ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Co to jest? - Wyrwana ze snu Brenda Stuart uniosła
nieco głowę z ramienia męża.
W pokoju rozbrzmiewał przenikliwy ton trąbek, wygry
wających jakąś dziarską melodię.
Kye Stuart, nie otwierając oczu, przesunął dłonią po podu
szce w bezcelowym geście.
- To znaczy... co? - wymamrotał na wpół pogrążony we
śnie.
Pokój był mroczny i dziwnie nieznajomy. Brenda wciąg
nęła w nozdrza powietrze, ale zamiast oczekiwanego aromatu
migdałowca poczuła znacznie mniej egzotyczny zapach świe
żej farby, środków czyszczących i ciepłego od snu męskiego
ciała.
Opuściła głowę z powrotem na silne ramię Kye'a.
- Ta muzyka - powiedziała. - Co to za muzyka?
Natrętne dźwięki wdzierały się do jej uszu i już po chwili
Brenda rozbudziła się zupełnie.
- Kye, kochanie - powiedziała, uświadamiając sobie
w końcu, że włączyło się radio, nastawione na budzenie.
Spróbowała wyswobodzić się z objęć męża, aby dosięgnąć
emitujące nieznośne dźwięki urządzenie. Nie było to jednak
łatwe. W zasięgu jej ręki znalazły się tylko dwa kieliszki
i pusta butelka.
Po omacku próbowała przepełznąć przez Kye'a na drugą
Razem będzie nas troje 2 5 5
stronę łóżka, kiedy mąż zatrzymał ją łagodnie. Jego ręka
powędrowała gdzieś w mrok, rozległ się głuchy stukot i za
padła błoga cisza.
Ta sama ręka namacała jej biodra, unieruchomione w tra
kcie przechodzenia przez niego, dołączyła do niej druga i obie
zatrzymały się na kształtnych pośladkach Brendy.
- Ha, teraz ty chcesz być na wierzchu? - spytał Kye,
tonem zaskakująco trzeźwym jak na kogoś, kto przed chwilą
nie słyszał nawet huczącej w sypialni muzyki.
- Ależ skąd, ja tylko chciałam wyłączyć buuuuu... - roz
dzierające ziewnięcie przerwało Brendzie - ...budzik - do
kończyła.
W jednej chwili przypomniała sobie ich ostatnią noc,
a wraz z nią cały, dopiero co miniony, miodowy miesiąc.
Opadła z powrotem na poduszki, jakby zapominając, że bu
dzik dzwonił, bo nie są już na Hawajach, ale w Merriwether,
w stanie Oregon.
- Nic tu nie można znaleźć. W ogóle nie wiem, gdzie co
leży - stwierdziła kapryśnie Brenda.
- Wiesz, gdzie ja leżę - lubieżnie wyszeptał jej prosto do
ucha Kye. -1 to ci na razie powinno wystarczyć.
Ich usta spotkały się w pocałunku, a języki kontynuowały
rozmowę, która przerodziła się w dialog dwóch ciał.
Ogarnięci pożądaniem dali się porwać namiętności tak
szalonej, że aż przerażającej. Brenda wzięła Kye'a w siebie
i sprawiła, że każdy jego mięsień poruszał się w takt jej pulsu.
Czuła, że mu się oddaje, ale paradoksalnie - dając siebie,
w pewnym sensie panowała także nad jego i swoją rozkoszą.
Wszystko jednak nagle się zmieniło, kiedy Kye cofnął się
i pozwolił jej znaleźć się nad sobą. Rozważny, opanowany ruch
jego bioder, lekko wychylonych ku górze, wywołał w niej wra
żenie, jakby znalazła się w samym centrum trąby powie-
2 5 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
trznej, której spiralne porywy windowały ją w niebotyczne
otchłanie, aż usłyszała w uszach muzykę, która tym razem nie
pochodziła z zewnątrz.
Brenda obciągnęła na sobie fiołkoworóżowy sweter i spię
ła ciemne włosy w koński ogon. Rozsunęła suwak plastiko
wej kosmetyczki, leżącej na łazienkowej półce wyłożonej
zielonymi kafelkami.
- Nie mogę się doczekać, kiedy wyremontujemy tę łazien
kę i będziemy mieć dwa duże lustra zamiast tej miniatury.
- Odkręciła tusz do rzęs i wskazała spiralką małe przenośne
lusterko, które stało obok kosmetyczki na półce. - Długo to
potrwa, jak myślisz?
Kye, który stał za nią i zawiązywał krawat, posłał odbiciu
żony ponury uśmiech.
- Wieczność. Remontuję ten dom po pracy od roku i uda
ło mi się doprowadzić do porządku trzy pokoje na dole.
- Kye, tu jest siedem sypialni - powiedziała Brenda, za
bierając się do malowania ust, co sprawiło, że jej dalsze słowa
brzmiały dość niewyraźnie. - Mogłeś kupić coś mniejszego,
jeżeli postanowiłeś remontować dom sam w wolnym czasie.
- Cena była okazyjna - odparł, sięgając przez jej ramię po
grzebień. - A poza tym, mam teraz ciebie do pomocy. Mówi
łaś, że jesteś świetna w przyklejaniu tapet.
Wyprostowała się, zamknęła szminkę i wrzuciła ją do kos
metyczki. Posłała mu poprzez lusterko prowokacyjny
uśmiech.
- Skłamałam.
- Dlaczego? - Uporządkował swoje gęste ciemne włosy
i odłożył grzebień z powrotem na półkę. Popatrzył na nią
spod zmarszczonych brwi, sięgając po wiszącą na drzwiach
łazienki marynarkę.
Razem będzie nas troje 257
- Żebyś się ze mną ożenił - odparła, odwracając się do
niego z bezwstydnym uśmiechem. - W redakcji mówiło się,
że szukasz na żonę dziewczyny z widokiem na wysoki spa
dek, która zna się na malowaniu i przyklejaniu tapet.
Złapał jej nosek w dwa palce w żartobliwie karcącym ge
ście, po czym zrobił krok w tył do sypialni, żeby mieć swobo
dę ruchów przy zakładaniu marynarki. Rzucił żonie nieco
chłodne spojrzenie i powiedział:
- Przynajmniej co do majątku rodziców mnie nie nabiera
łaś.
Jego uśmiech był zaprawiony goryczą. Rodzice Brendy
stanowili jedyny zgrzyt w ich idealnym jak dotąd małżeń
stwie. Wciąż miał ich przed oczami - protekcjonalni państwo
z wielkiego miasta z przyklejonymi uśmiechami, bez akcep
tacji patrzący na związek Kye'a z ich córką.
- Wiem, o czym myślisz - powiedziała cicho Brenda -
ale cóż, rodziców się nie wybiera.
Kye wziął portfel i klucze ze stolika, schował je do kiesze
ni marynarki i uśmiechnął się do żony.
- Myślę, że dla nich to był większy wstrząs niż dla mnie.
Trudno im było uwierzyć, że ich pociecha wybrała sobie na
męża małomiasteczkowego chłopaka bez wielkich aspiracji.
Brenda podeszła i zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Bardzo cię kocham i wcale nie uważam, że masz małe
aspiracje. Jesteś świetnym redaktorem i wydawcą, a „Herold"
jest znakomitą gazetą lokalną. Moi rodzice prowadzą agencję
reklamową od tak dawna, że przestali już widzieć cokolwiek
poza nią. Nie miej do nich żalu i cieszmy się, że są cztery
tysiące kilometrów stąd.
Kye popatrzył na swoją młodą żonę, wciąż nie mogąc
uwierzyć, że ta wspaniała dziewczyna jest córką pary nie
sympatycznych snobów.
2 5 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Kiedy Brenda dwa miesiące temu znalazła się w jego biu
rze i powiedziała, że szuka pracy, o mało z miejsca nie odrzu
cił jej oferty. Podejrzewał, że ta reporterka z wielkiego miasta
przyjechała tu, żeby kosztem małego lokalnego tygodnika
wyrobić sobie nazwisko.
Właśnie miał jej to powiedzieć, kiedy Brenda, czytając do
góry nogami leżącą na jego biurku notatkę, wskazała mu błąd
drukarski, który przeoczył w korekcie. A potem uśmiechnęła
się do niego.
W Merriwether nie można się było uskarżać na nadmiar
fachowych reporterów. Kye postanowił dać jej szansę.
Począwszy od tego dnia, Brenda maszerowała w demon
stracji rybaków pikietujących miejscową przetwórnię ryb, le
ciała helikopterem Straży Przybrzeżnej na akcję ratunkową do
ujścia rzeki i napisała reportaż o parze kloszardów mieszkają
cych pod mostem, za który „Herold" dostał doroczną nagrodę
Stowarzyszenia Wydawców.
W wolnym zaś czasie sprawiła, że Kye beznadziejnie,
bezrozumnie i nieodwracalnie się w niej zakochał.
Przyciągnął ją mocniej do siebie, aż poczuł każdą rozkosz
ną wypukłość jej ciała.
- Szkoda, że nie jesteśmy już na Hawajach - powiedział,
wsuwając dłoń pod jej sweter.
Zaśmiała się gardłowo.
- Zgadzam się. Ale, niestety, jesteśmy tutaj i jest właśnie
poniedziałek rano. Zostały nam trzy dni na wypełnienie dzie
sięciu stron gazety niesłychanymi historiami, więc lepiej już
chodźmy.
Kye wsunął nos do jej ucha i potarł nim ciepłą, pachnącą
małżowinę.
- Mam niezrównany zespół redakcyjny - wymruczał. -
Świetnie sobie radzili bez nas przez ostanie dwa tygodnie.
Razem będzie nas troje 2 5 9
Brenda bezskutecznie sprówała go odsunąć.
- Przepracowują się.
- To im dobrze zrobi.
- Zastrajkują i odejdą.
- Wtedy zostaniemy w biurze sami. - Chwycił ją w ra
miona i uniósł z powrotem na łóżko. - Będziemy się mogli
kochać na stole do naświetlania albo na kserokopiarce i nikt
nas nie będzie podglądał.
Brenda zachichotała na te słowa, a kiedy upuścił ją na
środku materaca, zapiszczała:
- We dwójkę będziemy mogli co najwyżej robić gazetkę
ścienną w sypialni! Kye! - zaprotestowała, gdy zaczął zdej
mować jej sweter. - Kochaliśmy się trzy razy dziennie przez
ostatnie dwa tygodnie. Teraz to będzie drugi raz dzisiaj, a nie
ma nawet dziewiątej rano!
- A czyja to wina? - spytał, zbliżając usta do białej skóry
pomiędzy dżinsami i beżowym koronkowym stanikiem. -
Kto nalegał, żebyśmy się oszczędzali przed ślubem? Kto para
dował na Hawajach w bikini z samych sznurków? Kto ma
najładniejszą pupę w całym zachodnim świecie?
Brenda westchnęła dramatycznie i przestała się opierać.
- No, chyba j a - stwierdziła z rezygnacją.
- Otóż to! - oznajmił z mocą, schwycił dłonie Brendy
i jedną ręką przygwoździł do materaca nad jej głową. Palcami
wolnej ręki pogładził ją lubieżnie po policzku. W jego oczach
odbijały się jakieś niegodziwe zamiary. - Chcę, żeby przez
cały dzień nie opuszczały cię bardzo nieprzyzwoite myśli...
- całował ją długo, jakby nie mogąc oderwać od niej ust,
wreszcie popatrzył jej znowu w oczy - ...które wcielimy
w czyn wieczorem. A teraz - wstał i poprawił marynarkę -
przestań mnie odciągać od pracy. Za pół godziny mamy kole
gium redakcyjne.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kye i Brenda zostali przywitani w redakcji „Herolda" we
sołymi okrzykami, wśród których nie brakowało przyjaznych
docinków, oraz serdecznymi uściskami.
Zespół redakcyjny składał się z Wilmy, starszej pani, która
odbierała telefony i przygotowywała każdy numer gazety do
druku, Tiffany, studentki college'u prowadzącej dział sportowy,
oraz Harry'ego, samotnego ojca z trójką dzieci w wieku przed
szkolnym. W jego gestii znajdowały się relacje z posiedzeń urzę
du miejskiego i akwizycja reklam, zaś w czasie nieobecności
redaktora naczelnego także piecza nad całością. Wszyscy troje
z wyraźną ulgą przyjęli powrót szefa i jego młodej żony.
Tiffany napełniła ich kubki kawą, Wilma uroczyście otwo
rzyła pudełko ciasteczek orzechowych, Harry ustawił krzesła
wokół biurka Kye'a. Równocześnie cała trójka zapoznawała
nowoprzybyłych z tym, co zdarzyło się pod ich nieobecność.
- Żona burmistrza Kimbrough urodziła bliźnięta.
- Owczarek Rolfa Olsena ugryzł Mary White. Włożyła
mandat za wycieraczkę samochodu Rolfa, a stary Pookie...
ciach ją w palec!
- Dobrze jej tak! Precz ze Strażą Miejską!
Wszyscy się roześmiali.
- Bedford dostał zgodę na budowę hotelu - powiedział
Harry. - Mają go postawić nad zatoką, zaraz na wschód od
mostu.
Razem będzie nas troje 2 6 1
Kye, który przeglądał zaległą pocztę, i Brenda, czytająca
ostatni numer „Herolda", popatrzyli na Harry'ego i równo
cześnie zapytali:
- Co?
- To prawda. - Harry umoczył ciastko w kawie. - Piszę
o tym na pierwszej stronie. Nie zauważyłaś? - zwrócił się do
Brendy.
Brenda uśmiechnęła się do wszystkich z zakłopotaniem, po
śpiesznie przerzucając kartki w poszukiwaniu pierwszej strony.
- Przepraszam, wiesz, że zawsze zaczynam od komiksu...
O, jest.
Zmarszczyła brwi, patrząc na trzyszpaltowy artykuł, któ
remu towarzyszyło zdjęcie, przedstawiające czaplę błękitną
stojącą majestatycznie na brzegu rzeki.
- Joan Cameron - czytała - przewodnicząca Komisji Pla
nowania, ogłosiła dzisiaj, że udzielono zgody korporacji Bed
ford Hotels na budowę sześciopiętrowego obiektu wypoczyn
kowego wraz z centrum konferencyjnym na mokradłach nad
zatoką Merriwether. David Pellegrino, przedstawiciel Wojow
ników Mokradeł - organizacji ekologicznej mającej pod opie
ką wybrzeże rzeki - spowodował opóźnienie realizacji tej
decyzji, wnosząc skargę do Rady Miejskiej, w której stwier
dza, że tereny te są stałym miejscem pobytu czapli błękitnej.
Budowa hotelu - twierdzi Pellegrino - znacznie uszczupli,
lub nawet zupełnie zniszczy jej żerowiska, skazując skupisko
tych rzadkich ptaków na zagładę, natomiast propozycja Bed
ford Hotels, aby przenieść czaple w inne, sztucznie zbudowa
ne miejsce, jest -jak twierdzi - nierealna, gdyż wymagałoby
to dziesięciu lat oczekiwania, aż sztuczny teren zacznie przy
pominać naturalne mokradło, którego zresztą i tak nigdy
w pełni nie zastąpi. Wojownikom Mokradeł obiecano, że będą
mogli zabrać w tej sprawie głos na posiedzeniu Rady 16
2 6 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
czerwca. „Inwestycja Korporacji Bedforda byłaby znacznym
zastrzykiem gotówki dla Merriwether i całego północnego
wybrzeża. Ten kompleks to nowe miejsca pracy i wpływy do
kasy miejskiej" - powiedział burmistrz Kimbrough. Żadna ze
stron konfliktu nie zamierza jednak ustąpić.
Brenda rzuciła gazetę na biurko Kye'a.
- To nie do wiary! Mamy jeden z niewielu w tym kraju
czystych ekologicznie obszarów, a jacyś hotelarze chcą dla
pieniędzy przerobić to miejsce na wesołe miasteczko!
- Hotel to nie taki zły pomysł - zaoponowała Wilma,
sięgając po kolejne ciasteczko. - Poprawiłby znacznie finanse
miasta.
- Może by i poprawił - przyznała Brenda - ale niech ktoś
postawi jeszcze jeden hotel, a turyści nie będą mieli po co przy
jeżdżać, bo będzie tu tak samo jak tam, gdzie mieszkają.
Odwróciła się do męża z wojowniczym błyskiem w oku.
- Daj mi ten temat.
Kye uśmiechnął się do niej, wystukując numer telefonu.
- Podzielimy się nim.
- Słuchaj, Kye, nie pora na zawodową neutralność. - Za
wsze opisywali kontrowersyjne sprawy, przedstawiając argu
menty każdej ze stron. - Tu nie ma dwóch racji, sprawa jest
jasna. Przecież nie chcesz, żeby zbudowali hotel nad zatoką,
prawda? Dlaczego mamy pisać: „Ten powiedział to, tamten
powiedział tamto"? Zajmijmy, jako redakcja, konkretne sta
nowisko.
- Moja droga, jesteś w gorącej wodzie kąpaną ekstremi-
stką - odparł, uśmiechając się do niej porozumiewawczo, że
by osłabić krytyczny wydźwięk tych słów. - W każdej spra
wie są dwie racje. Sama wiesz, że Merriwether utrzymuje się
z turystyki. Sztuka polega na tym, żeby zharmonizować roz
wój z ochroną przyrody, a sztuczne mokradła to ważny krok
Razem będzie nas troje 263
w tym kierunku. Proszę z biurem burmistrza Kimbrough -
powiedział do słuchawki.
- Po prostu nie mogę uwierzyć, że mnie nazwałeś ekstremi-
stką! - Brenda, w ochronnych okularach i maseczce przeciwpy
łowej, przekrzykiwała hałas ręcznej szlifierki. Klęczała na pod
łodze pomieszczenia, które kiedyś pełniło w ich starym wikto
riańskim domu funkcję jadalni i szlifowała szerokie deski.
Kye stał na drabinie i szpachlował nierówności sufitu.
- Nie chodziło mi o ekstremizm polityczny - odkrzyknął.
- Miałem na myśli radykalizm w ogóle. Angażujesz się do
tego stopnia po stronie, którą uważasz za słuszną, że jakikol
wiek kompromis staje się niemożliwy.
Brenda wyłączyła maszynę i wstała z klęczek. Jego ocena
była stanowcza, ale prawdziwa. W głębi duszy musiała mu
przyznać rację. Ściągnęła okulary i maskę i rzuciła je na bok.
- Idę zrobić kawę - powiedziała i pokazała mu język - ale ty
nie dostaniesz, bo ja robię kawę z dużym zaangażowaniem. Pijąc
ją, mógłbyś zaszkodzić swojej nieskazitelnej bezstronności.
- Wracaj tu z tym językiem - zawołał za nią, kiedy ruszy
ła w stronę kuchni - i zrób z niego właściwy użytek!
- Pomyśl o tym, to może ci się przyśni!
Słowa te przypieczętowało trzaśniecie drzwi. Kye odłożył
szpachelkę, zamknął tubę z masą gipsową i zszedł z drabiny,
podążając za dziewczyną.
- Kye! - zawołała Brenda, stojąc w ciemnym pokoju
redakcyjnym. Otworzyła drzwi na korytarz, wiodący do ga
binetu Kye'a, ciemni i pozostałych pokoi. - Kochanie, jesteś tu?
- W ciemni! - odpowiedziało jej wołanie. - Poczekaj se
kundę. W porządku, możesz wejść.
Brenda weszła do mrocznego pomieszczenia oświetlonego
2 6 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM 1 ŻONĄ...
tylko czerwoną żarówką. Kye rozwieszał zdjęcia, żeby wy
schły. Na wilgotnych płachtach widniały twarze dzieci z roz
dziawionymi buziami, jedno bardziej zachwycone od drugie
go - plon wizyty Brendy na karnawałowej zabawie w szkole
podstawowej.
- Gdybyś zatrudnił jakiegoś technika do wywoływania
zdjęć - mówiła, podsuwając mu pod nos papierową torbę,
z której wydobywał się kuszący aromat - byłbyś od trzech
godzin w domu. Z jadalnią jesteśmy nadal w lesie.
- Lubię osobiście dbać o jakość - odparł, obejmując ją
ramieniem i całując na powitanie. - A poza tym, ty byłaś na
zebraniu Wojowników Mokradeł. To żadna przyjemność za-
harowywać się w samotności. Ekierki?
- Zgadłeś. Chcesz zjeść w biurze, czy wytrzymasz i zje
my w domu?
- Wytrzymam - oświadczył mężnie. Wytarł dłonie w rę
cznik i zgasił światło. Po chwili znaleźli się na zewnątrz.
Brenda oparła się na jego ramieniu, kiedy szli w głąb cie
mnej nocy. W oddali słychać było posępne syreny barek rze
cznych, a powietrze miało taki zapach, że można by je pako
wać w butelki i sprzedawać u Diora.
- Wiesz co, zamiast tak się przepracowywać - powiedzia
ła tonem łagodnej wymówki - mógłbyś zrobić mały rekone
sans we wschodnim Oregonie, żeby założyć następny tygo
dnik prasowej sieci Stuarta.
Pocałował ją w czoło i otworzył drzwi terenowego kombi.
- Nie chcę zakładać żadnej sieci. Wystarczy mi, żeby
„Herold" był najlepszą gazetą w Merriwether.
- Trudno, żeby był jeszcze lepszy - nalegała, przytulając
się do niego, kiedy usiadł za kierownicą. Auto miało z przodu
jedno szerokie siedzenie, z którego chętnie korzystali, całując
się na czerwonym świetle. - Czas zrobić następny krok.
Razem będzie nas troje 265
Kye zwolnił ręczny hamulec i samochód zaczął się wspi
nać na wzgórze, które dzieliło ich od domu.
- Wygodnie mi tutaj.
- Ale w życiu nie chodzi o wygodę, głuptasie. W życiu
trzeba iść naprzód i podejmować wyzwania.
Kye posłał jej wesoły uśmiech i zatrzymał się na skrzyżo
waniu.
- To brzmi jak tekst z reklamy twoich rodziców. Wiesz,
o co naprawdę chodzi w życiu?
Ujął ją pod brodę i ich usta spotkały się. Brenda bez waha
nia zaakceptowała tę kompromisową odpowiedź.
- Ci Wojownicy są naprawdę dobrzy - mówiła Brenda już
w domu, polewając ryż sosem sojowym. - Mają szczegółowe
informacje o czaplach, zatoce, glebie, planach budowy. Nie
widzą powodów, żeby kapitalista miał budować hotel na natu
ralnych mokradłach i uspokajał sumienie, robiąc sztuczne ki
lometr dalej. Wykupiłam u nich kartę członkowską.
Siedzieli w salonie po przeciwnych stronach małego stoli
ka. Dzielił ich tylko wątły płomyk świecy, zamkniętej w kry
ształowym kloszu. Drugi klosz do pary gdzieś się Brendzie
zapodział wśród pudełek ze ślubnymi prezentami. Kye zmar
szczył czoło.
- Prawda jest taka, że miasto potrzebuje pieniędzy - po
wiedział. - Możemy chronić przyrodę, ale w naszym mieście
nie zostanie w końcu nikt, żeby się nią cieszyć, bo wszyscy
rozjadą się po okolicy w poszukiwaniu pracy. Chyba przy
znasz, że sztucznie odtworzone mokradła to jednak coś le
pszego niż trzypasmowa autostrada, a mam wrażenie, że dla
tych Wojowników to bez różnicy. Poza tym oni mają nienajle
pszą opinię. Słyszałem, że dopuszczali się różnych mało od
powiedzialnych wybryków w tej swojej walce o nieskażone
środowisko.
2 6 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Brenda popatrzyła na niego z wyrzutem.
- Po prostu mają odwagę bronić swoich przekonań.
- To są - zawahał się, czy użyć tego słowa, jednak zdecy
dował się powiedzieć to, co myśli - ekstremiści.
- Ekstremiści! - wybuchła Brenda, niemal unosząc się
z krzesła. - Ty chyba dostałeś bzika z tymi ekstremistami!
Każdy, kto podchodzi do czegoś poważnie, jest dla ciebie
ekstremistą! Dziennikarska obiektywność to jedna sprawa,
ale czy poza nią nie masz innych potrzeb?
- Owszem - odpowiedział spokojnie. - Potrzebę rozsąd
ku. Postępowania, które podejmuje się po rozważeniu wszy
stkich za i przeciw i którego nie trzeba później żałować.
W odpowiedzi prychnęła pogardliwie, ale nagle, ku jego
zaskoczeniu, twarz Brendy wygładziła się i pojawił się na niej
uśmiech.
- Nie przypominam sobie, żebyś wyznawał tę dewizę
w czasie naszej poślubnej nocy.
Uniósł brwi.
- Czyżbyś czegoś później żałowała?
Przypomniała sobie jego opanowaną namiętność, cierpli
we, cudownie rozważne wchodzenie krok po kroku w arkana
sztuki miłości. Poczuła wtedy, że kocha go jeszcze bardziej
niż przedtem.
- Nie - odparła. Sięgnęła przez stół, by dotknąć jego dło
ni. - Tak się cieszę, że trafiłam właśnie tutaj, weszłam do
twojego biura, popatrzyłam na ciebie i od razu postanowiłam
za ciebie wyjść.
Wolną ręką podrapał się po policzku i przekrzywił głowę.
- Od jednego spojrzenia, co?
Potaknęła.
- Jak widzisz, kobiety nie muszą dzielić włosa na czworo,
żeby podjąć właściwą decyzję.
Razem będzie nas troje
267
- Mężczyźni też czasem idą za nagłym impulsem.
- To brzmi jak reklama dezodorantu.
- Pokażę ci coś, czego nie zobaczysz w żadnej reklamie -
odparł i nie zważając na udawane protesty wziął ją za rękę
i pociągnął w kierunku sypialni.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kye zaczynał już mieć wrażenie, jakby się urodził na
przedostatnim szczeblu malarskiej drabiny. Wynajął co pra
wda fachowca, który dokończył szpachlowania sufitu. Teraz
jednak Kye pochłonięty był niekończącym się, żmudnym ma
lowaniem sztukaterii farbą o delikatnym odcieniu wanilii.
Nagły krzyk dochodzący z piętra domu sprawił, że pędzel
drgnął mu w ręku i pozostawił waniliową smugę na świeżo
odmalowanej białej ścianie.
- Brenda? - zawołał.
Nie był specjalnie zaniepokojony. Po czterech tygodniach
wspólnego mieszkania przekonał się, że to, co inni wyrażali
zwyczajnym westchnieniem, Brenda uzewnętrzniała okrzykami.
Kiedy krzyknęła znowu, zawiesił pędzel na wiaderku z farbą,
zszedł na pokrytą folią podłogę i wspiął się po schodach.
Stanął przed otwartymi drzwiami łazienki i mimo wszy
stko poczuł ukłucie niepokoju na widok przerażenia w szero
ko otwartych oczach Brendy.
- Co się stało? - spytał nerwowo.
Zamachała ręką, w której trzymała coś, czego nie widział.
- Różowe! - krzyknęła, nie przestając wymachiwać mu
niewiadomym przedmiotem przed nosem. - To jest różowe!
Kye poczuł, że jego puls wraca do normy. Nie miał poję
cia, o czym mówi Brenda, ale nie przypuszczał, żeby można
się było naprawdę przestraszyć czegoś, co jest różowe.
Razem będzie nas troje 2 6 9
Wszedł do łazienki i zbliżył się do niej.
- Co jest różowe? O czym ty mówisz?
Odsunęła się od niego, opierając się plecami o okno z mu
ślinowymi zasłonami.
- Nie dotykaj mnie! - wyszeptała ze złością. W jej cie
mnych oczach była uraza.
Kye zatrzymał się zmieszany.
- Dlaczego? Brendo, co się dzieje?
Wyciągnęła w jego stronę rękę i podała mu przedmiot, któ
rym przed chwilą wymachiwała. Było to coś w rodzaju małe
go patyczka.
- To jest test ciążowy. Wynik jest pozytywny, widzisz?
Zrobiła się różowa kropka - wyszeptała dramatycznie.
Kye poczuł, że serce zaczyna mu znowu bić szybciej.
- Naprawdę? - Chwycił ją za ramiona i popatrzył w oczy,
nadal ciskające złe błyski. - Tak prędko?
- "Prędko"? Co znaczy „prędko"? - Wyrwała się z jego rak
i cofnęła znów pod okno. - A komu nie chciało się pójść do
sklepu w naszą noc poślubną, pamiętasz? Teraz się dziwisz?
- Zaraz, zaraz - powiedział z łagodną perswazją w głosie,
- Pamiętam. Pamiętam, że oboje mieliśmy w tym swój udział.
Brenda jęknęła i potrząsnęła patyczkiem jak termome
trem, jakby miała nadzieję, że różowy znaczek zniknie.
- Ja powiedziałam, że powinniśmy się zabezpieczyć, a ty
zacząłeś mnie całować. - Znaczek nie zniknął, za to jej twarz
jeszcze bardziej się zaróżowiła. - Rzeczywiście, oboje mieli
śmy w tym swój udział!
Kye założył ręce na piersiach.
- A co zrobiłaś później?
Brenda cofnęła się pamięcią o ponad miesiąc i przypo
mniała sobie, jak była spragniona jego ciała, jak opanowało ją
szalone pożądanie, nie stawiające rozkoszy żadnych granic.
2 7 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Tak jej się przynajmniej zdawało. Okazało się bowiem, że
spokojna pewność Kye'a, jego prawie groźna powściągliwość,
rozkosz odmierzana w nieznośnie małych dawkach były o wiele
bardziej podniecające niż oczekiwała. Czułość Kye'a była tak
rozbrajająca, a ich wzajemne pożądanie tak wielkie, że Brenda
przestała wtedy myśleć o ryzyku i utonęła w jego ramionach.
Zdała sobie sprawę, że nie może być niesprawiedliwa.
- Niech ci będzie - powiedziała już znacznie łagodniej,
trochę rozmarzona wspomnieniem tamtej pierwszej nocy.
Kye przycisnął ją do siebie i pocałował w policzek.
- Brendo, pomyśl. To cudowne: będziemy mieli dziecko!
- Wiem - odparła z ociąganiem. - Dzieci są cudowne, ale
we właściwym czasie. Tyle rzeczy chciałam zrobić, zanim
urodzę dziecko. Kye, zrozum, chciałam najpierw coś osiągnąć
w swoim zawodzie, dla ciebie i dla naszej gazety... A teraz
już nigdy tego wszystkiego nie zrealizujemy...
- Brendo - przerwał jej Kye z lekkim zniecierpliwieniem
- jeszcze nie umierasz, będziesz tylko miała dziecko. Rozej
rzyj się wokół, a przekonasz się, że istnieje życie po macie
rzyństwie.
Pokręciła głową bez przekonania.
- To już nie to samo. To już jest życie dziecka. Moje
własne życie już nigdy nie będzie należało do mnie.
- Przecież ja też będę z tobą. - Kye uścisnął ją. - Razem
będzie nas troje. Będziemy się wszystkim dzielić. Nasze życie
się zmieni, ale na lepsze, zobaczysz.
Popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
- Na lepsze? Bo będę miała mdłości? Bo sok pomarań
czowy będę zagryzać marynowanym śledziem? Bo zrobię się
nadęta jak balon?
Kye położył jej palec na ustach i groźnie zmarszczył brwi.
W jego oczach błyskały jednak wesołe iskierki.
Razem będzie nas troje 2 7 1
- Jeżeli nie przestaniesz - ostrzegł ją - wpakuję cię pod
prysznic.
- Bo będę musiała pisać, siedząc tyłem do komputera?
- Sama się o to prosisz.
- Bo będziemy musieli wcześniej wstawać, żebyś mi za
wiązywał buty?
- Ostrzegałem cię! - Po krótkiej walce wciągnął ją do
staromodnej żeliwnej wanny, wskoczył tam za nią, zaciągnął
zasłonkę i puścił wodę.
- Ale mnie ukarałeś! Sam też jesteś mokry. - Brenda za
śmiała się, zarzucając mu ramiona na szyję. - Myślisz, że
damy sobie radę? - spytała poważniej.
- Jestem całkowicie pewny. - Kye odgarnął kosmyki mo
krych włosów z jej twarzy.
- Ja nie jestem.
- Więc mi zaufaj. Niczym się nie przejmuj, ja się wszy
stkim zajmę, będę ci we wszystkim pomagał. A teraz - zaczął
troskliwie rozpinać guziki jej bluzki - trzeba zdjąć z ciebie te
mokre rzeczy, bo się jeszcze przeziębisz.
Brenda poczuła się tak, jakby woda stopniowo zmywała
z niej wszystkie zmartwienia, a dotyk Kye'a zastępował je
coraz przyjemniejszymi doznaniami.
- Brenda! - zawołał Kye ze swojego biura. - Twój szef
kazał ci już iść do domu.
Brenda wyłączyła komputer i przeciągnęła się. Wszyscy
pozostali członkowie redakcji wyszli ponad godzinę temu.
- Dziękuję, szefie - odkrzyknęła.
Wyjęła z dolnej szuflady biurka torebkę, wstała i podeszła
do wieszaka, żeby włożyć płaszcz. Tu jednak spotkała ją
niespodzianka: płaszcza nie było.
Na jego miejscu, obok niemiłosiernie wytartej skórzanej
2 7 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
kurtki Kye'a, wisiała, delikatna jak jedwabny obłok, nocna
koszulka na dwóch cienkich ramiączkach.
Do jednego z nich przyczepiona była róża i karteczka ze
słowami: „Mojej żonie, teraz matce mojego dziecka, ale za
wsze, zawsze mojej kochance".
Brenda zdjęła prezent z wieszaka i przyłożyła do siebie.
- Podoba ci się? - dobiegł ją z tyłu głos Kye'a.
- Jest piękna - wyszeptała, uśmiechając się do niego
z wdzięcznością.
Kye odczepił bawełnianą różę i zatknął Brendzie za
ucho.
- Tak wyglądasz w moich oczach - powiedział, także się
uśmiechając. - Inteligentna, groźna dziennikarka, ale przede
wszystkim kobieta w każdym calu. Ciąża zmieni twoją figurę,
ale we mnie nie wywoła żadnej zmiany. Chciałem, żebyś
o tym wiedziała.
Brenda bez słowa przytuliła się do Kye'a.
- To chyba niezbyt rozsądne posunięcie? - Pytanie Bren
dy było skierowane do Davida Pellegrino, przywódcy Wo
jowników Mokradeł.
Siedziała po turecku pomiędzy nim, a młodym człowie
kiem w okularach o drogich oprawkach i w kosztownym
trzyczęściowym garniturze; młodzieniec przedstawił jej się
jako prawnik prowadzący prywatną praktykę. Krąg uformo
wany przez siedzących w przedsionku biura burmistrza uzu
pełniało starsze małżeństwo mieszkające nad zatoką, młoda
matka z dzieckiem, mężczyzna o wyglądzie urzędnika, dwie
młode właścicielki uprawy ziół leczniczych oraz dwóch sze
fów lokalnej stacji radiowej.
- Mam na myśli - ciągnęła Brenda - to, że siedzicie tu już
od dwóch tygodni. Czy spodziewacie się w ten sposób coś
Razem będzie nas troje 2 7 3
osiągnąć? Nie obawiacie się, że wzbudzicie raczej wrogość
Rady Miejskiej?
Pellegrino wzruszył ramionami, jakby ta sprawa go
w ogóle nie interesowała. Był wysokim, szczupłym mężczy
zną o ostrym orlim nosie i ciemnej, przetykanej pojedynczy
mi białymi nitkami brodzie. Brenda oceniła jego wiek na
mniej więcej czterdzieści lat.
- My uważamy, że to Rada Miejska stara się wzbudzić naszą
wrogość - odpowiedział. - Burmistrz w każdym wywiadzie
podkreśla, jak wiele finansowych korzyści przyniesie miastu
budowa hotelu i wielu nowych turystów. Należałoby spytać, czy
potrzebujemy jeszcze więcej turystów niż mamy ich teraz, w se
zonie. Burmistrz został wybrany, żeby służyć nam, którzy tutaj
mieszkamy. Zamiast tego szkodzi naszym przyjaciołom żyjącym
na mokradłach i także nam samym. - Pellegrino uśmiechną] się
lekko. - Próbowała pani kiedyś znaleźć wolny stolik w kawiarni
przy rynku w czasie sezonu turystycznego?
- Jaki będzie wasz następny krok, jeżeli Rada odrzuci
waszą skargę i zignoruje protest?
Brenda zadawała pytania, robiła minę wyrażającą żywe
zainteresowanie tematem i notowała odpowiedzi, ale wszy
stko to robiła niejako automatycznie, z dziennikarskiego obo
wiązku. Wewnątrz niej raz po raz dawały bowiem o sobie
znać nieustające, męczące mdłości.
Wyjęła z kieszeni krakersa z sodą, odgryzła kawałek i za
częła ssać w nadziei, że powstrzyma w ten sposób narastającą
potrzebę udania się do toalety.
Kiedy krakersy nie pomogły, wstała, żeby porobić trochę
zdjęć. Wreszcie poczuła, że nie wytrzyma już ani minuty.
Przeprosiła zebranych i popędziła do poczekalni, która była
akurat zamknięta, bo ją sprzątano. Ledwie zdążyła dobiec do
biblioteki, w której była druga toaleta.
2 7 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Kye właśnie rozmawiał przez telefon, kiedy przyszła, bla
da i wyczerpana. Zamknęła za sobą drzwi, położyła rolkę
filmu z aparatu na jego biurku i zapadła się w niewiarygod
nych rozmiarów fotelu, który Kye kupił kiedyś na wyprzed
aży na cele dobroczynne.
Po chwili poczuła, że Kye jest przy niej, ciepła duża dłoń
odgarnęła włosy z jej czoła.
- Dobrze się czujesz? - usłyszała pytanie.
- Nie - mruknęła w odpowiedzi.
- Masz mdłości?
- Już nie żyję.
Zaśmiał się lekko i przytulił ją do siebie.
- Jak na martwą kobietę wyglądasz znakomicie. Napijesz
się soku?
- Aha. Dzięki.
Kye wyjął z małej lodówki butelkę soku jabłkowego, a
z szafki obok biurka dwa papierowe kubki i napełnił je złoci
stym płynem.
- Jak tam protest? - Przyciągnął sobie krzesło i usiadł
obok niej.
- Pokojowo. - Wzięła od niego kubek i wypiła łyk. -
Burmistrza, rzecz jasna, nie było, ale gadałam z Pellegrinem
i zrobiłam chyba parę niezłych zdjęć. Ten facet ma coś w so
bie. Musiałam wyjść, właśnie jak przyszedł burmistrz.
- Zaraz wywołam twój film - powiedział Kye, gładząc ją po
policzku. - Damy to na pierwszą stronę dodatku weekendowego.
Może byś pojechała do domu i trochę się zdrzemnęła?
Sok jabłkowy dobrze jej robił. Wypiła jeszcze łyk i po
trząsnęła przecząco głową.
- Muszę napisać ten artykuł o zabawie szkolnej i wyko
nać parę telefonów. No i mam jeszcze nekrologi. W tym tygo
dniu moja kolej.
Razem będzie nas troje 275
- Zrobię to za ciebie - zaproponował. - Artykuł możesz
napisać w domu.
Wstała i pocałowała go w policzek.
- Dzięki. - Zgniotła kubek i wyrzuciła do kosza. - Już mi
lepiej. Dam sobie radę.
Brenda przerwała szczotkowanie włosów i przyglądała się
sobie badawczo w lustrze sprawdzając, czy jej ciąża jest już
widoczna. Kye wyszedł właśnie z łazienki, wycierając mokre
włosy w ręcznik.
- Babciu, zawołał Czerwony Kapturek - usłyszała jego
rozbawiony głos. - Dlaczego masz taki wieeelki brzuch?
- Odczep się, Czerwony Kapturku - mruknęła Brenda.
- Na razie jeszcze nic nie widać.
W radiu ucichła muzyka. Nadawano właśnie wiadomości.
- A teraz - mówił spiker - bezpośredni przekaz ze szpita
la stanowego, gdzie odwieziono dziś rano burmistrza Kimbro-
ugh. Mówi Don Benedict.
Brenda usiadła obok Kye'a na łóżku i słuchała uważnie.
- Jak pan się czuje, panie burmistrzu? - To był głos repor
tera.
Teraz zabrzmiał rześki, pewny siebie, choć lekko stłumio
ny głos Jeffreya Kimbrough.
- Czuję się dobrze, Don. Prawy sierpowy to za mało, żeby
unieszkodliwić nasze władze miejskie.
Kye i Brenda popatrzyli na siebie szeroko otwartymi ze
zdziwienia oczami.
- Co się właściwie stało, panie burmistrzu? Kiedy protest
Wojowników Mokradeł przerodził się w agresję?
Brenda zbladła i utkwiła wzrok w podłodze. Kye wes
tchnął i uważnie słuchał dalej.
- No cóż - zabrzmiał głos burmistrza, stłumiony zapew-
2 7 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
ne z powodu złamanego nosa - to dziwne, że pokojowi de
monstranci mogą okupować czyjeś biuro, posługując się histe
ryczną i napastliwą retoryką, a potem wpadać we wście
kłość, kiedy ten ktoś próbuje spokojnie odpowiadać na ich
oskarżenia.
- Wojownicy mówią, że to był wypadek, że został pan
uderzony dziecięcą butelką.
- To oni tak twierdzą. - Sceptycyzm w jego głosie świad
czył, że burmistrz jest innego zdania.
- Czy to prawda, że nazwał pan Wojowników hipisowski-
mi faszystami...?
- Nie.
- ...i że powiedział pan do pani Cox, która była tam
z córeczką, że powinna siedzieć w domu, zamiast wciągać
dziecko w ekstremistyczne awantury?
Chwila milczenia.
- Niezupełnie.
- A więc nie jest pan pewny, czy cios został zadany umy
ślnie, czy też była to tylko nieprzemyślana reakcja dziecka?
Kto pana uderzył, panie burmistrzu?
- Nie wiem dokładnie. To wszystko stało się tak szybko.
Oni wszyscy otoczyli mnie ciasno, a potem... - Tu nastąpiła
dramatyczna pauza. - Wiem tylko, że ocknąłem się na oddzia
le intensywnej terapii. Chciałbym podziękować heroicznemu
personelowi naszego szpitala za głęboko... - Kye wyłączył
radio.
Wiedział, co go teraz czeka. Czuł to przez skórę, kiedy
Brenda podeszła do lustra i ze śmiertelnym spokojem skoń
czyła szczotkować włosy.
Kye stanął za nią.
- Twoje dzisiejsze zdjęcia to świetny materiał - powie
dział cicho. - Wpadniesz do urzędu, zrobisz zdjęcie burmi-
Razem będzie nas troje 2 7 7
strzowi z zabandażowanym nosem i nikt się nawet nie domy
śli, że cię tam nie było, kiedy to się stało.
Odwróciła się twarzą do niego.
- Wiem. - W jej głosie była furia, ale brzmiał spokojnie.
Okrążyła go, żeby włożyć szczotkę do kosmetyczki, po
czym okrążyła go raz jeszcze i stanęła na poprzednim miej
scu. Dłużej już nie potrafiła się powstrzymać.
- Burmistrzowi podbili oko -jej głos brzmiał coraz głoś
niej - a mnie tam nie było! Nie było mnie!
- Brendo, to przecież nie twoja wina!
- To nie ma znaczenia! - wykrzyknęła, zupełnie się już
nie hamując. - Nie było mnie tam! Jaki reporter wychodzi
przed najważniejszym zdarzeniem? Ja! Brenda Stuart! Cię
żarna Brenda Stuart, która musi się iść wyrzygać!
- Kochanie. - Położył dłonie na jej ramionach i lekko
zacisnął. - To nie była afera Watergate. W twoim życiu dzieje
się teraz coś bardzo ważnego. Nie możesz oczekiwać, że to się
odbędzie zupełnie bez żadnych utrudnień.
Posłała mu groźne spojrzenie.
- Nie chodzi mi o utrudnienia. Chodzi mi o to, że nie chcę
być zmuszona do bycia kimś innym niż jestem!
Kye po raz pierwszy poczuł, że opuszcza go cierpliwość.
Kochał ją i bardzo chciał tego dziecka. Po raz pierwszy po
czuł, że trudno mu być równocześnie mężem i szefem Bren-
dy.
- Brendo, to brzmi tak, jakbym słyszał twoich rodziców.
W jej oczach pojawił obok gniewu bolesny wyraz, ale Kye
wiedział, że musi jej powiedzieć, co czuje.
- To brzmi - mówił - jakbyś myślała tylko o jakimś su-
perkontrakcie, który otworzy ci drzwi największych stacji
telewizyjnych i gazet. No cóż, ciąża to nie to samo, co trzy
dzieści sekund w czasie największej oglądalności, Brendo. To
2 7 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
jest życie. Będziemy mieli dziecko. Nie możesz oczekiwać, że
wszystko zostanie po staremu.
- To ja będę miała dziecko! - krzyknęła. - To nie ty mu
sisz chodzić na spotkania, zasłaniając sobie usta ręką. To nie
ty musisz pracować na pół gwizdka.
Kye uniósł ręce do góry.
- Co ty mówisz? Zrobiłaś bardzo dobrą robotę. Twój film
jest znakomity, jak zwykle zresztą, a artykuł na pewno będzie
taki sam.
- Jestem przyzwyczajona, że to, co robię, robię dobrze,
najlepiej jak potrafię - powiedziała poważnie. - Przez te po
ranne mdłości - przełknęła ślinę ze zdenerwowania - przega
piłam gwóźdź programu, supermateriał na pierwszą stronę.
Zdjęcie burmistrza z zabandażowanym nosem nie zastąpi
zdjęcia burmistrza dostającego cios w szczękę.
To, co mówiła, było zupełnie szczere. Dorastała niemal
dosłownie w agencji reklamowej swoich rodziców i to wycis
nęło na jej psychice swoiste piętno. Żywiła wręcz fanatyczny
szacunek dla ciężkiej pracy, podejmowania każdego ryzyka
w pogoni za sukcesem i stawiania wszystkich innych rzeczy
na drugim planie. Nauczyła się, że to jest najważniejsze, waż
niejsze nawet niż ona sama.
- Brendo - powiedział Kye z troską w głosie, - Czy ty
chcesz tego dziecka?
- Oczywiście, że chcę! - wybuchnęła. - Ale chciałabym
jeszcze bardziej, żebyś to ty je nosił.
Potem zasłoniła sobie usta i pobiegła do łazienki.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Jesteś pewny, że to właśnie ja mam się tym zająć? - za
pytała Brenda.
Siedziała na kolanach Kye'a. Zapadał wieczór i byli w re
dakcji sami.
- Jestem najzupełniej pewny. - Uśmiechnął się. - Rada
Miejska ma posiedzenie wieczorem, więc twoje poranne
mdłości nie będą ci przeszkadzały.
Zaśmiała się z żartu. Wiedziała co prawda, że przypadłość,
o której mówił, nie ogranicza się u kobiet w ciąży jedynie do
poranka, jednak w jej przypadku tak właśnie się działo.
- I zdobądź więcej informacji o tym Pellegrinie. Zrobimy
o nim artykuł.
- Dobrze - powiedziała Brenda i przytuliła twarz do poli
czka męża. Ostatnio jej samopoczucie znacznie się poprawiło.
Miała lepszy nastrój, dieta nie była tak dotkliwa, jak się oba
wiała, a wspólne z Kye'em wieczorne spacery stały się dla
nich obojga okazją do snucia planów na przyszłość i marzeń.
- Myślę, że powinieneś mnie zaprosić na uroczystą kola
cję - powiedziała Brenda, poprawiając się na jego kolanach.
- Jasne. - Uśmiechnął się lekko, gładząc jej drobne plecy.
- Zapraszam cię. A co będziemy świętować?
- Jesteśmy małżeństwem od czterdziestu czterech dni -
spojrzała na swój zegarek z Myszką Miki na cyferblacie -
i około dziewięciu godzin.
2 8 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
- To jakaś okrągła rocznica?
Brenda przysunęła się do niego jeszcze bliżej.
- Każda chwila z tobą wydaje mi się warta uczczenia.
- Popatrzyła mu w oczy i znalazła w nich ciepły blask czuło
ści. - Myślę, że jesteśmy szczęśliwi nie tylko dlatego, że
jesteśmy nowożeńcami. Chyba po prostu pasujemy do siebie.
Kye opuścił nieco rękę, na której opierały się plecy Bren
dy, i pocałował ją namiętnie, z całą słodyczą, jaką wzbudziło
w nim jej wyznanie.
Brenda czuła jego miłość i była ona dla niej niczym cu
downy lek wzmacniający. Stopniowo przestawała się bać no
wej sytuacji. Jeszcze miesiąc i skończą się te nieszczęsne
mdłości, myślała, a życie wróci do normy. Będzie miała po
prostu większy brzuch i będzie na siebie bardziej niż dotąd
uważać, to wszystko.
Kye popatrzył na nią tajemniczo i powiedział:
- Musiałem mieć jakieś przeczucie, że zbliża się ta czter
dziesta czwarta rocznica i dziewięć godzin, bo kupiłem ci
prezent. Chyba dobrze zrobiłem? - dodał, udając wahanie.
- Prezent? Znów nieprzyzwoita bielizna? - wypytywała
zachłannie. Potem zmarszczyła groźnie brwi. - Kye, przez tę,
którą mi kupiłeś ostatnio, i tak zarywamy kolejne noce.
- To niespodzianka. Nie mogę ci powiedzieć. - Zsadził ją
z kolan i wstał. - Weź torebkę i chodźmy...
Brenda uwiesiła mu się u szyi.
- Daj mi ją teraz.
- Nie mogę.
- Dlaczego?
- Bo jest w domu.
Puściła jego szyję i zaczęła się zastanawiać.
- W domu? Gdzie? Niczego nie zauważyłam.
- W tym pokoju, gdzie ma być pracownia. - Wziął
Razem będzie nas troje 2 8 1
z krzesła torebkę Brendy i założył jej na ramię. Potem zdjął
z wieszaka swoją kurtkę i skierował się do wyjścia. - Im szyb
ciej się stąd ruszymy, tym szybciej się dowiesz, co to jest.
- No to jedźmy. - Brenda była już przy drzwiach wyjścio
wych.
Niespodzianką okazał się przenośny komputer, podłączo
ny bezpośrednio do systemu działającego w redakcji. Kye
kupił dodatkowo prosty zestaw dębowych mebli, które zdobi
ły połowę nie do końca jeszcze wyremontowanego pomiesz
czenia. Resztę pokoju zajmował ścielący się na podłodze bre
zent, szlifierki oraz piramida puszek z farbami.
- Jeśli nie będziesz się czuła zbyt dobrze - mówił Kye,
pochylając się nad nią, gdy usiadła przed komputerem, aby od
razu sprawdzić, jak działa - możesz go zabrać ze sobą do
łóżka i przesłać gotowy tekst prosto do redakcji. Wystarczy
tylko, że podłączysz komputer do tej wtyczki. Kiedy dziecko
się urodzi, będziesz mogła pracować tutaj, jeśli będziesz
chciała.
Brenda popatrzyła na niego z pełną niedowierzania wdzię
cznością. Nie przypuszczała, że aż tak wziął sobie do serca jej
obawy i wątpliwości. Teraz będzie mogła w razie potrzeby
zostać w domu, a jej praca na tym nie ucierpi. Będzie jej co
prawda brakowało redakcyjnego ruchu, kontaktu z ludźmi,
ale przecież miała korzystać z tego rozwiązania tylko w razie
konieczności.
Mimo wszystko, przez moment poczuła ukłucie żalu za
utraconą niezależnością, ale uczucie to szybko minęło. Kye
będzie szczęśliwy, kiedy dziecko się urodzi. I ona także bę
dzie szczęśliwa. Och, żeby tylko to wszystko nie działo się tak
strasznie szybko, pomyślała.
- Działa idealnie. - Brenda zbliżyła dłoń do monitora.
- Możesz porobić nekrologi - powiedział Kye z twarzą
2 8 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
pokerzysty. - Tak na próbę, żebyśmy byli pewni, że jest do
brze podłączony.
Popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Przecież to twój tydzień na rubrykę zgonów.
- Oczywiście, chodziło mi tylko o to, żeby wypróbować
działanie systemu.
Brenda pokiwała głową z udanym politowaniem.
- Kye, chciałeś mnie złapać na taki tani chwyt?
Westchnął ciężko.
- Myślałem, że się nabierzesz.
- Jestem w ciąży, ale nie jestem głupia.
Brenda siedziała razem z członkami grupy Wojowników
Mokradeł przy długim stole w restauracji Barroughsa. Wszy
scy w skupieniu słuchali zarejestrowanego na taśmie przebie
gu spotkania z Radą Miejską, w którym wzięli udział Pelle
grino oraz doktor Wayne Haven, znany ornitolog. Obaj rzecz
nicy ochrony przyrody wypowiadali swoje opinie z przekona
niem, ale unikając emocjonalnego tonu. Pellegrino wyraził
także żal z powodu incydentu z burmistrzem. Podkreślił, że
był to wypadek, spowodowany przez dziecko pani Cox, które
cisnęło w pana Kimborough butelką.
Członkowie Rady byli uprzejmi, zainteresowani tematem
i zadawali wiele dociekliwych pytań. Mimo to wśród słucha
jących nagrania panował nastrój przygnębienia. Nie pierwszy
raz spotykali się z tym, że Rada Miejska przyjmuje ich racje
z zainteresowaniem i uwagą. Doświadczenie nauczyło ich
jednak, że nie musi to wcale oznaczać rzeczywistej przychyl
ności urzędu.
- No i co o tym myślisz? - spytał ktoś przywódcę Wojow
ników. - Jak będą głosować?
- Trudno coś powiedzieć na sto procent. - Pellegrino po-
Razem będzie nas troje 2 8 3
patrzył markotnie na swoją kawę, po czym podniósł wzrok
i potoczył nim po zebranych. - Ale powinniśmy być przygo
towani na ich odmowę.
Na chwilę zapadła głucha cisza. Pierwsza przerwała ją
Brenda, która znowu włączyła magnetofon, tym razem na
nagrywanie, przesunęła go w stronę przywódcy grupy i posta
wiła pytanie, które wszyscy zadawali sobie w myślach.
- W jaki sposób można się przygotować na odmowę Rady
Miejskiej?
Pellegrino rozparł się wygodniej na krześle, na ustach za-
igrał mu lekki uśmieszek.
- Zastanawiałem się nad tym - powiedział z namysłem.
- Jeśli mimo wszystko wydadzą zgodę na hotel, gubernator
powinien się dowiedzieć, że jesteśmy niezadowoleni, bardzo
niezadowoleni...
Wszyscy pokiwali głowami na znak, że są tego samego
zdania.
- Co prawda, wątpię - ciągnął Pellegrino - żeby guberna
tor się tym przejął, ale w każdym razie narobimy w mieście
trochę zamieszania i Rada następnym razem zastanowi się
dwa razy, zanim odmówi. Najlepiej, żebyśmy dali gubernato
rowi znak tu, u nas. To by zrobiło największe wrażenie.
Rita Cox wyglądała na zaskoczoną.
- Dać gubernatorowi znak tu, u nas? Jakim cudem? Ma
my wysadzić kamienicę?
Wszyscy w napięciu czekali na odpowiedź. Brenda spraw
dziła, czy magnetofon wszystko rejestruje.
- To proste - powiedział Pellegrino. - Gubernator ma
łódź, którą wstawił do warsztatu na przystani w Warrenton.
- Uprzedzam, że nie mam zamiaru - Rita wyglądała tym
razem na naprawdę zaniepokojoną - niczego niszczyć.
Pellegrino uśmiechnął się do niej.
2 8 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
- Ja także. Mój plan polega na tym, żeby zrobić demon
strację, kiedy gubernator odbierze jacht i będzie płynął w górę
rzeki.
- Ale jak nas zobaczy z rzeki? - zapytał jeden z członków
grupy. - Znasz kogoś, kto ma łódź?
Pellegrino uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Będziemy wisieć przywiązani do mostu.
Znowu zapadła pełna konsternacji cisza, którą przerwał
śmiech Pellegrina.
- Potrzebny będzie sprzęt wspinaczkowy. Nie będzie
mógł nas nie zauważyć, bo będziemy trzymać transparent
z żądaniem ochrony terenów zamieszkanych przez czaplę błę
kitną.
Wszystko stało się jasne. Wojownicy Mokradeł zaczęli
wymieniać uwagi, omawiać szczegóły, zastanawiać się, skąd
zdobyć sprzęt wspinaczkowy dla tych, którzy nie mieli włas
nego.
Brenda zamyśliła się. W college'u należała do grupy wy
sokogórskiej i miała nawet pewne osiągnięcia, choć nie była
oczywiście alpinistką. Z tych czasów zostało jej też całe po
trzebne wyposażenie. Serce zabiło jej szybciej.
Gdyby wzięła udział w akcji Wojowników, to byłby dopie
ro reportaż! Już widziała siebie, zawieszoną między niebem
a rzeką na linie przymocowanej do barierki mostu, razem
z ludźmi protestującymi przeciwko bezmyślności władz.
Wtedy nagle przypomniała sobie, że jest w ósmym tygodniu
ciąży.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kye starannie przyłożył górną krawędź paska tapety do
styku posmarowanej klejem ściany i sufitu jadalni. Rozwinął
tapetę na tyle, na ile mógł sięgnąć z drabiny, a resztę przekazał
Brendzie, która wygładziła dolny koniec szczotką i wykrzyk
nęła:
- Pasuje idealnie! Ten dom ma niewiarygodnie proste
ściany. - Podała mu szczotkę. - We wszystkich podręczni
kach piszą, że nie powinno nam pójść tak łatwo.
Kye wygładził tapetę na górze i oddał Brendzie szczotkę.
- To dopiero pierwszy kawałek - powiedział.
- Nie bądź pesymistą. Mam przeczucie, że jeszcze ty
dzień i będziemy mogli korzystać z jadalni.
- Obawiam się, że nie.
Uniosła głowę i popatrzyła na niego.
- Dlaczego nie?
Kye spojrzał w dół. Brenda miała na sobie starą czapkę
z daszkiem i równie wysłużoną, za dużą bluzę od dresu. Spod
bluzy wystawały gołe nogi, gdyż zaczynało jej być za ciasno
w spodniach. Przez chwilę Kye napawał się tym widokiem.
- Bo nie mamy mebli - powiedział.
- Mama i tata dali nam pieniądze na meble, jako prezent
ślubny.
Wyciągnęła za końce następny kawałek tapety, który mo
czył się wraz z innymi w wielkiej kuwecie pod drabiną, i po-
2 8 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
dała go Kye'owi. On zamocował tapetę jak poprzednio pod
sufitem i puścił dolny koniec, który zjechał w ręce Brendy.
Wygładziła papier na dole i znów zawołała:
- Idealnie! Słuchaj, może damy sobie spokój z gazetą
i założymy firmę remontową?
Podała mu szczotkę, Kye wygładził zmarszczki na górze
i oddał jej narzędzie.
Pamiętał, jak ojciec Brendy wręczył mu kopertę z miną
człowieka zmuszonego do zrobienia czegoś, na co nie ma
najmniejszej ochoty. Brenda, tryskając entuzjazmem, opro
wadziła wtedy rodziców po domu, któremu on, Kye, poświę
cał każdą wolną chwilę. Ich reakcją było widoczne przeraże
nie.
Kye widział, jak entuzjazm Brendy blednie, i poczuł do jej
rodziców niechęć i żal. Nie dlatego, że potraktowali tak
bezceremonialnie dom, który był jego oczkiem w głowie i
z którym wiązał tyle planów, ale dlatego, że zranili własną
córkę. Podejrzewał, że potraktowali ją w ten sposób nie po raz
pierwszy. Dlatego nie miał wielkiej ochoty korzystać z ich
pieniędzy.
- Dzwoniłaś do nich? - spytał badawczo.
Brenda klęczała, wygładzając dolną krawędź tapety.
- Aha- kiwnęła głową, pochłonięta swoim zajęciem.
- Mówiłaś, że jesteśmy w ciąży?
- Aha.
Wstała i odeszła dwa kroki, żeby popatrzeć, czy obie wstę
gi tapety są równo położone. Unikała jego wzroku.
- Co oni na to? - spytał.
- Och, no wiesz. - Podeszła do drugiego paska, uklęknęła
i wygładziła nie istniejącą zmarszczkę. - Ty zwariowałeś, ja
zwariowałam, oboje zwariowaliśmy. Teraz już nigdy nie wy
robię sobie nazwiska, nie będę miała czasu, żeby robić to, co
Razem będzie nas troje 2 8 7
powinna robić kobieta z moimi zdolnościami i wykształce
niem. .. Jak zwykle.
Kye położył dłonie na górnym szczeblu drabiny i popa
trzył w dół. Brenda nie podniosła oczu.
- Brendo - powiedział.
- Słucham?
- Popatrz na mnie.
Spojrzała w górę. Jej oczy były bez wyrazu.
- Ty też tak myślisz? - spytał.
Wstała. Na jej twarzy odmalowało się rozżalenie.
- Nie. - Podeszła do deski wspartej na dwóch krzyżakach
i usiadła na niej, zwieszając ramiona między kolanami. - Mo
głabym ci to wszystko zacytować, zanim jeszcze do nich
zadzwoniłam.
Kye zszedł z drabiny i zbliżył się do niej, wycierając dło
nie w swoje zniszczone dżinsy.
- To, co oni uważają za najważniejsze, wcale takie nie jest
- powiedział łagodnie. - Wcale nie myślą o twoim szczęściu,
tylko o swoich własnych planach wobec ciebie.
Usiadł obok niej. Przesunęła się, żeby zrobić mu więcej
miejsca, i kiwnęła głową.
- Ja to wszystko wiem. Już dawno temu postanowiłam, że
będę ich brać takimi, jakimi są. Chciałabym tylko, żeby oni
także potrafili mnie zaakceptować. Nie umiem ich tak napra
wdę szanować ani podziwiać, ale ich kocham.
Otoczył ją ramieniem i przysunął do siebie.
- To dobrze. Tylko nie bierz sobie za bardzo do serca tego,
co ci mówią.
Westchnęła i przytuliła się do niego.
- Byłoby może lepiej, gdybyśmy mieli dziecko, kiedy
byśmy się już trochę urządzili.
- Brendo, nie ma takiego momentu, który jest najlepszy,
2 8 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
żeby mieć dziecko. Po prostu trzeba dostosować do niego
swoje życie i przekonać się, że dziecko daje znacznie więcej
niż odbiera.
Były chwile, kiedy mąż zaskakiwał ją trafnością swoich
sądów.
- Bardzo cię kocham - powiedziała i zaśmiała się - cho
ciaż pachniesz jak Pan Proper.
- Bardzo ci dziękuję. - Pocałował ją w czoło. - Ty pach
niesz nie lepiej. Słuchaj, jesteś po prostu dobra i dlatego będziesz
miała w tym fachu nazwisko, dziecko nie ma tu nic do rzeczy.
Brenda popatrzyła na niego z powątpiewaniem i bez prze
konania kiwnęła głową.
- Mówię ci, że tak jest. Twój artykuł o Pellegrinie jest
świetnie napisany i bardzo uczciwy. Pokazujesz go jako zde
klarowanego obrońcę środowiska, ale nie ukrywasz, że jest
w nim także coś z aktora, który lubi występować przed publi
cznością. Masz jasność spojrzenia i dlatego zajdziesz daleko.
Brenda poczuła wdzięczność za słowa, które sprawiły jej
wielką przyjemność. Jednak dobre samopoczucie psuła jej
świadomość, że w swoim artykule nie napisała ani słowa
o nowym planie Pellegrina. Nie wspomniała o tym także
Kye'owi.
Nie mam powodów, żeby czuć się winna, myślała. W koń
cu to jest mój temat i mam prawo zająć się nim tak, jak
uważam za właściwe. Poza tym, cała rzecz może w ogóle nie
dojść do skutku, jeżeli Rada nie wyrazi zgody na budowę
hotelu. Coś jej jednak mówiło, że to płonna nadzieja.
- Dobrze sie czujesz? - spytał Kye. - Może skończymy
na dzisiaj i pójdziemy gdzieś na kolację?
Zdjął jej czapkę z głowy i miękkimi ruchami palców za
czął masować kark. Brenda poddała się temu z pomrukiem
zadowolenia.
Razem będzie nas troje
289
- Wolałabym, żebyś mi zrobił swój słynny omlet.
Zjedli na tarasie. Późnowiosenny wieczór był suchy
i chłodny, powietrze przesycał aromat tajemniczej, pogrążo
nej w ciemnościach rzeki.
- Przyjemnie tu, ale robi się trochę za zimno. Chyba nie
chcemy, żeby dziecko dostało kataru i nie dawało ci spać po
nocach - powiedział Kye, wziął Brendę w ramiona i uniósł do
góry. Przytuliła się do niego, rozkoszując się bliskością jego
ciała.
- Myślę, że nie ma potrzeby martwić się o dziecko, Kye.
Jest pod moją opieką i nic mu się nie stanie.
- Wiem o tym. I właśnie dlatego ktoś musi się opiekować
tobą. - Pocałował ją i wniósł do ciepłego domu.
- Czego sobie teraz życzysz? - zapytał, zatrzymując się
w połowie drogi między schodami a salonem. - Dietetyczny
jogurt i telewizja czy łóżko i ja?
- Uwielbiam cię - powiedziała Brenda i pocałowała go
- ale mam też niejaką skłonność do jogurtu. Mogłabym do
stać najpierw jogurt, a potem ciebie? Albo... najpierw ciebie,
a potem jogurt?
- Wolę być pierwszy. - Kye zaczął wchodzić po schodach.
- Jaki ty jesteś zachłanny - powiedziała oskarżycielskim
tonem, całując go w szyję.
- Chcesz i mnie, i deseru, i to niby ja jestem zachłanny?
Kye, stojąc przy kontuarze oddzielającym poczekalnię od
komisariatu, przeglądał wyciąg z akt policyjnych przeznaczo
ny dla prasy. Życie w cichym małym miasteczku ma mnóstwo
zalet, jeśli oczywiście nie jest się wydawcą gazety, który szu
ka materiału na pierwszą stronę, myślał melancholijnie. Ofi
cjalna zgoda na budowę hotelu, która została ogłoszona przez
2 9 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Radę Miejską tego ranka, na szczęście rozwiązywała część pro
blemu. Brenda już wzięła się do pisania, zostawił ją nad kompu
terem, posapującą z gniewu i walącą z impetem w klawisze. Kye
potrzebował jednak jeszcze czegoś dla przeciwwagi.
Nie znalazłszy niczego ciekawego w raportach, zapukał
do drzwi komisarza. Stary znajomy Kye'a przywitał go jak
zwykle żelaznym uściskiem dłoni i posadził w fotelu naprze
ciwko siebie. Twarz komisarza raczej nie wyrażała zadowole
nia.
- Słyszałeś, że Rada odrzuciła petycję Wojowników prze
ciwko budowie hotelu? - Właściwie nie było to pytanie, ale
stwierdzenie.
Kye kiwnął głową.
- To było do przewidzenia. Miastu potrzeba pieniędzy,
a hotel to gwarantowany zysk.
Komisarz pokręcił głową.
- Mało mnie obchodzi, kto ma rację, a kto nie. Obchodzi
mnie to, że teraz zacznie się dziać diabli wiedzą co, a służby
porządkowe znajdą się między młotem a kowadłem.
- Chyba się nie boisz, że dostaniesz kamieniem w czasie
demonstracji? - uśmiechnął się Kye.
Komisarz nie odwzajemnił uśmiechu.
- Zwieszanie się z mostu to coś gorszego niż zwykła de
monstracja.
Kye uniósł brwi.
- Zwieszanie się z mostu?
- Myślałem, że to ty robisz gazetę w tym mieście. - Ko
misarz aż poruszył się na krześle. - Chcesz powiedzieć, że nic
nie wiesz? Nie wysyłasz do tych Wojowników Mokradeł żad
nych reporterów?
Kye poczuł jakby chłodny dotyk wzdłuż kręgosłupa.
- Co konkretnie wiesz na ten temat?
Razem będzie nas troje 291
- Wieść niesie, że Wojownicy chcą zwiesić się na linach
przymocowanych do mostu we wtorek o dziesiątej rano, do
kładnie wtedy, kiedy będzie przepływał gubernator, który od
biera łódź z warsztatu w Warrenton.
Jakiś mroczny i niejasny dotąd domysł stanął nagle Kye'o-
wi przed oczami w pełnym świetle, w postaci osobliwego
równania. Reporter „Herolda" plus ekstremistyczni Wojowni
cy równa się brzemienna kobieta zawieszona na linie między
niebem a wodą. Poczuł, jak blednie.
- Kto ci przyniósł tę plotkę?
Komisarz wzruszył ramionami.
- Nie wiem, gdzie jest jej źródło. Powiedział mi o tym syn,
który usłyszał od kogoś w szkole. Nie zdziwiłbym się, gdyby
rozpuszczał ją sam Pellegrino. W każdym razie, jako tutejszy
stróż porządku, byłbym niezmiernie wdzięczny... - Kye słuchał
go już tylko z zawodowego obowiązku. Jakaś jego część, wolna
od przerażenia i gniewu, robiła notatki i zapamiętywała szczegó
ły - .. .gdybyś przedstawił także nasz punkt widzenia. Świetnie
się sprawiliście pokazując, co o tym wszystkim sądzą obrońcy
środowiska, i pewnie to jest najlepszy temat w tym roku, ale
pomyślcie i o nas. Wielu chłopców z policji też jest za ochroną
środowiska, ale my musimy przede wszystkim chronić ludzi.
Czasem przed innymi ludźmi, a czasem także przed nimi samy
mi, więc jeśli będziemy musieli wciągać tych wiszących Wojow
ników, chciałbym, żeby znalazł się także ktoś, kto przedstawi
sprawę z naszej perspektywy.
Kye kiwnął głową. Zdołał już całkowicie zapanować nad
emocjami. Popatrzył na komisarza z chłodnym zdecydowaniem.
- W porządku. Będę tam osobiście.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Kye? Kyyye! - wołała Brenda, idąc przez ciemny salon.
Wywiad z miejscową pisarką potrwał dłużej niż się spo
dziewała. Rzuciła torebkę na sofę i zdjęła różową jedwabną
marynarkę, która stanowiła komplet ze spodniami. Zawiesiła
ją na oparciu krzesła w pustej kuchni. Ekspres do kawy był
włączony, co oznaczało, że Kye jest w domu.
Zdarzało się nieraz, że kiedy przychodziła później niż
zwykle, zastawała go w kuchni, przygotowującego kolację,
albo dobiegał ją zapach pizzy czy jakiejś chińskiej potrawy na
wynos, stojącej w ciepłym piekarniku.
Tego wieczoru nie było jednak żadnego z tych zapachów.
Co więcej, zazwyczaj przytulny dom wydał jej się dzisiaj
dziwnie cichy, jakby nikt w nim nie mieszkał.
Wśliznęła się do jadalni i jej wzrok automatycznie po
wędrował ku górnym szczeblom drabiny, gdzie Kye spę
dzał ostatnio dziewięćdziesiąt procent wolnego od pracy
redakcyjnej czasu. Jednak drabina była złożona i oparta
o ścianę.
- Oho - powiedziała cicho do siebie. Jakiś szósty zmysł
mówił jej, że czekają coś nieprzyjemnego.
Wtedy usłyszała, jak Kye wychodzi z piwnicy. Kroki na
schodach były stanowcze i niespieszne, jakby odzwierciedla
ły stan jego duszy. Brenda zebrała się w sobie: Kye wiedział
o planie Pellegrina.
Razem będzie nas troje
293
Kiedy znalazł się na górze, wyraz jego twarzy był opano
wany, ale gdzieś pod spodem czaił się gniew.
Podeszła, żeby go objąć i pocałować na powitanie.
- Cześć - powiedziała jak gdyby nigdy nic. - Wywiad
z Jenny Bragą się przeciągnął. Ona jest strasznie gadatliwa.
Wyobraź sobie, ona uważa, że...
Urwała. Kye stał z rękami opartymi na kuchennym stole,
patrząc na nią przenikliwie.
- Myślałem, że wyjechałaś z miasta - powiedział cicho -
i zapomniałaś mi o tym powiedzieć.
Zaśmiała się trochę nerwowo.
- No wiesz. Co za pomysł.
- Tak jak zapomniałaś mi powiedzieć, że zamierzasz ska
kać z mostu.
Miał prawo być zły i gotowa była to przyznać. Ukrywanie
tego przed nim wydało jej się teraz niemądrym posunięciem.
Ale tkwiąca w niej niezależna kobieta i gotowa na wszystko
reporterka jeszcze się broniła.
- Kto ci o tym powiedział?
Pokręcił głową, nie spuszczając z niej wzroku.
- Nikt. Dowiedziałem się od komisarza Bentona, że Wo
jownicy mają zamiar opuścić się na linach z mostu, kiedy
będzie przepływał gubernator. Wyciągnąłem wnioski.
- Raczej pochopne.
- Jeżeli się mylę - powiedział z kamienną twarzą - to dla
czego nawet słowem nie wspomniałaś o planach Wojow
ników?
Nie było sensu dalej udawać. Nagle dzieląca ich szerokość
kuchni wydala jej się rozległa jak Sahara.
- Bo z góry wiedziałam, co byś powiedział.
- Dobrze. Ale ja i tak to powiem. Zabraniam ci uczestni
czyć w tej akcji.
2 9 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Te słowa ugodziły ją jak rozgrzane żelazo. Podeszła
do niego i zatrzymała się po przeciwnej stronie kuchennego
stołu.
- Za kogo ty się uważasz, żeby mówić do mnie w ten
sposób?! - krzyknęła mu prosto w twarz.
- Za twojego męża i, w tym wypadku, również szefa -
odpowiedział równie spokojnie jak poprzednio. - Jeśli będzie
trzeba, zamknę cię na klucz, ale nie pójdziesz!
Zbliżyła się do niego jeszcze bardziej. Cała aż drżała.
- Nie ośmielisz się!
Zgiął w łokciach ręce, na których się opierał, i zniżył twarz
tak, że ich nosy prawie się dotykały.
- Owszem, ośmielę się! - wykrzyknął, nagle tracąc pano
wanie nad sobą.
Brenda instynktownie odskoczyła w tył.
Kye odwrócił się, złapał worek ze śmieciami i szarpnię
ciem otworzył drzwi na dwór. Brenda wybiegła za nim i zaj
rzała mu w twarz, kiedy wyrzucał śmieci do pojemnika na
podwórku.
- Możesz mi zabraniać - mówiła, zatrzaskując klapę po
jemnika i idąc za nim z powrotem do kuchni - ale to nie
znaczy, że ja cię posłucham. Owszem, jestem twoją żoną
i - tak się składa - podwładną, ale oprócz tego jestem jeszcze
wolną kobietą! Wydaje ci się, że tylko dlatego, że jestem
w ciąży...
Odwrócił się nagle w połowie pokoju, zatrzymał w miej
scu i utkwił w niej wściekłe spojrzenie.
- Nie. Zabroniłbym ci nawet, gdybyś nie była w ciąży.
Jej gniew jakby przygasł, ustępując rozżaleniu.
- Dlaczego? Mam doświadczenie we wspinaczce. Prze
cież kiedyś ci o tym mówiłam! Mam świetny sprzęt. Poza tym
Pellegrino wie, co ro...
Razem będzie nas troje
295
- Pellegrino się popisuje! - przerwał jej ze złością. - Nie
robisz tego dla sportu ani żeby ratować komuś życie. Robisz to...
- Robię to - tym razem ona mu przerwała, celując w nie
go palcem - bo to jest moja praca! Reporterzy jeżdżą na
wojnę, idą do więzienia, idą do piekła, jeżeli to jest niezbędne,
żeby zdobyć materiał!
- Robisz to - chwycił ją za nadgarstek i zmusił, by opu
ściła oskarżycielski palec - bo bardziej ci zależy, żeby być
Brendą Wielką Gwiazdą Dziennikarstwa niż zaledwie Brendą
Stuart! Mam wrażenie, że wcale nie chodzi ci o hotel ani
o tych całych Wojowników, tylko o to, żeby twoi rodzice zo
baczyli, że nie jest z tobą tak źle, jak myśleli, że nadal jesteś
gotowa robić karierę za wszelką cenę, tak jak cię nauczyli.
Brenda pobladła. Musiała przyznać, że mignęła jej w któ
rymś momencie nadzieja, że rodzice zobaczą ją w wieczor
nych wiadomościach.
- Wiedziałem, że tak jest - podsumował triumfalnie Kye.
- Co się, do diabła, z tobą dzieje? Oni chcą się powiesić na
tym cholernym moście, tak? A nie przyszło im do głowy, że
będą narażać nie tylko swoje życie, ale także życie policjan
tów, którzy będą musieli ich powstrzymać? To idzie za dale
ko, Brendo. Nie pozwolę ci ryzykować życia.
Poczuła się nagle zupełnie odsłonięta i upokorzona. Były
to dwa uczucia, których najbardziej w życiu nienawidziła.
- To mój materiał. Nie możesz mi zabronić, żebym go
opisała tak, jak zechcę.
Patrzył na nią przez długą, bardzo długą chwilę. Widziała,
jak w jego oczach gniew ustępuje wyrazowi uporu.
- Owszem, mogę - powiedział. - Zwalniam cię z pracy.
Obrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni.
Brenda stała w bezruchu i słuchała, jak tyka kuchenny ze
gar, szumi lodówka i kapie woda z kranu.
2 9 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Świetnie, pomyślała. W takim razie pojadę tam jako człon
kini Wojowników Mokradeł i sprzedam swój artykuł jakie
muś wielkiemu tygodnikowi albo stacji telewizyjnej, komuś,
kto płaci wielkie pieniądze i nadaje przez satelitę. Wtedy zo
baczymy, komu będzie przykro.
Pozbierała się i podeszła do kuchni, żeby nastawić czajnik.
Przy każdym ruchu czuła prawie fizyczny ból. Zwolniona. To
słowo brzmiało obco, jakby nie potrafiła go zrozumieć.
Postawiła na gazie rondel z potrawką z kurczaka i stopnio
wo zaczęła odzyskiwać zdolność spokojnego rozumowania.
Kye zwolnił ją, bo był wściekły. W końcu była najlepszą
reporterką, jaką miał kiedykolwiek w swojej gazecie. Zasta
nawiała się, czy aby nie dlatego był aż taki wściekły, że nie
podzieliła się z nim w porę swoją rewelacją.
Popatrzyła na pusty talerz, rozważając możliwości ruchu,
jakimi dysponuje. Może pójść do swojego kącika, który nazy
wali pracownią, i zjeść kolację, przeglądając teksty wpisane
wczoraj do komputera. Może też dać Kye'owi jeszcze jedną
szansę.
Zdarzało im się kłócić, ale nigdy jeszcze nie rozeszli się
w ten sposób. Nie podobało jej się to. Budziło złe wspomnie
nia z dzieciństwa - wiecznie niezadowolonych z niej rodzi
ców i napiętego milczenia, którego nie sposób było rozłado
wać.
To ważne, pomyślała, żeby zrozumiał, o co mi naprawdę
chodzi.
Stanęła u szczytu schodów do piwnicy i zawołała go po
imieniu.
Kye upuścił śrubę, którą przykręcał właśnie do obluzowa
nej obudowy pieca. Głos żony zupełnie go zaskoczył. Prędzej
by się spodziewał, że Brenda zatrzaśnie go w piwnicy, a sama
zamknie się w pokoju na górze. Postanowił być czujny.
Razem będzie nas troje 2 9 7
- Co? - spytał szorstko.
Zapadła cisza. Teraz mnie zatrzaśnie, pomyślał Kye i po
żałował swojej hardości. Zamiast tego usłyszał, jak spytała
równie napiętym głosem:
- Jadłeś coś?
Ta troska jeszcze bardziej go zaskoczyła. Poczuł się trochę
zakłopotany.
- Nie - odpowiedział.
- Chcesz trochę potrawki z kurczaka?
- Poproszę.
- Możesz zjeść teraz albo zostawię ci w piecyku na
później.
Podniósł śrubkę i włożył ją na właściwe miejsce.
- Dwie minutki - zawołał.
Nie bardzo wiedział, co się dzieje. Brenda nie zachowała
się tak, jak się spodziewał. Co prawda, to właśnie ta nieprze-
widywalność zawsze go w niej fascynowała. Dopóki nie zo
stał jej mężem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kye wspiął się po schodach, wystawił głowę przez klapę
w kuchennej podłodze i zobaczył Brendę, krzątającą się po
kuchni we wzorzystym fartuszku. Na nakrytym stole paliła się
świeczka. Ten obrazek zupełnie go rozbroił. Nieczęsto widy
wał Brendę w roli pani domu.
Na dźwięk jego kroków obróciła się z wyrazem niepewno
ści, malującym się na twarzy. Kye poczuł, że to on ponosi
winę za tę jej niepewność i zapragnął jak najszybciej zatrzeć
nieprzyjemne wrażenie. Uśmiechnął się.
- Ładnie pachnie - powiedział.
- Potrawka z puszki i kilka moich specjalnych dodatków.
- Tak? - Odsunął krzesło, żeby usiąść. - A co dodałaś?
- Pietruszkę. I posmarowałam grzanki masłem.
- No, no. Chyba cię przeniosę do rubryki porad kuchennych.
Miał to być żart, ale dopiero gdy wypowiedział te słowa,
zdał sobie sprawę z ich dodatkowego znaczenia.
Przez chwilę Brenda była jakby zakłopotana, ale zaraz
uśmiechnęła się, podając mu koszyk z pieczywem.
- Czy to znaczy, że przyjmujesz mnie z powrotem do
pracy?
Postawił koszyk między nakryciami.
- Dobrze, miejmy to już za sobą - powiedział z namy
słem. - Jesteś współpracownikiem „Herolda", ale to nie daje
ci prawa do zachowywania wiadomości dla siebie. Nigdy nie
Razem będzie nas troje 299
pytałem cię wprost o szczegóły spotkania z Pellegrinem. Za
kładam więc, że powiedziałabyś mi o jego planach, gdybym
cię o to spytał?
Tym razem Brenda poczuła się winna.
- Oczywiście. Przepraszam, że ci sama nie powiedziałam.
Byłam zbyt skoncentrowana na swoim reportażu.
Kye pomyślał, że była raczej skoncentrowana na swoich
rodzicach, ale zachował tę opinię dla siebie.
- A ja przepraszam, że na ciebie krzyczałem - powiedział.
Oboje odetchnęli z ulgą. Zapanowała między nimi zgoda.
Zjedli kolację, rozmawiając o wywiadzie z miejscową pisarką.
- Tapetujemy? - spytała Brenda, wstając od stołu, kiedy
skończyli jeść.
Kye podszedł do niej z tajemniczą miną. Wziął ją w ra
miona i niespodziewanie uniósł w stronę schodów.
- Kocham cię - powiedział złowieszczo.
- Nigdy nie skończymy tego domu - zaśmiała się Brenda.
- Stoi od stu lat, może jeszcze chwilę poczekać.
Leżeli wyczerpani i szczęśliwi na wielkim łożu w ciemnej
sypialni. Przyjemnie chłodne powietrze studziło ich rozpalo
ne szalonymi emocjami ciała. Oboje byli wciąż jeszcze złą
czeni - już nie fizycznie, ale nawet mocniej, jakby otaczała
ich jakaś promieniująca aura wspólnoty, jedności dwojga. By
ło to wspaniałe uczucie.
- Potapetujemy trochę? - spytał Kye, komicznie naśladu
jąc głos Brendy.
- Odczep się! - Wybuchnęła śmiechem. - Jest dziewiąta
wieczór, chcę herbaty i prawa do wypoczynku.
- Szanuję twoje prawa i dlatego zrobię ci herbaty. W ku
chni są dla ciebie pyszne ciasteczka.
- Jesteś wspaniały. A ja sobie tymczasem obejrzę moją
3 0 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
starą uprząż. Od lat jej nie wyjmowałam. Muszę ją wziąć na
jutrzejsze spotkanie, bo Pellegrino...
Wstała i podeszła do krzesła, żeby się ubrać, i w tym mo
mencie spojrzała na Kye'a. Wyraz jego twarzy sprawił, że
słowa zamarły jej na ustach.
- Uprząż? To znaczy sprzęt do wspinaczki, tak? - powiedział
to cicho, ale w jego głosie było niedowierzanie i złowieszcze tony.
- Tak - potwierdziła nieco zaskoczona.
- Czy ty jesteś głucha?! - Zrobił kilka kroków w jej stro
nę, potem cofnął się, jakby w obawie przed samym sobą. - Co
ci mówiłem pół godziny temu w kuchni?
Brenda dopiero teraz zrozumiała, że się pomyliła sądząc, iż
wszystko sobie wyjaśnili. A więc - nadal wojna, pomyślała.
- Nie mówiłeś, tylko krzyczałeś jak jakiś pruski żandarm
i potem mnie za to, zdaje się, przepraszałeś! - wykrzyknęła.
- Bardzo słusznie zresztą!
Kye podszedł do niej blisko.
- Nie przepraszałem cię za to, co krzyczałem. Nie pój
dziesz na tę demonstrację.
Brenda zrobiła krok do przodu.
- Owszem, pójdę, jako reporterka „Herolda" albo czegoś
innego, bez różnicy. Jestem członkiem grupy i pójdę jako
demonstrantka, a potem sprzedam artykuł komuś, kto potrafi
docenić dobry materiał.
Kye pochylił się nad nią groźnie.
- A może wyślesz go od razu do swoich rodziców? Prze
cież o to w tym wszystkim chodzi, prawda?
- W tym wszystkim chodzi o to - gniew i napływające jej
do oczu łzy sprawiły, że jej zawsze mocny głos załamał się
- żeby ktoś mówił ludziom, co się dzieje za ich plecami.
- Szczytny cel. Tylko popatrz, co naprawdę tobą kieruje,
bo ja to widzę jak na dłoni.
Razem będzie nas troje 3 0 1
Nie ma sensu z nim dyskutować, pomyślała Brenda.
- Więc jak, jestem zwolniona, czy nie? - spytała zimno.
- Jesteś zwolniona.
- W porządku.
Wzięła z łóżka swoją bluzę, nałożyła ją i z wielką godnością
podążyła ku drzwiom, nie zwracając najmniejszej uwagi na to,
że dolna połowa jej ciała pozostaje nie ubrana. Przy samych
drzwiach obróciła się do niego i powiedziała wyniośle:
- Będę spać i mieszkać w pracowni na dole aż do dnia
demonstracji. Potem możesz sobie znaleźć nowego pomocni
ka do przyklejania tapet, bo mnie już tu nie będzie.
Odwróciła się na pięcie z zamiarem opuszczenia sypialni,
ale ledwo pociągnęła za klamkę, drzwi zatrzasnęły się z hała
sem, popchnięte ponad jej głową przez Kye'a. Jego ręka nadal
się na nich opierała, on sam zaś stał tak blisko niej, że prawie
się dotykali. Brenda uznała, że w tej sytuacji bezpieczniej
będzie nie wykonywać gwałtownych ruchów. Czekała.
- Jesteś moją żoną - powiedział cichym głosem, w któ
rym brzmiała śmiertelna powaga - i nosisz moje dziecko.
Zostajesz tutaj. Mieszkaj sobie w pracowni, pisz powieść albo
co innego, rób, co chcesz, ale, do diabła, przysięgaliśmy sobie
i dotrzymasz tej przysięgi.
Brenda podniosła na niego roziskrzone oczy.
- Przysięgałam, że nie opuszczę mądrego i rozsądnego
człowieka, a ten gdzieś zniknął.
- Tak bywa z mężczyznami - odparował - których żony tra
cą nagle mądrość i rozsądek. - Opuścił rękę i otworzył drzwi.
- Poduszkę i koce znajdziesz w bieliźniarce, za ręcznikami.
Blada z wściekłości Brenda odepchnęła go i wypadła z sy
pialni, zatrzaskując za sobą drzwi tak, że o mało nie wyleciały
z futryny.
ROZDZIAŁ ÓSMY
„Chmura przesłoniła księżyc. Justine bezszelestnie przy
padła do ziemi, znajdując schronienie w plątaninie rododen
dronów. Strażnik uzbrojony w karabin uzi przeszedł o krok
od niej i zniknął jak duch w zaroślach..."
Brenda przeczytała na monitorze komputera trzy zdania,
które stanowiły już ósmy początek tego samego opowiadania.
Potem nacisnęła przycisk służący do kasowania i patrzyła,
jak, słowo po słowie, tekst znika z ekranu.
Kiedyś, pomyślała, mogłabym wyciągnąć kartkę z maszy
ny do pisania, zgnieść ją w kulkę i cisnąć w kąt. Kasowanie
literek na monitorze to zupełnie nie to samo. Nie ten efekt.
Jak się okazało, Kye nie żartował, kiedy mówił, że ją
zwalnia. Miała nadzieję, że koło wtorku, kiedy trochę ochło
nie, zadzwoni do niej i poprosi, żeby przyszła do redakcji.
Wtorek był najgorętszym dniem, ponieważ materiał wysyłano
do drukarni w środę przed południem i zawsze były jakieś,
przyniesione w ostatniej chwili, ogłoszenia i artykuły, któ
rych wpisywanie trwało zwykle do późnego wieczora.
Jednak telefon nie zadzwonił. Kye wpadł na chwilę w po
rze obiadu, zjadł coś naprędce, zamienił z nią kilka słów i po
jechał do redakcji.
Było już po północy, kiedy Kye zapukał do pracowni,
w której od kilku dni mieszkała Brenda.
Razem będzie nas troje 3 0 3
- Wejdź - powiedziała.
Od dłuższej chwili siedziała, bezmyślnie wpatrując się
w ciemne okno ponad pustym ekranem komputera.
- Zobaczyłem, że jeszcze nie śpisz. - Stanął niezdecydo
wany na środku pokoju z płaszczem przewieszonym przez
ramię. - Właśnie wróciłem z redakcji - dodał, choć Brenda
doskonale o tym wiedziała.
- Kto robił dzisiaj nekrologi? - spytała tonem, z którego
niewiele można było wywnioskować.
- Tiffany. - Kye nie o tym chciał z nią rozmawiać, ale
postanowił zaczekać ze swoim tematem. - Przekupiłem ją
wolnym piątkiem, będzie miała długi weekend.
Brenda poczuła ukłucie żalu, że wszystko poszło gładko
mimo jej nieobecności.
- Cieszę się, że tak sobie świetnie radzisz - powiedziała
niedbale, stukając w klawisze i udając, że jest bardzo zajęta
poprawianiem nie istniejącego tekstu. - Nie będzie żadnych
komplikacji, jak stąd wyjadę.
Kye odłożył płaszcz na krzesło i podszedł do niej powoli.
- Nie zrobisz tego - powiedział z cichym, spokojnym
przekonaniem. - Kochasz mnie.
Jego pewność rozwścieczyła ją, ale postanowiła zachowy
wać się równie spokojnie jak on. Wykonała na komputerze
końcową operację i popatrzyła na niego poważnie.
- Nawet jeśli cię jeszcze kocham - powiedziała powoli
- nie zostanę, skoro moja ciąża jest dla ciebie powodem, żeby
mnie więzić.
Kye minął ją i podszedł do okna. Potem odwrócił się
i usiadł na wąskim parapecie. Pokręcił głową.
- Może naprawdę nie powinienem cię wypuszczać, dla
twojego własnego dobra. Przecież bierzesz udział w tej histo
rii z mostem nie dla artykułu, tylko dlatego że to jest niebez-
3 0 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ-
pieczne. A ty chcesz udowodnić sama sobie, że mimo ciąży
nic sienie zmieniło...
- Kye - Brenda z impetem wstała od komputera - jesteś
dziennikarzem, więc nie baw się w mojego terapeutę.
- Wcale nie muszę- powiedział spokojnie, opierając ręce
na parapecie. - Zrozumiałem to, kiedy byli u nas twoi rodzi
ce. Chcesz, żeby byli z ciebie dumni, a oni uważają, że ta
ciąża złamie ci karierę, więc masz zamiar im pokazać, że
wcale tak nie jest.
Odwróciła głowę, nie chcąc popatrzeć mu w oczy.
- Robię to wyłącznie dla siebie - powiedziała z naciskiem,
ale jej głos nie zabrzmiał tak zdecydowanie, jak chciała.
Skłamała i Kye wiedział o tym. Przez długą chwilę w po
koju panowało milczenie. Wreszcie Kye spytał łagodnie:
- Wiesz, co myślę?
Wahała się kilka sekund.
- Co? - zapytała w końcu z udaną obojętnością.
Podszedł bardzo blisko, położył dłonie na jej ramionach
i obrócił ją ku sobie. Ich oczy spotkały się. W spojrzeniu
Kye'a było głębokie skupienie.
- Myślę, że spotkanie ciebie było najlepszą rzeczą, jaka
zdarzyła mi się w życiu. Mnie nie musisz niczego udowad
niać. Jesteś wspaniała, Brendo. Dla mnie jesteś wspaniała.
Brenda wysunęła się z jego ramion. Wiedziała, że Kye ją
kocha, tak jak ona kochała jego, ale miłość wyobrażała sobie
jako uczucie, które dodaje skrzydeł. Tymczasem ona czuła się
spętana.
- Kocham cię - powiedziała przez ściśnięte gardło - ale
nie przestanę pracować tylko dlatego, że jestem w ciąży. Je
stem reporterką, Kye. Jeżeli ty nie chcesz mojego artykułu,
napiszę go dla kogoś innego.
Na twarzy Kye'a nie drgnął ani jeden mięsień. Cały wie-
Razem będzie nas troje
305
czór zastanawiał się, jak doprowadzić do kompromisowego
rozwiązania.
- A gdybyś zrobiła ten reportaż bez opuszczania się na
linie?
Brenda oparła się nagłemu impulsowi, żeby przystać na
ten pomysł i za jednym zamachem uzdrowić sytuację. O nie,
pomyślała, to byłoby tchórzowstwo.
- Taki reportaż mógłby zrobić każdy. Mój ukaże się
w „Newsweeku".
Kye poczuł, że spokój zaczyna go opuszczać.
- Więc chcesz ryzykować życie swoje i dziecka, żeby
udowodnić, że możesz zawsze postawić na swoim?
- Ty chyba powinieneś to zrozumieć - odparła. - To prze
cież ty zawsze stawiasz na swoim, ty o wszystkim decydu
jesz. Które zdjęcie jest dostatecznie ostre, a które nie, który
artykuł przyjąć, a który odrzucić... - wzięła głęboki oddech
i dokończyła - i co twoja żona może robić, a czego nie może.
A to jest moje życie, Kye.
- I naszego dziecka - dodał, podnosząc nieco głos. -
A jedno i drugie jest związane z moim.
Brenda przełknęła ślinę. Wiedziała już, co te słowa dla niej
znaczą. Jej serce zabiło szybciej.
- W takim razie zmuszasz mnie, żebym zerwała ten wę
zeł, aby móc robić to, co jest dla mnie ważne.
Kye poczuł, że traci panowanie nad sobą. Poderwał się
z miejsca, minął Brendę i wielkimi krokami podszedł do
drzwi.
- Dobrze - wycedził. - Jeżeli musisz ryzykować życie,
żeby sobie udowodnić, że jesteś coś warta, proszę bardzo.
Droga wolna. Nie będę cię zatrzymywał. Ale pomyśl o jed
nym: na jak długo ci to wystarczy?
Brenda popatrzyła na niego zaskoczona.
3 0 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Myślisz, że to wystarczy na całe życie? - spytał, zata
czając dłonią szeroki łuk. - Czy twoi rodzice będą cię podzi
wiać aż do, daj im Boże zdrowie, dziewięćdziesiątki, czy
raczej przez najbliższy tydzień? Jeżeli komuś trzeba udowad
niać swoją wartość, to nie wystarczy raz, trzeba to robić ciągle
na nowo. A pamiętaj, że tu nie chodzi wcale o twoją wartość.
Tu chodzi o ich kompletną niezdolność docenienia cię, nie
z jakiegoś konkretnego powodu, ale po prostu jako córki. To,
co chcesz osiągnąć, może ci zająć całe życie. - Podszedł do
wyjścia, ale na progu się zatrzymał. - Śpij dobrze - powie
dział i cicho zamknął za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
David Pellegrino dokładnie obejrzał wspinaczkowy sprzęt
Brendy. Sprawdził liny i karabińczyk, który służył do moco
wania liny do trwałego oparcia. Tym razem miała to być
balustrada mostu.
- W porządku - powiedział, oddając jej sprzęt z wyrazem
zastanowienia na twarzy. - Jesteś pewna, że dasz sobie radę?
Brenda popatrzyła na grupę zebraną w mieszkaniu Rity
Cox i pomyślała, że Wojownicy wyglądają na podekscytowa
nych perspektywą zbliżającej się akcji. Ona sama jednak nie
potrafiła w sobie wzbudzić podobnego entuzjazmu. Nie rozu
miała, dlaczego. Przecież tyle ją kosztowało wywalczenie
sobie prawa do udziału w tym przedsięwzięciu.
Zmusiła się do zuchowatego uśmiechu.
- Nie ma problemu. Zrobię wam świetne zdjęcia na tle
poranka. Będziecie na pierwszych stronach gazet.
Pellegrino poklepał ją po ramieniu.
- W porządku. Tego nam trzeba. Dobra, słuchajcie -
zwrócił się do grupy z tajemniczym uśmieszkiem. - Jest mała
zmiana planów.
Skierowały się na niego pełne oczekiwania spojrzenia.
- Gubernator przyspieszył swój urlop o jeden dzień - mó
wił Pellegrino. - Już tu jest. Po południu odebrał łódź z przy
stani i wyjeżdża jutro rano.
Wszyscy wpatrywali się w niego w napięciu, chociaż wic-
3 0 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
dzieli, co powie. Brenda poczuła, jak żołądek podchodzi jej
do gardła.
- Ruszamy dziś w nocy - powiedział Pellegrino.
- Dziś w nocy? - powtórzyła Rita Cox. - Nie mam na
dzisiaj nikogo do dzieci.
Pellegrino skinął ze zrozumieniem głową.
- Jesteś usprawiedliwiona. Ile osób może pójść?
Oprócz niego i Brendy ręce podniosło pięć osób.
- Sześcioro wystarczy - podsumował Pellegrino.
Rita zwróciła się do jedenastoletniej dziewczynki siedzą
cej obok niej, która zabawiała malutkie dziecko.
- Mandy, dałabyś sobie radę - spytała córkę - gdybym
poszła dzisiaj, a nie jutro? Ciocia Sylvia pracuje i nie będzie
mogła z wami zostać. Wiesz, że robię to dla czapli i dla naszej
pięknej zatoki.
Dziewczynka uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
- Wiem, mamo. Jasne, że tak.
- Będziesz musiała sama przygotować śniadanie i zapro
wadzić Sissy do sąsiadów przed wyjściem do szkoły.
Mandy wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że to
dla niej drobiazg.
- Jasne. Przecież już nieraz tak robiłam.
Rita przytuliła córkę, a członkowie grupy wyrazili uznanie
dla samodzielności dziewczynki.
Brenda uśmiechnęła się do niej i poczuła, że Mandy kogoś
jej przypomina. Nie mogła tylko sobie uświadomić kogo.
Ostatnie szczegóły ustalono z wojskową dokładnością.
Wszyscy uzgodnili zegarki i umówili się na moście o trzeciej
w nocy, by umocować sprzęt w tajemnicy. Pellegrino narysował,
w jaki sposób trzeba zawiązać liny, żeby nie dało się ich wciąg
nąć do góry. Potem rozeszli się, podając sobie w milczeniu ręce.
Razem będzie nas troje 309
Światło księżyca wpływało do pokoju, który nazywali pra-
:ownią. Brenda ocknęła się ze snu na dźwięk niewielkiego
rudzika i wkładała teraz w pośpiechu dżinsy. Zniecierpliwiła
się nieco, gdy poczuła opór suwaka. Wciągnęła brzuch i jakoś
jdało jej się zaciągnąć błyskawiczny zamek, o zapięciu guzi
ka jednak nie było nawet mowy. Zapięła więc tylko pasek,
naciągnęła bluzę, która zakryła górną część spodni, i podeszła
io okna.
W księżycowej poświacie majaczył potężny most, po któ
rym wiodła trzypasmowa droga do Waszyngtonu. Wyraźnie
odcinały się ostrzegawcze światła dla samolotów w górnej
części mostu, reszta konstrukcji rozpływała się w głębokich
ciemnościach.
Brenda poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po ple
cach, ale zaraz się opanowała. Spięła włosy w koński ogon,
wzięła kurtkę i aparat fotograficzny. Cicho zeszła po scho
dach. Na dole odłożyła swoje rzeczy i poszła do kuchni napić
się wody, żeby zwilżyć wyschnięte gardło. Potem wsiadła do
samochodu, czując ulgę, że Kye dotrzymał słowa i nie starał
się jej zatrzymać.
Tymczasem Kye, leżąc z rękami pod głową i oczami utk
wionymi w sufit, słyszał każdy ruch Brendy. Słyszał ciche
kroki po schodach, brzęk szklanki w kuchni, trzaśniecie wyj
ściowych drzwi. Słyszał silnik samochodu, którego dźwięk po
jakimś czasie oddalił się i ucichł.
Mógł ją zatrzymać siłą, ale to by niczego nie załatwiło.
Przymusowa bezczyność jego położenia sprawiła, że miał
wrażenie, jakby coś miało w nim eksplodować.
Kiedy silnik samochodu Brendy przestał być słyszalny,
wstał i ubrał się. On też miał zamiar zrobić reportaż dla swojej
gazety.
Wziął swój aparat fotograficzny i zbiegł po schodach. Sta-
3 1 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
nął jak wryty na widok canona Brendy, leżącego na stoliku
w hallu. Przypomniał sobie brzęk szklanki w kuchni i doszedł
do wniosku, że musiała odłożyć swój aparat, żeby napić się
wody, a potem w pośpiechu o nim zapomniała. Nie będzie
miała czasu po niego wrócić, jeżeli zorientuje się dopiero na
moście, bo Pellegrino na pewno chce umieścić wszystkich na
miejscach przed świtem, zanim ktokolwiek mógłby ich zoba
czyć i spróbować przeszkodzić.
Czy Brenda mimo wszystko weźmie udział w akcji, jeżeli
nie będzie mogła robić zdjęć? - zadał sobie pytanie Kye.
Młody prawnik powitał Brendę pełnym entuzjazmu uści
skiem dłoni. Wiatr rozwiewał im włosy, kiedy szli na drugą
stronę mostu, aby dołączyć do tych, którzy przyszli wcześniej.
W milczeniu obserwowali, jak Pellegrino mocuje liny. Bren
da oddała swoją uprząż i patrzyła, jak mu ją przekazują.
- A gdzie Rita? - spytał ktoś, kiedy wszyscy przywitali
się z Brendą.
- Będzie trochę później - odpowiedział ktoś inny. - Jej
dziecko ząbkuje i musiała zostać dłużej, żeby je uśpić.
Pellegrino sprawdził każdą z lin, po czym zniknął pod
mostem, gdzie zgodnie z planem umocował liny do środko
wego przęsła, tak że były zupełnie niedostępne dla stojących
na moście. Los im sprzyjał. W czasie całej operacji nie przeje
chał ani jeden samochód.
Brenda przeszła na drugą stronę, oparła się o barierkę i po
patrzyła w dół. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że może
spaść. Wszystko było bardzo dobrze przygotowane, to pra
wda, ale przecież wypadek zawsze może się zdarzyć. Tym
w końcu jest życie - wielką tajemnicą, ciemną i głęboką jak
niewidoczna rzeka, która płynęła bezszelestnie kilkadziesiąt
metrów niżej.
Razem będzie nas troje 3 1 1
A jeśli spadnę? - zapytała sama siebie.
Całe jej ciało oblało jakieś zimne i ciemne paraliżujące
uczucie, nie tyle strach przed śmiercią, ile lęk przed utratą
wszystkiego, co miała - Kye'a i dziecka.
- Wszystko gotowe. Schodzisz za parę minut - usłyszała
nagle dobiegający z tyłu głos.
Odwróciła się i zobaczyła czyjąś zamazaną twarz. Zamru
gała powiekami.
- Brenda, dobrze się czujesz? - mężczyzna wziął ją za
ramiona i popatrzył uważnie w oczy.
Zebrała się w sobie i przywołała na usta pogodny uśmiech.
- Jasne. Podziwiam widoki.
- Nie wyglądasz najlepiej.
- Musiałam się umalować po ciemku.
Pellegrino zaśmiał się i poprowadził ją na drugą stronę, ku
grupie demonstrantów, którzy obserwowali, jak młody prawnik,
jako pierwszy, zapina rzemienie i paski, po czym odbija się od
barierki, zjeżdża dziesięć metrów w dół i zawisa w powietrzu.
Mimo gęstego mroku Brenda odruchowo sięgnęła po apa
rat fotograficzny, ale jej dłoń napotkała tylko gładką powierz
chnię kurtki. Zupełnie zaskoczona poklepała się po drugim
boku. Znowu nic. Musiała zostawić go w samochodzie!
I nagle z całą jasnością zobaczyła, jak wychodzi w pośpiechu
z kuchni, myśląc o Kye'u, i bierze ze sobą tylko kurtkę, aparat
zostawiając na stoliku. Boże! Jak mogła być tak głupia?
Za prawnikiem podążył następny członek grupy.
Kiedy wszyscy wychylali się poza barierkę, żeby popa
trzeć, jak opuszcza się w dół, Brenda podeszła do Pellegrina,
żeby powiedzieć mu o aparacie. Zanim jednak zdążyła otwo
rzyć usta, na moście rozległ się gwałtowny pisk opon. Wszy
scy podnieśli głowy i zobaczyli wysiadającą z samochodu
w wielkim pośpiechu Ritę.
3 1 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I Ż O N Ą . . _
Pellegrino odebrał od niej uprząż.
- Jak dziecko? Udało ci sieje uśpić? - posypały się pytania.
Rita kiwnęła głową i z matczyną dumą w głosie powie
działa:
- Z małą wszystko w porządku. Dzięki Bogu mam jesz
cze Mandy. Mówię wam, co to za samodzielna dziewczyna!
Sama uśpiła małą, żebym zdążyła się ubrać, i powiedziała, że
mam się o nic nie martwić, bo ona się wszystkim zajmie. Co
za szczęście mieć taką córkę!
Pellegrino zszedł pod most, by przywiązać linę dla Rity.
Natomiast Brenda uświadomiła sobie nagle, kogo przypomi
nała jej mała Mandy. Tym kimś była ona sama w wieku dzie
sięciu lat.
„Wiem, że nie bardzo lubisz siedzieć sama w domu - ma
wiała jej matka słodkim głosem - ale ty się tak nudzisz w biu
rze, a my musimy jeszcze popracować, żeby zarobić dużo
pieniędzy, za które będziemy mogli sobie wreszcie kupić..."
Brenda pamiętała, że wtedy byłaby o wiele szczęśliwsza,
obywając się bez tych wszystkich rzeczy, których ceną była
ciągła nieobecność jej rodziców.
Zadała sobie pytanie, czy mała Mandy popatrzy kiedyś na
swoje dzieciństwo tak jak ona. Obie sytuacje były różne,
w jednej szło o pieniądze, w drugiej o szlachetny cel ochrony
środowiska naturalnego, ale prowadziły w końcu do tego sa
mego rezultatu: samotne dziecko uśmiecha się i udaje, że
wszystko jest w porządku, bo to jedyny sposób, jaki mu pozo
staje, by zyskać uznanie rodziców.
Nigdy nie będę taką matką, pomyślała Brenda. Nigdy.
Wzięła głęboki oddech. Teraz, kiedy miała wszelkie po
wody, żeby się wycofać, mogła wreszcie przyznać się przed
sobą, jak bardzo się boi.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kye pędził w stronę mostu, mając nadzieję, że Brenda jeszcze
nie zdążyła opuścić się na linie. Zaparkował swój samochód
w szeregu siedmiu innych, wziął aparat i pobiegł w stronę wido
cznej z daleka grupki czterech osób. Pellegrino mocował na kimś
podobne do szelek paski - z pewnością była to.. ..
- Brenda! - krzyknął Kye. - Zaczekaj!
Wpadł pomiędzy Pellegrina a domniemaną Brendę i ujrzał
przed sobą obcą kobietę, która wskazała ręką za siebie.
- Brenda jest tam-powiedziała.
Wtedy zobaczył swoją żonę, pobladłą na twarzy, z rozczo
chranymi przez wiatr włosami i skulonymi z zimna ramiona
mi. Kye zatrzymał się o krok od niej, siłą woli powstrzymując
się, by jej nie przytulić.
- Cześć - powiedział cicho. - Cieszę się, że zdążyłem.
- Dlaczego? - spytała, patrząc na niego badawczo.
- Bo... bo nie podoba mi się to, co robisz. Uważam, że to
niemądre, niebezpieczne i niewarte takiego ryzyka... - Na
twarzy Brendy odbiło się rozczarowanie i zniecierpliwienie.
- ...ale - mówił dalej Kye - leżałem tak, kiedy wyszłaś,
i przypominałem sobie nasz ślub, nasz miodowy miesiąc, to,
jak zmieniło się na lepsze moje życie, od kiedy jesteśmy
razem... I pomyślałem, że może nie mam prawa decydować,
co jest dla ciebie bezpieczne, a co nie. Jeżeli to naprawdę dla
ciebie takie ważne - zrób to.
3 1 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Wyraz zaskoczenia w jej oczach nie dał mu jasnej odpo
wiedzi na pytanie, czy jeszcze może ją odzyskać, czy też już
ją bezpowrotnie utracił. Postanowił mówić dalej.
- Niełatwo mi to powiedzieć, ale wiem, że może za bar
dzo lubię mieć nad wszystkim kontrolę. Nie chcę za ciebie
decydować, chcę ci pomóc w tym, co uważasz za słuszne.
- Westchnął i dodał: - Pomóc ci przejść przez tę barierkę?
Pojedyncza łza spłynęła z oka Brendy. Nadal nie była to
oznaka, z której mógł coś wywnioskować.
Pokręciła głową i westchnęła ciężko.
- Nie - powiedziała, lekko drżąc. - Nie zrobię tego.
Kye poczuł, jak ogarnia go radość. Nie okazał jednak tego.
- Dlaczego?
- Zapomniałam... - głos jej się załamał, odchrząknęła
i powtórzyła - zapomniałam aparatu.
Kye zdjął z ramienia canona Brendy i wyciągnął do niej rękę.
Patrzyła w bezruchu to na niego, to na aparat.
- Przywiozłeś mi go, chociaż wiedziałeś, że skoro go za
pomniałam, nie będę mogła zejść na dół?
Kye uśmiechnął się szeroko i trącił ją łokciem.
- No i co, niesamowity ze mnie facet, nie?
Wyciągnęła wreszcie rękę po aparat, przewiesiła go sobie
przez ramię i znów dotknęła jego dłoni.
Kye pełen niepokoju czekał na jej słowa. Czy teraz Brenda
zdecyduje się na skok z mostu? A może zrezygnuje, robiąc
ustępstwo, którego później będzie żałować? Czy jest z tej
sytuacji w ogóle jakieś sensowne wyjście?
- Mogłabym teraz zejść na dół zupełnie bezpiecznie - po
wiedziała wreszcie, uśmiechając się z zakłopotaniem. -1 mo
że właśnie to powinnam zrobić. Ale kiedy tak stałam na mo
ście, przypomniałam sobie dzieciństwo. Materialnie nigdy
niczego mi nie brakowało, ale praca moich rodziców była
Razem będzie nas troje
315
zawsze na pierwszym miejscu. Nagle zrozumiałam coś bardzo
ważnego. Zrozumiałam, że coś takiego chcę teraz zrobić sama
- postawić moje dziecko na drugim miejscu. I przysięgłam
sobie, że nigdy czegoś takiego nie uczynię.
- Brendo, na razie dziecko nie będzie jeszcze o tym wie
dzieć. - Kye ścisnął mocno jej dłoń.
Uśmiechnęła się.
- Mylisz się. Dzieci, nawet najmniejsze, mają w sobie
niezawodny radar, one zawsze wiedzą. W tej chwili zrozumia
łam, że nic nie jest dla mnie ważniejsze niż ty i dziecko.
Kye porwał ją w ramiona i pocałował tak, że oboje zapo
mnieli, gdzie są i co robią. Potem uścisnął ją mocno, czując
się najszczęśliwszym z ludzi.
Brenda, wtulona w jego ramiona, miała jedynie mglistą
świadomość tego, że na moście pojawiają się ludzie szeryfa,
że nagle zaczynają ich otaczać błyskające światła samocho
dów policyjnych, przerywany szum krótkofalówek i głosy
umundurowanych ludzi. Oboje z Kye'em mieli tu zadanie do
wykonania, ale jeszcze przez chwilę chciała nacieszyć się
poczuciem cudownego zrozumienia, które na powrót zagości
ło w ich związku. Sprawiła to miłość i ona była gwarancją ich
wspólnej, szczęśliwej przyszłości.
W końcu Kye wypuścił ją z objęć, pocałował krótko i po
wiedział:
- Nie ma rady, dokończymy w domu. Ty bierzesz Wojow
ników, ja policję.
Kiwnęła głową i sięgnęła po swój aparat.
- No to do dzieła.
- To pójdzie na pierwszą stronę. - Brenda podążała za
Kye'em od kuwety z utrwalaczem do wanienki z wodą, nie
spuszczając oczu ze zdjęcia.
Razem będzie nas troje 3 1 7
3 1 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Teraz oboje przypatrywali mu się w milczeniu.
Na fotografii widniały postacie Pellegrina i policjanta,
który wciągał go na właściwą stronę barierki. Twarz policjan
ta wyrażała rozdrażnienie wywołane faktem, że plan lidera
Wojowników zadziałał bez pudła. Ludzie szeryfa, nie mogąc
dostać się do przemyślnie zawiązanych lin, musieli czekać, aż
gubernator przepłynie pod mostem, przeczyta transparent
i demonstranci sami podciągną się do góry. Dopiero wtedy
mogła się zacząć interwencja, przedstawiona na zdjęciu Bren
dy. Twarz Pellegrina, otoczona mokrymi kosmykami czupry
ny i gęstej brody, promieniała poczuciem zwycięstwa. Poli
cjant trzymał jego kurtkę w mocnym uścisku. Perspektywa
mostu za nimi dopełniała obrazu.
- No, no, chyba nie jestem taka zła - pochwaliła sama
siebie Brenda.
Kye sięgnął szczypcami po następną fotografię. Przedsta
wiała ona Wojowników, którzy rozmawiają z gubernatorem,
stojąc przed otwartymi tylnymi drzwiami policyjnego auta,
którym w chwilę później odwieziono ich do aresztu. Mieli
stamtąd wyjść, gdy tylko sędzia ustali wysokość kaucji.
- Świetna robota - skomentował Kye. - Wyraźnie widać,
że osiągnęli swój cel. Gubernator wysłuchał ich i obiecał
wpłynąć na decyzję Rady Miejskiej.
Znów sięgnął do wodnej kąpieli i wyjął zdjęcie przedsta
wiające plątaninę lin i rzemieni na środku pustego mostu -
zarekwirowany przez policję jako dowód rzeczowy sprzęt do
wspinaczki.
- To jest twoja okładka dla „Newsweeka". Wyślij do nich
ten materiał razem z artykułem. Publikacja murowana. „He
rold" będzie miał sławną reporterkę. - Uśmiechnął się. - Bo
mam nadzieję, że mimo wszystko zostaniesz z nami?
Brenda popatrzyła na fotografie i oczyma wyobraźni
zobaczyła swoje zdjęcie na okładce słynnego magazynu. Po
myślała o wielkoduszności Kye'a, który dawał jej właś
nie możliwość zrealizowania czegoś, o czym zawsze marzy
ła. Ale Brenda miała jeszcze jedno, ważniejsze marzenie -
być
kochaną i rozumianą. To drugie marzenie spełniło się, kie
dy Kye podbiegł do niej na moście z jej aparatem fotogra
ficznym.
- Wiesz co? - powiedziała niespodziewanie poważnym
tonem. - Wtedy, na moście, dokonałam ponurego odkrycia na
Swój temat.
- Jakiego odkrycia?
- Chyba zrobiłam się tchórzliwa - wyznała Brenda i wes
tchnęła.
Z trudem udało mu się nie roześmiać.
- Co takiego?
- Poczułam, że okropnie się boję.
- Brendo - Kye pogłaskał ją po policzku - nie wydaje ci
się naturalne, że ktoś się boi wisieć na linie kilkadziesiąt
metrów nad głęboką rzeką?
- To nie to, Kye. Robiłam już bardziej zwariowane rze
czy, ale nigdy nie czułam się tak jak wtedy. To było coś
więcej. - Między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarsz
czka. - Zrozumiałam, jak bardzo ważne jest dla mnie życic
z tobą. Myślę, że wcześniej nie bałam się niczego, bo nie
miałam nic do stracenia. A teraz... - wzięła głęboki oddech
- teraz mam jeszcze inne życie w sobie i to jest jak bogactwo,
którego nie chcę wystawiać na żadne ryzyko.
- Cieszę się, że tak myślisz. - Jego słowa brzmiały sta
nowczo i poważnie. - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci
się stało.
Przytulił ją mocno i poczuł, że w jego ramionach napra
wdę jest bezpieczna. Potem popatrzył jej w oczy.
I " J
3 1 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
- A teraz nadamy twoje zdjęcia i artykuł faksem tam,
gdzie zechcesz.
Brenda potrząsnęła przecząco głową.
- Przemyślałam to. Nie będę ich nigdzie wysyłać. Ta spra
wa jest zbyt lokalna.
- Wcale nie - nalegał. - Greenpeace błaga Pellegrina, że
by się do nich przyłączył. Mówię ci, że to pierwszorzędny
materiał dla każdej ogólnokrajowej gazety. Może ci się już nie
trafić taka oka...
Nie udało mu się dokończyć. Brenda zamknęła mu usta
szalonym, głębokim pocałunkiem. Kiedy oderwali się od sie
bie, przez chwilę nie mogli wydobyć słowa.
- Kye, to nie jest mi już potrzebne - powiedziała wreszcie
Brenda. - Jesteśmy teraz razem, ty, ja i dziecko. Daj to zdjęcie
na pierwszą stronę „Herolda". Pokażemy wszystkim, co po
trafi małżeński duet Stuartów. Co ty na to?
- Co ja na to? Kocham cię- powiedział po prostu.