CECILY VON ZIEGESAR
NIKT NIE ROBI TEGO LEPIEJ
plotkara 7
Przekład Małgorzata Strzelec
Tytuł oryginału
NOBODY DOES IT BETTER
Chcąc być łagodnym, okrutnym być muszę.
William Szekspir Hamlet
przekł. J. Paszkowski
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Zostały dwa tygodnie, żeby się zdecydować, do którego pójść college'u - oczywiście dotyczy to tylko
tych, którzy mają jakiś wybór. Ćwiczymy się właśnie w trudnej sztuce: jak totalnie nie zawalić ostatnie-
go semestru w szkole, jak najrzadziej bywając na zajęciach i nie odrabiając prac domowych. Jeśli zo-
baczycie dziewczyny, które zrzucają biało - niebieskie szkolne mundurki i kładą się na Owczej Łące w
Central Parku w ślicznych, szpanerskich bikini, to właśnie my A jeśli zobaczycie grupę biegających
boso chłopaków bez koszul, w podwiniętych spodniach khaki, z platynowymi zegarkami od Cartiera
połyskującymi na opalonych, umięśnionych od gry w lacrosse rękach, to właśnie będziecie podziwiać
naszych chłopaków. No dobra, jest dopiero jedenasta przed południem w piątek i powinnyśmy być na
WF - ie albo francuskim dla zaawansowanych, ale zbliżamy się do końca najtrudniejszego roku w na-
szym życiu i naprawdę musimy wyluzować, więc odpuście nam trochę, w porządku?
Albo lepiej przyłączcie się do nas.
A na wypadek, gdybyście do tej pory chowali się pod jakimś kamieniem i jeszcze nas nie znali - no bo
znają nas już chyba wszyscy - to właśnie my jesteśmy tymi najpiękniejszymi na balach; księżniczkami
i książętami z Upper East Side w Nowym Jorku. Przez większość czasu mieszkamy w rezydencjach
przy Park Avenue albo Piątej Alei lub w ogromnych willach, More zajmują pół kwartału. Resztę czasu
spędzamy w naszych „domkach na wsi”, co może oznaczać rezydencję w Connecticut lub w Hamp-
tons, średniowieczny zamek w Irlandii albo willę na St. Barts z widokiem na morze. W tygodniu uczy-
my tlę - nuda - w którejś z tych małych, prywatnych, żeńskich lub męskich szkół na Manhattanie, gdzie
obowiązują mundurki. W weekendy ostro balujemy, zwłaszcza teraz, gdy pogoda jest piękna i nasi ro-
dzice są na swoich jachtach, w prywatnych odrzutowcach albo limuzynach z kierowcą i zostawiają
nam, swoim zwariowanym dzieciakom, zupełną swobodę.
A nas najbardziej teraz rajcuje coś, co nazywa się na literę „s”. Może jeszcze tego nie robicie, ale na
pewno o tym mówicie. Wszyscy o tym mówią. A niektórzy też to robią. Zwłaszcza...
plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony internetowej:
red.).
PARY, KTÓRE RÓWNIE DOBRZE MOGŁYBY JUŻ BYĆ MAŁŻEŃSTWAMI
Razem śpią, razem jedzą, pożyczają sobie ubrania. Nie zwracają uwagi na oddzielanie jego i jej rze-
czy ze stosu ubrań porzuconych koło łóżka i po prostu wskakują w pierwszy lepszy ciuch, wiedząc, że
i tak za chwilę go zrzucą. Żadne z nich nie może nigdzie pójść samo i nie usłyszeć pytań „A gdzie jest
to...?” lub „Gdzie jest tamto...?”, jakby nie potrafili się rozdzielić na dłużej niż trzydzieści sekund.
Wiem, już słyszę, jak się nabijacie. Przecież to takie nudne mieć jednego chłopaka. Ale spójrzmy
prawdzie w oczy, oni na pewno robią coś więcej, niż tylko rozmawiają o tym słowie na „s” - a niewielu
z nas może to o sobie powiedzieć.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Mój ojciec jest niezależnym producentem filmowym i właśnie wyjechał na festiwal do Can-
nes. Wszyscy tam mówią o filmie dokumentalnym na temat „uprzywilejowanych nastolatków
z Nowego Jorku”, ale nikt nie wie, kto go nakręcił. Po pierwsze, występujesz w tym filmie?
Po drugie, to ty go zrobiłaś?
dziewczyna z LA
O:
Droga dziewczyno z LA!
Nie mogę odpowiedzieć na twoje pierwsze pytanie, bo nie widziałam tego filmu, ale brzmi
przerażająco znajomo... Kilka tygodni temu pewna dziewczyna z ogoloną głową chodziła za
wszystkimi z kamerą... A co do twojego drugiego pytania - ledwo daję sobie radę z robie-
niem zdjęć moją komórką!
P
Na celowniku
Po północy S wybiega na paluszkach do skrzynki pocztowej przed swoim mieszkaniem przy Piątej
Alei. W rękach trzyma plik wielkich białych kopert z herbami różnych college'ów. Ma na sobie skąpą
błękitną koszulkę nocną Cosabella, która ledwo zakrywa jej słynną, prześliczną pupę (ku uciesze
wszystkich portierów na służbie i taksówkarzy, którzy stoją w korku). Potem jednak wraca na palusz-
kach do domu, niczego nie wysławszy. Pewnie trudno jej podjąć decyzję co do przyszłego roku, skoro
dostała się do wszystkich szkół, do których złożyła papiery, i może nawet do paru takich, gdzie w ogó-
le się nie zgłaszała! C zabiera swoje straszliwe wojskowe buciory do Toda, żeby je trochę odszyko-
wać. Będzie pierwszym kadetem w historii z różowymi frędzlami przy butach. D i J walczą o lustro w
H&M. Wygląda na to, że teraz, kiedy oboje są tacy stawni, zaczęta się typowa dla rodzeństwa rywali-
zacja. V w kafejce internetowej w Williamsburgu gawędzi na czacie z przypadkowymi nieznajomymi.
Ta kobieta niczego się nie boi. K i I objadają się i knują intrygi w Jackson Hole. Boże, co tym razem?
Nie widać nigdzie N i B... Jezu, czy oni nigdy się sobą nie znudzą? A co, jeśli w przyszłym roku będą
musieli się rozstać?
Decyzje, decyzje, decyzje... Gdzie będziemy za rok? Czy zdołamy przetrwać bez siebie? Spróbujcie
nie oszaleć. Wiecie, gdzie mnie szukać, gdybyście potrzebowali pomocy, towarzystwa albo gdybyście
chcieli mnie zaprosić na jedną z tych słynnych spontanicznych imprez na dachu, które maturzyści or-
ganizują pod koniec roku.
Wiecie, że was kocham.
plotkara
sypialnia N to 100% czystej miłości
- Obudź się! - Blair Waldorf szarpnęła kołdrę w kratę i pozwoliła jej opaść na podłogę
obok antycznego łóżka.
Nate Archibald, całkiem nagi, leżał rozciągnięty swobodnie na materacu. Blair usiadła
obok niego i z całej siły zatrzęsła parę razy łóżkiem. Nate nie otwierał oczu. chociaż złoto-
włosa głowa podskakiwała mu na poduszce. Dlaczego seks sprawiał, że ona była taka nakrę-
cona, a on taki śpiący?
- Nie śpię - wymamrotał.
Otworzył jedno błyszczące zielone oko i natychmiast poczuł, że jest znacznie bardziej
obudzony niż jeszcze sekundę temu. Blair też była naga - cały jej metr i sześćdziesiąt dwa
centymetry, od lśniących, pomalowanych na koralowo paznokci u stóp po kasztanowe falują-
ce włosy, które już nieco odrosły po króciutkim ścięciu. Miała tego rodzaju ciało, które nago
prezentuje się jeszcze lepiej niż w ubraniu. Zaokrąglone, ale bez zbędnego tłuszczu, delikat-
niejsze, niż to zdradzały jej grzeczne, porządnie zaprasowane dżinsy i kaszmirowe sweterki
albo krótkie, obcisłe czarne sukienki. Była jak wrzód na jego tyłku, bo odkąd skończyli jede-
naście lat wiele razy rozstawali się i godzili. A on pragnął jej nagości chyba jeszcze dłużej.
Jakie to typowe, że Blair potrzebowała sześciu lat i pół roku. żeby przestać się kłócić i w koń-
cu pójść z nim do łóżka.
A kiedy już raz to zrobili, nie potrafili przestać.
Nate złapał ją i wciągnął na siebie. Całował namiętnie gdzie popadło, napawając się
myślą, że w końcu jest jego, cała jego.
- Ej! - zachichotała Blair.
Granatowe jedwabne rolety były podciągnięte, a okna otwarte, ale Blair miała gdzieś,
czy ktoś ich zobaczy. Byli zakochani, piękni i uprawiali seks. Każdego, kto na nich patrzył,
mogła zżerać jedynie zazdrość.
Poza tym uwielbiała zwracać na siebie uwagę, nawet przypadkowych, zboczonych
podglądaczy, którzy akurat obserwowali ich z okien otaczających domów przez złocone lor-
gnon.
Całowali się przez chwilę, ale Nate był zbyt wycieńczony, żeby zrobić coś więcej.
Blair sturlała się z niego i zapaliła papierosa. Co jakiś czas posyłała do Nate'a małe obłoczki
dymu, jak aktorzy w Do utraty tchu, rewelacyjnym czarno - białym francuskim filmie, który
widziała wcześniej tego dnia na zajęciach z francuskiego dla zaawansowanych. Główna boha-
terka, blondynka, zawsze wyglądała stylowo, była piękna i nigdy nie pokazywała się bez
szminki. Ludzie w tym filmie nie robili nic oprócz tego, że jeździli na skuterze Vespa, kochali
się, przesiadywali w kafejkach i palili. I oczywiście przez cały czas rewelacyjnie wyglądali.
Ale Blair musiała utrzymać oceny, jeśli chciała wyskoczyć z listy rezerwowych do Yale, a
skoro miała na głowie szkołę, prace domowe i codziennie po lekcjach seks z Nate'em, niewie-
le czasu zostawało jej na dbanie o urodę, Ciemne, falujące włosy Blair były zmatowione i
przepocone, usta spierzchnięte od długich pocałunków, a brwi zarośnięte. Tak naprawdę wca-
le jej to nie przeszkadzało. Zdecydowanie warto było poświęcić sprawie seksu trochę czasu
przeznaczonego do tej pory na zabiegi upiększające. Poza tym przeczytała gdzieś, że godzina
seksu pozwala spalić trzysta sześćdziesiąt kalorii, więc nawet jeśli trochę się zaniedbała, to
przynajmniej była chuda!
Musnęła dłonią i wyczuła odrastające włoski między ciemnymi, pięknie wygiętymi w
luk brwiami. No dobra, może odrobinkę jej to przeszkadzało, ale zawsze mogła złapać tak-
sówkę i pojechać do salonu Elizabeth Arden na regulację brwi.
Pomijając kwestię brwi, Blair nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa. Odkąd prawie
dwa tygodnie temu zrobili to z Nate'em po raz pierwszy, czuła się zupełnie inną kobietą. Je-
dyną ciemną chmurę na jej różowym niebie stanowił irytujący fakt, że znalazła się tylko na li-
ście rezerwowych do Yale. Jak będzie spędzać z Nate'em każde popołudnie, jeśli ona wylądu-
je w Georgetown - w jedynej szkole, do której ją przyjęli - a on pójdzie do Yale w New Ha-
ven, w Connecticut, albo do Brown w Providence, na Rhode Island lub do którejś z pozosta-
łych świetnych szkół, gdzie zupełnie niesprawiedliwie się dostał. Nie przemawiała przez nią
gorycz - po prostu Nate miał szczęście. Przychodził na egzaminy ujarany, nie brał żadnych
dodatkowych zajęć i jego średnia wynosiła zaledwie cztery, podczas gdy ona chodziła na
wszystkie zajęcia dla zaawansowanych, na egzaminie końcowym zdobyła tysiąc czterysta
dziewięćdziesiąt punktów i miała średnią prawie pięć z plusem.
No dobra, może rzeczywiście była trochę zgorzkniała.
- Jeśli zgłoszę się do Korpusu Pokoju i przez kilka lat będę budować kanały i robić ka-
napki dla głodujących dzieci w Rio czy gdzieś indziej, to będą musieli mnie przyjąć do Yale,
prawda? - zapytała.
Nate uśmiechnął się szeroko. Właśnie to uwielbiał w Blair. Była rozpieszczona, ale
nie leniwa. Wiedziała, czego chce, a ponieważ niezachwianie wierzyła, że może mieć wszyst-
ko, czego zapragnie, jeśli tylko się postara, nigdy nie przestawała próbować.
- Słyszałem, że w Korpusach Pokoju wszyscy chorują. I trzeba mówić miejscowym ję-
zykiem.
- Wobec tego będę pracować we Francji. - Blair wydmuchnęła dym w stronę sufitu. -
Albo w którymś z tych afrykańskich krajów, gdzie mówią po francusku.
Próbowała sobie wyobrazić siebie, jak rozmawia z tubylcami w jakieś spalonej słoń-
cem wiosce, trzymając na głowie gliniany dzban z kozim mlekiem, ubrana w pięknie farbo-
wany, długi wschodni kaftan, który może wyglądać niezwykle seksownie, jeśli się go prze-
wiąże w odpowiednich miejscach. Miałaby zabójczą opaleniznę i ciało składające się tylko z
mięśni i kości z powodu ciężkiej pracy i straszliwej choroby jelit. Dzieci kręciłyby się wokół
jej kolan, domagając się czekoladek Godivy, które zamawiałaby dla nich, a ona uśmiechałaby
się do nich łagodnie jak piękna, niepomarszczona matka Teresa. Po powrocie do Stanów zdo-
byłaby nagrodę dla najlepszej wolontariuszki Korpusu Pokoju, a może nawet Pokojową Na-
grodę Nobla. Zjadłaby kolację z prezydentem, który napisałby jej rekomendację do college'u,
a Yale stanęłoby na głowie, żeby ją przyjąć.
Nate był pewien, że Korpus Pokoju pomaga tylko w krajach Trzeciego Świata, a nie w
kwitnących pod względem gospodarczym państwach, takich jak Francja. Był też przekonany,
że Blair nie wytrzymałaby nawet jednego dnia w jakiejś dalekiej, afrykańskiej wiosce, gdzie
nie byłoby perfumerii Sephora ani nawet toalet ze spłuczką. Biedna Blair. To była rażąca nie-
sprawiedliwość, że on się dostał, bez najmniejszych starań, podczas gdy ona. dziewczyna,
która naprawdę chciała studiować w Yale, odkąd skończyła dwa latka, dostała się na lisię re-
zerwowych. Z drugiej strony Nate przyzwyczaił się do tego, że bez wysiłku dostaje różne rze-
czy.
Uniósł głowę i oparł ją na ręku. Czule odgarnął ciemne włosy z czoła Blair.
- Obiecuję, że nie pójdę do Yale. chyba że ciebie też tam przyjmą - przysiągł. - Rów-
nie dobrze mogę iść do Brown albo gdziekolwiek indziej.
- Naprawdę? - Blair zgasiła papierosa w marmurowej popielniczce w kształcie lodki,
która stała koło łóżka, i objęła Nate'a za szyję.
Nate był zdecydowanie najlepszym chłopakiem, jakiego dziewczyna mogła sobie wy-
marzyć. Blair nie potrafiła zrozumieć, dlaczego z nim zerwała, i to nie raz, ale wiele, wiele
razy.
Bo ją zdradzał wiele, wiele razy?
Teraz wiedziała tylko jedno: że nigdy, przenigdy go nie opuści. Oparła policzek na
jego szerokiej, nagiej piersi. Właściwie, gdy się teraz nad tym zastanowiła, wprowadzenie się
do domu Archibaldów było całkiem dobrym pomysłem, zwłaszcza że jej obecne własne
mieszkanie nie miało nic wspólnego ze scenerią z filmu Siódme niebo. Jej matka raptem dwa
tygodnie temu urodziła córeczkę i teraz przechodziła ciężką depresję poporodową. Dziś rano
Blair zostawiła matkę szlochającą nad DVD przysłanym przez farmę peruwiańskich alpak. Je-
śli adoptuje się stado roczniaków, można zamawiać ręcznie tkane koce i swetry z wełny zwie-
rząt ze swojego stada. Mała siostrzyczka Blair będzie niedługo dumną posiadaczką włochate-
go białego koca z alpaki, który do niczego się nie przyda przez całe lato i pewnie tak już zo-
stanie przez resztę jej życia. No chyba że jako nastolatka mała Yale przejdzie okres hipisow-
skiej mody na własnoręcznie robione rzeczy, wytnie w kocu dziurę na głowę i przerobi go na
poncho.
Kiedy matka Blair była jeszcze w ciąży, poprosiła swoją córkę o wymyślenie imienia
dla dziecka, a ona z czystego oddania dla ukochanego college'u nazwała siostrę Yale. Teraz
mała Yale była żywym i bardzo hałaśliwym przypomnieniem faktu, że niezależnie od tego,
jak oszałamiające były osiągnięcia jej Starszej siostry, szkoła ma ją po prostu w nosie. Na do-
datek dziecko przejęło sypialnię Blair, transportując ją do pokoju przyrodniego brata. Aarona,
aż do czasu jesiennego wyjazdu do colleges. Aaron był rastafarianinem. weganem i miłośni-
kiem psów, więc z myślą o nim pokój urządzono samymi ekologicznymi, przyjaznymi środo-
wisku rzeczami w odcieniach oberżyny i szałwii. Na domiar złego kotka Blair, Kitty Minky,
zaczęła sikać na poduszki wypełnione łupinami z jęczmienia i wymiotować na maty z trawy
morskiej, żeby zabić w pokoju zapach wiecznie śliniącego się psa Aarona, boksera Mookiego.
Obrzydliwość, prawda?
„Zamieszkać u Nate'a”. Blair nie wiedziała, dlaczego wcześniej nie wpadła na ten po-
mysł. Ogłupiała matka, przesiąknięty kocim moczem pokój i nowo narodzona siostrzyczka o
imieniu Yale nie sprzyjały ani nauce, ani seksowi. Było więc naturalne poszukać dla siebie
nowego miejsca. Oczywiście w grę wchodził jeszcze dom Sereny, ale raz już próbowały i
skończyło się kłótnią. Poza tym Serena niewiele by jej pomogła w kwestii seksu.
No chyba, że te stare plotki były prawdziwe...
Nate leniwie wodził dłonią po jej nagich plecach.
- Nie myślałaś nigdy o tatuażu? - zapytał ni stąd, ni zowąd, gdy głaskał ją po łopat-
kach.
Poza krótkim okresem na odwyku na początku tego roku Nate niemal codziennie od
jedenastego roku życia był upalony trawą i Blair przyzwyczaiła się do jego dziwacznych py-
tań. Zmarszczyła spiczasty, lekko zadarty nosek na myśl o wielkiej bliźnie wypełnionej czar-
nym tuszem.
- Ohyda - odparła.
Zostawiała takie pomysły aktorkom, które lubią odstręczający wizerunek, jak Angeli-
na Jolie.
Nate wzruszył ramionami. Zawsze uważał, że dobrze dobrany, maleńki tatuaż w odpo-
wiednim miejscu może być szalenie seksowny. Na przykład czarny kotek między łopatkami
naprawdę idealnie by pasował do Blair. Ale nim zdążył powiedzieć coś więcej, Blair szybko
zmieniła temat.
- Nate? - Otarła się policzkami o jego męski, idealnie kształtny obojczyk. - Myślisz, że
twoi rodzice mieliby coś przeciwko, gdybym została...
Nim zdołała skończyć zdanie, na dole rozległ się dzwonek.
Część domu, która należała do Nate'a. zajmowała cale ostatnie piętro - stąd osobny
dzwonek przy frontowych drzwiach.
Nate odsunął się od Blair i spuścił nogi na podłogę.
- Tak? - zawołał przyciskając guzik domofonu.
- Dostawa! - wrzasnął Jeremy Scott Tompkinson chrapliwym, ujaranym głosem. - Po-
spiesz się, póki gorące!
Nate usłyszał śmiech i jakieś inne glosy w tle. Blair poczekała, aż jej chłopak ich spła-
wi, ale on nacisnął guzik, żeby ich wpuścić.
- Pójdę się ubrać - stwierdziła krótko.
Wyśliznęła się z łóżka i pomaszerowała do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Jak to
możliwe, że Nate był dość inteligentny, by dostać się do Yale, a jednak za głupi, żeby zrozu-
mieć, że zapraszając swoich naćpanych przyjaciół do ich parnego, miłosnego gniazdka, całko-
wicie zniszczy nastrój?
Ale Yale nie przyjęło Nate'a ze względu na jego intelekt: szkoła potrzebowała kilku
dobrych graczy lacrosse. I tyle.
Przynajmniej Blair miała teraz pretekst, żeby użyć cudnego sandałowego mydła w
płynie L'Occitane, które gospodyni przynosiła Nate'owi pod prysznic. Wytarła się grubym
granatowym ręcznikiem od Ralpha Laurena, wskoczyła w różowe, cieniutkie, jedwabne figi
Cosabella, w spódnice od wiosennego mundurka szkolnego Constance Billard z biało - nie-
bieskiej krepy i zapięła białą, lniana bluzkę z rękawami trzy czwarte od Calvina Kleina na
dwa z sześciu guzików. Bez stanika i boso wyglądała dokładnie w stylu „moja dziewczyna
Właśnie wyszła spod prysznica, więc moglibyście sobie pójść?” Miała nadzieję, że znajomi
Nate'a zrozumieją aluzję, strzelą parę dymków i wyniosą się w podskokach. Roztrzepała wil-
gotne włosy palcami i otworzyła drzwi łazienki.
- Bonjour!
Piersiasta, kruczowłosa i długonoga dziewczyna z L'École powitała Blair z łóżka Na-
te'a. Blair widziała ją już na paru imprezach. Nazywała się Lexus albo Lexique czy jakoś rów-
nie irytująco. Miała szesnaście lat i jako dziecko była modelką w Paryżu, a teraz pracowała
nad doprowadzeniem do perfekcji wizerunku jednej z francuskich hipisowskich zdzir. Lexi-
que, która tak naprawdę nazywała się Lexie, miała na sobie wiązaną, ręcznie farbowaną, la-
wendowo - musztardową sukienkę, która wyglądała na uszytą przez kompletnego laika, ale
która w rzeczywistości została kupiona u Kirny Zabete za czterysta pięćdziesiąt dolarów. Le-
xie nosiła też brzydkie sandały na płaskim obcasie w stylu pasterzy z Pakistanu, które można
było kupić w Barneys i które wszyscy poza Blair najwyraźniej uważali za świetny pomysł na
ten sezon. Lexie nie miała makijażu, a w chudych rękach trzymała gitarę. Obok niej leżała to-
rebka pełna trawy.
Prawdziwa buntowniczka. Większość dziewczyn z L'École nie ruszała się nigdzie bez
gitanów. czerwonej szminki i wysokich obcasów.
- Chłopcy szykują fajkę na dachu - wyjaśniła Lexie. Przejechała kciukiem po strunach
gitary. - Alors, chcesz ze mną poimprowizować, póki nie wrócą?
Poimprowizować?
Blair zmarszczyła nos jeszcze bardziej niż wtedy, gdy usłyszała o tatuażu. Zdecydo-
wanie nie odpowiadało jej popalanie, granie na gitarze oraz śmianie się z idiotycznych uwag
najaranych znajomych. I absolutnie nie miała ochoty spędzać czasu z la Lexique, która najwy-
raźniej uważała się za najbardziej odlotową Francuzkę w Nowym Jorku. Blair wolała już
oglądać potworki Ophrah w śmierdzącym kocimi sikami pokoju w towarzystwie szlochającej
matki, wzruszonej losem małych alpak.
Ktoś wbił płonące kadzidełko o zapachu ambry w korkowy obcas jej nowych espadry-
li w kolorze mięty od Christiana Diora. Złapała kadzidełko i wepchnęła je do iluminatora jed-
nego z ukochanych modeli łódek Nate'a, które stały na biurku. Zawiązała buty, porządniej za-
pięła bluzkę i złapała torbę z bambusowymi uszami od Gucciego.
- Powiedz, proszę, Nathanielowi, że poszłam do domu - rzuciła ostro.
- Pokój wszystkim! - Lexie zasalutowała, wesoła po trawce. - Au revoir!
Na łopatce miała tatuaż ze słońcem, księżycem i gwiazdami.
Stąd u Nate'a to nagle zainteresowanie tatuażami?
Blair zeszła po schodach i wyszła na Osiemdziesiątą Drugą. Miało się wrażenie, że
lato już się zaczęło. Do zachodu słońca brakowało jeszcze dwóch godzin, powietrze pachniało
świeżo skoszoną trawą w Central Parku i balsamem do opalania półnagich dziewcząt spieszą-
cych do swoich domów przy Park Avenue. Stado nieudaczników z klasy Nate'a i Jeremy'ego
kręciło się na dole przy dzwonku. Jeden z nich miał przewieszoną przez ramię gitarę.
- Bien sûr. Wchodźcie! - Blair usłyszała głos Lexie, wołającą do chłopaków przez do-
mofon. Zupełnie, jakby tam mieszkała.
Dom Nate'a najwyraźniej przyciągał wszystkie upalone trawą dzieciaki z Upper East
Side, jak jakiś magiczny magnes. A Blair przysięgała, że nie ma nic przeciwko - naprawdę nie
miała nic przeciwko - pod warunkiem, że nie musi z nimi siedzieć i patrzeć, jak „improwizu-
ją”. Po tym wszystkim, co Blair i Nate razem przeszli, wiedziała, że tym razem będzie ina-
czej. Byli jednością w sensie duchowym, a teraz także fizycznie, dzięki czemu mogła go zo-
stawić samego i mieć absolutną pewność, że jej nie zdradzi.
Ruszyła Osiemdziesiątą Drugą w stronę Piątej Alei. Co chwila sprawdzała na komór-
ce, czy nie ma wiadomości od Nate'a. To oczywiste, że w każdej chwili mógł zadzwonić. Na-
wet powinien. Jak każda zaborcza, agresywna i obsesyjna dziewczyna lubiła sobie wyobra-
żać, że Nate nie ma poza nią żadnego życia.
Z drugiej jednak strony, gdyby rzeczywiście nie miał, doprowadziłby ją do szału.
gwiazdka daje kilka rad wielkiej gwieździe
- Dali nam pięć rozkładówek - wyjaśniała Serena van der Woodsen, przeglądając eg-
zemplarz „W” prosto z drukarni. - To cale dziesięć stron!
Znany na całym świecie projektant mody Les Best przysłał właśnie do jej mieszkania
nowe wydanie pisma z modą oraz liścik: Jak zawsze jesteś bajeczna, kochanie. Tak
samo jak ta mata, słodka brunetka, twoja przyjaciółka!
Owa rzekomo mała, słodka brunetka, czternastoletnia Jenny Humphrey, z całych sił
próbowała nie zsikać się w majtki z przejęcia. Serena, najbardziej podziwiana dziewczyna w
Constance Billard. absolutnie przesławna i najpiękniejsza modelka, znana na całe miasto
mieszkanka Upper East Side, poprosiła, żeby spotkały się dziś po szkole. Teraz Jenny sie-
działa w ogromnej, staromodnie urządzonej sypialni Sereny - w jej prywatnym sanktuarium -
na jej osobistym łóżku i przeglądały najnowsze wydanie najbardziej odlotowego czasopisma
o modzie na świecie. Oglądały strony, na których we dwie jako modelki prezentowały niesa-
mowite markowe ciuchy. Jenny zawsze tęsknie patrzyła na takie ubrania w sklepach, ale nig-
dy nawet nie marzyła, że będzie je nosić. To było tak nierzeczywiste, że aż jej dech zaparło.
- O, popatrz! - pisnęła Serena, stukając w kartkę długim, smukłym palcem. - Wygląda-
my jak ostatnie jędze, nie?
Jenny pochyliła się, żeby się przyjrzeć. Uszczęśliwiona zaciągnęła się słodkim zapa-
chem mieszanki olejków paczuli robionej specjalnie na zamówienie dla Sereny. Na pięknych,
idealnych kolanach starszej koleżanki leżała rozkładówka z dwiema dziewczynami ubranymi
od stóp do głów w stroje Lesa Besta. Dziewczęta jechały po plaży małą terenówką, a za nimi
widać było rozświetlony diabelski młyn na Coney Island. Zdjęcie było typowe dla stylu Jona-
thana Joyce'a - supersławnego fotografa mody, który stworzył tę rozkładówkę - wyglądało na-
turalnie - zupełnie jakby dziewczyny akurat jechały sobie plażą o zachodzie słońca w tere-
nówce i świetnie się bawiły. Rzeczywiście wyglądały jak ostre jędze w tych zwariowanych
turkusowo - czarnych leginsach w pasy. turkusowych skórzanych kamizelkach, białych gó-
rach od bikini i w białych, wysokich do kolan kozakach z cieniutkimi obcasami. Rozwiane
włosy, paznokcie pomalowane na biało, cukierkowo różowe usta... Z uszu zwisały im kolczy-
ki z pawich piór. To było bardzo w stylu lat osiemdziesiątych, a zarazem futurystyczne i sty-
lowe. I absolutnie czadowe.
Jenny nie mogła oderwać oczu. Oto ona. w czasopiśmie, i po raz pierwszy w życiu jej
ogromny biust nie był w centrum zainteresowania. Obie wyglądały tak świeżo i niewinnie, że
fotografię chciało się po prostu schrupać. Jenny nawet nie marzyła, że zdjęcie wyjdzie tak do-
brze. Było boskie.
- Strasznie mi się podoba wyraz twojej twarzy - zauważyła Serena. - Wyglądasz tak.
jakby właśnie ktoś cię pocałował albo coś w tym rodzaju.
Jenny zachichotała. Czuła się właśnie tak. jakby ktoś ją pocałował.
- Ty też ładnie wyglądasz.
Ups, patrzcie, któż to się podkochuje w Serenie! Tak samo zresztą jak cala reszta
wszechświata!
Ale uczucie Jenny było głębsze niż innych - tak naprawdę to ona chciała stać się Sere-
ną. Brakowało jej jeszcze jednej rzeczy - zagadkowej przeszłości, ponętnej atmosfery absolut-
nie niezgłębionej tajemnicy.
- Założę się, że ledwo pamiętasz czas, kiedy wyrzucili cię ze szkoły z internatem - za-
ryzykowała odważnie Jenny, nie odrywając oczu od pisma.
- Bałam się. że przez to nie przyjmą mnie do żadnego college'u - westchnęła Serena. -
Gdybym wiedziała, że przyjmą mnie do wszystkich, nie wysłałabym aż tylu podań.
Biedactwo. Gdybyśmy wszyscy mieli takie problemy.
- Podobało ci się w szkole z internatem? - dopytywała się Jenny, patrząc na Serenę
wielkimi brązowymi oczami. - To znaczy bardziej niż w normalnej szkole?
Serena położyła się na łóżku z baldachimem i popatrzyła na biały materiał nad głową.
Dostała to łóżko, gdy miała osiem lat, i co wieczór, kiedy szła spać, czuła się jak mała księż-
niczka. Prawdę mówiąc, nadal czuła się jak księżniczka, tyle że starsza.
- Uwielbiałam to wrażenie, że mam własne życie, niezależnie od rodziców i przyja-
ciół, których znałam praktycznie od urodzenia. Podobało mi się chodzenie do szkoły z chłop-
cami, jedzenie z nimi w stołówce. Jakbym miała całą klasę braci. Ale tęskniłam za własnym
pokojem i miastem, i za wyjściami w weekendy. - Ściągnęła białe bawełniane skarpetki i rzu-
ciła je przez pokój. - I pewnie wyjdę na strasznie rozpieszczoną, ale brakowało mi pokojówki.
Jenny kiwnęła głową. Podobała jej się myśl o stołówce pełnej chłopców. Nawet bar-
dzo. I nigdy nie miała pokojówki, więc nie odczułaby jej braku.
- To chyba był dobry trening przed college'em - Serena rozmyślała na glos. - Oczywi-
ście, jeśli w końcu zdecyduje się pójść do college'u.
Jenny zamknęła magazyn i przycisnęła go do piersi.
- Myślałam, że pójdziesz do Brown.
Serena zakryła twarz poduszką z gęsiego puchu, którą po chwili odłożyła. Czy na-
prawdę musiała odpowiadać na tyle pytań? Nagle pożałowała, że zaprosiła do siebie Jenny.
- Nie wiem, gdzie pójdę. Może nigdzie nie pójdę. Naprawdę nie wiem - wymamrotała,
rzucając poduszkę na podłogę obok skarpetek.
Jasne jak len włosy rozsypały się wokół jej twarzy o idealnie wyrzeźbionych rysach,
kiedy zapatrzyła się w dal wielkimi błękitnymi oczami. Wyglądała tak ślicznie, że Jenny wy-
obraziła sobie, że spod łóżka wyfruwa stado białych gołębi.
Serena wzięła z nocnego stolika pilota do wieży i włączyła starą płytę Ravesów, której
ostatnio często słuchała. Płyta wyszła zeszłego lata i przypominała jej czas, kiedy żyła zupeł-
nie beztrosko. Jeszcze nie wywalili jej ze szkoły z internatem. Jeszcze nie myślała o poda-
niach do college'ów. Jeszcze nie zaczęła pracy jako modelka.
- A co jest takiego super w Brown? - zapytała, chociaż studiował tam jej brat. Erik, i
pewnie wściekłby się jak diabli, gdyby nie poszła do tej szkoły.
Poza tym poznała tam seksownego latynoskiego malarza, który zakochał się w niej po
uszy. Ale co z Harvardem i wrażliwym krótkowidzem, jej przewodnikiem, który też się w niej
zabujał? Albo z Yale i Whifteopoofs, którzy napisali dla niej piosenkę? No i jeszcze zostawa-
ło Princeton, do którego nawet nie pojechała. W końcu ten college był najbliżej miasta.
- Może powinnam poczekać z rok albo dwa lata i załatwić sobie własne mieszkanie.
Może popracowałabym trochę jako modelka albo spróbowałabym aktorstwa?
- Albo jedno i drugie. Jak Claire Danes - podsunęła Jenny. - No bo gdy raz przerwiesz
szkolę, to pewnie trudno potem wrócić.
Jakbyś coś o tym wiedziała, mała mądrala.
Serena sturlała się z łóżka i stanęła przed wysokim lustrem, które wisiało na szafie.
Miała pogniecioną niebieską bluzkę w rustykalnym stylu od Marni, a biało - błękitna spód-
niczka Z krepy od mundurka wisiała krzywo na jej biodrach. Dziś rano jak zwykle biegła
spóźniona i się potknęła. Zgubiła pomarańczowy drewniak na korkowym obcasie od Miu Miu
i wylądowała jak długa na chodniku. Teraz połyskujący różowy lakier na dużym palcu lewej
stopy odprysł, a na prawym kolanie widniał wielki, fioletowo - żółty siniak.
- Co za rozpacz - jęknęła.
Jenny nie wyobrażała sobie, jak Serena może codziennie stawać przed lustrem i nie
mdleć, patrząc na swoją idealną twarz. To było całkiem niezrozumiale, żeby ktoś tak perfek-
cyjnie piękny jak Serena mógł mieć jakieś problemy.
- Na pewno uda ci się to rozwiązać - powiedziała Jenny.
Nagle jej uwagę przyciągnęło zdjęcie Erika van der Woodsena - seksownego, starsze-
go brata Sereny. Fotografia stała na nocnym stoliku w srebrnych ramkach od Tiffany'ego.
Wysoki i smukły, miał tak samo jasne włosy, dość długie i pięknie okalające twarz - męska
wersja Sereny. Miał też identyczne ciemnoniebieskie oczy, takie same usta z uniesionymi ką-
cikami, takie same proste, śnieżnobiałe zęby i arystokratyczny podbródek. Na zdjęciu stał na
kamienistej plaży, opalony i bez koszuli. Jenny zacisnęła kolana. Ta klatka, ten brzuch, te ra-
miona... och! Jeśli w szkole z internatem są chłopcy chociaż w połowie tak śliczni jak Erik
van der Woodsen. już by ją mogli przyjąć!
Spokojnie, kowbojko!
Różowy iMac Sereny zapiszczał, co znaczyło, że przyszedł e - mail.
- Pewnie ktoś z naszych fanów - zażartowała Serena, chociaż Jenny pomyślała, że
mówi poważnie.
Serena pochyliła się nad antycznym sekretarzykiem, kliknęła myszką i sprawdziła naj-
nowszy list.
Do: SvW§vanderWoodsen.com
Droga Sereno!
Nasze stowarzyszenie studentek absolutnie wielbi Lesa Be-
sta. Kilka dziewczyn od nas było tej wiosny na jego nowo-
jorskim pokazie, więc możesz sobie wyobrazić naszą radość,
gdy się dowiedziałyśmy, że bierzesz pod uwagę studiowanie
w Princeton. Jeśli wybierzesz nasz college, musisz przyłą-
czyć się do Tri Delt. Mamy już mnóstwo pomysłów na imprezy
charytatywne, łącznie z pokazem Lesa Besta, z którego pie-
niądze poszłyby na dzikie konie w Chincoteague. W pokazie
jako modelki wzięłybyśmy udział my - członkinie Tri Delt.
Najlepsze jest to, że nie musisz nawet przechodzić ślubo-
wania i reszty - nasze gratulacje, Sereno, już jesteś na-
szą siostrą! Musisz tylko przywieźć swój tyłek do Prince-
ton kilka dni wcześniej w sierpniu, żebyś dostała dobry
pokoik w naszym domu.
Nie możemy się doczekać. Całusy.
Twoja siostra,
Sheri
Serena przeczytała wiadomość raz jeszcze, a potem się wylogowała. Zszokowana ga-
piła się jeszcze przez chwilę na pusty ekran. Namolne siostrzyczki ze stowarzyszenia to ostat-
nie osoby, od których chciałaby dostać teraz list. A poza tym. czy Princeton to nie jest uczel-
nia z intelektualnymi ambicjami? Podniosła słuchawkę i wybrała numer do Blair, a polem ci-
snęła ją z powrotem, zdając sobie sprawę, że zupełnie zapomniała o swoim gościu. Jenny była
słodka, milutka i w ogóle, ale czyż nie miała do odrobienia żadnej pracy domowej, nie musia-
ła obejrzeć jakiegoś filmu czy coś takiego?
Widzicie, nawet chodzące ideały mają wredną stronę.
Jenny ześliznęła się z łóżka i poprawiła ramiączka superszerokiego. wzmacnianego
stanika, zgadując, że zaraz zostanie pożegnana.
- Wiesz, mój brat, Dan. śpiewa teraz z Ravesami - oznajmiła. - Jutro wieczorem ma
pierwszy koncert. Mogę cię wpisać na listę specjalnych gości, jeśli masz ochotę przyjść.
Jenny nie była pewna, czy w ogóle istnieje taka lista specjalnych gości. Wiedziała tyl-
ko, że wchodzi za darmo, bo jest siostrą wokalisty. Dan uważał, że jest taki sławny, skoro na-
leży do kapeli, która wydała najlepiej sprzedający się album na wschodnim wybrzeżu. Gdyby
jednak pojawiła się na koncercie z Sereną - dwie najładniejsze modelki w Nowym Jorku w ta-
kich samych sukienka od Lesa Besta - przebiłaby go o głowę.
Serena zmarszczyła nos. Chciała iść na koncert Ravesów, naprawdę chciała, ale już
potwierdziła rodzicom, że jutro wieczorem pójdą razem na przyjęcie zapoznawcze dla przy-
szłych studentów Yale. Nie za bardzo mogła ich teraz wystawić.
- Chyba nie mogę - powiedziała przepraszającym tonem. - Muszę iść na imprezę orga-
nizowaną przez Yale. Ale spróbuję dojechać, jeśli wyrwę się wcześniej.
Jenny kiwnęła głową i rozczarowana wsadziła „W” do torby z uszami Gapa. Już sobie
wyobrażała, jak robią we dwie wielkie wejście do klubu w Lower East Side. Zapomnijcie o
Ravesach - to tylko gwiazdy rocka, wielkie mi co. One z Sereną były supermodelkami, a
przynajmniej była nią Serena. Na pewno wszystkie głowy odwróciłyby się w ich kierunku.
Chyba będzie musiała zadowolić się statusem siostry lidera zespołu. Jakby to komu-
kolwiek wystarczało.
kryzys tożsamości
- Strzaskaj mnie jak jajko!
Daniel Humphrey spiorunował wzrokiem swoje odbicie w lustrze w sypialni i zacią-
gnął się do połowy wypalonym camelem. Mięczak o beznadziejnym glosie w znoszonych
sztruksach w kolorze khaki i bordowej koszulce Gapa. Prawie gwiazda rocka.
- Strzaskaj mnie jak jajko! - jęknął znowu, próbując wyglądać jednocześnie na udrę-
czonego, zbuntowanego i totalnie wyluzowanego.
Problem polegał na tym, że głos łamał mu się za każdym razem, gdy wchodził na
wyższe rejestry. Wydawał z siebie dychawiczny szept, a jego twarz wyglądała łagodnie, mło-
do i bez cienia pozy.
Dan potarł kościsty podbródek i zastanawiał się, czy nie zapuścić koziej bródki. Va-
nessa zawsze była zdecydowanie przeciwna zarostowi, ale odkąd przestali być parą, jej zdanie
już się nie liczyło.
Prawie dwa tygodnie temu na osiemnastce Vanessy w jej mieszkaniu w Williamsbur-
gu, w Brooklynie. Dan został odkryty przez megapopulamą kapelę grającą indie - Raves. A
właściwie odkryto jego wiersze. Myśląc, że oboje od przyszłego roku będą studiować na
NYU
i żyć długo i szczęśliwie. Dan wprowadzi! się do Vanessy raptem parę dni przed im-
prezą. Ale ich związek szybko zaczął się sypać. Bardziej przygnębiony niż zwykle Dan sie-
dział na imprezie w kącie i żłopał prosto z butelki wódkę Grey Goose. W tym czasie pojawili
się Ravesi i ich gitarzysta. Damian Polk, napatoczył się na stos czarnych notatników z wier-
szami Dana. Damian i jego zespół zwariowali na punkcie tej poezji. Upierali się. że to świetne
teksty do piosenek. Ich wokalista zniknął w tajemniczych okolicznościach - czyżby jakiś od-
wyk? - więc postanowili zaproponować fuchę autorowi wierszy. Dan był już wtedy zalany w
pestkę i uznał, że cala ta sytuacja jest przezabawna. Rzucił się do roboty z pijackim zapałem,
przyciągnął całą uwagę i wszystkich nakręcił swoim bezwstydnym występem.
Myślał, że to była jednorazowa propozycja, coś, co pomoże mu przestać myśleć o
tym. że właśnie zerwał z jedyną dziewczyną, która go kochała. Następnego dnia odkrył, że
jest oficjalnym członkiem zespołu i że tkwi w tym po uszy.
NYU - New York University (ang.) - Uniwersytet w Nowym Jorku (przyp. tłum.).
W czasie prób Dan zorientował się. że jego normalne, trzeźwe ja jest fizycznie nie-
zdolne do występów z tą samą brawurą co w czasie imprezy i że przy pozostałych członkach
zespołu, którzy byli już po dwudziestce i nosili ubrania szyte na miarę przez awangardowych
projektantów, takich jak Pistolcock albo Better Than Naked, czuł się jak niezręczny, piszczą-
cy dzieciak. Zapytał nawet Damiana Polka, dlaczego do diabła Ravesi chcą. żeby dla nich
śpiewał. Damian odpowiedział po prostu:
- Chodzi tylko o słowa.
Kurczę, to, że potrafił pisać, nie znaczyło, że potrafi śpiewać. Ale gdyby wyglądał bar-
dziej jak ktoś, kto potrafi śpiewać, to może przekonałby publiczność, że zasługuje na bycie w
zespole.
Dan przegrzebał przepełnione szuflady biurka w poszukiwaniu maszynki na baterie do
przycinania brody. Kupił sobie to urządzenie w zeszłym roku, gdy przez tydzień eksperymen-
tował z długością bokobrodów. Poszedł do pokoju młodszej siostry, Jenny, i w końcu znalazł
maszynkę pod jej łóżkiem, z niewyjaśnionych przyczyn zawiniętą w stary różowy ręcznik ką-
pielowy.
Lekcja numer jeden na temat młodszych sióstr: jeśli chcesz zachować swoje śmiecie,
załóż kłódkę na drzwiach.
Nawet nie kłopotał się. żeby wrócić do własnego pokoju - podszedł do lustra na
drzwiach szafy Jenny i pociągnął się za włosy. Odrosły mu już po fryzurze w stylu „modnego
artysty”, którą zafundował sobie zaraz po tym, jak opublikowano jego wiersz w „New Yorke-
rze”. Teraz, kiedy z poety zamienił się w przebojową gwiazdę rocka, nadszedł czas na zmia-
nę.
Fuj! Przecież wszyscy wiedzą, że w dzień przed wielkim występem nie wypróbowuje
się nowego wizerunku!
Włączył maszynkę i zaczął golić kark. Patrzył, jak jasnobrązowe pasemka pokrywają
czekoladowy dywan. Przerwał, bo nagle zaniepokoił się, że maszynka nie ma odpowiednich
ostrzy do golenia głowy. Mogłaby zostawić dziwne, czerwone ślady na całej czaszce albo
ogolić go nierówno i wyglądałby, jakby ktoś wygryzł mu włosy.
Pewnie, że chciał wyglądać jak twardziel, ale niekoniecznie jak twardziel z wygryzio-
ną głową.
Zastanawiał się. co dalej. Jeśli zostawi tak jak teraz, ogolony kawałek będzie zasłonię-
ty przez resztę włosów do chwili, kiedy Dan się nie pochyli - a wtedy voila - wyłoni się ogo-
lona szyja. Właściwie to fajne wiedzieć, że ma się taki wygolony kawałek, ale nie musi go po-
kazywać. Z drugiej jednak strony, niezauważalna fryzura to nie było dokładnie to, o co mu
chodziło.
Odłożył golarkę, wsadził do ust camela i sięgnął po telefon Jenny. Jeśli ktoś zna się na
goleniu głowy, to na pewno Vanessa. Goliła sobie włosy od dziewiątej klasy. Unikała drogich
salonów, takich jak Frederic Fekkai i Elizabeth Arden Red Door, gdzie regularnie chodziły jej
wyfiokowane koleżanki z klasy, i upierała się, żeby golić włosy samodzielnie w domu. W głę-
bi duszy zawsze uważał, że gdyby miała odrobinę więcej włosów, wyglądałaby trochę lepiej,
ale skoro najwyraźniej myślała, że jako łysa prezentuje się świetnie, nic jej nie mówił.
- Jeśli dzwonisz w sprawie wynajmu mieszkania, oddzwonię zaraz po przejrzeniu
oferty online - Vanessa automatycznie wyrecytowała formułkę.
- Hej, to ja, Dan - odpowiedział wesoło. - Co u ciebie?
Vanessa nie od razuzareagowała. Chciała dać Danowi trochę przestrzeni, żeby podrósł
i rozkwitł jako nowy Kurt Cobain. Jon Keats czy czym tam do cholery chciał być, ale zerwa-
nie z nim i wyrzucenie go z mieszkania nie było dla niej takie łatwe. Zwyczajny, przyjacielski
ton w jego głosie sprawił, że serce jej oklapło jak balon bez powietrza.
- Jestem trochę zajęta. - Wystukała na klawiaturze jakąś bzdurę, żeby sprawiać wraże-
nie dramatycznie zawalonej pracą. - Mam mnóstwo ofert do przejrzenia, no wiesz, w sprawie
mieszkania.
- Och.
Dan nie wiedział, że Vanessa szuka współlokatora. Ale Z drugiej strony, skoro jej star-
sza siostra Ruby pojechała w trasę ze swoim zespołem, pewnie Vanessie nudziło się samej w
mieszkaniu, zwłaszcza że on już nie dotrzymywał jej towarzystwa.
Na ułamek sekundy Dana ogarnął taki żal, że miał ochotę złapać ołówek i napisać tra-
giczny wiersz o rozstaniu, używając słów. takich jak „ciąć” i „golić”, ale jego świeżo ogolony
kark zaczął go piec i szczypać, więc od razu przypomniał sobie, po co dzwonił do Vanessy.
- Mam tylko pytanko. - Zaciągnął się kilka razy papierosem, a potem wrzucił go z roz-
targnieniem do wazonu ze stokrotkami więdnącymi na biurku Jenny. - Jak golisz głowę, no
wiesz... Używasz konkretnej golarki, czy jak? Jakiegoś ostrza?
W pierwszej chwili Vanessa chciała mu powiedzieć, że z ogoloną głową będzie wy-
glądał jak chudy siedmiolatek z białaczką świeżo po chemioterapii, ale miała już dość chro-
nienia go przed własnymi błędami, zwłaszcza teraz, gdy byli „tylko przyjaciółmi”.
- Wahl, ostrze numer dziesięć. Słuchaj, muszę kończyć.
Dan obejrzał swoją golarkę. Kupił ją w drogerii. Nie było na niej informacji o rozmia-
rze ostrza. Może lepiej pójść do fryzjera.
- Dobra. Zobaczymy się jutro wieczorem na moim koncercie, tak?
- Może - odparła beztrosko Vanessa. - Jeśli uporam się z tym szukaniem współlokato-
ra. Zmykam. Cześć!
Dan odłożył słuchawkę i znowu obejrzał golarkę.
- Strzaskaj mnie jak jajko! - wrzasnął, trzymając maszynkę przy ustach, jakby to był
mikrofon. Ściągnął koszulkę i wystawił blady, chudy brzuch, próbując wyglądać jak ktoś zu-
chwały, znudzony i zbuntowany - taka niższa, chudsza i mniej narąbana wersja Jima Morriso-
na. - Strzaskaj mnie jak jajko! - jęknął, opadając na kolana.
Nagłe w progu stanął jego ojciec, Rufus, w poprzypalanej papierosami szarej bluzie
Old Navy i różowej opasce frotté, której Jenny używała do odgarniania włosów, gdy myła
twarz.
- Dobrze, że twoja siostra jest już zbyt zajęta, żeby siedzieć z nami po szkole. Pewnie
nie byłaby zachwycona, gdyby zobaczyła, jak robisz striptiz w jej pokoju - stwierdził.
- Mam próbę. - Dan wstał, starając się zachować resztki godności. - Mógłbyś mi nie
przeszkadzać?
- Mną się nie przejmuj.
Rufus nadal siał w drzwiach, drapiąc się po piersi i macając camela bez filtra, którego
wsunął za lewe ucho. Był samotnym ojcem pracującym w domu. wydawcą mniej znanych po-
etów - bitników i pisarzy ezoterycznych, o których nikt nie słyszał.
- Myślę, że jakbyś akcentował co drugie słowo, lepiej by to brzmiało.
Dan przechylił głowę i podał ojcu golarkę.
- Pokaż mi.
Rufus wyszczerzył zęby.
- Dobra, ale nie zdejmę koszuli.
Bogu dzięki.
Odsunął golarkę od twarzy, jakby się bal. że może się włączyć i przyciąć jego słynną,
niepielęgnowaną brodę.
- Strzaskaj mnie jak jajko! - zawył. Jego brązowe oczy rozbłysły.
Oddał synowi maszynkę do strzyżenia.
- Teraz ty.
Oczywiście Rufus zabrzmiał właśnie tak, jak chciał brzmieć Dan. Dan rzucił golarkę
na łóżko Jenny i włożył z powrotem koszulkę.
- Mam pracę domową do zrobienia - wymamrotał.
Ojciec wzruszył ramionami.
- Dobra, zostawiam cię w spokoju. - Mrugnął do syna. - Zdecydowałeś już, gdzie pój-
dziesz na jesieni?
- Nie - odparł ponuro Dan.
Wyszedł z pokoju Jenny, powłócząc nogami, i wrócił do siebie. Ojciec tak przeżywał
tę sprawę college'ów, że zaczynał się robić naprawdę denerwujący.
- Columbia jest blisko! - zawołał za nim Rufus. - Mógłbyś mieszkać w domu!
Jakby nie wspomniał o tym już tysiąc razy!
W pokoju Dan znalazł w szufladzie biurka gumkę i spiął nią włosy w krótki kucyk,
odsłaniając wygoloną część. Złapał znowu golarkę.
- Strzaskaj mnie jak jajko! - szepnął, naśladując ojca najlepiej, jak umiał.
Skrzywił się. Jego głos nie był dość zachrypły, żeby zabrzmiało to przekonująco.
Zamienił maszynkę na stos informatorów z college'ów, które przeglądał przez ostatnie
trzy miesiące, i rzucił się na łóżko. Jeszcze tydzień, żeby wybrać między NYU, Brown, Co-
lumbią i Evergreen. Otworzył katalog na zdjęciu ze studentem z Brown ubranym w tweedową
marynarkę i wyglądającym na intelektualistę. Stał oparty o pień drzewa i bazgrał coś w notat-
niku jak młody Keats. Wyglądał właśnie tak. jak Dan wyobrażał sobie siebie za rok - zanim
został odkryty przez Ravesów i zanim ogolił sobie tył głowy.
Przejechał palcem po ogolonym kawałku i zerknął na swoje ubranie. Będzie musiał iść
na zakupy, bo nic z jego ciuchów nie pasuje już do włosów.
A myśleliście, że takimi rzeczami martwią się tylko dziewczyny.
Szkoda, że nie ma Jenny do pomocy, pomyślał ponuro Dan. Ale jego młodsza siostra
była zbyt zajęta karierą supermodelki. żeby przejrzeć jego ubrania i powiedzieć mu, co jest do
bani. a co da się włożyć. Dan wziął kubek z kawą rozpuszczalną,, która od rana stygła na pod-
łodze, i wypił łyk. Skrzywił się do swojego odbicia w lustrze i przez chwilę wyobrażał sobie,
że na scenie krzywi się tak samo do publiczności - wściekły i rozdrażniony. Może. może jed-
nak da sobie jakoś radę z tym wszystkim bez pomocy siostry. A może nie.
druga połowa zamiast współlokatora
Połykaczkaognia: mam raczej chory cykl dobowy, śpię za
dnia i pracuje nocami
Łysakotka: co robisz?
Połykaczkaognia: ech... występuje
Łysakotka: naprawdę połykasz ogień?
Połykaczkaognia: pracuje nad tym. najczęściej tańczę z wę-
żami.
Łysakotka: wężami?
Połykaczkaognia: aha, mam cztery węże.
Połykaczkaognia: nie masz nic przeciwko zwierzakom, nie?
Połykaczkaognia: jesteś tam?
Połykaczkaognia: ej?
- Próbuj dalej, frajerko! - Vanessa Abrams wylogowała się i podeszła do szafy.
Dwie godziny temu zdjęła swój ciepły, a zarazem okropny, bordowy wełniany mundu-
rek szkoły Constance Billard - zimowy, ale jedyny, jaki miała - i do tej pory niczego nie wło-
żyła. Chociaż dziewczyna, z którą Vanessa miała spotkać się za trzy minuty, w porannych e -
mailach wypadła całkiem fajnie, pewnie trochę by się przestraszyła, gdyby Vanessa otworzyła
jej drzwi tylko w czarnych bawełnianych figach. Na oślep wyciągnęła z górnej półki złożone
spodnie Wszystkie jej ubrania były czarne, a poza tym Vanessa wierzyła w sens podwójnych
zakupów. Jeśli masz sześć par prostych, czarnych, dopasowanych dżinsów Levisa, to nigdy
tak naprawdę nie zastanawiasz się, co włożyć, i wystarcza, jak raz w tygodniu robisz pranie.
Wciągnęła spodnie na blade i trochę zbyt pulchne biodra, a potem naciągnęła czarną koszulkę
z długimi rękawami i dekoltem w szpic. Przeciągnęła dłońmi po ogolonej głowie. Dla tak
zwanych normalnych dziewczyn, z którymi chodziła do szkoły, wyglądałaby dziwnie, ale ta,
z którą miała się spotkać, zapowiadała się naprawdę interesująco - żadna z tamtych gęsi nie
mogła nawet marzyć, żeby wypaść równie ciekawie. No, przynajmniej tak wynikało z rozmo-
wy online.
Zgodnie z oczekiwaniami odezwał się dzwonek. Vanessa podeszła do okna i odsunęła
zasłonę (tak naprawdę to było czarne prześcieradło z bawełny z domieszką sztucznych włó-
kien, które kupiły z Ruby, jej siostrą, w Kmart w poprzednie Halloween). Na ulicy dwa piętra
niżej pijany bezdomny wrzeszczał na puste zaparkowane samochody. Chłopczyk z zielonymi,
nastroszonymi włosami, bez koszulki, pędził chodnikiem na górskim rowerze, który był zde-
cydowanie dla niego za duży. Kruszący się kawał betonu, który robił za schodek do domu Va-
nessy, był pusty. Przyszła współlokatorka już wchodziła na górę.
- Proszę, bądź normalna - mruknęła Vanessa.
Nie chodziło o to, że tak naprawdę lubiła normalne dziewczyny. Normalne dziewczy-
ny, jak te z jej klasy w Constance Billard. malowały usta na różowo i nosiły różne wersje do-
kładnie tej samej pary butów, z nabożeństwem traktując takie rzeczy jak pasemka albo pedi-
kiur. W e - mailowym zgłoszeniu Beverly napisała, że studiuje w Pratt, więc jest starsza - to
już coś, a poza tym prawdopodobnie woli bardziej alternatywny styl życia. Vanessa miała na-
dzieję, że dziewczyna wypadnie równie dobrze, jak się zapowiadała.
Otworzyła drzwi mieszkania w chwili, gdy gość doszedł do końca schodów. Tyle, że
ku kompletnemu zaskoczeniu Vanessy gość okazał się facetem.
Vanessa zapomniała zaznaczyć w ogłoszeniu w Internecie, że na współlokatora szuka
dziewczyny.
Tak całkiem przypadkiem o tym zapomniała?
- Założę się, że spodziewałaś się dziewczyny, nie? - zapytał Beverly, wyciągając rękę
do Vanessy. - To imię jest potwornie staroświeckie i absolutnie mylące. Nie martw się, przy-
zwyczaiłem się.
Vanessa starała się nie wyglądać na zaskoczoną, co nie było dla niej zbyt trudne. Daw-
no temu podczas samotnych lunchów w szkolnej stołówce Constance Billard, kiedy wyłączała
się z paplaniny pięknych, jędzowatych koleżanek z klasy, do mistrzostwa opanowała zupełnie
obojętne spojrzenie. Wsadziła palce do tylnych kieszeni dżinsów i nonszalancko wpuściła go-
ścia do mieszkania.
- Właśnie gadałam na czacie z jakąś zwariowaną panienką, która tańczy z wężami. Ty
nie hodujesz węży, prawda?
- Nie.
Beverly złożył ręce jak do modlitwy i przyjrzał się ponuro urządzonemu mieszkaniu.
Ściany były białe, a drewniane podłogi nagie. Maleńka kuchnia wychodziła na salon, pełniący
funkcję drugiej sypialni, w którym leżał materac i stał telewizor. Jedyna dekoracja to kadry z
ponurych filmów, które Vanessa ciągle kręciła w wolnym czasie.
- Czyja to praca? - zapytał Beverly, wskazując na czarno - białą fotografię gołębia
dziobiącego zużyty kondom w parku przy Madison Square.
Vanessa złapała się na tym, że gapi się na mocny, okrągły tyłek Beverly'ego, więc
szybko odwróciła wzrok.
- Moja - odparła chrapliwym głosem. - To z filmu, który nakręciłam w tym roku.
Beverly pokiwał głową, nadal trzymając złożone dłonie i przyglądając się pozostałym
zdjęciom. Vanessie bardzo spodobało się to, że nie zacząć od razu paplać, jakie są przygnę-
biające i oryginalne, jak to zwykle robili ludzie. Już sam sposób, w jaki zapytał „czyja to pra-
ca”, sprawił, że poczuła się jak prawdziwa artystka.
- Masz ochotę na piwo? - zapytała.
Chociaż to nietypowe dla niej, w lodówce stało mnóstwo piwa, które zostało po jej
szalonej osiemnastce dwa tygodnie temu. Teraz korzystała z każdej okazji, żeby się go po-
zbyć”.
- Przykro mi, ale poza wodą niczego więcej nie mogę zaoferować.
- Woda to dobry pomysł - odpowiedział Beverly, a Vanessa poczuła, że jeszcze bar-
dziej go lubi.
Zapytaj jakiegokolwiek chłopaka ze szkoły średniej, czy chce piwa, a ten w trzy se-
kundy wyżłopie cały sześciopak. Beverly potrzebował tylko trochę wody do moczenia pędzli
i miejsca do mieszkania, na przykład z nią...
Prrr, szalona! A co ze wstępną rozmową?
Vanessa poszła do maleńkiej kuchni, wyjęła starą szklankę ze Scooby - Doo, trochę
lodu i dzbanek ze schłodzoną wodą Z lodówki. Nalewała do szklanki powoli, jednocześnie
podejrzliwie przyglądając się Beverly'emu. Jego małe oczy o intensywnym spojrzeniu były
bladoniebieskie, a krótkie, potargane włosy prawie czarne. Dłonie i paznokcie miał poplamio-
ne jakimś czarnym tuszem, którego pewnie używał do pracy, a jego burozielona koszulka
była przyprószona czymś, co wyglądało jak trociny. Miał czarne luźne spodnie z bawełny,
które sama nosiłaby codziennie, gdyby była facetem, a na nogach cienkie pomarańczowe
klapki z gumy, jakie można kupić za dziewięćdziesiąt dziewięć centów w drogerii. Był tak
różny od ludzi, z którymi chodziła do szkoły, że Vanessa zaczęła się strasznie ekscytować -
zupełnie nie potrafiła się opanować.
Czy to mogło mieć coś wspólnego z faktem, że okazał się facetem?
Obeszła blat i podała Beverly'emu wodę, już wyobrażając sobie, że siedzą razem do
późna i oglądają filmy. Ona podawałaby mu wodę, a on kiwałby głową w podziękowaniu w
ten swój zamyślony, seksowny sposób. A potem przeanalizowaliby dorobek Stanleya Kubric-
ka. film po filmie... nago.
Vanessa usiadła na materacu, a Beverly przysiadł obok niej.
- W tej chwili właściwie tylko pomieszkuję, nie mam stałego miejsca - wyjaśnił. -
Mieszkałem w akademiku, a teraz jestem z grupą artystów. Mamy mieszkanie i pracownię w
magazynach przy stoczni marynarki wojennej w Brooklynie. Ale czasem to prawdziwy dom
wariatów. - Zaśmiał się cicho. - Potrzebuję miejsca, gdzie mogę spokojnie się zdrzemnąć i nie
bać się, że ktoś w czasie snu odrąbie mi palce. No wiesz, do rzeźby z ludzkich części ciała
albo czegoś w tym stylu.
Vanessa pokiwała entuzjastycznie głową. Doskonale wiedziała, o co mu chodzi.
Serio?
Oczywiście nie spodziewała się. że będzie mieszkać z facetem - innym niż Dan - ale
miała już osiemnaście lat. była dorosła, zdolna do podejmowania samodzielnych decyzji i
dość dojrzała, żeby mieszkać z chłopakiem i nie mieć ochoty od razu wskoczyć mu do łóżka.
Jasne.
- Ale problem w tym, że to trochę dziwne, zamieszkać z kimś. z kim nigdy nie oddy-
chało się tym samym powietrzem, rozumiesz? - ciągnął Beverly.
Wielkie brązowe oczy Vanessy zrobiły się jeszcze większe. Więc nie chciał z nią
mieszkać?
- Chyba - odpowiedziała ponuro.
- Zastanawiałem się, czy może moglibyśmy najpierw spędzić trochę czasu razem,
przez kilka tygodni. Porobić różne rzeczy. Poznać się trochę. Sprawdzić, czy coś z tego bę-
dzie - dodał.
Vanessa przysiadła na dłoniach. Czuła się zakłopotana, jak te tak zwane normalne
dziewczyny, których tak nie cierpiała, kiedy jakiś przystojniak zaprasza je na bal czy jak tam
nazywali te idiotyczne imprezy, na które trzeba się odstawić i na które nieustannie chodziły,
bo miały pretekst, żeby kupować nowe sukienki. Beverly miał ochotę z nią zamieszkać, tylko
najpierw chciał ją poznać. Jakie to odświeżające i jakie ekscytujące poznać nareszcie kogoś,
kto jest inteligentny, w porządku, twórczy i... seksowny!
- Cóż. mam jeszcze kilka spotkań z chętnymi - odparła, żeby nie wykazać zbyt dużego
entuzjazmu. - Ale jak dla mnie, to dobry pomysł. To znaczy, masz rację. To ważne wiedzieć,
do kogo człowiek się wprowadza.
- Właśnie.
Beverly dopił wodę. wstał i odstawił szklankę do zlewu.
Rety, w dodatku sprząta po sobie.
Wrócił do salonu, postukując klapkami.
- Moglibyśmy spotkać się w ten weekend albo...
Nagle Vanessę olśniło. Czy istnieje lepszy pomysł, żeby pokazać Danowi, że jej już
przeszło i że ma własne życie, niezależnie od Dana i jego egoistycznego ,ja”, niż przyjść na
jego pierwszy koncert z chłopakiem?
- Mój stary znajomy śpiewa jutro wieczorem z Ravesami. Masz ochotę pójść?
Na szczęście Beverly był dość dojrzały, żeby nie zacząć podskakiwać i głupieć z po-
wodu tego, że Vanessa znała kogoś, kto śpiewa w Ravesach. Złożył dłonie i kiwnął głową w
ten swój seksowny, uduchowiony sposób.
- Jasne. Zadzwonię jutro to ustalimy resztę.
Vanessa zaprowadziła go do drzwi i popędziła do okna. Odprowadziła spojrzeniem
zgrabny tyłeczek Beverly'ego. Chłopak poszedł Szóstą Południową i zniknął w labiryncie sta-
rych magazynów, które tworzyły krajobraz Williamsburga. W sobotnie poranki siadywaliby z
Beverlym właśnie przy tym oknie, korzystając z tego, że wychodzi na południe, i zajmo-
waliby się swoją sztuką. On pracowałby w milczeniu nad płótnami, brudząc sobie całe dłonie
czarnym tuszem, a ona by go filmowała. I oboje byliby... nadzy.
Oczywiście.
Jakie to ekscytujące mieszkać z artystą. Owszem, Dan był poetą, ale to co innego.
Przez cały dzień tylko bazgrał w notatnikach, pil okropną kawę i z godziny na godzinę stawał
się coraz bardziej roztrzęsiony i neurotyczny.
Oczywiście nadal będzie spotykała się z ludźmi z ogłoszenia, a przynajmniej będzie z
nimi rozmawiała w Necie. Była jednak pewna, że już znalazła to, czego szukała: idealnego
partnera.
Czekajcie. A czyż nie szukała współ lokatora?
B ciągle ucieka z domu
- Przepraszam, co wy robicie? - zapylała ostro Blair. Eleanor Waldorf i przyrodni brat
Blair, Aaron Rose, stali nad łóżkiem Blair w jej zaimprowizowanym pokoju i przypinali pi-
nezkami do ściany jakąś wielką mapę. Blair stanęła w progu ze skrzyżowanymi rękoma i cze-
kała na wyjaśnienia.
- Nic nie mów - szepnęła do Aarona podekscytowana matka.
Eleanor miała na sobie dziwny strój od Versace, który aż krzyczał; „fatalny zakup na
wyprzedaży”. Strój składał się z bluzki bez pleców w pionowe pomarańczowo - czarne pasy
połączonej Z rybaczkami w zielono - czarne poziome pasy masą złotych łańcuszków i guzi-
ków. Rybaczki miały nawet złotą lamówkę.
Dlaczego tak jest, że największe błędy projektantów zawsze przyciągają populację
matek?
Nie dość, że strój był brzydki, to w kolejnym ataku depresji poporodowej Eleanor zro-
biła coś strasznego z włosami. Jeszcze rano były do ramion i w kolorze blond. Teraz były
ciemnorude i króciutko przycięte, jak u Sharon Osbourne. Nie trzeba mówić, że Blair ledwo
mogła patrzeć na matkę.
Aaron wcisnął ostatnią pinezkę w róg mapy i zeskoczył z łóżka. Miał krótkie rastafa-
riańskie dredy, które obijały mu się wesoło o zapadłe od wegetariańskiej diety policzki.
- Przykro mi to mówić, mamuś, ale trzeba jej co nieco wyjaśnić.
Rzucił Blair przepraszające spojrzenie.
- Przykro mi. siostruniu, to miała być niespodzianka.
Blair lubiła swojego przyrodniego brata - o wiele bardziej niż tego tłustego frajera, jej
ojczyma. Cyrusa Rose - ale wkurzał ją jak diabli, gdy mówił do Eleanor „mamuś” albo do
niej „siostruniu”. Koniec końców rodzice pobrali się raptem w Święto Dziękczynienia, więc
Eleanor zdecydowanie nie była jego mamą, a ona jego siostrą. Mimo że miała młodszego bra-
ta, Tylera (ale w końcu to chłopak), i Yale (ale to tylko niemowlę), Blair zawsze uważała się
za jedynaczkę, poza tymi rzadkimi sytuacjami, gdy tak dobrze układało im się z Sereną, że
czuły się jak siostry.
Eleanor szybko zeszła z łóżka, złapała Blair za rękę i pociągnęła ją do Ściany w kolo-
rze szałwii, żeby popatrzyła na mapę. To była szczegółowa mapa Australii i Pacyfiku. Zakre-
ślono cztery czerwone kółka wokół punkcików na morzu między Vanuatu a Fidżi. Pod kółka-
mi czarnym tuszem Eleanor napisała ozdobną kursywą imiona: Yale, Tyler, Aaron i Blair.
Pardonnes - moi ?
Blair przekręciła kilka razy na palcu rubinowy pierścionek.
- Co do cholery? - dopytywała się niecierpliwie.
Eleanor nadal trzymała córkę za rękę i zaciskała dłoń na jej palcach z maniakalną ra-
dością.
- Kupiłam ci wyspę, kochanie, i nazwałam twoim imieniem. Każde z moich kocha-
nych skarbów ma własną wyspę na Pacyfiku! W przyszłym roku, kiedy wydrukują nowe
mapy, wasze imiona pojawią się tuż koło Fidżi! Prawda, że to fantastyczne?
Blair gapiła się na mapę. Fidżi zawsze kojarzyło jej się dość egzotycznie, ale Wyspa
Blair prawdopodobnie składała się z paru krzaków na kawałku rafy usianej klującymi jeżow-
cami i wodorostami.
- Tyler już planuje nam wielką wyprawę na południowy Pacyfik w czasie Bożego Na-
rodzenia - paplała Eleanor. - Sprawdza, która z naszych wysp ma najlepsze warunki do sur-
fowania.
Blair zauważyła, że Aaron ma paznokcie pomalowane na czarno.
- Chodzi o nasz zespół - wytłumaczył, rejestrując jej spojrzenie. - To w związku z tym,
że obecnie żaden z nas nie ma dziewczyny.
Żadna niespodzianka, pomyślała Blair. Jeśli nie będzie ostrożny, Aaron skończy jako
jeden z tych bladych, chudych, aseksualnych starszawych wegetarian jak Morrissey, rozpłynie
się w powietrzu i nikt nawet nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek istniał. Aaron i Serena spo-
tykali się ostatniej zimy i przez chwilę byli w sobie zakochani, ale Aaron nie był dość ekscy-
tujący, żeby utrzymać zainteresowanie Sereny na dłużej niż pięć minut.
Choć z drugiej strony, kto był?
Blair nie ciekawiło za bardzo, co Aaron i jego beznadziejni kumple ze szkoły Bro-
nxdale, z którymi grywa, robią dla rozrywki. Nie interesowały jej też przypadkowe i całkowi-
cie bezużyteczne zakupy matki w stylu wysp, alpak i desek do surfowania. Chciała tylko wie-
dzieć, dlaczego Kitty Minky, jej kotka rasy błękitnej rosyjskiej, grzebała wśród okazałego sto-
su jedwabnych zagłówków, poduszek i jaśków u wezgłowia jej łóżka.
- Miau? - Blair zagadnęła kotkę.
Od dziewiątego roku życia udawała, że mówi do niej w kocim języku.
Nagle Kitty Minky zaczęła siusiać.
- Nie! - wrzasnęła Blair i rzuciła w kota skórzanym sandałem w ceglastym kolorze od
Manolo.
Kitty Minky zeskoczyła z łóżka, ale było już za późno: różowa jedwabna narzuta i stos
jaśków całkiem przesiąkły.
- Ojej! - wykrzyknęła Eleanor, załamując ręce. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. -
Och, co za bałagan - dodała z rozpaczą, błyskawicznie przechodząc od uniesienia do przygnę-
bienia.
- Nie martw się, Blair. Możesz spać ze mną i Tylerem w naszym pokoju, dopóki Es-
ther tu nie sprzątnie - zaproponował Aaron.
Pokój Tylera i Aarona pachniał piwem, skarpetami, hot dogami z tofu i tymi obrzydli-
wymi, ziołowymi papierosami, które wiecznie palił Aaron. Blair zmarszczyła nos.
- Wolę spać na podłodze w pokoju Yale - odparła z żałosną miną.
Eleanor znowu załamała ręce.
- Ale mała Yale ma kwarantannę na najbliższych kilka dni. Złapała jakąś wysypkę na
buzi w gabinecie pediatry, kiedy była wczoraj na kontrolnej wizycie. Najwyraźniej wysypka
jest bardzo zaraźliwa.
Fuj.
Blair zmrużyła niebieskie oczy. Uwielbiała siostrzyczkę, ale nie miała zamiaru ryzy-
kować, że złapie wysypkę, zwłaszcza na twarzy. A to sprawiało, że nadal nie znalazła odpo-
wiedzi na zasadnicze pytanie: gdzie do cholery ma spać?!
Apartament nie nadawał się do mieszkania. Dom Archibaldów jeszcze godzinę temu
wydawał się oczywistym wyborem, ale okazał się miejscem popołudniowych zajęć dla ujara-
nych wielbicieli Nate'a. Drzwi Sereny zawsze stały otworem, ale van der Woodsenowie byli
trochę staroświeccy i pewnie by się im nie podobało, gdyby Blair zaprosiła do siebie chłopaka
i zamknęła drzwi lub coś w tym stylu.
Chwileczkę! A czy Serena nigdy nie zapraszała do siebie chłopaka i nie zamykała
drzwi?!
Poza tym Blair próbowała już przez kilka dni tej wiosny mieszkać z Sereną. Ciągle się
kłóciły. Oczywiście to był okres, kiedy Blair próbowała uwieść brata Sereny, Erika, żeby w
ten sposób odciągnąć uwagę Nate'a od tej zaćpanej, puszczalskiej panienki, którą poznał na
odwyku. Ale mimo wszystko, chociaż znowu były przyjaciółkami, lepiej nie ryzykować.
Jakby nie potrafiły znaleźć sobie innego pretekstu do kłótni.
Blair otworzyła górną szufladę mahoniowej, przyjaznej środowisku komody. Miała
kartę kredytową, a w okolicy znajdowało się mnóstwo przyjemnych hoteli. Złapała parę czy-
stych białych fig Hanro i biały podkoszulek. Jedną z korzyści noszenia do szkoły mundurka
była mała ilość bagażu. A zaletą małego bagażu było to, że na pewno będzie potrzebowała
czegoś, czego nie wzięła, i w związku z tym będzie musiała to kupić w którymś z trzech B: u
Bendela. Bergdorfa albo w Barneys.
- Chcesz zobaczyć, co Tyler wyszukał na temat naszych wysp? - zapytał Aaron. - Wła-
śnie ściąga z Internetu mnóstwo informacji.
- Mężczyzna, z którym rozmawiałam, powiedział, że temperatura na tych wyspach
przez cały rok wynosi od dwudziestu pięciu do trzydziestu stopni - dodała radośnie Eleanor.
Zerknęła na złoty zegarek od Cartiera. - O rety. spóźniłam się już pięć minut na makijaż w sa-
lonie Red Door. - Zachichotała konspiracyjnie i klasnęła w ręce jak mała dziewczynka. - Cy-
rus zabiera mnie dziś wieczór do Four Seasons. Nie mogę się doczekać, żeby powiedzieć mu
o niespodziance dla niego.
Blair nawet nie chciała słyszeć, jakim zakupem matka zamierzała zaskoczyć Cyrusa.
Kupiła jakiś kraj?
- Pewnie wpadnę jeszcze, żeby zabrać parę rzeczy - poinformowała matkę. - Trzeba
kupić do tego pokoju nowy materac, poduszki i pościel. Ale nie jestem pewna, czy jeszcze lu-
laj wrócę, no wiesz, żeby tu mieszkać.
Eleanor zamrugała zdziwiona, patrząc na Blair. Po siedemnastu latach i pół roku bycia
jej matką nadal nie potrafiła zrozumieć córki.
- Na wypadek, gdyby na twojej wyspie wybuchła wojna domowa albo pojawiła się
nowa dostawa francuskiej bielizny. gdzie będzie można cię znaleźć? - zapytał z przemądrza-
łym uśmieszkiem Aaron.
- W hotelu Plaza. - Blair odpowiedziała mu podobnym uśmieszkiem.
Najpewniej w apartamencie.
łatwo wyprowadzić N na głębokie wody
Taras na dachu trzypiętrowego domu Nate'a nie znajdował się dość wysoko, żeby ofe-
rować ładne widoki. Mimo to przyjemnie się tam siedziało, popalało z ogromnej fajki wodnej
z zielonego szkła, która należała do Jeremy'ego, i wspominało wszystkie zwariowane numery,
jakie wykręcali, kiedy byli młodzi i beztroscy - to znaczy, zanim zaczęli się martwić college-
'ami i przyszłością.
Jakby naprawdę się tym martwili.
- Stary, pamiętasz te zajęcia z łaciny, kiedy byłeś tak ujarany, że myślałeś, że jesteś na
francuskim? - zapytał przeciągle Charlie Dern, wypuszczając dym kącikiem szerokich, paja-
cowato uśmiechniętych ust. - Paplałeś po francusku jak jakiś pochrzaniony świr, a pan Her-
man, nasz She - Man, rzucił tylko: „Przepraszam bardzo, panie Archibald, ale chociaż wszyst-
kie języki romańskie mają swoje korzenie w łacinie, nigdy nie opanowałem francuskiego”.
Anthony Avuldsen i Jeremy Scott Tompkinson wybuchli śmiechem, przypominając
sobie tamten dzień.
- Cholera, i w dodatku mówiłem perfekcyjnie - stwierdził Nate. - Chyba przez moment
myślałem, że naprawdę jestem Francuzem. Mówiłem jak urodzony we Francji.
- Jasne - rzucił sarkastycznie Charlie. - Człowieku, ledwo w ogóle byłeś w stanie coś
wybełkotać.
Lexie tańczyła boso w batikowej sukience, wymachując rękoma przed swoją twarzą.
Flamastrem świecącym w ciemnościach, który znalazła na biurku Nate'a, namalowała sobie
kwiatki na palcach rąk i stóp. Teraz, w zapadającym zmierzchu, rysunki zaczynały jaśnieć
neonową zielenią. Uczesany w kucyk chłopak o imieniu Malcolm grał na gitarze i śpiewał
stare jak świat piosenki Jamesa Taylora.
Wystarczy, że mnie zawołasz,
A wiedz, że gdziekolwiek będę,
Natychmiast do ciebie przybiegnę.
- Szkoda, że nie jesteśmy na plaży - westchnął Jeremy i przeciągnął palcem po brzegu
fajki wodnej. - Byłoby po prostu idealnie, gdybyśmy siedzieli teraz na plaży.
Nate pokiwał złotobrązową głową.
- Niedługo będziemy. Za dwa tygodnie ruszamy z rodzicami w rejs charytatywny do
Hamptons. Łódź już dokuje w Battery Park. Płyniecie z nami, nie?
Chłopcy z młodszych klas podnieśli głowy z nadzieją, że Nate mówi też do nich.
Marne szanse.
- Pewnie, że wszyscy płyną - odparł Anthony Avuldsen, a młodsi chłopcy jeszcze bar-
dziej poczuli się jak skończeni frajerzy. - To otwarcie sezonu, absolutnie odjazdowego lata.
- Klasa Blair urządza sobie wagary następnego dnia - myślał głośno Nate.
Dotarło do niego jak przez mgłę. że Blair ani razu nie pojawiła się na dachu. Może na-
dal brała prysznic, a może pocałowała go na pożegnanie i wróciła do domu? Szczerze mó-
wiąc, nie mógł sobie przypomnieć. Gdyby dalej brała prysznic, mógłby zakraść się na dół i ją
zaskoczyć. Na myśl o nagiej i mokrej Blair uśmiechnął się rozkosznie.
Charlie wyciągnął z kieszeni spodni koloru khaki torebkę pełną trawy i zaczął ładować
fajkę.
- Mówisz, że łódź stoi w porcie?
Zanim Nate zdążył odpowiedzieć, zadzwoniła jego komórka. Na ekranie rozbłysło
imię Blair.
O wilku mowa.
Nate bez słowa przyłożył telefon do ucha.
- Zgadnij, gdzie jestem - rzuciła radośnie Blair. - W hotelu Płaza. Więc natychmiast
przytargaj tu swój tyłek. Mam apartament.
Hotel Plaza znajdował się raptem dwadzieścia przecznic dalej. Nate zerknął w kierun-
ku centrum. Wydawało mu się, że to strasznie daleko, ale milo by było położyć się na wiel-
kim, białym hotelowym łóżku, oglądać mnóstwo filmów i zamówić posiłek do pokoju. Zrobił
się porządnie głodny.
Blair niezupełnie to miała na myśli.
- Zabierz szczoteczkę do zębów. Poza tym mam wszystko, co potrzebne - dodała nie-
śmiało.
Miała na myśli trzy rzeczy na „k”: kawior, kondomy i koniecznie szampan.
- Brzmi kusząco - odparł ochoczo Nate. - Do zobaczenia za chwilę. - Rozłączył się.
Jeremy podsunął mu fajkę.
- Więc myślę sobie... - tłumaczył dalej Nate'owi z twarzą pełną skupienia, jakie poja-
wia się tylko u kogoś, kto wypalił tonę trawy. Oderwał aligatora od czarnej koszulki Lacoste'a
i teraz naszywka wisiała mu na piersi jak częściowo zerwany strup - ...że moglibyśmy wszy-
scy pójść na łódź twoich starych. Pełno tam gorzałki, a załoga pewnie ogląda miasto i nawet
nie zauważy, że na chwilę wypłynęliśmy, nie? Ty pływasz jak mistrz. Może byśmy urwali się
na krótką wycieczkę przed impreza, w Hamptons, powiedzmy na...
- Bermudy! - wypalił Charlie.
- Cholera, właśnie! - przytaknął Anthony.
Wszyscy trzej spojrzeli na Nate'a. Wiedzieli, że proszą go o zrobienie czegoś absolut-
nie skandalicznego, ale po zaciekawionym błysku w oczach Nate'a zorientowali się, że uda
się go namówić.
Myśli Nate'a pędziły w przedziwny, zakręcony i ujarany sposób. Popłynąć na Bermu-
dy? Jasne, czemu nie? Byli w ostatniej klasie, mogli robić, co chcieli. Blair też mogłaby
przyjść - piliby drinki z szampana i pomarańczowego soku i kochaliby się na plaży w ciepłym
słońcu. Zawsze mówiła o tym, że chciałaby gdzieś z nim wyjechać.
Lexie podeszła i usiadła Nate'owi na kolanach. Pachniała kadzidełkami z ambry i
pasztetem z gęsich wątróbek. Koniuszek kruczoczarnego kucyka muskał tatuaż ze słońcem,
księżycem i gwiazdami na jej łopatce.
- Alors, co robimy? - pociągając dymka z fajki, ziewnęła.
Nate poczekał, aż dziewczyna zaciągnie się, a potem zepchnął ją z kolan i wstał. Kla-
snął w ręce, jakby był ujaranym opiekunem na letnim obozie dla dzieci.
- Zbieramy się, czas na wielką przygodę.
Wśród młodszych chłopców rozległ się podniecony pomruk. Nie dość, że dostali się
na imprezę u Nate'a Archibalda, to jeszcze teraz on gdzieś ich zabierał - pewnie w tak czado-
we miejsce, jakiego w życiu nie widzieli.
- Wszyscy, którzy rzygają na łodziach, powinni zostać - ostrzegł ich Jeremy.
- Za cholerę - szepnął chłopak ze szkoły Świętego Judy. Tak się składało, że nazywał
się Nate Lyons i naśladował swojego imiennika tak wiernie, że nawet nosił identyczne grana-
towe skarpetki Brook Brothers.
Zapanowało pełne podniecenia zamieszanie. Nate Archibald, najfajniejszy chłopak z
Upper East Side, zabierał ich na swoją łódź. Cholera, to ich wielki dzień!
Nate ruszył na dół z chłopakami pełen dobrodusznego rozbawienia. Zupełnie zapo-
mniał, co zamierzał zrobić, zanim wypłynął temat Bermudów. Jego komórka została na tara-
sie na dachu. Przez następne półgodziny ekranik rozbłyskiwał co dwie minuty imieniem Bla-
ir.
Zimą, wiosną, latem czy jesienią
Wystarczy, że zawołasz,
A od razu przybiegnę!
Aha. Jasne.
kolejna zmarnowana para fig la perla
- Nate właśnie jedzie - z zadowoleniem oznajmiła Serenie Blair.
Zadzwoniła do przyjaciółki, żeby się pochwalić, że śpi w hotelu Plaza. Gdy wybierała
numer, czuła pewne wyrzuty sumienia, ale kiedy czekała na połączenie, zaczęło jej prze-
chodzić. Pochyliła się ku wielkiemu lustru w łazience, oprawionemu w złotą ramę i nałożyła
kolejną warstwę szminki Chanel. Była ciemnoczerwona, więc zwykle używała jej zimą, ale
kiedy siedzi się ze swoim chłopakiem w luksusowym hotelu i nie wychodzi się z łóżka, kto by
się przejmował porą roku?
- Nie wściekaj się - Blair prosiła najlepszą przyjaciółkę. - Możemy spotkać się w
moim apartamencie jutro popołudniu albo jakoś tak, dobra? - Uśmiechnęła się do swojego od-
bicia w seksowny, wymowny sposób. - Jak się już z Nate'em obudzimy.
- Wy dwoje jesteście po prostu śmieszni. - Serena nabijała się z niej bez cienia zazdro-
ści.
Blair już następnego ranka przyznała się jej. że straciła dziewictwo z Nate'em, ale od-
mawiała wchodzenia w szczegóły, a Serena zadawala za dużo pytań - W końcu Serena i Nate
razem stracili dziewictwo, więc seks był trochę niezręcznym tematem do rozmów.
- Muszę iść na tę imprezę dla przyszłych studentów Yale - odparła Serena. - Nie, że-
bym już wybrała Yale - pospiesznie się poprawiła. To. że przyjęto ją do Yale. było jeszcze
gorszym tematem do rozmowy. - Moi rodzice nas zgłosili, więc muszę iść.
- Och.
Blair wydęła usta z niezadowoleniem i odwróciła się, żeby obejrzeć swój tyłek w no-
wym, czarnym komplecie z jedwabiu La Perła. Oczywiście formalnie nie przyjęto jej jeszcze
do Yale. ale w końcu była na liście rezerwowych, więc mimo wszystko mogli ją zaprosić.
- Miałam nadzieję, że pójdziesz ze mną - dodała Serena. - Bo to o niebo bardziej praw-
dopodobne, że w Yale wylądujesz ty, a nie ja.
Blair poprawiła ramiączka stanika. Nate też dostał się do Yale, ale nic nie wspominał
o imprezie. A jeśli on nie idzie, to ona też się nie wybiera. Mogą mieć... inne plany na wie-
czór.
Jasne.
- Zaczyna się dopiero o siódmej - przekonywała ją Serena. - Do tego czasu powinni-
ście być już gotowi do wyjścia.
- Zadzwonię do ciebie jutro w tej sprawie, dobrze? - Blair zapytała z wahaniem.
- Jak chcesz. - Serena nie miała nic przeciwko pójściu samej, bo nigdy zbyt długo nie
siedziała sama. Chłopcy kręcili się wokół niej jak muchy nad piknikiem. - Baw się dobrze. Do
zobaczenia, kochanie.
Blair rozłączyła się w chwili, gdy zjawił się boy hotelowy z butelką szampana Dom
Pérignon oraz z talerzem kawioru i tostami, które zamówiła do pokoju. Zawinęła się w jeden
z hotelowych grubych szlafroków frotté i otworzyła drzwi.
- Postaw przy łóżku - poleciła.
Spodobało się jej, że powiedziała to takim znudzonym tonem w stylu Joan Crawford.
Dała facetowi napiwek i poczekała, aż zamknie za sobą drzwi. Potem zrzuciła szlafrok, wsko-
czyła na swoją połowę ogromnego łóżka i sięgnęła po pilot. W ciągu kilku sekund znalazła
AMC - program z amerykańskimi klasykami, kanał, na którym regularnie puszczano jej ulu-
bione filmy typu Śniadanie u Tiffany'ego z Audrey Hepburn albo My Fair Lady, też z Audrey
Hepburn.
Ku jej rozczarowaniu, puścili Dirty Dancing. Od kiedy to. co nakręcono po tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym, było prawdziwą klasyką, zastanawiała się Blair. Nagle poczuła
się staro. Ale z drugiej strony wydawało się to całkiem na miejscu, zwłaszcza że właśnie szy-
kowała się do gorącego spotkania ze swoim kochankiem w luksusowym apartamencie hote-
lowym. A właściwie to gdzie podziewał się Nate? Taksówką z jego domu do hotelu powinno
się jechać z siedem minut. Na miejscu Nate'a przyjechałaby w pięć minut. Wybrała do niego
numer, nawet nie patrząc na telefon, ale nikt nie odbierał. Może brał prysznic i zakładał sek-
sowne czarne bokserki Calvina Kleina, szykując się do ich randki, zastanawiała się.
A może jednak nie.
Blair wstała i przygasiła światła. Rozsmarowała odrobinę kawioru na toście i, stojąc,
patrzyła w ogromne lustro w złotych ramach, jak zajada. Na ekranie telewizyjnym Baby wła-
śnie starała się wyglądać niewinnie po całej nocy spędzonej na gorącym seksie z Patrickiem
Swayze, instruktorem tańca w letnim kurorcie, do którego wybrała się jej rodzina na wakacje.
Ojciec Baby był tak wściekły, że Blair przez ułamek sekundy zastanawiała się. jak czułby się
jej własny ojciec, gdyby wiedział, że wprowadziła się do apartamentu hotelowego, żeby mieć
trochę prywatności z Nate'em. Oczywiście jej ojciec, gej. mieszkający w rezydencji we Fran-
cji, noszący pastelowe skarpetki w kratę i błękitne okulary przeciwsłoneczne od Gucciego,
pod żadnym względem nie przypominał odpowiedzialnego doktora z Dirty Dancing, Znowu
wybrała numer do Nate'a, ale nie odbierał. Zrobiła więc sobie kolejną kanapkę z kawiorem i
zadzwoniła do południowej Francji, gdzie jej ojciec mieszkał od dwóch lat, odkąd rozstał się
z Eleanor z powodu swojego homoseksualizmu.
- Misiaczku? Wszystko w porządku? Odezwali się już ci kretyni z Yale? Przyjęli cię? -
zaczął dopytywać się ojciec, gdy tylko usłyszał jej głos.
Blair widziała go oczami wyobraźni, w samych niebieskich jedwabnych bokserkach,
że śpiącym kochankiem - Françoisem albo Edwardem czy jak tam miał na imię - chrapiącym
cicho tuż obok. Wielmożny pan Harold Waldorf był kiedyś członkiem zarządu poważnej kan-
celarii prawniczej, ożenił się z damą z towarzystwa, Eleanor, i mieszkał w apartamencie ra-
zem z dwójką dzieci: Blair i Tylerem. Teraz butelkował własne wino z winnic otaczających
jego rezydencję, robił zakupy w milutkich francuskich butikach, które zaopatrywały tylko
opalonych gejów, i pływał we własnym basenie, podczas gdy jego opaleni kochankowie cze-
kali z czystymi ręcznikami i kieliszkami koniaku.
To było życie w luksusie, nie da się ukryć.
- Zgadnij, gdzie jestem? - Blair pochwaliła się tym samym tonem, którym przechwala-
ła się Serenie.
Właściwie to rozmowa z ojcem nie różniła się za bardzo od rozmowy z którąś z przy-
jaciółek. Nawet mu nie przeszkadzało, że we Francji dochodziła druga w nocy i pewnie go
obudziła.
- W Paryżu? - zapytał z nadzieją ojciec. - Wyślę po ciebie samochód. Będziesz tu w
godzinę.
- Nie. tato - jęknęła Blair, chociaż tak naprawdę nie miałaby nic przeciwko temu, żeby
znaleźć się teraz w Paryżu, jeśli mogłaby zabrać ze sobą Nate'a i apartament w hotelu Plaza. -
Jestem w Plaza. Mieszkam tu teraz, mam apartament.
- Brawo, córeczko! - Wykrzyknął ojciec. - Pewnie mieszkanie jest teraz trochę zatło-
czone. Odkąd się urodziło dziecko i w ogóle.
W tle Blair usłyszała odgłos nalewania czegoś do kieliszka. Zajmował się teraz ostat-
nią partią białego wina i pewnie trzymał przy łóżku chłodzącą się butelkę specjalnie na takie
okazje.
Na Dirty Dancing wredna siostra Baby właśnie brała udział w idiotycznym konkursie
talentów, mając na sobie zdecydowanie za małą górę od bikini. Blair wyłączyła dźwięk w te-
lewizorze, rozsmarowała kolejną porcję kawioru na toście, zapaliła papierosa i westchnęła
dramatycznie.
- Chodzi o to, że prawie kończę szkołę i potrzebuję trochę przestrzeni... No wiesz,
żeby zająć się nauką i zastanowić się nad przyszłym rokiem, i...
Nagle bardzo wyraźnie zobaczyła siebie w roli stroniącej od ludzi gwiazdy filmowej -
kogoś jak Greta Garbo - rzadko opuszczającej hotelowy pokój i komunikującej się ze światem
zewnętrznym tylko poprzez role, które zdecyduje się zagrać. Obsługa grzebałaby w jej śmie-
ciach i kradła jej ubrania, a turyści stawaliby na ulicy naprzeciwko hotelu, mając nadzieję, że
zobaczą ją przez ułamek sekundy. Całe miasto mówiłoby o niej.
Jakby już o niej nie mówiło.
- O, założę się, że dużo się uczysz... - Ojciec naśmiewał się z niej między łykami cze-
goś, co właśnie popijał. - Założę się. że właśnie twój przystojny chłopak masuje ci stopy.
Byłoby pięknie.
Blair zachichotała i między jednym a drugim dymkiem merita ultra light pochłonęła
kolejną kanapkę z kawiorem.
- Tak naprawdę to Nate właśnie do mnie jedzie - przyznała się.
Przyjrzała się butelce z szampanem, chłodzącej się w srebrnym wiaderku z lodem.
Nate chyba nie miałby nic przeciwko, gdyby otworzyła butelkę i wypiła maleńki kieliszek
przed jego przyjazdem?
Pewnie, że nie.
- Tak myślałem - odparł ze zrozumieniem ojciec. - Ale zasługujesz sobie na to, kocha-
nie. Zasługujesz na wszystko.
Jasne. Przecież to wie.
Blair złapała butelkę szampana, przy trzymała ją kolanami, z wprawą rozkręciła drut
wokół korka, a potem powoli... powolutku... po troszku... wyciągała korek... aż...
Buch!
- O! Mój Boże! Ty tam rozkręcasz prawdziwą imprezę! - wykrzyknął ojciec. - W środ-
ku tygodnia? - udał przejętego zgrozą, jakby był surowym rodzicem, który przejmował się ta-
kimi rzeczami jak szkoła. - Natychmiast daj mi do telefonu tego twojego przystojniaka.
Blair nalała szampana do wysokiego kieliszka, wychyliła go jednym haustem i znowu
sobie nalała. Na ekranie telewizora Patrick Swayze stał właśnie twarzą w twarz z ojcem Baby.
- Nikt nie będzie stawiał Baby do kąta - powtórzyła bezgłośnie słowa, chociaż telewi-
zor miał wyłączony dźwięk.
To był najbardziej czerstwy film na świecie, ale nadal fantazjowała sobie, że Nate sta-
je w jej obronie z równą determinacją i złością. Nate robił się niesamowicie seksowny, gdy
się wkurzał, co zdarzało mu się... Praktycznie nigdy.
Trudno się wkurzyć, kiedy przez cały czas jest się upalonym trawą.
- Już ci mówiłam, tato - tłumaczyła ojcu Blair. - Nate jeszcze nie przyjechał. - Za-
zgrzytała zębami i wypiła kolejny łyk szampana. Tylko, do cholery, nie wiedziała, co go za-
trzymało.
- A tak w ogóle... - powiedziała, wydymając usta do odbicia w lustrze albo do kamery,
albo do kogoś, kto akurat obserwował ją przez teleskop z czubków drzew w Central Parku.
- Skoro na to wszystko sobie zasłużyłam, to dlaczego nie przyjęli mnie do tego durnego Yale?
- Och, misiaczku - - ojciec powiedział to męskim, a zarazem matczynym głosem, któ-
ry sprawiał, że i kobiety, i mężczyźni natychmiast się w nim zakochiwali. - Przyjmą cię, do
cholery, na pewno przyjmą.
Blair sięgnęła po następny tost i odkryła, że zjadła już wszystkie. Przez telefon usły-
szała, jak ktoś mruczy po francusku zaspanym głosem.
- Słuchaj, słoneczko, późno już. Muszę kończyć - powiedział ojciec, zagłuszając mam-
rotanie. - Poza tym u ciebie wszystko w porządku, prawda? Baw się dobrze.
Blair spojrzała krzywo na do polowy opróżnioną butelkę szampana i resztki kawioru
na talerzu z białej porcelany. Dirty Dancing skończył się.
- Dobranoc, tato - odpowiedziała z odrobiną smutku.
Rozłączyła się i znowu wybrała numer komórki Nate'a. Żadnej reakcji. Zadzwoniła do
niego do domu. Żadnej reakcji, poza spiętym głosem admirała na automatycznej sekretarce.
Nagrał tekst z instrukcji do sekretarki, którego żaden normalny człowiek by nie wykorzystał:
- Dodzwoniłeś się do rezydencji Archibaldów. Proszę zosta-
wić krótką wiadomość. Jak najszybciej oddzwonimy.
Właśnie miał zacząć się Tramwaj zwany pożądaniem z Marlonem Brando i Vivien Le-
igh. Kolejny z ulubionych klasyków. Blair z powrotem włożyła biały szlafrok frotte' i popra-
wiła poduszki na wielkim łóżku. Zadzwoniła do obsługi.
- Poproszę deser lodowy z gorącym sosem czekoladowym i paczkę meritów ultra li-
ght.
Opadła na poduszki i zamknęła oczy. Kiedy wychodziła z jego domu. Nate imprezo-
wał z grupą ujaranych dzieciaków, między innymi z tą denerwującą francuską hipiską, Lexi-
que. Ten głupi, leniwy dupek, który nie zasługuje, żeby iść do Yale, pewnie nawet nie zauwa-
żył, że Blair wyszła. Łzy wypłynęły jej spod zaciśniętych powiek. Nate się nie zmienił. Nic
się nie zmieniło - poza tym, że straciła dziewictwo. Przygryzła usta i próbowała powstrzymać
pełen wściekłości płacz. No więc co z tego? Nate nie zasługiwał na seks. Poza tym jedzenie
lodów z sosem czekoladowym w łóżku hotelu Plaza i planowanie zemsty na swoim już
wkrótce byłym chłopaku, frajerze i dupku w jednej osobie, było lepsze od seksu.
O niebo lepsze.
K oraz I niezmiernie poważnie traktują swoje zadanie
DROGIE KOLEŻANKI!
Nie możemy się już doczekać przyszłego piątku, w który, jak wiadomo, cały
ostatni rok wagaruje - to będzie nasz pierwszy dzień weekendu piękności!!!!! Zgadza
się, powinnyśmy być wtedy w szkole. Niestety, będziemy zbyt zajęte szykowaniem
się do maseczek z gorącej glinki i okładów z wodorostów, żeby pamiętać o lekcjach!
Proszę, nie martwicie się. że będziecie mieć jakieś kłopoty - nie, żebyście rzeczywi-
ście się tym przejmowały. Dzień wagarowicza to stara tradycja w Constance BiIlard i
nigdy nikt z jego powodu nie został wydalony ani nawet ukarany
Oto nasz plan:
W czwartek po południu o godzinie osiemnastej trzydzieści meldujemy się na
wielkiej łodzi Archibaldów, która cumuje w Battery Park. Archibaldowie wyruszają w
swój coroczny rejs do Hamptons i zaproponowali, że nas podrzucą. Gdy tylko zatrzy-
mamy się w Sag Harbor, odbierze nas flotylla limuzyn i zabierze do absolutnie niesa-
mowitego domku na plaży Isabel Coates, gdzie odbędzie się największa i najlepsza
impreza piżamowa tylko dla dziewczyn. Chłopcom wstęp wzbroniony! Rano zjemy
śniadanie przy basenie przygotowane przez... To się jeszcze okaże (pracujemy nad
tym, żeby dorwać szefa kuchni, który pomógł Julii Roberts zrzucić wagę po urodze-
niu bliźniąt). A potem Origins zapewni nam cały dzień różnych zabiegów. Każda do-
stanie torbę z prezentami od Origins wartymi trzysta dolarów, które zabierze do
domy całkowicie odświeżona i zregenerowana!
Strój: zwykły, jak do kurortu. Ręczniki, suszarki do włosów, produkty do kąpieli
oraz pielęgnacji zapewniamy na miejscu - będzie tego w bród. I prosimy żadnych
psów. nawet naprawdę małych. I żadnych facetów!
Hip. hip hura na cześć niesamowitego weekendu tylko dla dziewczyn!
Wielkie całusy!!
Pozdrawiamy,
Wasze koleżanki Kati Farkas i Isabel Coates
PS W szatni dla najstarszej klasy wystawimy skrzyneczkę na listy z sugestia-
mi od was - wasze pomysły są mile widziane, chociaż już zaplanowałyśmy wam ide-
alny dzień!
PPS Raz, dwa, trzy słuchajcie matoły, już za miesiąc koniec szkoły!!!
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
KILKA NAJŚWIEŻSZYCH SPOSTRZEŻEŃ
ROZBITKOWIE
Muszę szczerze przyznać, że nie mam pojęcia, co się ostatnio stało z pewną grupą ludzi. No bo w
końcu, czy to w porządku tak nagle zniknąć?? Najwyraźniej grupa chłopców, których znamy i kochamy
(albo raczej zwykle kochamy), porwała bardzo dużą, dobrze wyposażoną łódź i ruszyła na Atlantyk. To
mógłby być kolejny wygłup maturzystów, gdyby nie to, że połowa chłopców na łodzi jest z młodszych
klas. To nie najlepszy moment na zniknięcie, zwłaszcza że my wszystkie chętnie byśmy się trochę ro-
zerwały. Co oni sobie myślą? Że są Krzysztofami Kolumbami?
WY PIERWSI O TYM USŁYSZYCIE
Mają spory wybór facetów, a jednak z jakiegoś powodu modelki uwielbiają facetów z gitarami. Według
plotek, najnowsza para to pewna blondynka z Piątej Alei, kończąca w tym roku szkołę, i gitarzysta z
Ravesów. Jak, kiedy i gdzie się poznali to kompletna tajemnica, ale to dopiero idealna para!
GAPIĆ CZY NIE GAPIĆ?
Nawet nie próbuj udawać, że to byt ktoś inny: widziałam cię, jak zakradłaś się do Gapa przy Osiem-
dziesiątej Szóstej i Madison. W dziale dziecięcym przymierzałaś śliwkową zapinaną na suwak bluzę
frotté z kapturem, podróbkę Juicy Couture. Wiem, jestem jędza, która wszystko wyniucha. Ale wy-
dałam cię dlatego, że przymierzałam dokładnie taką samą bluzę i w przeciwieństwie do ciebie (cho-
ciaż wiem, że miałaś ochotę) kupiłam sobie trzy! A dlaczego nie? Są słodkie, a tego lata przyda nam
się sporo rzeczy frotte po wyjściu z basenu. Poza tym na pewno oblejemy się campari, likierem mięto-
wym albo czymś równie niszczycielskim, więc potrzebna nam będzie więcej niż jedna bluza. Poza tym
frotte to frotté i czy istnieje lepszy sposób, żeby popisać się nowym, białym, żakardowym bikini od
Gucciego, jak wkładając śliczną śliwkową bluzę z kapturem? Pomyśl o tym jak o dyspensie - nadal nie
wolno ci kupować tam dżinsów - niech Bóg broni! - ale teraz masz moje pozwolenie, żeby kupować w
Gap pewne niezbędne rzeczy.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Powiesz nam, gdzie zamierzasz się uczyć w przyszłym roku? Zdecydowałaś się już?
pytek
O:
Drogi pytku!
Moja rzecz wiedzieć, twoja - się dowiedzieć. Pozwól jednak, że się zapytam: czy ja się cze-
piam ciebie za to, że nie potrafisz się zdecydować?
P
P:
Droga P!
Słyszałam, że Damian Polk z Ravesów mieszkał kiedyś w tym samym domu co ta blond
modelka, o której ciągle piszesz. Znają się od dziecka i kiedyś po nocach spotykali się w
windzie, gdy portier drzemał.
ewi - dentna
O:
Droga ewi - dentna!
To świetna historia, ale słyszałam, że rodzina Damiana mieszkała w Irlandii, dopóki nie
skończył trzynastu lat. To tłumaczy, skąd ma ten śmieszny akcent i dlaczego zawsze wyglą-
da na lekko podchmielonego.
P
P:
Droga P!
Dowodzę załogą na łodzi należącej do znanej nowojorskiej rodziny. Ich syn, który - jak sły-
szałem - miał ostatnio spore problemy, wypłynął wczoraj wieczorem i do tej pory nie wrócił.
Jak wróci, będzie miał przerąbane, bo jego ojciec to twardy gość.
kapitan
O:
Drogi kapitanie!
Już ma przerąbane i to nie tylko z powodu łodzi!
P
Na celowniku
S i niezidentyfikowany przystojniak w kolorze blond - być może jej brat, a być może gitarzysta z Rave-
sów - w Central Parku karmią Iwy morskie resztkami sushi, które im zostały po lunchu u Nicole. B ku-
puje dwie koszulki nocne La Perla w Barneys. Najwyraźniej uzależniła się od kupowania bielizny, ale z
drugiej strony co można nosić, kiedy się kobieta samotnie obija w apartamencie w hotelu Plaza i cze-
ka, aż wróci jej chłopak? D przymierza wszystkie czapki w Yellow Rat Bastard na Broadwayu. V kupu-
je sobie nowy kolczyk do ust - fuj! - w Williamsburgu, w gabinecie, w którym robią piercing. J przy-
mierza w Barneys wszystkie pary dżinsów Seven, ignorując uwagi sprzedawczyni, że może łatwiej bę-
dzie jej znaleźć coś dla siebie w dziale dziecięcym w Bloomingdale. K oraz I znowu siedzą w Jackson
Hole i znowu coś knują. N - brak. Gdzie on do diabła się podział?
Nie martwcie się, znajdę go.
Wiem, że mnie kochacie.
plotkara
modelki, które spotykają się i gwiazdami rocka
- Jak to jest, że niezależnie od lego - co włożę, zawsze wyglądam jak posiać z kre-
skówki? - Jenny skarżyła się swojej przyjaciółce i zarazem koleżance ze szkoły Constance
Billard. Elise Wells.
Był sobotni wieczór i szykowały się na koncert Dana z grupą Raves w Funktion, no-
wym klubie muzycznym, który urządzono w wyremontowanej remizie strażackiej przy Or-
chard Street. Jenny zerknęła na Elise.
- A ty zawsze wyglądasz tak normalnie.
Obie dziewczyny przyjrzały się sobie w wysokim lustrze na drzwiach szafy. Jenny
włożyła obcisły czerwony top bez rękawów z głębokim dekoltem w kształcie U. w którym jej
piersi wyglądały monstrualnie. Miała ledwo metr pięćdziesiąt dwa wzrostu i jej nowe spodnie
- pierwsza w życiu para dżinsów Seven - były na nią zdecydowanie za długie, gdy kupowała
je w Bloomingdale. Poprosiła więc panią w pralni chemicznej na rogu Broadwayu i Dzie-
więćdziesiątej Ósmej, żeby skróciła je o jakieś dwadzieścia pięć centymetrów. Dopiero teraz
zauważyła, że spodnie były specjalnie wytarte na kolanach - u niej wytarcia wypadały w poło-
wie łydki. W przypadku Jenny jedynie głowę dało się zaakceptować. Lubiła swoje wielkie,
szeroko otwarte brązowe oczy, czystą, jasną cerę, czerwone usta i kręcone brązowe włosy z
prostą, ciężką grzywką opadającą na czoło. Według Sereny wyglądała jak modelka Prady -
tyle że z za dużymi implantami piersi i kikutami zamiast nóg, ale tego akurat Serena nigdy by
nie powiedziała.
Pod względem figury Elise stanowiła przeciwieństwo Jenny. Była prawie dwadzieścia
centymetrów wyższa, miała długie, chude nogi, długie, chude ręce i maleńkie piersi. Żadna
rzecz nigdy nie była na nią za ciasna, no może z wyjątkiem okolic brzucha, wokół którego
zrobiła się jej mała oponka. Ale łatwo to było schować pod koszulką. A Jenny w żaden spo-
sób nie mogła ukryć swoich piersi. Z drugiej strony Elise miała skórę usianą piegami - miała
piegi nawet na powiekach - oraz długie do podbródka słomkowożółte włosy, które były tak
grube i tak sztywne, że ledwo dawało się je związać gumką.
Cóż, nie ma ideałów. Może z wyjątkiem kilku z nas.
- Zamieńmy się bluzkami - zaproponowała Elise.
Zdjęła czarną koszulkę z dekoltem w szpic i podała ją Jenny.
- No dobra - odparła z wahaniem Jenny i zdjęła top. Bluzka Elise pochodziła z
Express, a jej z Anthropologic, czyli była trochę fajniejsza, ale Jenny nie chciała urazić uczuć
przyjaciółki i nic nie powiedziała. Poza tym efekt był wstrząsający. W czarnej koszulce piersi
Jenny wyglądały prawie normalnie, a czerwony top sprawił, że włosy Elise rozbłysły ruda-
wymi pasemkami - żadna z nich nie wiedziała, skąd się wzięły.
- Założę się, że Serena van der Woodsen nawet nie ogląda się przed wyjściem - stwier-
dziła Jenny. Uklękła i zaczęła chodzić na kolanach po pokoju. - Pewnie nawet nie musi ni-
czego przymierzać, może z wyjątkiem butów.
Elise oparła rękę na biodrze.
- Co ty robisz?
- Wycieram moje nowe dżinsy - odpada Jenny, nie przerywając chodzenia na czwora-
ka. - Słyszałaś o Serenie i Damianie z Ravesów?
Elise pokiwała głową. Wszyscy o nich słyszeli.
Szorując kolanami o różowy dywan. Jenny przeszła do szafy, żeby wybrać buty.
Oczywiście Serena nigdy nie musiała łazić na czworaka jak pies, żeby jej dżinsy wyglądały
normalnie.
- Nie wiem, jak ona to robi.
Wyciągnęła nowe złote sandały z pętelką na palec od Michaela Korsa i wsunęła w nie
stopy. Ojciec powiedział, że coś takiego mogłaby nosić tancerka brzucha, ale dostała je za
darmo po sesji zdjęciowej dla „W” i były to najładniejsze buty, jakie miała.
Jakie to dziwne, że przez chwilę była supergwiazdą - dzięki tym zdjęciom z Sereną - a
teraz znowu wróciła do swojego starego, zwykłego ja. Znowu była czternastolatką - prawie
piętnastolatką - z wielkimi ambicjami i jeszcze większymi piersiami. Oczywiście jej życiową
ambicją nie było rzucenie szkoły w wieku czternastu lat i zostanie supermodelką, ale byłoby
miło, gdyby ktoś ją o to poprosił.
Jenny wstała, otrzepała kolana. Dżinsy były całkowicie i rozczarowująco niewylarte.
Jeśli zapomnieć o dziwacznym umiejscowieniu oryginalnych wytarć, spodnie wyglądały zu-
pełnie normalnie, tak jak wszystkie inne ubrania w jej szafie. Ubrania Sereny zawsze były
idealnie wystrzępione, wyblakłe i znoszone, sugerując, że nosząca je osoba ma za sobą kolo-
rową i tajemniczą przeszłość. Jenny cały czas zastanawiała się. czyjej własne ubrania też by
tak wyblakły i nabrały charakteru, gdyby została wyrzucona z Constance i wysłana do szkoły
z internatem.
- Nigdy nie myślałaś o szkole z internatem? - Jenny zapytała przyjaciółkę.
Elise skrzywiła się.
- Trzy razy dziennie jeść szkolne posiłki i mieszkać z nauczycielami? Ohyda!
Jenny zmarszczyła brwi. Nie tak wyobrażała sobie internat. Dla niej taka szkoła ozna-
czała wolność: z dala od maniakalno - depresyjnego brata, boga poezji i rocka, z dala od ma-
niakalnego, nadopiekuńczego i tak zaniedbanego, że można się było go wstydzić ojca, z dala
od straszliwych mundurków Constance Billard. z dala od jej starej, zakurzonej sypialni oraz
od codziennej nudy i robienia w kółko tego samego nudziarstwa przez następne trzy lata. In-
ternat oznaczał też okazję: żeby mieszkać i chodzić do szkoły razem z chłopcami, chłopcami i
chłopcami oraz żeby stać się dziewczyną, jaką zawsze chciała być: dziewczyną, o której cią-
gle się mówi.
Rufus wsadził głowę do pokoju, nawet nie myśląc o tym, że Jenny już dawno nie ma
pięciu lat i może być całkiem naga albo coś w tym stylu. Niesforne włosy związał w kucyk
kawałkiem jasnoniebieskiej torebki, w której przynoszono rano „New York Timesa”.
- Dziewczyny, chcecie, żebym wam zamówił taksówkę? - Jego głos był pełen troski.
Jenny widziała, że ojciec bardzo chciałby iść z nimi na koncert, ale dziś wieczór były,
jak co miesiąc, warsztaty pisarzy - anarchistów - jedyna rzecz, którą traktował równie poważ-
nie jak wychowywanie dzieci, chociaż nigdy niczego nie wydał.
- Nie trzeba, tato. - Jenny uśmiechnęła się słodko, podpuszczając go. aby powiedział
coś niegrzecznego na temat jej sandałów. - Gotowa? - zapytała przyjaciółkę.
Elise nałożyła jeszcze raz ulubiony błyszczyk Jenny na i tak już lśniące usta.
- Gotowa - odparła.
- Wyglądacie tak... - Rufus pociągnął się za zmierzwioną brodę, szukając stosownego
określenia - dorosło - stwierdził w końcu.
Aha, ale nie jak materiał na modelki, które spotykają się z gwiazdami rocka, dodała w
myślach Jenny. Obie dziewczyny popatrzyły na swoje odbicie w lustrze. Elise nałożyła zde-
cydowanie za dużo błyszczyku, a Jenny żałowała, że jej sandały nie mają jednak jakiegoś ob-
casa, bo wtedy wyglądałaby na ciul wyższą. W końcu nie idzie na koncert po to, żeby zoba-
czyć Dana. Chciała poznać Damiana Polka oraz resztę zespołu i zrobić na nich wrażenie.
Jenny stanęła na palcach, a potem z powrotem opadła na pięty.
- Mamy szczęście, że jesteśmy na liście gości - westchnęła. - Bo inaczej w ogóle by
nas nie wpuścili.
Właściwie to z takimi piersiami wszędzie by ją wpuszczono. Ale sama musi to odkryć.
czasem V bywa całkiem zwyczajną dziewczyną
- Co do cholery? - zapytała ostro Vanessa.
Jak mogła ich nie zauważyć przez wszystkie te lata? Nie miała pojęcia. Obróciła gło-
wę i znowu sprawdziła swoje odbicie w łazienkowym lustrze. Były tam - cztery wielkie brą-
zowe pieprzyki, ustawione na jej karku za uchem jak jakaś cholerna konstelacja. Czuła się jak
dziewczyna z reklamy clearasilu, która panikuje z powodu pryszcza tuż przed wyjściem na
randkę. Ale pryszcze kiedyś znikają. Pieprzyki zostają na cale życie. Kto przy zdrowych zmy-
słach goliłby głowę, mając na karku takie znamiona?
Szarpnęła szufladę pod umywalką w łazience, szukając tego kryjącego dziadostwa w
cielistym kolorze, którego używała jej siostra pod oczy, gdy zarwała noc. Znalazła sztyft, któ-
ry nazywał się Peekaboo. Był odrobinę bardziej różowy niż odcień jej skóry, ale wystarczają-
co dobry. Nałożyła trochę na pieprzyki, roztarta i obejrzała się. Teraz wyglądała jakby dostała
poparzeń po trującym bluszczu. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie nakleić plastra, ale nie
miała dość dużego, który zasłoniłby wszystkie cztery znamiona, a sam plaster i tak będzie
przyciągał uwagę. Zmylą korektor i zaczęła grzebać w szufladzie w poszukiwaniu czegoś, co
odwróciłoby uwagę Beverly'ego od odrażającego zniekształcenia na jej szyi.
Jakby niezagojona przekłuta górna warga nie odciągała wystarczająco uwagi od szyi.
Beverly był dość uprzejmy, żeby nie wspomnieć o tym wcześniej, ale teraz, kiedy będą po-
znawać się lepiej, może zapytać, czy paprząca się ranka nad kolczykiem w ustach sprawia jej
ból.
I właściwie, dlaczego Beverly miałby oglądać jej szyję? Wybierają się dzisiaj na kon-
cert Ravesów, spędzą razem trochę czasu, żeby sprawdzić, czy nadają się do wspólnego
mieszkania, ale jako współ lokatorzy, a nie para, która ogląda sobie szyje. Poza tym Beverly
to artysta. Może nawet uznać, że pieprzyki są fajne.
Próbka perfum, które nazywały się Pewność, walała się na dnie zagraconej szuflady
toaletki. Nazwa kojarzyła się bardziej z tamponami albo testami ciążowymi, ale mimo to Va-
nessa zdjęła czarny korek i skropiła odrobiną perfum nadgarstki i skronie. Zapach był tak piż-
mowy i ciężki, że mógł całkiem odciągać uwagę Beverly'ego od ohydnej konstelacji pieprzy-
ków na szyi Vanessy. Może nawet zadziałają jak czar. Ona wejdzie do klubu, gdzie Dan i Ra-
vesi będą już grali. Dan poczerwienieje z pożądania, żalu i wściekłej zazdrości, a Beverly na-
tychmiast poczuje, że chce z nią mieszkać. Jako przyjaciel, rzecz jasna.
Oczywiście.
kiepsko, gdy ubranie nie pasuje do twojego nastroju
- Na pewno nic ci nie jest? - Damian zapytał po raz drugi przez zamknięte drzwi do to-
alety.
- Aha - odkrzyknął Dan zza drugiej strony drzwi, modląc się, żeby Damian i reszta ze-
społu uznali, że to jego zwykle zachowanie przed koncertem, i wrócili do gry w pokera, oba-
lania stolicznej czy co tam robili za kulisami.
- No dobra. Do zobaczenia za chwilę - odpowiedział Damian. - Ładne sznurówki - do-
dał i wyszedł z łazienki.
Siedząc na pokrywie muszli klozetowej. Dan spojrzał żałośnie na nowe trampki i ab-
surdalnie szerokie nogawki spodni, które prawie je zakrywały. Wczoraj zaszedł do Pięćset
Pięćdziesiątej Piątej Soul na Broadwayu w SoHo i dał się namówić sprzedawcy na komplet-
nie nową garderobę z okazji koncertu. Wielki żółto - czarny T - shirt, potwornie wielkie i
workowate spodnie dresowe ze sznurkami do ściągania, przetyczkami i kieszeniami we
wszystkich możliwych miejscach, czarne płócienne trampki Converse z żółtymi sznurówkami
oraz czapkę Z daszkiem w kolorze khaki z wielkim żółtym znakiem nakazującym ustąpienie
pierwszeństwa przejazdu. Czapka pozwalała mu zapanować nad zmierzwionymi włosami i
odsłaniała ogoloną szyje, co sprawiało, że wyglądał groźniej, niż potrafił to sobie wyobrazić.
Właściwie to w tym nowym ubraniu prezentował się jak niższa, chudsza wersja Eminema.
Zdecydowanie nie tak zamierzał wyglądać.
Żaden z chłopaków z zespołu nie skomentował jego stroju, ale z drugiej strony, wła-
ściwie nie dał im szansy cokolwiek powiedzieć. Raz tylko zerknął na ogromną kolejkę stojącą
przed wejściem do klubu, na instrumenty i mikrofony ustawione na scenie i od razu popędził
do łazienki, żeby wyrzygać flaki. Od tej chwili nawet na minutę nie wyszedł z toalety.
Gdyby tylko miał jakiś talizman, coś w rodzaju ręcznie robionej sprzączki do spodni
albo wisiorka z zęba rekina, jakie pewnie mieli najsłynniejsi gwiazdorzy rocka. Założyłby go
i przestałby się denerwować, potem śpiewałby bez opamiętania i doprowadził tłumy do szału.
A tak siedział na kiblu w pomalowanej na jaskrawozielono męskiej toalecie i palił swoje ca-
mele - wypalił już jakieś czterdzieści - czując się coraz gorzej i gorzej.
Nagle z jękiem otworzyły się drzwi do toalety i pod drzwiami do kibla pojawiły się
znowu czarne buciory o pozdzieranych noskach należące do Damiana.
- Pociągnij sobie i od razu będzie ci lepiej - poradził, wsuwając zamkniętą butelkę sto-
licznej pod drzwi.
Dan wziął butelkę. Jeśli ma dziś wieczorem wystąpić, będzie musiał być równie ostry
jak jego nowy wizerunek. Otworzył butelkę i pociągnął łyk. Miał wrażenie, że ma żołądek
bez dna - zupełnie jakby wlał raptem łyżeczkę wódki do pustej studni. Wziął następny łyk i
otarł usta wierzchem dłoni.
- Do zobaczenia za chwilę, dobra? - odezwał się znowu Damian. - Ale może zdejmij tę
czapkę - zasugerował delikatnie przed wyjściem z łazienki.
Ravesi dbali, żeby nie bazować na wyglądzie i nie wypaść zbyt zaangażowanie. Więk-
szość nadal nosiła ubrania, które kupiły im matki, gdy chodzili do szkoły średniej: koszulki
polo Lacoste'a, spodnie khaki z Brooks Brothers w zestawieniu z czymś absolutnie czadowym
i absurdalnie drogim, typu szyty na zamówienie płaszcz od Dolce & Gabbana. Ale matka
Dana uciekła do Czech z jakimś łysiejącym, napalonym hrabią, nim Dan zaczął chodzić do
szkoły średniej, więc nie miał żadnych koszulek polo ani spodni khaki, tylko ubrania, które
sam wybrał i zdołał za nie zapłacić z głodowego kieszonkowego od Rufusa. Poczuł, jak ogar-
nia go panika. Kto będzie słuchał wymiotującego, chudego nastolatka z ogolonym karkiem w
potwornych żółto - czarnych trampkach?
Jeszcze się zdziwisz.
jesteś piękna, a twoja matka śmiesznie cię ubiera
Spódnica, koszulka, bielizna, buty, zegarek, kolczyki i obróżka z pereł. Serena gapiła
się na ubranie, które jej matka wyłożyła schludnie na łóżko córki. Wszystko, co wybrała mat-
ka, było szare lub granatowe. Akurat tak się składało, że były to kolory uniwersytetu Yale.
Ma robić za kretynkę? Naprawdę potrzebowała matki, żeby wybierała jej ubrania? Ile w koń-
cu miała lat? Pięć?
Jej rodzice byli w swoim apartamencie i szykowali się do przyjęcia organizowanego
przez uniwersytet Yale pod hasłem „Yale kocha Nowy Jork” dla przyszłych studentów z No-
wego Jorku. Miało odbyć się z apartamencie Stanforda Parrisa III na rogu Park Avenue i
Osiemdziesiątej Czwartej. Dla nich to kolejne koktajl party - okazja, żeby spotkać się z rodzi-
cami dzieci, z którymi ich własne dzieci chodziły do szkoły, na lekcje tenisa albo kursy przy-
gotowujące do końcowych egzaminów. Nikt tam nikogo nie zna naprawdę dobrze, ale każdy
każdego kojarzy. Ludzie tacy jak van der Woodsenowie myśleli o wszystkich ze swojego krę-
gu towarzyskiego jak o najbliższych przyjaciołach, ale jak blisko można przyjaźnić się z kimś
takim jak Stanford Parris III?
- Jesteś już prawie gotowa, kochanie?! - Serena usłyszała wołanie matki.
- Aha! - odkrzyknęła.
Czuła się jak uparta, nadąsana i rozłoszczona dziewczynka. Fakt był jednak laki. że
mogła jechać na koncert Ravesów. zamiast iść z rodzicami na kolejne nudne i bezsensowne
przyjęcie. Ignorując ubranie, które naszykowała jej matka, usiadła przed iMackiem i zalogo-
wała się. Większość e - maili przysłały domy mody typu Burberry albo Missoni. Zapowiadały
wyprzedaż próbek albo przyjęcia, na których można zdobyć sygnowane nazwiskiem znanych
osób perfumy albo buty, ale na samej górze listy była nowa wiadomość z Brown, potem z Ha-
rvardu i na końcu z Princeton.
Od: malarz@brown.edu
Carina Serena!
Kiedyś malowałem anioły bez twarzy i bezcielesne dłonie.
Byłem martwy. Teraz moja sztuka ma twarz. Gdybyś w przy-
szłym roku była tutaj, w Brown - żywa, oddychająca muza! -
to byłoby dla mnie wskrzeszeniem. Kleczę u Twoich stóp.
Christian
PS Krążą plotki, że zaręczyłaś się z tym wariatem, gita-
rzystą z Ravesów. Moja miła, modlę się, aby to była tylko
plotka.
Droga Sereno!
Wiem, że ty i ja jesteśmy z różnej gliny, jeśli można tak
to ująć. Ja jestem osiłkiem ze wsi, a ty boginią z Nowego
Jorku - ale jak to mówią w starej piosence, nie mogę prze-
stać o tobie myśleć. Kiedy przypominam sobie ciebie, zapa-
rowują mi okna w dżipie i nie mogę oddychać. Przez ciebie
zawale egzaminy. Nie sądzę, żeby trzeba było powtarzać
rok, jeśli zawali się semestr w college'u, jak to było w
szkole średniej, ale nie miałbym nic przeciwko, bo wtedy
moglibyśmy dłużej być razem. Wiem, że takie słowa to czy-
ste wariactwo, ale jesteś moją dziewczyną, więc lepiej
przyjedź w przyszłym roku do Harvardu. Wznieśmy toast za
nas przez następne cztery lata i do końca życia.
Wade (kolega z pokoju twojego przewodnika z Harvardu, pa-
miętasz?)
Do: SvW@vanderWoodsen.com
Droga Sereno!
Chcemy ci powiedzieć, że cały czas gadamy o tym, jaką to
wspaniałą parę tworzycie z Damianem z Ravesów!! Nie możemy
się doczekać, kiedy go poznamy, ale najpierw musimy po-
ściągać wszystkie jego zdjęcia ze ścian w naszym domu - to
takie żenujące! Ucałuj od nas Damiana i powiedz mu, że go
kochamy (chociaż nigdy w życiu nie ukradłybyśmy ci Twojego
faceta).
Całujemy,
Twoje siostry z Princeton, Tri Delt.
Serena wykrzywiła się i skasowała wszystkie trzy wiadomości od natrętów, mając na-
dzieję, że ostatni zniknie też z jej pamięci.
Nie ma nic gorszego od grupy dziewczyn udających twoje najlepsze przyjaciółki, cho-
ciaż nawet ich nie kojarzysz, i tylko plotkujących na temat twojego chłopaka - gwiazdy rocka,
którego tak naprawdę nawet nie znasz. Dzięki takim listom traciła wszelką ochotę na pójście
do college'u.
Wylogowała się, nie czytając reszty e - maili, i związała burzę jasnych włosów w nie-
zbyt porządny kucyk zwykłą białą gumką. Potem posmarowała usta wazeliną i wyszła z sy-
pialni, żeby poszukać rodziców.
Starsi van der Woodsenowie mieli osobny apartament składający się między innymi z
ogromnej sypialni z potężnym łóżkiem z baldachimem, dwóch garderób z ogromnymi szafa-
mi - pokojami. dwóch łazienek z pełnym wyposażeniem, saloniku z barem z alkoholami i pla-
zmowym telewizorem, którego nigdy nie oglądali, i biblioteki pełnej rzadkich książek, któ-
rych nigdy nie czytali, ponieważ wiecznie wychodzili na jakieś kolacje dobroczynne, do ope-
ry albo mecze polo w Connecticut. Już sam ten apartament mógłby stanowić samodzielne
mieszkanie, a zajmował zaledwie ćwierć powierzchni całego lokalu van der Woodsenów przy
Piątej Alei.
- Nie zauważyłaś ubrań, które ci naszykowałam? - zapytała matka, oglądając z rozpa-
czą strój córki.
Pani van der Woodsen była wysoka, miała jasne włosy jak Serena i równie harmonijne
rysy, które z wiekiem stawały się coraz bardziej arystokratyczne.
- Dżinsy z dziurami na pupie nie pasują na taką okazję, chyba się ze mną zgodzisz, ko-
chanie?
- To nie są po prostu stare dżinsy - odparł Serena, patrząc na swoje wyblakłe spodnie.
- To moje ulubione dżinsy.
Właściwie to miała ze dwadzieścia par dżinsów, ale w tym tygodniu Blue Cults były
dżinsami, bez których nie potrafiła żyć.
- Spódnica i bluzka, które ci wybrałam, są w sam raz. - Matka upierała się nadal.
Zapięła żakiet od złotego kostiumu Chanel i zerknęła na platynowy zegarek - antyk od
Cartiera, który nosiła na opalonym na San Domingo nadgarstku.
- Wychodzimy za pięć minut. Będziemy z ojcem czytali gazetę w jego gabinecie. Nie
rób problemów, kochanie. To tylko przyjęcie. Lubisz przyjęcia.
- Ale nie takie - burknęła Serena.
Matka uniosła jasną brew tak groźnie, że Serena postanowiła nie wspominać o tym, że
wolałaby pójść na koncert Ravesów, niż paplać z bandą dzieciaków i ich rodziców, upajają-
cych się faktem przyjęcia do najbardziej prestiżowych college'ów na świecie.
Serena wróciła do swojego pokoju. Z niechęcią zdjęła dżinsy i włożyła szarą plisowa-
ną spódnicę Marca Jacobsa, która leżała na łóżku, a do niej błękitną koszulkę z paciorkami i
pomarańczowe drewniaki Miu Miu zamiast nudnej granatowej bluzki i błękitnych mokasy-
nów z Tod's naszykowanych przez matkę.
A perły? Przykro mi, mamo.
Na koniec rozpuściła kucyk i przeczesała jasne włosy palcami. Potem, nawet nie zer-
kając w lustro, wyszła z pokoju i stanęła w korytarzu pod drzwiami wyjściowymi.
Gdybyśmy wszystkie mogły być równie pewne swojej powalającej urody.
- Mamo! Tato! Jestem gotowa! - krzyknęła, próbując udawać podekscytowaną.
Pobędzie na przyjęciu pięć, dziesięć minut, akurat tyle. aby jej rodzice wdali się w ja-
kąś nadzwyczaj nudną i angażującą rozmowę z Stanfordem Parrisem III albo z innym, starym
jak świat, nudnym absolwentem Yale, który od wieków chodził na takie przyjęcia. Potem wy-
mknie się i pojedzie do centrum na koncert Ravesów.
W końcu, jeśli przez następne cztery lata ma robić za intelektualistkę, musi się bawić,
póki ma okazję.
Zaraz, zaraz, czy już nie zabawiała się przy każdej nadarzającej się okazji?
płyń, płyń po morzach i oceanach!
Jeremy, Charlie i Anthony ciągle gadali o Bermudach, więc kiedy weszli na pokład
Xharlotte”, nazwanej tak na cześć babki Nate'a ze strony ojca, Nate poszukał w komputerze
łodzi portu na Bermudach i zaprogramował kurs na zatokę Horseshoe. Ustawił prędkość kilo-
metr na godzinę, co oznaczało, że płynęli na Bermudy bardzo wolno. Chociaż opuścili port w
Dolnym Manhattanie prawie dwadzieścia godzin temu, dopiero przepływali obok Coney Is-
land w Brooklynie.
Piątkowy wieczór zamienił się w sobotni. Słońce wisiało nisko nad Staten Island, pod-
czas gdy łódź powoli płynęła na południe. Powietrze było chłodniejsze niż nad lądem i pach-
niało mokrym psem. Nate i cała reszta towarzystwa na łodzi nadal byli ujarani. Wyciągnęli
się leniwie na pokładzie z przymkniętymi oczami i otwartymi ustami albo niespiesznie drep-
tali boso pod pokład, żeby uzupełnić zapasy piwa i przekąsek.
Dopiero niedawno dotarło do Nate'a, że Blair nie ma na pokładzie. Przypomniał sobie,
że dzwoniła do niego zeszłego wieczoru z hotelu Płaza i że chyba zapomniał o umówionym
spotkaniu. Oczywiście zadzwoniłby do niej, ale zniknął jego telefon komórkowy, a kiedy po-
życzył komórkę od Jeremy'ego, zorientował się. że nie zna numeru do Blair, bo zawsze wy-
bierał go z książki telefonicznej w telefonie. Kiedy człowiek jest przez niemal dwadzieścia
cztery godziny na dobę upalony trawą, zadzwonienie do informacji i sprawdzenie numeru do
dziewczyny wydaje się niemal przekraczać ludzkie możliwości.
Ofiara losu do kwadratu, nie?
Nate i jego ojciec sami zbudowali „Charlotte” w posiadłości Archibaldów na Mt. De-
sert Island, w Maine. To był ponadtrzydziestometrowy kecz. dość duży, żeby wygodnie za-
brać około setki pasażerów z parku Battery do Hamptons albo siedemnaścioro dzieciaków na
Bermudy. W związku z przygotowaniami do nadchodzącego rejsu do Hamptons kuchnia była
pełna najlepszych serów, lekkich krakersów, wędzonych ostryg, belgijskiego piwa, szampana
Veuve Clicquot i starej whisky. Cztery łazienki wyposażono w prysznice z gorącą wodą, gra-
natowe ręczniki Frette oraz ręcznie robione mydełka w kształcie muszelek ze złotym nadru-
kiem C
HARLOTTE
. Kabina kapitana miała najnowsze systemy nawigacji i komunikacji, a na po-
kładzie i pod nim zamontowano wspaniały system nagłośnienia - prawdziwy majstersztyk.
Po kolacji składającej się z piwa. sera brie i chipsów ziemniaczanych odpuścił sobie
kolejną fajkę z trawką w towarzystwie kumpli i wdrapał się na bocianie gniazdo na wyższym
maszcie łodzi. Usiadł, objął kolana i zamyślił się nad sytuacją, patrząc na wszystko z wysoka.
Ponieważ tylko dryfowali, był pewien, że do poniedziałku nie dopłyną dalej niż do brzegów
New Jersey. Nie miał nic przeciwko temu. Był też pewien, że ominie go przyjęcie organizo-
wane przez Yale. na które miał iść z rodzicami. I pewnie ominie go masa wściekłych, smut-
nych i być może nawet zmartwionych telefonów od Blair.
Być może.
Nate'a dręczyło przeczucie, że mały wypad łodzią to był zły pomysł. Załoga będzie się
potwornie denerwować, gdy odkryje, że „Charlotte” zniknęła, a ojciec wścieknie się jak dia-
bli. Ale jeżeli zdążą wrócić przed planowanym rozpoczęciem rejsu do Hamptons, nikomu
żadna krzywda się nie stanie, prawda? Podciągnął czarną koszulkę i sprawdził, czy jeszcze
widać malinki, które zostawiła mu przedwczoraj na brzuchu Blair. Zrobiły się ciut bladsze,
ale tak, nadal tam były. Wspomnienie Blair uspokoiło go. Nawet jeśli przez osiemdziesiąt
procent czasu była na niego wkurzona, na zawsze pozostaną razem i miejmy nadzieję, razem
pójdą na Yale. Jak to dobrze, pomyślał sobie w sposób, w jaki potrafi myśleć tylko na wpół
ujarany chłopak, „mieć kogoś, kogo można trzymać za rękę, wchodząc w wielkie nieznane”.
- Pokój wszystkim, stary! - rozległ się z pokładu dziewczęcy głos. - Alors, znalazłam
parę herbatników Oreos na deser!
Nate zerknął w dół na Lexie. Z góry wyglądała na bardzo niską. I miała błyszczące
oczy - zupełnie jak mała dziewczynka.
Na pokładzie grupki chłopaków i parę dziewczyn paliło i popijało jasne belgijskie
piwo z kryształowych kufli. Na rufie łodzi z wodoodpornych głośników sączył się leniwy
francuski jazz z jednej z ulubionych płyt mamy Nate'a.
- Chcesz trochę? - zapytała Lexie. - Mogę wejść tam do ciebie.
Przez chwilę Nate nie odpowiadał. Popatrzył na jasno oświetlony diabelski młyn na
Coney Island, kręcący się powoli i migoczący na zielonobrązowej wodzie. Był całkiem pew-
ny, że nie chce, aby Lexie wchodziła do niego na bocianie gniazdo. Po pierwsze, ledwo mie-
ściła się tam jedna osoba. Po drugie, musiałby ją pocałować, bo była ładna, miała taki sek-
sowny tatuaż i ewidentnie się w nim podkochiwała. Jednak ostatnio naprawdę nie miał ochoty
całować nikogo innego poza Blair. W końcu mieli razem z Blair pójść do college'u i pobrać
się. Spędzą razem resztę życia.
Czekaj no. Doznał objawienia, czy jak?
Nate wstał i zaczął schodzić z bocianiego gniazda. Nie mógł siedzieć na górze przez
całą noc i czekać, aż łódź sama zawróci. Nie - kiedy czeka na niego Blair - nie, kiedy całe ży-
cie jest przed nim.
Zeskoczył z drabiny, a Lexie podała mu ciastko.
- Na wodzie czuję się taka wolna - mówiąc to, Lexie zatoczyła się lekko, bo „Charlot-
te” przepływała przez nieco bardziej wzburzoną wodę.
Jej batikowa sukienka rozwiązała się albo rozdarła, ramiączka opadły, odsłaniając
opalone plecy i tatuaż przedstawiający maleńkie słońce, księżyc i gwiazdy.
Nate wziął ciastko, rozdzielił herbatniki i wylizał spomiędzy nich krem. Tak, przed
nim całe życie, ale czasem ważniejsze jest, żeby cieszyć się prostymi przyjemnościami.
wyspa B
- Panienka zje dziś w domu czy mamy przesiać kolację do apartamentów w hotelu Pla-
za? - zapytał Aaron wyniosłym tonem angielskiego kamerdynera.
Blair spiorunowała wzorkiem denerwującego brata, który właśnie wsunął swoją głowę
z dredami do jej tak zwanego pokoju.
- Właściwie to wychodzę - odparta i wyszarpnęła z szafy nienoszoną, granatową, obci-
słą sukienkę z satyny od Calvina Kleina.
Od Nate'a wciąż nie było wiadomości, a ona właśnie miała za sobą upokarzające zda-
rzenie - wracając z hotelu, musiała złapać taksówkę ubrana w szkolny mundurek. A była so-
bota i nie miała dziś szkoły.
Dziewczyny, które muszą nosić do szkoły mundurki, robią wszystko, co w ich mocy,
aby poza godzinami zajęć nikt nie zobaczył ich w takim stroju. A zwłaszcza w czasie weeken-
du.
Wcześniej tego popołudnia zamówiła parę dżinsów Earl, które dostarczono jej do po-
koju w hotelu prosto z Barneys, ale przyniesiono spodnie zupełnie w innym stylu niż te, które
zwykle nosiła. Były proste jak spod linijki i trzeba je było nosić tak nisko, że odsłaniały naj-
marniej piętnaście centymetrów pośladków. Blair ledwo wciągnęła je do kolan. Miała jedynie
szkolny mundurek, bieliznę La Perla oraz hotelowy biały szlafrok frotte' i nic do roboty poza
oglądaniem przez szesnaście godzin bez przerwy telewizji, więc powoli zaczynała wariować.
Przyjęcie organizowane przez Yale, o którym wspomniała Serena, oferowało miłą odmianę, a
poza tym okazję, żeby zemścić się na Nacie.
Włączyć kamerę!
Zjawiłaby się na przyjęciu w chmurze perfum i dymu papierowego niczym jakiś
dżinn, ubrana tak, że nikt się jej nie oprze. Wszyscy przyszli studenci i nawet zwaliści, starzy
absolwenci Yale porzuciliby swoje szkockie i padliby na kolana u jej nieskazitelnie zadba-
nych stóp. Wdałaby się w gorący, głośny romans z najprzystojniejszym i najbardziej wpływo-
wym facetem z tej bandy, upewniając się, że Nate się o tym dowie, a potem zażądałaby od
wyżej wspomnianego absolwenta, aby zapewnił jej dostanie się do Yale. Wtedy powiedziała-
by Nate'owi, żeby się od niej odchrzanił i wynosił do Brown, albo jeszcze dalej, bo szczerze
mówiąc, nie chce już więcej patrzeć na tę jego żałosną gębę.
- Dzwoniła mama Nate'a. Była dość oschła. Powiedziała, że byłoby miło, gdybyście
pojawili się z Nate'em dziś wieczorem na przyjęciu „Yale kocha Nowy Jork” - poinformował
ją Aaron.
Że jak?
Blair zmarszczyła brwi, patrząc na sukienkę, którą trzymała w rękach. Miała prześlicz-
ny odcień granatu Yale, ale nie była tak kusząca, jakby tego chciała Blair. No, chyba że włoży
do niej powalająco seksowne sandały na paski i z wysokimi obcasami - miała takich mnó-
stwo.
- Myślałam, że przyjęcie jest tylko dla tych, którzy na pewno idą do Yale tej jesieni -
upierał się Aaron. - A ty jeszcze się nie dostałaś, nie?
Blair zignorowała go i wyciągnęła z szafy miniponcho - nawet nie pamiętała, że je ku-
piła. Było w szaro - niebieskie paski, nowy ścieg Missoni. Przyłożyła je do sukienki, żeby zo-
baczyć, czy pasuje. Pasowało, ale nie dawało tego ponętnego efektu typu „wiesz, że mnie pra-
gniesz”, jakiego potrzebowała, aby podbić serca facetów z Yale.
Rzuciła Aaronowi lodowate spojrzenie mówiące „spadaj, próbuję się ubrać”.
- Skoro pytasz: nie, jeszcze się nie dostałam. Ale jestem pewna, że w końcu się dosta-
nę, więc nie rozumiem, dlaczego miałabym nie iść na to przyjęcie.
Podeszła do drzwi i złapała za klamkę, gotowa trzasnąć Aarona w twarz drzwiami. On
już wcześniej dostał się do Harvardu. Co go to wszystko obchodzi?
Aaron wycofał się. Podniósł ręce, pokazując, że nie miał na myśli nic złego.
- Nie ma co się tak unosić.
A nic tak nie wkurza dziewczyny, jak oskarżenie jej o to, że się wkurza.
Blair trzasnęła drzwiami. Kilka minut później otworzyła je znowu, mając na sobie nie-
bieską wąską sukienkę i srebrne sandały Manolo na ośmiocentymetrowych obcasach. Chybo-
tliwym krokiem przetruchtała korytarzem do swojego dawnego pokoju. Mała Yale miała sy-
pialnię wyposażoną we wspaniałe urządzenia monitorujące. Gdyby tylko Blair udało się
wejść tam niepostrzeżenie...
Pokój Yale urządzono w odcieniach bladej żółci i brzoskwini. Pełny był pluszowych
zabawek i maleńkich drewnianych mebelków. Nad łóżeczkiem udrapowano gęstą białą mo-
skitierę sprowadzoną z Indii, więc trudno było zobaczyć, czy Yale śpi, czy nie, jednak cisza w
pokoju sugerowała, że dziecko drzemie. A także, że mała nadal przechodzi kwarantannę. Ups.
Blair podeszła na palcach do żółtej wolno stojącej szaty, uchyliła górna szufladę i wy-
jęła z niej maleńkie pudełeczko na biżuterię z białego aksamitu. Potem zamknęła drzwi i po-
deszła do łóżeczka.
- Przyniosę z powrotem, obiecuję - szepnęła do zawiniątka w kocu, które spokojnie le-
żało.
Uniosła moskitierę i pocałowała Yale w delikatny policzek, zbył skupiona na zdoby-
czy, żeby zauważyć, że dziecko ma maleńkie rękawiczki na rączkach, zapobiegające drapaniu
się po zaróżowionym, pokrytym wysypką ciele.
Zwykle to młodsze siostry podkradają rzeczy z pokoju starszych sióstr, ale jak Yale
wkrótce się przekona, Blair nie jest zwyczajną starszą siostrą.
a skoro mowa o młodszych siostrach...
Lower East Side było jedną z łych szczęśliwych dzielnic w Nowym Jorku, które za-
wsze były fajne, ale dość nie po drodze i wystarczająco brudne, aby turyści i kawiarnie Star-
bucks trzymały się od nich z daleka. Opierało się pokusie stania się modną dzielnicą sezonu,
jak to ostatnio przydarzyło się Meatpacking District. Kolejka dziewczyn w bluzkach bez ple-
ców i plisowanych minispódniczkach oraz chłopaków w dżinsach i koszulkach polo z podnie-
sionymi kołnierzykami ustawiła się przed Funktion, klubem przy Orchard Street, gdzie wystę-
pował zespół Raves.
Jenny złapała Elise za łokieć, rozkoszując się w głębi duszy tym, że nie muszą czekać
w kolejce razem z innymi i martwić się, czy bramkarz je wpuści. Podała mu nazwisko, aksa-
mitny sznur zniknął i obie weszły.
Ta - dam! Pełen luz w dwie sekundy.
W środku Funktion był mniejszy, niż to sobie Jenny wyobrażała, i chociaż dopiero go
otwarto, miejsce sprawiało wrażenie starego. Podłogę klubu pomalowano na czarno, a ściany
były z pustaków pomalowanych na czerwono. Panował tłok. Zamiast siedzieć przy stolikach
w czarno - białą szachownicę, ludzie tłoczyli się przy scenie, trzymając w rękach piwo. Naj-
fajniejszą i najbardziej staromodną rzeczą w klubie była rura do zjeżdżania dla strażaków,
która pozostała po dawnej remizie. Wychodziła z sufitu pośrodku sceny, dodając dramatyzmu
wszelkim występom.
Jenny zastanawiała się, czy powinny zebrać się na odwagę, podejść do baru i zamówić
drinki, czy raczej usiąść, wyglądać na znudzone i wyrafinowane i poczekać, aż w końcu kel-
nerka sama podejdzie, żeby przyjąć zamówienie. A może w ogóle nie musiały pić. Każda
dziewczyna w wieku od dziewięciu do dwudziestu dziewięciu lat była zakochana w zespole
Raves. Już samo przebywanie w tym samym pomieszczeniu co oni, na żywo, przyprawiało o
zawrót głowy.
Pociągnęła Elise za pasek czarnej torebki z cekinami i poprowadziła na tyły klubu,
żeby mogły usiąść i sprawiać wrażenie podchmielonych i znudzonych, jak zawsze wyglądają
modelki na robionych z ukrycia zdjęciach w „New Yorkerze”.
Basista i perkusista z Raves już byli na scenie. Grzebali przy instrumentach i spraw-
dzali mikrofony.
- „A, b, c, d, e, f, g” - zanucił do mikrofonu perkusista z zamkniętymi oczami i pełną
uczucia twarzą, jakby śpiewał najbardziej porywającą piosenkę, jaką kiedykolwiek napisano.
- Powiedz mi, co o mnie myślisz.
- Milusi! - szepnęła Jenny do przyjaciółki.
- Kto? - dopytywała się Elise, zerkając na scenę, - Perkusista? Ale on ma ze dwadzie-
ścia pięć lat!
I co z tego?
- I co z tego? - zapytała Jenny. - Przecież wszyscy tyle mają.
- Ale on nosi roboczy kombinezon. - Elise zmarszczyła piegowaty nos z niesmakiem. -
Ten gitarzysta, jak mu tam... Damon... nie... Damian... ten, z którym spotyka się Serena. Ten
to jest milusi - upierała się. - Jest piegowaty jak ja i ma śliczny akcent! - zachwyciła się. - I
nie zapominaj o swoim bracie. On jeszcze nie ma dwudziestu pięciu lat.
Jenny przewróciła oczami. No dobra, perkusista nosił kombinezon malarski, koszulkę
polo w różowo - zielone paski i białe tenisówki Trelom. Jego strój był zaskakująco niewinny i
grzeczny, jak na kogoś, kto w czasie koncertów łamał sobie pałeczki na czole. Ale na tym po-
legał jego urok, a właściwie urok całego zespołu. Ravesi stanowili idealne połączenie psycho-
tycznego seryjnego mordercy i kochanego, głupiutkiego maminsynka, coś jak skrzyżowanie
Marilyna Mansona ze strachem na wróble z Czarnoksiężnika z Krainy Oz.
- Podoba mi się - upierała się Jenny.
Przesunęła się na krześle tak, żeby patrzeć prosto na perkusistę. Mrugnął w jej stronę,
a ona zachichotała, potwornie się czerwieniąc.
- Mnóstwo tu ślicznych dziewczyn dziś wieczór - rzucił przeciągle do mikrofonu i
uśmiechnął się szeroko do Jenny.
Miał proste białe zęby i szerokie usta, zupełnie jak Kot z Cheshire. Ciemne włosy były
krótko ostrzyżone i porządnie uczesane, jakby dopiero co wrócił od tego starego fryzjera przy
Osiemdziesiątej Trzeciej i Lexington, gdzie chodzili wszyscy mali chłopcy z Upper East Side
razem z tatusiami.
- Przypomina mi tego grubego gościa z tamtego filmu - zauważyła Elise, jakby ktokol-
wiek wiedział, o czym ona mówi.
- On nie jest gruby - odgryzła się Jenny.
Elise wyciągnęła z błyszczącej torebki zamkniętą paczkę marlboro light i rzuciła ją na
stolik.
- Nie można stwierdzić, że ktoś nie jest gruby, dopóki nie zobaczy się go nago.
Jenny zastanowiła się nad tym. przyglądając się perkusiście. Nawet nie wiedziała, jak
się nazywa, ale podobał się jej. Po prostu. I nie miała nic przeciwko obejrzeniu go nago. W
końcu ilu całkiem nagich facetów widziała w swoim życiu? Zero?
Klub wypełniał się ludźmi. Jenny poznała nawet parę osób z kolejki na zewnątrz, któ-
re w końcu się dostały. Nagle zgasły wszystkie światła z wyjątkiem jednej nagiej żarówki
oświetlającej rurę strażacką. Jenny złapała Elise za rękę pod stołem i mocno ścisnęła, ledwo
kryjąc podniecenie. Potem Damian, główny gitarzysta Ravesów zjechał po rurze. Jego rudawe
włosy stały śmiesznie, jakby nie uczesał się po wstaniu z łóżka. Miał na sobie białą koszulkę
z wielkim, czarnym drukowanym „R” To była nowa koszulka promocyjna Ravesów, którą
Damian sam zaprojektował.
Jeśli można to nazwać projektem.
Jeśli idzie o Ravesów. to mogli nosić, co chcieli, i robić, co im się zamarzyło, bo na-
prawdę byli czystej krwi elitą - dobrymi dzieciakami z dobrych rodzin z Upper East Side, któ-
re razem uczyły się w szkole z internatem, a potem stworzyły zespół zamiast pójść do colle-
ge'u. Kilka miesięcy temu „Rolling Stone” opublikował kawałek, w którym opisano, jak to
każdy z członków zespołu dostał się do Princeton i jak to pewnego pamiętnego majowego
wieczoru przed ukończeniem szkoły grali w kafejce Deerfield. Jakiś dzieciak siedzący na wi-
downi akurat gadał przez telefon ze swoim ojcem, szefem wytwórni, który z miejsca podpisał
kontrakt z Ravesami. Cała czwórka postanowiła nie iść do college'u. bo jak lepiej odwdzię-
czyć się rodzicom, którzy ofiarowali ci wszystko, czego dusza zapragnie, niż kupując sobie
własny wóz i dom przed dwudziestką? W końcu bycie gwiazdą rocka jest o wiele bardziej zy-
skowne niż ukończenie w college'u jakiegoś zupełnie nieużytecznego kierunku typu filozofia.
Poza tym tak się akurat składało, że len producent był mężem szefowej francuskiej agencji
modelek, dzięki czemu członkowie zespołu mogli przez cały czas spotykać się z pięknymi,
francuskimi modelkami - całkiem miły bonus.
Jenny patrzyła z niepokojem na zjeżdżającego za Damianem Dana, który wylądował
boleśnie na kolanach. Miał zieloną twarz i włosy posklejane od potu, a oczy uciekały mu
gdzieś w głąb czaszki. Ubrany był jak początkujący hip - hopowiec, co absolutnie kłóciło się
ze stylem wyrośniętych uczniaków, jaki wybrali pozostali członkowie zespołu.
- Co z jego spodniami? - zapytała zaniepokojona Elise, jakby nie mogła uwierzyć, że
kiedyś pozwoliła Danowi, żeby ją pocałował. - I co z jego włosami?
Jenny wzruszyła ramionami. Musiała przyznać, że Dan wyglądał cokolwiek dziwnie,
ale wolała raczej robić słodkie oczy do perkusisty, niż próbować rozgryźć, dlaczego nagle jej
brat postanowił wyglądać jak Eminem. Perkusista znowu się do niej uśmiechnął, a ona zatrze-
potała rzęsami, żałując, że nie ma dłuższych albo że nie nałożyła więcej tuszu. Żałowała też,
że nie ma odwagi, żeby wstać i zamówić u barmana czegoś dla perkusisty. Miała wrażenie, że
coś takiego zrobiłaby Serena. Gdyby tylko tam była. A może lepiej, że nie przyszła. W końcu
perkusista uśmiechał się właśnie do Jenny. A gdyby była tu Serena, Jenny mogłaby pozostać
niezauważona.
Tłum zaczął hałasować i miało się wrażenie, że jest go teraz dwa razy więcej. Elise za-
paliła papierosa i podała go Jenny. Nikt im jeszcze nie zaproponował drinka, ale palenie w
pomieszczeniu pełnym dorosłych, kiedy ma się czternaście lat, wydawało im się wystarczają-
co fajne.
Damian brzdęknął w gitarę, a perkusista zagrał na werblach. Anorektyczny. ciemno-
włosy basista strzelił palcami. Dan chrząknął prosto do mikrofonu - rozległ się obrzydliwy
odgłos odrywającej się flegmy.
Ohyda.
- Chyba powinienem zacząć śpiewać - wybełkotał bez sensu.
Tłum zaśmiał się głupio. Jenny pomyślała, że Dan brzmiał dokładnie tak. jak pewnego
ranka, gdy obudził się i okazało się, że w domu skończyła się kawa. Zrobiło mu się tak słabo,
że zwymiotował. Jenny musiał biec do delikatesów. Dopiero po czterech kubkach mu prze-
szło. Przekrzywiła głowę na bok, zaciągnęła się i wydmuchnęła długą smugę dymu. Może tyl-
ko udawał, żeby wszystkich zaskoczyć, gdy zacznie szaleć jak na urodzinach Vanessy.
A może nie.
nawet V nie może patrzeć na tę katastrofę
Beverly czekał na Vanessę przed klubem. Miał na sobie te same luźne czarne spodnie
i pomarańczowe gumowe klapki co wczoraj. Ciemne włosy uczesał na boki z przedziałkiem
pośrodku. Bladoniebieskie oczy skrył za małymi, lustrzanymi lennonkami. Skrzyżowanie
Johna Lennona z Keanu Reevesem.
- Cześć - przywitała go Vanessa, mając nadzieje, że nie widać po niej, jak bardzo się
cieszy ze spotkania. - Ładne okulary.
„Uwielbiam ten kolczyk w ustach. Fantastycznie pachniesz”, podsuwała mu w my-
ślach możliwe odzywki. „I z całą pewnością zamierzam z tobą zamieszkać”. Ale on tylko za-
pytał:
- Wchodzimy?
Zespól zaczął już grać i kolejka przed klubem zmalała. Vanessa podeszła do przodu.
- Abrams. Jestem na liście gości - oznajmiła bramkarzowi.
Nagle ją uderzyło, że Dan pierwszy raz w życiu zobaczy ją z innym facetem. Gdyby
tylko miała dość odwagi, żeby złapać Beverly'ego i zacząć się całować tuż pod sceną.
Jeśli Dan w ogóle by ich zauważył.
Bramkarz obrzucił ich spojrzeniem od stóp do głów i odczepił czerwony aksamitny
sznur. Vanessa usłyszała, jak ludzie stojący za nią w kolejce jęczą z zazdrością, gdy wchodzi-
ła do klubu. Beverly nic nie powiedział, jakby co dzień przydarzały mu się takie rzeczy.
W Funktion było głośno, tłoczno, szaro od dymu i gorąco - tak właśnie jak powinno
być w klubie. Ravesi grali z typową dla nich brawurą, a publiczność śpiewała głośniej od
Dana. Vanessa nawet go jeszcze nie zobaczyła, ale odgłosy, które dobiegały ze sceny, sugero-
wały, że Dan się dławi albo coś w tym stylu.
Strzaskaj mnie jak jajko!
Wypal dziurę w moim palcu, aż odkryję.
Aż odkryję, że cię tracę!
Tracę cię i tęsknię.
Tęsknię za tym, że jak mi skopywałaś tyłek!
No, no! Ta piosenka nie jest autobiograficzna, prawda?
To był nowy tekst, który Dan napisał w zeszłym tygodniu. Jacyś wybitni wielbiciele
Ravesów wypuścili wersję bootlegową z nagraniem z próby i zdążyli się już nauczyć tekstu
na pamięć. Teraz go wykrzykiwali. To dobrze, bo Dana ledwo było słychać.
Vanessa przepchnęła się przez zwarty tłum na tyły klubu. Młodsza siostra Dana i jej
przyjaciółka Elise siedziały przy stoliku w rogu, paliły papierosy i kiwały brodami w takt mu-
zyki z wystudiowanym znudzeniem. Było widać, że musiały ćwiczyć to przed lustrem.
Beverly wskazał na stolik w pobliżu wyjścia ewakuacyjnego, gdzie było jedno wolne
miejsce.
- Chodźmy - powiedział do Vanessy.
Przysiadł na stoliku i wskazał Vanessie wolne miejsce.
- Nie wiem. ile tego zniosę.
Vanessa zacisnęła usta i usiadła. Co to miało znaczyć? Nie podobała się mu? Nie
chciał z nią mieszkać? Nie to sobie wyobrażała. Powinni siedzieć w jakimś kąciku, przypad-
kowo szturchać się kolanami i dotykać łokciami, coraz bliżej się przysuwając i jednocześnie
cały czas udawać, że słuchają Dana.
Ale może z tym po części wiązał się problem. To nie Dan śpiewał, tylko publiczność.
Tęsknisz za mną? Czy ja tęsknię?
Wiem, wiem.
Nie o to do cholery chodzi.
Jesteśmy jak przystrzyżony trawnik -
Ładnie wyglądamy, pięknie pachniemy,
ale kłujemy w tyłek!
Dan złapał się za żołądek, sapnął do mikrofonu, który ściskał tak, że mu kostki zbiela-
ły. Oczy miał zaczerwienione. Żałośnie poruszał ustami jak umierająca ryba - Ryba ubrana
jak król rapu w MTV w dziwne, workowate spodnie i brzydkie trampki. Włosy miał przepo-
cone i okropne, a szyje nierówno wygoloną.
Widzisz, co się z tobą dzieje, gdy zrywamy? - pomyślała z pewną satysfakcją Vanessa.
Z drugiej jednak strony. Dan wyglądał tak żałośnie, że wstyd było przyznać, że się go zna.
Zerknęła na Beverly'ego. Obgryzał skórki przy paznokciach i machał stopami jak ktoś, kto
czeka na autobus.
Nagle z głośników huknął charakterystyczny odgłos wymiotowania. Dan stoczył się
ze sceny, pociągając za sobą mikrofon. Zespół zaczął grać jeszcze głośniej, podczas gdy w tle
Dan walczył z torsjami.
Po prostu ohyda.
Vanessa dotknęła łokcia Beverly'ego.
- Może powinniśmy wyjść - zaproponowała przepraszającym tonem.
Miała wrażenie, że to nie w porządku zostawiać Dana wymiotującego za kulisami,
skoro kiedyś byli tak blisko. Z drugiej jednak strony, sam chciał zostać gwiazdą rocka. Poza
tym pewnie cala banda blond fanek Ravesów ocierała mu właśnie głowę chłodnymi, zwilżo-
nymi ręcznikami i łyżeczką poiła go wodą mineralną. Już jej nie potrzebował.
Beverly kiwnął głową i ześliznął się ze stołu.
- Jest taka impreza, którą moi znajomi z Pratt ciągną już od marca. Zajrzyjmy tam.
Wyciągnął rękę, a Vanessa po raz pierwszy zauważyła, że brakuje mu korka środko-
wego palca lewej ręki.
Fuj!?!
Starała się nie gapić. Pozwoliła, żeby pomógł jej wstać. Żałowała, że Dan nie wyjdzie
już na scenę, żeby zobaczyć, jak idzie z innym facetem. Ale w klubie panował zbyt duży tłok.
żeby dostrzec byłą dziewczynę, poza tym Dan miał teraz na głowie co innego.
Znowu z głośników rozległ się odgłos wymiotowania, prawie zagłuszając muzykę.
Mała rada. stary: wszyscy wiemy, jak bardzo jesteś przywiązany do mikrofonu, ale na-
stępnym razem, jak pójdziesz rzygać, nie zabieraj go ze sobą!
obcy język
Na szczęście dla Dana, Damian i reszta zespołu miała dość pewności siebie i poczucia
humoru, żeby nie denerwować się faktem, że ich nowy lider rzyga jak kot kilka kroków za
sceną. Nie przestali grać mimo drobnej wpadki Dana. Dyskretnie odcięli dźwięk z jego mi-
krofonu i płynnie przeszli do starej piosenki, której Dan nigdy wcześniej nie słyszał:
Cukiereczku, na twój widok moje oczy krzyczą
Obliż, co spłynie, a potem wyrzuć rooożek...
Nic dziwnego, że szukali autora tekstów.
Tłum oszalał i zaczął śpiewać z jeszcze większą pasją. Dan został za kulisami z głową
wciśniętą między kolana. Próbował sobie przypomnieć, jak w ogóle wpakował się w tę sytu-
ację. Jak. do diabła, z poety - samotnika zamienił się w faceta w workowatych spodniach,
śpiewającego ze słynnym zespołem, chociaż nigdy się do czegoś takiego nie nadawał?
Zanim zaczął się występ, Dan zrobił tak, jak zasugerował Damian - napił się wódki.
No dobra, wypił prawie pół butelki, ale zamiast się rozluźnić albo nabrać odwagi, kompletnie
się przytruł, zwłaszcza że wypalił paczkę papierosów.
Zaskoczony?
Za kulisami światła były przygaszone, a drewniana podłoga lepka od rozlanego piwa i
papierosowego popiołu. Dan zazgrzytał zębami, gdy złapała go kolejna fala mdłości, ale zaci-
snął oczy i spróbował zapanować nad sobą. Nagle ktoś poklepał go w ramię.
- Szystko ghra, mon cher. Napij sze toniku er voilà. Jusz lepiej, nie?
Dan podniósł wzrok i zobaczył prześliczną dziewczynę blisko dwudziestki, która stała
nad nim z butelką toniku Schweppesa i szklanką z lodem. Nalała toniku i przykucnęła obok
Dana.
- Masz. Bez sytryny, pasuje?
Dan nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy nie pił toniku bez wódki, ale w tym momen-
cie był gotów spróbować wszystkiego. Dziewczyna miała długie włosy w kolorze miodu i
mocną opaleniznę. Włożyła obcisłą białą koszulkę i elegancką zieloną spódniczkę, która led-
wo zakrywała jej długie, opalone uda. Oczy miała w kolorze oliwek i jakby pachniała orzesz-
kami piniowymi. Sięgnął po szklankę i przyłożył do ust. Wziął maleńki, niepewny łyk. To by-
łoby cale jego szczęście, gdyby tonik obrócił się przeciwko niemu i sprawił, że wyplułby
wszystko na piękne włosy dziewczyny. Jednak jakimś cudem nic takiego się nie stało. Dan
wziął następny łyk, i kolejny, i z każdym łykiem odzyskiwał jasność myślenia.
- Wyslahrczy - powiedziała dziewczyna tonem nieznoszącym sprzeciwu i zabrała mu
szklankę.
Odstawiła pustą butelkę na nieużywany wzmacniacz i odwróciła się do Dana.
- Jak chłopcy skońszą, zhrobimy imphrezę - mówiła dalej.
Jej oliwkowe oczy były senne, a ich spojrzenie pewne siebie.
- Wtedy pohrozmawiamy.
Dan pokiwał grzecznie głową, jakby dziewczyna mówiła całkiem do rzeczy. Był pra-
wie pewien, że to Francuzka, a kiedy powiedziała „wtedy pohrozmawiamy”, brzmiało to tak,
jakby miała na myśli coś więcej niż tylko grzecznościową wymianę uwag. Ale jakim cudem
w jego obecnym stanie mogła go uznać za atrakcyjnego? Może jego występy lepiej wypadały,
kiedy nie rozumiało się języka.
Dziewczyna stanęła za kulisami i popatrzyła, jak zespół kończy piosenkę.
- Zaghrają jesze dwie piosenki et puis finis - stwierdziła.
Dan znowu pokiwał głową. Chyba miała rację. Dziewczyna miała tatuaż wokół opalo-
nej kostki. Na pierwszy rzut oka uznał, że to wąż, a potem zdał sobie sprawę, że to lis, zwinię-
ty w kłębek we śnie.
Och. jakie wiersze napisałby o tym lisie, gdyby tylko miał pióro, notatnik i wielkie
opakowanie supermocnego środka przeciwbólowego!
Odchrząknął, próbując oczyścić zdarte od tytoniu gardło.
- Nazywam się Dan - wychrypiał, wyciągając rękę, ale nie mając odwagi wstać.
Dziewczyna się uśmiechnęła. Miała seksowną, maleńką przerwę między jedynkami.
Podeszła, ścisnęła jego spoconą dłoń i pochyliła się, żeby pocałować go w wilgotny policzek,
- Wiem, jak się nazywasz - zamruczała mu do ucha. - Et je m'appelle Monique.
Hm, zastanawiał się niezbyt przytomnie Dan, ciekawe, jak jest po francusku lisiczka.
yale kocha nowy jork
Stanford Parris III mieszkał w apartamencie przy Park Avenue numer 1000 na Carne-
gie Hill, w jednym z najstarszych i najelegantszych budynków w Upper East Side. Jednakże
większość gości - łącznie z van der Woodsenami - nie dostrzegła mebli w stylu chippendale,
średniowiecznych gobelinów ani kolekcji osiemnastowiecznej rzeźby brytyjskiej. Tak przy-
wykli do elegancji, że w takim domu czuli się po prostu jak u siebie.
- Mój wnuk chciał, żebym urządził przyjęcie w hotelu - zwierzył się panu van der Wo-
odsenowi Stanford Parris III, ściskając jego dłoń na powitanie. - Albo w jachtklubie. - Mru-
gnął do maiki Sereny. - Ale nie mogłem przepuścić okazji, aby gościć u siebie tyle pięknych
kobiet!
Matka Sereny posiała mu uprzejmy uśmiech, mówiący „możesz gadać, co chcesz, ty
stara pijawko, a ja nadal będę się uśmiechała”, a jej córka zachichotała. Może jednak ten stary
Stan Parris nie jest taki zły. Uścisnęła rękę podstarzałego arystokraty z Nowej Anglii, a potem
wspięła się na place i żeby wkurzyć rodziców, kokieteryjnie pocałowała go w pomarszczony
policzek.
- No proszę! - wykrzyknął pan Parris. - Yale z pewnością wie, co robi!
- Spokojnie, dziadku. - Powiedział wysoki blondyn z uroczym dołeczkiem w brodzie i
niesamowitymi kośćmi policzkowymi. - Pamiętaj, że masz słabe serce - strofował go.
- Nie o serce się martwię - burknął pan Parris.
Złapał wnuka za ramię.
- Panno Sereno van der Woodsen, to mój wnuk, Stanford Parris V.
Czy kogokolwiek obchodzi, ilu jest tych Stanfordów Parrisów?
Serena poczekała, aż chłopak zaczerwieni się zakłopotany i mruknie, że staremu, do-
bremu Stanowi nic nie będzie, ale nic takiego się nie siało. Najwyraźniej uważał, że jego tytuł
to najlepsza rzecz na świecie. Ciekawe, jak na niego wołają w szkole, zastanawiała się Sere-
na. Numer Piąty? Stan 5?
- To twoja plakietka z imieniem. - Matka Sereny przykleiła córce do piersi plakietkę
wielkości nalepki na zderzak ze zrobionym niebieskim flamastrem napisem Serena van der
Woodsen, nowa od jesieni, jakby to był jakiś ohydny, samoprzylepny top bez ramiączek.
Serena udawała, że jej to nie przeszkadza.
- Dzięki, mamo - powiedziała i przygładziła dłońmi naklejkę.
Wszyscy obecni mężczyźni sapnęli, wariując na myśl o koedukacyjnych akademikach
od przyszłego roku.
Zjawili się bardzo wcześnie i impreza jeszcze się nie rozkręciła. Chłopcy w garnitu-
rach od Hugo Bossa oraz dziewczyny w długich spódnicach Tocca i zapiętych pod szyję bluz-
kach czaili się przy rodzicach, uśmiechali niezręcznie i popijali szampana. To wszystko spra-
wiło, że Serena poczuła się. jakby znowu była na pierwszych zajęciach z tańca towarzyskiego
w piątej klasie.
Ktoś stuknął ją w ramię. Odwróciła się i zobaczyła panią Archibald, melodramatycz-
ną, trochę zwariowaną Francuzkę, matkę Nate'a. Jej rozjaśnione, bursztynowe włosy rozsypy-
wały się kaskadą loków. Wąskie usta miała pomalowane mocną, jaskrawą czerwienią. Szyję
ozdobiła sześcioma sznurami pereł w różowym kolorze, a uszy różowymi perłowymi kolczy-
kami od kompletu. Mimo siedmiocemymetrowych szpilek od Christiana Louboutina była za-
skakująco drobna. Ubrała się w jedwabną, wąską wieczorową suknię bez ramiączek w od-
cieniu cyny od Oscara de la Renta. Trzymała małą. złotą torebkę i złote lorgnon - najwyraź-
niej Archibaldowie zajrzeli tutaj tylko na chwilę w drodze do teatru. Pocałowała Serenę w oba
policzki.
- Widziałaś mojego syna? - matka Nate'a szepnęła jej do ucha z błyskiem w zielonych
oczach.
Serena pokręciła głową.
- Nie, ale Blair... - urwała, zastanawiając się, czy pani Archibald rzeczywiście chciała-
by usłyszeć, że Blair i Nate zaszyli się w apartamencie w hotelu Plaza i zabawiają się w naj-
lepsze.
- Dzwoniła pani do niego na komórkę? - zapytała Serena, zamiast skończyć odpo-
wiedź.
Pani Archibald zatrzepotała rzęsami i machnęła lorgnon.
- Ach, nieważne, kochanie - westchnęła i z szelestem sukni odeszła do męża admirała.
Stan 5 nadal stał obok, jakby to było naturalne, że najprzystojniejszy blondyn powi-
nien rozmawiać z najpiękniejszą blondynką na sali. Kobieta w czarnym stroju kelnerki podała
Serenie kieliszek szampana.
- A gdzie twoja plakietka z nazwiskiem? - zapytała Serena Stana 5, przyglądając się
jego rozpiętej czarnej koszuli, do której nie włożył krawata.
Prawdziwy buntownik.
Uśmiechnął się szeroko i odchrząknął.
- Nie sądziłem, że będzie mi potrzebna.
Och, więc niby wszyscy powinni wiedzieć, kim jesteś?
Serena już była gotowa wymknąć się z imprezy - w końcu pokazała się. została dzie-
sięć minut, więc czego jeszcze mogą chcieć od niej rodzice? Ale wtedy, szurając nogami,
podszedł do niej starszy pan Parris. Nie chciała być niegrzeczna.
- Twoja matka właśnie mi mówiła, że jesteś wspaniałą aktorką - zadudnił z nowoan-
gielskim akcentem. Poprawił krawat w bordowo - granatowe pasy. - Wiesz, w Yale grałem
główną rolę w dziewiętnastu przedstawieniach. Wtedy ta uczelnia przyjmowała tylko chłop-
ców. Mam trochę starych zdjęć, jeśli chcesz obejrzeć.
- Dziadku... - irytował się Stan 5, próbując uciszyć starszego pana Parrisa.
- Z przyjemnością - odparła Serena szczerze zainteresowana.
Bardzo lubiła oglądać stare zdjęcia. Podobały jej się wyrafinowane stroje, natapirowa-
ne fryzury i to. że wszyscy nosili kapelusze, rękawiczki i torebki pasujące do butów.
Zaskoczony Stan 5 zmarszczył brwi. jakby nie mógł uwierzyć, że dziewczyna zamie-
rza go porzucić dla jego starego, pomarszczonego dziadka. Serena rzuciła mu taki sam
uśmiech jak ten, którym poczęstowała starszego Parrisa jej matka, i ruszyła za staruszkiem do
biblioteki. Prawa noga najwyraźniej sprawiała mu kłopot i przechylał się trochę na lewo. Zła-
pała go za łokieć, bojąc się. że starszy pan może się przewrócić.
- O, tu gram w Hamlecie. - Wskazał na wielką czarno - białą fotografię wiszącą nad
kominkiem.
Serena spodziewała się, że zobaczy młodego pana Parrisa w pełnej zbroi, wyglądają-
cego groźnie i wyniośle. Zamiast tego ujrzała piękną, młodą dziewczynę o pociągłej twarzy i
charakterystycznym dołeczku w podbródku, ze spuszczonymi oczami i długimi rzęsami opie-
rającymi się o policzki, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi. Z jej jasnych, rozpuszczonych
włosów zwieszał się wieniec stokrotek.
- To pan? - zapytała zaskoczona.
Starszy pan zachichotał.
- Byłem wtedy całkiem ładnym chłopcem. Kazali mi zagrać Ofelię.
Serena popatrzyła na zdjęcie.
- Wyglądał pan rewelacyjnie.
- Sam lubię tak myśleć - odpowiedział, klepiąc ją po ręku. - I byłem lepszy w umiera-
niu od innych kolegów.
Podszedł do baru w rogu. nalał whisky do dwóch kryształowych szklanek i postawił je
na stoliku do kart. Wyciągnął z półki zniszczony, oprawiony w zieloną skórę album. Przekart-
kował parę stron i wskazał Serenie jeden ze skórzanych foteli.
- Mam setki zdjęć - ostrzegł ją.
Serena usiadła i wzięła łyk szkockiej. Ułożyła się wygodniej, podciągnęła nogi pod
siebie i sięgnęła po album. Było jej przytulnie i wygodnie. Poza tym naprawdę zaciekawiły ją
stare zdjęcia z Yale pana Stanforda Parrisa III. Kiedy obracała powoli kartki, przyglądając się
wspaniałym fotografiom młodego pana Parrisa i jego przystojnych kolegów z Yale, zdała so-
bie sprawę, że nigdy nie myślała o tym. że mogłaby grać w college'u. Wyobraziła sobie, jak
gra Ofelię, przymykając oczy i zamykając się jak kwiat w chwili śmierci.
- A tu gram w Pocałuj mnie, Kasiu. - Pan Parris wskazał na fotografię z tą samą pięk-
nością o pociągłej twarzy, która piorunowała wzorkiem aparat fotograficzny. Jej ciemne oczy
błyszczały, a podróbek z dołeczkiem unosiła lekceważąco. - Ależ wiedźma z tej Kasi.
Serena przyjrzała się zdjęciu. Pan Parris jako Kasia kogoś jej przypominał, ale nie mo-
gła sobie przypomnieć, kogo.
Podpowiedzmy jej odrobinę. Zaczyna się na literę „B”.
Przeglądała dalsze fotografie, a myśli przelatywały jej przez głowę. Yale to jedyna
szkoła, która nie prześladowała jej e - mailami i nadgorliwymi listami od fanów. Nawet
chłopcy z Whiffenpoofs - chóru z Yale śpiewającego a capella, który poznała w zeszłym mie-
siącu - mieli dość przyzwoitości, żeby nie przysyłać jej każdego dnia e - maila. pytając, kiedy
zamierza przyjechać, żeby mogli pomóc jej nieść torby, zabrać ją na kawę albo coś w tym sty-
lu. I na pewno nie będą jej pytać o Damiana z Ravesów, którego nawet nie znała.
Pan Parris poklepał ją w kolano.
- Masz twarz gwiazdy - stwierdził. - Yale wie, co robi.
- Tak pan myśli? - Serena odparła z entuzjazmem.
Nagle ucieczka z przyjęcia Yale na koncert wydała jej się całkiem niepotrzebna. Z
szacunku do pana Parrisa prawie żyłowała, że nie włożyła szaro - granatowego stroju, który
przygotowała dla niej matka. Będzie najlepszą aktorką uniwersytetu Yale od czasów Stanfor-
da Parrisa III. New Haven znajdowało się blisko Nowego Jorku, więc nadal będzie mogła pra-
cować jako modelka, a mając już pewne doświadczenie aktorskie, może nawet zdobędzie rolę
w filmie! Blair strasznie by się ucieszyła, gdyby razem poszły do szkoły, ale oczywiście nic
jej nie powie, dopóki przyjaciółka nie dowie się, że też ją przyjęli. Blair potrafiła zachowywać
się dość nierozsądnie, gdy Serena dostawała coś. co ona sama chciała mieć.
Dość nierozsądnie?!
nieproszony gość znajduje bratnią duszę
- Brawo za odwagę!
Wysoki blondyn W rozpiętej czarnej koszuli powitał Blair, gdy tylko wysiadła z win-
dy i weszła do apartamentu Stanforda Parrisa III.
- Cała reszta została tu zaciągnięta przez rodziców. Jeden nawet urwał się, więc jego
rodzice przyszli sami.
Ciekawe, o kogo chodzi?
- A tak przy okazji, jestem Stanford Parris V. - Chłopak wyciągnął dłoń i rzucił jej
dumny uśmiech, który mówił .jeśli tego nie wiedziałaś”.
Blair odpowiedziała szerokim uśmiechem. Uwielbiała chłopców z tytułami, zwłaszcza
wysokich blondynów ze ślicznymi dołeczkami w podbródkach, a szczególnie takich, którzy
od przyszłego roku będą studiować na Yale.
- Blair Waldorf - powiedziała, odpowiadając uściskiem ręki.
Dotknęła wiszącego na jej szyi zrobionego na zamówienie wisiorka od Cartiera - tego
samego, który podkradła młodszej siostrze. To była po prostu plakietka na niebieskiej wstążce
z imieniem, jednym słowem Y
ALE
wygrawerowanym złotą kursywą.
- Więc gdzie są twoi rodzice? - zapytała.
- W Szkocji. Mamy tam zamek. - Stan 5 pochwalił się jakby nigdy nic.
Blair zachichotała.
- My też! Moja ciotka tam mieszka.
Och, czyż to nie słodkie? Jeśli się pobiorą i wyjadą na miesiąc miodowy do Szkocji,
będą mogli zmieniać zamki!
- To przyjęcie urządził mój dziadek. Jestem tu tylko... - Stan 5 urwał i odchrząknął,
jakby właściwie zapomniał, po co się tu zjawił. A może po prostu wypił za dużo szkockiej. -
Żeby nasza klasa miała czym się ekscytować przez następny rok - wyjaśnił w końcu.
Blair zacisnęła wyszminkowane usta. Wnuk Stanforda Parrisa. Bez żadnego starania
wpadła na najmłodszego członka najbardziej wpływowej rodziny absolwentów Yale! Jeśli
ktokolwiek mógł ją przenieść z listy rezerwowych, to z pewnością był to właśnie on.
Stan wskazał na wisiorek na szyi Blair.
- To coś nietypowego - zauważył. - Chyba naprawdę nie możesz się doczekać przy-
szłego roku, nie?
Można to tak ująć.
Blair mocno się zaczerwieniła. Przygotowała się na takie pytanie. „Moi rodzice zamó-
wili go dla mnie, gdy tylko dowiedzieli się o moim przyjęciu”, tak planowała odpowiedzieć.
Ale postanowiła powiedzieć prawdę. Wspięła się na place i przysunęła dłoń do arystokratycz-
nego ucha Stana 5:
- Właściwie to jeszcze mnie nie przyjęli - szepnęła mu do ucha. - Jestem na liście re-
zerwowych.
- Cóż. będziemy musieli zobaczyć, co da się zrobić - Stan 5 zaśmiał się współczująco.
Porwał dwa kieliszki szampana z tacy przechodzącej kelnerki i podał jeden z nich Bla-
ir. Kiedy stuknęli się kieliszkami, Blair przebiegł dreszczyk po plecach. Czuła, że tym razem
jej się uda.
I to nie tylko dostanie się do Yale.
Nagle rozległ się szelest tiulu i matka Nate'a zamknęła ją w swoich pachnących Cha-
nel No. 5 objęciach.
- Kochanie, gdzie Nate? - zapytała pani Archibald z melodramatycznym angielsko -
francuskim akcentem.
Dobre pytanie.
Blair nie chciała tłumaczyć Stanowi 5, kto to jest Nate, i nie chciała, żeby pani Archi-
bald pomyślała, że Blair nie potrafi upilnować swojego chłopaka. Nie chciała też dać do zro-
zumienia, że coś ukrywa. W końcu tak naprawdę sama bardzo chciała dowiedzieć się, gdzie
on się podziewa. żeby mu solidnie skopać tyłek.
- Zatrzymałam się w hotelu Plaza, więc nie miałam okazji sprawdzić automatycznej
sekretarki w domu - odparła z wahaniem. - Myślę, że może komórka mu się zepsuła albo coś
takiego, bo w ogóle nie odbiera.
- Wiem. - Pani Archibald zacisnęła pomalowane na czerwono usta. - Ogrodnik znalazł
jego komórkę na dachu. - Uniosła podejrzliwie podkreślone kredką brwi. - Na pewno nie za-
mieszkał razem z tobą w hotelu?
Zażenowana Blair spojrzała na Stana 5 i pokręciła głową, nie mając zamiaru odpowia-
dać na głos. Jakie to krępujące musieć przyznać matce chłopaka, że nie udało się jej zamknąć
go w hotelowym pokoju na całe dnie dzikiego, namiętnego seksu. Albo wręcz przyznać się do
kompletnej porażki.
- Wobec tego... - Pani Archibald ucałowała ją w oba policzki i uśmiechnęła się po-
wściągliwie, jakby mówiła „Nie wierzę w ani jedno twoje słowo, ale spóźnię się do opery,
więc cóż. c'est la vie”.
- Jeśli go jednak spotkasz, kochanie, powiedz, że matka i ojciec są na niego dość moc-
ni zdenerwowani i poszli na Cyganerię.
Blair złożyła ręce za plecami i pokiwała posłusznie głową. A gdzie właściwie, do cho-
lery, podziewał się Nate? Patrzyła, jak jego ojciec podaje pani Archibald wyszywaną, jedwab-
ną pelerynkę od Oscara dc la Renta i odprowadza do windy. Zastanawiała się. czy nie podejść
się przywitać, ale admirał słynął z gwałtownego usposobienia, więc jeśli był wściekły na Na-
te'a, to lepiej go unikać.
Poza tym miała ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład flirt Z panem Mogę - cię -
wkręcić - do - Yale Piątym.
Blair zauważyła, że Stan nosi coś, co wygląda jak zabytkowy sygnet z herbem Yale.
- Należy do dziadka - wyjaśnił. - Dał mi go. gdy się tam dostałem. Yale to całe życie
mojego dziadka. Przedstawiłbym cię, ale zniknął w gabinecie z piękną blondynka i kto wie,
kiedy wrócą.' Nie, nie jest żadnym zboczeńcem czy kimś w tym rodzaju. Pewnie zanudzi ją
na śmierć opowieściami o Yale.
Blair rozejrzała się po sali. Określenie „piękna blondynka” w podejrzany sposób koja-
rzyło się z Sereną. Starszy pan Parris był członkiem zarządu Yale i miał daleko większe wpły-
wy od wnuka. Jakie to typowe: Serena jak zawsze zmonopolizowała jedyną osobę, która pew-
nie mogłaby załatwić Blair natychmiastowe przyjęcie na Yale.
Kelner zabrał puste kieliszki i podał im napełnione.
- Za Yale - wzniósł toast Stan 5. Stuknęli się kieliszkami.
Blair dotknęła wisiorka i wypiła szampana. Zastanawiała się. czy poprosić go, aby
przedstawił ją dziadkowi. Stan podszedł do niej i obniżył swój arystokratyczny podbródek.
- Nie martw się - uspokoił ją. jakby czytał w jej myślach. - Jesteśmy z dziadkiem bar-
dzo blisko.
Blair mocno chwyciła kieliszek za nóżkę i zatrzepotała rzęsami, mając nadzieję, że nie
zaczerwieni się jak kretynka. Jakie miała szczęście, że złapała młodszego, przystojniejszego
Stanforda Parrisa, podczas gdy Serena dorwała zatęchłego staruszka!
- Pocałowałam faceta, który przeprowadzał ze mną rozmowę kwalifikacyjną - zwie-
rzyła się, zanim zdążyła ugryźć się w język.
Nie była dumna z tego epizodu, ale chciała, żeby Stan 5 wiedział, z czym musi się
zmierzyć.
Stan 5 uśmiechnął się zachwycony.
- Dziadek urządził tu dla mnie pokój. Mam całą jego kolekcję starych katalogów z
Yale. Chcesz je obejrzeć?
Blair zachichotała kokieteryjnie. Jakie to cudowne spotkać chłopaka, który miał takie-
go samego fioła na punkcie Yale jak ona. Z zapałem ruszyła za Stanem 5 do jego pokoju. Nie
mogła się doczekać, kiedy ucałuje katalogi.
Ucałuje?
Czemu nie, skoro więcej ją łączyło ze Stanfordem Parrisem V niż z jakimkolwiek in-
nym facetem, nie wyłączając jej beznadziejnego chłopaka, który i tak już dostał się do Yale i
okazał się nieużyteczny i nieczuły?
Cóż, skoro tak, to chyba rzeczywiście miała na myśli pocałunek.
N opuszcza statek
- Ups, chyba wygrywam! - Lexie zachichotała i wsunęła do ust kolejną połówkę her-
batnika.
- Ładnie - odparł Nate, nawet nie próbując odpędzać się od jej czekoladowych ust.
To był pomysł Lexie, żeby wypalić skręta i zagrać w warcaby herbatnikami, więc to
ona ustaliła reguły: za każdym razem, gdy zbijała białą połówkę Nate'a swoim całym herbat-
nikiem, zjadała połówkę i całowała Nate'a w usta.
Nate nie miał serca do tej gry, co oznaczało, że pozwalał Lexie wygrywać. Jednak ca-
łowanie jej na pokładzie, gdzie ciągle ktoś się kręcił, wydawało się bezpieczniejsze niż sie-
dzenie z nią samotnie w bocianim gnieździe, gdzie wszystko mogłoby się zdarzyć...
Oczywiście nie pozwoliłby, żeby doszło do czegoś poważnego. Prawda?
Jak zwykle Nate cierpiał z powodu klątwy Blair. Za każdym razem, gdy zabawiał się z
inną dziewczyną, myślał tylko o Blair i zabawianiu się właśnie z nią, przez co czuł się winny i
jednocześnie napalony. Trudno mu było to ogarnąć i nad tym zapanować.
Kiedy Lexie znów go całowała, nie zamknął oczu, tylko nawiązał kontakt wzrokowy z
Jeremym, który na drugim końcu pokładu całował się z jakąś dziewczyną o brązowych
oczach i tłustych ramionach - Nate nigdy wcześniej jej nie widział. Nagle poczuł się, jakby
znowu był w siódmej klasie na jednej z tych imprez, gdzie wszyscy po prostu leżą i całują się,
bo myślą, że powinni to robić, chociaż właściwie to wstrętne, tak ssać język dziewczyny, daj-
my na to, przez godzinę i nawet nie móc napić się wody czy innego płynu. Wyjątkiem był tyl-
ko czas spędzony z Blair w garderobie Sereny w ósmej klasie... A może w szóstej? Całowali
się i rozmawiali tak długo, że Serena musiała ich wyciągnąć, żeby nie stracili całej imprezy.
Gdyby tylko Blair nagle podpłynęła do burty „Charlotte” jakimś małym pontonem i wrzasnę-
ła na niego tym swoim seksownym, zjadliwym tonem, którym mówiła, gdy zaczynała się
wściekać... Ale gdzie właściwie była Blair, przemknęło mu przez głowę, niezbyt przytomną z
powodu trawki i braku snu. Nie było jej z nim?
Ej? Jest tam ktoś? Pobudka!!!
Lexie miała zamknięte oczy i dyszała ciężko, gdy przyssała się do jego ust. Jej język
smakował czekoladą i piwem, co nie stanowiło najlepszego połączenia. Nate nie mógł się do-
czekać, kiedy zepchnie ją z kolan i zejdzie pod pokład, żeby wypić kilka szklanek zimnej
wody. Nie mógł się też doczekać, kiedy powie Blair, że mimo tego niewielkiego, niezbyt
przyjemnego interludium, wszystko dobrze się skończy - gdy tylko dotrze na Bermudy albo
do New Jersey czy gdzie tam, do cholery, płynęli.
Jego wzrok powędrował na sterburtę. Słońce zachodziło i w końcu zniknęło za oce-
anem. Ciemna woda była spokojna. Kilka lodzi rybackich mrugało na horyzoncie. W ciągu
ostatnich kilku godzin Nate ani razu nie sprawdzał systemu nawigacyjnego. Od samego po-
czątku „Charlotte” płynęła na autopilocie, ale ponieważ jako jedyny potrafił żeglować i był w
pewnym sensie odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich na pokładzie, pomyślał, że
może powinien sprawdzić kurs.
Aha, może powinien.
Odsunął się od Lexie i szepnął jej do ucha chrapliwym głosem:
- Muszę zająć się sterami.
Ześliznęła się z jego kolan, wsunęła kolejnego herbatnika do ust i ścisnęła go mocno
za biceps.
- Ale ogiehr. Wierz, zawrze chciałam pojechać na Bermudy.
Nate ruszył na rufę do kabiny kapitana, przechodząc nad leżącymi ciałami ujaranych,
pijanych i na wpół śpiących współpasażerów. Jeden z dzieciaków, z którym chodził na zajęcia
o religiach świata, miał na sobie pomarańczową kamizelkę ratunkową z „Charlotte”, grał na
harmonijce i śpiewał stary kawałek Neila Younga:
Bezradny, bezradny, bezradny, bezradny.
Nate'owi przypomniał się dreszczowiec Titanic, który obejrzał z Blair, na jej życzenie,
aż cztery razy. A ściślej przypomniała mu się chwila, gdy statek zaczynał tonąć.
Charlie i Anthony zamknęli się w kabinie. Siedzieli na podłodze ze skrzyżowanymi
nogami i palili fajkę. Zdjęli koszule i pokazywali sobie, który potrafi mocniej wypiąć brzuch -
idiotyczne zawody, zwłaszcza że obaj mieli tak płaskie brzuchy, że niemal wklęsłe.
- Hej! - Anthony powitał Nate'a. - Właśnie się zastanawialiśmy, czy na Bermudach
można surfować.
- Bo powinniśmy zabrać swoje deski - dodał Charlie.
Nate pokręcił głową, ignorując obu. W kabinie było tyle dymu. że ledwo mógł odczy-
tać dane z monitorów. Z tego. co zauważył, zbliżali się do Cape May, co oznaczało, że gdyby
popłynęli z normalną prędkością, a nie kilometr na godzinę, to w nieco ponad trzy godziny
wróciliby do portu w Nowym Jorku. Zacumowałby lodź i ruszył prosto do hotelu Plaza.
Raptem jeden dzień spóźnienia.
Nate sprawdził monitor z nadesłanymi wiadomościami, na którym „Charlotte” wy-
świetlała informacje tekstowe - głównie od pobliskich łodzi albo z portów. Nadeszło trzydzie-
ści siedem wiadomości z adresu AdArch@nextel.net. czyli z komórki ojca Nate'a.
NATHANIELU, TWOJA MATKA I JA JESTEŚMY W OPERZE.
NATHANIELU, ZAWRÓĆ ŁÓDŹ.
POWIADOMILIŚMY STRAŻ PRZYBRZEŻNĄ, MAJĄ CIĘ ARESZTOWAĆ.
NATHANIELU, TWOJA MATKA JEST BARDZO ZDENERWOWANA. ZAWRÓĆ
ŁÓDŹ, SYNU.
I tak dalej.
- Cholera.
Nate wyobraził sobie matkę w czarnej wieczorowej sukni płaczącą w ich loży W Me-
tropolitan Opera, podczas gdy ojciec wściekle wystukiwał wiadomości na komórce. Z drugiej
strony, ona zawsze płakała w operze - to część jej melodramatycznego wizerunku francuskiej
księżniczki.
Wszystkie wiadomości zostały wysiane w ciągu ostatnich dwóch godzin, więc rodzice
nie zamartwiali się zbyt długo. Zwykle surowy ton ojca sprawiał, że prawie sikał ze strachu.
ale tym razem Nate tylko szukał pretekstu, by przerwać misję i wrócić do Blair. I teraz go
znalazł.
Podszedł do nawigacyjnego monitora i wybrał współrzędne portu w Battery Park, któ-
re wypisano żółtą kredą na tablicy. Wcisnął
ENTER
i natychmiast silnik przeszedł na jałowy
bieg. Potem dziób zanurzył się i obrócił, aż cała łódź zrobiła skręt o sto osiemdziesiąt stopni i
zawróciła w stronę Nowego Jorku. Wpisał komendę, żeby zwiększyć prędkość do sześćdzie-
sięciu kilometrów na godzinę, i zerknął na zegar - 8.29 wieczorem. Przed północą będzie z
powrotem w łóżku razem z Blair.
- Ej, co jest, stary? - zapytał Anthony, nie podnosząc się z podłogi kabiny, - Odrabiasz
pracę domową, czy jak?
Nate uśmiechnął się szeroko i pokręci! głową, czując lekki zawrót głowy od dymu z
fajki. Blair tak się ucieszy, widząc go z powrotem, że będzie musiała mu wybaczyć. A on już
zadba, żeby o wszystkim zapomniała.
Zakładając, że czeka na niego. I zakładając, że jest sama...
pokręcona siostrzyczka
- Zdjąć buty! Zdjąć buty! Zdją - ąć buu - uu - uuty! - skrzeczał do mikrofonu Damian.
To był końcowy refren z Japońskiej restauracji, ostatniego przeboju z ich singla, który
napisał Dan Humphrey, i zarazem ostatniej piosenki na dzisiejszym koncercie.
- Jeśli się teraz wymkniemy - mruknęła Elise - to pewnie zdążymy złapać taksówkę
przed resztą.
A kto tu mówi o wychodzeniu?
Jenny zapaliła następnego papierosa, ignorując przyjaciółkę. Chciała poczekać, aż
tłum się przerzedzi, i lepiej przyjrzeć się Damianowi. Sprawdzić, czy jego jasnorude włosy
stały same z siebie, czy lepiły się od żelu. Czy jego zęby rzeczywiście są idealnie białe i pro-
ste, jak wyglądały z miejsca, w którym siedziała. Usłyszeć ten jego słynny irlandzki akcent. I
obejrzeć te mięśnie rąk! Perkusista nadal prezentował się milutko, ale musiała przyznać, że
Damian to absolutny odlot. Miał w sobie taką niesamowitą energię, jakby był nakręcony.
Gdyby się tu trochę posnuła, to może Dan przedstawiłby ich sobie, a ona mogłaby jakby nig-
dy nic napomknąć, że jest przyjaciółką Sereny, i dowiedzieć się, czy rzeczywiście tych dwoje
się spotyka.
Jeśli Dan nadal żyje.
Brzdęk! Damian zagrał ostatni akord na gitarze, którą rzuci! potem w tłum. Słynął z
tego. Następnie wspiął się po rurze dla strażaków, dłoń za dłonią, napinając fantastyczne mię-
śnie ramion, i zniknął.
- Popisuje się - rzucił szyderczo perkusista.
Wstał sztywno, złapał butelkę piwa stojącą pod perkusją i całą wyżłopał. Potem odsta-
wił butelkę i wyciągnął szyję, jakby szukał kogoś w tłumie.
Jenny poczuła dreszczyk. Szukał jej?
Chwileczkę, czy z perkusistą nie dała sobie spokoju?
- Powinnyśmy już iść - powtórzyła Elise. Wstała i obciągnęła bluzkę. - Wszyscy będą
się bić o taksówki.
Basista zaczął rozłączać kable i rozmontowywać sprzęt. Perkusista beknął z lekcewa-
żeniem do jednego z mikrofonów.
Ohyda.
Jenny zachichotała, jakby to była najprzyjemniejsza, najsłodsza rzecz, jaką w życiu
słyszała.
- Możesz iść, jeśli chcesz, ale ja zostaję - odparła przyjaciółce.
Miała resztę weekendu spędzić w domu Elise, ale takie okazje nie zdarzają się zbyt
często.
Okazje, żeby poznać słynne gwiazdy rocka, czy okazje, żeby nabroić na maksa?
Tłum zaczął znikać. Część ludzi ruszyła do toalet, inni wylewali się przez drzwi na
ulicę. Elise kręciła się koło stolika, nie wiedząc za bardzo, co robić. Jenny po raz kolejny za-
ciągnęła się papierosem, niezbyt wprawnie, i machnęła niecierpliwie stopą. I wtedy nagle zja-
wił się przed nimi on, perkusista.
Nie był Damianem, ale był prawie równie dobry.
- Hej. Nazywam się Lloyd. - Kostki miał owinięte wystrzępionym plastrem, jak bok-
ser, a jego ciemne, porządnie przycięte włosy i ugrzeczniona różowo - zielona koszulka Laco-
ste'a były całkiem przepocone. - Jesteś siostrą Dana, Jennifer, zgadza się?
Jenny pokiwała głową. Uwielbiała, gdy ludzie mówili do niej Jennifer. Chociaż wola-
łaby, gdyby powiedział: Jesteś Jennifer, ta olśniewająca modelka z rozkładówki z »W« w tym
miesiącu, nie?”
- Skąd wiesz? - zapytała, chociaż znała odpowiedź.
Mimo że lepiej się ubierała od Dana, była ponad dwadzieścia centymetrów niższa i o
niebo szersza w klatce piersiowej, z powodzeniem mogliby być dwujajowymi bliźniętami.
Tyle że Jenny była trzy lata młodsza od Dana. Ale nie zamierzała tego mówić panu
perkusiście.
- Twój brat powiedział, że przyjdzie jego śliczna siostra - odparł Lloyd z pełną powa-
gą. Zerknął na Elise, która nadal stalą obok, bawiąc się nerwowo suwakiem od torebki, jakby
ześwirowała. - Marc, nasz basista, ma fioła na punkcie starych hoteli - ciągnął Lloyd. - W
każdym razie zarezerwował nam wielki apartament w hotelu Plaza. Robimy tam małą imprez-
kę, może macie ochotę wpaść.
Jenny upuściła papierosa na podłogę. Prawie zapomniała, że go trzyma.
- Jasne! - wykrzyknęła z większym entuzjazmem, niż chciała. - To znaczy, mój brat
też idzie, nie? - Tak naprawdę nie obchodziło ją, czy Dan się tam wybiera. Nie chciała po pro-
stu wyjść na dziewczynę, która ciągle baluje w hotelach z obcymi facetami z zespołów.
Jasne.
- Za dziesięć minut muszę być w domu - upierała się Elise. Rzuciła Jenny spojrzenie
mówiące: „To twoja ostatnia szansa”.
- W porządku. Zadzwonię do ciebie jutro - odparła Jenny.
Podała Elise paczkę papierosów, ale przyjaciółka machnęła na nie ręką.
- Mogą ci się przydać - odparła i się odwróciła.
Jenny wiedziała, że powinna mieć wyrzuty sumienia, bo nie wychodzi z przyjaciółką,
ale jak mogła nie skorzystać z takiej okazji? Najgorsze, co może się zdarzyć, to to. że jej oj-
ciec się dowie, ale on nigdy nie był za dobry w karaniu, a poza tym Elise nigdy jej nie zdra-
dzi. Zacisnęła kolana i nerwowo uśmiechnęła się do Lloyda. Podał jej zabandażowaną rękę i
pomógł wstać.
- Chodź. Przedstawię cię wszystkim.
Klub wrócił do normalnego stanu. Ludzie gawędzili cicho przy piwie, podczas gdy
przez głośniki leciał nowy album Franza Ferdinanda. Dan siedział teraz na krawędzi sceny
obok bardzo ładnej, opylonej dziewczyny o włosach w kolorze miodu. Trzymał butelkę toni-
ku Schweppesa. Wyglądał na całkiem wyczerpanego, ale dziewczyna gawędziła z nim, śmiała
się i uśmiechała, jakby Dan był najzabawniejszym facetem, jakiego w życiu spotkała.
- Jasna cholera, Yoko wróciła - syknął pod nosem Lloyd, gdy do nich podchodzili.
- Kto? - Jenny zapytała zaciekawiona.
Dziewczyna miała na sobie króciuteńką spódniczkę w kolorze jadeitu, a jej odkryte
nogi były wspaniale opalone i długie, jak u tych modelek reklamujących balsam do opalania
Bain de Soleil.
Na twarz Lloyda wypłynął szeroki, sztuczny uśmiech.
- Nieważne - odparł, zaciskając lśniące zęby. - Sama zobaczysz.
Opalona dziewczyna podeszła do nich tanecznym krokiem i pocałowała Jenny w oba
policzki.
- Dan mówi. sze jestesz jego siosthrą - powiedziała z mocnym francuskim akcentem. -
Ale ci zazdhroszczę tych wspaniałych piehrsi! - Wyciągnęła obie ręce i ścisnęła mocno piersi
Jenny.
Pip - pip!
- To takie kobiece, non?
- Monique, lepiej daj spokój... - Dan chciał ją ostrzec.
- Dzięki - przerwała mu Jenny, zaskakując wszystkich, łącznie z sobą.
Zawsze była niezwykle przewrażliwiona na punkcie swoich piersi i miała ku temu po-
wód, ale zachwyt Monique zabrzmiał szczerze. Poza tym właściwie nie miała nic przeciwko,
żeby Damian i Lloyd mieli świadomość, że ma największe piersi w całej sali.
- Jennifer, to Monique - Monique, to Jennifer - przedstawił je sobie Lloyd. - Monique
jest dziewczyną Dam...
- Która przyjechała tu z St. Tropez - przerwała mu Monique z płonącymi oczami, któ-
re mówiły „zamknij się, idioto”. - Wybiehrasz się z nami do otelu Płaza? - To pytanie skiero-
wała do Jenny.
- Nie, musi wracać do domu - wybełkotał Dan. - Późno już. - Rozejrzał się po klubie
mętnym wzrokiem. - Prawda?
On na pewno wyglądał na zmęczonego.
Lekcja numer dwa na lemat młodszych sióstr: nawet nie próbuj im mówić, co mają ro-
bić.
- Nieprawda - poprawiła brata Jenny. - Zdecydowanie idę.
Damian ześliznął się po rurze i susami doskoczył do nich. Przebrał się w oliwkowy
dres, białą farbą miał wypisane na tyłku „ściśnij”.
- Gotowi na bibę? - zapytał Damian, klepiąc Dana i Lloyda w plecy.
Monique rzuciła mu słodki uśmiech, który mówił: „toleruję cię tylko dlatego, że jesteś
sławny” i wzięła Dana pod ramię.
Lloyd chwycił Jenny i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku razem z Damianem.
- Damian, poznaj Jennifer. Jennifer, poznaj Damiana.
Jenny była tak podekscytowana, że gdyby nie mocny uścisk Lloyda, z pewnością osu-
nęłaby się na podłogę. Damian sapnął z przesadnym zachwytem. jak nadzwyczaj gejowski
gej, który znalazł cudowny płaszczyk przeciwdeszczowy dla psa. A potem pocałował Jenny w
czubek nosa.
Może więc jednak nie był chłopakiem Sereny.
- Może niech Danny i Monique pojadą limuzyną? A my ściśniemy się jakoś w taksów-
ce? - zaproponował Damian.
- Mogę usiąść komuś na kolanach - zgłosiła się na ochotnika Jenny.
- Pewnie, że możesz - stwierdził Lloyd.
- Pewnie, że możesz - zgodził się Damian.
Pewnie, że może.
nikogo tu nie ma, tylko my, kurczaczki
- Miałam więcej zaawansowanych zajęć niż ktokolwiek inny w klasie i średnią pięć -
poskarżyła się Blair.
- Więc trzeba było złożyć podanie o wcześniejsze przyjęcie - poradził Stan 5.
- Ale nie rozumiesz, nie rozumiesz - szepnęła dość głośno Blair, jakby zacięła się jej
płyta. - Nasza szkolna doradczyni stwierdziła, że nie mam szans na wcześniejsze przyjęcie.
Stan 5 wzruszył ramionami.
- Mniejsza pula podań, łatwiej zabłysnąć.
Blair zazgrzytała zębami, żeby powstrzymać lawinę przekleństw. Od trzynastego roku
życia zamierzała złożyć podanie o wcześniejsze przyjęcie do Yale. Dlaczego posłuchała tej
bezmyślnej baby w peruce, która wiecznie miała krwotoki z nosa. zamiast zaufać instynkto-
wi? Dlaczego nie spotkała Stana 5 rok temu, kiedy naprawdę mógł jej się przydać?
Leżeli na brzuchach na podwójnym łóżku w pokoju, który dziadek Stana 5 trzymał dla
wnuka. Przejrzeli już wszystkie katalogi, począwszy od tysiąc dziewięćset czterdziestego
siódmego roku, śmiejąc się z ubrań, jakie nosili wtedy ludzie, i czerstwych tekstów pod zdję-
ciami typu „tylko spójrz na siebie, skarbie” albo „nikogo tu nie ma. tylko my, kurczaczki”.
Pokój był udekorowany drobiazgami z Yale: proporczykiem drużyny pływackiej Yale, dyplo-
mem Stana III z literatury angielskiej i teatru, wycinkami z gazety z New Haven na temat Sta-
na III. jednego z najbardziej utalentowanych młodych aktorów w Yale, i żółtą kartą z wszyst-
kimi semestrami na Yale, kiedy stary Stan III dostał wyróżnienie za wyniki.
- Wygląda na to. że Yale to całe życie twojego dziadka - zauważyła Blair.
Miała na wpół zdjęte buty i kołysała nimi na czubkach palców.
Stan obrócił się na plecy i spojrzał w sufit.
- Aha - odparł bez wyrazu.
Blair nie bardzo rozumiała, dlaczego jest taki przygnębiony. W końcu dla niej Yale to
też całe życie, ale wylądowała tylko na liście rezerwowych.
Stan 5 wyciągnął rękę i nawinął na palec pasemko ciemnych włosów Blair.
- Powinniśmy przestać o tym myśleć - powiedział, wypuszczając loczek - bo inaczej
wpadniesz w potężną depresję.
- Ale... - zaczęła Blair.
Kiedy właściwie opracują plan wkręcenia jej do Yale?
Stan 5 przeturlał się. złapał ją za ręce i pociągnął do siebie.
- Powinniśmy skończyć gadać, kropka - stwierdził, przyglądając się jej twarzy wy-
głodniałym wzrokiem. - Jak powiedziałem, jesteśmy z dziadkiem naprawdę blisko. Więc nie
martw się Yale, dobra?
To był ten moment w filmie, kiedy powinna popłynąć łagodna muzyka, głowy akto-
rów powinny się zbliżyć i powinien nastąpić tak namiętny pocałunek, że ubrania bohaterów w
jednej sekundzie lądują na podłodze, a okna zachodzą parą. Stan 5 załatwi jej przyjęcie do
Yale! Ale z jakiegoś powodu - może to ta liczba pamiątek z Yale na wszystkich ścianach i
podłodze, a może dlatego, że wypiła cztery kieliszki szampana na przyjęciu, na które nikt jej
nie zapraszał, a może dlatego, że dotykanie warg innego chłopaka niż Nate było naprawdę pa-
skudnym uczuciem, Blair nie mogła po prostu zamknąć oczu i pocałować Stanforda Parrisa
V. Zdołała tylko prychnąć i zachichotać jak dwunastolatka.
Odepchnęła go, tak prychając i się śmiejąc, że aż się zakrztusiła.
- Co? - Stan 5 oparł się na łokciach.
Blond włosy opadły mu na oczy, więc je odgarnął.
Blair znowu parsknęła. Kręciło jej się w głowie, była oszołomiona i naprawdę potrze-
bowała krótkiej babskiej rozmowy z Sereną.
- Nie wiem. - Wstała i wsunęła stopy w buty. - Muszę kogoś poszukać. Zobaczymy się
później?
Stanowi 5 chyba podobało się to. jaka była rozpalona i zmieszana. Uśmiechnął się do
niej zarozumiale i uniósł blond brwi.
- Być może.
Wychodząc, próbowała wziąć się w garść.
Żadne „być może”. Z pewnością.
kobiety są mądrzejsze
- Nigdy nie myślałam o Hamlecie jak o naprawdę tragicznej postaci - oznajmiła Sere-
na Stanfordowi Parrisowi III.
Tylko przekartkowała Hamleta, kiedy zadano na jego temat esej, ale zawsze była mi-
strzynią w laniu wody. Nie musiała w ogóle czytać, żeby zorientować się, że Hamlet przypo-
mina jej Dana Humphreya, z którym spotykała się ostatniej jesieni. Taki żałosny i znerwico-
wany.
- Trochę zoloftu albo innego antydepresanta, a pewnie podbiłby całą Skandynawię i
miał w każdym kraju żonę.
Ejże, Panienka Wszystkowiedząca, Znawczyni Szekspira?
Pan Parris kiwnął głową.
- Wellbutrin. To brałem.
Jakby ją to interesowało.
- Lubię czytać - ciągnęła Serena, kompletnie oszołomiona własnymi słowami. - Jeśli
nie mam nic lepszego do roboty - poprawiła się.
Czyli praktycznie nigdy.
- Pewnie będę miała z tym problem, rozumie pan, z wyborem specjalizacji. Nie wiem,
co wybrać: literaturę czy teatr. - Uśmiechnęła się i skromnie obciągnęła krótką spódniczkę,
żeby zakryć kolana.
Od kiedy to najbardziej imprezowa dziewczyna w tym mieście martwi się specjaliza-
cją?
- To dziecinnie proste, moja droga. Po to właśnie wymyślono podwójną specjalizacje!
- Pan Parris strzelił z szelek, najwyraźniej zachwycony tym, że ma okazje pochwalić się swo-
ją rozległą wiedzą przed młodą dziewczyną o tak wybitnej urodzie i inteligencji.
Nagle do pokoju wpadła Blair, ubrana trochę zbyt seksownie jak na uniwersytecką im-
prezę. Wisiorek malej Yale przekrzywił się na jej szyi. Serena nigdy nie widziała swojej przy-
jaciółki tak zdezorientowanej.
- Bogu dzięki, że cię znalazłam! - wykrzyknęła Blair ledwo łapiąc oddech. Zerknęła
na pana Parrisa. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki!
Serena zorientowała się, że Blair coś kombinuje albo jest bliska paniki, bo nozdrza
miała rozszerzone jak u dzikiego zwierzęcia i oczy, które zdawały się nigdy nie mrugać. Wy-
glądała jak wiewiórka chora na wściekliznę. Serena wstała i uścisnęła panu Parrisowi rękę.
- To była prawdziwa przyjemność porozmawiać z panem.
Pan Parris ucałował jej rękę.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Blair kaszlnęła. Oczywiście Serena całkowicie oczarowała tego staruszka, co było ab-
solutnie niesprawiedliwe, bo to Blair powinna go była oczarować.
- To naprawdę pilne - rzuciła niecierpliwie.
Niezbyt to czarujące.
- Dobrze, już idę - mruknęła Serena.
Wzięła Blair pod ramię i dała się wyciągnąć do wyjściowego korytarza. Nacisnęły gu-
zik windy.
- Gdzie my właściwie idziemy? - zapytała Serena, gdy otworzyły się drzwi windy.
- Do hotelu Plaza! - pisnęła Blair.
Można chyba bezpiecznie założyć, że na miejscu nie będą rozmawiały o Szekspirze.
a myślałaś, że andy warhol nie żyje
Vanessa i Beverly podeszli do ogrodzonej rampy, która prowadziła na teren magazy-
nów w Williamsburgu. gdzie odbywała się impreza znajomego Beverly'ego. Vanessa słyszała
muzykę - coś beztroskiego i rytmicznego, mogła to być Björk, ale nie na pewno. Jakaś kobie-
ta otworzyła czarne, metalowe drzwi u szczytu rampy i, głośno tupiąc, wyszła na zewnątrz.
Na włosach miała żółtą bandamkę, a poza tym nosiła czarne podkolanówki i fluorescencyjno-
żółte chodaki. Wyglądała, jakby płakała. Lewą rękę przyciskała do piersi.
- Hej, Bethene - zawołał do niej Beverly, gdy kobieta zaczęła się oddalać.
- Co to? - zapytała Vanessa, zaglądając do wiadra pełnego czegoś, co przypominało
pluszowe zabawki. Wiadro stało w połowie rampy.
- Kocięta - odpowiedział Beverly, jakby niepotrzebne były żadne dalsze wyjaśnienia.
Najwyraźniej rampa została przerobiona na swoistą wystawę i stało na niej mnóstwo
dość przypadkowych przedmiotów. Poza wiadrem z kociętami była tam naturalnej wielkości
woskowa figura Świętego Mikołaja z ogromnym workiem z przezroczystego plastiku pełnym
nagich lalek Barbie bez głów. U stóp Mikołaja stała lampa woskowa, w której pływało coś, co
wyglądało jak najprawdziwsze gałki oczne. Rampa przypominała nawiedzony dom, tyle że to
miejsce było trochę bardziej niepokojące.
Tylko trochę?
- Wszyscy tutaj to artyści - oznajmił Beverly. - I robią tę imprezę od marca.
Vanessa pokiwała głową, chociaż nie do końca rozumiała, co ma na myśli, mówiąc
„robią tę imprezę”. Kojarzyło jej się to happeningami urządzanymi W latach sześćdziesiątych
przez Andy'ego Warhola w Factory. Mnóstwo artystów pracowało nad dziwacznymi dziełami
sztuki, których nikt tak naprawdę nie rozumiał i które nawet nie były dobre.
Kiedy doszli do szczytu rampy, Beverly pchnął drzwi i weszli do środka. Zobaczyli
ogromny magazyn, zimny i ciemny, oświetlony jedynie czterema gigantycznymi lampami
woskowymi podobnymi do tej, którą widzieli po drodze. Nikt ich nie powitał. Ku zaskoczeniu
Vanessy, w środku było raptem ze trzydzieści osób. Wszyscy siedzieli ze skrzyżowanymi no-
gami w małych grupkach, malowali palcami na stronach starych encyklopedii i wyglądali na
nieprzytomnych, jakby od marca nie spali. Nikt niczego nie pił ani nie jadł. ani nawet nie roz-
mawiał. Ta impreza w pewnym sensie była antyimprezą.
Vanessa patrzyła, jak kobieta we włochatym czerwonym szlafroku i czerwonych kalo-
szach odcięła sobie garść długich, ciemnych włosów i wrzuciła je do ogromnego gara, który
stał na płycie grzejnej na podłodze. Wysoki, blady, chudy facet w czarnym kapeluszu typu fe-
dora i czarnych bokserkach podszedł do kociołka i zamieszał w nim długą drewnianą linijką.
- Bruce. - Beverly powitał chłopaka skinieniem głowy. - To Vanessa. Robi filmy.
Bruce kiwnął głową. Kiwał dłużej niż normalny człowiek, nie przerywając mieszania.
Vanessa potwornie żałowała, że nie wzięła ze sobą kamery wideo. W życiu nie widziała cze-
goś podobnego.
- Przyszłaś, żeby się dołożyć? - zapytał Bruce.
Vanessa nie była pewna, kogo pytał. Tak naprawdę to pierwszy raz w życiu czuła się
kompletnie zagubiona. Każda impreza, na której była, okazywała się tak przewidywalna, że
aż beznadziejnie nudna. Uśmiechnęła się niepewnie do Beverly'ego. Właściwie miło było dać
się tak zaskoczyć.
Muzyka nagłe zmieniła się w ścieżkę muzyczną ze Shreka 2 i Vanessa poczuła się
jeszcze bardziej zagubiona. Podeszła do kotła i zerknęła do niego.
- A co to właściwie jest?
Bruce uniósł lewą dłoń i zamachał palcami. Brakowało mu końca środkowego palca,
tak samo jak Beverly'emu.
- Pracuję nad regeneracją - odparł Bruce, jakby to wszystko wyjaśniało.
Beverly podniósł lewą dłoń i rozłożył palce jak wachlarz. Nie, Vanessa wcale nie
oszalała. Jemu też brakowało końca środkowego palca.
- Większość z nas się dołożyła. Ale nie ma żadnego przymusu ani nic takiego.
Co za ulga, nie?
Niełatwo Vanessę przyprawić o dreszcz, ale tym ludziom prawie się to udało.
- I co robisz z tymi.., kawałkami... w tym garnku... po tym jak już... się ugotują czy ja-
koś tak?
Bruce wyszczerzył zęby, na szyi wyszły mu błękitne żyłki. Wyglądał tak, jakby od
miesięcy nic nie jadł.
- Nie chodzi o robienie, tylko o mieszanie - odparł.
Beverly pokiwał głową w ten sam dziwaczny, przydługi sposób, jak wcześniej Bruce.
- Vanessa ma świetną przestrzeń - oświadczył ni stąd, ni zowąd. - Chyba zostanę u
niej na jakiś czas. Byłoby świetnie ze względu na nasz projekt - dodał, nadal kiwając głową.
Nagle Vanessa zdała sobie sprawę z tego, że szukanie współlokatora przez Internet
mogło nie być najlepszym pomysłem. Z początku Beverly wydawał się ciekawy, ale wła-
ściwie to wolała już mieszkać z Danem, niezależnie od jego występków, lub jedną z tych jej
zepsutych, próżnych, ogarniętych obsesją mody koleżanek z klasy, niż wracać do domu, gdzie
w garze gotują się kawałki palców i Bóg jeden wie, co jeszcze. Jedna rzecz to tworzyć sztukę,
o której ludzie pomyślą, że jest szokująca i dziwaczna, a inna rzecz to rzeczywiście próbować
być szokującym i dziwacznym. Beverly i jego znajomi chodzili do college'u - niczego się tam
nie nauczyli?
- Chce ci się pić? - zapytał Beverly. - Wody?
Vanessa zdała sobie sprawę z tego, że to chyba najmilsza rzecz, jaką powiedział jej
przez cały wieczór. Nie mogła uwierzyć, że przejmowała się konstelacją znamion i że specjal-
nie dla niego użyła perfum. Ziewnęła i rozejrzała się po ogromnym pomieszczeniu.
- Nie wiem, ile tego jeszcze zniosę - odparta, parodiując słowa Beverly'ego na temat
śpiewu Dana w klubie. - Idę do domu.
Beverly zagryzł usta.
- Ale przecież jest dobrze, nie? To znaczy, na razie jest dobrze? - zapytał.
- Właściwie to nie - odparła Vanessa i uśmiechnęła się słodko i fałszywie, jak jej kole-
żanka z klasy, Blair Waldorf, gdy w myślach mówiła nauczycielowi, żeby się wypchał i od-
chrzanił, jednocześnie próbowała urwać się z lekcji na wyprzedaż butów Manolo Blahnika.
- Na pewno nie chcesz się dołożyć? - zapylał Bruce, nadal mieszając w kotle.
Vanessa odpięła kolczyk z ust i wrzuciła go do środka.
- Powodzenia - powiedziała i odwróciła się na pięcie.
Beverly i Bruce zaczęli kiwać głowami.
O ile wiemy, nadal nimi kiwają.
co tak naprawdę robią dziewczyny za zamkniętymi hotelowymi
drzwiami
- Pamiętasz, jak byłyśmy w piątej klasie i ćwiczyłyśmy całowanie na poduszkach? -
Serena zanurzyła twarz w jedną z ogromnych, puchowych hotelowych poduch i zaczęła ją ob-
ściskiwać. - Och, kochanie - westchnęła. - Twoje usta są takie słodkie.
Blair rzuciła poduszką w tył głowy Sereny.
- Słuchałaś mnie w ogóle? - zapytała ostro. - Powiedziałam, że prawic pocałowałam
Stanforda Parrisa Piątego!
Serena przechyliła głowę i zdmuchnęła z twarzy włosy. Zdjęła spódnicę, a białe ba-
wełniane figi zjechały jej do połowy chudego tyłka.
- Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Nie wiem.
Blair zdjęła złoty wisiorek Yale i rzuciła go na nocny stolik. Potem ściągnęła przez
głowę sukienkę i rozebrała się do bielizny, Włożyła jeden z hotelowych szlafroków frotte” i z
trzaskiem otworzyła puszkę coli.
- Chciałam, ale nie mogłam przestać się śmiać. Potem zrobiło mi się tak głupio, że wy-
szłam.
Serena przeturlała się na plecy i zaczęła masować swój brzuch, jakby chciała się po-
zbyć tłuszczu, którego na nim nie było.
- Nie uważasz, że to dziwne, że jesteśmy przyjaciółkami, a pociągają nas tak różni fa-
ceci? Moim zdaniem to potworny snob.
Pociągają je różni faceci? A czy nie straciły cnoty z tym samym chłopakiem? Ale żad-
na z nich nie chciała burzyć ich przyjaźni, przypominając tę historię.
Blair głośno beknęła.
- Twoim zdaniem wszyscy są snobami. A ja miałam wrażenie, że Stan 5 był trochę za-
kłopotany faktem, że jego już przyjęli do Yale, gdy mu powiedziałam, że jestem tylko na li-
ście rezerwowych. Jest raptem trójkowym uczniem w Andover. Nie chodził na żadne zaawan-
sowane zajęcia. Dostał się tylko dzięki dziadkowi.
Serena otworzyła szeroko oczy. Miała czwórki plus i też nie chodziła na zaawansowa-
ne zajęcia, ale ją przyjęli. A w czasie rozmowy z panem Parrisem zdecydowała ostatecznie, że
Yale to szkoła dla niej. Czy odważy się powiedzieć o tym Blair i popsuje rewelacyjnie zapo-
wiadającą się zabawę w hotelowym apartamencie?
Blair znowu beknęła. Serena zabębniła o materac pomalowanymi na jasnoróżowo pa-
znokciami nóg. Zastanawiała się. E, nie, doszła do wniosku. Poza tym podejrzewała, że Blair
tak się przejmowała Stanem 5 tylko dlatego, że jej zdaniem mógł jej pomóc dostać się do
Yale.
Na tym właśnie polega kłopot z najlepszymi przyjaciółkami. Czasem znają cię lepiej
niż ty samą siebie.
- Ej, podzwońmy po ludziach dla zabawy! - krzyknęła Serena, desperacko próbując
zmienić temat.
Usiadła, złapała telefon i szybko wybrała numer.
- Halo? Recepcja? Czy możecie przysłać hydraulika do pokoju 448? Mamy okropny
problem z... toaletą. Rozumie pani? Super. Dziękuję. - Wybrała następny numer. - Proszę
pana? Pokój 448? Tak, tu recepcjonistka. Chciałam tylko pana zawiadomić, że idzie już do
pana pan do towarzystwa, którego pan zamawiał. - Potem zadzwoniła do któregoś z pokojów
na tym samym korytarzu. - Tatusiu, nie mogę zasnąć - powiedziała dziecinnym głosikiem. -
Zaśpiewaj mi coś. - Facet na drugim końcu zaczął śpiewać piosenkę Ravesów Lody. Miał głos
zupełnie taki sam jak Damian.
Ciekawe, jak to możliwe?
- Jej, jesteś naprawdę niezły - sapnęła dziecięcym głosikiem Serena. - Kocham cię,
tato - zagruchała i się rozłączyła. Odwróciła się do Blair. - No dobra, to było kretyńskie.
Blair nic nie powiedziała. Nadał nie mogła uwierzyć, że stchórzyła ze Stanem 5. To
był tylko pocałunek, a Nate'a nawet nie obchodziło, z kim się całowała, bo najwyraźniej cał-
kiem o niej zapomniał.
Nagłe ktoś zapukał do drzwi.
- Cholera! - pisnęła Serena, chowając się pod kołdrę. - To recepcjonistka!
Blair poprawiła szlafrok i podeszła do drzwi.
- Kto tam? - zawołała, dotykając niepewnie drzwi.
- To ja - odpowiedział Nate.
Blair odskoczyła do tyłu. jak porażona prądem. Znowu zacisnęła pasek szlafroka.
- Kto? - zapytała poirytowana, chociaż doskonale wiedziała, kto.
- To ja, Nate - padła odpowiedź. - Mogę wejść?
- Psst! - szepnęła spod kołdry Serena. - Udawaj, że jestem Stanem 5!
Blair odwróciła się i zobaczyła, że Serena wyciągnęła się na brzuchu pod kołdrą, dłu-
gie nogi rozrzuciła szeroko, włosy schowała dyskretnie pod poduszkę, a całkiem spore stopy
wystawiła za łóżko. Spokojnie można by ją wziąć za faceta. Nawet pognieciona szara spód-
niczka mogła być wzięta za porzucone bokserki.
Serena uniosła głowę i uśmiechnęła się szelmowsko. Blair zachichotała i machnęła
ręką na przyjaciółkę, żeby położyła się jak przedtem. Potem uchyliła drzwi na parę centyme-
trów.
- To nie jest najlepszy moment - szepnęła tajemniczo.
Nate był rozczochrany i wyglądał na zmęczonego. Właściwie to była pewna, że miał
na sobie te same rzeczy: czarną wyblakłą koszulkę i spodnie khaki, które nosił, gdy wycho-
dziła od niego z domu zeszłego popołudnia. Włosy miał brudne, bo już nie było widać w nich
złotych pasemek. Wyglądały po prostu jak brązowe. Miał też między zębami coś brązowego,
jak okruszki ciastek czekoladowych.
Albo herbatników.
- Muszę wziąć prysznic - powiedział i ziewnął.
- Ale nie tutaj - upierała się Blair.
Poprawiła szlafrok, sugerując, że pod spodem jest naga. Potem zrobiła krok w tył, od-
słaniając widok na pokój.
- Jestem zajęta.
Patrzyła, jak wzrok Nate'a wędruje od pomalowanych na biało i złoto drzwi, przez zło-
to - beżowy dywan, do wielkiego łóżka. Dwa dni temu złapałaby go za kark i rzuciła na łóż-
ko, żeby się natychmiast dobrać do jego niesamowicie cudnego ciała i żeby on mógł dorwać
się do niej, tak jak to robili, odkąd postanowiła iść na całość. Ale przez całe dwa dni nie ode-
zwał się do niej i naprawdę powinien umyć zęby. Stracił swoją szansę.
Serena zachrapała spod kołdry - perfekcyjnie udawała męskie chrapanie po solidnej
dawce seksu. Blair zacisnęła zęby, żeby się nie roześmiać. Właściwie to wcale jej nie było do
śmiechu. Za bardzo była zła na Nate'a.
Nate przycisnął dłonie do policzków, jakby się bal, że eksploduje. Liczy! na to, że zo-
stanie dziś wieczór z Blair, bo: a) miała apartament w hotelu i byłoby super wziąć miły, gorą-
cy prysznic, zająć się seksem, wziąć kąpiel z pianką, zamówić tony żarcia do pokoju i oglądać
filmy aż do zaśnięcia w swoich ramionach; b) naprawdę nie chciał wracać do domu i znosić
napady wściekłości admirała Archibalda. Na pewno dostanie szlaban, co oznacza, że nie bę-
dzie się mógł umawiać przez resztę życia i pewnie nigdy więcej nie zobaczy Blair. I c) kiedy
baraszkował z Lexie, zdał sobie sprawę z tego, że nie ma już ochoty całować nikogo poza
Blair.
Cóż, może powinien pomyśleć o tym wczoraj.
Serena machnęła nogą i ryknęła przez nos jak śpiący słoń.
„Kto to do cholery jest?” Nate miał wielką ochotę zapytać, już sobie wyobrażał, jak
się zachowa, gdy usłyszy odpowiedź. Spojrzał z powrotem na Blair, która wyglądała, jakby
już się znudziła grą, w którą najwyraźniej grali.
- Byłem na łodzi - zaczął tłumaczyć. - Zgubiłem telefon.
Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że właściwie to niczego nie wyjaśnia.
Czasem bycie sobą jest naprawdę straszne, nie?
- Wracaj do domu - odprawiła go Blair. - Rodzice cię szukali.
Nate opuścił ręce. schował je do kieszeni i zaczął się cofać do windy. Spodnie miał
umazane w kroczu herbatnikami. Był w kompletnym nieładzie.
- Nie odzywali się jeszcze z Yale, nie? - zapytał desperacko, szukając wspólnego te-
matu.
- Nie - odparła chłodno.
Nate poczekał, aż Blair powie coś więcej, ale nie odezwała się. Przeciągnęła się i
ziewnęła leniwie, jakby tak się zmęczyła seksem z tym wielkim, napalonym ogierem, który
leżał w jej łóżku, że już jej się nawet nie chciało gadać.
- Napisz do mnie e - maila albo coś takiego, dobra? - zaproponowała Nate'owi i złapa-
ła za klamkę.
Nigdy nie porozumiewali się z Nate'em za pomocą e - maili. Kiedy widzisz kogoś
nago codziennie przez parę godzin po szkole, nie masz potrzeby pisania do niego e - maili.
Kąciki ust Nate'a opadły, jakby miał się rozpłakać. Blair nie zrywała z nim oficjalnie -
nigdy nie zrywała oficjalnie i dlatego przez ostatnie trzy łata ciągle rozstawali się i wracali do
siebie. Ale to było, zanim zaczęli być ze sobą tak blisko. A teraz jakiś przypadkowy facet le-
żał w łóżku Blair.
- Dobra. Baw się dobrze jutro w szkole.
- Do zobaczenia. - Blair zamknęła drzwi. - Poszedł - szepnęła.
Serena podniosła głowę z kaskadą bładozłotych włosów.
- To dopiero była zabawa - stwierdziła, ale zabrzmiało to bardziej jak pytanie.
Blair podeszła i usiadła na brzegu łóżka.
- Świetny ubaw - stwierdziła bezbarwnym głosem.
Spojrzały po sobie. Żadna się nie uśmiechała.
Wreszcie Serena zachichotała.
- Pewnie byłoby zabawniej, gdybym naprawdę była Stanem 5.
Blair nie odpowiedziała. Właściwie to właśnie zerwała z Nate'em - znowu - po tym,
jak przegapiła idealną okazję, żeby zabawić się z chłopakiem, który mógł załatwić jej przyję-
cie do Yale. Cóż, jedno było pewne: nie zamierzała odpuścić sobie Stana 5.
Serena odrzuciła kołdrę i złapała oprawione w skórę hotelowe menu.
- Zamówmy befsztyki z polędwicy, frytki i piwo i pooglądajmy stare filmy!
Zawsze była mistrzynią w zmienianiu tematu.
Blair podciągnęła stopy pod siebie i złapała pilot. Może będzie jakiś film z Audrey
Hepburn na TCM albo AMC. Przerzuciła parę programów. Jest! My Fair Lady. No, przynaj-
mniej tyle dobrego.
Serena zapaliła merita ultra light, zaciągnęła się i włożyła papierosa do ust przyjaciół-
ki. Potem wzięła telefon i masując Blair plecy, zamówiła wszystko po kolei z hotelowego
menu.
Może życie czasem dokopuje ludziom, ale Serena nie pozwoli, żeby dokopało im.
dwoje drzwi, dalej impreza no całego
Przy tym samym korytarzu w jeszcze większym apartamencie Dan, Jenny i dwoje
członków zespołu Raves oraz bardzo opalona Francuzka obijali się, paląc cygara, które tego
dnia dostarczono kurierem prosto z Kuby. Cały pokój był pełen porozrywanych paczek ku-
rierskich: brzoskwinie z Georgii, świece z Francji, wódka z Finlandii, mocne ciemne piwo z
Irlandii, paluszki chlebowe z Wioch, żel pod prysznic z Los Angeles i superostry cheddar z
Vermont.
Jakby nie można było tego wszystkiego kupić w mieście, w którym jest wszystko.
Lloyd poprosił recepcjonistkę, żeby przysłała więcej szlafroków i wszyscy po kolei
zdjęli ubrania i włożyli szlafroki. Jenny nie wiedziała za bardzo, co zrobić ze spodniami i ko-
szulką, poza tym właściwie nie mogła ukryć stanika, ponieważ szlafrok miał okropną tenden-
cję do rozchylania się w okolicach dekoltu. Postanowiła wrzucić ubrania do złoto - białej toa-
letki pod urny walką, a potem ścisnęła się mocno paskiem szlafroka i wyszła z łazienki.
- Poczęstuj się brzoskwinią - zaproponował jej Damian z uroczym irlandzkim akcen-
tem.
Wyjął z pudełka idealnie dojrzały owoc. Też przebrał się w szlafrok. Jenny zastana-
wiała się, czy nadal ma na sobie bieliznę. Ta mysi sprawiła, że zaczerwieniła się, a szlafrok
znowu jej się rozchylił. Damian poklepał poduszkę ze złotego adamaszku, która leżała obok
niego na szerokiej kanapie.
- Chodź, siadaj. Zjedz sobie jedną, a potem pokaż, jak skopiesz mi tyłek na terminato-
rze.
Jenny zerknęła na zbiór gier leżący na stoliku do kawy. Nigdy w życiu nie grała w grę
wideo.
- A może wolisz coś bardziej wyrafinowanego, na przykład świetne paluszki Chlebo-
we? - zapytał Lloyd siedzący na sofie po drugiej stronie stolika. Bębnił dwoma paluszkami o
kolano. - Świetnie wchodzą z piwem. Po prostu zanurz - wyjaśnił, wkładając cały paluszek do
butelki irlandzkiego ale - i zjadaj. - Poklepał poduszkę obok siebie tak jak przed chwilą Da-
mian. - Spróbuj.
Nie mogąc się zdecydować, który chłopak jest fajniejszy, Jenny ukroiła sobie maleńki
kawałek cheddara z wielkiego kawałka leżącego na stoliku i przyklęknęła na podłodze. Moni-
que też siedziała na podłodze. Paliła ręcznie zwijaną cygaretkę, czytała francuski magazyn
mody i sprawiała wrażenie znudzonej, bo Dan poszedł do łazienki wziąć prysznic i przebrać
się w szlafrok.
- U - la - la, właśnie skojarzyłam, kim jesteś! - pisnęła Monique. z podniecenia rozrzu-
cając popiół na podłodze. - Jestesz ta modelka z tego fantastycznego pisma „W”. Prześliczne
te zdjęcia. I ta blondynka, taka piękna, non?
- Ty jesteś jeszcze ładniejsza - odparła skromnie Jenny, poruszona tym, że została roz-
poznana.
Żałowała, że nie ma takiego świetnego francuskiego akcentu jak Monique. Jak się
mówi z takim akcentem, od razu wszystko brzmi lepiej.
Dan wyszedł z łazienki z hiphopowymi ubraniami zwiniętymi pod pachą. Teraz, gdy
już zwymiotował wszystko, co mógł zwymiotować, i trochę otrzeźwiał, miał ochotę wywalić
je przez okno.
- Ej, gościu, nie mówiłeś, że twoja siostra to cholerna modelka - stwierdził Damian.
- Skoro cholerna Monique jest pod wrażeniem, to Jennifer musi być cholernie dobra -
dodał Lloyd.
Chłopcy. Dać im trochę mocnego irlandzkiego piwa, a nagle wszyscy zaczynają mó-
wić z brytyjskim akcentem.
Dan był tak zażenowany swoim występem, że ledwo potrafił spojrzeć na kumpli z ze-
społu.
- Pracowała trochę jako modelka - wymamrotał.
Marc, basista z Raves, otworzył drzwi do apartamentu. Wrócił ze spaceru ze swoim
psem berneńskim o imieniu Trish. Trish była ogromna, czarna i miała słodką, brązowo - białą
mordkę jak bernardyn. Marc nazwał psa imieniem swojej byłej dziewczyny, miłości jego ży-
cia, która zerwała z nim w dziewiątej klasie. Nigdzie się bez Trish nie ruszał.
Jakie to słodkie. I chore.
Dan usiadł na podłodze obok siostry. Trish położyła się obok i oparła głowę na jego
kolanach. Strasznie jechało jej z pyska, jakby najadła się makreli i kwaśnego mleka.
- Ej, Marc. okazało się, że Jenny jest znaną supermodelką - poinformował kumpla
Lloyd.
Basista zerknął nieśmiało na Jenny, a potem wziął ze stosu hotelowy szlafrok i włożył
go na ubranie. Wyglądał jak współczesna wersja wampira - miał kręcone czarne włosy, bladą
cerę i czarne jak węgiel oczy.
Jenny zachichotała, rozkoszując się tym, że cała uwaga skupiła się na niej. Była pierw-
sza w nocy. a ona siedziała w hotelu Plaza w samym szlafroku i bieliźnie z chłopakami leźć
się w takiej sytuacji z bratem, ale z drugiej strony trochę uspokajające.
Monique przyklęknęła i podrapała Trish za uszami. A potem przejechała dłonią po
plecach Dana.
- Chodź do sypialni - szepnęła mu do ucha.
Jenny słyszała każde jej słowo, chociaż wcale tego nie chciała. Odważnie wstała i
usiadła na sofie obok Lloyda. Koniec korków była słynną modelką, mogła siadać, gdzie jej się
żywnie podobało.
Lloyd dał jej paluszek chlebowy.
- W południowych Włoszech uważa się je za afrodyzjak.
- Kłamczuch! - Damian rzucił dojrzałą, soczystą brzoskwinią w głowę Lloyda.
Nie trafił i owoc roztrzaskał się na nieskazitelnie białej ścianie za sofą.
- Nie słuchaj tego głupka, on ciągle sypie takimi tekstami - ostrzegł ją Damian, nagle
tracąc irlandzki akcent.
Zaniósł na sofę trzy joysticki i usiadł, więc Jenny siedziała teraz wciśnięta między Da-
miana i Lloyda.
Było jej nawet fajnie.
Stopy ją świerzbiły, a w uszach szumiało. Następnego dnia szła do szkoły, ale była su-
permodelką i siedziała w hotelu z trzema słynnymi gwiazdami rocka. Szkoda, że Serena jej
nie widzi.
Monique zmusiła Dana do wstania. Damian kopnął ją w tyłek, ale ona udawała, że ni-
czego nie zauważyła. Zaciągnęła Dana do sąsiedniej sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Nie hałasujcie za bardzo! - wrzasnął Damian.
Marc położył się w miejscu, w którym wcześniej siedzieli Dan i Monique. Oparł gło-
wę na psie. Trish polizała go w blady policzek i objęła za szyję ogromną czarną łapą.
Och. Jaka śliczna para.
Jenny nigdy w życiu nie czuła się tak stawna - i wszystko to zawdzięczała bratu. Za-
służył sobie na jakąś przypadkową francuską dziewczynę. A Jenny zasłużyła sobie na siedze-
nie między dwoma najsłodszymi facetami, jacy kiedykolwiek zdobili okładkę „Rolling
Stone”. Gdyby tylko jakiś fotoreporter zapukał właśnie do drzwi i zrobił im zdjęcie. Chciała,
żeby świat się o tym dowiedział - to było zbyt piękne, żeby tego nie rozgłosić, nawet jeśli
miałaby przez to straszne kłopoty.
Spokojnie, kochana, jakimś cudem świat i tak się o wszystkim dowie.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
A MYŚLELIŚCIE, ŻE HOTEL TRIBECA STAR JEST TAKI SUPER
Hotel Plaza przeżywa odrodzenie, i to wielkie. Kilku naszych ulubieńców szalało zeszłego wieczoru w
hotelu Plaza. Sprawa rozegrała się zbyt późno, żeby trafiła do dzisiejszych gazet, ale zalogujcie się na
szóstej stronie internetowego wydania „New York Posta”, a wszystko znajdziecie. Całą czarno - białą
galerię zdjęć ze śliczną, małą J, którą czołowy gitarzysta Ravesów całuje na pożegnanie w usta na
krytych czerwonym dywanem schodach hotelu Plaza i która dostaje klapsa w tyłek pałeczkami od per-
kusisty, obejmującego ją po chwili w niedźwiedzim uścisku. Miała na sobie hotelowy szlafrok, bo bez-
trosko zostawiła ubranie w apartamencie. Potem posyłała z taksówki pocałunki jak współczesna Mary-
lin Monroe.
J nie była w tym budynku jedyną modelką, która spędziła czas z gitarzystą z Ravesów. Ktoś z obsługi
hotelowej nagrał, jak gitarzysta śpiewał przez wewnętrzny telefon dla S. Zakończyła rozmowę, mówiąc
„Kocham cię, tatusiu”. Czyżby?
Ale co z jego ślubem z pewną tajemniczą Francuzką, który odbył się jakiś rok temu podczas prywatnej
uroczystości na St. Barts? Jeśli się przyjrzycie uważnie zdjęciu, na którym całuje J. to widać, że ma
złotą obrączkę na serdecznym palcu lewej ręki... I była tam też pewna śliczna Francuzka, tyle że zaję-
ta D, nowym głosem zespołu. Jego publiczny debiut był właściwie dość żenujący, ale jak to zwykle
bywa z Francuzkami, pewnie za bardzo się napaliła, żeby zwrócić na to uwagę.
Najdziwniejsze jest to, że S nocowała w apartamencie B, co przywołuje z powrotem te wszystkie opo-
wieści o ich wspólnych gorących kąpielach, kiedy zajmowały się czymś, co najlepiej można by określić
jako mały „kobiecy duecik”. Jakby sprawy nie były już dość skomplikowane i pikantne!
COŚ NA TEMAT FRANCUZEK
Wiem, że już nieraz pomstowałam na ten temat, ale dlaczego dziewczyny, które chodzą do L'École
Française, wyglądają na dwadzieścia pięć, chociaż mają dopiero czternaście lat? I jak to się dzieje, że
wszyscy faceci, za którymi wzdychamy - mniej lub bardziej potajemnie - ślinią się na ich widok? A ja-
kie to denerwujące usłyszeć, jak grupka dziewczyn z L'École obgaduje cię na imprezie - po frangiel-
sku, więc nie rozumiesz z tego ani słowa! Piją tylko gorącą czekoladę i jedzą frytki, palą jednego pa-
pierosa za drugim i nigdy nie widzi się ich biegających po parku albo grających w hokeja na trawie w
Central Parku. Ale żadna z nich nie jest gruba ani nie ma pryszczy. Zupełnie jakby ich mère i grand-
mère zapoznały je z kosmetykami Lancôme'a i Chanel, kiedy jeszcze były maleńkie i teraz ich ciała
przesycone są kwasami alfa - hydroksylowymi - albo czymś w tym guście - dzięki czemu mają idealną
cerę i idealne ciała oraz stopy, którym najwygodniej jest na siedmiocentymetrowych obcasach. Ich
szkoła nawet zezwala na obcasy - w przeciwieństwa do pozostałych szkół dla dziewcząt w Upper East
Side, co tylko potwierdza moje spostrzeżenia. A jeśli chodzi o edukację, najwyraźniej mają zupełnie
inny program. Nie znaczy to, że im zazdrościmy, nic z tych rzeczy.
Inni na celowniku
Mama B we włoskim konsulacie wymachuje książeczką czekową - co ona właściwie kombinuje? K i I
fundują sobie wosk w okolicach bikini w Maria Bonita, w maleńkim salonie w NoLita zaraz obok Siger-
son Morrisona, gdzie akurat mieli wyprzedaż. C (który wypadł poza zasięg radaru, odkąd nie przyjęli
go do żadnego college'u, do którego złożył podanie) zabiera swoją białą małpkę, żeby... hm... pomogli
jej w dyskretnej klinice w Chelsea. Najwyraźniej małpka przejęła od właściciela skłonność do flirtów i
rzucała się na każdego psa, kota i fretkę z sąsiedztwa.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Wiem, że to ty zrobiłaś ten film, którym wszyscy tak się ekscytują w Cannes. Na co cze-
kasz? Zabieraj tyłek i leć po nagrodę!
gr.ryba
O:
Droga gr.rybo!
Możesz sobie myśleć, że damie wypada zaprzeczać, ale powtarzam po raz ostatni: nie
mam zielonego pojęcia, o czym mówisz! Miłej zabawy w Cannes.
P
P:
Droga P!
Co mamy robić przez resztę roku, skoro już wiemy, do którego college'u idziemy?
znudz
O:
Droga znudz!
Błagam - przecież na to właśnie czekałyśmy, nie? Nadszedł czas na zakupy, picie, jedzenie
i cieszenie się życiem, nie? Czas, żeby być sobą. Jeśli nie masz własnego basenu, postaw
sobie za cel zaprzyjaźnienie się z kimś, kto ma dojście do basenu, i przez resztę maja zaj-
muj się przebieraniem w kolejne bikini Eres!
P
P:
Droga P!
Jeśli naprawdę, ale to naprawdę lubi się jakąś dziewczynę, która cały czas cię olewa, to co
robić?
rzuconyrazy2
O:
Drogi rzuconyrazy2!
Po pierwsze, zmień swój pseudonim na coś bardziej optymistycznego i atrakcyjnego typu
„superprzystojniak”. Po drugie, upewnij się, że twój dezodorant działa jak trzeba i że nie
ubierasz się jak ostatni frajer. Potem umów się z nią, najlepiej w takim miejscu, gdzie są lu-
dzie, których ona zna i z którymi dobrze się czuje, dzięki czemu będzie się dobrze bawić,
nawet jeśli dojdzie do wniosku, że jesteś nieśmiałym frajerem, którym absolutnie nie jest za-
interesowana. Powodzenia!
P
Jest poniedziałek - czas iść do szkoły. Wiem: nuda! Ale tak realnie rzecz biorąc - czy po takim week-
endzie, można się nudzić? Jak wilk w owczej skórze wszystkie wyglądamy niewinnie w naszych szkol-
nych mundurkach, ale ten weekend nie minie bez echa.
Pierwsza dam wam znać, gdzie będzie najgoręcej!
Wiem, że mnie kochacie.
plotkara
J, B i S zdecydowanie wylatują
- Słyszałam, że ta zdzira była z każdym facetem z zespołu, normalnie grupowy seks.
Poszła nawet z liderem, a to przecież jej brat! - szepnęła Kati Farkas do najlepszej przyjaciół-
ki i współorganizatorki weekendu piękności, Isabel Coates.
Kati rozczesała długie, jasnorude włosy różowym, szylkretowym grzebieniem i wy-
gładziła je dłońmi.
- Widziałaś te zdjęcia w internetowym „Post”? Nawet nie raczyła się ubrać przed wyj-
ściem z hotelu!
Obie dziewczyny wyglądały przez okno biblioteki z drugiego piętra szkoły Constance
Billard. Udawały, że uczą się na pamięć zabawnej ulotki na temat dziewczyn w bikini i z ma-
seczkami z błota, które miały zamiar wyłożyć w szatni dla ostatniej klasy, żeby rozreklamo-
wać weekend piękności, chociaż takie wydarzenie wcale nie potrzebowało reklamy. Wszyst-
kie zaproszone dostaną torbę pełna prezentów - wspaniałych, nowych kosmetyków Origins, a
ich cera będzie jaśnieć, aż do rozdania dyplomów. To będzie najbardziej udany dzień wagaro-
wicza w historii szkoły.
Isabel zabrała Kati grzebień i zaczesała gładkie, ciemne włosy w koński ogon.
- Słyszałam, że Nate i jego kumple prawie zginęli w katastrofie na morzu, ale Blair
była zbyt zajęta zabawianiem się - znowu! - z Sereną. Wyobrażasz sobie? Dowiedzieć się, że
twoja dziewczyna zdradza cię z drugą dziewczyną?
Kati wykrzywiła się i wzdrygnęła.
- Ohyda.
Isabel przycisnęła do szyby zadarty nos.
- Patrz!
Blair i Serena szły pospiesznie Dziewięćdziesiątą Trzecią, trzymając się pod ramię i
uśmiechając chytrze, jakby dzieliły ze sobą wyjątkowo zabawny sekret. Zamiast powszechnie
akceptowanej spódniczki do połowy uda, Blair miała na sobie mundurek sięgający kolan. To
było oczywiste, że pożyczyła go od Sereny.
Proszę, proszę.
Kiedy dziewczyny skręcały w stronę wielkich niebieskich drzwi, pod szkołą zatrzyma-
ła się żółta taksówka i wysiadła z niej Jenny Humphrey. Zajadała paluszek chlebowy. Udało
jej się przebrać. Nie miała już na sobie szlafroka hotelowego, lecz różową koszulkę i biało -
niebieski letni mundurek Constance Billard. Na nogi włożyła naprawdę ładne, jaskraworóżo-
we sandały na koturnach od Jimmy Choc, które absolutnie łamały szkolne przepisy, a na nos
ogromne, ciemne okulary w różowoszylkretowej oprawce od Jackie O.
Ups, nie patrz w tamtą stronę, ale ktoś tu myśli, że jest superlaską.
- Skąd ona wytrzasnęła te buty? - sapnęła Kati z niedowierzaniem.
- To pewnie podróbki, po prostu z tej odległości nie widać - odparła Isabel.
Żadna z dziewczyn nie chciała przyznać, co tak naprawdę sobie pomyślały: że to Da-
mian albo Lloyd z Ravesów dał jej te buty i okulary. Bo to było absolutnie w złym guście za-
zdrościć takiej gówniarze.
Ledwo Serena, Blair i Jenny przestąpiły próg szkoły, a już zaczepiła je potworna dy-
rektorka Constance Billard, pani M.
- Dziewczęta - poleciła pani M. - Chce porozmawiać z wami trzema w moim gabine-
cie. Wasi rodzice już jadą.
Co takiego? - pomyślały jednocześnie wszystkie trzy.
Zapowiada się niezła zabawa.
Twarz pani M. była miękka jak ciasto. Włosy miała ufarbowane na kasztanowo i przy-
pominała lalkę szmaciankę Raggedy Ann. Nosiła trwałą w drobne loczki, dzięki czemu wy-
glądała słodko jak babunia. Ale pozory mylą: w żadnym razie nie była słodka. Właściwie to
była wielką, złośliwą, starą lesbą, która podobno miała dziewczynę - traktorzystkę na farmie
w stanie Nowy Jork i tatuaż na udzie Ujeżdżaj mnie, Vonda.
- Usiądźcie, dziewczęta - rozkazała, sadowiąc swój szeroki tyłek, ubrany w granatowy
żakiet na krześle - antyku za ogromnym mahoniowym biurkiem.
Cały gabinet pani M. był urządzony w kolorach bieli, czerwieni i granatu. Uczennice
właściwie nie były pewne, czy to znaczy, że uważała się za prezydenta, czy że po prostu czuje
się patriotką.
Oszołomione przysiadły posłusznie na twardej niebieskiej sofie naprzeciwko biurka
dyrektorki. Ledwo mieściły się na tej dwuosobowej kanapie, ale ściśnięte czuły się raźniej.
- Dwie z was w przyszłym miesiącu kończą szkołę, co oznacza koniec mojej odpowie-
dzialności - zaczęła pani M, - Ale trzecia dopiero zaczęła swoją karierę w szkole średniej, a
już zmierza w bardzo złym kierunku i nie ma za co dziękować starszym koleżankom. - Popra-
wiła okulary na nosie i przekartkowała stos akt leżący na jej biurku. - Wszystkie trzy zna-
lazłyście się w bardzo niepewnym położeniu.
Blair otworzyła usta. żeby się odezwać, ale zamknęła je. gdy w drzwiach gabinetu po-
jawiła się jej matka w białym stroju do tenisa, niosąca kwilącą Yale w nosidełku z Burberry.
Paski nie zostały dobrze dopasowane, więc nosidełko obijało się matce o biodro jak niepo-
ręczna torba z uszami.
- Wypróbowuję tę nową rzecz, która się nazywa „umacnianie więzi” - wyjaśniła zdy-
szana Eleanor. - Dzięki temu dzieci są bardziej związane z rodzicami i potem bardziej pewne
siebie. - Zachichotała i poprawiła niezgrabnie ramiączko od nosidełka. - Wydaje mi się, że
powinno się z tym chodzić przez cały dzień, ale kto ma na to czas? Gram w tenisa w klubie,
jem lunch z Danielem, mam maseczkę w salonie Arden, a potem wyjeżdżamy w tym tygo-
dniu z Cyrusem do Bridgehampton. Pół godziny w poniedziałki i w środy, tylko tyle czasu
mam na tę więź!
Ale i tak należy jej się punkt za starania.
- Och, Blair, u Diora mają wyprzedaż próbek, pomyślałam, że możesz mieć ochotę
tam pójść. W południe. Możemy się spotkać na miejscu.
Pani M. uniosła nieprzyzwoicie zarośniętą brew. Zakupy w czasie lekcji - niech Bóg
broni! Chociaż, gdyby chodziło o wyprzedaż w Talbots. to może sama by się skusiła.
- Pani Rose. - Pani M. wskazała fotel z wysokim oparciem stojący obok kapany, na
której przysiadły dziewczyny. - Rozumiem, że jest pani zajęta, ale chciałam wyrazić swoje
zaniepokojenie faktem, że pani córka mieszka w hotelu. Zważywszy, że przyjęcie do Yale
wciąż nie jest pewne, nie sądzę, aby wypadało, by młoda kobieta mieszkała w takim... - urwa-
ła, szukając właściwych słów - niestosownym miejscu.
Eleanor rozpromieniła się bezmyślnie do dyrektorki. Zauważyła. Że Blair zniknęła na
weekend, ale nie wiedziała za bardzo, dokąd poszła, i nie zauważyła, że córka nie wróciła
wczoraj na noc do domu, ponieważ wyszli z Cyrusem na koktajl party z okazji otwarcia jego
nowego budynku i wrócili prawie przed drugą. Usiadła w fotelu na lewo od biurka, skrzyżo-
wała nogi i wsunęła sobie Yale pod pachę, jakby to była najnowsza torebka z kolekcji Hermes
Birkin. Yale zaczęła zawodzić w proteście, ale Eleanor nadal się uśmiechała, jakby nie bardzo
wiedziała, co zrobić.
Blair wierciła się niespokojnie. Czy pani M., widząc jej matkę, nie rozumiała, dlacze-
go Blair musiała zamieszkać w hotelu?
- Blair ostatniej nocy spała u mnie - skłamała Serena. Jak na kogoś, kto przypominał
Barbie z Upper East Side, potrafiła naprawdę szybko reagować, niezależnie od sytuacji. - Pro-
szę spojrzeć, pożyczyła ode mnie mundurek.
- To dlaczego przez cały ranek musiałam odpowiadać na telefony rodziców uczennic,
tych obecnych i tych przyszłych, zatroskanych o swoje córki, które mogą wylądować w hote-
lu z pijanymi gwiazdami rocka? - zapytała ostro pani M. - Otrzymałam nawet telefon z wy-
dawnictwa. Poinformowano mnie, że w przyszłym roku Constance Billard przypadnie za-
szczyt wpisania na ich listę pięciu najlepszych szkół, do których należy wysłać córkę, jeśli się
pragnie, aby została sławą albo spotykała się ze sławą.
- Super - wyrwało się Jenny, która natychmiast pożałowała swojej reakcji.
Pani M. rzuciła jej spojrzenie, które mówiło: „nawet nie waż się zaczynać, ty bezczel-
na smarkulo”. Dyrektorka nie miała pojęcia, co doradzić Eleanor w kwestii wychowywania
córki. Pewnie nieraz jej się to zdarzało, zważywszy, że większość rodziców uczennic z Con-
stance Billard nie wychowywało córek samodzielnie. Wyręczali się wieloma ludźmi.
- Jestem pewna, że jeśli dziewczęta były razem, nie mogły za bardzo nabroić - stwier-
dziła Eleanor z większym sprytem, niż Blair by ją o to podejrzewała.
- Nawet nie wychodziłyśmy z pokoju - dodała Blair i znowu ugryzła się w język.
O co właściwie chodzi? Serena przecież powiedziała, że nocowały u niej.
Wtedy w drzwiach pojawiła się matka Sereny, Lillian van der Woodsen, oraz ojciec
Jenny, Rufus Humphrey. Rufus nie przywykł do wychodzenia z domu, a nawet budzenia się
przed jedenastą i był jeszcze bardziej niż zwykle potargany i rozwichrzony. Długie szpakowa-
te włosy upiął do góry w kok ogromną, błyszczącą fioletową spinką, którą Jenny kupiła w
czwartej klasie. Miał na sobie szare spodnie od dresu, które przycięto do połowy łydki, i czer-
woną flanelową koszulę z podwiniętymi rękawami. Z kieszeni na piersi wystawała mu paczka
cameli - Buty miał całkiem w porządku - brązowe mokasyny - tyle że źle wyglądały ze
spodniami od dresu i naprawdę fatalnie na gołych stopach.
Pani van der Woodsen jak zwykle wyglądała szykownie i była całkowicie opanowana.
Roztaczała woń świeżo ściętych lilii i francuskiego mydła. Skrzyżowała długie, opalone ręce
na piersi, nie zważając na to, że pogniecie sobie lnianą miętową sukienkę od Chanel. Chciała
mieć absolutną pewność, że żadną częścią swojego ciała nie zbliży się za bardzo do Rufusa.
- Przepraszam za spóźnienie na ten proces inkwizycji - burkną! Rufus. Rzucił Jenny
groźne spojrzenie. - Za nic w świecie nie chciałbym tego przegapić.
Pani van der Woodsen podeszła do dyrektorki i uprzejmie pocałowała ją w policzek.
To był pocałunek w stylu tych, jakimi dobroczyńcy obdarzają dyrektorów organizacji, którym
hojnie przekazują miliony dolarów.
- To przeze mnie dziewczęta spóźniły się do szkoły - przyznała się pani van der Wo-
odsen. - Kierowca miał szybko odebrać moją sukienkę z pralni chemicznej, więc musiały iść
piechotą.
Serena rzuciła matce pełne wdzięczności spojrzenie, a matka zmrużyła oczy z milczą-
cym zrozumieniem.
Teraz już wiemy, po kim Serena odziedziczyła umiejętność wykorzystywania swojego
wdzięku w trudnych sytuacjach.
Mała Yale nagle wydała z siebie odgłos, który publicznie mogą wydawać tylko malut-
kie dzieci. Eleanor wyciągnęła komórkę i wybrała numer do niańki. Miała już dość tego
umacniania więzi, serdecznie dość. Nie zamierzała ryzykować, że przyjdzie jej zmieniać pie-
luchę.
- Zostań w samochodzie, zaraz przyjdę - poleciła gorączkowo.
Pani M. jakby nagle zdała sobie sprawę z tego, że w gabinecie znajduje się zbyt wiele
osób i jeśli czegoś nie zrobi, sytuacja stanie się naprawdę dziwaczna.
Chociaż już było wystarczająco dziwacznie.
Westchnęła ciężko, jakby weekend w Woodstock przy koszeniu siana z Vondą skoń-
czył się zbyt szybko i zbliżał się czas, żeby pomyśleć o wcześniejszej emeryturze.
- Sereno, Blair. Jesteście w ostatniej klasie, a wasi rodzice to zajęci ludzie. Zostańmy
więc przy tym: może już niewiele brakuje wam do dorosłości, ale wolę, żebyście spały we
własnych łóżkach, zwłaszcza jeśli następnego dnia jest szkoła.
Eleanor kiwnęła głową i pospiesznie zgarnęła zawodzącą Yale do nosidełka. Najwy-
raźniej nie mogła się doczekać, kiedy bezpiecznie odda córkę w sprawne ręce niani. Pani van
der Woodsen uśmiechnęła się smutno, jakby była pewna, że jakkolwiek Serena narozrabia, da
się to łatwo załagodzić demokratycznym pocałunkiem w policzek i obietnicą większej dotacji
na fundusz rozwojowy Constance Billard. Rufus chrząknął, jakby nie mógł się doczekać, kie-
dy zostanie sam na sam z Jenny oraz panią M.. żeby mógł wygarnąć obu, co o tym wszystkim
myśli.
Rozległ się dzwonek oznaczający koniec pierwszej tury zajęć.
- Możemy już iść do klasy? - zapytała słodko Blair, jakby przegapienie WF - u rzeczy-
wiście mogło jej popsuć dzień.
- Możecie - zgodziła się pani M.
Serena i Blair wstały, zostawiając Jenny samą na kanapie.
- Tylko pamiętajcie, dziewczęta - dodała dyrektorka - college mogą odwołać decyzję o
waszym przyjęciu, jeżeli nie utrzymacie stosownego poziomu.
- Dziękujemy za ostrzeżenie - odparła Serena, posłusznie kiwając głową i prawie dy-
gając.
Potem złapała Blair za łokieć i wyciągnęła ją z gabinetu. Pocałowały się z matkami na
pożegnanie i ruszyły schodami do szatni dla najstarszej klasy, trzy razy po drodze powtarza-
jąc sobie po drodze pod nosem: „Co to do cholery było?”
- Jennifer - powiedzieli pani M. i Rufus niemal jednym głosem.
Jenny skrzyżowała nogi w kostkach i przysiadła na dłoniach. Poczuła się bardzo mała
i jak na widelcu, kiedy starsze koleżanki wyszły. Ojciec usiadł obok niej na kanapie i objął ją
za ramię. Pachniał nieświeżymi bajglami z cebulą i kiepską kawą. W spodniach miał powypa-
lane papierosami maleńkie dziurki.
- Zawsze byłaś dobrym dzieckiem. - Uścisnął córkę. - Dobre oceny. Wspaniała artyst-
ka. Dużo czytałaś. Byłaś miła dla ojca. Przeważnie. - Rzucił pani M. rozbawione spojrzenie. -
Chcesz mi powiedzieć, że przez wszystkie te lata odnosiłem mylne wrażenie?
Pani M. po raz pierwszy od tygodni szczerze się uśmiechnęła. Lubiła Rufusa Humph-
reya. Jasne: wyglądał niechlujnie i nieodpowiednio się zachowywał, ale był samotnym ojcem,
który wychowywał dwójkę dzieci i odwalał przy tym kawał niezłej roboty. Jedyny kłopot w
tym. że mieszkał po drugiej stronie parku i nie przestrzegał reguł, zgodnie z którymi grała
reszta mieszkańców Upper East Side, odkąd zaczęli żłobek przy Brick Church na Park Ave-
nue. Nigdy nie dał nawet centa w darze dla szkoły ani nie brał udziału w zbieraniu funduszy,
Nigdy nie zaproponował, że wybuduje szkole nową bibliotekę, salę gimnastyczną albo basen,
jeśli to zagwarantuje Jenny po ukończeniu szkoły miejsce w Harvardzie. Był też bardziej
opiekuńczy w stosunku do córki niż większość rodziców, z którymi dyrektorka miała do czy-
nienia, głównie dlatego, że sam zmieniał jej pieluchy, siedział przy niej, gdy nie mogła za-
snąć, i sam ją karał, gdy zrobiła coś źle, więc czuł większą odpowiedzialność za jej zachowa-
nie.
Rety, niezła wpadka.
Jenny miała nadzieję, że to jeden z tych jej zwariowanych snów, jakie często miewała,
kiedy zjadła za dużo czekoladowych pączków. Ale pączków, oczywiście, nie jadła. O ile pa-
miętała, na kolację zjadła tylko sześć paluszków chlebowych przywiezionych kurierem prosto
z Włoch do pewnego apartamentu w hotelu Plaza.
Nie wspominając o siódmym, który jako pamiątkę zawinęła w haftowany złotą nicią
hotelowy ręcznik.
- Dziękuję za bezzwłoczne zjawienie się, panie Humphrey - zaczęła pani M. - Muszę
przyznać, że się z panem zgadzam. Jennifer jest inteligentną, twórczą i zwykle niesprawiającą
kłopotów dziewczyną. Jednak ostatnio zaczyna słynąć z... różnych drobnych szaleństw, które
sprowokowały rodziców jej koleżanek do zadawania pytań.
Rufus z zakłopotaniem pociągnął się za brodę. Jako samozwańczy anarchista musiał
czuć się dość niezręcznie, siedząc w patriotycznym gabinecie pani M., przedstawicielki wła-
dzy, i wysłuchując jej wynurzeń o rzekomych wybrykach córki.
- Co ma pani na myśli. mówiąc o „różnych drobnych szaleństwach”?
Pani M. zdjęła okulary i ostrożnie złożyła je przed sobą.
- Panie Humphrey, czy zdaje pan sobie sprawę, że pana córka nie spędziła ostatniej
nocy w domu?
Rufus skinął głową.
- To jakiś problem?
Jenny zachichotała, a potem zasłoniła usta dłonią.
- A jak pan sobie wyobraża, gdzie była? - dopytywała się uporczywie pani M., a jej
miękka twarz lalki szmacianki stawała się coraz bardziej surowa i zawzięta.
Rufus żachnął się, a Jenny wyczuła, że gotuje się w nim krew anarchisty.
- Nie muszę sobie wyobrażać, gdzie była. Powiedziała mi. Nocowała w domu przyja-
ciółki, Elise. Gdzieś tu w pobliżu.
- Elise Wells - wyjaśniła zachrypłym głosem Jenny. - Chodzi ze mną do klasy.
- Tak. Cóż. Elise nie spóźniła się dziś godzinę do szkoły. Właściwie to zjawiła się tu
punktualnie i... sama. Z kolei pana córka dopiero co przyjechała. To dlatego, że musiała poje-
chać do domu, żeby się przebrać, ponieważ spędziła noc w hotelu, w apartamencie, z dość
znanym zespołem rockowym.
Rufus rozdziawił usta, odsłaniając krzywe zęby z nalotem od kawy. Po raz pierwszy
odebrało mu mowę. Jenny skrzyżowała ręce na piersiach i wbiła wzrok w ciemnoniebieski
dywan.
- I to nie pierwsza jej wpadka - ciągnęła pani M. - Był też kompromitujący film z nią i
pewnym chłopcem, film, który kilka miesięcy temu krążył po Internecie. Po tym zajściu wy-
słałam panu lisi z sugestią, żeby Jennifer kilka razy w tygodniu spotkała się po szkole z tera-
peutą, ale pan nigdy nie odpowiedział. A w zeszłym miesiącu Jennifer pojawiła się w popu-
larnym czasopiśmie dla nastolatek w samym staniku do ćwiczeń, co zaniepokoiło sporą grupę
rodziców jej koleżanek. Głównie tych, którzy mają dorastających synów.
Rufus otarł twarz ręką.
- Jezu. Jenny - westchnął.
Nawet ona musiała przyznać, że pani M. powiedziała to tak, jakby Jenny była zwykłą
zdzirą - ale nie zamierzała się bronić. Poza tym zwykle była grzeczna, więc to było ekscytu-
jące okazać się dla odmiany złą dziewczyną.
- Więc zawiesicie ją czy jak? - zapytał ojciec.
Tak. poproszę, pomyślała z radością Jenny. I wyślijcie mnie prosto do szkoły z inter-
natem. Pani M. pokręciła głową.
- Jeszcze nie. To tylko ostrzeżenie. Jeśli jednak Jenny nadal będzie się zachowywała w
sposób rażący albo przysparzający trosk koleżankom i ich rodzicom, będę musiała przedsię-
wziąć środki, które zadbają o dobre imię szkoły.
Zadzwonił trzeci dzwonek, oznaczający rozpoczęcie się drugiej tury zajęć.
- Stracę lekcję łaciny - pisnęła Jenny. - Mogę już iść?
- Nie tak szybko, panienko! - wrzasnął ojciec, mocniej łapiąc ją za ramiona.
Rufus miał miękkie serce, ale potrafił stosować surowe środki dyscyplinarne, kiedy się
naprawdę wściekł.
- Już dobrze, możecie oboje wyjść - odparła pani M.
Odgarnęła włosy i skrzyżowała ręce na piersiach, wyglądając na lesbijkę jeszcze bar-
dziej niż zwykle.
Jenny skoczyła na równe nogi i pospiesznie wybiegła z gabinetu, zanim zdążył dorwać
ją ojciec i rzucić swoje ostatnie słowo oraz zanim pani M. zdołałaby odesłać ją do domu za
nieprzepisowy strój.
- Wygląda pan na zmęczonego, panie Humphrey. - Jenny usłyszała za plecami glos
dyrektorki. - Mam wspaniałą farmę w Woodstock. Proszę nas kiedyś odwiedzić.
- Woodstock... Uwielbiam Woodstock! - wykrzyknął Rufus. - Biwakowałem tam w
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym. Mieszkałem w furgonetce z kilkoma kumpla-
mi - poetami...
Jenny popędziła na górę na zajęcia z łaciny, dziwnie podekscytowana tym. jak niewie-
le brakowało, żeby wydalili ją z Constance. Co z tego, jeśli pojawiła się na zdjęciach w ru-
brykach z ploteczkami jako niezidentyfikowana, niska cizia o kręconych włosach, która za-
chowywała się w skandaliczny sposób? W końcu zostanie rozpoznana jako dziewczyna, która
zawsze trzyma się blisko Ravesów. Ludzie ciągle będą ją pytać, czy spotyka się z Damianem.
Będzie twarzą ze strony szóstej, tak jak zawsze o tym marzyła.
osobisty przypal N
- Pyrrusowe zwycięstwo - pan Knoeder. jak zawsze, mamrotał w sposób, za którym
absolutnie nie dało się podążyć. - Archibald. Jesteś tu z nami duchem?
Nate nie odrobił pracy domowej. Nawet nie bardzo wiedział, jaki jest dzień tygodnia.
Obudził się, wziął prysznic i podreptał do szkoły, mając nadzieję, że się zorientuje. A teraz
ten padalec, nauczyciel od historii, chciał, żeby odpowiedział mu na jakieś idiotyczne pytanie
dotyczące wojny w Wietnamie, o której wszyscy wiedzieli, że była totalnym przypałem.
- Pyrrus był greckim królem czy kimś takim, który skopał tyłek Rzymianom w czasie
jakiejś bitwy, ale było przy tym masę ofiar - usłyszał własne słowa Nate.
Nic dziwnego, że dostałem się do Yale i Brown, pomyślał. Jestem cholernym geniu-
szem!
- Właściwie to była bitwa pod Pyrrusem - poprawił go pan Knoeder. Zaczął pisać coś
na tablicy, jednocześnie grzebiąc małym palcem w uchu. Chłopcy ze szkoły Świętego Judy
nazywali go panem Bezinteresownym, bo nosił spodnie tak wysoko podciągnięte i tak obci-
słe, że absolutnie nie mógł mieć żadnego interesu. - Ale twoja odpowiedź jest z grubsza do-
bra.
Nate wyciągnął komórkę i zaczął pisać do Jeremy'ego, który siedział w tym samym
rzędzie, cztery ławki dalej.
EJ, DZIĘKI FRAJERZE - napisał.
WIDZIMY SIE POTEM? - odpisał Jeremy.
NIE. MAM SZLABAN - odpowiedział Nate.
PRZYKROŚĆ - B & TEN DZIECIAK - napisał Jeremy.
Nate pochylił się nad ławką i rzucił kumplowi rozdrażnione spojrzenie, mówiące „wy-
jaśnij, proszę”.
GOSTEK Z IMPREZY YALE, KTÓRY SPIKNAL SIE Z B - wytłumaczył Jere-
my.
Więc to z nim Blair wylądowała w łóżku zeszłego wieczoru. Nate był zbyt przygnę-
biony, żeby odpisać. Zostawił Blair samą na niecały dzień, a ona już musiała spiknąć się z ja-
kimś dupkiem na imprezie Yale, na którą pewnie nawet nie dostała zaproszenia? Powinien się
wściec. Zamiast tego jednak czuł się przygnębiony. Powinien zjawić się na tej imprezie.
Może nawet zabrałby ze sobą Blair. Mogliby rozmawiać o przyszłości, a potem pójść do łóż-
ka. Mogłoby być romantycznie. Ale on jak zwykle wszystko schrzanił.
Cóż, teraz już wie: może zdradzanie nie jest takie nieprzyjemne, ale bycie zdradzonym
zdecydowanie boli.
Chrzanić to, pomyślał Nate. Podniósł rękę.
- Panie Knoeder, czy mogę wyjść? Chyba się zatrułem.
No nie, daj spokój. Stać cię na więcej.
Pan Knoeder nawet go nie usłyszał. Siał odwrócony i był zajęty rysowaniem fioletową
kredą szczegółowej mapy Sajgonu. Nate napisał do Jeremy'ego smutne NARA, zebrał rzeczy
i wyśliznął się z klasy. Reszta kolegów z lekcji historii Stanów Zjednoczonych popatrzyła za
nim, zastanawiając się, dlaczego oni nie mają dość odwagi, żeby zrobić to samo.
Nate wrzucił książki do szafki w podziemiach i zatrzasnął drzwiczki. Pieprzyć prace
domowe, pieprzyć szkołę. Dostał się już do college'u, a skoro ma szlaban, równie dobrze
może siedzieć w domu, zajadać czekoladowe ciastka i palić trawę. Urwie się z reszty zajęć,
wypali wielkiego, grubego skręta, wypełni odpowiednie formularze i wyśle zadatek do Yale.
Co z tego, że obiecał Blair, że nie pójdzie do Yale, jeśli ona się tam nie dostanie? Wszystkie
obietnice, jakie sobie złożyli, zostały złamane, a prawda jest taka, że w Yale mają najlepszą
drużynę lacrosse i obiecali, że na drugim roku zostanie kapitanem. Chciał tam pójść, przez
wzgląd na Blair.
Z posępną stanowczością ruszył do domu. próbując pozbyć się z pamięci obrazu chu-
dego, chrapiącego dupka kradnącego cudze dziewczyny, który spał w hotelowym łóżku Blair.
Jednakże wysianie zadatku do Yale będzie zwycięstwem krwawo opłaconym. Kiedy Blair się
dowie, będzie zionąć ogniem.
Chyba że już jej nie zależy - co byłoby jeszcze bardziej przerażające.
D - przyszłość hip - hopu
Szkoła średnia Riverside mieściła się w ceglanym kościele zbudowanym pod koniec
pierwszej dekady dwudziestego wieku - najbardziej osobliwym budynku szkolnym w Upper
West Side. Główne wejście do szkoły znajdowało się przy West End Avenue - śliczne jasno-
czerwone drzwi, nad którymi wisiała tablica: P
RYWATNA
SZKOLĄ
ŚREDNIA
R
IVERSIDE
DLA
CHŁOP
-
CÓW
. Brzmiało to trochę żenująco, jakby to była szkoła dla jakichś bogatych dzieciaków. Na
szczęście uczniowie wchodzili bocznym wejściem, przez zwykłe czarne drzwi przy Siedem-
dziesiątej Siódmej - idealne miejsce, jeśli do szkoły chce się wślizgnąć człowiek spóźniony
dwie godziny.
Dan wszedł dumnie na ostatnie dziesięć minut zaawansowanych zajęć z angielskiego.
Miał na sobie hiphopowe spodnie i czarno - żółte trampki, które nosił na koncercie Ravesów
poprzedniego wieczoru, oraz ciemnoszarą koszulkę z wielkim czerwonym napisem na pier-
siach P
AN
C
UDOWNY
. Dostał ją od Monique. Ostatniego wieczoru spił się, śpiewał jak ostatni
sukinkot, a potem uprawiał odlotowy i absolutnie niezasłużony seks z piękną Francuzką na
ogromnym łóżku w hotelu Plaza. Bycie gwiazdą rocka to naprawdę fajna rzecz.
Nawet o tym nie myśl.
- Proszę, czyżby to mój najsławniejszy uczeń? - rzuciła oschle pani Solomon, kiedy
Dan powędrował na koniec klasy i zgarbił się, siadając w ławce.
Pani Solomon była świeżo po uniwerku i straszliwe wstydziła się tego, że po uszy za-
durzyła się w Danie. Zamiast obsypywać go pochwałami - bez wątpienia był najzdolniejszym
i najbardziej utalentowanym uczniem w tej klasie - to albo z niego szydziła i go krytykowała,
albo całkowicie go ignorowała. Pewnego razu, żeby ją sprawdzić, Dan przepisał esej na temat
nawyków pisarskich Virginii Woolf napisany przez słynnego krytyka literackiego Harolda
Blooma (jej opiekuna w Princeton) i oddał jej pracę pod swoim nazwiskiem. Pani Solomon
postawiła mu cztery z plusem, tak jak oceniała wszystkie jego prace z angielskiego, niezależ-
nie od tego, jak były dobre albo kiepskie.
- Rozmawialiśmy właśnie, czy na zakończenie omawiania tragedii Szekspira ma być
esej czy egzamin. Co ty na to, Dan? - Zasłoniła usta dłonią i dodała ironicznie. - Och, prze-
praszam, może masz już pseudonim sceniczny?
Dan zmarszczył brwi znad ławki, na której ktoś wyrył zielonym długopisem napis
ZDZIRA. Zwykle wolałby pisać pracę zamiast egzaminu, ale praca wymaga szukania mate-
riałów, szperania i wielu godzin pisania, podczas gdy egzamin jedynie pojawienia się na
dwóch godzinach zajęć.
Przynajmniej, jeśli nie masz zamiaru się uczyć, jak to było w przypadku Dana.
Teraz, kiedy był gwiazdą rocka, będzie jeździł w trasy, kręcił wideoklipy, podpisywał
albumy i opędzał się od kobiet i paparazzich. Dwie godziny jednego dnia na głupi egzamin z
angielskiego to zdecydowanie najlepsze rozwiązanie.
Pani Solomon miała skórę jak suszone jabłko, co sprawiało, że wyglądała na czter-
dzieści lat starszą, a jej włosy, które spinała na karku w koński ogon, miały popielaty kolor i
w ostrym świetle fluorescencyjnych lamp wyglądały na siwe. Uwielbiała koronkę i wybierała
bluzki w kremowym kolorze z koronkowymi kołnierzykami i mankietami, a do tego spódnice
z czarnej wełny do kolan, czarne pończochy i zaskakująco wysokie pantofle na cieniutkich
obcasach. Spódnice zawsze miała mocno obcisłe i chłopcy podejrzewali, że uważa się za naj-
seksowniejszą kobietę na świecie.
Fuj.
- Połowa klasy woli esej, polowa egzamin. Twój głos przeważy - wyjaśniła.
To znaczy, że cokolwiek wybierze, polowa klasy go znienawidzi.
Odchrząknął.
- Myślę, że egzamin będzie lepszym wskaźnikiem tego, ile się nauczyliśmy w ciągu
roku - oznajmił jak ostatni głupek.
- Czyżby? - zaszydził siedzący dwie ławki dalej Chuck Bass.
W Riverside nosiło się spodnie khaki albo sztruksy, w brązowo albo w czarne paski,
białe albo pastelowe koszule oraz czarne lub brązowe mokasyny i ciemne skarpetki. Chuck
miał na sobie czarny kombinezon od Prady rozpięty tak, że doskonale było widać jego opalo-
ną, świeżo wydepilowaną woskiem pierś i jasnokremowe skórzane sandały Camper, w któ-
rych widać było jego gładkie, świeżo po pedikiurze stopy. Na podłodze pod ławką Chucka z
pomarańczowo - czerwonej skórzanej torby z uszami Dooney & Bourke małpka Chucka wy-
sunęła futrzasty biały łebek i wyszczerzyła zęby.
Chuck właściwie nie zasługiwał, żeby być na zaawansowanych zajęciach z angielskie-
go. Ledwo potrafił poprawnie pisać, nigdy w życiu nie przeczytał całej książki i myślał, że
Beowulf to rodzaj futra na podszewkę do płaszczy, a nie średniowieczny epos angielski. Jed-
nak rodzice uparli się, aby syna wpisano na wszystkie zaawansowane zajęcia, dzięki czemu
miał się polem dostać do jakiegoś college'u. Okazało się to straszliwą pomyłką. Ponieważ
Chuck zdecydowanie bardziej wolał bywać na pokazach mody i robić zakupy, niż chodzić do
szkoły i odrabiać prace domowe, w zeszłym semestrze dostał ze wszystkiego najgorsze oceny
i nie przyjęto go do żadnego z college'ów, do których złożył papiery. Teraz czekała go akade-
mia wojskowa.
Czy był z tego powodu zgorzkniały? Z pewnością.
- Ej, Panie Cudowny - syknął do Dana Chuck. - Twoje dni w Ravesach są policzone.
Hę?
Dan zgarbił się w krześle i zaczął dłubać długopisem w ławce. Był gwiazdą rocka, nie
musiał słuchać tych pierdół. Ktoś go szurnął stopą w plecy.
- Wylatujesz - szepnął Bryce James, jeden z głupich kumpli Chucka. - Chyba że twoja
puszczalska siostra wkręci cię z powrotem.
Dan się zjeżył. Co do tego miała Jenny? O ile wiedział, jego siostra była tylko na do-
czepkę, jak zwykle. W końcu, jeśli czyjś starszy brat gra w znanym zespole, to wiadomo, że
chce się imprezować razem z nim i jego kumplami, nie?
- Słyszałem, że chce śpiewać - wyjaśnił Bryce. - Więc przespała się ze wszystkimi z
zespołu.
Dan odwrócił się gwałtownie i pokazał Bryce'owi palec, bo miał za dużego kaca, aby
wymyślić cokolwiek inteligentnego w odpowiedzi. Dziś rano Jenny wyszła z hotelu, zanim on
i Monique wstali, ale na co mogła sobie pozwolić zeszłego wieczoru, kiedy on był zajęty
czym innym? I dlaczego wszyscy o tym wiedzą?
- Wobec tego egzamin - ogłosiła pani Solomon.
Zapisała coś w notatniku, a potem wstała i podeszła do ławki Dana.
- Sama trochę jestem fanką Ravesów - mruknęła z lekko zarumienionymi policzkami.
- I naprawdę strasznie mnie to ciekawi... - Zatrzymała się przed Danem, oparła dłonie na ław-
ce, pochyliła się tak, że mógł wyczuć zapach bajgla z cebulowym serkiem, który jadła na
śniadanie. - Czy to prawda, że Damian ożenił się ze swoją szkolną sympatią? Jakąś Francuz-
ką? - zapytała głośno, najwyraźniej uważając, że to absolutny odlot, kiedy nauczyciel wie coś
o tak popularnym zespole jak Ravesi.
Danowi zaczęły się pocić dłonie. Wymacał w tylnej kieszeni workowatych spodni ca-
mele bez filtra. Czy w Riverside nie było żadnych przepisów na temat napastowania uczniów
przez nauczycieli?
Zostały tylko dwie minuty do końca zajęć. Mając nadzieję, że padnie odpowiedź na
pytanie pani Solomon, chłopcy cicho zebrali książki i zapięli plecaki.
Wskazówka minutowa zegara nad tablicą pełzła naprzód i korytarz przed klasą się
ożywił. Dan wstał, minął wścibską nauczycielkę i ruszył do drzwi.
Uratował go dzwonek.
e - mail wart odpowiedzi
Tego popołudnia w czasie zajęć w sali komputerowej Serenę kusiło, żeby napisać do
melodramatycznego artysty z Brown, do rozentuzjazmowanych dziwaczek z bractwa w Prin-
ceton i niespełnionego w miłości byczka z Harvardu i życzyć im dużo radości, bo ona teraz
zdecydowanie myśli tylko o Yale. Jednak zamiast tego ostatecznie usunęła je z kosza. W cza-
sie lunchu wysłała zadatek do Yale - jaka to ulga, wreszcie podjąć decyzje, nawet jeśli nie
mogła powiedzieć słowa na ten temat swojej najlepszej przyjaciółce. Przejrzała resztę listów,
aż w końcu trafiła na e - mail od nieznajomego.
Od: dpolk@raver.net
Do: Svdwoodsen@constancebillard.edu
Temat: nie wierz w to, co piszą
No więc... wszyscy o nas gadają. To bardzo pochlebiające.
Problem polega na tym, że nawet się nie znamy. Chcesz się spo-
tkać? Grupa znajomych wpadnie do mnie w Village w piątek wie-
czorem. Mam nadzieje, że masz czas. Damian
Serena zachichotała i uniosła się lekko na krześle, żeby poszukać w pracowni ciemno-
włosej głowy Blair. Jednak przyjaciółka pracowała w skupieniu i nawet nie zauważyła, że Se-
rena do niej macha. Pan Schneider, sztywniak, który pilnował uczennic przy komputerach i
miał zdeformowane nozdrza, spiorunował ją wzrokiem, Serena wróciła więc do poczty. Z wi-
deoklipów wiedziała, że gitarzysta Ravesów jest naprawdę wyjątkowo przystojny i utalento-
wany. Czy to nie byłoby szalone, gdyby zaczęli się spotykać, zamieniając mit w rzeczywi-
stość? Co z tego, że właściwie zdecydowała się wybrać poważną drogę i w przyszłym roku
zająć się na pełen etat studiami? To dopiero w przyszłym roku, a resztę tego może poświęcić
na niekończącą się zabawę. Kto wie - może nawet zmieni zdanie, odroczy pójście do college-
'u, zostanie fanką Ravesów i będzie jeździć z nimi w trasy przez następnych pięć lat!
A jeszcze chwilę temu taka była z siebie zadowolona, mając świadomość, że umie
podjąć decyzję.
Serena przez chwilę gryzła paznokcie, a potem kliknęła „odpowiedz” i na wpół obgry-
zionym, na wpół pomalowanym paznokciem wpisała odpowiedź w postaci trzech liter.
T - A - K.
niezbyt dobrana para
Blair grzebała w Internecie w poszukiwaniu prześlicznych butów od Jimmy'ego Choo,
które widziała w „W”, ale musiała jeszcze znaleźć swój rozmiar. Zrobiono je z zielonego je-
dwabiu, a na obcasach ręcznie inkrustowano serduszkami z macicy perłowej. Do sklepów na
całym świecie dostarczono tylko trzysta par, ale na pewno musiała się znaleźć jedna para w
rozmiarze siedem i pół, której jeszcze nikt nie zamówił - może w Mexico City albo Hongkon-
gu, gdzie zwykle mają mniejsze stopy.
Obok niej Vanessa Abrams pisała zawzięcie, pewnie tworząc jakąś stronę dla femini-
stek albo coś w tym rodzaju. Blair zerknęła na ekran sąsiadki. Szukam współlokatorki
- przeczytała nagłówek wypisany dużymi, wytłuszczonymi literami. Tylko kobiety!
Blair nigdy za bardzo nie przepadała za tą dziewczyną o ogolonej głowie, ubierająca
się tylko na czarno i kręcącą autorskie filmy. Każde słowo, które Vanessa wypowiadała na za-
jęciach, mówiło tak naprawdę „odzywam się tylko dlatego, że pytasz”, jakby była znacznie
mądrzejsza od wszystkich, nawet od nauczycieli. I w dodatku Blair zawsze podejrzewała, że
Vanessa woli dziewczyny.
- Rozmawiałam z jednym facetem w ten weekend. Okazało się, że to kompletny czu-
bek.
Blair zerknęła na Vanessę i zorientowała się, że to do niej.
- Postanowiłam zostać tylko przy zgłoszeniach dziewczyn - dodała Vanessa, wciskając
ENTER
dla podkreślenia słów.
Blair zacisnęła usta i poprawiła się na krześle. Najwyraźniej Vanessa naprawdę mówi-
ła do niej.
- Ja też w ten weekend poznałam faceta - przyznała się. Zagryzła usta i wskazała na
monitor Vanessy. - A po co właściwie szukasz współlokatorki? Dałabym wszystko, żeby
mieszkać sama.
Vanessa wzruszyła ramionami. I tak to było dziwne, że rozmawiała z tą jędzowatą
Blair Waldorf, a jeszcze dziwniejsze było to, że jej pytanie warte było przemyślenia.
- Moja siostra wyjechała w trasę po Europie. Sama nie wiem, chyba czuję się trochę
samotna - przyznała się Vanessa, nim zdążyła się ugryźć w język. Gdy tylko to powiedziała,
miała ochotę zatkać sobie usta. Dlaczego, do cholery, tłumaczę się Blair Waldorf?
- A co z twoim chłopakiem, tym dziwakiem? - Blair przygryzła język i się poprawiła. -
Z tym chłopakiem... od notatnika.
- Zerwaliśmy.
Blair kiwnęła głową. Kusiło ją. żeby powiedzieć, że też zerwała z chłopakiem i że też
czuje się samotna. Przyjrzała się dyskretnie Vanessie. Właściwie to spodobało się jej, że Va-
nessa nie ględzi, jakim to frajerem był jej ekschłopak, że nie marudzi z powodu prezentów,
które jej dał, nie przedrzeźnia idiotycznego sposobu, w jaki wiązał buty, i nie powtarza całej
tej smutnej opowieści. Powszechnie wiadomo było. że rodzice Vanessy mieszkają w Ver-
mont, więc jeśli jej siostra wyjechała, to naprawdę Vanessa mieszkała całkiem sama.
- Więc jak to jest? - zapytała Blair. - Rozmawiasz z potencjalnymi kandydatami?
Vanessa zastanawiała się, do czego zmierza ta rozmowa.
- Najpierw sprawdzam ich w rozmowie przez Internet i jeśli wypadają normalnie, to
spotykam się osobiście. Ale jak do tej pory, nie trafił się nikt normalny.
Blair nie mogła uwierzyć, że brała pod uwagę zamieszkanie z lesbijską, łysą Vanessą,
która nie ma przyjaciół, ale naprawdę musiała znaleźć sobie kąt. Jej własny dom był nie do
zniesienia, a po utarczce z panią M. dziś rano wiedziała, że nie może przez resztę roku miesz-
kać w hotelu Płaza, nie tracąc przy tym szansy na dostanie się do Yale. A co, jeśli będzie mu-
siała... przyjąć jakiegoś gościa? Mieszkanie bez rodziców, niań, pokojówek i kucharzy to ide-
alne miejsce, nawet jeśli przyjdzie jej mieszkać w brudnym, wstrętnym Williamsburgu. Może
nawet namówi Vanessę, żeby zatrudniły dekoratora i wprowadziły do mieszkania trochę kolo-
rów. Oczywiście nawet nie widziała jej domu, ale ponieważ od wieków chodziła z nią do
szkoły, była przekonana, że całe mieszkanie było urządzone na czarno. Mogłaby całkowicie
odmienić to miejsce, tak jak odmieniono w My Fair Lady Audrey Hepburn - wyglądała jak
strach na wróble i mól książkowy, a zamieniła się w olśniewającą modelkę.
- Więc przeprowadź rozmowę ze mną - zasugerowała.
- Ale... - sprzeciwiła się Vanessa. - Ja mieszkam w Brooklynie.
Blair obróciła kilka razy rubinowy pierścionek na palcu lewej dłoni.
- Wiem.
Westchnęła ciężko, patrząc na swoje pantofle z lakierowanej czarnej skórki na pła-
skich obcasach. Zamknęła oczy, próbując wyobrazić sobie siebie jako modną, ekscentryczną
osóbkę z Williamsburga. Nosiłaby zgniłozielone koszulki z ironicznymi napisami typu
W
ILLIAMSBURG
-
WYMARZONE
DLA
ROMANTYCZNYCH
KOCHANKÓW
. Piłaby czarną kawę. Nosiłaby
trampki Converse bez skarpetek i fioletową plastikową torebkę w starym stylu. Zrobiłaby so-
bie pomarańczowe pasemka i nosiłaby ciemne okulary w ośmiokątnych, kanciastych opraw-
kach. Jadałaby falafele. Pisałaby wiersze. Zaczęłaby nosić kolczyk w ustach i zrobiłaby sobie
tatuaż! Och, Nate'a szlag by trafił!
Na twarzy Blair pojawił się uśmiech.
- Zawsze chciałam zamieszkać na Brooklynie.
Akurat.
- Nie, ty - - zaczęła Vanessa, zamierzając wyperswadować koleżance ten pomysł.
- Masz kablówkę, magnetowid i odtwarzacz DVD, nie? - zapytała Blair.
Czekajcie no, kto tu kogo miał przepytywać?
- Muszę oglądać moje filmy - upierała się Blair, jak stara kura domowa, która nie
przeżyje bez dziennej dawki swoich ulubionych programów.
- Filmy? - powtórzyła Vanessa, zastanawiając się, czy Blair całkiem odbiło.
Zapomniała, że Blair była wielką fanką starych filmów. W listopadzie wzięła nawet
udział w szkolnym konkursie filmowym. Jej dzieło składało się z powtórek pierwszych dzie-
sięciu minut Śniadania u Tiffany'ego z różnym podkładem muzycznym, ponieważ jej zdaniem
to było najlepsze pierwsze dziesięć minut w dziejach filmu. Vanessa wygrała konkurs swoją
wersją Wojny i pokoju, w której główną rolę umierającego księcia Andrieja grał jej niegdy-
siejszy najlepszy przyjaciel, Dan Humphrey. To było, zanim pierwszy raz się pocałowali. Va-
nessa miała wrażenie, że całe wieki temu.
- Wszystko z Audrey Hepburn. Albo Jimmym Stewartem. Albo Cary Grantem. Albo
Lauren Bacall - wyjaśniła jednym tchem Blair. - I oczywiście Przeminęło z wiatrem.
Jeśli czegoś Vanessa miała w nadmiarze, to właśnie sprzętu filmowego, telewizorów,
magnetowidów i DVD.
- Nie martw się. W przyszłym roku zaczynam specjalizację filmową na NYU. Mam
wszystko - zapewniła ją Vanessa. - Całą klasykę.
- A jak dojeżdżasz do szkoły? - dopytywała się Blair, zastanawiając się, czy będzie
musiała zrobić prawo jazdy. Nie spuszczając oczu z monitora, poruszała myszką, udając, że
pracuje. - Trzeba przejechać jakiś most czy coś?
Zważywszy, że Manhattan to wyspa, to tak, pewnie trzeba będzie zaliczyć jakiś most.
Vanessa postanowiła ustąpić. W końcu to niemożliwe, żeby Blair Waldorf rzeczywi-
ście chciała zamieszkać w jej zapuszczonym, zabazgranym graffiti domu w Brooklynie.
- Pociąg L dojeżdża do Union Square, a potem przesiadam się w szóstkę.
Co proszę?
Blair zmarszczyła brwi. Czy ona mówiła o metrze?
- A jeśli pogoda jest naprawdę kiepska albo bardzo się spieszę, to wzywam taksówkę -
przyznała Vanessa.
Aha!
- A masz coś przeciwko... no wiesz, odwiedzinom? - zapytała Blair.
Ma na myśli męskie odwiedziny?
Vanessa się roześmiała.
- Nie, jeśli goście nie śmierdzą i przynoszą jedzenie.
Blair z pełną powagą pokiwała głową. Miałaby własne mieszkanie, w którym mogłaby
uprawiać dziki, szalony seks ze Stanem 5 albo jakimkolwiek innym chłopakiem, którego by
wybrała. Stałaby się najbardziej seksowną i wytatuowaną dziewczyną w Williamsburgu. Nate
oszalałby z żalu.
- Myślę, że mogłoby nam się udać, nie?
Vanessa z wrażenia nawet nie mrugnęła.
- Ale my się nie cierpimy - stwierdziła rzeczowo.
Blair przewróciła oczami i stuknęła Vanessę opalonym kolanem.
- Ej, nie bądź taką snobką - mruknęła z urazą, wchodząc w rolę nowej, zaginionej,
ekstrawaganckiej siostry Vanessy. - A co do problemów z chłopakiem... - ciągnęła, jakby po-
przedni temat został zamknięty - problem polega na tym, bez urazy, że przyciągają cię, idę o
zakład, raczej „alternatywni” faceci, tacy jak ty... - Blair ugryzła się w język, kiedy nagle do-
znała olśnienia.
Nie miała pojęcia, dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślała, ale jej tak zwany
przyrodni brat z dredami i ogolona, ubierająca się na czarno Vanessa stanowiliby absolutnie
idealną parę! Mogliby nawzajem malować sobie na czarno paznokcie u nóg, gotować wegeta-
riańskie sushi, filmować swoje włosy tudzież ich brak i zabawiać na tysiące innych sposobów,
podczas gdy Blair uwodziłaby chłopaka, który wkręci ją do Yale.
Widzicie, może Williamsburg to rzeczywiście wymarzone miejsce dla kochanków!
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
DZIWNA PARA
Kto by to wymyślił? Dziewczyna, która nie może żyć bez szpilek Manolo za osiemset dolarów, wpro-
wadziła się na okres próbny do koleżanki z klasy, która nigdy w życiu nie włożyła niczego poza podku-
tymi martensami i czarnymi podkolanówkami Danskin. Jedno jest pewne: nie będą sobie pożyczać
ciuchów. Ale ponieważ pochodzą z dwóch różnych planet, na pewno będą miały o czym rozmawiać i
wiele się od siebie nauczą.
Przykładowa rozmowa:
- Widziałaś pędzel do pudru brązującego?
- A co, malujesz coś do szkoły?
Przyjmuję zakłady, jak długo potrwa to szaleństwo!
QUE CATASTROPHE!
Plotki mówią też, że pewna francuska hipiska nosząca batikowe sukienki rozgłosiła całemu światu, że
ona i nasz ulubiony, wiecznie ujarany zawodnik lacrosse nie tylko się spotykają, ale są po uszy w so-
bie zakochani! Ups.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Zgłosiłam się na ochotnika do biura rekrutacji w naszym college'u, który - tak się składa -
należy do prestiżowych uniwersytetów Ivy League. Ja i moje przyjaciółki poświęciłyśmy
mnóstwo czasu, żeby namówić na studia u nas jedną z przyjętych. Uważamy, że idealnie
pasowałaby do naszego bractwa. Jest prześliczna, mądra i utalentowana, tak jak my
wszystkie. Kłopot w tym, że nie odpowiedziała na żaden z naszych e - maili. Wiem, że to
zabrzmi czerstwo, ale może powinnyśmy wystać jej jakąś paczkę czy coś takiego? Myślisz,
że to by pomogło?
Mała z Princeton
O:
Droga Mała z Princeton!
Przykro mi to mówić, ale chyba nie pomoże.
P
Na celowniku
C w Tower Records kupuje piracką wersję najnowszego singla Ravesów, na którym występuje nie kto
inny jak D, osoba, której nie znosi, jak chyba nikogo innego na świecie. Nie może się oprzeć muzyce
czy słowom? K i I sprawdzają próbki kosmetyków Origins do cery trądzikowej w sklepie przy Madison
Avenue i niechcący wsuwają do torebek kilka darmowych próbek, gdy sprzedawczyni odwraca się do
nich tyłem. B i V nachalnie częstują faceta od dostaw ze spożywczego truflami Godivy, żeby wniósł im
zakupy na drugie piętro, pod drzwi mieszkania. I gdzie się podziały te czarno - białe bawełniane zasło-
ny z obfitymi falbankami, które widzieliśmy w oknach? Chyba obie uczą się kompromisów!
CISZA PRZED BURZĄ
W tym tygodniu zauważyłam, że koleżanki z klasy kręcą się przed szkołą po lekcjach i gawędzą o wa-
kacyjnych planach, popijając mrożoną kawę. Kilka tygodni temu urywałyśmy się z lekcji, żeby poopa-
lać się w parku, posłuchać MP3 i prawie się do siebie nie odzywałyśmy. Teraz nie wiemy, co ze sobą
zrobić, i nie możemy znieść samotności. Zwalcie to na pochmurny, wilgotny, duszny maj i fakt, że za
niecałe cztery tygodnie niektórzy z nas więcej się nie zobaczą. Jestem też przekonana, że coś się szy-
kuje. Tylko patrzcie: przyjdzie piątek i rozpęta się piekło.
Z radością się zjawię!
Wiem, że mnie kochacie.
plotkara
na S nie robi to wrażenia
Okrągła sumka z funduszu założonego przez jego pradziadka, który miał udział w wy-
nalezieniu zapięcia na rzepy, oraz pieniądze z pierwszej, przebojowej płyty Ravesów Jimmy i
Jane pozwoliły dwudziestotrzyletniemu Damianowi Polkowi kupić ładniutki, trzypiętrowy
dom otynkowany na biało, z czerwonymi okiennicami. Znajdował się przy osobliwej ulicy -
Bedford Street w West Village. Bedford Street ciągnęła się raptem przez trzy kwartały. Pełno
było przy niej intymnych restauracyjek, przytulnych kafejek, zabytkowych domów, słynnych
z czasów prohibicji nocnych klubów oraz przystojnych gejów wyprowadzających na spacer
małe pieski. Z zewnątrz dom Damiana wyglądał jak zabytkowy domek dla lalek, ale w środku
powalał nowoczesnym, minimalistycznym białym wystrojem. Plotki mówiły, że chociaż na
scenie Damian nosił się kolorowo, w domu ubierał się tylko na biało i nie pozwalał, aby jego
goście wkładali cokolwiek innego oprócz bieli, choćby to były niebieskie dżinsy.
Szkoda, że zapomniał poinformować o tym pewne osoby.
Frontowe drzwi były otwarte. Serena weszła po marmurowych schodach na pierwsze
piętro. Miała na sobie ulubione rozszerzane dżinsy Blue Cult, króciutką jaskraworóżową ko-
szulkę oraz zwariowane jaskraworóżowe sandały Hollywoold na platformach, w których cho-
dzenie stanowiło prawdziwe wyzwanie. Słyszała jakiś psychodeliczny jazz, brzęk szkła i po-
mruk głosów.
Jenny Humphrey siedziała ze skrzyżowanymi nogami na białym lakierowanym blacie
w rozległej, otwartej, białej kuchni Damiana i piła mleko. Włosy uczesała w dwa kucyki.
Miała na sobie biały, bawełniany podkoszulek i białe bawełniane bokserki.
- Hej! - krzyknęła, zeskakując z blatu, aby przywitać Serenę. - Damian wspomniał, że
przyjdziesz. Bierze prysznic. - Podbiegła do niej boso i przechyliła biały jak lilia podbródek,
żeby pocałować Serenę w policzek. - Tak się cieszę, że tu jesteś.
No proszę, mała gospodyni! Co za zmiana! Jeszcze w zeszłym tygodniu Jenny szalała
z radości, kiedy Serena zaprosiła ją do domu. I nie miała przypadkiem szlabanu na spotkania
z zespołem?
No tak, tylko kogo to obchodzi?
- Wymknęłam się z domu - szepnęła Jenny. - Tata ogląda jakiś nudny film dokumen-
talny o Allenie Ginsbergu. Myśli, że siedzę w pokoju i maluję albo coś takiego.
Aha, malowanie. To była jej jedyna rozrywka, kiedy była młoda i niewinna.
Serena uśmiechnęła się do swojej małej protegowanej o kręconych włosach. Czuła się
dziwnie nie na miejscu. Pozostali goście rozkładali się na długiej, zamszowej białej sofie w
sklepionym białym salonie połączonym z kuchnią. Od stóp do głów ubrani byli w biel, pili
ogromne martini z dżinem z gotowanymi jajkami pływającymi w kieliszkach. Jedna ze ścian
salonu była ozdobiona wyciętymi z papieru śnieżynkami - takimi, jakie się wycina w przed-
szkolu, a na drugiej ścianie wymalowano półki z białymi książkami.
Bo prawdziwe książki są zbyt kolorowe?
Wysoki, chudy chłopak siedział na wełnianym dywaniku udającym skórę niedźwie-
dzia polarnego. Miał na sobie tylko biały szlafrok. Obok niego leżał ogromny brązowo - czar-
ny pies z wielkim pyskiem wtulonym w kolana chłopaka - jedyna barwna rzecz w tym cał-
kiem białym pomieszczeniu.
- U - la - la! - zaćwierkała Jenny, gdy zjawił się Damian, nadal mokry po prysznicu.
Miał na sobie tylko białe, kaszmirowe spodnie od dresu. Rude włosy były jeszcze wilgotne.
Krople wody zebrały mu się w zagłębieniach obojczyków. Pierś i ramiona miał usiane drob-
nymi piegami i mocno umięśnione. I tak, zgadza się, był jeszcze przystojniejszy, niż widać to
było na okładkach płyt.
- Cześć. - Serena powitała go, czując się dziwnie onieśmielona spotkaniem z gwiazdą.
Jak to się stało, że nikt jej nie powiedział o obowiązującym tutaj białym stroju? Skąd miała to
wiedzieć?
- Teraz rozumiem, dlaczego wszyscy mówili, że powinienem cię poznać - stwierdził
odruchowo na jej widok Damian.
Serena zaczerwieniła się, słysząc komplement, ale nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Rzadko zdarzało się, że zapominała języka w gębie - van der Woodsenowie zostali tak wy-
chowywani, aby zawsze mówić odpowiednie rzeczy w odpowiedniej chwili.
Jenny wzięła dłoń Sereny, a potem Damiana, stając między nimi jak krągła druhna
podczas wzniosłej chwili zawarcia związku małżeńskiego.
- Musisz pokazać Serenie swoją sypialnię - oznajmiła Damianowi. Potem odwróciła
się do Sereny. - Jego sypialnia to czysty odlot.
Tak? A skąd ona o tym wie?
Damian wzruszył ramionami i zaczął iść w stronę salonu, ciągnąc za sobą Serenę i
Jenny.
- Chodźcie, siadajcie. Za minutę przywiozą Kelly and Ping.
- Super - odparła Serena, chociaż nie miała pojęcia, o czym mowa. Kelly and Ping -
kolejny zespół? Występ klaunów? Didżeje?
- Pychota. Najlepszy smażony makaron po tajsku! - powiedziała Jenny, jakby przez
cale życie zamawiała jedzenie z orientalnych knajpek w SoHo.
- Pychota - zgodziła się Serena.
Co się z nią dzieje? Nawet nie była głodna.
Jenny zostawiła ich i przysiadła na kolanie jakiegoś chłopaka. Miał ciemne włosy, do-
łeczki w policzkach i nosił biały kombinezon malarski. Przypominał perkusistę Ravesów,
Collinsa.
No bo to właśnie był on.
- Cześć, Serena - powitał ją Lloyd na swój arogancki, drwiący sposób. - Mam wraże-
nie, że już jesteśmy siostrami - powiedział, wymachując nadgarstkami i udając zaginionego
gejowskiego brata - bliźniaka Damiana.
- Damian właśnie nagrał, jak śpiewam dla siebie Sto lat. Chce to zmiksować z następ-
nym kawałkiem zespołu - oznajmiła Jenny wszystkim zainteresowanym. - Nie mogę się do-
czekać, kiedy Dan to usłyszy.
- Nie ma go tutaj? - zapytała Serena, rozglądając się wokół za chmurą dymu z cameli,
która zwykle otaczała głowę Dana Humphreya.
- Jeszcze nie - odparł Damian, a Serena wyczuła w jego głosie nutkę złości.
Dan i Serena spotykali się ostatniej jesieni, ale to był tylko epizod - jak wszystkie jej
związki - i teraz właściwie nie mieli ze sobą kontaktu. Ale nie chowali do siebie urazy. Milo
by było spotkać się czasem po przyjacielsku, skoro obydwoje kończą szkołę. Zastanawiała
się. czy Dan zamierza pójść w przyszłym roku do college'u, czy też zrobi sobie wolne na trasy
z zespołem?
- Cygaro? - zaproponował Damian, podsuwając jej pudełko. - Przyszły z Kuby wczo-
raj wieczorem.
- Paluszek chlebowy? - zapytał Lloyd, podrzucając paluszek w powietrze, jakby to
była pałeczka do perkusji, i łapiąc go w zęby. - Są z Wioch i wspaniale chrupią.
- Nie, dzięki - cicho odpowiedziała Serena.
Oto ona, imprezowa dziewczyna na superimprezie. A mimo to zupełnie nie miała na-
stroju na zabawę. Może zabawę psuł fakt. że wszyscy uważali, że ona i Damian są już razem.
A może widok Jenny - obraz jej samej sprzed dwóch, trzech lat - sprawił, że Serena zdała so-
bie sprawę z tego, że czas spróbować czegoś nowego. A może to dlatego, że przeżywała
ostatnie tygodnie w szkole średniej - ostatnie tygodnie przez wakacjami i przed Yale. Nie ob-
chodziły ja. gwiazdy rocka; po prostu chciała spędzić czas z przyjaciółmi.
Blair była teraz w mieszkaniu Vanessy w Williamsburgu - pewnie tapetowała łazienkę
we wzorek z różanych pączków albo coś w tym stylu - i tylko tam Serena miała ochotę teraz
być.
- Mogę skorzystać z łazienki? - zapytała.
Damian skierował ją za białe aksamitne zasłony, potem białym długim korytarzem do
wyłożonej białymi kafelkami z lustrzanym sufitem marmurowej łazienki. Serena zamknęła za
sobą drzwi, wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni błyszczyk MAC i nałożyła trochę na usta. Z
korytarza po drugiej stronie zasłon dobiegi ją dźwięk dzwonka do drzwi - przywieziono orien-
talne smakołyki z Kelly and Ping. Otworzyła drzwi łazienki i pobiegła korytarzem, przemyka-
jąc się obok grupy dostawców z powrotem na chodnik.
Czy tak postępuje dziewczyna słynąca z tańców na stole w barach całej Francji?
Dziewczyna, której nieokreślona część ciała została sfotografowana i rozklejona na autobu-
sach i pociągach metra w całym mieście? Wymyka się z imprezy, która jeszcze się nawet nie
zaczęła?
Z drugiej strony, to nieistotne, czy została na imprezie, czy nie. Niezależnie od tego,
co zrobi Serena, i tak nagłówki gazet będą o tym trąbić.
dziwna para
- Więc w tej szufladzie będziemy trzymać mleczka, żele nawilżające, toniki. peelingi,
maseczki i płyny do zmywania makijażu. Wszystkie żele do kąpieli będą w dolnej szufladzie,
najbliżej wanny. Widzisz? To dywanik z egipskiej bawełny do przykrycia tego lodowato zim-
nego linoleum. - Blair wskazała na brzoskwiniowy dywanik, który właśnie ułożyła w łazien-
ce.
Vanessa otworzyła szufladę w poobtlukiwanej kremowej toaletce pod urny walką.
Wszystko w niej zostało ułożone w porządku alfabetycznym i według kodu kolorów zgodnie
z pedantycznymi wytycznymi Blair. Nie znaczy to, że Vanessa miała jakiekolwiek własne ko-
smetyki. To wszystko i tak należało do Blair.
- Możesz pożyczać, co zechcesz - zaproponowała hojnie Blair.
Wyjęła maleńki porcelanowy słoiczek kremu do oczu La Mer i zaczęła wcierać odro-
binę pod oczy.
- Ten krem jest niesamowity - stwierdziła. - Szkoda tylko, że pachnie jak kosmetyk.
Nałożyła trochę kremu Vanessie pod oczy. Jednorazowe użycie niewiele zmieni, ale
gdyby namówiła Vanessę do codziennego używania, w ciągu tygodnia zniknęłyby te ogromne
worki pod oczami. Może nawet Vanessa pozwoliłaby, żeby całkowicie ją odmienić. Mogłyby
pójść razem na zakupy po dżinsy do Bloomingdale'a w SoHo, a może nawet kupiłyby dla Va-
nessy fajną perukę!
Marzenie ściętej głowy.
- Gdzie moja golarka? - burknęła Vanessa, odwracając twarz od Blair jak dziecko, któ-
re nie chce, żeby mu myć buzię. - Muszę golić głowę raz w tygodniu, sama rozumiesz.
- Golarka? - powtórzyła bezmyślnie Blair. Wskazała na torbę ze śmieciami przed
drzwiami łazienki. - Chyba tam. - Złapała pędzelek do brwi ze świeżo uporządkowanej szu-
flady i przesunęła nim po kłujących odrostach na głowie Vanessy. - Nie myślałaś nigdy o
tym, żeby je zapuścić...?
- Nie! - odparła niewzruszenie Vanessa, gwałtownie odsuwając pędzel.
Opróżniła torbę śmieci na brzoskwiniowy dywanik i odszukała swoją elektryczną go-
larkę. Włożyła ją do szuflady w toaletce obok zalotki Blair.
- Przepraszam, powinnam była najpierw zapytać - przyznała Blair.
- Nie szkodzi. - Vanessa dotknęła z zaciekawieniem zalotki. - A co to, do cholery,
jest?
Blair z zapałem złapała zalotkę i posadziła Vanessę na zamkniętej muszli klozetowej.
- Nie zamykaj oczu. I nie bój się, to nie boli. - Przysunęła zalotkę do rzęs Vanessy i
zmrużyła oczy. A potem ją odłożyła. - Wiesz co? Nie potrzebujesz tego. Masz gęste i podkrę-
cone rzęsy. - Zmrużyła znowu oczy, jakby nie mogła w to uwierzyć. - W gruncie rzeczy są po
prostu idealne.
Vanessa wstała i przyjrzała się swoim rzęsom w lustrze. Bardzo jej pochlebiały słowa
Blair, chociaż nigdy w życiu by się do tego nie przyznała.
- Możemy teraz coś zjeść, do cholery? Przez cały dzień urządzałyśmy mieszkanie.
Raz w życiu Blair była tak zajęta, że całkiem zapomniała o jedzeniu. To będzie ich
pierwszy wieczór w mieszkaniu, a ona przez całe popołudnie wypakowywała się i organizo-
wała. Swoją drogą Ciekawe, co Vanessa zwykle jada na kolację. Może sama gotuje?!
Wyszły z łazienki do aneksu kuchennego, przyglądając się mieszkaniu z rękoma na
biodrach. Dekorator wnętrz, który urządził dla matki Blair pokój dziecinny, przysłał ekipę
malarzy w środę i czwartek, kiedy Vanessa siedziała w szkole, i teraz całe mieszkanie było
seledynowo - szare - w kolorach nie za bardzo dziewczęcych, żeby nie raziły Vanessy. W
czwartek po szkole Vanessa odkryła nowe zasłony w Domsey, które jakoś mogła znieść
mimo wzorku z egzotycznych ptaków i palmowych liści, bo były biało - czarne. Dziś rano de-
korator przysłał sześć dwudziestowiecznych, nowoczesnych drewnianych krzeseł, mały owal-
ny stół do jadalni, rewelacyjny szklany stolik do kawy w kształcie fasolki firmy Noguchi oraz
dwa pufy z grochem z szarego zamszu, które teraz ciągle przestawiały w salonie, bo je to ba-
wiło.
- Nie wierzę, że to mówię, ale mi się podoba - przyznała Vanessa.
- Naprawdę? - zapytała ostrożnie Blair.
Mieszkanie przeszło gruntowną przemianę i wcale by się nie zdziwiła, gdyby Vanessa
wykopała ją za drzwi, nim zdążyłaby rozpakować swoje walizki od Louisa Vuittona.
- Mogłybyśmy zaprosić kogoś na kolację - powiedziała Vanessa, podchodząc do owal-
nego stołu z brzozy i poprawiając ustawienie nowoczesnych obrotowych krzeseł z takiego sa-
mego drewna. - Tyle że nie mam kogo.
Nikt nie urządzał imprez lepiej od Blair Waldorf. Nawet jeśli to była szykowna kola-
cyjka w stylu cyganerii z Brooklynu.
Wyciągnęła telefon komórkowy z kieszeni dżinsów i wybrała zaprogramowany numer
do Sereny.
- Jeśli nie jesteś jeszcze z tym gwiazdorem w łóżku, to może chcesz wpaść do mojego
nowego mieszkania na kolację?
- Właśnie do ciebie jadę - przyznała Serena. - Przykro mi jednak, że cię zawiodę, jadę
sama.
Drugi telefon był do Stana 5.
- Czemu dopiero teraz dzwonisz? - dopytywał się chłopak.
Wreszcie zatelefonowała do przyrodniego brata, Aarona.
- A co gotujecie? - zapytał podejrzliwie. - Mam przynieść trochę tempehu
Blair nie przemyślała jeszcze menu.
- Możemy zamówić coś z Nobu. - Zakryła dłonią mikrofon. - Mają Nobu na Brookly-
nie?
Vanessa pomachała jej przed nosem ulotką z pizzerii, a Blair zauważyła, że w dziale
dla wegetarian mają coś, co nazywa się Bezserowe Rajskie Ciasto.
- Nie martw się - powiedziała do brata. - Będzie coś i dla ciebie.
- A jaka właściwie jest ta Vanessa? - dopytywał się podejrzliwie Aaron.
Blair uśmiechnęła się szelmowsko.
- Ja już wiem, a ty się dowiesz.
tempeh - półprodukt sojowy poddany fermentacji (przyp. tłum.).
nawet francuzki bywają spławiane
- Allo? - W domofonie Nate'a rozległ się charakterystyczny angielski z francuskim ak-
centem. - Mogę wejść?
Nate na cały tydzień zamknął się w swoim pokoju. Palił trawkę i grał w Grand Theft
Auto: San Andreas na Xboksie. Nie przyjmował w tym czasie żadnych gości poza Jeremym,
Anthonym i Charliem, którzy wpadali co jakiś czas. żeby uzupełnić mu zapasy i poopowia-
dać, co dzieje się w szkole. Cale skrzydło domu, które zajmowali, pachniało niedojedzonym
burrito, rozlaną wodą z fajki i chrupkami serowymi o smaku pizzy. Ale i tak nikt poza Nate-
'em tego nie wąchał. Rodzice dali mu szlaban, po czym popłynęli na „Charlotte” rzeką Hud-
son, żeby odwiedzić przyjaciół w Kingston i mieć pewność, że Nate nie ukradnie ponownie
łodzi przed ich charytatywnym rejsem. Gdyby tylko nie zawalił sprawy z Blair, mieliby dla
siebie cały dom i mogliby uprawiać seks nawet na fortepianie w salonie, gdyby naszła ich
taka ochota.
Cóż.
- Jestem chory - skłamał. - To naprawdę zaraźliwe. Od tygodnia nie chodzę do szkoły.
- Nie szkodzi, ja też jestem chora! - Lexie odpowiedziała wesoło i na dowód zakaszla-
ła. - Podzielimy się zarazkami!
Pyszna zabawa!
Nate właśnie ukradł hummera, ale Lexie rozproszyła jego uwagę i teraz miał na tyłku
gliniarzy. Kopnął konsolę i oblizał spękane od fajki wargi. Czuł w ustach smak jak po smole
o aromacie marihuany. Nie zmieniał koszuli od wielu dni. sam nie pamiętał, od ilu.
- Śmierdzę - przyznał się. - Serio. I to mocno.
- Weźmiemy kąpiel - oznajmiła radośnie Lexie. - Wpuść mnie. Zafunduję ci masahż,
mon chéri - dodała z jeszcze wyraźniejszym francuskich akcentem niż wcześniej.
Nate zorientował się, że dziewczyna nie zamierza się poddać, a poza tym Blair sama
go ostatnio zdradziła. Lexie była ładniutka i najwyraźniej napalona, a on naprawdę się nudził.
- Dobra - odparł powoli i już miał przycisnąć guzik, żeby ją wpuścić.
- Och, kocham cię! - wykrzyknęła do domofonu Lexie.
Nate zamrugał powoli. Czy ona użyła tego słowa? Opuścił rękę. Dziewczyny - wiecz-
nie się w nim zakochiwały i tylko przysparzały mu problemów. Blair, Serena, Jennifer, Geor-
gie, a teraz ta napalona hipiska ze sztucznym francuskim akcentem - Lexie.
No nie, czyżby doznał kolejnego objawienia?
Dowcip polegał na tym, że on właśnie kończył szkołę i zamierzał wyjechać do Yale.
Chciał się spotykać z dziewczynami, z którymi dorastał, które od zawsze znal i kochał. A nie
z jakąś nową laską.
A już na pewno nie z taką, która nawet nie mówi w tym samym języku, co on.
- Słuchaj, mam szlaban - odparł stanowczo. - Wracaj do domu.
- Mais non! - jęknęła Lexie i zaczęła płakać.
Mais oui.
S przyzna się czy stchórzy?
Drzwi do mieszkania Vanessy i Blair były otwarte. Serena weszła do środka i rozdzia-
wiła świeżo pomalowane błyszczykiem usta. widząc, jak zmienił się wystrój od czasu uro-
dzinowej imprezki u Vanessy. Raptem parę tygodni temu w oknach wisiały czarne prześciera-
dła i tynk sypał się na praktycznie gołe podłogi. Teraz ściany były świeżo pomalowane i
wszędzie stały nowoczesne meble. Pachnące olejkiem cytronelowym świece paliły się na sto-
liku do kawy, a w otwartych oknach w salonie wydymały się czarno - białe bawełniane za-
słony.
- Wow! - mruknęła.
- Wiem! - zawołała z kuchni Vanessa, która była zajęta napełnianiem małych, cera-
micznych miseczek oliwkami, drobnymi marchewkami i migdałami prażonymi w sosie sojo-
wym tamari, żeby goście mieli co pogryzać, nim przywiozą pizzę.
- Uwierzysz? - zamachnęła się wysoko bladą nogą i pomachała stopą, żeby Serena zo-
baczyła, że Vanessa pożyczyła od Blair czarne pantofle z lakierowanej skóry z obcasami na
klinie. - Podobają ci się moje buty?
Blair wybiegała boso z sypialni z pustą szklaneczką do whisky. W obcisłej czarnej ko-
szulce, w krótkiej czarnej dżinsowej spódniczce Seven i z nowoczesną srebrzystoróżową
szminką na ustach wyglądała bardzo w brooklyńskim stylu. Pocałowała Serenę w policzek.
- Prawda, że jest super? - zapytała, wyglądając na szczerze podekscytowaną.
Gdy stała w taksówce w korku na moście Williamsburg. Serena zastanawiała się, czy
nie powiedzieć Blair, że postanowiła pójść na Yale. Ale teraz, gdy stały twarzą w twarz, czu-
ła, że stchórzy.
Włożyła rękę do szklanki Blair i wykradła kostkę lodu przesiąkniętą wódką z toni-
kiem.
- Mam nadzieję, że zrobiłyście zdjęcia przed i po.
- Nie martw się. - Vanessa wyszła z kuchni, głośno tupiąc butami Blair, i podała Sere-
nie wódkę z tonikiem. - Mam nawet zdjęcia tyłków malarzy.
No pewnie, że ma.
Dziewczyny przysiadły na starym materacu Ruby, któremu zafundowano nową tapi-
cerkę z. szarego sztucznego zamszu i ramę z brzozy.
- Więc co się stało z Damianem? - dopytywała się Blair. - Myślałam, że będziemy ju-
tro czytać o was w gazecie.
Serena podwinęła dżinsy aż do kościstych kolan.
- Hm... Jest przystojny i w ogóle. ale... - Zawahała się na chwilę i z powrotem spuściła
nogawki spodni. Wzięła łyk wódki i szybko zmieniła temat. - Więc kto dziś przychodzi?
Blair przygryzła usta. Nie przyszło jej do głowy, że Serena kiedykolwiek może wylą-
dować bez pary.
- Nie spodoba ci się to, ale zaprosiłam tego Stanforda Parrisa z imprezy Yale. I Aaro-
na, no wiesz, mojego przyrodniego brata. Myślę, że będą do siebie pasowali z Vanessą. Są dla
siebie stworzeni.
Vanessa wzięła potężny łyk coli z rumem.
- Zobaczymy. - Beknęła głośno.
Wielkie ciemnoniebieskie oczy Sereny zabłysły, gdy trawiła tę informację. Właściwie
to przez tydzień albo dwa tej zimy była zakochana w Aaronie, ale minęło dość czasu, żeby za-
ciąć traktować go jak kumpla. I Blair miała rację - Vanessa i Aaron idealnie do siebie pasowa-
li.
- Świetnie - stwierdziła uprzejmie, chociaż osobiście uważała, że Stan 5 to zarozumia-
ły dupek.
Na dole rozległ się dzwonek. Blair i Vanessa zerwały się z miejsc i rzuciły do okna
wychodzącego na ulicę. Na chodniku stali Aaron Rose i Stanford Parris 5. Obaj patrzyli nie-
pewnie na mieszkanie na pierwszym piętrze.
- O mój Boże. już są! - pisnęły jednocześnie dziwnie dobrane współlokatorki.
Nagle Serena poczuła się jak przyzwoitka na całonocnej imprezie gimnazjalistek.
Przewróciła oczami.
- Chcecie, żebym otworzyła drzwi, a wy w tym czasie poprawicie włosy czy coś w
tym stylu? - zażartowała.
- Tak, proszę! - krzyknęła Blair.
Złapała Vanessę za rękę i pociągnęła do łazienki.
Serena zgryzła kawałek lodu i czekając, aż chłopcy wejdą na górę. włączyła płytę w
odtwarzaczu Vanessy. Zaczęła się piosenka Ravesów Ice Cream, więc szybko wybrała inną
płytę, jeden z dziwacznym albumów Ruby z niemieckim disco.
Ktoś zapukał do drzwi, więc pobiegła otworzyć. Żeby tylko udało się przez resztę wie-
czoru uniknąć tematu college'ów...
Mało prawdopodobne.
jak zrazić do siebie siostrę i stracić pracę
Dan byłby absolutnie szczęśliwy, jedząc sushi z Monique i idąc z nią na stary francu-
ski film w tym kinie przy Dwudziestej, które ma artystyczne pretensje. Ale Monique upierała
się, żeby niezauważenie zakradli się na imprezę Damiana, zwędzili butelkę szampana i kilka
cygar, wspięli się na jedną z drabin przeciwpożarowych i urządzili sobie własną zabawę.
Bedford Street to właśnie laka okolica w West Village - tylko dla wybrańców i abso-
lutnie na topie - w jakiej Dan wyobrażał sobie, że zamieszka, gdy zostanie już niesamowicie
sławną gwiazdą rocka. Czuł się naprawdę odlotowo, gdy kroczy! ulicą z piękną Monique u
boku. Miała na sobie długą do kostek, prześwitującą sukienkę bez pleców z białego jedwabiu
i białe sandały. On włożył ulubione rdzawe, znoszone sztruksy i mięciutką czarną koszulkę.
Uważał, że całkiem dobrze razem wyglądali.
Jemu chyba też nikt nie powiedział o białym stroju.
Drzwi do domu Damiana były otwarte. Ze Środka dolatywał zapach smażonego taj-
skiego makaronu z krewetkami. Zanim wspięli się po marmurowych schodach, Dan wyłapał z
tłumu glos swojej siostry, Jenny. I wcale nie rozmawiała, tylko śpiewała.
- „Sto lat, sto lat, niech żyję. żyję ja!”
Dan wypuścił dłoń Monique i zamrugał pod wpływem oślepiającej bieli. Palce mu za-
drżały i dłonie zaczęły mu się pocić. Cale mieszkanie Damiana było urządzone w bieli, bieli i
tylko w bieli. Nawet goście ubrali się na biało. Jasne, to naprawdę robiło wrażenie. Szkoda
tylko, że nikt go nie uprzedził.
Głośniki nadal ryczały głosem Jenny.
- „Sto łat, sto lat, niech żyję, żyję ja!”
- Hej! - zawołał rozedrganym głosem Dan.
Podszedł do Jenny siedzącej na długiej białej sofie. Tyłek trzymała na kolanach Lloy-
da, a łydki na kolanach Damiana.
- Co jest grane? Tata powiedział mi. że spędzasz ten weekend w domku na wsi u Elise.
Jenny zachichotała, najwyraźniej zachwycona własnym sprytem.
- Elise rzeczywiście jest na wsi. - Zaśmiała się i oparła o pierś Lloyda. - Ale ja jestem
tutaj. Tata jest taki łatwowierny.
Danowi nie podobało się to, że Jenny okłamuje ojca. Pewnie, że sam miał na koncie
parę nieszkodliwych kłamstewek, ale młodsze siostry powinny być czyste, niewinne i praw-
domówne, a nie zachowywać się jak kłamliwe intrygantki, które siadają starszym facetom na
kolanach i flirtują bez opamiętania, mając na sobie tylko cieniutki, prześwitujący podkoszulek
i chłopięce bokserki. Mógłby napisać wiersz o tym. jak to przypomina mu Ofelię, tyle że był
za bardzo wkurzony.
- Z tymi piehrsiami nawet mohrdehrstwo uszłoby ci na sucho! - Monique wskazała na
ledwo zakryte piersi Jenny.
Danowi ręce drżały teraz tak. że nie mógł nad nimi zapanować. Wyciągnął z tylnej
kieszeni paczkę cameli i wsunął jednego papierosa do ust.
- Właściwie to nawet nie wiem, co tu robisz - warknął na siostrę z niezapalonym pa-
pierosem w ustach. - To mój zespól - dodał, co zabrzmiało po prostu dziecinnie.
Damian uniósł zgrabne loczki jasnorudych brwi.
- Teraz Jenny dla nas śpiewa.
Dan poczekał, aż Damian wybuchnie śmiechem i powie, że żartuje, ale ten zachował
poważną twarz.
- Tata zawsze mówił, że muszę sobie znaleźć prace, żebym miała pieniądze na moje
nałogowe zakupy - zaszczebiotała Jenny z promieniejącą twarzą i uroczymi dołeczkami w po-
liczkach.
- A my doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy nowego, delikatniejszego brzmienia -
dodał Lloyd, głaszcząc Jenny po kręconych włosach. - Oczywiście nadal będziemy korzystać
z twoich piosenek. Tyle że śpiewać będzie Jenny.
Excusei - moi?
Dan zapalił papierosa jaskrawozieloną zapalniczką Bica i rzucił ją na białą sofę w wy-
razie czystego buntu. Sposób, w jaki Damian - który nawet nie miał koszuli na umięśnionym
męskim torsie - trzymał stopy Jenny, doprowadzał Dana do białej gorączki.
Damian zerknął podejrzliwie na Monique.
- Myślałem, że wróciłaś na St. Bans, kochanie.
Monique uśmiechnęła się szeroko.
- Próbowałam namówić Dana, żeby pojechał ze mną. ale stwierdził, że najpierw musi
skończyć szkolę. - Przewróciła oczami. - Nuda.
- Była tu Serena van der Woodsen - powiedziała bratu Jenny. - Ale już wyszła. Ciebie
to pewnie nie obchodzi.
- Jest ładniejsza od ciebie, Monique - dodał złośliwie Lloyd. Objął Jenny w talii. - Ale
nawet w połowie nie tak śliczna, jak ty, pączuszku.
Dan zaciągnął się wściekle papierosem, desperacko próbując powstrzymać się od
gniewnego ryku. Miło byłoby spotkać Serenę, ale teraz co innego miał na głowie.
- Hm, Damian, możemy chwile pogadać? - zażądał, zgrzytając zębami.
- Ciao, ciao, kochanie! - zawołała Monique do kogoś na drugim korku salonu i odeszła
od Dana, żeby jakiegoś łysego, przypominającego Moby'ego faceta w komplecie z białego lnu
obsypać mokrymi, pachnącymi orzeszkami piniowymi, pocałunkami.
Dan czekał, aż Damian zabierze ręce ze stóp Jenny, wstanie - włoży koszulę i pójdzie
porozmawiać z nim na osobności, jak mężczyzna z mężczyzną.
Aha.
Ale Damian nie ruszył się z miejsca.
- Wszystko, co masz do powiedzenia, może zostać powiedziane przy Lloydzie i twojej
starszej siostrze. Jesteśmy jedną rodziną, nie?
Starszej siostrze?
Dan zacisnął spocone dłonie w pięści.
- Jenny nie jest moją straszą siostrą - syknął. - Za dwa tygodnie kończę osiemnastkę.
Ona w lipcu skończy piętnaście lat.
- Wielkie dzięki - obraziła się Jenny.
Damian i Lloyd wytrzeszczyli oczy, ale nic nie powiedzieli. Potem perkusista
uśmiechnął się szeroko;
- Przynajmniej nie jest mężatką.
Damian strzelił kumpla łokciem w żebro.
- Ja to załatwię.
Wyciągnął z tylnej kieszeni maleńką buteleczkę stolicznej i pociągnął łyk. Jego jasno-
rude włosy były krótsze niż tydzień temu i w większym artystycznym nieładzie.
Może to dlatego, że wczoraj obcinał się u Sally Hershberger?
- Dan - ciągnął Damian. - W zeszłą sobotę śpiewałeś beznadziejnie. I praktycznie po-
rzygałeś się na scenie. A potem dorwałeś się do mojej żony.
Żony?
Danowi wszystko przewróciło się w żołądku. Monique nigdy nie mówiła, że jest czy-
jąś żoną. Nagle poczuł, że potrzebuje bardzo długiego, zimnego prysznica.
- Jesteśmy w separacji - wyjaśnił Damian.
Och. co za ulga.
- Szanuję twoje teksty - dodał poważnie Damian. - Ale chyba ich nie pokochałem.
Dan przeniósł spojrzenie na pozostałych gości - obraz luzu i wyrafinowania; wszyscy
ubrani na biało w markowe ubrania, radośnie popijający swoje martini z jajkami na twardo i
zajadający krewetki z ryżowym makaronem, a ich włosy były równie błyszczące i wystylizo-
wane co fryzura Damiana prosto od Sally Hershberger. Zaś Dan miał na sobie stare sztruksy
Old Navy i raz do roku obcinał włosy w Supercuts. Lubił rozpuszczalną kawę i hot dogi z uli-
cy. Lubił wracać wieczorem do domu i razem z ojcem śmiać się z lokalnych wiadomości. W
jego pokoju całą podłogę pokrywała zmechacona bordowa wykładzina, którą w gruncie rze-
czy naprawdę lubił. Miał tylko dwie pary butów. Niepisane mu było zostać gwiazdą rocka.
- Chodź, Jenny, wracamy do domu. - Z ponurą miną wyciągną! rękę do siostry.
Jenny spiorunowała go wzrokiem. Oszalał? Facetom z Raves nawet nie przeszkadzało,
że ma dopiero czternaście lat. Zdecydowanie zamierzała zostać.
- Ty wracasz do domu - poprawiła go.
Dan szturchnął ją spoconą ręką.
- Możemy wziąć taksówkę, ja płacę.
Jenny strzasnęła jego rękę. przyciskając plecy do piersi Lloyda.
- Proszę, nie rób z siebie idioty, Dan. - Ziewnęła lekceważąco. - I nie mów nic tacie.
Sama się z nim rozmówię.
- Dobra, - Dan wsunął ręce do kieszeni.
Miał przeczucie, że Jenny wyraźnie prosi się o kłopoty, ale nie miał zamiaru na nią
donosić. Sama świetnie sobie radziła z pakowaniem się w kabałę.
- Jeśli jednak myślicie, że dam wam swoje wiersze, to możecie o tym zapomnieć.
Damian uniósł brwi, Lloyd przewrócił oczami, a Jenny kopnęła bosą stopą w śnieżno-
białą sofę - jakby byli bezgranicznie znudzeni tyradą Dana. Na drugim końcu salonu Monique
wyjadała makaron prosto z półmiska pałeczkami w kolorze kości słoniowej. Dziewczyna w
białym haftowanym bolerku, która wyglądała jak Chloe Sevigny, zaplatała długie, miodowe
włosy jedzącej Monique.
- Pożegnaj ode mnie swoją żonę - burknął Dan do Damiana.
Zawahał się, dając Jenny ostatnią szansę wyjścia, ale ona tak usiadła na kolanach
Lloyda, żeby być tyłem do brata.
- Cześć, Dan - powiedziała niecierpliwym tonem, jakby nie mogła się doczekać, kiedy
brat wyjdzie.
Powłócząc nogami. Dan zszedł po schodach na Bedford Street. Nie bardzo wiedział,
czy śmiać się, czy płakać. Ulżyło mu, że już nie będzie musiał śpiewać na scenie. Mógł iść do
college'u, żyć jak normalny dzieciak, mieć normalną dziewczynę i normalne życie.
Cokolwiek to znaczyło.
prawda albo wyzwanie
Blair została w łazience, szykując się do wielkiego wejścia, podczas gdy Vanessa krę-
ciła się przy kuchni jak nieśmiała trzynastolatka, czekając, aż Serena otworzy drzwi. Vanessa
czuła się kretyńsko z mocno błyszczącą szminką Blair na ustach i w obcisłych czarnych levi-
sach, które przestała nosić rok temu, bo uznała, że są zbyt ciasne. Po prostu czuła się kre-
tyńsko, i koniec, kropka. Aaron pewnie okaże się jakimś skończonym snobem, który uzna ją
za tłustą, łysą dziwaczkę, tak jak zawsze myślała o niej Blair, dopóki całkiem jej nie odbiło i
postanowiła się do niej wprowadzić.
- Hej. - Aaron wszedł do mieszkania i pocałował Serenę w policzek. - Też tu miesz-
kasz?
Miał na sobie pomarańczowy podkoszulek bez rękawów, typowe dla siebie wojskowe
spodnie oraz czarne, gumowe klapki, których produkcja nie wyrządzała krzywdy żadnym
zwierzętom. Upiął ciemne dredy dwiema turkusowymi spinkami w kształcie serduszek, które
podkradł z łazienki Blair. Najwyraźniej zamierzał sprawdzić, jak bardzo Vanessa jest to-
lerancyjna wobec wegańskich dziwaków, starając się wyglądać możliwie najdziwaczniej na
świecie.
Serena z ulgą stwierdziła, że rzeczywiście nic już do niego nie czuje.
- Nie, ja tu tylko otwieram drzwi - odpowiedziała z uśmiechem.
Stan 5 stał w korytarzu, trzymając dwa wielkie pudełka z pizzą. W garniturze khaki od
Hugo Bossa, w różowej koszuli Brooks Brothers i zielono - różowym krawacie w paski od
Turnbuil & Asser wyglądał jak uczniak z plakatu reklamowego.
- Facet od pizzy stał na dole - powiedział. Sprawiał wrażenie zmieszanego. - Tutaj jest
zupełnie inaczej - dodał i stało się oczywiste, że nigdy w życiu nie był na Brooklynie.
- Witam ponownie - odparła Serena. - Chyba już się poznaliście z Aaronem.
Wzięła pizzę i zaniosła ją do kuchni. Stan trzymał się blisko Aarona. Rozejrzał się po
mieszkaniu, szukając dziewczyny, która go zaprosiła.
Widok dziwacznej fryzury Aarona dodał Vanessie odwagi. Podeszła parę kroków.
- Cześć! - powiedziała na przywitanie, żałując, że wypadło to tak radośnie i idiotycz-
nie. - Jestem Vanessa.
Aaron uśmiechnął się. a jej od razu spodobały się jego ciemne, wąskie wargi i sposób,
w jaki jego prawie czarne oczy błyszczały w świetle świec. Podszedł i uścisnął jej dłoń. Był
chudy i nieco od niej wyższy. Mógł mieć metr siedemdziesiąt pięć - tyle samo co Dan - ale
wydawał się większy i lepiej zbudowany. Wskazał na jej pantofle.
- Ej, to są buty Blair, nie? Mój pies próbował je kiedyś zjeść na śniadanie.
- I tak by nie zauważyła, ma chyba z osiemset par - stwierdziła Vanessa.
Zaśmiali się. szczerząc do siebie zęby jak w transie. Autentyczne towarzystwo wza-
jemnej adoracji.
Serena już zamierzała wyciągnąć Blair z łazienki, kiedy ta uprzedziła ją, wychodząc w
chmurze perfum Caroliny Herrery. Rzęsy miała świeżo podkręcone, włosy rozczesane, a
twarz przypudrowaną brązującym pudrem o różanym odcieniu. Nadal miała len sam obcisły
czarny T - shirt, ale włożyła inny stanik i teraz jej biust wyglądał raczej na C niż B.
- Kto ma ochotę się napić? - zapytała, uśmiechając się nieśmiało do Stana 5.
- Ja. Z przyjemnością - odparł Stan 5.
Podszedł i pocałował ją w policzek. Był wyższy, niż go zapamiętała, i bardziej oficjal-
ny. Ale pachniał Polo for Men, a to jeden z jej ulubionych zapachów.
Blair zatrzepotała do niego podkręconymi rzęsami. Dziś wieczór cię uwiodę, powie-
działa do niego w myślach.
Serena nie mogła znieść tego, że wszyscy tak dziwnie się zachowywali. Poza tym pra-
wie dochodziła dziesiąta - już dawno powinna być po kolacji. Otworzyła jedno z pudelek z
pizzą.
- Macie coś przeciwko temu, żeby zacząć jeść? Umieram z głodu.
Vanessa i Aaron wzięli po kawałku wegetariańskiej oraz colę z rumem i siedli przy
stole. Blair dolała sobie do szklaneczki i wrzuciła na talerz wielki kawał pizzy z serem i pep-
peroni; pomyślała, że będzie potrzebowała sporo energii. Stan 5 wziął dwa kawałki pizzy pep-
peroni - najwyraźniej też uważał, że będzie potrzebował sporo sił. Serena wzięła po jednym
kawałku z obu, ponieważ zawsze była głodomorem.
- Może w coś zagramy? - zasugerowała, kiedy już wszyscy usiedli przy stole.
Zwykle miałaby to gdzieś, ale teraz była gotowa zrobić wszystko, żeby przestali się
uśmiechać do siebie jak... debile.
Blair wzięła wielki kęs pizzy i spłukała go wódką z tonikiem.
- Tak! - prawie wykrzyknęła. - Zagrajmy w Prawdę albo wyzwanie!
Serena szturchnęła swoją pizzę, jakby sprawdzała, czy nadaje się do jedzenia. Dopóki
będzie wybierać wyzwania, nic jej nie grozi.
Aaron złożył swój kawałek na pół i wziął dwa ogromne kęsy. Vanessie podobało się
to, w jaki sposób jego śliczne, małe uszka poruszały się, gdy przeżuwał.
- Ja zacznę - zgłosił się na ochotnika, ocierając usta papierową serwetką. - Wyzwanie.
Blair podsunęła mu swoją pizzę. Wielkie plasterki pepperoni przykrywały tłusty ser.
- To proste. Zjedz kawałek.
Aaron przewrócił oczami.
- W życiu. Wobec tego prawda.
Blair próbowała wymyślić dobre pytanie, ale Vanessa ją uprzedziła.
- Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
Nie podnosiła wzroku znad kawałka pizzy. Odrywała zielone różyczki od kawałka
brokułu, żeby się nie zaczerwienić z powodu tak czerstwego pytania.
Noga Aarona przesuwała się w stronę Vanessy, aż w końcu jego kolano delikatnie
otarło się o jej dżinsy. Wziął resztkę pizzy, a potem odłożył ją. nie gryząc.
- Jasne, że tak - oznajmił, uśmiechając się szeroko. - Teraz tak.
Blair kopnęła pod stołem Vanessę, która natychmiast się zaczerwieniła - twarz miała
bordową jak mundurki w Constance Billard.
- A nie mówiłam? - zachwycona Blair bezgłośnie poruszyła ustami. Zdjęła kawałek
pepperoni z pizzy i włożyła go ust. - A teraz ja. Wyzwanie.
Każdy próbował wymyślić coś dobrego. Problem z wyzwaniami byt taki, że zawsze
wydawały się trochę głupawe. Prawda okazywała się o wiele ciekawsza.
Chociaż niekoniecznie.
- Całuj mnie - powiedział cicho Stan 5, odsuwając krzesło, aby Blair mogła podejść. -
Przez całe pięć minut.
Zupełnie w stylu siódmoklasisty.
- Dobra.
Blair wstała i odgarnęła ciemne włosy za uszy. Myślał, że go nie pocałuje, myślał, że
musi mieć taki pretekst jak wyzwanie? Cóż, planowała o wiele więcej niż tylko pocałunki.
Przysiadła mu na kolanie i objęła go za szyję. Miał w kąciku ust odrobinę sosu z pizzy, a po-
nieważ wypiła odrobinę za dużo i jadła odrobinę za szybko, widok ten sprawił, że zrobiło jej
się mdło. Zamknęła oczy i wciągnęła zapach Polo for Men.
- Niech ktoś zacznie mierzyć czas - poleciła.
Przycisnęła usta do jego warg. próbując się rozluźnić i wczuć, ale nie było łatwo,
zwłaszcza przy publiczności. Usta Stana 5 były słonawe, nieznajome i dziwnie wilgotne. Już
miała się oderwać, żeby złapać oddech, kiedy przypomniała sobie, jak całowała się z Nate'em
podczas jakichś zawodów na imprezie w domu Sereny pod koniec siódmej klasy. Weszli do
garderoby, a Serena siała pod drzwiami i mierzyła czas, podczas gdy oni się całowali. Wy-
trzymali czterdzieści siedem minut, ale tak naprawdę to nie całowali się przez cały czas.
Szeptali do siebie cichutko, nie odrywając ust - praktycznie całowali się, rozmawiając, i na
odwrót. Właściwie to było całkiem romantyczne.
- Czas minął! - zawołał Aaron.
Blair odsunęła się od Stana 5. Wspomnienia o Nacie sprawiły, że usta Siana zaczęły
lepiej smakować.
- Wytrzymałabym dłużej - stwierdziła, zsuwając się z kolan chłopaka. Usiadła na krze-
śle i napiła się wódki z tonikiem. - Ty następny - powiedziała do Stana 5. - Prawda czy wy-
zwanie.
- Prawda.
Blair próbowała wymyślić jakieś pikantne pytanie, ale kojarzyła go tylko z Yale.
- Gdyby twój dziadek nie był w zarządzie Yale, poszedłbyś do innej szkoły?
Stan 5 odchrząknął i rozluźnił ugrzeczniony. różowo - zielony krawat. Zerknął na Bla-
ir i otarł twarz dłonią.
- Nie idę do Yale - powiedział cicho. - Nie dostałem się.
Nikt się nie odezwał. Blair poczuła rosnącą w gardle gulę. Odsunęła krzesło i popędzi-
ła do łazienki.
Serena posłała Stanfordowi Parrisowi V wyluzowany uśmiech swojej matki, który
mówi „chrzań się”.
- Mam wyzwanie dla ciebie. Wyjdź natychmiast - powiedziała uprzejmie.
Stan 5 wzruszył ramionami, jakby nie rozumiał, o co tyle hałasu.
- Nic jej nie będzie?
Jakby naprawdę go to obchodziło.
- Nic jej nie będzie - zapewniła Serena.
- Za rogiem jest postój taksówek - poinformowała go Vanessa, zbyt rozkojarzona,
żeby załapać, co się dzieje.
Stan 5 wstał i poprawił krawat. Serena odprowadziła go do drzwi.
- Dzięki za pizzę - rzucił niezręcznie i wyszedł.
Vanessa i Aaron spletli dłonie pod stołem.
- Prawda czy wyzwanie? - Vanessa szepnęła.
- Prawda - odparł Aaron.
- Myślisz, że powinnam zapuścić włosy?
Aaron pochylił się i pocałował ją szybko w usta.
- Za cholerę.
Serena poszła zobaczyć, co z Blair. Spodziewała się ujrzeć ją klęczącą nad muszlą klo-
zetową, jak już ją widywała setki razy. Ale Blair wyciągnęła się nago w wannie, cała w zielo-
nej panie z Vitabath i z wilgotnym ręcznikiem na oczach. Wyglądała jak przepracowana diwa.
- Nie wiem. co sobie myślałam - jęknęła, odwracając głowę do Sereny. Była taka
wściekła na Nate'a i tak bardzo chciała dostać się do Yale, a Stan 5 sprawiał wrażenie, jakby
już nie musiał się niczym martwić...
Serena zrzuciła buty i podwinęła dżinsy. Siadła na brzegu wanny i zanurzyła stopy w
wodzie.
- Ja leż nie wiem.
Poruszyła w wodzie pomalowanymi na różowo palcami, zbierając się, żeby powie-
dzieć Blair o tym, że wybrała Yale.
Blair wyciągnęła rękę na oślep i umazała policzek Sereny pianą.
- Mam wyzwanie dla ciebie. Wskakuj tu do mnie.
Serena zachichotała i zaczęła rozpinać dżinsy. Pogadają o Yale kiedy indziej.
Tymczasem w salonie zaczęło robić się gorąco.
- To właśnie się powinno robić, gdy kończy się szkołę średnią? - zapytała Vanessa,
pomagając Aaronowi zdjąć cieniutki, pomarańczowy podkoszulek. Obcałowała jego szyję, aż
doszła do wąskich, czerwonych ust, które ją oczarowały od pierwszego wejrzenia.
- Masz na myśli przyjaźń z najbardziej jędzowatą i najdroższą w utrzymaniu dziew-
czyną z klasy, a potem dobieranie się do jej przyrodniego brata? - Aaron odparł szczerze i się
roześmiał. - Nie jestem pewien. - Przesunął palcem po szorstkiej, ogolonej głowie Vanessy. -
Myślę, że to ten czas, kiedy jesteśmy gotowi, żeby spróbować czegoś nowego.
Najwyraźniej!
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
NARODZIŁA SIĘ GWIAZDA, ALE ONA MA TO GDZIEŚ
Pamiętacie, jak kilka miesięcy temu pewna dziewczyna z Brooklynu o ogolonej głowie wygrała w szko-
le konkurs filmowy? Nagrodą byt wyjazd na festiwal w Cannes i udział w konkursie dla najbardziej
obiecującego młodego filmowca. Każda normalna dziewczyna, gdy tylko dowiedziałaby się o zwycię-
stwie, pobiegłaby na zakupy po odpowiednią sukienkę i odpowiednie buty, zrobiłaby sobie odpowied-
nią fryzurę i załatwiła odpowiednie towarzystwo. Odliczałaby dni do wyjazdu. Wygrana oznaczałaby
bycie królową tego dnia. Ale nasz geniusz filmowy ma to wszystko w nosie. Odpuściła sobie całą im-
prezę, nagrodę w jej imieniu musiał odebrać mistrz ceremonii i niezależny filmowiec Ken Mogul, który
nazwał ją „najoryginalniejszym głosem w filmie od czasów Charliego Chaplina”. To kiepski komple-
ment, zważywszy, że Charlie Chaplin kręcił nieme filmy. Jednak nie co dzień tysiące bajecznie odsta-
wionych gwiazd wstaje, żeby cię oklaskiwać. Większość z nas chciałaby tam być. Ale jedno jest pew-
ne: ona nie dba o ciuchy i sławę - i to jest coś, czego nie potrafię pojąć!
A TERAZ O JEJ FILMIE...
Pamiętacie zeszły miesiąc, kiedy ta sama dziewczyna o ogolonej głowie rozbita obóz w parku i robiła
wywiady ze wszystkimi z ostatniej klasy, którzy chcieli opowiedzieć o szkołach, do których się dostali
albo nie dostali, i o tym, jakie to ich życie jest beznadziejne lub wręcz przeciwnie? A teraz zgadnijcie,
jaki film wygrał w Cannes? Czy ośmielimy się jeszcze kiedyś pokazać we Francji?
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Byłam na liście rezerwowych do Yale i właśnie dziś rano dostałam od nich list. Z odmową.
Słyszałam, że nie przyjęli nikogo z listy rezerwowych, bo wszyscy przyjęci wybrali Yale. Dla
mnie fatalnie.
matołek
O:
Drogi matołkul
To, że nie dostałaś się do Yale, nie znaczy, że jesteś matołkiem. Twoja doradczyni w szkole
nie pozwoliłaby ci składać tam papierów, gdyby nie uważała, że masz szansę. Znam mnó-
stwo niesamowicie mądrych ludzi, którzy się nie dostali, i kilka matołów, których przyjęto.
Ale czy to znaczy, że wszyscy z listy rezerwowych dostaną w tym tygodniu zawiadomienia?
Pewnie niedługo się dowiemy...
P
P:
Droga P!
Proszę, powiedz, jak odzyskać serce chłopaka, którego kocham. Jest załamany, bo ojciec
za pewne przewinienie nie wypuszcza go z domu. Ale ja go kocham i muszę go zobaczyć,
inaczej umrę.
melancholia
O:
Droga melancholio!
Zakładam, że angielski nie jest twoim ojczystym językiem. Wyłożę ci więc to w prostych sło-
wach: może wyżej wymieniony chłopak nie szaleje za tobą tak bardzo, jak ty za nim, n'est
ce pas?
P
Na celowniku
B i S w Five and Dime w Williamsburgu na filmowej nocy piją cosmo i powtarzają wszystkie kwestie w
Szaradzie razem z Audrey Hepburn. V i A w salonie fryzjerskim Mousy Brown w Williamsburgu. Po-
wiedzcie mi, że A nie zamierza zgolić sobie głowy do pary z V! K i I laminują napisy C
HŁOPCOM
WSTĘP
WZBRONIONY
w Kinko's w Upper East Side. Głuptasy, nie wiedzą, że w ten sposób proszą się o kłopoty?
Ciemnowłosa Francuzka w poncho z frędzelkami od Prady i mokasynach Fendi wspina się po murach
domu N w East Side. N na pewno ma słabość do wariatek. J z resztą grupy Raves śpiewa na cały
głos w środku nocy na dachu domu czołowego gitarzysty zespołu. W nocy z niedzieli na poniedziałek.
Zgadnijcie, kto przez cały weekend imprezowa! w domu pewnej gwiazdy rocka? O, to jest dziewczyna,
której chodzi o sławę. Stara się, żeby pojawić się w gazetach, czy też samo jej tak wychodzi?
W poniedziałek w szkole będziemy mieli o czym rozmawiać - choć nigdy nie brakuje nam tematów do
plotek!
PS W czwartek wieczorem zaczyna się z dawna oczekiwany rejs charytatywny Archibaldów do Hamp-
tons. Nie zapomnijcie zabrać ze sobą kamizelek ratunkowych z monogramem od Louisa Vuittona!
Wiem, że mnie kochacie.
plotkara
uzdolnieni to coś strasznego
We wtorek rano, kiedy Jenny robiła sobie kreski na powiekach czarnym flamastrem
Chanel, żeby uzyskać efekt, jakby balowała całą noc (taki wizerunek idealnie pasował do jej
nowych, ogromnych różowych okularów od Gucciego, których zazdrościły jej wszystkie
dziewczyny z dziewiątej klasy w Constance Billard), do drzwi łazienki zapukał ojciec i oznaj-
mił:
- Nie idziesz dziś do szkoły, skarbie.
Jenny odłożyła eyeliner i otworzyła drzwi.
- Co masz na myśli? Dlaczego?
Rufus miał na sobie dziecięcą bejsbolówkę Metsów, którą kupił Danowi, gdy ten miał
osiem lat. Czapka trzymała się na samym czubku rozczochranej, siwej szopy włosów. Miał
też na sobie bawełniane spodnie w gumkę w niebiesko - białe pasy, które wyglądały zupełnie
jak dół od piżamy.
- Wczoraj wieczorem pogadałem sobie nieco z panią M. - odparł Rufus.
Ups.
Jenny obciągnęła króciutki szkolny mundurek z krepy.
- Po co? - zapytała niewinnie, chociaż doskonale znała odpowiedź.
Rufus zignorował jej zachowanie w stylu „chodzącej niewinności”.
- Właściwie powiedziała to wprost. Albo powtarzasz dziewiąta klasę, albo w przy-
szłym roku idziesz do innej szkoły.
Jenny zwalczyła pokusę, żeby rzucić się ojcu na szyję i go wyściskać. Pojedzie do
szkoły z internatem! To naprawdę się dzieje!
Nie tak szybko, panienko!
- Nie wejdę tam - uparła się Jenny, gdy taksówka się zatrzymała.
- Tylko tak sobie myślisz - warknął ojciec. Zapłacił taksówkarzowi i otworzył drzwi. -
Wyskakuj, nadąsana księżniczko. Obejrzymy sobie to miejsce.
Wysiedli przed Sloan Center. Ośrodkiem dla Wybitnie Uzdolnionych, hipisowską eks-
perymentalną szkołą, która mieściła się w paśmie dwupiętrowych, nudnych budynków we
Flushing, w Quenns. Znajdowała się całe kilometry od Manhattanu i w żadnej mierze nie
przypominała porośniętych bluszczem ceglanych budynków szkoły z internatem, o której ma-
rzyła. Po drodze Rufus dał jej informator ze Sloan Center, który przekartkowała. Nie mieli tu
prawdziwych mundurków, w stołówce podawali ekologiczne, wegetariańskie jedzenie, wszy-
scy uczniowie mieli tłuste włosy i trądzik i żadna z nauczycielek nie nosiła kostiumów od
Chanel. Jednym słowem Jenny z miejsca znienawidziła tę szkołę.
Ogromny znak pacyfistów z kory brzozowej powitał ich. gdy tylko przeszli przez
drzwi z prawdziwej, wyhodowanej biodynamicznie dębiny. Pacyfka zwieszała się z sufitu nad
wejściem. Obracała się na wietrze wytworzonym przez młyn wodny wybudowany przez
uczniów u podstawy schodów. Czysta źródlana woda spływała kaskadami rynną z bambusa
pośrodku schodów, zasilając młyn.
- Nasi starsi uczniowie zbudowali ten młyn zeszłej zimy - wyjaśniła im na samym po-
czątku ich wizyty Calliope Trask, dyrektorka szkoły. - W styczniu co roku mamy coś, co na-
zywamy zimowymi pracami. Nie ma normalnych zajęć, a uczniowie skupiają się na budowie
czegoś użytecznego własnymi rękoma. Rok wcześniej mieliśmy kurnik z dwudziestoma kwo-
kami, tutaj, na sali gimnastycznej. Zebraliśmy tyle jajek, że zaczęliśmy je sprzedawać i uskła-
daliśmy pieniądze na nowe konopiane maty do spania w czasie popołudniowej drzemki dla
naszych przedszkolaków!
Hura!
Calliope Trask miała siwe włosy splecione w długi aż do pupy warkocz. Nosiła musz-
tardowożóltą lnianą sukienkę na ramiączkach Eileen Fisher, która wspaniale podkreślała kę-
dzierzawe czarne włosy pod pachami. Dyrektorka nie goliła też nóg - ciemne, sztywne włoski
wystawały między paskami wiązanych w kostce beżowych płóciennych, ekologicznych bu-
tów.
- To naprawdę piękne okulary. - Calliope wskazała na gigantyczne okulary od Guccie-
go, które skrywały lśniące brązowe oczy Jenny. - Ale tutaj nie pozwalamy nosić markowych
ubrań, naszywek ani żadnych innych tego typu rzeczy.
Zanim Jenny zdążyła powiedzieć „Co, do cholery?”, Rufus ściągnął jej okulary i scho-
wał je do kieszeni marynarki z szarego ortalionu.
- Od razu lepiej. Teraz widzimy twoją śliczną buzię - zaświergotała Calliope, a Jenny
wstrętnie się do niej wykrzywiła.
Ruszyła schodami za dyrektorką i ojcem. Kusiło ją, żeby im powiedzieć, by wypalili
konopie z mat, a ona w tym czasie ucieknie do Czech i zamieszka ze swoją zwariowaną, ego-
istyczną i zaniedbującą dzieci matką. Ravesi mogli zorganizować turę we wschodniej Euro-
pie, a ona na czarnym rynku nakupowałaby sobie za pół ceny tyle rzeczy Gucciego, ile by ze-
chciała.
Znaleźli się na pierwszym piętrze. Calliope otworzyła drzwi do jednej z klas.
- Nasze klasy łączą się w grupy w różnym wieku i dzielą się na „paczki”, które mają
nazwy od zaginionych gatunków na Galapagos. Jennifer, będziesz w grupie wiekowej trzyna-
ście - piętnaście. Zaprowadzę cię do miejsca, gdzie Żółwie Słoniowe zebrały się rano przy
pracy, i dalej oprowadzi cię któraś z uczennic.
Podłoga klasy wysypana była piaskiem, ściany wyłożone łodygami bambusa, a sufit
palmowymi liśćmi. Nad ich głowami wisiał wielki, ręcznie malowany napis NIE PALIĆ.
Jenny nigdy nie przepadała za papierosami, ale teraz marzyła o dymku. Rozpięła biały
sweter Miss Sixty, żeby odsłonić krokodylka Lacoste'a maszerującego na lewej piersi jej no-
wej, różowej koszulki, którą dostała od Lloyda Collinsa z Ravesów. Była gotowa na wszyst-
ko, byleby uniknąć zostania Żółwiem Słoniowym.
- Hakuna matata, panno Calliope - powitała ich pulchna dziewczyna ubrana w coś, co
wyglądało jak bikini z koziej skóry.
- Hakuna matata, Cherisse - odparła z uśmiechem Calliope. - Żółwie Słoniowe badają
w tym tygodniu Namibię - oznajmiła Jenny i Rufusowi, jakby to wszystko wyjaśniało.
Jenny przyjrzała się pozostałym członkom grupy. Pięć pulchnych dziewczyn o tłu-
stych włosach i krzywych zębach oraz trzech chudych chłopaków w okularach i z trądzikiem.
Wszyscy ubrani byli w stroje z koziej skóry, które mogłyby mieć styl, gdyby zaprojektowała
je Stella McCartney, a nie Hippies R Us. Stali w kole, trzymali się za ręce i śpiewali namibij-
ską pieśń zaklinającą deszcz.
Nawet Rufus wyglądał na zszokowanego.
- Macie dane, do jakich college'ów dostają się wasi absolwenci? - zapytał dokładnie
tak samo, jak pytała większość rodziców koleżanek Jenny z Constance Billard.
Chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, Rufus bardzo poważnie traktował sprawę
college'ów i niewiele brakowało, a sam by otworzył wszystkie listy, które przyszły do Dana.
nie czekając, aż syn wróci ze szkoły. Mógł sobie być anarchistą, ale głęboko wierzył w trady-
cyjną edukację.
Calliope zmarszczyła brwi.
- Staramy się, aby nasza szkoła jak najmniej podsycała rywalizację. Zachęcamy
uczniów, aby dali sobie czas na poznanie świata. Pożyli poza systemem. Kiedy już odkryją
swoje powołanie, mogą ewentualnie zdecydować się na dalsze kształcenie.
Konia z rzędem temu, kto zinterpretuje te słowa.
- Słyszałam, że jesteś artystką. - Cherisse uśmiechnęła się do Jenny, odsłaniając krzy-
we żółte zęby, - Chodź, pokażę ci nasz fresk. Cały jest z koziego obornika.
Rufus trzymał Jenny troskliwie za rękę, podczas gdy Cherisse poprowadziła ich do
dziwnego fresku przedstawiającego słonie i zebry baraszkujące w trawie. Cherisse zanurzyła
dłoń w glinianej misie stojącej na podłodze i rozsmarowała coś brązowego na zadzie słonia.
Rufus ze zmęczeniem pokręcił głową. Pociągnął Jenny do stołu znajdującego się w kącie sali
i usiadł. Naprawdę spodobała mu się idea alternatywnej szkoły, ale w głębi duszy marzył, aby
córka ukończyła uniwersytet Berkeley albo Columbia, a nie wędrowała po świecie i malowała
freski z obornika.
Jenny siadła naprzeciwko niego i wyjęła z różowej torebki DKNY buteleczkę lakieru
do paznokci Chanel.
- Więc zapytam jeszcze raz: po co tu właściwie jesteśmy?
Odkręciła buteleczkę i zaczęła malować paznokcie.
Rufus poprawił czapkę z daszkiem i potarł zamglone oczy. Wyglądał, jakby potrzebo-
wał jeszcze z sześciu godzin snu i dodatkowych trzech kubków kawy.
- Posłuchaj, Jen. Nie możesz po prostu pomieszkiwać z gwiazdami rocka w hotelu i
przez cały czas okłamywać ojca. Ale chcę, żebyś była szczęśliwa. A ty czego chcesz?
Jenny zakręciła buteleczkę z lakierem i schowała ją z powrotem do torebki. Wiedziała,
że ojcu nie spodoba się to, co zamierzała powiedzieć, bo w głębi duszy uwielbiał dom pełen
zwariowanych dzieciaków, które mógł wprawiać w zakłopotanie i denerwować. Ale była
skłonna zrezygnować z kariery fanki Ravesów tylko pod jednym warunkiem: jeśli zostanie
wysłana do szkoły z internatem, gdzie istniało tysiąc okazji do przygód. Sam to przecież po-
wiedział: chce, żeby była szczęśliwa.
Na drugim końcu sali Calliope Trask pomagała Żółwiom Słoniowym nakładać obor-
nik na fresk w stylu Jacksona Pollocka.
Jenny spojrzała na ojca sarnimi oczami pełnymi nadziei. Usta złożyła w serduszko,
wypowiadając kilka melodyjnych słów:
- Tato, czy mogę wyjechać do szkoły z internatem?
krótkie przypomnienie
Drogie koleżanki z Constance Billard!
Pewnie nie trzeba wam przypominać, ale Jutro zaczyna się nasz weekend
piękności! Chcemy wam powiedzieć, że jesteśmy strasznie podekscytowane! Żeby
upewnić się. że będziecie ubrane stosownie do rejsu, mamy fantastyczne koszulki z
długimi rękawami przygotowane specjalnie dla was przez Three Dots. Pamiętajcie,
jesteśmy gośćmi Archibaldów. Spróbujcie zachowywać się jak damy Ale kiedy tylko
dotrzemy do posiadłości Coatesów. wszystko będzie dozwolone!
Nie możemy się doczekać! Do zobaczenia jutro!!!
Całusy.
Wasze koleżanki z klasy. Isabel i Kati
widok z bocianiego gniazda
To było idealne popołudnie na rejs. Słońce przygrzewało i wiała chłodna bryza. Niebo
miało błękitny kolor, a woda była spokojna. Pokład był usiany małymi okrągłymi stolikami z
jedwabnymi obrusami w kolorach „Charlotte” - złotym i niebieskim. Na każdym stała ciężka
marmurowa waza z pływającymi w nich świecami. Na dziobie jachtu mężczyzna w białym
smokingu grał na kontrabasie, a kobieta w czerwonym muumuu, tradycyjnej sukience hawaj-
skiej, pięknie nuciła piosenki Niny Simone. Najznamienitsi mieszkańcy Upper East Side trzy-
mali swoje kieliszki z koktajlami i gawędzili. Wszyscy mieli na sobie najnowsze wakacyjne
kreacje kupione w Cannes i na St. Barts. Przed nimi horyzont coraz bardziej się skracał, po-
nieważ płynęli w stronę cieśniny Long Island Sound i Sag Harbor.
- Jak się miewa twój syn? - zapytała panią Archibald Misty Bass, marszcząc z troską
cieniutkie, ciemne brwi. Brylantowy naszyjnik kołysał się na jej opalonej na Cap d'Antibes
szyi. gdy „Charlotte” z wydętymi, białymi żaglami podskakiwała na falach. - Słyszałam, że
znowu ma kłopoty. To nie... narkotyki, prawda? - Ciągnęła, mając nadzieję na świeże plo-
teczki.
- Nate ma się dobrze - najeżyła się pani Archibald, opuszczając wyzywająco kąciki
pomalowanych na czerwono ust. - Jest w domu, uczy się - skłamała, nie chcą przyznać, że do-
stał szlaban za kradzież rodzinnej lodzi. - A twój Chuck pewnie nie może się doczekać akade-
mii wojskowej?
Misty Bass wlała do gardła resztkę bourbona. Chuck miał własne mieszkanie, a ona
ostatnio sporo podróżowała, więc prawdę mówiąc, dawno z nim nie rozmawiała.
- O. tak - odparła z wahaniem. Rozejrzała się za kelnerem. - Szkoda, że kieliszki są ta-
kie małe.
- Och. Misty! - wykrzyknęła Eleanor Waldorf, zarzucając starej przyjaciółce ręce na
szyję. - Musisz zobaczyć willę w Toskanii, którą kupiłam dla Cyrusa. Ma własną stronę inter-
netową i w ogóle!
Na zawietrznej burcie starsze córki gości utworzyły małe grupki. Wszystkie miały na
sobie różowe koszulki z długimi rękawami, przygotowane specjalnie na weekend piękności.
Chowały się przed rodzicami i udawały, że ich cola jest bez rumu.
- Nie mogę uwierzyć, że Nate Archibald nie zjawił się na własnej imprezie - narzekała
Isabel Coates.
- Bo chłopcom wstęp wzbroniony, głupia - odparła Kati Farkas, myśląc, że chociaż raz
wyszła na mądrzejszą od najlepszej przyjaciółki.
- Nie wygłupiaj się - zbeształa ją Isabel. - Na łódź mogą wejść, tylko nie do mojego
domu w czasie weekendu piękności.
No jasne!
- Och... - mruknęła Kati. jakby dopiero teraz załapała.
- Więc gdzie on się skhrywa?
Obie dziewczyny spojrzały na Lexie. Chodziła do L'École. a nie do Constance Billard.
co oznaczało, że absolutnie nie została zaproszona na weekend piękności. Poza tym wszyscy
wiedzieli, że jej matka i matka Nate'a chodziły razem do katolickiej szkoły z internatem we
Francji i szczerze się nienawidziły. Co więc robiła Lexie na pokładzie „Charlotte”? Miała na
sobie tunikę Missoni z głębokim dekoltem, której Kati i Isabel pożądały, ale nigdzie nie mo-
gły dostać (nawet w sklepach internetowych!), a długie, ciemne włosy zaplotła w warkocze,
jakby była skrzyżowaniem francuskiej hipiski z Heidi.
- Nate ma szlaban - poinformowała je Blair, chociaż nie rozmawiała z Nate'em od cza-
su ich spotkania w hotelu Płaza. - Nie ma go tutaj.
Pan Archibald byt bardzo ostry - Nate musiał mieć szlaban. Blair zachwiała się w be-
żowych sandałach Prady na siedmiocentymetrowych obcasach i wyjadła wisienkę z pustej
szklanki po coli. Czuła się bardzo dumna z siebie, bo nie wy - drapała Lexie oczu. A prawda
była taka, że wcale nie tęskniła za Nate'em.
Aha, jasne.
Serena podała Blair kolejną doprawioną colę.
- Nie jestem taka pewna, że go tu nie ma.
Była przekonana, że Nate nie odpuściłby sobie rejsu rodziców do Hamptons, nawet
gdyby miał szlaban, i tylko ukrywał się gdzieś na lodzi.
- Nate nie jest aż tak pomysłowy - sprzeciwiła się Blair, czytając w myślach Sereny. -
Gdyby tu był. już byśmy o tym wiedziały.
- Nate jest doskonały - zamruczała przeciągle Lexie. zaciągając się skrętem.
Nikt z dorosłych najwyraźniej nie zauważył, że dziewczyna pali trawkę na pokładzie.
Może dlatego, że była Francuzką i nosiła tunikę Missoni.
Blair przewróciła oczami i odwróciła się plecami do tej głupiej francuskiej zdziry.
Może i był jedynym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek kochała, ale każdy, kto uznaje Nate'a
Archibalda za doskonałego, musi być kompletnym idiotą. Patrzyła, jak jej przyrodni brat
Aaron pędzi pod pokład po kolejny rum i dietetyczną colę dla Vanessy. Miał świeżo ogoloną
głowę. Aaron ledwo znal Nate'a i z pewnością nie został zaproszony, ale ostatnio pojawiał się
wszędzie tam. gdzie była Vanessa. Gdyby obydwoje nie stanowili zaprzeczenia słodyczy,
można by ich uznać za najsłodszą parę w dziejach ludzkości.
Nagle Serena poczuła, że ktoś ją ciągnie za koszulkę.
- Hej! - powiedziała Jenny i wspięła się na palce, żeby ucałować ją w policzek.
Obok stała Elise. Obie dziewczyny miały na sobie różowe koszulki weekendu piękno-
ści i podobne, zdecydowanie za duże, różowe okulary Gucciego.
- Nikomu nie powiesz, prawda?
Serena musiała podziwiać bezczelność Jenny, która najwyraźniej zaczęła się specjali-
zować w byciu niegrzeczną dziewczynką. Położyła palec na ustach.
- Nikomu nie powiem - obiecała, chociaż w ostatniej klasie było tylko czterdzieści
dziewczyn, więc dwie młodsze nie mogły przejść niezauważone.
Jenny uśmiechnęła się szeroko i pociągnęła Elise pod pokład, żeby zwędzić szampana
i Bóg jeden wie, co jeszcze. Nie było wątpliwości, że im bliżej wieczoru, tym obie będą coraz
bardziej niegrzeczne.
- Muszę przyznać, że już się poddałem - westchnął Dan. patrząc, jak młodsza siostra i
jej przyjaciółka zniknęły w tłumie dziewczyn ubranych w cukierkowo - różowe koszulki.
Jego też nikt nie zaprosił, ale dołączył do Jenny, aby mieć na nią oko. Oparł się o re-
ling i zapalił camela. Czekał cierpliwie, aż Vanessa go zauważy.
Znajomy zapach cameli przepłynął obok nozdrzy Vanessy. Odwróciła się i zobaczyła
Dana uśmiechającego się nieśmiało. Jego niechlujne włosy i rdzawe sztruksy łopotały na wie-
trze. To, że którekolwiek z nich wyląduje tutaj, na jachcie żeglującym do Hamptons albo że
ona będzie miała na sobie różową koszulkę było tak nieprawdopodobne, że Vanessa wy-
buchła śmiechem.
- Co cię tak bawi? - zapytał Dan.
Vanessa wyglądała na tak szczęśliwą, że zrobiło mu się trochę smutno, bo zdał sobie
sprawę, że ta euforia nie ma z nim nic wspólnego.
Aaron wrócił z drinkiem i piwem. Kiedy zobaczył Dana i Vanessę rozmawiających ze
sobą. natychmiast podał swoje piwo Danowi.
- Przyniosę jeszcze jedno - powiedział usłużnie.
Dan nie mógł w to uwierzyć - tych dwoje pasowało do siebie jak ulał. Nawet głowy
mieli takie same.
Vanessa stała z bezmyślnym uśmiechem na twarzy i czekała, aż Aaron wróci. Jej
szczęście było denerwujące - nawet dla niej samej.
- Przepraszam - powiedziała do Dana. - Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Dan wziął łyk piwa i wskazał na jej usta.
- To błyszczyk? - zapytał zaskoczony i rozbawiony zarazem.
Vanessa zachichotała.
- Firmy Nars, o smaku toffi, jeśli pytasz o szczegóły. Pożyczyłam od Blair.
Spojrzeli po sobie. Każde czekało, aż drugie rzuci jakąś krytyczną i dowcipną uwagę
na temat obrzydliwego pokazu bogactwa i bezsensu tej imprezy. Ale prawda była taka. że
obydwoje pojawili się tu z tego samego powodu. Chociaż całymi latami próbowali się odgro-
dzić, ci ludzie byli ich rówieśnikami i pomimo całego lego krytykowania i izolowania się
oboje cieszyli się, że dotyczyli do zabawy.
Słońce przypominające ogromną pomarańczę schowało się za smugą chmur. Woda
była lśniąca, zielona i spokojna jak trawnik w bezwietrzny dzień. Aaron wrócił z piwem i
nonszalancko pocałował Vanessę w policzek.
- Ślicznie wyglądasz - szepnął.
Dan zastanawiał się, czy kiedykolwiek powiedział Vanessie, że ślicznie wygląda, ale
było już trochę za późno na takie rozpamiętywanie.
- Gratuluję szybkiego wykopania z zespołu - zadrwił denerwująco znajomy glos.
W stronę Dana pochylał się Chuck Bass. Stał na dziobie w dziwnym, błękitnym lnia-
nym stroju żeglarza z nogawkami podwiniętymi do kolan i białą małpką wczepioną w jego ra-
mię - najwyraźniej zwierzątko bało się wpaść do wody. Chuck wyglądał na podpitego i lekko
nieprzytomnego od choroby morskiej.
Chuck zdawał się tak odpychający, że wkurzanie się na niego nie miało sensu. Poza
tym Dan był zachwycony tym, że jest normalnym dzieciakiem, a nie wielką gwiazdą rocka.
Podał dłoń koledze i uśmiechnął się beznamiętnie.
- Dzięki, stary.
- Ravesi i tak już długo nie pociągną - zauważył Aaron. - Daję im najwyżej jeszcze
jedną płytę, a potem znikną.
- Racja. - Chuck potrząsnął dłonią Dana, jakby byli starymi przyjaciółmi. - Więc do-
kąd się wybierasz w przyszłym roku, synu?
Synu?
Ravesi to kapela z Nowego Jorku, a Dan słyszał, że Chuck wybiera się do akademii
wojskowej gdzieś w północnym New Jersey. Najlepiej byłoby znaleźć się jak najdalej od obu,
od niego i od zespołu.
- Do Evergreen - oznajmił, jakby wiedział to od zawsze. - To na zachodzie, w stanie
Washington.
- Miło. - Chuck ziewnął, jakby już znudził się rozmową. - Widział ktoś Serenę? Sły-
szałem, że spotyka się z jakimś osiemdziesięciopięcioletnim członkiem zarządu w Yale. Ale
zdzira.
Vanessa parsknęła z niesmakiem i zostawiła chłopców samych. Poszła poszukać Blair
i Sereny. Potrzebowała paru chwil z dziewczynami, które pasowały do jej różowej koszulki.
Reszta dziewczyn z klasy zebrała się w pobliżu dziobu. Trochę słuchały muzyki i tro-
chę ściskały reling, próbując powstrzymać się od wymiotowania w spienione wody cieśniny
Long Island Sound. Słońce świeciło już słabiej, a bryza przybrała na sile. Parę dziewczyn otu-
liło ramiona pashminą albo niebiesko - złotymi swetrami pożyczonymi od załogi „Charlotte”,
ale większość pasażerów była zbyt podchmielona, żeby czuć chłód. Za ich plecami Manhattan
kołysał się i lśnił niczym miniaturowy srebrny raj w kryształowym przycisku do papieru od
Tiffany'ego.
Serena i Blair skuliły się razem na prążkowanej, niebiesko - złotej poduszce pod jed-
nym Z masztów i popijały zgodnie heinekena.
- Nie mogę uwierzyć, że za chwilę skończymy szkołę - westchnęła Serena i oparła
głowę na ramieniu Blair.
- Bogu dzięki - odparła przyjaciółka bez cienia sentymentu. - Szkoda tylko, że nie
mam pojęcia, co będę robić w przyszłym roku.
Serena usiadła prosto, zastanawiając się, czy to dobra okazja, żeby powiedzieć Blair o
Yale. Ale płynęły łodzią, a ona nie zamierzała wylądować za burtą.
Podeszła do nich Vanessa. Położyła się i oparła głowę na kolanach Blair.
- Przestajcie obgadywać ludzi, jędze - oznajmiła im i leniwie przymknęła oczy.
- Powinnaś poprawić błyszczyk - zauważyła Blair. Wyjęła z kieszeni dżinsowej spód-
nicy owocowy błyszczyk Lancôme'a i ostrożnie pomalowała Vanessie usta.
- Dzięki, mamusiu - mruknęła Vanessa, nie otwierając oczu.
Serena roześmiała się i znowu oparła głowę o maszt. To zabawne, jak tuż przed koń-
cem szkoły wszystkie nierówno powycinane kawałki układanki, które wyglądały, jakby nigdy
nie miały do siebie pasować, nagle zaczęły się układać w jedną całość. Może w końcu obie z
Blair pójdą do Yale i będą mieszkać razem w pokoju. Będą druhnami na ślubie Vanessy i
Aarona, poznają dwóch braci i wyjdą za nich, zamieszkają w tym samym kwartale na Piątej
Alei i wyślą dzieci do tej samej szkoły - przyjaciółki po grób.
Ale kogoś brakowało. Kogoś, kto zawsze stanowił ważną część układanki na swój
własny, pokręcony, cudowny i niewierny sposób.
- Szkoda, że nie ma Nate'a - westchnęła Serena.
Blair zakręciła błyszczyk i z roztargnieniem zaczęła masować blade czoło Vanessy. -
Czasem zastanawiam się, czy nie lepiej nam bez niego - przyznała się.
No bo w końcu, czy Nate nie był przyczyną wszystkich kłótni między nimi dwiema?
Serena zmrużyła oczy i jeszcze raz przyjrzała się ludziom na pokładzie. Wszędzie już
go szukała.
Ale nie przyszło jej do głowy spojrzeć w górę.
Wysoko, wysoko nad ich głowami, na samym szczycie masztu Nate przykucnął w bo-
cianim gnieździe i obserwował dziewczyny. Na górze czuł się trochę samotny i zmarznięty,
ale zabrał ze sobą do towarzystwa sześciopak i kilka skrętów. Kiedy tylko zacumują w Sag
Harbor, a rodzice i ich znajomi rozejdą się do swoich dworków w Hamptons, zejdzie na dół
niczym Spider - Man i wszystkich zaskoczy.
Z góry dziewczyny w różowych koszulkach były praktycznie nie do odróżnienia. Na-
wet ta ogolona mogłaby się nieźle prezentować, gdyby zapuściła trochę włosów. Zapalił skrę-
ta. Nagle ogarnęła go tęsknota - tak bardzo je kochał. Kochał je wszystkie.
dziewczyny ekscytują się babską imprezą
W ciepłe dni Hamptons pachniało solą, nową skórą, kremami przeciwsłonecznymi i
pieniędzmi. Ogromne nowoczesne domy przycupnęły przy białych piaszczystych plażach, w
otoczeniu basenów i czarnych, terenowych mercedesów. Małe dziewczynki w bikini Petit Ba-
teau jeździły na skuterach do miasta na włoskie lody. Lśniące konie wystawowe elegancko
kłusowały wzdłuż drogi za śnieżnobiałymi ogrodzeniami Niczym ogromny klub, Hamptons
było tego rodzaju miejscem, do którego należeli tylko ci, którzy naprawdę tu pasowali.
Ale oczywiście wszystkie nasze dziewczyny tu pasowały.
- Zbiórka! - Wrzasnęły Isabel Coates i Kati Farkas. gdy uczennice ostatniej klasy Con-
stance Billard wysiadły z flotylli srebrnych limuzyn przed weekendowym domkiem rodziców
Isabel w Southampton.
Dom miał kształt litery ,.L” i był nowoczesną, przeszkloną konstrukcją zaprojektowa-
ną przez Philippe'a Starcka. Posiadał prywatną plażę i lądowisko dla helikopterów na dachu.
W zgięciu „L” mieścił się basen wyłożony różowymi kafelkami z podświetlanym dnem oraz
otynkowany na różowo domek kąpielowy. Wokół basenu stało czterdzieści białych plastiko-
wych leżaków, a na każdym pysznił się rozłożony różowy ręcznik specjalnie zamówiony na
weekend piękności. Obok basenu rozstawiono biały namiot ze stołami przykrytymi różowymi
obrusami i barem z różowymi serwetkami. Wyglądało to prawic jak wesele, tyle że bez wese-
la.
Jenny Humphrey i Elise Wells okrążyły dziewczyny, żeby ominęło je sprawdzanie
obecności, i popędziły przed podwórze do domku przy basenie.
- Ej! - szepnęła Rain Hoffstetter do I.aury Salmon. Obie miały na sobie gigantyczne
różowe kapelusze od słońca Kati Spade. Ronda kapeluszy ciągle o siebie uderzały. - A co one
tu robią?
- Kto? - dopytywała się Laura Salmon, mrużąc oczy zacienione kapeluszem.
- Częstujcie się koktajlami i kanapkami! - wykrzyknęła przez megafon Isabel, rozko-
szując się każdą chwilą, kiedy mogła powydawać rozkazy.
Chociaż to nie była tak dobra szkoła jak Princeton, Isabel postanowiła pójść do Rollins
razem z Kati - ku wielkiemu rozczarowaniu rodziców - ponieważ w Rollins zaproponowano
jej pozycję szefowej jednego z akademików dla dziewcząt z pierwszego roku, więc przez cały
rok jej zadaniem będzie rozstawianie wszystkich, łącznie z Kati. po kątach.
- W domku kąpielowym jest sauna. Mieści naraz tylko sześć osób - ciągnęła z ustami
przyciśniętymi do megafonu. - W pokoju do projekcji znajdziecie filmy, a basen jest podgrze-
wany, więc możecie pływać całą noc. jeśli tylko zechcecie. Wysokoproteinowe i wysokoener-
getyczne śniadanie zostanie podane jutro o siódmej, a pierwsza maseczka Origins jest już o
ósmej, więc zarezerwujcie sobie czas na sen dla urody. W każdym pokoju są wielkie matera-
ce. Po trzy na każdym łóżku, dziewczyny - będzie przytulnie!
Powietrze rozbrzmiewało glosami dziewczyn gromadzących się przy barze albo wę-
drujących do domu na bitwę poduszkami na łóżkach z jedwabna, pościelą lub spenetrowanie
torebek z prezentami Origins, które miały zostać otwarte dopiero jutro. Kilka odważniejszych
dziewczyn rozebrało się do bielizny albo przebrało w kostiumy kąpielowe i zaczęło skakać z
trampoliny do basenu. Zaś te bardziej leniwe zebrały się w pokoju projekcyjnym pana Coate-
sa i rozłożyły w skórzanych fotelach, podczas gdy na wielkim ekranie leciały początkowe na-
pisy Wielkiego Gatsby'ego z Robertem Redfordem i Mią Farrow.
Blair, Serena i Vanessa usiadły na brzegu basenu i zaczęły moczyć nogi w wodzie.
- Ale zabawa - stwierdziła Vanessa, próbując okazać trochę entuzjazmu.
Zastanawiała się, jak Serena i Blair to robią, że ciągle mają opalone nogi. Jej wygląda-
ły jak nogi trupa.
- Ej, dziewczyny! - Jenny zawołała do nich zza uchylonych szklanych drzwi domku
kąpielowego. Była w samym ręczniku, a na głowie miała biały turban kąpielowy z brylantami
w stylu dawnych gwiazd Hollywoodu. Pani Coates zakładała ten turban, żeby nie zmoczyć
włosów, gdy pływała w basenie. - Musicie zobaczyć saunę!
Blair nie przepadała za tymi gówniarami, którym wydawało się, że mogą kręcić się ze
starszymi koleżankami, ale nie przegapiłaby szansy wypocenia kilku zbędnych kilogramów.
- Dobra, ale ja będę nosić turban - oznajmiła. ruszając do domku. Ściągnęła turban z
głowy Jenny i sama go włożyła. Na Jenny wyglądał śmiesznie, ale Blair prezentowała się w
nim jak królowa.
Tylko prawdziwe diwy dobrze wyglądają w turbanach.
Jenny podała każdej ogromny ręcznik z miękkiej egipskiej bawełny. Dziewczyny ro-
zebrały się do naga. Każda udawała że nie pożera wzorkiem idealnego do granic możliwości
ciała Sereny, ale i tak wszystkie zerkały z zazdrością. W głębi ducha miały nadzieję odkryć
skrywany kawałek z cellulitem, który od lat chowała pod mundurkiem, ale ona była tak
szczupła i nieskazitelna, jak się lego zawsze obawiały.
- Podobno pan Coates pali bardzo dużo trawy - powiedziała Serena, ściągając koszul-
kę, nieświadoma ich spojrzeń. - To dlatego teraz czyta tylko reklamy zamiast filmów. Pali
tyle, że nie może zapamiętać tekstu.
- Wiem - przytaknęła Jenny. - Patrzcie. - Odkręciła głowę niewinnie wyglądającego
popiersia Apolla i wyciągnęła ogromną torebkę z trawką.
Trzy starsze koleżanki zagapiły się na nią. Po co właściwie ta mała Jenny Humphrey
odkręca głowy posągom?
- Nie znaczy to, że mam ochotę - stwierdziła niewinnie Jenny. - Elise znalazła to przez
przypadek.
Nagle łysa głowa Aarona pojawia się w oknie domku i wszystkie dziewczyny pisnęły,
chowając nagie ciała pod ręczniki. Wyglądał tak, jakby część drogi do rezydencji Coatesów
przepłynął wpław. Miał mokre ubranie, a na policzkach wytrąciła mu się sól.
Vanessa postanowiła schować się przed nim, tak dla zabawy.
- Szybko, do sauny! Teraz!
Jenny otworzyła drzwi i dziewczyny wskoczyły do środka. Sauna była wielkości gar-
deroby Sereny, cała wyłożona białymi kafelkami, z miejscami do siedzenia na dwóch pozio-
mach. W oparach zobaczyły Elise skuloną w kącie na schodku, zawiniętą w wielki ręcznik, z
długą srebrną cygarniczką ze skrętem, która zwisała jej w ustach.
- Elise chce się ujarać - wytłumaczyła reszcie Jenny. Przysiadła na dolnym schodku i
podała przyjaciółce butelkę wody mineralnej Poland Spring. - Chce gadać tylko o tym, jaka to
jest nadal zakochana w moim bracie.
- Nie jestem. - Elise odkręciła zakrętkę i napita się wody. - A właściwie to jestem.
- Cóż, jest milutki - szczerze stwierdziła Serena.
Wspięła się na wyższy schodek i usiadła, krzyżując swoje wręcz śmiesznie długie i
idealne nogi. Gdyby Dan nie podchodził do wszystkiego tak śmiertelnie poważnie, to bez
wątpienia znowu by się z nim spotykała. Przynajmniej przez dzień czy dwa.
- Fakt - zgodziła się Vanessa, siadając na schodku poniżej Sereny.
Nadal trochę uważała Dana za swoją własność. Zerwali ze sobą. owszem, ale jeśli kto-
kolwiek mógł dawać Danowi oceny, to z pewnością ona.
- Chyba tak - dodała Blair, rozciągając się leniwie na dolnym schodku.
Ledwo pamiętała, jak Dan wygląda.
Jenny usiadła na górze obok Sereny i objęła rękoma kolana.
- Serio? - zapytała zaskoczona.
Nagle otworzyły się drzwi i do środka zajrzał nie kto inny jak Dan. Chwilę potrwało,
nim w zaparowanym i mrocznym pomieszczeniu wyłoniły mu się przed oczami wyraźne
kształty. A cóż to za niespodzianka - sauna była pełna dziewczyn.
- Wchodź, wchodź - wychrypiała Vanessa głosem juk z horroru. - Czekałyśmy na cie-
bie.
Dan uśmiechnął się nieśmiało i przygryzł dolną wargę.. Miał na sobie tylko czerwone
kąpielówki, a jego włosy były mokre. Na bladych ramionach widać było gęsią skórkę.
- Jest tu moja siostra?
- Tak, ty frajerze. I Elise też tu jest - odparła Jenny. - Nadal się w tobie kocha.
- Wszystkie się w tobie kochamy - stwierdziła Serena.
Dan usiadł na stopniu z białych kafelków obok leżącej na brzuchu dziewczyny w bia-
łym turbanie z brylantami.
- Ja się w tobie nie kocham - stwierdziła dziewczyna. - Nawet cię nie znam.
Co za ulga.
Drzwi znowu się otworzyły i do sauny zajrzał Aaron.
- Nessa? - zawołał słodko. Zaróżowione policzki całe miał w piasku.
- Tutaj - odparła wśród pary Vanessa. - Chodź do nas, skarbie. Tylko nie patrz na po-
zostałe nagie dziewczyny.
Aaron w bordowej koszulce Harvardu i umazanych piaskiem zielonych wojskowych
spodniach przeszedł na palcach i usiadł Vanessie na kolanach. Jenny wyciągnęła rękę i prze-
kręciła pokrętło, żeby zwiększyć temperaturę pary.
Chociaż naprawdę nie trzeba już było podgrzewać atmosfery.
- Wow! Ale zabawa - stwierdziła Serena. Otarła pot znad górnej wargi i wstała. - Mu-
szę siusiu. Ktoś coś potrzebuje?
- Tak. ale nie jesteś w stanie mi pomóc - odparła z zadowoleniem Blair.
Próbowała przekonać samą siebie, że ta impreza tylko dla dziewczyn naprawdę jej pa-
suje, ale teraz, kiedy wokół pojawiło się tylu facetów, ujawniły się jej prawdziwe uczucia.
Chciała, żeby jej chłopak wyłonił się z pary i ją zaskoczył. Wsunąłby jej na palec diamentowy
pierścionek, przykrył ramiona kremową kaszmirową peleryną, a potem wywiózłby ją stąd
perłowoszarym kabrioletem jaguarem na oświetloną księżycowym blaskiem prywatną plażę i
błagał pocałunkami o wybaczenie. O świcie z mgły wynurzyłaby się łódź, która zabrałaby ich
daleko od lądu. i resztę życia spędziliby, przeżywając przygody i kochając się. Chciała praw-
dziwego, hollywoodzkiego zakończenia.
Stąd ten turban.
Serena otworzyła drzwi sauny. Zimne powietrze owiało jej twarz.
- Cholera. Blair - usłyszała głos Aarona za plecami. - Nie wierzę, że o tym zapomnia-
łem. Mam coś dla ciebie.
Co to może być?
jeśli jesteś za bardzo ujarany, żeby znaleźć tę, którą kochasz,
kochaj się z tą, z którą jesteś
Kiedy zamknęły się za nią drzwi od sauny, Serena truchcikiem pobiegła w poszukiwa-
niu łazienki. Domek, jak na kąpielowy, był naprawdę duży. Mieścił stół do ping - ponga, dwie
ogromne rozkładane sofy ze skóry w kolorze kości słoniowej i akwarium z żywą barakudą.
Nie wspominając o saunie i łazience, która gdzieś tu musiała być.
Ktoś dobrał się do zapasów trawki pana Coatesa, bo głowa Apolla leżała pod stołem
do ping - ponga jak przerośnięta piłeczka. Obok akwarium znajdowały się białe drzwi z ob-
razkiem przedstawiającym niebieskiego chłopczyka i różową dziewczynkę trzymających się
za ręce. Serena otworzyła je.
Za nimi znajdowała się łazienka ozdobiona złotymi listkami. Była w niej niska urny
walka, taka sama, jakie można spotkać w europejskich hotelach, i równie bezużyteczna.
Bo służy do mycia tyłka, ale to po prostu ohyda?
Zasłona prysznica była zrobiona z plastiku w złote gwiazdki. Za nią w wannie, z pacz-
ką trawki pana Coatesa na kolanach, w ubraniu mokrym od morskiej wody i oczami zaczer-
wienionymi i zaspanymi do granic możliwości, siedział Nate Archibald - tak, ten słynny, za-
giniony Nate. Serena odciągnęła zasłonę i weszła do wanny, przytrzymując ręcznik, w który
była zawinięta.
- Nate? Co tu robisz? Dlaczego nie było cię na lodzi?
Nate uśmiechnął się głupio. Serena była naga, jeśli oczywiście nie liczyć ręcznika. Nie
sposób było nie uśmiechać się do niej. Wyglądała jak grecka bogini. Jej czoło było wilgotne,
a jasne włosy zmatowiałe od potu, ale nadal wyglądała przepięknie. Bardziej niż przepięknie.
Zwinęła włosy na czubku głowy i powachlowała się dłonią.
- Boże, ale mi gorąco. Nate'owi też zrobiło się gorąco.
- Nie powinienem tu być - przyznał się idiotycznie. - Na tabliczce napisano: „Chłop-
com wstęp wzbroniony”.
Serena wzięła szklaną buteleczkę żelu do kąpieli Clarins, która stała na brzegu wanny,
i obejrzała ją. Pierwszym składnikiem była aqua. ,.To znaczy woda?” - zastanowiła się Sere-
na. To dlaczego od razu tak nie napiszą? Odstawiła butelkę z powrotem.
- Nie szkodzi. Jest tu przyrodni brat Blair. I Dan Humphrey. Zakaz wstępu dla chłopa-
ków i tak by nie wypalił.
Nate nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Maleńkie kropelki wody zatrzymały się na ja-
snych rzęsach. Boże, jaka ona była śliczna. Zjawił się tutaj, żeby szukać Blair, ale naprzeciw-
ko niego siedziała Serena, i to ubrana tylko w ręcznik.
- Postanowiłam w przyszłym roku pójść do Yale - wypaliła Serena, odgarniając z twa-
rzy wilgotne pasemka włosów. - Nie powiedziałam jeszcze Blair, bo nie chcę, żeby się wście-
kła, jeśli ona się nie dostanie. Ale tam właśnie postanowiłam pójść.
Nate pokiwał głową. To zabawne, że twarz, a nawet głos Sereny wydawały się takie
delikatne, podczas gdy jej ciała nie można by nazwać delikatnym. Było smukłe, umięśnione i
mocne jak u maratończyka.
- Ja też tam idę - przyznał się łamiącym głosem. - Już wysiałem im zaliczkę.
Serena uśmiechnęła się szeroko.
- Oboje idziemy do Yale!
Nate pochylił się ku niej i położył dłonie na jej wilgotnych, nagich ramionach. Zanu-
rzył nos w jej długich, jasnych włosach. Pachniała słodko i ciepło, jak lato.
- Hm - mruknął i pocałował ją delikatnie w ciepłą szyję, smakując mieszankę olejków
paczuli, której zawsze używała.
Ejże! To nie ta dziewczyna!
Serena uśmiechnęła się szeroko, podczas gdy jego usta wędrowały w górę po szyi ku
jej wargom.
- Co robisz? - mruknęła, nie odpychając go jednak. Minęło już trochę czasu, odkąd
ktoś ją całował, a to jest miłe uczucie. Oczywiście, było w tym coś złego, ale przecież cało-
wali się już z Nate'em, a świadomość, że w przyszłym roku będą razem studiować, jakoś
usprawiedliwiała tę sytuację.
Zamknęła oczy i poddała się pocałunkom. Jej ręcznik opinii i jakimś cudem wilgotna
koszulka Nate też spadła.
Zbliżał się koniec roku szkolnego, za chwilę mieli skończyć szkołę - małe spotkanie
najlepszych przyjaciół z tej okazji to przecież nic zdrożnego.
Aha, a co z ich wspólną najlepszą przyjaciółką?
nikt nie robi tego lepiej
Blair spływała potem i rozpaczliwie potrzebowała wódki z tonikiem. Podciągnęła
ręcznik.
- Co to jest? Co masz dla mnie? - zapytała brata.
Aaron wstał i zaczął macać kieszenie wojskowych spodni.
- Mam to przy sobie - wyjaśnił. - Przynajmniej tak mi się wydaje.
Przez chwilę grzebał w kieszeniach, po czym wyjął coś, co wyglądało jak mokra, biała
koperta.
Blair zacisnęła powieki, a potem z powrotem otworzyła oczy. Była całkowicie pewna,
że zna zawartość koperty.
- I od jak dawna to masz? - zapytała wściekła, po czym wyrwała kopertę z rąk brata.
Aaron wzruszył ramionami jak niewiniątko.
- Przyszło dziś rano.
Mimo pary Blair widziała znajomy niebieski herb Yale wydrukowany w lewym górny
rogu koperty. Próbowała ją otworzyć drżącymi, niecierpliwymi dłońmi.
- Cholera - sapnęła i rozdarła ją do końca zębami.
W środku leżała złożona na pół. cieniutka, wystrzępiona kartka. Od kilku miesięcy ży-
cie Blair wisiało na włosku. Trudno uwierzyć, że wszystko zależało od takiego skrawka.
Pozostali czekali w pełnym szacunku milczeniu.
Droga Blair Waldorf
Po długim zastanowieniu z przyjemnością proponujemy pani miejsce na uni-
wersytecie Yale od jesieni przyszłego roku...
Blair przycisnęła kawałek papieru do piersi i wypadła z sauny.
- Serena! - wrzasnęła, pędząc korytarzem domku kąpielowego prosto do łazienki.
Otworzyła z rozmachem drzwi, spodziewając się, że zobaczy swoją przyjaciółkę nie-
winnie siedzącą na toalecie.
Tymczasem powitała ją gmatwanina znajomych, pięknych i nagich kończyn w wan-
nie. Nate i Serena zamrugali bezmyślnie oczami, patrząc na Blair; ich złote głowy znajdowały
się raptem kilka centymetrów od siebie.
- Świętowaliśmy - wyjąkała Serena.
Wyszła z wanny, przytrzymując niezbyt pewnie ręcznik wokół nagiego ciała i spojrza-
ła na przemoczony kawałek papieru w rękach Blair.
- Co to takiego? - zapylała, desperacko próbując zmienić temat.
Blair miała ochotę zmyć len idealną, anielską buźkę w idiotycznym bidecie Coatesów.
- Przyjęto mnie do Yale. Wreszcie. - Zmrużyła oczy. Nie udawajcie, że was to intere-
suje.
Nate wstał, chwiejąc się i rozsypując ogromną torbę trawki po całej wannie. Zerwał
zasłonę od prysznica, gdy próbował złapać równowagę, jak na złość, nadal wyglądał bosko.
Złocistobrązowe włosy układały mu się w fale, od wiatru i soli, którą przesycone było powie-
trze. Policzki miał zaróżowione od słońca, trawki i pocałunków. I ten nagi tors - Blair robiło
się niedobrze z pożądania, gdy na niego patrzyła.
- Ej. wiesz, właśnie o tym rozmawialiśmy - bełkotał; język miał jak kolek z powodu
trawki, zakłopotania i poczucia winy. - Ja i Serena, i teraz ty też. Wszyscy idziemy do Yale.
Cała nasza trójka!
Hura!
- Dzięki, że mi mówicie - odgryzła się Blair.
Wyobrażała sobie, że świętując to wydarzenie, wypiją z Sereną butelkę szampana na
prywatnej plaży Coatesów. Potem z pewnością by skapitulowała i zadzwoniła do Nate'a na
komórkę, żeby porwał ją z imprezy i kochał się z nią jak wariat na jakieś innej plaży.
Tyle, jeśli chodzi o fantazje.
Nate nadal stał w wannie. Na bosych stopach miał rozsypaną trawkę. Blair wyciągnęła
rękę i odkręciła mocno prysznic, oblewając Nate'a lodowato zimną wodą. Potem wyszarpnęła
ręcznik Sereny i schowała go pod rękę. Trzaskając drzwiami przed ich kłamliwymi, zdradli-
wymi twarzami, wyszła z łazienki.
Lexique. czy jak jej, do cholery, było, dreptała w stronę domku kąpielowego w tej
swojej tunice Missoni, która wszystkim dziewczynom działała na nerwy. Warkocze obijały jej
się o uwolnione ze stanika piersi. Blair właśnie wychodziła z domku.
- On tam jest, prawda? Mój kochany Nate?
Blair odsłoniła zęby w demonicznym uśmiechu.
- O, tak. Czeka na ciebie w łazience - odpowiedziała tej głupiej francuskiej jędzy. Za-
trzasnęła za Lexie drzwi i ruszyła prosto do baru przy basenie.
W namiocie było chyba więcej chłopaków niż dziewczyn. Damian, Lloyd i Marc z
Ravesów rozmawiali z dziewczynami z ostatniej klasy Constance Billard, rozdając cygara i
najnowszego singla Pokręcona siostrzyczka, na którym śpiewał nie kto inny, jak Jenny Hum-
phrey. Dziewczyny zdjęły koszulki. Wszystkie miały na sobie jasne, pastelowe góry od biki-
ni. Wyglądały jak statystki ze starych filmów Elvisa, których akcja rozgrywała się na plaży.
Chuck Bass próbował namówić Rain Hoffstetter. Laurę Salmon. Kati Farkas i Isabel
Coates. żeby poszły razem z nim do akademii wojskowej.
- To nieważne, do jakiej szkoły się pójdzie. Liczy się to. jak dobrze będziesz się ba-
wić. - Usłyszała jego słowa Blair. - Pomyślcie, jakby było cudownie, gdybyśmy poszli tam
wszyscy razem!
Blair podeszła do baru, złapała do połowy opróżnioną butelkę wódki Absolut i udała
się z nią nad basen.
- Ej, żadnego szklą w okolicach basenu! - krzyknęła za nią przez megafon Isabel.
Blair zignorowała ją i weszła po drabinie na najwyższą trampolinę. Ręcznik osunął jej
się z ciała, gdy stanęła na samej krawędzi, nad przepaścią.
Naga diwa w zdobionym brylantami turbanie wzięła łyk swojego ulubionego napoju.
Ignorując pomruki zszokowanych koleżanek z klasy i polne zachwytu okrzyki chłop-
ców Blair zastanowiła się chwilę nad ostatnimi wydarzeniami. Ona i Nate to najwyraźniej za-
mknięty rozdział, tak samo jak ona i Serena. Nie pierwszy raz. Mieszkała nie gdzie indziej jak
w Brooklynie z Vanessą, dziewczyną o ogolonej głowic, z którą zaczęła rozmawiać raptem
tydzień temu. No i w końcu, nareszcie dostała się do Yale.
Jej życie składało się z bisów, wypełnionych tymi samymi ludźmi i imprezami. Było
nad wyraz przewidywalne. Nawet jej marzenia były przewidywalne i to jej się, owszem, po-
dobało. A teraz nie wiedziała, czego się spodziewać.
Podniosła butelkę do ust i wzięła kolejny potężny łyk, a potem ostrożnie odstawiła ją
na trampolinę. Uniosła ramiona, wyprostowała się jak strzała, wspięła na palce i skoczyła.
Wstrzymując oddech, zanurkowała pod powierzchnię błękitnozielonej wody, rozkoszując się
ciszą. Za nią na powierzchnię wody wypłynął turban.
Cały ten rok był dla Blair serią wzlotów i upadków, z przewagą tych ostatnich. Ale co
z tego, że jej życie nie układało się tak, jak sobie wyobrażała, tworząc w głowie własny film?
To nie ona, tylko pozostali aktorzy okazali się dupkami. Zamierzała przenieść akcję filmu do
zupełnie nowego miejsca, gdzie zaangażuje całkowicie nową obsadę. A nikt nie wiedział le-
piej od Blair, jak skupić na sobie całą uwagę.
Jej ciemna głowa wynurzyła się z wody z dramatycznym, głośnym pluskiem. Pozosta-
li gapili się, chichocząc głupio w namiocie, ale Blair na nikogo nie zwracała uwagi. Dryfując
na plecach, zanuciła małą, głupawą wyliczankę, by dodać sobie otuchy.
- Raz. dwa, trzy, słuchajcie matoły, już za dziewiętnaście dni koniec szkoły.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
WEEKEND PIĘKNOŚCI WEEKENDEM WYSYPKI
Okazało się, że niemal wszyscy, którzy korzystali z sauny Coate sów albo z ich basenu bądź pożyczali
ręcznik od kogoś, kto korzystał z sauny lub basenu, obudzili się z ohydną, swędzącą, sączącą się wy-
sypką na twarzy. Ludzie z Origins zostali natychmiast odesłani do domu, wezwano też lekarza derma-
tologa, aby ocenił powagę sytuacji. Co ciekawe, nasza kąpiąca się piękność B nie miała na twarzy na-
wet najmniejszego śladu. Dermatolog wyjaśnił, że najprawdopodobniej była uodporniona, ale mogła
też być nosicielem. Żeby było ciekawiej, wysypka wyglądała dokładnie tak, jak pokrzywka na pewnym
dziecku, z którym B miała styczność, mimo że rodzina próbowała je odizolować. No ale przynajmniej
wszyscy otrzymali w prezencie dobry pretekst, żeby nie iść w piątek do szkoły! Skoro dziewięćdziesiąt
dziewięć procent uczennic ostatniej klasy zostało poddanych kwarantannie, dyrektorka Constance Bil-
lard nie miała wyjścia, jak tylko dać im wolny cały tydzień.
B skorzystała z okazji i poleciała do Paryża, aby zobaczyć się z ojcem, i wpadła na matkę u Chanel na
lewym brzegu Sekwany. Najwyraźniej mama próbowała wykupić dla niej cała firmę jako prezent z oka-
zji przyjęcia do Yale. Ponieważ firma nie byłą na sprzedaż, B zadowoliła się czterema spódnicami,
sześcioma parami pantofli bez pięt i trzema wieczorowymi torebkami - jaka z niej rozsądna dziewczy-
na! V pojechałaby razem z nią, gdyby nie kwarantanna. W nagrodę miała kupę radości z zabawy w
doktora ze swoim nowym chłopakiem. A co z S i N? N widziano w drodze do jej domu przy Piątej Alei.
Odwiedzał ją pod pretekstem pożyczenia kremu łagodzącego wysypkę, ale osobiście podejrzewam,
że też spodobała mu się zabawa w doktora.
CZEGO NIE MOŻECIE SIĘ DOCZEKAĆ, GDY MINIE WYSYPKA
Szalonych imprez na dachach.
Kupowania białych sukienek na rozdanie dyplomów - takich sukienek, które nie złamią reguły, że nie
może być widoczny rowek między piersiami, ale w których nie będziemy wyglądać jak tłuste panny
młode.
Kupowania towarzyszy na bal z okazji zakończenia szkoły, którzy się nie upiją ani nie obrzygają nam
naszych ślicznych nowych sukienek.
Kupowania idealnych białych szpilek, które włożymy do naszych nowych sukienek na rozdanie dyplo-
mów. Ale niezbyt wysokich, bo podchodzić będziemy według wzrostu, a żadna nie chce być ostatnia.
Układania listy prezentów z okazji zakończenia szkoły. Chyba nie będzie problemu z napisaniem po-
prawnie słowa „samochód”?
Dostania wszystkiego z listy prezentów. Brum, brum, brum!
Końca szkoły!!!!
KILKA NIEDOKOŃCZONYCH SPRAW
Czy S i N są parą? A jeśli nie, to kim właściwie są?
Czy B jeszcze kiedyś odezwie się do nich? A może się zemści?
Czy B i V nadal będą razem mieszkać, skoro teraz ciągle kręci się tam A?
Czy D nadal będzie zwykłym dzieciakiem - w pewnym sensie? Czy pozna normalną dziewczynę?
Czy J pójdzie do szkoły z internatem? Czy będzie się trzymać z dala od kłopotów, zanim ją tam
wyślą?
Czy wszystkim nam się uda skończyć szkołę? Zgadnijcie, kto pozna wszystkie odpowiedzi?
Wiem, że mnie kochacie.
plotkara