PATRICIA COUGHLIN
Urlop na Jamajce
Wakacyjna miłość
Piątek, 15:37
Rozważał to od miesięcy, lecz decyzję podjął w ciągu
sekundy. Pomysł był śmiały, wręcz szalony, a więc dla
Wina Deverella, który uwielbiał trudne wyzwania, tym
bardziej pociągający.
Spojrzał ponad długim stołem konferencyjnym na Mer-
rill Winters, udając, że cały pochłonięty jest słuchaniem jej
upstrzonego technicznym słownictwem sprawozdania. Cóż
za interesujące rzeczy, zdawała się mówić jego mina. Lecz
tak naprawdę w tej chwili Wina urzekały wyłącznie własne
myśli. Rozważał swój zamiar na wszystkie sposoby i coraz
bardziej się do niego zapalał.
Kiedy przed trzema miesiącami został zmuszony do za-
jęcia miejsca w prezesowskim fotelu morskiego towarzy-
stwa asekuracyjnego ,,Haigh i Deverell" i w polu jego wi-
dzenia pojawiła się skromna aż do pruderii i wydajna aż
do przesady panna Winters, Win zaczął odkrywać w sobie
przeróżne uczucia, a wśród nich to najsilniejsze: pragnął ją
udusić. Teraz jednak z głębi jego podświadomości wypły-
nęło na powierzchnię coś zupełnie nowego.
R
S
W całej Ameryce, poza klimatyzowaną salą na dwu-
dziestym szóstym piętrze biurowca w Providence, trwały
przygotowania do święta Czwartego Lipca, rocznicy nie-
podległości. Dzień był gorący i słoneczny, wymarzony
na żagle. Win wiedział, że wystarczyłoby mu zamknąć
oczy, by poczuć na twarzy niesiony bryzą słony pył wod-
ny, a pod stopami pokład jachtu. Pobożne życzenia.
Ostatnio jedyną namiastką takich dni był słoneczny blask,
który przesączał się przez żaluzje na oknach biura. Może
więc ów wewnętrzny podszept stanowił reakcję na mo-
notonię i kołowrót pracy?
A może natchnienie spłynęło zupełnie skądinąd? Może
wymusiła na nim podjęcie tej decyzji subtelna kolory-
styczna mieszanka, na którą składały się jedwabna bluzka
Merrill i jej jedwabista skóra?
Była niewiele niższa od niego, mężczyzny dość słu-
sznego wzrostu, gdy zaś wkładała buty na wysokim ob-
casie, co zresztą czyniła codziennie, wtedy, patrząc mu
w oczy, nie musiała nawet unosić podbródka. Miał pewne
kłopoty z określeniem barwy jej włosów. Przywodziły
mu na myśl miód, morele, pszeniczne kłosy. Zawsze pu-
szyste i lśniące, z pewnością zyskałyby jeszcze, gdyby
zdecydowała się je powierzyć rękom dobrego fryzjera.
Nosiła okulary w dużej ciemnej oprawie. I tak jak
szkła częściowo przesłaniały jej delikatną, ożywioną
twarz, również biurowy rynsztunek w postaci skromnego
kostiumu częściowo skrywał jej kształtne, ponętne ciało.
Spętana piękność domagała się uwolnienia.
Merrill wydawała się uosobieniem wiecznej kobiecej
tajemnicy, która od niepamiętnych czasów fascynowała
mężczyzn i przywodziła ich do szaleństwa. Win pod tym
R
S
względem nie zaliczał się do wyjątków. Na zewnątrz opa-
nowana, chłodna i uprzedzająco grzeczna, zdradzała swo-
ją zmysłowość w rzadkich chwilach odprężenia. Nagle
jedno spojrzenie, uśmiech, błysk w oczach odsłaniały coś
stłumionego i głęboko ukrytego. Czy była świadomą
swojej prawdziwej natury? Na to pytanie, zależnie od
okoliczności, Win udzielał sobie raz pozytywnej, innym
znów razem negatywnej odpowiedzi. Jako żeglarz wie-
dział, że pod gładkim lustrem morskich wód częstokroć
czają się zdradliwe prądy. Jakich niespodzianek zatem
oczekiwać można pod opanowaną i układną powierz-
chownością panny Winters?
Nuda, ciekawość, hormony - oto trzy przemożne siły,
które stanowiły źródło jego zamiaru, by uchylić zasłony
i poznać prawdę. A może było całkiem inaczej, może za-
działał tu jego chroniczny wewnętrzny niepokój i nie-
zwykły talent do pakowania się w ryzykowne przygody?
Jakkolwiek zresztą przedstawiała się sprawa motywów,
rzecz była postanowiona. Miał zamiar uwieść Merrill
Winters.
R
S
Piątek, 15:42
Wygłaszając sprawozdanie, Merrill nie zapomniała
o tym, by z każdym z dziesięciu mężczyzn, siedzących
przy mahoniowym stole, utrzymywać kontakt wzrokowy.
Starała się mówić wolno i wyraźnie, a ważniejsze uwagi
podkreślać dodatkowo uśmiechem. Stosowny uśmiech,
taki, który wzbudzałby zaufanie i nie posiadał znamion
płochości, był bez wątpienia sztuką niełatwą, ona jed-
nakże we własnym przekonaniu tę sztukę opanowała.
W ogóle była dobra w swoim zawodzie. Negocjowała
kontrakty ubezpieczeniowe na przewóz towarów i osób,
prowadziła rozmowy ze sceptycznymi, a czasem wrogo
nastawionymi adwokatami i zawsze wiedziała, co mówić,
z kim mówić i kiedy mówić, a zwłaszcza - co raczej
przemilczeć. Blisko osiem lat pracy w firmie wykształ-
ciło w niej szósty zmysł, bardzo pomocny w twardych
pertraktacjach.
W życiu prywatnym nie było już tak wspaniale: czę-
sto, jak to się mówi, zapominała języka w gębie, lecz
na płaszczyźnie zawodowej z nieśmiałej istoty zmieniała
R
S
się w kobietę rzeczową, kompetentną, niemal bezlitosną.
Teraz szósty zmysł podpowiadał jej, że już niebawem
spełni się marzenie, które pieściła w sobie od kilku mie-
sięcy. Wkrótce będzie musiała przeprosić zgromadzonych
tu panów, by zdążyć na samolot, lecący na Jamajkę.
A kiedy już zajmie swoje miejsce, poprosi o dużą, bar-
dzo dużą szklankę czegoś zimnego i... egzotycznego.
Jeden z mężczyzn zrobił uwagę, którą przyjęła akcep-
tującym kiwnięciem głową. Następnie spojrzała na Wina
Deverella. Był nienagannie, a zarazem niestosownie
ubrany. Tradycja firmy narzucała pracownikom ciemne
garnitury i jasne koszule. Wybór Wina wypadał często
odwrotnie. W kwestii ubioru, jak zresztą w każdej innej,
naginał obowiązujące reguły do swojego widzimisię i jak
dotąd uchodziło mu to bezkarnie.
Teraz też zachowywał się dość niekonwencjonalnie.
Fizycznie obecny, myślami przebywał jednak gdzie in-
dziej. Obojętny obserwator z pewnością nie zauważyłby
tego rozdwojenia, ale jej spojrzenie, niestety, trudno było
zaliczyć do obojętnych.
Nic nie mogła poradzić na to, że wszystkie kobiety
w firmie, a w ich liczbie również i ona, uważały pana
Wina Deverella za fascynującego mężczyznę. W tym
sensie kontrastował z jej poprzednim szefem, przecięt-
nym w wyglądzie, lecz godnym zaufania Tedem Haig-
hem, który wyjechał na Alaskę w poszukiwaniu młodo-
ści, przygód i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze.
Fakt, że dzieliła z innymi kobietami fascynację Wi-
nem, we własnym mniemaniu bynajmniej jej z nimi nie
zrównywał. Bo czyż nie znała go bliżej? Czyż nie prze-
jrzała go na wylot już pierwszego dnia współpracy? Czyż
R
S
nie postanowiła sobie, że nie ulegnie nigdy jego urokowi,
pozostanie obojętna na próby rozbawienia jej i nie ustąpi
nawet o centymetr? Wytrwanie w tym postanowieniu nie
należało do rzeczy łatwych, Win Deverell bowiem po-
trafił być czarujący i bardzo dowcipny. No i był nieby-
wale przystojny.
Chociaż nie. Nie tyle może przystojny, co ciekawy,
interesujący, pociągający. Jego twarz prowokowała do
stawiania pytań, a w pierwszym rzędzie do pytania o po-
chodzenie blizny nad prawą brwią oraz tej drugiej, dłuż-
szej, na brodzie. Lecz ona, Merrill, wolałaby odgryźć so-
bie język, niż spytać.
Przy zielonych oczach złocisty brąz jego opalonej skó-
ry dawał tak niezwykłe i przykuwające wzrok kolory-
styczne zestawienie, że dopiero w następnej kolejności
zauważało się szczupłe, muskularne ciało. No i ta naj-
bardziej charakterystyczna cecha, że gdziekolwiek był
i z kimkolwiek rozmawiał, zawsze wydawał się rozluź-
niony, wolny od trosk i zadowolony z siebie. Doprowa-
dzało ją to do szału.
Mogłaby teraz wybić go z tej pewności siebie i z tego
rozkosznego snu na jawie, kopiąc pod stołem w kostkę.
Siedzieli wszak naprzeciw, a ich nogi niemalże się sty-
kały. Wystarczyło cofnąć stopę, wyrzucić ją do przodu
i nie chybić celu.
Wspaniała okazja, jednak Merrill nie skorzystała
z niej.
Po pierwsze, miała dwadzieścia dziewięć lat i była
za stara na dziecięce psikusy. Po drugie, zależało jej na
tej pracy. Ubezpieczenia morskie były dziedziną, na któ-
rej się znała i którą, jakkolwiek wielu ludziom mogłoby
R
S
wydawać się to niepojęte, naprawdę lubiła. Pragnęła, aby
siedzący tu mężczyźni widzieli w niej tylko i wyłącznie
profesjonalistkę.
Z tych dwóch powodów wyrzekła się więc przyje-
mności zadania Winowi bólu, za to cisnęła w jego kie-
runku potępiające spojrzenie.
Jakby poskutkowało. O ile do tej pory pozwalał prze-
latywać jej słowom niczym puszkom dmuchawca niesio-
nym przez wiatr, o tyle teraz skupił na nich swoją uwagę.
Oczywiście, obserwując ją od samego początku, to
znaczy odkąd zaczęła wygłaszać sprawozdanie tym swo-
im rzeczowym, ale barwnym, działającym mu na nerwy
stylem, Win nie mógł nie zauważyć, że w jej ciemno-
niebieskich oczach, w których malował się dotąd niczym
nie zmącony spokój, pojawił się na jedną krótką chwilę
niebezpieczny błysk. Był niczym odblask dalekiej burzy,
szalejącej gdzieś poza linią horyzontu. Natychmiast do-
myślił się znaczenia tego sygnału. Ganiła go, że nie słu-
cha, że lekceważy sobie jej słowa, a co za tym idzie, jej
pracę. Ostra babka! Przywołała go do porządku, on zaś
zareagował całkiem instynktownie. Poprawił się na krze-
śle, jak skarcony uczniak, a potem... uśmiechnął.
R
S
Piątek, 16:01
Na widok jego uśmiechu Merrill poczuła nieznośne
swędzenie na całym ciele. Zalała ją gorąca fala irytacji.
Tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi woli utrzymała spo-
kojny ton wypowiedzi, podczas gdy wewnątrz niej płonął
ogień. Teraz nade wszystko pragnęła powiedzieć, co
o nim myśli. Że uważa go za najbardziej bezużytecznego,
nieodpowiedzialnego, całkowicie pozbawionego zasad
pracownika firmy. Jakkolwiek w głosie Merrill nie po-
jawił się najmniejszy nawet ślad rozdrażnienia, Win wie-
dział, że jego uśmiech został przez nią zauważony. Wy-
nikało to chociażby z pochylenia pleców czy ze sposobu,
w jaki przewracała polisy ubezpieczeniowe, w których
szukała pewnych danych, potrzebnych do udzielenia wy-
czerpującej odpowiedzi na zadane jej właśnie przez któ-
regoś z prawników pytanie. Ale już na pewno nie z tego,
że w ogóle szukała tej informacji. Rozważna panna Win-
ters nigdy nie strzelała z biodra.
Gdy po raz pierwszy Winowi udało się wyprowadzić
ją z równowagi, odczuł autentyczny niepokój. Uważał
R
S
bowiem wówczas, że ma do czynienia ze szkłem, stalą,
chitynowym pancerzem, a nie z istotą z krwi i kości. Od
tamtego czasu nauczył się wielu sposobów rozdrażniania
Merrill Winters, często bez jednego słowa. A czasem na-
wet nie musiał się wcale uśmiechać.
Zaiste, przez te trzy miesiące zalazł jej porządnie za
skórę.
Póki prezesował Ted, Win i Merrill spotykali się spo-
radycznie, lecz ich stosunki zawsze były napięte. Obe-
cność jednego była dla drugiego dolegliwością. Docho-
dziło do starć, których charakter i aurę najlepiej bodaj
oddaje skrobanie paznokciami po tablicy czy szybie. Ta
kobieta mogła zdenerwować nawet świętego.
Oczywiście, z niego też był niezły numer. Pałętał się
po biurze w pieskim nastroju i z miną frustrata. Wyjazd Te-
da oznaczał kres pewnej epoki i przywiązanie postronkiem
do biurka, na którym piętrzyły się stosy papierów. I zaczął
codziennie uświadamiać sobie, że z racji temperamentu
i zamiłowań stworzony jest do całkiem innej roboty.
Pomysł założenia firmy zrodził się w głowie Teda
Haigha. Poznali się i zaprzyjaźnili jeszcze na studiach.
Ted przekonał Wina, że talent do interesów jednego oraz
żeglarska pasja drugiego mogą przynieść godne uwagi
dolarowe efekty. W rezultacie firma powstała osiem lat
temu, kiedy obu przyjaciołom brakowało dwóch lat do
trzydziestki. Wystartowała wspaniale. Ted i Win prze-
strzegali skrupulatnie podziału obowiązków. Jeden per-
traktował i przerzucał papiery, drugi jeździł na inspekcje
statków i trudnił się wyceną.
Interes się rozwijał, dochody rosły. Aż oto trzy i pół
miesiąca temu Ted przeżył dramat. Marjorie, jego żona,
R
S
rzuciła go dla dwudziestoletniego tenisisty. Epizod jak
z marnego filmu, a jednak przyjaciel nie mógł się po-
zbierać. Uciekł przed sobą i ludźmi w góry i lasy Alaski.
Win rozumiał go i... zazdrościł, lecz nic nie mogło
osłodzić przejęcia obowiązków Teda. Na dokładkę nie
bardzo rozumiał się na tych papierkowych sprawach. Nie
miał nikogo, komu mógłby wyznać własną niepewność.
Aż wreszcie doszedł do wniosku, że jeśli nie wyrwie się
gdzieś na kilka dni, coś może w nim pęknąć. I wówczas
wpadł na pomysł pojechania razem z Merrill Winters do
Providence, gdzie dla omówienia pewnej sprawy zaprosił
ją Richard Ingraham.
Nie brała ona, rzecz jasna, odpowiedzialności za jego,
Wina, kłopoty, już sam fakt jednak, że rozkwitała w pra-
cy, gdzie on usychał i gasł, powiększał jeszcze jego fa-
talne samopoczucie. Była wzorem organizacji, demonem
porządku, skarbnicą ciekawych pomysłów. W poniedział-
ki rano, kiedy wracał za swoje biurko jak skazaniec do
kamieniołomów, ona zaś pojawiała się niczym sarna przy
wodopoju, zaciskał dłonie w bezsilnej wściekłości, tłu-
miąc w sobie dzikie pragnienie rozszarpania jej na ka-
wałki.
W tej chwili kończyła właśnie odpowiadać na pytanie
Richarda Ingrahama, gospodarza tego spotkania, człowie-
ka o uroku gada, jednak zręcznego i kutego na cztery
nogi prawnika.
Ingraham zmarszczył brwi.
- Wszystko to doskonale rozumiem, panno Winters,
z tym że, nie żałując w swojej odpowiedzi ogólnych for-
mułek, poskąpiła mi pani szczegółów.
Merrill uznała, że zarzut jest bezpodstawny. I już
R
S
chciała sięgnąć ponownie do leżących przed nią mate-
riałów, gdy ku jej wielkiemu zdumieniu Win pośpieszył
jej z odsieczą.
- Uważam, że dane, jakie pan otrzymał, są całkiem
wyczerpujące.
- Być może zadowalają pana, panie Deverell - odparł
adwokat - ale ja jestem tutaj po to, by dbać o interesy
moich klientów.
- Więc proszę to robić, a nie kręcić się w kółko
i marnować czas panny Winters.
Wąskie i bezkrwiste wargi Ingrahama wyrażały
w tym momencie szok, jaki przeżył w związku z tak
bezceremonialnym potraktowaniem swojej osoby.
- Doprawdy? Wydawało mi się, że w interesie pań-
skiej firmy leży uniknięcie procesu sądowego w związku
z tą sprawą. Lecz jeśli moje działanie, by pójść wam na
rękę, uważa pan za marnowanie czasu, to przenieśmy całą
rzecz na salę sądową.
Win ani drgnął. Siedział w swoim fotelu w swobodnej
pozie bywalca operowego.
- Byłoby to dość niefortunne posunięcie - powie-
dział. - Opracowywanie tej sprawy zajęło pannie Winters
cały tydzień i mimo pańskich zastrzeżeń wywiązała się
ze swoich obowiązków bez zarzutu. Ale, oczywiście, jeśli
pańscy klienci chcą wojny przed trybunałem, mają do
tego pełne prawo.
- Cóż, ulegam wrażeniu, panie Deverell, że nie ma
pan wielkiego doświadczenia w negocjacjach. - Ton gło-
su Ingrahama balansował pomiędzy konfrontacją a zgo-
dą. - Nadmienię więc tylko, że koszty związane ze spra-
wą podniosą znacznie opłaty z racji odszkodowania.
R
S
Win zmrużył oczy.
- Być może jestem debiutantem, lecz nie ignorantem.
- Wobec tego zapewne uświadamia pan sobie, że jeśli
wyznaczona przez sąd zapłata za poniesione szkody prze-
kroczy ustaloną pierwotnie sumę odszkodowania, to może
wyniknąć stąd konieczność przejęcia promu.
Prom, o którym wspomniał adwokat, wpadł na trawler
rybacki. Ingraham reprezentował winnego, to znaczy towa-
rzystwo promowe. Spojrzał teraz na Merrill, jakby to ona
przez cały czas przemawiała przez Wina. Odwzajemniła
mu
się spojrzeniem, którym przyznawała się do swej bezrad-
ności. Ingraham zrobił się purpurowy na twarzy.
Atmosfera w pokoju zaczęła przypominać tę ze spe-
lunek, gdzie gra się w pokera. Papiery leżące na stole
mogłyby być równie dobrze kartami, a szklanki, miast
coli i soków, mogłyby zawierać whisky. Panowała pełna
napięcia cisza.
Merrill nie miała wątpliwości, że jeśli faktycznie cho-
dziło tu o pokerową zagrywkę, to sądząc z wyrazu spo-
kojnej pewności siebie na twarzy Wina, musiał on mieć
mocne atuty, przynajmniej fulla bądź karetę.
- Przejmiemy go zatem - powiedział głosem, w któ-
rym pobrzmiewały dalekie grzmoty.
Omal nie zerwała się z krzesła. Odsłonięcia nie takich
kart oczekiwała. Przecież to spotkanie zostało zorgani-
zowane, by osiągnąć cel wręcz przeciwny.
I znów zapanowała w pokoju niemal dotykalna cisza.
Zrobiło się duszno, jakby klimatyzacja przestała działać.
W końcu Ingraham wykrzywił wargi w czymś w ro-
dzaju uśmiechu, obnażając uzębienie proste i kanciaste
niczym klawiatura fortepianu.
R
S
- W porządku - rzekł. - Jeśli propozycja, którą przedsta-
wiła panna Winters, jest pańską ostateczną ofertą, to
przyjmuję ją w tej postaci. - Nabrał w płuca powietrza. -
Przedłożę ją moim klientom z sugestią, by na nią
przystali.
Merrill była jak odurzona. Klienci prawie zawsze szli
za sugestiami swoich adwokatów. A to oznaczało, że wy-
grała. Osiągnęła wszystko, co zamierzała. Mogła teraz ze
spokojnym sumieniem oderwać myśli od zawodowych pro-
blemów i skupić się wyłącznie na czekającej ją podróży.
Dlaczego więc, zamiast po prostu się cieszyć, odczu-
wała zdumienie pomieszane z głęboką urazą? Odpowiedź
nie wydawała się trudna. Oto bowiem po wielu dniach
jej ciężkiej pracy, zbierania danych i starannym obmy-
ślaniu taktyki i strategii, rzecz cała sprowadziła się do
karcianego blefu, wyśrubowania stawki, gdy w ręku mia-
ło się same blotki. Końcówkę przejął Win Deverell i to
on okazał się szczęściarzem. Łatwość, z jaką pokonał
przeciwnika, była wprost nie do zniesienia. Bolała niczym
otwarta rana.
Spotkanie dobiegało końca. Mężczyźni zbierali już pa-
piery i wkładali do teczek. Merrill zrobiła to samo, po
czym, kiwnąwszy głową najbliżej siedzącym, wstała
i skierowała się ku drzwiom. Skoro Win pokonał Ingra-
hama jedną ręką, mógł równie dobrze sam pozałatwiać
pozostałe drobiazgi.
Dopiero na korytarzu poczuła się wolna. Za dwie go-
dziny będzie się już odrywała od ziemi, by spędzić na
Jamajce siedem cudownych dni bez segregatorów, kal-
kulatorów i komputerów, a przede wszystkim bez dener-
wującego Wina Deverella.
R
S
Nagle do jej świadomości, niczym cień drapieżnego
ptaka, wdarła się nowa myśl. Przecież kiedy wróci, stanie
wobec tych samych spraw i problemów, z którymi teraz
brała rozbrat. Ale to będzie dopiero za ponad tydzień.
Tydzień, z którego nie mogła zmarnować ani minuty.
Na korytarzu panowała pustka, gdyż praktycznie we-
ekend już się zaczął. Merrill podeszła do windy i nacis-
nęła guzik. Czekając, odpłynęła myślami ku złocistym,
nagrzanym plażom, białym żaglom na tle szmaragdo-
woniebieskiego morza, wysmukłym palmom, wiecznie
kwitnącym krzewom i tropikalnemu słońcu, które dla niej
okaże się łaskawe. Była tak upojona tymi czarownymi
obrazami, że zaczęła poruszać stopą w takt melodii, którą
podsunęła jej pamięć. Rytm wzmagał się i przyprawiał
o zawrót głowy. Jeszcze chwila, a zawładnie nią do tego
stopnia, że ona, Merrill, uwolni się od teczki, rozrzuci
włosy i zacznie pląsać tu, na korytarzu. Już chciała to
zrobić, gdy tuż za nią rozległ się rozbawiony i poufały,
stanowczo zbyt poufały, głos:
- Bon voyage.
R
S
Piątek, 16:51
Merrill zesztywniała.
Winda, jak na złość, wcale nie miała zamiaru przy-
jechać. Pozostawało więc tylko odwrócić się i spojrzeć
mu w oczy.
Stał dwa kroki od niej. Jeżeli w ogóle człowieka, któ-
ry nonszalancko opiera się łokciem o ścianę i tworzy
z nią ostry kąt, można nazwać stojącym.
Patrzył na nią spokojnym, zamyślonym spojrzeniem. Po-
czuła, że zaczyna jej brakować powietrza. Spuściła oczy,
aby zaraz znowu je podnieść. Zobaczyła rozpięty guzik
marynarki, rozluźniony krawat, a potem przylepiony do
warg Deverella jeden z najbardziej irytujących uśmiesz-
ków, jakimi ją dotąd uraczył. Przemknęło jej przez głowę
pytanie, jak długo mógł już stać tutaj i obserwować ją,
kiedy tak gięła się w biodrach i wybijała pantoflem rytm
melodii. Zdecydowała, że musiało to trwać już od pewnego
czasu. Ostatecznie, miała do czynienia z Winem.
- Dlaczego mnie śledzisz? - wybuchnęła, równocześ-
nie zdając sobie sprawę z absurdalności tego pytania.
R
S
- To było silniejsze ode mnie - odparł suchym to-
nem. - Opuszczając biurowiec, zazwyczaj korzystam ze
schodów pożarowych lub spuszczam się po związanych
prześcieradłach, ale dzisiaj postanowiłem uczynić wyją-
tek i zjechać windą.
Patrzyła na niego z kamiennym wyrazem twarzy. Mil-
czała.
- To miał być tylko żart - uspokoił ją.
- Ach, tak...
- Mam wrażenie, że moje towarzystwo bynajmniej nie
wprawia cię w zachwyt?
- Cóż, skoro codziennie od trzech miesięcy mdleję z za-
chwytu na twój widok, to dzisiaj mogę sobie odpuścić.
- A ja właśnie rozważam możliwość ubezpieczenia
się na życie, gdyż widzę w twoich oczach wrogość.
- Chcesz wiedzieć, skąd się wzięła? Otóż bardzo
zaimponowałeś mi tym, że podjąłeś ogromny trud wie-
lotygodniowej pracy, by zmiażdżyć Ingrahama parowym
walcem swych argumentów.
Wzruszył ramionami.
- Udało się.
- Lecz równie dobrze mogło spalić na panewce.
- Miałem szczęście.
Roześmiała się i potrząsnęła głową.
- O, nie! Stanowczo nie chcę wdawać się z tobą
w żadną szermierkę słowną na początku mego krótkiego
urlopu.
Odwróciła się do niego plecami. Zwariowana winda
jak gdyby zapomniała o tym piętrze. Merrill bardziej po-
czuła, niż usłyszała, że Win odrywa się od ściany i pod-
chodzi z boku.
R
S
- Wiesz, Mel... - zaczął.
- Mówiłam ci już, żebyś nie używał tego zdrobnienia.
- Racja, przepraszam. Wiesz, Merrill, cieszę się, że
chcesz uniknąć walki, bo mamy stanowczo zbyt upalny
dzień.
Jeszcze bardziej rozluźnił krawat. W rozchylonej ko-
szuli na tle jego opalonej skóry pojawiły się kędziorki
włosków.
Przypomniała sobie tamten ranek sprzed kilku tygo-
dni, kiedy wcześniej niż zwykle zjawiła się w pracy i za-
stała go pochylonego nad umywalką. Wówczas po raz
pierwszy zobaczyła jego obnażony tors i po raz pierwszy
od wielu lat doznała uczucia dziewczęcego zawstydzenia.
Nie mówiąc już o zaskoczeniu widokiem wytatuowanego
na jego prawym ramieniu czarno-czerwonym tuszem
morsa z rozdziawioną paszczą. Win zaś po prostu uśmie-
chnął się i jakby nigdy nic pozdrowił ją na dzień dobry.
Z jakimże lękliwym pośpiechem zatrzasnęła za sobą
drzwi i z jakąż pasją próbowała później wyrzucić z pa-
mięci obraz jego muskularnego torsu.
Z nie mniejszą pasją nacisnęła teraz po raz kolejny
guzik windy.
- A więc wybierasz się na urlop - powiedział, jakby
głośno myśląc.
- Zgadza się.
- Nie wiem nawet, gdzie masz zamiar spędzić ten
tydzień. Wiem natomiast, że niechętnie rozmawiasz
w pracy o sprawach osobistych.
- Zgadza się - powtórzyła, zerkając na zegarek.
- Wygląda na to, że bardzo się śpieszysz.
- Raczej tak.
R
S
- Więc zanim mi uciekniesz, chciałbym cię przepro-
sić, że tak bezceremonialnie wtrąciłem się do prowadzo-
nych przez ciebie pertraktacji.
- Doprawdy? A ja uważam, że jesteś tu, by napawać
się swoim zwycięstwem. Wobec tego dowiedz się przy
okazji, że mogłeś równie dobrze unieważnić efekty mojej
tygodniowej ciężkiej pracy. Nie mówiąc już o...
- Naszej ciężkiej pracy - wtrącił łagodnym głosem.
- Co powiedziałeś?
- Powiedziałem naszej ciężkiej pracy. Mój raport
o skutkach kolizji jest dobry, Mel... Merrill, cholernie
dobry. Nigdy mi tego nie przyznałaś, ale wiem, że tak
myślisz.
- W porządku, może i tak myślę. Z tym że do osza-
cowania szkód mogłabym wynająć niezależnego fachow-
ca, który zrobiłby swoją robotę bez krzyku.
- Nie chodzi o ten raport. Chyba nie powiesz mi, że
przez ostatnie trzy miesiące w niczym ci nie pomogłem?
Merrill zbyła pytanie wzruszeniem ramion. Nie po-
trzebowała jego pomocy. Sama też dałaby sobie radę.
- Mało było wsparcia z twej strony w ostatnim tygo-
dniu.
- Tylko dlatego iż zastrzegłaś się na poniedziałkowym
zebraniu, że bierzesz sprawę w swoje ręce.
- Nie miałam wyboru. Było dla mnie jasne, że wciąż
nie rozumiesz, iż na tych spotkaniach obowiązują niemal
dyplomatyczne zasady gry. Są rzeczy, o których się mó-
wi, i takie, o których się milczy.
- Raczej są rzeczy, które ty pomijasz milczeniem. Ja
walę prosto z mostu i drzewo nazywam drzewem, a głu-
potę głupotą.
R
S
- Oto powód, dla którego chciałam wykluczyć cię ze
sprawy.
- Nie dziwi mnie to. Jeżeli coś nie pasuje do twoich
sztywnych szablonów, po prostu to odrzucasz. - Butnie
uniósł głowę. - Wściekałaś się i wściekasz na mnie za
mój niekonwencjonalny sposób pracy.
Patrzyła na niego jak na dziwoląga, on zaś zadał sobie
pytanie, czy wytrzymałby jej pogardę, gdyby Merrill do-
wiedziała się, że, tak naprawdę, sposób jego postępowa-
nia dyktowała do tej pory najzwyklejsza nieznajomość
reguł gry.
- A więc niekonwencjonalnym sposobem pracy na-
zywasz spanie podczas negocjacji, gdy ja odwalam całą
robotę, czy tak?
- Nie spałem. Myślałem.
- O czym?
Uśmiechnął się w stylu Roberta Redforda.
- O tobie,
- Daj spokój.
- Nie dam ci spokoju, póki nie nadjedzie winda. Jest
zbyt gorąco, by zbiegać schodami pożarowymi lub spu-
szczać się po prześcieradłach.
Jego dowcip pozostawił ją obojętną. Win pomyślał,
że z beztroskiego stylu uwodzenia musi przerzucić się
na jakiś inny. Plótł sieć i jeszcze nie wiedział, ile mu to
zajmie czasu i jakich nici użyje, ale już krew pulsowała
mu na myśl o zadaniu, które sam sobie narzucił.
- Dokąd to się wypuszczasz?
Wolałby zapytać „z kim?", lecz nie zawsze najkrótsza
droga jest drogą najprostszą.
Merrill milczała.
R
S
- Rozumiem, chcesz, abym zgadywał. Zacznijmy
więc alfabetycznie. Alaska? Alcatraz? Arkansas?
- Stop. Wygrałeś. Lecę na Jamajkę.
- Sama?
- Dlaczego pytasz? - Wyraz jej twarzy nie należał
do tych, które chwytają za serce.
- Czy drugi człowiek to tabu, o którym nie mamy
prawa nic wiedzieć?
- Jest zasadnicza różnica pomiędzy zwykłym wścib-
stwem a życzliwym zainteresowaniem. Podejrzewam cię
o to pierwsze.
- Podczas gdy prawdą jest drugie. A więc?
- Sama.
Spodobała mu się ta odpowiedź.
- I popełniasz błąd. Jamajka jest jak szlachetne wino,
które smakuje bardziej, gdy pije się je z kimś.
- Wyjeżdżam, żeby odpocząć, a nie prowadzić bujne
życie towarzyskie.
- Znam wyspę. Byłem tam już kilka razy.
Merrill pozostawiła to oświadczenie bez komentarza,
uparcie wpatrując się w pomalowane na szaro drzwi win-
dy.
Nagle Win wykrzyknął, jakby doznał olśnienia:
- A może wpadlibyśmy gdzieś na drinka, bym mógł
ci udzielić kilku rad i opowiedzieć o miejscowych zwy-
czajach?!
Wolno, bardzo wolno odwróciła głowę.
- Wątpię, by zainteresowały mnie zwyczaje, o które
ty w ten czy inny sposób się otarłeś.
- Jasne. - Jego wzruszenie ramion można byłoby
uznać za obronne, gdyby nie towarzyszący temu uśmie-
R
S
szek. - Chociaż na pewno nie znasz tamtejszej legendy
o czarownicy.
- Czy chodzi o Białą Wiedźmę z Rosehall?
- Zwracam honor.
Ujęta nutką chłopięcego rozczarowania w jego głosie,
Merrill poczuła się w obowiązku dorzucić kilka słów wy-
jaśnienia.
- Zanim gdzieś wyjadę, staram się jak najwięcej prze-
czytać o danym kraju czy mieście. W ten sposób zawsze
udaje mi się obejrzeć to, co jest godne obejrzenia, i mogę
z góry zaplanować sobie pobyt aż do najmniejszych
szczegółów.
- Brzmi to dość pedantycznie, lecz dochodzę do
wniosku, że wiesz o Jamajce dużo więcej ode mnie. Dla-
czego więc nie mielibyśmy wpaść na drinka, żebyś to
ty zapoznała mnie z historią i atrakcjami tej wyspy?
Potrząsnęła głową.
- Przykro mi, ale nie będzie żadnej edukacji. Spieszę
się na samolot.
Przyjął odmowę z nonszalanckim uśmiechem. Po-
wzięty plan wymagał pewnej korekty. Doprawdy, trudno
było raczyć się sarniną, gdy sama hasała gdzieś w kniei.
Musiał więc przynajmniej zrobić coś takiego, by przez
ten tydzień myślała o myśliwym.
- Nie ma sprawy. Ja też wybieram się na lotnisko.
Tam będziemy mogli na chwilę przytulić się do jakiegoś
baru. Możemy nawet pojechać tą samą taksówką. Jak wi-
dzisz, są rozwiązania proste i logiczne.
Tak, rozwiązanie było do tego stopnia logiczne, że
uniemożliwiało wszelkie wykręty. A na dokładkę rozleg-
ło się „dzyń" i drzwi windy rozsunęły się.
R
S
- Jestem już spakowana. Będę czekała przed hotelem
o siedemnastej trzydzieści. Jeśli zdążysz do tego czasu,
nie ma powodu, abyśmy nie pojechali razem.
- Ileż wdzięku i serdeczności w tym zaproszeniu -
wymamrotał pod nosem. - Pośpieszę się.
- Rób, jak chcesz.
- Nigdy nie postępuję wbrew sobie.
Słowa Wina zabrzmiały prawie złowieszczo. Kłótnia
wisiała w powietrzu. Merrill uświadomiła sobie, że jak
długo ten człowiek będzie przy niej, nie zacznie cieszyć
się urlopem.
Weszli do windy. Deverell, który przepuścił dziew-
czynę przodem, zdążył jeszcze obrzucić aprobującym
spojrzeniem jej smukłe nogi i krągły tyłeczek. Przypo-
mniał sobie, jak wierciła nim przed kilkoma minutami,
jakby tańczyła rumbę czy sambę.
I stała się rzecz paradoksalna. Próbując wzbudzić
w Merrill zainteresowanie swoją osobą, sam rozpalał się
coraz bardziej na widok tych wszystkich niewieścich deli-
katesów, które, niestety, były wciąż zapakowane. Tydzień
oczekiwania wydał mu się nagle zbyt długi. Ostatecznie,
miał przed sobą dwa wolne dni/Czterdzieści osiem godzin,
z którymi mógł zrobić, co mu się żywnie podobało.
Zjeżdżali windą sami. Gdyby Merrill była innego typu
osóbką, mógłby ją teraz pocałować i wyznać, że spala
się w ogniu miłości do niej już od kilku tygodni. Kobiety
uwielbiają takie słówka, gdyż dają im one poczucie wła-
dzy nad mężczyznami. Zamiast tego wyciągnął rękę i ujął
uchwyt jej teczki. Ich dłonie spotkały się.
- Musisz być wykończona - powiedział. - Pozwól,
że ci to poniosę.
R
S
Zareagowała, jakby miała w teczce przynajmniej mi-
lion dolarów.
- Win, doprawdy, nie musisz...
- Oczywiście, że nie muszę - odparł ściszonym gło-
sem, patrząc jej prosto w oczy. - Ja po prostu chcę.
Cofnęła dłoń i podziękowała mu takim tonem, jakiego
nigdy jeszcze u niej nie słyszał. Również jej mina była
pewną nowością. Stanowiła połączenie zmieszania i po-
dejrzliwości, przy czym podejrzliwość brała tu górę. Za-
iste, nie czekało go łatwe zadanie.
Jakież miał szanse sprawić w przeciągu czterdziestu
ośmiu godzin, by ta statua przybrała pozycję horyzon-
talną?
R
S
Piątek, 17:17
Merrill miała jeszcze czas na szybkie przebranie się
w coś bardziej stosownego, lecz postanowiła zostać
w swym szarym kostiumie. Jakiś wewnętrzny głos pod-
powiadał jej, że nikt nie uwalnia się ze zbroi przed koń-
cem bitwy.
Chwyciła więc jedną ręką większą walizkę z ciu-
chami, drugą zaś mniejszą z osobistym komputerem
i po chwili była już w błyszczącym od marmurów,
luster i mosiądzów hotelowym holu. Skierowała się
ku obrotowym drzwiom. Kiedy wyszła na zewnątrz,
Win już tam czekał, oparty o błotnik taksówki, w któ-
rej otwartym bagażniku czerniły się jego skórzane wa-
lizki.
Ubrany był w spodnie koloru khaki i białą koszulę
z krótkimi rękawami. Na nogach miał lekkie obuwie.
Słowem, zaliczał się do istot, które racjonalnie reagują
na sugestie słupka rtęci, podczas gdy ona lepiła się i roz-
puszczała pod swoim stalowym pancerzem. Cóż za wspa-
niały początek urlopu.
R
S
Wstawiła walizkę do bagażnika i przesunęła się trochę
w bok, by to samo uczynić z komputerem, gdy usłyszała
krótki okrzyk. Spojrzała w dół i zobaczyła dłoń Wina na
karoserii samochodu, rozpłaszczoną pod ciężarem kom-
putera.
- Och, do licha, bardzo przepraszam! - wykrzyknęła,
mocno skonfundowana.
- Drobnostka - wybąkał, rozcierając palce.
- Nie miałam pojęcia, że stoisz tak blisko.
- Chciałem ci pomóc w załadowaniu bagażu.
Więc ten jej wróg i nieprzyjaciel chciał być pomocny!
Biedactwo!
- Boli? - zapytała.
- Trochę, ale niebawem przestanie.
Uspokojona, że nie spędzi tego tygodnia w więzieniu
za zamach na życie obywatela amerykańskiego, włożyła
komputer do kufra i chciała właśnie zatrzasnąć pokrywę,
gdy Win wpadł na ten sam pomysł. Zderzyli się głowami.
Ich wspólny okrzyk oznaczał, iż tym razem ból rozdzie-
lony został bardziej sprawiedliwie.
- Och, przepraszam, nie zauważyłam...
- Nie ma sprawy. - Rozcierał potłuczoną głowę po-
tłuczonymi palcami. - Zamknę bagażnik, a ty wskakuj
do środka.
Usiadła na tylnym siedzeniu, obrzucając leniwego ta-
ksówkarza pogardliwym spojrzeniem, kiedy zaś Win zajął
miejsce obok, jeszcze raz z troskliwością w głosie spy-
tała go o dłoń. Zapewnił ją, że kości ma całe i nie umrze
z upływu krwi. Jednak ręka wydawała się lekko spuch-
nięta, a on sam nieco pobladły. Może jednak było to skut-
kiem piekielnego upału, panującego w taksówce.
R
S
Mieli do wyboru albo zamienić się w dwie kałuże,
albo jechać przy opuszczonych szybach. Wybrali to dru-
gie. Powietrze, które wpadało do środka ostrymi podmu-
chami, miało zapach spalin i rozgrzanego asfaltu. Poza
tym Merrill już po kilkuset metrach jazdy autostradą po-
czuła, że z jej fryzurą dzieje się coś niedobrego, bo nagle
jeden z trzech grzebyków podtrzymujących jej włosy
znalazł się na podołku, a drugi za kołnierzem żakietu.
Pojedyncze pasma włosów zaczęły latać jej przed oczami
niczym jakieś złociste skrzydlate węże.
- Przesuń się do mnie, bliżej środka. Tutaj mniej
wieje - powiedział Win, patrząc na jej bezskuteczną wal-
kę.
- Dobrze mi tu, gdzie jestem - odparła, czując,
że jeden ze skrzydlatych wężów wpadł jej właśnie do
ust.
Win nie czekał, aż wiatr uczyni z jej włosów bocianie
gniazdo, tylko chwycił ją za łokieć i przyciągnął do sie-
bie.
- Chyba nie chcesz sprawiać wrażenia, że lubisz wty-
kać głowę do wialni?
Oburzenie Merrill nie miało granic i już chciała dać
temu odpowiedni wyraz, gdy nagle z całą jasnością
uświadomiła sobie, że los żołnierza na tyłach jest lepszy
od losu pierwszoliniowca.
Usiadła trochę skosem, aby jej udo nie dotykało męż-
czyzny, po czym zajęła się porządkowaniem fryzury.
- Zapomniałaś o czymś - rzekł w pewnym momen-
cie Win, zgarniając ostatni z jej niesfornych loków z po-
liczka za ucho.
Przy okazji zawadził dłonią o jej okulary, by zaraz
R
S
koleżeńskim gestem przesunąć je z czubka nosa na wła-
ściwe miejsce.
Ta krótka scenka zawierała taki ładunek intymności,
iż w sercu Merrill zagościł niepokój.
- Czy teraz lepiej? - zapytał.
- Trochę - przyznała - a będzie dużo lepiej, gdy
wyrwę się wreszcie z tego rozpalonego do białości mia-
sta.
- Ale przecież twoja Sarasota jest nie mniej gorąca
od Providence.
Merrill potrząsnęła głową. Gorąca czy smagana zi-
mnymi wiatrami, zapchana tabunami turystów czy pusta
poza sezonem, Sarasota była jej ukochanym miastem.
Przerzucając się od dziecka z miejsca na miejsce, zmie-
niała klasy, przyjaciół, sąsiadów, a nawet strefy klima-
tyczne, a jednak, kiedykolwiek pomyślała o swoim do-
mu, jej myśli szybowały prostu ku miastu o pięknej na-
zwie Sarasota.
- Panują tam innego typu upały - próbowała wyjaś-
nić coś, co z zasady było trudne do wytłumaczenia.
- Mimo wszystko jest w nich jakaś rześkość, a nie
ta plugawość, lepkość i hałaśliwość, co tutaj.
- Zdaje się - zauważył z uśmiechem - że Providence
od początku nie przypadło ci do serca. Niemniej zadaję
sobie pytanie, jak można nie lubić miejsca, na które za-
ledwie rzuciło się okiem?
- Widziałam dość, aby się zrazić.
- To, co widziałaś, oglądałaś z tylnego siedzenia ta-
ksówki. A tymczasem, żeby posmakować miasta, wczuć
się w jego rytm i atmosferę, trzeba powłóczyć się ulicami
centrum, wstąpić do kilku lokali, spędzić jeden wieczór
R
S
w teatrze, otrzeć się o miejscowe towarzystwo... Przy-
pominam sobie, że złożyłem ci kilka tego rodzaju pro-
pozycji.
- Byłam...
- Wiem, byłaś zajęta.
- Przecież ktoś musi pracować, żeby ktoś inny zbierał
owoce.
Rzuciła mu takie spojrzenie, jakby pławił się przez
cały tydzień w samych wyrafinowanych rozkoszach.
- Co chcesz osiągnąć? Przekonać szefa o swojej pil-
ności?
- Byłaby to czysta strata czasu.
Win nie sparował tej zjadliwej uwagi, gdyż właśnie
zajechali przed dworzec lotniczy i trzeba było wysiadać.
Tym razem taksówkarz, być może ożywiony jazdą, stanął
na wysokości zadania i wygramoliwszy się zza kierow-
nicy, sam wyładował ich bagaże.
Podczas gdy Merrill kupowała w kiosku coś do lektury
na podróż, Win zajął się walizkami, które z odpowiednimi
instrukcjami przekazał bagażowemu. Spotkali się przy
głównym wejściu, a po chwili byli już w hali dworcowej.
Jak zwykle na początku letniego weekendu, panował tu
nieopisany tłok. Miało się wrażenie, że wszyscy chcą opu-
ścić miasto i rozpierzchnąć się po świecie.
- Wiesz - powiedziała Merrill, podziękowawszy Wi-
nowi za zajęcie się jej bagażem - miałam niedawno sen,
a raczej senny koszmar, że ląduję na Jamajce z walizką
pełną ubrań, w których chodzę do pracy, zaś inna, z ko-
stiumami kąpielowymi, utknęła gdzieś w porcie lotni-
czym na Florydzie. Myślę, że najpotrzebniejsze rzeczy
powinno się trzymać w podręcznym neseserze.
R
S
- A ja się domyślam - rzekł, zniżając głos - że u ko-
biet w tym podręcznym bagażu znalazłoby się przede
wszystkim jedwabną bieliznę i francuskie perfumy.
Powiedział te słowa tonem raczej zalotnika niż sze-
fa, ona jednak odparła jak najbardziej poważnie i rze-
czowo:
- Bieliznę tak, ale nie jedwabną. Jedwabna jest nie-
praktyczna w podróży. Nie sposób jej przeprać, tak jak
przepiera się w hotelowych łazienkach bawełniane szmat-
ki. A co do perfum - dodała, czerwieniejąc na twa-
rzy i patrząc prosto przed siebie - to jestem na nie uczu-
lona.
Tego już było za wiele. Jakaż kobieta uczulona jest
na perfumy?! Chyba tylko ta jedna, która w czterdzie-
stostopniowym upale paraduje w żakiecie i spódnicy
oraz miewa sny, w których podzwrotnikowa wyspa myli
się jej z biurem. Była po prostu rozpaczliwie beznadziej-
na, on zaś, zamiast skupić się na interesach, pakował się
w sprawę równie wątpliwą, co nie obiecującą żadnych
smaczków i zawrotów głowy.
Merrill jakby czytała w jego myślach. Stanęła i spo-
jrzała mu głęboko w oczy.
- Jak widzisz, nie ma we mnie za grosz romantyzmu.
Sama, można rzec, proza życia.
- Cóż... - wybąkał i utknął na jednym słowie.
Patrzyła na niego z wyrazem twarzy, który mu coś
przypominał. Win zaczął szukać gorączkowo w pamięci
i wreszcie otworzyła się właściwa szufladka. Było to kil-
ka miesięcy temu. Opuszczał właśnie stadion po meczu
Korsarzy, gdy dostrzegł przy wejściu do szatni dla za-
wodników dziesięcioletniego chłopca, który w niemym
R
S
geście i z wyrazem lękliwej nadziei na twarzy wyciągał
kartonik abonamentu, marząc, aby stał się cud i choć je-
den z przechodzących herosów baseballu skreślił na nim
swój boski autograf. Pamiętał też, że chciał rzucić się na
nich z pięściami, gdy przechodzili obok smarkacza
z obojętnością właściwą gwiazdom na niebie. Teraz on
był takim rycerzem kija baseballowego, który mógł wy-
czarować na twarzy Merrill słoneczny uśmiech.
- Być może nie jesteś romantyczna w klasycznym,
a co za tym idzie, konwencjonalnym tego słowa znacze-
niu - powiedział, mając nadzieję, że nie będzie musiał
zagłębiać się w szczegóły. - Lecz romantyczne cechy
osobowości noszą różne imiona, a jednym z nich jest du-
chowa dojrzałość.
- Doprawdy? - zapytała z powątpiewaniem w gło-
sie.
- Oczywiście, możesz być tego absolutnie pewna -
oświadczył, po czym wskazując ręką w stronę kas i kon-
tuarów, dodał: - Lepiej ustawmy się tam i załatwmy
wszystkie niezbędne formalności.
Merrill spojrzała z lękiem na długą kolejkę i po-
myślała, że, być może, przy łucie szczęścia zdąży po-
twierdzić rezerwację i zabrać się na samolot, lecz wspól-
nego drinka będą musieli przesunąć przynajmniej o ty-
dzień.
Nie odczuła z tego powodu ani ulgi, ani rozczarowa-
nia. Raczej irytację. Nie lubiła odroczeń, wprawiały ją
w zły humor. Jeśli podejmowała jakąś decyzję, dążyła
do jej spełnienia najkrótszą drogą. Wszelkiego typu zwło-
ka, zatrzymanie się, dreptanie w miejscu, wszystko to za-
przeczało jej przeświadczeniu o racjonalności i skutecz-
R
S
ności ludzkiego działania. Wówczas kąciki jej warg opa-
dały w kwaśnym grymasie.
I właśnie tak czuła się w tej chwili - skwaszona, po-
irytowana, ale mimo wszystko odprężona, że nie będzie
musiała brać udziału w rytuale, który Win nazywał
„wspólnym drinkiem". Przebywanie z nim, co prawda,
nie okazało się wcale takim koszmarem, jak się obawiała,
niemniej szef od godziny zachowywał się dość nietypo-
wo, czym ją poniekąd dezorientował i wyprowadzał
z równowagi. A już najbardziej zaskakująca była jego
uwaga o romantycznych cechach jej charakteru.
Cały czas i całą energię zabierała jej dotąd praca.
W ubezpieczeniach morskich dominowali mężczyźni, ona
zaś postanowiła przedrzeć się do ich zazdrośnie strzeżone-
go świata. Osiągnęła to. Siłą rzeczy więc nie zastanawiała
się nad tym, czy jest, czy też nie jest romantyczką. Problem
ten dla niej po prostu nie istniał, również teraz. Co najwy-
żej nie chciała, jak zresztą każda kobieta, by uważano ją za
istotę kompletnie wyzbytą cech romantycznych, uczuciową
inwalidkę, wydrążoną tykwę, pozbawiony emocji kompu-
ter, wypełniony samą tylko inteligencją.
Okazało się, że korzystają dziś z usług tego samego
przewoźnika - linii Coastways. Stanęli więc w jednej ko-
lejce i posuwając się kroczek po kroczku, ciągnęli roz-
poczętą przy windzie rozmowę. Na zasadzie milczącego
porozumienia unikali tematów wiążących się z pracą, co
miało przede wszystkim ten skutek, że wymieniali uwagi
i poglądy w przyjacielskim nastroju. Jedyne, co intrygo-
wało Merrill, a była to kwestia wręcz podstawowa, to
powody, dla których Deverell tego popołudnia zdecydo-
wał się być w stosunku do niej grzeczny i ujmujący.
R
S
Analizowała właśnie w myślach te powody, gdy nagle
poczuła na swoim ramieniu dotknięcie jego ręki.
- Teraz twoja kolej, Merrill.
- Och, przepraszam, zamyśliłam się - powiedziała
i podała bilet kontrolerowi. - Nazywam się Merrill Win-
ters. Mam rezerwację na lot do Atlanty o 18:55. Tam
czeka mnie przesiadka na...
Zanim zorientowała się, co się dzieje, z powrotem
trzymała bilet w dłoni.
- Przykro mi - powiedział kontroler - ale samolot
do Atlanty wystartuje z pewnym opóźnieniem. Dopóki
nie otrzymamy dokładnych informacji o zmianie rozkła-
du, nie mogę potwierdzić pani rezerwacji.
Dziewczyna zbladła i zmarszczyła brwi.
- A co z moim połączeniem w Atlancie?
- To już nie moja sprawa. Jak pani widzi, wszystkie
odloty samolotów należących do linii Coastways są prze-
łożone.
Niepokój Merrill wzmógł się.
- Wszystkie?
- Tak, proszę pani. Mamy pewne problemy z obsługą
lotów. Chodzi o sprawy pracownicze.
- Czy mówi pan o strajku? - zapytała z ponurym
wyrazem twarzy.
- Ależ bynajmniej, proszę pani. Nowe godziny od-
lotów pojawią się na centralnej tablicy.
- A kiedy to się stanie?
- Spodziewamy się nieznacznych opóźnień.
- Więc nie usłyszę od pana nic konkretnego? To zna-
czy że przy niepomyślnym obrocie rzeczy mogę czekać
nawet do rana. Czy tak?
R
S
- Zapewniam panią, że będziemy robili wszystko, co
w naszej mocy, by...
- W porządku. Proszę mi lepiej powiedzieć, co
z zobowiązaniami przewoźnika zmiany rezerwacji na in-
ne linie w przypadku przesunięcia godziny podanej na
rozkładzie?
- Czynimy starania, by wywiązać się ze wszystkich na-
szych zobowiązań i zadowolić wszystkich naszych klien-
tów
- odparł mężczyzna głosem, który zdawał się świadczyć,
że powtarza tę formułkę po raz tysięczny tego popołudnia.
- Ale wolnych miejsc u innych przewoźników jest dzisiaj
tak mało, że niczego na razie nie mogę obiecać. W każdym
razie wciągnę panią na listę i gdy tylko...
- Proszę zrozumieć, znalazłam się w bardzo trudnej
sytuacji. Aby spędzić urlop tak, jak to sobie wymarzyłam,
musiałam zarezerwować pokój w hotelu trzy miesiące te-
mu i zgrać ze sobą wszystkie przesiadki, włącznie z tą
na autobus, który wyrusza na wyspę, jutro o ósmej rano.
Nie mówiąc już o kursach nurkowania, które zaczynają
się w niedzielę przed południem. Gdyby więc był pan
tak uprzejmy i znalazł mi jedno wolne miejsce...
- Wtedy wezwę panią przez głośnik - przerwał jej
kontroler, sztywnym ukłonem dając znać, że nie ma nic
więcej do powiedzenia i zaoferowania.
A więc koszmarny sen zaczął się sprawdzać, po-
myślała Merrill z rozpaczą w sercu. Zamiast lecieć na
swoją czarodziejską wyspę, utkwiła w Providence, tym
najokropniejszym miejscu pod słońcem. Kto wie, na jak
długo. Niemal słyszała tykanie zegara, który odmierzał
bezcenne sekundy jej urlopu. Na razie był to czas zmar-
nowany.
R
S
Wsunąwszy bilet do torebki, odwróciła się od lady,
nie wiedząc co ze sobą począć. I nagle przykra niespo-
dzianka, jaką sprawiły jej linie lotnicze, nie wydała się
najgorsza. Bo oto utkwiła w Providence nie sama, lecz
razem z Winem Deverellem.
R
S
Piątek, 18:51
- Jest jedna rzecz, która mnie zastanawia w tym
wszystkim - powiedział Win.
Siedzieli na rozkładanych plastikowych krzesłach
w stosunkowo przytulnym kącie hali. Obok nich rozsiad-
ła się sześcioosobowa rodzinka - czwórka rozbrykanych
dzieci i znużeni utarczkami rodzice. Pozostałe miejsca
tej minipoczekalni zajmowali członkowie Klubu Spokoj-
nej Starości, udający się do Las Vegas. Klimatyzacja
dworca lotniczego wprawdzie działała i każdy mógł je-
szcze oddychać, jednak z przyczyny nadmiaru podróż-
nych powietrze było aż gęste od papierosowego dymu,
najróżniejszych woni i ostrego zapachu spoconych ludz-
kich ciał. W tej wybuchowej mieszance tlen stanowił nie-
wielką, doprawdy, cząstkę.
- Co mianowicie? - zapytała.
- Jak mogłaś zapisać się na naukę nurkowania, zanim
jeszcze dotarłaś na Jamajkę?
- Można to zrobić za pośrednictwem administracji
hotelowej - odparła, tłumiąc ziewanie.
R
S
- Nie to miałem na myśli. Ciekawi mnie co innego.
Skąd wiedziałaś, że akurat w niedzielę rano będziesz mia-
ła ochotę na nurkowanie?
Patrzyła na niego spojrzeniem bez wyrazu.
- Po prostu tak sobie zaplanowałam dzień.
- Zatem wyobraź sobie, że budzisz się w niedzielę
i masz akurat chrapkę na windsurfing lub, powiedzmy,
zakupy. Czy nigdy nie pozwalasz sobie płynąć na fali
życia?
- Nie. Nigdy.
Zawiedziony, Win nerwowym gestem przejechał dło-
nią po włosach.
- A co, jeśli w niedzielę rano spotkasz mężczyznę ze
swoich snów, faceta, który sprawi, że zapragniesz spędzić
z nim resztę dnia gdzieś na odosobnionej plaży?
- Gdyby się coś takiego zdarzyło - odpowiedziała
Merrill z bladym uśmiechem w kącikach ust - to wów-
czas mogłabym rozważyć możliwość utraty zaliczki, któ-
rą wpłaciłam na konto tych lekcji. Ale takie rzeczy się
nie zdarzają.
- Skąd ta pewność?
- Nie jestem podlotkiem i coś tam w życiu przeży-
łam - powiedziała ze wzruszającą szczerością. - Wiem,
że trudno pojąć ci taką postawę. Życie rozpościera
się przed tobą niczym kwiecisty dywan. Ale ja swoje ży-
cie muszę sama kształtować. Jedyne, co mi się wydarza
poza moją wolą, to klęski i nieszczęścia. Zaplanuję coś
do najdrobniejszych szczegółów i nagle okazuje się, że
złośliwa ręka losu pomieszała mi szyki. Jak chociażby
dzisiaj.
- Przemawia przez ciebie gorycz. Ja na przykład nie
R
S
przeżywam tego bałaganu w rozkładzie lotów w katego-
riach końca świata. Pocieszam się, że jestem z tobą.
- Jak mam to rozumieć?
- Nie patrz na mnie, jakbym chciał ci skraść torebkę.
Przyjmij moje słowa jako komplement. W ciągu ostat-
niego tygodnia nie miałem wiele okazji przypatrzenia ci
się. Zobaczyłem cię w zupełnie innym świetle.
- Doprawdy? - Zgaszone oczy Merrill odzyskały
swój blask. - Ja też zmieniłam o tobie zdanie. Myślę,
że wcale nie jesteś takim okropnym typem, za jakiego
cię dotąd brałam.
Win uśmiechnął się.
- Czy to oznacza rozejm?
Zawahała się. Jego ostatnie słowa brzmiały słodko
i uwodzicielsko, zatem tym bardziej niebezpiecznie. Mia-
ła mętlik w głowie, a z jej duszą było podobnie, jak
z tym dworcowym powietrzem - stanowiła mieszankę
najróżnorodniejszych, często sprzecznych ze sobą uczuć.
W zasadzie Win działał jej na nerwy, było tak od dawna
i nie mogło się zmienić w ciągu ostatnich dwóch godzin.
Lecz równocześnie nie mogła już nie przyznać się przed
sobą, że Win ją pociąga, że rozwiera się przed nią niczym
jakaś czeluść uśmiechu, wdzięku i męskiej urody, w któ-
rą miało się ochotę skoczyć. Targnął nią niepokój. Bo
jeśli Win fascynował ją od początku i ta cała batalia, któ-
rą z nim toczyła, była tylko komedią pozorów, formą sa-
moobrony, zakamuflowaną postacią lęku, że ona, Merrill,
nie ma szans na to, by ściągnąć na siebie jego uwagę
i zainteresować go sobą?
- Więc może chociaż tymczasowy rozejm? - skory-
gował ofertę, interpretując jej zamyślenie jako wyraz za-
R
S
sadniczej niechęci. - A potem, ewentualnie, możemy sto-
pniowo go przedłużać.
Wyciągnął rękę na zgodę. Byłoby małodusznością od-
rzucać jego przyjaźń.
- Zgoda.
Uścisnęli sobie dłonie, co nie uszło uwagi czwórki
szkrabów, które zaraz zaczęły wymieniać między sobą
przedrzeźniające, lecz wcale sympatyczne uściski rąk.
- Pokój między nami - powiedział Win - należało-
byu czcić jakimś drinkiem, lecz widzę, że bar jest oble-
gany. Może zadowolimy się colą i słodyczami ze skle-
piku?
- Dzięki, ale myślę, że poczekam i zjem coś dopiero
w samolocie.
Wciąż nie traciła nadziei, że poleci tej nocy.
Chwilę spoglądał na nią zamyślonym spojrzeniem.
- Pozwól zatem, że przyniosę sobie coś do picia. Czu-
ję się jak na pustyni w samo południe.
- Proszę, idź. Będę trzymała twoje miejsce.
Wina dręczyło pragnienie, lecz ją gnębiło coś stokroć
gorszego. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Wpadła w pu-
łapkę pustego czasu, czasu oczekiwania. Nieczęsto mie-
wała takie chwile. Wszystko w jej życiu było uporząd-
kowane, wygładzone, z góry zaplanowane, włącznie
z praniem bielizny, podlewaniem kwiatów i płaceniem
miesięcznych rachunków.
Podejrzewała, że ta potrzeba poruszania się w oswo-
jonym przez rozum świecie wykształciła się w niej jesz-
cze w dzieciństwie. Jej ojciec i dwie siostry łatwo przy-
stosowywali się do nowych warunków - miast, miejsc
pracy i szkół, natomiast ona podobna była do matki. Ma-
R
S
ry Winters, urządzając nowy dom, kopiowała w najdrob-
niejszych szczegółach wnętrze poprzedniego, jakby w tę-
sknocie za namiastką trwałości i niezmienności.
Merrill, która naśladowała matkę w życiu szkolnym,
gdzie, na przykład, zawsze starała się siadać w trzeciej
ławce w rzędzie pod oknem, w pewnym momencie za-
uważyła, że planowanie i porządkowanie życia stało się
integralną cząstką jej natury. Teraz, po raz pierwszy od
lat, nie dysponowała listą zajęć, czynności i obowiązków,
która pozwoliłaby jej ożywić i zagospodarować ten czas.
Owszem, posiadała taką listę, ale tkwiła ona w portfelu
i dotyczyła tygodnia na Jamajce.
Nic więc dziwnego, że Merill była przepełniona nie-
cierpliwością pomieszaną z frustracją. Lecz te uczucia
skrywały i przesłaniały coś innego - oszołomienie.
I choć wolała nie zagłębiać się w siebie, nie miała wątpli-
wości, że ten stan wiązał się najściślej z osobą Wina
Deverella.
Poczuła, że pot wąziutką strugą spływa spod jej pach
po żebrach do paska spódnicy. Wstała więc i zdjęła ża-
kiet, Lecz dopiero kiedy Win wrócił i zauważyła w jego
oczach zainteresowanie jej biustem, uświadomiła sobie,
że bluzka prześwituje w tych miejscach, gdzie pot wsiąk-
nął w materiał.
- Win?
Jakby nie słyszał. Wpatrywał się zupełnie wyraźnie
w koronki biustonosza i przypominał sobie swoje pier-
wsze podobne zafascynowanie. Było to w szóstej klasie,
a przedmiotem jego adoracji był biustonosz Rity Duham-
mel. Wtedy, przed laty, nie umiał jeszcze skonkretyzować
pragnień, jakie wzbudzała w nim szkolna koleżanka. Mi-
R
S
nęło jednak kilkanaście lat i dobrze wiedział, czego chce
od Merrill.
- Win? - powtórzyła.
Uniósł wzrok.
- Tak, słucham?
- Gdzie twoja cola?
- Cola? Cóż, maszyna okazała się pusta. Podejrze-
wam, że ludzie zaczynają gromadzić zapasy.
- To nie wróży najlepiej. A co będzie, jeśli odeślą
nas wszystkich na noc do hotelu?
- Prawdziwy koniec świata - odparł z kamiennym
wyrazem twarzy.
Dla Merrill powoli stawało się oczywiste, że oczeki-
wanie na samolot przeciągnie się. Czas wlókł się, jakby
upał odurzył zegary.
Członkowie Klubu Spokojnej Starości uparli się, że-
by doprowadzić ją do szaleństwa. Ponieważ stoliki gry
w Las Vegas były na razie dla nich nieosiągalne, dawa-
li upust swej namiętności w inny sposób - robiąc zakła-
dy. Zakładali się dosłownie o wszystko. O to, czy stew-
ardesa będzie brunetką czy blondynką, czy dzisiaj zo-
stał pobity rekord upałów, ile żon miał Frank Sina-
tra, a wreszcie któremu z czwórki dzieciaków pobyt
w łazience zajmie najwięcej czasu. Dzieciaki okazały się
jeszcze gorsze. Jęczały, marudziły, waliły w krzesła
niczym w tam-tamy lub wszczynały bójki między so-
bą. Merrill poczuła, że jeszcze godzina lub dwie ocze-
kiwania w takiej atmosferze, a sama rzuci się na kogoś
z pięściami.
Na razie doznawała głównie fizycznych dolegliwości.
Gumka od majtek wrzynała jej się w ciało, nogi lekko
spuchły i bolały w kostkach, a nawet biżuteria drażniła
i parzyła skórę.
Wreszcie około dziewiątej wieczorem nie wytrzymała
i uwolniła uszy i szyję z perłowych ozdób.
- Zaczynały mnie drażnić - wyjaśniła w odpowiedzi
na pytanie zawarte w spojrzeniu Wina.
- Czy teraz lepiej?
- Tak.
Owszem, było lepiej, lecz tylko przez chwilę. Minęła
dziewiąta i Merrill zdjęła najpierw zegarek, a zaraz po-
tem pasek od spódnicy.
Dostrzegła kątem oka, że mężczyzna niemal przewier-
ca ją wzrokiem.
- Co tak patrzysz na mnie jak na raroga?
- Nie chcę przegapić momentu, gdy będziesz zde-
jmowała następną rzecz, która cię uwiera.
- Zrozum, Win, nie miałam wiele czasu, aby przebrać
się na tę podróż w coś stosowniejszego.
- Ktoś z naszej dwójki musi nauczyć się lepiej go-
spodarować czasem.
- Łatwo głosić tego rodzaju teorie - odparła, zwijając
pasek i wpychając go do torebki.
- Dlaczego? Twoja i moja godzina mają dokładnie
po sześćdziesiąt minut.
- Tak, ale ja... - Nagle sprzączka wpychanego na siłę
paska umknęła gdzieś w bok, dotknęła kolana i poleciało
paskudne oczko w pończosze. - Zobacz, co najlepszego
zrobiłeś.
- Ależ ze mnie niezdara! - wykrzyknął Win głosem
nabrzmiałym od tłumionego śmiechu. - Pozwól, niech
oszacuję szkodę.
R
S
- Ani mi się waż - syknęła, odsuwając nogi. - Już
dość zła wyrządziłeś. Gdybyś nie sprowokował mnie do
sprzeczki, nie robiłabym tego tak nerwowo.
- Oczywiście.
Potulny ton jego głosu przywrócił jej zdrowy rozsą-
dek.
- Wybacz. Gadam bzdury. Sama zniszczyłam sobie
pończochy i wyglądam teraz jak ostatni niechluj.
- Wyglądasz pierwszorzędnie.
- Tragicznie.
- Skoro tak uważasz, to co właściwie stoi na prze-
szkodzie, byś je zdjęła? A może gołe nogi nie mieszczą
się w twoim wyobrażeniu o sobie? Może, zgodnie z po-
rządkiem dnia, uwalniasz się z rajstop dopiero o dwu-
dziestej trzeciej zero trzy? Lecz oto nadarza się okazja,
byś zachowała się spontanicznie. Zerwij z rutyną. Bądź
swobodna i wolna. Ściągnij je i na oczach wszystkich
ciśnij do kosza.
Przez chwilę siłowali się spojrzeniami jak zapaśnicy.
- Na pewno nie wierzysz, że to zrobię.
- Jasne.
- Cóż, właściwie mogłabym...
- Więc zrób to.
Zwilżyła językiem wargi.
- Jednak w żadnym wypadku tutaj. Musiałabym
pójść do toalety.
- No więc idź.
- Przed drzwiami stoi kolejka.
- Widzę! W dodatku się nie przesuwa.
Siedział z rękami w kieszeniach spodni, a jego wy-
rzucone do przodu i skrzyżowane w kostkach nogi zda-
R
S
wały się sięgać przeciwległej ściany. Za tą niedbałą po-
zycją Merrill wyczuwała jednak pewne napięcie.
- Wiedziałem, że się na to nie zdobędziesz - rzekł
urągliwym tonem.
Uśmiechnęła się. Nie mogła pozwolić mu na drugie
zwycięstwo. A poza tym członkowie Klubu Spokojnej
Starości zarazili ją wariactwem zakładów.
- Założysz się?
- Chętnie.
- O kolację?
- Stoi.
Wstała, wygładziła spódnicę i z wysoko uniesioną
głową skierowała się do damskiej toalety. Z każdym ko-
lejnym krokiem jej determinacja przybierała na sile. Po-
każe temu typkowi, że nie wyzbyła się jeszcze całkiem
zdolności przełamywania konwencji. Doścignął ją jego
sarkazm: „Może zgodnie z porządkiem dnia uwalniasz
się z rajstop dopiero o dwudziestej trzeciej zero trzy?"
Jak gdyby planując dzień uwzględniała również i takie
szczegóły.
Stanęła w kolejce i pozwoliła myślom popłynąć
w obranym kierunku. Zapewne uważał, nie różniąc się
w tym od większości ludzi, że ona, Merrill, jest prude-
ryjna, pedantyczna, sztywna i... daleka od romantyzmu.
Nie było to prawdą, a przynajmniej nie było to całą pra-
wdą. Po prostu ponad wszystko ceniła ostrożność i roz-
wagę. Czy to w pracy, czy w życiu osobistym, lubiła
przypatrywać się rzeczom ze wszystkich stron i nie czy-
niła niczego pochopnie.
Tak też sprawy się miały z Peterem i Omaha. Peter
Habershaw był jej ostatnią wielką miłosną przygodą.
R
S
Chociaż raczej należałoby powiedzieć, że był jej jedyną
wielką miłosną przygodą i o tyle tylko przygodą, o ile
z tym słowem nie będzie się wiązało wyobrażenia o na-
miętnych randkach przy świetle księżyca.
Spotykali się regularnie dwa razy w tygodniu, a wolne
weekendy spędzali w Orlando. Każde z nich żądało tylko
tyle, ile drugie potrafiło dać, i nie skarżyło się, że nie otrzy-
muje więcej. Pasowali do siebie jak dwa trybiki w zegarku.
Pewnego dnia zegarek przestał chodzić. Peter otrzymał
propozycję przejęcia w Omaha w Nebrasce filii przedsię-
biorstwa, w którym pracował. Wiązały się z tym duże pie-
niądze. Merrill nie zgodziła się na wspólny wyjazd.
Habershaw wyrzucał jej, że gdyby go prawdziwie ko-
chała, porzuciłaby Sarasotę i pracę w firmie ubezpiecze-
niowej i wyjechała razem z nim. Gnębił ją smutek, a wy-
rzuty sumienia kładły się na sercu nieznośnym ciężarem.
W końcu jednak musiała mu przyznać rację. Gdyby go
prawdziwie kochała, wybrałaby się do Omaha choćby
piechotą.
Po wyjeździe Petera często budziła się nocami z py-
taniem, kim jest jako kobieta? A może odpowiedź była
dziecinnie prosta? Może słowa „sztywna pedantka, za-
mknięta w kręgu przywyczajeń" określały ją całkowicie
i bez reszty?
Wreszcie nadeszła jej kolej. Wybrała pustą kabinę i za-
mknęła się od środka. Podciągając spódnicę, poczuła się
trochę śmiesznie. Ostatecznie, zdjęcie rajstop nie było
zdobyciem Everestu. Chodziło raczej o symboliczny
gest, którym ujawniała ukryte strony swej osobowości.
Czuła bowiem, że świat zamyka ją w sztywnej i krzyw-
dzącej formułce. A wraz ze światem Win.
R
S
Chciała wygrać ten zakład, a więc pokazać Deverel-
lowi swoje gołe nogi. Niech patrzy na nie, niech nawet
zatrzyma wzrok w miejscu, gdzie kończy się spódnica,
a zaczyna jej obnażona cielesność. Niech wreszcie wy-
obraża sobie to, przed czym ona w tej chwili cofnęła się
z lękiem i pewnym zawstydzeniem.
R
S
Piątek, 21:11
Czy zrobi to? - zastanawiał się Win, odprowadzając
ją wzrokiem, a potem czekając na jej powrót. Ma się ro-
zumieć, chciał przegrać ten zakład. Ale nie dlatego, żeby
patrzeć na jej gołe nogi, gdyż takich nóg, wśród których
zdarzały się równie zgrabne, miał wokół siebie dziesiątki,
lecz żeby stanowiło to wstęp do czegoś dalszego. Bo jak
na razie Merrill zdawała się nie chwytać, o co w istocie
mu chodzi. A jeśli nawet domyślała się czegoś, to tym
swoim staropanieńskim, zasadniczym spojrzeniem zza
okularów sygnalizowała, że nie ma ochoty brać udziału
w jego uwodzicielskiej grze. Czy zatem, gdyby ściągnęła
te rajstopy i pozwoliła swej pupci lepiej oddychać, oz-
naczałoby to, że siada do karcianego stolika?
Tymczasem jedno było pewne - guzdrała się do nie-
możliwości. On zdążyłby już się ogolić, wziąć prysznic
i ubrać w smoking. Lecz kiedy się wreszcie pojawiła, nie
wierzył własnym oczom. Jeszcze przed minutą nie po-
trafiłby wyobrazić sobie takiej metamorfozy. Nie była
zmieniona - była przeobrażona. Wyglądała wręcz sensa-
R
S
cyjnie. Przede wszystkim jej włosy. Pozbawiła je grze-
byków i pozwoliła im swobodnie opadać na ramiona zło-
cistymi falami. A potem bluzka. Wyciągnęła ją spod pan-
cerza spódnicy na wierzch, niczym koszulkę T-shirt. Zy-
skała też na tym sama spódnica, która mimo szarego ko-
loru wyglądała teraz bardziej sportowo. A wreszcie nogi.
Były długie, smukłe, opalone i zmysłowo gołe. I pra-
wdziwa niespodzianka: paznokcie stóp pomalowane mia-
ła różowym lakierem. Zatem przywiązywała wagę do
estetyki czegoś, czego nigdy nie pokazywała światu. Z te-
go zaś wynikało z kolei, że inni kontaktowali się tylko
z jedną stroną jej osobowości.
Poderwał się z krzesła, podbity jej wyglądem
i dźgnięty ostrogą pożądania.
- Zdaje się, że jesteś mi winien kolację - powiedziała,
a bijący od niej zapach konwaliowego mydła owionął
go cudowną bryzą.
- Tak, i postawię ci ją z tym większą przyjemno-
ścią, że mój głód w ostatnich sekundach wzrósł niepo-
miernie.
- Zatem chodźmy.
Mimo że pora była dość późna, w jedynej restauracji
w porcie lotniczym w Providence panował tłok. Długo
czekali na stolik, a kiedy wreszcie go dostali, okazało
się, że mają w sąsiedztwie okienko na brudne talerze oraz
kuchenne drzwi, które zaganiane kelnerki utrzymywały
w stanie epileptycznych wstrząsów. Jedna z tych dziew-
cząt wręczyła im dwie karty i pobiegła dalej. Win spoj-
rzał na swoją, ześlizgnął się oczami z góry na dół i podjął
błyskawiczną decyzję.
- Myślę, że hamburger przystoi każdemu w każdym
R
S
miejscu i o każdej porze dnia i nocy. A ty na co masz
ochotę?
- Hmm, chyba na pieczonego kurczaka z ananasami,
sypkim ryżem i melonem z porto.
Zmarszczył brwi i ponownie zerknął w kartę.
- Ależ niczego takiego tu nie ma!
- Jasne, że nie ma. Nie zapytałeś, co wybieram z kar-
ty, tylko na co mam ochotę. Otóż chciałabym również
wziąć prysznic, przebrać się w coś świeżego i zwiewnego
oraz wpiąć we włosy kwiat chińskiej róży.
Powiedziała to jako żart, ale poczuła się bliska płaczu.
Co gorsza, obawiała się, że Win usłyszał w jej głosie tę
nabrzmiałą łzami żałość.
Pochylił się i ujął ją za rękę. Patrzył w jej oczy z tro-
skliwą uwagą. Prawie po ojcowsku.
- Merrill? Co się stało?
- Raczej co się nie stało? Mijają bezpowrotnie go-
dziny mojego urlopu. I to gdzie? W tym okropnym miej-
scu. Powinnam teraz siedzieć na oblanej światłem księ-
życa tropikalnej plaży i sączyć jakiegoś cudownego drin-
ka, a zamiast tego kisnę tu w kuchennych oparach i za-
nosi się na to, że będę się opychać hamburgerem.
- Masz rację - rzekł z wielką miękkością w głosie.
- Powinnaś.
Po raz pierwszy widziała Deverella szczerze zakło-
potanego, lecz była zbyt nieszczęśliwa, by czerpać z tego
jakąś przyjemność.
Kuchenne drzwi znów zatańczyły taniec świętego
Wita. Wypadła z nich kelnerka i postawiła przed ni-
mi dwie szklanki z mętną wodą. Następnie wyjęła zza
ucha ołówek, a z kieszeni fartuszka notesik i przyjęła po-
R
S
zę boksera, który właśnie podniósł się z ringu po no-
kaucie.
- Co państwo zamawiają? Uprzedzam, skończył się
ser, więc wszystko, co z serem, nieaktualne.
- A czy znalazłaby się chińska róża? - zapytał Win,
nie odrywając oczu od Merrill.
Kelnerka zaczęła drapać się ołówkiem po głowie.
- Czy to żart?... A może jestem w ukrytej kamerze?
- I melon z porto? - dorzucił mężczyzna.
Merrill pozwoliła sobie na uśmiech. Dziewczyna za-
mknęła notes.
- Komu wesoło, temu wesoło. Ja mam do obsłużenia
jeszcze innych klientów.
Win wyjął z portfela banknot pięciodolarowy i rzucił
go na stół.
- Dziękujemy. To za wodę. - A zwracając się do
Merrill: - Opuszczamy ten sezam.
- Czy zbzikowałeś? - zapytała go, gdy lawirowali już
w kierunku wyjścia. - Straciliśmy nasz stolik przy mi-
nimalnych szansach znalezienia drugiego.
- Nie szkodzi. Nie mają tego, na co ty masz ochotę.
Znajdę jakieś miejsce, z którego będziesz zadowolona.
Tym razem nie drażnił się z nią. Mówił jak najbardziej
poważnie. Serce jej drgnęło, a ręce zwilgotniały.
- Win, ja tylko żartowałam.
Potrząsnął głową.
- Nie. Nie żartowałaś.
- W porządku. Przyznaję, przygnębia mnie to ocze-
kiwanie, co nie znaczy, że masz głodować.
- Ani myślę. Powiedziałem ci już, że znajdziemy od-
powiedniejszy lokal.
R
S
- Chcesz opuścić dworzec?
- Skąd ta przerażona mina? Nie zostaliśmy tu prze-
cież uwięzieni.
- Nie ruszę się ani na krok z tego miejsca. W każdej
chwili mogą zapowiedzieć mój samolot.
Zapatrzony gdzieś przed siebie, Win przeczesał włosy
palcami. Następnie chwycił dłoń Merrill i uniósł ją do ust.
- Dobrze, mam pomysł. Poczekaj tu chwilę.
Odprowadziła go wzrokiem. Domyślała się już, że De-
verell próbuje z nią flirtować. Miał zresztą w tej dzie-
dzinie bogatą praktykę. Nie przepuścił w firmie żadnej
kobiecie, przynajmniej tak mówiono, a ona, Merrill, sta-
nowiła chlubny, bądź niechlubny, wyjątek. Żyła w prze-
świadczeniu, że nie jest w jego typie.
Ale przed chwilą pocałował ją w rękę. Niby nic ta-
kiego, a jednak czuła to miejsce, którego dotknęły gorące
wargi. Może to żart z jego strony albo wyraz współczu-
cia. Jakiekolwiek były motywy, gest ten nie miał wię-
kszego znaczenia. Przynajmniej nie mógł mieć. Przecież
nie jest w jego typie.
Uchwyciła swoje odbicie w wystawowej szybie jednego
z dworcowych sklepów. Kobieta, na którą patrzyła, miała
te same rysy, co ona, a jednak uderzała w niej jakaś inność
w stosunku do tego autowizerunku, do którego Merrill
przywykła. Uśmiechała się jak istota swobodna i beztroska
w miłości i w życiu, gotowa w każdej chwili, pod wpły-
wem impulsu, puścić się w podróż dookoła świata. Biła z
niej energia zmieszana z fantazją i urokliwą spontaniczno-
ścią.
Nie mogąc uwierzyć w realność odbicia, Merrill do-
tknęła szyby. Poczuła gładkość szkła. Tak, to była ona.
Ona we własnej osobie.
R
S
Piątek, 21:58
Win nie wracał. Hala dworcowa zamieniła się w obóz
koczowników. Wszystkie możliwe miejsca, włącznie
z parapetami okiennymi i wielkimi donicami, w których
rosły fikusy, oleandry i difenbachie, zostały zawłaszczo-
ne przez zmęczonych podróżnych. Niektórzy nawet urzą-
dzili sobie legowiska na podłodze. Tylko nieliczni zre-
zygnowali i udali się do domów.
Merrill widziała to wszystko przez mgłę nurtujących ją
myśli. Szef bez wątpienia flirtował z nią, lecz wyjaśnienie
tego mogło być całkiem proste. Znaleźli się wspólnie
w dość nietypowej sytuacji i trzeba było czymś zabić czas
oczekiwania. Uwzględniając reputację Wina, który nie
umiał, inaczej patrzeć na kobietę, jak tylko na przedmiot
pożądania, robił on po prostu dokładnie to samo, co inni
robią grając w karty, rozwiązując krzyżówki czy czytając
lekkiej powieści - wypełniał pusty czas jakimś działaniem.
A zatem żadnych marzeń, powiedziała do siebie.
Jednak nad marzeniami nie zawsze posiada się władzę!
Merrill czuła się pęknięta na połowy, z których jedna za-
R
S
chowywała trzeźwość, druga zaś wpatrywała się w zare-
jestrowany w pamięci uśmiech Wina, gest, jakim dotykał
w taksówce jej policzka, a wreszcie wyraz czułości
w oczach, kiedy rozważał przed osłupiałą kelnerką kwe-
stię melona z porto czy chińskiej róży. Były to fakty, ma-
rzenie zaś dotyczyło ich głębokiego znaczenia.
W pewnym momencie poczuła, że ktoś dotyka jej ra-
mienia. Odwróciła się i zobaczyła Deverella. Jego ciemne
włosy były jeszcze ciemniejsze od potu, a twarz lekko
przybladła. Jednak w zielonych oczach jarzyły się fry-
wolne iskierki, jak u chłopca, który chce spłatać komuś
psikusa.
- Chodź - powiedział, mile zaskoczony tym, że po-
witała go jasnym uśmiechem.
Nie był to jej zwykły sposób reagowania na widok
jego osoby, choć, między Bogiem a prawdą, niewiele ro-
bił do tej pory, by zmienić ten stan rzeczy. Wynika stąd,
pomyślał Win, że jednak zauważyła lub odczuła tę zmia-
nę, jaka dokonała się w nim w ciągu ostatnich kilku go-
dzin.
Zmiana ta zdumiewała jego samego i nie bardzo po-
trafił ogarnąć ją umysłem. Zaczęło się normalnie - od
chęci uwiedzenia jeszcze jednej spódniczki. Zazwyczaj
starał się robić to najmniejszym nakładem kosztów włas-
nych. Tymczasem przez ostatnią godzinę miotał się jak
szaleniec i wręcz stawał na głowie, by tylko rzecz, którą
sobie zamyślił, wypaliła i dostarczyła Merrill pewnej
przyjemności. Po co chciał uchodzić za wszechmocnego
czarodzieja?
Powiódł ją do wyjścia, a potem przez automatyczne
drzwi na zewnątrz. Znaleźli się w parnym i dusznym po-
R
S
wietrzu lipcowej nocy. Na niebie świeciły nieliczne i bla-
de gwiazdy. Na prawo od hali dworcowej, w odległości
około stu metrów, wśród betonowo-asfaltowego krajobra-
zu znajdowała się niewielka oaza zieleni. Pogrążone
w mroku krzewy, drzewa i kwiaty wydawały się teraz
czarne. Trawa również posiadała tę barwę, tym wyraźniej
więc na jej tle odcinała się żółta plama obrusa. Rozłożone
były na nim zdobycze jego dzikich poszukiwań.
- Win, co to wszystko ma znaczyć? - zapytała drżą-
cym głosem.
- Patrzysz na swoją kolację.
Merrill utkwiła wzrok w pyszniącym się pośród ta-
lerzy i sztućców metrowej wysokości krzewie chińskiej
róży. Hibiskus obsypany był wielkimi białymi kwia-
tami.
Ogarnęło ją takie wzruszenie, że długo nie mogła wy-
dobyć z siebie ani słowa.
- Palnęłam przy stoliku - powiedziała wreszcie - że
chciałabym wpiąć we włosy kwiat hibiskusa, a ty wy-
czarowałeś skądś cały krzew.
- W sklepie, dokąd zawiózł mnie taksówkarz, nie
chciano mi sprzedać pojedynczego kwiatu, kazałem więc
zapakować całość.
Pochyliła się i zanurzyła twarz w delikatnej, wonnej
puszystości. Wdychając zapach, całowała płatki niczym
najdroższą istotę.
Dopiero po pewnej chwili zorientowała się, że coś
dzieje się z jej włosami. One też były całowane, chociaż
daleko im było do delikatności i wonności kwiatu chiń-
skiej róży. A kiedy oba pocałunki skończyły się i Merrill,
wyprostowawszy się, powiedziała „dziękuję", nie do koń-
R
S
ca było wiadomo, czy podziękowała za wspaniały krzew,
czy za cudowną pieszczotę.
Usiedli na przeciwległych brzegach rozpostartego ob-
rusa, zaś Win zajął się rozpakowywaniem plastikowych
pojemników.
- Wiem, że nie jest to oblana światłem księżyca tro-
pikalna plaża, ale do czegóż, ostatecznie, ma nam służyć
nasza wyobraźnia? Wyobraź sobie zatem, że ten żółty
obrus jest piaskiem, a ta świeca księżycem.
Powiedziawszy to, zapalił świecę, którą zatknął uprze-
dnio w donicę hibiskusa.
- Przepięknie - wyszeptała, zafascynowana grą
światła na jego przystojnej twarzy.
- A teraz spójrzmy, co tu mamy - powiedział. - Kur-
czak na zimno, sałatka z surowej kapusty oraz chrupiące
bułeczki. Słowem, kuchnia więcej niż skromna.
- Niebiańska, Win, i w ogóle przestań sobie ze mnie
żartować.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie zamawiałaś
pieczonego kurczaka z sypkim ryżem i melonem z po-
rto?
- Oczywiście, że nie.
- Słyszę nieszczerość w twoim głosie. A przecież za-
wsze wytykałaś mi, gdy coś zbałaganiłem.
- Ale nigdy przedtem nie byłeś wobec mnie taki miły.
- Głos Merrill załamał się.
- Miły, powiadasz. No cóż, Mel, słowo to oznacza
wszystko i nic. Więc nie zapytasz o ananasy?
- Okay, gdzie te ananasy? I nie nazywaj mnie Mel.
- Są tutaj. - Pokazał jeden z pojemników. - Ale
przedtem napijmy się wina.
R
S
- Czy chcesz, żeby zajęła się nami ochrona lotniska?
Właśnie widziałam strażnika, który nam się przypatrywał.
- Niby że łamiemy jakieś przepisy?
- Tak.
- A miałabyś coś przeciwko temu, gdybyśmy je zła-
mali?
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, a dreszcz przygody
przebiegł jej po plecach.
- Nie jestem pewna.
Odpowiedź ta zdawała się w pełni go satysfakcjono-
wać.
- Nie przejmuj się. Strażnik, który tam stoi i obser-
wuje nas, sam wskazał mi to miejsce. Po prostu był cie-
kawy, czy zrealizuję decyzję, o której mu wspomniałem.
Napełniwszy winem plastikowe kubki, Win spojrzał
przez ramię i pomachał strażnikowi. Umundurowany
mężczyzna odpowiedział tym samym, po czym zaraz
zniknął za rogiem budynku.
- Win?
- Tak?
- O jakiej decyzji mówiłeś?
W oczach dziewczyny malowała się pełna napięcia
powaga.
- Decyzji, ma się rozumieć, rozweselenia ciebie, Mer-
rill. Zadowolona?
- Tak. - Uśmiech powoli wracał na jej usta. - Cał-
kowicie.
- Skoro więc wyjaśniliśmy sobie wszystko, zajmijmy
się kolacją. Oto talerzyk i sztućce, proszę. A tu są za-
mówione potrawy. Nabieraj. Niech twoja śliczna dłoń
zrobi tu spustoszenie. Więcej ananasów. Grzeczna dziew-
R
S
czynka. Która teraz zamknie oczy, pomyśli o Jamajce,
a kiedy je otworzy, przekona się, że baśń o latającym
dywanie często sprawdza się w życiu.
Albo był czarnoksiężnikiem, albo jej pragnienie cu-
downości miało moc kreacyjną. Bo oto wydało jej się,
że faktycznie siedzi na nadmorskiej plaży, fale liżą piasek,
a z ciemności dolatują wonie i odgłosy tropikalnej pu-
szczy.
Stuknęli się kubkami z winem.
- Za udany urlop, Merrill.
- Mam wrażenie, że śnię.
- A ja jestem głodny.
Wzięli się do kurczaka z łapczywością głodomorów.
Jedli prawie w milczeniu, gęsto popijając winem. Kiedy
skończyli, z ust Merrill padło wyznanie:
- Wiesz, Win, nieczęsto bywałam w życiu w takich
sytuacjach.
- Wiem. Nie należysz do istot wolnych duchem.
- I nie to, żebym nie chciała... Po prostu nigdy...
- Jej głos rozpłynął się na chwilę w, parnym powietrzu.
- W każdym razie Mickey wciąż zdarzają się takie rze-
czy, o których mi potem opowiada, a ja kręcę głową i za-
daję sobie pytanie, dlaczego tak bardzo się różnimy?
- Mickey?
- Moja młodsza siostra... prześliczna. Będąc jeszcze
dziewczyną, wygrywała wszystkie konkursy piękności.
Teraz występuje w seryjnych melodramatach radiowych.
Wciela się w te zabawne, błyskotliwe, całkowicie bez-
wstydne osóbki. Polubiłbyś ją.
Wzruszyła go jej skromność.
- Lubię ciebie, Mel. I uważam, że jesteś bardzo ładna.
R
S
Przyjęła te słowa niczym najsłodszą pieszczotę. Po
raz pierwszy nie zaprotestowała, że użył jej zdrobniałego
imienia, gdyż po raz pierwszy tego wieczoru poczuła, iż
do głosu dochodzą jej zmysły. Zatem je miała, co
oznaczało, że nie była samym rozumem.
- Czy Mickey jest twoją jedyną siostrą? - zapytał.
- Mam dwie siostrzyczki. Donna jest dwa lata starsza
ode mnie. Bije rekordy inteligencji.
- To nie ty je bijesz?
Wybuchnęła czystym, szczerym, niepowstrzymanym
śmiechem. Ten śmiech mógł się zrodzić z wina, pomyślał
mężczyzna, ale jakkolwiek sprawy się miały, nie była to
już ta sama kobieta z zasznurowanymi ustami.
- Gdzie mi tam do niej. Donna to czysty umysł. Pra-
cuje naukowo nad nowymi lekarstwami. Jest doktorem
biologii.
- A ty kim jesteś? - Deverell wyciągnął się na swojej
części obrusa z głową opartą na zgiętej w łokciu ręce.
- Ja jestem „ta wysoka".
- Aha, rozumiem. Trzy siostry: jedna piękna, druga
mądra, a trzecia wysoka. Wspaniale, sęk w tym, że nie
wyrastasz głową ponad tłum.
- Wiem, ale tak to się już utrwaliło w naszych ro-
dzinnych żartach.
Czuła rozkoszną niemoc w całym ciele, a w uszach
szumiał jej wiatr przygody. Smak wina łączył w sobie
wytrawność rozwagi ze słodyczą pragnień.
- Żartach twoim kosztem - zauważył Win.
- Nigdy nie miałam o to do nikogo pretensji. Rozu-
miałam, że Donna i Mickey obdarzone zostały talentem,
każda w swej własnej dziedzinie. Było też dla mnie oczy-
R
S
wiste, że by osiągnąć sukces w życiu, muszę włożyć w to
dwa razy więcej energii i pracy niż one. Stąd konieczność
samodyscypliny, mania planowania i organizowania
przyszłości. Ale tej nocy wszystko to zawieszam. Dzi-
siejsza noc przeznaczona jest na przyjemności. Dzisiaj
opuszczam mój kokon, moją ciasną klatkę i staję się lek-
komyślna. - Zawiesiła wzrok na jakimś świetlistym pun-
kcie w oddali. - Gdybym miała w tej chwili pod ręką
samochód, popędziłabym autostradą, nie bacząc na żadne
ograniczenia prędkości. To jedno lubiłam jako mała
dziewczynka- samą jazdę, przemieszczanie się, wędrów-
kę.
- Czy twoi rodzice często zmieniali miejsca zamie-
szkania?
Kiwnęła głową, a jej pszenicznomiodowe włosy roz-
jarzyły się w płomieniu świecy ciepłymi błyskami.
- Nie różniliśmy się niczym od nomadów. Pomijając
konieczności związane z zawodem, ojciec miał żyłkę
awanturniczą. Dosłownie rozkwitał, gdy stawał wobec
nowych problemów, nowych miejsc i nowych wymagań.
- Domyślam się, Mel, że ty reagowałaś zupełnie ina-
czej?
- Tak, bałam się i nienawidziłam momentów, które
kończyły wędrówkę z miasta do miasta. Bo wówczas sta-
wałam się nową w nowej szkole, gdzie wszyscy byli
już zaprzyjaźnieni ze sobą, a ja...
Westchnęła głęboko. Win domyślał się, że ten wątek
rozmowy dotyka w niej bardzo bolesnego miejsca. Nie
zmieniał jednak tematu. Milczał, pragnąc dowiedzieć się
o niej jak najwięcej.
- Donna i Mickey - podjęła Merrill - miały cudów-
R
S
ną zdolność przystosowywania się. Donna w natural-
ny sposób zawiązywała przyjaźnie z wybijającymi się ró-
wieśnikami, a Mickey potrafiła oczarować nawet prze-
chodnia na ulicy. Ja byłam inna. Zamknięta, chłodna, peł-
na rezerwy. Unikałam nawiązywania przyjaźni w obawie
przed tym większym bólem w chwili niechybnej rozłąki.
- To nie jest obraz szczęśliwego dzieciństwa.
Wzruszyła ramionami.
- Jakoś przeżyłam. A jeśli jestem w miarę normalną
osobą, bez głębszych urazów psychicznych, to tylko dzię-
ki matce. Ona stanowiła niezmienny punkt w tym płyn-
nym i niestałym świecie. Każdy kolejny dom urządzała
na wzór poprzedniego, co dawało nam błogosławioną złu-
dę pewnej stałości. I wyobraź sobie, że kiedy kilka lat
temu umarła, mój ojciec całkowicie się zmienił. Ta sama
praca, to samo miasto, ten sam dom i te same obrazy
na ścianach, które ona z takim namaszczeniem wieszała
i z taką pogodą zdejmowała. Kiedy oś pękła i zabrakło
stałego punktu, mój ojciec, broniąc się przed chaosem,
zatrzymał ruch, zarzucił wędrówkę. Ale zdaje się, że pod
wpływem wina za bardzo się rozgadałam.
- Czujesz się pijana?
- Nie. Czuję się rozluźniona.
- I taką właśnie cię lubię - rozluźnioną. Bo wtedy
nie dobierasz słów, tylko pozwalasz im płynąć z głębi
serca. A kiedy powiem coś niewłaściwego lub zrobię nie-
właściwy ruch, wytkniesz mi to bez osłonek.
Przechyliła głowę na jedno ramię i spojrzała na niego
z niepewnością w oczach.
- Nie sądzę, abyś kiedykolwiek zrobił niewłaściwy
ruch.
R
S
Jakże pragnął jej dotknąć!
- Z zewnątrz tak to może wyglądać, ale tylko dlatego,
że nauczyłem się unikać niepowodzeń. Ty stawiasz wszy-
stko na jedną kartę i z całą determinacją dążysz do wy-
tkniętego celu. Ja nie. W sytuacjach, kiedy nie jestem
absolutnie pewien, co mam uczynić lub powiedzieć, wy-
cofuję się, zwijam manatki, oddaję pole bez walki. Jed-
nak, na szczęście, w tej chwili wiem dobrze, jaki będzie
mój kolejny krok.
I zanim przebrzmiało ostatnie słowo, wyciągnął ku
niej rękę, ona zaś nie czekała, aż ta ręka do niej dotrze.
Nachyliła się ku niemu pełnym wdzięku ruchem i ich
usta spotkały się.
Jedno i drugie poczuło najpierw słodko-gorzki smak wi-
na, które osiadło mgiełką na ich wargach, a zaraz potem
żar pulsującej krwi. Oddech Merrill, niczym majowy wie-
trzyk, który słabnie bądź wzmaga się w zależności od gry
świateł i cieni, padających na ziemię, muskał jego policzek,
wpada! w kotlinę ucha, okrążał ją, po czym z cichym po-
szumem ginął w czarnej gęstwie włosów. Natomiast jej
włosy raz przypominały rozfalowany pszeniczny łan, raz
znów poświatę księżyca, która spływała również i na jego
ramiona. Oderwał usta od jej warg i zanurzył twarz w tym
zbożowym łanie, w tej migotliwej poświacie. Chłonął za-
pachy, miękkość i suchość, aż nagle zapragnął wilgoci.
Wdarł się w rozwartą szczelinę jej zębów i zaczął spijać
rozlane tam soki. Drążył głębiej i głębiej, w daremnym pra-
gnieniu dotarcia do jakiejś ostatecznej granicy. A potem
cofnął się i pozwolił jej na to samo. Delikatność jej miło-
snej ekspansji sprowokowała go do prób ośmielenia
dziewczyny. Błądził dłonią po jej szyi, po nieskalanych
piersiach.
R
S
Zmieniła pozycję i przylgnęła do niego całym ciałem.
Drżała. Mógłby przysiąc, że całując ją i pieszcząc, sma-
kuje strach zmieszany z pożądaniem.
Otóż ten strach uświadomił mu, że powinien się cof-
nąć, mimo że drzwi w zasadzie stały otworem. Uniósł
więc głowę, zabrał rękę i pragnąc zamaskować przykrą
dolegliwość wyrzeczenia, uśmiechnął się.
- A więc, co teraz chciałabyś robić? - zapytał głosem,
który w intencji miał być ciepły i miły, a zabrzmiał
ochryple i szorstko.
- Ja nie... - Zabrakło jej tchu i żeby dokończyć
odpowiedź, musiała zaczerpnąć powietrza. - Nie wiem.
Wiem tylko, że nie możemy robić tego tutaj.
Odgarnął z jej twarzy złocisty promień włosów. A za-
tem nie tyle lękała się samego aktu miłosnego, co speł-
nienia go w tym miejscu. Zaiste, skrawek zieleni w po-
rcie lotniczym nie był nadmorską plażą.
- Jak mógłbym zapomnieć o tym przywiązaniu do
należytych form - powiedział dobroduszno-ironicznym
tonem. - Przestałem cię całować, Mel, bo właśnie nie
chciałem dotknąć cię w tym poczuciu przyzwoitości. Sło-
wem, nie chciałem spłoszyć mojego ptaszka.
- Trochę mnie wystraszyłeś - przyznała. - Ale nie
skarżę się. Warto było się bać.
- Doprawdy? - zapytał z uśmiechem. - Z tym że,
rozumiem, już nie chciałabyś bać się w tym miejscu?
Potwierdziła skinieniem głowy.
Win gorączkowo szukał jakiegoś rozwiązania. Pomy-
ślał o pobliskim motelu, zaraz jednak porzucił tę myśl.
Teraz Merrill była oszołomiona nocą i winem, nastrojona
niczym skrzypce tuż przed koncertem, lecz szybki rajd
R
S
taksówką mógłby ją wyleczyć z wszelkiej romantyczno-
ści. Win nie chciał, by rzecz zmieniła się w rytuał tak
zwanego seksualnego partnerstwa. Uznał, że rozsądniej
będzie nie przyśpieszać biegu wydarzeń.
- Wobec tego powinniśmy wracać do poczekalni.
Tam będziesz mogła śledzić na monitorach aktualne in-
formacje o odlotach, a być może również się zdrzemnąć,
Z mojej strony nic ci nie grozi. Przynajmniej na razie.
R
S
Sobota, 8:14
Merrill poruszyła się na plastikowym krześle pocze-
kalni, obudziła się i sięgnęła ręką do obolałej szyi.
Zewsząd czyhała groźba. A może to tylko ten straszny
sen? Chociaż nie. Wiedziała, że nie jest bezpieczna rów-
nież na jawie. Nawet gdyby Win zasługiwał na zaufanie,
a przecież nie była tego do końca pewna, to i tak nie
mogła zaufać samej sobie.
Posiadał ogromną władzę nad jej zmysłami. Wystar-
czała jego fizyczna bliskość, aby czuła się wewnętrznie
podzielona, przy czym jej ciało wymykało się spod kon-
troli rozumu. Nie był pierwszym mężczyzną, który ją po-
ciągał, lecz żaden inny nie potrafił jej tak skutecznie
ubezwłasnowolnić. Nawet Peter, którego, jak jej się to
podówczas wydawało, kochała.
„Więc co teraz chcesz robić?", zapytał ją minionej
nocy, kiedy leżeli w objęciach na żółtym obrusie.
„Nie wiem" - odpowiedziała mu, kłamiąc.
Dobrze wiedziała, czego chce. Chciała jego. Po raz
pierwszy w życiu zaznawała takiej mocy i intensywności
R
S
pragnień. Można by rzec, Win pojawił się i od razu po-
siadł ją. Fakt, że byli tu schwytani w pułapkę i poniekąd
skazani na siebie, niczego bynajmniej nie tłumaczył. Za
każdym razem, gdy spoglądała mu w oczy, uświadamiała
sobie, że jego myśli stanowią zwierciadlane odbicie jej
dręczącego głodu.
A więc była to najprawdziwsza żądza, uczucie dzi-
kiego opętania, pomyślała z niesmakiem.
Deverell jadł śniadanie, a ona obserwowała go spod
przymkniętych powiek i oddawała swą wyobraźnię na pa-
stwę różnych erotycznych fantazji. Ich konkretność za-
wsty-
dzała, a równocześnie działała na nią jak wir, który wciąga
w kipiel grzesznego wyuzdania. I żeby chociaż broniła się,
jak pływak broni się przed utonięciem. Ale nie, poddawała
się tej przemożnej sile z pełną desperacji rozkoszą.
Jednak w rzeczywistym życiu nie mogła przecież do
tego dopuścić. Win był ciągle jej szefem. Romans wła-
ściciela firmy z pracownicą - było w tym coś niesma-
cznego, jakaś konwencjonalna sztampa. Czyż to ona jed-
nak obmyśliła tę układankę, czy też obmyślił ją los?
Niech zatem los weźmie odpowiedzialność za konwen-
cjonalność fabuły. Szef czy nie szef, istniał dla niej od
wczoraj na zupełnie innych zasadach, niż pozostali lu-
dzie. Nie mogła dłużej udawać przed sobą i przed świa-
tem, że nie jest gotowa spełnić każdego jego żądania.
Było jej trudno przy tak wielkim wzburzeniu operować
w myślach prostymi pojęciami, wiedziała jednak z abso-
lutną pewnością, że jeśli przewoźnik nie dojdzie szybko
do ugody z personelem, ona, Merrill, będzie zgubiona.
R
S
Sobota, 14:14
Panował piekielny upał, ale Win już nie potrafił roz-
różnić, co jest pogodą, a co jego erotyczną gorączką.
To ona tak go rozpaliła. Ta sama Merrill Winters, którą
znał dotąd jako kawał lodu i której nigdy nie podejrze-
wał, że może stać się płonącą żagwią. Gdzieś między
biurem Ingrahama a portem lotniczym jego, by tak rzec,
sportowy zamiar uwiedzenia jej zmienił się w całkiem
niesportowe uwikłanie.
Zakończyli wczorajszy dzień w zupełnej harmonii.
Dzisiaj napięcie między nimi powróciło. Ale nie było
w nim owego tak dobrze znanego im wzajemnego roz-
drażnienia i skłonności do robienia sobie na złość, tylko
jakaś tajemnicza pulsacja, która więziła ich w magnety-
cznym polu wysokich temperatur i jeszcze większych ciś-
nień. Byli jak byk i matador, dwie przeciwstawne siły,
których przeznaczeniem jest nieuchronne starcie.
Pożądając jej głosu, dotyku warg, zapachu włosów,
Win czuł się jak kompletny idiota. Oczywiście, doświad-
czał już nieraz zauroczenia kobietą, które rosło wraz ze
R
S
wzbierającą powoli falą pożądania, aby następnie, osiąg-
nąwszy szczyt, rozlać się płyciznami sympatii, rozleni-
wienia, by nie powiedzieć: poobiedniej sjesty. Tu jednak
fala spiętrzyła się i wzdęła jakby na skutek uderzenia taj-
funu, a to już oznaczało istotną różnicę.
Próbował wmówić sobie, że ta specyfika obecnych
doznań wynika z wyjątkowych zewnętrznych okoliczno-
ści. I zaraz uśmiechał się z własnego wewnętrznego za-
kłamania, gdyż wiedział, iż trudno byłoby wyobrazić so-
bie okoliczności mniej sprzyjające owemu pobudzeniu
zmysłów i serca. Duszna hala dworcowa, lepkie powie-
trze, niewygodne krzesła, towarzystwo czwórki nieznoś-
nych bachorów, nie mówiąc już o członkach Klubu Spo-
kojnej Starości - wszystko to raczej powinno było wzbu-
dzać w człowieku dziką żądzę palenia i mordowania lub,
przeciwnie, działać nań jak najbardziej otępiająco.
A tymczasem on i Merrill nie tylko że nie mieli siebie
dość, lecz jeszcze garnęli się ku sobie i patrzyli na siebie
z miłosnym pożądaniem.
Tak, patrzył na nią jak na zakazany, egzotyczny owoc.
Sięgnąłby po niego, lecz uniemożliwiały to oczy świad-
ków. Więc tylko wyobrażał sobie jego słodycz przy ko-
sztowaniu, zbyt zaślepiony, by ogarnąć wyobraźnią rów-
nież konsekwencje, jakie mogło to za sobą pociągnąć.
Był jak hermetycznie zamknięty szybkowar, w któ-
rym para osiągnęła już takie ciśnienie, że za chwilę mogła
rozerwać ścianki naczynia.
R
S
Sobota, 18:19
Nareszcie linie Coastways przypomniały sobie o pasa-
żerach. Podano informację, iż z uwagi na zawieszenie roz-
mów pomiędzy dyrekcją a pracownikami do niedzieli rano,
pasażerom zostaną wręczone odpowiednie zaświadczenia,
uprawniające ich do spędzenia nocy w pobliskim Holiday
Inn. Ten spóźniony cokolwiek dowód troski wywołał jed-
nak
bardzo przychylną reakcję. Ludzie wiwatowali, uśmiechali
się i zaczęli tłumnie gromadzić się przy kasach.
Merrill wystarczyło jedno spojrzenie na Wina, by
przekonać się, że myślą o tym samym.
- Czyż mogłam przypuszczać - powiedziała - że
dojdę do stanu, w którym obietnica hotelowego pokoju
w Providence ucieszy mnie bardziej od ewentualnej za-
powiedzi lotu na Jamajkę?
- Wiesz, przed chwilą zadałem sobie bardzo podobne
pytanie - wyznał mężczyzna.
Jego wzrok parzył. Musiała odwrócić oczy.
- Chciałam przez to jedynie powiedzieć, jak bardzo
tęsknię za prysznicem i mydłem.
R
S
- Jasne - zgodził się żartobliwym tonem. - I co je-
szcze?
- I że czuję się trochę zmęczona.
I roznamiętniona, dodał w myślach. Zresztą, nie ustę-
pował jej w tym ani o jotę, czego najlepszym dowodem
było, że kiedy przebrzmiał głos spikerki, odczuł najbliż-
sze godziny jako kondensację zmysłowej rozkoszy. Był
jak pan młody, zaprzątnięty myślami o nocy poślubnej.
Rozdawanie zaświadczeń, zwracanie części bagażu
oraz rozmieszczanie pasażerów w autobusach, wszystko
to trwało ponad godzinę. Autobusy miały odjeżdżać co
piętnaście minut, lecz Merrill i Winowi udało się zabrać
na pierwszy. Z braku dostatecznej liczby miejsc siedzą-
cych, Merrill usiadła na kolanach Wina i otoczyła mu
szyję ramieniem. On zaś objął ją w pasie, a uczynił to
nader śmiałym, choć kontrolowanym gestem. I tak je-
chali z minami niewiniątek, jak gdyby ona nie ocierała
się piersiami o jego tors, a on nie dotykał dłonią jej brzu-
cha.
W autobusie panował ścisk i upał. Jazda ciągnęła się
bez końca. Kiedy wreszcie dotarli na miejsce, wszyscy
wydawali się bardzo zmęczeni, lecz Win i Merrill jakby
bardziej od innych.
Ponieważ ostatni weszli do autobusu i zajmowali
miejsce przy samych drzwiach, pierwsi z niego wyszli
i dotarli do recepcji w hotelowym holu. Jako pierwsi też
wysłuchali wygłoszonego w przepraszającym tonie
oświadczenia, że do umowy pomiędzy przewoźnikiem
a hotelem wkradło się przykre nieporozumienie. Merrill
aż potrząsnęła głową, gdyż nie wierzyła własnym uszom.
Tak czy inaczej jednak skazana była na wysłuchanie do
R
S
końca uroczystej tyrady dyrektora hotelu o zalewie gości
w związku z Dniem Niepodległości i krótkiej przypo-
wieści o jednym bochenku chleba do podziału. Sens jej
był taki, że hotel nie dysponuje dostateczną liczbą wol-
nych pokoi, by zakwaterować wszystkich pasażerów.
Posypały się gniewne pytania. W odpowiedzi dyrektor
z ogromnym żalem powiadomił żebranych, że w podo-
bnej sytuacji są wszystkie hotele w sąsiedztwie. Dodał,
iż za jedyny godziwy sposób załatwienia sprawy uważa
przydzielanie pokoi w kolejności wystawienia zaświad-
czeń, o czym informuje numer wydrukowany w prawym
górnym rogu każdego blankietu.
Merrill nawet nie rzuciła okiem na swoje zaświadcze-
nie. Przecież ona i Win przeczekali w hali dworcowej
pierwszy szturm do okienek kasowych i stanęli w kolejce
jako jedni z ostatnich.
Spojrzała na Deverella, on zaś zgodził się zwięźle z jej
rozpoznaniem sytuacji.
- Żadnych szans.
Ze smętnymi minami ruszyli do drzwi. Dziewczyna
czuła się dogłębnie rozczarowana. Nie będzie prysznica,
snu, elementarnej wygody. Ale najważniejsze, że nie bę-
dzie odosobnienia, osłony, dachu nad głową dla ich mi-
łości. Merrill pomyślała o dietetyczce, którą zamkmęto
z pudłem czekoladek i butelką likieru. Znajdowała się
poniekąd w analogicznej sytuacji. Miała na coś wielką
ochotę, a z obiektywnych względów nie mogła zaspo-
koić swych pragnień.
Wyszli właśnie w spiekotę i duchotę dnia, kiedy za-
jechała przed hotel długa, czarna limuzyna. Wyskoczył
z niej szofer i okrążywszy wóz, otworzył tylne drzwi.
R
S
Po chwili z luksusowego wnętrza wyłonił się ubrany
w smoking mężczyzna, a za nim młoda kobieta w bia-
łych koronkach.
Win i Merrill usunęli się na bok, przepuszczając parę
nowożeńców. Ona trzymała pod rękę ukochanego mał-
żonka, przytulała się do niego i spoglądała mu w oczy
z uśmiechem radości i szczęścia na twarzy. Jego rozpie-
rała duma.
- Jak to miło spotkać szczęśliwych ludzi - zauważyła
Merrill.
- Miejmy nadzieję, że na swój miodowy miesiąc nie
planują podróży liniami Coastways.
- Masz rację, linie lotnicze Coastways postawiły nas
w paskudnej sytuacji.
- Lecz jeszcze gorszą rzeczą byłoby wracać autobu-
sem na lotnisko.
- Jeśli zrobimy to dostatecznie szybko, będziemy mo-
gli zająć miejsce przy otwartym oknie.
- Przykro mi, Mel, ale nie udało ci się tym pomysłem
wzbudzić we mnie entuzjazmu.
- Entuzjazm zostawmy na boku. Nie mamy po prostu
innej możliwości.
Win chwycił ją za ramię. Odwróciła się i dostrzegła,
że w zamyśleniu patrzy na długą, czarną limuzynę.
- Zdaje się, że ja mam.
R
S
Sobota, 20:37
Kiedy Win odmalował młodemu kierowcy ich przykre
położenie, ten rozjaśnił twarz w sympatycznym uśmiechu
i zgodził się podrzucić ich na lotnisko.
Merrill, nie czekając, aż mężczyźni zakończą rozmo-
wę, weszła do limuzyny i usiadła na tylnym siedzeniu,
wybitym granatowym pluszem. Miała wrażenie, że zna-
lazła się w salonie, tyle tu było wolnego miejsca i pa-
nował taki komfort. Siedzenie niewiele różniło się od ka-
napy, a podłogę zaścielał gruby dywan. Zrzuciła sandały
i zanurzyła gołe stopy w miłej puszystości. Od szofera
dzieliła ją nieprzezroczysta i dźwiękoszczelna pleksa.
Z kolei przed ciekawskimi spojrzeniami przechodniów
chroniły przydymione szyby. Klimatyzacja zapewniała
dopływ chłodnego i wonnego powietrza, orzeźwiającego
niczym kwietniowa bryza. Naprzeciw kanapy stał barek,
telewizor, telefon oraz stereofoniczny magnetofon. Mer-
rill nacisnęła guzik i z głośników popłynęła kojąca mu-
zyka. Zamknęła oczy i z głową odrzuconą do tyłu na plu-
szowe oparcie zaczęła chłonąć wszystkimi zmysłami wy-
R
S
smakowane walory luksusowego wnętrza. Jej nerwy po-
woli uspokajały się. Port lotniczy w Providence oddalił
się na odległość tysięcy kilometrów.
Skoro tylko Win dosiadł się do niej, samochód ruszył.
Bardziej zobaczyli to przez boczne szyby, niż usłyszeli.
Nie
było bowiem słychać ani pracy silnika, ani ulicznego zgieł-
ku. Ciszę zakłócały jedynie frazy skrzypiec i fortepianu.
Świat zewnętrzny wydawał się cząstką jakiejś innej plane-
ty.
- Poszczęściło się nam - stwierdził Win. - Szofer ma
akurat okienko w swoim rozkładzie zajęć i może zawieźć
nas tam, gdzie chcemy.
Zabrzmiało to jak stwierdzenie, które jednak w istocie
było pytaniem. Merrill dobrze wiedziała, o co właśnie
zapytał ją Win.
- I co mu powiedziałeś?
Zabrzmiało to jak pytanie, które jednak faktycznie by-
ło odpowiedzią. Wiedziała, oboje wiedzieli, że gdyby
chciała jechać na lotnisko, powiedziałaby to wprost.
- Powiedziałem mu, że nie ma znaczenia, jak długo
będzie jeździł autostradami, przez jakie okolice i z jaką
prędkością, gdyż i tak najważniejsza rzecz wydarzy się
tutaj, w środku.
Nachylił się nad nią, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.
Złączyli się w żarliwym, długim, głębokim pocałunku.
Merrill poczuła, że wzbiera w niej namiętność, jakiej nig-
dy nie zaznała. Przezwyciężając wstyd i zakłopotanie,
lekko uniosła się i pozwoliła zsunąć sobie majteczki. Puls
galopował. Drżącymi palcami rozpinała guziki jego ko-
szuli. Kiedy dotykał jej miękkiej i pełnej piersi, ona wo-
dziła dłońmi po jego owłosionych muskułach. Ciepło roz-
chodzące się z lędźwi sprawiło, że osunęła się na sie-
R
S
dzenie i bezwiednie rozchyliła nogi. Nie śpieszył się. Pie-
ścił ją, przesuwając rękę coraz niżej, jeszcze niżej, aż...
Jęknęła i napięła brzuch. Przyjął to jako wyraz gotowości
i wsunął się na nią. Przywarła do niego dziko w jakimś
dziewiczym erotycznym uniesieniu. Poczuła coś palącego
pomiędzy udami. Kiedy w nią wszedł, znieruchomiała na
sekundę, a potem opasała jego biodra swoimi atłasowymi
nogami. Wpadł w rytm, miażdżąc jej piersi zaborczymi
dłońmi. Przenikał ją na wskroś we wściekłym zapamię-
taniu, by w pewnym momencie spowolnić ruchy i tym
samym odsunąć moment najwyższej rozkoszy. Było już
jednak za późno. Osiągnęli orgazm prawie równocześnie,
jęcząc, wykrzykując swoje imiona i wczepiając się w sie-
bie, jakby pragnęli stworzyć z dwóch ciał jednorodną pla-
zmę.
Długo dyszeli, a kiedy się wreszcie uspokoili, dziew-
czyna przypomniała sobie o okularach.
- Czy tego szukasz? - zapytał, podając jej szkła.
- Tak, dziękuję.
I od nałożenia okularów zaczęła porządkowanie nie-
ładu, którego symbol, zadarta do pasa spódnica, o mało
co nie przyprawił jej teraz o atak serca.
Dostrzegł jej paniczny pośpiech w zasłanianiu ciała
i poczuł wzruszenie. Był jej coś winien. Pewne wyznanie.
Krępujące, ale naprawdę konieczne.
- Merrill?
- Tak?
Siedziała z głową na oparciu kanapy i wyciągniętymi
przed siebie nogami,
- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Powinienem
był zrobić to dawno, ale nie sądziłem...
R
S
W jej ciemnoniebieskich oczach pojawił się cień za-
kłopotania.
- Win, nie jestem na pewno doświadczoną w tych
sprawach kobietą, ale nie jestem też pierwszą naiwną.
Nie polegam na mężczyznach, jeśli chodzi o skuteczne
zabezpieczenie się przed niechcianymi konsekwencjami
takich... miłosnych przygód.
- A więc zawsze przygotowana na każdą ewentual-
ność?
Skinęła głową.
- To dobrze. Jest jednak pewna rzecz, o której nie
wiesz...
Jej oczy lekko się rozszerzyły.
- Chyba nie chcesz powiedzieć...
Nie dokończyła pytania, ale mimiką twarzy zdołała
wyrazić cały strach, jaki się za nim krył.
- Nie - rzucił krótko i na poły gniewnie, urażony,
że w ogóle mogła skojarzyć go sobie z jakąś chorobą.
- Chodzi o coś zupełnie innego. Po prostu myślę, iż po-
winnaś wiedzieć, że nie tylko ty, lecz ja również mam
zwyczaj coś tam sobie planować. Otóż odkąd opuściliśmy
biuro Ingrahama, tylko jedna jedyna myśl chodziła mi
po głowie. Chciałem cię uwieść, Mel.
R
S
Sobota, 21:22
- Wiem o tym.
W odruchu zdumienia aż odchylił się do tyłu.
- Wiesz?
- Oczywiście. Czy to właśnie od samego początku
chciałeś mi powiedzieć?
Potwierdził skinieniem głowy, po czym dodał:
- Nie wierzę, że się domyślałaś.
- A jednak prawda jest właśnie taka.
- I to przez cały czas? Od samego początku? - Naj-
widoczniej przyjęcie tej prawdy sprawiało mu niejakie
trudności.
Merrill uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Jasne. Bo tylko pomyśl, Win. Ta chińska róża i ro-
mantyczna kolacja, i wreszcie te słodkie komplementy,
których mi nie szczędziłeś. Trzeba przyznać, że nie byłeś
zbyt subtelny w swoich zabiegach.
W miarę jak mówiła, na twarzy Deverella odbijały
się najróżniejsze uczucia. Zdumienie, niewiara, zmiesza-
nie, znowu niewiara i na koniec akceptacja z domieszką
R
S
rozdrażnienia. Ze słów dziewczyny wynikało bowiem
niedwuznacznie, że jego legendarny urok niewiele się
różnił od źle dopasowanej i prześwitującej maski. Z kolei
pozostawało to w krzyczącej sprzeczności z wyobraże-
niem Wina o sobie.
Najwyraźniej miał siebie za uwodziciela pierwszej
klasy, pomyślała Merrill. A tymczasem okazało się, że
role nie zostały zagrane tak, jak je rozdano, i kobieta,
która miała zostać uwiedziona, sama uczestniczyła
w uwodzeniu.
Jak duże jednak było to jej współuczestnictwo? Cóż
z tego, że przejrzała jego plany, skoro i tak nie mogłaby
się oprzeć jego urokowi. Dobrze wiedziała, co działo się
z jej ciałem, zanim jeszcze Win zaczął ją całować.
Była na urlopie. Urlop można porównać w pry-
watnym życiu jednostki do czasu karnawału. Człowiek
wówczas uwalnia się z krępujących go więzów i przy-
musów. Doświadcza wolności. Tak i ona chciała doświad-
czyć wolności wyboru. Ostatecznie, nie poderwała Wina
na ulicy. Znali się od lat, mimo że bardzo powierzchow-
nie. Był atrakcyjnym mężczyzną, ona zaś całkiem nor-
malną kobietą. Mogło wyniknąć stąd coś przyjemnego.
Czyżby nie zasługiwała nawet na chwilę prawdziwej ra-
dości?
Poddała się więc impulsowi i wszystko byłoby w naj-
lepszym porządku, gdyby rzecz kończyła się na zmysłach.
Lecz to jej dusza powodowała, że czuła ucisk w piersiach
i niepokój w całym ciele.
Spojrzała na Wina, który właśnie doprowadzał się do
porządku. Poszła jego śladem i po chwili jedno o drugim
mogło powiedzieć, że wygląda schludnie i przyzwoicie.
R
S
Win patrzył w okno, za którym zmierzchało się.
Krajobraz przesuwał się w ciszy. Światła migały niczym
roje meteorytów.
- Więc wiedziałaś przez cały czas, że próbuję cię
uwieść, czy tak? - zapytał, odwracając się.
- Ile jeszcze razy zadasz mi to pytanie? Tak, wie-
działam.
- I wiedząc to, mimo wszystko oddałaś mi się?
Obdarzyła go uśmiechem, który w intencji miał być
zagadkowy.
- Czy masz coś przeciwko temu?
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego tak postąpiłaś.
- Pod wpływem impulsu.
Z irytacją machnął ręką.
- To niczego nie tłumaczy.
- Poprzedniej nocy jakoś akceptowałeś moje impulsy
i odruchy.
- Ale wtedy chodziło o tak błahe rzeczy, jak zdjęcie
pończoch czy co tam jeszcze.
- A teraz o co? - Wstrzymała oddech.
- Nie wiem. Być może... - Zamilkł i zamyślił się.
- Zanim znajdziesz właściwe słowo, chciałabym za-
pytać cię, czy nie byłoby prościej, jeśli nie wręcz ucz-
ciwiej, gdybyś otwarcie zaproponował mi łóżko? Osta-
tecznie, jesteśmy dorośli.
Zaczerwienił się. Przypominał w tej chwili upartego
chłopca, który nie chce zrobić tego, czego od niego żą-
dają, lecz nie wie, jak zrobić to, na co ma ochotę.
- Nasza dorosłość nie ma tu nic do rzeczy. Interesuje
mnie tylko prawdziwa przyczyna twego przyzwolenia.
Chcę znać prawdę.
R
S
- Powiedziałam ci prawdę - skłamała.
- Nie. Znam cię, Mel, i dlatego mam prawo ci nie
wierzyć.
- Dobrze, ale najpierw powiedz, dlaczego ty zaintere-
sowałeś się swoją nudną, pedantyczną i szarą jak mysz
pracownicą?
- Ponieważ, wbrew temu, co właśnie usłyszałem od
ciebie, jesteś bardzo ładna i pociągająca. I wcale nie je-
steś nudna.
- Ja również uważam, że jesteś bardzo przystojny
i pociągający.
- I ponieważ zawsze wydawałaś mi się taka... nie-
osiągalna - dodał.
- Tak - powiedziała, wolno kiwając głową w zamy-
śleniu - ty również byłeś jak futro z norek, o którym ma-
rzy uliczna kwiaciarka.
Wziął ją w ramiona i przytulił do siebie.
- I ponieważ od początku wyczuwałem - szepnął jej
do ucha - że pod zewnętrzną skorupą wrzesz, kipisz
i płoniesz.
Zaczął ją całować, ona zaś pozwoliła, by ogień bły-
skawicznie rozprzestrzenił się na całe jej ciało. Jednak
tym razem nie trwało to długo, gdyż Win w pewnym
momencie gwałtownym ruchem odsunął ją od siebie.
- Ale to, że jesteś zapalną osóbką - powiedział -
wcale nie tłumaczy, dlaczego kochałaś się ze mną tutaj.
- Nie tłumaczy, powiadasz? Czyli że twój hibiskus,
wczorajsza kolacja i wynajęcie limuzyny też nie mają
wytłumaczenia?
- Mówisz o dwóch, różnych rzeczach, a raczej oso-
bach. Ja zawsze kierowałem się impulsami, ty zaś potra-
R
S
fisz zastanawiać się pół godziny nad zdjęciem rajstop.
Zawsze szukasz racjonalnego powodu i zawsze go znaj-
dujesz. Zanim powiesz komuś „dzień dobry", dokonujesz
w myślach czegoś w rodzaju ruchu szachowego. Sło-
wem, nie kupuję twojej teorii impulsu.
- Jabłko, którego nikt nie kupił, pozostaje jabłkiem
- odparła filozoficznie.
- Więc upierasz się przy twierdzeniu, że oblazły cię
mrówki seksu, a ja byłem czymś w rodzaju maści na
ustanie swędzenia.
- Dość oryginalna metafora, ale w zasadzie pasuje do
rzeczywistości.
- A jeśli te mrówki na powrót cię obejdą? - spytał
z łobuzerskim błyskiem w oku.
- Zastanowię się, kiedy to się stanie, jeżeli w ogóle
się stanie. Ostatecznie, jestem na urlopie. Uprawnia mnie
to do większej swobody w zachowaniu.
- Ach, tak, urlop. Wielka sprawa!
Roześmiała się.
- Postanowiłam zastosować się do twojej rady.
- Jakiej to, czy można wiedzieć? - zapytał, gładząc
jej szyję.
- Poradziłeś mi wczoraj, bym dała się ponieść fali.
Otóż od kilkunastu godzin właśnie to czynię. Przestałam
analizować wszystkie moje kroki.
- Doprawdy? Więc chciałbym prosić cię, abyś wciąg-
nęła mnie do ewidencji urlopowych wyskoków.
Uśmiechał się, ale jego oczy patrzyły poważnie, pra-
wie badawczo.
- Czy taką ewentualnością poczułbyś się dotknięty?
- A czy miałbym powody?
R
S
Przełknęła ślinę.
- Posłuchaj, Win. Jesteśmy przecież dorosłymi ludź-
mi. Każde z nas zna siebie samego i może podejmować
decyzje na własny rachunek. Mój wyskok, jak ty to na-
zwałeś, jest również twoim wyskokiem. A zatem mamy
tu do czynienia z czymś w rodzaju remisu, który niczego
nie zmieni w naszych wzajemnych stosunkach.
- Nie zmieni? - Zmarszczył brwi. - A co będzie, gdy
urlop się skończy?
- Mam nadzieję - odparła - że będziemy nadal za-
liczać się do społeczności żywych.
Jej nadzieja, czuła to, daleka jednak była od pewno-
ści. Nawet od pewności przeżycia następnych kilku mi-
nut.
- A zatem wrócimy do pracy i co dalej? Pamiętaj,
że wciąż jestem twoim szefem.
- Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że uległam
ci, bo, jak to się mówi, „dobre stosunki z szefem zapew-
niają możliwość szybkiego awansu"?
Oboje roześmieli się, chociaż zarówno u niej, jak
i u niego nie był to śmiech całkiem swobodny i spon-
taniczny.
- Oczywiście, że nie, Merrill. Nie należysz do kobiet,
które „lecą na szefa". Niemniej zastanawia mnie, jak się
ułożą w przyszłości nasze stosunki.
- Wciąż będę przychodziła do pracy, a ty nadal bę-
dziesz wydawał mi polecenia. Jestem pewna, że potrafi-
my zachować się jak zawodowcy.
- A jeśli impuls da znać o sobie w biurze?
- Wtedy weźmiemy się w karby - odparła stanow-
czym tonem.
R
S
- A jeśli się nie uda?
Dlaczego ją tak męczył? Dlaczego zarzucał tymi
wszystkimi pytaniami? Patrzyła w przyszłość niczym
w czarną otchłań, a wszystko, co o niej mówiła, było tyl-
ko formą samoobrony.
- Wtedy rozejrzysz się za kupcem i zanim firma sta-
nie się gniazdem rozpusty, sprzedasz ją za godziwą cenę.
R
S
Sobota, 21:56
Co chciała przez to powiedzieć? - pytał siebie Win,
opadając na oparcie siedzenia. Najpewniej więcej, niż
wskazywałby na to czas przyszły, którego użyła. Spojrzał
na Merrill. Miała pobladłą twarz i wydawała się czekać
w napięciu na jego odpowiedź.
- A więc już wiesz o tym - rzekł po chwili milczenia.
- Jesteś bardziej spostrzegawcza, niż gotów byłem ci to
przyznać.
- To nie jest kwestia spostrzegawczości - odparła.
- Mam przyjaciółkę, która trudni się pośrednictwem
handlowym. Słyszała, że wypuściłeś już próbne balony.
- Sprawy zaszły dalej. Napłynęło kilka interesujących
ofert, z których właściwie już mogę wybierać.
Dziewczyna poczuła w piersi jakąś zimną pustkę.
- A więc to nie jest tylko pogłoska?
- Daj spokój, Merrill, chyba nigdy tak nie sądziłaś?
- Nie - zgodziła się. - Niemniej przyznaję, że pró-
bowałam wmówić sobie, iż jest to czysta spekulacja. Że
nawet ty nie jesteś na tyle szalony, by nosić się z za-
R
S
miarem sprzedania dochodowej, kwitnącej firmy bez
ważnego powodu.
- Mam ważny powód.
-Jaki?
Zawahał się, chwilę medytował nad czymś, a na ko-
niec wzruszył ramionami.
- Nie chcę już jej prowadzić.
Oczekiwała każdej innej odpowiedzi, ale nie tak dzie-
cinnie absurdalnej.
- Ot tak, po prostu, nie chcesz? Znudziło ci się? A co
z Tedem?
- Ted myśli, według mnie, podobnie. Inaczej byłby
tutaj, a nie na Alasce.
- Jego pobyt tam może być tymczasowy.
- Nie sądzę i, szczerze mówiąc, po tych trzech mie-
siącach siedzenia w jego fotelu nie dziwię się, że nie wra-
ca.
- Dlaczego? Ponieważ prowadzenie firmy nakłada na
ciebie pewne obowiązki i zmusza do noszenia garnituru?
- I do użerania się z różnymi paskudnymi adwoka-
tami, nie mówiąc już o konieczności planowania swojego
życia niemal co do sekundy.
- Minęły dopiero trzy miesiące, odkąd jesteś preze-
sem. Daj sobie szansę na opracowanie własnego systemu.
Wierzę, że ci się to uda.
- Namawiasz mnie do czegoś, czego, być może, naj-
bardziej się lękam. Nie chcę żadnego systemu. Chcę, bu-
dząc się, witać każdy dzień jako pewną możliwość i pro-
pozycję, nie zaś drobiazgowo opisany w podręcznym ka-
lendarzu odcinek czasu. Nienawidzę myśli, że spędzę re-
sztę życia za biurkiem, przerzucając papiery.
R
S
- A czy ja przerzucam papiery? - wybuchnęła, dając
się ponieść złości. - Zawieram umowy na miliony dola-
rów. To wymaga biegłości, doświadczenia i najzwyklej-
szej harówki, ale później człowiek odczuwa ogromną sa-
tysfakcję.
- Mów za siebie, Merrill - powiedział tonem, z ja-
kim licytator, waląc młotkiem w stół, wypowiada „sprze-
dane".
Tak, los firmy wydawał się przesądzony. Policzki
dziewczyny pałały.
- Pięknie, więc wybierz którąś z tych interesujących
ofert, które dostałeś. I co potem?
- Potem wypuszczę się na żagle.
Jej śmiech aż kipiał od sarkazmu.
- Rzeczywiście, cudowny sposób na życie. A co zro-
bisz ze swoimi pracownikami?
- Pomyślałem o nich. Sprzedam firmę jedynie pod
warunkiem, że nowy właściciel zatrzyma większość per-
sonelu.
- Być może przedłuży umowy maszynistkom i sprzą-
taczkom, lecz założę się, iż przyjdzie z własnym gronem
fachowców.
- I dlatego właśnie uwzględniam w rachunku sute
gratyfikacje oraz pomoc w znalezieniu nowych miejsc
pracy. Zrobię wszystko, aby nikomu nie stała się krzywda.
- Chylę czoło przed twoją szlachetnością.
Win nie czuł się ani szlachetny, ani wspaniałomyślny.
W palącym ogniu wzgardliwego spojrzenia Merrill gnę-
biło go poczucie winy. Równocześnie szukał jakiegoś sło-
wa, które wymazałoby z jej oczu to pełne goryczy po-
tępienie, i nie potrafił go znaleźć. Poza tym nie lubił za-
R
S
głębiąć się w siebie i nie chciał przywoływać bolesnych
wspomnień.
- Mam jeszcze jedno pytanie.
Win spojrzał podejrzliwie, gdyż łagodny ton głosu po-
zostawał w krzyczącej sprzeczności z wyrazem jej twa-
rzy.
- Mianowicie?
- Jeżeli wszystko ma się skończyć dla wszystkich tak
wspaniale, to dlaczego otaczasz zamiar sprzedaży firmy
tak ścisłą tajemnicą?
- Czy naprawdę tak ścisłą? Ty ją odkryłaś.
- Przypadkowo. Mógłbyś uprzedzić personel, aby
każdy miał czas na korektę swych planów.
- Plany, planować, oto twoje ulubione słowa. Czy tym
razem nie użyłaś ich z myślą również o sobie?
- Owszem, użyłam! - wykrzyknęła. - Żyję z mojej
pracy i boję się, że ją stracę. I że będę musiała zaczynać
wszystko od początku w nowym miejscu z nowymi
ludźmi.
- Rozumiem twoje obawy, Merrill. Ale nie jesteś już
małą dziewczynką. Masz dużą wiedzę i doświadczenie
w ubezpieczeniach. Mógłbym wymienić pół tuzina in-
stytucji, które gotowe będą licytować się, by tylko wciąg-
nąć cię na listę swoich pracowników.
- Czy one są z Sarasoty?
- Nie, ale...
- A więc jednak mam pakować manatki i wlec się
w inne miejsce. Chyba nie sądzisz, że ta perspektywa
wprawia mnie w stan upojenia?
- A ty chyba nie sądzisz, że zmienię swoje życiowe
plany, bo komuś nie uśmiecha się wyjazd do innego mia-
sta?
R
S
- Nie, nie sądzę.
Powiedziawszy to, odwróciła się do niego plecami.
Widział teraz jej włosy, a z włosów, choćby i najpięk-
niejszych, nie da się, niestety, wyczytać tyle, co z oży-
wionej twarzy.
- Zatem uważasz, że źle robię, nosząc się z zamiarem
sporzedania firmy?
- Czy moje zdanie ma tu jakieś znaczenie?
Win nie chciał mijać się z prawdą.
- Ma i zarazem nie ma. Ma, gdyż cenię sobie twoje
poglądy na różne sprawy. Nie ma, gdyż decyzję podjąłem
w uzasadnionej obawie przed tym, że siedząc za biurkiem
oszaleję i jeszcze ciebie wpędzę w jakieś wariactwo. Dla-
tego możesz mi podziękować.
Nie wiedziała, czy mężczyzna kpi, czy o drogę pyta.
Pragnąc ułatwić sobie rozwiązanie tej zagadki, znów od-
wróciła się przodem do niego. Dostrzegła niewiele, za
wyjątkiem potwierdzenia, że właściwie już jest wpędzona
w wariactwo. Szalała na jego punkcie. Kumulował w so-
bie wszystkie jej pragnienia, równocześnie reprezentując
sobą to wszystko, czego w życiu unikała.
- Oczekujesz z mojej strony podziękowań? Za co, je-
śli wolno spytać?
- Za to, że wystąpiłem z pomysłem sprzedaży firmy.
Gdybyśmy bowiem nadal w niej pracowali i dzień
w dzień ocierali się o siebie na korytarzu, nie mielibyśmy
żadnych szans.
- Win, przetrzyj oczy i zobacz rzeczy takimi, jakimi
są. To, co wydarzyło się przed kilkunastoma minutami,
było...
- Fantastyczne.
R
S
- ...Wybrykiem, wyskokiem, kaprysem. Jednorazo-
wym zawrotem głowy. Ty i ja jesteśmy jak ogień i woda,
dzień i noc, pocisk i pancerz. Jakkolwiek byśmy na to
nie spojrzeli, w żadnym wypadku nie mamy szans.
R
S
Niedziela, 11:14
Jeździli przez całą noc, przemierzając stany New
Hampshire, Massachusetts i Rhode Island. Merrill
w końcu zdrzemnęła się, pozostawiając Wina z niepo-
kojem i niepewnością w sercu. Bił się z myślami i nie
mógł znaleźć zadowalającego rozwiązania. Wiedział tyl-
ko, że musi wpłynąć na Merrill, by przestała myśleć o ich
zbliżeniu jako o urlopowym „wyskoku". Słowo to z ja-
kichś względów raziło go i napełniało niesmakiem.
O świcie zjedli w przydrożnym zajeździe smaczne śnia-
danie, lecz kiedy wrócili do samochodu, stwierdzili, że nu-
ta rezerwy w ich rozmowie jakby się jeszcze nasiliła. Uni-
kali intymnych, a nawet osobistych tematów, przechodząc
na sprawy ściśle zawodowe, zaś w związku ze strajkiem
zahaczając nawet o kwestie natury politycznej.
Jak bardzo oddalili się od siebie, najlepiej świadczył
fakt, że kiedy z powrotem znaleźli się na lotnisku i Mer-
rill po jakimś czasie została wezwana przez głośniki do
okienka kasowego, nie poprosiła Wina, aby jej towarzy-
szył. Dowiedziała się, że negocjacje mają się ku końcowi
R
S
i porozumienie obu stron jest już kwestią kilku, najwyżej
kilkunastu godzin. Tymczasem mogła odświeżyć się i od-
począć w hotelu, gdzie właśnie zwolnił się dla niej jeden
pokój. W takiej też formie, minutę później, przekazała
tę informację Winowi.
Poczuł się jak człowiek ugodzony w samo serce. Nie
powiedziała „zwolnił się dla nas", powiedziała „zwolnił
się dla mnie".
- Wspaniale.
Cisza.
Wytarła chusteczką spocone dłonie i sięgnęła po wa-
lizkę.
- Jestem pewna, że za kilka minut wezwą również
ciebie. Nadal obowiązuje kolejność wystawiania zaświad-
czeń, a byłeś przecież tuż za mną.
- Masz rację.
- Długo to nie potrwa.
- Też tak myślę.
- Być może spotkamy się nawet w jednym hotelu,
choć dowiedziałam się, że dysponują trzema.
Zmusił się do uśmiechu.
- Całkiem prawdopodobne. Zdarzają się na tym świe-
cie najdziwniejsze zbiegi okoliczności.
- W takim razie do zobaczenia. I dziękuję za wszy-
stko. Wiesz, śniadanie, limuzyna, twoja opieka... - Za-
czerwieniła się. - Chciałam powiedzieć...
- Wiem, co chciałaś powiedzieć - przerwał, by wy-
ratować ją z niezręcznej sytuacji.
- A więc, jeśli nie wpadniemy na siebie w hotelu, to
zobaczymy się dopiero w biurze za tydzień - powiedzia-
ła, robiąc krok do tyłu.
R
S
Za tydzień. Równie dobrze mogła powiedzieć za mie-
siąc lub za rok. Już nawet te kilka minut bez niej, gdy
rozmawiała z urzędnikiem w okienku, wtrąciło go w pu-
stkę bolesnej samotności. Nie chciał, by odchodziła, a je-
szcze bardziej nie chciał, aby odeszła w zgodzie ze swo-
im własnym pragnieniem.
- Tak, za tydzień. Mam nadzieję, że dotrzesz wreszcie
na tę wymarzoną Jamajkę. Jeżeli nie, to pomyślimy, jak
zorganizować ci urlop w innym terminie.
- Dzięki. Gdyby sprawy przeciągnęły się do jutra, za-
dzwonię tam i odwołam rezerwację.
- Tak chyba będzie najrozsądniej.
- A więc... bywaj.
Wzruszyła ramionami w jakiś przepraszający sposób
i z uśmiechem na ustach, być może nawet z uśmiechem
ulgi, że ta krępująca scena dobiegła wreszcie końca, skie-
rowała się ku wyjściu.
Odprowadził ją wzrokiem, a kiedy zniknęła za drzwia-
mi, mechanicznie sięgnął po gazetę, którą ktoś zostawił ma
sąsiednim krześle. Zaraz jednak pogniótł ją w dłoniach
i poderwał się na nogi. W pierwszym odruchu chciał biec
do okna, by jeszcze raz spojrzeć na Merrill, gdy będzie
wsiadała do taksówki, lecz pohamował się i zaczął krążyć
po dworcowej hali. Przyglądał się plakatom, wystawom
sklepowym, ludziom, a wreszcie monitorom innych linii
lotniczych. Zaszedł do toalety, ochlapał się zimną wodą
i spojrzał wrogo na swoją twarz w lustrze. Była 11:26. Mi-
nęło pięć minut, odkąd rozstał się z Merrill.
Kilka minut później, wertując ilustrowany magazyn
w dworcowej księgarence, uświadomił sobie w nagłym
rozbłysku, że przecież nie zapytał Merrill o nazwę hotelu,
R
S
do którego została skierowana. Znając adres, nie tracił
z nią duchowego kontaktu, a poza tym mógł czekać do
chwili, aż któraś z rzędu propozycja przewoźnika wskaże
mu ścieżkę, którą on, Win, ochoczo podąży. Być może
jednak nie było jeszcze za późno i miał szanse złapania
Merrill na postoju taksówek? Rzucił magazyn i puścił
się biegiem ku drzwiom. W wejściu zderzył się z kimś,
kto zachwiał się i o mało co nie upadł. Dopiero podtrzy-
mując za ramię tę osobę, zorientował się, że trzyma Mer-
rill.
- Mel, kochanie, co się stało?
- Nic takiego - odparła z bladym uśmiechem, ciężko
dysząc. - Wróciłam, bo pomyślałam sobie, że dzisiaj ża-
den więcej pokój może się nie znaleźć lub mogą nie być
tak bardzo skrupulatni w przestrzeganiu kolejności na li-
ście. Jeśli więc chciałbyś...
Zawahała się, ale nie umknęła spojrzeniem w bok.
Przeciwnie, wydawało się, że pragnie skąpać Wina w błę-
kicie swych oczu.
- Tak?
- Jeśli więc chciałbyś uciec z tej okropnej hali
i schronić się na razie u mnie, to nie mam nic przeciw
temu. Zostaw tu tylko wiadomość, gdzie ewentualnie ma-
ją cię szukać, gdy już będą dysponować pokojem dla cie-
bie. Wówczas po prostu przeprowadzisz się - dokończyła
na ostatnim oddechu, cała pokraśniała jak piwonia.
Był to jeden z tych miłosnych powabów, któremu
wdzięku dodawała prawie dziewczęca nieśmiałość. Gdy-
by Merrill była kobietą, która idzie na pasku seksualnych;
impulsów, a za taką właśnie starała się uchodzić, nie czer-j
wieniłaby się na najlżejszą aluzję do ich cielesnego zbli-;
R
S
żenia. Wynikało stąd, że jej uczucia były głębsze, niż
gotowa była przyznać.
- A czy chcesz mnie widzieć u siebie? - zapytał Win,
któremu nagle zaczęło zależeć na dopowiedzeniu wszy-
stkiego do końca.
Wzruszyła ramionami. Gestem tym potrafiła zresztą
wyrażać więcej, niż inni za pomocą słów.
- O ile ty tego chcesz, to i ja chcę. A poza tym, bar-
dzo nie lubię rozstawać się z przyjaciółmi,
- W takim razie jadę z tobą.
- Taksówka już czeka.
Hotel, przed który zajechali, okazał się jednym z tych
budynków, w których człowiek spędza noc, gdy już nie
ma absolutnie żadnej innej możliwości. Uformowany nie-
wybrednie w coś zbliżonego do pudełka zapałek, miał
pokoje utrzymane w barwach wściekłego oranżu i jado-
witej zieleni. Ich wątpliwą ozdobę stanowiła umywalka
z lustrem. Było tu jednak czysto i chłodno, zaś czystość
i chłód stały się ostatnio tymi wartościami, dla których
Win i Merrill gotowi byli wiele poświęcić.
Deverell stał oparty o drzwi i przyglądał się dziewczy-
nie, która właśnie wyjmowała z walizki toaletowe drobia-
zgi i rozstawiała je na umywalce. Miał trzydzieści sześć lat
i niejednokrotnie w swym życiu znajdował się w sytuacji,
kiedy on czekał, a jakaś kobieta przygotowywała się do
spędzenia z nim nocy. A jednak ta scena, której oto był
świadkiem, dostarczała mu całkiem nowych wzruszeń, jak
gdyby oboje mieli za chwilę zanurzyć się w świeżości ini-
cjacji.
W pewnym momencie Merrill poczuła na sobie jego
spojrzenie i odwróciła się.
- Dlaczego nie siadasz?
R
S
- Nasiedziałem się od piątku. A poza tym, chcę wie-
dzieć, czy oferując mi pokój, jesteś gotowa na dalsze ustę-
pstwa.
Musnęła wzrokiem pomarańczowe zasłony i inten-
sywnie zieloną wykładzinę. Na jej wargach błąkał się
sprytny uśmiech dziecka, które wpadło na wyśmienity
pomysł.
- Wiesz, myślę, że nie sposób tu mieszkać inaczej,
jak leżąc w łóżku przy zgaszonych światłach.
R
S
Niedziela, 15:02
Był dzień, więc ograniczyli się tylko do zasunięcia za-
słon. Lecz poza tym w półmroku, jaki zapanował w poko-
ju,
zrezygnowali z wszelkich innych ograniczeń. Merrill raz
czuła się występna i rozwiązła, raz znów czysta i dziewicza
w swoich miłosnych porywach. Sprzeczność ta brała się
stąd, iż zabronione jej było wyrazić słowem to, co wyrażała
ciałem. Przecież miał być to tylko urlopowy „wyskok".
Potem, zmęczeni, zapadli w coś w rodzaju snu na ja-
wie. Pierwsza ocknęła się Merrill.
- Czy zrobiłbyś dla mnie jedno drobne dziwactwo?
Przeciągnął się i przesunął palcem po jej gorących
i nabrzmiałych wargach.
- Z tobą choćby i najbardziej perwersyjne.
- Nie. Zrobisz je sam. - Spoglądała gdzieś w pół-
mrok pokoju.
- Niech więc dowiem się, jakie. - Uśmiechnął się.
- Nie jestem wstydliwy.
- To dobrze. Otóż chcę, żebyś wstał, podszedł do
umywalki i...
R
S
- Do umywalki? - zapytał, na poły zdumiony, na po-
ły zaintrygowany.
- Tak. Podszedł do umywalki i umył się.
Zmarszczył brwi.
- Czy również mam wyczyścić zęby i przepłukać
gardło?
- Źle mnie zrozumiałeś, Win. Nie ma to nic wspól-
nego z troską o twoją higienę. Chodzi raczej o pewien
kaprys z mej strony. Możesz nazwać go kaprysem pa-
mięci. Zresztą, zapomnij o tej głupiej prośbie.
- O, nie! Kto powiedział „a", musi powiedzieć „b".
Chcę wiedzieć wszystko o dziwactwie, do którego próbo-
wałaś mnie namówić. Dobrze, umyję się i co dalej?
- Nie ma żadnego „dalej". Po prostu kiedyś, gdy wy-
jechał Ted i ty przejąłeś obowiązki prezesa, przyszłam
któregoś dnia wcześniej do pracy i zastałam cię pochy-
lonego nad umywalką. Byłeś nagi do pasa, a twoje ręce,
ramiona, kark, barki i piersi okrywała piana. Lecz pewnie
tego nie pamiętasz.
- A właśnie że pamiętam. Zmierzyłaś mnie zgorszo-
nym spojrzeniem i uciekłaś, jakbyś zobaczyła diabła.
- Tak to mogło wyglądać z twojej perspektywy, lecz
w rzeczywistości byłam pod wrażeniem. Co za tors, my-
ślałam, zamykając drzwi, i co za tajemniczy tatuaż!
Dotknęła palcem wizerunku konia morskiego.
- Pierwsza łódź, jaką wybudowałem, tak właśnie się na-
zywała - „Koń Morski". W dzień wodowania urządziliśmy
sobie nielichą pijatykę. Pijanego faceta stać na wiele rze-
czy.
- Również na od dawna pieszczoną w myślach wi-
zytę w salonie tatuażu?
- Nigdy nie zwlekam z zaspokajaniem swych pra-
R
S
gnień. A jeśli chodzi o tatuaż, to zobaczyłem go na swo-
im ramieniu dopiero na drugi dzień, gdy otrząsnąłem się
z pijackiego zamroczenia.
- Po prostu ktoś zrobił ci miłą niespodziankę.
- Czy miłą, nie wiem, ale na pewno bolesną. Bolało
jak diabli, nie szukałem jednak winnego. - Zachmurzył
się. - Czy ten tatuaż ci przeszkadza, Mel?
- Skądże znowu bardzo mi się podobasz z tym ko-
niem na ramieniu. Nie znałam jeszcze wytatuowanego
mężczyzny. - Głęboko westchnęła. - Ani w ogóle takie-
go, którego mogłabym z tobą porównywać.
Win nagle spoważniał. Ujął ją za brodę i złożył na
jej wargach długi i czuły pocałunek.
- Nie mogę wręcz uwierzyć, że już od kilku miesięcy
pod maską szefa dostrzegasz we mnie mężczyznę.
- A ja nie mogę uwierzyć, że przyznałam się do tego.
- Szczerość za szczerość. Richard Ingraham nigdy nie
wspominał, że moja obecność przy negocjacjach będzie
nieodzowna.
- Ale powiedziałeś mi...
- Uciekłem się do stosunkowo niewinnego kłamste-
wka, ponieważ prawda była zbyt trudna i ryzykowna.
- A co jest prawdą?
- Że chciałem przyjechać tu z tobą.
- Dlaczego?
- Ponieważ, być może, liczyłem na to, że zdarzy się
podobny przypadek i to ja z kolei zobaczę cię nad umy-
walką z obnażonymi i namydlonymi piersiami. Ale za-
pewniam cię, Mel, że nie obrzuciłbym cię wówczas zgor-
szonym spojrzeniem, a jeśli zamknąłbym drzwi, to tylko
od wewnątrz.
R
S
- Więc jak będzie z tą umywalką?
- Dobrze, zagram w tej scenie, ale pod jednym wa-
runkiem.
- Tylko niezbyt trudnym do spełnienia.
- Zaspokoisz moje pewne życzenie - rzekł, wyska-
kując z łóżka.
- Już nie pytam, jakie, gdyż domyślam się z twojego
uśmiechu. Ale żeby wszystko było jak wtedy, musisz wło-
żyć spodnie.
Win, wciąż z tym samym uśmiechem na wargach,
spełnił bez słowa jej życzenie, Merrill zaś, zrobiwszy so-
bie oparcie z dwóch poduszek, przybrała pozycję widza
w teatrze.
Zaczęło się przedstawienie, na pozór mało ciekawe
i porywające, którego jednak tajemny sens oddziaływał
na nią niczym najsubtelniejszy z afrodyzjaków. Szum
wody, mokry tors Wina, jego powolne ruchy, którymi
wyczarowywał pianę, tęczowe refleksy mydlanych ba-
niek, gra mięśni pod lśniącą skórą, wilgotność pach i za-
rostu na muskularnej piersi - wszystko to powodowało,
że zanurzała się w zmysłowej ekstazie. Żar oblewał jej
uda. Dłoń, która tam powędrowała, wydawała się lodo-
wato zimna.
Deverell, mając przed sobą lustro, nie mógł nie za-
uważyć jej ekstatycznego upojenia. Kiedy podszedł do
łóżka i pochylił się nad nią, w jednym ręku trzymał myd-
ło, w drugim kubek z wodą. I teraz zaczęło się coś, cze-
go nigdy nie pragnęła świadomie, ale co z pewnością ist-
niało w jej podświadomości. Skropił ją wodą, po czym,
jął namydlać jej piersi, by następnie przesuwać się coraz
niżej i niżej. Rozrzuciła ugięte w kolanach nogi, a zro-
R
S
biła to hojnie, z krańcowym bezwstydem. Mydło pach-
niało lawendą, jaśminem, bzem, maciejką - zawierało
wszystkie zapachy ogrodu. Kiedy więc ślizgali się potem
po sobie, wydawało się im, że buszują w pienistości kwit-
nienia.
Dopiero po półgodzinie, gdy przeminęło oszołomienie
związane z tym niekonwencjonalnym miłosnym eksce-
sem, Merrill uświadomiła sobie, że między nią w tej
chwili a nią sprzed kilku dni nie ma właściwie żadnego
podobieństwa. To był naprawdę „wyskok", a raczej skok
z pruderii do rozwiązłości, z umiarkowania do swobody
seksualnej.
- Win, można powiedzieć, że masz nową kochankę
- odezwała się w pewnym momencie.
- Nie mów tak, bo można by pomyśleć, że następu-
jesz po dawnych i poprzedzasz przyszłe. A to już byłaby
dość cyniczna myśl.
- Czyż jednak nie zawierałaby sporej dozy prawdopo-
dobieństwa?
Twarz mu się zachmurzyła.
- Nie jestem twoim ojcem, Mel, nie przeskakuję
z kwiatka na kwiatek. Czyż nie wytrzymałem w jednej
pracy przez osiem lat? Potraktuj to jako dowód, że po-
trafię dotrzymywać wierności.
- Użyłeś fatalnego argumentu, Win, powołując się na
swoją wierność firmie, którą właśnie chcesz sprzedać.
W jego chmurnym spojrzeniu pojawiły się błyski gnie-
wu.
- Masz o mnie całkiem fałszywe pojęcie.
- I tak już chyba pozostanie. Ale proszę cię, nie kłóć-
my się. - Pocałowała go w gniewne usta, - Nie psujmy
R
S
sobie tych chwil, które, być może, już nigdy więcej się
nie powtórzą.
- Dobrze, nie psujmy sobie chwil, którym nie dam
prędko się skończyć.
Późnym wieczorem dopadł ich głód, a że hotelową
kuchnię zamykano o dziewiętnastej, wybrali się do mia-
sta. Paliły się latarnie, mieniły się różnokolorowe neony,
świeciły wystawy sklepowe, błyszczały światła samocho-
dów. Szli chodnikiem, mocno objęci, zasłuchani i wpa-
trzeni w siebie. Nagle zagrodził im drogę imponujący pa-
wilon handlowy, który zapraszał do środka wielkimi, ja-
rzącymi się witrynami. Wewnątrz, tuż przy drzwiach,
w wydzielonym kącie znaleźli przytulny bar, gdzie sprze-
dawano frytki, kiełbaski, hot-dogi, hamburgery i prażoną
kukurydzę. Zamówili po hamburgerze i podwójnej porcji
frytek. To proste danie, które jedli palcami, z jakąś wzgar-
dą dla plastikowych sztućców, smakowało bardziej niż
najwymyślniejsze frykasy na chińskiej porcelanie. Jedząc,
Śmiali się, żartowali i słuchali starych przebojów ze starej
grającej szafy.
Kiedy wrócili do siebie i zaczęli rozpakowywać ku-
pione napitki i wiktuały, zadzwonił telefon. Win podniósł
słuchawkę, by zaraz przeprosić rozmówcę i zwrócić się
do Merrill:
- Mają dla mnie pokój w innym hotelu. Daj mi coś
do pisania. Chcę zanotować adres.
Chwilę patrzyła na niego, a potem potrząsnęła głową.
- Podziękuj im i powiedz, że jesteś już zakwatero-
wany.
R
S
Poniedziałek, 8:08
Win otworzył oczy i w tej samej chwili uświadomił
sobie, że ten dzień, Święto Niepodległości, spędzi inaczej
niż zazwyczaj. Nie będzie ani żeglowania, ani ogniska
i pieczenia mięsa na rożnie, ani zawodów strzeleckich,
ani wreszcie odpalania fajerwerków. Dziś będzie tylko
Merrill, która wystarczała za wszystko.
Zatem wybierając Merrill, nie czuł dolegliwości wy-
rzeczenia i w tym sensie stawiało to go w całkiem wy-
jątkowej sytuacji. Przygoda z nią miała być krótkim in-
cydentem w życiu uwodziciela, a tymczasem stało się
coś, co zabraniało mu myśleć o bliższym lub dalszym
jej zakończeniu. Raczej skłonny byłby rzeczom pozwolić
swobodnie toczyć się dalej, wpływanie bowiem wolą na
bieg wypadków mogło mieć różne skutki.
Wstał, zamówił śniadanie przez telefon, po czym po-
szedł do łazienki ogolić się i wykąpać. Nakładał właśnie
nowe dżinsy, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
To obudziło Merrill. Ziewnęła i przeciągnęła się.
Otworzywszy oczy, zobaczyła Wina, który akurat wręczał
R
S
hotelowemu chłopcu napiwek. Wyglądał jak ktoś, kto
zagospodarował już kawał dnia. Kto nawet zdążył już
pomyśleć o śniadaniu.
Poczuła się straszliwie spóźniona.
- Dzień dobry - powiedział Deverell, podchodząc
i stawiając tacę na nocnej szafce.
- Dzień dobry - odparła, spuszczając nogi z łóżka.
Chwycił ją za ramię.
- A dokąd to mi ucieka moja złotowłosa?
- Do łazienki, rzecz jasna. Jak przystało na grzeczną
dziewczynkę.
- Okay, ale zaraz wracaj. Śniadanie zjemy w łóżku.
Obrzuciła spojrzeniem pokój. Architekci tego wnętrza,
zajęci komponowaniem barw, zapomnieli na śmierć
o wstawieniu stolika.
- Zdaje się, że nie mamy większego wyboru.
- Doprawdy, wspaniały hotel.
Merrill nie zabawiła długo w łazience. Gdy czysta
i pachnąca wróciła do Wina, zasiedli do mocnej kawy
i maślanych rogalików.
- Czy wiesz, że obchodzimy dzisiaj Święto Niepod-
ległości? - zapytał, smarując rogalik masłem.
Dla Merrill mogłoby to równie dobrze być Boże Na-
rodzenie.
- I co, zaśpiewamy hymn państwowy?
- To swoją drogą. A poza tym, moglibyśmy wybrać
się do kina.
Ciemna sala kinowa zapewniała odosobnienie i in-
tymność, a tego Win potrzebował dziś najbardziej.
- Dlaczego nie - powiedziała, sięgając po leżącą na
tacy gazetę. - Zobaczymy, co grają.
R
S
Rozłożyła dziennik i znieruchomiała. Ogromny tytuł
na pierwszej stronie informował, że doszło do ugody i li-
nie Coastways wznawiają obsługę pasażerów.
- Spójrz - pokazała artykuł Winowi. - Strajk się
skończył. Piszą, że nasz przewoźnik jest gotów do
natychmiastowego realizowania przełożonych zobo-
wiązań.
- Bzdura - żachnął się mężczyzna. - Stawiam dzie-
sięć przeciwko jednemu, że w pełnej gotowości będą nie
wcześniej niż w środę.
- Wszystko jedno - stwierdziła, odkładając gazetę.
- Musimy jechać na lotnisko i raz jeszcze potwierdzić
rezerwację.
Dziwne, ale zamiast ucieszyć się po przeczytaniu infor-
macji przyjęła ją niemal jak wiadomość o śmierci bliskiej
osoby. Tak, koniec strajku oznaczał również kres tej mi-
łosnej przygody, przygody poza czasem.
- Dlaczego? - Pytaniu towarzyszyło niecierpliwe
machnięcie ręką.
- Ponieważ nie widzę innego sposobu, by nie prze-
gapić samolotu.
- Mel, świat się nie zawali, jeśli nasze samoloty od-
lecą bez nas. Możemy zostać tutaj lub przeprowadzić się
do innego hotelu. Możemy pójść do kina lub kochać się
na tym łóżku. Możemy wreszcie wybrać się wieczorem
do miasta, popatrzeć na sztuczne ognie. Możemy istnieć
przez ten dzień wyłącznie dla siebie, bez troski o to, czy
jesteśmy tu, czy tam, w Providence czy na Jamajce, czy
gdziekolwiek indziej.
- Nie - odparła stanowczym tonem. - Nie możemy.
To znaczy ja nie mogę. Win, te dwa dni były cudowne,
R
S
ale dużo w nich było ze snu i marzenia. Teraz czar pryska
i wszystko powinno wrócić do normy.
Cóż jednak miało być normą? Wiedziała jedynie,
co nią nie mogło być. Mianowicie nie mogło nią być
dręczące rozdarcie między nadzieją a zwątpieniem, że
Deverell kiedykolwiek zdobędzie się na trwalszy zwią-
zek.
Wstała i zaczęła się ubierać. Win również wstał,
a zbliżywszy się do okna, zapatrzył się na chodnik, jakby
tam szukając rozwiązania nurtującego go problemu. Czuł
się tchórzem. Chciał ją zatrzymać, a równocześnie dys-
ponował jedynie nagą siłą. Żaden sensowny argument nie
przychodził mu do głowy. W pewnym momencie usły-
szał metaliczny trzask zamków walizki i odwrócił się.
Stała na środku pokoju. Ubrana była w błękitno-ró-
żową jedwabną sukienkę. Przypominała po trosze pogod-
ne niebo o zachodzie słońca. Była gotowa do wyjścia.
- Nie, Merrill, nic się nie zmieniło, żaden czar nie
prysnął - rzekł, stając pomiędzy nią a drzwiami. - Zre-
sztą nie pozwolę, aby rzeczy zaczęte przedwczoraj dziś
dobiegły kresu. I na pewno nie zgodzę się, byś zostawiła
mnie tutaj samego.
- Proszę, puść mnie, muszę już iść. Nie chcesz zostać
sam, to zabierz się ze mną na lotnisko. Bo ja jestem zde-
cydowana nie przegapić tego samolotu. Inaczej moje pla-
ny już zupełnie się zawalą.
- Plany, w których nie uwzględniłaś mnie.
- Wiedziałeś o tym od samego początku.
- Masz rację. Wiedziałem. Wiem również, jak bardzo
lubisz planować sobie przyszłość. Dorzucę więc tylko,
że odtąd przy planowaniu czegokolwiek musisz brać pod
R
S
uwagę jedną dodatkową rzecz. A mianowicie, że... ko-
cham cię, Mel.
Zacisnęła dłonie na rączce walizki z taką siłą, że aż
zbielały jej paznokcie.
- Win, proszę.
- Zanim coś powiesz, pozwól mi dokończyć. Kocham
cię i zawsze będę cię kochał.
- Jak możesz być tego pewien?
- Nie wiem. Nigdy przedtem nie kochałem. Miłość to
coś, czego nie można nie zauważyć. Wiem, że kocham i że
ty czujesz do mnie to samo. Nie bój się swojej miłości,
tak jak ja jeszcze przed chwilą jej się bałem. Daj mi szansę.
- Szansę na co? Na złamanie mi serca?
- Nigdy tego nie zrobię - rzekł, ujmując jej twarz
w swoje dłonie i szukając w jej smutnych oczach iskier-
ki nadziei. - Słuchasz mnie z rezerwą i sceptycyzmem,
bo masz o mnie określone pojęcie. Jasne, że nie jestem
święty i niejedną niewiastę mam na sumieniu. Ale jest
to raczej dalsza niż bliższa przeszłość. Na przykład, tam-
tego dnia, kiedy zastałaś mnie nad umywalką, nie spę-
dziłem bynajmniej nocy z kobietą, tylko ślęcząc nad pa-
pierami przy biurku. A to już powinno w jakimś stopniu
podważyć twoją złą o mnie opinię.
- Nie mam o tobie złej opinii - zaprzeczyła, cofając
głowę. - Jesteś, jaki jesteś. Niemniej zadaję sobie pyta-
nie, dlaczego, skoro wówczas tak ciężko pracowałeś,
chcesz teraz pozbyć się firmy?
- Zmieniasz temat - rzucił z niecierpliwym gestem.
- Mówimy o nas, do diaska. Czy nie mogłabyś zapo-
mnieć o tym cholernym interesie?
Merrill nie mogła zapomnieć. Ta firma to było jej ży-
R
S
cie, w niej wykuwała własną tożsamość. Nagle prze-
mknęła jej przez głowę prosta, jasna i odkrywcza myśl.
Aż dziw, że nie uwzględniła wcześniej takiej ewentual-
ności.
- Nie sprzedajesz firmy, dlatego że męczy cię rola
prezesa i jesteś znudzony, ale ponieważ się boisz.
Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że niemal hi-
pnotyzujące
- Boję się? - wycedził. - Ja się boję?
- Ależ oczywiście. Tylko dlaczego nie przyznałeś się
do tego przede mną?
Patrzył na nią z pobladłą i wykrzywioną twarzą, jak-
by co najmniej rozważał, czy ma się przyznać, że jest
Kubą Rozpruwaczem.
- Niby do czego?
- Że boisz się niepowodzenia, finansowej wpadki,
być może nawet bankructwa.
- To najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usły-
szałem - powiedział, ale nie potwierdził tej oceny śmie-
chem. - Nie boję się. Może wykazuję pewną ostrożność,
krztynę niepewności, szczyptę niepokoju, lecz nie ma we
mnie strachu.
Zrobiła krok do przodu i utkwiła w nim wyzywające
spojrzenie.
- Przyznaj się, Deverell. Ty się boisz jak diabli.
Po jego twarzy przemknął cień furii, ale nie wzdryg-
nęła się i nie cofnęła. Instynkt i wiedza podpowiedziały
jej, że Win kieruje swój gniew nie na nią, tylko na samego
siebie. Obserwowała teraz jego walkę z samym sobą.
- Tak, jestem przestraszony - przyznał w końcu ci-
chym głosem. - Lecz nie o siebie się boję, tylko o ciebie,
R
S
o was wszystkich, którzy za pensje wypracowane w fir-
mie utrzymujecie rodziny, opłacacie rachunki i w ogóle
egzystujecie. Powiedziałaś, że zmorą twojego dzieciństwa
były ustawiczne zmiany pracy twojego ojca. Otóż, kiedy
mój ojciec stracił pracę, długo nie mógł znaleźć następnej,
bardzo długo. I nie chcę, żeby podobny los, tym razem
przy moim współudziale, spotkał innego mężczyznę, inną
rodzinę.
- Więc to dlatego...
- Tak, dlatego. Miałem piętnaście lat, kiedy stanęła
stocznia, w której mój ojciec pracował jako brygadzista.
Już od pewnego czasu ledwie dychała, a wszystkiemu
był winien syn jej zmarłego właściciela, człowiek zupeł-
nie nie nadający się do prowadzenia tego typu zakładu.
Ojciec codziennie znosił do domu straszne wieści, aż
pewnego dnia poszedł jak zwykle do pracy i zastał bramę
stoczni na głucho zamkniętą. Żadnego zawiadomienia,
żadnej odprawy. Dwadzieścia siedem lat ciężkiej harówki
i znalazłeś się, chłopie, na bruku.
- Ale chyba z taką praktyką twój ojciec mógł znaleźć
bez trudu pracę gdzie indziej? - zapytała.
- Zaczął się właśnie okres recesji i niewielu było
chętnych do kupowania luksusowych jachtów. Ojciec
próbował wytłumaczyć to nowemu pracodawcy i skłonić
go, by wystarał się o rządowe zamówienia, ale tamten
odparł, że kontroluje sytuację i nie da się zaskoczyć.
Skończyło się bankructwem zakładu, co z mojej perspe-
ktywy, wówczas kilkunastoletniego chłopca, objawiło się
owsianką trzy razy dziennie oraz wyprzedawaniem mebli,
by opłacić kolejne raty zastawu hipotecznego za dom.
- Uśmiechnął się gorzko. - Zresztą, on też został w koń-
R
S
cu sprzedany. Po kilku latach jakoś podźwignęliśmy się,
lecz nigdy już nie odzyskaliśmy dawnego poczucia bez-
pieczeństwa i zaufania do losu.
- Rozumiem cię, Win - powiedziała Merrill - tyle
że w żaden sposób nie możesz przeprowadzać analogii
pomiędzy tamtą stocznią i jej durnym właścicielem a so-
bą i firmą „Haigh i Deverell". Przede wszystkim ty znasz
swoje słabości, a będąc ich świadom, próbujesz...
- Dzięki za pociechę, Mel, ale powiedzmy sobie
szczerze, że niewiele wiem o prowadzeniu biznesu od
strony, by tak rzec, kuchni, kuchnia zaś decyduje w końcu
o wszystkim. Dlatego, zanim powinie mi się noga
i ściągnę za sobą w przepaść wiele rodzin, chcę przeka-
zać firmę w ręce kogoś bardziej kompetentnego. Jeśli
chcesz nazwać to strachem, to twoja sprawa. Ja nazywam
to po prostu uczciwością.
Merrill przyjęła postawę, która niewiele różniła się od
postawy koguta, gotującego się do walki.
- Hej, bo się rozpłaczę. Nie rób z siebie tylko szla-
chetnego matołka! Ja uważam, że masz dość zdrowego
rozsądku, by nam pozwolić zajmować się kuchnią
i ewentualnie wysłuchiwać naszych rad oraz dość wie-
dzy, by samemu skupić się na strategii i generalnych po-
sunięciach.
- Załóżmy, że masz rację, to i tak pozostaje jeszcze
sprawa psychologii. Myśl, że miałbym przez resztę życia
siedzieć za biurkiem, czyni ze mnie klaustrofoba.
- Nie będzie tak źle. Kiedy rzeczy się ułożą i po-
czujesz się pewniej, będziesz mógł wrócić do tych swo-
ich wycen w terenie. Przynajmniej w jakimś zakresie.
Zresztą, Ted też nie był ortem, jeśli chodzi o sprawy
R
S
księgowania, rozliczeń, itd. Ja brałam na siebie wszy-
stkie...
- Oczywiście.
Sposób, w jaki to powiedział, zaniepokoił ją.
- Tylko nie myśl sobie, że chcę ująć coś Tedowi. Gdy-
by był z nami, potwierdziłby to.
- Jasne - rzekł, kładąc dłonie na jej ramionach. - Aż
trudno mi w tej chwili uwierzyć, że mając ciebie pod
ręką, szukałem ratunku gdzie indziej. Teraz wiem, że mo-
żemy wrócić do stanu, w jakim firma znajdowała się
przed wyjazdem Teda.
- Chcesz go ściągnąć z Alaski?
- Ani mi w głowie burzyć szczęście faceta, którego
serdecznie lubię. Natomiast co byś powiedziała o wyku-
pieniu jego udziałów? Haigh chętnie na to przystanie,
gdyż już dał mi zgodę na sprzedaż całej firmy. Otóż
w tym nowym układzie ty byś zajęła jego miejsce i stała
się moją wspólniczką.
- Ja? - zapytała, otwierając ze zdumienia usta.
- Tak, ty, Mel. Przecież dorównujesz mu wiedzą,
a przewyższasz umiejętnością oswajania konkretów. Ja
zaś wrócę do mojej dawnej pracy i będę również szczę-
śliwym facetem. Firma przetrwa. Nikt nie zostanie wy-
rzucony na bruk. Jedyna nowość to zmiana płci jednego
z partnerów.
To brzmiało jak czarowna baśń. Niestety, baśnie mają
to do siebie, że kiedy się kończą, człowiek wraca do twar-
dej rzeczywistości.
- Win, nie będę twoją wspólniczką. Nie mam tyle
pieniędzy, by wykupić udziały Teda.
- Ja mam.
R
S
- Ale wówczas upada idea partnerstwa. Wtedy ty jako
jedyny będziesz ponosił finansowe ryzyko.
- Tak, tyle że najpierw mam zamiar poprosić cię, że-
byś zaryzykowała wszystko. To znaczy, żebyś została mo-
ją żoną.
R
S
Poniedziałek, 14:30
Mężczyzna, który tańczył na ekranie, był wysoki,
szczupły i bardzo zmysłowy. Trzymał w ramionach zło-
towłosą dziewczynę, której śliczna twarz wyrażała naj-
różniejsze uczucia, od przestrachu taneczną brawurą part-
nera do zahipnotyzowania jego zwierzęcym magnety-
zmem. Oto typowy przykład naśladowania życia przez
sztukę, pomyślała Merrill, do tego stopnia podbita i ocza-
rowana filmowym obrazem, że całkiem zatraciła świado-
mość, gdzie się znajduje.
Pokój, w którym ona i Win, leżąc w łóżku, oglądali
telewizję, mógł być każdym pokojem w każdym hotelu
świata, włącznie z tym na Jamajce. Klimatyzacja oraz za-
sunięte szczelnie zasłony chroniły ich przed upałem i jas-
nością tego wczesnego popołudnia. Byli tylko oni dwoje
i ten urzekający film.
Deverell chrupał prażoną kukurydzę.
- Dlaczego wszystkie filmy - zapytał w pewnym mo-
mencie - których akcja rozgrywa się w południowych sta-
nach, muszą być tak długie jak „Przeminęło z wiatrem"?
R
S
Uśmiechnęła się pobłażliwie i spojrzała na zegar.
- Win, film trwa dopiero piętnaście minut.
- Doprawdy? A ja myślałem, że już ponad godzinę.
- Oglądanie telewizji było twoim pomysłem - przy-
pomniała mu.
- Zgoda, z tym że wówczas jeszcze zalecałem się do
ciebie, a teraz już jesteśmy po oficjalnych zaręczynach
i różne myśli chodzą mi po głowie.
- To, co czuję na swoim biodrze, nie jest ani twoimi
myślami, ani twoją głową. Jeśliby więc na tym miały
polegać twoje procesy myślowe, to do ślubu, obawiam
się, nigdy nie dojdzie.
- Dobrze, idę na kompromis. Odsuwam się z myśla-
mi, napierając ustami. - Pocałował ją w policzek, ona
zaś roześmiała się. - Co zaś się tyczy naszych zaślubin,
to proponuję dzień jutrzejszy.
Oderwała wzrok od ekranu telewizyjnego. Tamta
historia miłosna schodziła na dalszy plan wobec jej włas-
nej.
- Ja natomiast sądzę, że najlepszy byłby Dzień Pracy,
to znaczy pierwszy poniedziałek września.
- Kompromisowo więc ustalmy najbliższy piątek.
W ten sposób koniec twojego urlopu zbiegnie się z po-
czątkiem miesiąca miodowego.
- A ja sądzę, że nalegasz na pośpiech, bym nie mogła
w związku ze ślubem oddać się swemu sławetnemu pla-
nowaniu.
- Przyznaję, że nie uśmiecha mi się deliberować ca-
łymi tygodniami, czy na szczycie weselnego tortu ma
być dzwonek czy lukrowa para nowożeńców.
- Słowem, żądasz, bym bez chwili namysłu skoczyła
R
S
z wysokiej skały narzeczeństwa w niezgłębioną toń mał-
żeństwa, tylko dlatego, że jestem w tobie do szaleństwa
zakochana?
- Wspaniale ubrałaś w słowa moje myśli,
- A więc w piątek za dwa tygodnie.
Uśmiechnął się i jeszcze raz ją pocałował.
- W ten piątek. I ani dnia później.
Merrill oparła głowę o szczyt łóżka i zamknęła oczy.
Pomyślała o ślubnej sukni, o siostrach i o starym ojcu.
Chciałaby mieć, oczywiście, najwspanialszą suknię i wszy-
stkich bliskich obok siebie podczas tego wyjątkowego dnia
w życiu. Ale skoro Winowi tak bardzo się śpieszyło, goto-
wa była mu się podporządkować i zrezygnować z pewnych
rzeczy. Ostatecznie, może wziąć ślub w skromnym kostiu-
mie, a siostry i ojca odwiedzi później, już jako żona Wina
i w jego towarzystwie.
„Nigdy nie miałam szczęścia w miłości", powiedziała
złotowłosa dziewczyna na ekranie.
„Od tej chwili wszystko będzie inaczej", zapewnił ją
czarujący łobuz.
Gdy Merrill po raz pierwszy oglądała ten film, uznała
tę scenę za mało prawdopodobną. Szczęście nie przycho-
dzi z dnia na dzień, pomyślała wówczas.
Teraz musiała zweryfikować swój dawny pogląd na
życie. Teraz wiedziała, że los człowieka może się od-
mienić w ciągu jednej nocy. Wystarczy, że ktoś zastraj-
kuje, a ktoś inny podjedzie pod hotel luksusową limu-
zyną.
- Co oznacza ten uśmiech? - zapytał Win.
- Myślałam właśnie o tym, jak szybko i nieoczeki-
wanie można zostać szczęśliwą.
R
S
- Umieram z ciekawości, kogo dotyczy ta refleksja?
Ciebie czy tej dziewczyny z ekranu?
- Nas obu, sądzę.
Popatrzyli na siebie pełnym miłości spojrzeniem.
- Kocham cię, Mel.
- Kocham cię, Win.
Sięgnął dłonią po jej okulary.
- Czy mogę je zdjąć?
Kiwnęła głową, równocześnie przytulając się do niego
całym ciałem.
- Ale wówczas nie będziesz mogła oglądać filmu.
- Nie szkodzi. Znam koniec.
R
S