P i ´ t n a s t y l u t e g o
Wieczny odpoczynek
D
eszcz sp∏ywajàcy z ronda najlepszego czarnego kapelusza Ammy...
Go∏e kolana Leny zapadajàce si´ w g´ste b∏oto przy grobie... G´sia skórka
na moim karku spowodowana bliskoÊcià wielu pobratymców Macona –
inkubów. Demonów, które ˝ywià si´ snami i wspomnieniami Êmiertel-
ników. Kiedy tu˝ przed Êwitem, w ostatniej chwili ciemnoÊci, rozrywajà
powietrze i znikajà, wydajà dêwi´k niepodobny do niczego na Êwiecie.
Jak stado czarnych kruków zrywajàcych si´ z linii wysokiego napi´cia
w jednym momencie.
Tak wyglàda∏ pogrzeb Macona.
Pami´ta∏em najdrobniejsze szczegó∏y, jakby to si´ zdarzy∏o wczoraj,
chocia˝ trudno uwierzyç, ˝e si´ w ogóle wydarzy∏o. Pogrzeby robià lu-
dziom takie sztuczki. Zresztà ˝ycie chyba te˝. Najgorsze chwile udaje si´
wymazaç z pami´ci, ale oderwane od siebie przera˝ajàce detale przeÊladujà
cz∏owieka, rozgrywajàc si´ ciàgle na nowo w umyÊle.
Pami´tam Amm´ prowadzàcà mnie przed Êwitem do Paƒskiego Ogrodu
10
Wiecznego Odpoczynku, Len´ – zmarzni´tà i rozbità, chcàcà zamroziç
i rozbiç wszystko dooko∏a – oraz ciemnoÊç unoszàcà si´ w powietrzu
i spowijajàcà po∏ow´ osób zebranych wokó∏ grobu. Osób, które nigdy nie
by∏y ludêmi.
I coÊ jeszcze. CoÊ, czego nie mog∏em sobie przypomnieç. By∏o tam,
czai∏o si´ z ty∏u mojej g∏owy. Stara∏em si´ to uchwyciç od urodzin Leny,
jej szesnastego ksi´˝yca. Dnia Êmierci Macona.
Wiedzia∏em tylko, ˝e musz´ to sobie przypomnieç.
Rankiem w dniu pogrzebu by∏o zupe∏nie ciemno. Jedynie s∏abe Êwiat∏o
ksi´˝yca przebija∏o si´ przez chmury i wpada∏o przez okno. W moim
pokoju panowa∏ ch∏ód, ale nie obchodzi∏o mnie to. Nie zamyka∏em okna
ju˝ od dwóch dni, czyli od Êmierci Macona. Jakby w ka˝dej chwili móg∏
wpaÊç na krótkà pogaw´dk´.
Przypomnia∏em sobie, jak kiedyÊ zobaczy∏em go stojàcego za szybà
w Êrodku nocy. Wtedy odkry∏em, kim by∏. Nie wampirem ani innà mi-
tycznà istotà z ksià˝ki, lecz prawdziwym demonem. Takim, który móg∏
si´ ˝ywiç mojà krwià, ale zamiast tego wybra∏ sny.
Macon Melchizedek Ravenwood. Dla mieszkaƒców miasta by∏ po pros-
tu starym Ravenwoodem, lokalnym samotnikiem. By∏ tak˝e wujkiem Leny
i zast´powa∏ jej ojca, którego nigdy nie mia∏a.
Ubiera∏em si´ po ciemku, kiedy gdzieÊ w sobie poczu∏em ciep∏o. Lena
by∏a ze mnà.
L.?
Odezwa∏a si´ wewnàtrz mojego umys∏u. Wydawa∏a si´ przez to jedno-
czeÊnie taka bliska i tak daleka. Celtowanie, szepczàcy j´zyk Obdarzo-
nych, którym porozumiewano si´ na d∏ugo przed tym, zanim Êciany mojej
sypialni sta∏y si´ Wielkim Murem. Tajemny i intymny. Stworzony z po-
trzeby chwili w czasach, kiedy bycie innym mog∏o prowadziç na stos.
11
Nie powinniÊmy w ogóle si´ nim porozumiewaç, poniewa˝ by∏em Êmier-
telnikiem. Jednak z jakiegoÊ niewyt∏umaczalnego powodu nam si´ uda-
wa∏o i u˝ywaliÊmy go, by wypowiadaç s∏owa niewypowiedziane i niewy-
powiadalne.
Nie dam rady. Nie pójd´.
Od∏o˝y∏em krawat i usiad∏em na ∏ó˝ku. Spr´˝yny starego materaca
zaskrzypia∏y pode mnà przeraêliwie.
Musisz iÊç. Nie wybaczysz sobie, jeÊli tego nie zrobisz.
Milcza∏a przez chwil´.
Nie wiesz, jakie to uczucie.
Wiem.
Przypomnia∏em sobie dzieƒ, w którym siedzia∏em na tym samym ∏ó˝ku,
bojàc si´ wstaç, w∏o˝yç garnitur i do∏àczyç do grona modlàcych si´ i Êpie-
wajàcych
Wytrwajcie we mnie
. Nie chcia∏em jechaç w ponurej paradzie sa-
mochodów sunàcej na cmentarz, by pochowaç mojà mam´. Ba∏em si´,
˝e robiàc to, sprawi´, i˝ wszystko stanie si´ prawdziwe. Nie mog∏em o tym
myÊleç, ale otworzy∏em swój umys∏ i pokaza∏em to wspomnienie.
Nie masz odwagi tam iÊç, ale nie masz te˝ wyboru, poniewa˝ Amma
po∏o˝y d∏onie na twoich ramionach i zaprowadzi ci´ do samochodu, do
koÊcio∏a, na procesj´ ˝a∏obnà. Nawet gdyby mia∏o ci´ to boleç tak, jakby
ca∏e twoje cia∏o trawi∏a goràczka. Twoje oczy b´dà si´ przyglàdaç zna-
jomym sk∏adajàcym kondolencje, ale nie b´dziesz ich tak naprawd´ s∏y-
szeç. Wszystko zag∏uszy krzyk w twej g∏owie. Wi´c pozwolisz im wziàç
ci´ za r´ce i wsiàdziesz do samochodu. I to si´ stanie. Bo dasz rad´ przez
to przejÊç, skoro ktoÊ mówi, ˝e mo˝esz.
Schowa∏em twarz w d∏oniach.
Ethanie...
Mo˝esz, L. Ja ci to mówi´.
Przetar∏em oczy. By∏y mokre. W∏àczy∏em Êwiat∏o i gapi∏em si´ na go-
∏à ˝arówk´, powstrzymujàc si´ od mrugania, dopóki ∏zy nie wysch∏y.
Ethanie, boj´ si´.
12
Jestem tu.
Nie rozmawialiÊmy wi´cej, ale kiedy znowu zajà∏em si´ wiàzaniem
krawatu, czu∏em obecnoÊç Leny tak, jakby siedzia∏a w rogu pokoju. Dom
wydawa∏ si´ pusty bez ojca. S∏ysza∏em tylko Amm´ w holu. Chwil´
póêniej stan´∏a w drzwiach, Êciskajàc w r´kach wyjÊciowà torebk´.
Zmierzy∏a mnie dok∏adnie ciemnymi oczami, a jej drobna postaç, która
si´ga mi zaledwie do ramion, wydawa∏a si´ teraz bardzo wysoka. By∏a
babcià, której nigdy nie mia∏em i jedynà opiekunkà, jaka mi pozosta∏a.
Spojrza∏em na puste krzes∏o stojàce przy oknie, gdzie nieca∏y rok
temu po∏o˝y∏a mój najlepszy garnitur. Po chwili przenios∏em wzrok na
˝arówk´ lampki nocnej.
Amma wyciàgn´∏a r´k´ i odda∏em jej krawat. Czasem wydawa∏o mi
si´, ˝e nie tylko Lena umie czytaç mi w myÊlach.
Gdy szliÊmy do Paƒskiego Ogrodu Wiecznego Odpoczynku, wzià∏em
Amm´ pod r´k´. Niebo by∏o ciemne, a deszcz zaczà∏ padaç, jeszcze zanim
zdà˝yliÊmy dojÊç do szczytu wzgórza. Amma mia∏a na sobie sukni´, któ-
rà wk∏ada∏a tylko na pogrzeby, i szeroki kapelusz, który prawie idealnie
chroni∏ jej twarz przed deszczem. Jedynie przy brzegu ronda moczy∏ si´
kawa∏ek bia∏ego koronkowego ko∏nierzyka, spi´tego przy szyi najlepszà
broszkà. To, ˝e jà w∏o˝y∏a, by∏o wyrazem ogromnego szacunku. Ostatni
raz widzia∏em t´ broszk´ w kwietniu. Amma prowadzi∏a mnie wtedy na
wzgórze i tak jak teraz czu∏em jej wyjÊciowe r´kawiczki na ramieniu.
Tamtego dnia nie wiedzia∏em, kto tak naprawd´ podtrzymuje kogo.
Zwa˝ywszy na to, co mieszkaƒcy Gatlin sàdzili o Maconie, ca∏y czas
nie rozumia∏em, dlaczego chcia∏ byç pochowany na miejskim cmentarzu.
Jednak wed∏ug babci Leny, Macon zostawi∏ dok∏adne instrukcje, w któ-
rych wyraênie si´ domaga∏ pochówku w∏aÊnie tutaj. Lata temu wykupi∏ tu
nawet miejsce. Najbli˝si Leny nie wyglàdali na szcz´Êliwych, ale babcia
13
ucina∏a wszelkie dyskusje na ten temat. Uszanujà jego wol´, jak ka˝da
porzàdna rodzina z Po∏udnia.
Leno? Jestem tu.
Wiem.
Czu∏em, ˝e mój g∏os jà uspokaja∏, jakbym jà obejmowa∏ ramieniem.
Spojrza∏em na wzgórze. Sta∏ tam namiot, w którym mia∏o si´ odbyç
nabo˝eƒstwo. B´dzie wyglàda∏o tak samo, jak ka˝da inna ceremonia po-
grzebowa w Gatlin. Co by∏o doÊç ironiczne, skoro chodzi∏o o pochówek
Macona.
Dzieƒ jeszcze do koƒca nie wsta∏. CiemnoÊci i odleg∏oÊç sprawi∏y,
˝e z trudnoÊcià rozpoznawa∏em kszta∏ty. Wszystkie by∏y krzywe i ró˝ni∏y
si´ od otoczenia – nierówne rz´dy starych malutkich nagrobków dzieci,
ogromne krypty rodzinne, sypiàcy si´ bia∏y obelisk upami´tniajàcy
poleg∏ych ˝o∏nierzy Konfederacji, ca∏y oznaczony ma∏ymi miedzianymi
krzy˝ami. Nawet genera∏ Jubal A. Early, którego posàg czuwa∏ nad
parkiem Genera∏a w centrum miasta, by∏ tu pochowany. ObeszliÊmy ro-
dzinny grób nieznanej nikomu rodziny Moultry. Musiano ich pochowaç
dawno temu, bo jedna z magnolii rosnàcych w pobli˝u wros∏a zupe∏nie
w najwy˝szy nagrobek, uniemo˝liwiajàc odczytanie imion.
UÊwi´cony. Wszyscy byli tutaj uÊwi´ceni, co oznacza∏o, ˝e jesteÊmy
w najstarszej cz´Êci cmentarza. Mama opowiada∏a, ˝e pierwszym s∏owem
wyrytym na ka˝dym starym nagrobku w Gatlin by∏o w∏aÊnie „uÊwi´co-
ny”. W miar´ jak dochodziliÊmy na miejsce wzrok przyzwyczaja∏ si´ do
ciemnoÊci. Wiedzia∏em, dokàd prowadzi b∏otnista Êcie˝ka. Pami´ta∏em,
gdzie jest upstrzone magnoliami trawiaste wzniesienie z kamiennà ∏awkà.
Pami´ta∏em mojego ojca siedzàcego na niej. Nie móg∏ si´ ruszyç ani
odezwaç.
Nogi odmówi∏y mi pos∏uszeƒstwa, najwidoczniej dosz∏y do tego sa-
mego wniosku, co moja g∏owa. Grób Macona znajdowa∏ si´ tylko o ma-
gnoli´ od grobu mamy.
Zawi∏e Êcie˝ki biegnà mi´dzy nami.
14
By∏a to naiwna linijka jeszcze bardziej naiwnego wiersza, jaki napi-
sa∏em dla Leny na walentynki. Ale tutaj, na cmentarzu, brzmia∏a bardzo
prawdziwie. Kto móg∏ przewidzieç, ˝e moja mama i ojciec Leny, czy te˝
osoba, którà uwa˝a∏a za ojca, b´dà sàsiadami na cmentarzu?
Amma wzi´∏a mnie za r´k´, prowadzàc do ogromnego grobu Macona.
– Spokojnie.
PrzeszliÊmy przez furtk´ w si´gajàcym do pasa czarnym ˝elaznym
ogrodzeniu. Ta granica wyznacza∏a miejsce zarezerwowane wy∏àcznie
dla najlepszych grobów, coÊ jak bia∏y ogrodowy p∏otek dla zmar∏ych.
Zresztà czasami to by∏ bia∏y ogrodowy p∏otek. Ten wykonano ze starego
˝elaza, a wygi´ta furtka prowadzi∏a na nieskoszony trawnik. Wokó∏ grobu
Macona roztacza∏a si´ specyficzna atmosfera, jakà kiedyÊ otoczony by∏
on sam.
Wewnàtrz ogrodzenia sta∏a rodzina Leny: babcia, ciocia Del, wujek
Barclay, Reece, Ryan i matka Macona, Arelia. Wszyscy zebrali si´ pod
czarnym baldachimem po jednej stronie trumny. Naprzeciwko nich sta∏a
grupa m´˝czyzn oraz kobieta w d∏ugim czarnym p∏aszczu. Trzymali si´
z daleka zarówno od trumny, jak i od baldachimu, moknàc rami´ w rami´
na deszczu. Wszyscy byli jednak zupe∏nie susi. Wyglàda∏o to jak wesele,
podzielone na dwie grupy goÊci – panny m∏odej i pana m∏odego – niczym
dwa wojujàce ze sobà klany. Przy jednym koƒcu trumny sta∏ starszy m´˝-
czyzna, a obok niego Lena. Ja i Amma stan´liÊmy przy drugim koƒcu,
mieszczàc si´ jeszcze pod baldachimem.
D∏oƒ Ammy zacisn´∏a si´ na moim ramieniu. Spod bluzki Amma
wyciàgn´∏a z∏oty amulet, który zawsze przy sobie nosi∏a, i zacz´∏a pocieraç
go palcami. By∏a bardzo przesàdna. Mo˝e dlatego, ˝e by∏a widzàcà – wy-
wodzi∏a si´ z pokoleƒ kobiet, które stawia∏y tarota i porozumiewa∏y si´
z duchami. Amma mia∏a amulet albo laleczk´ na wszystko. Z∏oty naszyjnik
mia∏ jà chroniç. Gapi∏em si´ na inkuby stojàce przed nami, przyglàdajàc si´,
jak deszcz sp∏ywa po ich ramionach, nie zostawiajàc nawet kropli. Mia∏em
nadziej´, ˝e one te˝ ˝ywi∏y si´ snami.
15
Próbowa∏em odwróciç wzrok i ledwie mi si´ to uda∏o. By∏o coÊ ta-
kiego w inkubach, co przyciàga∏o, jak paj´cza niç czy inne narz´dzie sku-
tecznego drapie˝nika. W ciemnoÊciach gin´∏y ich czarne oczy, jedyne,
co odró˝nia∏o je od pozosta∏ych goÊci pogrzebowych. Kilka z nich by∏o
ubranych tak jak Macon – w ciemne garnitury i drogie p∏aszcze. Jeden
czy dwóch z tych dziwnych ˝a∏obników wyglada∏o jak robotnicy, którzy
wybierajà si´ na piwo po pracy. Mieli na sobie d˝insy i robocze buty,
a d∏onie trzymali w kieszeniach kurtek. Kobieta by∏a prawdopodobnie
sukkubem. Czyta∏em o nich g∏ównie w komiksach i sàdzi∏em, ˝e sà nie-
prawdziwe jak wilko∏aki. Ale wyraênie si´ myli∏em, skoro sta∏a przede
mnà, sucha w ulewnym deszczu.
Inkuby bardzo ró˝ni∏y si´ od rodziny Leny, ubranej w warstwy opa-
lizujàcego czarnego materia∏u. Odbija∏ on t´ odrobin´ porannego Êwiat∏a,
która by∏a w powietrzu, i wydawa∏ si´ jego êród∏em. Nigdy czegoÊ
takiego nie widzia∏em. Sprawia∏o to doÊç dziwne wra˝enie, bioràc pod
uwag´ sztywne po∏udniowe zasady dotyczàce damskiego stroju odpo-
wiedniego na pogrzeby.
W centrum tego wszystkiego znajdowa∏a si´ Lena. Wcale nie wyglà-
da∏a magicznie. Sta∏a z d∏oƒmi spoczywajàcymi w bezruchu na trumnie,
jakby Macon wcià˝ trzyma∏ jà za r´k´. Tak jak reszta rodziny mia∏a na
sobie ubranie z po∏yskujàcego materia∏u, lecz zamiast imponowaç, wisia-
∏o na niej sm´tnie. Czarne w∏osy spi´∏a w ciasny kok i wszystkie tak cha-
rakterystyczne dla niej loki gdzieÊ znikn´∏y. Wyglàda∏a na za∏amanà, za-
gubionà, jakby sta∏a po niew∏aÊciwej stronie trumny.
Jakby nale˝a∏a do drugiej cz´Êci rodziny Macona, tej stojàcej na
deszczu.
Leno?
Podnios∏a g∏ow´, nasze spojrzenia si´ spotka∏y. Od dnia urodzin,
kiedy jedno jej oko zmieni∏o kolor na z∏oty, podczas gdy drugie pozosta∏o
szmaragdowozielone, odcienie te si´ po∏àczy∏y, tworzàc barw´, której
nigdy wczeÊniej nie widzia∏em. Czasami prawie orzechowà, czasami nie-
16
naturalnie z∏otà. Teraz oczy Leny by∏y bardziej orzechowe, pe∏ne bólu.
Nie mog∏em tego d∏u˝ej znieÊç. Chcia∏em jà chwyciç i zabraç gdzieÊ daleko.
Mog´ wziàç volvo i pojedziemy wzd∏u˝ wybrze˝a a˝ do Savannah.
Ukryjemy si´ u mojej cioci Caroline.
Zrobi∏em krok w jej stron´. Rodzina t∏oczy∏a si´ przy trumnie i nie
mog∏em dostaç si´ do Leny, nie przechodzàc obok inkubów. Ale nie
dba∏em o to.
Ethanie, stój! To niebezpieczne...
Wysoki inkub z bliznà biegnàcà przez ca∏à twarz – co wyglàda∏o jak
pamiàtka po ataku jakiegoÊ dzikiego zwierz´cia – odwróci∏ g∏ow´ w mojà
stron´. Powietrze zafalowa∏o mi´dzy nami, jakbym wrzuci∏ kamieƒ do
jeziora. Uderzy∏o mnie, wypychajàc powietrze z p∏uc, tak jakby ktoÊ ude-
rzy∏ mnie w splot s∏oneczny. Nie mog∏em zareagowaç. Sta∏em sparali˝o-
wany, moje koƒczyny by∏y martwe i bezu˝yteczne.
Ethan!
Oczy Ammy zw´zi∏y si´, ale zanim ruszy∏a w mojà stron´, sukkub
po∏o˝y∏a r´k´ na ramieniu Blizny i Êcisn´∏a je prawie niezauwa˝alnie. Na-
tychmiast zosta∏em wypuszczony z niewidzialnego chwytu i krew zacz´-
∏a wracaç do oswobodzonych cz∏onków. Amma skin´∏a z wdzi´cznoÊcià
g∏owà w stron´ mojej wybawicielki, lecz kobieta o d∏ugich w∏osach
ubrana w p∏aszcz zignorowa∏a jà, wracajàc do swojej grupy.
Inkub z bliznà odwróci∏ si´ i mrugnà∏ do mnie. Zrozumia∏em t´ niemà
wiadomoÊç. „Do zobaczenia w twoich snach”.
Ciàgle wstrzymywa∏em oddech, kiedy siwy d˝entelmen w staroÊwiec-
kim garniturze i muszce podszed∏ do trumny. Jego ciemne oczy kontras-
towa∏y z w∏osami, co nadawa∏o mu wyglàd przera˝ajàcego bohatera ze
starych horrorów.
– Przeprowadzacz – wyszepta∏a Amma.
Wyglàda∏ bardziej jak grabarz.
Gdy dotknà∏ g∏adkiego czarnego drewna, znak wygrawerowany na wieku
trumny zaczà∏ si´ jarzyç z∏otym Êwiat∏em. Wyglàda∏ jak stary herb rodowy,
17
które czasem mo˝na znaleêç w muzeum lub w jakimÊ zamku. By∏o na
nim drzewo z roz∏o˝ystymi ga∏´ziami i ptak. Pod nimi wyryto s∏oƒce oraz
pó∏ksi´˝yc.
– Macon Ravenwood, z rodu Ravenwoodów, spod znaku Kruka i D´-
bu, Powietrza i Ziemi, CiemnoÊci i Âwiat∏a. M´˝czyzna zdjà∏ r´k´
z
trumny, a Êwiat∏o podà˝y∏o za jego d∏onià, na powrót spowijajàc
trumn´ w ciemnoÊci.
– To Macon? – zapyta∏em Amm´ szeptem.
– Âwiat∏o to tylko symbol. W tym pudle niczego nie ma. Nie zosta∏o
nic, co da∏oby si´ pochowaç. W ten sposób tacy jak Macon... Z prochu
powsta∏eÊ, w proch si´ obrócisz, tak jak my. Tyle ˝e znacznie szybciej.
– Kto przeprowadza t´ dusz´ na Drugà Stron´? – rozleg∏ si´ w ciszy
g∏os przeprowadzacza.
Rodzina Leny postàpi∏a krok do przodu.
– My – powiedzieli jednog∏oÊnie wszyscy prócz Leny. Sta∏a w miej-
scu ze wzrokiem wbitym w ziemi´.
– My tak˝e. – Inkuby przysun´∏y si´ do trumny.
– Dajcie mu wi´c odejÊç do tamtego Êwiata.
Invado pacis, revert out
Atrum Incendia
.
Przeprowadzacz podniós∏ wysoko Êwiat∏o, które rozb∏ys∏o jasnym
blaskiem.
– Odejdê w pokoju z powrotem do Ciemnego Ognia, skàd przy-
szed∏eÊ.
Rzuci∏ Êwiat∏em w powietrze. Iskry spadajàce na trumn´ w˝era∏y si´
w drewno w miejscach, na które upad∏y. Jak na komend´ rodzina Leny
i inkuby wyrzucili r´ce w gór´, wypuszczajàc malutkie srebrne przed-
mioty, nie wi´ksze od çwierçdolarówek, które wylàdowa∏y w z∏otych
p∏omieniach. Niebo zacz´∏o zmieniaç kolor z czerni nocy na b∏´kit, który
pojawia si´ przed wschodem s∏oƒca. Stara∏em si´ dostrzec, czym by∏y te
srebrne rzeczy, ale by∏o zbyt ciemno.
– Per illa lacina, sit reus
. Tymi s∏owami go uwalniam.
18
OÊlepiajàcy p∏omieƒ buchnà∏ z wieka trumny. Ledwo mog∏em do-
strzec przeprowadzacza, który sta∏ kilka kroków ode mnie. Mia∏em
wra˝enie, ˝e jego g∏os gdzieÊ nas przeniós∏, jakbyÊmy ju˝ nie stali na
cmentarzu w Gatlin.
Wujku Maconie! Nie!
B∏ysn´∏o Êwiat∏o, jak przy uderzeniu pioruna, i nagle zgas∏o. Znowu
staliÊmy w kr´gu, patrzàc na b∏oto i kwiaty. Pogrzeb dobieg∏ koƒca.
Trumna znikn´∏a. Ciocia Del obj´∏a opiekuƒczo Reece i Ryana.
Macona ju˝ nie by∏o.
Lena upad∏a na kolana w b∏oto i traw´. Choç nie kiwn´∏a nawet pal-
cem, furtka za jej plecami zatrzasn´∏a si´ g∏oÊno. Dla niej to nie by∏
koniec. Nikt si´ nigdzie nie wybiera∏.
Leno?
Deszcz wzmóg∏ si´ niemal natychmiast. Pogoda ciàgle jej s∏ucha∏a jak
ka˝dej Istoty Naturalnej, czyli w∏adcy ˝ywio∏ów w Êwiecie Obdarzonych.
Lena wsta∏a.
Leno! To nic nie zmieni!
Powietrze wype∏ni∏y setki tanich bia∏ych goêdzików, plastikowych
kwiatów, wieƒców i proporców, które odwiedzajàcy zostawili na grobach
w ciàgu ostatniego miesiàca. Wszystko to lata∏o wokó∏ wzgórza. Jeszcze
za pi´çdziesiàt lat ludzie z miasta b´dà sobie opowiadaç, jak wichura
zdmuchn´∏a prawie ka˝dy kwiat z magnolii w Jego Ogrodzie Wiecznego
Odpoczynku. Podmuch by∏ tak pot´˝ny i szybki, ˝e poczuliÊmy go wszys-
cy jak uderzenie w twarz. Uderzenie tak mocne, ˝e trudno by∏o utrzymaç
si´ na nogach. Tylko Lena sta∏a prosto i dumnie, trzymajàc si´ mocno na-
grobka. Jej w∏osy wyplàta∏y si´ z koka i falowa∏y wokó∏ twarzy. Nie by∏a
ju˝ tylko cieniem i ciemnoÊcià. Wr´cz przeciwnie – by∏a jedynym jasnym
punktem poÊrodku burzy, tak jakby z∏ote b∏yskawice rozdzierajàce niebo
nad nami emanowa∏y wprost z niej. Boo Radley, pies Macona, piszcza∏
i k∏ad∏ uszy po sobie u jej stóp.
Nie chcia∏by tego, L.
19
Schowa∏a twarz w d∏oniach, a nag∏y podmuch porwa∏ baldachim ze
stela˝a wbitego w b∏otnistà ziemi´ i pos∏a∏ go w dó∏ wzgórza.
Babcia stan´∏a przed Lenà, zamkn´∏a oczy i dotkn´∏a palcem policzka
wnuczki. W chwili, w której si´ to sta∏o, wszystko umilk∏o. Wiedzia∏em,
˝e u˝y∏a umiej´tnoÊci empatki i na chwil´ wch∏on´∏a moce Leny. Ale nie
mog∏a wch∏onàç jej gniewu. Nikt z nas nie by∏ doÊç silny, by to zrobiç.
Wiatr ucich∏, a ulewa zmieni∏a si´ w m˝awk´. Babcia zabra∏a r´k´
i otworzy∏a oczy.
Sukkub, dosyç rozczochrana, spojrza∏a w niebo – zaraz b´dzie Êwitaç.
S∏oƒce powoli zaczyna∏o wypalaç swà drog´ przez chmury i nad hory-
zont, rozsiewajàc dziwne rozb∏yski Êwiat∏a i ˝ycia po nierównych rz´dach
nagrobków. Nie by∏o ju˝ nic do powiedzenia. Inkuby zacz´∏y si´ dema-
terializowaç, Êwiszczàcy odg∏os wype∏ni∏ powietrze. Nazywa∏em to roz-
rywaniem – jakby otwiera∏y powietrze i znika∏y.
Zrobi∏em krok w kierunku Leny, ale Amma mnie powstrzyma∏a.
– No co? Posz∏y ju˝ sobie.
– Nie wszystkie. Spójrz...
Mia∏a racj´. Na skraju grobu zosta∏ jeszcze jeden inkub, pochylony
nad nagrobkiem, na którym wyryty by∏ p∏aczàcy anio∏. Wyglàda∏ na nie-
wiele starszego ode mnie. Mia∏ mo˝e dziewi´tnaÊcie lat, krótkie czarne
w∏osy i bladà cer´, jak reszta jego pobratymców. Ale w przeciwieƒstwie
do reszty inkubów nie zniknà∏ przed Êwitem. Gdy na niego patrzy∏em,
wyszed∏ z cienia d´bu prosto w jasne Êwiat∏o poranka. Mia∏ zamkni´te
oczy i twarz skierowanà w stron´ s∏oƒca, jakby Êwieci∏o tylko dla niego.
Amma si´ myli∏a. Nie móg∏ byç jednym z nich. Sta∏ tam, kàpiàc si´
w promieniach s∏oƒca, co by∏o niemo˝liwoÊcià dla inkuba.
Czym wi´c by∏? I co tu robi∏?
Podszed∏ bli˝ej i uchwyci∏ moje spojrzenie, jakby poczu∏ mój wzrok
na sobie. I wtedy zobaczy∏em jego oczy. Nie by∏y czarne jak u inkuba.
By∏y zielone jak u Obdarzonych.
Stanà∏ przed Lenà, wciskajàc r´ce w kieszenie i delikatnie przechylajàc
20
g∏ow´. Nie by∏ to uk∏on, ale dziwaczny sposób okazania szacunku, który
wydawa∏
si´
szczery.
Ch∏opak
przekroczy∏
niewidzialnà
granic´
rozdzielajàcà dotychczas obie grupy uczestniczàce w pogrzebie. I zrobi∏
to z tak po∏udniowà godnoÊcià, ˝e przez chwil´ wyglàda∏ jak sam Macon
Ravenwood. To spowodowa∏o, ˝e z miejsca go znienawidzi∏em.
– Przykro mi z powodu twojej straty.
Otworzy∏ d∏oƒ Leny i po∏o˝y∏ na niej ma∏y srebrny przedmiot. Taki
jak te, którymi wszyscy obsypali trumn´ Macona. Palce zacisn´∏y si´ wo-
kó∏ podarunku. Zanim zdo∏a∏em si´ poruszyç, rozdzierajàcy dêwi´k prze-
szy∏ powietrze i ch∏opak zniknà∏.
Ethan?
Kolana Leny zaczyna∏y si´ uginaç pod ci´˝arem poranka – poczucie
straty, burza, a nawet ostatni dêwi´k rozrywanego powietrza. Zanim do
niej dobieg∏em i otoczy∏em jà ramionami, ju˝ odp∏yn´∏a. Znios∏em jà ze
wzgórza, z dala od Macona i cmentarza.
Spa∏a przez ca∏à noc i ca∏y dzieƒ skulona w moim ∏ó˝ku, budzàc si´
od czasu do czasu. Kilka s∏omek stercza∏o jej z w∏osów, a twarz mia∏a
ubrudzonà b∏otem. Nie chcia∏a iÊç do siedziby Ravenwoodów i nikt jej
te˝ o to nie prosi∏. Da∏em jej swojà najstarszà, najdelikatniejszà koszul´
i okry∏em najgrubszym kocem, ale mimo to ciàgle dr˝a∏a. Nawet we Ênie.
Boo le˝a∏ u jej stóp, a Amma zaglàda∏a przez drzwi od czasu do czasu.
Siedzia∏em przy oknie na krzeÊle, tym, na którym nigdy nie siada∏em,
i patrzy∏em w niebo. Okno by∏o zamkni´te, bo na dworze wcià˝ jeszcze
pada∏o i grzmia∏o.
D∏oƒ Leny rozchyli∏a si´ w trakcie snu. Spoczywa∏ w niej malutki
srebrny ptaszek, wróbel. Podarunek od obcego z pogrzebu Macona. Gdy
próbowa∏em go wyjàç, jej palce znowu si´ na nim zacisn´∏y.
Nawet po dwóch miesiàcach s∏ysza∏em dêwi´k rozdzieranego powiet-
rza, gdy widzia∏em ptaka.