Charlaine Harris
Aurora Teagarden Tom 4
Dom Juliusów
Przekład Martyna Plisenko
Wydaje się, że odkąd w jej życie wkroczył bogaty biznesmen Martin Bartell, Roe wreszcie czuje się
spełniona. Pomimo różnicy wieku i doświadczenia, Martin doskonale wie, czego pragnie jego
narzeczona, i w ramach prezentu ślubnego ofiarowuje jej dom Juliusów. Historia budynku od lat
fascynuje Aurorę – rodzina, która poprzednio w nim mieszkała, sześć lat temu zniknęła bez śladu...
Pomiędzy kolejnymi przymiarkami do ślubu Roe radośnie zabiera się do remontu nowego
domu. Szybko okazuje się, że jej szczęście może zakłócić nie tylko ciążąca na domu tajemnica, ale i
niejasna przeszłość Martina. Czy bystra detektyw amator na pewno wie, kim jest
człowiek, za którego wychodzi? I co takiego odkryje w domu Juliusów?
To z pewnością najdziwniejsza z przygód Roe.
Rozdział 1
Rodzina Juliusów zniknęła sześć lat przed moim ślubem z Martinem Bartellem. Zniknęli tak nagle, że
niektórzy mieszkańcy Lawrenceton dzwonili do „National Enquirera", żeby powiedzieć, że Juliusów
porwali kosmici.
Po ukończeniu collegeu już przez kilka lat mieszkałam w domu i pracowałam w Bibliotece
Publicznej Lawrenceton, gdy coś — cokolwiek to było — przydarzyło się T.C., Hope i Charity
Juliusom.
Ale kiedy czas upływał, a po rodzinie Juliusów nie było ani śladu, przestałam się nad całą tą sprawą
zastanawiać. I tylko gdy okazjonalnie w rozmowie pojawiało się nazwisko „Julius",
miałam dreszcze nie-samowitości.
Potem Martin dał mi ich dom w prezencie ślubnym.
Powiedzieć, że byłam tym zaskoczona, to niedopowiedzenie; byłam wręcz oszołomiona. Owszem,
chcieliśmy kupić dom i szukaliśmy pośród nowocześniejszych budynków na nowszych
przedmieściach Lawrenceton, starego południowego miasta, które samo — w pożałowania godnym
procesie — właśnie staje się sypialnią dla dojeżdżających do Atlanty. Większość domów, które
braliśmy pod uwagę, było dużych, z kilkoma przestronnymi pokojami
odpowiednimi do prowadzenia życia towarzyskiego; według mnie za dużych dla bezdzietnej pary.
Ale Martin miał ten swój odchył nakazujący mu lubić zewnętrzne oznaki powodzenia finansowego.
Na przykład jeździł mercedesem. I chciał, żeby nasz dom pasował do tego mercedesa.
Obejrzeliśmy dom Juliusów, ponieważ zaznaczyłam w rozmowie z Eileen Norris, moją koleżanką i
agentką sprzedaży nieruchomości, żeby dołączyła go do listy. Oglądałam go już,
kiedy sama szukałam domu dla siebie.
Ale Martin nie zakochał się z miejsca w domu Juliusów tak jak ja. W gruncie rzeczy widać było, że
moją słabość do niego uznał za dziwną. Uniósł te swoje ciemne brwi i popatrzył na mnie z
powątpiewaniem jasnobrązowymi oczami.
— Trochę na uboczu — powiedział.
— Tylko mila od miasta. Prawie widać stąd dom mojej matki.
— Jest mniejszy od tego na Cherry Lane.
— Mogłabym sama się nim zająć.
— Nie chcesz gosposi?
— A po co?
Nie mam nic innego do roboty, dodałam w myślach. (I to nie była wina Martina, ale wyłącznie moja.
Rzuciłam pracę w bibliotece, zanim go poznałam. Z biegiem czasu coraz bardziej żałowałam tego
kroku).
— A to mieszkanie nad garażem? Chciałabyś je wynająć?
— Pewnie tak.
— A garaż jest w osobnym budynku...
— Jest zadaszony chodnik.
Podczas gdy Martin i ja prowadziliśmy ten mały dialog, Eileen taktownie kręciła się gdzie indziej.
— Zastanawiasz się, co się z nimi stało — powiedziała później, gdy zamknęła za sobą drzwi i
wrzuciła klucz do torebki.
A Martin popatrzył na mnie z nagłym zrozumieniem w oczach.
♦ ♦ ♦
Dlatego właśnie, gdy wymieniliśmy prezenty ślubne, byłam oszołomiona tym, że wręczył mi akt
własności domu Juliusów.
I sam był równie zaskoczony moim prezentem dla niego.
Byłam niesamowicie przebiegła. Ja także podarowałam mu nieruchomość.
Wybieranie prezentu dla Martina było koszmarem. Nie dało się ukryć, że nie znaliśmy się zbyt dobrze
i bardzo się różniliśmy. Co mogłam mu dać? Czy kiedykolwiek wykazał chęć posiadania czegoś?
Siedziałam w swoim brązowym zamszowym fotelu, w pokoju „rodzinnym" mojego domu, w którym
mieszkałam od lat, i męczyłam się, próbując wymyślić, co byłoby idealnym
prezentem. Nie miałam pojęcia, co dała mu jego poprzednia żona, ale bardzo mi zależało, żeby mój
był bardziej znaczący.
Kocica Madeleine rozlewała się z moich kolan na poduchy. Jej ciepłe, ciężkie ciało poruszało się
lekko, gdy mruczała.
Madeleine wydawała się czuć, kiedy zaczynam dochodzić do wniosku, że więcej z nią kłopotu, niż
jest tego warta — prezentowała wówczas przywiązanie, co do którego byłam pewna,
że było fałszywe. Madeleine należała do Jane Engłe, a moja przyjaciółka, stara panna Jane, zostawiła
mi po śmierci fortunę;
Madeleine przypominała mi więc o dwóch dobrych rzeczach
— przyjaźni i pieniądzach.
Myśli o Jane przypomniały mi, że sprzedałam jej dom, dzięki czemu teraz miałam jeszcze więcej
pieniędzy. Zaczęłam myśleć ogólnie o nieruchomościach — I nagle już wiedziałam,
czego pragnął Martin.
Mój narzeczony, wyrafinowany pracownik korporacji,
pochodził z rolniczego Ohio. Trudno było w to uwierzyć.
Jedyne oczywiste powiązanie tego faktu
z jego obecnym życiem stanowiła praca dla Pan-Am Agra,
producenta rolnego związanego z bardziej rolniczymi krajami
Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza Gwatemalą i Brazylią. Ojciec
Martina zmarł młodo, a jego matka ponownie wyszła za mąż.
Martin i jego siostra Barby nigdy nie dogadywali się z mężem
numer dwa, Josephem Flockenem, zwłaszcza po śmierci ich
matki. Martin powiedział mi gorzko, że farma popadła w ruinę,
ponieważ ich ojczym cierpiał na zaawansowany artretyzm i nie
mógł na niej pracować, a jednak jej nie sprzedał, bo chciał
zrobić na złość Martinowi i jego siostrze.
♦ ♦ ♦
Musiałam sprytnie wymyślić jakiś dobry powód do
kilkudniowej nieobecności w mieście. Wreszcie oświadczyłam
narzeczonemu, że jadę odwiedzić moją przyjaciółkę Aminę,
która obecnie mieszkała w Houston i była w drugim trymestrze
ciąży. Zadzwoniłam do niej i spytałam, czy ona i Hugh mieliby
coś przeciwko temu, bym przez kilka dni korzystała z ich
automatycznej sekretarki. Dzwoniłabym co wieczór, a gdyby
to Martin do mnie zadzwonił, mogłabym oddzwaniać do niego
z Ohio. Amina uznała, że ten pomysł jest bardzo romantyczny i
przypomniała mi, że niedługo przyjeżdża z mężem do
Lawrenceton, na uroczystości poprzedzające mój ślub oraz na
wesele.
— Nie mogę się doczekać, żeby poznać Martina —
powiedziała radośnie.
— Tylko nie próbuj go oczarować — zastrzegłam wesoło i
nagle do mnie dotarło, że mówię poważnie. Na myśl, że Martin
mógłby się zainteresować inną kobietą, poczułam wściekłość.
— A jaka ja mogę być czarująca? — parsknęła Amina. —
Mam brzuszysko jak stąd do Chin!
Wiedziałam, że moja przyjaciółka ma co najwyżej lekką
wypukłość na brzuchu.
Skończyłyśmy naszą zwyczajową pogawędkę, jednak mój
nagły napad zazdrości dał mi materiał do przemyśleń podczas
lotu do Pittsburgha (najbliższe lotnisko) i jazdy wynajętym
samochodem na zachód do miasteczka, z którego było najbliżej
do rodzinnej farmy Martina. W miasteczku tym (Corinth,
trochę mniejszym od Lawrenceton) znajdował się Holiday Inn,
gdzie zarezerwowałam sobie pokój, nie mając pewności, co
innego można było tam znaleźć.
Musicie zrozumieć, że dla mnie była to egzotyczna przygoda.
Pomimo że cały czas sobie powtarzałam, że ludzie ciągle
jeżdżą sami w nieznane miejsca, byłam potężnie
zdenerwowana. Podczas lotu co chwila patrzyłam na mapę, na
parkingu przy lotnisku niespokojne szukałam wynajętego
forda taurusa... i zachwycałam się faktem, że nikt na świecie
nie wiedział, gdzie dokładnie byłam.
Moje pierwsze wrażenie z Corinth w Ohio: wszystko wydaje
się tu znajome. Prawda, ukształtowanie terenu nieco się różniło
i ludzie byli ubrani trochę inaczej, i być może wiodący styl
architektoniczny był cięższy, ta czerwona cegła, częściej trzy
piętra... Jednak było to małe, farmerskie miasteczko,
zgrupowane wokół centrum, z nieadekwatną przestrzenią
parkingową; a na wielkich placach handlowych tuż za
granicami miasta stało mnóstwo traktorów John Deere.
Zameldowałam się w Holiday Inn i zadzwoniłam do
pośrednika. Było ich tu tylko trzech; Corinth było skromne,
jeśli chodzi o możliwości sprzedażowe. Firmą, która
reklamowała się jako specjalizująca się w farmach („areał pod
uprawy") była Bishop Realty. Trzymając słuchawkę w ręce,
zawahałam się. Właśnie miałam skłamać, a nie byłam do tego
przyzwyczajona.
— Bishop Realty, przy telefonie Mary Anne Bishop —
odezwał się energiczny głos.
— Mówi Aurora Teagarden — powiedziałam wyraźnie i
czekałam na ryk śmiechu. Bardziej przypominał parsknięcie.
— Chciałabym obejrzeć parę farm w tych okolicach, zwłaszcza
te, które nie są w najlepszym stanie. Szukam czegoś raczej na
uboczu.
Mary Anne Bishop trawiła moje słowa w pełnej namysłu
ciszy.
— Jaka duża powierzchnia panią interesuje? — spytała
wreszcie.
— Nie za duża — powiedziałam ogólnikowo, ponieważ nie
wyciągnęłam tej informacji od Martina.
— Mogę przygotować kilka miejsc na rano — powiedziała
pani Bishop. Wydawała się raczej ostrożna. — Czy mogłaby
mi pani powiedzieć, czy faktycznie zamierza pani uprawiać
ziemię? Gdybym wiedziała, co pani planuje, może mogłabym
wybrać takie farmy, które najlepiej pasowałyby do pani
oczekiwań.
Bardzo się starała nie robić wrażenia wścibskiej. Zamknęłam
oczy i odetchnęłam zadowolona, że nie mogła mnie zobaczyć.
— Reprezentuję małą, ale rozrastającą się społeczność
religijną — wyjaśniłam. — Interesuje nas nieruchomość, którą
moglibyśmy samodzielnie wyremontować i dostosować do
naszych potrzeb. Będziemy uprawiać trochę ziemi, ale przede
wszystkim
potrzebujemy
miejsca, gdzie moglibyśmy
zachować... prywatność.
— Cóż — powiedziała pani Bishop — ale to nie sekta Moona,
prawda? Czy ci Druwidianie?
Druidzi? Gałąź Dawidowa?*
* Gałąź Dawidowa — sekta powstała w 1955 r. W1984
przyłączył się do niej 25-letni Vernon Wane Howell (David
Koresh), który uważał się za istotę nadprzyrodzoną i wymusił
na społeczności bezwzględny posłuch. Kilkuset jej członków
mieszkało na farmie w Waco (Teksas), gdzie gromadzili broń i
szykowali się na koniec świata. W 1993 r. władze wysłały na
teren farmy kilkunastu agentów FBI, celem przeszukania
posiadłości sekty. Wywiązała
— Boże, nie! — odparłam stanowczo. — Jesteśmy
chrześcijańskimi pacyfistami. Nie uznajemy picia i palenia.
Nie ubieramy się dziwnie, nie wystajemy na rogach ulic,
prosząc o datki, nie wygłaszamy kazań w sklepach ani nic
takiego!
Pani Bishop z wysiłkiem przyłączyła się do mojego lekkiego
śmiechu. Agentka jasno wytłumaczyła mi, jak znaleźć jej
biuro, poleciła mi kilka restauracji, do których mogłam pójść
na kolację („Jeśli wolno wam to robić") i zapowiedziała, że
spotkamy się jutro rano.
Znalazłam maszynę z napojami i kupiłam colę. Zmieszałam ją
z burbonem — zostało mi pół buteleczki po locie — i sącząc
napój, obejrzałam wiadomości. Dobrze, że pani Bishop nie
widziała, jak zachowuje się ta wymowna członkini ruchu
religijnego.
Po jakimś czasie, czując się dziwnie anonimowa w tym
małym miasteczku, gdzie nikt mnie nie znał, pojechałam na
przejażdżkę, w gasnącym świetle przyglądając się miastu, w
którym dorastał Martin. Przejechałam koło brzydkiej, ceglanej
szkoły; tu grał w football. W lekkiej mżawce roszącej szary,
wiosenny wieczór, patrzyłam na domy, w których musieli
mieszkać dawni przyjaciele i znajomi Martina, dziewczyny,
się strzelanina, siły policyjne musiały się wycofać. Oblężenie
farmy trwało 51 dni, zakończyło się wybuchem pożaru podczas
szturmu sił porządkowych. Zginęło 80 osób, w tym wiele
kobiet i dzieci. Zginął też wówczas David Koresh.
z którymi się spotykał, chłopcy, z którymi chodził się napić.
Niektórzy z nich, może większość, na pewno nadal mieszkali w
tym mieście... może mężczyźni, z którymi był w Wietnamie?
Być może wspominali o tym równie rzadko, jak on.
Czułam się, jakbym podsłuchiwała życie Martina. W torebce,
jak zwykle, miałam książkę (dziś był to egzemplarz Stalkera
Lisy Cody w miękkiej oprawie) i czytałam, jedząc kolację w
poleconej przez panią Bishop restauracji. Jadłospis był mi
trochę obcy — żadnych stałych pozycji w południowym menu.
Ale chili było dobre i niechętnie zostawiłam połowę na talerzu.
Teraz, gdy przekroczyłam trzydziestkę, grawitacja i kalorie
wydawały się mieć na mnie większy wpływ niż kiedyś. Gdy
ma się cztery stopy i jedenaście cali wzrostu, kilka
dodatkowych kalorii może cię zmienić w wieloryba.
Nikt mnie nie niepokoił, a kelnerka była miła, więc czas
spędziłam przyjemnie. Lekki deszczyk uznałam za znak, że
dziś nie powinnam chodzić ani biegać, mimo że cnotliwie
zabrałam ze sobą dres i buty do biegania. Żeby uspokoić
sumienie, po powrocie do pokoju trochę się porozciągałam.
Ćwiczenia pozwoliły mi pozbyć się części napięcia
spowodowanego lotem i długą jazdą samochodem.
Zadzwoniłam do Aminy, która poinformowała mnie, że Martin
pół godziny wcześniej zostawił wiadomość.
Uśmiechnęłam się głupkowato — w końcu nikt mnie nie
widział — i zadzwoniłam do niego. W chwili, gdy usłyszałam
jego głos, przerażająco boleśnie za nim zatęskniłam.
Wyobraziłam sobie jego starannie ułożone białe włosy, czarne,
wygięte brwi i jasnobrą-zowe oczy, mocno umięśnione
ramiona oraz pierś. Był w pracy, jak powiedziała automatyczna
sekretarka Aminy, więc mogłam go sobie wyobrazić za tym
jego wielkim biurkiem pokrytym stertami papierów, pie-
czołowicie ułożonych i posegregowanych. Miałby na sobie
nieskazitelną, białą koszulę, ale po wyjściu ostatniego
pracownika zdjąłby krawat. Marynarka wisiałaby na
wyściełanym wieszaku, na haczyku w jego własnej łazience.
Kochałam go aż do bólu.
Nie pamiętałam, żebym wcześniej kiedykolwiek okłamywała
Martina i cały czas musiałam sobie przypominać, gdzie
rzekomo jestem.
— Amina dużo mówi o dziecku? — zapytał.
— Och, tak. Za kilka miesięcy idzie do szkoły rodzenia, Hugh
cały aż się do tego pali — zawahałam się odrobinę. —
Chodziliście do szkoły rodzenia, gdy miał się urodzić Barrett?
— Nie pamiętam, żebyśmy z Cindy chodzili na taki kurs, ale
byłem przy jego narodzinach, więc pewnie tak — powiedział z
powątpiewaniem.
Cindy. Żona numer jeden i matka jedynego dziecka
Martina, Barretta, który teraz mieszkał w Los Angeles i starał
się zostać wziętym aktorem.
— Roe, czy ciąża Aminy podsuwa ci jakieś pomysły? —
zapytał Martin.
Z jego głosu nie potrafiłam wywnioskować, co czuł. Ostatnio
tak dużo mówił o Barrecie, że czułam, że to nieodpowiedni
moment na rozmowę o kolejnym dziecku.
— A co o tym sądzisz? — zapytałam.
— Nie wiem. Jestem trochę za stary, żeby zmieniać pieluchy.
Myśl o zaczynaniu tego wszystkiego od nowa jest dość...
zniechęcająca.
— Możemy o tym porozmawiać, kiedy wrócę do domu.
Pogadaliśmy o kilku innych rzeczach, które Martin chciał
zrobić, gdy wrócę do domu. Przyjemnym zbiegiem
okoliczności, również miałam na nie ochotę.
♦ ♦ ♦
Gdy już się rozłączyłam, wzięłam do ręki cienką książkę
telefoniczną Corinth. Bez zastanowienia otworzyłam ją na B.
Bartell, C.H., 1202 Archibald Street.
To może brzmieć nieprawdopodobnie, ale aż do tej chwili
nawet mi przez myśl nie przeszło, że była żona Martina może
mieszkać w Corinth.
Odkryłam, że aż płonę z chęci zobaczenia Cindy
Bartell. W sercu zapłonęła mi wyjątkowo idiotyczna
zazdrość. Chciałam ją zobaczyć.
Może i nie było to mądre z mojej strony, ale uznałam, że
skoro już tu jestem, rzucę na nią okiem. Zdjęłam okulary i
położyłam się na przypominającym betonową płytę łóżku
hotelowym z nieprzyjemnym uczuciem, że jestem naprawdę
głupia. Usilnie starałam się sobie przypomnieć, czym
zajmowała się Cindy. Martin na pewno musiał o tym
wspominać. Niechętnie mówił o swojej przeszłości, choć
wydawał się zafascynowany tym, jak spokojna była moja...
Prawie zasnęłam w ubraniu, a gdy zmusiłam się, żeby wstać,
umyć twarz i założyć koszulę nocną, przypomniało mi się, że
Cindy Bartell jest — lub była — florystką.
Mała książka telefoniczna poinformowała mnie, że w
miasteczku znajdowała się Kwiaciarnia Cindy.
Zasnęłam, ledwie przyłożyłam głowę do poduszki, wciąż
niezdecydowana, czy dobry smak i wyczucie powstrzymają
mnie przed wizytą w sklepie Cindy.
♦ ♦ ♦
Następnego ranka wzięłam szybki prysznic, masę moich
długich, falistych włosów upięłam w kok, mając nadzieję, że w
tej fryzurze będę wyglądać religijnie, zrobiłam lekki makijaż i
starannie wyczyściłam okulary. Założyłam żakiet w kolorze
khaki z brązową
jedwabną bluzką, i skromne brązowe pumpy. Chciałam
wyglądać ultra szacownie, żeby pani Bishop się uspokoiła.
Jednak zależało mi na tym, żeby podać się za kogoś na tyle
trudnego do przyjęcia (a ruch religijny zdecydowanie się do
tego celu nadawał), by Joseph Flocken skusił się na sprzedaż
farmy, żeby zrobić na złość swoim przysposobionym
dzieciom. Niestety nie wiedziałam, gdzie leżała farma, bo
Flocken najwyraźniej nie wystawił jej na sprzedaż. Po prostu
miałam nadzieję, że wypatrzę ją podczas wycieczki z agentką.
Obejrzałam się w lustrze hotelowym, uznałam, że zdam każdy
test, któremu chciałaby mnie poddać pani Bishop, i wyszłam
zjeść przed spotkaniem lekkie śniadanie.
Wskazówki, których udzieliła mi pośredniczka, okazały się
bardzo precyzyjne, co tylko świadczyło o profesjonalizmie
kobiety.
Agencja Bishop Realty mieściła się w starym domu na prawo
od Main Street. Gdy weszłam do recepcji, drzwi po prawej
stronie otworzyły się i pojawiła się w nich wysoka, krzepka
blondynka. Miała na sobie tani granatowy żakiet i białą bluzkę.
— Szczęść Boże — przywitałam się natychmiast.
— Panna Teagarden? — upewniła się ostrożnie, rzuciwszy
okiem na mój palec serdeczny. Oczywiście zdjęłam mój
ogromny pierścionek zaręczynowy i schowałam go do
zapinanej kieszonki w torebce. Nie-
zbyt pasował do mojego nowego wizerunku. — Mam pani do
pokazania kilka miejsc — kontynuowała pani Bishop,
wyraźnie starając się mnie wyczuć. — Mam nadzieję, że coś
się pani spodoba. Nie możemy się doczekać, żeby pani grupa
osiedliła się w tej okolicy. To kościół, jak rozumiem?
Wprowadziła mnie do swojego biura i usiadłyśmy.
— Jesteśmy małą, pacyfistyczną wspólnotą religijną —
powiedziałam równie ostrożnie, myśląc o przywilejach
podatkowych i innych kwestiach związanych z prawdziwymi
kościołami. — Cenimy sobie prywatność i nie jesteśmy bogaci
— ciągnęłam. — Dlatego właśnie chcemy kupić farmę z dala
od miasta, którą moglibyśmy wyremontować.
— I chcecie przynajmniej ile...? Sześćdziesiąt akrów? —
dopytywała pani Bishop.
— Och, przynajmniej. Albo więcej. To zależy — rzuciłam
niejasno. Nie miałam pojęcia, jaka duża była farma
Bartel-lów/Flockena.
— Przepraszam, że pytam, ale zastanawiałam się, dlaczego
pani grupa interesuje się właśnie tą częścią Ohio. Pani chyba
jest z Południa, a tam jest mnóstwo ziemi nadającej się pod
uprawy...
— Bóg kazał nam tu przyjechać — oświadczyłam.
— Och — powiedziała pani Bishop bez wyrazu. Wzruszyła
szerokimi ramionami i uśmiechnęła się
swoim Uśmiechem Sprzedawcy. — Cóż, wobec tego
ruszajmy poszukać odpowiedniego miejsca. Ponieważ
będziemy oglądać farmy, pojedziemy moim bronco.
Tak więc przez cały poranek wraz z Mary Anne Bishop
jeździłam po rolniczych okolicach Ohio, oglądając pola, płoty
oraz walące się farmy. Rozmyślałam o tym, jak zimne i
osamotnione będą niektóre z nich zimą, jak będzie wyglądać
pokryta śniegiem ziemia. Samo wyobrażenie wywoływało u
mnie dreszcze.
Żadna z tych farm nie należała do Martina.
Jak, na Boga, miałam ją skłonić, żeby pokazała mi właściwe
miejsce? Flocken ewidentnie nie wystawił farmy na sprzedaż,
po prostu siedział na niej, żeby nie oddać jej Martinowi i
Barby. Zaczęłam nienawidzić Josepha Flockena, choć nigdy go
nie widziałam.
Na lunch wróciłyśmy do miasta, a potem Mary Anne
przeprosiła i poszła sprawdzić popołudniowe spotkania.
Siedziałam sama w poczekalni i denerwowałam się. Być może
i tak nie sprzedałby mi tej farmy. Wstałam, żeby przejrzeć się
w wiszącym na ścianie nad małym, dekoracyjnym stolikiem
lusterku, trochę bliżej biura Mary Anne. Moje włosy, które
żyły własnym życiem, uciekały z koka, tworząc bardzo pofa-
lowaną, orzechową chmurę. Zaczęłam je poprawiać.
Odkryłam, że jeśli się skupię, to mogę stąd wyłowić
poszczególne słowa Mary Anne.
— Inez, przywiozę ją dziś po południu, jeśli jesteś
gotowa. Nie, nie nosi dziwacznych ubrań ani nic z tych
rzeczy. Jest drobniutka i młoda, i ma na sobie kostium, który
kosztował majątek...
Cholera! Powinnam była kupić coś w WalMarcie.
— ... ale jest bardzo uprzejma i w ogóle niedziwna.
Prawdziwy południowy akcent, masz pojęcie!
Skrzywiłam się.
— Nie, nie sądzę, żeby pastor miał coś przeciwko temu — z
naciskiem powiedziała Mary Anne. — Ta grupa ewidentnie nie
pije, nie pali i nie pochwala posiadania broni. Mogą mieć tylko
jedną żonę. To brzmi bardzo uczciwie, a skoro chcą siedzieć
sami na wsi... No tak, wiem, ale ona chyba ma pieniądze...
Okay, do zobaczenia niedługo.
Mary Anne z uśmiechem wyszła z biura, niosąc plik papierów
dotyczących miejsc, które miałyśmy obejrzeć po południu.
Moje serce oklapło, podobnie jak i duch.
To było długie popołudnie. O rolnictwie w
środkowowschodnim Ohio dowiedziałam się więcej, niż
chciałabym wiedzieć. Poznałam wielu miłych ludzi, którzy
naprawdę chcieli sprzedać swoje farmy i było mi żal
większości z nich, ofiar ekonomicznych naszych czasów. Ale
nie było mnie stać na wszystkie te farmy.
Do czwartej zwiedziłam wszystko, co Mary Anne miała na
liście. Zostały jeszcze trzy miejsca na następny ranek.
Udawałam, że poważnie zastanawiam
się nad dwiema posiadłościami, które oglądałyśmy, ale w
każdej znalazłam wadę na tyle znaczącą, żeby poczekać z
decyzją do następnego dnia. Zanim wróciłam do swojego
wynajętego samochodu, który cały dzień stał pod jej biurem,
miałyśmy już siebie dosyć. Kilka razy próbowałam skierować
rozmowę na lata, gdy Martin tu dorastał, ale ani razu nie
wspomniała o Bartellach, choć i ona, i jej mąż pochodzili z
tego miasta.
Koszmarnie tęskniłam za Martinem.
Kończyłam już swoją książkę, więc gdy wracając do motelu
zauważyłam księgarnię, zaparkowałam przed nią samochód w
nastroju radosnego oczekiwania. Każde miejsce, w którym jest
dużo książek, sprawia, że czuję się jak w domu. To był mały,
przyjemny sklepik, umiejscowiony w niszy pomiędzy pralnią i
zakładem fryzjerskim. Pchnęłam drzwi. Zabrzęczał dzwonek, a
gdy weszłam do środka i zatrzymałam się na moment,
rozkoszując się uczuciem, że otaczają mnie słowa, zza lady z
kasą spojrzała na mnie siwowłosa kobieta, która na chwilę
oderwała się od lektury.
— Szuka pani czegoś konkretnego? — spytała uprzejmie.
Okulary pasowały do jej włosów, choć niefortunnie miała na
sobie ubranie w kolorze fuksji. Za to jej uśmiech był cudowny i
miała głęboki głos.
— Tylko się rozglądam. Gdzie są kryminały?
— Z tyłu po prawej — powiedziała i wróciła do książki.
Spędziłam tam bardzo przyjemnych piętnaście albo
dwadzieścia minut. Znalazłam nowego Jamesa Lee Burkea i
Adama Halla, którego jeszcze nie czytałam. Sekcja dotycząca
prawdziwych przestępstw była rozczarowująca, ale mogłam to
wybaczyć. Nie każdy był takim hobbystą jak ja.
Kobieta skasowała moje książki w tej samej radosnej
atmosferze „żyj i pozwól żyć innym". Bez zastanowienia
spytałam ją, gdzie jest Kwiaciarnia Cindy.
— Za rogiem i jedna przecznica w dół — odpowiedziała
zwięźle i ponownie otworzyła książkę.
Odpaliłam samochód. Zastanawiałam się jakieś trzydzieści
sekund, a potem, zamiast do Holiday Inn, pojechałam do
Kwiaciarni Cindy.
♦ ♦ ♦
Z zewnątrz kwiaciarnia wyglądała na dobrze prosperującą.
Miała prześliczną wielkanocną dekorację w witrynie.
Przypudrowałam nos i z jakiegoś powodu wyjęłam szpilki z
włosów i uczesałam je. Dopiero potem wysiadłam z
samochodu. Front sklepu zdobiły wystawki zrobione z
jedwabnych kwiatów i żywych roślin, i przykładowe wiązanki
na specjalne okazje, takie jak śluby i pogrzeby. Stały tam też
duża chłodnia i mała lada do płacenia. Duża powierzchnia
robocza na tyłach była
doskonale widoczna. W głębi pracowały dwie kobiety. Jedna,
pięćdziesięciolatka tleniona na blond, przypinała właśnie białe
lilie na styropianowym krzyżu. Druga, która miała bardzo
krótkie, ciemne włosy i była jakieś dziesięć lat młodsza, robiła
chyba „bukiet z okazji narodzin synka" w niebieskim
koszyczku z trawy w kształcie kołyski. Zawód florysty wiązał
się z rytuałami przejścia, jak u kucharza... albo pastora.
Kobiety poparzyły na siebie, żeby ustalić, która mi pomoże.
— Ruth, skończ to, już prawie gotowe — powiedziała ta
ciemnowłosa.
Podeszła do mnie szybko i cicho w swoich praktycznych
sportowych butach, gotowa, by mnie wysłuchać, ale
ewidentnie się spiesząc.
— Co mogę dla pani zrobić? — zapytała.
Miała duże, ciemne oczy i chochlikowatą fryzurę. Twarz i
całe ciało były bardzo szczupłe. Miała świetny makijaż i
okulary dwuogniskowe. Paznokcie długie, owalne i pokryte
świeżym lakierem.
— Hm. Zatrzymałam się tu na kilka dni i nagle sobie
przypomniałam, że jutro moja matka obchodzi urodziny.
Chciałabym posłać jej kwiaty.
— Ze słonecznego południa — zauważyła, wyciągając notes i
długopis. — O czym pani myślała?
Nie byłam przyzwyczajona do tego, że tak łatwo mnie
zidentyfikować. Za każdym razem, gdy otwie-
rałam usta, ludzie jedną rzecz wiedzieli na pewno: nie byłam
stąd.
— Mieszanka wiosennych kwiatów, koło czterdziestu
dolarów — powiedziałam na chybił trafił.
Zapisała to sobie.
— Skąd pani przyjechała? — zapytała nagle, nie podnosząc
wzroku.
— Z Georgii.
Na sekundę przestała pisać.
— Dokąd posłać kwiaty?
Och. Sama się wpakowałam. Gdybym miała choćby taki
mózg, jakim Bóg obdarzył kozy, to posłałabym kwiaty
Aminie! Skoro jednak powiedziałam, że były dla mojej matki,
czułam się głupio zobligowana ciągnąć to dalej. Przez cały
dzień udawałam i — jak widać — miałam już tego dość.
— Plantation Drive dwanaście-czternaście, Lawrenceton,
Georgia.
Cały czas pisała, a ja bezgłośnie westchnęłam z ulgą.
— W Georgii jest godzinę później, więc nie wiem, czy jeszcze
dziś uda mi się tam coś załatwić — zauważyła Cindy Bartell.
— Zajmę się tym z samego rana i postaram się znaleźć kogoś,
kto je jutro dostarczy. Może tak być?
Spojrzała na mnie pytająco.
— Tak, oczywiście — odpowiedziałam słabo.
— Jest tu pani pod telefonem?
— W Holiday Inn.
Nie była po prostu ładna; była uderzająco urodziwa. I wyższa
ode mnie o dobrych sześć cali.
— Jaka forma płatności?
— Słucham?
— Gotówka? Karta kredytowa? Czek?
— Gotówka — odparłam stanowczo, bo tylko w ten sposób
nie musiałabym podawać jej swojego nazwiska. Pomyślałam,
że jestem bardzo sprytna.
Patrzyłam, jak blondynka pracuje nad krzyżem
pogrzebowym; zawsze lubiłam obserwować, jak inni ludzie
robią coś dobrze. Kiedy znów spojrzałam na Cindy Bartell,
przyłapałam ją na tym, że mi się przygląda. Zerknęła na moją
lewą dłoń, ale pierścionek zaręczynowy oczywiście nadal
miałam w torebce.
— Czy ma pani tutaj krewnych?
— Nie — powiedziałam, uśmiechając się uprzejmie, i
podałam jej pieniądze.
♦ ♦ ♦
Zabrałam do hotelu kupioną w fast foodzie kolację i zaczęłam
się zastanawiać, po co zrobiłam coś tak głupiego. Nie mogłam
znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Niewiele myślałam o
przeszłości Martina i nagle zaczęła mnie przytłaczać
ciekawość. Przyszła żona numer dwa chyba zawsze myśli o
żonie numer jeden?
Jedząc, oglądałam wiadomości, a w przerwach na reklamę
czytałam książkę. Po tym, jak przez cały dzień udawałam
kogoś innego, przyjemnie było pobyć sobą. Lubiłam sobie
wyobrażać różne rzeczy, ale ciągłe udawanie — to było coś
innego.
Pukanie do drzwi tak mnie przestraszyło, że prawie
wyskoczyłam ze skóry.
Poza Aminą nikt nie wiedział, gdzie się znajduję, a ona była
przecież w Houston!
Po drodze wyrzuciłam do kosza resztki po kolacji. Drzwi
uchyliłam dopiero, gdy uprzednio założyłam na nie
zabezpieczający łańcuch.
Na zewnątrz stała Cindy Bartell. Wyglądała na spiętą i
nieszczęśliwą.
— Cześć — rzuciłam niepewnie.
— Mogę wejść?
Miałam złe przeczucia: „Porzucona Żona Morduje Przyszłą
Pannę Młodą w Pokoju Hotelowym". Właściwie odczytała
moje wahanie.
— Kimkolwiek jesteś, nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy —
powiedziała poważnie, równie zakłopotana tym
melodramatem, jak ja.
Otworzyłam drzwi i stanęłam z boku.
— Czy pani... — stała w progu i bawiła się kółkiem z
kluczami. — Czy pani jest nową narzeczoną Martina?
— Tak — powiedziałam po chwili namysłu.
— Czyli nie robię z siebie idiotki. Chyba jej ulżyło.
Pomyślałam, że już to widziałam. Zapadła niezręczna cisza.
Teraz naprawdę nie wiedziałyśmy, co powiedzieć.
— Jak pani wie — zaczęła — bo chyba pani wie? — uniosła
brwi pytająco. Kiwnęłam głową. — Więc wie pani, że jestem...
że byłam... żoną Martina.
— Tak.
— Martin nie wie, że pani tu jest.
— Nie. Jestem tu, żeby kupić prezent ślubny dla niego.
Wskazałam na niewygodne krzesła stojące po obu stronach
okrągłego stołu. Usiadła na brzeżku jednego z nich, znów
bawiąc się kluczami.
— Powiedział Barrettowi, że żeni się ponownie, a Barrett
zadzwonił do mnie — wyjaśniła. — Powiedział, że ojciec
mówił, że jest pani bardzo mała — dodała kwaśno — i nie
żartował.
— W prezencie ślubnym — powiedziałam spokojnie — chcę
kupić Martinowi farmę, na której się wychował. Czy może mi
pani powiedzieć, gdzie to jest? Nie powiedziałam agentce, że
chcę zobaczyć tę konkretną farmę, ponieważ oczywiście
domyśli się, że mam po temu jakieś szczególne powody, a
Joseph Flocken mi jej nie sprzeda, jeśli będzie wiedział, że
zamierzam ją dać Martinowi.
— Ma pani rację, nie zrobi tego. Powiem, co powinna pani
wiedzieć. Ale potem dam pani pewną radę. Jest pani dużo
młodsza ode mnie — westchnęła. — To dobry pomysł, kupić
mu tę farmę. Zawsze go bolało, że właścicielem jest ktoś inny,
ktoś, kto pozwala, żeby popadała w ruinę. Ale Joseph zawsze
trzymał ją dla Martina, choć nie przepadał za Barby. Ja
również, skoro już o tym mowa. Jedną z wad ślubu z Martinem
jest to, że Barby zostanie pani szwagierką... Przepraszam,
obiecałam sobie, że nie będę zołzą. Barby miała ciężkie
przejścia jako nastolatka. Powodem tak dużej niechęci między
dzieciakami a Flockenem... Barby powiedziała, że Martin
nigdy mi o tym nie opowie... jest to, że gdy miała szesnaście
lat, zaszła w ciążę, a kiedy pan Flocken się o tym dowiedział,
stanął przed wszystkimi zgromadzonymi w kościele... nie
jednym z głównych, ale takim małym, graniczącym z sektą... i
wszystkim o tym powiedział. A potem poprosił o radę. Barby
przy tym była. Więc odesłali ją do jednego z tych domów dla
upadłych kobiet, straciła rok szkoły, urodziła dziecko i oddała
je do adopcji. A dzieciak, który był ojcem, oczywiście nigdy
nie został pociągnięty do najmniejszej odpowiedzialności.
Łaził po całym mieście, opowiadając, jaka z niej szmata, a z
niego jaki ogier. Więc Martin go pobił, a potem podbił oko
Flockenowi.
Co za okropna historia! Spróbowałam sobie wyobrazić
publiczne upokorzenie tego rodzaju i aż się skuliłam.
— Okay, ta farma leży na południe od miasta, przy Route 8 i
nie widać jej z drogi, ale przy bramie stoi skrzynka pocztowa z
napisem „Flocken".
Zapisałam sobie wskazówki w małym notesie, który
znalazłam w szufladzie pod telefonem.
— Dzięki — powiedziałam. I przygotowałam się na radę.
— Martin ma wiele zalet — powiedziała niespodziewanie.
Najpierw dobre wiadomości, potem złe.
— Ale nie wie pani o nim wszystkiego — ciągnęła powoli.
Od dawna to podejrzewałam.
— Nie chcę wiedzieć, chyba że sam mi powie —
oświadczyłam.
To ją kompletnie zastopowało... A ja nie mogłam uwierzyć,
że te słowa wyszły z moich ust.
— Proszę mi nie mówić — powiedziałam. — To on musi to
zrobić.
— Nigdy tego nie zrobi — zapewniła spokojnie, a potem się
skrzywiła. — Próbuję nie zachowywać się jak zołza, i życzę
wam wszystkiego najlepszego... chyba. Nigdy nie był dla mnie
niedobry. Po prostu nigdy też nie powiedział mi wszystkiego.
Patrzyłam, jak wpatruje się w kąt pokoju, jak zbiera siły, już
żałując tego, że okazała emocje. Potem po prostu wstała i
wyszła.
Z ledwością się powstrzymałam, żeby nie pobiec za nią.
♦ ♦ ♦
Następnego ranka poszłam do biura Mary Anne Bishop.
Miałam bardzo jasny umysł. Zapytałam ją, które farmy
będziemy dziś oglądać, zerknęłam na dokumenty i poprosiłam,
żeby najpierw obejrzeć tę przy Route 8. Wyglądała na trochę
zdziwioną, ale zgodziła się i pojechałyśmy. Uważnie
przyglądałam się wszystkim mijanym skrzynkom pocztowym i
wypatrzyłam tę z nazwiskiem Flockena tuż przed farmą, którą
przyjechałyśmy obejrzeć i którą pobieżnie zlustrowałam.
Przygotowałam sobie teren, mówiąc Mary Anne, że rozmiar
działki wydaje się odpowiedni, ale budynek jest za mały. Po
drodze do miasta spytałam ją o drogę, która prowadziła od
skrzynki pocztowej za niewielkie wzgórze. Przypuszczalnie
tam były położone zabudowania farmy.
— Podoba mi się, że z drogi nie widać domu — stwierdziłam.
— Kto jest właścicielem?
— Och, to farma Bartellów — powiedziała natychmiast. —
Obecny właściciel nazywa się Jacob... nie, Joseph Flocken.
Mówią o nim, że jest trochę stuknięty.
Zjechała na pobocze i z namysłem postukała długopisem o
zęby.
— Mogłybyśmy tam wpaść i zobaczyć — powiedziała
wreszcie Mary Anne. — Słyszałam, że chce się przeprowadzić,
więc nawet jeśli nie wystawił farmy na sprzedaż, nie zaszkodzi
sprawdzić.
Dom był duży i zniszczony. Niegdyś musiał być biały; teraz
farba była odrapana i obłaziła płatami. Miał kształt klocka,
jedno piętro i niczym się nie wyróżniał. Stodoła po prawej
stronie, cofnięta o jakieś sto jardów, była w znacznie gorszym
stanie. Najwyraźniej od jakiegoś czasu nie było tam żadnych
zwierząt. W kępie chwastów rdzewiał pochylony na bok
traktor.
Przez siatkowe drzwi przeszedł wysoki, szczupły mężczyzna.
Nie włożył sztucznej szczęki i ciężko opierał się na lasce. Był
jednak ogolony, a ubranie miał czyste.
— Dzień dobry, panie Flocken! — zawołała Mary Anne. —
Ta pani szuka farmy i chciałaby spytać, czy mogłaby rzucić
okiem na pańską.
Joseph Flocken nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
Przyglądał mi się podejrzliwie.
Patrzyłam mu prosto w oczy, starając się zachować szczerą
minę.
— Reprezentuję Robotników Pana — powiedziałam w końcu
krótko. — Chcemy kupić w tej okolicy
farmę, która wymaga wkładu pracy, odosobnioną farmę, którą
moglibyśmy wyremontować. Gdy skończymy pracę,
zbudowane przez nas dormitoria posłużą za schronienie dla
naszych członków.
— Dlaczego akurat ta farma? — spytał, odzywając się po raz
pierwszy.
Mary Anne popatrzyła na mnie uważnie. No właśnie,
dlaczego?
— Nie tylko spełnia kryteria wyznaczone przez mój kościół
— powiedziałam żarliwie, modląc się o wybaczenie — ale...
Bóg mnie tu przyprowadził.
Kącikiem oka widziałam, jak Mary Anne z powątpiewaniem
patrzy na chwasty i błoto. Pewnie sobie myślała, że faktycznie
musiał mnie natchnąć Pan.
— Cóż, wobec tego rozejrzyjcie się — przyzwolił nagle
Joseph Flocken. — Potem przyjdźcie obejrzeć dom.
Na zewnątrz nie było za dużo do oglądania, więc
pomamrotałyśmy sobie o areale, drogach dojazdowych i
studniach, i poszłyśmy do środka.
Doceniłam Flockena za to, że kuchnię, łazienkę na dole i
sypialnię utrzymywał w czystości. Resztą pomieszczeń nie
zawracał sobie głowy, a patrząc, jaki ból sprawia mu
poruszanie się, nie mogłam go za to winić. Próbowałam sobie
wyobrazić, jak mały Martin wybiega przez drzwi kuchenne,
żeby się bawić, lub wspina się po schodach na piętro, by poło-
żyć się do łóżka, ale mi się nie udawało. Pomijając nawet
ogromną różnicę, którą stanowiliby kochający rodzice, to
miejsce wydawało mi się samotne i ponure. Tak bardzo
chciałam już być gdzieś indziej, że negocjowałam dość
nieprzytomnie. Flocken tak wyraźnie rozkoszował się
szczegółami wizji, jak członkowie kościoła będą sobie urabiać
ręce po łokcie, żeby zbudować sobie schronienie, że zdołałam
podrzucić kilka wzmianek o rygorystycznym nakazie pracy,
której wymagał i do której zachęcał mój ruch. Z aprobatą kiwał
szarą głową. Ten człowiek nie chciał, żeby ktokolwiek miał
cokolwiek za darmo albo z przyjemnością.
Wraz z Mary Anne zaczęli omawiać cenę sprzedaży i nagle
dotarło do mnie, że wygrałam. Trzeba było tylko kogoś, co do
kogo byłby przekonany, że Martin i Barby w życiu nie
chcieliby mu oddać farmy.
Chciałam wyjść.
Pochyliłam się i popatrzyłam Flockenowi w oczy.
— Dam panu tyle i ani centa więcej — powiedziałam i
podałam kwotę.
— To uczciwa cena — stwierdziła Mary Anne.
— Jest warta więcej — powiedział.
— Nie, nie jest — ucięłam. Wyglądał na mocno
zaskoczonego.
— Twarde z pani stworzonko — powiedział wreszcie. —
Niech będzie. Nie sądzę, żebym przetrwał tu
jeszcze jedną zimę, a moja siostra w Cleveland ma wolną
sypialnię i mówi, że mogę ją zająć.
I tak po prostu było po wszystkim.
Z niechęcią pokręciłam głową; ale to musiało się stać.
Rozdział 2
Zakup poszedł sprawnie, skoro nie trzeba było starać się o
kredyt. Pomyślałam, że dużo trzeba będzie załatwić za
pośrednictwem poczty albo może przyjechać tu jeszcze raz, ale
ku mojej uldze nie było to konieczne. Najważniejsze rzeczy
udało się załatwić w ciągu trzech dni. Do czasu, gdy
odstawiłam samochód do wypożyczalni na lotnisku w
Pittsburghu, złożyłam jeszcze dwie wizyty w księgarni,
zjadłam w każdej restauracji w mieście i konsekwentnie
unikałam Kwiaciarni Cindy. Gdybym mogła komuś
powiedzieć, kim naprawdę byłam, może spędziłabym ten czas
z ludźmi, którzy znali człowieka, którego kocham. Jednak poza
pokojem hotelowym musiałam trzymać się roli.
Prawdopodobieństwo, że ktoś, kto lubił Josepha Flockena na
tyle, żeby mu o tym powiedzieć, odkryje prawdziwy powód,
dla którego chciałam tej farmy, było znikome, ale nie mogłam
ryzykować. Byłam więc dzielna, biegałam co rano, starałam
się nie jeść za dużo z czystej nudy, byłam we wszystkich
miejscowych sklepach i do chwili wyjazdu miałam już
serdecznie dość Corinth w Ohio.
Przysięgłam sobie, że już nigdy nie zrobię sobie koka.
Bardzo pragnęłam, żeby Martin odebrał mnie z lotniska, ale
oczywiście chciałby wiedzieć, dlaczego wychodzi na lot z
Pennsylwanii, a ja nie miałam zamiaru dawać mu jego prezentu
ślubnego na lotnisku.
Kiedy w Atlancie wysiadłam z samolotu, czułam się znacznie
bardziej zrelaksowana niż przez cały ostatni tydzień. Niosąc
swój bagaż, jakby był lekki jak piórko, znalazłam swój stary
wóz na parkingu długoterminowym, uiściłam wygórowaną
opłatę, żeby stamtąd wyjechać, i pojechałam do Lawrenceton.
Rozkoszowałam się powrotem do domu, domu, domu.
Gdy po drodze do miasta mijałam Pan-Am Agrę, musiałam
się zatrzymać.
Dotąd byłam w środku tylko kilka razy i czułam się tam
bardzo nie na miejscu. Przynajmniej sekretarka Martina mnie
znała.
— Cieszę się, że pani wróciła — ciepło powiedziała pani
Sands. Jej babciny głos kompletnie nie pasował do krzykliwie
czarnych, farbowanych włosów i lawendowego żakietu. —
Może teraz będzie szczęśliwszy.
— Coś się stało?
— Och, dostał jakiś list z Ameryki Południowej, który go
rozgniewał, i przez cały dzień wisiał na telefonie, ale już mniej
więcej wrócił do normy. Proszę wejść.
Zapukałam jednak, bo był w pracy; i na takiego właśnie
wyglądał, gdy weszłam.
W sekundę rzucił długopis, okręcił się na krześle i wyszedł
zza biurka.
— Powinniśmy albo zamknąć drzwi, albo przełożyć to na
wieczór — zauważyłam po kilku minutach.
Martin spojrzał na zegarek.
— Chyba trzeba będzie to przełożyć — powiedział z
wysiłkiem. — W recepcji pewnie czeka już na mnie człowiek,
z którym miałem się spotkać. Pani Sands pewnie się
zastanawia, co zrobić. Ale w sumie... może zaczekać...
— Nie — zaprzeczyłam, starając się nie chichotać. — Muszę
wyznać, że świadomość, że pani Sands tam siedzi, budzi we
mnie lekkie wyrzuty sumienia. Czyli wieczorem?
— Pójdziemy coś zjeść — powiedział. — Wiem, że nie
przepadasz za gotowaniem, a ja nie wyrwę się stąd przed
siódmą, więc nie będę miał czasu.
Gotowanie Martina ograniczało się do steków z grilla, ale
lubił to robić.
— Do zobaczenia — wyszeptałam, całując go po raz ostatni.
Próbował mnie do siebie przyciągnąć, jednak zręcznie się
wywinęłam i wychodząc z pokoju, uśmiechnęłam się przez
ramię.
— Do widzenia, pani Sands — pożegnałam się, mając
nadzieję, że mój głos brzmi spokojnie.
Pewnie zrobiłabym lepsze wrażenie, gdyby nie to, że (jak
nagle do mnie dotarło) bluzka wystaje mi zza spódnicy.
Szybko przeszłam przez pomieszczenie, rzucając tylko
przelotnie okiem na mężczyznę o ciemnej skórze, który czekał,
by spotkać się z Martinem; mężczyznę z dużym, pirackim
wąsem, grubymi czarnymi włosami i mięśniami jak liny
okrętowe. Wyglądał bardziej jak wykidajło z nocnego klubu
niż jak ktoś, kto starał się o pracę.
Z domu zadzwoniłam do matki, by jej powiedzieć, że
wróciłam i dowiedzieć się, co przez kilka dni mojej
nieobecności wydarzyło się w mieście.
— Auroro, dziękuję za kwiaty. Nie wiem, co to za okazja, ale
były śliczne.
Zawiesiłam się. Kompletnie zapomniałam o tym, że wysłałam
jej kwiaty z Ohio! Wymamrotałam coś z dezaprobatą.
— Widziałaś się już z Martinem? — spytała matka. Brzmiała
tak, jakby to pytanie było niebezpieczne.
Mogłam ją sobie wyobrazić, jak siedzi przy biurku w Select
Realty, szczupła, elegancka i władcza, zupełnie jak Lauren
Bacall.
— Tak. Wstąpiłam do zakładu, ale nie miał dużo czasu.
Umówiliśmy się na wieczór. — Gdybym miała antenę, byłaby
skierowana w kierunku mojej matki. Coś się szykowało. — Co
u Johna? — zapytałam.
— Wszystko dobrze — odparła z zadowoleniem. — Zakłada
ogród.
— Na podwórzu?
— Owszem, coś nie tak?
— Nie, nie — rzuciłam pospiesznie.
Jeślibym kiedykolwiek miała wątpliwości co do uczucia
mojej matki do niedawno nabytego drugiego męża, właśnie w
tym momencie bym się ich pozbyła. Nie mogłam sobie
wyobrazić, żeby moja matka pozwoliła komuś przekopać jej
starannie utrzymane podwórze po to, żeby posadzić pomidory.
Rozłączyłam się, kręcąc głową, zdecydowałam, że Madeleine
od weterynarza odbiorę jutro, i szczęśliwa zaniosłam swoje
walizki do sypialni.
♦ ♦ ♦
Po długiej podróży oskrobałam się pod własnym prysznicem.
Wysuszyłam włosy. Zdrzemnęłam się. Kiedy się obudziłam,
poszłam do piwnicy i wpakowałam ubrania do pralki.
Podziękowałam sąsiadce, która przyniosła mi pocztę. Stałam
właśnie przy ladzie kuchennej, przekopując się przez te śmieci.
Nagle wszystkie zaproszenia do nowych ośrodków wypo-
czynkowych i kupony na loterie wysunęły mi się z palców,
tworząc kupkę na podłodze.
Może byłam zmęczona albo po prostu wytrącona z normalnej
rutyny, nie wiem, ale... Dlaczego wychodziłam za Martina? W
jego historii były luki. Był kimś więcej, niż się wydawało. W
pewnych chwilach dostrzegałam w nim człowieka o
przerażających możliwościach. Potrafił być twardy,
bezwzględny i ostry.
Ale nie dla mnie.
Robiłam się ckliwa, głupia. Fizycznie i mentalnie wzruszyłam
ramionami, otrząsając się z dramatycznego nastroju, w który
popadłam. Brzmiałam jak bohaterka któregoś z tych romansów
o dziewczętach, które myślą waginami. Spróbowałam
wyobrazić sobie Martina i mnie, jak pozujemy do jednej z tych
okładek, ja w artystycznie zsuwającym się gorsecie, on w
strategicznie potarganej koszuli. Potem, żeby uzupełnić ten
obrazek, dodałam swoje ulubione okulary w jasno-czerwonych
oprawkach i okulary połówki, które Martin nosił do czytania.
Roześmiałam się. Umalowałam się i założyłam sukienkę, którą
kupił mi Martin, każąc obiecać, że będę ją nosiła wyłącznie dla
niego, i wtedy wreszcie poczułam się lepiej.
Właściwie to powiedział „Noś ją tylko przy mnie, bo
wyglądasz tak dobrze, że boję się, że ktoś mógłby cię porwać".
Może to właśnie był powód, dla którego wychodziłam za
Martina.
♦ ♦ ♦
Przyjechał punktualnie o siódmej. Akt notarialny miałam w
torebce. Bardzo mi zależało na tym, żebyśmy nie poddali się
szalejącym hormonom, ale naprawdę poszli do restauracji. W
głowie miałam film, w którym wymieniamy się ślubnymi
prezentami przy kolacji, i nie mogłam się go pozbyć.
Podejrzewam, że powinniśmy czekać aż do próbnego
przyjęcia, ale wiedziałam, że nie zdołam dochować tajemnicy
do tego czasu, chociaż była to kwestia zaledwie trzech tygodni.
Poszliśmy do Powozowni, ponieważ to było najbardziej
szykowne miejsce w Lawrenceton, a nasze spotkanie
wymagało szczególnej oprawy.
Zamówiliśmy drinki, a potem jedzenie.
— Roe, wcześnie na to — powiedział Martin, sięgając ręką
przez stół i ujmując moją dłoń — ale mam dla ciebie prezent i
chciałbym dać ci go dzisiaj.
— Ja też mam prezent dla ciebie — odparłam. Roześmialiśmy
się. Oboje denerwowaliśmy się tą
wymianą. Spodziewałam się, że podaruje mi diamentową
bransoletkę albo nowy samochód — coś drogiego i
wspaniałego
— ale nie oczekiwałam prawdziwej
niespodzianki. Sięgnął do kieszeni swojego płaszcza i
wyciągnął kopertę na dokumenty.
Zmienił testament? Rany, ależ to romantyczne! Uwolniłam
rękę i wzięłam kopertę, starając się zachować neutralny wyraz
twarzy; nie chciałam, by się zorientował, że byłam
rozczarowana. Wyciągnęłam ze środka kartkę sztywnego
papieru, rozłożyłam ją i zaczęłam czytać, próbując pojąć to, co
widziałam. Nagle do mnie dotarło.
Byłam teraz właścicielką domu Juliusów.
Poczułam, że oczy mi wilgotnieją. Nie znoszę tego; nos robi
mi się czerwony, oczy nabiegają krwią, rozmazuje mi się
makijaż. Ale czy tego chciałam, czy nie, łzy zaczęły mi
cieknąć.
— Wiesz, jak dużo to dla mnie znaczy — powiedziałam
bardzo cicho. — Dziękuję ci.
Uniosłam moją wielką, materiałową serwetkę i delikatnie
otarłam twarz. Potem wyłowiłam z torebki własną kopertę i
przesunęłam ją po stole. Otworzył ją z taką samą niepewną
miną, jaką musiałam mieć i ja. Przebiegł wzrokiem po
pierwszej stronie i spojrzał w dal, ponad głowami innych gości,
mrugając.
— Jak ci się to udało? — spytał wreszcie.
Opowiedziałam mu, a on dusił śmiech, gdy wyjaśniałam, że
przedstawiałam się jako członkini ruchu religijnego. Wciąż
jednak patrzył w bok, a ja wiedziałam, że to dlatego, że boi się
rozpłakać.
— Chodźmy — powiedział nagle, złapał portfel i rzucił na
stół pieniądze.
Wyszliśmy na zewnątrz, sprytnie unikając kobiety przy
książce rezerwacji, która wyraźnie chciała zapytać, co było nie
tak. Otoczyłam Martina ramieniem w pasie, on objął mnie i, jak
na to, że jedno z nas było kobietą w butach na wysokim
obcasie, całkiem szybko przeszliśmy przez wysypany żwirem
parking. Oczywiście Martin pamiętał o tym, by otworzyć
przede mną drzwi, choć często mu przypominałam, że mam
dwie sprawne ręce. Do czasu, gdy usiadł na swoim miejscu, od
tłamszenia emocji był naprawdę bez tchu. Obróciłam się na
swoim siedzeniu, żeby go objąć. Czasami bardzo się cieszę z
tego, że jestem mała. Gwałtownie mnie do siebie przytulił.
Płakał.
♦ ♦ ♦
Następnego ranka mój przyszły mąż wręczył mi klucze do
naszego domu.
— Jedź się rozejrzeć. Zobacz, co chcesz zrobić — oznajmił,
wiedząc, że było to dokładnie to, co chciałam usłyszeć.
Cieszyłam się, że będę mogła zrobić to sama; i o tym także
wiedział.
Wzięłam prysznic, wciągnęłam na siebie niebieskie jeansy i
koszulkę z krótkim rękawem, zrobiłam lekki makijaż, w uszy
wpięłam kolczyki, zawiązałam trampki... i pojechałam milę na
północ od miasta.
Dom Juliusów leżał na obrzeżach Lawrenceton,
pośród otwartych pól, zwykle obsadzonych bawełną. Jak
wskazałam Martinowi, widać z niego było dom mojej matki —
jeśli poszło się na sam tył ogrodu, przekraczając rząd drzew,
które pierwszy właściciel posadził wokół całej, mniej więcej
akrowej, działki.
Dom ten około sześćdziesięciu lat temu postawiła rodzina
Zinsnerów. Gdy druga pani Zinsner owdowiała, sprzedała go
za grosze rodzinie Juliusów. („Bezpośrednio", parskała w tym
miejscu opowieści moja matka).
Juliusowie mieszkali w nim przez kilka miesięcy sześć lat
temu. Wyremontowali go. T.C. Julius dodał mieszkanie nad
garażem dla matki pani Julius. Swoją córkę zapisali do
miejscowej szkoły średniej.
Potem zniknęli.
Nikt nie widział Juliusów od pewnego wietrznego, jesiennego
dnia. Następnego ranka matka pani Julius poszła do domu,
żeby przygotować śniadanie dla reszty rodziny, i odkryła, że
wszyscy zniknęli.
Dziś też wiał wiatr, przesuwając się cicho po świeżo
obsadzonych polach, wiosenny wiatr głaszczący liście.
Opiekunka nieruchomości — pani Totino, jak mi powiedział
Martin — od czasu do czasu kosiła trawnik i utrzymywała dom
w przyzwoitym stanie, żeby zniechęcić wandali i zapobiec
plotkom. Od czasu do czasu bywał wynajmowany.
Dziś podwórze było zarośnięte wysokimi chwa-
stami, ale tak wczesną wiosną w większości były to rośliny
nieszkodliwe, takie jak koniczyna; ta ostatnia kwitła całymi
połaciami, jasna zieleń poznaczona białymi kwiatkami.
Wyglądało to zimno i uroczo; wydawało się, że położenie się
na niej byłoby jak leżenie na chłodnym, pachnącym łóżku.
Długi podjazd był w okropnym stanie, z głębokimi koleinami
i prawie bez żwiru. Ogromna kępa forsycji, rosnąca przy
drodze, obsypana była żółtym kwieciem, dom zaś — ceglany,
otynkowany na biało. Drzwi frontowe i te prowadzące na
obciągnięty siatką ganek były zielone, podobnie jak okiennice
w oknach na dole i daszek nad potrójnym oknem na piętrze,
wychodzącym na podjazd.
Po betonowych schodkach podeszłam do siatkowych drzwi,
otwierających się na frontową werandę, która rozciągała się na
całą szerokość domu. Balustradę z kutego żelaza trzeba było
odmalować; zanotowałam to sobie w małym zeszycie.
Przeszłam przez werandę i po raz pierwszy przekręciłam klucz
w drzwiach frontowych.
Odłożyłam torebkę na nieprzyjemnie pachnący dywan i
uszczęśliwiona chodziłam po domu z notesem i długopisem w
gotowości. A było co notować!
Wymienić dywany, ściany do pomalowania. Martin
powiedział, żebym kolory wybrała sama, pod warunkiem, że
nie zdecyduję się na zieleń avocado,
złoto i malinowy róż. Kominek w pokoju frontowym
powinien być obudowany półkami na książki, uznałam
marzycielsko. Jadalnia, która mieściła się między pokojem
frontowym a kuchnią, miała wbudowaną szafę na nasze srebra,
serwetki i obrusy, prezenty, które już się zbierały w moim
salonie i jadalni.
W kuchni znalazłam mnóstwo szafek, a kolory — kremowy i
złotopomarańczowy — były w sam raz. Będę musiała
wymienić półki; zrobiłam kolejną notatkę. Juliusowie zaczęli
odnawiać dolną łazienkę, ale tapeta mi się nie podobała; wanna
też kwalifikowała się do wymiany. Zrobiłam następną notkę.
Czy będziemy używali sypialni na dole, czy zmienimy ją w
mniejszy, mniej oficjalny pokój rodzinny? A może biuro? Czy
Martin zabierał pracę do domu?
Weszłam na górę, żeby sprawdzić rozmiary dwóch sypialni
na piętrze. Największa wychodziła na front domu; to była ta z
trzema oknami i daszkiem osłaniającym je przed
popołudniowym słońcem. Natychmiast do nich podeszłam.
Wyjrzałam ponad szczytem dachu werandy (nie łączył się z
dachem domu, weranda musiała zostać dobudowana później).
Spoglądając na ogród, miałam wrażenie, że patrzę na kartkę
papieru kancelaryjnego złożoną wzdłuż — dach domu —
powtórzoną przez tak samo złożoną kartkę z zeszytu, trochę
niżej — dach werandy. Konstrukcja ta nie przesłaniała jednak
widoku, który rozciągał się
na pola i odległe pasma wzgórz. W okolicy żadnych
budynków. Podobnie jak w pokoju frontowym na dole, także i
tu znajdował się kominek.
Byłam zachwycona.
To będzie nasza sypialnia.
Wyraźny problem stanowiły szafy. Podwójna była po prostu
niewystarczająca. Przeszłam do małego pokoju bez
konkretnego przeznaczenia. Czy można by tu wbudować
dodatkową szafę? Tak, to było możliwe — jedna ze ścian była
pusta, dałoby się tu wstawić szafę większą niż ta, którą
mieliśmy w sypialni. I było tu dosyć miejsca na sprzęt
treningowy Martina. Druga sypialnia na górze mogłaby służyć
jako pokój gościnny.
Książki — gdzie ja upchnę moje książki? Miałam ich tak
dużo, zwłaszcza po połączeniu z biblioteczką Jane... Spędziłam
chwilę na ciepłych rozmyślaniach o Jane, o jej srebrzystym
koczku i małym domku, o jej sukienkach z Searsa i skromnym
zachowaniu; o bogatej Jane, która zostawiła mi wszystkie te
pieniądze. Posłałam pod jej adresem myśli pełne uczucia i
wdzięczności, gdziekolwiek się znajdowała; miałam nadzieję,
że w niebie, w które wierzyła.
Powoli zeszłam na dół, patrząc przy tym pod nogi. Schody
kończyły się jakieś sześć stóp przed drzwiami frontowymi i
oddzielały duży pokój od przestronnego holu, z którego
wychodziło się do łazienki i sypialni
na dole, a który pozwalał także przejść do kuchni inną drogą
niż przez jadalnię.
Co za przyjemny, duży hol. Czyż nie wyglądałby świetnie z
nowymi tapetami i mnóstwem regałów z książkami?
Roześmiałam się głośno. Wydawało się, że nie ma nic
bardziej zajmującego od posiadania domu do renowacji i
wystarczającej ilości pieniędzy, by sobie na wiele pozwolić.
To był najszczęśliwszy poranek w moim życiu — spędzony w
samotności, w domu Juliusów.
Rozdział 3
Odebrałam Madeleine od weterynarza, gdzie przebywała
podczas mojej nieobecności. Cała ekipa nie mogła się
doczekać jej wyjazdu; Madeleine nienawidziła wszystkich,
którzy tam pracowali, i dawała im to odczuć. Przez całą drogę
do domu z jej transportera dochodziło warczenie, ale je
zignorowałam. Unosiłam się na fali szczęścia i żaden gruby,
rudy kot nie mógł mi zepsuć nastroju.
Spotkałam się z Martinem na lunchu w Beef'N More i gdy już
przywitaliśmy się z tuzinem ludzi, mogliśmy porozmawiać o
domu. Tak naprawdę to Martin słuchał, a ja opowiadałam.
Położyłam swój notes koło talerza i, poprawiając zsuwające się
okulary, cały czas do niego zaglądałam.
— Jesteś szczęśliwa — stwierdził, ocierając usta serwetką.
— Jak nigdy w życiu.
— Sprawiłem ci właściwy prezent.
— O tak.
— Masz coś przeciwko, żebym zostawił ci wszystkie
obowiązki związane z doglądaniem remontu?
— Czy to miła parafraza stwierdzenia „skoro nie pracujesz, to
mogłabyś się tym zająć"?
Martin przez moment wyglądał na zażenowanego.
— Chyba tak — przyznał. — Oczywiście chcę, żeby dom
ładnie wyglądał i był wygodny... Chcę powiedzieć, że
naprawdę mnie obchodzi to, jak wygląda! Ale czeka mnie parę
służbowych wyjazdów...
Wydałam z siebie cichy jęk przerażenia.
— Wyjazdów?
— Przykro mi, kochanie. To było kompletnie nieoczekiwane.
Obiecuję, że za trzy tygodnie będę na miejscu. — Za trzy
tygodnie miał się odbyć nasz ślub. — Ale jest mnóstwo rzeczy,
które muszę podopinać, zanim wezmę urlop na nasze wesele i
podróż poślubną.
Prawdę mówiąc, perspektywa wolnej ręki przy renowacji
domu była bardzo pociągająca. Czułam, że kusił mnie tym jako
rekompensatą za te podróże służbowe, ale okay. Niech będzie.
— Co mamy w ciągu tych trzech tygodni, do czego będę
potrzebny? — spytał, wyciągając kalendarz.
Wyjęłam własny i przejrzałam plan. Mój wieczór panieński.
— Potem — kontynuowałam — jest przyjęcie z grillem na
naszą cześć w domu letniskowym rodziców Aminy, od soboty
licząc, za tydzień. To nieformalna impreza. Amina i jej mąż
przyjeżdżają na nią z Houston.
Amina miała być moim jedynym świadkiem. Dopasowanie
sukienki i możliwość, że zwymiotuje podczas ceremonii, która
już i tak była imprezą szarpiącą nerwy, dodawała kolejnej nutki
suspensu.
— Południowe wesela — ponuro skwitował mój ukochany.
— Byłoby znacznie gorzej, gdybyśmy nie byli tak starzy i
szacowni — zauważyłam. — Gdybym miała dwadzieścia dwa
lata, a nie trzydzieści jeden, a ty dwadzieścia cztery, a nie
czterdzieści pięć, w tym planie byłoby co najmniej jeszcze raz
tyle punktów.
Martin był wyraźnie przerażony.
— Nie żartuję — zapewniłam go.
— A potem, na przyjęciu, macie tylko tort i poncz —
podsumował, kręcąc głową.
— Wiem, że trudno to zrozumieć, ale tak się robi w
Lawrenceton — powiedziałam stanowczo. — Wiem, że gdy
Barby wychodziła za mąż, była kolacja i zespół, ale uwierz mi,
i tak naciągamy zwyczaj, podając szampana.
Wziął mnie za rękę i po raz kolejny rozlało się po mnie to
wilgotne, topniejące uczucie rodem z piosenek z lat
czterdziestych.
— Słyszałam od Barby — wyjaśniłam i z niejakim trudem
utrzymałam na twarzy szczęśliwy uśmiech. Moja przyszła
szwagierka nie wzbudzała we mnie wielkiego entuzjazmu.
— Przylatuje dwa dni przed weselem i przyjęła zaproszenie
twojej matki; zatrzyma się u niej. Zadzwonię i podziękuję —
powiedział Martin, robiąc notatkę. — I dzwonił Barrett.
Syn Martina dzwonił do niego mniej więcej raz na miesiąc, by
zdać relację ze swoich wzlotów i upadków na drodze do
kariery aktorskiej w Kalifornii.
— Ale będzie twoim świadkiem? Zesztywniałam i przestałam
udawać, że się uśmiecham.
— Dostał rolę w filmie — bez wyrazu odpowiedział Martin.
— Długo na to czekał; ma powiedzieć kilka kwestii i w kilku
scenach będzie na ekranie... Najlepszy przyjaciel głównego
bohatera.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Przykro mi — wydusiłam wreszcie.
Martin znów popatrzył gdzieś ponad głowami innych gości.
Cieszyłam się, że siedzimy w jednej z małych nisz, które
sprawiały, że w Beef'N More dało się jeść.
— Jest coś, o czym chciałbym z tobą pomówić — powiedział
po chwili. Temat Barretta wyraźnie został zamknięty.
Zmieniłam wyraz twarzy na „oczekiwanie".
— Mieszkanie nad garażem — powiedział. Uniosłam brwi
jeszcze wyżej.
— Mam przyjaciela, który właśnie przyjechał z Florydy.
Stracił pracę. On i jego żona to bardzo zdolni ludzie.
Zastanawiałem się... jeśli nie miałabyś nic przeciwko temu...
czy mogliby się zatrzymać w tym mieszkaniu nad garażem?
— Jasne! — zgodziłam się. Nie poznałam żadnego
przyjaciela Martina, żadnego starego kumpla. Porobił tu trochę
znajomości, głównie w klubie sportowym, z ludźmi z wyższej
kadry zarządzającej, podobnie jak on. — Znasz go z... ?
— Z Wietnamu.
— Jak ma na imię?
— Shelby. Shelby Youngblood. Pomyślałem... przy tym
całym remoncie... że byłoby miło, gdyby ktoś jeszcze pilnował
domu. Shelby przypuszczalnie będzie pracował w Pan-Am
Agra przy dostawach i wysyłce, ale Angel, jego żona, mogłaby
być na miejscu.
— Okay — wymruczałam, czując, że umyka mi coś istotnego.
— Kiedy się dowiedziałem, że Barrett nie może przyjechać —
dodał Martin, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał —
zadzwoniłem do twojego ojczyma z pytaniem, czy zostanie
moim świadkiem. Zgodził się.
Uśmiechnęłam się z prawdziwą przyjemnością. Z wielu
powodów łatwiej było wychodzić za starszego mężczyznę,
który był przyzwyczajony troszczyć się sam o siebie.
— To dobry pomysł — przyznałam, wiedząc, że John na
pewno się ucieszył.
Rozdzieliliśmy się na parkingu. Martin wracał do pracy, a ja
wybierałam się do Total House, mojego ulubionego sklepu z
farbami/dywanami/tapetami, aby móc zacząć przekształcać
dom Juliusów w nasz dom. Ale w połowie drogi stanęłam na
krawężniku i zagapiłam się przed siebie, z oknem otwartym, by
wpuścić chłodne, świeże powietrze.
Martin, w tym swoim „trybie tajemniczości", coś na mnie
złożył.
Kim, do diabła, był ten cały Shelby Youngblood? Jaką
kobietą była jego żona? Co za pracę stracił na Florydzie i skąd
wiedział, gdzie znaleźć Martina? Głowiąc się nad tym,
bębniłam palcami o kierownicę.
Przypuszczalnie to właśnie był minus wychodzenia za
starszego mężczyznę, który był przyzwyczajony troszczyć się
sam o siebie. Był również przyzwyczajony nie musieć się z
niczego tłumaczyć. A jednak Martin miał prawo nie mówić o
swojej przeszłości, pomyślałam mętnie; ja nie mówiłam mu o
wszystkim... Nie! Powiedziałam mu o wszystkim, co mogło
mieć znaczenie dla naszego wspólnego życia. Nie chciałam
znać
imion jego partnerek seksualnych, to oczywiście powinien
zachować dla siebie. Ale miałam prawo, zgadza się? Miałam
prawo wiedzieć... co? Co właściwie tak naprawdę napawało
mnie lękiem?
Ale może to dlatego, że nie znaliśmy się szczególnie długo,
powiedziałam sobie. Mamy mnóstwo czasu na to, by Martin
powiedział mi o tych trudnych i mrocznych okresach swojej
przeszłości, o których chciałby mi powiedzieć.
Wychodziłam za Martina. Odpaliłam samochód i ponownie
włączyłam się do niewielkiego ruchu, który robił się w
Lawrenceton w porze lunchu.
Ponieważ tak naprawdę, szemrał cichutki, zimny,
niestrudzony głosik bardzo z tyłu mojej głowy, jeśli poprosisz
go, żeby ci powiedział, mogłabyś dowiedzieć się o czymś, co
zmusiłoby cię do odwołania ślubu.
Wizja życia bez niego była tak przerażająca, że po prostu nie
mogłam ryzykować.
Na drugich światłach starannie zamiotłam to wszystko pod
swój mentalny dywan jako przedślubne nerwy i skręciłam w
prawo do Total House.
Tam bardzo, bardzo uszczęśliwiłam kilku sprzedawców.
♦ ♦ ♦
Tego wieczoru spotkałam się z Martinem w kościele
episkopalnym pod wezwaniem świętego Jakuba.
To była nasza czwarta przedmałżeńska sesja doradcza z
ojcem Aubreyem Scottem. Gdy przyjechałam, stali i
rozmawiali na dziedzińcu przed kościołem — Martin niższy,
bardziej muskularny od Aubreya. Dziwnie się czułam pod ich
badawczymi spojrzeniami. Przez kilka miesięcy spotykałam
się z Aubreyem i lubiliśmy się nawzajem (nic więcej).
Pomyślałam nagle, że poproszeni, by mnie opisali,
scharakteryzowaliby dwie zupełnie różne osoby. Odsunęłam tę
myśl, żeby przetrawić ją później.
Kiedy poznałam Martina, spotykałam się z Aubreyem, i
zauważyłam, że w towarzystwie pastora mój narzeczony
zawsze stawał się wobec mnie bardzo zaborczy. Teraz, gdy do
nich podeszłam, otoczył mnie ramieniem, nadal prowadząc
niezobowiązującą rozmowę.
— ...dom Juliusów? — z niejakim zaskoczeniem mówił
Aubrey.
Spojrzałam w górę — mocno w górę — na jego łagodną,
przystojną twarz ze starannie przystrzyżonym, ciemnym
wąsem.
— Jej prezent ślubny — krótko odpowiedział Martin.
— Niezły prezent — zauważył Aubrey. — Ale, Roe... czy to
ci nie będzie przeszkadzać?
— Co? — spytałam z zamierzoną tępotą.
— Ta zaginiona rodzina. Mieszkam w Lawrenceton
wystarczająco długo, żeby już kilka razy usłyszeć
tę historię... Choć jestem pewien, że przez lata została
rozbudowana. Czy kiedy matka przyszła z tego mieszkania nad
garażem, na stole naprawdę jeszcze stało jedzenie?
— Nie wiem, tej wersji nie słyszałam — odparłam.
— I nie będzie cię to niepokoić? — drążył Aubrey.
— To cudowny dom — stwierdziłam. — Uszczęśliwia mnie
samo przejście przez drzwi.
— Emily z nerwów nie wytrzymałaby tam nawet godziny.
Aubrey zawsze musiał wpleść w rozmowę Emily.
Zakładałam, że dynamika seksualna układała się tak: Aubrey i
ja rozstaliśmy się, gdy na horyzoncie pojawili się Martin i
Emily. Emily miała dziecko, którego Aubrey pragnął, a nie
mógł mieć (był bezpłodny), a Martin pociągał mnie tak bardzo,
że gdy byliśmy razem, aż iskrzyło. Ale Aubrey spotykał się ze
mną pierwszy i być może trochę go ubodło, że tak całkowicie i
tak szybko doszłam do siebie po jego łagodnej mowie
pożegnalnej. I dlatego Emily Kaye, jego prawie-narzeczona,
pojawiała się w każdej naszej rozmowie.
Właśnie takie rzeczy sprawiają, że bardzo się cieszę, że
jestem niemal mężatką. Po tylu latach randkowania i
nierandkowania miałam serdecznie dosyć wszystkich tych
niedopowiedzeń i podchodów. Byłam gotowa na niszczącą
prostolinijność. Nie ma co mówić, jaką skalę osiągnęłaby moja
reputacja ekscentryczki, gdyby
Martin nie chciał obejrzeć domu, na pokazanie którego moja
matka, prawdziwa królowa nieruchomości w Lawrenceton, nie
miała czasu. W zastępstwie posłała mnie i po raz pierwszy
spotkaliśmy się na schodach frontowych.
W biurze Aubreya zadzwonił telefon, więc przeprosił i
poszedł odebrać. Wykorzystałam tę okazję, żeby przyciągnąć
do siebie twarz Martina i głęboko go pocałować. To z
pewnością była największa różnica związana z Martinem: seks
był częsty, nieskrępowany i absolutnie wspaniały. Moje
doświadczenie nie było duże, choć sądziłam, że wiem, czym
jest dobry seks. Jednak z Martinem Bartellem odkryłam jego
nowe wymiary.
— Jeśli to przez ten garnitur, to będę go nosił codziennie —
zauważył.
— Właśnie rozmyślałam o tym, jak zobaczyłam cię po raz
pierwszy.
— Możemy wrócić i jeszcze raz stanąć na schodach tego
domu?
— Nie, matka sprzedała go w zeszłym tygodniu.
— Cóż...
Martin zabrał się do kontynuowania przerwanej czynności,
ale wtedy ze swojego biura wyszedł Aubrey. Ściemniało się i
zawołał, żebyśmy wchodzili. Weszliśmy więc, trzymając się za
ręce, a podczas gdy rozmawialiśmy w jego biurze, na dworze
zrobiło się całkiem ciemno.
— Byłem dziś na kolacji z Shelbym Young-bloodem —
poinformował mnie Martin.
Opierał się o swój samochód, a ja o swój. Światło latarni
ulicznych pozbawiało jego twarz kolorów i rzucało głębokie
cienie pod oczy.
Martin miał spędzić tę noc w swoim mieszkaniu, ponieważ
wcześnie rano musiał zdążyć na samolot do Arkansas, do innej
fabryki Pan-Am Agra.
— Powinnam się z nim spotkać — wymamrotałam.
— Właśnie chcę to zorganizować. Mógłby jutro rano
przyjechać do nowego domu? Będziesz tam?
Pokiwałam głową.
— Martin, jaki jest ten człowiek?
— Shelby? Jest... godny zaufania. Niezupełnie to
spodziewałam się usłyszeć. Dziwna
biografia skrócona.
— Chyba powinnam wiedzieć trochę więcej — zauważyłam.
— Czy pali, pije, uprawia hazard? Skąd pochodzi? Co robił,
zanim przyjechał tutaj?
— Nie mówi dużo o sobie — po chwili ciszy powiedział
Martin. — Chyba będziesz sama musiała się przekonać, jaki
jest.
Martin się zdenerwował. Być może miał wrażenie, że
podważam jego ocenę...
— Wiesz, jak nazywam tę minę, jaką masz teraz? —
spytałam.
Martin uniósł brwi, wyrażając uprzejme zainteresowanie.
Naprawdę był zły.
— Miną „Uwaga, intruz".
Wyglądał na zaskoczonego, potem zirytowanego; w końcu
zaczął się śmiać.
— Jestem aż taki okropny? — zapytał. — Wiem, że mam
problem z mówieniem o pewnych rzeczach. Nigdy wcześniej
nikt tego tak nie ujął.
Czekałam.
— Niełatwo mi mówić o Wietnamie, bo był brudny i
przerażający — przyznał wreszcie. — I są ludzie, o których nie
mówię, bo łączą się z tymi czasami... Shelby jest chyba jednym
z nich. Pochodzi z Tennessee, z Memphis. Byliśmy w tym
samym plutonie. Przyjaźniliśmy się. Po wojnie przez jakiś czas
trzymaliśmy się razem. Mieliśmy kontakt. Z raz na trzy
miesiące dzwonił albo wysyłał list, przez przynajmniej cztery
lata czy coś koło tego. Potem bardzo długo nie miałem od
niego żadnych wieści. Myślałem, że coś mu się stało.
Martin odwrócił się, by spojrzeć na zalany światłem kościół.
Przez chwilę wyglądał staro.
— Jakiś rok temu dostałem od niego list i znów zaczęliśmy
wymieniać się wiadomościami. Ożenił się z Angel.
Martin nagle przerwał i zrozumiałam, że więcej od niego nie
usłyszę.
No, zawsze to już jakiś początek.
♦ ♦ ♦
Następnego dnia byłam w domu Juliusów o siódmej rano.
Zajrzałam do każdego pokoju, niespiesznie i uważnie, krok po
kroku sprawdzając moją listę koniecznych zmian. O ósmej
piętnaście przyjechali stolarze; rozejrzeli się, porobili notatki i
pojechali.
0 dziewiątej przyjechali ludzie od malowania, kładzenia tapet
i wykładzin, pomierzyli wszystko i też pojechali. O dziewiątej
czterdzieści pięć pojawił się hydraulik, wlokąc za sobą
ponurego pomocnika z papierosem w ustach.
— Proszę tu nie palić — powiedziałam tak miło, jak to
możliwe.
Patykowaty rudzielec, który nie mógł mieć więcej niż
osiemnaście lat, rzucił mi posępne spojrzenie i cofnął się na
dwór. Mogłabym się założyć, że rzuci niedopałek na trawę. Po
latach spędzonych w bibliotece byłam w stanie całkiem trafnie
przewidzieć, który nastolatek będzie się zachowywał dobrze, a
który będzie sprawiał problemy. Ten był problemowy. Spoj-
rzałam na mojego hydraulika.
— Wiem, wiem — wymamrotał John Henry. — Nie sądzę,
żeby długo wytrzymał, jest jak wrzód na
tyłku. Ale jego mamuśka to najlepsza przyjaciółka mojej
żony.
Westchnęliśmy jednocześnie.
Omówiliśmy łazienki, opracowaliśmy plan działań („tak
szybko, jak to możliwe"), a potem John Henry wczołgał się pod
dom, żeby sprawdzić rury.
— Trochę się boję tu zaglądać — wyznał mi z krzywym
uśmiechem. — Kto wie, czy nie leżą wszyscy pod domem?
— Och, Juliusowie — uśmiechnęłam się w odpowiedzi. —
Cóż, jestem pewna, że policja w swoim czasie dokładnie to
sprawdziła.
— Jasne. Ale założę się, że się zastanawiasz, czy jednak nie
ma ich gdzieś tutaj. Roe, mam ciarki na samą myśl.
— Jakoś się tym nie przejmuję — odpowiedziałam
wymijająco.
Odwróciłam się, żeby otworzyć drzwi frontowe, i
zobaczyłam, że stoi za nimi jakiś obcy człowiek. Oglądał się
przez ramię na rudego chłopaka palącego na trawniku. Gdy
odwrócił się w moją stronę, poznałam w nim mężczyznę, który
siedział w poczekalni Martina tamtego dnia, gdy wróciłam z
Ohio.
Więc to był Shelby Youngblood. W tej chwili na mnie
spojrzał i gapiliśmy się na siebie niegrzecznie.
Miał jakieś pięć stóp i dziesięć cali, smagłą skórę i mięśnie
imponujące nawet komuś, kto przywykł do
muskularnej budowy Martina. Włosy miał matowo czarne,
rozczochrane, z tylko kilkoma pasemkami siwizny, a usta
otoczone wąsami. Oczy niebieskie, a na sobie stare jeansy i
spraną koszulkę z krótkim rękawem. Dłonie miał szerokie i
twarde.
— Panna Teagarden? — zapytał przyjemnym głosem. —
Jestem Shelby Youngblood.
Spodziewałam się raczej warczenia.
— Miło mi poznać przyjaciela Martina — powiedziałam
szczerze. — Proszę mi mówić Roe.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Jego, jak się spodziewałam, była
bardzo twarda, nierówna i pokryta bliznami.
— Chodźmy obejrzeć to mieszkanie nad garażem —
zaproponowałam.
Wzięłam klucze i ruszyłam przodem, przez kuchnię i
zadaszone przejście, do garażu z zabudowanymi schodami
wspinającymi się po ścianie od strony domu. Otworzyłam
drzwi na górze i weszliśmy do środka. Garaż był szeroki na
dwa samochody, ale na tyłach miał jeszcze spory magazyn,
więc mieszkanie było większe, niż mogliśmy się spodziewać,
patrząc z zewnątrz. Miało bardzo dobry metraż dla jednej
osoby — właściwie było to jedno duże, otwarte pomieszczenie.
Miałam nadzieję, że dwojgu ludzi będzie tu wygodnie.
Łazienka była mała, ale dobrze wyposażona, bardziej
nowoczesna od tych w domu, ponieważ to Juliusowie zamienili
stryszek na siano
w mieszkanie dla matki pani Julius. Malutka kuchnia nie była
obliczona na przygotowanie uczty na Święto Dziękczynienia,
ale do wytrzymania dla kogoś, kto nie był zbyt
zaangażowanym, wyrafinowanym kucharzem. Spojrzałam
pytająco na Shelby ego Youngblooda.
— Może być? — wydusiłam z siebie, gdy nic nie powiedział.
— Jest w porządku — odpowiedział, jakby zaskoczony, że w
ogóle czekam na jego werdykt.
— Wykładzina jest zapleśniała, podkładka pewnie też —
zauważyłam, marszcząc nos. Gdy poprzednio tu zaglądałam,
nie odnotowałam tego. — Wymienię ją. Czy jest jakiś kolor,
który szczególnie lubicie? Żeby pasował do waszych mebli...?
— W tej chwili żadnych nie mamy — powiedział spokojnie.
Wydawał się rozbawiony.
Dobra. Co było tak cholernie zabawnego w tym, że nie mieli
mebli i w tym, że chciałam wiedzieć, jaką dobrać wykładzinę?!
Myślałam, że większość ludzi po czterdziestce ma jakieś
meble! Nie pytałam go przecież o jego pochodzenie rasowe ani
nie prosiłam, żeby mi opisał widelec do krewetek. Czułam, jak
robię się czerwona.
— Angel i ja nie mieszkaliśmy nigdzie na tyle długo, żeby
nazbierać rzeczy — wyjaśnił, a ja krótko pokiwałam głową.
— Wobec tego wynajmę je z umeblowaniem —
podsumowałam, a potem odwróciłam się i wyszłam.
Oddychając głęboko, zeszłam ze schodów.
Złapałam syna najlepszej przyjaciółki żony Johna Henryego
na wchodzeniu do mojego domu z papierosem w ustach.
— Przepraszam! — zawołałam. Zatrzymał się i odwrócił.
Ten dzieciak bez wątpienia potrafił zajść za skórę. Popatrzył
na mnie, jakbym wypełzła spod kamienia i kwestionowała
dane mu przez Boga prawo do palenia w budynku. Moim
domu.
— Wyrzuć, proszę, papierosa, zanim wejdziesz do środka —
powiedziałam tak spokojnie, jak tylko mogłam, zatrzymując
się kilka stóp od tego chłopaka, który stał na moich schodach
frontowych.
Wywrócił oczami i uśmiechnął się szyderczo. To był jeden z
tych nastoletnich grymasów, które każą się dziwić, że tak wiele
dzieciaków dotrwało do dorosłości. Oczywiście, także w
bibliotece nastolatki zachowywały się w taki sposób i wówczas
sobie z tym radziłam, ale kilka miesięcy przerwy znów mnie na
to uwrażliwiło.
Już wcześniej wkurzona, teraz wręcz gotowałam się ze złości.
Na zewnątrz objawiało się to zaciśniętymi po bokach pięściami
i zaciśniętymi zębami; a żeby uzupełnić tę moją imitację
Shirley Tempie, powinnam jeszcze wysunąć wargę.
Chłopak rzucił papierosa na mój drewniany ganek i
przydepnął go. Zrobił kolejny krok do środka.
— Podnieś to — zasugerował cichy głos za moimi plecami.
— Hm? — chłopak aż otworzył usta na tę nowatorską myśl.
— Podnieś to i schowaj do kieszeni — powtórzył cichy głos,
jakby implementował sugestię hipnotyczną.
Patrząc z lękiem ponad moje ramię, chłopak sięgnął w dół,
podniósł niedopałek, wsadził go do kieszeni i podreptał do
domu.
— Sama bym sobie poradziła — oznajmiłam, odwracając się
na pięcie.
— Najpierw ja cię rozzłościłem — powiedział Shelby.
Starałam się o tym nie myśleć, ale nie mogłam, gdy tak stał i
patrzył na mnie.
— Powinniśmy zacząć od początku — powiedział.
— Tak.
— Cześć, jestem Shelby Youngblood, przyjaciel Martina.
— Cześć. Jestem Roe Teagarden, jego narzeczona. Nie
uścisnęliśmy sobie ponownie dłoni, ale patrzyliśmy na siebie
ostrożnie.
— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że Martin
zaproponował nam to mieszkanie — powiedział Shelby.
To nie było dla niego łatwe. Nie był przyzwyczajony, by coś
komuś zawdzięczać.
Znów odetchnęłam głęboko, powoli się uspokajając.
Zdecydowałam się na krótkie, pozytywne zdania.
— Bardzo się cieszę, że tu będziecie. Wiem, że planujecie
pomóc przy remoncie. Bardzo mi zależy, żeby skończyć z tym
możliwie szybko. Za trzy tygodnie bierzemy ślub, potem na
dwa tygodnie wyjeżdżamy, mam więc nadzieję, że do tego
czasu uda się zrobić większość rzeczy...
— Jeśli wcześniej zacznę pracę w Pan-Am Agra, Angel
doskonale poradzi sobie z nadzorowaniem prac — powiedział
Shelby. — A przy okazji, lubi jasny pomarańczowy... chyba
mówi na to brzoskwiniowy... i zielony.
Poczułam, jak z mojej twarzy znika napięcie.
— Jedziesz z powrotem na... Florydę, zgadza się? Po nią?
Czy...
— Tak. Jutro lecę z powrotem, zapakujemy nasze rzeczy i za
jakieś trzy, może cztery dni wyruszymy tu samochodem.
— Okay. Wszystko świetnie pasuje.
Gdy już tu dotrą, będę coraz bardziej zaangażowana w sprawy
związane z weselem, i ich obecność może się okazać
prawdziwą pomocą.
Wreszcie zauważyłam, jak Shelby Youngblood się tu dostał.
Przyjechał samochodem Martina.
— On naprawdę ci ufa! — wykrzyknęłam.
— Tak.
Znów wymieniliśmy przeciągłe spojrzenia.
— Do zobaczenia później — rzucił zdawkowo Shelby, po
czym wsiadł do mercedesa mojego narzeczonego i odjechał.
Dziwnie było widzieć w tym aucie kogoś innego.
♦ ♦ ♦
Pognałam do miasta, żeby powiedzieć ludziom od wykładzin
i malowania, że mają nowe zlecenie, i to pilne. Szczęśliwym
zrządzeniem losu mieli na składzie brzoskwiniową
wykładzinę. Ponieważ białe ściany mieszkania nadal były w
bardzo dobrym stanie, poprosiłam malarza, żeby listwy
przypodłogowe oraz futryny drzwi i okien pociągnął na
zielono. Miałam nawet farta i w WalMarcie dostałam białe
zasłony z brzoskwiniowym wzorkiem (za bardzo się
spieszyłam, żeby kazać je uszyć), a co do mebli... rany, to się
robiło kosztowne. Przejrzałam ogłoszenia sprzedaży w
„Lawrenceton Sentinel" i zadzwoniłam pod kilka
zamieszczonych tam numerów. Do późnego popołudnia
znalazłam bardzo ładny używany zestaw do sypialni oraz
kanapę i dwa fotele w neutralnym beżu, a potem pospiesznie
wróciłam do WalMartu, żeby kupić prześcieradła na podwójne
łóżko i narzutę (zieloną). Zestaw do salonu był w dobrym
stanie, ale trzeba go było odświeżyć.
Zanotowałam sobie, żeby kupić spray do czyszczenia, a
potem szybko pojechałam do siebie, żeby przygotować się na
swój wieczór panieński.
Gdy zanurzyłam się w wannie, uświadomiłam sobie, że nie
zjadłam lunchu i nie miałam czasu na obiad. Zdumiewające;
nie zdarzało mi się zapominać o posiłkach. Cóż, z pewnością
nie tęskniłam za kaloriami, ale jeśli nie będę lepiej o siebie
dbać, to nie utrzymam obecnego tempa życia. Oddychając
regularnie, świadomie odprężyłam się od stóp do głów.
Miałam zamiar cieszyć się dzisiejszym wieczorem. Tyle lat
czekałam na swój wieczór panieński! To była moja noc.
Na szczęście już wcześniej zdecydowałam, w co się ubiorę. Z
szafy wyciągnęłam fioletową sukienkę w białe groszki,
założyłam ametystowe kolczyki, które kupił mi Martin, stopy
wsunęłam w parę nowych szpilek. Przejrzałam się w lustrze i
dodałam małą, złotą bransoletkę. Starannie rozczesałam włosy
i nałożyłam na głowę plecioną opaskę, żeby utrzymać ich masę
z dala od mojej twarzy (oraz jedzenia i picia).
Jedzenie. Miałam nadzieję, że Eileen i Sally coś
przygotowały. Może kiełbaski i biszkopty?
Na samą myśl ślinka mi ciekła, już gdy przerzucałam torebki,
a kiedy do drzwi zadzwoniła moja matka, byłam głodna jak
wilk.
Moja matka, Aida Brattle Teagarden-Queensland,
w olśniewającym, granatowym spodniumie wyglądała tak
szczupło i nieskazitelnie jak zwykle. Jest kobietą, którą
niezwykle trudno skrytykować. Jej ubrania i zachowanie
zawsze są stosowne do okazji. Zawsze myśli, zanim coś powie.
Rozległe interesy zawsze są uczciwe, a jej pracownicy mają
pierwszorzędną opiekę medyczną i program lojalnościowy.
Jednak z pewnością nie jest kobietą, do której można by
podbiec i przytulić się bez wyraźnego ostrzeżenia i ważnego
powodu. I nigdy nie zapomina nikogo, kto postąpił wobec niej
nie fair.
Matka ostrożnie i radośnie pocałowała mnie w policzek.
Wreszcie wydawała mnie za mąż, ciesząc się tymi wszystkimi
sprawami należącymi do matki panny młodej, których dotąd jej
odmawiano. I wiedziała, że byłam szczęśliwa. Akceptowała
Martina, choć wyczuwałam pewne zastrzeżenia. Martin był
bliższy wiekiem jej niż mnie, i trochę ją to martwiło (zapytała
mnie na przykład, czy widziałam jego firmową polisę
ubezpieczeniową). A także, ponieważ oprócz bycia moją
matką była ekstremalnie zorientowana na posiadanie, chciała
wiedzieć, ile pieniędzy Martin miał w banku, jaka była
wysokość jego pensji, ile odłożył i jaki miał program
emerytalny. Z uwagi na to, że nie mogła spytać go o te sprawy
wprost, zabawnie było słuchać, jak próbuje tak manewrować
rozmową, by delikatnie te kwestie wybadać.
— Jestem gotów dać jej pełne, wydrukowane i podpisane
oświadczenie finansowe — oświadczył mi Martin po kolacji,
którą któregoś wieczoru zjedliśmy z matką i Johnem.
— To by było zbyt bezpośrednie — zauważyłam. — Zresztą
w gruncie rzeczy nie wiem, dlaczego się tak gorączkuje. — W
sumie bardzo trudno było sobie wyobrazić moją matkę
niegorączkującą się. — Mam mnóstwo własnych pieniędzy,
bezpiecznie zainwestowanych, dobrze chronionych.
— Po prostu się o ciebie troszczy — z czułością powiedział
Martin.
Miałam ponure myśli co do powodów, dla których wszyscy
wydawali się sądzić, że trzeba się „troszczyć o mnie", ale
uznawszy, że kto jak kto, ale moja matka miała do tego prawo,
przemilczałam temat.
Teraz, prowadząc mnie do swojego wspaniałego auta
(przyjechała po mnie, bo uznała, że mój stary chevette jest zbyt
plebejski dla Panny Młodej), obejrzała mnie dokładnie, jakbym
wybierała się na swoją pierwszą randkę, skinęła głową z
aprobatą i spytała, czy ostatnio miałam jakieś wieści od ojca.
— Nie, odkąd dzwonił po tym, jak rozmawiał z Betty Jo o
przyjeździe — odpowiedziałam.
Betty Jo była drugą żoną mojego ojca, konkretną, zwyczajną i
bardzo domową. Po ucieczce od mojej matki ojciec wyraźnie
poszedł w drugą skrajność.
Obecnie wraz z Betty Jo i ich dzieckiem, Phillipem, moim
dziewięcioletnim bratem, mieszkał w Kalifornii. Nie
widziałam ojca, Phillipa, ani Betty Jo od prawie trzech lat.
— Przyjadą?
— Jeśli ojciec dostanie urlop. Miał zapytać.
— I nie dał znać — wymamrotała moja matka, prawie do
siebie.
Nic nie odpowiedziałam.
— Jeśli przyjadą, chciałabym, żeby Phillip niósł obrączki —
oznajmiłam nagle.
Całe szczęście, że siedziałyśmy w wielkim lincolnie mojej
matki; było dość miejsca na mnóstwo tych
niewypowiedzianych myśli, którymi wypełniło się powietrze
wokół nas. Podczas ostatniego spędzonego ze mną weekendu
Phillip przeżył traumatyczne chwile. Przeprowadzili się do
Kalifornii w (według mnie) chybionej próbie pomocy
Phillipowi. Potem jeszcze przez rok chodził do terapeuty. Jak
donosił w swoich rzadkich listach ojciec, obecnie z Phillipem
wszystko było w porządku.
Kiedy zaparkowałyśmy przed domem Eileen, przez okno
zobaczyłam udekorowany na biało stół i białe i srebrne ślubne
dzwonki, zwisające z żyrandola, a także Eileen niosącą wielką
tacę czegoś, co zdecydowanie wyglądało na jadalne, i Sally
Allison, współ-gospodynię, mieszającą poncz w ogromnej,
srebrnej
wazie. Na stoliku obok piętrzyły się opakowane na biało i
srebrno prezenty. Sally i Eileen wyglądały wspaniale.
Wysiadając z samochodu, poczułam nagły wstrząs
psychiczny.
To było dla mnie. Wychodziłam za mąż.
Jedną rękę oparłam na dachu samochodu, a drugą położyłam
na piersi, jakbym składała przysięgę wierności.
Miałam moment radości, a zaraz potem poczułam falę paniki.
— Właśnie to do ciebie dotarło, co? — zapytała matka.
Kiwnęłam głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.
Przez kilka minut stałyśmy w mroku, patrząc przez okno. To
było dziwnie... przyjazne.
— Jak to się ułoży? — wreszcie powiedziała moja matka.
Pierwszy raz w życiu odezwała się do mnie tak, jakbym była
całkiem dorosła.
— Wejdźmy do środka — zdecydowałam i ruszyłam
chodnikiem do drzwi frontowych.
Rozdział 4
Matka i ja stałyśmy zdenerwowane w holu, czekając, by
przywitać się ze wszystkimi, zanim zostaniemy posadzone na
miejsca i zabierzemy się za otwieranie prezentów. Choć moja
matka się denerwowała, wyglądała na równie opanowaną i
chłodną jak zawsze, jakby nigdy się nie pociła. Ale od czasu do
czasu drgała jej jedna powieka.
Najpierw przyjechała jedna ze znajomych mojej matki, a
potem mama Aminy, „panna" Joe Neli, jedna z osób, które po
prostu uwielbiam. Dalej już goście zaczęli się wlewać za
szybko, by z każdym porozmawiać dłużej. Sterta prezentów
rosła, a pokój stawał się coraz bardziej zatłoczony; starsze
panie, które od lat przyjaźniły się z moją matką, mieszały się z
kobietami w moim wieku, które znałam przez całe swoje życie
— Susu Hunter, Lizanne Buckley-Sewell, Lindą Erhardt i
kilkoma innymi — i tymi, które zostały zaproszone
ze względu na jakiś związek z moim życiem, jak Patti Cloud,
kierowniczka biura mojej matki, i Melinda, żona pasierba
mojej matki, a także kilka kobiet, które zaprosiłam tylko po to,
żeby móc im w twarz wykrzyknąć „Ha!", jak Lynn
Liggett-Smith (żona mojego byłego chłopaka, Arthura Smitha)
i Emily Kaye (ukochana mojego byłego chłopaka, wielebnego
Aubreya Scotta).
Po zwyczajowych dwudziestu minutach pogawędek, podczas
których sześć czy siedem razy odpowiedziałam na te same
pytania, Sally wystąpiła z krótką przemową o moim
zbliżającym się zamążpójściu, z nieodłącznym dowcipem, jak
długo wszyscy czekaliśmy na ten dzień (dzięki, Sally!), a
potem zaczęło się otwieranie prezentów. W miejscowych
sklepach zaznaczyłam wcześniej swoje preferencje
kolorystyczne co do ręczników i akcesoriów łazienkowych, i
oczywiście dostałam ich całe mnóstwo: uchwyty na
szczoteczki do zębów i kosze na śmieci, a nawet półkę na
ręczniki ozdobioną monogramem, która praktycznie odjęła mi
mowę. Nie mogłam się doczekać, żeby ją pokazać Martinowi,
a wyobrażanie sobie jego miny sprawiło, że zaczęłam
nieopanowanie chichotać. Każdy podarunek puszczałam dalej,
by każda z pań mogła go obejrzeć i wyrazić swój podziw dla
wyboru.
Była też bielizna, oczywiście, która wywołała mnóstwo
ochów i achów. Od Susu dostałam haleczkę w panterkę, która
sprowokowała kilka ryzykownych uwag, od
matki jedwabne piżamy w kolorze szampana, a od gospodyń
przyjęcia naprawdę olśniewający komplet z czarnej koronki.
Pokazywanie go Martinowi też będzie zabawne.
Podczas odpakowywania prezentów Sally i Eileen pojawiały
się i znikały. Po skomentowaniu jednego czy dwóch uciekały
do kuchni, ale teraz obie zajęły miejsca przy zastawionym stole
w jadalni. Sally nalewała poncz do delikatnych szklanych
kubeczków, a Eileen po drugiej stronie kroiła tort i nakładała
go na swoją najlepszą porcelanę. Jako gość honorowy dostałam
wszystko jako pierwsza; jedna z wielu miłych rzeczy
związanych z byciem panną młodą. Wszystkie poczyniłyśmy
rytualne uwagi co do tego, jak dobrze wszystko wygląda i że
jadłyśmy kolację, więc z całą pewnością nie pomieścimy już
ani trochę więcej... ale potem i tak napakowałyśmy sobie
wszystkiego na talerze i zaczęłyśmy się opychać.
Oczywiście wszystko było pyszne, choć przypuszczam, że i
tak byłabym zachwycona, nawet gdybyśmy jadły trociny.
Niektóre kobiety wspominały własne wieczory panieńskie i
wesela, niektóre pytały Sally i Eileen o przepisy, inne
rozmawiały o zwykłych wydarzeniach Lawrenceton, kolejne
pytały mnie o plany weselne, a kilka ze starszych kobiet
przepytało mnie odnośnie do osoby Martina i tego, kim byli
„jego ludzie".
Gdy niektóre z gości odłożyły puste talerze na szafki i na
krzesło obok mnie, chwilowo zwolnione
przez moją matkę, dosiadła się do mnie bardzo stara kobieta.
Na twarzy miała pajęczynę zmarszczek, oczy w kolorze
spranego jeansu, a przerzedzone włosy śnieżnobiałe. Ubrana
była w jedną z tych kwiecistych sukienek, które stanowiły
podstawę lawrencetońskiej mody. Ta konkretna była niebieska
jak niebo, w różowe kwiaty, a pani, która ją nosiła — od dołu
do góry tej samej grubości. Lyndower Dawson, ochrzczona
jako Eunice, którą od dzieciństwa nazywano Neecy.
— Jak się pani miewa, panno Neecy? — zapytałam.
— Całkiem nieźle, Auroro. Jak długo Bóg pozwoli, sama
będę się sobą zajmować — uroczyście odparła Neecy.
W Lawrenceton nieco nas martwiło, że Bóg pozwala pannie
Neecy samej się sobą zajmować, ponieważ wciąż prowadziła
samochód i miała tendencje do zajmowania środka jezdni i
ignorowania takich drobiazgów, jak znaki stopu.
— Auroro, powiedz mi coś — powoli powiedziała Neecy, a ja
zdałam sobie sprawę, że zmierzamy do sedna. — Słyszałam, że
ten twój młody kawaler kupił ci tak zwany dom Juliusów.
— Owszem — potwierdziłam grzecznie, rozbawiona tym, że
Martin został moim „młodym kawalerem", i ciekawa, co
Neecy zamierzała mi powiedzieć.
— Nazywają go domem Juliusów, ale oczywiście to
nieprawda.
— Och?
— Oczywiście, że nie; ci ludzie mieszkali tam tylko kilka
miesięcy. Tak naprawdę to dom Zinsnerów. To oni go
wybudowali i mieszkali w nim przez, och, sześćdziesiąt czy
sześćdziesiąt pięć lat, zanim Sarah May sprzedała go tym
Juliusom.
— Naprawdę? — W sumie to o tym wiedziałam, ale nie
chciałam robić pannie Neecy przykrości.
— Och tak, kochanie, Zinsnerowie byli starą lawren-cetońską
rodziną. Byli tu nawet przed moimi krewnymi, a ta gałąź, która
wybudowała ten dom, była ostatnią. Pobudowali się tam, gdy
do miasta było dwie i pół mili po kiepskiej drodze gruntowej, a
nie mila po asfalcie.
Zachęcająco pokiwałam głową.
— Pamiętam, że kiedy budowali ten dom, John L. i Sarah
May gryźli się o niego jak pies z kotem. John L. chciał jednego,
Sarah May czegoś innego. Sarah May chciała balkonu
wychodzącego na ogród, a John L. zapowiedział, że skoro tak,
to będzie musiała go sobie zbudować własnymi rękami. Sarah
May była bardzo bystrą kobietą, ale akurat tego nie potrafiła.
Dopięła jednak swego, jeśli chodzi o ganek. Gdy dom był już
prawie wykończony, powiedziała Johnowi L., że chce mieć
frontową werandę, i to dużą. John L. skończył już kłaść dach i
nie chciał znów go zrywać; właśnie weranda ma osobny. John
L. jedynie położył rynny między tymi dwoma częściami.
Potem Sarah zażyczyła sobie garażu
na dwa samochody, a nie na jeden, a chociaż mieli tylko jedno
auto, więc John L. dodał miejsce na drugie. A potem chciała
dodatkowej szafy, ale się pokłócili i zabił ją, tę szafę, deskami,
żeby zrobić jej na złość!
Wspominając walczących Zinsnerów, Neecy pokręciła
głową.
— Oboje już nie żyją? — zapytałam delikatnie.
— Rany, skąd! Komuś tak wrednemu, jak Sarah May,
potrzeba dużo czasu, żeby się wykończyć — wesoło
powiedziała Neecy. — Mieszka w Peachtree Leisure
Apartments... miła nazwa dla domu starców. .. na Pike Street,
tam gdzie kiedyś była remiza. Od czasu do czasu zaglądam tam
do starych przyjaciół z wizytą i często widuję Sarah May, choć
ona sama czasami mnie nie poznaje. A tamta kobieta też tam
jest, skoro już o tym mowa.
— O jakiej kobiecie pani mówi, panno Neecy?
— O matce tej kobiety Juliusów. Nosi jakieś takie włoskie
nazwisko. Totino. Melba Totino.
Nie wiedziałam, że wciąż żyją przedstawiciele rodziny, która
wybudowała ten dom, i nie wiedziałam, że wciąż żyła
Teściowa (jak niezmiennie mówiła o niej miejscowa legenda),
a do tego że wciąż mieszkają w Lawrenceton.
— Dziękuję, że mi pani o tym opowiedziała —
podsumowałam szczerze.
— Och, my, starzy ludzie, nadajemy się już tylko do
wspominania — żachnęła się panna Neecy, z dezaprobatą
machając ręką.
Oczywiście, zgodnie z regułami zaprotestowałam, co zgodnie
z planem ją uszczęśliwiło. Wylewnie podziękowałam jej za
prezent w postaci pachnących „gościnnych" mydeł w kształcie
muszli, i to także sprawiło jej przyjemność.
Podniosła się i pomyślała o jeszcze jeden rzeczy do
powiedzenia.
— Auroro, ten człowiek, za którego wychodzisz... to prawda,
że jest z Chicago?
— Cóż, przeprowadził się tutaj z Chicago. Właściwie to
wychował się w Ohio.
Neecy Dawson powoli pokręciła głową. Z nieobecnym
wzrokiem poklepała mnie po ramieniu i zaczęła przebijać się
do mojej matki. Zobaczyłam, że wciągnęła ją w poważną
rozmowę.
Później, gdy ładowałyśmy prezenty do bagażnika samochodu
matki, spytałam, co mówiła Neecy. Matka parsknęła
śmiechem.
— Cóż, skoro naprawdę chcesz wiedzieć... Zapytała mnie,
czy to prawda, że wychodzisz za Jankesa. Powiedziałam
„panno Neecy, on jest z Ohio". A ona na to, „Biedna Aida.
Wiem, że się martwisz. Ale naprawdę są tam mili ludzie.
Aurorze nic nie będzie".
Rozdział 5
Teraz, gdy zabrałam się za renowację domu Juliusów — po
prostu nie byłam w stanie myśleć o nim jak o domu Zinsnerów
— czas do wesela płynął szybko. Najpierw kazałam
przygotować mieszkanie nad garażem. Wykładzina została
położona w przeciągu trzech dni po tym, jak pracę skończył
malarz. Wyczyściłam kupione przez siebie meble, ustawiłam je
zapraszająco, wymieniłam półki kuchenne, wymyłam
kuchenkę i pościeliłam łóżko. W WalMarcie kupiłam zestaw
naczyń na cztery osoby, a do szafek powędrowały niektóre
garnki i patelnie, które dostałam już jako prezenty ślubne, a nie
były mi potrzebne. W łazience zostawiłam ręczniki,
powiesiłam zasłonę prysznicową i w mydelniczce ułożyłam
kilka mydełek w kształcie muszli. Wyglądało to ładnie i czysto,
i miałam nadzieję, że przyjaciele Martina będą zadowoleni.
Prace w dużym domu posuwały się wolniej. Kilku
fachowców, których chciałam wynająć, było akurat zajętych,
sprowadzenie dywanów trwało dłużej, niż miało, i nie mogłam
się zdecydować na farby i tapety. Uparłam się, żeby skończyć;
mój dom i gościnna sypialnia u mojej matki były zapchane
prezentami i meblami, które zatrzymałam po sprzedaży domu
Jane Engle. Meble Martina wciąż znajdowały się w magazynie
w pobliżu Atlanty. Wybrałam się tam, żeby zobaczyć, czym
dysponujemy. W chwilach między podejmowaniem decyzji i
zamartwianiem się opóźnieniami musiałam się stosownie
ubierać i punktualnie stawiać na pozostałych imprezach ku
naszej czci.
Cóż, to bardzo przyjemne problemy, wiem. Ale zaczęłam
odczuwać zmęczenie, zdenerwowanie i desperację. Martin też
sprawiał wrażenie nietypowo ponurego, choć jego nastrój nie
wydawał się mieć związku z weselem.
Tak więc naprawdę się ucieszyłam, witając Young-bloodów,
gdy przyjechali z Florydy. Gdy zjawili się w południe któregoś
dnia, jakieś półtora tygodnia przed weselem, byłam w domu
Juliusów.
Z zakurzonego, starego camaro jako pierwsza wysiadła Angel
Youngblood. Miałam wrażenie, że jej nogi wysuwały się i
wysuwały... a dopiero potem wyłoniła się reszta ciała.
Zagapiłam się. Angel była równie wysoka, jak jej mąż.
Muskularna i szczupła jak gepard,
miała jasnoblond włosy zebrane w kitkę. Ubrana była w
luźne, połyskliwe spodenki, jakich do treningu używają
ciężarowcy, i popielatą koszulkę na ramiączkach. Miała
szerokie usta o cienkich wargach, prosty nos i świetliście
niebieskie oczy oraz wąską twarz. Nie była umalowana.
Uważnie rozejrzała się dookoła; jej wzrok przesunął się tuż
nade mną, a potem nagle wrócił, gdy mnie zarejestrowała.
Popatrzyłyśmy na siebie z ciekawością.
— Jestem Aurora — powiedziałam wreszcie, potrząsając jej
dłonią; to było ciekawe doświadczenie dla nas obu. — Ty
musisz być Angel?
— Tak — potwierdziła. — To była długa podróż. Dobrze
wysiąść z samochodu.
Przeciągnęła się; był to robiący wrażenie proces, ujawniający
mięśnie, o których nawet nie wiedziałam, że kobiety je mają.
Obok stanął jej mąż. W porównaniu z jej smukłą gładkością
skórę miał chyba jeszcze ciemniejszą i bardziej ściągniętą.
— Shelby, miło znów cię widzieć — zauważyłam.
— Auroro — skinął głową.
Ludzie od wykładzin, którzy nieśli rolkę, zatrzymali się i
zagapili na Angel. Shelby spojrzał na nich. Pospiesznie ruszyli
w stronę domu.
Nie w tym rzecz, że była ładna. Nie była. I prawie nie miała
piersi. Była po prostu tak ewidentnie silna,
sprawna i opalona na złoto, a jej włosy miały taki śliczny
kolor... To było jak przyglądanie się dzikiemu zwierzęciu,
które znalazło się w ogrodzie — pięknemu i przerażającemu
jednocześnie.
— Chodźcie, proszę, obejrzeć to mieszkanie nad garażem —
powiedziałam trochę nieśmiało. — Mam nadzieję, że się wam
spodoba.
Odwróciłam się, żeby poprowadzić ich po schodach. Nagle
zmieniłam zdanie.
— Nie — powiedziałam, odwracając się. — Tu macie klucze.
Należało do nich, powinni je obejrzeć sami, beze mnie i
poczucia, że muszą je podziwiać. Odeszłam, żeby zająć się
wykładzinami.
Jakąś godzinę później przyszli do domu, uważnie rozglądając
się dookoła, jak koty badające nowe środowisko.
W czasie gdy Shelby na moje zaproszenie poszedł obejrzeć
górę, Angel położyła mi silną dłoń na ramieniu, żeby zwrócić
moją uwagę. Spojrzałam na nią.
— To najładniejsze miejsce, w którym mieszkaliśmy od lat —
powiedziała niespodziewanie. — Shelby opowiedział mi, jak
to wyglądało przedtem. Dziękuję za wszystko.
— Proszę bardzo. Jeśli chcecie coś zmienić, to teraz, skoro
kręcą się tutaj ci wszyscy ludzie od remontu.
Spojrzała na mnie oczami pozbawionymi wyrazu,
jakby zmienianie wyglądu otoczenia było jakąś obcą
koncepcją.
— Gdzie możemy parkować?
— Skoro Martin i ja nie trzymamy tu swoich samochodów, to
po prostu w garażu. Nie wiem, co będzie później, ale po weselu
coś się wymyśli.
— Okay. Wnieśliśmy na górę nasze walizki i jesteśmy gotowi
zacząć pracę.
„Praca" brzmiała bardziej oficjalnie niż zwykła „pomoc",
którą sugerował Martin. Ale ja z pewnością potrzebowałam
pomocy.
— Powiem ci, co chcę tu zrobić i jak daleko udało się ze
wszystkim posunąć — zaczęłam.
Ku memu zaskoczeniu, z jednej z kieszeni wyciągnęła mały
notes w linie i długopis. Shelby nagle znalazł się obok niej,
słuchając tak uważnie, jakbym zlecała im odpalenie torpedy.
Czując się dziwnie niepewnie, zaczęłam objaśniać, pokój po
pokoju, poczynione przez siebie plany i pokazywać im próbki
farby, tapet i wykładzin, które pogrupowałam w składanym
folderze. W częściach przyporządkowanych każdemu
pomieszczeniu były także listy koniecznych napraw lub zmian,
a na przedzie przykleiłam taśmą wykaz spraw, które miałam
jeszcze do zrobienia, zanim wyjedziemy w podróż poślubną.
Na tej liście znajdowały się takie rzeczy, jak:
Zamówić dostarczanie gazet.
Zamówić nowe naklejki adresowe.
Nowa karta biblioteczna.
Pudla z książkami w domu.
Nową kuchenkę przywiozą w poniedziałek przed południem.
I tak bez końca.
— Myślę, że damy sobie z tym radę — powiedział Shelby po
pobieżnej lekturze.
— Naprawdę? — wiem, że zabrzmiałam kretyńsko, ale byłam
zaskoczona.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że zdejmą ze mnie...
wszystko.
— Oczywiście nie możemy podpisywać się za ciebie —
powiedziała Angel. — I będziesz chciała sama wszystkiego
doglądać, pewnie przynajmniej raz dziennie. Ja bym chciała.
Ale sądzę, że możemy dopilnować, żeby wszystko było
zrobione na czas. Widzę, że masz tu listę wszystkich numerów
telefonów, które mogą być potrzebne.
Jestem dobra w sprawach organizacyjnych.
— Zrobilibyście to?
Nadal miałam problem, żeby ogarnąć tę wizję pomocy.
— Oczywiście — znów potwierdziła Angel. Tym razem to
ona była zdziwiona. — Właśnie po to tu jesteśmy.
— Kiedy Shelby zaczyna pracę w Pan-Am Agra?
— Och, nie przed waszym powrotem — odparł Shelby. —
Martin chce, żebyśmy wszystkiego dopilnowali pod waszą
nieobecność, i to właśnie mamy zamiar zrobić.
— Och... to wspaniale. Dziękuję — powiedziałam z głębi
serca.
Oboje wyglądali na zakłopotanych i popatrzyli po sobie.
— To nasza praca — rzuciła Angel, lekko wzruszając
ramionami.
W jej wykonaniu małe wzruszenie ramionami było całkiem
dużym gestem.
Zanim odjechałam, musiałam ich uspokoić.
— Dobrze — powiedziałam dziarsko. — Stolarz, który ma
postawić w holu regały na książki, miał przyjść dziś po
południu, ale koło dwunastej trzydzieści zadzwoni jego żona z
jakąś wymówką. Powiedzcie mu, że jeśli się nie stawi i nie
skończy roboty, to jutro zatrudnię kogoś innego.
— Okay — skinął głową Shelby. — A do kogo zadzwonimy
jutro? Czy to blef?
— Blef. Przyjedzie dzisiaj, ale potrzebuje zachęty. Lubi
wędkować.
— Ja też — powiedział Shelby. — Rozumiem go. No dobrze,
jeśli masz coś do zrobienia, spokojnie możesz się do tego
zabrać. Wszystkim się tu zajmiemy.
— Dziękuję — westchnęłam ponownie. Naprawdę czułam
wdzięczność.
♦ ♦ ♦
Na ten wieczór mieliśmy zaplanowaną kolejną sesję z
Aubreyem. Przyjechałam do świętego Jakuba wcześnie, ale
Aubrey był już na miejscu. Siedział na stopniach kościoła i
patrzył na zachód słońca — mały rytuał, który lubił od zawsze.
Opadłam obok niego, zadowolona, że mogę usiąść i dać trochę
wytchnienia myślom.
Wymieniliśmy przywitania, a potem przez kilka minut
siedzieliśmy w życzliwym milczeniu, każde zajęte swoimi
myślami, patrząc na całą wspaniałość zachodu. Aubrey miał
cudowną umiejętność zachowywania spokoju, wewnętrzną
łagodność człowieka, który jest łącznikiem między światem i
jego stwórcą.
— Tym razem Martin nie przyjechał wcześniej — po chwili
odezwał się Aubrey.
— Nie... chyba ma jakieś spotkanie.
— Myślę, że zwykle przyjeżdża wcześniej, bo nie chce
zostawiać cię ze mną samej.
— Tak sądzisz?
— Możliwe — neutralnie odpowiedział Aubrey.
— Wie, że go kocham — zauważyłam.
— Wie, że kochają cię inni ludzie. Przemyślałam to.
— Sugerujesz, że jest ekstremalnie zazdrosny?
— Możliwe.
— Lubisz go?
— Podziwiam. Roe, on ma wiele wspaniałych cech. Nie
sądzę, żebyś wybrała mężczyznę, który by ich nie miał. Jest
inteligentny, silny, jest przywódcą. I ewidentnie cię kocha. Ale
będziesz musiała stawiać mu czoła we wszystkim, w każdym
punkcie, nie pozwalając mu sobą rządzić. Jeśli raz zacznie, nie
będzie w stanie przestać.
— Aubrey, to dla mnie... niespodzianka. — Patrzyłam, jak po
szarym, betonowym chodniku biegnie mrówka.
— Troszczę się o ciebie. Oczywiście troszczę się o
wszystkich w tej kongregacji, ale ty jesteś dla mnie kimś
szczególnym, i wiesz o tym. Podczas tych sesji doradczych
widziałem, jak bardzo Martin cię kocha i jak bardzo ty kochasz
jego, i że oboje wierzycie w Boga i staracie się żyć dobrym
życiem. Ale Martin czuje, że sam jest dla siebie prawem, że on
i Bóg są autonomiczni.
Schody były tak płytkie, że siedząc, prawie dotykaliśmy
brodami kolan. Oparłam więc głowę o kolana, poczułam ich
twarde wypustki i poruszenia mięśni pod spodem —
zdumiewający sposób, w jaki pracowało moje ciało. Starałam
się nie czuć lęku.
— Udzielisz nam ślubu?
— Tak. I nie mówię ci niczego, czego nie powiem Martinowi.
Po prostu chciałem z tobą porozmawiać, bo miałem odczucie,
że jestem przed tym powstrzymywany. I ponieważ zawsze
będziesz mi bliska.
— Ożenisz się z Emily?
To była impertynencja, ale wieczór i zaciszne sąsiedztwo
kościoła sprzyjały intymności.
— Myślimy o tym. Jest wdową od niedawna, a jej córeczka
wciąż próbuje zrozumieć, dlaczego taty nie ma.
Rok wcześniej mąż Emily zginął w
wypadku
samochodowym, a ona przeniosła się do Lawrenceton,
ponieważ miała tutaj ciotkę.
Emily Kaye była nudna jak zmywarka, ale oczywiście nie
miałam zamiaru mówić tego Aubreyowi. Przynajmniej mój
narzeczony był ekscytujący.
I oto przyjechał swoim mercedesem. Nawet po długim dniu w
pracy wyglądał świeżo, jego koszula w prążki wciąż była
sztywna, a garnitur nieskazitelny. Na jego widok serce ścisnęło
mi się znajomo i westchnęłam niechcący.
— Naprawdę jesteś zakochana — zauważył Aubrey bardzo
cicho, jakby upewniał sam siebie.
— Tak.
Gdy Martin wysiadł z samochodu i ruszył w naszym
kierunku, uśmiechnęłam się do niego, a on nie wyglądał na
zazdrosnego czy nawet niezadowolonego z faktu, że
siedzimy z Aubreyem blisko siebie. Ale pociągnął mnie za
ręce i dał buziaka, który był za długi i prawie dziki.
— Pójdę otworzyć biuro — wymamrotał Aubrey i podniósł
się ze schodów.
— Twoi przyjaciele przyjechali — powiedziałam Martinowi.
— Shelby do mnie dzwonił. Co myślisz o Angel?
— Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ona... ani jak
Shelby, skoro już o tym mowa.
— Co masz na myśli?
Szliśmy powoli chodnikiem w stronę zakrystii, gdzie
znajdowało się biuro Aubreya. Wokół zapadał zmierzch. Przez
okno pozbawione zasłon widziałam lampkę oświetlającą
biurko pastora.
— No... — zaczęłam powoli i ostrożnie — wydają się
przyzwyczajeni do tego, że mają bardzo mało rzeczy, że bardzo
mało potrzebują. — Nie wiedziałam, jak wyrazić swoją
następną myśl. — Bardzo szybko rozpoznają twoje potrzeby i
zaczynają działać, i nie ujawniają niczego o sobie. Nie chcą. O
rany, przez to brzmię, jakby byli pokojówką i lokajem, a
przecież nie są. Ale rozumiesz, co mam na myśli?
Przez chwilę nie odpowiadał i bałam się, że go obraziłam.
— Są bardzo niezależni i bardzo szybko oceniają sytuację,
Angel chyba nawet szybciej od Shelbyego — powiedział
wreszcie Martin. — Ale cię rozumiem.
Shelby nigdy nie lubił mówić o sobie i byłem pewien, że
ożeni się z kimś, kto mówi bez przerwy, ale on poślubił Angel.
Ona powie ci o sobie więcej niż Shelby, ale żadna z niej gaduła.
— Będą wielką pomocą przy pracach wykończeniowych —
powiedziałam ostrożnie, kiedy stało się jasne, że Martin sam z
siebie też nie powie nic więcej. Na przykład: kim byli ci ludzie.
Skąd pochodzili i co tam robili. Dlaczego znaleźli się w
Lawrenceton, robiąc tutaj to, co robili. — To, że wiem, że tam
są, sprawia mi ulgę.
— Wspaniale, kochanie. Chciałem, żebyś przed ślubem
zrobiła sobie wolne. Ten dom cię wykańczał.
Wykańczał? Poczułam potrzebę zanurkowania do najbliższej
damskiej toalety i przejrzenia się w lustrze. Nagle poczułam się
przerażona, że zobaczę krogulcze szpony i siwe włosy.
Normalnie nie przejmuję się jakoś straszliwie swoim
wyglądem, ale przymiarki sukni ślubnej i ogólne zamieszanie z
ubraniami sprawiły, że stałam się go bardzo świadoma.
— Robią sobie notatki — nieuważnie powiedziałam
Martinowi. — Myślę, że świetnie sobie poradzą.
— Chcę, żebyś była szczęśliwa — zaznaczył.
— Jestem — odpowiedziałam mu, zaskoczona. — Nigdy w
życiu nie byłam szczęśliwsza.
Stanęliśmy w drzwiach biura, wzięliśmy się za ręce i
weszliśmy do środka. To była nasza ostatnia sesja
przed ślubem i Aubrey nie miał zamiaru jej ułatwiać. Zadawał
trudne pytania i oczekiwał szczerych odpowiedzi.
Omówiliśmy, czego się spodziewamy od siebie nawzajem
finansowo, emocjonalnie i w kwestiach religijnych. I po raz
kolejny rozmawialiśmy o dzieciach; oboje nie byliśmy w stanie
podjąć decyzji. Może to nie było dobre, ale lepsze niż
odmienne punkty widzenia. Prawda?
Te sesje doradcze otworzyły nam oczy na sprawy o ogromnej
złożoności, duże i małe kompromisy oraz decyzje związane z
dzieleniem życia z drugą dorosłą osobą. To był „roboczy"
aspekt małżeństwa, który jakoś mi umknął, gdy o swoich
małżeństwach opowiadali moi przyjaciele. Martin, który miał
więcej doświadczenia ze względu na swój poprzedni związek,
podczas sesji wspominał Cindy częściej niż kiedykolwiek.
Zwłaszcza odkąd ją poznałam, słuchałam bardzo uważnie. A
tego wieczoru Aubrey zadał Martinowi Wielkie Pytanie.
— Martin, ponieważ zamierzacie się pobrać, to oczywiście
skupiliśmy się na twojej relacji z Roe. Ale zastanawiam się,
czy chciałbyś podzielić się swoimi odczuciami co do tego,
dlaczego nie udało się twoje poprzednie małżeństwo. Czy
podczas naszych spotkań pojawiło się coś, co skłoniło cię do
jakichś refleksji?
Martin zamyślił się. Jego jasnobrązowe oczy skupiły
się na ścianie nad ciemną głową Aubreya. Poluzował węzeł
krawata.
— Tak — powiedział cicho po kilku sekundach. — Są pewne
rzeczy, o których nigdy nie rozmawialiśmy, ważne rzeczy.
Pewne rzeczy, które wolałem zachować dla siebie. Nie chcę,
by kobieta, którą kocham, się nimi martwiła.
Oczy mi się rozszerzyły, usta rozwarły. Aubrey bardzo
delikatnie pokręcił głową. Zapadłam się w sobie, ale bardzo
niechętnie. Do diabła, martwiłabym się, gdybym miała wybór;
zasługiwałam na wybór.
— Ale — kontynuował Martin — w ten sposób małżeństwo
nie mogło przetrwać. Skończyło się na tym, że Cindy nie ufała
mi w niczym. Posmutniała i oddaliła się. W tamtym czasie
uważałem, że gdyby miała we mnie więcej wiary, to wszystko
byłoby dobrze, i czułem się urażony, że tej wiary nie miała.
— A teraz? — zapytał Aubrey.
— Nie byłem dla niej sprawiedliwy — płasko powiedział
Martin. — Z drugiej strony zaczęła robić rzeczy obliczone na
to, by przyciągnąć moją uwagę... flirtować z innymi
mężczyznami, angażować się w rzeczy, do których nie miała
serca...
— I nie mówiliście sobie o tych odczuciach?
— To było tak, jakbyśmy nie mogli. Tak długo skupialiśmy
się na takich sprawach, jak oceny Barretta, o której mamy być
na spotkaniu rady szkoły lub czy
powinniśmy zainstalować zraszacze, że nie potrafiliśmy
rozmawiać o rzeczach ważnych. Nasze umysły ich nie
przyjmowały.
— A teraz, w twoim małżeństwie z Aurorą?
— Spróbuję — wreszcie spojrzał na mnie, przepraszająco. —
Roe, spróbuję porozmawiać z tobą o najważniejszych
rzeczach. Ale to nie będzie łatwe.
Gdy już wychodziliśmy, odezwał się Aubrey.
— Roe, prawie zapomniałem — zwrócił się do mnie. —
Byłem wczoraj z wizytą u kilku członków kongregacji, którzy
mieszkają w Peachtree Leisure Apartments. Przebywaliśmy w
tym dużym, wspólnym pokoju, gdy podeszła do mnie pewna
starsza pani i spytała, czy będę celebrował wasz ślub.
— Kto to był?
— Pani Totino. Kojarzysz ją? Powiedziała, że przeczytała w
gazecie ogłoszenie o zaręczynach. Chciała cię poznać.
— Totino — powtórzyłam, próbując przypisać twarz do
nazwiska. — Och, już wiem! Teściowa Juliusa! Na wieczorze
panieńskim słyszałam, że wciąż żyje i tam mieszka, i
kompletnie o tym zapomniałam.
— Nie poznałem jej, gdy kupowałem ten dom. Wszystkimi
dokumentami zajął się Bubba Sewell — dorzucił Martin.
— Czy jest zdrowa? — spytałam Aubreya.
— Wydawała się dość słabowita. Ale była pełna
kwasu i z pewnością całkowicie sprawna umysłowo. Starszy
pan, którego odwiedzałem, mówi, że jest postrachem ekipy.
Wyobraziłam sobie posiwiałą, starszą panią, która mówiła
zdumiewająco zgryźliwe rzeczy, które pracownicy
zapamiętują, żeby powtórzyć swoim rodzinom przy kolacji.
— Po weselu pojadę ją odwiedzić.
Rozdział 6
Ostatnio zaczęłam się czuć zupełnie, jakbym występowała w
jednym z tych filmów, w których widać przelatujące kartki z
kalendarza, obrazujące upływ czasu. Wydarzenia tygodni i
przygotowania sprawiły, że wszystko się zamazywało. Gdy
myślałam o tym później, wyraźnie pamiętałam tylko kilka
rzeczy.
Tej nocy, gdy wracaliśmy do domu z barbecue, które w
swoim domu nad jeziorem wydali dla nas rodzice Aminy,
Martin wreszcie powiedział mi, dokąd jedziemy na miesiąc
miodowy. Zapytał, czego chciałam, a ja odpowiedziałam, żeby
mnie zaskoczył. Spodziewałam się Kajmanów, może jakiegoś
rejsu po Karaibach.
— Chciałem, żebyś miała wybór, więc poczyniłem wstępne
przygotowania do dwóch rzeczy — zaczął, gdy zjeżdżaliśmy
okropną asfaltową szosą do autostrady stanowej, która
prowadziła do miasta. Opar-
łam się o siedzenie, pełna oczekiwania i grillowanej
wieprzowiny.
— Możemy pojechać na dwa tygodnie do Waszyngtonu i
porządnie zwiedzić Smithsonian*.
Odetchnęłam z zachwytem.
— Albo możemy pojechać do Anglii. Teraz byłam
oszołomiona.
— Och, Martin. Ale czy tam jest coś... to znaczy, czy ty też
miałbyś z tego przyjemność? Z obu tych rzeczy?
— Pewnie. Wiele razy byłem w Waszyngtonie, ale nigdy nie
miałem czasu, żeby obejrzeć Smithsonian. A jeśli wybierzesz
Anglię, to możemy zrobić sobie pieszą wycieczkę po słynnych
miejscach zbrodni w Londynie, jeżeli pójdziesz ze mną na
Savile Row po kilka garniturów.
— Jak mam wybrać? — w rozkosznej rozpaczy przygryzałam
dolną wargę. — Och... Anglia! — zdecydowałam. — Już nie
mogę się doczekać! Martin, co za wspaniały pomysł!
Uśmiechnął się jednym ze swoich rzadkich, szerokich
uśmiechów.
— Czyli wybrałem właściwie.
* Instytut Smithsona (ang. Smithsonian Institution) —
założony w 1846 r., największy na świecie kompleks muzeów i
ośrodków edukacyjno-badawczych, mieszczący się głównie w
Waszyngtonie.
— Tak! Byłam pewna, że pojedziemy na jakąś wyspę,
będziemy leżeć na piasku i pokrywać się solą!
Roześmiał się głośno.
— Może czasami porobimy też i to. Ale chciałem, żebyś
naprawdę dobrze się bawiła, a podróż poślubna na plaży jakoś
mi do ciebie nie pasuje.
Raz jeszcze Martin zaskoczył mnie swoją
spostrzegawczością. Gdybyśmy usiedli i zaczęli o tym
rozmawiać, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby
zasugerować Anglię (wyjazd dalej niż na Karaiby nigdy mi nie
przyszedł do głowy), a jeśli nawet, to zrezygnowałabym z tego
pomysłu jako z czegoś, co nie byłoby interesujące dla Martina.
Wróciwszy do mojego domu, spędziliśmy czas absolutnie
cudownie.
♦ ♦ ♦
Kolejną chwilą, którą zapamiętałam, było przedstawienie
Martina Aminie. Byłam bardzo podekscytowana ich
spotkaniem i jej późniejsze, nietypowe dla niej milczenie
przypisałam walce z mdłościami, których wciąż doświadczała.
Aminie, która zawsze była szczęśliwie nieświadoma swojego
dobrego zdrowia, trudno było przywyknąć do nowych
ograniczeń i niedogodności, które łączyły się z ciążą. Włosy
zwisały jej płasko, zamiast puszyć się i błyszczeć, na skórze
miała wypryski, puchły jej kostki, gdy za długo siedziała bez
ruchu, i wydawało się, że mdłości zastąpiła zgaga. Ale za
każdym razem, gdy pomyślała o mającym się narodzić
dziecku, była szczęśliwa jak nigdy.
Początkowo więc uważałam, że to z powodu swojego
wyglądu Amina była tak nietypowo cicha. Wreszcie —
zupełnie niemądrze — zapytałam ją wprost, co myśli o
Martinie.
— Wiem, że obecnie nie jestem do końca sobą, ale też mi nie
odbija — zaczęła Amina.
Miałam to złowieszcze przeczucie; to, które się ma, gdy
wiesz, że zaraz bardzo się zdenerwujesz, i to na własne
życzenie.
Stałyśmy na trawniku przed domem Juliusów, który zaczął
wyglądać tak, jak widziałam to w wyobraźni, gdy zobaczyłam
go po raz pierwszy. Spod domu wystawały nogi Johna
Henryego, obleczone w kombinezon hydraulika, młody czarny
człowiek przycinał krzewy, a na szerokim podjeździe do
garażu Youngbloodowie robili jakąś dziwną, azjatycką rzecz.
To było coś jakby wojowniczy balet, przerywany nagłymi
kopnięciami i okrzykami, świszczącymi oddechami i
powolnymi ruchami, pełnymi wdzięku. Amina przyglądała im
się przez chwilę i potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
— Słońce — powiedziała, patrząc mi prosto w oczy — co to
za ludzie?
— Amina, mówiłam ci — westchnęłam. — Shelby
to stary znajomy Martina z wojska, stracił pracę na
Florydzie...
— Daj spokój z tymi bzdurami. Zagapiłam się na moją
najlepszą przyjaciółkę.
— Jaką pracę? Gdzie dokładnie? Co robił? A co ona robi?
Czy ona ci wygląda na kurę domową?
— No, może nie są do końca tacy, jak ludzie, których znamy...
— To mało powiedziane! Hugh powiedział, że wyglądają jak
kryminaliści, których broni jego firma!
Przywołanie Hugh, jej męża, było błędem, co Amina
natychmiast sobie uświadomiła.
— Okay, okay — wycofała się, unosząc ręce. — Rozejm. Ale,
słonko, posłuchaj, ci ludzie wydają mi się bardzo dziwni. To,
że Martin chce, żeby mieszkali tutaj z wami... Nie wiem, to po
prostu... dziwne.
— Amina, wyrażaj się bardziej konkretnie — powiedziałam
bardzo sztywno. — Dziwne? Co masz na myśli?
Amina przeniosła ciężar z jednej nogi na drugą.
— Mogłybyśmy usiąść? — spytała płaczliwie. Rozpoznałam
taktykę opóźniającą, ale pewnie
naprawdę była zmęczona. Popchnęłam w jej stronę składane
krzesło ogrodowe. Rozłożyłam kolejne dla siebie. Wieczór
wcześniej siedzieliśmy z Martinem na trawniku, patrząc na
dom i rozmawiając o naszych planach.
— Nie powinnam była tego zaczynać — wymamrotała Amina
do siebie i spróbowała umieścić swoje zmieniające się ciało w
lekkim, aluminiowym krzesełku. — Po prostu się o ciebie
martwię — powiedziała wprost. — Gdyby Martin był
normalnym facetem z normalną pracą, który wraca co wieczór
do domu, to bym go lubiła. I tak go lubię, bo ewidentnie uważa
cię za najwspanialszy wynalazek od czasów krojonego chleba.
Ale tak często go nie ma, tak ciężko pracuje, i tak długo.
Dlaczego musi tyle wyjeżdżać z miasta? Menedżerowie
fabryki powinni siedzieć w fabryce, zgadza się? No i ci
Youngbloodowie...
Pokręciła głową.
— Amina, przestań.
— Twoja mama też się martwi. Rozpłakała się.
Youngbloodowie skończyli ten swój dziwny rytuał i
wykonywali teraz jakieś ćwiczenie, podczas którego kucali,
patrzyli na siebie i walili się nawzajem po ramionach.
Moja matka, pomyślałam, była wystarczająco bystra, żeby nic
nie mówić.
Prawdę mówiąc, ta rozmowa mnie zaszokowała.
Podałam Aminie chusteczkę higieniczną, którą miałam w
torebce.
— Po prostu boję się, że... to wygląda prawie tak, jakbyś
miała być ich więźniem.
— Amina, wydaje mi się, że powinnaś się położyć —
zauważyłam po chwili milczenia.
— Nie traktuj mnie protekcjonalnie! Może jestem w ciąży, ale
nie jestem głupia.
— Wobec tego uwierz, gdy ci mówię, że nie chcę słyszeć już
ani słowa.
Rozgniewane patrzyłyśmy w różne strony, zbierając się,
starając znów być przyjaciółkami. Zajęło nam to kilka dni.
♦ ♦ ♦
Sama ceremonia była krótka i piękna. Lawrencetończycy
zapełnili moją stronę kościoła i połowę rzędów po stronie
Martina. Był starszy ode mnie i przeprowadzał się tyle razy, że
nie zaprosił wielu ludzi. Przybyli jego współpracownicy z
Pan-Am Agra, do tego kilkoro przyjaciół z Ohio i jego siostra
Barbara. Odkąd podczas pobytu w Corinth poznałam jej
historię, miałam dla niej więcej zrozumienia, ale nadal
wiedziałam, że nigdy jej jakoś szczególnie nie polubię ani nie
będę się jej zwierzać. (Przywiozła ze sobą swoją córkę,
studentkę drugiego roku na Kent State, ładną, ciemną, pulchną
młodą kobietę o imieniu Regina. Regina nie została
pobłogosławiona posiadaniem szczególnie sprawnego mózgu i
o wiele za dużo razy spytała, dlaczego jej kuzyn Barrett nie
przyjechał, żeby zobaczyć, jak jego tata się żeni).
Tak więc kościół episkopalny imienia świętego Jakuba był
pełen. Emily Kaye pięknie zagrała na organach. Moja matka
przeszła przez nawę z godnością stanowiącą jej znak
rozpoznawczy, Martin wraz z Johnem u boku wyłonił się z
gabinetu Aubreya — Martin w smokingu wyglądał absolutnie
wspaniale — a Amina przeszła wzdłuż nawy w długiej
sukience, która całkiem nieźle ukrywała jej ciążę. Potem
nadeszła moja kolej.
Mój ojciec i jego żona w końcu zdecydowali się przyjechać, w
sumie w ostatniej chwili; możecie sobie wyobrazić, jak się
czułam, widząc taki brak entuzjazmu. A do tego zostawili
mojego brata Phillipa w Kalifornii, u jakichś przyjaciół.
Moje ogromne rozczarowanie całkowicie zmieniło uczucia,
jakie żywiłam wobec ojca.
Nie wyszukuję trudności. Nie kpię z tradycji. I nie jestem
osobą, która lubi zmieniać plany w ostatniej chwili. Ale gdy
mój ojciec wreszcie przyjechał, powiedziałam mu, że do
ołtarza podejdę sama. Moja matka odetchnęła gwałtownie i
otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale spojrzawszy na mnie,
natychmiast je zamknęła. A ja nie wyjaśniłam ojcu powodów
mojej decyzji ani nie zaczekałam na jego reakcję, ani nie
powiedziałam, żeby nie czuł się urażony. A Betty Jo w ogóle
nie miała nic do powiedzenia. Tak więc ojciec i Betty Jo weszli
do środka przed moją matką.
Kiedy więc Emily Kaye zaczęła grać muzykę, na którą
czekałam przez tyle lat, przeszłam nawą sama. Miałam upięte
włosy, w uszach kolczyki, które Martin podarował mi w
wieczór przed naszymi zaręczynami, miałam też na sobie
wszystkie „insygnia" panny młodej. Czułam się jak królowa
balu, miss Ameryki, zdobywczyni nagrody Pulitzera i
nominowana do nagrody Tony*, wszystko jednocześnie.
I wzięliśmy ślub.
* Nagrody Tony (ang. Tony awards, oficjalnie: Antoinette
Perry Award for Excellence in Theatre) — nagrody
przyznawane corocznie twórcom teatralnym w USA.
Rozdział 7
Zajechaliśmy na nasz własny, wysypany żwirem podjazd,
wymęczeni po podróży, zadowoleni z powrotu do domu.
Wiedziałam, że Martin znów zaczął myśleć o fabryce, a ja
wizualizowałam sobie moje własne — nasze własne — łóżko i
moją pralkę, i chodzenie w koszuli nocnej, aż się nie rozbudzę i
nie będę gotowa ubrać. I moją własną kawę! Nasza podróż
poślubna, tak słodka, jak tylko powinny być podróże poślubne,
była cudowna, ale zdecydowanie byłam już gotowa wracać do
Lawrenceton. Trudno było uwierzyć, że mieliśmy przeżyć
resztę dnia bez pójścia do łóżka. Martin pospał trochę w
samolocie przelatującym nad oceanem, ja zresztą też, ale nie
był to szczególnie krzepiący sen.
Dom wyglądał wspaniale. Były w nim nowe wykładziny,
farby i półki na książki. Niech Bóg błogosławi Youngbloodów;
poustawiali meble, a myślałam, że
będą czekały upchnięte pod ścianami. Zostawiłam rysunki
obrazujące ustawienie mebli w sypialniach, ale nie byłam w
stanie sobie wyobrazić salonu. Wyglądał bardzo przyjemnie,
choć wolałabym przestawić parę rzeczy. Madeleine już
wybrała sobie fotel i opanowała drzwiczki dla zwierząt w
kuchni. Sądząc po jej obwodzie, Youngbloodowie karmili ją aż
za dobrze. Wydawała się dość zadowolona z mojego powrotu i
jak zawsze kompletnie zignorowała Martina.
Kręciliśmy się po domu w ten niepewny sposób, właściwy
ludziom, którzy wrócili z podróży i nie mogą sobie znaleźć
miejsca. Martin podszedł do dużego pudełka z pocztą na
stoliku do kawy i zaczął sortować listy — jego kupka, moja
kupka — a ja przeszłam przez jadalnię, odnotowując
zapakowane prezenty na stole, i zajrzałam do kuchni. Jeszcze
przed ślubem przeniosłam tu większość moich sprzętów, a
także wiele rzeczy Martina, które były w magazynie, ale stały
tu jeszcze ze dwa nierozpakowane pudła; ważne rzeczy, które
aż do dnia ślubu trzymałam u siebie. Posprzątałabym miesz-
kanie i wprowadziła się na chwilę do matki, gdyby jej trzecia
sypialnia nie była już zastawiona meblami, które zostawiła mi
Jane Engle, a drugiej nie obiecała Barby Lampton, która
przyjechała na tydzień przed weselem.
Zerkając na plecy Martina i zabierając się za otwieranie
spóźnionych prezentów, piętrzących się na stole w jadalni,
przeczuwałam, że kiedy zaczniemy żyć
razem dzień po dniu, doświadczę poślubnego kryzysu.
Cieszyłam się więc, że zostało jeszcze trochę rzeczy do
zrobienia przy domu. Nieprzytomnie wpatrzyłam się w kolejny
komplet kieliszków do wina i sprawdziłam pudełko, żeby
zobaczyć, czy pochodzą z miejscowego sklepu z upominkami;
pochodziły. Jutro mogłabym je zabrać i wymienić na coś,
czego faktycznie potrzebowaliśmy, choć nie byłam pewna, co
by to mogło być; wyglądało na to, że mieliśmy dość rzeczy,
żeby dotrwać tak do końca życia.
W następnej paczce były srebrno-fioletowe podkładki pod
talerze, tak porażająco paskudne, że musiałam zawołać
Martina, żeby je obejrzał. Obydwoje biedziliśmy się nad
dołączoną wizytówką i wreszcie udało mi się odcyfrować
niewyraźne, ręczne pismo.
— Martin! To od pani Totino!
— Kogo?
— Teściowej! Tej, która odkryła, że wszyscy zniknęli!
Dlaczego przysłała nam prezent?
— Pewnie z radości, że po tych wszystkich latach wreszcie
pozbyła się domu.
— Pieniądze. Pewnie się cieszy, że dostała pieniądze. Dom
był jej własnością? — Nagle coś mi przyszło do głowy. — Czy
oficjalnie uznano tę rodzinę za zmarłych?
— Jeszcze nie. W sumie to będzie w tym roku, za kilka
miesięcy. Czek za dom trafił do spadkobiercy.
To była dziwna transakcja. Spadkobiercę reprezentował
Bubba Sewell. Najwyraźniej po roku pani Totino objęła
funkcję powiernika. Chyba nie ma innych krewnych.
Podniosłam jedną z walizek, żeby zanieść ją na górę.
— Idę pod nasz własny prysznic, w naszej własnej łazience, z
naszym własnym mydłem.
— A potem drzemka w naszym własnym łóżku? — zapytał.
— Tak jest. Zaraz po tym, jak zadzwonię do matki i powiem
jej, że wróciliśmy.
— Może dałoby się opóźnić ten telefon i popracować nad
czymś pomiędzy prysznicem a drzemką?
— Może — pokiwałam głową z zadumą. — Ale lepiej się
pospiesz, bo inaczej drzemka dopadnie mnie pierwsza.
— Nie wiem, czy będę wystarczająco szybki — przyznał
Martin, odkładając wizytówkę do pudełka z podkładkami i
przechodząc przez salon, by dołączyć do mnie na schodach —
ale mogę spróbować.
Był wystarczająco szybki. Życie w naszym nowym domu
zainaugurowaliśmy w bardzo satysfakcjonujący sposób.
♦ ♦ ♦
Po dniu odpoczynku Martin radośnie poszedł do pracy, a ja
zabrałam się za organizację reszty mojego
życia. Łazienka na dole nie była skończona i musiałam
ochrzanić za to kilkoro ludzi, ale ta na górze była gotowa i
prześliczna. Nasza sypialnia była w kolorach francuskiego
błękitu, szarości i bieli; w pokoju gościnnym ustawiłam meble
Martina. Jego kapa na łóżko była kasztanowo-granatowa, więc
wprowadziłam tam takie kolory. Mały pokoik niewiadomego
przeznaczenia teraz mieścił sprzęt treningowy mojego męża i
ubrania, które nie zmieściły się w szafie. Drewniane schody
zostały odświeżone i wypolerowane, a jasnoniebieska
wykładzina, którą wyłożone było piętro, została położona
również na nich.
Kiedy na dole zdarto starą wykładzinę, okazało się, że podłogi
są z dębowego drewna. Wszystkie zostały odświeżone. W
salonie leżał duży, orientalny dywan, kolejny w jadalni, a przez
hol biegł chodnik. Sypialnię na dole zmieniliśmy w
nieformalny pokój „rodzinny". W jednym rogu stało biurko
Martina; był tam telewizor, a także kilka wygodnych foteli ze
stolikami i lampkami.
Antyki po matce Jane Engle — stół jadalny i krzesła — teraz
pyszniły się w naszej jadalni, a salon został umeblowany
rzeczami Jane, moimi i Martina; eklektyczna mieszanina, która
jednak była przyjemna dla oka, uznałam.
No a te wbudowane w ściany regały na książki w holu
wyglądały wspaniale. Wszystkie miejsca, któ-
rych nie zajmowały książki, były zastawione bibelotami,
które dostaliśmy jako prezenty ślubne, tu porcelanowy ptaszek,
tam wazon. Dwie z szafek na książki Jane — szafki jak z
gabinetu prawnika, z pięknymi, przeszklonymi drzwiczkami
—- stały w pokoju rodzinnym, a reszta wraz z pozostałymi
rzeczami Martina została w magazynie, czekając na ostateczną
decyzję.
Zastanawiałam się, co się stało z rzeczami rodziny Juliusów.
Siedziałam przy stole w kuchni, pijąc kawę i starając się
stłumić apetyt na kolejnego tosta, kiedy zobaczyłam, jak po
schodach z mieszkania schodzi Shelby Youngblood. Obszedł
garaż i usłyszałam dźwięk uruchamianego silnika. Musieli
uznać, że to najbardziej dyskretne miejsce na parkowanie.
Cofnął samochód na betonowym podjeździe i pojechał (jak
założyłam) do pracy. Gdy wjechał na żwir, koła samochodu
zachrzęściły. Prędzej czy później będziemy musieli wyłożyć
kostką także resztę podjazdu. Pomyślałam o Angel
Youngblood w jej brzoskwiniowo-zielonym mieszkaniu i
przypomniało mi się, co przed ślubem wyrzuciła z siebie
Amina. Jej troska utkwiła we mnie jak cierń, irytujący i trudny
do usunięcia.
Zaczęłam się zastanawiać, co przez cały dzień porabia Angel.
W sumie to nie była moja sprawa, ale ciekawią mnie ludzie
wokół. To taka moja rozrywka.
Włożyłam naczynia do zmywarki i poszłam na górę, żeby się
ubrać. Po tych wszystkich moich nowych
„podróżopoślubnych" ubraniach miło było znów założyć na
siebie najstarsze niebieskie jeansy i koszulkę z księgarni.
Zrobiłam lekki makijaż, żeby Martin nie doznał zbyt dużego
szoku po powrocie do domu. Wyciągnęłam też swoje okulary
w czerwonych oprawkach. Właśnie planowałam dzień,
rozczesując włosy, gdy usłyszałam pukanie do drzwi
kuchennych.
Angel miała na sobie jeden z tych strojów do ćwiczeń, które
przylegają do ciała jak druga skóra. Ten zestaw stanika i
szortów był czarny z jaskraworóżowym wzorem. Na to miała
narzuconą wiatrówkę. Jej nogi były jak długie kolumny mięśni
kończące się grubymi, różowymi skarpetami i czarnymi
butami do biegania.
— Witaj z powrotem — powiedziała krótko.
— Wejdź, proszę.
— Tylko na chwilkę.
— Dzięki za ustawienie mebli.
Wzruszyła ramionami i zdobyła na uśmiech. Nagle do mnie
dotarło, że Angel była nieśmiała.
— Wpadłam tylko przed bieganiem, żeby ci powiedzieć, że
kiedy będziesz gotowa, mogę przyjść pomóc ci poprzestawiać
meble w salonie tak, jak będziesz chciała. My tylko
poustawialiśmy je tak, żeby jakoś to wyglądało, ale założyłam,
że po powrocie do domu będziesz chciała to zrobić po
swojemu.
Angel patrzyła na mnie mocno z góry, ale nie wydawało się,
żeby jej to przeszkadzało albo dawało jej poczucie przewagi.
— Angel, kim ty dokładnie jesteś?
— Hm?
— Jesteś moją pracownicą? Pracownicą Martina, jak Shelby?
Jeśli tak, to gdzie spis twoich obowiązków? Mam wrażenie, że
mi coś umyka.
Miałam nadzieję, że nie byłam niegrzeczna, ale czułam się
nieswojo, że oddawała mi tyle przysług, skoro nie była moją
bliską przyjaciółką. Jeśli dostawała za to pieniądze, to co
innego.
I właśnie to okazało się prawdą.
— Martin płaci Shelbyemu i mnie — odpowiedziała po tym,
jak przez chwilę patrzyła na mnie z namysłem. — Oczywiście
Shelby dostaje pensję z fabryki, ale dostajemy też coś oprócz
tego. Za pomaganie ci tutaj. Ponieważ ten dom jest trochę
daleko od miasta, poza zasięgiem słuchu... A Shelby mówi, że
Martin często wyjeżdża.
— Usiądź, proszę. — Popatrzyłyśmy na siebie ponad stołem.
— Co obejmuje „pomaganie" mi?
— Ach... cóż. Pracę w ogrodzie; tu jest mnóstwo przestrzeni
do przycinania, koszenia i sadzenia. I gdybyś miała jakieś
ciężkie prace w domu. I pilnowanie go, gdy nie ma ani ciebie,
ani Martina... takie tam.
Przypatrywałyśmy się sobie otwarcie. To było bar-
dzo interesujące. Jak, na Boga, wyglądało życie tej kobiety?
— Dzięki, Angel — powiedziałam wreszcie, a ona poprawiła
się trochę na krześle. — Udanego biegania.
Natychmiast się podniosła, pokiwała głową i poszła do drzwi
kuchennych, które otwierały się na ogród.
— W czasie gdy będziesz biegać, pomyślę nad salonem, i
może później, kiedy już weźmiesz prysznic i odetchniesz,
mogłabyś wpaść.
— Jasne — odparła jakby z ulgą. — To powinno potrwać
koło godziny, może trochę dłużej.
— Dobrze.
Zamknęłam za nią drzwi, oparłam się o nie i zaczęłam
zastanawiać, o czym mi nie powiedziała.
♦ ♦ ♦
Pod koniec poranka spędzonego na przestawianiu ciężkich
przedmiotów wiedziałam o Angel trochę więcej. Ona i Shelby
byli małżeństwem od siedmiu lat. Poznali się w swojej
poprzedniej pracy. Co to była za praca, pozostało niejasne.
Jestem dość „południowa", żebym miała problem z pytaniem
wprost; swój dzienny przydział zużyłam rano w kuchni. A
Angel, z rozmysłem czy nie, nie reagowała na nic poza
podejściem bezpośrednim. Nadal nie miałam jasnego
wyobrażenia co do jej charakteru.
Martin miał dziś spotkanie podczas lunchu, a matka
wyszła z klientami, więc usiadłam w kuchni i opracowałam
plan posiłków na cały tydzień. Tak podobno zachowywały się
dobre, niepracujące żony. Zgodnie z tym wykazem zrobiłam
zakupy spożywcze. Już wcześniej gotowałam dla Martina, a on
wiele razy grillował dla nas mięso, ale to miał być pierwszy
posiłek, który przygotuję mu jako jego żona, i uznałam, że
powinien być fantazyjny, ale nie za bardzo, żeby mój małżonek
nie nabrał zbyt wysokich wyobrażeń co do tego, jak powinna
wyglądać nasza codzienna kuchnia, i niezbyt skomplikowany,
żebym go nie zepsuła. Pośród prezentów ślubnych było co
najmniej pięć książek kucharskich i niejasno wyobrażałam
sobie, że nasze jedzenie będę przygotowywać właśnie na ich
podstawie.
Usiadłam w naszym małym pokoju rodzinnym i obejrzałam
wiadomości, w trakcie reklam podczytując zaległe czasopisma.
Potem napisałam jeszcze kilka liścików z podziękowaniami,
jako że zdołałam rozpakować nieco ponad połowę prezentów,
które przyszły podczas naszej nieobecności. Gdy poszłam na
koniec podjazdu, by włożyć listy do skrzynki, odnotowałam, że
Youngbloodowie postawili własną. To miało sens, skoro
mieliśmy ten sam adres; problem został rozwiązany, zanim
nawet pomyślałam o jego istnieniu. Powoli wracałam do domu,
bezmyślnie przerzucając rachunki, ulotki i próbki, które
znalazłam w skrzynce. Podczas przedmałżeńskich sesji
doradczych zdecy-
dowaliśmy, że będę odpowiadać za płacenie comiesięcznych
rachunków z naszego wspólnego konta, na którym Martin i ja
zdeponowaliśmy określone wcześniej sumy pieniędzy z
naszych oddzielnych dochodów. Tak więc wyciągnęłam naszą
nowiutką książeczkę czekową, zapłaciłam rachunki i
podpisałam się „Aurora Teagarden".
Okay, okay. Zachowałam nazwisko, to absurdalne i śmieszne
nazwisko, które przez całe życie było moim przekleństwem.
Gdy pojawiła się możliwość, po prostu nie potrafiłam stać się
kimkolwiek innym. Martin miał z tym spory problem, ale ja
żywiłam głębokie poczucie, że mam rację, a w takich
wypadkach jestem nie do ruszenia. I nie macie pojęcia, o ile
lepiej się dzięki temu czuję. Miałam własne pieniądze,
własnych przyjaciół i rodzinę, własne nazwisko. Krojąc
truskawki, powiedziałam sobie, że jestem szczęśliwą kobietą.
Martin otworzył drzwi i zawołał wesoło.
— Cześć, kochanie! Jestem w domu! Zaczęłam się śmiać.
Jakoś zdołałam odwrócić się
od zlewu i powiedzieć:
— Witaj, mój drogi. Jak ci minął dzień? Zupełnie jak mama z
sitcomu.
Byłam szczęśliwą, zaniepokojoną kobietą.
Rozdział 8
Następnego ranka, powodowana zachcianką, pojechałam do
Peachtree Leisure Apartments, czegoś w rodzaju domu dla
niezależnych staruszków, co tak pogodnie wykazała Neecy
Dawson. Bywałam już tutaj, odwiedzając różnych ludzi, ale to
było dość dawno temu. Wprowadzono kilka zmian. Przedtem
w dużym holu znajdował się spis mieszkańców i można było
po prostu wejść, wsiąść do windy i pojechać na właściwe
piętro. Teraz spis zniknął, pojawił się za to siedzący za
biurkiem bardzo potężny czarny mężczyzna z wąsikiem. W
rogu pomieszczenia podwieszono kamerę, która obejmowała
prawie całą powierzchnię holu.
— Okradano ich — wyjaśnił strażnik, gdy zapytałam o
zmiany. — Ludzie tu wchodzili, sprawdzali nazwiska i numery
mieszkań i po prostu kręcili się po budynku, aż znaleźli
odpowiednie osoby. Sprzedawali im magazyny, które starym
ludziom nie są do niczego
potrzebne, jeśli uznali, że staruszkowie byli dość
zdziecinniali, a jeśli byli słabi, okradali ich tak po prostu. No i
dlatego jestem tu ja, a nocą, od siedemnastej do siódmej,
pilnuje druga zmiana. Dobrze, do kogo pani przyszła?
Dziwnie roztrzęsiona po odmalowanym przez niego obrazku
wilków ganiających po korytarzach Peachtree Leisure
Apartments, wyjaśniłam mu, że przyszłam do pani Totino.
— Spodziewa się pani wizyty?
— Nie. Tak. — Spojrzał na mnie podejrzliwie. — Nie, nie
spodziewa się. Przyszłam, żeby jej podziękować za prezent
ślubny.
— Ona coś pani dała? — brązowe oczy rozszerzyły się jak w
burlesce. — To musi być pani przyjaciółką.
— Rozumiem, że to dość niezwykłe?
Ale po swoim małym żarcie strażnik nie zamierzał
powiedzieć niczego więcej.
— Proszę chwileczkę zaczekać, zadzwonię do niej —
wyrzucił tylko z siebie.
Podniósł słuchawkę, wybrał numer i poinformował Melbę
Totino, że jestem w holu. Zobaczy się ze mną.
— Proszę na górę — poinstruował. — Nie miewa wielu gości.
Winda pachniała jak gabinet lekarski, jak alkohol, środki do
dezynfekcji i zimna stal. Strażnik powiedział mi, że w
rezydencji stale przebywa technik medyczny,
a lekarz oczywiście jest pod telefonem. Dla tych, którzy
„gustowali" w takich usługach, w budynku była stołówka, a
miejscowe sklepy dostarczały zakupy. Wszystko było bardzo
czyste, a w holu siedziało wielu starych ludzi, którzy nawet
jeśli nie wydawali się do końca szczęśliwi, to sprawiali
wrażenie ożywionych i zadowolonych. Pewnie jeśli nie ma się
możliwości, żeby żyć całkowicie na własną rękę, jest to
całkiem niezłe miejsce.
Mieszkanie pani Totino znajdowało się na trzecim piętrze.
Wnioskując z odległości między drzwiami, niektóre
apartamenty były większe niż inne. Jej należał do tych
mniejszych. Zapukałam, a drzwi otworzyły się tak szybko, że
nie zdążyłam nawet cofnąć ręki.
Mogłam jej spojrzeć prosto w oczy, czyli nie miała więcej niż
pięć stóp wzrostu. Oczy miała ciemnobrązowe, tonące w
zmarszczkach, a skórę poznaczoną plamami wątrobowymi.
Duży nos, małe usta. Wiotkie, siwe włosy wymykały się z
koczka z tyłu głowy. Zaskoczyło mnie, że nie nosiła okularów.
Jej absurdalnie wesoła sukienka w żółte i pomarańczowe paski
była okryta szarym swetrem, a powietrze w mieszkaniu
przesiąknięte było silnym zapachem odświeżacza, zasypki
talkowej i gotowania.
— Tak? — jej głos był głęboki i przyjemny, a nie drżący, jak
się spodziewałam.
— Pani Totino, jestem Aurora Teagarden.
— To właśnie powiedział Duncan. Duncan! Co to za imię dla
czarnego człowieka, ja się pytam? — I cofnęła się do
mieszkania, wskazując, że mam wejść. — Jego też o to
zapytałam — powiedziała, bardzo zadowolona ze swojej
śmiałości. — Powiedziałam: „nigdy dotąd nie znałam czarnego
mężczyzny o imieniu Duncan". A on na to: „a jak według pani
powinienem mieć na imię? LeRoy?" Ten Duncan! Śmiałam się
bez końca.
Ojej, ojej, co za zabawny żarcik. Założę się, że Duncan też tak
pomyślał.
— Siadaj, siadaj.
Nerwowo rozejrzałam się dookoła. Były tu miejsca do
siedzenia, ale tak pozastawiane, że nie byłam pewna, czy
mogłabym tam przysiąść, czy nie. Sofa i pasujący do niej fotel
były pokryte uderzającym, kwiatowym wzorem w odcieniach
pomarańczu, brązu i kremowego. Na stoliku między fotelem a
sofą znajdował się „Przewodnik Telewizyjny",
najpaskudniej-sza lampa we wszechświecie, czerwono-biały
szklany talerz z landrynkami, okulary do czytania, pudełko
chusteczek higienicznych i okropnie sentymentalna figurka
wielkookiej małej dziewczynki, tulącej do siebie słodkiego
szczeniaczka, która na podstawku miała napis „Moja Najlepsza
Przyjaciółka". Wreszcie uznałam, że jedna z poduch sofy była
pusta i ostrożnie się tam usadowiłam.
— To bardzo ładny budynek — zagaiłam.
— Och, tak, a ochrona robi wielką różnicę! Może zrobię ci
filiżankę kawy? Obawiam się, że mam tylko rozpuszczalną
bezkofeinową.
To po co w ogóle pić kawę?
— Nie, dziękuję.
— A może coli? Chyba mam trochę w lodówce.
— Dobrze, poproszę.
Wyszła z wahaniem. W zagraconym, małym pokoju było
dwoje drzwi, jedne z tyłu po lewej, prowadzące do kuchni, i po
prawej do sypialni. Z kuchni dobiegły mnie dźwięki
przestawiania i mamrotanie, więc skorzystałam z okazji, żeby
się trochę rozejrzeć.
Na ścianach wisiało mnóstwo ozdóbek wszelkiej maści.
Grupa trzech złocistych motyli, całkiem ładny obraz
przedstawiający misę z kwiatami, dwa koszmarne plakaciki
słodkich cherubinków ze słodkimi zwierzątkami, kosz z trawy
wypełniony okropnie zakurzonymi zasuszonymi kwiatami,
plakietka z modlitwą o spokój... Mnogość rzeczy
domagających się uwagi zaczęła mnie oszałamiać.
Pomyślałam o miejscu w naszym domu i poczułam coś jakby
ukłucie winy.
Potem zwróciłam uwagę na telewizor. Cały czas był
włączony, ale nawet nie spojrzałam na obraz. Teraz do mnie
dotarło, że widzę w nim hol budynku. Powoli szedł przez niego
staruszek z balkonikiem. Dobry Boże. Ciekawe, ilu
rezydentów obserwuje życie w holu.
Pani Totino chwiejnym krokiem wróciła do pokoju, w drżącej
dłoni ściskając szklankę coli. Lód obijał się o ścianki w
drażniąco szybkim rytmie.
— Podobały ci się podkładki? — znienacka i głośno zapytała
pani Totino.
Przekazanie szklanki z jej rąk do moich przebiegło bez
przykrych niespodzianek.
— Nigdy takich nie widziałam — odpowiedziałam szczerze.
— Cóż, wiem, że nie będziesz obrażona, gdy ci powiem, że to
był prezent ślubny dla TC. i Hope. Przez te wszystkie lata
leżały w szufladzie i pomyślałam, że w zasadzie ktoś mógłby
się nimi nacieszyć. I nigdy nie były w użyciu; to nie tak, że
dałam ci używany prezent!
— Recykling — podsunęłam.
— Racja, racja. Teraz wszędzie jest recykling! Miałam
nadzieję, że zobaczę zdjęcie rodziny Juliusów, ale w całym tym
bałaganie wyłowiłam okiem tylko dwie fotografie w
podwójnej ramce, stojące niepewnie na telewizorze. Oba
zdjęcia były bardzo stare. Na jednym widniała surowa, mała
kobieta z ciemnymi włosami i twardym wzrokiem, stojąca
obok nieco wyższego mężczyzny z jaśniejszymi włosami i
nieśmiałą twarzą o wąskich wargach. Mieli na sobie ubrania,
które według mnie wskazywały na jakieś lata dwudzieste. Na
drugim zdjęciu były dwie bardzo do sie-
bie podobne dziewczynki, jedna mogła mieć dziesięć, druga
może dwanaście lat, obejmujące się i uśmiechające
niewzruszenie do aparatu.
— Ja i moja siostra, Alicia Manigault. Czyż to nie śliczne
imię? — czule powiedziała pani Totino. — Nigdy nie lubiłam
swojego imienia: Melba. A tamto drugie zdjęcie to jedyna
fotografia moich rodziców.
— Czy pani siostra nadal... mieszka w pobliżu?
— W Nowym Orleanie — powiedziała pani Totino. — Ma
niewielki domek w Metairie, to tuż pod Nowym Orleanem. —
Westchnęła ciężko. — Nowy Orlean to piękne miejsce;
zazdroszczę jej. Ona nigdy nie chce mnie odwiedzić. Jeżdżę
tam od czasu do czasu. Żeby zobaczyć miasto.
Zastanawiałam się, dlaczego po prostu się nie
przeprowadziła.
— Pani Totino, ma tu pani krewnych?
— Nie, nie od czasu... od czasu tragedii. Oczywiście słyszałaś
o tym.
Pokiwałam głową.
— Jednak kupiłaś ten dom, czy też twój mąż kupił go dla
ciebie, jeśli zrozumiałam to, co mówił pan Sewell.
— Tak, proszę pani.
— Nie boisz się? Inni ludzie wycofywali się z oferty kupna w
ostatniej chwili.
— To piękny dom.
— Nie jest nawiedzony, prawda? Nie wierzę w takie rzeczy
— powiedziała energicznie pani Totino.
Ukradkiem rozejrzałam się za miejscem na odstawienie
szklanki. Cola była kompletnie wygazowana.
— Ja też nie.
— Kiedy ten prawnik z głupim imieniem zadzwonił i
powiedział, że ktoś naprawdę chce kupić ten dom i że to para,
która zamierza się pobrać, pomyślałam sobie, że poślę im jakiś
drobiazg... Po tylu latach dom znów będzie żył. W jakim był
stanie?
Opowiedziałam jej; ona zadawała mi pytania, ja
odpowiadałam, i ani przez chwilę nie mówiła o tym, co mnie
interesowało najbardziej. Przyznaję, że zniknięcie jej córki,
wnuczki i zięcia musiało być okropne, ale można by się
spodziewać, że choć o tym wspomni. Poza sztywną wzmianką
o „tragedii" nie nawiązała jednak do tego. Oczywiście
najbardziej zainteresowana była mieszkaniem nad garażem,
tym zbudowanym dla niej, w którym mieszkała tak krótko.
Potem w tonie konwersacyjnym wróciła do samego domu.
Odmalowaliśmy go? Tak, powiedziałam jej. Czy położyliśmy
nowy dach? Nie, powiedziałam, agent upewnił się, że pan
Julius już to zrobił, kupiwszy budynek.
— Przyjechał tutaj, żeby być bliżej krewnych? — zapytałam
ostrożnie.
— Jego krewnych — uściśliła, pociągając nosem. —
Jego ciotka Essie nie miała dzieci, więc kiedy odszedł z armii,
wraz z Charity przenieśli się tutaj, żeby być bliżej niej. Wiele
lat oszczędzał, żeby założyć własny biznes: dobudówki do
domów, stolarka, rzeczy, które zawsze chciał robić. Mógł
pojechać gdziekolwiek chciał, ale osiadł tutaj — powiedziała
ponuro.
— I poprosili, żeby pani z nimi zamieszkała?
— Tak — przyznała. — Chcesz jeszcze coli? W kuchni
zostało pół puszki. Nie? Tak, wymyślili, że mogą zrobić
dobudówkę nad garażem. Nie chcieli, żebym mieszkała w
domu razem z nimi. Więc wyprowadziłam się z Nowego
Orleanu... mieszkałam razem z siostrą... i przyjechałam tutaj. A
ją zostawiłam tam. — Pokręciła głową. — Tak to było.
— Wobec tego — nie mogłam się powstrzymać od bycia
wścibską — dlaczego pani została?
— Dlaczego? — spytała bez wyrazu.
— Po tym, jak zniknęli. Dlaczego pani została?
— Och — pojęła. — Rozumiem. Zostałam na wypadek,
gdyby wrócili.
♦ ♦ ♦
— Martin, nie sądzisz, że to trochę niesamowite? — spytałam
tego wieczoru, gdy skończył jeść, a ja myłam naczynia.
— Niesamowite? Może sentymentalne. Po tylu latach raczej
nie znajdą się cali i zdrowi.
Przypomniałam sobie przesłodzone obrazki w jej mieszkaniu,
tę figurynkę. Wszystko bardzo sentymentalne.
— Może i tak — zgodziłam się niechętnie.
— Widziałeś, jak Angel i ja przestawiłyśmy meble w salonie?
— spytałam po chwili.
Wycisnęłam gąbkę i wyciągnęłam korek. Woda ze
zlewozmywaka spłynęła z potężnym bulgotem, jakby wypił ją
smok.
— Ładnie. Ale chyba trzeba coś zrobić z tym stołem, który
zostawiła ci Jane. Jedna noga jest obluzowana.
— Martin, myślę, że powinieneś mi opowiedzieć o
Youngbloodach.
— Mówiłem ci, Shelby potrzebował pracy... Zebrałam się na
odwagę.
— Nie, Martin, nie o to mi chodzi.
Odwiesił ścierkę na haczyk obok zlewu. Idealnie równo.
— Zastanawiałem się, kiedy w końcu zapytasz — powiedział
wreszcie.
— Zastanawiałam się, kiedy mi powiesz. Obrócił się twarzą
do mnie i oparł się o blat. Ja też
to zrobiłam. Skrzyżowałam ramiona na piersi. Rękawy miał
podwinięte, a krawat poluzowany. I także skrzyżował ramiona
na piersi. Ciekawe, co powiedziałby o tym ekspert od mowy
ciała.
— Czy Youngbloodowie to moi strażnicy? Są tutaj, żeby mieć
na mnie oko? — wyrzuciłam z siebie najbardziej oczywiste
pytanie.
Martin przełknął ślinę. Serce mi waliło tak, jakbym biegała.
— Poznałem Shelby'ego w Wietnamie — zaczął. — Pomógł
mi przez to przejść.
Kiwnęłam głową, żeby pokazać, że przyswajam informacje.
— Po wojnie... po naszej części wojny... w Wietnamie
poznałem ludzi z wywiadu. Mówiłem już wtedy jako tako po
hiszpańsku, Shelby tak samo. W naszej jednostce było kilku
Latynosów i rozmawialiśmy z nimi po hiszpańsku, żeby się
uczyć. Przynajmniej było co robić.
Martin tak ściskał swoje przedramiona, że aż pobielały mu
palce.
— Po tym, jak wyjechaliśmy z Wietnamu, odeszliśmy z armii,
ale zaciągnęliśmy się do innej akcji, która podlegała pod rząd.
— Zwerbowano was?
— Tak — po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. Jego
jasnobrązowe tęczówki obramowane czarnymi rzęsami i
brwiami patrzyły na mnie prosto, jakby mnie przewiercając. —
Zostaliśmy zwerbowani. A w naszym... Pracował z nami
Jimmy Dell, chłopak z bagien Florydy, który wychował się po
sąsiedzku
z uchodźcami z Kuby. Jego hiszpański był nawet lepszy od
naszego.
Martin uśmiechnął się lekko i pokręcił głową nad
umykającym wspomnieniem czasu i miejsca, którego nawet
nie potrafiłam sobie wyobrazić.
— A zajmowaliśmy się sprzedażą broni — podjął. — Tak
naprawdę to ją rozdawaliśmy, ale miało to wyglądać, jakbyśmy
byli niezależną firmą, która ją sprzedaje. Roe, co mogę
powiedzieć? Myślałem, przynajmniej na początku, że robię coś
dobrego dla swojego kraju. Nigdy nie miałem z tego
osobistych zysków. Ale coraz trudniej było określić, kim byli
ci dobrzy.
Wyglądał przez okno w noc. Zastanawiałam się, czy
Youngbloodowie z okna swojego mieszkania mogli zajrzeć do
naszej kuchni. Nie byłam w stanie się ruszyć, żeby zaciągnąć
zasłony.
A Martin spoglądał w swoje osobiste jądro ciemności.
Broń. Broń była lepsza od narkotyków. Prawda? Oczywiście
przy tych wszystkich podróżach Martina do Ameryki
Południowej zamartwiałam się, że jego piracka strona
prowadziła go do niebezpiecznego i lukratywnego handlu
narkotykami, choć mój mąż często wyrażał głęboką pogardę
dla tych, którzy ich używali, a także dla tych, którzy nimi
handlowali. Broń była lepsza.
— ...i dostarczaliśmy ją w bardzo odległe miejsca grupom
prawicowym. Niektórzy z tych ludzi byli w porządku, inni
stuknięci; wszyscy bardzo twardzi. A kilku było po prostu...
bandytami.
Zdjęłam okulary i dłonią potarłam oczy. Bolała mnie głowa.
Nałożyłam oprawki z powrotem i palcem nasunęłam na nos.
Popatrzyłam gdzieś ponad ramieniem Martina. Musiałam
wziąć mleczko do czyszczenia i porządnie odszorować zlew.
— I któregoś dnia, późnym rankiem, byliśmy w Chama
Mountains... z dostawą dla jednej z lepszych grup. Znikąd
napadła nas inna grupa, która coś słyszała o tej dostawie.
Oberwałem w ramię, Shelby miał znacznie gorszą ranę na
nodze. A Jimmiemu Dellowi odstrzelili głowę.
Gwałtownie nabrałam powietrza. Poślubiłam mężczyznę,
który był świadkiem takiego barbarzyństwa, takiego horroru;
był ich częścią. Zaczęłam drżeć. Chciałam, żeby ta opowieść
już się skończyła.
— Shelby'emu i mnie ledwie udało się stamtąd uciec.
Musieliśmy zostawić Jimmiego Della, a on był naszym
pilotem. Shelby wiedział o śmigłowcach wystarczająco dużo,
żeby nas stamtąd wyciągnąć, chociaż krwawił jak zarzynana
świnia. A potem trochę trwało, zanim wydobrzeliśmy.
Dowiedzieliśmy się, że grupa, której mieliśmy przekazać broń,
została wybita przed naszym przyjazdem. Gdy wróciliśmy do
Stanów, Shelby poje-
chał na Florydę spotkać się z rodziną Jimmiego Della. Jimmy
był najstarszym z dzieciaków, a po nim była jeszcze piątka, z
najmłodszą Angel. Wtedy jeszcze była dla niego za młoda,
pomyślał sobie Shelby, a i pan Dell z pewnością uważał tak
samo. Więc Shelby czekał.
A Martin zatrzymał się na tej osamotnionej farmie w Ohio,
wraz z człowiekiem, którego nienawidził, po to tylko, żeby
zdrowieć w miejscu, które znał. Tam właśnie zszedł się z
Cindy i wzięli ślub. Nigdy jej o tym nie opowiedział. O tym ani
o niczym innym.
Idiotyczne, ale nie mogłam przestać drżeć.
— Po kilku latach Shelby wrócił na Florydę. Angel, będąc w
szkole średniej, zainteresowała się sztukami walki, po tym, jak
coś jej się stało, i zainteresowała się także Shelbym. Pobrali się
i zaczęli pracować jako zespół ochroniarzy.
Rany, ciekawe, dla kogo można pracować na południu
Florydy.
— Ale nie chcieli pracować dla takich ludzi. — Moja twarz
musiała mówić sama za siebie. — Więc później pracowali
głównie dla mniejszych wytwórni filmowych, rozsianych po
Wschodnim Wybrzeżu, ochraniając ludzi, którzy przebywali
tam tymczasowo. Niektórzy z nich byli całkiem sławni. —
Martin uśmiechnął się z wysiłkiem. — I grali też epizody w
filmach karate. Ich ostatnią klientką była kobieta, która
pożyczyła dużo pieniędzy od niewłaściwych
ludzi. Roe, ona ich nie pożyczyła. — Martin spojrzał prosto
na mnie. — Ukradła je, o oni ją znaleźli. Zostawili
Youngbloodów przy życiu, ale pobili ich tak, żeby to sobie
dobrze zapamiętali. Gdy Shelby mnie znalazł, Angel wciąż
była w szpitalu. Przy ich rodzaju pracy nie ma żadnego
ubezpieczenia, więc byli zrujnowani i na jakiś czas musieli
wyjechać. Martwiłem się, że kiedy wyjeżdżam, to ty jesteś
tutaj zupełnie sama, a to mieszkanie stało puste... Ty drżysz!
Dwoma krokami znalazł się przy mnie, odczekał chwilę na
wypadek, gdybym miała go uderzyć, a potem mnie objął.
Poczułam, jak otaczają mnie jego ciężkie mięśnie, a po głowie
błąkała mi się myśl, że te jego ćwiczenia, które przypisywałam
chęci, by być w formie i dobrze wyglądać, tak naprawdę miały
go utrzymać w gotowości do samoobrony. Oparłam głowę o
jego mocną pierś i pozwoliłam, żeby przejął trochę mojego
dygotu.
— No i — powiedział do czubka mojej głowy, prawie
szeptem — co teraz będzie?
— Wezmę mleczko do czyszczenia i wyszoruję zlew.
Martin odsunął mnie od siebie. Był zły.
— Pójdę do pokoju rodzinnego i popracuję, aż będziesz
gotowa, żeby pogadać.
Wyszedł z kuchni. Jego buty lekko stukały na drewnianej
podłodze, gdy szedł przez hol.
Wyciągnęłam mleczko i gąbkę i zabrałam się do roboty.
Pomyślałam o rozmowie, którą odbyłam ze swoją matką.
Mówiłyśmy o miłości, a ona powiedziała, że kobiety, które
zostają z mężczyznami, którzy ich niszczą, mają w sobie
głęboką potrzebę, by zostać zniszczonymi; nie mogą kochać
kogoś, kto je niszczy, to nie powód, by nic nie zmieniać.
Kobieta z silnym instynktem samozachowawczym wyjdzie ze
złego związku, żeby się ratować; instynkt samozachowawczy
zabije miłość, żeby można było odejść i nie narażać się na
kolejne zranienia. Moja matka jako przykład podała siebie: gdy
mój ojciec zaczął ją zdradzać, odeszła i już go nie kochała.
A ja kochałam Martina tak bardzo, że czasami nie mogłam
złapać tchu. Nie powiedział mi całej prawdy. Zamierzałam
zostać. Nie miałam pojęcia, co sobie myślał, siedząc w naszym
nowym pokoju w naszym nowym domu.
Spłukałam mleczko ze zlewu. Błyszczał. Pewnie jeszcze
nigdy nie był taki czysty.
Chyba nie potrafiłam poskładać myśli w logiczny ciąg.
Ulżyło mi niewiarygodnie, że nie chodziło o narkotyki.
Musiałabym odejść. Broń była zła. Czy mogłam żyć z bronią?
Mogłam żyć z bronią. I dlaczego, na miłość boską, Martin się
we mnie zakochał? To było jak spotkanie Marsjanina i
Wenusjanki. Zgięłam się wpół, oparłam głowę na blacie i
zaczęłam płakać.
Martin usłyszał to i przyszedł do mnie. Nie znosił, gdy
płakałam. Odwrócił mnie i przygarnął do siebie, a ja
przywarłam do niego tak, jakbym próbowała wcisnąć mu się
pod skórę. Po kilku chwilach odniosło to swój nieuchronny
skutek, nawet w tych emocjonalnych okolicznościach. Martin
poruszył się niespokojnie, a ja go objęłam i uniosłam twarz.
Rozdział 9
Następnego ranka Martin wyszedł do pracy, wciąż
przyglądając mi się niepewnie, ale najwyraźniej czując ulgę, że
po cichu przepracowywałam sobie reakcję na jego bombowe
wiadomości.
Patrzyłam, jak szedł do garażu. Otworzyłam okno, żeby
wpuścić chłodne, poranne powietrze, więc słyszałam, jak
stanowczo mówi Madeleine, żeby zjeżdżała z maski jego
mercedesa. Martin tak kochał ten samochód, że wyjeżdżając,
nie zostawiał go na parkingu przy lotnisku; w takim wypadku
zawsze brał któryś z samochodów firmowych, więc kocica żyła
na krawędzi. Gdy wycofywał auto, kotka bezczelnie
wymaszerowała z garażu. Martin zawrócił na betonowym
podjeździe, a potem po żwirze wyjechał na drogę. Wyszłam na
zewnątrz z torbą kociego jedzenia i napełniłam miskę.
Madeleine nagrodziła mnie zdawkowym miauknięciem. W
szlafroku usiadłam na
schodach i patrzyłam, jak zjada karmę co do kawałeczka.
W ten sam jakby ogłuszony sposób odbyłam resztę moich
małych porannych rytuałów. Stanęłam w obliczu czegoś tak
dziwacznego, że po prostu potrzebowałam trochę czasu, żeby
się z tym uporać. Pomyślałam o mężczyznach, za których
wyszły niektóre moje koleżanki z klasy: właścicielu sklepu
żelaznego, agencie ubezpieczeniowym, farmerze, prawniku.
To, że spotykałam się z policjantem, przez moich przyjaciół
było uznawane za bardzo egzotyczne. Policjanci byli zbyt
blisko tej robaczywej strony życia, strony, której nie
widywaliśmy, bo nie odwracaliśmy kamieni.
Nieważne, z jakich powodów.
Z naszego pięknego, potrójnego okna w sypialni,
wychodzącego na front domu, drogę i pola, szpiegowałam
Angel Youngblood, wychodzącą na swoją poranną przebieżkę.
Tym razem jej strój był ciemnozłoty. Zrobiła serię ćwiczeń
rozciągających, co samo w sobie robiło wrażenie, i zaczęła
biec. Patrzyłam, jak robi pętlę po podjeździe i wybiega na
drogę. Długie nogi rytmicznie zagarniały przestrzeń, blond
kitka podskakiwała. Angel była energetyczna. Niedługo
zacznie się nudzić.
Wpadłam na pomysł.
Czekałam na jej powrót, a kiedy uznałam, że miała dość czasu
na prysznic i zmianę ubrania, zadzwoniłam
do niej. Jej numer znalazłam w notesie przy telefonie na
biurku Martina, gdy dzień wcześniej robiłam listę zakupów.
— Angel — powiedziałam, kiedy podniosła słuchawkę. —
Gdybyś mogła przyjść po tym, jak już pozałatwiasz swoje
sprawy... Mam pewien projekt.
♦ ♦ ♦
Tego ranka pojęłam prawdziwe piękno koncepcji posiadania
pracownika. Angel i ja nie znałyśmy się, nie łączyły nas żadne
więzy przyjaźni, uprzejmości czy zwyczajów. Jej zadaniem
było pomagać mi w moich poczynaniach.
A skoro Angel była pracownikiem, nie mogła protestować.
Przyszła ubrana w niebieskie jeansy, t-shirt i trampki;
wyglądała jak zdrowa dziewucha z farmy, która gołymi rękami
wrzuca na stryszek bele siana. Przygotowałam zwijaną,
metalową miarkę, notatnik i długopis oraz kopię najdłuższego
artykułu o zniknięciu rodziny Juliusów. Od lat go
przechowywałam, ponieważ miałam zamiar zrobić na ten
temat prezentację dla klubu Prawdziwych Morderstw.
Oczywiście zamierzałam znaleźć rodzinę Juliusów.
Podałam artykuł Angel i czekałam, aż go przeczyta.
Policja kontynuuje poszukiwania rodziny T.C. Juliusa, której
zniknięcie wczorajszego dnia
rano zgłosiła matka pani Julius, pani Melba Totino.
Pani Totino wezwała policję, kiedy w sobotę rano przyszła do
domu ze swojego mieszkania nad garażem i nikogo nie zastała.
Po kilku godzinach oczekiwania i odkryciu, że rodzinny
samochód i ciężarówka nadal stoją w garażu, pani Totino
zgłosiła zaginięcie.
Zaginął T.C. Julius, emerytowany sierżant wojska, który miał
zamiar otworzyć w naszym mieście firmę; jego żona, Hope;
oraz ich córka Charity, lat 15. Julius ma 5 stóp 11 cali wzrostu,
waży 185 funtów, ma 46 lat, siwiejące, brązowe włosy i
niebieskie oczy. Hope Julius ma ciemnobrązowe włosy,
niebieskie oczy, 5 stóp 4 cale wzrostu, waży 100 funtów. Ma
42 lata i choruje na raka. Charity Julius, która właśnie zaczęła
uczęszczać do liceum w Lawrenceton, ma niebieskie oczy i
brązowe włosy do ramion. Mierzy w przybliżeniu 5 stóp i
cztery cale, waży 120 funtów.
Juliusowie przeprowadzili się do Lawrenceton cztery
miesiące temu, żeby być bliżej jedynej żyjącej krewnej pana
Juliusa, jego ciotki, Essie Nyland. Pani Nyland, według jej
przyjaciół, jest zdruzgotana tym wydarzeniem. „Była
taka szczęśliwa, gdy T.C. się tutaj przeniósł, zwłaszcza odkąd
zaczęła chorować", powiedziała jedna z sąsiadek, pani
Lyndower Dawson. „Obawiam się, że to ją wykończy".
Pani Totino powiedziała miejscowym funkcjonariuszom, że
dzień przed zniknięciem był normalny. Poinformowała, że
większość czasu spędziła w swoim mieszkaniu, jak zwykle
przyłączając się do rodzinnych posiłków. Powiedziała, że z
wizytą przyjechał Harley Dimmoch, przyjaciel Charity Julius z
ich poprzedniego miasta zamieszkania, Columbii. Wyjechał
przed zmrokiem, a dzień spędził, pomagając pani Julius przy
domu.
Późnym popołudniem przyjechał miejscowy przedsiębiorca
budowlany, Parnell Engle, żeby wylać beton pod nowe patio,
które T.C. Julius zaplanował na tyłach domu. Widział się i
rozmawiał z Hope oraz Charity Julius, i nie zauważył niczego
dziwnego.
Detektyw Jack Burns mówi, że jego ludzie „bardzo starannie
sprawdzają wszystkie możliwości".
„Nie wydaje się, żeby odjechali z własnej woli, skoro oba
samochody są w garażu", skomentował. „Z drugiej strony nie
ma żadnych
śladów przemocy, a ich rzeczy pozostały nietknięte".
Prosi, by wszyscy mieszkańcy, którzy mają wiadomości o
rodzinie Juliusów, niezwłocznie skontaktowali się z policją.
Do artykułu były dołączone zdjęcia: domu oraz studyjny
portret rodzinny. T.C. Julius był krępym mężczyzną z
agresywnym uśmiechem i kwadratową twarzą. Jego żona,
Hope, sprawiała wrażenie szczupłej, słabej i chorej, skurczonej
do tych samych rozmiarów, co jej nastoletnia córka. Charity
Julius miała włosy do ramion (lekko się podwijały) i owalną
twarz swojej matki. Choć może nieładna, była pociągająca i
trzymała się jak dziewczyna przyzwyczajona do tego, że jest
siłą, z którą należy się liczyć.
♦ ♦ ♦
— To ten dom — zauważyła Angel, oglądając zdjęcie.
Sprawdziła datę artykułu. — Ponad sześć lat temu.
— Jak ci się wydaje, gdzie oni są? — zapytałam.
— Myślę, że nie żyją — odpowiedziała bez wahania. — On
dopiero co się tu wprowadził. Miał zamiar otworzyć nową
firmę. Żadnych wzmianek o kłopotach małżeńskich. Żadnych
wzmianek o córce, która popa-
dła w konflikt z prawem. Właśnie zbudował mieszkanie dla
teściowej, więc widocznie ją tolerował. Brak wyraźnego
powodu, żeby uciekać cichaczem, zwłaszcza zabierając ze
sobą żonę i córkę.
— Myślę, że nadal tu są. Samochód został na miejscu.
— Ale zabójca mógł ich wywieźć swoim autem — rozsądnie
wytknęła Angel. — A co, jeśli to był ten chłopak, Dimmoch?
Może pozbył się ich po drodze do domu?
— To dlaczego ciała się nie znalazły?
— Jeszcze nie. Hoffy1 też nie znaleziono, prawda? Nie dałam
się zniechęcić.
— Biorąc pod uwagę ten samochód i że ciała nie zostały
odnalezione, sądzę, że to całkiem możliwe, że nadal są gdzieś
tutaj.
— No to co mamy robić?
— Chcę, żebyśmy zmierzyły wszystkie ściany i podłogi, i
wszystko, co nam przyjdzie do głowy.
— Myślisz, że policja tego nie zrobiła?
— Nie wiem, co zrobili, i nie jestem pewna, czy uda mi się
dowiedzieć. Ale spróbuję. To tylko pierwszy krok.
1Jimmy Hoffa (James R. Hoffa) (ur. 14 lutego 1913 — zaginął 1975) — amerykański działacz
związkowy, długoletni przewodniczący związku Teamsters, znanego z silnych powiązań z
przestępczością zorganizowaną.
— Pierwszy krok. Hmmm. — Zastanawiała się nad tym przez
chwilę, a potem wzruszyła ramionami. — Gdzie zaczynamy?
— Obawiam się, że od mieszkania.
— Ale ta teściowa, Totino, mówi, że była tam przez cały
dzień. A przynajmniej przez jego większą część — poprawiła
się Angel, raz jeszcze zaglądając do artykułu.
— Więc zaczniemy od najmniej prawdopodobnego miejsca i
je wyeliminujemy — oświadczyłam.
Angel spojrzała na mnie z namysłem.
— Okay — powiedziała wreszcie. Pozbierałyśmy nasze
rzeczy i zabrałyśmy się do pracy.
Półtorej godziny później przerwał nam przyjazd Susu Hunter,
z którą przyjaźniłam się przez całe życie.
— Roe! Gdzie się podziewasz? — wykrzykiwała z ganku.
Angel i ja wyłoniłyśmy się z warsztatu na tyłach garażu,
zakurzone, zgrzane i pokryte pajęczynami. Podczas prac nad
odnowieniem domu nie zajmowałam się warsztatem. Można
było powiedzieć, że pan Julius miał zamiar często z niego
korzystać: wzdłuż ścian wisiały deski z powbijanymi w nie
haczykami, znajdował się tam też stół roboczy, a nad nim
mocna lampa. Najwyraźniej wymienił także drzwi: były
bardzo szerokie i otwierały się do samego końca. Teraz
były zastawione pudłami z narzędziami, których Martin nie
otworzył, odkąd został przeniesiony do Chicago i mieszkał w
mieszkaniu, a nie w domu. Pudłom towarzystwa dotrzymywała
kosiarka, której pochodzenia nie mogłam sobie przypomnieć:
być może należała do Jane Engle. Repertuar narzędzi
uzupełniały grabie, motyki, szpadle, młot dwuręczny i siekiera.
Wszystko było brudne.
Tak więc, jak powiedziałam, gdy Angel i ja stamtąd
wyszłyśmy, nie wyglądałyśmy szczególnie reprezentacyjnie.
— Roe, na miłość boską! — z niejakim podziwem
powiedziała Susu. — Coś ty robiła?
— Sprzątałam w garażu — odparłam, nie rozmijając się
specjalnie z prawdą; skoro już tam byłyśmy, to faktycznie
trochę poustawiałyśmy niektóre rzeczy. — Susu, to jest Angel
Youngblood, która niedawno przyjechała do Lawrenceton.
— Jak miło, że tu zamieszkałaś! — ciepło powitała ją Susu.
— Mam nadzieję, że podoba ci się to nasze małe miasteczko. A
jeśli jeszcze nie wybrałaś sobie kościoła, to z radością
powitamy cię w Calgary Baptist.
Żałowałam, że nie mam kamery. Mina Angel była niezwykła.
Jednak pomimo twardego życia, które było jej udziałem przez
ostatnich kilka lat, Angel Dunn Youngblood była prawdziwą
córą Południa. Szybko się pozbierała.
— Dziękuję. Jak dotąd bardzo nam się tu podoba. I bardzo
dziękuję za zaproszenie do twojego kościoła, ale obecnie
Shelby i ja bardzo interesujemy się buddyzmem.
Przewidując przyjemności, odwróciłam się w stronę Susu.
— To fascynujące! — wykrzyknęła, nie tracąc rezonu. —
Gdybyście kiedykolwiek mieli wolną środę w południe,
pierwszą środę miesiąca, byłoby cudownie, gdybyście mogli
się pojawić i opowiedzieć coś na lunchu powitalnym dla
nowych mieszkańców.
— Och. Dziękuję bardzo. Bardzo przepraszam, ale za jakąś
godzinę Shelby wróci do domu, żeby coś zjeść.
I Angel wycofała się wdzięcznie, wbiegając po schodach do
ich mieszkania. Ulżyło mi, kiedy gdy zamykała za sobą drzwi,
zobaczyłam na jej twarzy lekki uśmiech — bez śladu wrogości.
— Cóż za interesująca kobieta — podsumowała Susu
rozmyślnie neutralnym tonem.
— To prawda — przytaknęłam szczerze.
— Jak to się, na Boga, stało, że tu zamieszkała? Ruszyłyśmy
w stronę domu. Susu wyglądała ładnie,
i na cięższą o kilka funtów niż przed rokiem. Włosy miała
świeżo ufarbowane na rażący blond; ubrała się w błękitne
spodnie w białe kropki oraz białą koszulę.
— Och, jej mąż jest przyjacielem Martina.
— Jest jeszcze większy od niej?
— Trochę.
— Pewnie nie mają dzieci?
— Nie...
— Bo strach pomyśleć, jakich by były rozmiarów.
Parsknęłam śmiechem i zaczęłyśmy rozmawiać
o dzieciach Susu, Małym Jimie i Bethany. Bethany była
bardzo zajęta nauką stepowania, a Mały Jim, młodszy
0 kilka lat, miał dostać brązowy pas w taekwondo.
— A Jimmy? — spytałam grzecznościowo. — Co u niego?
— Chodzimy na terapię rodzinną — powiedziała Susu głosem
kogoś zdeterminowanego, żeby się nie wstydzić. — I chociaż
za wcześnie, żeby coś powiedzieć, Roe, to naprawdę uważam,
że nam to pomoże. Zabrnęliśmy za daleko, ignorując to, co
naprawdę czujemy i wygładzając po wierzchu, żeby wszystkim
dookoła się wydawało, że jest dobrze. Powinniśmy byli
bardziej się przejmować tym, co naprawdę się w nas działo.
Cóż za zdumiewająca przemowa ze strony Susu
Saxby-Hunter. Uścisnęłam ją lekko.
— Bardzo dobrze — powiedziałam nieadekwatnie i ciepło. —
Wiem, że jeśli oboje się postaracie, to się uda.
Susu uśmiechnęła się drżąco.
— Chodź! Pokaż mi ten swój wymarzony dom! — zarządziła
energicznie.
Wymarzonym domem Susu był ten, który zosta-
wili jej rodzice, a który zbudowali dziadkowie. W jej oczach
nigdy żaden dom mu nie dorówna i lubiła zbywać nowe domy
naszych przyjaciół, położone w nowych dzielnicach, jako
„budynki, nie domy!" Ale ten uznała za prawdziwy dom.
— Nie przeraża cię to? — spytała z bezpośredniością starych
przyjaciół.
— Nie — odparłam, niezaskoczona jej pytaniem. Starzy
przyjaciele czy nie, sporo ludzi mnie o to pytało. — To
spokojny dom. Cokolwiek tu się stało.
— Założę się, że czasami się zastanawiasz, gdzie oni są.
— Masz rację, Susu. Cały czas się nad tym zastanawiam.
Susu wzdrygnęła się teatralnie.
— Cieszę się, że jest twój, a nie mój — powiedziała. — Mogę
zapalić?
— Nie, nie w środku. Chodźmy na ganek. Zaraz znajdę jakąś
popielniczkę.
Z dachu ganku zwisała teraz huśtawka, a obok niej stały ładne
krzesła ogrodowe. Były tam też dwa czy trzy stoliki, a ja
znalazłam popielniczkę dla Susu.
Gdy tak siedziałyśmy i gawędziłyśmy o tym i o owym, na
podjazd wjechał Shelby Youngblood i pomachał do nas,
wysiadając z samochodu. Odmachałyśmy mu, a on wbiegł po
schodach do swojego mieszkania, do swojej Angel.
— Rany, kawał chłopa — stwierdziła Susu. — Niezbyt
pociągający, co?
— Chyba jednak tak — powiedziałam zaskakując samą
siebie.
— A ty wyszłaś za Faceta Roku.
—- Shelby jest atrakcyjny — powiedziałam stanowczo. —
Może jestem zamężna, ale nie jestem ślepa.
— Te wszystkie blizny po trądziku!
— Tylko dodają mu charakteru.
— Martin przyjeżdża na lunch do domu?
— Jak dotąd nie. Wciąż nadgania zaległości po naszym
wyjeździe.
— Jimmy ma dziś spotkanie rotarian. Chodźmy do kuchni i
zróbmy jakiś lunch.
Zjadłyśmy kanapki z szynką, winogrona i chipsy
ziemniaczane, i porozmawiałyśmy jeszcze o mojej podróży
poślubnej i ostatnim spotkaniu Koła Modlitewnego Kobiet.
Moja stara znajoma Neecy Daw-son głośno i dobitnie
sprzeciwiła się zaproszonemu mówcy, wprowadzając zamęt
wśród pań i prowokując wcale liczne uwagi, że już czas, żeby
spotkała się z Bogiem twarzą w twarz.
— Przyjaźniła się z Essie Nyland, prawda? — spytałam przy
okazji.
— Neecy? Tak. Essie była też dobrą przyjaciółką mojej babci
i przeżyła ją chyba ze dwadzieścia lat. Panna Essie zmarła...
chwila. Sześć lat temu. A Neecy
nadal ma się świetnie. Ciągle zna tutaj wszystkich, wie, co kto
zrobił i kiedy.
Dotarło do mnie, że mogłabym z panną Neecy odbyć owocną
rozmowę. Opowiedziała mi o kłótniach Zinsnerów podczas
budowy tego domu. To właśnie ta opowieść podsunęła mi
myśl, że mogą tu być jakieś skrytki, w których być może
znajdują się ciała rodziny Juliusów. To właśnie był powód
poszukiwań, które prowadziłam wraz z Angel.
— Pamiętasz, kiedy zniknęła rodzina Juliusów? — spytałam.
Zabrałam pusty talerz Susu i swój, i zaniosłam je do zlewu,
jak zawsze podziwiając kamionkę, z której były zrobione.
Kolory ziemi i wzór z południowego zachodu... dlaczego, na
Boga, ja — rdzenna mieszkanka Georgii — czułam się
zmuszona mieć naczynia w stylu południowego zachodu,
naprawdę nie wiedziałam.
— Tak — powiedziała Susu. — Dopiero co urodziłam
Małego Jimmiego. Ty pracowałaś w bibliotece, chyba dopiero
od roku, zgadza się?
— Zgadza. Teraz to już przeszło sześć lat. Jednocześnie
pokręciłyśmy głowami, dziwiąc się
nieubłaganemu upływowi czasu.
Susu zerknęła na zegarek i krzyknęła cicho.
— O rany! Roe! Dziesięć minut temu miałam być u pani
Newman, żeby ją zabrać do salonu piękno-
ści! Przepraszam, muszę lecieć! Wprosiłam się i teraz
zostawiam cię ze zmywaniem — jęczała, po drodze do drzwi
wyciągając kluczyki z torebki.
Bezceremonialnie wsadziłam talerze do zmywarki,
zamarynowałam w miodzie, sosie sojowym i czosnku
karkówkę na kolację i usiadłam, żeby zrobić jedną z tych list,
które podobno miały sprawiać, że człowiek stawał się bardziej
efektywnym.
Skończyć pomiary domu.
Porozmawiać z panna Neecy o Essie Nyland, a także o Zinsnerach –
gdzie byla ta wbudowana szafa?
Może. uda sie znaleźć Harleya Dimmocha?
Sprawdzić, czy Parnell Engle opowie mi o dniu, gdy wylewał tu beton.
Spytać Lynn albo Arthura, czy mogłabym zobaczyć akta sprawy
zniknięcia Juliusów albo czy mógłby mi opowiedzieć o szczególach.
Sprawdzić, czy udałoby sie coś wyciągnąć od prawnika pani Totino,
Bubby Sewella (który przypadkiem jest także moim prawnikiem i mężem
mojej przyjaciółki, Lizanne Buckley).
Byłam zadowolona. Wyglądało na to, że przez jakiś czas będę
miała zajęcie. Obecnie właśnie tego mi było trzeba. Być może
gdy będę pracować nad sprawą Juliusów, problem sekretnego
życia mojego męża jakoś sam się rozwiąże. Jasne.
Rozdział 10
— Sally — powiedziałam cicho do telefonu na biurku
Martina. — Chciałabym niedługo zjeść z tobą lunch, u mnie
albo u ciebie, dobrze? Mam kilka pytań. Zajmowałaś się
zniknięciem Juliusów, prawda? Masz może nadal swoje akta
czy notatki z tamtej sprawy?
Sally, współgospodyni mojego wieczoru panieńskiego,
przynajmniej od piętnastu lat pracowała w „Lawrenceton
Sentinel".
— Nie zachowuję notatek o pięćdziesiątych rocznicach ślubu
albo tym, kto wygrał konkurs plucia pestką arbuza, ale
materiały o większych sprawach kryminalnych owszem.
Wydawała się lekko rozdrażniona.
— Okay, okay! — rzuciłam szybko. — Przepraszam. Nie
znam się na pracy reporterów!
— Tak, mam te materiały — powiedziała łagodniejszym
tonem. — I rozumiem, dlaczego się tym
interesujesz. Moja lepsza połówka... no, moja druga
połówka... jest w Auguście na seminarium dotyczącym technik
przesłuchania, więc przez dwa dni jestem wolna. Kiedy ci
pasuje?
— No to może u mnie, jutro, na lunch koło południa? —
zapytałam.
Wiedziałam, że Sally, jak całe Lawrenceton, chciała obejrzeć
dom.
Rozłączyłam się, gdy po schodach zszedł Martin, spocony i
zrelaksowany po ćwiczeniach na swoich przyrządach. Grał też
w sąuasha w Athletiv Club, ale czasami nie pasowały mu
godziny. Lubił mieć w domu sprzęt do ćwiczeń.
— Jestem spocony — ostrzegł mnie.
Nie przejęłam się tym zbytnio. Sama już się wykąpałam po
tym, jak dziś rano pracowałam w garażu. Angel i ja
skończyłyśmy pomiary po południu, i na środku garażu
znajdowało się czterocalowe wątpliwe miejsce, ale uznałam, że
w tym miejscu pani Zinsner zażądała od pana Zinsnera, żeby
dobudował miejsce na drugi samochód. Nie wydawało mi się,
żeby na czterech calach można było ukryć trzy ciała, a Angel
zgodziła się ze mną.
Objęłam Martina, przesuwając ręce po jego biodrach, a potem
w górę pleców.
— Roe — powiedział z wahaniem.
— Hmmm?
— Jesteś zła?
— Tak. Ale pracuję nad tym.
— Pracujesz.
— Tak. Zakładam, że nie powiedziałeś mi tego wszystkiego
przed ślubem na wypadek, gdybym wiedząc o tym, nie
zgodziła się za ciebie wyjść. Zgadza się? Czy po prostu miałeś
nadzieję, że nigdy nie zapytam? A może po prostu myślałeś, że
byłam tak zdesperowana albo tak głupia, żeby nie zauważyć, że
w twojej historii jest kilka luk?
— No...
— Martin, dam ci wskazówkę. Na to jest tylko jedna
właściwa odpowiedź.
— Bałem się, że za mnie nie wyjdziesz, gdy się dowiesz.
— I to była właściwa odpowiedź.
— To dobrze.
— Więc teraz muszę zdecydować, jak się czuję z tym, że
chciałeś, żebym weszła w małżeństwo, bardzo poważną rzecz,
nie znając wszystkich faktów dotyczących twojego życia. Czy
mi pochlebia, że tak bardzo chciałeś mnie zatrzymać, że byś
tego nie zaryzykował? Pewnie. — Przeciągnęłam paznokciem
po jego kręgosłupie, a on zadrżał. — Czy jestem zła, że
potraktowałeś mnie jak jakąś kobietkę z lat pięćdziesiątych,
która im mniej wie, tym lepiej? Jestem. — Wbiłam paznokieć
w jego skórę. Odetchnął głośno. — Martin,
musisz być ze mną szczery. Mój szacunek do samej siebie...
Nie zniosę, że mnie okłamujesz, nieważne, jak bardzo cię
kocham.
♦ ♦ ♦
Następnego dnia — dnia, w którym na lunch miała przyjechać
Sally Allison — Martin i ja byliśmy także zaproszeni na
kolację do domu jednego z szefów oddziału Pan-Am Agra.
Człowiek ten, Bill Anderson, był nowym pracownikiem,
zatrudnionym przez szefa Martina i wysłanym do
Lawrenceton, żeby ocenił i rozszerzył program zabezpieczeń
fabryki. Obudziłam się więc w nastroju nieco wyczekującym.
Gdy półprzytomna, po drodze na kawę weszłam na chwilę do
łazienki. Martin właśnie się golił. Zaczęła się ustalać nasza
dzienna rutyna.
Lubił być już w pracy, gdy przyjeżdżali pozostali
menedżerowie Pan-Am Agra. Martin zawsze wyglądał
nienagannie. Wszystkie jego ubrania były drogie i lubił
oddawać koszule do pralni na krochmalenie, co — szczerze
mówiąc — bardzo mi odpowiadało. Nie miałam nic przeciwko
temu, żeby je tam zawozić i potem odbierać. Prasowania
nienawidziłam z całego serca, a Martin, który dobrze sobie z
nim radził, nie miał na to czasu ani chęci, chyba że nie było
innego wyjścia.
Na szczęście oboje rano nie byliśmy rozmowni.
Schodził na dół, robił sobie własne śniadanie i nalewał kawy.
Do tego czasu ja kończyłam czytać pierwsze strony gazety,
którą przynosiłam z podjazdu. Następnie to on je czytał, a
potem podawałam mu działy ze środka. Martin nie interesował
się specjalnie sportami drużynowymi, co zauważyłam, nie
robiąc uwag. Sporty jeden na jednego — o, to było coś, co
lubił.
Gdy Martin skończył gazetę i śniadanie, porozmawialiśmy
chwilę o spotkaniach przewidzianych na ten dzień i poszedł na
górę, żeby umyć zęby. Nalałam sobie kolejny kubek kawy i
zabrałam się do rozwiązywania krzyżówki w gazecie.
Zszedł na dół, zabrał aktówkę, zapytał, czy mamy jeszcze coś
do omówienia, uprzedził, że większą część dnia spędzi poza
biurem i pocałował mnie na do widzenia. Wyszedł przed
siódmą trzydzieści.
W każdym razie czułam, że nasze poranki były udane. Jak
dotąd.
♦ ♦ ♦
Tego dnia Angel stawiła się koło ósmej trzydzieści.
— Shelby mówi — zaczęła bez wstępów — że musimy się
dowiedzieć, czy przeszukano okolicę z powietrza, zwłaszcza
pola dookoła domu.
— Hmm — mruknęłam i zanotowałam to sobie na liście. —-
Zapamiętam, żeby o to zapytać. Przyjaźnię się z tutejszą
reporterką. Przychodzi dziś na lunch.
— Masz bogate życie towarzyskie.
— Och?
— Chyba cały czas ktoś cię odwiedza albo ty gdzieś jedziesz,
albo ktoś do ciebie dzwoni.
— Wychowałam się tutaj. Pewnie gdybyś nadal mieszkała
tam, gdzie się urodziłaś, byłoby tak samo.
— Może — z powątpiewaniem powiedziała Angel. — Nigdy
nie miałam tylu znajomych. Gdy dorastałam, mieszkaliśmy na
bagnach. Miałam braci i siostry. A ty?
— Mam przyrodniego brata, ale mieszka w Kalifornii. Jest
ode mnie dużo młodszy.
— Cóż, poza paroma Kubańczykami, byliśmy tam
praktycznie sami. W dużej mierze trzymaliśmy się razem. Gdy
byłam nastolatką, zaczęłam chodzić na randki... ale nawet
wtedy zwykle cieszyłam się, kiedy już wracałam do domu. Nie
byłam za dobra w rozmowach o niczym, a jeśli nie rozmawiasz
i nie pijesz, to chłopcy chcą robić co innego. A ja nie chciałam.
Po raz pierwszy uśmiechnęłyśmy się do siebie.
Potem Angel zamilkła i zrozumiałam, że wiadomości o sobie
podaje w odmierzonych porcjach, i to był cały dzienny
przydział.
Wyszłyśmy na chłodne, wiosenne powietrze, żeby pomierzyć
dom od zewnątrz. Potem pomierzyłyśmy wszystkie pokoje i
narysowałyśmy szczegółową mapkę domu.
— Coś takiego chyba może się przydać — westchnęłam,
przyglądając się ścianom, które okazały się tylko zwykłymi
ścianami, bez tajemnych skrytek z makabryczną zawartością.
Tyle w kwestii ukrytej szafy.
— Och, z pewnością — sucho powiedziała Angel. — Gdy
następnym razem ktoś zapyta, gdzie jest łazienka, wystarczy,
że powiesz, by poszedł czterdzieści dwa cale od podstawy
schodów, skręcił na wschód, a potem dwie stopy na północ.
Przez sekundę patrzyłam na nią nieprzytomnie, a potem nagle
zaczęłam się śmiać.
Może nasza dziwna znajomość będzie zabawniejsza, niż obie
przypuszczałyśmy.
Angel spojrzała na plany.
— Coś było na strychu — zauważyła.
— Co?! Co takiego?
— Pewnie nic takiego. Ale wiesz, komin idzie z salonu,
potem w górę przez waszą sypialnię, tam gdzie macie kominek,
a potem przez strych na dach.
— No.
— Miałam wrażenie, że na strychu jest za dużo komina.
— Ktoś mógł ich tam zamurować — powiedziałam bez tchu.
— Albo i nie. Ale możemy sprawdzić.
— Do kogo można by zadzwonić, żeby go rozebrał?
— Kurde, sama mogę to zrobić. Ale Roe, zastanów się. Co,
jeśli tam niczego nie ma? Co, jeśli po prostu rozwalisz bardzo
dobry komin... po nic?
— To mój komin.
Skrzyżowałam ręce na piersi i spojrzałam na nią znacząco.
— Ano jest — potwierdziła. — To do roboty. Idź na górę i się
mu przyjrzyj, a ja pójdę do garażu po młot i parę innych rzeczy.
Ściągnęłam schody na strych i wspięłam się na górę. W
gorącu małego poddasza, ze słońcem wpadającym przez
okrągłe okienko na tyłach domu, uspokoiłam się. Podłoga na
strychu była drewniana, ze starych desek, szerokich i ciężkich.
Zaskrzypiały lekko, gdy podeszłam do komina. Faktycznie,
cegły odrobinę się różniły od tych na dole, choć nie byłam w
stanie powiedzieć, czy wyglądają na nowsze. No i komin był
szerszy.
Zachowywałam sceptycyzm. Miałam pewność, że policja
zauważyłaby świeżą murarkę.
Po chwili na schodach pojawiła się Angel z młotem w rękach.
Popatrzyła na cegły. Nałożyła plastikowe okulary ochronne, a
ja tylko gapiłam się na nią.
— Odłamki cegieł — powiedziała praktycznie. — Lepiej się
cofnij; ty nie masz gogli.
Odeszłam tak daleko, jak to było możliwe, aż do miejsca, w
którym ledwie mogłam stanąć, i zgodnie
z kolejną radą Angel, odwróciłam się. Usłyszałam huk, gdy
młot uderzył w cegły, potem kolejne uderzenia; stopniowo do
tego dźwięku dołączyły odgłosy pękania i spadania.
Potem Angel się zatrzymała, a ja odwróciłam. Patrzyła na coś
leżącego w stercie cegieł i pokruszonej zaprawy.
— O cholera — powiedziała. Poczułam, że włosy stają mi
dęba.
Podeszłam do niej pospiesznie i stanęłam obok, patrząc na to,
co robiła.
W gruzie spoczywało coś owiniętego w poczerniałe od dymu
i sadzy koce.
Uniosłam dłoń do ust.
Stałyśmy tam przez najdłuższą chwilę mojego życia, gapiąc
się na to małe zawiniątko.
Potem uklęknęłam i drżącymi rękami zaczęłam odwijać koce.
Spomiędzy szmat spojrzała na mnie mała, biała twarzyczka.
Wrzasnęłam przeraźliwie.
Angel chyba też, choć później gorąco się tego wypierała.
— To lalka — powiedziała, klękając obok mnie i chwytając
mnie za ramiona. — Roe, to jest lalka z porcelany.
Potrząsnęła mną i sądzę, że uważała, iż jest delikatna.
Później, gdy już obie wzięłyśmy prysznic, a Angel
zadzwoniła po kamieniarza, żeby przyjechał naprawić komin,
zastanawiałyśmy się, skąd wzięły się tam i ta komora, i lalka.
Uznałam, że opowieść o tym, jak Sarah May Zinsner chciała
mieć szafę, którą jej mąż zamurował z czystej złośliwości,
miała swoją podstawę w tym, co się działo z kominem.
Ostatecznie doszłyśmy do wniosku, że kazała położyć
dodatkową warstwę cegieł, żeby umieścić tam półki na... kto to
wie? Może chciała, żeby znalazły się tam półki dla gosposi,
która mogłaby zamieszkać na strychu. Ale ostatnia zmiana była
dla Johna L. Zinsnera tą kroplą, która przelała czarę. Kazał
dołożyć warstwę cegieł, a gdy kamieniarz pracował, być może
jedna z córek właścicieli na chwilę (jak sądziła) położyła
owinięte w kocyk „dziecko" na półce. Teraz ja je miałam, po
tylu latach.
Śmiertelnie przeraziło Angel i mnie.
♦ ♦ ♦
Jakoś tak wyszło, że kiedy kroiłam truskawki na lunch i
zadzwoniła moja matka, nic jej nie powiedziałam o mojej
porannej przygodzie. Byłaby przerażona, że szukam rodziny
Juliusów; poza tym nie chciałam mówić, jak bardzo się
zdenerwowałam, gdy zobaczyłam tamtą maleńką, białą twarz.
Choć raz nie wyczuła, że nie byłam zbyt szczęśliwa.
Niezwykłe, biorąc pod uwagę, że rozmawiałyśmy przez telefon
albo osobiście prawie codziennie. Była całą moją rodziną,
odkąd ojciec wraz z moim przyrodnim bratem przeprowadził
się do Kalifornii. To było właśnie coś, teraz to sobie
uświadomiłam, co łączyło mnie z rodziną Juliusów. Byli
prawie tak samo oderwani od południowej sieci powiązań
rodzinnych, jak ja.
— Sfinalizowałam dziś sprzedaż domu — powiedziała matka.
Z każdej sprzedaży była tak dumna, jakby to była jej
pierwsza, co uznawałam za swoiście ujmujące. Gdy byłam
nastolatką i matka zaczęła pracować — zanim została
niezależną i odnoszącą sukcesy bizneswoman — miałam
wrażenie, że każdy sprzedany przez nią dom należałoby
uczcić, wyprawiając przyjęcie. Matka wydawała się tak samo
zmotywowana teraz, jak zaraz po tym, jak odeszła od ojca i
bardzo potrzebowała pieniędzy; ojciec nigdy nie był zbyt
sumienny, gdy chodziło o alimenty na dziecko.
— Którego? — spytałam z uprzejmym zainteresowaniem.
— Andertonów — powiedziała. — Pamiętasz, mówiłam ci,
że w zeszłym tygodniu dostałam zaliczkę. Aż do ostatniej
chwili bałam się, że się wycofają. Jakiś idiota opowiedział im o
Tonii Lee Greenhouse. — Tonią Lee, miejscowa agentka
pośrednictwa w sprzedaży nie-
ruchomości, została zamordowana w tamtejszej głównej
sypialni. — Ale się udało.
— Mandy się ucieszy. A przy okazji — przypomniało mi się
podobne nazwisko — dziś wieczorem idziemy na kolację do
Billa Andersona. Sprzedałaś im dom, prawda? Jaka jest jego
żona?
— O ile dobrze pamiętam, dość miła i niezbyt bystra.
Wynajmują z opcją kupna.
Gdy się pożegnałyśmy, a ja wróciłam do działań przy zlewie,
spiesząc się, bo eskapada na strych zajęła nam dużo czasu,
próbowałam sobie wyobrazić, co w mojej sytuacji zrobiłaby
matka — ale to było tak, jakbym usiłowała sobie wyobrazić
stepującego papieża.
♦ ♦ ♦
Sally przyjechała punktualnie, ubrana w bardzo kosztowny
kostium, który miała zamiar nosić tak długo, aż zostaną z niego
strzępy. Sally od wieków miała czterdzieści dwa lata. Była
atrakcyjną kobietą z brązowymi, skręconymi trwałą włosami.
Nie była ani chuda, ani gruba, ani wysoka, ani niska.
W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat Sally była bliska
przebicia się do większej gazety, ale się nie udało. Została
mentorką i postrachem młodych adeptów dziennikarstwa,
którzy regularnie pojawiali się w „Sentinelu", ucząc się
zawodu.
Po raz pierwszy Sally uściskała mnie rytualnie.
To był wyraz uznania dla ważnych rzeczy, które przytrafiły
mi się, odkąd widziałyśmy się po raz ostatni; teraz byłam
szanowaną kobietą zamężną, i to nie tak po prostu zamężną, ale
taką, która zdobyła naprawdę wartościową nagrodę,
atrakcyjnego dyrektora fabryki, który przypuszczalnie mógł się
pochwalić znaczącymi dochodami. Naprawdę można to
wszystko zawrzeć w jednym uścisku!
— Roe, wyglądasz świetnie — oświadczyła Sally. Nie wiem,
dlaczego ludzie czują się zmuszeni do
mówienia tego młodym mężatkom. Czy regularny seks ma
sprawiać, że się ładniej wygląda? Odkąd wróciliśmy z podróży
poślubnej, już wiele osób podkreślało, jak świetnie wyglądam.
Może to właściwość wyłącznie seksu małżeńskiego.
— Dziękuję, Sally. Chodź, pokażę ci dom.
— Od lat tutaj nie byłam. Nie, odkąd to się wydarzyło. Och,
kto by się spodziewał, że są tu dębowe podłogi! Wyglądają
cudownie!
Sally szła za mną, wykrzykując co chwila coś z aprobatą.
Gdy postawiłam na stole lunch, opowiedziała mi o swoim
synu Perrym i cudownej dziewczynie, którą poznał w swojej
grupie terapeutycznej, i o swoim mężu Paulu oraz rysach na ich
małżeństwie.
— Sally, z pewnością jesteście w stanie nad tym
popracować! Byłaś pełna nadziei, wychodząc za niego, i
minęło tylko kilka miesięcy!
— Czternaście — ukonkretniła, nadziewając truskawkę na
widelec.
— Och. Cóż. Może pomogłoby doradztwo małżeńskie?
Aubrey Scott jest naprawdę dobry.
— Może — odparła. — Porozmawiamy o tym, gdy Paul
wróci z Augusty.
— To mogłabyś mi opowiedzieć o tym zniknięciu? —
spytałam delikatnie, gdy przez kilka sekund dźgała widelcem
marynowanego ogórka.
— Czytałaś artykuły w „Sentinelu"?
— Tak, przynajmniej ten główny. Tak naprawdę to
chciałabym wiedzieć, czego tam nie napisałaś albo co ci
utkwiło w pamięci. Byłaś tu wtedy?
— Razem z paroma innymi reporterami. Choć dostałam
wyłączność na jeden dzień... To zniknięcie było przez moment
dość głośne, ale potem minął tydzień bez żadnych wieści.
Opłaciło się jednak bycie lokalną reporterką.
Sally odłożyła widelec i otworzyła swoją aktówkę. Z teczki
wyciągnęła kilka zadrukowanych kartek.
— To są twoje notatki?
Spodziewałam się pogryzmolonego notesu na sprężynie.
— Tak — potwierdziła Sally z lekkim zdziwie-
niem. — Oczywiście po powrocie do biura wrzuciłam je na
dysk. Niech no popatrzę... to będzie rekonstrukcja.
Przejrzała papiery i pokiwała głową.
— Gdy przyjechała tu policja... — zaczęła.
Na podjeździe stoi stara kobieta. Jest niska, ma siwe
włosy, na przemian trzęsie się i zrzędzi. Mówi, że
nazywa się Melba Totino i jest matką pani Julius, Hope
Julius. Twierdzi, że wszyscy zniknęli: Hope, jej mąż
T.C. i ich córka Charity. Zniknęli w nocy. Sama wstała o
zwykłej porze i poszła do domu, żeby przygotować
śniadanie, jak zawsze. Spodziewała się, że wszy scy tam
będą, nawet Charity, która dzień wcześniej zachorowała
i została w domu. Charity jest uczennicą drugiej klasy
liceum w Lawrenceton, świeżo przeniesioną. Miała za
sobą trudnych sześć tygodni przyzwyczajania się do
nowej szkoły, tęskniła za swoim chłopakiem, ale
wreszcie przywykła. Przez ostatnich kilka dni miała
niewielką gorączkę. Ale Charity, chorej czy nie, teraz
nie było w domu.
Melba Totino wchodzi przez drzwi frontowe, ponieważ
kuchenne wychodzą na wylany dzień wcześniej beton,
który
miał posłużyć jako podłoga patio. Nie jest pewna, czy
można już po nim chodzić, czy nie, więc wchodzi od
frontu. Drzwi nie są zamknięte na klucz. W środku nie
palą się światła. Żadnych dźwięków ani ruchu.
Pani Totino z wahaniem wchodzi do środka,
nawołując. Nie chce wchodzić bez zapowiedzi, ale nikt
jej nie odpowiada. Przemyka przez dom, już za -
niepokojona, szukając śladów jakiegoś wypadku. Dom
jest czysty i spokojny. W salonie odzywa się zegar z
kukułką i starsza pani podskakuje.
Gdzie jest jej córka? Gdzie jest Hope? Czując
narastającą panikę, starsza pani wreszcie woła w górę
schodów, ale nikt jej nie odpowiada. Mówiąc so bie, że
jest niedorzeczna, i że poważnie sobie z nimi
porozmawia, gdy wrócą, Melba Totino siada przy stole
kuchennym, czekając, żeby ktoś przyszedł. Nie ma
śmiałości niczego dotknąć. Wszystkie naczynia są
pochowane. Nie parzy się kawa, nic nie stoi na
kuchence. Po półgodzinie wychodzi frontowymi
drzwiami i idzie do garażu. Nie zaglądała tam po drodze
do domu - bo i po co?
A teraz, o ile może ocenić, wszystko wygląda tak.
samo. Nie ma prawa jazdy,
więc niewiele wie o samochodach, ale w garażu stoi
auto rodziny jej córki i pickup zięcia z dumnym napisem
„Usługi stolarskie Julius" i numerem telefonu. W
żadnym pojeździe nikogo nie ma.
Od wejścia do garażu, mijając schody prowadzące do
jej mieszkania, przez zadaszony chodnik, idzie na duże
podwórze. Cieszy się, że ma na sobie sweter, w
powietrzu wyraźnie czuć przymrozek. Po niebie kołuje
myszołów. Samo podwórze jest puste. Pani Toti -no
spogląda w górę, na drugie piętro domu, mając nadzieję,
że zobaczy jakiś ruch w oknie pokoju Charity. Ale
niczego tam nie ma.
Przerażona, starając się zagłuszyć lęk, starsza kobieta
powoli wraca przed dom, nadal usiłując nie naruszyć
świeżego betonu, którego właściciele domu nigdy już
nie zobaczą. Wreszcie, po kilku niekończących się
godzinach, dzwoni na policję.
— Tamtego ranka podjechał tam Parnell Engle — wyjaśniła
Sally. — Skoro dzień wcześniej wylewał tam beton, to
wiadomo, że przejeżdżając w pobliżu, chciał zerknąć. Po tym
jak zobaczył tam policyjne
samochody, przypadkiem zajechał do redakcji, żeby
sprawdzić swoje ogłoszenie i przypadkiem wszedł do
newsroomu i dał mi znać, co widział.
— Przypadkiem — zgodziłam się.
— Oczywiście to było kilka lat przed tym, jak odnalazł Boga
— powiedziała Sally. — Na szczęście dla mnie, bo udało mi
się porozmawiać z tą starszą panią, zanim inni reporterzy w
ogóle się dowiedzieli, że coś się wydarzyło. Od następnego
dnia z nikim już nie rozmawiała. Ciekawe, co się z nią stało?
— Mieszka w Peachtree Leisure Apartments —
poinformowałam ją, zadowolona z siebie. — Dała mi prezent
ślubny.
Nieczęsto się zdarzało, żebym powiedziała Sally coś, czego
sama nie wiedziała.
— Dziwne, że tu została, nie mając rodziny. Słyszałam, że
wraz z siostrą mieszkała w Nowym Orleanie. Ciekawe,
dlaczego nie wróciła.
— Powiedziała mi, że czeka na powrót Juliusów. Sally
wzdrygnęła się i wzięła łyk mrożonej herbaty.
— To dopiero upiorne. Wiesz, Hope Julius do teraz już by
umarła, nawet jeśli żyła po tym wydarzeniu.
Uniosłam brwi, a po sekundzie do Sally dotarło, co
powiedziała. Pokręciła głową, zła na siebie.
— Mam na myśli to, że Hope Julius miała raka — wyjaśniła.
— Chyba jajników, bardzo zaawansowanego. Miała
naświetlania w Atlancie, ale nie dawano
jej wielkiej nadziei. Wypadły jej wszystkie włosy...
Pamiętam, że gdy policja pozwoliła mi się przejść po domu, to
w jej pokoju znalazłam perukę i jeden pusty stojak... Pani
Totino powiedziała, że to normalne. Brakowało tej peruki,
którą nosiła na co dzień, takiej lokowanej. Ta, która została,
była bardziej szykowna, jakby miała upięte włosy. Zakładała ją
do kościoła i na przyjęcia.
— Ooo — mruknęłam. — To okropne. Fałszywe damskie
włosy w sypialni kobiety, która
zniknęła.
— Owszem — zgodziła się Sally. Przewróciła stronę swoich
notatek.
— Zastanawiam się, dlaczego ta peruka tam została? Nie
wygląda to dobrze dla pani Julius.
— To prawda. Raczej by nie wyjechała bez dodatkowej
peruki, zgadza się? A przez nią cała ta scena była jeszcze
bardziej niesamowita... Jakby tuż po tym, jak rano wstali i
pościelili łóżka, ale zanim zeszli na śniadanie, pojawili się
Marsjanie i ich wypromieniowali.
— Pościelili łóżka — powtórzyłam.
— Tak, chyba że coś się stało w nocy, zanim się położyli, ale
po tym, jak pani Totino poszła do siebie.
— A która to była godzina, pamiętasz może?
— Tak, zapisałam sobie... Powiedziała, że dziewiąta
trzydzieści. Była bardzo zmęczona po całym dniu... Do
Charity, i żeby pomóc T.C., przyjechał
z wizytą ten chłopak, Dimmoch, a Parnell wylewał patio.
Trudno było sobie wyobrazić, że można się bardzo zmęczyć,
skoro to kto inny pracował. Powiedziałam to Sally.
— Tak, ale pomyśl: odkąd jej córka tak ciężko zachorowała,
pani Totino przejęła niemal całe gotowanie, a w każdym razie
wieczorne posiłki, a także pranie.
— Może właśnie dlatego TC. zgodził się, żeby jej zbudować
to mieszkanie? Bo Hope była taka chora?
— Tak właśnie sądzę. Nigdy go nie spotkałam. Tych kilkoro
ludzi, którzy go poznali, jak Parnell Engle, lubiło go, i lubili
także Hope. Zbudowałam sobie obraz tego faceta, uczciwego i
słownego, bardzo skrupulatnego, gdy chodziło o interesy,
punktualnego i uporządkowanego; oczywiście przynajmniej
część tych cech mogła być wynikiem długiej służby
wojskowej. Z tego, co mogę powiedzieć, Hope nie była silną
osobą, ani emocjonalnie, ani fizycznie, i jestem pewna, że
choroba dodatkowo ją osłabiła.
— A Charity?
— Charity według miejscowych dzieciaków, które znały ją
kilka tygodni, była typową nastolatką. Cały czas mówiła o
swoim chłopaku, którego musiała zostawić, gdy się tutaj
przeprowadziła, ale większość dziewcząt, z którymi
rozmawiałam, chyba uważało,
że chciała po prostu przez to sprawiać wrażenie ważnej. Skoro
jednak temu chłopakowi zależało na tyle, żeby tu przyjechać,
chyba nie miały racji. Jej oceny, o ile dobrze pamiętam, nie
były specjalnie dobre, co wskazywałoby, że albo nie była za
bystra, albo bardziej interesowała się innymi rzeczami; nie
wiem jakimi. Wszyscy mówili, że była dość atrakcyjna, choć
na zdjęciu nie wygląda na bardzo ładną. Udało mi się pogadać
z kilkorgiem dzieciaków, które ją znały, gdy mieszkała w
Columbii, i wszyscy twierdzili, że była silną dziewczyną, pod
wieloma względami dojrzałą, zwłaszcza po tym, jak
zachorowała jej matka.
Zaproponowałam Sally jeszcze jedną szklankę mrożonej
herbaty. Spojrzała na zegarek.
— Nie, dzięki. Za dziesięć minut muszę być na zebraniu Rady
Miejskiej.
Wkładając naczynia do zmywarki, myślałam o tym, co
powiedziała mi Sally. I dotarło do mnie, że zapomniałam ją
spytać o to, czy przeszukano okolicę z powietrza.
Kiedy po południu zobaczyłam, że Angel wyszła pozałatwiać
jakieś swoje sprawy, zrobiłam coś szczególnego.
Odtworzyłam poruszenia pani Totino z poranka, którego
odkryła zniknięcie rodziny — nie, z poranka, gdy zgłosiła jej
zniknięcie — tak, jak opisała je Sally. Weszłam przez drzwi
frontowe, rozejrzałam się po
domu, poszłam do kuchni, wyszłam przez frontowe drzwi,
zajrzałam do garażu, weszłam pomiędzy garaż i dom na
podwórze. Rozejrzałam się po nim i zerknęłam w górę na okno
naszej gościnnej sypialni, pokoju, który należał do Charity.
Potem raz jeszcze poszłam do drzwi frontowych.
Bardzo się cieszyłam, że mieszkamy w takim oddaleniu i nikt
nie widział tych dziwacznych ćwiczeń, które nie dały mi nic,
poza nerwowym jeżeniem się włosów na karku.
♦ ♦ ♦
Tego popołudnia zadzwoniłam do Lynn Liggett-Smith. Nasze
rozmowy zawsze przypominały chodzenie po szkle. Z jednej
strony wyszła za Arthura Smitha, policjanta, z którym
spotykałam się przez kilka miesięcy i którego bardzo lubiłam.
Potem zerwał ze mną i ożenił się z Lynn — która była w ciąży.
Mało mnie to już obchodziło, ale Lynn czuła się w moim
towarzystwie nieco niepewnie. Z drugiej strony zawsze
myślałam, że gdyby nie to, mogłybyśmy się naprawdę polubić.
— Jak się miewa Lorna? — zapytałam.
Wyobraziłam sobie Lynn przy jej biurku na komendzie policji
w Lawrenceton; wysoką, szczupłą Lynn, która błyskawicznie
pozbyła się nadwagi po ciąży i wróciła do swoich spodniumów
szytych na miarę i jasnych bluzek. Widziałam Lynn na moim
ślubie, ale
oczywiście ona i Arthur nie zabrali dziecka. Asystowałam
przy narodzinach Lorny i zawsze interesowały mnie jej
postępy.
— Zaczęła już chodzić? — Miałam bardzo mgliste pojęcie o
tempie rozwoju dzieci.
— Chodzi już od miesięcy — powiedziała Lynn. — I mówi.
Zna przynajmniej czterdzieści słów!
— Je prawdziwe jedzenie?
— O tak! Musiałabyś zobaczyć, jak Arthur karmi ją jogurtem.
Pomyślałam, że sobie daruję.
— No dobrze, Roe, co mogę dla ciebie zrobić?
— Zastanawiałam się — zaczęłam — czy byłoby dla ciebie
dużym problemem, gdybym cię poprosiła o rzut oka na akta
zniknięcia Juliusów i opowiedzenie mi, jak dokładnie policja
prowadziła poszukiwania.
Długa chwila ciszy.
— I to wszystko, co chcesz wiedzieć? — ostrożnie zapytała
Lynn.
— Tak, chyba tak.
— No dobrze, raczej nie będzie z tym problemu. Lynn z
głuchym odgłosem położyła słuchawkę na
biurku. W tle słyszałam rozmowy innych policjantów i
oddalające się postukiwanie jej czółenek.
Przytrzymując telefon ramieniem, wytarłam kuchenne blaty.
Próbowałam zdecydować, w co się ubrać na dzisiejszą kolację.
Powinniśmy przynieść
butelkę wina? A jeśli Andersonowie byli abstynentami?
Wielu ludzi tutaj było.
— Roe? Podskoczyłam.
— Przeszukano każdy cal domu, a także mieszkanie nad
garażem. Żadnych śladów krwi. Żadnych śladów walki.
Zbiorniki paliwa w obu samochodach były pełne, a silniki
pracowały normalnie... zatem nikt przy nich nie majstrował.
Sprawdzono łóżka i materace... i podwórze, cal po calu.
Okoliczne pola sprawdzono wzrokowo. Według akt Jack
Burns chciał przeprowadzić poszukiwania z powietrza, ale
miasto nie miało na to pieniędzy.
— Kurczę. Czyli skoro nie było na to pieniędzy, to na tym się
skończyło?
— Dokładnie.
— To niedobrze.
— To jest odpowiedzialność podatkowa.
— Nigdy nie przyszło mi do głowy, że policja nie ma
środków na takie rzeczy.
Lynn zaśmiała się sardonicznie i dobrze jej to wyszło.
— Policja nie ma środków na mnóstwo rzeczy, które
chcielibyśmy zrobić. Nie mamy środków nawet na to, żeby
robić to, co musimy.
— Och — powiedziałam niepewnie.
— Ale pomijając tę kwestię, śledztwo było pro-
wadzone bardzo starannie. A poszukiwania były naprawdę
metodyczne. Skrupulatnie przeszukano dom, podwórze i pola
wokół domu, przeprowadzono testy laboratoryjne obu
samochodów; nie wykazały kompletnie nic. Pytano na
dworcach autobusowych, lotniskach i stacjach kolejowych, czy
ktoś widział osoby odpowiadające opisowi któregokolwiek z
członków tej rodziny. Trochę to trwało, zwłaszcza że wszyscy
byli raczej przeciętni, jakkolwiek Hope była wyraźnie chora.
Ale niczego nie znaleziono.
— Dziwaczne.
Podskoczyłam na dźwięk drzwiczek dla zwierząt, które
zamknęły się za Madeleine. Podeszła do swojej miski i złożyła
w niej coś martwego i włochatego.
— Jack ciągle mówi o tej sprawie, gdy wypije jedno lub dwa
piwa. Co zdarza się częściej... — Lynn urwała, przemyślała to i
zmieniła temat. — Co u twojego męża?
— W porządku — odpowiedziałam, lekko zaskoczona.
Arthur miał swoje uprzedzenia wobec Martina i najwyraźniej
podzielił się nimi z Lynn.
— Jest od ciebie trochę starszy, prawda?
— Piętnaście lat. No, niecałe.
Czułam, jak brwi łączą mi się nad nosem. Zdjęłam okulary —
dziś te w szylkretowej oprawce — i potarłam mały punkt, w
którym zawsze gromadziło się
napięcie. Madelaine czekała, żebym do niej podeszła i ją
pochwaliła.
— Chciałabym z tobą niedługo porozmawiać — oznajmiła
Lynn tonem świadczącym o tym, że podjęła jakąś decyzję.
Pomyślałam sobie, że Arthur i Lynn za pośrednictwem
jakichś swoich kanałów dowiedzieli się czegoś o
wcześniejszych działaniach Martina. W tej chwili ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebowałam, było to, żeby mnie ktoś pouczał.
Albo mówił mi o moim mężu coś, czego nie wiedziałam,
sprawiając mi przykrość.
— Dam ci znać, kiedy będę wolna —- powiedziałam.
Rozdział 11
Wiosenna kolacja w domu współpracownika: nasze pierwsze
wyjście jako pary od czasu ślubu. W końcu założyłam jasną,
bawełnianą sukienkę bez rękawów i czółenka. Martin
rozczesał mi włosy; bardzo to lubił. Byłam gotowa, żeby je
przyciąć. Ich skręt i będąca jego wynikiem skłonność do
plątania się sprawiały, że było mi z nimi niewygodnie, gdy
były za długie, ale Martin naprawdę lubił, gdy sięgały mi
poniżej ramion. Będę znosić ten dodatkowy kłopot do lata.
Ponieważ sukienka była niebiesko-czerwona, założyłam
czerwone okulary i poczułam, że stanowią taki pogodny
akcent. Z jakiegoś powodu mój mąż uważał je za zabawne.
Martin założył garnitur, ale kiedy zajechaliśmy do
Andersonów (tylko kilka domów w dół na Plantation Drive od
domu mojej matki), zastaliśmy Billa Andersona na
zdejmowaniu krawata.
— Gorąco już jak latem — stwierdził. — Pozbądź się tych
rzeczy. Panie nie będą miały nic przeciwko temu, prawda,
Roe? Bettina?
Bettina Anderson, miedzianowłosa, przysadzista kobieta po
czterdziestce, wymamrotała „oczywiście, że nie!" w tej samej
chwili, co ja.
Nasz gospodarz poprowadził Martina w głąb holu, żeby
zabrać jego płaszcz. Nie było ich trochę dłużej, niż mogło
trwać takie zadanie. W tym czasie zapytałam Bettinę, czy mogę
jej w czymś pomóc, a ponieważ mnie nie znała, musiała
powiedzieć, że nie.
Cieszyłam się, że nie przynieśliśmy wina; nie zaproponowano
nam nic mocniejszego od mrożonej herbaty.
Wrócili Bill i Martin. Martin miał na twarzy grymas, który
starał się wygładzić. Bettina po kilku minutach zniknęła w
kuchni i była wyraźnie zdenerwowana, ale zauważyłam, że gdy
znów odezwał się dzwonek, to ona poszła otworzyć.
Zastanawiałam się, od jak dawna Andersonowie są
małżeństwem. Nie odzywali się do siebie za dużo.
Ku mojej radości zaproszono również Bubbę Sewella i jego
żonę, moją przyjaciółkę Lizanne Sewell, z domu Buckley.
Bubba był przedsiębiorczym prawnikiem i prawodawcą, a
Lizanne była piękna i o pełnych kształtach, z głosem jak masło
roztapiające się powoli na kolbie kukurydzy. Pobrali się kilka
miesięcy przed
nami, a kolacja, którą wydali na naszą cześć, była najlepszym
przyjęciem, na którym byliśmy jako narzeczeni.
Uściskałam krótko Lizanne, co pasowało do naszej przyjaźni i
czasu, przez który się nie widziałyśmy.
Bettina odrzuciła również propozycję pomocy złożoną przez
Lizanne; była jednak wyraźnie zdeterminowana, by dotrzymać
nam „towarzystwa". Gawędziłyśmy, gdy nasza gospodyni
zniknęła w kuchni i jadalni. Lizanne zadała kilka pytań o naszą
podróż poślubną, ale bez zazdrości; nigdy nie chciała
wyjeżdżać ze Stanów, stwierdziła.
— W tych innych krajach nigdy nie wiesz, gdzie jesteś —
powiedziała mrocznie. — Wszystko może się zdarzyć.
Zauważyłam, że dotarło to do Billa Andersona i z
niedowierzającą miną miał zamiar podjąć temat. (Zaczynałam
nie lubić Billa, a jeśli się nie myliłam, Martin również go nie
lubił. Zastanawiałam się, czy to coś, co będziemy często robić:
spotykanie się na kolacji z ludźmi, z którymi nic nas nie
łączyło).
— Podoba ci się, że nie musisz co rano wstawać do pracy? —
pospiesznie zapytałam Lizanne, żeby nie poczuła się
niekomfortowo.
(Lizanne przypuszczalnie nie obchodziło, co Bill Anderson
albo ktokolwiek inny miałby do powiedzenie na temat jej
opinii, ale jej męża tak).
— Och... jest w porządku — powiedziała Lizanne po
namyśle. — W końcu jest dużo do zrobienia w domu. No i
jestem w paru komitetach organizacji charytatywnych... To był
pomysł Bubby.
Wydawała się lekko rozbawiona wysiłkami męża, żeby ją
wpasować w jego wzorzec przedsiębiorczości.
W tej chwili zostaliśmy poproszeni do jadalni, a ponieważ
miałam własny plan na wieczór, ucieszyłam się, widząc, że
zostałam posadzona przy okrągłym stole pomiędzy Martinem a
Bubbą.
Po zamieszaniu związanym z podawaniem, nakładaniem i
komplementowaniem kurczaka, ryżu, brokułów i sałatki, cicho
zapytałam naszego reprezentanta stanowego, czy zajmował się
sprawami nieruchomości Juliusów od czasu ich zniknięcia. To
było z mojej strony bezduszne, skoro rozmowa zeszła na
football.
— Tak — potwierdził, starannie ocierając serwetką wąsy. —
Zajmowałem się transakcją zakupu, gdy pani Zinsner sprzedała
ten dom T.C. Juliusowi, więc po ich zniknięciu pani Totino
poprosiła mnie, żebym dalej trzymał pieczę nad kwestiami
prawnymi.
— Bubba, a co o zniknięciach mówi prawo?
— Zgodnie z prawem Georgii zaginieni po siedmiu latach
mogą zostać uznani za zmarłych — powiedział mi Bubba. —
Ale pani Totino zdołała wykazać, że była jedyną żyjącą krewną
rodziny, a ponieważ miała bardzo małe dochody... wraz z
siostrą mieszkała
w Nowym Orleanie i żyła z opieki społecznej... poszliśmy do
sądu i ustanowiliśmy ją nadzorczynią nieruchomości, więc
mogłem tak to załatwić, żeby miała dość pieniędzy na życie. Po
roku dostaliśmy pismo, że może sprzedać dom, jeśli znajdzie
się kupiec. Oczywiście to wszystko jest w publicznych
rejestrach — podsumował ostrożnie.
— Czyli za kilka miesięcy Juliusowie zostaną uznani za
zmarłych.
— Tak, a potem pani Totino dostanie spadek.
— Pieniądze ze sprzedaży domu.
— Nie, nie. Nie tylko to. T.C. oszczędzał jakiś czas, żeby po
odejściu z armii założyć własny interes. — Bubba zacisnął
usta, przekazując w ten sposób, że to koniec rozmowy o
finansach rodziny Juliusów.
— Lubiłeś go? — spytałam po minucie poświęconej na
jedzenie.
— To był twardy człowiek — po namyśle powiedział Bubba.
— Bardzo w stylu... „moja rodzina robi to, co mówię". Ale nie
był złośliwy.
— Poznałeś pozostałych?
— Och, tak. Poznałem panią Julius, gdy kupili dom. Bardzo
chora, bardzo się cieszyła, że może łatwo dojechać do każdego
szpitala w Atlancie. Cicha kobieta. Ich córka była po prostu
nastolatką, ale nie trzpiotką. Tyle tylko mogę o niej
powiedzieć.
Potem nasz gospodarz zapytał Bubbę, co zmieni
się w prawodawstwie, o czym powinniśmy wiedzieć, i nasza
rozmowa o Juliusach definitywnie dobiegła końca.
Po drodze do domu opowiedziałam to wszystko Martinowi.
Nie słuchał zbyt uważnie. To nie było do niego podobne, bo
dotąd interesował się zniknięciem Juliusów nie mniej ode
mnie.
— W przyszłym tygodniu muszę polecieć do Gwatemali —
oświadczył.
— Och, Martin! Myślałam, że teraz, gdy już nie jesteś w
Chicago, nie będziesz musiał tyle podróżować.
— Ja też tak myślałem, Roe.
Powiedział to tak szorstko, że spojrzałam na niego z lekkim
zaskoczeniem. Mój mąż był wyraźnie zmartwiony.
— Jak długo cię nie będzie?
— Och, nie wiem. Tyle, ile trzeba... może trzy dni.
— Może... może ja też mogłabym pojechać?
— Poczekaj, aż wrócimy do domu. Nie mogę się skupić na tej
rozmowie, gdy prowadzę.
Z niepokoju przygryzłam wargę. Gdy dojechaliśmy do siebie,
pomaszerowałam prosto do domu.
Właśnie wysiadał z samochodu, żeby otworzyć mi drzwi, ale
byłam szybsza. Dogonił mnie dopiero, kiedy byłam w połowie
drogi do drzwi kuchennych.
Położył mi rękę na ramieniu.
— Roe, chcę powiedzieć...
Strząsnęłam jego dłoń.
— Nie odzywaj się do mnie — powiedziałam przyciszonym
ze względu na Youngbloodów głosem. Mieszkaliśmy milę za
miastem, a ja nadal nie mogłam wrzeszczeć na męża na moim
własnym trawniku. — Nie odzywaj się ani słowem.
Tupiąc, weszłam po schodach, zatrzasnęłam drzwi do naszej
sypialni i usiadłam na łóżku.
Co się ze mną działo? Nigdy w życiu z nikim się otwarcie nie
pokłóciłam, a tu awanturowałam się z własnym mężem i mało
brakowało, żebym go uderzyła, czego też nigdy w życiu nie
zrobiłam. To było takie tandetne.
Musiałam pomyśleć, i to już. Nasz związek zawsze był
bardziej emocjonalny niż wszystkie, które miałam dotąd,
bardziej zmienny. Ale te jasne, gorące uczucia zawsze służyły
zasypywaniu przepaści między nami, uświadomiłam sobie,
siedząc na końcu naszego nowego łóżka, w naszym nowym
domu, z moją nową obrączką na palcu. Zdjęłam buty i
usiadłam na podłodze. Z jakiegoś powodu tak myślało mi się
lepiej.
— On nadal nie mówi mi prawdy — powiedziałam głośno i
już wiedziałam, że właśnie o to chodzi.
Słyszałam niewyraźnie, jak Martin chodzi na dole. Robi sobie
drinka, uznałam. Czułam tylko oszołomione zdumienie — jak
to się stało, że siedziałam na podłodze we własnej sypialni,
rozgniewana i roz-
żalona, zakochana w człowieku, który miał sekretne życie?
Przypomniałam sobie słowa Cindy Bartell: „Nie będzie cię
oszukiwał. Ale też nie powie ci wszystkiego".
Miałam chwilę czystej wściekłości i użalania się nad sobą,
podczas której zadawałam sobie wszystkie te bezsensowne
pytania. Co ja takiego zrobiłam, że mnie to spotkało? Dlaczego
teraz, gdy w końcu wyszłam za mąż, nie wszystko było
różowe? Skoro mnie kochał, to dlaczego mnie tak traktował?
Leżałam na podłodze, gapiąc się w sufit. Co zrobię w ciągu
następnej godziny?
Skrzypienie zdradziło, że Martin wszedł po schodach na górę
i był na podeście.
— Nie będę pukał do własnej sypialni — powiedział z
zewnątrz.
Dalej gapiłam się w sufit.
Drzwi otworzyły się powoli. Bał się, że czymś w niego rzucę?
Intrygująca wizja. Może Cindy rzucała przedmiotami?
Pojawił się przy moich stopach, w dłoniach trzymając coś, co
wyglądało na gin z tonikiem. Zobaczyłam mokre ślady na jego
białej koszuli, tam gdzie przedramieniem przyciskał do siebie
szklankę, gdy otwierał drzwi.
— Roe, co robisz?
— Myślę.
— Porozmawiasz ze mną?
— A ty porozmawiasz ze mną?.
Usiadł na stołku przy mojej toaletce. Pochylił się i podał mi
drinka. Postawiłam go między piersiami, obie ręce zaciskając
na ciężkim szkle.
— Nadal... — zaczął.
Przerwał, rozejrzał się wokół, jakby czekał na ułaskawienie,
napił się. Patrzyłam na niego z podłogi, czekając.
— Nadal sprzedaję broń.
Poczułam się, jakby sufit zawalił mi się głowę.
— Chcesz wiedzieć o tym coś więcej?
— Nie — odpowiedziałam. — Nie teraz.
— Nie sądzę, żeby Bill Anderson był tym, za kogo się podaje
— powiedział Martin.
Spojrzałam na niego bez poruszania głową.
— Myślę, że jest z rządu.
Wróciłam spojrzeniem do swojej szklanki.
— Myślałam, że rząd to ty. Jeden kącik ust mu opadł.
— Ja też. Podejrzewam, że coś się zmieniło, a ja o tym nie
wiem. Właśnie dlatego muszę jechać do Gwatemali. Coś się
psuje.
Walczyłam z tyloma pytaniami, że nie wiedziałam, które
zadać jako pierwsze. Czy naprawdę chciałam usłyszeć
odpowiedź na którekolwiek?
— Naprawdę masz normalną pracę w normalnej firmie? —
spytałam drżącym głosem.
Wyglądał na zasmuconego.
— Jest dokładnie tak, jak ci zawsze mówiłem. Tylko... są też
inne rzeczy.
— Więc dlaczego nie jesteś zadowolony? — zapytałam
gorzko i bezsilnie.
Usiadłam, a po moich policzkach potoczyły się łzy. Nawet nie
wiedziałam, że zaczęłam płakać — nie szlochać, po prostu...
moczyć sukienkę. Pociągnęłam łyk ze szklanki; tak, to był gin
z tonikiem.
Gdy byłam w stanie, spojrzałam na niego.
— Zostaniesz? — zapytał.
Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
— Tak — odpowiedziałam. — Na razie.
♦ ♦ ♦
Nie dopiłam tego drinka, jednak następnego ranka czułam się,
jakbym miała kaca. Musiałam się czymś zająć. Ubrałam się
szybko, nakładając na twarz więcej różu, niż zazwyczaj, bo
byłam blada jak ściana, i pojechałam do cementowni Parnella
Engle.
To był mały zakład na północy Lawrenceton. Ogrodzony plac
znaczyły sterty rozmaitego żwiru i piasku. Warczało kilka
wielkich gruszek z cementem. Biuro było nijakie i utylitarne do
stopnia, z którym nie spotkałam się od lat. Stały tam popękana,
skórzana kanapa, kilka czarnych szafek na dokumenty i biurko
w biurze zewnętrznym. Rządziła nim przysadzista kobieta w
elastycznych spodniach i niedopasowanej, zwiewnej bluzce,
która miała za zadanie ukryć zwały tłuszczu. Z okrągłej twarzy
zerkały pełne humoru oczy. W bardzo stanowczy sposób
rozmawiała z kimś przez telefon.
— Skoro panu powiedzieliśmy, że dojedzie do południa, to
dojedzie do południa. Pan Engle nie obiecuje niczego, czego
nie może zrobić. A że deszcz, nie mamy władzy nad
deszczem... Nie, nie mogą przyjechać wcześniej, wszystkie
nasze ciężarówki są zajęte do tego czasu... Wiem, że w
prognozie mówili o deszczu, ale jak panu powiedziałam...
Dobrze, wobec tego do zobaczenia w południe.
Niemal z hukiem odłożyła słuchawkę. Na biurku stała stara
maszyna do pisania marki Underwood i nigdzie nie widziałam
komputera.
— Czy jest pan Engle? — spytałam.
— Parnell! — krzyknęła w stronę drzwi za sobą. — Ktoś do
ciebie.
W drzwiach pojawił się Parnell, ubrany w niebieskie jeansy,
ciężkie buty i oliwkową koszulę, z naręczem papierów.
— Och — westchnął bez entuzjazmu. — Roe Teagarden.
Cieszysz się z tych wszystkich pieniędzy, które zostawiła ci
moja kuzynka?
— Tak — odpowiedziałam bez ogródek.
Po chwili gapienia się na siebie jak rewolwerowcy Parnell
zdobył się na uśmiech.
— Cóż, przynajmniej Pan cię pobłogosławił — skwitował. —
Słyszałem, że w zeszłym miesiącu wyszłaś za mąż. Bóg chciał,
by kobieta była towarzyszką mężczyzny.
— Amen — odparłam smutno.
— Chcesz ze mną porozmawiać?
— Tak, jeśli masz chwilę.
— Najwyżej tyle, ale wejdź.
Niemal z wdziękiem machnął papierami, a ja po skrzypiącej,
drewnianej podłodze przeszłam do jego sanktuarium.
Poczułam przypływ sentymentu do Parnella; jego biuro było
dokładnie takie, jak się spodziewałam. Równie odrapane, jak
sekretariat, na ścianie wisiały duża reprodukcja Ostatniej
Wieczerzy i oprawione wersety z Biblii, a także wielka mapa
kraju i kalendarz, w którym zamiast kobiet widać było
krajobrazy.
— Wiesz, że kupiłam dom Juliusów — powiedziałam wprost.
Parnell ani się nie spodziewał, ani nie pochwalał
grzecznościowych konwersacji. — Chciałabym, żebyś mi
opowiedział o dniu, w którym wylewałeś tam beton pod patio.
— Wtedy wałkowałem to w kółko — zauważył. — I nie
wiem, po co ci to wiedzieć, jednak to nie moja sprawa. Dawno
już nie myślałem o tamtym dniu.
Odchylił się w fotelu i złożył dłonie na szczupłym brzuchu.
Przez chwilę ściągał usta, a potem zaczął.
— Nadal większość zleceń wykonywałem sam. Przez
ostatnich kilka lat dobrze mi idzie, chwała Bogu. Ale kiedy
zadzwonił T.C., chętnie pojechałem. Powiedział mi, że sam
zrobił szalunek i wszystko jest gotowe. Wiedziałem, że
próbował rozkręcić własny biznes stolarski, ręczna robota, tego
typu rzeczy, więc miałem pewność, że odwalił dobrą robotę.
Pojechałem tam ciężarówką, zabierając ze sobą czarnego
mężczyznę, który wtedy dla mnie pracował, Washingtona
Pre-scotta. Już nie żyje, miał tętniaka. Dojechaliśmy. Forma
była w porządku, tak jak się spodziewałem. Było w niej trochę
śmieci, które się tam czasem wrzuca, popękane cegły, rzeczy,
których chcesz się pozbyć; ale nic, co wyglądałoby na ciało ani
w czym mogłoby być ciało. Kamienie, stare cegły, chyba jakieś
szmaty. Ta mała, Charity, wyszła i się przywitała. Już
wcześniej spotkałem ich w kościele, więc ją znałem.
Powiedziała, że tata wyjechał na zlecenie i zadzwonił, żeby
powiedzieć, że gdyby nie zdążył przyjechać na czas, mam po
prostu wylać beton i przesłać mu rachunek.
— Nie spotkałeś się z nim?
— Przecież właśnie to powiedziałem.
— Widziałeś pozostałych członków rodziny?
— Właśnie miałem ci o tym powiedzieć. To ty chcesz się
czegoś dowiedzieć, nie ja.
— Przepraszam.
— Chłopak Charity, Harley, wyszedł, żeby mi pomóc w razie
potrzeby. A z mieszkania nad garażem przyszła teściowa, nie
pamiętam, jak się nazywa, i patrzyła na nas jak urzeczona. Gdy
wylewaliśmy, Washington stał na ziemi i pilnował, żeby
wszystko się równo lało, a potem obaj dokończyliśmy
rozgarniać beton. Przez okno kuchenne widziałem Hope w
fartuszku, jak przygotowywała kolację czy coś takiego.
Pomachała do mnie, ale nie wyszła porozmawiać. Pomyślałem,
że się spieszy. Musieli później się gdzieś wybierać.
— Czy zazwyczaj była przyjacielska?
— Hope? O tak, to była przyjazna kobieta, łagodna. Ten rak
naprawdę ją wykańczał, ale tamtego dnia wyglądała lepiej i
poruszała się z większą łatwością, niż przez ten miesiąc czy
dwa, kiedy ją znałem.
Widział wszystkich członków rodziny oprócz T.C. — Czy w
kuchni paliło się światło? — spytałam.
— Nie, chyba nie. Ciągle było jasno. Przyjechałem tam o
czwartej, a była druga połowa października... Chociaż gdy
sobie o tym teraz pomyślę, nie było aż tak jasno. Ale to Hope
widziałem.
— I nie ma mowy, żeby po twoim odjeździe można było
utopić ciała w cemencie.
— Następnego dnia, już po rozmowie z policją, pojechałem
tam. Beton wyglądał dokładnie tak, jak go zostawiliśmy z
Washingtonem, i nikt go nie ruszał.
Parnell powiedział to ze stanowczością, która była absolutnie
wiarygodna. Przy wtórze poskrzypywania sprężyn pochylił się
w swoim fotelu.
— Cóż, Roe, to chyba wszystko.
Podniósł się, żeby odprowadzić mnie do drzwi, więc
powiesiłam torebkę na ramieniu i posłusznie poszłam za nim.
Wpadłam na jeszcze jedno, ostatnie pytanie.
— Parnell, dlaczego uznałeś, że pani Julius miała zamiar
później gdzieś wyjść?
— No... — powiedział i stanął w miejscu. — Dlaczego? —
zastanawiał się, drapiąc po nosie papierami, które znów
pozbierał. Jego wąska twarz straciła wyraz, gdy przekopywał
się przez wspomnienia. — Ze względu na perukę —
powiedział, zadowolony ze swojej pamięci. — Hope miała na
głowie swoją niedzielną perukę.
♦ ♦ ♦
Potem pojechałam do kościoła.
Nie wiedziałam, gdzie indziej mogłabym się udać.
Nie był zamknięty. W domu parafialnym paliło się światło,
Aubrey siedział przy biurku. Ja jednak weszłam do kościoła.
Był ciepły i zakurzony. Usiadłam z tyłu, opuściłam klęcznik i
osunęłam się na niego.
Miałam nadzieję, że uda mi się zaprowadzić porządek w chaosie.
Gdy braliśmy ślub, obiecałam Martinowi, że będę przy nim
trwać. Kochałam go.
Ale on był Złym Facetem. Albo w ostateczności Niezbyt
Dobrym.
Skrzywiłam się z bólu, gdy sformułowałam tę myśl, ale nie
mogłam zaprzeczyć, że to prawda.
Gdyby ktoś do mnie przyszedł — powiedzmy, Aubrey — i
powiedział „znam człowieka, który nielegalnie sprzedaje broń
w krajach Ameryki Łacińskiej", to co bym założyła?
Założyłabym, że ten człowiek jest zły, bo nieważne, co w jego
życiu było dobre, nie mogłoby zrównoważyć tego zła.
Człowiekiem, który czynił to zło, był mój mąż, facet, który
miał dwa alternatywne plany podróży poślubnej, żeby mieć
pewność, że będę szczęśliwa, który uważał, że miał
niewiarygodne szczęście, żeniąc się ze mną. Człowiek, który
walczył w potwornej wojnie w Wietnamie, który kochał i
wspierał swego niewdzięcznego syna.
Byłam pewna, że Martin robił to, co robił, nie dlatego że był
wewnętrznie zły, ale dlatego, że uzależnił się od
niebezpieczeństwa, przygody... i być może dlatego, że sądził,
że służy swojemu krajowi. Ale to, co robił, zatruje nasze
wspólne życie, nieważne, ile w tym życiu będzie dobra. Był
moją miłością, moim kochankiem, dyrektorem w firmie
rolniczej, wetera-
nem i sportowcem, ale nie byłam w stanie zapomnieć, co
jeszcze robił.
Płakałam przez chwilę. Usłyszałam, jak cicho otwierają się
drzwi do kościoła. Poczułam, że ktoś stoi za mną w
przedsionku: Aubrey. Musiał zauważyć mój samochód. Nie
odwróciłam się do niego, bo nie chciałam, by zobaczył moją
twarz. Po chwili poczułam, jak jego dłoń gładzi moje włosy i
lekko opada na ramię. Uścisnął je i po chwili usłyszałam, jak
skrzypiące drzwi zamykają się za nim.
♦ ♦ ♦
Peachtree Leisure Apartments. Inny ochroniarz, także czarny,
mniej onieśmielający i mniej dobroduszny. Miał na imię
Roosevelt, co z pewnością cieszyło panią Totino. Jednak mną
była mniej ucieszona; jej głos, który trzeszczał w telefonie w
holu, nie był entuzjastyczny. Być może żałowała
fioletowo-srebrnych podkładek pod talerze.
— Płakałaś — powiedziała ostro, stojąc plecami do drzwi.
Skąd ten nagły chłód? Pamiętałam, że była uważana za
nieznośną. Może właśnie wróciła do tej cechy.
— Chciałam panią o coś zapytać — powiedziałam. —
Przepraszam, że wcześniej nie zadzwoniłam.
Właściwie to uznałam, że całe szczęście. Nie zamierzała
poprosić, żebym usiadła.
— Co? — spytała niegrzecznie.
— Ten dzień, gdy wylewano beton na patio...
Kiwnęła krótko głową, jej pochylona, chuda sylwetka
odcinała się na tle słońca wpadającego przez okna ciasnego i
zagraconego salonu.
— Czy przychodzi pani do głowy jakiś powód, dla którego
pani córka założyła swoją niedzielną perukę?
— Wynoś się! — zaskrzeczała nagle. — Idź stąd! Idź! Idź!
Kupiłaś ten dom! To koniec sprawy! Odczep się od tego!
Nigdy się nie dowiemy! Wiesz, co kiedyś powiedział mi jeden
stary dureń? Powiedział, że pożarli ich Marsjanie! Słucham
tego od lat. Mam już tego dosyć!
Całkowicie zbita z tropu i głęboko zawstydzona tym, że
sprowokowałam takie zamieszanie — na całym korytarzu
otwierały się drzwi — cofnęłam się i zrobiłam jej miejsce, by
zatrzasnęła mi drzwi do swojego mieszkania przed nosem.
♦ ♦ ♦
Żeby jeszcze mi uprzyjemnić te doskonałe dwadzieścia cztery
godziny, Martin zadzwonił z biura powiedzieć, że jego
zwierzchnik z siedziby firmy w Chicago zwołał pilne zebranie
wszystkich menedżerów fabryk, tak szybko, jak tylko zdołają
tam dotrzeć. Przyjechał do domu, żeby się spakować, mnie tam
nie było, i nikt nie wiedział, gdzie pojechałam.
Ciekawe, kogo zapytał?
— Więc muszę lecieć do Gwatemali prosto z Chicago —
powiedział.
Zaprotestowałam. Nie byłam w stanie podjąć decyzji co do
mojego dalszego życia z Martinem, ale wiedziałam, że będę za
nim tęsknić, i byłam zła, że wyjeżdża z kraju, zanim zdołaliśmy
rozwiązać nasze problemy.
— Roe — powiedział bardziej prywatnym, mniej
stanowczym głosem. — Kończę z tym.
Niestety znów zaczęłam płakać.
— Obiecaj — wyszlochałam jak dziewięciolatka.
— Obiecuję — powiedział. — To ostatni wyjazd. Gdy tam
będę, zacznę się z tego wyplątywać. Są ludzie, z którymi muszę
porozmawiać, przygotowania, które muszę poczynić. Ale dla
mnie to koniec.
— Dzięki Bogu — odparłam.
Pomyślałam, że przez cztery tygodnie mojego małżeństwa z
Martinem płakałam więcej niż przez ostatnie cztery lata.
Rozdział 12
Następnego dnia zadzwoniłam do rodziców Harleya
Dimmocha, żeby się dowiedzieć, gdzie obecnie przebywa ich
syn. To nazwisko nie było szczególnie popularne, a Columbia
w Południowej Karolinie nie taka znowu duża. Były tam trzy
rodziny Dimmochów, i trafiłam na właściwych za drugim
podejściem.
Powiedziałam matce Harleya Dimmocha, że właśnie kupiłam
dom, w którym mieszkała rodzina Juliu-sów.
— Ciekawi mnie historia tego domu. Miałam nadzieję, że
opowie mi o dniu przed ich zniknięciem.
— On nie lubi o tym mówić. Wie pani, był naprawdę
zauroczony tą dziewczyną.
— Charity.
— Tak. Nie myślałam o tym od kilku lat, Harley to obecnie
zupełnie inny człowiek.
— Mieszka z państwem w Columbii?
— Nie, mieszka teraz na Południowym Wybrzeżu i pracuje w
tartaku. Ma dziewczynę, widuje się z nią już od kilku lat. Mniej
więcej raz do roku przyjeżdża do nas z wizytą, żeby się
pokazać.
— I mówi pani, że nie rozmawia o zniknięciu Charity?
— Nie, jest w tej kwestii bardzo drażliwy. Jego tata i ja
zawsze sądziliśmy, że w jakiś sposób czuje się winny. Jakby
mu się wydawało, że gdyby tamtego wieczoru został z nimi,
zamiast wracać do domu, to mógłby powstrzymać to, co się
stało.
— Więc tamtego dnia wrócił do domu...
— Przyjechał bardzo późnym wieczorem w przeddzień tego,
jak pani Totino odkryła, że zniknęli. Och, policja ciągle tu
przyjeżdżała i z nim rozmawiała, baliśmy się, że straci
panowanie nad sobą, do czego jest trochę skłonny, i powie coś,
co sprawi, że uznają, że to on to zrobił...
Podobała mi się ta kobieta. Była gadatliwa.
— Ale on wydawał się jakby oszołomiony. Ledwie wiedział,
co się wokół niego działo. Powtarzał nam raz za razem,
„Mamo, tato, pomogłem panu Juliusowi z dachem i widziałem,
jak tamten facet wylewa beton na patio, i zjadłem kolację, i
pojechałem".
— Nie wspominał, żeby się pokłócili albo że przyszedł ktoś
obcy, czy coś w tym rodzaju? — zarzuciłam przynętę.
— Nie, wszystko było jak zwykle, powtarzał to, jakbyśmy w
niego wątpili. A policja ciągle grzebała w tym jego starym
samochodzie, jakby chcieli nas doprowadzić do obłędu. On
miał fioła na punkcie Charity. Od tamtego czasu nigdy już nie
był taki sam.
— Och, naprawdę?
— Tak, potem po prostu nie mógł wytrzymać na miejscu. Jest
starszy od... cóż, gdy to się stało, Charity miała piętnaście albo
szesnaście lat, a Harley osiemnaście. Trudno uwierzyć, że mój
syneczek ma już dwadzieścia cztery lata, prawie dwadzieścia
pięć! Mieliśmy nadzieję, że z nami zostanie, może pomyśli o
college'u czy czymś takim. Gdy zaczął się spotykać z Charity,
właśnie stracił swoją pierwszą pracę. Ale po tym wszystkim po
prostu chciał się z tego otrząsnąć, nie chciał tu zostać. I cały ten
szok! To trochę tak, jakby nie chciał już w życiu żadnych
więcej niespodzianek. Nie lubi telefonów, których się nie
spodziewa. Dzwonimy do niego w niedzielę albo wcale. Nie
jedziemy w odwiedziny pod wpływem chwili, że tak powiem,
uprzedzamy go o tym z wyprzedzeniem.
Wydałam z siebie nieokreślony odgłos, który miał brzmieć
zachęcająco.
— Więc raczej nie dam pani jego numeru. Nie byłby
zachwycony telefonem od obcej osoby. Ale jeśli poda mi pani
swój numer, to przy następnej rozmowie mu go przekażę.
Podałam jej moje nazwisko i numer telefonu, podziękowałam
serdecznie i rozłączyłam się.
Opowiedziałam o tej rozmowie Angel, gdy dwa dni później
siedziałyśmy na werandzie, popijając lemoniadę. Dom był już
cały obmierzony, opukałyśmy także ściany w poszukiwaniu
pustych miejsc. Przeszukałyśmy podwórze. Neecy Dawson,
którą chciałam zapytać o tę szafę ścienną, wraz z innymi
paniami pojechała na wycieczkę autokarową po przedwojen-
nych domach. Bettina Anderson nagrała się na mojej
sekretarce. Widziałam, że moja matka i John wyjechali na
zjazd agentów nieruchomości do Tucson, i robiło się coraz
cieplej. Wiosna w Georgii to wspaniały czas.
Martin zadzwonił, żeby powiedzieć, że dotarł do Chicago, a
Emily Kaye, żeby zaprosić mnie do wstąpienia do Bractwa
Ołtarzowego kościoła świętego Jakuba. Oba telefony mnie
zirytowały, choć w innym stopniu. Martin wydawał się
zmartwiony, ale zdeterminowany; to właśnie ta zmartwiona
część mnie zatrwożyła. Czy wydobycie się z tego biznesu
będzie łatwe? Emily w swój najmilszy sposób nie przyjęła do
wiadomości odpowiedzi odmownej i słodko nalegała, abym
wzięła udział w dzisiejszym spotkaniu i poznała je nieco lepiej.
— Więc czego się dowiedziałaś? — spytała Angel swoim
równym akcentem z Florydy.
— Dowiedziałam się — zaczęłam powoli — że
pani Julius w środku tygodnia nosiła swoją niedzielną perukę.
Dowiedziałam się, że pani Totino nie chce już rozmawiać o
zniknięciu. Dowiedziałam się, że pod betonem nie było ciał i
nikt nie mógł ich w nim utopić później. Dowiedziałam się, że
Harley Dimmoch po zniknięciu Charity stał się innym
człowiekiem, ale policja dała wiarę jego zeznaniom, bo pani
Totino widziała Juliusów po jego odjeździe... przypuszczalnie.
—- Czyli słowo pani Totino jest jedynym dowodem, że byli
żywi?
— Tak — zastanowiłam się. — Ale w końcu była matką
kobiety, która zaginęła. Częścią rodziny. Jej córka miała raka.
— Może powinnaś porozmawiać z jej siostrą. Tą z Metairie.
— Nie wiem, co mogłaby mi powiedzieć. Zgodnie z tym, co
powiedziała pani Totino, nigdy tu nie była. Pani Totino tak
uwielbia Nowy Orlean, że od czasu do czasu tam jeździ, tak
mówi, choć z jakiegoś powodu odniosłam wrażenie, że siostra
nie jest szczególnie uszczęśliwiona jej wizytami.
— Ciekawe dlaczego?
— Cóż, z pewnością potrafi być jędzowata, a strażnik, z
którym rozmawiałam, gdy byłam u niej po raz pierwszy,
powiedział, że ma reputację nieprzyjemnej osoby.
— Skoro to taka zołza, to dlaczego Juliusowie ją tu
sprowadzili?
— Pewnie do pomocy przy domu, gdy pani Julius jeździła na
zabiegi.
— Ale czy to by wszystkiego nie pogorszyło? To znaczy,
masz tu ciężko chorą kobietę, nastolatkę wściekłą, że musiała
zostawić swojego chłopaka, i męża próbującego rozkręcić
własną firmę w nowym mieście. Czy taka osoba, jak ona, nie
byłaby większym kłopotem niż to wszystko warte? Taniej
byłoby im wynająć gosposię niż budować mieszkanie nad
garażem.
Jeśli spojrzeć na to w taki sposób, rzeczywiście było to
tajemnicze. Przemyślę to w wolnej chwili. Teraz musiałam się
spotkać z członkami Bractwa Ołtarzowego, przypuszczalnie po
to, żeby rozmawiać o kwestiach dotyczących ołtarza, jakie by
one nie były.
— Muszę jechać — poinformowałam niechętnie. Sięgnęłam
po szklanki.
— Odniosę je — zaoferowała się Angel. — Zostawię je w
kuchni i wychodząc, zamknę tylne drzwi.
Weszłyśmy do środka razem, bo i tak musiałam zabrać
torebkę i kluczyki. Miałam na sobie strój, który — mam
nadzieję — był odpowiedni: prostą spódnicę khaki i bluzkę w
paski, a do tego jasno-żółtą klamerkę, która przytrzymywała
moje włosy, i najbardziej stateczne okulary. Torebka leżała tuż
przy drzwiach frontowych, więc znalazłam się przed
domem, zanim Angel zdążyła dojść do kuchni. Było ciepło,
ale nie był to ten oślepiający żar, który panował w Georgii
latem. Poczłapałam przez trawnik, rozmyślając o tym, że zakup
traktorka do koszenia trawy może być niezłym pomysłem;
podwórze było ogromne.
Z garażu nagle wybiegła Madeleine. Przecięła ogród z
prędkością zaskakującą u tak grubego kota i zniknęła pod
krzakami obrastającymi ganek. Co, na Boga, tak ją
wystraszyło? Rozejrzałam się po cienistym ogrodzie, mocno
zwalniając kroku. Nie wiedząc dlaczego, poczułam niepokój.
Drzwi od warsztatu były uchylone. Angel i ja z pewnością je
zamknęłyśmy tego dnia, w którym mierzyłyśmy i sprzątałyśmy
garaż.
Angel wyszła kuchennymi drzwiami i była dokładnie w
połowie chodnika między domem a garażem.
Zrobiłam kolejny krok i wydało mi się, że szczelina odrobinę
się powiększyła.
— Angel! — zawołałam, czując, jak po moich nerwach
rozlewa się panika. Z pewnością dało się ją słyszeć w moim
głosie.
Jej reakcja nawet w takim momencie uderzyła mnie jako
niezwykła.
Zamiast powiedzieć „Co?" albo „Jakiś problem?" runęła
biegiem i znalazła się przede mną na ułamek sekundy
przedtem, jak drzwi do warsztatu otworzyły
się gwałtownie. Mężczyzna, który z nich wypadł, pędził
prosto na nas, a w rękach miał siekierę.
— Uciekaj! — gwałtownie krzyknęła Angel. — Roe, uciekaj!
Wydawało mi się to jednocześnie potworną nielojalnością, ale
także czymś niezwykle pożądanym. Szlachetnie i idiotycznie
zdecydowałam, że nie mogłabym zostawić Angel, skoro leci na
nas wrzeszczący i wymachujący siekierą facet. Angel
zanurkowała pod jego ramieniem, spróbowała złapać za
trzonek, poślizgnęła się na żwirze i upadła. Miałam tylko
torebkę, więc machnęłam nią, i z zaskoczeniem zobaczyłam, że
ostrze siekiery przecięło długi pasek na ramię i torebka spadła
na ziemię. Jednakże napastnik musiał cofnąć rękę, żeby się
znów zamierzyć, co dało Angel czas, by się unieść, zmienić
pozycję i złapać jego kostki tak, że jego następny krok w moją
stronę sprowadził go na glebę, podczas gdy siekiera świsnęła
obok mnie, nie robiąc mi krzywdy. Z hukiem upadł na podjazd,
ale nadal ściskał trzonek i próbował się przekręcić tak, by
uderzyć narzędziem Angel. Wtedy z całą siłą nastąpiłam mu na
rękę.
Ze skowytem wypuścił siekierę, a ja się pochyliłam, złapałam
ją i wyrzuciłam tak daleko, jak tylko mogłam. Instynktownie
chciałam się jej pozbyć, bo ostre powierzchnie tnące sprawiały,
że robiłam się bardzo nerwowa. Ale on się wykręcił, złapał
Angel za
włosy i uderzał jej twarzą o żwir. Nie pozwoliła, żeby ból
odwrócił jej uwagę, ale z miną pełną determinacji sięgnęła do
jakiegoś miejsca na jego ramieniu i nacisnęła je mocnymi
palcami. Wrzasnął, wyszarpnął się i zamierzył do kopniaka w
jej głowę. Przetoczyła się zwinnie jak wąż, i kopnięcie
wylądowało na jej ramieniu, zobaczyłam jednak, że otwiera
usta z bólu. To spowolniło ją na tyle, że napastnik poderwał się
na nogi. Kręciłam się nieporadnie, próbując dostrzec jakiś
słaby punkt, ale poruszali się tak szybko, że było to wręcz
ogłupiające. Kiedy się poderwał, próbowałam go zablokować,
ale odepchnął mnie ramieniem. Przez swoje czółenka ze
skórzaną podeszwą gwałtownie straciłam równowagę i z
łupnięciem upadłam płasko na plecy, co wybiło mi powietrze z
płuc. Nie byłam w stanie się poruszyć. Słyszałam, że ktoś
biegnie ciężko po żwirowym podjeździe.
Nade mną pojawiła się podrapana i zakrwawiona twarz
Angel.
— Żyjesz? — spytała nagląco.
Dałam radę kiwnąć głową, cały czas czekając na wdech, który
pozwoliłby mi się pozbierać.
Ruszyła biegiem za intruzem, jej kroki były lżejsze i szybsze.
Ale usłyszałam dźwięk uruchamianego silnika i wiedziałam, że
Angel zaraz wróci.
Wróciła, ale nie miała nastroju, żeby usiąść i rozpamiętywać
nasze doświadczenie.
— Do domu, już! — powiedziała ostro, jednym ruchem
podrywając mnie z ziemi.
Wreszcie zaczerpnęłam powietrza. Ulga była niewiarygodna.
Angel podtrzymywała mnie ramieniem i na wpół wlokła, na
wpół prowadziła w stronę domu. W drugiej ręce trzymała moją
zniszczoną torebkę, po drodze wyciągając klucze, i odłożyła ją,
żeby otworzyć drzwi. W zasadzie wrzuciła mnie do salonu, po
czym zamknęła drzwi na zamek i zasuwę. Gdy siedziałam,
wciąż próbując pojąć, co się stało, Angel pobiegła do kuchni. Z
jej twarzy kapała krew, rozpryskując się na podłodze.
Usłyszałam jej głos, szybki i spokojny. Dzwoniła na policję.
Zdołałam się podnieść i chwiejnie dojść do kuchni.
Angel odkładała słuchawkę. Odwróciła się do bocznych
drzwi kuchennych i przesunęła zasuwę; potem to samo zrobiła
z tylnymi. Obeszła kuchnię i pozaciągała zasłony.
Potem odwróciła się do mnie i uświadomiłam sobie, że była
wściekła. W Angel nie było już nic powolnego i spokojnego.
— Gdy ci mówię, że masz uciekać, to uciekasz —
powiedziała niskim głosem, ledwie go kontrolując. — Nie
łazisz w kółko i nie ratujesz mi dupy. Zabierasz się stamtąd.
Powiedziałam, że masz uciekać.
— Angel — wyszeptałam, nagle olśniona. — Ty jesteś moim
ochroniarzem.
Stałyśmy, mierząc się wzajemnie wzrokiem. Obie miałyśmy
sporo do przemyślenia.
— Dlaczego nie uciekłaś? — zapytała.
— Nie mogłam cię tam zostawić. — Sięgnęłam za siebie po
ręcznik i podałam go jej. — Ciągle krwawisz.
Wzięła go odruchowo i zaczęła przykładać do twarzy.
Spojrzała na tkaninę; wydawała się zaskoczona czerwonymi
plamami.
— Musisz pojechać do lekarza.
— Nie — zaprotestowała. — Zajmiemy się tym. Nigdzie nie
pojedziemy, dopóki Shelby nie sprawdzi drogi stąd do miasta.
Właśnie tym się teraz zajmuje.
— To do niego dzwoniłaś.
Pokiwała głową. Podeszła do okna i wyjrzała przez szparę w
zasłonach.
— Nie zadzwoniłaś na policję. Powiedziałam to ostrożnie,
czując, że brzmiało to
dość naiwnie.
Miałam rację. Angel uniosła jedną brew i pokręciła głową.
Nawet nie musiałam pytać, dlaczego tego nie zrobiła. Angel
sądziła, że ten atak miał związek z nielegalnymi poczynaniami
Martina. Angel i Shelby oczywiście wiedzieli o wszystkim,
uświadomiłam sobie
wreszcie; Martin sprowadził ich tutaj, żeby mnie chronili,
zanim nawet się pobraliśmy, kupił mi dom Juliusów ze
względu na mieszkanie nad garażem, w którym mogli się
zatrzymać, przewidując możliwość, że może się zdarzyć coś
takiego.
Wzięłam apteczkę z łazienki, czując się na wpół martwa.
Byłam zaszokowana atakiem, upokorzona tym wszystkim, co
teraz wiedziałam. Powinnam być wdzięczna; gdyby nie Angel
Youngblood, z całą pewnością już bym nie żyła. Ale byłam
zimna jak głaz; nienawidziłam ich wszystkich: Angel,
Shelbyego i Martina. Z hukiem postawiłam apteczkę na blacie
kuchennym i podniosłam słuchawkę telefonu. Angel zrobiła
minę, jakby chciała zaprotestować, ale zanim zdążyła się ode-
zwać, odwróciłam się do niej z twarzą tak straszną, że wróciła
do wyglądania przez szczelinę w zasłonach.
— Emily — powiedziałam, gdy usłyszałam głos po drugiej
stronie linii — Przykro mi, ale nie dam rady przyjść dziś na to
spotkanie Bractwa Ołtarzowego.
Stosowne, ale raczej naburmuszone odgłosy ze strony Emily.
— Cóż, przewróciłam się po drodze do garażu... tak, wiem, że
to się zdarza babciom... żwir był śliski, a ja miałam buty na
skórzanej podeszwie... Nie, naprawdę nic mi nie jest, jestem
tylko posiniaczona. Przyjdę następnym razem, na pewno!
Przeproś panie w moim imieniu.
Odłożyłam słuchawkę. Stałam, trzymając na niej rękę,
wpatrując się w czarną dziurę, w którą wpadłam. Spod zlewu
wzięłam białą szmatkę, zwilżyłam ją i wycisnęłam.
— Usiądź — nakazałam Angel.
Porzuciła swój posterunek, ale uparła się, żeby krzesło
postawić przy oknie. Gdy oczyszczałam jej twarz, cały czas
przez nie wyglądała. Wiedziałam, że ją boli, ale nie dbałam o
to. Kiedy otarcia i skaleczenia były już czyste, nałożyłam na
nie maść z antybiotykiem. Nie wyglądało to za dobrze.
Na podjeździe zachrzęścił samochód Shelbyego. Wjechał na
miejsce parkingowe Youngbloodów za garażem, więc zniknął
z pola widzenia. Angel wzięła z szuflady nóż kuchenny; stała, z
napięciem wypatrując męża, ściskając narzędzie w dłoni.
— Otwórz drzwi kuchenne — poleciła mi. Zrobiłam to.
— Odsuń się od nich.
Przewróciłam oczami, cofnęłam się i oparłam o blat. Mogłam
wyjrzeć na zewnątrz przez szparę, którą zrobiła Angel.
Wreszcie pojawił się w niej Shelby, idąc ostrożnie, patrząc we
wszystkich kierunkach jednocześnie. W ręku miał karabin
myśliwski.
Opadła mi szczęka.
Tego dnia uderzyło mnie wiele rzeczy, dosłownie i w
przenośni. Ale najbardziej szokującą z nich, chwilą
prawdy, było ujrzenie w rękach Shelby'ego Young-blooda
broni.
Ktoś próbował mnie zabić. Tamten człowiek próbował mnie
dopaść. Angel w jego oczach była tylko przeszkodą; nie miał
pojęcia o jej funkcji ani o możliwościach. Skoncentrowany był
na tym, by mnie zabić. Pomyślałam o tej siekierze spadającej
na moją głowę. Nagle zmiękły mi kolana.
Shelby pospiesznie wszedł do środka. Angel natychmiast
zamknęła za nim drzwi na klucz.
— Jesteś cała? — spytał ją. Pokiwała głową.
— Wściekła — powiedziała. — Wściekła jak diabli. Nie
mogłam go dorwać. Nakryłam się nogami. To ona zabrała mu
siekierę, nie ja.
Angel najwyraźniej nie potrzebowała ani nie spodziewała się
żadnego zamieszania z powodu swojej poobijanej twarzy;
Shelby swoimi ciemnymi oczami szybko ocenił jej obrażenia i
przestał się nimi zajmować. Angel była profesjonalistką, co z
każdą minutą rozumiałam coraz bardziej. Jeśli ja borykałam się
z poczuciem upokorzenia, to ona także; zawaliła swoją robotę.
— Roe zabrała mu siekierę? — z niedowierzaniem powtórzył
Shelby.
— Leży na środku podwórza. Rzuciła nią.
— Roe. — Shelby wciąż nie do końca to pojmował.
— Podszedł bardzo blisko — gniewnie powiedziała Angel. —
Gdybym nie była już w ogrodzie, to by ją dorwał.
Nagle poczułam, że muszę usiąść. Przyciągnęłam do siebie
jedno z krzeseł. Zapiszczały przesuwane po podłodze nogi.
— Zapewne, jadąc z miasta, go nie zauważyłeś.
— Żadnego niebieskiego chevy nova.
— Tablice były pokryte błotem — ponuro powiedziała Angel.
Wiedziałam, że już mu to powiedziała przez telefon, a on po
drodze tutaj uważnie się rozglądał.
Nikt nie mógłby powiedzieć, że moje życie jako mężatki było
sielanką. Bartellowie nie znają rutyny!
Zachichotałam.
Popatrzyli na mnie niepewnie, a potem wrócili do rozmowy.
— Teraz na dworze jest czysto. Lepiej się stąd zabierajmy —
poradził Shelby.
— Zadzwonię do niego — zaproponowała Angel.
Ewidentnie chciała się komuś wyspowiadać ze swojej
porażki. Po sekundzie dotarło do mnie, że miała zamiar
dzwonić do Martina i aż zazgrzytałam zębami.
— Przepraszam — zaprotestowałam jadowicie. — Jeśli już
ktoś ma dzwonić do mojego męża, to będę to ja.
Oboje wyglądali na zaskoczonych tym stwierdzeniem i jakby
nie chcieli uwierzyć w to, co usłyszeli.
— Powinnaś się spakować i porozmawiać z Martinem
wieczorem — łagodnie powiedział Shelby.
Ale widziałam, że ta łagodność dużo go kosztowała. I dobrze.
— Będę rozmawiać z moim mężem, kiedy tylko będę miała
na to cholerną ochotę, jeśli można.
Świadomie się wycofali. Może ja nie znałam prawdziwej
natury Youngbloodów, za to oni dowiedzieli się dziś o mnie
jednej czy dwóch rzeczy.
Mieli numery do miejsc, w których zatrzymywał się Martin.
Wiedzieli, gdzie był i że wyjechał z miasta. Wiedzieli o
naszym życiu wszystko.
Byli moimi ochroniarzami. Za każdym razem, gdy to słowo
pojawiało mi się w głowie, doznawałam lekkiego szoku.
Cóż, Shelby z tą twarzą pokrytą bliznami po trądziku i
rozczochranymi, czarnymi włosami ani trochę nie przypominał
Kevina Costnera.
— Zadzwonię z drugiego pokoju — oświadczyłam.
Przemknęłam przez hol, usiadłam przy biurku
Martina i zadzwoniłam do Chicago.
Sekretarka, która odebrała telefon, była dość mocno
przekonana, że spotkanie Martina („Ma konferencję z
prezesem", powiedziała surowo) było ważniejsze od mojego
telefonu, ale nie dałam się zbyć.
— Naprawdę muszę nalegać. Mówi jego żona, to nagła
sprawa — powiedziałam.
Martin podszedł do telefonu po niemal pięciu minutach, a na
dźwięk jego głosu o mało się nie załamałam.
— Co się dzieje? — spytał z napięciem. — Nic ci nie jest?
— Nic.
Głos mi drżał. Przez chwilę siedziałam i zbierałam się w
sobie.
— Angel jest lekko ranna — powiedziałam z pewną
niechlubną satysfakcją.
— Angel? Tobie nic nie jest, a Angel jest ranna? Co się stało?
Jest tam Shelby?
— Tak, Martin, Shelby tu jest i możesz z nim porozmawiać,
żeby twoi ludzie mogli się wszystkim zajęć. — Ciągle byłam
na wszystkich wściekła. — W garażu chował się jakiś facet, a
gdyby nie stracił panowania nad sobą i zaczekał, aż tam wejdę,
to by mnie dostał. Ale zauważyłam, że coś jest nie tak, on
wypadł na zewnątrz, Angel zdążyła tam dobiec, a ja
wyrzuciłam siekierę. Tyle że on uciekł, wsiadł do samochodu i
odjechał.
Teraz głos znów zaczął mi drżeć. Żałowałam, że nie mogę
czuć tylko jednej rzeczy na raz. Strach, złość, upokorzenie,
szok. Co za mieszanka odczuć.
— Kotku... Naprawdę nic ci nie jest? Nie jesteś ranna?
— Fizycznie nie — powiedziałam z wielkim trudem.
— Czy Angel musi jechać do szpitala?
— Nie, opatrzyłam ją na miejscu.
— To dobrze. Bardzo dobrze. Okay, skarbie. Chcę, żebyś coś
zrobiła... żebyś zrobiła wszystko, co ci nakażą Shelby i Angel.
Są tam po to, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo. Jutro rano
złapię lot do domu. Do Gwatemali pojadę, gdy już będę miał
pewność, że nic ci nie będzie.
— Dobrze — powiedziałam krótko. Spieranie się naprawdę
nie miało sensu.
— A teraz muszę porozmawiać z Angel i Shelbym. Ja...
Dzięki Bogu, że nic ci nie jest. Tak mi przykro.
Spojrzałam przez hol. Stali przy drzwiach do kuchni. Shelby
otaczał Angel ramionami. Chwila słabości.
— Telefon — powiedziałam. — Do Angel. Sprawiając
wrażenie, że wolałaby raczej zmierzyć
się z aligatorem, Angel Youngblood, moja obrończyni, poszła
porozmawiać z Martinem.
Poszłam na górę i położyłam się na łóżku.
Rozdział 13
To była długa noc.
Angel spała na kanapie na dole, w biurze/pokoju rodzinnym.
Shelby patrolował okolicę. Leżałam bezsennie w naszej
sypialni. Trochę czytałam. Czasami zasypiałam. Czasami
rozmyślałam. W życiu by mi nie przyszło do głowy, że
kiedykolwiek mogłabym się znaleźć w takiej sytuacji.
Cieszyłam się, że moja matka wyjechała. Nie potrafiłam sobie
wyobrazić, jak ukryłabym przed nią cały żal i strach, które
odczuwałam.
Zanim rozeszliśmy się na swoje pozycje, Shelby wypytał nas
o wygląd tego człowieka. To wszystko wydarzyło się szybko, a
on przez cały czas się ruszał, jednak odkryłam, że jeśli zamknę
oczy i przypomnę sobie, jak wystrzelił z drzwi warsztatu,
otrzymywałam całkiem niezły obraz.
— Miał oliwkową koszulę z krótkimi rękawami —
powiedziałam pierwsza.
Angel przytaknęła.
— I buty robocze — dodała, pocierając ramię.
— Co to są buty robocze? — spytałam.
— Takie ze stalowymi czubkami — wyjaśniła mi z lekkim
zaskoczeniem.
— Och. I miał ciemnobrązowe spodnie.
— Czyli wiemy, jak był ubrany. A jak wyglądał? — zapytał
Shelby.
Poczułam silny impuls, żeby wstać, narobić hałasu, pójść do
siebie i trzasnąć drzwiami, ale miałam świadomość, że Shelby,
oczywiście, po prostu wykonuje swoją pracę. Zachowywanie
się jak dziecko w niczym by nie pomogło... Jednak bardzo
mnie kusiło.
— Miał ciemne, kręcone włosy — przypomniała sobie moja
ochroniarz.
— Był wzrostu Angel — dopowiedziałam. — Młody. Nie
miał więcej niż trzydzieści lat, a i w to wątpię.
— Ciężko pracuje na życie, sądząc z jego muskulatury.
— Ogolony. Niebieskie oczy, jestem tego pewna. Mocna
szczęka.
— Czy powiedział coś w jakimkolwiek języku? — dopytywał
Shelby.
— Nie.
— Nie.
I to było wszystko, co wiedzieliśmy o człowieku w garażu.
♦ ♦ ♦
Następny poranek znowu był piękny, zdecydowanie gorętszy.
Youngbloodowie się zamienili; Shelby poszedł do ich
mieszkania się przespać, a Angel została ze mną. W ciszy
zjadłyśmy śniadanie i posprzątałyśmy naczynia, a potem, gdy
patrzyłyśmy na siebie, obie ubrane w niebieskie jeansy i
koszulki, nieustannie kręciłyśmy się nerwowo. Angel nie
wyszła pobiegać. Ja skończyłam moją ostatnią książkę z
biblioteki, a nie zwykłam oglądać telewizji w ciągu dnia.
Obejrzałam tylko wiadomości w CNN i wyłączyłam odbiornik.
Normalnie o tej porze przygotowywałabym się do różnych
swoich zajęć albo przynajmniej zastanawiała się, co mam do
zrobienia — pralnia, zakupy, bank, biblioteka — rozmawiała
przez telefon lub pisała listy. Dziś jednak nie mogłam; nie
chcieli, żebym jechała do miasta.
— Możemy wyjść na dwór? — spytałam w końcu Angel.
Zastanowiła się.
— Tak, od frontu — powiedziała wreszcie. — Z tyłu jest za
dużo drzew i krzaków, które zasłaniają widok.
To była jedna z tych rzeczy, które mi się tu podobały.
— Z przodu widzę, kto się zbliża — wyjaśniła Angel. —
Shelby w nocy wyciął tę kępę krzaków koło drogi, za którą był
ukryty samochód.
— Co zrobił? Angel cofnęła się.
— Wyciął tę kępę żółtych dzwoneczków — powtórzyła.
— Moja forsycja — wyjąkałam z niedowierzaniem. W nocy
Shelby wyciął moje krzewy, wielką, piękną
kępę trzech forsycji, które radośnie rozkrzewiały się i kwitły
pewnie ze dwadzieścia lat.
—- Rosły przy drodze i zasłaniały widok z domu — wyjaśniła
Angel, zdumiona stopniem mojego rozżalenia.
— Okay — wyrzuciłam z siebie wreszcie. — Okay.
Chodźmy.
— Co chcesz robić?
Z szoku i braku snu byłam jak pijana.
— Angel, masz frisbee?
— Pewnie — powiedziała takim tonem, jakbym ją spytała,
czy ma nos.
— No dobra. To zagrajmy we Frisbee.
Tak więc po wstępnym rekonesansie wyszłyśmy na zewnątrz.
Zignorowałam pistolet, który miała przy sobie Angel; położyła
go na fotelu na ganku, gdzie mogła szybko po niego sięgnąć.
Potem wzięła frisbee
i uniosła rękę, żeby je do mnie rzucić. Jej cienkie wargi
rozciągnęły się w wyczekującym uśmiechu. Przygotowałam
się na bieganie.
Dziesięć minut później dyszałam; nawet Super-woman
oddychała nieco ciężko. Znów udało mi się zaskoczyć Angel.
Żaden był ze mnie gracz we frisbee. Moja taśma wideo z
ćwiczeniami nie przygotowała mnie na coś takiego i poczułam,
jak po plecach spływa mi pierwsza stróżka gorącego potu.
Ogólnie jednak dobrze się bawiłam. Poszłam do domu po
wodę.
Angel musiała czuć, że to dla niej jakieś wyzwanie. Cofnęła
się nieco w stronę drogi i kiedy schodziłam ze schodów
frontowych, wygięła nadgarstek i wypuściła czerwony dysk. Z
pól dmuchnął nagły powiew wiatru, poderwał frisbee i
podniósł je jeszcze wyżej. Dysk ze stuknięciem wylądował na
szczycie pierwszego dachu (dachu werandy) i sturlał się pod
okna mojej sypialni.
— O cholera — zaklęła Angel. — Słuchaj, zaraz wracam.
Muszę osuszyć twarz, skaleczenia mnie swędzą od potu.
— Jasne — powiedziałam. — Pójdę po drabinę.
Dziwnie się czułam, wchodząc do garażu i otwierając drzwi
do warsztatu na tyłach. Wiedziałam, że wczoraj, zanim się
ściemniło, Youngbloodowie wszystko sprawdzili i przeszukali,
ale podczas tych paru godzin snu miałam koszmary o ciemnej
postaci biegnącej na mnie z uniesioną siekierą.
Wyciągnęłam ze schowka długą drabinę i wzięłam ją na
ramię, żeby zanieść pod dom. Angel zeszła po schodach od ich
mieszkania. Miała łagodny wyraz twarzy; widok śpiącego
Shelbyego najwyraźniej wciąż ją poruszał.
Nacisnęłam haczyki, które nie pozwalały drabinie się
rozsunąć i z pomocą Angel oparłam ją o dach. Ponieważ dom
został postawiony na wysokich fundamentach, wspinaczka nie
należała do krótkich.
— Posłuchaj... — niemal nieśmiało zaczęła Angel. — Wiem,
że to ja je tam wrzuciłam, ale jeśli jest coś, z czym sobie nie
radzę, to jest to wysokość... Ale jeśli to dla ciebie problem, to
wejdę na górę, albo może Shelby, gdy się obudzi...
Gapiłam się na nią, dopóki nie przypomniałam sobie o
dobrych manierach i pokiwałam swobodnie głową.
— Żaden problem — powiedziałam dziarsko.
I zaczęłam się wspinać. W zasadzie nie boję się wysokości;
jestem — powiedzmy — mniej więcej wolna od wszelkich
fobii. Ale tu było stromo. Skoro już robiłam przedstawienie na
użytek Angel, stwierdziłam, lepiej, żebym nie patrzyła w dół i
stale posuwała się w górę. Miałam przemożne uczucie, że
zatrzymanie się nie byłoby dobrym pomysłem.
Właściwie — skoro już o tym mowa — nigdy wcześniej nie
byłam na dachu. Dach werandy był stromy.
Nerwowo wywindowałam się z drabiny na gonty, już
nagrzane od wiosennego słońca. Dotąd nie miałam okazji
obejrzeć ich z bliska, a gdy zapierałam się, by sięgnąć szczytu
dachu, mogłam się przyjrzeć ich skalistej szarości.
Wyciągnęłam się i złapałam szczytu, i odepchnęłam bokami
stóp, ciesząc się, że założyłam mocne trampki na gumowej
podeszwie. Frisbee powinno być na dole tego spadu, w
miejscu, gdzie ten dach przylegał do dachu budynku.
Pamiętałam, jak panna Neecy opowiadała mi o tym, jak kłócili
się budowniczowie domu, i że Sarah May Zinsner w ostatniej
chwili uparła się na tę werandę.
— Roe, jedzie jakiś samochód — powiedziała Angel tak
cicho, jak to było możliwe.
Zamarłam.
— Co mam zrobić?
— Przejdź na drugą stronę dachu. Błyskawicznie wdrapałam
się górę i zniknęłam za
szczytem. Potrzebowałam tylko odrobiny motywacji. W
dolinie między dwoma dachami, ze zboczem pod kątem
czterdziestu pięciu stopni w stosunku do ściany, pod oknami
mojej sypialni, która stanowiła linię przyprostokątną, leżały:
jasnoczerwone frisbee i stara, poszarzała płachta, tak
wtapiająca się w gonty, że musiałam na niej stanąć, żeby ją
zauważyć.
Zerknęłam nad szczytem dachu, żeby zobaczyć, co robiła
Angel. Trzymała broń w rękach i przyciskała się
do wewnętrznej ściany garażu tam, gdzie stał mercedes
Martina. Nadjeżdżający samochód było stąd widać jedynie
dzięki temu, że Shelby wyciął moją forsycję. To było białe
auto, jakby znajome. Skręciło na podjazd, a Angel uniosła
pistolet. Samochód zachrzęścił na żwirze i zatrzymał się kilka
stóp za moim autem. Od strony kierowcy otworzyły się drzwi.
Wyłonił się z nich Martin.
Natychmiast zaczęłam się bezwiednie uśmiechać.
Angel wyszła zza garażu, trzymaj ąc opuszczoną broń, i
chociaż nie słyszałam, co mówią, wskazała na dach.
— Tu, na górze! — zawołałam.
Martin się odwrócił i podszedł do domu, z dziwną miną
patrząc w górę.
— Roe, wszystko w porządku? — zapytał. Nadal go
kochałam.
— Nic mi nie jest. Zaraz zejdę. Łap frisbee. Zrzuciłam je z
dachu. Ręka Martina wystrzeliła
w górę i złapał je zgrabnie.
— Jest tu coś jeszcze — zawołałam. — Szara płachta plastiku.
Mina Angel natychmiast się zmieniła.
— Nie dotykaj jej! — wrzasnęła jednocześnie z Martinem.
— Leży tu od wieków — uspokoiłam ich. — Są na niej igły
sosnowe, ptasie odchody i mnóstwo brudu.
Dwie twarze nieco się rozluźniły.
— Co to takiego? Jakiś materiał budowlany? — spytał
Martin.
— Cóż, zaraz sprawdzę.
Obróciłam się z trudem w małej dolince, w której się
znalazłam. Była w niej rynna do odprowadzania wody
deszczowej, biegnąca pod oknami sypialni, a plastik został
wepchnięty pod nią; wciśnięty pod ten prosty odcinek dachu
tak dokładnie, że nie dziwiłam się, że nie zauważyłam go
wcześniej: był tak blisko ściany, że musiałabym wywiesić się z
okna do pasa i spojrzeć w dół, żeby cokolwiek zauważyć.
Plastik był sztywny i trzeszczał z powodu wieku i
wystawienia na warunki pogodowe. Gdy wyciągnęłam i
podniosłam jeden narożnik, przesunął się cały i dokładnie
zobaczyłam to, co było pod spodem.
Chwilę trwało, zanim pojęłam, na co właściwie patrzę.
Próbowałam przekonać samą siebie, że ktoś był na dachu i jadł
żeberka, po czym rzucał ogryzione kości na stertę. Może wielu
ludzi; tych kości było tak dużo... Rozumiecie, najpierw
zobaczyłam żebra. Nie były ładne i białe, tylko pożółkłe... i
miały jakieś ciemne, zaschnięte strzępy. Ale były tam też inne
kości, małe i duże, jedna dłoń z kilkoma ścięgnami, które wciąż
trzymały ją razem... czaszki trochę się przekręciły, ale
automatycznie je policzyłam.
— Roe?! — z dołu zawołał Martin. — Co się tam dzieje? Nic
ci nie jest?
Znów zerwał się wiatr. Pierwszy raz od przeszło sześciu lat
dostał się pod plastik. Uniosły się włosy na jednej z czaszek.
Chciałam zejść z tego dachu.
W rekordowym czasie podciągnęłam się w górę, przesunęłam
nogi nad szczytem i zaczęłam schodzić.
— Roe! — znów zawołał Martin, wyraźnie zaalarmowany.
Stopami trafiłam na pierwszy szczebel. Wydawało mi się, że
zanim zdołałam złapać się drabiny rękami i wejść na nią w
całości, minęło mnóstwo czasu.
Martin i Angel jedno przez drugie zadawali mi pytania.
Wreszcie znalazłam się na ziemi i oparłam o metal, w
bezpiecznej odległości od horroru na dachu.
— Oni tam są — zdołałam wreszcie powiedzieć. — Cały czas
tam byli.
Martin nadal nie rozumiał, ale Angel, która pomagała mi
szukać, natychmiast pojęła, w czym rzecz.
— Rodzina Juliusów — powiedziała Martinowi. — Są na
dachu.
♦ ♦ ♦
Musieliśmy powiadomić o tym policję. Angel schowała broń i
zadzwoniła. Potem zobaczyłam, jak wchodzi do mieszkania
nad garażem, pewnie po to, żeby obudzić Shelbyego.
Siedzieliśmy na werandzie na jednym z foteli. Zwinęłam się
na kolanach Martina.
— Martin — wyszeptałam. — Ona cały czas miała na głowie
perukę. Ale pod spodem była tylko czaszka.
♦ ♦ ♦
Przyjechali wszyscy. To było jak garden party dla sił
porządkowych hrabstwa Spalding.
Nasz dom leży w administracyjnych granicach miasta, więc
pierwszy przyjechał szef policji. Padgett Lanier miał ostry nos,
był wysoki, miał przerzedzające się blond włosy i niemal
niewidoczne brwi i rzęsy. Do tego wystający brzuch i usta
nieproporcjonalnie małe w stosunku do twarzy. Szefował
siłom policyjnym Lawrenceton od dwudziestu lat. Gdy
spotykałam się z Arthurem Smithem, widywałam go na
różnych imprezach.
Wtedy siedziałam już na osobnym krześle, ale nadal na
werandzie, mając nadzieję, że nikt nie wejdzie do domu.
Martin przysunął sobie fotel do mojego i trzymał mnie za rękę.
Shelby i Angel siedzieli opodal, blokując wejście do domu,
przyglądając się poruszeniu z nic niewyrażającymi minami.
— Pani Bartell? — z frontowego trawnika odezwał się Lanier.
— Teagarden — poprawiłam go.
— To pani ich znalazła?
— Tak. Byli na dachu. Pod plastikową płachtą.
— Zaraz tu będzie pan od zdjęć — zapowiedział. Zabrzmiało
to tak, jakby mówił do widza Ulicy
Sezamkowej; Padgett Lanier należał do ludzi, którzy sądzili,
że ponieważ jestem mała, trzeba mnie traktować jak dziecko.
— Lepiej, żeby wszedł tam pierwszy. Kotku, dotykała pani
czegoś, gdy tam była? Jak to się stało, że weszła pani na dach?
Chwila, idzie Jack; równie dobrze może pani powiedzieć to
nam obu za jednym zamachem.
Przyjechał sierżant detektyw Jack Burns, a ja, widząc, że
wysiada z samochodu, westchnęłam ciężko. Nie znosił mnie z
całego serca. Z drugiej strony... on przynajmniej traktował
mnie jak dorosłą. Burns miał na sobie jeden z tych swoich
niedorzecznych garniturów, które kupował chyba na
wyprzedażach garażowych, a do tego w nocy. Stał, gapiąc się
na drabinę, z miną jeszcze bardziej ponurą niż zazwyczaj.
Jakoś nie sprawiał wrażenia, jakby miał ochotę się po niej
wspinać. Jego pozbawione określonego koloru włosy były
rzadsze, niż wtedy gdy widziałam go ostatnio, a twarz miał
obwisłą.
Lynn Liggett-Smith była tuż za nim, równie szczupła, wysoka
i kompetentna jak zawsze. Przyprowadziła ze sobą „pana od
zdjęć". Za jej samochodem stanęło kilka kolejnych. Wyglądało
na to, że wszyscy, którzy
nie mieli służby albo uznali, że mogą się na chwilę oderwać
od obowiązków, przyjechali do domu Juliusów, żeby
zobaczyć, co się działo. Jeśli było się gliną, to właśnie tu
należało się pojawić.
— Czy w tym mieście nie ma innej zbrodni, którą trzeba by
się zająć? — wymamrotał Martin. — Na pewno ktoś
przejeżdża w tej chwili, nie zatrzymując się koło stopu.
— Pewnie większość z nich była tutaj sześć lat temu —
powiedziałam.
Zastanawiał się nad czymś przez chwilę, po czym pokiwał
głową.
Padgett Lanier konferował z Jackiem Burnsem, a facet od
zdjęć zaczął wchodzić na drabinę. Lynn ruszyła za nim, żeby
mu pomóc ze sprzętem. Na szczęście miała buty bez obcasa.
Spojrzała na mnie pomiędzy szczeblami. Lekko potrząsnęła
głową, jakbym wywinęła kolejnego paskudnego psikusa.
W ogrodzie zrobiło się cicho. Wszyscy policjanci — oprócz
Lynn sami mężczyźni — zadarli głowy i patrzyli na dach.
Słyszałam, jak podczas wspinaczki po dachu fotograf skrobie
butami po gontach; pauza, gdy dotarł na szczyt i zobaczył
płachtę. Powiedział coś do Lynn; usłyszałam jej odpowiedź
„proszę", gdy z drabiny podała mu aparat. Ze swojego miejsca
widziałam tylko jej stopy. Przypuszczalnie zrobił kilka zdjęć.
— Pani detektyw, proszę podnieść płachtę — usłyszałam jego
głos, a potem odgłosy przesuwającej się po dachu Lynn.
Przysięgam, że usłyszałam trzeszczenie sztywnego, spękanego
plastiku, gdy go uniosła.
— Martin, oni leżą jedno na drugim — wymamrotałam. —
Chyba wszyscy troje.
— Same kości? — zapytał Martin.
Twarz miał spokojną i wiedziałam, że się tym przejmuje, bo
wiedział, że tego potrzebowałam. I ponieważ spotykał się ze
śmiercią znacznie częściej ode mnie.
— Tak... głównie. Na jej czaszce jest peruka, mówiłam ci. Nie
rozumiem tej peruki.
— Pewnie jest syntetyczna.
— Nie, nie. To nie ta peruka.
Spojrzał na mnie pytająco i pochylił się bardziej, ale w tej
chwili z drabiny zeszła Lynn, odwróciła się do swoich
zwierzchników i potrząsnęła głową.
— Wszyscy troje — powiedziała. — W każdym razie trzy
czaszki.
Wydawało się, że wszyscy zgromadzeni na moim trawniku
westchnęli jednocześnie.
— Jerry ściągnie tę płachtę — poinformowała. — Potem
zrobi jeszcze kilka zdjęć.
Poszła do samochodu i wyciągnęła dużą, plastikową torbę na
śmieci. Skinęła na patrolowego. Podskoczył, żeby jej pomóc, i
szeroko otworzyli otwór
torby. Słychać było drapanie i skrobanie, gdy fotograf/
policjant zdejmował płachtę.
— Potrzebuję tu kogoś do pomocy! — zawołał. Jack Burns
poczłapał do drabiny i zaczął się ciężko
wspinać. Naciągnął gumowe rękawiczki.
Ostrożnie spuścili na dół poskładaną płachtę, żeby nic z niej
nie spadło, ale była spękana od wieku i kilka kawałków trzeba
było zdejmować z krzaków wokół werandy. Wreszcie udało się
ją wsadzić do wora na śmieci i wpakować do samochodu Lynn.
— Niech ktoś zadzwoni do Domu Pogrzebowego Morrilton,
żeby tu przyjechali. Powiedzcie, czego się mają spodziewać —
poleciła patrolowemu, który pomagał jej z torbą. Przytaknął i
poszedł w kierunku swojego samochodu, gdzie miał radio.
Kilku ludzi podeszło do Lynn z jakąś prośbą, a ona po chwili
namysłu udzieliła zgody. Zgromadzili się przy drabinie.
Wchodzili po niej kolejno. Słyszeliśmy skrobanie ciężkich
butów, ciszę, gdy zerkali ponad szczytem dachu, a potem
trzeszczenie drabiny. Gdy na dach wchodzili kolejni ludzie,
Lynn i jej dwaj zwierzchnicy zebrali się na werandzie. Shelby
podniósł się i przysunął trzy krzesła, ustawiając je naprzeciwko
nas. Angel zajęła miejsce Martina. On i Shelby stanęli z boku
tak, żebyśmy mogły z Angel ich widzieć. To nie spodobało się
Jackowi Burnsowi, byłam tego pewna, ale nie bardzo mógł
kazać naszym mężom sobie pójść
w sytuacji, gdy byłyśmy niewinnymi świadkami tragedii innej
rodziny.
— Moglibyśmy wejść do środka? — spytał z całą
łagodnością, na jaką było go stać.
Angel już zaczęła wstawać.
— Wolałabym nie — odparłam.
Spojrzała na mnie z zaskoczeniem i próbowała usiąść z
powrotem w taki sposób, jakby nigdy się nie ruszała. Kątem
oka widziałam, że Martin zamrugał zdziwiony, a Shelby lekko
się odwrócił, żeby ukryć uśmiech.
Lynn, Lanier i Burns też wyglądali na zaskoczonych.
Nie chciałam, żeby ktoś wchodził do mojego domu.
— Cóż, w końcu mamy piękny dzień — gładko powiedział
Lanier.
— Roe, jak to się stało, że weszłaś na ten dach? — zapytała
Lynn.
— Grałyśmy z Angel we frisbee.
Lanier popatrzył na Angel, a potem na mnie, porównując
nasze rozmiary, i zakrył dłonią usta, żeby ukryć uśmiech.
— Angel rzuciła frisbee, dmuchnął wiatr, i wpadło na dach.
Wzięłam drabinę, weszłam na górę, znalazłam frisbee... i ich.
— Była pani tam, pani Youngblood? — uprzejmie spytała
Lynn.
— Trzymałam drabinę. Boję się wysokości.
— Co się stało z pani twarzą, młoda damo? — przesadnie
troskliwym tonem zapytał Jack Burns.
— Poślizgnęłam się na żwirze i przewróciłam —
odpowiedziała Angel.
Jej ręce, spoczywające na podłokietnikach, były całkowicie
rozluźnione.
— A pan, panie Bartell? — nagle spytała Lynn, odwracając
się na krześle, żeby spojrzeć na Martina. — Gdzie pan był, gdy
pańska żona wchodziła na dach? I gdzie był pan Youngblood?
— Jechałem z lotniska. Znalazłem się tutaj, gdy moja żona już
była na dachu — odpowiedział Martin. — Podróżowałem
służbowo.
— Spałem — powiedział Shelby.
— Ma pan dzisiaj wolne?
— Rano źle się czułem i nie poszedłem do pracy. Już wczoraj
po południu nagle poczułem się kiepsko. Przyjechałem z pracy
do domu i dziś tu zostałem.
Shelby całkiem zgrabnie wyjaśnił swój nagły przyjazd z pracy
wczoraj po południu, gdy Angel do niego zadzwoniła.
Działanie na wszelki wypadek, pomyślałam.
To było praktycznie wszystko, o co w tych okolicznościach
mogła zapytać Lynn. Choć, jeśli się nad tym zastanowić, to
było jeszcze jedno czy dwa pytania, które powinna nam była
zadać.
— Zabieram moją żonę do domu, przeżyła szok —
oświadczył Martin.
Samochody policyjne odjeżdżały jeden po drugim, ale
przybywać zaczęli mieszkańcy miasta; ktoś nasłuchiwał
policyjnej częstotliwości. Na podjazd wtoczył się karawan z
Domu Pogrzebowego Morrilton i nagle nie mogłam się
doczekać, żeby znaleźć się w domu.
Nie było powodu, żeby mnie zatrzymywać, więc Lynn tylko
pokiwała głową. Shelby i Angel weszli z nami. Martin
zaciągnął zasłony w salonie, zasłaniając widok na
nadjeżdżające samochody i ludzi z zakładu pogrzebowego. Nic
jednak nie mogło zagłuszyć dźwięków z dachu.
Rozdział 14
Chciałam, żeby Youngbloodowie poszli wreszcie do siebie.
Chciałam zapomnieć o wariacie z siekierą i kościach na dachu.
Chciałam zwinąć się na kanapie z wielką miską prażonej
kukurydzy i może z piwem, i obejrzeć jakiś stary film w
telewizji. Chciałam, żeby Martin znalazł się na górze, zanim
film się skończy. Albo nawet wcześniej.
Jednak z westchnieniem uświadomiłam sobie, że on miał inne
priorytety.
Zebrał nas przy stole w kuchni.
— No dobrze, to co tu się wczoraj stało? — zapytał.
Opowiedziałam mu jeszcze raz, potem swoją część
opowiedziała Angel. Jej poraniona twarz mówiła sama za
siebie.
Ponuro zapadłam się w swoje krzesło. Brak snu i dwa dni
pełne brutalnych emocji robiły swoje. Byłam bardzo zmęczona
i miałam serdecznie dość kryzy-
sów. Chciałam, żeby to wszystko zniknęło, chociaż na chwilę,
żebym mogła powoli do tego przywyknąć. Ale oczywiście
znowu myślałam o człowieku, który na mnie biegł i teraz,
kiedy byłam zbyt zmęczona, żeby się bać, myślałam jeszcze o
jego twarzy. Podczas gdy Martin mówił Youngbloodom coś o
zabezpieczeniach, coś o krzewach, uświadomiłam sobie, że w
tamtym mężczyźnie było coś niejasno znajomego. Kojarzyłam
go z budownictwem...
Zadzwonił telefon. Podeszłam do blatu, żeby odebrać. Sally
Anderson chciała wiedzieć wszystko o szkieletach na dachu;
nie była akurat w trybie „przyjaciółka", dzwoniła jako
reporterka. Powiedziałam jej.
— Wiesz — uświadomiła mi — policja wezwie do tego
antropologa sądowego. Wiedziałaś, że Georgia jest jedynym
stanem, który ma kogoś takiego na etacie? Nigdy dotąd nie był
wzywany do sprawy w hrabstwie Spalding! Przyjeżdża jutro.
— Zabawnie by było — powiedziałam — gdyby to nie byli
Juliusowie.
Martwa cisza. Potem Sally zaśmiała się niepewnie.
— Roe, a kto inny miałby to być? — zapytała tak ostrożnie,
jakby mówiła do wariatki.
Pomyślałam, że gdybym odpoczęła, to mogłabym to
uchwycić, coś ważnego.
— Nieważne — powiedziałam. — Do zobaczenia, Sally.
Rozłączyłam się, a telefon znów zadzwonił. Odebrałam.
Potem kolejny. Wreszcie wyciszyłam dźwięk i włączyłam
automatyczną sekretarkę.
Usiadłam przy stole z pozostałymi, którzy przez cały ten czas
rozmawiali zniżonymi głosami.
— Roe — zaczął Martin i wiedziałam, że miał zamiar
powiedzieć mi, co mam zrobić.
— Martin — ubiegłam go. — Myślę, że weźmiemy z Angel
parę dni wolnego i polecimy do Nowego Orleanu.
Wszyscy zapatrzyli się na mnie. To było bardzo
satysfakcjonujące.
— Wiem, że musisz jechać do Gwatemali, a Shelby pewnie
powinien wrócić do pracy, zanim ludzie w fabryce zaczną
zadawać pytania, więc najlepszą rzeczą dla mnie, przy tym
urywającym się telefonie i w ogóle, i dla Angel... skoro
uważasz, że potrzebuję ochroniarza... byłoby gdzieś wyjechać.
I sądzę, że mogłybyśmy wybrać się do Nowego Orleanu. Od lat
tam nie byłam.
Martin patrzył na mnie podejrzliwie.
— Roe, to brzmi nieźle — powiedział jednak. — Angel, co o
tym myślisz?
— Mnie pasuje — ostrożnie powiedziała Angel. — Mogę być
spakowana i gotowa za pół godziny.
— To dałoby mi możliwość zamontowania tu jakiegoś
systemu alarmowego — zauważył Shelby.
— Nie chcę tu po powrocie zastać fortecy — powiedziałam
mu.
Nawet nie spojrzał na Martina; niech będzie mu to policzone
na plus.
— Nie zrobię niczego, zanim nie porozmawiam z wami
obojgiem — oświadczył.
Kiwnęłam głową i wstałam w bardzo znaczący sposób.
Youngbloowie natychmiast się podnieśli i poszli do swojego
mieszkania.
Martin przeszedł do salonu i wyjrzał przez szparę w
zasłonach.
— Wyjeżdżają — zakomunikował, nie odwracając się. —
Policja. I karawanu już nie ma.
Czekałam.
Wreszcie spojrzał na mnie.
— Roe, nie wiem, co ci teraz powiedzieć. Nic nie okazuje się
takie, jak planowaliśmy. Chciałem dla nas dobrego życia,
chciałem ci to zapewnić i zadbać o ciebie, i nie chciałem, żeby
kiedykolwiek spotkała cię jakaś krzywda czy rozczarowanie.
Myślałem, że uda mi się oddzielić te sprawy z bronią.
Myślałem, że będę chodził do pracy do fabryki i wracał do
domu, a ty będziesz mi opowiadać o tym, co cię
zainteresowało, a ja się będę z tego cieszył, i że będziemy się
kochać co noc.
Może ja też planowałam coś w tym rodzaju.
— Cóż, Martin. Wygląda na to, że niezupełnie nam
się to udało. — Podeszłam, objęłam go i położyłam mu głowę
na piersi. Przycisnął mnie do siebie tak mocno, że prawie
pisnęłam. — Jednak będziemy mieć coś innego. Jeśli możesz
się wyplątać z tego interesu z bronią. .. — mamy szansę,
dokończyłam w myślach. — Ale — podsumowałam — nadal
możemy zająć się częścią naszych oczekiwań.
— Hmmmmm?
— Możemy się kochać co noc.
— Chodźmy na górę.
— Dobry pomysł.
Moi drodzy, on mnie zaniósł.
♦ ♦ ♦
Nowy Orlean. W Nowym Orleanie poharatana twarz Angel
nie przyciągała szczególnej uwagi. Angel ponuro chodziła za
mną po cudownym nowym Aquarium Audubon przy Canal
Street. Nadąsana, odmówiła mrożonej kawy i bagietek w Cafe
du Monde. Angel z chłodną pogardą zaakceptowała pokoje i
obsługę w Hyatt Regency. Gdy na Bourbon Street jakiś
wytatuowany facet złapał mnie za ramię i złożył propozycję tak
dziwaczną i nieprzyzwoitą, że opadła mi szczęka, Angel
wyszła zza moich pleców, nacisnęła jakiś punkt poniżej jego
łokcia i obejrzała się na mnie z posępną satysfakcją, gdy facet
rozcierał swoje bezwładne ramię i przeklinał.
— A tak naprawdę to po co tu jesteśmy? — zapytała, gdy w
malutkim sklepie w Dzielnicy Francuskiej kupiłam mojej
matce stare kolczyki.
— Chodźmy na wycieczkę po cmentarzach —
zaproponowałam.
Przewodnika znalazłyśmy w małej kafejce przy posterunku
policji. W menu było mnóstwo uroczych i fikuśnych kaw.
Przewodnik również był uroczy, choć wysoce ekscentryczny, i
złapałam się na tym, że jestem równie ciekawa jego życia
seksualnego, co wycieczki, która była bardzo interesująca —
chociaż nie mogę powiedzieć, żeby Angel była pod równie
dużym wrażeniem. Po tym, jak wysłuchałyśmy pogadanki i
rad, żeby nie odchodzić od grupy, ponieważ na cmentarzach
zdarzają się napady rabunkowe, w jej spojrzeniu i postawie
pojawiło się coś, co dobitnie sugerowało, że Angel wprost nie
może się doczekać, żeby nas ktoś zaatakował.
— Po co naprawdę tu jesteśmy? — zapytała ponownie, gdy
jadłyśmy w cajuńskiej restauracji w pobliżu centrum
targowego.
— Chodźmy jutro do zoo — zaproponowałam. Gdy
wróciłyśmy do hotelu, na automatycznej
sekretarce w pokoju zastałam wiadomość od Martina. „Jestem
na miejscu, bardzo się staram i wygląda na to, że to możliwe,
chociaż niełatwe", powiedział. „Tęsknię za tobą bardziej, niż
sobie wyobrażasz".
Poczułam nagły napływ łez i ściskając chusteczkę, usiadłam
na łóżku.
To nie była taka wiadomość, na jaką miałam nadzieję.
Wałęsanie się po Nowym Orleanie i oddawanie rozrywkom w
niczym nie pomoże. Musiałam spróbować planu B.
Powinnam była zadzwonić do Sally Allison. To by bardzo
pomogło. Ale, szczerze mówiąc, nie wpadłam na to.
— Angel, jutro — oświadczyłam — bierzemy się do pracy.
— No nareszcie.
Rozdział 15
Angel prowadziła. Była bardzo dobrym kierowcą i czuła się
swobodnie za kółkiem. Otworzyła się na tyle, żeby powiedzieć
mi, że ma za sobą kilka specjalnych kursów prowadzenia auta
dla ochroniarzy. Jechałyśmy do Métairie, ogromnych
przedmieść Nowego Orleanu, gdzie przed swoją
przeprowadzką do Lawrenceton mieszkała ze swoją siostrą
Melba Totino.
W książce telefonicznej figurowała Alicia Manigault, siostra
„Teściowej".
Pani Totino ze sporym sentymentem mówiła o swoim
dawnym miejscu zamieszkania, ale nie mogłam w Métairie
dopatrzeć się wielu rzeczy godnych zachwytu, w każdym razie
nie z autostrady. Były tam setki małych domków, stłoczonych
w ciasne skupiska, pozbawionych uroku i stylu, okraszone od
czasu do czasu jakimś motelem, restauracją albo małym cen-
trum handlowym. Z pewnością istniały jakieś ładniejsze
zakątki Metairie?
Upał tutaj zaczął się robić dość konkretny; wzdrygnęłam się
na myśl, jak musiało być tu gorąco w lipcu czy sierpniu.
Wynajęty przez nas samochód miał klimatyzację, ale gdy
wysiadłyśmy na krótkiej, wąskiej uliczce, przy której
mieszkała Alicia Mani-gault, natychmiast poczułam, że się
kleję. W małych ogródkach rosły karłowate palmy. Wszystkie
domy były bardzo małe i parterowe, niektóre schludne, inne
wymagające remontu i malowania. Byłabym chora, gdybym
musiała tutaj mieszkać. Okropność.
Dom z płaskim dachem, który mieścił się pod wskazanym
przez książkę telefoniczną adresem, był dość zadbany. Trawa
była skoszona, ale nic na niej nie rosło, poza nieporządnymi
krzakami przy ścianie budynku. Czerwona farba na domu
obłaziła, a strona wychodząca na popołudniowe słońce była
wyraźnie jaśniejsza od reszty budynku.
Angel wypakowała się z ciemnozielonego auta i
pozbawionym wyrazu spojrzeniem zlustrowała okolicę.
— Co chcesz zrobić? — zapytała.
— Zadzwonić do drzwi.
Ogród otoczony był niskim ogrodzeniem z łańcucha. Furtka
skrzypiała.
Nie znalazłam dzwonka, więc zapukałam. Serce waliło mi
nieprzyjemnie.
Otworzyła nam młoda kobieta.
Nigdy wcześniej jej nie widziałam. Była bardzo gruba, bardzo
jasna i miała na sobie różowy chałat.
— Czego chcecie? — spytała.
Nie wyglądała na nieprzyjazną, tylko zajętą.
— Czy zastałyśmy panią Manigault?
— Alicję? Nie, nie ma jej.
— Nie mieszka tutaj?
— No, to jej dom — powiedziała młoda kobieta, mrugając
niepewnie małymi, niebieskimi oczkami, ukrytymi za
okularami w niebieskich oprawkach.
— A pani go wynajmuje — zauważyła Angel.
— Tak, razem z mężem. Czego chcecie od Alicii? Dziwny
dźwięk z głębi domu spowodował, że
odwróciła głowę.
— Dobra, wejdźcie do środka — powiedziała. — Mam tu
chorego psa.
Poszłyśmy za nią do najmniejszego salonu, jaki w życiu
widziałam. Był zapchany winylowymi meblami pokrytymi
szydełkowymi narzutami w rozmaite wzory. Łączyły je tylko
wstrząsająco upiorne kombinacje barw. Angel i ja zamarłyśmy.
— Wiem — powiedziała kobieta, chichocząc cicho. —
Wprost trudno uwierzyć własnym oczom. W weekendy
sprzedaję je na targach rękodzieła, ale
te tutaj to moje ulubione. Po prostu nie mogłabym ich
sprzedać. Mój mąż zawsze powtarza „tobie się wydaje, że tutaj
jest zimno!".
Przykucnęła nad koszykiem stojącym w rogu, przy drzwiach,
jak sądziłam, do kuchni. Gdy się wyprostowała, w ramionach
trzymała maleńkiego, czarnego psiaka z podpalanym
pyszczkiem — toy Manchester terrier, pomyślałam.
— Kickapoo — powiedziała z dumą. — Tak ma na imię.
Angel dziwnie parsknęła i uświadomiłam sobie, że starała się
powstrzymać śmiech. Byłam zbyt przejęta ewidentną chorobą
psa. W ramionach właścicielki był apatyczny i bezwładny.
— Co się stało? — spytałam, choć nie byłam do końca
przekonana, że chcę poznać odpowiedź.
— Dwa dni temu zły człowiek kopnął naszego pieseczka,
prawda, Kickapoo? — powiedziała.
— Och, to okropne!
— Kickapoo nie zrobiłby nikomu krzywdy, same widzicie —
wyjaśniła kobieta, a święte oburzenie poruszyło zwały
tłuszczu. — Nie wiem, co mu się stało. — Uznałam, że mówiła
o napastniku. — Był w kiepskim nastroju, ale nigdy nie
zdarzało mu się coś takiego.
— Nie pani mąż? — spytałam niepewnie.
— Och, nie! Carl uwielbia naszego małego piesiu-nia! —
wykrzyknęła. — Prawda, Kickapoo?
Pies nie miał nic do powiedzenia.
— Nie, to był znajomy Alicii, facet, który odbiera czynsz i
załatwia dla niej różne sprawy. Jasne, kosimy trawnik i
zajmujemy się drobnymi naprawami, ale jeśli jest jakaś
poważniejsza awaria, to dzwonimy do... — przerwała nagle.
— Tak? — powiedziałam zachęcająco.
Ta rozmowa strasznie mnie nudziła, dopóki kobieta wyraźnie
nie przypomniała sobie, że nie powinna w ogóle nic mówić.
— Nieważne. Tak tylko gadam i gadam. Nawet nie wiem, co
was tu sprowadza.
Tego dnia obie z Angel byłyśmy dobrze ubrane, ponieważ
uznałam, że to wzbudzi zaufanie w starszej pani, takiej jak
Alicia Manigault. Miałam na sobie kostium z białym żakietem
i granatową spódnicę, a Angel dopasowane, czarne spodnie i
szafirową bluzkę, a do tego złoty łańcuszek i kolczyki. Tak
więc pasowałyśmy do wizerunku Stowarzyszenia Seniorów
Metairie, jak nas natychmiast przedstawiła.
— Och — powiedziała kobieta. — Nigdy o nim nie
słyszałam. Ale to miło.
— A pani to...? — z naciskiem spytała Angel.
Kobieta sięgnęła po lekarstwo z zakraplaczem, stojące na
stoliku w salonie. Kapnęła coś do pyska psa. Przełknął
obojętnie.
— Lanelda Coleman — powiedziała, spoglądając na zwierzę.
— Więc pani Manigault nie potrzebuje transportu do i z
centrum? — spytała Angel.
— Nie, przebywa tutaj tylko przez kilka tygodni w roku —
powiedziała nam Lanelda Coleman.
Byłam kompletnie zdezorientowana.
Otworzyłam usta, żeby zapytać, gdzie wobec tego była przez
pozostałą część, ale moje wsparcie kopnęło mnie w kostkę.
— Wobec tego nie będziemy się pani naprzykrzać; widać, że
ma pani pełne ręce roboty — ze współczuciem oznajmiła
Angel.
— Och — odparła Lanelda. — Fakt. Strasznie się boimy, że
to coś poważnego. Zastanawiamy się, czy pójść z nim do
weterynarza. To takie kosztowne!
Przestąpiłam z nogi na nogę. Uwielbiają tego psa, ale nie
wzięli go do weterynarza?
— To prawda — zgodziła się Angel.
— Carl i ja przez całą noc siedzieliśmy przy tym maleństwie
— nieuważnie powiedziała Lanelda, skupiona na psie.
— Ten facet, który go kopnął, powinien zapłacić za wizytę u
weterynarza — oświadczyła Angel.
Spojrzałam na nią ze zdumieniem.
Na twarzy Laneldy nagle pojawiło się zdecydowanie.
— Wie pani co, ma pani rację — stwierdziła. — Zadzwonię
do niego, gdy tylko Carl wróci do domu.
— Powodzenia — powiedziałam, i wyszłyśmy. Wsiadłyśmy
do samochodu.
— Musimy popytać — zauważyłam.
— Ale nie ją. Ktoś jej powiedział, że nie ma z nikim
rozmawiać o ustaleniach dotyczących tego domu, ktoś, kogo
ona się boi. Nie byłoby dobrze, żeby do niego zadzwoniła i
poinformowała, że ktoś chodzi i zadaje pytania.
— No to co robimy?
— Przestawimy samochód — powoli powiedziała Angel. —
Potem pochodzimy od domu do domu. Ta cała Lanelda ma
zaciągnięte zasłony i zajmuje się psem. Może nie zauważy.
Trzymamy się tej historyjki, że chodzimy po okolicy i pytamy
starszych ludzi, czy potrzeba tu centrum społecznego z
gorącymi posiłkami i codziennym dowozem. Mam tylko
nadzieję, że niczego takiego tu jeszcze nie ma. Pytaj o starsze
panie, które są właścicielkami domu pod dwadzieścia jeden.
Popatrzyłam na Angel z podziwem.
— Dobry pomysł.
♦ ♦ ♦
Godzinę później nie byłam już tak entuzjastycznie
nastawiona. Nigdy dotąd nie pukałam do drzwi
obcych ludzi. Zaczekałyśmy aż do piątej, żeby mieszkańcy
wrócili do domów; większość tutejszych matek pracowała.
To było doświadczenie, o którym później chciałam
zapomnieć. Nigdy nie ciągnęło mnie do pracy prywatnego
detektywa; byłam na to zbyt wrażliwa. Starsi ludzie byli
podejrzliwi, a młodsi o tej porze zbyt zajęci, żeby zastanawiać
się nad moimi pytaniami, albo nie widzieli powodu, żeby tracić
czas na pogawędki z obcymi. Właściwie to raz czy dwa
zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem.
Jedna kobieta po sześćdziesiątce, Betty Lynn Sistrump,
pamiętała siostry, które tam mieszkały, i znała je dość
powierzchownie.
— Byłam zdumiona, gdy Alicia powiedziała mi, że Melba się
wyprowadziła — zaznaczyła pani Sistrump. Miała na sobie
szlafrok i za dużo makijażu, jak na kobietę w jej wieku... lub w
jakimkolwiek. — Były jak siostry syjamskie czy coś takiego.
Zawsze razem, choć z pewnością czasami się kłóciły.
— Więc nie sądzi pani, żeby pani Totino mieszkała gdzieś w
Métairie? — spytałam, żeby podtrzymać fikcję. — Bo jeśli tak,
to chcielibyśmy się z nią skontaktować w sprawie tego
centrum.
— Alicia mówiła, że pojechała gdzieś daleko na północ,
chyba do Georgii, żeby zamieszkać ze swoją córką.
— Pamięta pani, kiedy to było? — zdołałam powiedzieć.
Myśl, że dla tej kobiety Georgia leżała gdzieś daleko na
północy, niemal odjęła mi mowę. Georgia na północy!
Gdybym miała krótsze włosy, to by mi się zje-żyły.
Pani Sistrump uznała, że odkąd ostatnio rozmawiała z Alicią,
minęło mniej więcej pięć lat. Choć od tego czasu widywała ją,
jak wchodzi i wychodzi z domu, to przyznała, że nie jest jej z
tego powodu przykro. I takie odnosiłam wrażenie,
rozmawiając właściwie ze wszystkimi, którzy się zgodzili ze
mną pogadać.
Przybita całym tym doświadczeniem, wróciłam do
samochodu. Zastałam tam Angel — opierała się o niego i
gapiła w przestrzeń. Angel wykorzystywała każdą możliwość,
żeby odpoczywać.
— Carl wrócił do domu — oznajmiła. — To musiał być on.
Wszedł bez pukania.
Nadążenie za tokiem jej rozumowania zajęło mi kilka sekund.
— Okay — powiedziałam ostrożnie.
— Lanelda mówiła — przypomniała mi Angel — że gdy Carl
wróci do domu, to z nim porozmawia, żeby zadzwonić do tego
faceta, który kopnął ich psa. A ten facet musi wiedzieć, gdzie
jest Alicia Manigault.
— To co robimy? — spytałam niepewnie.
— Mogę spróbować podkraść się pod okna i podsłuchać —
niepewnie zaproponowała Angel. — Albo możemy poczekać i
zobaczyć, czy ten koleś przyjedzie. Będzie musiał dać im
pieniądze na weterynarza, zgadza się?
— Niezbyt to konkretne. A co, jeśli pies umarł? Co, jeśli ten
facet powie, że nie da ani grosza?
— A masz lepszy pomysł?
Cóż, mogłyśmy wrócić do naszego luksusowego hotelu i
zamówić sobie porządny posiłek. Ale nie po to tu
przyjechałyśmy, powiedziałam sobie.
Nadal było jasno, ale szybko się ściemniało. Gdy czekałyśmy,
aż zapadnie mrok, by Angel mogła ocenić, czy warto
podejmować ryzyko, zajechałyśmy do najbliższego fast foodu.
Jedząc w aucie frytki i kanapki z kurczakiem, opowiadałyśmy
sobie, czego udało nam się dowiedzieć.
Z ludzi, z którymi rozmawiała Angel, tylko dwoje pamiętało
siostry. Pozostali wprowadzili się już po tym, jak Alicia
wynajęła dom. Te dwie relacje, które uzyskała Angel,
zasadniczo zgadzały się z tym, co powiedziała Betty Lynn
Sistrump. Jakieś sześć lat temu Alicia powiedziała tym
ludziom, których to interesowało, że jej siostra wyjechała, żeby
zamieszkać ze swoją córką. Niedługo potem Alicia wynajęła
dom i od tego czasu pojawia się tu tylko okazjonalnie. Jedna
czujna kobieta, przykuta do wózka inwalidzkiego i w kwestii
rozrywek mogąca liczyć tylko na najbliższe sąsiedztwo,
pamiętała, że mniej więcej w tamtym czasie do domu
przyjeżdżał samochód policyjny — wydarzenie tak niezwykłe,
że przy następnej okazji zapytała o to Alicię.
— A ona zmyła mi głowę za zadawanie pytań — powiedziała
Angel. — Pewnie faktycznie byłam ciekawa, ale pani by nie
była? To znaczy... A gdyby to było włamanie albo napaść?
Sąsiedzi chyba powinni wiedzieć o takich rzeczach?
— I nie była ciekawa, po co wolontariuszka, która chciała się
dowiedzieć, czy Alicia Manigault potrzebuje transportu do
centrum seniora, pyta o takie rzeczy?
— Nie — zwyczajnie odparła Angel. — Po prostu chciała z
kimś porozmawiać. I chciała się dowiedzieć, czy autobus,
który by po nich przyjeżdżał, będzie przystosowany dla
wózków. Musiałam jej powiedzieć, że wszystko jest dopiero w
sferze planowania. Była rozczarowana.
Popatrzyłyśmy na boki. Angel wypiła resztę swojej coli.
Holmes i Watson to z nas nie byli.
— Jak myślisz, jest już wystarczająco ciemno? — zapytałam.
— Aha. Ale przyjrzałam się ogródkowi i nie ma tam miejsca,
w którym nie byłoby mnie widać przynajmniej z czterech
domów.
— Hmm. No tak.
— Więc lepiej po prostu poobserwujmy teren przez jakiś czas.
Może przyjedzie. Ktokolwiek to jest.
W tym krótkim czasie, jakiego potrzebowałyśmy, by
zamówić, zjeść i wrócić, charakter okolicy uległ całkowitej
przemianie.
Pod domami stało więcej samochodów; mała uliczka była
zapchana autami stojącymi na krawężnikach. Zapalone latarnie
tworzyły ostre kontrasty między światłem a cieniem. Na
dworze bawiły się dzieci. Angel miała rację; przekradnięcie się
przez mikroskopijny ogród było niewykonalne w tak
zatłoczonym sąsiedztwie. Trudno było nawet stanąć i
obserwować. W jaki sposób w takich miejscach radzi sobie
policja? Jeśli ruszymy i zaczniemy krążyć po ulicach, to z pew-
nością ktoś nabierze podejrzeń.
Po chwili zaparkowałyśmy kawałek dalej w dół ulicy, przed
domem, w którym nadal nie paliły się światła, a na podjeździe
nie stał żaden samochód. Popatrzyłyśmy na zegarki i
pokręciłyśmy głowami; pantomima pokazująca, że jesteśmy
zniecierpliwione. Potem Angel popatrzyła w tylne, a ja w
boczne lusterko.
— Myślałam, że jesteś do tego przyzwyczajona —
zauważyłam.
— Jak to?
— Byłaś ochroniarzem.
— Ale wtedy wypatrywałam ludzi takich jak ja. Próbowałam
odnaleźć każdego, kto czekał na mojego pracodawcę. Sama
nigdy na nikogo nie czekałam.
— Och. A co się stało z twoim ostatnim klientem? Martin
nigdy mi nie powiedział.
Angel odwróciła wzrok od lusterka i spojrzała na mnie.
— I miał powody — odparła. — Wierz mi, nie chcesz
wiedzieć.
Uznałam, że miała rację.
Wcześniej, niż byśmy się spodziewały, nasza cierpliwość
została wynagrodzona. Carl musiał być przekonującym
człowiekiem. Pojawił się biały pickup, z wymalowanym na
boku fantazyjnym wzorem fioletowych i zielonych płomieni.
— Nie wiem, gdzie mu się uda zaparkować — mruknęła
Angel. — Na całej ulicy zostało tylko jedno miejsce, tuż obok
nas... Cholera, ale jestem głupia! Padnij!
Pickup faktycznie wmanewrował się w miejsce przy
krawężniku, tuż przed naszym samochodem. Kierowca będzie
musiał przejść dokładnie obok nas.
Zanurkowałam na podłogę i skuliłam jak tak bardzo, jak tylko
mogłam. Angel jak zwykle włosy miała związane w kucyk;
teraz zdarła z nich gumkę, roztrzepała je szybko i pospiesznie
rozłożyła mapę Nowego Orleanu. Uniosła ją, częściowo
zasłaniając twarz
pokrytą blednącymi siniakami i znikającymi zadrapaniami.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwi pickupa i ciężkie kroki obok
naszego wozu.
— Idzie do ich domu? — wyszeptałam.
— Zamknij się! Tak!
— Okay, możesz wstać — po długiej chwili pozwoliła Angel.
— Jest w środku.
— Przyjrzałaś mu się?
— Taa.
Zbierając włosy i wiążąc je na nowo, miała bardzo dziwną
minę.
— No i?
— To był ten facet, który próbował nas zabić.
♦ ♦ ♦
Facet z siekierą jakoś powiązany z Melbą Totino i jej siostrą
Alicią? Czyli nie był w żaden sposób zaangażowany w
południowoamerykańskie interesy mojego męża; gdy nas
zaatakował, spokojnie mogłyśmy wezwać policję. Byłybyśmy
po właściwej stronie prawa, a nie po stronie Martina.
— No dobra. Jedziemy za nim? — zapytała Angel.
— Chyba tak — odpowiedziałam. — Dasz radę? Angel
pokręciła głową. Ale nie dlatego, że nie była
przekonana; usta miała zaciśnięte w wąziutką kreskę. Rękami
tak mocno ścisnęła kierownicę, że pobielały
jej kostki. Nie podobało jej się, że została pobita, nie podobało
jej się, że o mało nie straciła klienta, nie podobało jej się, że
musiała powiedzieć Martinowi i swojemu mężowi, co się
stało... A na poziomie najbardziej osobistym, jak
podejrzewałam, naprawdę jej się nie podobało, że miała
zmasakrowaną twarz.
Od postawy obojętnej wobec tego, co uważała za moją
osobistą obsesję, Angel przeszła do zupełnego zainteresowania
sprawą Juliusów. Obie więc niecierpliwie czekałyśmy, żeby
tamten mężczyzna wyszedł z małego domku.
— Nie powinno nas tu być, gdy znów wyjdzie — powiedziała
Angel i odpaliła silnik.
Objechałyśmy przecznicę, aż znalazłyśmy miejsce na
poprzecznej ulicy, skąd mogłyśmy ruszyć za nim, chyba że
zrobiłby coś tak szalonego, jak zawracanie pod prąd na
wąskiej, zatłoczonej ulicy.
Po raz pierwszy mogłam mu się przyjrzeć, gdy zatrzasnął za
sobą drzwi do domu Alicii Manigault. Był wysoki i
muskularny, i wyglądał młodziej, niż go zapamiętałam. Miał
na sobie jeansy i roboczą koszulę z podwiniętymi rękawami.
Włosy miał ciemne i kręcone, i był gładko ogolony; Angel i ja
należałyśmy do kobiet spostrzegawczych. Trudno było sobie
wyobrazić tego na wskroś amerykańskiego osiłka jako wariata
wymachującego siekierą, który kilka dni wcześniej o mało nie
obciął mi głowy.
— Trochę sztywno chodzi — radośnie zauważyła Angel. —
Chyba mu dołożyłyśmy.
— Mam nadzieję.
Wspiął się do swojego krzykliwego pickupa i włączył silnik.
Wyjechałyśmy z Metairie przez Most Huey P. Longa, i dalej
na południe. Po przejechaniu przeszło dwudziestu mil, facet
skręcił w prawo, a my za nim. Nie wydawało się, żeby
sprawdzał, czy ktoś za nim nie jedzie.
— Amator — wymamrotała Angel.
Nie potrafiłam określić, czy cieszyła się z tego, czy była
zdegustowana lub może rozgniewana. Jeśli jazda za nim w
nocy była trudna, to o tym nie wspomniała.
Teraz byłyśmy na wąskiej drodze z zatoką po jednej stronie, a
domami po drugiej. Wzdłuż brzegu kotwiczyły łodzie z
reklamami wycieczek po bagnach, obiecującymi aligatory i
bujną przyrodę. Na większości znaków widniało słowo
„cajuńskie". Oświetlenie nie było dobre, ale dość łatwo
mogłyśmy wypatrzeć białą ciężarówkę z jaskrawymi
malunkami na boku. Wreszcie zwolniła i wjechała na jeden z
wąskich podjazdów. Musiałyśmy pojechać dalej, a ja
wypatrywałam oczy, żeby przyjrzeć się czemuś w rodzaju
domku letniskowego z werandą. Facet od siekiery zaparkował
pod daszkiem, gdzie stał już poobijany, niebieski chevy nova i
osłonięta brezentem łódź.
— To tym samochodem przyjechał do nas — powiedziała
Angel.
Dojechałyśmy do zatoczki, gdzie moja towarzyszka zjechała i
zaparkowała. Popatrzyłyśmy po sobie pytająco.
Żadna z nas nie wiedziała, co dalej.
— Możemy tu sterczeć całą noc, możemy wrócić jutro albo
możemy zadzwonić stąd do Shelbyego.
Angel głową wskazała na bar, z którego dobiegała głośna
muzyka i pod którym cały czas kręcili się ludzie. Nie miałam
ochoty tam wchodzić.
— Dowiedzmy się czegoś więcej, zanim zadzwonimy do
Shelbyego — zaproponowałam. — Chcę wiedzieć, kto
mieszka w tym domu.
Rozdział 16
Następnego ranka padało. To była parująca, bezustanna
ulewa, która sprawiła, że wnętrze wynajętego samochodu stało
się wilgotne i kleiste pomimo klimatyzacji. Z Hyatt Regency w
miejskim centrum Nowego Orleanu pojechałyśmy do domku w
rolniczej, południowej Luizjanie, przeskok kulturowy, w
którym lepiej odnajdywała się Angel niż ja. Zanim tam
dotarłyśmy, ciężarówki już nie było, ale stary nova stał tam,
gdzie wcześniej.
W pobliżu byli sąsiedzi; działki nad zatoką były równie cenne
tu, jak wszędzie, zwłaszcza dla ludzi, którzy żyli z obwożenia
turystów po bagnach. Z drugiej strony, ponieważ ci ostatni
powszechnie się tu kręcili, to nie wyróżniałyśmy się specjalnie.
Malutki sklepik z pamiątkami, który przycupnął przy marinie,
był już otwarty. Facet w środku, ubrany w maskujące zielenie i
brązy, z mocnymi, czarnymi, rozczochranymi wło-
sami, wyglądał, jakby uciekł z filmu o Rambo. Angel
pomalowała usta i wyślizgnęła się z samochodu.
— To raczej mój typ — oznajmiła. — Zobaczę, czego uda mi
się dowiedzieć.
Deszcz osłabł do bardzo lekkiej mżawki.
Dziś rano nie zrobiła końskiego ogona i jej jasne włosy
unosiły się uroczo wokół wąskiej twarzy. W obcisłych
jeansach, koszulce bez rękawów i trampkach mogłaby
spowodować wypadek na drodze, gdyby zechciała. A
zechciała. Podeszła do lady w małej ruderze, oparła się na niej
łokciami i już po chwili była pogrążona w rozmowie z
ciemnowłosym facetem, którego białe zęby błyszczały w
uśmiechu. Angel się uśmiechała, wzruszała ramionami,
odrzucała włosy i ogólnie zachowywała się jak nie ona.
Wyglądało na to, że to działało. Gdy ruszyła z powrotem do
samochodu, odwróciła się kilkakrotnie, żeby coś odpowiedzieć
w tej przeciągającej się rozmowie.
— Rany — odetchnęła z ulgą, gdy wślizgnęła się na swoje
miejsce. — Rozmowa z Cajunem! Akcent miał tak ciężki, że
można by go kroić, i wdzięczył się jak paw.
— A co powiedział?
— Opowiedziałam mu długą historię... zeszłego wieczora
poznałam tego faceta w barze, i nie wiem, jak ma na imię, ale
miał taką bardzo charakterystyczną ciężarówkę i mieszka
gdzieś w tej okolicy. A potem mu
powiedziałam, że zostawiłam mu serwetkę ze swoim
imieniem i numerem telefonu, ale chcę go znaleźć, zanim do
mnie zadzwoni, bo podejrzewam, że jest żonaty. I chcę to
wiedzieć na pewno, zanim się z nim umówię.
— No i?
— Powiedział, żebym zapomniała o facecie, którego
poznałam wczoraj, i zamiast tego umówiła się z nim, ale
wyjaśniłam mu, że obiecałam tamtemu, że dziś się z nim
spotkam, choć jeśli jest żonaty, to go spławię. — Angel
pomachała ręką, żeby zobrazować, ile czasu zajęło to
przekomarzanie się. — W każdym razie dowiedziałam się, że
facet z siekierą wynajmuje ten domek od kilku lat. Przy okazji,
właścicielami domów przy tej drodze są wyłącznie Cajuni,
ponieważ istnieje jakieś prawo mówiące, że dom można
przekazać wyłącznie członkowi rodziny i nikt tu nigdy nie
sprzedaje, ale w przypadku tego konkretnego domu jedyny syn
właścicieli jest w wojsku i chce, żeby do jego powrotu z misji
ktoś tam mieszkał... czy coś takiego.
— Dowiedziałaś się, jak się nazywa?
— Dumont czy coś w tym rodzaju. Pracuje w tartaku, rzut
kamieniem stąd. I jest żonaty; a przynajmniej mieszka tam
jakaś kobieta, a René mówi, że słyszał, że jest dość ostra.
Poradził mi, żebym trzymała się z daleka.
— Nie wiem teraz, co robić — stwierdziłam po chwili. —
Dlaczego ten cały Dumont miałby nas atakować siekierą?
Dlaczego odbiera czynsz w imieniu Alicii Manigault? Gdzie
ona jest? Musi żyć, skoro pojawia się tam na kilka tygodni
każdego roku i gniecie się w tym domu razem z Colemanami i
psem.
— I co to wszystko ma wspólnego z ciałami na dachu twojego
domu, skoro już zadajemy pytania? — dodała Angel. —
Przychodzi mi do głowy tylko tyle, że powinnyśmy spytać o to
kogoś, kto może znać odpowiedzi.
Długo i intensywnie próbowałam wymyślić coś innego, ale
wyglądało na to, że inny sposób nie istniał. Przynajmniej nie
było faceta z siekierą; może pod jego nieobecność uda nam się
dowiedzieć czegoś, co wyjaśniłoby atak. Co miałybyśmy
zrobić w przypadku odkrycia powodu, nie miałam
najbledszego pojęcia.
— Jeśli ktoś leci na mnie z siekierą, to chciałabym wiedzieć
dlaczego — powiedziała Angel. Zerkała na mnie kątem oka,
wyczuwając moje wahanie.
Dla Angel to była kwestia honoru.
— No to zapukajmy do drzwi — zaproponowałam.
♦ ♦ ♦
Rozejrzałyśmy się szybko. Przy sąsiednich domach nie było
samochodów. Popatrzyłyśmy po sobie i wzruszyłyśmy
ramionami.
Śmiało wjechałam na podjazd. Prowadziłam, pod-
czas gdy Angel kuliła się na podłodze. Zaparkowałam
możliwie blisko starego samochodu, żeby z frontowego okna
domu nie było widać drzwi od strony pasażera. Gdy tylko
wejdę do środka, możliwie najlepiej odwracając uwagę
gospodyni, Angel wyślizgnie się z samochodu i podkradnie na
tył domu. Na podwórzu było wystarczająco dużo krzewów,
żeby zapewnić osłonę. Jeśli w środku nie ma klimatyzacji, to
może było tam gdzieś otwarte okno, żeby Angel usłyszała,
gdybym wpadła w jakieś tarapaty.
W sumie trudno to było nazwać planem.
Kiedy wysiadałam z auta, pociły mi się ręce. Nadal padało na
tyle mocno, żeby nie było tu turystów, i port nad zatoką był
wyludniony. Wsadziłam torebkę pod ramię i pomaszerowałam
do domku. Przeszłam przez skrzypiący ganek i zadzwoniłam
do drzwi.
Spodziewałam się, że kobieta, która mi otworzy, będzie
potężna, być może wyglądająca tandetnie, i z pełnymi
wargami. Pomimo zdenerwowania, byłam przygotowana
mniej więcej na coś takiego.
Ale na pewno nie na to, że drzwi otworzy kobieta... nieżyjąca.
— Tak? — zapytała Charity Julius.
♦ ♦ ♦
Niewątpliwie jej mózg działał znacznie szybciej od mojego.
Moja mina i westchnienie nie pozostawiły jej żadnych
wątpliwości co do tego, że została rozpoznana. Nie miała
pojęcia, kim, do diabła, byłam, ale miała pewność, że
wiedziałam, co z niej za jedna.
W czasie, gdy Angel przekradała się na tyły domu, Charity
Julius walnęła mnie w żołądek na tyle mocno, że zgięłam się
wpół, a kiedy byłam pochylona, potężnie uderzyła mnie
pięściami w kark. Gdy Angel znalazła się przy oknie
kuchennym i nasłuchiwała, Charity Julius wlokła mnie do
sypialni i zamykała w szafie, w której, jak podejrzewałam,
właściciel normalnie trzymał broń; była wyposażona w bardzo
mocny zamek zewnętrzny. Mniej więcej w chwili, w której
Angel zaczęła się martwić, że nie słyszy mojego głosu, Charity
dzwoniła do faceta z siekierą do pracy, a on swoją jaskrawą
ciężarówką gnał do domu.
♦ ♦ ♦
W ciemnej szafie, pełnej chyba twardych, nierównych rzeczy,
choć obolała, zachowywałam przytomność. Dźwignęłam się
na nogi, ostrożnie i z wahaniem, i pomacałam rękami nad
głową. Wyczułam sznurek od lampy. Pociągnęłam go i
rozejrzałam się wokół siebie.
Z jednej strony piętrzyły się upchnięte ubrania na zimę, a z
drugiej sprzęt wędkarski. Na podłodze pełno było butów, od
skórzanych buciorów z metalowymi czubkami po sięgające ud
wodery.
Miałam nadzieję, że Angel niedługo wkroczy, ale przecież jej
też mogło się coś przytrafić. Lepiej poszukam sobie jakiejś
broni. Wędki nie dawały się złamać do odpowiedniej długości,
ale w końcu znalazłam starą bambusową. Z niejakim
wysiłkiem skróciłam ją do długości jakiegoś jarda. Grubszy
koniec był całkiem ciężki; uznałam, że jeśli będę miała
miejsce, żeby się zamachnąć, to mogę komuś zrobić krzywdę.
— Co ty tam robisz? — zza drzwi zapytała Charity Julius.
Milczenie wydawało się rozsądne.
— Zajmiemy się tobą, kimkolwiek jesteś — powiedziała
gwałtownie. — Przez cały ten czas nikt nas nie znalazł i za
cztery miesiące dostaniemy pieniądze. Nie czekaliśmy przez te
wszystkie lata na próżno.
Oparłam się o drzwi.
— Kto leży na dachu, skoro nie ty? — zapytałam. Byłam zbyt
ciekawa, żeby tego nie zrobić.
— Znalazłaś ich? — Teraz to Charity była w szoku. — O nie
— jęknęła tak cicho, że ledwie ją usłyszałam.
Zastanawiałam się, dlaczego pani Totino nie zadzwoniła do
wnuczki. Musiała wiedzieć, że Charity żyła; dowodziła tego
obecność jej ukochanego w życiu Alicii Manigault. Dlaczego
więc Charity nic nie wiedziała?
W ciasnej przestrzeni było mi niewygodnie. Gdzie
podziewała się Angel? Spojrzałam na zegarek. Minęło
piętnaście minut.
Uznałam, że sprawy nie toczą się do końca po mojej myśli, a
zaraz potem usłyszałam na zewnątrz męski głos.
— Harley! Jest w szafie — powiedziała Charity Julius i
kolejny kawałek układanki wskoczył na swoje miejsce. Harley
Dimmoch chciał, żeby jego rodzice dzwonili w określonym
czasie, żeby mieć pewność, że to on, a nie Charity, odbierze
telefon. Nie pozwalał im przyjeżdżać bez zapowiedzi, bo
podczas ich wizyt musiała mieszkać gdzie indziej.
— Zobaczmy, kto to — wyrzucił z siebie szybko i miałam
tylko tyle czasu, ile trwało przekręcenie klucza w zamku.
Uniosłam wędkę i wypadłam z szafy, co prawie kosztowało
mnie postrzał. Młody, ciemnowłosy mężczyzna trzymał w
rękach poważnie wyglądający rewolwer, z którego na mój
widok wystrzelił. Na szczęście dla mnie, wędzisko trafiło go w
żołądek i strzał poszedł wysoko, ale przynajmniej Angel, która
wparowała tylnymi drzwiami jak taran, wiedziała, co się
dzieje.
Mała sypialnia wypełniła się krzykiem, poruszającymi się
ciałami i strachem przed bronią.
Charity była tak zajęta próbami złapania mnie, że przeoczyła
obecność Angel, dopóki moja towarzyszka
nie udowodniła swojej znajomości sztuk walki, kopiąc ją w
bok kolana; zdecydowany ruch, po którym Charity wrzasnęła i
natychmiast zwiotczała, a potem jęcząc, padła na podłogę.
Kiedy Charity krzyknęła, Harley Dimmoch wolną ręką złapał
mnie za ramię i próbował wycelować broń. Zobaczył, jak jego
kobieta upada, a ja widziałam, jak jego twarz wykrzywia się w
desperacji. Zaczął wyciągać rękę, żeby strzelić do Angel, gdy
ta złapała go za rękę, dziwnie delikatnym uchwytem palców
wykręciła mu nadgarstek, przesunęła się bliżej do niego, pod
jego ramieniem, a potem, gdy ramię miał wykręcone i
wyciągnięte w pozycji, która musiała być porażająco bolesna,
wykopała spod niego jedną nogę. Kiedy padał, trzymała jego
rękę w górze — ramię musiało się zwichnąć albo złamać.
Wrzasnął i zemdlał.
Broń leżała obok niego na podłodze. Końcówką wędki
wepchnęłam ją do szafy, w której uprzednio byłam uwięziona,
i zatrzasnęłam drzwi. Angel i ja spojrzałyśmy na siebie, sapiąc
i uśmiechając się.
— Kretynka — ofuknęła mnie. — Gdyby nie wystrzelił, to
wciąż byłabym na zewnątrz i zastanawiała się, co się dzieje.
— Kretynka — powiedziałam. — Gdybyś wiedziała, że
jedzie do domu, mogłabyś go zaskoczyć na podjeździe i nie
miałby szansy wyciągnąć broni.
— Do diabła, co się z tobą działo? Niczego nie słyszałam!
— Walnęła mnie w żołądek, a potem w kark — wyjaśniłam,
wskazując na młodą kobietę, ściskającą kolano. — To Charity
Julius.
Przez moment na twarzy Angel odbiło się takie samo
zaskoczenie jak to, które jakiś czas temu musiało się malować
na mojej twarzy.
— Czyli ten facet z siekierą — powiedziała — to Harley
Dimmoch?
— Aha.
Charity spróbowała się podnieść, chwytając się jednego z
tanich, sosnowych stolików nocnych, ale z pobielałą twarzą i
szlochami bólu opadła z powrotem na podłogę. Nie miałam
najmniejszego zamiaru jej pomagać, a ona byłaby zachwycona,
gdybym to ja była na jej miejscu, jednak tak czy inaczej czułam
się niekomfortowo, delikatnie mówiąc.
Angel na chwilę wyszła z pokoju. Wróciła z szeroką, srebrną
taśmą klejącą i parą nożyczek. Wprawnie skrępowała kostki
Harleya Dimmocha i nadgarstki Charity Julius. Otrząsając się z
obrzydzenia, trzymałam Charity, gdy Angel robiła swoje.
Wystrzał najwyraźniej nie przyciągnął niczyjej uwagi. Nikt
nie przyszedł, nie zadzwonił, nie zapukał do drzwi. Wszystkie
trzy stopniowo ochłonęłyśmy. Charity odzyskała panowanie
nad sobą. Jej
ciemne, szeroko rozwarte oczy, spoglądały na nas oceniające
— I co teraz? — spytała.
— Zastanawiamy się — odparła Angel. Cieszyłam się z tego.
Nie miałam pojęcia, co robić
dalej. Poczułam jednak nieodpartą ciekawość. Pochyliłam się
ku Charity.
— Do kogo należy to trzecie ciało? — zapytałam. Na chwilę
zamknęła oczy. Musiała mieć teraz dwadzieścia jeden lat;
wyglądała na starszą.
— Do mojej babci — odpowiedziała.
— Wobec tego kim jest kobieta, która mieszka w
Lawrenceton?
— To moja ciotka, Alicia.
— Opowiedz — powiedziałam żarliwie — powiedz mi, co się
wydarzyło tamtego dnia.
Nareszcie, nareszcie, jako pierwsza ze wszystkich ludzi,
którzy się nad tym głowili, dowiem się, co się stało. To było
prawie tak, jakbym to właśnie ja odkryła prawdziwą tożsamość
Kuby Rozpruwacza albo miała możliwość być muchą na
ścianie pewnego bardzo gorącego dnia w Fall River, w
Massachussetts, w 1892 roku2.
2W sierpniu 1892 r. w miasteczku Fall River, od ciosów narzędziem podobnym do siekiery, zginął
bankier Andrew Borden wraz ze swoją drugą żoną. O morderstwo została oskarżona Lizzie Borden,
młodsza z dwóch córek finansisty. Z braku niezbitych dowodów została uniewinniona.
— Moja ciotka przyjechała z wizytą. Zatrzymała się wraz z
babcią w jej mieszkaniu.
— Jak się tam dostała?
— Przyjechała autobusem. Tata pojechał po nią do Atlanty.
Była u nas trzy dni.
— Jak to się stało, że nikt o tym nie wiedział?
— A kto miał wiedzieć? Kogo to obchodziło? Nie mieliśmy
wielu gości, głównie dlatego, że mama była tak bardzo chora.
W szkole o tym nie mówiłam. Dlaczego miałabym to robić? A
tata pracował przez te trzy dni na dachu, starając się go
skończyć. Wyjazd po nią kompletnie mu nie leżał, ale skoro
mamie i babci na tym zależało, pojechał. Przyjechał Harley,
żeby mnie odwiedzić i pomóc ojcu. Powiedziałam, że źle się
czuję, i zostałam w domu. Nie sądzę, żeby mi uwierzyli, ale
wiedzieli, jak tęskniłam za Harleyem i nie drążyli tematu.
Gdy to mówiła, twarz miała jak z kamienia. Nakazała sobie
nie czuć, jak nakazywała to sobie przez wszystkie te lata.
— Harley... Myśli pani, że wszystko z nim w porządku?
Wygląda okropnie; powinnyście wezwać karetkę.
Zapytała Angel, nie mnie.
— Nic mu nie będzie. Oddycha — bezlitośnie odpowiedziała
Angel.
Zauważyłam jednak, że gdy Charity nie patrzyła, sprawdziła
mu puls.
— Harley był z tatą na dachu, przybijając gonty. Tego dnia
miało zostać wylane patio; cały ranek budowali formę. Tata się
uparł, żeby Harley mu pomógł, a Harley w sumie nie miał nic
przeciwko temu, ale przyjechał spotkać się ze mną i zanosiło
się na to, że będzie musiał wracać, nie mając nawet okazji
dłużej ze mną porozmawiać. Tata po prostu chyba tego nie
pojmował, zachowywał się tak, jak wtedy, gdy mieszkaliśmy
blisko Harleya i on ciągle mu pomagał. Ale wtedy mogliśmy
iść na randkę i oderwać się od niego. A tam na tym dachu tata
zaczął tę swoją ciężką, kościelną gadkę, że Harley musi
przestać pić i nauczyć się panować nad sobą, jeśli chce się ze
mną ożenić, czego oboje z Harleyem pragnęliśmy. I wyciągnął
wszystkie te pierdoły z Biblii, żeby trzymał ręce przy sobie,
dopóki się nie pobierzemy.
Westchnęła głęboko, przemieszczając się nieco, żeby ulżyć
bólowi.
— Słuchajcie, mogłybyście dać mi jakąś poduszkę czy coś?
Angel ściągnęła poduszkę z łóżka i podsunęła ją pod ramiona
Charity. Młoda kobieta była tak... uderzająca, jak sugerowały
to zdjęcia z gazety, ale jeszcze bardziej wyrazista, z ciemnymi,
dużymi oczami i linią żuchwy, która nadawała jej twarzy
charakter. Właśnie się dowiadywałam, jaki to był charakter.
— No więc — podjęła wątek — tam na dachu Harley uznał,
że to dobre miejsce i czas, żeby powiedzieć mojemu ojcu, że
już ze sobą spaliśmy. — Wywróciła oczami, doskonale
obrazując zirytowaną nastolatkę. Niemądry, stary Harley. —
Tacie po prostu odbiło. Wrzeszczał, krzyczał i wymachiwał
młotkiem na wszystkie strony, i powiedział, że Harley ma się
wynosić i więcej mnie nie zobaczy. Harley wystraszył się i
wściekł, zamachnął się swoim młotkiem i uderzył mojego tatę
w głowę. Tata umarł. Na dachu.
Zamknęłam oczy.
— Potem Harley zszedł na dół i powiedział mi, co się stało.
Mama była w mieszkaniu babci, rozmawiała z nią i z ciocią, i
niczego nie słyszała.
Twarz wykrzywił jej skurcz bólu i poczułam kolejne ukłucie
winy. Co my zrobimy z tymi ludźmi? Ale Charity pozbierała
się i mówiła dalej, a widziałam, że w miarę opowiadania,
musiała odczuwać pewną ulgę.
— Wiedziałam, że mama powie glinom, a Harley pójdzie do
więzienia. Nigdy więcej bym go nie zobaczyła. Więc
powiedziałam mu, żeby wlazł z powrotem na dach, a gdy
mama wróciła, poleciłam jej, żeby poszła na górę, do sypialni, i
wychyliła się przez okno, bo tata i Harley chcą jej coś pokazać.
No a kiedy wychyliła się z tego okna, Harley ją uderzył.
Musiała zobaczyć coś na mojej twarzy.
— Mama i tak była bardzo chora, umierała — dodała.
W domu nie znaleziono żadnych śladów morderstwa, bo
miało ono miejsce na dachu.
— A co z twoją babcią? — zapytała Angel.
— Cóż, wiedziałam, że powie o mamie — opryskliwie rzuciła
Charity. — To wciąż narastało. I tak zawsze byłam bliżej
związana z Alicią. Ja i Harley nie wiedzieliśmy, co robić, więc
opowiedziałam cioci Ali-cii, co się stało. Ona i moja babcia
nigdy się dobrze nie dogadywały, a wspólne mieszkanie w
Metairie jeszcze wszystko to pogorszyło. Prawie nie miały
pieniędzy i znajomych, a już wcześniej raz czy dwa posłużyła
się nazwiskiem babci i nie została złapana. Zapewniła, że
ludzie i tak nie wiedzieli, która jest która. Powiedziała nam, co
mamy zrobić... od razu pomyślała o pieniądzach... że równie
dobrze możemy je wziąć i żyć, zamiast pójść do więzienia, że
mama i tata nie chcieliby, żebym tam trafiła. Więc zadzwoniła
do babci i powiedziała jej, że mama jest w sypialni i bardzo źle
się czuje. Babcia natychmiast przybiegła, a gdy była w sypialni
i rozglądała się dookoła, objęłam ją mocno i wypchnęłam jej
głowę za okno, a Harley... zajął się nią.
Żołądek mi się skurczył.
Nie chciałam jej już dłużej słuchać, ale teraz już nie byłam w
stanie jej powstrzymać przed zwierzeniami.
— Usiedliśmy w kuchni i rozmawialiśmy. Do tego czasu
Harley prawie zwariował. Nie mogliśmy się zdecydować, co
zrobić z ciałami ani co powiedzieć panu Engle, który za dwie
godziny miał przyjechać wylać cement. Potem pomyśleliśmy...
żeby po prostu zostawić je tam, gdzie były. Harley powiedział,
że powinniśmy zasypać ich wapnem, tak właśnie zrobił jego
ojciec, gdy zdechł im pies, i nie chcieli, żeby inne zwierzęta
rozkopały jego grób. A tam na dach zleciałyby się ptaki,
gdybyśmy tego nie zrobili... Więc pojechał do Atlanty i kupił
wapno i szary brezent... Na ubraniu miał krew, więc wziął
ciuchy mojego ojca. Harley wrócił i zamaskował ich na dachu,
a potem czekaliśmy. Alicia uświadomiła sobie, że nikt nie
wiedział, że tam była, więc mogła udawać babcię. I
powiedziała, że jeśli założę jedną z peruk mamy, to na
odległość pan Engle nie zorientuje się, że to nie ona. I musiał
też zobaczyć mnie jako mnie. Powiemy mu, że tata musiał
pojechać na zlecenie. Więc Harley przestawił ciężarówkę za
garaż, żeby pan Engle jej nie zobaczył. Ja wyszłam z nim
porozmawiać, a potem pobiegłam na górę i założyłam
niedzielną perukę mamy, bo tę drugą miała na głowie.
Na sekundę pękła twarda maska na twarzy Charity i
zobaczyłam kryjące się pod nią przerażenie.
— I poszłam, i zaczęłam się kręcić po kuchni, żeby pan Engle
mnie widział, a Alicia udawała babcię.
Cały czas się zastanawiałam, dlaczego Hope Julius miała na
głowie niedzielną perukę, gdy Parnell widział ją pracującą w
kuchni, skoro następnego dnia, gdy Sally przyszła obejrzeć
dom, była na stojaku. I widziałam codzienną perukę z
syntetycznymi włosami powiewającymi na wietrze.
— W jaki sposób zniknęłaś? — spytałam.
— To do mojej cioci dotarło, że muszę to zrobić. Tamtej nocy
usiedliśmy i wszystko obmyśliliśmy. Harley musiał wrócić do
domu jakby nigdy nic. Do tego czasu uprałam i wysuszyłam
jego ubranie, założył je z powrotem, a te należące do taty
wsadziliśmy do worka na śmieci... mogły na nich zostać włosy
Harleya czy coś takiego. Wsiadłam do samochodu razem z
nim, prawie nic ze sobą nie zabierając, tylko jedno ubranie na
zmianę, bo Alicia powiedziała, że to musi wyglądać tak, jakby
ktoś mnie niepostrzeżenie uprowadził. Odwiesiłam na miejsce
perukę mamy; moje włosy na tyle przypominały jej, że
uznałam, że to bez znaczenia, jeśli nawet je znajdą. Potem
Harley po drodze do domu zostawił mnie na dworcu
autobusowym. Miałam klucz do domu w Métairie. Na bilet
wydaliśmy wszystkie pieniądze, które mama miała w torebce.
— Policja sprawdziła wszystkie dworce autobusowe w
okręgu — powiedziałam.
— Założyłam stare okulary mamy i wsadziłam sobie
poduszkę z przodu, żeby wyglądać na ciężarną —
powiedziała Charity z niejaką dumą. — Harley o mało się nie
przewrócił ze śmiechu.
Po raz pierwszy spojrzałam na Angel. Wyglądała na równie
zniesmaczoną, jak ja się czułam. Kompletnie straciłam ochotę
na poznawanie szczegółów tych wydarzeń.
Ale ona mówiła dalej, choć Harley zaczął się ruszać i
pojękiwać. Przez kilka dni ukrywała się w domu w Metairie,
jedząc tylko to, co znalazła w spiżarni i nie wychodząc na
zewnątrz. Trzeciej nocy, bardzo późno, wyślizgnęła się na
zewnątrz, poszła do telefonu w sklepie kilka przecznic dalej i
zadzwoniła do swojej ciotki z prośbą, by ta przekazała
Harleyowi wiadomość. Jego rodzice mogliby zacząć zadawać
pytania o młodą kobietę, która dzwoni do ich domu. Harley
mógł do niej dołączyć dopiero po zakończeniu śledztwa.
Przewidywali, że może to potrwać około miesiąca.
— Wiedziałam, że nie mogę zostać w tym domu tak długo, bo
ktoś w końcu by mnie zobaczył — powiedziała Charity. —
Dostawałam świra.
Mogłam się założyć, że to była prawda: zamknięta w domu,
zmuszona, by zniknąć, za całe towarzystwo mając ostatnie
wspomnienia o swojej rodzinie.
— I co zrobiłaś?
— Ciocia Alicia spieniężyła jeden z czeków babci i przesłała
mi pieniądze na poste restante, a gdy je odebrałam, pojechałam
do Nowego Orleanu, wyna-
jęłam pokój i znalazłam pracę. Nigdy wcześniej tego nie
robiłam. — Była z siebie dumna. — Podałam im nazwisko i
numer ubezpieczenia Harleya. Uznałam, że dziewczyna też
może mieć na imię Harley. I to był prawdziwy numer
ubezpieczenia. Miałam go zapisanego w portfelu. Wiedziałam
o Harleyu wszystko.
— A on przyjechał, gdy uznał, że jest bezpiecznie? Angel
chciała skrócić tę spowiedź. Oboje z Harleyem ciągle się
kręcili.
— I dostał pracę w tartaku. A potem wynajęliśmy ten domek.
I byliśmy tu przez cały czas... Aż nas znalazłyście. Kim wy, do
diabła, jesteście?
— Jestem właścicielką domu twoich rodziców —
odpowiedziałam.
— A... To o tobie mówiła Alicia. Ta, której Harley miał się
pozbyć. Ta, która zadaje za dużo pytań i ma za dużo wolnego
czasu.
Angel mogła sobie darować uniesienie brwi.
— Ale powiedział, że zawalił. I był zbyt przestraszony, żeby
wrócić tam, gdzie ktoś mógłby go rozpoznać, i spróbować
jeszcze raz. Był taki wściekły... Posłuchajcie, pewnie macie to
gdzieś, ale naprawdę okropnie mnie boli.
— Dlaczego twoja ciotka po prostu nie sprzedała swojego
domu i nie zmieniła numeru telefonu?
To było ostatnie pytanie, na które naprawdę chciałam poznać
odpowiedź.
— Bo przy podpisaniu umowy sprzedaży musiałyby być obie
z babcią; to była współwłasność. A gdyby Alicia odcięła
telefon... To niby gdzie miałaby być? Od czasu do czasu ktoś
do niej dzwonił... i musiała jakoś odbierać pocztę. Więc wpadła
na pomysł, że wynajmie go tej beczce smalcu, córce jej kuzyna,
żeby mieć jakieś pieniądze na życie do czasu uprawomocnienia
się testamentu... Cztery miesiące! Prawie się nam udało!
Jej chęć spowiedzi zmieniła się nagle w nienawiść,
skierowaną w całości przeciwko mnie. Zdołała rzucić się na
mnie, pomimo strzaskanego kolana, pomimo związanych rąk.
Zaczęłam się zastanawiać, czy to naprawdę Harley popełnił
wszystkie trzy morderstwa.
— Coś mi wpadło do głowy — powiedziała nie-poruszona tą
desperacją Angel. — Jeśli antropolog sądowy zbadał te ciała
następnego dnia po tym, jak je znalazłaś, to wiedział, że żaden
z tych szkieletów nie należał do Charity. Musiał powiedzieć
policji, że to stara kobieta. Kogo więc policja przesłucha w
pierwszej kolejności?
— Kobietę, którą uważa za panią Totino.
— Właśnie. Dlaczego więc nie zadzwoniła, żeby ostrzec tych
dwoje? Dlaczego im nie powiedziała, że znaleziono ciała?
Po minie Charity zorientowałam się, że sama sobie zadaje te
pytania. Żałowałam, że nie zadzwoniłam do
Sally Allison. Wiedziałabym dużo więcej. Gdybym się
dowiedziała, że Charity Julius żyje, mogłabym anonimowo
zadzwonić na policję; nie byłabym taka zaskoczona
konfrontacją z kobietą, o której sądziłam, że zmarła sześć lat
temu. I nie znajdowałybyśmy się teraz w takim dziwacznym
położeniu.
— Albo trzymają ją w areszcie, albo pilnują tak starannie, że
podejrzewa, że założyli jej podsłuch — powiedziałam. —
Założę się, że i tak nigdy do nich nie dzwoniła z własnego
telefonu.
— Myślisz, ze Alicia pęknie?
— Jestem tego pewna. Nie dlatego, że jest taka wrażliwa, ale
dlatego, że będzie chciała mieć towarzystwo, kogoś, kogo
będzie mogła oskarżyć o to, że fizycznie popełnił te
morderstwa. Tak... gdy już ustalą jej prawdziwą tożsamość, nie
będzie mogła dłużej udawać, że jest Melbą Totino.
— Bardzo trudno będzie to wyjaśnić — skomentowała Angel.
To było niedopowiedzenie.
— Muszę jechać do szpitala — wyraźnie powiedział Harley.
Był ciężko ranny, tak samo Charity, i za cholerę nie
wiedziałam, co z nimi zrobić.
— Shelby nie będzie zachwycony, jeśli mnie aresztują za
morderstwo — powiedziała Angel.
Moje aresztowanie Martina też by nie zachwyciło.
— Dobra, oto, co zrobimy — powiedziała Angel swoim
dwóm bladym ofiarom. — Pojedziemy i z budki telefonicznej
wezwiemy policję.
— A co dobrego nam z tego przyjdzie, do kurwy nędzy? —
zapytał Harley.
— Przede wszystkim, ty niewdzięczny debilu, zabiorą was do
szpitala. Poza tym chciałabym zauważyć, że możemy was po
prostu zostawić, żebyście tu zgnili, albo możemy was zabić i
zapewniam, że nikt nie będzie za wami tęsknić.
Odwróciłam się, żeby ta dwójka morderców nie zobaczyła
szoku na mojej twarzy.
— Powiemy im, że to twoja robota — splunęła Charity. —
Pójdziesz do więzienia.
— Nie, nie pójdę, i zaraz ci wytłumaczę dlaczego —
spokojnie powiedziała Angel. — Ponieważ nie powiemy
policji, że Harley próbował nas zabić. A obie możemy o tym
zaświadczyć, a także go zidentyfikować. Ale w chwili, gdy
powiecie o nas glinom, my powiemy im o was. W ten sposób
przynajmniej odpowiecie przed sądem na stare zarzuty, przy
braku dowodów i świadków.
To nie było dużo, ale zawsze coś i ostatecznie się zgodzili.
Jaki mieli wybór? Wytarłyśmy moje odciski palców z wędki i
wszystkiego, czego mogłam dotknąć, przebywając w szafie, a
Angel, co zauważyłam z pew-
nym podziwem, miała gumowe rękawiczki. Czułam się
nieciekawie, jakbym sama była przestępcą.
Chwała Bogu, nie zapytali, dlaczego nie powiedziałyśmy
policji o pierwszym ataku Harleya.
Odjechałyśmy stamtąd i nie odzywałyśmy się do siebie aż do
chwili, gdy z napotkanego sklepu zadzwoniłyśmy na policję.
Znowu prowadziła Angel i zaparkowała tak, by sprzedawca
zza lady nie widział samochodu. Wyszła na zewnątrz i
zadzwoniła. Czekałam bezmyślnie, oklapła na swoim
siedzeniu.
Resztę drogi również pokonałyśmy w milczeniu. Kiedy
znalazłyśmy się znów w naszym pokoju hotelowym, lata
świetlne od domku nad zatoką, Angel oznajmiła, że jest bardzo
głodna i uświadomiłam sobie, że ja również. Rozrzutnie
zamówiłyśmy posiłek do pokoju, a gdy czekałyśmy na swoje
jedzenie, obie skorzystałyśmy z prysznica i zmieniłyśmy
ubranie, jakbyśmy mogły zmyć z siebie ten poranek.
Byłam przybita i zmęczona, a dopiero dochodziło południe.
Angel przeciwnie, wydawała się triumfować. Dla niej,
pomyślałam, ten ranek był rehabilitacją. Skutecznie ochroniła
moje życie i dowiodła swojej wartości, swojej efektywności.
Ale jej triumf był okupiony patrzeniem na cierpienie tej
koszmarnej pary, przed którą mnie uratowała; nie była tak
zimna, żeby jej to nie poruszyło.
Gdy przyniesiono jedzenie, rzuciłyśmy się na nie jak
wygłodzone wilki.
— Myślisz, że powiedzą? — spytała Angel, gdy pożerałyśmy
deser.
— Nie wiem — powiedziałam. — Na dwoje babka wróżyła.
Wracajmy do domu.
— Dobry pomysł. Jak skończę to ciasto, zamówię bilety na
samolot.
W przeciągu godziny byłyśmy w drodze na lotnisko.
Rozdział 17
Tamtego dnia nie udało nam się uciec przed deszczem. W
Atlancie padało. Shelby podjechał tak blisko drzwi, że wraz z
bagażem załadowałyśmy się do samochodu — mercedesa
Martina — z minimalnym zamieszaniem. Angel i Shelby
bardzo się cieszyli na swój widok. Shelby podał mi gazetę nad
siedzeniem; umościłam się z tyłu. To był dzisiejszy
„Lawrenceton Sentinel", a nagłówek na pierwszej stronie nie
zrobił tak wstrząsającego wrażenia, jakie zrobiłby jeszcze
wczoraj.
„Zaskakujące wyniki tej sekcji", donosił nagłówek,
sugerujący, że już widywałam inne. Angel zniżonym głosem
opowiadała Shelbyemu, co widziałyśmy i zrobiłyśmy rano.
Czytałam między wierszami artykułu tak starannie
przygotowanego przez Sally Allison. Antropolog sądowy,
stanąwszy w obliczu czegoś, co wydawało się prostym
zadaniem: zidentyfikowaniem ciał,
był zaskoczony (i przypuszczalnie dość zadowolony), gdy
odkrył, że zlecenie było bardziej skomplikowane, niż sądził.
Chciałabym zobaczyć twarz Jacka Burnsa i Lynn, gdy
dowiedzieli się, że trzecie ciało nie należy do Charity Julius. To
najwyraźniej Lynn pojechała do Peachtree Leisure
Apartments, by się przekonać, czy domniemana pani Totino
miała jakieś sugestie co do tego trzeciego ciała. Stara kobieta
musiała bać się tej chwili od momentu zabrania kości z dachu.
Lynn nie pozwoliła, aby Duncan, ochroniarz, zapowiedział
telefonicznie jej wizytę, ale Alicia musiała oglądać obraz z
kamer wewnętrznych i rozpoznać w Lynn funkcjonariuszkę
policji, która przyjechała wcześniej, żeby jej powiedzieć o
znalezieniu ciał. Otworzyła okno i wyskoczyła.
— Ile mieli zyskać na tych morderstwach? — zapytał Shelby.
— Hmm? Och. Cenę sprzedaży domu, pieniądze, które pan
Julius odłożył na start własnej firmy, i pewnie pieniądze z polis
ubezpieczeniowych. Podejrzewam, że firmy ubezpieczeniowe
wypłacają coś w momencie, gdy osoba zaginiona zostaje
uznana za zmarłą. Gdyby te ciała zostały odnalezione cztery
miesiące później, ta trójka odebrałaby już pieniądze i
rozpierzchła się na cztery strony świata.
— Myślisz, że Alicia przekazałaby Harleyowi i Charity ich
udziały? — spytała Angel, kiedy zjecha-
liśmy na autostradę prowadzącą na północny wschód, do
Lawrenceton.
— Myślę, że tak. Widziała Harleya w akcji.
— To musiało być irytujące, przez te wszystkie lata tak
czekać na pieniądze... Mam na myśli tę staruszkę.
— Tak, dla niej tak. Dla Harleya i Charity pewnie nie
stanowiło to większej różnicy. Nie zabili tych ludzi dla
pieniędzy; one były pomysłem Alicii Manigault.
Nastoletni romans, który zmienił się w tragedię; ballada o
Charity i Harleyu.
Zastanawiałam się, co policja w Luizjanie zrobi z tą dwójką.
Gdy dojechaliśmy do Lawrenceton, nie mogłam uwierzyć, że
tak intensywnie przesłuchiwałam ciężko ranną, młodą kobietę.
Równie trudno było mi uwierzyć, że uderzyła mnie w żołądek
tak mocno, żeby powstał wielki siniak, nawet teraz
rozlewający się po miękkich tkankach wokół mojego pępka.
Od dwóch dni nie miałam wiadomości od Martina.
Zastanawiałam się, jak mu szło w tej Gwatemali. Tęskniłam za
nim, gwałtownie i namiętnie. Pod powiekami zaczęły mi się
gromadzić łzy i zdjęłam okulary, żeby otrzeć oczy chusteczką.
— Martin dzwonił — odezwał się Shelby. Skręcaliśmy w
drogę, która prowadziła z Lawrenceton do domu.
— Próbował się dodzwonić do waszego hotelu, ale
już się wymeldowałyście. Dziś wieczorem będę musiał jechać
po niego na lotnisko.
— W porządku — powiedziałam.
Byłam zbyt zmęczona, żeby pojawić się na lotnisku po raz
kolejny tego samego dnia, i wolałabym być rozgrzana i
wypoczęta w łóżku, gdy wróci do domu, zamiast zmęczona i
wymięta w miejscu publicznym.
Wjechaliśmy na podjazd. Shelby próbował mi opowiedzieć o
systemach zabezpieczających, które oglądał, gdy nas nie było.
Kompletnie go nie słuchałam.
— Nie boisz się wejść do środka? — spytała Angel. Kiedy
wyciągaliśmy walizki z bagażnika, lunęło
jak z cebra. Przeszliśmy przez garaż, żeby otworzyć boczne
drzwi i zadaszonym chodnikiem pójść do kuchni. Madeleine, z
ogonem owiniętym wokół łap, siedziała w królewskiej pozie
nad swoją miską.
— Nie — odpowiedziałam, i uświadomiłam sobie, że to
prawda. — Nie boję się tego domu. Nie ma tu żadnych
duchów. Ludzie, którzy mogliby się nimi stać, wciąż żyją w
Luizjanie. Ludzie, którzy umarli, byli na to zbyt mili.
Ta paplanina dała mi jakieś pojęcie o stopniu mojego
wyczerpania, a spojrzenia, jakimi obrzucili mnie Shelby i
Angel, uświadomiły, że zaczęłam dzi-waczyć. Ale ten dom
mnie nie przerażał; byłam szczęśliwa, że znów tu jestem. Nie
pozwoliłam Shelbyemu
zanieść bagaży do mojej sypialni i odetchnęłam z ulgą, gdy
Youngbloodowie poszli do siebie.
Na automatycznej sekretarce mrugało światełko. Nacisnęłam
„play", żeby odsłuchać wiadomości.
Moja matka: „Wróciliśmy i świetnie się bawiliśmy! Auroro,
ta wiadomość o twoim wyjeździe do Nowego Orleanu była
nieco niepokojąca. Czy Martin pojechał z tobą, czy nie? To te
ciała tak cię rozstroiły? Zadzwoń do mnie, gdy wrócisz do
domu".
Emily Kaye: „Roe, strasznie cię przepraszam, że takie ze
mnie utrapienie, ale naprawdę potrzebujemy pomocy przy
Bractwie Ołtarzowym. Proszę, zadzwoń do mnie, kiedy tylko
wrócisz. Och, a przy okazji! Aubrey i ja jesteśmy zaręczeni!".
Aubrey: „Roe, jeśli jesteś zdenerwowana tym znaleziskiem w
twoim domu, proszę, zadzwoń do mnie. Chciałbym ci pomóc,
o ile potrafię. I chcę, żebyś dowiedziała się czegoś jako
pierwsza: Emily zgodziła się zostać moją żoną".
Wykrzywiłam się nieładnie.
Moja matka: „Słuchaj, Auroro, naprawdę szkoda, że nie
zostawiłaś mi nazwy twojego hotelu. To bardzo irytujące: nie
mieć z tobą kontaktu i nie móc się upewnić, że wszystko z tobą
w porządku. Zadzwoniłam do Martina do biura i zrozumiałam,
że nie wyjechaliście razem. Wobec tego co robisz w Nowym
Orleanie?".
Miałam nadzieję, że kolczyki ją ułagodzą.
I pozostałe wiadomości, w konfiguracji: Sally Allison, Sally
Allison i Sally Allison.
Weszłam na schody, z przyjemnością rozglądając się po
swoim pięknym domu, ciesząc się, że do niego wróciłam.
Niedługo przyjedzie mój mąż; porozmawiamy; wszystko
będzie dobrze.
Ale gdy weszłam do naszej sypialni, nagle zobaczyłam
ciemnowłosą dziewczynę, jak trzyma starszą kobietę i siłą
wysuwa jej posiwiałą głowę przez okno, żeby można ją było
uderzyć młotkiem.
Stanowczo otrząsnęłam się z tej wizji.
To był mój dom.