Kornel Makuszyński
Miss Śmierć
Ona ma przyjść
Na drzwiach nie ma dantejskiego napisu, albowiem
kto tu przychodzi, ten nie ma niczego do stracenia. Mowa
jest o skarbach nie tyle duszy, ile ciała, a zresztą i duszy, i
ciała.
Wewnątrz jest on. Wnętrze jest takie, jak on, a on taki,
jak wnętrze jego Świątyni.
Jest ciemno. Taki jak on nie znosi Świetlanych orgii.
Obrosły, niedźwiedzi barbarzyniec pławił się w słońcu,
leżąc równocześnie w błocie. On przeczytał trzy dzieła o
historii kultury i nosi czarny, przepysznie skrojony
tużurek. Do diabła mu słońce, które jest rozkoszą głupich.
Zresztą do słońca jest tylko pięć porządnych rymów.
Jeśli mu przeto wypadło zejście się ze słońcem na ulicy,
odwraca się do niego tyłem.
- Słońce może się dziś przydać chyba do kąpieli
słonecznych - powiedział aforyzm, sprzedał go po trzy
centy od wiersza i kupił świecę.
- Przyjacielu, czemu nie miłujesz słońca? - pytał go
człowiek, który miał żonę i siedmioro dzieci.
- Albowiem bydlę to od wieków nic nie robi, tylko
zapładnia ziemię. To potrafi byle bawół.
Przyjaciel się zamyślił, zali przyrównywany być może
do słońca, zali do bawołu.
- Człowiek bowiem stworzony jest nie dla słońca, lecz
dla śmierci.
Nie był więc słoneczny on poeta i umiłował mrok,
który pełzał mu po twarzy i po piersi, i po czarnym
tużurku jak pluskwa.
Oto się rozsiadł w swej świątyni i zamyślił.
Spod liści przepysznej palmy w japońskim wazonie
wypełzła Śmierć, rozciągnęła ręce i ziewa. Potem wzięła z
mahoniowej półki prześlicznie oprawione Pismo św.,
usiadła na fotelu i poczęła czytać, ciągle ziewając.
Po ścianie obitej czerwoną tapetą mrok zaczął się lać na
podłogę jak wilgoć i wsiąkał jak ona w miękki, puszysty
dywan, na którym gasły powoli kolory; zmienił się za
chwilę w mokrą szmatę.
Śmierć wstała z fotelu.
Była to powiewna, chuda angielska miss, bardzo
sympatyczna. Dostał ją poeta w spadku od zmarłego
malarza, u którego była na utrzymaniu.
Miss usadowiła się z gracją na białej, niedźwiedziej
skórze, jak na wyspie.
Lecz powódź mroku zaczęła się od podłogi wznosić
coraz wyżej i wsiąkać w powietrze. Biała wyspa
niedźwiedziej skóry szarzeje coraz bardziej i rozpływa się
w wilgoci mroku.
Mrok się pnie wszędzie i ściera starannie białe plamy.
Na ścianie widnieje jeszcze biały grecki fryz, na którym
tańczą gracje.
Mrok nasyca sobą powoli gazy ich powiewnych szat;
ręce czyni gracjom oślizgłe; przestają tańczyć. Psują sobie
przeczyste linie twarzy, bo zaczynają ziewać; któraś o
kolumnę koryncką się wsparła i drży od zimna mroku.
Io Correggia, nad pianinem zawieszona, zmieniła
odwieczną, bardzo miłą pozę, albowiem chmurny Jowisz
zupełnie w mroku się rozpłynął.
Jeszcze tylko śmiertelnie blada twarz poety nad
biurkiem; tak blada nie jest chórzystka, kiedy "robi" w
Fauście Małgorzatę po śmierci. Więc mrok się czepił poły
czarnego tużurka i pnie się w górę. Pełza powoli i cicho.
Rozlał się po twarzy, zgasił oczy.
Ciemno.
Miss Śmierć ziewnęła głośno w kącie.
- Wychodzisz?
- Nie.
- Przyjdzie kto?
- Przyjdzie.
- - Ona?
- Która ona?
- Ta ze złotym zębem?
- Nie, ta z suchotami.
- Aaaa!
I wpatrzyła się w mrok.
Za chwilę słychać z kąta pokoju:
- Na coś ją wziął, na oczy?
- Nie.
- Na rozdęte nozdrza?
- Nie. Na hymny o śmierci.
Miss Śmierć przeciągnęła się na niedźwiedziej skórze z
gracją nieporównaną.
- Mówiłam ci zawsze, że to najlepsze.
Raz ci się tylko nie udało, bo zanim postanowiła
przyjść, naprawdę umarła.
Zaczyna być duszno.
Kilka tuberoz już gnije, udusiwszy się własnym
zapachem. Zapach ten kroplami się niemal sączy, jak
żywica.
- Zapal świece. Zaczyna być nudno...
Kiedyż przyjdzie?
- Niedługo.
Zapalił dwie świecie z czerwonymi abażurami.
Czerwone światło polało się z biurka, jak ciepła krew.
Gracje na fryzie przymknęły oczy.
I, schwytaną na gorącym uczynku, oblał czerwony z
tego światła rumieniec.
Mrok chyłkiem wpełzł pod fotele, za firanki;
niechętnie, ociągając się, właził w kąty, chował się za
szerokie liście palmy i spoglądał spoza nich, jak spoza
szeroko rozwartych palców dłoni, położonej na twarzy.
Cyprysy na jakimś włoskim obrazie zachwiały się w
migającym świetle i zaróżowiły się, jakby je całowało
słońce zachodzące.
Mrok się położył jak bury pies pod drzwiami w
drugim pokoju, węszył i czekał, kiedy krwawiące świece
same siebie strawią.
Śmierć z miną znudzoną przewraca kartki Biblii. Z
sympatycznym uśmiechem zatrzymuje się przy Pieśni
nad Pieśniami.
Nagle podnosi oczy.
- Mój drogi, zmień kołnierzyk. Kobieta dojrzy w tej
chwili, że brudny. Kobiety są subtelne, jak kwiaty.
- A tak...
Cicho. Straszliwie duszno. Wszystko jest miękkie i
wszystko jest leniwe. Nie słychać odgłosu kroków. Nawet
świeca nie pryśnie.
Poeta z białą twarzą i w czarnym tużurku robi
przygotowania. Ustawia na biurku fotografie, niektóre
chowa. Rozrzuca papiery; robi artystyczny nieład.
Otwiera dziesięć książek w najrozmaitszych miejscach;
niektóre ustępy w nich zakreśla czerwonym ołówkiem.
Dobywa Beethovena, okurza, wyszukuje miejsce, gdzie
najwięcej czarnych znaków, i kładzie na pulcie pianina.
Nadpala świeże świece w złoconych jego lichtarzach.
Potem stawia na biurku szklankę wody i porzuca obok
niej aptekarski papierek do zawijania proszków.
Odpoczywa, usiadł na fotelu, czeka.
Chuda, angielska miss Śmierć spojrzała niedbale.
- Gotowe?
- Już.
- No taaak... Gdzieżeś ją znalazł?
- Czytała moje wiersze. Diabli wiedzą.
Napisała mi list.
- List? Zwykle bywają ostrożne. Męża ma?
-Ma.
- I dzieci?
- I dzieci.
- To dobrze. Inaczej nie byłoby zajmujące. I tak miłość
zaczyna być coraz głupsza. Miłość mądrych ludzi. La! la!
Taki pierwej robił ballady, wył i grał, czytał z nią
Galeotta. A teraz tłumaczy jej, jak to Sheldon powiedział,
że sumienie jest nałogiem uważasz! A potem się
rozchodzą, jak gdyby nigdy nic, ona w prawo, on w lewo.
"Ty pójdziesz górą, a ja doliną". To za proste...
Romantyzm diabli wzięli... Tak nie można. Ty to jeszcze
jako tako umiesz urządzić. Cóż ci pisze?
- Nie wiem, czy można? List od kobiety ... Ma męża...
- Mój złoty! między nami?
Znalazł list i przebiegł go oczyma.
...Daję ci wszystkie moje sny; me oczy...
- To nie ten, to na jutro.
Znalazł inny. Lśniący papier jakby wchłonął w siebie
czerwone światło. List stał się ciepły.
Poeta czytał:
...Idę za tobą, bo mnie wołasz. I błogosławię ręce twoje
i usta twoje, i oczy twoje. Niech będą pochwalone po
trzykroć i po stokroć! Pełna jest ciebie każda myśl moja i
każde moje słowo. Idę za tobą, bo w oczach twoich jest
potęga...
- Co jest w oczach twoich?
- ...Potęga...
- A tak! I cóż dalej?
- ...jest potęga. a moc w wołaniu twoim. Czekałam na
ciebie tyle bezsennych nocy. tyle męczących dni. I taka
jestem biedna niezmiernie. że nie mam już łez. Więc idę
za tobą. aby pić z twojego smutku i płakać twoimi łzami.
Smutny jesteś...
- Jaki? jaki?
- ...Smutny...
- Czytaj dalej, to wesoła rzecz!
- ...a usta masz od tęsknot chore. (Niech pochwalone
będą twoje usta!)...
- Zaraz! przepraszam cię - te ostatnie słowa pewnie w
nawiasie.
- W istocie.
- Naturalnie. Ale ja znam literackie rzemiosło! No i!...
- ...Idzie przeto do ciebie dusza moja...
- Sama?
- ...dusza moja. Przyjmij ją jak król...
- A mówiłam, byś wziął czysty kołnierzyk. O!
- ...i niech dobroć twoja wyciągnie ku mnie ramiona...
- No taaak!
Cisza. Strasznie nudno. Z pogniłych tuberoz ciało
odpada. Woń ich usiłuje pełzać, lecz jest bezsilna.
- No taak... Napisane krwią. Bardzo kochasz?
- Mam na oczach mgłę. Mam zawrót głowy.
Oszalałem... kocham...
Wtem się zerwał z fotelu blady poeta w czarnym
tużurku. Chwycił szklankę do zębów. Począł płukać usta i
myć zęby.
To jest wyrafinowana kultura - zauważyła miss Śmierć.
A poeta otarł spocone czoło.
- Nie myłem myłem tydzień - rzekł - a dziś przyjdzie
do pocałunków...
- No taaak... - mruknęła chuda, angielska miss Śmierć.