próbę. Od rana przeszło
tędy
ponad
sześć
milionów,
zapewniając
bankierowi
znikomy
zysk
trzysta,
czterystu
franków zaledwie, gdyż operacje arbitrażowe na
złocie, owa różnica realizowana między dwoma
kursami,
a
obliczająca
się
w
tysięcznych
ułamkach, jest minimalna i może przynieść zysk
jedynie przy ogromnych ilościach przetapianego
metalu. Stąd ów dźwięk złota, ów nieprzerwany
szmer złota, od rana do wieczora przez cały
okrągły rok rozbrzmiewający w głębi tej piwnicy,
dokąd złoto przybywało w monetach,a skąd
wychodziło w sztabach, by znowu wrócić w mon-
etach i wyjść w sztabach, i tak bez końca, po to
tylko, by zostawić w dłoniach handlarza kilka zło-
tych okruchów.
Gdy tylko Kolb, drobny brunet, z dużą brodą i
orlim nosem zdradzającym żydowskie pochodze-
nie, zrozumiał propozycję Saccarda, którego słowa
194/255
zagłuszał perlisty dźwięk złota, zgodził się natych-
miast.
— Jak najchętniej! — zawołał. — Z przyjem-
nością przystąpię do interesu, w którym jest Dai-
gremont! Dziękuję serdecznie, że pofatygował się
pan tutaj.
Ponieważ jednak nie słyszeli się prawie, za-
milkli, przez chwilę jeszcze w błogim oszołomieniu
wsłuchując się w ten tak czysty i drażniący
dźwięk, który przejmował dreszczem całe ich
ciało, niczym zbyt wysoka nuta wytrzymywana w
nieskończoność na strunie skrzypiec, aż do spaz-
mu.
Wyszedłszy, Saccard wziął dorożkę, chociaż
wyjaśniło się i zapadał pogodny majowy wieczór;
był śmiertelnie zmęczony. Ciężki dzień, ale dobrze
wykorzystany!
Koniec wersji demonstracyjnej.
195/255
IV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
V
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VII
Dwa miesiące później, w mgliste, lecz ciepłe
popołudnie listopadowe, pani Karolina wprost po
śniadaniu udała się na górę do gabinetu, by za-
siąść do pracy. Brat, przebywający w Konstan-
tynopolu, gdzie zajmował się ważną kwestią kolei
wschodnich, polecił jej przejrzeć swoje dawne no-
tatki z okresu ich pierwszej podróży na Wschód
i sporządzić następnie coś w rodzaju memoriału,
który stanowiłby niejako historyczny zakres za-
gadnienia; od dwóch długich tygodni usiłowała
pogrążyć się całkowicie w tej pracy. Tego dnia było
tak ciepło, że nie podsycała ognia na kominku, ot-
warła okno i, nim usiadła przy biurku, wpatrywała
się przez moment w ogołocone ' z liści drzewa
ogrodu Beauvilliersów, sinawe na tle bladego nie-
ba.
Od pół godziny już pisała, gdy w pewnej chwili
w poszukiwaniu jakiegoś dokumentu zaczęła prz-
erzucać stosy papierów leżących na biurku.
Następnie wstała, by przeszukać inne jeszcze pa-
piery, i wróciła na miejsce z całym naręczem roz-
maitych świstków; gdy układała luźne kartki,
wpadło jej w rękę kilka świętych obrazków, jakiś
barwny widoczek Grobu Chrystusowego, jakaś
ujęta w ramki, przedstawiające narzędzia Męki
Pańskiej modlitewka, władna zapewnić ocalenie
w niebezpiecznych dla duszy chwilach rozpaczy.
Przypomniała sobie, że brat odznaczający się nai-
wną, dziecięcą pobożnością, kupił kiedyś te obraz-
ki w Jerozolimie. Ogarnęło ją nagłe wzruszenie,
kilka łez stoczyło się po policzkach. Ach, jakżeż
zazdrościła w tej chwili bratu, człowiekowi o tak
wybitnej, a tak długo zapoznawanej inteligencji,
jakżeż
był
szczęśliwy
mogąc
wierzyć,
nie
uśmiechając się z politowaniem na widok tego
Grobu Chrystusowego, naiwnego jak z wieczka
bombonierki, czerpiąc pogodę ducha z wiary w
skuteczność tej modlitewki ułożonej w śmieszne,
cukierkowe rymy! Był może zbyt ufny, zbyt łat-
wowierny, ale za to tak dobry, tak spokojny, nie
znał uczucia buntu, a nawet walki wewnętrznej.
I ona, która od dwóch miesięcy cierpiała i wal-
czyła, która.pod wpływem lektur i filozoficznych
rozważań straciła była wiarę, jakżeż gorąco zaz-
drościła mu w godzinach słabości tej naiwnej pros-
toty, pozwalającej ukoić krwawiące serce trzykrot-
nym powtarzaniem, rano i wieczór, tej dziecinnej
modlitewki
obramowanej
symbolami
Męki
Pańskiej, gwoździami i włócznią, koroną cierniową
i gąbką!
200/255
Nazajutrz po tym, jak brutalny przypadek od-
krył jej związek łączący Saccarda z baronową San-
dorff, zdołała ogromnym wysiłkiem woli oprzeć
się chęci śledzenia ich, by poznać całą prawdę.
Nie była przecież żoną tego człowieka, nie chciała
być namiętną, zazdrosną kochanką, nie cofającą
się przed skandalem; najboleśniejsze było dla niej
to, że wobec ciągłego, codziennego z nim obcow-
ania, nie udało się jej położyć kresu intymnym
stosunkom z Saccardem. Wynikało to ze. spoko-
jnego, serdecznego sposobu, w jaki traktowała
początkowo ich związek: pierwotna przyjaźń prze-
rodziła się z konieczności w miłość, jak to zwykle
bywa w stosunkach między mężczyzną a kobietą.
Nie miała już dwudziestu lat, a bolesne doświad-
czenia nieudanego
małżeństwa nauczyły ją
wielkiej tolerancji. Czyż zatem w wieku trzydziestu
sześciu lat, tak rozsądna i pozbawiona — jak sądz-
iła — złudzeń, nie mogła przymknąć oczu, odnosić
się raczej jak matka niż jak kochanka do tego
przyjaciela, którego wzięła sobie tak późno, w
chwili zachwiania równowagi moralnej, a który
również przekroczył mocno wiek bohaterów ro-
mansowych? Mawiała niekiedy, iż zbyt wiele wagi
przywiązuje się do tych stosunków miłosnych,
które są często przypadkowymi spotkaniami po
prostu, komplikującymi następnie całe życie. Sa-
201/255
ma zresztą pierwsza uśmiechała się, pojmując
niemoralność swojej uwagi, prowadzącej do roz-
grzeszania wszelkich błędów, do zupełnej anarchii
w stosunkach między mężczyzną a kobietą. A
przecież ileż kobiet jest rozsądnych i godzi się
na rywalkę i jak bardzo codzienna praktyka
przewyższa, dzięki wygodnej pobłażliwości, zaz-
drosną zasadę wyłącznego i całkowitego posiada-
nia!
Ale
były
to
tylko
teoretyczne
próby
pogodzenia się z życiem; daremnie zmuszała się
do abnegacji, daremnie usiłowała pozostać nadal
tylko oddaną intendentką, służącą o wybitnej in-
teligencji, która ofiarowawszy swoje serce i umysł
godzi się też ofiarować swe ciało: buntowała się
cała jej istota, cała jej namiętna natura, cierpiała
straszliwie nad tym, że. nie wie wszystkiego, że
nie potrafi zerwać gwałtownie, cisnąwszy Saccar-
dowi w twarz cały ogrom krzywdy, jaką jej
wyrządzał. .
Opanowała się jednak do tego stopnia, że mil-
czała, a nawet zachowała zewnętrzny spokój i
uśmiech, lecz nigdy dotąd, w ciągu całego, tak
przecież ciężkiego życia, nie potrzebowała więcej
siły.
Przez chwilę jeszcze, z bolesnym uśmiechem
niewiary i serdecznym wzruszeniem, przyglądała
się świętym obrazkom, które trzymała ciągłe w
202/255
ręce. Ale nie widziała ich już, zastanawiała się
bezwiednie nad tym, co Saccard mógł był robić
poprzedniego dnia, co robił obecnie, gdyż umysł
jej, gdy tylko nie zaprzątała go jakąś pracą, wracał
nieustannie
i
instynktownie
do
tej
udręki
szpiegowaniaf
Saccard
zresztą
zdawał
się
prowadzić normalny tryb życia: rano absorbujące
zajęcia dyrektorskie, po południu giełda, wiec-
zorem przyjęcia, premiery, aktoreczki, o które nie
była bynajmniej zazdrosna. A jednak wyczuwała w
nim jakieś nowe zainteresowanie, coś, co zabier-
ało mu godziny spędzane dawniej. w inny sposób,
niewątpliwie spotkania z tą kobietą, i pani Karolina
całym wysiłkiem, woli opierała się chęci poznania
miejsca tych schadzek. Sytuacja ta obudziła jed-
nak na. nowo jej podejrzliwość i nieufność, wbrew
samej sobie powracała do roli „żandarma", jak
mawiał ze śmiechem jej brat; zaczęła nawet
poświęcać
więcej
uwagi
sprawom
Banku
Powszechnego, które na jakiś czas zaniedbała, tak
duże było bowiem wtedy jej zaufanie do Saccarda.
Dostrzegła wiele nieprawidłowości, które bardzo
ją zmartwiły. Potem jednak stwierdziła ze zdumie-
niem, że nic to jej w gruncie rzeczy nie obchodzi,
że nie ma siły mówić o tym ani działać, że jedna
tylko troska zaprząta jej serce — owa zdrada, z
którą chciałaby się pogodzić, a która stale ją
203/255
dręczyła. I wstydząc się łez, które znowu
napłynęły'jej do oczu, schowała obrazki żałując
gorzko, że nie może znaleźć ulgi w modlitwie,
pójść do kościoła i tam wypłakać cały swój ból.
Od dziesięciu minut, pani Karolina, uspoko-
jona już, wróciła do pracy nad memoriałem, gdy
lokaj przyszedł jej powiedzieć, że Karol, stangret
zwolniony poprzedniego dnia ze służby, chce
koniecznie widzieć się z panią. To Saccard, który
sam był go zgodził, przyłapał go na kradzieży
owsa i z miejsca odprawił. Zawahała się na mo-
ment, potem jednak zgodziła się go wysłuchać.
Karol,
vvrysoki
przystojny
chłopak,
o
wygolonej gładko twarzy i karku, i pewnej siebie,
zarozumiałej minie mężczyzny utrzymywanego
przez kobiety, wszedł do gabinetu z bezczelną
nonszalancją.
— Proszę pani, przychodzę w sprawie tych
dwóch koszul, które praczka mi zgubiła i za które
nie chce mi zapłacić. Nie mogę przecież być strat-
ny... A ponieważ pani jest tutaj odpowiedzialna,
chcę, żeby zwróciła mi pani za koszule... Należy
mi się piętnaście franków.
Pani Karolina była we wszelkich tego rodzaju
kwestiach gospodarskich niezwykle wymagająca.
Może i dałaby te piętnaście franków dla świętego
204/255
spokoju. Ale bezczelność tego człowieka, poprzed-
niego dnia złapanego na gorącym uczynku,
oburzyła ją.
— Nic się wam nie należy i nie dam wam ani
centyma... Zresztą pan Saccard ostrzegł mnie i
zabronił mi stanowczo pomagać wam w czymkol-
wiek.
Karol postąpił kilka kroków i z groźbą w głosie
wykrzyknął:
— Ach, więc pan tak powiedział! Domyślałem
się tego, ale źle zrobił i pożałuje... Nie jestem
taki głupi, żeby. nie zauważyć, że pani była
kochanką...
Pani Karolina, zaczerwieniwszy się, wstała z
krzesła chcąc wyrzucić go za drzwi. Ale on nie
tracąc czasu ciągnął głośno:
— A może chciałaby pani wiedzieć, gdzie też
pan bywa między czwartą a szóstą, dwa lub trzy
razy na tydzień, gdy jest pewien, że zastanie tę
osobę samą...
Zbladła raptownie, wszystka krew spłynęła jej
do serca. Gwałtownym gestem próbowała jakby
wtłoczyć mu z powrotem do gardła tę informację,
przed którą broniła się od dwóch miesięcy.
— Zabraniam wam...
205/255
Tylko że on krzyczał głośniej od niej:
— To pani baronowa Sandorff... Pan Delcam-
bre ją utrzymuje i żeby się nie krępować, wynajął
jej przy ulicy Gaumartin, prawie na rogu Saint-
Nicolas, małe parterowe mieszkanko w domu, w
którym jest owocarnia. I pan chodzi tam na ciepłe
jeszcze miejsce...
Wyciągnęła rękę w kierunku dzwonka, aby
wyrzucono tego człowieka za drzwi; ale on nie za-
milkłby z pewnością i przy służbie.
— Och, to tak się mówi: ciepłe... Mam tam
przyjaciółkę, Klary-sę, która jest pokojówką,
przyglądała im się, gdy byli razem, i widziała, jak
jej pani, ten sopel lodu, robiła z nim różne świńst-
wa...
— Ani słowa więcej!... Masz tutaj, swoje pięt-
naście franków!
Z niewypowiedzianym wstrętem wręczyła mu
pieniądze rozumiejąc, że to jedyny sposób pozby-
cia się go. Istotnie, natychmiast spokorniał.
— Ja chcę tylko pani dobra... Dom, w którym
jest owocarnia. W głębi podwórza, w oficynie...
Dzisiaj czwartek, jest właśnie czwarta, jeżeli chce
ich pani przyłapać...
Popychała go ku drzwiom, zaciskając zsiniałe
wargi.
206/255
— Tym bardziej że dzisiaj zobaczyłaby pani
może coś bardzo zabawnego... O, bo moja Klarysa
nie zostanie dłużej w takim miejscu!-A jak się mi-
ało dobrych państwa, to chce się im zostawić
jakieś
wspomnienie,
no
nie?
Do
widzenia
szanownej pani!
Poszedł sobie wreszcie. Pani Karolina siedziała
przez chwilę bez ruchu, starając się zebrać myśli i
zastanawiając się nad niebezpieczeństwem, jakim
podobna scena groziła Saccardowi. Potem os-
unęła się bezsilnie z głuchym jękiem na biurko, a
łzy, tak długo wstrzymywane, polały się strumie-
niem.
Klarysa, chuda blondynka, zdradziła po prostu
swoją
panią,
proponując
Delcambre'owi,
że
umożliwi mu przyłapanie jej z innym mężczyzną w
mieszkaniu, za które on płacił. Zażądała najpierw
pięciuset franków; ponieważ jednak był bardzo
skąpy, musiała po długich targach zadowolić się
sumą dwustu franków, płatną z rączki do rączki,
w chwili gdy otworzy mu drzwi do pokoju. Klarysa
sypiała w małym pokoiku za łazienką. Baronowa
wzięła ją powodowana pewnym wstydem, nie
chcąc, by konsjerżka sprzątała mieszkanie. Dziew-
czyna prowadziła próżniacze życie, nie mając nic
do roboty w tym pustym mieszkaniu między jedną
schadzką a drugą, usuwając się zresztą dyskret-
207/255
nie, znikając, gdy tylko przychodził Delcambre lub
Saccard. Tutaj właśnie poznała Karola, który przez
długi czas przychodził nocami, by Maść się z nią
do wielkiego pańskiego łóżka, noszącego jeszcze
ślady dziennej rozpusty; ona to nawet poleciła go
Saccardowi jako bardzo porządnego, uczciwego
chłopca. Toteż od czasu, jak go odprawił, żywiła
do Saccarda głęboką urazę, tym bardziej że, jak
mówiła, pani jej robiła „świństwa" i że znalazła,
miejsce,
gdzie
dawano
jej
pięć
franków
miesięcznie więcej. Najpierw Karol chciał napisać
do barona Sandorff, ale Klarysa uznała, że
zabawniej i korzystniej będzie zorganizować
niespodziankę z Delcambre'em. I tego czwartku,
zawczasu wszystko, przygotowawszy, czekała
niecierpliwie.
Przyszedłszy o czwartej, Saecard zastał już
baronową Sandorff wyciągniętą na szezlongu
przed kominkiem. Była zazwyczaj bardzo punktu-
alna, jak przystało na kobietę interesu, która zna
cenę czasu.
Przy pierwszych spotkaniach Saccard doznał
zawodu, nie znalazłszy spodziewanej namiętnej
kochanki w tej brunetce o podsiniałych powiekach
i prowokacyjnych manierach rozszalałej bachan-
tki. Była zimna jak głaz, znużona daremnymi
próbami
znalezienia
wrażeń,
pochłonięta
208/255
wyłącznie i całkowicie grą, której niepokoje roz-
grzewały przynajmniej jej krew. Potem jednak,
widząc, iż jest ciekawa nowych doznań, że nie co-
fa się ze wstrętem przed żadną obrzydliwością,
jeżeli tylko spodziewała się znaleźć w niej jakiś
nowy dreszcz, zdeprawował ją, uzyskując od niej
wszystko, czego chciał. Rozmawiała z nim o
giełdzie, wyciągając od niego informacje, a
ponieważ, szczęśliwym trafem zapewne, od czasu
związku z nim stale wygrywała, zaczęła traktować
Saccarda trochę jak fetysza, jak znaleziony przed-
miot, który zachowujemy i całujemy, choćby
nawet był brudny, gdyż przynosi nam szczęście.
Klarysa rozpaliła tego dnia tak mocny ogień,
że nie położyli się do łóżka, ale wskutek wyrafi-
nowania zostali na szezlongu w migotliwym
blasku wysokich płomieni. Na dworze zapadał
dopiero zmrok. Ale okiennice były już zamknięte,
story szczelnie zaciągnięte i' dwie duże lampy o
przeźroczystych kloszach bez abażura rzucały na
nieh ostre światło.
Natychmiast po przybyciu Saccarda wysiadł
z powozu Delcambre. Generalny prokurator Del-
cambre, zaprzyjaźniony z cesarzem, mający
zostać wkrótce ministrem, był pożółkłym i chudym
mężczyzną lat pięćdziesięciu, wysokiego, imponu-
jącego wzrostu, o niezwykle surowej, gładko
209/255
wygolonej twarzy pooranej głębokimi bruzdami.
Ostry orli nos zdawał się świadczyć o nieugiętym,
bezlitosnym charakterze. Gdy wchodził na schody
właściwym sobie miarowym i uroczystym krok-
iem, biła od niego wyniosła, chłodna godność, jak
w dni wielkich posiedzeń trybunału. Nikt go nie
znał w tym domu, gdzie pojawiał się dopiero po
zmroku.
Klarysa czekała na niego w ciasnym przed-
pokoiku. — Może pan będzie łaskaw pójść za mną,
ale proszę nie narobić hałasu.
Zawahał się; dlaczego nie wejść zwyczajnie
drzwiami, które prowadzą wprost do pokoju?
Wytłumaczyła mu jednak szeptem, że są zapewne
zamknięte na zasuwkę, że trzeba by je wyważać,
a wtedy pani, ostrzeżona, miałaby czas do-
prowadzić się do. porządku. Klarysa zaś chciała,
żeby przyłapał ją w takiej sytuacji, w jakiej pod-
patrzyła ją pewnego dnia przez dziurkę od klucza.
Wymyśliła w tym celu coś bardzo prostego. Jej
pokoik łączył się z łazienką drzwiami, które
zamknięto na klucz; a ponieważ klucz wrzucono
do jakiejś szuflady, odszukała go po prostu i ot-
worzyła drzwi; w ten sposób, dzięki tym drzwiom
zamkniętym kiedyś i zapomnianym, można było
teraz wejść bezszelestnie do łazienki, którą je-
210/255
dynie kotara dzieliła od pokoju pani. Bez wątpienia
pani nie spodziewała się nikogo od tamtej strony.
— Niech pan całkowicie polega na mnie. Mam
w tym przecież interes, no nie?
Prześliznęła się przez uchylone drzwi i
zniknęła na chwilę, zostawiając Delcambre'a
samego w małym pokoiku służbowym, gdzie stało
rozgrzebane łóżko i miednica z brudną wodą; rano
już wyniosła stąd swój kuferek, aby móc zwiać
natychmiast po całej historii. Niebawem wróciła,
przymykając za sobą ostrożnie drzwi.
— Musi pan trochę poczekać. To jeszcze nie to.
Na razie rozmawiają.
Delcambre stał bez ruchu, milczący i pełen
godności
pod
kpiarskim
nieco
spojrzeniem
przyglądającej mu się dziewczyny. Niecierpliwił się
jednak, nerwowy tik wykrzywiał mu lewą połowę
twarzy hamowaną wściekłością, której fale zale-
wały mu mózg. Rozszalały samiec o nienasy-
conych żądzach, ukryty pod lodowatą surowością
zawodowej maski, zaczynał głucho warczeć roz-
drażniony utratą tego ciała, które mu rabowano.
—Prędko! Prędko! — powtarzał, nie wiedząc,
co mówi; dłonie paliły go jak w gorączce.
211/255
Ale Klarysa, poszedłszy na zwiady, wróciła po
chwili i przykładając palec do ust prosiła o trochę
jeszcze cierpliwości.
— Błagam pana, niech pan będzie cierpliwy,
inaczej straci pan najciekawsze. Za chwilę będzie
to co najważniejsze.
Delcambre, pod którym nogi ugięły się rap-
townie, musiał usiąść na wąskim łóżku służącej.
Zapadał zmrok, siedział w ciemności, podczas gdy
pokojówka, zamieniona w słuch, łowiła najdrob-
niejsze szmery dochodzące z pokoju, które jemu,
spotęgowane nieznośnym szumem w uszach,
wydawały się tupotem maszerującej armii.
Wreszcie poczuł, jak Klarysa dotknęła po
omacku jego ramienia. Zrozumiał, o co chodzi, i
bez słowa wręczył jej kopertę, do której wsunął-
uprzednio obiecane dwieście franków. Poszła przo-
dem, odchyliła kotarę j wepchnęła go do pokoju,
mówiąc: . .
— Ma ich pan!
Przed ogniem rzucającym jaskrawe blaski
Saccard leżał na plecach na brzegu szezlonga, w
samej tylko koszuli podciągniętej w górę i odsłani-
ającej od stóp aż po ramiona jego ciemną skórę,
która z wiekiem porosła włosem jak u zwierzęcia,
podczas gdy baronowa klęczała całkiem naga,
212/255
zaróżowiona od gorącego blasku płomieni; dwie
duże lampy rzucały na nich tak ostre światło, że
najdrobniejsze
szczegóły
uwydatniały
się
z
niezwykłą wyrazistością na ciemnym tle cieni.
Osłupiały, zdumiony widokiem tej perwer-
syjnej rozpusty, Delcambre stanął jak wryty, a oni,
jakby rażeni piorunem, zaskoczeni pojawieniem
się tego człowieka od strony łazienki, zamarli w
bezruchu, spoglądając szeroko rozwartymi, błęd-
nymi oczami.
— Ach, świnie! — wyjąkał wreszcie prokurator
generalny. — Świnie! Świnie!
Niezdolny znaleźć innego słowa, powtarzał w
kółko ten jeden epitet, akcentując go tym samym,
dobitnym ruchem ręki, by nadać mu więcej mocy.
Teraz dopiero kobieta zerwała się raptownie, prz-
erażona swoją nagością, kręcąc się bezradnie w
poszukiwaniu ubrania,które zostawiła w łazience,
dokąd nie mogła się dostać; złapawszy wreszcie
białą halkę leżącą na krześle, przykryła sobie
ramiona, przytrzymując zębami końce paska, aby
okręcić go wokół szyi i zasłonić pierś. Mężczyzna,
który również wstał z szezlonga, opuścił koszulę z
miną niezadowoloną i gniewną.
213/255
— Świnie! — powtórzył raz jeszcze Delcam-
bre. —- Świnie! Tutaj, w tym pokoju, za który ja
płacę!
I wygrażając Saccardowi pięścią, wpadając w
coraz to większą wściekłość na myśl, że te świńst-
wa odbywały się na kupionym za jego własne
pieniądze meblu, wrzeszczał bezprzytomnie:
— Jesteś pan tutaj u mnie, świnio jedna! Ta ko-
bieta należy do mnie! Ty świnio! Ty złodzieju!
Saccard, zachowując zimną krew, chciał go
początkowo uspokoić, mocno zażenowany swoim
negliżem i niezadowolony z całej przygody. Ale
słowo „złodziej" zabolało go dotkliwie.
— Do diabła, mój panie! Jak ktoś chce mieć
kobietę wyłącznie dla siebie, musi przede wszys-
tkim zaspokajać wszystkie jej potrzeby !
Ta aluzja do jego skąpstwa rozwścieczyła do
reszty Delcambre'a.
Zmienił się nie do poznania, był wręcz przer-
ażający, tak jakby ukryty w nim głęboko samiec,
priap, wydobył się nagle na zewnątrz. Ta twarz,
zazwyczaj tak chłodna i pełna godności, zaczer-
wieniła się raptownie, nabrzmiała jakby, napęczni-
ała, wydłużyła w pysk rozjuszonego zwierza. Wś-
ciekłość, straszliwy ból, wyzwalały w nim na widok
tego bagna jakąś krwiożerczą bestię.
214/255
— Potrzeby! Potrzeby! — bełkotał. — Potrzeby
rynsztoka! Dziwka!
Postąpił w kierunku baronowej z tak groźnym
gestem, że zdjęło ją przerażenie. Stała bez ruchu,
nie mogąc mimo usiłowań przykryć halką piersi,
tak aby nie odsłonić przy tym brzucha i poślad-
ków. W końcu, pojąwszy, że ta grzeszna, wys-
tawiana na pokaz nagość rozwściecza go bardziej
jeszcze, cofnęła się, przysiadła na krześle,
zaciskając nogi i podnosząc w górę kolana, by za-
kryć wszystko, co się dało. Siedziała tak bez jed-
nego ruchu, bez słowa, z pochyloną nieco głową,
spoglądając z ukosa, przypatrując się ponuro
walce, jak samica, o którą biją się samce i która
czeka końca, by dostać się zwycięzcy.
Saccard rzucił się naprzód, osłaniając ją bo-
hatersko.
— Spróbuj tylko ją tknąć!
Obaj mężczyźni znaleźli się teraz twarzą w
twarz.
— Ostatecznie — dodał — trzeba to jakoś
skończyć. Nie możemy kłócić się jak furmani. Nie
przeczę, jestem kochankiem tej pani. I powtarzam
panu raz jeszcze, jeżeli pan zapłaciłeś za meble,
ja zapłaciłem...
— Za co?
215/255
— Za wiele rzeczy: nie dalej jak parę dni temu,
na przykład, dziesięć tysięcy franków Mazaudowi,
dawny dług,, którego pan stanowczo nie chciałeś
uregulować. Mam takie same prawa jak pan.
Świnia, możliwe! Ale złodziej, nie! Co to, to nie!
Żądam, żebyś cofnął pan to słowo!
Delcambre wrzeszczał nieprzytomny ze złości:
— Jesteś pan złodziej! I zabieraj się stąd naty-
chmiast, bo inaczej łeb ci rozwalę!
Teraz z kolei Saccard wpadł we wściekłość.
Wciągając spodnie gwałtownie zaprotestował:
— Dosyć tego! Nudzisz mnie pan w końcu! Nie
tacy jak pan będą mnie tutaj straszyć, mój poczci-
wcze! — I włożywszy trzewiki kilka fazy przytupnął
rezolutnie, oświadczając: — No, jestem gotów, ani
myślę ruszyć się stąd!
Delcambre, którego dławiła wściekłość, zbliżył
się wysuwając ku przodowi swój zwierzęcy pysk.
— Wynoś się stąd, ty świnio!
— Najpierw ty, stary bydlaku! - Jak ci dam w
mordę!
— A ja jak cię kopnę gdzieś!
Stali naprzeciw siebie, szczerząc zęby i wś-
ciekle ujadając. Zapominając, kim są, zatracając
resztki dobrego wychowania, porwani plugawym
216/255
wirem rui, wysoki dygnitarz i wielki finansista kłó-
cili się jak dwaj dorożkarze, bluzgając na siebie
najohydniejszymi wyzwiskami, ulegając jakby
jakiejś potrzebie nurzania się w brudzie. Słowa
więzły im w gardle, piana toczyła się z warg.
Nie ruszając się z krzesła baronowa czekała,
aż jeden z nich wyrzuci drugiego za drzwi. I
ochłonąwszy już, zastanawiała się nad przyszłoś-
cią, zażenowana jedynie obecnością pokojówki,
domyślała się bowiem, że ukryta za kotarą stoi w
łazience, by nacieszyć się widowiskiem. Istotnie,
w pewnej chwili, gdy dziewczyna wysunęła głowę
pomrukując z zachwytu, że słyszy, jak panowie
obrzucają się tak ohydnymi wyrażeniami, obie ko-
biety spotkały się wzrokiem: pani — skulona i na-
ga, służąca — wyprostowana i nienagannie, za-
pięta pod samą szyję; wymieniły spojrzenia gore-
jące odwieczną nienawiścią rywalek, która zaciera
różnice między księżniczką a świniarką, gdy obie
znajdą się bez koszuli.
Ale Saccard również dostrzegł Klarysę. Gwał-
townymi ruchami kończył spiesznie toaletę:
kładąc kamizelkę cisnął Delcambre'owi w. twarz
jakąś obelgę; wciągając lewy rękaw marynarki
rzucił nową zniewagę; wciągając prawy rękaw za-
klął znowu i wrzeszczał, znajdując coraz to nowe
wyzwiska, nie przebierające w słowach, bez chwili
217/255
wytchnienia. Nagle, by skończyć wreszcie tę
awanturę, zawołał:
— Klarysa, chodź no tutaj!... Pootwieraj drzwi
i okna, niech cały dom, cała ulica usłyszą, co się
dzieje... Pan prokurator chce,: aby wiedziano, że
jest tutaj, a ja już się o to postaram!
Dełcambre zbladł, cofnął się widząc, że Sac-
card idzie w kierunku okna, jak gdyby chciał je ot-
worzyć. Ten straszny człowiek kpił sobie ze skan-
dalu i gotów był wykonać swoją groźbę.
— Ach, łotr, kanalia! — zasyczał prokurator. —
Dobrana z was para, ty i ta dziwka! Zostawiam ci
ją...
— Doskonale! Wynoś się pan! Nie potrzeba cię
tutaj... Przynajmniej wszystkie jej rachunki będą
płacone i przestanie uskarżać się na nędzę... A
może dać panu na omnibus?
Wobec tej nowej zniewagi Delcambre przys-
tanął na chwilę U progu łazienki. Był już na nowo
wyniosły i opanowany, twarz miał jak zawsze
bladą, pooraną surowymi bruzdami. Podniósł rękę
i oświadczył uroczyście:
— Przysięgam, że zapłacisz mi pan za to...
Dosięgnę cię jeszcze, miej się na baczności!
I zniknął za drzwiami. W tej samej chwili dał
się słyszeć szelest spódnicy: to pokojówka,
218/255
rozbawiona doskonałym kawałem, który urządziła,
zmykała z obawy, że zażądają od niej wyjaśnień.
Saccard,
roztrzęsiony
jeszcze,
poszedł
zamknąć drzwi i wrócił do pokoju, gdzie baronowa
siedziała jakby przygwożdżona do krzesła. Wielki-
mi krokami przemierzał pokój, poprawił na
kominku obsuwające się polano, i teraz dopiero,
spostrzegłszy ją skuloną w tak osobliwej pozie,
okrytą zaledwie halką narzuconą na ramiona, za-
uważył wytwornie:
— Ubierz się, moja droga... I nie przejmuj się.
Głupio wyszło, ale to nic ważnego, nie ma się
co martwić... Spotkamy się tutaj pojutrze, by
pomyśleć, co dalej robić, dobrze? Teraz muszę już
uciekać, umówiłem się z Huretem.
Baronowa włożyła wreszcie koszulę, a on,
wychodząc, krzyknął jeszcze z przedpokoju:
— I pamiętaj, nie zrób głupstwa! Jeżeli
będziesz kupowała rentę włoską, to tylko z pre-
mią!
W tym czasie, o tej samej godzinie, pani
Karolina szlochała z głową wspartą o biurko. Bru-
talna informacja stangreta, ta zdrada Saccarda, o
której odtąd nie mogła już nie wiedzieć, budziła na
nowo wszystkie jej podejrzenia, wszystkie obawy,
jakie usiłowała w sobie zagłuszać. Dotąd w
219/255
sprawach Banku Powszechnego zmuszała się do
spokoju i nadziei, zaślepiona miłością stawała się
wspólniczką tego, o czym jej nie mówiono, tego,
o czym nie chciała się dowiedzieć. Teraz zatem
czyniła sobie gorzkie wyrzuty z powodu uspoko-
jającego listu, jaki napisała do brata po ostatnim
walnym zgromadzeniu, odkąd bowiem zazdrość
otworzyła jej oczy i uszy, widziała jasno, źe
nieprawidłowości trwały dalej, stawały się coraz
poważniejsze: tak na przykład rachunek Sa-
bataniego powiększył się, Spółka coraz odważniej
grała pod płaszczykiem tego figuranta, nie
mówiąc już o szumnych a kłamliwych reklamach,
owych fundamentach z piasku i błota, na jakich
wznoszono olbrzymi gmach, którego tak raptowny
rozwój zakrawający na cud przejmował ją raczej
przerażeniem
niżeli
radością.
Niepokoiło
ją
zwłaszcza to straszliwe tempo, ta szalona szy-
bkość, z jaką Bank Powszechny, podobny napy-
chanej węglem machinie, pędził na oślep po di-
abelskich szynach, aż do chwili gdy wskutek os-
tatniego wstrząsu wszystko wyleci nagle w powi-
etrze, rozpadając się w gruzy. Nie była bynajmniej
naiwną, głupiutką kobietą, którą łatwo można by
oszukać; jakkolwiek obca jej była technika oper-
acji bankowych, zdawała sobie doskonale sprawę
z pobudek tego gorączkowego tempa, które miało
220/255
odurzyć tłumy, wciągnąć je w zaraźliwy szał za-
wrotnego tańca milionów. Każdy ranek miał
przynosić nową zwyżkę, umacniać wiarę w coraz
to większe powodzenie, budzić zaufanie do tych
monumentalnych okienek kasowych, okienek za-
czarowanych, do których złoto napływa strumieni-
ami, by rozlewać się następnie w szerokie rzeki
i oceany. Czyż zatem zdradzi swojego biednego
brata, tak łatwowiernego, tak omamionego i
rozentuzjazmowanego, czyż porzuci go na pastwę
tej fali, która pewnego dnia pochłonie ich wszys-
tkich? Do rozpaczy doprowadzała ją własna
bezczynność i bezsilność.
Tymczasem zapadający zmierzch pogrążał w
mroku gabinet, którego nie rozjaśniał nawet
odblask wygasłego kominka, i w tych gęstnieją-
cych ciemnościach pani Karolina rzewniej jeszcze
płakała. Wstydziła się tych łez czując, że przy-
czyną ich nie był zgoła niepokój o losy Banku
Powszechnego.
Oczywiście,
tylko
Saccard
odpowiedzialny był za to szaleńcze tempo, z okru-
cieństwem i karygodną lekkomyślnością smagał
konia, gotów zachłostać go na śmierć. Był je-
dynym winowajcą; przejmował ją dreszcz, gdy
próbowała go przejrzeć, czytać w tej mrocznej
duszy aferzysty, nie znanej jemu samemu, gdzie
nieprzenikniony cień przesłaniał bagnistą toń zep-
221/255
sucia i upadku. Domyślała się tego, czego nie
dostrzegała jeszcze wyraźnie, i przejmowało ją to
grozą. Ale odkrycie tych wszystkich brudów,
obawa ewentualnej katastrofy nie powaliłyby jej
tak na to biurko, płaczącej i bezsilnej, przeciwnie,
dodałyby jej energii, zmuszając do walki o ocale-
nie. Przecież znała siebie dobrze, była naturą
dzielną i waleczną. Nie! Jeżeli szlochała tak
rzewnie jak bezbronne dziecię, to dlatego, że
kochała Saccardą, a Saccard znajdował się w tej
chwili w objęciach innej kobiety. I to wyznanie,
które musiała sobie uczynić, napełniało ją. wsty-
dem, wyciskało coraz obfitsze łzy — aż do utraty
tchu.
— Boże drogi, mieć tak mało poczucia god-
ności! — jęczała głośno. — Być aż tak słabą i
nędzną, istotą! Nie móc działać, kiedy się chce!
Nagle w ciemnym pokoju usłyszała ze zdumie-
niem jakiś głos. Był to Maksym, który jako zado-
mowiony gość wszedł bez anonsowania.
— Co się stało? Dlaczego siedzi pani tak po
ciemku i płacze? Zawstydzona, że dała się za-
skoczyć, usiłowała opanować łzy, podczas gdy
Maksym ciągnął dalej:
—
Przepraszam
panią
najmocniej,
ale
myślałem, że papa wrócił już z giełdy... Pewna
222/255
dama prosiła, abym przyprowadził go do niej na
obiad.
Tymczasem lokaj wniósł lampę i postawiwszy
ją
na
stole
wyszedł.
Światło,.
przyćmione
abażurem, łagodnym blaskiem wypełniało cały
pokój.
— Och, to nic poważnego! — próbowała wy-
jaśnić pani Karolina. — Takie sobie kobiece
kaprysy,
chociaż
normalnie
jestem
raczej
opanowana.
Otarła oczy i podniósłszy głowę uśmiechała
się już z właściwą sobie bohaterską miną. Przez
chwilę młody człowiek przyglądał się tej dumnie
wyprostowanej kobiecie o wielkich, jasnych
oczach i wydatnych wargach; ciężka korona si-
wych włosów dodawała słodyczy i uroku jej twarzy
nacechowanej śmiałością i dobrocią; młoda
jeszcze mimo siwizny, o lśniąco białych zębach,
wydawała- mu się czarująca, prawie piękna.
Potem pomyślał, o ojcu i wzruszył, ramionami,
pełen pogardliwej litości.
— To on doprowadza partią do takiego, stanu,
nieprawdaż?
Chciała
zaprzeczyć,
ale
słowa
uwięzły jej w gardle, a łzy na nowo napłynęły do
oczu.
223/255
— Jakżeż mi pani żal. Mówiłem. przecież, że
ma pani złudzenia co do papy i że drogo pani
za nie zapłaci... To było, nieuniknione; i panią,
również musiał w końcu pożreć.
Przypomniała sobie wtedy ów dzień, gdy
poszła do, niego, by pożyczyć dwa tysiące
franków, zaliczkę, na wykupienie. Wiktora., Czyż
nie obiecał jej wówczas, że porozmawia z nią, gdy
zechce dowiedzieć się prawdy? Czyż nie nadarza-
ła się właśnie okazja, by wypytać go i poznać
wreszcie całą przeszłość? Popychała ją jakaś
nieodparta siła: teraz, gdy zaczęła schodzić w
głąb, odczuwała potrzebę dotarcia aż do dna.
Tylko taka postawa była jej godna, odważna,
pożyteczna dla wszystkich.
Ale myśl o tym śledztwie przejmowała ją
wstrętem, próbowała jeszcze wykręcić się kierując
rozmowę na inne tory.
— Ciągle jestem panu winna te dwa tysiące
franków — powiedziała. — Nie ma mi pan zbytnio
za złe, że tak długo każę panu czekać?
Machnął lekceważąco ręką na znak, że to nic
pilnego. I nagle zapytał:.
— A propos, co się dzieje z tym potworem, z
tym moim braciszkiem?
224/255
— Doprowadza mnie do rozpaczy, nic jeszcze
nie powiedziałam pańskiemu ojcu... Tak bardzo
chciałabym
okrzesać
jakoś
to
nieszczęsne
dziecko, by można je tyło pokochać!
Śmiech Maksyma zaniepokoił ją, spojrzała na
niego pytającym wzrokiem.
— Do licha! Wydaje mi się, że i tym razem
całkiem zbytecznie się pani przejmuje. Papa nie
zrozumie nawet, dlaczego zadała sobie parli tak
wiele trudu... Widział tyle najrozmaitszych brudów
rodzinnych ! :
Pani Karolina nie spuszczała wzroku z tego
młodzieńca, tak poprawnego w swoim egoisty-
cznym używaniu życia, tak całkowicie pozbaw-
ionego złudzeń co do więzów między ludźmi, tych
nawet, które stwarza rozkosz. Uśmiechnął się,
smakując sobie tylko zrozumiałą zkosośliwość
ukrytą, w tym ostatnim zdaniu. Wyczuwała, że
ociera się tutaj o tajemnicę tych dwóch mężczyzn.
— Bardzo wcześnie stracił pan matkę, praw-
da?
— Tak, prawie nie znałem jej... Byłem jeszcze
w gimnazjum w Plassans, gdy umarła tutaj, w
Paryżu... Nasz wuj, doktor Pascal, zatrzymał tam u
siebie moją siostrę Klotyldę, którą od tego czasu
raz tylko widziałem...
225/255
— Ale pański ojciec ożenił się powtórnie?
Maksym zawahał się chwilę. Jego oczy, tak
jasne, tak pozbawione wyrazu, przesłoniła rudawa
mgiełka.
— Tak, tak...ożenił się powtórnie... Z córką
sądownika, panną de Beraud du Chatel... Rena-
ta...Nie była dla mnie matką, raczej serdeczną
przyjaciółką
Potem, poufałym ruchem przysunąwszy się do
niej, dodał:
— Widzi pani, trzeba zrozumieć papę. Mój
Boże, nie jest gorszy od innych. Tylko że dla niego
pieniądz znaczy więcej niż dzieci, kobiety, wszys-
tko, co go otacza... Och, niech mnie pani źle nie'
rozumie! Ojciec nie kocha pieniędzy tak jak ską-
piec, który gromadzi stosy złota, by chować je
w piwnicy. Nie! Jeżeli pragnie wydobywać je
zewsząd, jeżeli gotów jest czerpać je ze wszelkich
możliwych źródeł, to po to, by widzieć, jak
przepływają strumieniami przez jego ręce, kocha
je dla rozkoszy, jaką mu dają, dla przepychu,
uciech życiowych, potęgi... Co robić! Ma to już
we krwi. Sprzedałby nas wszystkich; panią, mnie,
kogokolwiek bądź, gdybyśmy tylko przedstawiali
jakąś wartość rynkową. I zrobiłby to z wyższością
człowieka wolnego od poczucia winy, jest bowiem
226/255
istotnie poetą miliona. Pieniądz czyni zeń szaleńca
i łajdaka, ale łajdaka na wielką skalę!
Pani Karolina tak właśnie osądzała Saccarda,
słuchała więc Maksyma, potakując skinieniem
głowy. Ach, ten pieniądz! Czynnik rozkładu, tru-
ciciel, który wysusza serce, odziera je z dobroci,
uczucia, miłości bliźniego! Pieniądz jedynie był
głównym winowajcą, stręczycielem wszelkich
okrucieństw i podłości! W szlachetnym porywie
buntu swojej prawej natury kobiecej przeklinała
go w tej chwili, złorzeczyła mu, przejęta oburze-
niem. Gdyby leżało to w jej mocy, jednym ruchem
unicestwiłaby wszystkie pieniądze świata, jakby
depcac zło, by ocalić zdrowie ludzkości.
— Więc pański ojciec ożenił się powtórnie —
powtórzyła z wolna po chwili milczenia, z pewnym
zażenowaniem, coś sobie mgliście przypominając.
Któż to napomknął kiedyś w jej obecności o
tej historii? Nie umiałaby powiedzieć: jakaś ko-
bieta zapewne, jakaś przyjaciółka, wkrótce po
sprowadzeniu się nowego lokatora na pierwsze
piętro pałacyku przy ulicy Saint-Lazare. Czy nie
chodziło tu o jakieś małżeństwo dla pieniędzy,
o jakiś haniebny układ handlowy? I czy później
nie wkradł się powoli do tego stadła występek,
tolerowany, prosperujący, jakieś potworne cud-
zołóstwo, graniczące z kazirodztwem?
227/255
— Renata była zaledwie parę lat starsza ode
mnie — szepnął jakby wbrew sobie Maksym.
Podniósł głowę, spojrzał na panią Karolinę i
w nagłym porywie szczerości, ulegając instynk-
townemu zaufaniu do tej kobiety, która wydawała
mu się tak zdrowa, tak mądra, opowiedział jej
całą przeszłość, nie logicznie powiązanymi zdani-
ami, ale wydzieranymi jakby wbrew woli strzępa-
mi wyznań, które ona musiała pozszywać w jed-
ną całość. Czyż dawał w ten sposób upust swojej
dawnej niechęci do ojca, wynikającej z rywalizacji,
która istniała niegdyś między nimi, a która dzisiaj
jeszcze czyniła ich ludźmi obcymi sobie, pozbaw-
ionymi wspólnych interesów? Nie oskarżał go,
wydawał się niezdolny do uczucia gniewu, ale
jego krótki, urywany śmiech przechodził w szyder-
stwo, mówił o tych okropnościach z jakąś złośliwą,
ponurą radością, że może go zohydzić, rozgrzebu-
jąc te plugawe sprawy.
I w ten właśnie sposób pani Karolina dowiedzi-
ała się wszystkich szczegółów tej przerażającej
historii: jak Saccard sprzedał swoje nazwisko
poślubiwszy dla pieniędzy uwiedzioną dziew-
czynę; jak potem pieniędzmi, życiem szalonym i
zbytkownym przywiódł do ostatecznego upadku
to duże chore dziecko; jak, potrzebując jakiegoś
podpisu żony dla zdobycia pieniędzy, tolerował
228/255
pod własnym dachem jej miłostki ze swoim
synem, przymykając oczy niczym pobłażliwy pa-
triarcha, który pozwala innym na igraszki.
Pieniądz! Pieniądz-król, pieniądz-bóg! Silniejszy
nad krew, silniejszy nad łzy, stawiany wyżej od
czczych skrupułów ludzkich, wielbiony dla swej
bezgranicznej potęgi! I w miarę jak olbrzymiał
pieniądz, w miarę jak Saccard objawiał się jej w
całej tej diabolicznej wielkości, panią Karolinę og-
arniał prawdziwy, lodowaty, bezprzytomny strach
na myśl o tym, że po tylu innych i ona również
znalazła się teraz w mocy tego potwora.
— To wszystko! — rzekł wreszcie Maksym. —
Żal mi pani, lepiej, żeby znała pani całą prawdę...
Ale niechże nie poróżni to pani z moim ojcem.
Byłbym doprawdy niepocieszony, bo i wtedy cier-
pią łaby nad tym pani, a nie on... Rozumie pani
teraz, dlaczego po-wiedziałem, że nie pożyczę mu
nigdy ani centyma?
Ponieważ pani| Karolina, ugodzona prosto w
serce, nie odpowiadała, mając gardło ściśnięte
łzami, wstał i przejrzał się w lustrze ze spokojem i
swobodą przystojnego mężczyzny, przekonanego,
że zawsze jest poprawny. Następnie zbliżył się
znowu do niej.
— Patrząc na podobne przykłady, człowiek
starzeje się szybko, nieprawdaż? Co do mnie, to
229/255
ustatkowałem się natychmiast, poślubiłem młodą
dziewczynę, która była chora i zmarła wkrótce po
ślubie, i przysięgam, że nikt nie zdołałby namówić
mnie więcej do powtórzenia dawnych szaleństw...
O nie! Ale, widzi pani, papa jest niepoprawny,
gdyż pozbawiony jest zmysłu moralnego. — Ujął
jej rękę, a czując, że jest lodowato zimna,
przytrzymał ją chiwilę w swojej dłoni. — Pójdę już,
bo widzę, że nie doczekam, się papy... Niechże
się pani nie martwi! Wyobrażałem sobie, że jest
pani taka mężna. I niech mi pani podziękuje, bo
nie ma nic przykrzejszego, jak być oszukiwanym.
— Wychodząc już, zatrzymał się w drzwiach i do-
dał z uśmiechem: — Byłbym w końcu zapomniał:
niech mu pani powie łaskawie, że pani de Jeumont
prosi go na obiad... Musiała pani o niej słyszeć, to
ta sama, która za jedną noc dostała od cesarza
sto tysięcy franków... Ale niech się pani nie boi,
nie przypuszczam, aby papa, mimo wszystkich
swoich szaleństw, gotów był zapłacić taką cenę za
jakąkolwiek kobietę.
Po wyjściu Maksyma pani Karolina nie
poruszyła się nawet. Niezdolna do najmniejszego
wysiłku, przybita, siedziała na krześle w tym obsz-
ernym pokoju pogrążonym teraz w przytłaczającej
ciszy i szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się
tępo w lampę. Czuła się tak, jakby zdarto nagle
230/255
sprzed jej oczu zasłonę: wszystko, czego nie chci-
ała dotąd widzieć, czego z drżeniem domyślała
się zaledwie, teraz dostrzegała wyraziście, w całej
potwornej nagości, bez cienia pobłażania. Widzi-
ała Saccarda bez żadnych osłonek, przenikała tę
duszę aferzysty, odartą z wszelkich uczuć, skomp-
likowaną i mętną; dojrzała całą jej zgniliznę. Obce
mu były w istocie wszelkie więzy i hamulce, szedł
za głosem swoich żądz i nieokiełznanego instynk-
tu człowieka, dla którego jedyną granicę stanowiła
własna bezsilność. Dzielił żonę z własnym synem,
sprzedał syna, sprzedał żonę, sprzedawał wszys-
tkich, którzy się z nim zetknęli; sprzedał samego
siebie, sprzeda również i ją, sprzeda jej brata,
by robić pieniądze z ich serc i mózgów. Był to
już tylko fabrykant pieniędzy, który wrzucał do
tygla rzeczy i ludzi, by przetopić ich na pieniądze.
W przebłysku jasnowidzenia ujrzała, jak z Banku
Powszechnego szerokimi strumieniami wypływa-
ją, pieniądze, całe jezioro, ocean pieniędzy, na
środku którego z przerażającym hukiem gmach
wali się nagle w gruzy. Ach, cóż ohydniejszego nad
pieniądze, te straszne pieniądze, które wszystko
kalają i wszystko pożerają!
Pani Karolina zerwała się gwałtownie z
krzesła. Nie! Nie! To straszne! To musi się
skończyć! Nie może pozostać ani chwili dłużej z
231/255
tym człowiekiem. Wybaczyłaby mu jego zdradę;
ale wstrętem przejmowała ją cała jego brudna
przeszłość, przerażenie ogarniało ją na myśl o
zbrodniach możliwych w przyszłości. Musi naty-
chmiast wyjechać, jeżeli nie chce, aby ją samą
zbryzgało błoto i zmiażdżyły gruzy walącego się
gmachu. Czuła potrzebę wyjazdu gdzieś daleko,
bardzo daleko, pragnęła pojechać na krańce
Wschodu, do brata, nie dlatego nawet, by go os-
trzec, ale by samej zniknąć! Dochodziła dopiero
szósta, mogła zatem złapać jeszcze pociąg
pośpieszny do Marsylii o siódmej pięćdziesiąt
pięć. W Marsylii już, nim wsiądzie na statek, poro-
bi konieczne sprawunki. Teraz wrzuci tylko do wal-
izki trochę bielizny, jedną suknię na zmianę, i
może jechać. Za kwadrans będzie gotowa. Ale
zatrzymała się chwilę, rzuciwszy wzrokiem na
rozłożoną na stole pracę, na rozpoczęty memoriał.
Po co brać z sobą te papiery, skoro i tak to wszys-
tko, przegniłe u samych podstaw, musi runąć? Mi-
mo to zaczęła porządkować dokumenty i notatki
siłą przyzwyczajenia dobrej gospodyni, która nie
chce zostawić po sobie nieporządku. Robota ta
zabrała jej parę minut i uśmierzyła nieco
gorączkę, z jaką powzięła decyzję. Zupełnie już
opanowana, rzucała właśnie ostatnie przed wyjś-
232/255
ciem spojrzenie na pokój, gdy w drzwiach pojawił
się lokaj, który przyniósł plik gazet i listów.
Pani Karolina spojrzała odruchowo na adresy i
w stosie innych zauważyła list od brata. Pisał do
niej z Damaszku, gdzie przebywał w związku z ro-
botami przy bocznej linii kolei mającej połączyć to
miasto z Bejrutem. Początkowo, stanąwszy przy
stole w świetle lampy, przebiegała pośpiesznie list
oczyma, obiecując sobie, że później, w pociągu,
przeczyta go dokładniej. Ale każde następne
zdanie coraz silniej przykuwało jej uwagę, nie
mogła już pominąć ani jednego wyrazu, w końcu
usiadła znowu przy stole, pochłonięta całkowicie
pasjonującą lekturą tego długiego, aż dwunas-
tostronicowego listu.
Hamelin miał właśnie swój dobry dzień i
pisząc list był w doskonałym humorze. Dziękował
siostrze za pomyślne nowiny, jakie dostał od niej
ostatnio z Paryża, i sam w zamian przesyłał jej
jeszcze lepsze wiadomości stamtąd, wszystko
bowiem układało się po jego myśli; Pierwszy bi-
lans Powszechnego Towarzystwa Zjednoczonych
Transportowców zapowiadał się wspaniałe, nowe
statki, parowe przynosiły znaczne dochody dzięki
doskonałemu wyposażeniu i większej szybkości.
W żartobliwym, tonie opowiadał, że ludzie po-
dróżują nimi dla przyjemności, że porty tamtejsze
233/255
pełne są przybyszów.z Zachodu, że nie można zro-
bić dwóch kroków, by nie spotkać, w najbardziej
zapadłych
dziurach,
paryżanina
przybyłego
wprost z bulwarów. Urzeczywistniały się jego
przepowiednie: Wschód stał otworem przed
Francją.. Wkrótce na żyznych stokach Libanu
wyrosną znowu miasta. Najwięcej miejsca poświę-
cał jednak malowniczemu, barwnemu opisowi us-
tronnego wąwozu w górach Karmelu, gdzie pełną
parą przystępowano już do eksploatacji kopalni
srebra. Dzika miejscowość cywilizowała się, od-
kryto źródła w olbrzymich zwaliskach, skalnych
zamykających dolinę od północy, powstawały up-
rawne pola, zboża zastępowały lentyszek, a wokół
kopalni wyrosła cała wioska, najpierw drewniane
chaty, baraki dla robotników, a teraz już małe
murowane domki z ogródkami, zalążek przyszłego
miasta, które rozrastać się będzie, dopóki nie
wyczerpią się pokłady srebra. Gsada liczy już
prawie pięciuset mieszkańców, ukończono drogę
łączącą ją z Akkonem. Od rana do wieczora huczą
maszyny wiertnicze, toczą się ładowne wozy, fur-
mani trzaskają z bicza, kobiety śpiewają, dzieci
bawią się i krzyczą w tej pustyni, gdzie niegdyś
panowała grobowa cisza, przerywana jedynie
powolnym szelestem szybujących w górze orłów.
Mirty i janowce nadal roztaczają balsamiczną woń
234/255
w ciepłym, czystym jak kryształ powietrzu. Wresz-
cie Hamelin rozpisywał się szeroko na temat pier-
wszej drogi żelaznej, jaką miał wkrótce otworzyć
z Brussy do Bejrutu — przez Angorę i Aleppo. W
Konstantynopolu załatwiono już pomyślnie wszys-
tkie formalności; wspominał z radością o pewnych
zmianach trasy, jakie udało mu się przeprowadzić
na najtrudniejszym odcinku drogi, tam gdzie
biegła ona przez wąwozy Taurusu; opisywał te wą-
wozy oraz równiny ciągnące się u stóp gór z zach-
wytem uczonego, który odkrył tam nowe pokłady
węgla i oczami wyobraźni widział już, jak kraj
pokrywa się fabrykami. Wyznaczył już punkty
węzłowe, wybrał miejsca pod przyszłe stacje,
niektóre w głuchej pustyni: tu jedno miasto, nieco
dalej drugie, wokół każdej ze stacji, na skrzyżowa-
niach naturalnych dróg- wyrastać będą liczne mi-
asta. Rzucono już ziarno pod przyszłe plony:
napływają ludzie, powstają wielkie przedsięwzię-
cia, wszystko kiełkuje i za lat niewiele wyrośnie
tutaj nowy świat. Na zakończenie przesyłał
serdeczne ucałowania dla ukochanej siostry,
będącej
jego
wspólniczką
w
tym
dziele
wskrzeszenia ludów, ona to bowiem, jak pisał,
przyczyniła się w znacznej mierze do jego osiąg-
nięć, od lat wspierając go swoją odwagą i energią.
235/255
Pani Karolina skończyła wreszcie czytać; list
leżał otwarty na stole, a ona, z oczyma utkwiony-
mi znowu w światło lampy, pogrążyła się w zad-
umie. Po chwili podniosła machinalnie oczy i
wodząc wzrokiem po ścianach przyglądała się
poszczególnym planom i akwarelom. W Bejrucie
pawilon dyrektora Towarzystwa Zjednoczonych
Transportowców, już wybudowany, wznosił się
wśród rozległych magazynów. W górach Karmelu,
dziki niegdyś, zarośnięty splątanymi krzewami,
zawalony głazami wąwóz
dziś zaludniał się,
podobny
olbrzymiemu
gniazdu,
nowymi
mieszkańcami.
W
górach
Taurusu
sztuczne
przekopy i niwelacje przekształcały krajobraz,
otwierały drogę swobodnym stosunkom hand-
lowym. I te arkusze papieru o geometrycznych
liniach
i
wyblakłych
barwach,
przyczepione
gwoździkami do ścian, wyczarowywały przed jej
oczyma obraz tego dalekiego kraju, który niegdyś
zwiedzała, a który umiłowała tak bardzo dla
wiecznie błękitnego, pięknego nieba, dla żyznej,
urodzajnej ziemi. Widziała znowu wznoszące się
piętrami ogrody Bejrutu, doliny Libanu porosłe
lasami morw i oliwek, równiny Antiochii i Aleppo,
ogromne sady pełne wspaniałych owoców. Przy-
pominała sobie, jak wspólnie z bratem wędrowała
przez tę cudowną krainę, gdzie nieprzebrane bo-
236/255
gactwa ginęły, nieznane lub marnotrawione —
krainę bez dróg, bez przemysłu, bez rolnictwa,
bez szkół, pogrążoną w lenistwie i ciemnocie.
Wszystko to jednak odradzało się teraz dzięki
potężnemu napływowi młodych soków żywotnych.
I w wyobraźni jej rysował się obraz tego Wschodu
jutra: kwitnące miasta, uprawne pola, szczęśliwa
ludność. Widziała już to wszystko, słyszała pra-
cowity warkot maszyn, pojmowała, że ta stara
drzemiąca ziemia, zbudzona wreszcie, zaczyna na
nowo rodzić.
Wtedy w umyśle pani Karoliny powstało nagłe
przeświadczenie, że nawozem, na którym wyrasta
ta ludzkość jutra, jest pieniądz. Przyszły jej na
myśl słowa Saccarda, strzępki jego teorii na temat
spekulacji. Przypomniała sobie jego twierdzenie,
że bez spekulacji nie byłoby wielkich przed-
siębiorstw, żywotnych i płodnych, podobnie jak
bez rozpusty nie byłoby dzieci. Konieczny jest ów
nadmiar
namiętności,
to
marnotrawienie
i
niszczenie życia po to, by życie mogło trwać. Jeżeli
tam, na Wschodzie, jej brat radował się i śpiewał
pieśń zwycięstwa wśród powstających wokół fab-
ryk, wyrastających z ziemi budowli, to dlatego że
tutaj, w Paryżu, padał deszcz pieniędzy wznieca-
jąc szaleńczą gorączkę gry, w której wszystko
gniło i niszczało. Pieniądz, truciciel i niszczyciel,
237/255
stawał się zaczynem bogatego życia społecznego,
stanowił ów żyzny grunt sprzyjający bujnemu roz-
wojowi wielkich prac, których ukończenie przy-
bliży do siebie narody i zapewni pokój na całej
ziemi. Przed chwilą przeklinała pieniądz, teraz ko-
rzyła się przed nim, zdjęta trwożnym podziwem;
czyż nie był on jedyną siłą zdolną zrównać góry,
zasypać morza, uczynić ziemię bardziej gościnną
dla ludzi uwolnionych odtąd od uciążliwej pracy,
kierujących jedynie maszynami? Wszelkie dobro
rodziło się z pieniądza, który był źródłem
wszelkiego zła. I nie wiedziała już sama, co sądzić,
zachwiana w swoich najgłębszych przekonaniach;
zdecydowana już była nie wyjeżdżać, gdyż sukces
wydawał się jej niewątpliwy na Wschodzie, pod-
czas gdy walka toczyła się tutaj właśnie, w
Paryżu;ale nie potrafiła jeszcze opanować się i
zranione jej serce nie przestawało krwawić.
Wstała,
podeszła
do
jednego
z
okien
wychodzących na ogród pałacyku Beauvilliersów
i wsparła czoło o szybę. Zapadła już noc, pani
Karolina widziała tylko nikłe światełko w bocznym
pokoiku, gdzie hrabina z córką stale przebywały,
by nie brudzić pozostałych pokoi i oszczędzić
wydatków na opał. Za firanką z cienkiego muślinu
dostrzegała niewyraźny profil hrabiny włas-
noręcznie naprawiającej jakąś starą suknię, pod-
238/255
czas gdy Alicja malowała akwarele, które fab-
rykowała całymi tuzinami i które prawdopodobnie
po kryjomu sprzedawała. Przydarzyło im się ostat-
nio nieszczęście, zachorował im koń, co na dwa ty-
godnie unieruchomiło je w domu, gdyż nie chciały
pokazywać się pieszo, a nie mogły pozwolić so-
bie na wynajęcie powozu. Obecnie jednak w tym
ubóstwie tak heroicznie ukrywanym dodawała im
odwagi i otuchy nowa nadzieja, ciągła zwyżka
„Powszechnych", ów zysk już teraz bardzo
znaczny, a który kiedyś, gdy zrealizują po na-
jwyższym kursie swoje akcje, spadnie na nie ws-
paniałym deszczem złota. Hrabina marzyła, że
sprawi sobie naprawdę nową suknię i że zimą
będzie mogła cztery razy w miesiącu urządzać
przyjęcia, nie okupując ich kosztem dwutygod-
niowych postów o chlebie i wodzie. Alicja zaś nie
uśmiechała się już jak dawniej z udawaną obojęt-
nością, gdy matka wspominała o jej zamążpójściu,
lecz słuchała z lekkim drżeniem rąk, gdyż zaczy-
nała wreszcie wierzyć, że plany te urzeczywistnią
się może, że i ona będzie miała męża i dzieci.
I wpatrując się w płomyk oświetlającej je
lampki, pani Karolina czułą, że ogarnia ją jakiś
wielki spokój i wzruszenie, ze zdziwieniem
stwierdziła, że i tutaj pieniądz, a nawet sama tylko
nadzieja pieniądza, wystarcza, by zapewnić
239/255
szczęście tym biednym istotom. Jeżeli Saccard
wzbogaci je, to czyż nie będą go błogosławić, czyż
nie pozostanie on dla nich na zawsze uosobieniem
miłosierdzia i dobroci? A zatem dobroć jest
wszędzie, tkwi w najgorszych nawet, którzy prze-
cież zawsze bywają dla kogoś tam dobrzy, którzy
znajdą zawsze w przeklinającym ich tłumie
odosobnione, skromne głosy wdzięczności i uwiel-
bienia. I gdy tak spoglądała w mroki ogrodu, uwa-
ga ta nasunęła jej na myśl Dom Pracy. Poprzed-
niego dnia właśnie rozdawała tam w imieniu Sac-
carda zabawki i łakocie dla uczczenia jakiejś
rocznicy; i uśmiechnęła się mimo woli na wspom-
nienie hałaśliwej radości dzieci. Od miesiąca już
mniej narzekano tam na Wiktora, pani Karolina
czytała zadowalające uwagi na jego temat u
księżnej d'Orviedo, u której bywała dwa razy na
tydzień, by omawiać sprawy zakładu. I przypom-
niawszy sobie nagle Wiktora, zdumiała się, iż tak
całkowicie o nim zapomniała, gdy w przystępie
rozpaczy pragnęła wyjechać. Czyż byłaby zdolna
opuścić go w taki sposób, zaprzepaścić ten dobry
uczynek, w który włożyła już tyle wysiłku? Z
mroku wielkich drzew płynęło ku niej coraz to
głębsze
ukojenie,
fala
niewypowiedzianego
samozaparcia, boskiej pobłażliwości, która rozsz-
erzała jej serce; a w głębi ogrodu nikłe światełko
240/255
lampki pań de Beauvilliers błyszczało ciągle jak
daleka gwiazda.
Gdy pani Karolina podeszła z powrotem do bi-
urka, przebiegł ją lekki dreszcz. Cóż to? Czyżby
było jej zimno! Rozśmieszyło ją to, gdyż zawsze
chwaliła się, że może przeżyć całą zimę w nie
opalanym pokoju. Czuła się jak po lodowatej
kąpieli, odmłodzona i silna, tętno jej biło spoko-
jnie, równomiernie. Postanowiła jednak dorzucić
parę polan do kominka, a zobaczywszy, że ogień
wygasł, zaczęła sama go rozpalać, nie chcąc dz-
wonić na służącego. Skomplikowane to było
zadanie: nie mając wiórków na podpałkę, rzucała
po jednej stare, gazety, dopóki polana nie
rozżarzyły się wreszcie. Następnie przez chwilę
jeszcze klęczała tak przed paleniskiem, śmiejąc
się sama z siebie, szczęśliwa i zdumiona. Oto
minął jeden jeszcze z jej kryzysów życiowych, na
nowo odzyskiwała nadzieję, nadzieję nie wiedzieć
czego; nadal nie wiedziała, dokąd zmierza,
wieczne nieznane czekało u kresu życia, u kresu
ludzkości. Żyć — czyż to nie dosyć, aby życie
samo goiło nieustanne rany, które życie jej
zadawało. Raz jeszcze przebiegła myślą wszystkie
swoje katastrofy życiowe: nieszczęśliwe małżeńst-
wo, lata nędzy w Paryżu, zdradę jedynego
człowieka, którego kochała; a przecież po każdej
241/255
nowej klęsce odzyskiwała niespożytą wciąż en-
ergię, nieśmiertelną radość, która pozwalała jej
podźwignąć się znowu na ruinach własnego
szczęścia. I czyż w tej chwili również jej istnienie
nie waliło się w gruzy? Podobna świętym niewias-
tom, które opatrują ohydne rany wiedząc, iż nigdy
nie.zdołają ich zabliźnić, patrzyła na przerażającą
przeszłość swojego kochanka, straciwszy dlań
wszelki szacunek. Nadal będzie należała do niego
wiedząc, że ma on inne kochanki, nie próbując
nawet im go wydrzeć. Żyć będzie w ziejącej og-
niem kuźni spekulacji, pod nieustanną ' groźbą
końcowej katastrofy, w której brat jej straci, być
może, honor i życie. A mimo to przecież nie za-
łamywała się, była niemal beztroska, jak u świtu
pięknego dnia, znajdowała prawdziwą radość wal-
ki stawiając czoło niebezpieczeństwu. Skąd się to
brało? Nie wiedziała, z samej rozkoszy istnienia
chyba! Brat jej słusznie mawiał o niej, iż jest uoso-
bieniem niezwyciężonej nadziei.
Saccard wróciwszy zastał panią Karolinę
pogrążoną w pracy; kończyła właśnie swoim en-
ergicznym charakterem pisma jedną stronicę
memoriału w sprawie kolei wschodnich. Podniosła
głowę, uśmiechnęła się do niego, a on musnął
wargami jej piękne i puszyste siwe włosy.
— Bardzo jesteś zmęczony, mój drogi?
242/255
— Och, miałem tysiące interesów! Byłem u
ministra robót publicznych, złapałem po długich
poszukiwaniach Hureta, potem musiałem wrócić
jeszcze do ministra, gdzie zastałem już tylko
sekretarza... Ale ostatecznie udało mi się zdobyć
obietnicę poparcia tam, na Wschodzie.
Istotnie, od chwili gdy rozstał się z baronową
Sandorff, nie spoczął ani na moment, z właściwą
sobie niestrudzoną gorliwością oddając się bez
reszty interesom. Pani Karolina podała mu list
Hamelina, który wprawił go w zachwyt; słuchała
jego wybuchów radości, proroctw bliskiego już tri-
umfu, postanawiając, że odtąd będzie go uważnie
pilnować, by zapobiec niechybnym szaleństwom.
A jednak nie potrafiła być w stosunku do niego
surowa.
— Twój syn był tutaj, aby przekazać ci za-
proszenie pani de Jeumont.
— Do licha! Pisała przecież do mnie! —
wykrzyknął z niezadowoleniem.
— Zapomniałem ci powiedzieć, że wybieram
się do niej dziś wieczorem... Nie mam najm-
niejszej ochoty, taki jestem zmordowany! I
poszedł dotknąwszy znowu ustami jej siwych
włosów. Pani Karolina wróciła do prący, uśmiecha-
jąc się z przyjazną, pobłażliwością. Czyż nie była
243/255
po prostu przyjaciółką, która ofiarowała mu się
bez reszty? Wstyd jej było poprzedniej zazdrości,
jak gdyby uczucie to bardziej jeszcze skalało ich
związek. Pragnęła przezwyciężyć udrękę zazdroś-
ci, wyzwolić się z egoizmu miłości zmysłowej.
Należeć do niego, wiedzieć, że on należy do in-
nych — to nie ma żadnego znaczenia. A kochała
go przecież całym swoim mężnym i litościwym
sercem. Był to najwyższy triumf miłości: ta ws-
paniała kobieta kochająca tak bezgranicznie tego
rozbójnika giełdowego za to jedynie, że był ener-
giczny i śmiały, że tworzya id="filepos537031">
nowy świat, budził nowe życie.
244/255
VIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
IX
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
X
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
XI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
XII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
SŁOWNICZEK
TERMINÓW
GIEŁDOWYCH
ażiotaż — spekulacja giełdowa ciągnąca zyski
z wahania kursów, a nawet usiłująca wpływać na
ich kształtowanie się.
blankista
—
spekulant
uprawiający
„blankowanie".
blankować — sprzedawać in blanco, uprawiać
spekulację
sprzedając
papiery
wartościowe,
których nie posiada się w chwili zawierania
transakcji.
Błotniacy — pokątni pośrednicy giełdowi
handlujący zdeprecjonowanymi (Pieds humides)
walorami, rodzaj „czarnej giełdy", która żeruje na
naiwności drobnych spekulantów i zaopatruje
nieuczciwych bankrutów.
ceduła giełdowa — wydawany codziennie bi-
uletyn zawierający tabelę kursów giełdowych
ustalanych po każdym zebraniu giełdowym; pa-
piery
wartościowe
odpowiadające
pewnym
określonym warunkom notowane są w cedule
urzędowej ustalanej przez Izbę Maklerską.
egzekucja — sprzedaż przez maklera walorów
kupionych na zlecenie spekulanta, który — mimo
upomnienia — nie podjął ich w terminie. Jeżeli
nazajutrz po sprzedaży walorów spekulant nie
zgłosi się, by zapłacić maklerowi różnicę kursów,
Izba Maklerska wywiesza na giełdzie ogłoszenie
powiadamiające o dokonaniu egzekucji. Od tej
chwili spekulant nie może już zawrzeć żadnej
transakcji za pośrednictwem maklerów. Aż do cza-
su uznania przez prawo francuskie w 1885 r.
odpowiedzialności sądowej za długi, powstałe
wskutek gry na giełdzie, był to jedyny ze strony
maklerów środek samoobrony przeciwko nieuczci-
wym spekulantom.
ekscepcja gry — brak odpowiedzialności są-
dowej za długi powstałe wskutek gry; do 1885 r.
dotyczył on również długów wynikłych z gry na
giełdzie.
komandytariusz — wspólnik, którego rola w
spółce zwanej komandytową ogranicza się do
wkładu finansowego, bez sprawowania jakiejkol-
wiek funkcji i ponoszenia odpowiedzialności
powyżej wysokości wkładu.
251/255
kosz — centralna część parkietu, okrągła,
ogrodzona balustradą przestrzeń, wokół której
skupiają się podczas zebrania giełdowego mak-
lerzy zawierający transakcje.
kulisa — 1. Giełda na pół pokątna, mieszcząca
się często w przedsionku gmachu giełdowego lub
za barierą na sali giełdowej. 2. Ogół kulisjerów.
kulisjer . — nieurzędowy, a w okresie
Drugiego Cesarstwa nielegalny, ścigany przez
prawo, pośrednik giełdowy; przez cały wiek
dziewiętnasty trwa na giełdzie paryskiej walka
między parkietem a kulisą zakończona dopiero w
1901 r. układem, który pozwalał kulisjerom na
oficjalne załatwianie transakcji dotyczących renty
francuskiej, walorów nie notowanych w cedule
urzędowej i pewnych walorów zagranicznych.
kurtaż — prowizja, jaką otrzymuje makler od
zawartej za jego pośrednictwem transakcji.
kurtier — pośrednik giełdowy.
likwidacja
—
realizacja
terminowych
transakcji giełdowych w drodze rozrachunku i ure-
gulowania wzajemnych roszczeń przez dostarcze-
nie sprzedanych lub podjęcie zakupionych na ter-
min walorów lub po prostu przez zapłacenie różni-
cy kursów między dniem zawarcia a dniem real-
izacji transakcji; w okresie Drugiego Cesarstwa lik-
252/255
widacje odbywały się co dwa tygodnie, w połowie
i w końcu miesiąca.
makler giełdowy — przysięgły, zatwierdzony
przez władzę pośrednik giełdowy; godność mak-
lera jest urzędem publicznym; w epoce Drugiego
Cesarstwa maklerzy, których ilość była ogranic-
zona ustawowo (na giełdzie paryskiej było ich
sześćdziesięciu), byli jedynymi oficjalnymi i legal-
nymi pośrednikami mającymi monopol zawierania
transakcji dotyczących walorów notowanych w
cedule urzędowej; nie mieli natomiajst prawa
dokonywać transakcji dotyczących jakichkolwiek
innych walorów. Urząd maklerski kosztował w tym
okresie około dwóch milionów franków. parkiet —
1. Ogół maklerów giełdowych. 2. Oddzielona część
sali giełdowej, gdzie w czasie zebrania giełdowego
mają prawo znajdować się jedynie maklerzy.
remizjer — na giełdzie pośrednik między
klientem a maklerem lub kulisjerem; zbiera zlece-
nia giełdowe od klientów i przekazuje je mak-
lerowi lub kulisjeorowi, od których otrzymuje
pewną prowizję.
transakcja deportowa (deport) --- transakcja
różnicowa (zniżkowa) polegająca na sprolongowa-
niu terminowej transakcji sprzedaży; sprzedawca
grający na zniżkę, mając dostarczyć papiery po
kursie dla niego niekorzystnym, może sprolon-
253/255
gować transakcję sprzedaży przez kupno pa-
pierów za gotówkę i jednoczesne sprzedanie ich
na
termin;
bonifikacja
za
sprolongowanie
transakcji nazywa się deportem.
transakcja
kasowa
lub
gotówkowa
—
transakcja kupna-sprzedaży papierów wartoś-
ciowych, przy której dostarczenie sprzedanego
waloru i zaplata następują od razu.
transakcja
premiowa—przeciwieństwo
transakcji rzeczywistej; transakcja terminowa,
przy której kontrahent może z góry ograniczyć
ewentualną stratę wynikającą z różnicy kursów
między dniem zawarcia a dniem (realizacji
transakcji przez zapłacenie premii o ustalonej z
góry wysokości; nabywca papieru płaci tzw. pre-
mię prostą dającą mu prawo w dniu likwidacji:
bądź
to
żądania
dostarczenia
waloru
po
umówionym kursie, bądź to zrzeczenia się intere-
su, jeżeli kursy kształtują się niekorzystnie dla
niego; sprzedawca papieru płaci premię zwrotną,
zyskując przez to prawo bądź to dostarczenia
waloru w terminie likwidacji, bądź to wycofania się
z interesu; premia stanowi maksimum straty tego,
kto ją płaci.
transakcja reportowa (report) — transakcja
różnicowa (zwyżkowa) polegająca na sprolon-
gowaniu terminowej transakcji kupna; nabywca
254/255
grający na zwyżkę, mając wykupić walory po kur-
sie dla niego niekorzystnym, może sprolongować
transakcję kupna.
255/255
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym