Jensen Muriel Ogłaszam Was mężem i żoną 04 Razem będzie nas troje

background image
background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Co to jest? - Wyrwana ze snu Brenda Stuart uniosła

nieco głowę z ramienia męża.

W pokoju rozbrzmiewał przenikliwy ton trąbek, wygry­

wających jakąś dziarską melodię.

Kye Stuart, nie otwierając oczu, przesunął dłonią po podu­

szce w bezcelowym geście.

- To znaczy... co? - wymamrotał na wpół pogrążony we

śnie.

Pokój był mroczny i dziwnie nieznajomy. Brenda wciąg­

nęła w nozdrza powietrze, ale zamiast oczekiwanego aromatu
migdałowca poczuła znacznie mniej egzotyczny zapach świe­
żej farby, środków czyszczących i ciepłego od snu męskiego
ciała.

Opuściła głowę z powrotem na silne ramię Kye'a.
- Ta muzyka - powiedziała. - Co to za muzyka?
Natrętne dźwięki wdzierały się do jej uszu i już po chwili

Brenda rozbudziła się zupełnie.

- Kye, kochanie - powiedziała, uświadamiając sobie

w końcu, że włączyło się radio, nastawione na budzenie.

Spróbowała wyswobodzić się z objęć męża, aby dosięgnąć

emitujące nieznośne dźwięki urządzenie. Nie było to jednak
łatwe. W zasięgu jej ręki znalazły się tylko dwa kieliszki
i pusta butelka.

Po omacku próbowała przepełznąć przez Kye'a na drugą

Razem będzie nas troje 2 5 5

stronę łóżka, kiedy mąż zatrzymał ją łagodnie. Jego ręka
powędrowała gdzieś w mrok, rozległ się głuchy stukot i za­
padła błoga cisza.

Ta sama ręka namacała jej biodra, unieruchomione w tra­

kcie przechodzenia przez niego, dołączyła do niej druga i obie
zatrzymały się na kształtnych pośladkach Brendy.

- Ha, teraz ty chcesz być na wierzchu? - spytał Kye,

tonem zaskakująco trzeźwym jak na kogoś, kto przed chwilą
nie słyszał nawet huczącej w sypialni muzyki.

- Ależ skąd, ja tylko chciałam wyłączyć buuuuu... - roz­

dzierające ziewnięcie przerwało Brendzie - ...budzik - do­
kończyła.

W jednej chwili przypomniała sobie ich ostatnią noc,

a wraz z nią cały, dopiero co miniony, miodowy miesiąc.
Opadła z powrotem na poduszki, jakby zapominając, że bu­
dzik dzwonił, bo nie są już na Hawajach, ale w Merriwether,

w stanie Oregon.

- Nic tu nie można znaleźć. W ogóle nie wiem, gdzie co

leży - stwierdziła kapryśnie Brenda.

- Wiesz, gdzie ja leżę - lubieżnie wyszeptał jej prosto do

ucha Kye. -1 to ci na razie powinno wystarczyć.

Ich usta spotkały się w pocałunku, a języki kontynuowały

rozmowę, która przerodziła się w dialog dwóch ciał.

Ogarnięci pożądaniem dali się porwać namiętności tak

szalonej, że aż przerażającej. Brenda wzięła Kye'a w siebie
i sprawiła, że każdy jego mięsień poruszał się w takt jej pulsu.
Czuła, że mu się oddaje, ale paradoksalnie - dając siebie,
w pewnym sensie panowała także nad jego i swoją rozkoszą.

Wszystko jednak nagle się zmieniło, kiedy Kye cofnął się

i pozwolił jej znaleźć się nad sobą. Rozważny, opanowany ruch

jego bioder, lekko wychylonych ku górze, wywołał w niej wra­

żenie, jakby znalazła się w samym centrum trąby powie-

background image

2 5 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

trznej, której spiralne porywy windowały ją w niebotyczne
otchłanie, aż usłyszała w uszach muzykę, która tym razem nie
pochodziła z zewnątrz.

Brenda obciągnęła na sobie fiołkoworóżowy sweter i spię­

ła ciemne włosy w koński ogon. Rozsunęła suwak plastiko­
wej kosmetyczki, leżącej na łazienkowej półce wyłożonej
zielonymi kafelkami.

- Nie mogę się doczekać, kiedy wyremontujemy tę łazien­

kę i będziemy mieć dwa duże lustra zamiast tej miniatury.

- Odkręciła tusz do rzęs i wskazała spiralką małe przenośne

lusterko, które stało obok kosmetyczki na półce. - Długo to
potrwa, jak myślisz?

Kye, który stał za nią i zawiązywał krawat, posłał odbiciu

żony ponury uśmiech.

- Wieczność. Remontuję ten dom po pracy od roku i uda­

ło mi się doprowadzić do porządku trzy pokoje na dole.

- Kye, tu jest siedem sypialni - powiedziała Brenda, za­

bierając się do malowania ust, co sprawiło, że jej dalsze słowa
brzmiały dość niewyraźnie. - Mogłeś kupić coś mniejszego,

jeżeli postanowiłeś remontować dom sam w wolnym czasie.

- Cena była okazyjna - odparł, sięgając przez jej ramię po

grzebień. - A poza tym, mam teraz ciebie do pomocy. Mówi­
łaś, że jesteś świetna w przyklejaniu tapet.

Wyprostowała się, zamknęła szminkę i wrzuciła ją do kos­

metyczki. Posłała mu poprzez lusterko prowokacyjny
uśmiech.

- Skłamałam.
- Dlaczego? - Uporządkował swoje gęste ciemne włosy

i odłożył grzebień z powrotem na półkę. Popatrzył na nią
spod zmarszczonych brwi, sięgając po wiszącą na drzwiach
łazienki marynarkę.

Razem będzie nas troje 257

- Żebyś się ze mną ożenił - odparła, odwracając się do

niego z bezwstydnym uśmiechem. - W redakcji mówiło się,
że szukasz na żonę dziewczyny z widokiem na wysoki spa­
dek, która zna się na malowaniu i przyklejaniu tapet.

Złapał jej nosek w dwa palce w żartobliwie karcącym ge­

ście, po czym zrobił krok w tył do sypialni, żeby mieć swobo­
dę ruchów przy zakładaniu marynarki. Rzucił żonie nieco
chłodne spojrzenie i powiedział:

- Przynajmniej co do majątku rodziców mnie nie nabiera­

łaś.

Jego uśmiech był zaprawiony goryczą. Rodzice Brendy

stanowili jedyny zgrzyt w ich idealnym jak dotąd małżeń­
stwie. Wciąż miał ich przed oczami - protekcjonalni państwo
z wielkiego miasta z przyklejonymi uśmiechami, bez akcep­
tacji patrzący na związek Kye'a z ich córką.

- Wiem, o czym myślisz - powiedziała cicho Brenda -

ale cóż, rodziców się nie wybiera.

Kye wziął portfel i klucze ze stolika, schował je do kiesze­

ni marynarki i uśmiechnął się do żony.

- Myślę, że dla nich to był większy wstrząs niż dla mnie.

Trudno im było uwierzyć, że ich pociecha wybrała sobie na
męża małomiasteczkowego chłopaka bez wielkich aspiracji.

Brenda podeszła i zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Bardzo cię kocham i wcale nie uważam, że masz małe

aspiracje. Jesteś świetnym redaktorem i wydawcą, a „Herold"

jest znakomitą gazetą lokalną. Moi rodzice prowadzą agencję

reklamową od tak dawna, że przestali już widzieć cokolwiek
poza nią. Nie miej do nich żalu i cieszmy się, że są cztery
tysiące kilometrów stąd.

Kye popatrzył na swoją młodą żonę, wciąż nie mogąc

uwierzyć, że ta wspaniała dziewczyna jest córką pary nie­
sympatycznych snobów.

background image

2 5 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Kiedy Brenda dwa miesiące temu znalazła się w jego biu­

rze i powiedziała, że szuka pracy, o mało z miejsca nie odrzu­
cił jej oferty. Podejrzewał, że ta reporterka z wielkiego miasta
przyjechała tu, żeby kosztem małego lokalnego tygodnika
wyrobić sobie nazwisko.

Właśnie miał jej to powiedzieć, kiedy Brenda, czytając do

góry nogami leżącą na jego biurku notatkę, wskazała mu błąd
drukarski, który przeoczył w korekcie. A potem uśmiechnęła
się do niego.

W Merriwether nie można się było uskarżać na nadmiar

fachowych reporterów. Kye postanowił dać jej szansę.

Począwszy od tego dnia, Brenda maszerowała w demon­

stracji rybaków pikietujących miejscową przetwórnię ryb, le­
ciała helikopterem Straży Przybrzeżnej na akcję ratunkową do
ujścia rzeki i napisała reportaż o parze kloszardów mieszkają­
cych pod mostem, za który „Herold" dostał doroczną nagrodę
Stowarzyszenia Wydawców.

W wolnym zaś czasie sprawiła, że Kye beznadziejnie,

bezrozumnie i nieodwracalnie się w niej zakochał.

Przyciągnął ją mocniej do siebie, aż poczuł każdą rozkosz­

ną wypukłość jej ciała.

- Szkoda, że nie jesteśmy już na Hawajach - powiedział,

wsuwając dłoń pod jej sweter.

Zaśmiała się gardłowo.
- Zgadzam się. Ale, niestety, jesteśmy tutaj i jest właśnie

poniedziałek rano. Zostały nam trzy dni na wypełnienie dzie­
sięciu stron gazety niesłychanymi historiami, więc lepiej już
chodźmy.

Kye wsunął nos do jej ucha i potarł nim ciepłą, pachnącą

małżowinę.

- Mam niezrównany zespół redakcyjny - wymruczał. -

Świetnie sobie radzili bez nas przez ostanie dwa tygodnie.

Razem będzie nas troje 2 5 9

Brenda bezskutecznie sprówała go odsunąć.
- Przepracowują się.
- To im dobrze zrobi.
- Zastrajkują i odejdą.
- Wtedy zostaniemy w biurze sami. - Chwycił ją w ra­

miona i uniósł z powrotem na łóżko. - Będziemy się mogli
kochać na stole do naświetlania albo na kserokopiarce i nikt
nas nie będzie podglądał.

Brenda zachichotała na te słowa, a kiedy upuścił ją na

środku materaca, zapiszczała:

- We dwójkę będziemy mogli co najwyżej robić gazetkę

ścienną w sypialni! Kye! - zaprotestowała, gdy zaczął zdej­
mować jej sweter. - Kochaliśmy się trzy razy dziennie przez
ostatnie dwa tygodnie. Teraz to będzie drugi raz dzisiaj, a nie
ma nawet dziewiątej rano!

- A czyja to wina? - spytał, zbliżając usta do białej skóry

pomiędzy dżinsami i beżowym koronkowym stanikiem. -
Kto nalegał, żebyśmy się oszczędzali przed ślubem? Kto para­
dował na Hawajach w bikini z samych sznurków? Kto ma
najładniejszą pupę w całym zachodnim świecie?

Brenda westchnęła dramatycznie i przestała się opierać.

- No, chyba j a - stwierdziła z rezygnacją.
- Otóż to! - oznajmił z mocą, schwycił dłonie Brendy

i jedną ręką przygwoździł do materaca nad jej głową. Palcami
wolnej ręki pogładził ją lubieżnie po policzku. W jego oczach
odbijały się jakieś niegodziwe zamiary. - Chcę, żeby przez
cały dzień nie opuszczały cię bardzo nieprzyzwoite myśli...
- całował ją długo, jakby nie mogąc oderwać od niej ust,
wreszcie popatrzył jej znowu w oczy - ...które wcielimy

w czyn wieczorem. A teraz - wstał i poprawił marynarkę -
przestań mnie odciągać od pracy. Za pół godziny mamy kole­
gium redakcyjne.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Kye i Brenda zostali przywitani w redakcji „Herolda" we­

sołymi okrzykami, wśród których nie brakowało przyjaznych
docinków, oraz serdecznymi uściskami.

Zespół redakcyjny składał się z Wilmy, starszej pani, która

odbierała telefony i przygotowywała każdy numer gazety do
druku, Tiffany, studentki college'u prowadzącej dział sportowy,
oraz Harry'ego, samotnego ojca z trójką dzieci w wieku przed­
szkolnym. W jego gestii znajdowały się relacje z posiedzeń urzę­

du miejskiego i akwizycja reklam, zaś w czasie nieobecności
redaktora naczelnego także piecza nad całością. Wszyscy troje
z wyraźną ulgą przyjęli powrót szefa i jego młodej żony.

Tiffany napełniła ich kubki kawą, Wilma uroczyście otwo­

rzyła pudełko ciasteczek orzechowych, Harry ustawił krzesła
wokół biurka Kye'a. Równocześnie cała trójka zapoznawała
nowoprzybyłych z tym, co zdarzyło się pod ich nieobecność.

- Żona burmistrza Kimbrough urodziła bliźnięta.
- Owczarek Rolfa Olsena ugryzł Mary White. Włożyła

mandat za wycieraczkę samochodu Rolfa, a stary Pookie...

ciach ją w palec!

- Dobrze jej tak! Precz ze Strażą Miejską!
Wszyscy się roześmiali.
- Bedford dostał zgodę na budowę hotelu - powiedział

Harry. - Mają go postawić nad zatoką, zaraz na wschód od
mostu.

Razem będzie nas troje 2 6 1

Kye, który przeglądał zaległą pocztę, i Brenda, czytająca

ostatni numer „Herolda", popatrzyli na Harry'ego i równo­
cześnie zapytali:

- Co?
- To prawda. - Harry umoczył ciastko w kawie. - Piszę

o tym na pierwszej stronie. Nie zauważyłaś? - zwrócił się do
Brendy.

Brenda uśmiechnęła się do wszystkich z zakłopotaniem, po­

śpiesznie przerzucając kartki w poszukiwaniu pierwszej strony.

- Przepraszam, wiesz, że zawsze zaczynam od komiksu...

O, jest.

Zmarszczyła brwi, patrząc na trzyszpaltowy artykuł, któ­

remu towarzyszyło zdjęcie, przedstawiające czaplę błękitną
stojącą majestatycznie na brzegu rzeki.

- Joan Cameron - czytała - przewodnicząca Komisji Pla­

nowania, ogłosiła dzisiaj, że udzielono zgody korporacji Bed­
ford Hotels na budowę sześciopiętrowego obiektu wypoczyn­
kowego wraz z centrum konferencyjnym na mokradłach nad
zatoką Merriwether. David Pellegrino, przedstawiciel Wojow­

ników Mokradeł - organizacji ekologicznej mającej pod opie­
ką wybrzeże rzeki - spowodował opóźnienie realizacji tej
decyzji, wnosząc skargę do Rady Miejskiej, w której stwier­
dza, że tereny te są stałym miejscem pobytu czapli błękitnej.
Budowa hotelu - twierdzi Pellegrino - znacznie uszczupli,

lub nawet zupełnie zniszczy jej żerowiska, skazując skupisko
tych rzadkich ptaków na zagładę, natomiast propozycja Bed­
ford Hotels, aby przenieść czaple w inne, sztucznie zbudowa­
ne miejsce, jest -jak twierdzi - nierealna, gdyż wymagałoby
to dziesięciu lat oczekiwania, aż sztuczny teren zacznie przy­
pominać naturalne mokradło, którego zresztą i tak nigdy

w pełni nie zastąpi. Wojownikom Mokradeł obiecano, że będą
mogli zabrać w tej sprawie głos na posiedzeniu Rady 16

background image

2 6 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

czerwca. „Inwestycja Korporacji Bedforda byłaby znacznym

zastrzykiem gotówki dla Merriwether i całego północnego

wybrzeża. Ten kompleks to nowe miejsca pracy i wpływy do

kasy miejskiej" - powiedział burmistrz Kimbrough. Żadna ze

stron konfliktu nie zamierza jednak ustąpić.

Brenda rzuciła gazetę na biurko Kye'a.
- To nie do wiary! Mamy jeden z niewielu w tym kraju

czystych ekologicznie obszarów, a jacyś hotelarze chcą dla

pieniędzy przerobić to miejsce na wesołe miasteczko!

- Hotel to nie taki zły pomysł - zaoponowała Wilma,

sięgając po kolejne ciasteczko. - Poprawiłby znacznie finanse

miasta.

- Może by i poprawił - przyznała Brenda - ale niech ktoś

postawi jeszcze jeden hotel, a turyści nie będą mieli po co przy­

jeżdżać, bo będzie tu tak samo jak tam, gdzie mieszkają.

Odwróciła się do męża z wojowniczym błyskiem w oku.

- Daj mi ten temat.

Kye uśmiechnął się do niej, wystukując numer telefonu.

- Podzielimy się nim.

- Słuchaj, Kye, nie pora na zawodową neutralność. - Za­

wsze opisywali kontrowersyjne sprawy, przedstawiając argu­

menty każdej ze stron. - Tu nie ma dwóch racji, sprawa jest

jasna. Przecież nie chcesz, żeby zbudowali hotel nad zatoką,

prawda? Dlaczego mamy pisać: „Ten powiedział to, tamten

powiedział tamto"? Zajmijmy, jako redakcja, konkretne sta­

nowisko.

- Moja droga, jesteś w gorącej wodzie kąpaną ekstremi-

stką - odparł, uśmiechając się do niej porozumiewawczo, że­

by osłabić krytyczny wydźwięk tych słów. - W każdej spra­

wie są dwie racje. Sama wiesz, że Merriwether utrzymuje się

z turystyki. Sztuka polega na tym, żeby zharmonizować roz­

wój z ochroną przyrody, a sztuczne mokradła to ważny krok

Razem będzie nas troje 263

w tym kierunku. Proszę z biurem burmistrza Kimbrough -
powiedział do słuchawki.

- Po prostu nie mogę uwierzyć, że mnie nazwałeś ekstremi-

stką! - Brenda, w ochronnych okularach i maseczce przeciwpy­

łowej, przekrzykiwała hałas ręcznej szlifierki. Klęczała na pod­

łodze pomieszczenia, które kiedyś pełniło w ich starym wikto­

riańskim domu funkcję jadalni i szlifowała szerokie deski.

Kye stał na drabinie i szpachlował nierówności sufitu.

- Nie chodziło mi o ekstremizm polityczny - odkrzyknął.

- Miałem na myśli radykalizm w ogóle. Angażujesz się do

tego stopnia po stronie, którą uważasz za słuszną, że jakikol­

wiek kompromis staje się niemożliwy.

Brenda wyłączyła maszynę i wstała z klęczek. Jego ocena

była stanowcza, ale prawdziwa. W głębi duszy musiała mu

przyznać rację. Ściągnęła okulary i maskę i rzuciła je na bok.

- Idę zrobić kawę - powiedziała i pokazała mu język - ale ty

nie dostaniesz, bo ja robię kawę z dużym zaangażowaniem. Pijąc

ją, mógłbyś zaszkodzić swojej nieskazitelnej bezstronności.

- Wracaj tu z tym językiem - zawołał za nią, kiedy ruszy­

ła w stronę kuchni - i zrób z niego właściwy użytek!

- Pomyśl o tym, to może ci się przyśni!

Słowa te przypieczętowało trzaśniecie drzwi. Kye odłożył

szpachelkę, zamknął tubę z masą gipsową i zszedł z drabiny,
podążając za dziewczyną.

- Kye! - zawołała Brenda, stojąc w ciemnym pokoju

redakcyjnym. Otworzyła drzwi na korytarz, wiodący do ga­

binetu Kye'a, ciemni i pozostałych pokoi. - Kochanie, jesteś tu?

- W ciemni! - odpowiedziało jej wołanie. - Poczekaj se­

kundę. W porządku, możesz wejść.

Brenda weszła do mrocznego pomieszczenia oświetlonego

background image

2 6 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM 1 ŻONĄ...

tylko czerwoną żarówką. Kye rozwieszał zdjęcia, żeby wy­

schły. Na wilgotnych płachtach widniały twarze dzieci z roz­

dziawionymi buziami, jedno bardziej zachwycone od drugie­

go - plon wizyty Brendy na karnawałowej zabawie w szkole

podstawowej.

- Gdybyś zatrudnił jakiegoś technika do wywoływania

zdjęć - mówiła, podsuwając mu pod nos papierową torbę,

z której wydobywał się kuszący aromat - byłbyś od trzech

godzin w domu. Z jadalnią jesteśmy nadal w lesie.

- Lubię osobiście dbać o jakość - odparł, obejmując ją

ramieniem i całując na powitanie. - A poza tym, ty byłaś na

zebraniu Wojowników Mokradeł. To żadna przyjemność za-

harowywać się w samotności. Ekierki?

- Zgadłeś. Chcesz zjeść w biurze, czy wytrzymasz i zje­

my w domu?

- Wytrzymam - oświadczył mężnie. Wytarł dłonie w rę­

cznik i zgasił światło. Po chwili znaleźli się na zewnątrz.

Brenda oparła się na jego ramieniu, kiedy szli w głąb cie­

mnej nocy. W oddali słychać było posępne syreny barek rze­

cznych, a powietrze miało taki zapach, że można by je pako­

wać w butelki i sprzedawać u Diora.

- Wiesz co, zamiast tak się przepracowywać - powiedzia­

ła tonem łagodnej wymówki - mógłbyś zrobić mały rekone­

sans we wschodnim Oregonie, żeby założyć następny tygo­

dnik prasowej sieci Stuarta.

Pocałował ją w czoło i otworzył drzwi terenowego kombi.

- Nie chcę zakładać żadnej sieci. Wystarczy mi, żeby

„Herold" był najlepszą gazetą w Merriwether.

- Trudno, żeby był jeszcze lepszy - nalegała, przytulając

się do niego, kiedy usiadł za kierownicą. Auto miało z przodu

jedno szerokie siedzenie, z którego chętnie korzystali, całując

się na czerwonym świetle. - Czas zrobić następny krok.

Razem będzie nas troje 265

Kye zwolnił ręczny hamulec i samochód zaczął się wspi­

nać na wzgórze, które dzieliło ich od domu.

- Wygodnie mi tutaj.

- Ale w życiu nie chodzi o wygodę, głuptasie. W życiu

trzeba iść naprzód i podejmować wyzwania.

Kye posłał jej wesoły uśmiech i zatrzymał się na skrzyżo­

waniu.

- To brzmi jak tekst z reklamy twoich rodziców. Wiesz,

o co naprawdę chodzi w życiu?

Ujął ją pod brodę i ich usta spotkały się. Brenda bez waha­

nia zaakceptowała tę kompromisową odpowiedź.

- Ci Wojownicy są naprawdę dobrzy - mówiła Brenda już

w domu, polewając ryż sosem sojowym. - Mają szczegółowe

informacje o czaplach, zatoce, glebie, planach budowy. Nie

widzą powodów, żeby kapitalista miał budować hotel na natu­

ralnych mokradłach i uspokajał sumienie, robiąc sztuczne ki­

lometr dalej. Wykupiłam u nich kartę członkowską.

Siedzieli w salonie po przeciwnych stronach małego stoli­

ka. Dzielił ich tylko wątły płomyk świecy, zamkniętej w kry­

ształowym kloszu. Drugi klosz do pary gdzieś się Brendzie

zapodział wśród pudełek ze ślubnymi prezentami. Kye zmar­

szczył czoło.

- Prawda jest taka, że miasto potrzebuje pieniędzy - po­

wiedział. - Możemy chronić przyrodę, ale w naszym mieście

nie zostanie w końcu nikt, żeby się nią cieszyć, bo wszyscy

rozjadą się po okolicy w poszukiwaniu pracy. Chyba przy­

znasz, że sztucznie odtworzone mokradła to jednak coś le­

pszego niż trzypasmowa autostrada, a mam wrażenie, że dla

tych Wojowników to bez różnicy. Poza tym oni mają nienajle­

pszą opinię. Słyszałem, że dopuszczali się różnych mało od­

powiedzialnych wybryków w tej swojej walce o nieskażone

środowisko.

background image

2 6 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Brenda popatrzyła na niego z wyrzutem.
- Po prostu mają odwagę bronić swoich przekonań.
- To są - zawahał się, czy użyć tego słowa, jednak zdecy­

dował się powiedzieć to, co myśli - ekstremiści.

- Ekstremiści! - wybuchła Brenda, niemal unosząc się

z krzesła. - Ty chyba dostałeś bzika z tymi ekstremistami!
Każdy, kto podchodzi do czegoś poważnie, jest dla ciebie
ekstremistą! Dziennikarska obiektywność to jedna sprawa,
ale czy poza nią nie masz innych potrzeb?

- Owszem - odpowiedział spokojnie. - Potrzebę rozsąd­

ku. Postępowania, które podejmuje się po rozważeniu wszy­
stkich za i przeciw i którego nie trzeba później żałować.

W odpowiedzi prychnęła pogardliwie, ale nagle, ku jego

zaskoczeniu, twarz Brendy wygładziła się i pojawił się na niej
uśmiech.

- Nie przypominam sobie, żebyś wyznawał tę dewizę

w czasie naszej poślubnej nocy.

Uniósł brwi.
- Czyżbyś czegoś później żałowała?
Przypomniała sobie jego opanowaną namiętność, cierpli­

we, cudownie rozważne wchodzenie krok po kroku w arkana
sztuki miłości. Poczuła wtedy, że kocha go jeszcze bardziej
niż przedtem.

- Nie - odparła. Sięgnęła przez stół, by dotknąć jego dło­

ni. - Tak się cieszę, że trafiłam właśnie tutaj, weszłam do
twojego biura, popatrzyłam na ciebie i od razu postanowiłam
za ciebie wyjść.

Wolną ręką podrapał się po policzku i przekrzywił głowę.
- Od jednego spojrzenia, co?
Potaknęła.
- Jak widzisz, kobiety nie muszą dzielić włosa na czworo,

żeby podjąć właściwą decyzję.

Razem będzie nas troje

267

- Mężczyźni też czasem idą za nagłym impulsem.
- To brzmi jak reklama dezodorantu.

- Pokażę ci coś, czego nie zobaczysz w żadnej reklamie -

odparł i nie zważając na udawane protesty wziął ją za rękę
i pociągnął w kierunku sypialni.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Kye zaczynał już mieć wrażenie, jakby się urodził na

przedostatnim szczeblu malarskiej drabiny. Wynajął co pra­
wda fachowca, który dokończył szpachlowania sufitu. Teraz

jednak Kye pochłonięty był niekończącym się, żmudnym ma­

lowaniem sztukaterii farbą o delikatnym odcieniu wanilii.

Nagły krzyk dochodzący z piętra domu sprawił, że pędzel

drgnął mu w ręku i pozostawił waniliową smugę na świeżo

odmalowanej białej ścianie.

- Brenda? - zawołał.
Nie był specjalnie zaniepokojony. Po czterech tygodniach

wspólnego mieszkania przekonał się, że to, co inni wyrażali
zwyczajnym westchnieniem, Brenda uzewnętrzniała okrzykami.

Kiedy krzyknęła znowu, zawiesił pędzel na wiaderku z farbą,

zszedł na pokrytą folią podłogę i wspiął się po schodach.

Stanął przed otwartymi drzwiami łazienki i mimo wszy­

stko poczuł ukłucie niepokoju na widok przerażenia w szero­
ko otwartych oczach Brendy.

- Co się stało? - spytał nerwowo.
Zamachała ręką, w której trzymała coś, czego nie widział.
- Różowe! - krzyknęła, nie przestając wymachiwać mu

niewiadomym przedmiotem przed nosem. - To jest różowe!

Kye poczuł, że jego puls wraca do normy. Nie miał poję­

cia, o czym mówi Brenda, ale nie przypuszczał, żeby można
się było naprawdę przestraszyć czegoś, co jest różowe.

Razem będzie nas troje 2 6 9

Wszedł do łazienki i zbliżył się do niej.
- Co jest różowe? O czym ty mówisz?

Odsunęła się od niego, opierając się plecami o okno z mu­

ślinowymi zasłonami.

- Nie dotykaj mnie! - wyszeptała ze złością. W jej cie­

mnych oczach była uraza.

Kye zatrzymał się zmieszany.
- Dlaczego? Brendo, co się dzieje?
Wyciągnęła w jego stronę rękę i podała mu przedmiot, któ­

rym przed chwilą wymachiwała. Było to coś w rodzaju małe­
go patyczka.

- To jest test ciążowy. Wynik jest pozytywny, widzisz?

Zrobiła się różowa kropka - wyszeptała dramatycznie.

Kye poczuł, że serce zaczyna mu znowu bić szybciej.
- Naprawdę? - Chwycił ją za ramiona i popatrzył w oczy,

nadal ciskające złe błyski. - Tak prędko?

- "Prędko"? Co znaczy „prędko"? - Wyrwała się z jego rak

i cofnęła znów pod okno. - A komu nie chciało się pójść do
sklepu w naszą noc poślubną, pamiętasz? Teraz się dziwisz?

- Zaraz, zaraz - powiedział z łagodną perswazją w głosie,

- Pamiętam. Pamiętam, że oboje mieliśmy w tym swój udział.

Brenda jęknęła i potrząsnęła patyczkiem jak termome­

trem, jakby miała nadzieję, że różowy znaczek zniknie.

- Ja powiedziałam, że powinniśmy się zabezpieczyć, a ty

zacząłeś mnie całować. - Znaczek nie zniknął, za to jej twarz

jeszcze bardziej się zaróżowiła. - Rzeczywiście, oboje mieli­

śmy w tym swój udział!

Kye założył ręce na piersiach.
- A co zrobiłaś później?
Brenda cofnęła się pamięcią o ponad miesiąc i przypo­

mniała sobie, jak była spragniona jego ciała, jak opanowało ją

szalone pożądanie, nie stawiające rozkoszy żadnych granic.

background image

2 7 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Tak jej się przynajmniej zdawało. Okazało się bowiem, że

spokojna pewność Kye'a, jego prawie groźna powściągliwość,

rozkosz odmierzana w nieznośnie małych dawkach były o wiele
bardziej podniecające niż oczekiwała. Czułość Kye'a była tak
rozbrajająca, a ich wzajemne pożądanie tak wielkie, że Brenda
przestała wtedy myśleć o ryzyku i utonęła w jego ramionach.
Zdała sobie sprawę, że nie może być niesprawiedliwa.

- Niech ci będzie - powiedziała już znacznie łagodniej,

trochę rozmarzona wspomnieniem tamtej pierwszej nocy.

Kye przycisnął ją do siebie i pocałował w policzek.
- Brendo, pomyśl. To cudowne: będziemy mieli dziecko!
- Wiem - odparła z ociąganiem. - Dzieci są cudowne, ale

we właściwym czasie. Tyle rzeczy chciałam zrobić, zanim
urodzę dziecko. Kye, zrozum, chciałam najpierw coś osiągnąć
w swoim zawodzie, dla ciebie i dla naszej gazety... A teraz

już nigdy tego wszystkiego nie zrealizujemy...

- Brendo - przerwał jej Kye z lekkim zniecierpliwieniem

- jeszcze nie umierasz, będziesz tylko miała dziecko. Rozej­
rzyj się wokół, a przekonasz się, że istnieje życie po macie­
rzyństwie.

Pokręciła głową bez przekonania.
- To już nie to samo. To już jest życie dziecka. Moje

własne życie już nigdy nie będzie należało do mnie.

- Przecież ja też będę z tobą. - Kye uścisnął ją. - Razem

będzie nas troje. Będziemy się wszystkim dzielić. Nasze życie
się zmieni, ale na lepsze, zobaczysz.

Popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
- Na lepsze? Bo będę miała mdłości? Bo sok pomarań­

czowy będę zagryzać marynowanym śledziem? Bo zrobię się
nadęta jak balon?

Kye położył jej palec na ustach i groźnie zmarszczył brwi.

W jego oczach błyskały jednak wesołe iskierki.

Razem będzie nas troje 2 7 1

- Jeżeli nie przestaniesz - ostrzegł ją - wpakuję cię pod

prysznic.

- Bo będę musiała pisać, siedząc tyłem do komputera?
- Sama się o to prosisz.
- Bo będziemy musieli wcześniej wstawać, żebyś mi za­

wiązywał buty?

- Ostrzegałem cię! - Po krótkiej walce wciągnął ją do

staromodnej żeliwnej wanny, wskoczył tam za nią, zaciągnął
zasłonkę i puścił wodę.

- Ale mnie ukarałeś! Sam też jesteś mokry. - Brenda za­

śmiała się, zarzucając mu ramiona na szyję. - Myślisz, że
damy sobie radę? - spytała poważniej.

- Jestem całkowicie pewny. - Kye odgarnął kosmyki mo­

krych włosów z jej twarzy.

- Ja nie jestem.
- Więc mi zaufaj. Niczym się nie przejmuj, ja się wszy­

stkim zajmę, będę ci we wszystkim pomagał. A teraz - zaczął
troskliwie rozpinać guziki jej bluzki - trzeba zdjąć z ciebie te
mokre rzeczy, bo się jeszcze przeziębisz.

Brenda poczuła się tak, jakby woda stopniowo zmywała

z niej wszystkie zmartwienia, a dotyk Kye'a zastępował je
coraz przyjemniejszymi doznaniami.

- Brenda! - zawołał Kye ze swojego biura. - Twój szef

kazał ci już iść do domu.

Brenda wyłączyła komputer i przeciągnęła się. Wszyscy

pozostali członkowie redakcji wyszli ponad godzinę temu.

- Dziękuję, szefie - odkrzyknęła.
Wyjęła z dolnej szuflady biurka torebkę, wstała i podeszła

do wieszaka, żeby włożyć płaszcz. Tu jednak spotkała ją
niespodzianka: płaszcza nie było.

Na jego miejscu, obok niemiłosiernie wytartej skórzanej

background image

2 7 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

kurtki Kye'a, wisiała, delikatna jak jedwabny obłok, nocna

koszulka na dwóch cienkich ramiączkach.

Do jednego z nich przyczepiona była róża i karteczka ze

słowami: „Mojej żonie, teraz matce mojego dziecka, ale za­

wsze, zawsze mojej kochance".

Brenda zdjęła prezent z wieszaka i przyłożyła do siebie.

- Podoba ci się? - dobiegł ją z tyłu głos Kye'a.
- Jest piękna - wyszeptała, uśmiechając się do niego

z wdzięcznością.

Kye odczepił bawełnianą różę i zatknął Brendzie za

ucho.

- Tak wyglądasz w moich oczach - powiedział, także się

uśmiechając. - Inteligentna, groźna dziennikarka, ale przede

wszystkim kobieta w każdym calu. Ciąża zmieni twoją figurę,

ale we mnie nie wywoła żadnej zmiany. Chciałem, żebyś

o tym wiedziała.

Brenda bez słowa przytuliła się do Kye'a.

- To chyba niezbyt rozsądne posunięcie? - Pytanie Bren­

dy było skierowane do Davida Pellegrino, przywódcy Wo­

jowników Mokradeł.

Siedziała po turecku pomiędzy nim, a młodym człowie­

kiem w okularach o drogich oprawkach i w kosztownym

trzyczęściowym garniturze; młodzieniec przedstawił jej się

jako prawnik prowadzący prywatną praktykę. Krąg uformo­

wany przez siedzących w przedsionku biura burmistrza uzu­

pełniało starsze małżeństwo mieszkające nad zatoką, młoda

matka z dzieckiem, mężczyzna o wyglądzie urzędnika, dwie

młode właścicielki uprawy ziół leczniczych oraz dwóch sze­

fów lokalnej stacji radiowej.

- Mam na myśli - ciągnęła Brenda - to, że siedzicie tu już

od dwóch tygodni. Czy spodziewacie się w ten sposób coś

Razem będzie nas troje 2 7 3

osiągnąć? Nie obawiacie się, że wzbudzicie raczej wrogość

Rady Miejskiej?

Pellegrino wzruszył ramionami, jakby ta sprawa go

w ogóle nie interesowała. Był wysokim, szczupłym mężczy­

zną o ostrym orlim nosie i ciemnej, przetykanej pojedynczy­

mi białymi nitkami brodzie. Brenda oceniła jego wiek na

mniej więcej czterdzieści lat.

- My uważamy, że to Rada Miejska stara się wzbudzić naszą

wrogość - odpowiedział. - Burmistrz w każdym wywiadzie

podkreśla, jak wiele finansowych korzyści przyniesie miastu

budowa hotelu i wielu nowych turystów. Należałoby spytać, czy

potrzebujemy jeszcze więcej turystów niż mamy ich teraz, w se­

zonie. Burmistrz został wybrany, żeby służyć nam, którzy tutaj

mieszkamy. Zamiast tego szkodzi naszym przyjaciołom żyjącym

na mokradłach i także nam samym. - Pellegrino uśmiechną] się

lekko. - Próbowała pani kiedyś znaleźć wolny stolik w kawiarni

przy rynku w czasie sezonu turystycznego?

- Jaki będzie wasz następny krok, jeżeli Rada odrzuci

waszą skargę i zignoruje protest?

Brenda zadawała pytania, robiła minę wyrażającą żywe

zainteresowanie tematem i notowała odpowiedzi, ale wszy­

stko to robiła niejako automatycznie, z dziennikarskiego obo­

wiązku. Wewnątrz niej raz po raz dawały bowiem o sobie

znać nieustające, męczące mdłości.

Wyjęła z kieszeni krakersa z sodą, odgryzła kawałek i za­

częła ssać w nadziei, że powstrzyma w ten sposób narastającą

potrzebę udania się do toalety.

Kiedy krakersy nie pomogły, wstała, żeby porobić trochę

zdjęć. Wreszcie poczuła, że nie wytrzyma już ani minuty.

Przeprosiła zebranych i popędziła do poczekalni, która była

akurat zamknięta, bo ją sprzątano. Ledwie zdążyła dobiec do

biblioteki, w której była druga toaleta.

background image

2 7 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Kye właśnie rozmawiał przez telefon, kiedy przyszła, bla­

da i wyczerpana. Zamknęła za sobą drzwi, położyła rolkę
filmu z aparatu na jego biurku i zapadła się w niewiarygod­
nych rozmiarów fotelu, który Kye kupił kiedyś na wyprzed­

aży na cele dobroczynne.

Po chwili poczuła, że Kye jest przy niej, ciepła duża dłoń

odgarnęła włosy z jej czoła.

- Dobrze się czujesz? - usłyszała pytanie.
- Nie - mruknęła w odpowiedzi.
- Masz mdłości?
- Już nie żyję.

Zaśmiał się lekko i przytulił ją do siebie.
- Jak na martwą kobietę wyglądasz znakomicie. Napijesz

się soku?

- Aha. Dzięki.
Kye wyjął z małej lodówki butelkę soku jabłkowego, a

z szafki obok biurka dwa papierowe kubki i napełnił je złoci­
stym płynem.

- Jak tam protest? - Przyciągnął sobie krzesło i usiadł

obok niej.

- Pokojowo. - Wzięła od niego kubek i wypiła łyk. -

Burmistrza, rzecz jasna, nie było, ale gadałam z Pellegrinem
i zrobiłam chyba parę niezłych zdjęć. Ten facet ma coś w so­
bie. Musiałam wyjść, właśnie jak przyszedł burmistrz.

- Zaraz wywołam twój film - powiedział Kye, gładząc ją po

policzku. - Damy to na pierwszą stronę dodatku weekendowego.
Może byś pojechała do domu i trochę się zdrzemnęła?

Sok jabłkowy dobrze jej robił. Wypiła jeszcze łyk i po­

trząsnęła przecząco głową.

- Muszę napisać ten artykuł o zabawie szkolnej i wyko­

nać parę telefonów. No i mam jeszcze nekrologi. W tym tygo­
dniu moja kolej.

Razem będzie nas troje 275

- Zrobię to za ciebie - zaproponował. - Artykuł możesz

napisać w domu.

Wstała i pocałowała go w policzek.
- Dzięki. - Zgniotła kubek i wyrzuciła do kosza. - Już mi

lepiej. Dam sobie radę.

Brenda przerwała szczotkowanie włosów i przyglądała się

sobie badawczo w lustrze sprawdzając, czy jej ciąża jest już
widoczna. Kye wyszedł właśnie z łazienki, wycierając mokre
włosy w ręcznik.

- Babciu, zawołał Czerwony Kapturek - usłyszała jego

rozbawiony głos. - Dlaczego masz taki wieeelki brzuch?

- Odczep się, Czerwony Kapturku - mruknęła Brenda.

- Na razie jeszcze nic nie widać.

W radiu ucichła muzyka. Nadawano właśnie wiadomości.
- A teraz - mówił spiker - bezpośredni przekaz ze szpita­

la stanowego, gdzie odwieziono dziś rano burmistrza Kimbro-
ugh. Mówi Don Benedict.

Brenda usiadła obok Kye'a na łóżku i słuchała uważnie.
- Jak pan się czuje, panie burmistrzu? - To był głos repor­

tera.

Teraz zabrzmiał rześki, pewny siebie, choć lekko stłumio­

ny głos Jeffreya Kimbrough.

- Czuję się dobrze, Don. Prawy sierpowy to za mało, żeby

unieszkodliwić nasze władze miejskie.

Kye i Brenda popatrzyli na siebie szeroko otwartymi ze

zdziwienia oczami.

- Co się właściwie stało, panie burmistrzu? Kiedy protest

Wojowników Mokradeł przerodził się w agresję?

Brenda zbladła i utkwiła wzrok w podłodze. Kye wes­

tchnął i uważnie słuchał dalej.

- No cóż - zabrzmiał głos burmistrza, stłumiony zapew-

background image

2 7 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

ne z powodu złamanego nosa - to dziwne, że pokojowi de­
monstranci mogą okupować czyjeś biuro, posługując się histe­
ryczną i napastliwą retoryką, a potem wpadać we wście­
kłość, kiedy ten ktoś próbuje spokojnie odpowiadać na ich
oskarżenia.

- Wojownicy mówią, że to był wypadek, że został pan

uderzony dziecięcą butelką.

- To oni tak twierdzą. - Sceptycyzm w jego głosie świad­

czył, że burmistrz jest innego zdania.

- Czy to prawda, że nazwał pan Wojowników hipisowski-

mi faszystami...?

- Nie.
- ...i że powiedział pan do pani Cox, która była tam

z córeczką, że powinna siedzieć w domu, zamiast wciągać
dziecko w ekstremistyczne awantury?

Chwila milczenia.
- Niezupełnie.

- A więc nie jest pan pewny, czy cios został zadany umy­

ślnie, czy też była to tylko nieprzemyślana reakcja dziecka?
Kto pana uderzył, panie burmistrzu?

- Nie wiem dokładnie. To wszystko stało się tak szybko.

Oni wszyscy otoczyli mnie ciasno, a potem... - Tu nastąpiła
dramatyczna pauza. - Wiem tylko, że ocknąłem się na oddzia­
le intensywnej terapii. Chciałbym podziękować heroicznemu
personelowi naszego szpitala za głęboko... - Kye wyłączył
radio.

Wiedział, co go teraz czeka. Czuł to przez skórę, kiedy

Brenda podeszła do lustra i ze śmiertelnym spokojem skoń­
czyła szczotkować włosy.

Kye stanął za nią.

- Twoje dzisiejsze zdjęcia to świetny materiał - powie­

dział cicho. - Wpadniesz do urzędu, zrobisz zdjęcie burmi-

Razem będzie nas troje 2 7 7

strzowi z zabandażowanym nosem i nikt się nawet nie domy­
śli, że cię tam nie było, kiedy to się stało.

Odwróciła się twarzą do niego.

- Wiem. - W jej głosie była furia, ale brzmiał spokojnie.
Okrążyła go, żeby włożyć szczotkę do kosmetyczki, po

czym okrążyła go raz jeszcze i stanęła na poprzednim miej­
scu. Dłużej już nie potrafiła się powstrzymać.

- Burmistrzowi podbili oko -jej głos brzmiał coraz głoś­

niej - a mnie tam nie było! Nie było mnie!

- Brendo, to przecież nie twoja wina!
- To nie ma znaczenia! - wykrzyknęła, zupełnie się już

nie hamując. - Nie było mnie tam! Jaki reporter wychodzi
przed najważniejszym zdarzeniem? Ja! Brenda Stuart! Cię­
żarna Brenda Stuart, która musi się iść wyrzygać!

- Kochanie. - Położył dłonie na jej ramionach i lekko

zacisnął. - To nie była afera Watergate. W twoim życiu dzieje
się teraz coś bardzo ważnego. Nie możesz oczekiwać, że to się
odbędzie zupełnie bez żadnych utrudnień.

Posłała mu groźne spojrzenie.
- Nie chodzi mi o utrudnienia. Chodzi mi o to, że nie chcę

być zmuszona do bycia kimś innym niż jestem!

Kye po raz pierwszy poczuł, że opuszcza go cierpliwość.

Kochał ją i bardzo chciał tego dziecka. Po raz pierwszy po­
czuł, że trudno mu być równocześnie mężem i szefem Bren-
dy.

- Brendo, to brzmi tak, jakbym słyszał twoich rodziców.
W jej oczach pojawił obok gniewu bolesny wyraz, ale Kye

wiedział, że musi jej powiedzieć, co czuje.

- To brzmi - mówił - jakbyś myślała tylko o jakimś su-

perkontrakcie, który otworzy ci drzwi największych stacji
telewizyjnych i gazet. No cóż, ciąża to nie to samo, co trzy­
dzieści sekund w czasie największej oglądalności, Brendo. To

background image

2 7 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

jest życie. Będziemy mieli dziecko. Nie możesz oczekiwać, że

wszystko zostanie po staremu.

- To ja będę miała dziecko! - krzyknęła. - To nie ty mu­

sisz chodzić na spotkania, zasłaniając sobie usta ręką. To nie
ty musisz pracować na pół gwizdka.

Kye uniósł ręce do góry.
- Co ty mówisz? Zrobiłaś bardzo dobrą robotę. Twój film

jest znakomity, jak zwykle zresztą, a artykuł na pewno będzie

taki sam.

- Jestem przyzwyczajona, że to, co robię, robię dobrze,

najlepiej jak potrafię - powiedziała poważnie. - Przez te po­
ranne mdłości - przełknęła ślinę ze zdenerwowania - przega­
piłam gwóźdź programu, supermateriał na pierwszą stronę.
Zdjęcie burmistrza z zabandażowanym nosem nie zastąpi
zdjęcia burmistrza dostającego cios w szczękę.

To, co mówiła, było zupełnie szczere. Dorastała niemal

dosłownie w agencji reklamowej swoich rodziców i to wycis­
nęło na jej psychice swoiste piętno. Żywiła wręcz fanatyczny
szacunek dla ciężkiej pracy, podejmowania każdego ryzyka
w pogoni za sukcesem i stawiania wszystkich innych rzeczy
na drugim planie. Nauczyła się, że to jest najważniejsze, waż­
niejsze nawet niż ona sama.

- Brendo - powiedział Kye z troską w głosie, - Czy ty

chcesz tego dziecka?

- Oczywiście, że chcę! - wybuchnęła. - Ale chciałabym

jeszcze bardziej, żebyś to ty je nosił.

Potem zasłoniła sobie usta i pobiegła do łazienki.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Jesteś pewny, że to właśnie ja mam się tym zająć? - za­

pytała Brenda.

Siedziała na kolanach Kye'a. Zapadał wieczór i byli w re­

dakcji sami.

- Jestem najzupełniej pewny. - Uśmiechnął się. - Rada

Miejska ma posiedzenie wieczorem, więc twoje poranne
mdłości nie będą ci przeszkadzały.

Zaśmiała się z żartu. Wiedziała co prawda, że przypadłość,

o której mówił, nie ogranicza się u kobiet w ciąży jedynie do
poranka, jednak w jej przypadku tak właśnie się działo.

- I zdobądź więcej informacji o tym Pellegrinie. Zrobimy

o nim artykuł.

- Dobrze - powiedziała Brenda i przytuliła twarz do poli­

czka męża. Ostatnio jej samopoczucie znacznie się poprawiło.
Miała lepszy nastrój, dieta nie była tak dotkliwa, jak się oba­

wiała, a wspólne z Kye'em wieczorne spacery stały się dla
nich obojga okazją do snucia planów na przyszłość i marzeń.

- Myślę, że powinieneś mnie zaprosić na uroczystą kola­

cję - powiedziała Brenda, poprawiając się na jego kolanach.

- Jasne. - Uśmiechnął się lekko, gładząc jej drobne plecy.

- Zapraszam cię. A co będziemy świętować?

- Jesteśmy małżeństwem od czterdziestu czterech dni -

spojrzała na swój zegarek z Myszką Miki na cyferblacie -
i około dziewięciu godzin.

background image

2 8 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

- To jakaś okrągła rocznica?

Brenda przysunęła się do niego jeszcze bliżej.

- Każda chwila z tobą wydaje mi się warta uczczenia.

- Popatrzyła mu w oczy i znalazła w nich ciepły blask czuło­
ści. - Myślę, że jesteśmy szczęśliwi nie tylko dlatego, że

jesteśmy nowożeńcami. Chyba po prostu pasujemy do siebie.

Kye opuścił nieco rękę, na której opierały się plecy Bren­

dy, i pocałował ją namiętnie, z całą słodyczą, jaką wzbudziło
w nim jej wyznanie.

Brenda czuła jego miłość i była ona dla niej niczym cu­

downy lek wzmacniający. Stopniowo przestawała się bać no­
wej sytuacji. Jeszcze miesiąc i skończą się te nieszczęsne
mdłości, myślała, a życie wróci do normy. Będzie miała po

prostu większy brzuch i będzie na siebie bardziej niż dotąd
uważać, to wszystko.

Kye popatrzył na nią tajemniczo i powiedział:

- Musiałem mieć jakieś przeczucie, że zbliża się ta czter­

dziesta czwarta rocznica i dziewięć godzin, bo kupiłem ci
prezent. Chyba dobrze zrobiłem? - dodał, udając wahanie.

- Prezent? Znów nieprzyzwoita bielizna? - wypytywała

zachłannie. Potem zmarszczyła groźnie brwi. - Kye, przez tę,

którą mi kupiłeś ostatnio, i tak zarywamy kolejne noce.

- To niespodzianka. Nie mogę ci powiedzieć. - Zsadził ją

z kolan i wstał. - Weź torebkę i chodźmy...

Brenda uwiesiła mu się u szyi.

- Daj mi ją teraz.
- Nie mogę.

- Dlaczego?
- Bo jest w domu.
Puściła jego szyję i zaczęła się zastanawiać.
- W domu? Gdzie? Niczego nie zauważyłam.

- W tym pokoju, gdzie ma być pracownia. - Wziął

Razem będzie nas troje 2 8 1

z krzesła torebkę Brendy i założył jej na ramię. Potem zdjął
z wieszaka swoją kurtkę i skierował się do wyjścia. - Im szyb­
ciej się stąd ruszymy, tym szybciej się dowiesz, co to jest.

- No to jedźmy. - Brenda była już przy drzwiach wyjścio­

wych.

Niespodzianką okazał się przenośny komputer, podłączo­

ny bezpośrednio do systemu działającego w redakcji. Kye
kupił dodatkowo prosty zestaw dębowych mebli, które zdobi­
ły połowę nie do końca jeszcze wyremontowanego pomiesz­
czenia. Resztę pokoju zajmował ścielący się na podłodze bre­
zent, szlifierki oraz piramida puszek z farbami.

- Jeśli nie będziesz się czuła zbyt dobrze - mówił Kye,

pochylając się nad nią, gdy usiadła przed komputerem, aby od
razu sprawdzić, jak działa - możesz go zabrać ze sobą do
łóżka i przesłać gotowy tekst prosto do redakcji. Wystarczy
tylko, że podłączysz komputer do tej wtyczki. Kiedy dziecko

się urodzi, będziesz mogła pracować tutaj, jeśli będziesz
chciała.

Brenda popatrzyła na niego z pełną niedowierzania wdzię­

cznością. Nie przypuszczała, że aż tak wziął sobie do serca jej
obawy i wątpliwości. Teraz będzie mogła w razie potrzeby
zostać w domu, a jej praca na tym nie ucierpi. Będzie jej co
prawda brakowało redakcyjnego ruchu, kontaktu z ludźmi,

ale przecież miała korzystać z tego rozwiązania tylko w razie
konieczności.

Mimo wszystko, przez moment poczuła ukłucie żalu za

utraconą niezależnością, ale uczucie to szybko minęło. Kye
będzie szczęśliwy, kiedy dziecko się urodzi. I ona także bę­
dzie szczęśliwa. Och, żeby tylko to wszystko nie działo się tak

strasznie szybko, pomyślała.

- Działa idealnie. - Brenda zbliżyła dłoń do monitora.
- Możesz porobić nekrologi - powiedział Kye z twarzą

background image

2 8 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

pokerzysty. - Tak na próbę, żebyśmy byli pewni, że jest do­

brze podłączony.

Popatrzyła na niego podejrzliwie.

- Przecież to twój tydzień na rubrykę zgonów.
- Oczywiście, chodziło mi tylko o to, żeby wypróbować

działanie systemu.

Brenda pokiwała głową z udanym politowaniem.

- Kye, chciałeś mnie złapać na taki tani chwyt?

Westchnął ciężko.
- Myślałem, że się nabierzesz.
- Jestem w ciąży, ale nie jestem głupia.

Brenda siedziała razem z członkami grupy Wojowników

Mokradeł przy długim stole w restauracji Barroughsa. Wszy­

scy w skupieniu słuchali zarejestrowanego na taśmie przebie­

gu spotkania z Radą Miejską, w którym wzięli udział Pelle­

grino oraz doktor Wayne Haven, znany ornitolog. Obaj rzecz­

nicy ochrony przyrody wypowiadali swoje opinie z przekona­

niem, ale unikając emocjonalnego tonu. Pellegrino wyraził

także żal z powodu incydentu z burmistrzem. Podkreślił, że

był to wypadek, spowodowany przez dziecko pani Cox, które

cisnęło w pana Kimborough butelką.

Członkowie Rady byli uprzejmi, zainteresowani tematem

i zadawali wiele dociekliwych pytań. Mimo to wśród słucha­

jących nagrania panował nastrój przygnębienia. Nie pierwszy

raz spotykali się z tym, że Rada Miejska przyjmuje ich racje

z zainteresowaniem i uwagą. Doświadczenie nauczyło ich

jednak, że nie musi to wcale oznaczać rzeczywistej przychyl­

ności urzędu.

- No i co o tym myślisz? - spytał ktoś przywódcę Wojow­

ników. - Jak będą głosować?

- Trudno coś powiedzieć na sto procent. - Pellegrino po-

Razem będzie nas troje 2 8 3

patrzył markotnie na swoją kawę, po czym podniósł wzrok

i potoczył nim po zebranych. - Ale powinniśmy być przygo­

towani na ich odmowę.

Na chwilę zapadła głucha cisza. Pierwsza przerwała ją

Brenda, która znowu włączyła magnetofon, tym razem na

nagrywanie, przesunęła go w stronę przywódcy grupy i posta­

wiła pytanie, które wszyscy zadawali sobie w myślach.

- W jaki sposób można się przygotować na odmowę Rady

Miejskiej?

Pellegrino rozparł się wygodniej na krześle, na ustach za-

igrał mu lekki uśmieszek.

- Zastanawiałem się nad tym - powiedział z namysłem.

- Jeśli mimo wszystko wydadzą zgodę na hotel, gubernator

powinien się dowiedzieć, że jesteśmy niezadowoleni, bardzo

niezadowoleni...

Wszyscy pokiwali głowami na znak, że są tego samego

zdania.

- Co prawda, wątpię - ciągnął Pellegrino - żeby guberna­

tor się tym przejął, ale w każdym razie narobimy w mieście

trochę zamieszania i Rada następnym razem zastanowi się

dwa razy, zanim odmówi. Najlepiej, żebyśmy dali gubernato­

rowi znak tu, u nas. To by zrobiło największe wrażenie.

Rita Cox wyglądała na zaskoczoną.

- Dać gubernatorowi znak tu, u nas? Jakim cudem? Ma­

my wysadzić kamienicę?

Wszyscy w napięciu czekali na odpowiedź. Brenda spraw­

dziła, czy magnetofon wszystko rejestruje.

- To proste - powiedział Pellegrino. - Gubernator ma

łódź, którą wstawił do warsztatu na przystani w Warrenton.

- Uprzedzam, że nie mam zamiaru - Rita wyglądała tym

razem na naprawdę zaniepokojoną - niczego niszczyć.

Pellegrino uśmiechnął się do niej.

background image

2 8 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

- Ja także. Mój plan polega na tym, żeby zrobić demon­

strację, kiedy gubernator odbierze jacht i będzie płynął w górę

rzeki.

- Ale jak nas zobaczy z rzeki? - zapytał jeden z członków

grupy. - Znasz kogoś, kto ma łódź?

Pellegrino uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Będziemy wisieć przywiązani do mostu.
Znowu zapadła pełna konsternacji cisza, którą przerwał

śmiech Pellegrina.

- Potrzebny będzie sprzęt wspinaczkowy. Nie będzie

mógł nas nie zauważyć, bo będziemy trzymać transparent
z żądaniem ochrony terenów zamieszkanych przez czaplę błę­
kitną.

Wszystko stało się jasne. Wojownicy Mokradeł zaczęli

wymieniać uwagi, omawiać szczegóły, zastanawiać się, skąd
zdobyć sprzęt wspinaczkowy dla tych, którzy nie mieli włas­
nego.

Brenda zamyśliła się. W college'u należała do grupy wy­

sokogórskiej i miała nawet pewne osiągnięcia, choć nie była

oczywiście alpinistką. Z tych czasów zostało jej też całe po­
trzebne wyposażenie. Serce zabiło jej szybciej.

Gdyby wzięła udział w akcji Wojowników, to byłby dopie­

ro reportaż! Już widziała siebie, zawieszoną między niebem
a rzeką na linie przymocowanej do barierki mostu, razem
z ludźmi protestującymi przeciwko bezmyślności władz.
Wtedy nagle przypomniała sobie, że jest w ósmym tygodniu
ciąży.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kye starannie przyłożył górną krawędź paska tapety do

styku posmarowanej klejem ściany i sufitu jadalni. Rozwinął
tapetę na tyle, na ile mógł sięgnąć z drabiny, a resztę przekazał
Brendzie, która wygładziła dolny koniec szczotką i wykrzyk­
nęła:

- Pasuje idealnie! Ten dom ma niewiarygodnie proste

ściany. - Podała mu szczotkę. - We wszystkich podręczni­

kach piszą, że nie powinno nam pójść tak łatwo.

Kye wygładził tapetę na górze i oddał Brendzie szczotkę.
- To dopiero pierwszy kawałek - powiedział.
- Nie bądź pesymistą. Mam przeczucie, że jeszcze ty­

dzień i będziemy mogli korzystać z jadalni.

- Obawiam się, że nie.

Uniosła głowę i popatrzyła na niego.
- Dlaczego nie?
Kye spojrzał w dół. Brenda miała na sobie starą czapkę

z daszkiem i równie wysłużoną, za dużą bluzę od dresu. Spod
bluzy wystawały gołe nogi, gdyż zaczynało jej być za ciasno
w spodniach. Przez chwilę Kye napawał się tym widokiem.

- Bo nie mamy mebli - powiedział.
- Mama i tata dali nam pieniądze na meble, jako prezent

ślubny.

Wyciągnęła za końce następny kawałek tapety, który mo­

czył się wraz z innymi w wielkiej kuwecie pod drabiną, i po-

background image

2 8 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

dała go Kye'owi. On zamocował tapetę jak poprzednio pod

sufitem i puścił dolny koniec, który zjechał w ręce Brendy.
Wygładziła papier na dole i znów zawołała:

- Idealnie! Słuchaj, może damy sobie spokój z gazetą

i założymy firmę remontową?

Podała mu szczotkę, Kye wygładził zmarszczki na górze

i oddał jej narzędzie.

Pamiętał, jak ojciec Brendy wręczył mu kopertę z miną

człowieka zmuszonego do zrobienia czegoś, na co nie ma
najmniejszej ochoty. Brenda, tryskając entuzjazmem, opro­

wadziła wtedy rodziców po domu, któremu on, Kye, poświę­
cał każdą wolną chwilę. Ich reakcją było widoczne przeraże­
nie.

Kye widział, jak entuzjazm Brendy blednie, i poczuł do jej

rodziców niechęć i żal. Nie dlatego, że potraktowali tak
bezceremonialnie dom, który był jego oczkiem w głowie i
z którym wiązał tyle planów, ale dlatego, że zranili własną
córkę. Podejrzewał, że potraktowali ją w ten sposób nie po raz
pierwszy. Dlatego nie miał wielkiej ochoty korzystać z ich

pieniędzy.

- Dzwoniłaś do nich? - spytał badawczo.
Brenda klęczała, wygładzając dolną krawędź tapety.
- Aha- kiwnęła głową, pochłonięta swoim zajęciem.
- Mówiłaś, że jesteśmy w ciąży?
- Aha.
Wstała i odeszła dwa kroki, żeby popatrzeć, czy obie wstę­

gi tapety są równo położone. Unikała jego wzroku.

- Co oni na to? - spytał.
- Och, no wiesz. - Podeszła do drugiego paska, uklęknęła

i wygładziła nie istniejącą zmarszczkę. - Ty zwariowałeś, ja
zwariowałam, oboje zwariowaliśmy. Teraz już nigdy nie wy­
robię sobie nazwiska, nie będę miała czasu, żeby robić to, co

Razem będzie nas troje 2 8 7

powinna robić kobieta z moimi zdolnościami i wykształce­
niem. .. Jak zwykle.

Kye położył dłonie na górnym szczeblu drabiny i popa­

trzył w dół. Brenda nie podniosła oczu.

- Brendo - powiedział.
- Słucham?
- Popatrz na mnie.
Spojrzała w górę. Jej oczy były bez wyrazu.

- Ty też tak myślisz? - spytał.
Wstała. Na jej twarzy odmalowało się rozżalenie.
- Nie. - Podeszła do deski wspartej na dwóch krzyżakach

i usiadła na niej, zwieszając ramiona między kolanami. - Mo­
głabym ci to wszystko zacytować, zanim jeszcze do nich
zadzwoniłam.

Kye zszedł z drabiny i zbliżył się do niej, wycierając dło­

nie w swoje zniszczone dżinsy.

- To, co oni uważają za najważniejsze, wcale takie nie jest

- powiedział łagodnie. - Wcale nie myślą o twoim szczęściu,
tylko o swoich własnych planach wobec ciebie.

Usiadł obok niej. Przesunęła się, żeby zrobić mu więcej

miejsca, i kiwnęła głową.

- Ja to wszystko wiem. Już dawno temu postanowiłam, że

będę ich brać takimi, jakimi są. Chciałabym tylko, żeby oni
także potrafili mnie zaakceptować. Nie umiem ich tak napra­
wdę szanować ani podziwiać, ale ich kocham.

Otoczył ją ramieniem i przysunął do siebie.

- To dobrze. Tylko nie bierz sobie za bardzo do serca tego,

co ci mówią.

Westchnęła i przytuliła się do niego.
- Byłoby może lepiej, gdybyśmy mieli dziecko, kiedy

byśmy się już trochę urządzili.

- Brendo, nie ma takiego momentu, który jest najlepszy,

background image

2 8 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

żeby mieć dziecko. Po prostu trzeba dostosować do niego
swoje życie i przekonać się, że dziecko daje znacznie więcej
niż odbiera.

Były chwile, kiedy mąż zaskakiwał ją trafnością swoich

sądów.

- Bardzo cię kocham - powiedziała i zaśmiała się - cho­

ciaż pachniesz jak Pan Proper.

- Bardzo ci dziękuję. - Pocałował ją w czoło. - Ty pach­

niesz nie lepiej. Słuchaj, jesteś po prostu dobra i dlatego będziesz
miała w tym fachu nazwisko, dziecko nie ma tu nic do rzeczy.

Brenda popatrzyła na niego z powątpiewaniem i bez prze­

konania kiwnęła głową.

- Mówię ci, że tak jest. Twój artykuł o Pellegrinie jest

świetnie napisany i bardzo uczciwy. Pokazujesz go jako zde­
klarowanego obrońcę środowiska, ale nie ukrywasz, że jest
w nim także coś z aktora, który lubi występować przed publi­
cznością. Masz jasność spojrzenia i dlatego zajdziesz daleko.

Brenda poczuła wdzięczność za słowa, które sprawiły jej

wielką przyjemność. Jednak dobre samopoczucie psuła jej
świadomość, że w swoim artykule nie napisała ani słowa
o nowym planie Pellegrina. Nie wspomniała o tym także
Kye'owi.

Nie mam powodów, żeby czuć się winna, myślała. W koń­

cu to jest mój temat i mam prawo zająć się nim tak, jak
uważam za właściwe. Poza tym, cała rzecz może w ogóle nie
dojść do skutku, jeżeli Rada nie wyrazi zgody na budowę
hotelu. Coś jej jednak mówiło, że to płonna nadzieja.

- Dobrze sie czujesz? - spytał Kye. - Może skończymy

na dzisiaj i pójdziemy gdzieś na kolację?

Zdjął jej czapkę z głowy i miękkimi ruchami palców za­

czął masować kark. Brenda poddała się temu z pomrukiem
zadowolenia.

Razem będzie nas troje

289

- Wolałabym, żebyś mi zrobił swój słynny omlet.

Zjedli na tarasie. Późnowiosenny wieczór był suchy

i chłodny, powietrze przesycał aromat tajemniczej, pogrążo­
nej w ciemnościach rzeki.

- Przyjemnie tu, ale robi się trochę za zimno. Chyba nie

chcemy, żeby dziecko dostało kataru i nie dawało ci spać po
nocach - powiedział Kye, wziął Brendę w ramiona i uniósł do
góry. Przytuliła się do niego, rozkoszując się bliskością jego
ciała.

- Myślę, że nie ma potrzeby martwić się o dziecko, Kye.

Jest pod moją opieką i nic mu się nie stanie.

- Wiem o tym. I właśnie dlatego ktoś musi się opiekować

tobą. - Pocałował ją i wniósł do ciepłego domu.

- Czego sobie teraz życzysz? - zapytał, zatrzymując się

w połowie drogi między schodami a salonem. - Dietetyczny

jogurt i telewizja czy łóżko i ja?

- Uwielbiam cię - powiedziała Brenda i pocałowała go

- ale mam też niejaką skłonność do jogurtu. Mogłabym do­

stać najpierw jogurt, a potem ciebie? Albo... najpierw ciebie,
a potem jogurt?

- Wolę być pierwszy. - Kye zaczął wchodzić po schodach.
- Jaki ty jesteś zachłanny - powiedziała oskarżycielskim

tonem, całując go w szyję.

- Chcesz i mnie, i deseru, i to niby ja jestem zachłanny?

Kye, stojąc przy kontuarze oddzielającym poczekalnię od

komisariatu, przeglądał wyciąg z akt policyjnych przeznaczo­
ny dla prasy. Życie w cichym małym miasteczku ma mnóstwo
zalet, jeśli oczywiście nie jest się wydawcą gazety, który szu­
ka materiału na pierwszą stronę, myślał melancholijnie. Ofi­

cjalna zgoda na budowę hotelu, która została ogłoszona przez

background image

2 9 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Radę Miejską tego ranka, na szczęście rozwiązywała część pro­
blemu. Brenda już wzięła się do pisania, zostawił ją nad kompu­
terem, posapującą z gniewu i walącą z impetem w klawisze. Kye

potrzebował jednak jeszcze czegoś dla przeciwwagi.

Nie znalazłszy niczego ciekawego w raportach, zapukał

do drzwi komisarza. Stary znajomy Kye'a przywitał go jak

zwykle żelaznym uściskiem dłoni i posadził w fotelu naprze­
ciwko siebie. Twarz komisarza raczej nie wyrażała zadowole­
nia.

- Słyszałeś, że Rada odrzuciła petycję Wojowników prze­

ciwko budowie hotelu? - Właściwie nie było to pytanie, ale

stwierdzenie.

Kye kiwnął głową.

- To było do przewidzenia. Miastu potrzeba pieniędzy,

a hotel to gwarantowany zysk.

Komisarz pokręcił głową.
- Mało mnie obchodzi, kto ma rację, a kto nie. Obchodzi

mnie to, że teraz zacznie się dziać diabli wiedzą co, a służby
porządkowe znajdą się między młotem a kowadłem.

- Chyba się nie boisz, że dostaniesz kamieniem w czasie

demonstracji? - uśmiechnął się Kye.

Komisarz nie odwzajemnił uśmiechu.
- Zwieszanie się z mostu to coś gorszego niż zwykła de­

monstracja.

Kye uniósł brwi.
- Zwieszanie się z mostu?
- Myślałem, że to ty robisz gazetę w tym mieście. - Ko­

misarz aż poruszył się na krześle. - Chcesz powiedzieć, że nic
nie wiesz? Nie wysyłasz do tych Wojowników Mokradeł żad­
nych reporterów?

Kye poczuł jakby chłodny dotyk wzdłuż kręgosłupa.
- Co konkretnie wiesz na ten temat?

Razem będzie nas troje 291

- Wieść niesie, że Wojownicy chcą zwiesić się na linach

przymocowanych do mostu we wtorek o dziesiątej rano, do­
kładnie wtedy, kiedy będzie przepływał gubernator, który od­
biera łódź z warsztatu w Warrenton.

Jakiś mroczny i niejasny dotąd domysł stanął nagle Kye'o-

wi przed oczami w pełnym świetle, w postaci osobliwego
równania. Reporter „Herolda" plus ekstremistyczni Wojowni­

cy równa się brzemienna kobieta zawieszona na linie między
niebem a wodą. Poczuł, jak blednie.

- Kto ci przyniósł tę plotkę?
Komisarz wzruszył ramionami.
- Nie wiem, gdzie jest jej źródło. Powiedział mi o tym syn,

który usłyszał od kogoś w szkole. Nie zdziwiłbym się, gdyby
rozpuszczał ją sam Pellegrino. W każdym razie, jako tutejszy
stróż porządku, byłbym niezmiernie wdzięczny... - Kye słuchał
go już tylko z zawodowego obowiązku. Jakaś jego część, wolna

od przerażenia i gniewu, robiła notatki i zapamiętywała szczegó­
ły - .. .gdybyś przedstawił także nasz punkt widzenia. Świetnie
się sprawiliście pokazując, co o tym wszystkim sądzą obrońcy
środowiska, i pewnie to jest najlepszy temat w tym roku, ale

pomyślcie i o nas. Wielu chłopców z policji też jest za ochroną
środowiska, ale my musimy przede wszystkim chronić ludzi.
Czasem przed innymi ludźmi, a czasem także przed nimi samy­
mi, więc jeśli będziemy musieli wciągać tych wiszących Wojow­

ników, chciałbym, żeby znalazł się także ktoś, kto przedstawi
sprawę z naszej perspektywy.

Kye kiwnął głową. Zdołał już całkowicie zapanować nad

emocjami. Popatrzył na komisarza z chłodnym zdecydowaniem.

- W porządku. Będę tam osobiście.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Kye? Kyyye! - wołała Brenda, idąc przez ciemny salon.
Wywiad z miejscową pisarką potrwał dłużej niż się spo­

dziewała. Rzuciła torebkę na sofę i zdjęła różową jedwabną

marynarkę, która stanowiła komplet ze spodniami. Zawiesiła

ją na oparciu krzesła w pustej kuchni. Ekspres do kawy był

włączony, co oznaczało, że Kye jest w domu.

Zdarzało się nieraz, że kiedy przychodziła później niż

zwykle, zastawała go w kuchni, przygotowującego kolację,
albo dobiegał ją zapach pizzy czy jakiejś chińskiej potrawy na
wynos, stojącej w ciepłym piekarniku.

Tego wieczoru nie było jednak żadnego z tych zapachów.

Co więcej, zazwyczaj przytulny dom wydał jej się dzisiaj
dziwnie cichy, jakby nikt w nim nie mieszkał.

Wśliznęła się do jadalni i jej wzrok automatycznie po­

wędrował ku górnym szczeblom drabiny, gdzie Kye spę­
dzał ostatnio dziewięćdziesiąt procent wolnego od pracy
redakcyjnej czasu. Jednak drabina była złożona i oparta
o ścianę.

- Oho - powiedziała cicho do siebie. Jakiś szósty zmysł

mówił jej, że czekają coś nieprzyjemnego.

Wtedy usłyszała, jak Kye wychodzi z piwnicy. Kroki na

schodach były stanowcze i niespieszne, jakby odzwierciedla­
ły stan jego duszy. Brenda zebrała się w sobie: Kye wiedział
o planie Pellegrina.

Razem będzie nas troje

293

Kiedy znalazł się na górze, wyraz jego twarzy był opano­

wany, ale gdzieś pod spodem czaił się gniew.

Podeszła, żeby go objąć i pocałować na powitanie.

- Cześć - powiedziała jak gdyby nigdy nic. - Wywiad

z Jenny Bragą się przeciągnął. Ona jest strasznie gadatliwa.
Wyobraź sobie, ona uważa, że...

Urwała. Kye stał z rękami opartymi na kuchennym stole,

patrząc na nią przenikliwie.

- Myślałem, że wyjechałaś z miasta - powiedział cicho -

i zapomniałaś mi o tym powiedzieć.

Zaśmiała się trochę nerwowo.
- No wiesz. Co za pomysł.
- Tak jak zapomniałaś mi powiedzieć, że zamierzasz ska­

kać z mostu.

Miał prawo być zły i gotowa była to przyznać. Ukrywanie

tego przed nim wydało jej się teraz niemądrym posunięciem.
Ale tkwiąca w niej niezależna kobieta i gotowa na wszystko
reporterka jeszcze się broniła.

- Kto ci o tym powiedział?
Pokręcił głową, nie spuszczając z niej wzroku.
- Nikt. Dowiedziałem się od komisarza Bentona, że Wo­

jownicy mają zamiar opuścić się na linach z mostu, kiedy

będzie przepływał gubernator. Wyciągnąłem wnioski.

- Raczej pochopne.
- Jeżeli się mylę - powiedział z kamienną twarzą - to dla­

czego nawet słowem nie wspomniałaś o planach Wojow­
ników?

Nie było sensu dalej udawać. Nagle dzieląca ich szerokość

kuchni wydala jej się rozległa jak Sahara.

- Bo z góry wiedziałam, co byś powiedział.
- Dobrze. Ale ja i tak to powiem. Zabraniam ci uczestni­

czyć w tej akcji.

background image

2 9 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Te słowa ugodziły ją jak rozgrzane żelazo. Podeszła

do niego i zatrzymała się po przeciwnej stronie kuchennego
stołu.

- Za kogo ty się uważasz, żeby mówić do mnie w ten

sposób?! - krzyknęła mu prosto w twarz.

- Za twojego męża i, w tym wypadku, również szefa -

odpowiedział równie spokojnie jak poprzednio. - Jeśli będzie
trzeba, zamknę cię na klucz, ale nie pójdziesz!

Zbliżyła się do niego jeszcze bardziej. Cała aż drżała.
- Nie ośmielisz się!
Zgiął w łokciach ręce, na których się opierał, i zniżył twarz

tak, że ich nosy prawie się dotykały.

- Owszem, ośmielę się! - wykrzyknął, nagle tracąc pano­

wanie nad sobą.

Brenda instynktownie odskoczyła w tył.
Kye odwrócił się, złapał worek ze śmieciami i szarpnię­

ciem otworzył drzwi na dwór. Brenda wybiegła za nim i zaj­
rzała mu w twarz, kiedy wyrzucał śmieci do pojemnika na
podwórku.

- Możesz mi zabraniać - mówiła, zatrzaskując klapę po­

jemnika i idąc za nim z powrotem do kuchni - ale to nie

znaczy, że ja cię posłucham. Owszem, jestem twoją żoną
i - tak się składa - podwładną, ale oprócz tego jestem jeszcze
wolną kobietą! Wydaje ci się, że tylko dlatego, że jestem
w ciąży...

Odwrócił się nagle w połowie pokoju, zatrzymał w miej­

scu i utkwił w niej wściekłe spojrzenie.

- Nie. Zabroniłbym ci nawet, gdybyś nie była w ciąży.
Jej gniew jakby przygasł, ustępując rozżaleniu.
- Dlaczego? Mam doświadczenie we wspinaczce. Prze­

cież kiedyś ci o tym mówiłam! Mam świetny sprzęt. Poza tym
Pellegrino wie, co ro...

Razem będzie nas troje

295

- Pellegrino się popisuje! - przerwał jej ze złością. - Nie

robisz tego dla sportu ani żeby ratować komuś życie. Robisz to...

- Robię to - tym razem ona mu przerwała, celując w nie­

go palcem - bo to jest moja praca! Reporterzy jeżdżą na
wojnę, idą do więzienia, idą do piekła, jeżeli to jest niezbędne,
żeby zdobyć materiał!

- Robisz to - chwycił ją za nadgarstek i zmusił, by opu­

ściła oskarżycielski palec - bo bardziej ci zależy, żeby być
Brendą Wielką Gwiazdą Dziennikarstwa niż zaledwie Brendą
Stuart! Mam wrażenie, że wcale nie chodzi ci o hotel ani
o tych całych Wojowników, tylko o to, żeby twoi rodzice zo­
baczyli, że nie jest z tobą tak źle, jak myśleli, że nadal jesteś
gotowa robić karierę za wszelką cenę, tak jak cię nauczyli.

Brenda pobladła. Musiała przyznać, że mignęła jej w któ­

rymś momencie nadzieja, że rodzice zobaczą ją w wieczor­
nych wiadomościach.

- Wiedziałem, że tak jest - podsumował triumfalnie Kye.

- Co się, do diabła, z tobą dzieje? Oni chcą się powiesić na

tym cholernym moście, tak? A nie przyszło im do głowy, że
będą narażać nie tylko swoje życie, ale także życie policjan­
tów, którzy będą musieli ich powstrzymać? To idzie za dale­
ko, Brendo. Nie pozwolę ci ryzykować życia.

Poczuła się nagle zupełnie odsłonięta i upokorzona. Były

to dwa uczucia, których najbardziej w życiu nienawidziła.

- To mój materiał. Nie możesz mi zabronić, żebym go

opisała tak, jak zechcę.

Patrzył na nią przez długą, bardzo długą chwilę. Widziała,

jak w jego oczach gniew ustępuje wyrazowi uporu.

- Owszem, mogę - powiedział. - Zwalniam cię z pracy.

Obrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni.
Brenda stała w bezruchu i słuchała, jak tyka kuchenny ze­

gar, szumi lodówka i kapie woda z kranu.

background image

2 9 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Świetnie, pomyślała. W takim razie pojadę tam jako człon­

kini Wojowników Mokradeł i sprzedam swój artykuł jakie­
muś wielkiemu tygodnikowi albo stacji telewizyjnej, komuś,
kto płaci wielkie pieniądze i nadaje przez satelitę. Wtedy zo­
baczymy, komu będzie przykro.

Pozbierała się i podeszła do kuchni, żeby nastawić czajnik.

Przy każdym ruchu czuła prawie fizyczny ból. Zwolniona. To
słowo brzmiało obco, jakby nie potrafiła go zrozumieć.

Postawiła na gazie rondel z potrawką z kurczaka i stopnio­

wo zaczęła odzyskiwać zdolność spokojnego rozumowania.

Kye zwolnił ją, bo był wściekły. W końcu była najlepszą

reporterką, jaką miał kiedykolwiek w swojej gazecie. Zasta­
nawiała się, czy aby nie dlatego był aż taki wściekły, że nie
podzieliła się z nim w porę swoją rewelacją.

Popatrzyła na pusty talerz, rozważając możliwości ruchu,

jakimi dysponuje. Może pójść do swojego kącika, który nazy­

wali pracownią, i zjeść kolację, przeglądając teksty wpisane
wczoraj do komputera. Może też dać Kye'owi jeszcze jedną

szansę.

Zdarzało im się kłócić, ale nigdy jeszcze nie rozeszli się

w ten sposób. Nie podobało jej się to. Budziło złe wspomnie­
nia z dzieciństwa - wiecznie niezadowolonych z niej rodzi­
ców i napiętego milczenia, którego nie sposób było rozłado­
wać.

To ważne, pomyślała, żeby zrozumiał, o co mi naprawdę

chodzi.

Stanęła u szczytu schodów do piwnicy i zawołała go po

imieniu.

Kye upuścił śrubę, którą przykręcał właśnie do obluzowa­

nej obudowy pieca. Głos żony zupełnie go zaskoczył. Prędzej
by się spodziewał, że Brenda zatrzaśnie go w piwnicy, a sama
zamknie się w pokoju na górze. Postanowił być czujny.

Razem będzie nas troje 2 9 7

- Co? - spytał szorstko.
Zapadła cisza. Teraz mnie zatrzaśnie, pomyślał Kye i po­

żałował swojej hardości. Zamiast tego usłyszał, jak spytała
równie napiętym głosem:

- Jadłeś coś?
Ta troska jeszcze bardziej go zaskoczyła. Poczuł się trochę

zakłopotany.

- Nie - odpowiedział.
- Chcesz trochę potrawki z kurczaka?
- Poproszę.

- Możesz zjeść teraz albo zostawię ci w piecyku na

później.

Podniósł śrubkę i włożył ją na właściwe miejsce.

- Dwie minutki - zawołał.

Nie bardzo wiedział, co się dzieje. Brenda nie zachowała

się tak, jak się spodziewał. Co prawda, to właśnie ta nieprze-
widywalność zawsze go w niej fascynowała. Dopóki nie zo­
stał jej mężem.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kye wspiął się po schodach, wystawił głowę przez klapę

w kuchennej podłodze i zobaczył Brendę, krzątającą się po

kuchni we wzorzystym fartuszku. Na nakrytym stole paliła się

świeczka. Ten obrazek zupełnie go rozbroił. Nieczęsto widy­

wał Brendę w roli pani domu.

Na dźwięk jego kroków obróciła się z wyrazem niepewno­

ści, malującym się na twarzy. Kye poczuł, że to on ponosi

winę za tę jej niepewność i zapragnął jak najszybciej zatrzeć

nieprzyjemne wrażenie. Uśmiechnął się.

- Ładnie pachnie - powiedział.

- Potrawka z puszki i kilka moich specjalnych dodatków.

- Tak? - Odsunął krzesło, żeby usiąść. - A co dodałaś?

- Pietruszkę. I posmarowałam grzanki masłem.

- No, no. Chyba cię przeniosę do rubryki porad kuchennych.

Miał to być żart, ale dopiero gdy wypowiedział te słowa,

zdał sobie sprawę z ich dodatkowego znaczenia.

Przez chwilę Brenda była jakby zakłopotana, ale zaraz

uśmiechnęła się, podając mu koszyk z pieczywem.

- Czy to znaczy, że przyjmujesz mnie z powrotem do

pracy?

Postawił koszyk między nakryciami.

- Dobrze, miejmy to już za sobą - powiedział z namy­

słem. - Jesteś współpracownikiem „Herolda", ale to nie daje

ci prawa do zachowywania wiadomości dla siebie. Nigdy nie

Razem będzie nas troje 299

pytałem cię wprost o szczegóły spotkania z Pellegrinem. Za­

kładam więc, że powiedziałabyś mi o jego planach, gdybym

cię o to spytał?

Tym razem Brenda poczuła się winna.

- Oczywiście. Przepraszam, że ci sama nie powiedziałam.

Byłam zbyt skoncentrowana na swoim reportażu.

Kye pomyślał, że była raczej skoncentrowana na swoich

rodzicach, ale zachował tę opinię dla siebie.

- A ja przepraszam, że na ciebie krzyczałem - powiedział.

Oboje odetchnęli z ulgą. Zapanowała między nimi zgoda.

Zjedli kolację, rozmawiając o wywiadzie z miejscową pisarką.

- Tapetujemy? - spytała Brenda, wstając od stołu, kiedy

skończyli jeść.

Kye podszedł do niej z tajemniczą miną. Wziął ją w ra­

miona i niespodziewanie uniósł w stronę schodów.

- Kocham cię - powiedział złowieszczo.

- Nigdy nie skończymy tego domu - zaśmiała się Brenda.

- Stoi od stu lat, może jeszcze chwilę poczekać.

Leżeli wyczerpani i szczęśliwi na wielkim łożu w ciemnej

sypialni. Przyjemnie chłodne powietrze studziło ich rozpalo­

ne szalonymi emocjami ciała. Oboje byli wciąż jeszcze złą­

czeni - już nie fizycznie, ale nawet mocniej, jakby otaczała

ich jakaś promieniująca aura wspólnoty, jedności dwojga. By­

ło to wspaniałe uczucie.

- Potapetujemy trochę? - spytał Kye, komicznie naśladu­

jąc głos Brendy.

- Odczep się! - Wybuchnęła śmiechem. - Jest dziewiąta

wieczór, chcę herbaty i prawa do wypoczynku.

- Szanuję twoje prawa i dlatego zrobię ci herbaty. W ku­

chni są dla ciebie pyszne ciasteczka.

- Jesteś wspaniały. A ja sobie tymczasem obejrzę moją

background image

3 0 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

starą uprząż. Od lat jej nie wyjmowałam. Muszę ją wziąć na

jutrzejsze spotkanie, bo Pellegrino...

Wstała i podeszła do krzesła, żeby się ubrać, i w tym mo­

mencie spojrzała na Kye'a. Wyraz jego twarzy sprawił, że
słowa zamarły jej na ustach.

- Uprząż? To znaczy sprzęt do wspinaczki, tak? - powiedział

to cicho, ale w jego głosie było niedowierzanie i złowieszcze tony.

- Tak - potwierdziła nieco zaskoczona.
- Czy ty jesteś głucha?! - Zrobił kilka kroków w jej stro­

nę, potem cofnął się, jakby w obawie przed samym sobą. - Co
ci mówiłem pół godziny temu w kuchni?

Brenda dopiero teraz zrozumiała, że się pomyliła sądząc, iż

wszystko sobie wyjaśnili. A więc - nadal wojna, pomyślała.

- Nie mówiłeś, tylko krzyczałeś jak jakiś pruski żandarm

i potem mnie za to, zdaje się, przepraszałeś! - wykrzyknęła.

- Bardzo słusznie zresztą!

Kye podszedł do niej blisko.
- Nie przepraszałem cię za to, co krzyczałem. Nie pój­

dziesz na tę demonstrację.

Brenda zrobiła krok do przodu.
- Owszem, pójdę, jako reporterka „Herolda" albo czegoś

innego, bez różnicy. Jestem członkiem grupy i pójdę jako
demonstrantka, a potem sprzedam artykuł komuś, kto potrafi
docenić dobry materiał.

Kye pochylił się nad nią groźnie.
- A może wyślesz go od razu do swoich rodziców? Prze­

cież o to w tym wszystkim chodzi, prawda?

- W tym wszystkim chodzi o to - gniew i napływające jej

do oczu łzy sprawiły, że jej zawsze mocny głos załamał się
- żeby ktoś mówił ludziom, co się dzieje za ich plecami.

- Szczytny cel. Tylko popatrz, co naprawdę tobą kieruje,

bo ja to widzę jak na dłoni.

Razem będzie nas troje 3 0 1

Nie ma sensu z nim dyskutować, pomyślała Brenda.
- Więc jak, jestem zwolniona, czy nie? - spytała zimno.
- Jesteś zwolniona.
- W porządku.
Wzięła z łóżka swoją bluzę, nałożyła ją i z wielką godnością

podążyła ku drzwiom, nie zwracając najmniejszej uwagi na to,
że dolna połowa jej ciała pozostaje nie ubrana. Przy samych
drzwiach obróciła się do niego i powiedziała wyniośle:

- Będę spać i mieszkać w pracowni na dole aż do dnia

demonstracji. Potem możesz sobie znaleźć nowego pomocni­
ka do przyklejania tapet, bo mnie już tu nie będzie.

Odwróciła się na pięcie z zamiarem opuszczenia sypialni,

ale ledwo pociągnęła za klamkę, drzwi zatrzasnęły się z hała­
sem, popchnięte ponad jej głową przez Kye'a. Jego ręka nadal
się na nich opierała, on sam zaś stał tak blisko niej, że prawie
się dotykali. Brenda uznała, że w tej sytuacji bezpieczniej
będzie nie wykonywać gwałtownych ruchów. Czekała.

- Jesteś moją żoną - powiedział cichym głosem, w któ­

rym brzmiała śmiertelna powaga - i nosisz moje dziecko.
Zostajesz tutaj. Mieszkaj sobie w pracowni, pisz powieść albo
co innego, rób, co chcesz, ale, do diabła, przysięgaliśmy sobie
i dotrzymasz tej przysięgi.

Brenda podniosła na niego roziskrzone oczy.
- Przysięgałam, że nie opuszczę mądrego i rozsądnego

człowieka, a ten gdzieś zniknął.

- Tak bywa z mężczyznami - odparował - których żony tra­

cą nagle mądrość i rozsądek. - Opuścił rękę i otworzył drzwi.
- Poduszkę i koce znajdziesz w bieliźniarce, za ręcznikami.

Blada z wściekłości Brenda odepchnęła go i wypadła z sy­

pialni, zatrzaskując za sobą drzwi tak, że o mało nie wyleciały
z futryny.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

„Chmura przesłoniła księżyc. Justine bezszelestnie przy­

padła do ziemi, znajdując schronienie w plątaninie rododen­
dronów. Strażnik uzbrojony w karabin uzi przeszedł o krok
od niej i zniknął jak duch w zaroślach..."

Brenda przeczytała na monitorze komputera trzy zdania,

które stanowiły już ósmy początek tego samego opowiadania.
Potem nacisnęła przycisk służący do kasowania i patrzyła,
jak, słowo po słowie, tekst znika z ekranu.

Kiedyś, pomyślała, mogłabym wyciągnąć kartkę z maszy­

ny do pisania, zgnieść ją w kulkę i cisnąć w kąt. Kasowanie
literek na monitorze to zupełnie nie to samo. Nie ten efekt.

Jak się okazało, Kye nie żartował, kiedy mówił, że ją

zwalnia. Miała nadzieję, że koło wtorku, kiedy trochę ochło­
nie, zadzwoni do niej i poprosi, żeby przyszła do redakcji.
Wtorek był najgorętszym dniem, ponieważ materiał wysyłano
do drukarni w środę przed południem i zawsze były jakieś,
przyniesione w ostatniej chwili, ogłoszenia i artykuły, któ­
rych wpisywanie trwało zwykle do późnego wieczora.

Jednak telefon nie zadzwonił. Kye wpadł na chwilę w po­

rze obiadu, zjadł coś naprędce, zamienił z nią kilka słów i po­

jechał do redakcji.

Było już po północy, kiedy Kye zapukał do pracowni,

w której od kilku dni mieszkała Brenda.

Razem będzie nas troje 3 0 3

- Wejdź - powiedziała.

Od dłuższej chwili siedziała, bezmyślnie wpatrując się

w ciemne okno ponad pustym ekranem komputera.

- Zobaczyłem, że jeszcze nie śpisz. - Stanął niezdecydo­

wany na środku pokoju z płaszczem przewieszonym przez
ramię. - Właśnie wróciłem z redakcji - dodał, choć Brenda
doskonale o tym wiedziała.

- Kto robił dzisiaj nekrologi? - spytała tonem, z którego

niewiele można było wywnioskować.

- Tiffany. - Kye nie o tym chciał z nią rozmawiać, ale

postanowił zaczekać ze swoim tematem. - Przekupiłem ją
wolnym piątkiem, będzie miała długi weekend.

Brenda poczuła ukłucie żalu, że wszystko poszło gładko

mimo jej nieobecności.

- Cieszę się, że tak sobie świetnie radzisz - powiedziała

niedbale, stukając w klawisze i udając, że jest bardzo zajęta
poprawianiem nie istniejącego tekstu. - Nie będzie żadnych
komplikacji, jak stąd wyjadę.

Kye odłożył płaszcz na krzesło i podszedł do niej powoli.
- Nie zrobisz tego - powiedział z cichym, spokojnym

przekonaniem. - Kochasz mnie.

Jego pewność rozwścieczyła ją, ale postanowiła zachowy­

wać się równie spokojnie jak on. Wykonała na komputerze
końcową operację i popatrzyła na niego poważnie.

- Nawet jeśli cię jeszcze kocham - powiedziała powoli

- nie zostanę, skoro moja ciąża jest dla ciebie powodem, żeby
mnie więzić.

Kye minął ją i podszedł do okna. Potem odwrócił się

i usiadł na wąskim parapecie. Pokręcił głową.

- Może naprawdę nie powinienem cię wypuszczać, dla

twojego własnego dobra. Przecież bierzesz udział w tej histo­
rii z mostem nie dla artykułu, tylko dlatego że to jest niebez-

background image

3 0 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ-

pieczne. A ty chcesz udowodnić sama sobie, że mimo ciąży
nic sienie zmieniło...

- Kye - Brenda z impetem wstała od komputera - jesteś

dziennikarzem, więc nie baw się w mojego terapeutę.

- Wcale nie muszę- powiedział spokojnie, opierając ręce

na parapecie. - Zrozumiałem to, kiedy byli u nas twoi rodzi­
ce. Chcesz, żeby byli z ciebie dumni, a oni uważają, że ta
ciąża złamie ci karierę, więc masz zamiar im pokazać, że

wcale tak nie jest.

Odwróciła głowę, nie chcąc popatrzeć mu w oczy.

- Robię to wyłącznie dla siebie - powiedziała z naciskiem,

ale jej głos nie zabrzmiał tak zdecydowanie, jak chciała.

Skłamała i Kye wiedział o tym. Przez długą chwilę w po­

koju panowało milczenie. Wreszcie Kye spytał łagodnie:

- Wiesz, co myślę?

Wahała się kilka sekund.
- Co? - zapytała w końcu z udaną obojętnością.
Podszedł bardzo blisko, położył dłonie na jej ramionach

i obrócił ją ku sobie. Ich oczy spotkały się. W spojrzeniu
Kye'a było głębokie skupienie.

- Myślę, że spotkanie ciebie było najlepszą rzeczą, jaka

zdarzyła mi się w życiu. Mnie nie musisz niczego udowad­
niać. Jesteś wspaniała, Brendo. Dla mnie jesteś wspaniała.

Brenda wysunęła się z jego ramion. Wiedziała, że Kye ją

kocha, tak jak ona kochała jego, ale miłość wyobrażała sobie

jako uczucie, które dodaje skrzydeł. Tymczasem ona czuła się

spętana.

- Kocham cię - powiedziała przez ściśnięte gardło - ale

nie przestanę pracować tylko dlatego, że jestem w ciąży. Je­
stem reporterką, Kye. Jeżeli ty nie chcesz mojego artykułu,
napiszę go dla kogoś innego.

Na twarzy Kye'a nie drgnął ani jeden mięsień. Cały wie-

Razem będzie nas troje

305

czór zastanawiał się, jak doprowadzić do kompromisowego

rozwiązania.

- A gdybyś zrobiła ten reportaż bez opuszczania się na

linie?

Brenda oparła się nagłemu impulsowi, żeby przystać na

ten pomysł i za jednym zamachem uzdrowić sytuację. O nie,
pomyślała, to byłoby tchórzowstwo.

- Taki reportaż mógłby zrobić każdy. Mój ukaże się

w „Newsweeku".

Kye poczuł, że spokój zaczyna go opuszczać.

- Więc chcesz ryzykować życie swoje i dziecka, żeby

udowodnić, że możesz zawsze postawić na swoim?

- Ty chyba powinieneś to zrozumieć - odparła. - To prze­

cież ty zawsze stawiasz na swoim, ty o wszystkim decydu­

jesz. Które zdjęcie jest dostatecznie ostre, a które nie, który

artykuł przyjąć, a który odrzucić... - wzięła głęboki oddech
i dokończyła - i co twoja żona może robić, a czego nie może.
A to jest moje życie, Kye.

- I naszego dziecka - dodał, podnosząc nieco głos. -

A jedno i drugie jest związane z moim.

Brenda przełknęła ślinę. Wiedziała już, co te słowa dla niej

znaczą. Jej serce zabiło szybciej.

- W takim razie zmuszasz mnie, żebym zerwała ten wę­

zeł, aby móc robić to, co jest dla mnie ważne.

Kye poczuł, że traci panowanie nad sobą. Poderwał się

z miejsca, minął Brendę i wielkimi krokami podszedł do
drzwi.

- Dobrze - wycedził. - Jeżeli musisz ryzykować życie,

żeby sobie udowodnić, że jesteś coś warta, proszę bardzo.
Droga wolna. Nie będę cię zatrzymywał. Ale pomyśl o jed­
nym: na jak długo ci to wystarczy?

Brenda popatrzyła na niego zaskoczona.

background image

3 0 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Myślisz, że to wystarczy na całe życie? - spytał, zata­

czając dłonią szeroki łuk. - Czy twoi rodzice będą cię podzi­
wiać aż do, daj im Boże zdrowie, dziewięćdziesiątki, czy
raczej przez najbliższy tydzień? Jeżeli komuś trzeba udowad­

niać swoją wartość, to nie wystarczy raz, trzeba to robić ciągle
na nowo. A pamiętaj, że tu nie chodzi wcale o twoją wartość.
Tu chodzi o ich kompletną niezdolność docenienia cię, nie

z jakiegoś konkretnego powodu, ale po prostu jako córki. To,
co chcesz osiągnąć, może ci zająć całe życie. - Podszedł do

wyjścia, ale na progu się zatrzymał. - Śpij dobrze - powie­
dział i cicho zamknął za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

David Pellegrino dokładnie obejrzał wspinaczkowy sprzęt

Brendy. Sprawdził liny i karabińczyk, który służył do moco­
wania liny do trwałego oparcia. Tym razem miała to być

balustrada mostu.

- W porządku - powiedział, oddając jej sprzęt z wyrazem

zastanowienia na twarzy. - Jesteś pewna, że dasz sobie radę?

Brenda popatrzyła na grupę zebraną w mieszkaniu Rity

Cox i pomyślała, że Wojownicy wyglądają na podekscytowa­

nych perspektywą zbliżającej się akcji. Ona sama jednak nie
potrafiła w sobie wzbudzić podobnego entuzjazmu. Nie rozu­
miała, dlaczego. Przecież tyle ją kosztowało wywalczenie
sobie prawa do udziału w tym przedsięwzięciu.

Zmusiła się do zuchowatego uśmiechu.

- Nie ma problemu. Zrobię wam świetne zdjęcia na tle

poranka. Będziecie na pierwszych stronach gazet.

Pellegrino poklepał ją po ramieniu.

- W porządku. Tego nam trzeba. Dobra, słuchajcie -

zwrócił się do grupy z tajemniczym uśmieszkiem. - Jest mała

zmiana planów.

Skierowały się na niego pełne oczekiwania spojrzenia.

- Gubernator przyspieszył swój urlop o jeden dzień - mó­

wił Pellegrino. - Już tu jest. Po południu odebrał łódź z przy­
stani i wyjeżdża jutro rano.

Wszyscy wpatrywali się w niego w napięciu, chociaż wic-

background image

3 0 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

dzieli, co powie. Brenda poczuła, jak żołądek podchodzi jej

do gardła.

- Ruszamy dziś w nocy - powiedział Pellegrino.

- Dziś w nocy? - powtórzyła Rita Cox. - Nie mam na

dzisiaj nikogo do dzieci.

Pellegrino skinął ze zrozumieniem głową.
- Jesteś usprawiedliwiona. Ile osób może pójść?

Oprócz niego i Brendy ręce podniosło pięć osób.

- Sześcioro wystarczy - podsumował Pellegrino.
Rita zwróciła się do jedenastoletniej dziewczynki siedzą­

cej obok niej, która zabawiała malutkie dziecko.

- Mandy, dałabyś sobie radę - spytała córkę - gdybym

poszła dzisiaj, a nie jutro? Ciocia Sylvia pracuje i nie będzie

mogła z wami zostać. Wiesz, że robię to dla czapli i dla naszej

pięknej zatoki.

Dziewczynka uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

- Wiem, mamo. Jasne, że tak.
- Będziesz musiała sama przygotować śniadanie i zapro­

wadzić Sissy do sąsiadów przed wyjściem do szkoły.

Mandy wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że to

dla niej drobiazg.

- Jasne. Przecież już nieraz tak robiłam.

Rita przytuliła córkę, a członkowie grupy wyrazili uznanie

dla samodzielności dziewczynki.

Brenda uśmiechnęła się do niej i poczuła, że Mandy kogoś

jej przypomina. Nie mogła tylko sobie uświadomić kogo.

Ostatnie szczegóły ustalono z wojskową dokładnością.

Wszyscy uzgodnili zegarki i umówili się na moście o trzeciej

w nocy, by umocować sprzęt w tajemnicy. Pellegrino narysował,

w jaki sposób trzeba zawiązać liny, żeby nie dało się ich wciąg­

nąć do góry. Potem rozeszli się, podając sobie w milczeniu ręce.

Razem będzie nas troje 309

Światło księżyca wpływało do pokoju, który nazywali pra-

:ownią. Brenda ocknęła się ze snu na dźwięk niewielkiego

rudzika i wkładała teraz w pośpiechu dżinsy. Zniecierpliwiła

się nieco, gdy poczuła opór suwaka. Wciągnęła brzuch i jakoś

jdało jej się zaciągnąć błyskawiczny zamek, o zapięciu guzi­

ka jednak nie było nawet mowy. Zapięła więc tylko pasek,

naciągnęła bluzę, która zakryła górną część spodni, i podeszła

io okna.

W księżycowej poświacie majaczył potężny most, po któ­

rym wiodła trzypasmowa droga do Waszyngtonu. Wyraźnie

odcinały się ostrzegawcze światła dla samolotów w górnej

części mostu, reszta konstrukcji rozpływała się w głębokich

ciemnościach.

Brenda poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po ple­

cach, ale zaraz się opanowała. Spięła włosy w koński ogon,

wzięła kurtkę i aparat fotograficzny. Cicho zeszła po scho­

dach. Na dole odłożyła swoje rzeczy i poszła do kuchni napić

się wody, żeby zwilżyć wyschnięte gardło. Potem wsiadła do

samochodu, czując ulgę, że Kye dotrzymał słowa i nie starał

się jej zatrzymać.

Tymczasem Kye, leżąc z rękami pod głową i oczami utk­

wionymi w sufit, słyszał każdy ruch Brendy. Słyszał ciche

kroki po schodach, brzęk szklanki w kuchni, trzaśniecie wyj­

ściowych drzwi. Słyszał silnik samochodu, którego dźwięk po

jakimś czasie oddalił się i ucichł.

Mógł ją zatrzymać siłą, ale to by niczego nie załatwiło.

Przymusowa bezczyność jego położenia sprawiła, że miał

wrażenie, jakby coś miało w nim eksplodować.

Kiedy silnik samochodu Brendy przestał być słyszalny,

wstał i ubrał się. On też miał zamiar zrobić reportaż dla swojej

gazety.

Wziął swój aparat fotograficzny i zbiegł po schodach. Sta-

background image

3 1 0 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

nął jak wryty na widok canona Brendy, leżącego na stoliku

w hallu. Przypomniał sobie brzęk szklanki w kuchni i doszedł

do wniosku, że musiała odłożyć swój aparat, żeby napić się

wody, a potem w pośpiechu o nim zapomniała. Nie będzie

miała czasu po niego wrócić, jeżeli zorientuje się dopiero na

moście, bo Pellegrino na pewno chce umieścić wszystkich na

miejscach przed świtem, zanim ktokolwiek mógłby ich zoba­

czyć i spróbować przeszkodzić.

Czy Brenda mimo wszystko weźmie udział w akcji, jeżeli

nie będzie mogła robić zdjęć? - zadał sobie pytanie Kye.

Młody prawnik powitał Brendę pełnym entuzjazmu uści­

skiem dłoni. Wiatr rozwiewał im włosy, kiedy szli na drugą

stronę mostu, aby dołączyć do tych, którzy przyszli wcześniej.

W milczeniu obserwowali, jak Pellegrino mocuje liny. Bren­

da oddała swoją uprząż i patrzyła, jak mu ją przekazują.

- A gdzie Rita? - spytał ktoś, kiedy wszyscy przywitali

się z Brendą.

- Będzie trochę później - odpowiedział ktoś inny. - Jej

dziecko ząbkuje i musiała zostać dłużej, żeby je uśpić.

Pellegrino sprawdził każdą z lin, po czym zniknął pod

mostem, gdzie zgodnie z planem umocował liny do środko­

wego przęsła, tak że były zupełnie niedostępne dla stojących

na moście. Los im sprzyjał. W czasie całej operacji nie przeje­

chał ani jeden samochód.

Brenda przeszła na drugą stronę, oparła się o barierkę i po­

patrzyła w dół. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że może

spaść. Wszystko było bardzo dobrze przygotowane, to pra­

wda, ale przecież wypadek zawsze może się zdarzyć. Tym

w końcu jest życie - wielką tajemnicą, ciemną i głęboką jak

niewidoczna rzeka, która płynęła bezszelestnie kilkadziesiąt

metrów niżej.

Razem będzie nas troje 3 1 1

A jeśli spadnę? - zapytała sama siebie.

Całe jej ciało oblało jakieś zimne i ciemne paraliżujące

uczucie, nie tyle strach przed śmiercią, ile lęk przed utratą

wszystkiego, co miała - Kye'a i dziecka.

- Wszystko gotowe. Schodzisz za parę minut - usłyszała

nagle dobiegający z tyłu głos.

Odwróciła się i zobaczyła czyjąś zamazaną twarz. Zamru­

gała powiekami.

- Brenda, dobrze się czujesz? - mężczyzna wziął ją za

ramiona i popatrzył uważnie w oczy.

Zebrała się w sobie i przywołała na usta pogodny uśmiech.
- Jasne. Podziwiam widoki.

- Nie wyglądasz najlepiej.

- Musiałam się umalować po ciemku.

Pellegrino zaśmiał się i poprowadził ją na drugą stronę, ku

grupie demonstrantów, którzy obserwowali, jak młody prawnik,

jako pierwszy, zapina rzemienie i paski, po czym odbija się od

barierki, zjeżdża dziesięć metrów w dół i zawisa w powietrzu.

Mimo gęstego mroku Brenda odruchowo sięgnęła po apa­

rat fotograficzny, ale jej dłoń napotkała tylko gładką powierz­

chnię kurtki. Zupełnie zaskoczona poklepała się po drugim

boku. Znowu nic. Musiała zostawić go w samochodzie!

I nagle z całą jasnością zobaczyła, jak wychodzi w pośpiechu

z kuchni, myśląc o Kye'u, i bierze ze sobą tylko kurtkę, aparat

zostawiając na stoliku. Boże! Jak mogła być tak głupia?

Za prawnikiem podążył następny członek grupy.

Kiedy wszyscy wychylali się poza barierkę, żeby popa­

trzeć, jak opuszcza się w dół, Brenda podeszła do Pellegrina,

żeby powiedzieć mu o aparacie. Zanim jednak zdążyła otwo­

rzyć usta, na moście rozległ się gwałtowny pisk opon. Wszy­

scy podnieśli głowy i zobaczyli wysiadającą z samochodu

w wielkim pośpiechu Ritę.

background image

3 1 2 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I Ż O N Ą . . _

Pellegrino odebrał od niej uprząż.
- Jak dziecko? Udało ci sieje uśpić? - posypały się pytania.
Rita kiwnęła głową i z matczyną dumą w głosie powie­

działa:

- Z małą wszystko w porządku. Dzięki Bogu mam jesz­

cze Mandy. Mówię wam, co to za samodzielna dziewczyna!
Sama uśpiła małą, żebym zdążyła się ubrać, i powiedziała, że
mam się o nic nie martwić, bo ona się wszystkim zajmie. Co
za szczęście mieć taką córkę!

Pellegrino zszedł pod most, by przywiązać linę dla Rity.

Natomiast Brenda uświadomiła sobie nagle, kogo przypomi­
nała jej mała Mandy. Tym kimś była ona sama w wieku dzie­
sięciu lat.

„Wiem, że nie bardzo lubisz siedzieć sama w domu - ma­

wiała jej matka słodkim głosem - ale ty się tak nudzisz w biu­
rze, a my musimy jeszcze popracować, żeby zarobić dużo
pieniędzy, za które będziemy mogli sobie wreszcie kupić..."

Brenda pamiętała, że wtedy byłaby o wiele szczęśliwsza,

obywając się bez tych wszystkich rzeczy, których ceną była
ciągła nieobecność jej rodziców.

Zadała sobie pytanie, czy mała Mandy popatrzy kiedyś na

swoje dzieciństwo tak jak ona. Obie sytuacje były różne,
w jednej szło o pieniądze, w drugiej o szlachetny cel ochrony
środowiska naturalnego, ale prowadziły w końcu do tego sa­

mego rezultatu: samotne dziecko uśmiecha się i udaje, że
wszystko jest w porządku, bo to jedyny sposób, jaki mu pozo­

staje, by zyskać uznanie rodziców.

Nigdy nie będę taką matką, pomyślała Brenda. Nigdy.
Wzięła głęboki oddech. Teraz, kiedy miała wszelkie po­

wody, żeby się wycofać, mogła wreszcie przyznać się przed
sobą, jak bardzo się boi.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kye pędził w stronę mostu, mając nadzieję, że Brenda jeszcze

nie zdążyła opuścić się na linie. Zaparkował swój samochód
w szeregu siedmiu innych, wziął aparat i pobiegł w stronę wido­
cznej z daleka grupki czterech osób. Pellegrino mocował na kimś

podobne do szelek paski - z pewnością była to.. ..

- Brenda! - krzyknął Kye. - Zaczekaj!

Wpadł pomiędzy Pellegrina a domniemaną Brendę i ujrzał

przed sobą obcą kobietę, która wskazała ręką za siebie.

- Brenda jest tam-powiedziała.
Wtedy zobaczył swoją żonę, pobladłą na twarzy, z rozczo­

chranymi przez wiatr włosami i skulonymi z zimna ramiona­

mi. Kye zatrzymał się o krok od niej, siłą woli powstrzymując
się, by jej nie przytulić.

- Cześć - powiedział cicho. - Cieszę się, że zdążyłem.
- Dlaczego? - spytała, patrząc na niego badawczo.

- Bo... bo nie podoba mi się to, co robisz. Uważam, że to

niemądre, niebezpieczne i niewarte takiego ryzyka... - Na
twarzy Brendy odbiło się rozczarowanie i zniecierpliwienie.
- ...ale - mówił dalej Kye - leżałem tak, kiedy wyszłaś,

i przypominałem sobie nasz ślub, nasz miodowy miesiąc, to,

jak zmieniło się na lepsze moje życie, od kiedy jesteśmy

razem... I pomyślałem, że może nie mam prawa decydować,
co jest dla ciebie bezpieczne, a co nie. Jeżeli to naprawdę dla
ciebie takie ważne - zrób to.

background image

3 1 4 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Wyraz zaskoczenia w jej oczach nie dał mu jasnej odpo­

wiedzi na pytanie, czy jeszcze może ją odzyskać, czy też już

ją bezpowrotnie utracił. Postanowił mówić dalej.

- Niełatwo mi to powiedzieć, ale wiem, że może za bar­

dzo lubię mieć nad wszystkim kontrolę. Nie chcę za ciebie
decydować, chcę ci pomóc w tym, co uważasz za słuszne.

- Westchnął i dodał: - Pomóc ci przejść przez tę barierkę?

Pojedyncza łza spłynęła z oka Brendy. Nadal nie była to

oznaka, z której mógł coś wywnioskować.

Pokręciła głową i westchnęła ciężko.

- Nie - powiedziała, lekko drżąc. - Nie zrobię tego.

Kye poczuł, jak ogarnia go radość. Nie okazał jednak tego.
- Dlaczego?

- Zapomniałam... - głos jej się załamał, odchrząknęła

i powtórzyła - zapomniałam aparatu.

Kye zdjął z ramienia canona Brendy i wyciągnął do niej rękę.
Patrzyła w bezruchu to na niego, to na aparat.
- Przywiozłeś mi go, chociaż wiedziałeś, że skoro go za­

pomniałam, nie będę mogła zejść na dół?

Kye uśmiechnął się szeroko i trącił ją łokciem.

- No i co, niesamowity ze mnie facet, nie?

Wyciągnęła wreszcie rękę po aparat, przewiesiła go sobie

przez ramię i znów dotknęła jego dłoni.

Kye pełen niepokoju czekał na jej słowa. Czy teraz Brenda

zdecyduje się na skok z mostu? A może zrezygnuje, robiąc
ustępstwo, którego później będzie żałować? Czy jest z tej
sytuacji w ogóle jakieś sensowne wyjście?

- Mogłabym teraz zejść na dół zupełnie bezpiecznie - po­

wiedziała wreszcie, uśmiechając się z zakłopotaniem. -1 mo­
że właśnie to powinnam zrobić. Ale kiedy tak stałam na mo­
ście, przypomniałam sobie dzieciństwo. Materialnie nigdy
niczego mi nie brakowało, ale praca moich rodziców była

Razem będzie nas troje

315

zawsze na pierwszym miejscu. Nagle zrozumiałam coś bardzo
ważnego. Zrozumiałam, że coś takiego chcę teraz zrobić sama
- postawić moje dziecko na drugim miejscu. I przysięgłam

sobie, że nigdy czegoś takiego nie uczynię.

- Brendo, na razie dziecko nie będzie jeszcze o tym wie­

dzieć. - Kye ścisnął mocno jej dłoń.

Uśmiechnęła się.
- Mylisz się. Dzieci, nawet najmniejsze, mają w sobie

niezawodny radar, one zawsze wiedzą. W tej chwili zrozumia­

łam, że nic nie jest dla mnie ważniejsze niż ty i dziecko.

Kye porwał ją w ramiona i pocałował tak, że oboje zapo­

mnieli, gdzie są i co robią. Potem uścisnął ją mocno, czując

się najszczęśliwszym z ludzi.

Brenda, wtulona w jego ramiona, miała jedynie mglistą

świadomość tego, że na moście pojawiają się ludzie szeryfa,
że nagle zaczynają ich otaczać błyskające światła samocho­

dów policyjnych, przerywany szum krótkofalówek i głosy
umundurowanych ludzi. Oboje z Kye'em mieli tu zadanie do

wykonania, ale jeszcze przez chwilę chciała nacieszyć się
poczuciem cudownego zrozumienia, które na powrót zagości­

ło w ich związku. Sprawiła to miłość i ona była gwarancją ich
wspólnej, szczęśliwej przyszłości.

W końcu Kye wypuścił ją z objęć, pocałował krótko i po­

wiedział:

- Nie ma rady, dokończymy w domu. Ty bierzesz Wojow­

ników, ja policję.

Kiwnęła głową i sięgnęła po swój aparat.

- No to do dzieła.

- To pójdzie na pierwszą stronę. - Brenda podążała za

Kye'em od kuwety z utrwalaczem do wanienki z wodą, nie

spuszczając oczu ze zdjęcia.

background image

Razem będzie nas troje 3 1 7

3 1 6 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

Teraz oboje przypatrywali mu się w milczeniu.
Na fotografii widniały postacie Pellegrina i policjanta,

który wciągał go na właściwą stronę barierki. Twarz policjan­
ta wyrażała rozdrażnienie wywołane faktem, że plan lidera
Wojowników zadziałał bez pudła. Ludzie szeryfa, nie mogąc
dostać się do przemyślnie zawiązanych lin, musieli czekać, aż
gubernator przepłynie pod mostem, przeczyta transparent

i demonstranci sami podciągną się do góry. Dopiero wtedy
mogła się zacząć interwencja, przedstawiona na zdjęciu Bren­
dy. Twarz Pellegrina, otoczona mokrymi kosmykami czupry­
ny i gęstej brody, promieniała poczuciem zwycięstwa. Poli­
cjant trzymał jego kurtkę w mocnym uścisku. Perspektywa
mostu za nimi dopełniała obrazu.

- No, no, chyba nie jestem taka zła - pochwaliła sama

siebie Brenda.

Kye sięgnął szczypcami po następną fotografię. Przedsta­

wiała ona Wojowników, którzy rozmawiają z gubernatorem,
stojąc przed otwartymi tylnymi drzwiami policyjnego auta,
którym w chwilę później odwieziono ich do aresztu. Mieli
stamtąd wyjść, gdy tylko sędzia ustali wysokość kaucji.

- Świetna robota - skomentował Kye. - Wyraźnie widać,

że osiągnęli swój cel. Gubernator wysłuchał ich i obiecał
wpłynąć na decyzję Rady Miejskiej.

Znów sięgnął do wodnej kąpieli i wyjął zdjęcie przedsta­

wiające plątaninę lin i rzemieni na środku pustego mostu -
zarekwirowany przez policję jako dowód rzeczowy sprzęt do
wspinaczki.

- To jest twoja okładka dla „Newsweeka". Wyślij do nich

ten materiał razem z artykułem. Publikacja murowana. „He­
rold" będzie miał sławną reporterkę. - Uśmiechnął się. - Bo
mam nadzieję, że mimo wszystko zostaniesz z nami?

Brenda popatrzyła na fotografie i oczyma wyobraźni

zobaczyła swoje zdjęcie na okładce słynnego magazynu. Po­
myślała o wielkoduszności Kye'a, który dawał jej właś­
nie możliwość zrealizowania czegoś, o czym zawsze marzy­
ła. Ale Brenda miała jeszcze jedno, ważniejsze marzenie -
być

kochaną i rozumianą. To drugie marzenie spełniło się, kie­

dy Kye podbiegł do niej na moście z jej aparatem fotogra­
ficznym.

- Wiesz co? - powiedziała niespodziewanie poważnym

tonem. - Wtedy, na moście, dokonałam ponurego odkrycia na
Swój temat.

- Jakiego odkrycia?
- Chyba zrobiłam się tchórzliwa - wyznała Brenda i wes­

tchnęła.

Z trudem udało mu się nie roześmiać.
- Co takiego?
- Poczułam, że okropnie się boję.
- Brendo - Kye pogłaskał ją po policzku - nie wydaje ci

się naturalne, że ktoś się boi wisieć na linie kilkadziesiąt
metrów nad głęboką rzeką?

- To nie to, Kye. Robiłam już bardziej zwariowane rze­

czy, ale nigdy nie czułam się tak jak wtedy. To było coś
więcej. - Między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarsz­
czka. - Zrozumiałam, jak bardzo ważne jest dla mnie życic
z tobą. Myślę, że wcześniej nie bałam się niczego, bo nie
miałam nic do stracenia. A teraz... - wzięła głęboki oddech
- teraz mam jeszcze inne życie w sobie i to jest jak bogactwo,
którego nie chcę wystawiać na żadne ryzyko.

- Cieszę się, że tak myślisz. - Jego słowa brzmiały sta­

nowczo i poważnie. - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci

się stało.

Przytulił ją mocno i poczuł, że w jego ramionach napra­

wdę jest bezpieczna. Potem popatrzył jej w oczy.

background image

I " J

3 1 8 OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...

- A teraz nadamy twoje zdjęcia i artykuł faksem tam,

gdzie zechcesz.

Brenda potrząsnęła przecząco głową.
- Przemyślałam to. Nie będę ich nigdzie wysyłać. Ta spra­

wa jest zbyt lokalna.

- Wcale nie - nalegał. - Greenpeace błaga Pellegrina, że­

by się do nich przyłączył. Mówię ci, że to pierwszorzędny
materiał dla każdej ogólnokrajowej gazety. Może ci się już nie
trafić taka oka...

Nie udało mu się dokończyć. Brenda zamknęła mu usta

szalonym, głębokim pocałunkiem. Kiedy oderwali się od sie­
bie, przez chwilę nie mogli wydobyć słowa.

- Kye, to nie jest mi już potrzebne - powiedziała wreszcie

Brenda. - Jesteśmy teraz razem, ty, ja i dziecko. Daj to zdjęcie
na pierwszą stronę „Herolda". Pokażemy wszystkim, co po­
trafi małżeński duet Stuartów. Co ty na to?

- Co ja na to? Kocham cię- powiedział po prostu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1995 09 Ogłaszam was mężem i żoną 1 Canfield Sandra Mąż Do Wynajęcia
Winters Rebecca Ogłaszam was mężem i żoną 03 W zdrowiu i chorobie
Jensen Muriel Walentynki (1998) 03 Pukać trzy razy
Jensen Muriel Facet z piekła rodem
2018 04 18 Będzie skarga do KRRiT za mówienie o transseksualiście Rafalali w rodzaju męskim To de
Przybyłek Agata 2018 Takie Rzeczy Tylko z Mężem 04 Żona Na Pełen Etat
2010 10 04 Kiedy żona bije męża
2011 04 20 Żona polityka skazana za seks z 14 to latkiem
2005 04 27 Frito Lay Żona oskarżonego broni męża
SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ 04 W EPOCE REFORMx
Walker Kate 04 Naprawdę żona
Jon Scieszka Time Warp Trio 04 Your Mother Was a Neanderthal
0437 Sellers Alexandra Tylko razem z żoną
Wykład 04
04 22 PAROTITE EPIDEMICA
04 Zabezpieczenia silnikówid 5252 ppt
Wyklad 04

więcej podobnych podstron