Józef Ignacy Kraszewski
SKARB
Wdowa po imć panu kasztelanie bracławskim, która w późnym wieku zmarła i pochowaną
została w rodzinnym grobowcu u fary w Kamieńcu Podolskim, kobieta dziwnie spokojnego i
przytomnego umysłu do zgonu, zwykła była poufałym przyjaciołom opowiadać nieraz, jak
nieboszczyk jej mąż, naówczas podczaszyc bracławski, przyszedł do jej ręki.
Kawaler to był podówczas pięknego rodu, który się z najlepszymi w Rzeczypospolitej mógł
mierzyć, ale dziwnymi losy, szczególniej wojnami, w których dziad i ojciec służyli na własnym
żołdzie, podupadły tak, że mu się parę wsi zostało i zameczek opustoszały, w którym mieszkać nie
było można jeno sowom i puszczykom. W jednej ze wsi dwór stary mieścił jego kawalerskie
gospodarstwo; niewiele by był o to dbał, bo pieszczochem nie był, a na łowach głównie czas
przepędzał, ale gdy pannę wojewodziankę Anielę zobaczył i zakochał się, dopiero mu ubóstwo
zaciężało. Człek był takiego humoru, że choć go owa miłość bez nadziei trapiła, z wesołą twarzą
mawiał, gdy go prześladowano, iż mu panny nie dadzą: — Ano, dobrze i popatrzeć, miło i
powzdychać, choć wspomnienie potem zostanie! Pannę inny weźmie, a ja się uraduję, żem ją czcił i
kochał!
Dobra psu i mucha!
Wojewodzianka była jedynaczką, pan wojewoda wdowiec, wielkiego animuszu mąż i
wysoko patrzący. Niektórym ciarki chodziły po grzbiecie, gdy na niego patrzeli, jak się w bok
wziąwszy jedną ręką, drugą miotlanego wąsa pokręcał. Przysłowiami stary mawiał i tłustymi
często, więc gdy się chłopaki kręciły koło córki takie, którym do niej daleko było, zwykł był
powtarzać: nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło.
Z daleka i podczaszyc nieraz to fatalne słyszał proroctwo, ale się nim nic a nic nie mieszał, i
twarz mu się nawet nie mieniła. Wojewoda go lubił, lecz żeby mu się nie zdawało, iż tę miłość dlań
za daleko posunąć może, otwarcie mu powiadał, że dla córki koligacji i męża szukać będzie między
senatorskimi krzesłami. Podczaszyc mu na to odpowiadał: panna wojewodzianka królewicza
warta...
Ze go tam wszyscy w domu miłym okiem widzieli, a panna pono najwyraźniej swoją
estymę poznać dawała, o ile jej skromność dziewicza dozwalała, podczaszyc, mieszkający w
sąsiedztwie, bywał bardzo często. Drudzy się też kręcili, a wojewoda tylko ostrzegał córkę:
— Mościa panno, trzymaj ich z daleka, wszystko to drobne ptactwo, szkoda naboju!
Znajdzie się co lepszego.
Jakoż i senatorowicze, i senatory jawili się także, ale żaden do smaku nie przypadł ani ojcu,
ani pannie.
Panna kończyła rok dwudziesty pierwszy, wojewoda mówił:
— Pierwsze kotki za płotki! Czasu mamy dosyć. Anielce niepilno, a mnie też, pozbywać się
jej z domu.
Podczaszyc bywał a bywał, zaczynano po sąsiedztwie już szeptać, iż panna dla niego coraz
była więcej uprzejmą. Nie ważył się jednak ani jej słówkiem dać do zrozumienia, co w sercu nosił,
ani przed ojcem i ludźmi dać to poznać. Gdy go obcy badali, zapierał się wszelkich pretensji jak
grzechu śmiertelnego.
I byłby może nie miał nigdy odwagi posunąć się sam, ani zuchwałej powziąć myśli, gdyby
się w najosobliwszy sposób nie złożyły okoliczności. Słyszano we dworze, jak wojewoda do swych
poufałych mawiał, gdy o kawalerach stręczących się pannie zgadało się przy kieliszkach:
— Wszystko to niewiele warto. Prawdą a Bogiem, wolałbym może najlepiej podczaszyca,
bo i człowiek co się zowie, i imię poczciwe a głównie krew dobra — ale bestia goły...
Wojewoda zwykł się był tak zawsze dobitnie wyrażać. Znać tam przyjaciółki o tym
wojewodziance doniosły, a ochmistrzyni, krewna daleka wojewody, co tam rej wodziła i
gospodarzyła, i panem wojewodą samym trzęsła, a Anielkę kochała jak własne dziecię, kobieta
mądra i przebiegła, powiedziała sobie: — poradzimy my na to...
Jednego tedy razu wszczęła się pogadanka przy wieczerzy o tym, jak to dziwnie szybko i
niezrozumiale rodzice podczaszyca majątek stracili.
Wtem pani Straszowa, ochmistrzyni, odezwała się, że o tym coś dawniej słyszała, i że nie z
winy własnej, ale z dopuszczenia bożego do tego przyszli, że dziad podczaszyca, człek rządny i
oszczędny, skarbiec miał sławny, i ten czasu wojny ukrył od rabunku, a że zmarł, nie
powiedziawszy nikomu, gdzie go zakopał, na próżno go już potem szukano.
Wszyscy sobie przypominali, iż coś o tym słyszeli, wojewoda także. Przy pierwszej
bytności zagadnął o to podczaszyca, który przyznał, że istotnie tak być miało, lecz że sobie głowy
łamać nad szukaniem owego skarbu na opuszczonym zamczysku nie myślał.
Tak to sobie przeszło, gdy jednego razu tak wedle zwyczaju — bo wojewoda lubił plotki,
miał to starodawne przekonanie, iż Żydzi najlepiej o wszystkim byli uwiadomieni i przez swe
poczty otrzymywali zewsząd komunikacje — przywołany arendarz z miasteczka Lejba Lewi, po
zdaniu raportu o cenach zboża i o prawdopodobieństwie wojny od Turka, zbliżył się do wojewody
oglądając i dał mu do zrozumienia, iż ma coś jeszcze ciekawszego — na ucho.
— Cóż to tam za sekret? — zapytał stary pan.
— Niech jasny pan to przy sobie zatrzyma; podczaszyc potajemnie na zamku kopał, no — i
gadają, że swój skarb odkrył.
Wojewoda aż się szarpnął.
— Możeż to być?
— To jest pewna — dodał Lejba cicho — ale on żeby go zamęczyć, do tego się nie przyzna,
miałby zatargi z familią, na co jemu to? Będzie udawał ubogiego, i powoli tak nieznacznie się
dorabiał. A co ja mogę wiedzieć, co on myśli, tylko to pewna, że wielką robi tajemnicę. Gadają, że
do Warszawy jedzie, a jak się z lada pierwszą panną ożeni, powiedzą, że po żonie wziął i będzie
cicho.
— Ale czyż odkrył? — zapytał wojewoda niespokojnie.
— A skąd u niego stare portugały miały się wziąć, z którymi on nie wie co robić i jak
mieniać.
Na ucho dodał Lejba, że wieść niosła, jakoby złoto półkorcówką mierzono, a kamienie
drogie chustami nosił podczaszyc, jak orzechy włoskie. Choć niezupełnie temu dawał wiary stary,
ale się go to uczepiło. Niecierpliwie wyglądał, żeby się podczaszyc zjawił.
W końcu tygodnia jakoś przybył.
Wojewoda go przyjął serdecznie, wymawiając mu, że się tak długo absentował; podczaszyc
podziękował, rozmowa się zawiązała zwyczajna. Wtem ni z tego ni z owego bąknął młody pan, że
mu się w szufladzie od kantorka starego udało znaleźć kilka zaplątanych tam znać dawno sztuk
złota, których wartości ocenić nie umiał, i dobył z sakwy zielonej osobliwych portugałów ze sześć,
z których każdy po czerwonych dwadzieścia do trzydziestu był wart, prezentując je przed
wojewodą i pytając, czyby się na nich nie znał.
Osłupiał na chwilę stary, bo się to dziwnie godziło z tym, co mu Żyd mówił, ale się
uśmiechiwał i nie dając po sobie znać, iż o czymś wie, odezwał się tylko:
— Cóżeś to asindziej dziadowskiego skarbca się dokopał czy co? Monety te hiszpańskie
dziś nie chodzą i są rzadkie a osobliwe.
Podczaszyc ruszył ramionami śmiejąc się.
— A, co za myśl — zawołał. — Kto by tam tego szukał! A już osobliwego trzeba by
szczęścia, aby zatracone odzyskać.
I śmiał się; wojewoda mu w oczy popatrzał bystro; ten się zarumienił.
— Jak to? Nie znalazłeś nic? Mów prawdę?
— Anim szukał nawet! — ruszając ramionami odezwał się podczaszyc — w myśli mi to nie
postało.
Posądzenie bawić się go zdawało — nie mógł się od śmiechu wstrzymać. Wojewoda go
obserwował i na tym się skończyło.
Choć się kawaler nie przyznał, utkwiło to w panu wojewodzie.
Trzeciego czy czwartego dnia przyszła Straszowa pod sekretem powiedzieć jegomości, że o
odkopaniu skarbu słyszała. Potwierdzająca się wieść jeszcze mocniej poruszyła starego.
Podczaszyca widać nie było, zaczął się coraz rzadziej pokazywać. Podejrzenie przez to stawało się
jeszcze silniejsze. Dowiadując się o nim u Lewego, stary usłyszał, że się do podróży ku stolicy
sztyftowa!
— Wiesz, asińdźka — szepnął do Straszowej — podczaszyc do Warszawy ucieka.
I chrząknął. Szeptali z sobą długo.
— Szkoda chłopca — dokończył wojewoda.
— Wielka szkoda — potwierdziła Straszowa. — Czy on tam skarbiec odkopał, czy nie, a
doprawdy dla Anielki to by był mąż, jak lepszego znaleźć trudno.
— Tak, tylko że goły! — dodał wojewoda zamyślony.
— A jeśli skarb odkrył?
— Katże go wie, czy to prawda! Przyznać się nie chce. Wy, baby — z cicha rzekł wojewoda
— lepiej od nas wyciągać umiecie na słowo, asińdźka byś go powinna wybadać.
Podjęła to Straszowa, ale po kilku dniach przyznała się przed wojewodą, że nie potrafiła nic
z niego wydobyć, że się wypierał mocno. Powiedziała to w taki sposób, iż wojewodę utwierdziła
raczej w przekonaniu o skarbie, niż mu je odjęła. Podczaszyca poproszono na polowanie. Przysiadł
się doń, dolewając mu starego węgrzyna, wojewoda, podchodził, męczył, badał, jak na pytkach, ale
się chłopak śmiał tylko i zaklinał, że to bajki.
— Panie wojewodo — dokończył — choćbym kiedy był tak szczęśliwy i na ów loszek
natrafił, pewnie się z tym przed ludźmi chwalić nie będę, jako żywo... Ci, co mnie
chudopachołkiem nie cenili, mogliby wprawdzie więcej potem szacować, ale by mnie to wstręt.do
ludzi uczyniło; wolę na miłość zasługiwać tak, jak jestem, a nie kupować jej złotem.
Wojewoda bardzo niespokojnie tą sprawą jakoś się zajmował, posłał po Lejbę dla rozmowy
z nim i kazał mu się dowiadywać. Arendarz wrócił opowiadając, iż wprawdzie podczaszyc się
zapiera, ale u niego teraz znać taką zamożność, iż rzecz zdaje się nie ulegać wątpliwości.
Wkrótce potem sam na sam zostawszy z córką, stary począł sobie z niej żartować i przed nią
konkurentów jej wyśmiewał, w czym mu dopomagała. Gdy przyszło do podczaszyca, a ojciec też
po trosze szydził zeń, ujęła się panna gorąco. Ojca to zastanowiło i wąsa dziwnie pokręcił.
— Szczęśliwy chłop, znać się asińdźce podobał — rzekł. — Nie dziwi mnie to, bo i ja go
lubię, ale goły, a co tam o znalezionym skarbcu plotą, bajki być muszą. Choć licho go wie! Poszlaki
są. Gdyby człowiek na pewno wiedział, wiele by się rzeczy zmienić mogło.
— Dla mnie by on przez to nic nie zyskał — odparła wojewodzianka śmiało. — Ludzie go i
tak, jak jest, cenią.
— Ale ze skarbcem byłby jak kamień w oprawie — dodał stary śmiejąc się — ono by mu to
nie zaszkodziło.
Znowu w kilka dni podczaszyc przybył w odwiedziny, dobrej myśli a wesół jak nigdy, i
wojewodzie się zwierzył, że ma do niego prośbę, poszli tedy do kancelarii oba. Tu dobywszy
znowu sakwy młodzieniec, kilkanaście z niej portugałów dostał i pierścień piękny z diamentem w
tablicę po staroświecku rzniętym wielkiej ceny, spowiadając się przed wojewodą, że postanowił
troszkę w świat wyjrzeć i oto te pamiątki rodzinne chciałby zmienić i sprzedać, aby mieć zapas do
podróży.
Popatrzył nań stary niedowierzająco.
— Co to asindziej bałamucisz przede mną? Przyznaj się lepiej, żeś skarb znalazł! Jać
nikomu nie powiem o tym.
Podczaszyc się zmieszał, w piersi uderzył i rzekł smutnie:
— Nic nie znalazłem i oto tyle mojego mienia, co na stole.
— Prawisz mi banialuki! — krzyknął stary. — Skądże by ci nagle i diament, i to złoto
przyszło?
— Chowałem je na czarną godzinę.
Nie sposób z niego było co dobyć. Pierścień wojewoda, który się na kamieniach dobrze znał
i lubił je, cenił od siebie rzucając na trzysta czerwonych złotych. Portugałów było paręset. Nastąpiła
zgoda i pięćset dukatów obrączkowych stary wyliczył z ochotą. Ale mu to zajechało w głowę
niepomału.
Ku wieczorowi, wstrzymawszy kawalera, począł rozmowę z innej beczki.
— Co ty tam wiatra w polu na szerokim świecie szukać myślisz? — zapytał.
— Przetrzeć się chcę między ludźmi...
— Abyś się nie wytarł do nitki — mówił stary — bo i to bywa. Szczęścia szukać daleko od
domu, gdzie człowieka nie znają, to jedno z dwojga, albo się oszukać chce, lub na oszukaństwo
narazić. Waćpan pewnie o pierwszym nie myślisz, strzeżże się drugiego. Pojedziesz między ludzi z
szykowną postawą i dobrym imieniem, ułowić się mogą lada jacy.
Westchnął podczaszyc.
— Święte to rady pana wojewody, ale coś przecie o sobie i przyszłości myśleć należy; nie
chciałbym, aby poczciwy ród zmarł ze mną i imię się zatraciło. Ubodzyśmy, ale Pan Bóg swe dary
odbiera i szafuje, więcej ma, niż rozdał, może i na nas przyjść kolej. Tymczasem i o sitnim chlebie
czekać na piróg potrzeba.
Wojewoda, potwierdził.
— Jeśli jednak o ożenku myślisz, mój podczaszycu — rzekł — daleko nie odjeżdżaj od swej
kniei, to diabła warto.
— Tu też dla mnie. nie ma sperandy.
Wojewoda nic nie rzekł. W końcu rozmowy jednak, pod różnymi pozory podróż odwlec
doradzał.
Złożyło się też, iż podczaszyc sam ją odłożył.
Na Boże Narodzenie był u wojewody; zgadało im się coś o rzędach i siodłach. Miał piękne
stary, więc się z nimi popisywać lubił; przyniesiono stary rząd koralami sadzony w srebro
pozłocisto oprawny. Ten i ów się chwalił z tym, co miał, aż podczaszyc wygadał się niechcący, iż
jeden mu został rzęd po dziadku, o którym mówiono, iż bardzo kosztowny miał być, ale on go
ocenić nie umiał.
— A to go bym rad widzieć! — rzekł wojewoda.
Na Trzy Króle przyjechał znowu podczaszyc, a zaraz w progu oznajmił, iż rzęd o którym
mówił, dla pokazania przywiózł; ale że długo snadź w zamknięciu leżał, więc nieco zbrukany
niepocześnie wyglądał.
Przyniesiono tedy pudło, umyślnie snadź robione z czarnej skóry, jak kamień twardej, z
mosiężnymi zamkami i klamrami. Sam już futerał oznajmywał, iż nie lada co w nim chować
musiano. Ani się tego nie spodziewano, co w nim znaleziono, gdy się pokrywa otwarła. Rzęd był
nie w srebro, ale w dobre złoto oprawny, przedziwnej roboty, kamieniami różnymi wysadzany; na
łbie końskim rubiny, ogładzone tylko, jak gołębie oniemal jaja siedziały — dalej ametysty i opale, i
wszelkie kosztowne kamyki. Nad łeb była kita z drobnych brylantów w piór kształcie zrobiona,
której by się i przy czapce nie powstydził.
Zapytany podczaszyc, jak tak kosztowną rzecz mógł w ukryciu trzymać, dodał, iż o niej
niemal zapomniał, że to była pamiątka, której nie znał itp.
Wojewoda wszakże nabrał snadź nowego przekonania, iż skarb istotnie odkryć musiał. Już
mu teraz tego z głowy wybić nie było podobna.
— Filut chłop — mówił do Straszowej — ano to rzecz oczywista!
Ochmistrzyni nie zaprzeczała.
Przez dni kilka podczaszyca nie było, a że się ów rząd był został w depozycie u wojewody,
posłał po niego, aby go sobie zabrał, bo już był oczyszczony. Przybył na rozkazy chłopak, jak
zwykle dobrej myśli, wesół i bawiący całe towarzystwo humorem przedziwnym. Wojewoda, z nim
baraszkując, znowu go na skarb naprowadził.
— Panie wojewodo — odezwał się podczaszyc naciśnięty przez niego — być może, iż w
istocie skarb znalazłem, ale nie ten, o którym myślicie i którego się domyślacie.
To mówiąc, westchnął na wojewodziankę spojrzawszy, ale ojciec wejrzenia nie uważał, a
słowo pochwycił i znowu miał je, jako chciał. Zamilkł tedy uradowany.
— Widzisz, asińdźka — rzekł nazajutrz do Straszowej — przyznał mi się sam, że znalazł
skarb, ino pono nie taki bogaty, jak ludzie sądzą. Ale dla chłopca jak on gdyby tylko sto tysięcy
czerwonych złotych wszystkiego było — dosyć: zaś tyle najmniej być musi, sądząc z tego, co
ludzie plotą.
Chodził długo po pokoju stary.
— Jak się asińdźce zdaje? — zapytał w końcu ocnmistrzyni. — Czy Anielka ma do niego
inklinację, bo mi się coś zdawało, jakoby nań nieobojętnym patrzała okiem.
Straszowa milczała.
— A gdyby i tak było — rzekła w końcu — na co się to przyda? Nie dacie mu jej, bo goły, a
ja w skarb nie wierzę.
Wojewoda się rozśmiał.
— Jak chcesz, mnie rząd przekonał. Nie trzymaliby go na strychu, gdyby dawniej mieli. To
oczywista rzecz...
— Ale się wypiera uporczywie.
— Ma rozum — rzekł wojewoda — to mu się chwali. Przyznam asińdźce, że gdyby i nie
bardzo wiele tam znalazł, a Anielka go sobie podobała — to kto wie?
— Śmiałości nie będzie miał — szepnęła Straszowa. Wojewoda w następnej rozmowie niby
z niechcenia, rzekł do podczaszyca:
— Niech się waćpanu nie zdaje, ażebym ja dla córki Krezusów szukał, poczciwego imienia
chcę i charakteru, a tam reszta... w mocy bożej.
Podczaszyc, zdawało się, że nie rozumiał.
W tydzień jednak daleki jego krewny, kasztelan kamieniecki nadjechał. Wszczęła się
rozmowa o tym i owym.
— Przyznam się wam, panie bracie — rzekł gość — iż mnie tu krewniak z dziwnym
poselstwem wyprawił, bo ja to bardzo dobrze rozumiem, iż choć podczaszyc chłopak i do tańca, i
do różańca, piękny, stateczny, miły, aleć wy mu córki nie dacie — a tu mnie prosi, abym o
pozwolenie dlań tu jechał; choć mi dacie rekuzę, za złe nie wezmę...
— Ale ja ani przyrzekam nic, ani odpycham — odezwał się wojewoda — córce wybór
zostawiam, sobie konfirmację, niech bywa — zobaczymy.
Zdumiał się pan kasztelan.
W ciągu rozmowy nawinęło się coś o owym skarbie, z którego śmiać się począł, dowodząc
bardzo snadnie, iż to wierutne były baje, najmniejszej podstawy nie mające. Wojewoda słuchał,
zżymał się — ale sporzyć nie chciał — zamilkł.
Począł tedy bywać podczaszyc, podziękowawszy do kolan wojewodzie za dozwolenie, a od
tej pory wątpliwości nie było, iż się to małżeństwem skończy. Panna mu życzliwość jawną
okazywać zaczęła, wszyscy w domu pomagali, tak że gdy kasztelan z oświadczynami przyjechał po
wtóre, wojewoda nie czyniąc trudności, pobłogosławił i w pół roku magnificentissime ślub się
odbył i wesele w Kamieńcu, na który całe województwo bracławskie niemal zjechało, nie licząc
tych, co z dalszych stron nadciągnęli.
Wojewoda miał nadzieję, iż po ślubie z zięcia dobędzie przyznanie się do skarbu, a on tyle
się tylko dowiedział, iż dlań najdroższym skarbem było serce Anielki.
Skarbu jako żywo nie było i oprócz tych zachowanych portugałów, pierścienia i rzędu, nic
się nigdy nie znalazło.
Całą tę intryżkę, prawie bez wiadomości podczaszyca, pani Straszowa i Lejba Lewi osnuli i
prowadzili tak zręcznie, że się ślubem zakończyła. Najzabawniejsze jednak ze wszystkiego było, iż
wojewoda do zgonu nie dał się wywieść z błędu, i mimo zaręczeń zięcia, śmiejąc się utrzymywał, a
był najpewniejszy, że skarb istniał. Że się młodemu małżeństwu przy dobrym gospodarstwie wiodło
pomyślnie a zamożność rosła, wszystko to stary przypisywał tajemniczym portugałom.
— Niech go dunder świśnie — mawiał — jaki skryty! Żeby też przede mną nawet nie
chcieć prawdy powiedzieć! Anielka też zaklina się, że nic nie wie, ale mu słowo dać musiała. Już
ich nawet nie męczę o wyznanie, a co wiem, to wiem!
W sekrecie czasem przy kieliszku wojewoda przyjaciołom opowiadał różne o tym skarbie
historie, jakby go naocznie widział, poniekąd tym tłumacząc, że córkę za niebogatego wydał
człowieka. Z czasem powieści pana wojewody, powtarzane ciągle, doszły do takich przysłów, iż się
dla obcych prawdopodobnymi stały. On sam potem najwięcej w nie wierzył i z wiekiem utwierdzał
się coraz mocniej w przekonaniu, że wnuki kiedyś posiądą owe sumy neapolitańskie.
Zacna pani kasztelanowa brącławska, gdy o tym opowiadała, dodając ciągle do imienia ojca:
— Panie świeć nad jego duszą — i upłakać się zawsze, i uśmiać musiała. W jej ustach
inaczej to cale wyglądało, niż w zimno powtórzonej powieści. Starzy nasi przy największej
prostocie słowa, umieli w nie wlać takie życie!