Stefan
#
gencja Omnipress
CD •
er
a8g
N
s і
Stefan Korboński Za murami KREMLA
Opowieść fantastyczna
Agencja Omnipress Warszawa 1990
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zenon Porada Redaktor techniczny: Teresa Pazyra
Korekta: Katarzyna Szelągowska
Skład według Bicentennial Publishing Corporation - New York, bez zmian redakcyjnych
h g&s
© Copyright by 1983 Stefan Korboński ISBN 83-85028-9-0
Ark. druk. 11,25. irk wyd. 11,25 Tomaszowskie Zrćy Graficzne ul. Farbiarska 32/34 w
Tomaszowie Mazowieckim Zam. 755/UCO/90
Akc. Л 19І1
"Solidarności" poświęca autor
Napisane u Ryszarda i Hani Bergerów w „Zalesiu", pod Cooperstown, N. Y.
Od Autora
Zmęczony obszerną literaturą poświęconą wizji pierwszej wojny światowej, zagładzie
atomowej ludzkości lub innego rodzaju końcowi świata, postanowiłem dać czytelnikowi za
marnych parę dolarów (franków, funtów, marek) inną wizję świata, który osiągnąt zgodę i i
pokój. Niech druga wizja zrównoważy pierwszą i zachęci nas do wegetowania na tym
ziemskim padole. Moim zdaniem, obie wizje mają równe szanse, tylko pierwsza ma bogatszą
literaturę. Moja książka stara się wyrównać" nieco tę różnicę.
Konstrukcja jej jest oparta na mieszance znanych wydarzeń historycznych, prawdziwych
faktów oraz czystej fikcji, powiązanych w pewną logiczną całość. Interpretacja tych wydarzeń
i faktów, okoliczności im towarzyszące, teksty rozmów, projekty umów i deklaracji są
wytworem czystej wyobraźni podpartej pewną znajomością mechanizmu życia politycznego
obu ustrojów, totalitarnego i demokratycznego. Klasycznym przykładem tej mieszanki są
rozdziały: „Kolacja w McLean" i „Przygoda Markowa".
Mimo że lektura tego, co się dzieje za nurami Kremla, nie . należy do pogodnych, książka
kończy się happy endem i powinna być zaliczona do literatury rozrywkowej, w której fikcja,
marzenie i rzeczywistość zamieszkały pod jednym dachem.
Nocna rozmowa
Krępy, wąsaty mężczyzna w kurtce zapinanej pod szyją i twarzy znanej na całym świecie
siedział w fotelu i w przyćmionym przez abażur świetle stojącej lampy przeglądał plik
dokumentów.
Pokój był umeblowany skąpo i bez gustu. W środku długi stół, widocznie używany do narad,
obstawiony biurowymi krzesłami, pod ścianami kanapa, szafa biblioteczna i kilka foteli. Na
ścianach portrety Marksa i Lenina oraz własny mężczyzny z wąsami w mundurze
generalissimusa. Nie było w tym widać ani ręki kobiecej, ani fachowej ręki dekoratora. Ze
wszystkich kątów wiało zimno, dowodzące, że nikt nie zadbał o trochę domowego ciepła.
Mężczyzna spojrzał na zegarek, odłożył dokumenty, podszedł do otwartego okna i wciągnął
w płuca nocne powietrze. Z ciemnej ściany lasu otaczającego daczę świeży powiew przyniósł
zapach nagrzanej słońcem sosny i ściętej na gazonach trawy. W pobliskich mokradłach
rechotały żaby plotkujące ze sobą od zmroku do świtu i ptak jakiś zakwilił cichuteńko jak
śpiące niemowlę, gdy mu się przyśni coś złego.
Mężczyzna wpatrzył się w wyiskrzone niebo i odszukał wzrokiem swoją gwiazdę. Gdy do
niego mrugęła, uśmiechnął się pod wąsem. Przyświecała od wielu lat jego zawrotnej karierze.
Osiągnął więcej, niż kiedykolwiek zamarzył. Miał władzę nad milionami ludzi i sławę na cały
świat. Wszedł na karty historii i nikt go z nich nie wymaże, nawet — uśmiechnął się do siebie
— jego następcy. Ale nikt też się nie domyśla jak zmarnowane jest jego prywatne życie. Po
nieudanych małżeństwach zostało mu dwoje dzieci, syn Wysyl, pijak i dziwkarz kalający
skandalami imię ojca, i córka Świetlana traktująca go jak dziecko nielubianą guwernantkę.
Chwilami nie mógł oprzeć się wrażeniu, że się go boi. Wzruszył ramionami. Wszyscy go się
boją i nikt go nie kocha. Zarzucają mu, że rządzi terrorem, ale Rosją nie
9
można rządzić bez terroru. Zawsze tak było i tak będzie. Czym się różni jego NKWD od
opricmikow Iwana Groźnego? Chyba tym, że likwiduje jego wrogów na większą skalę, bo ma
ich więcej niż Iwan Groźny. A jeśli wysyła ludzi na Syberię, to tym samym szlakiem co
carowie i ostatni z nich, Nikolaszka, więc po co ten cały krzyk o terrorze.
Z odległej bramy, nad którą zawisła łuna od reflektorów wartowni, rozległy się przytłumione
głosy i po chwili na wąskiej, leśnej drodze ukazały się ogromne, świecące ślepia wielkiego
rządowego zisa zmierzającego w kierunku podjazdu. Wyszła z niego jakaś postać z wypchaną
teczką w ręku i skierowała się ku drewnianej werandzie.
Mężczyzna w kurtce cofnął się od okna i stanął wyczekująco naprzeciw drzwi. Otworzyły się
bezszelestnie i spodziewany gość, dość otyły, ciężki mężczyzna o nalanej twarzy i
wystającym brzuchu, zatrzymał się w postawie pełnej szacunku i salutując ręką do płaskiej,
cywilnej czapki pozdrowił gospodarza:
— ZdrawsMijtie, Iosif Wissarionowicz. Mężczyzna w kurtce odpowiedział:
— Zdrawstwujtie Ławrientij Pawłowicz - i wyciągnął rękę, którą tamten skwapliwie
uścisnął.
Gospodarz wskazał przybyszowi krzesło przy długim stole, sam usiadł naprzeciw, puścił
chmurę dymu z fajki i zagaił rozmowę:
— Zaprosiłem was na godzinę przed zebraniem Politbiura, gdyż mam z wami do omówienia
bardzo ważną i delikatną sprawę.
Beria pochylił się nad stołem ruchem, który wskazywał, że cały zamienia się w słuch, i
odpowiedział:
— Słuchani, towarzyszu Stalin. Ten rozpoczął od pytania:
— Ilu zawodowych oficerów aresztowanych w związku ze spis^ kiem Tuchaczewskiego
zwolniliśmy z łagrów po wybuchu wojny z Hitlerem?
Beria niczym nie dał po sobie poznać jak pytanie go zaskoczyło i odpowiedział po chwili
namysłu:
— Około dwudziestu tysięcy. Jeśli rozkażecie, towarzyszu Stalin, przedstawię w ciągu
dwudziestu czterech godzin ich listę.
Stalin machnął ręką.
— Na razie nie potrzeba. A ilu z nich, waszym zdaniem, przeżyło wojnę?
Beria się zastanowił.
10
— Sądząc na лко, piętnaście tysięcy. Reszta poległa. Mniej więcej jedna czwarta korpusu
oficerskiego zginęła w tej wojnie.
Stalin zaciągnął się fajką i spojrzał Berii prosto w oczy:
— To, co wam powiem, to tylko między nami — uśmiechnął się — Gruzinami. Ze
Tuchaczewskij stał się zdrajcą, zawiniła historia Rosji. Rządzili nią absolutnie carowie, ale
carów obalała gwardia cesarska. Wystarczy przypomnieć bunt strielcow z 1682 roku. Chcieli
to samo zrobić z Piotrem Wielkim, ale zdążył ich uprzedzić i wyciąć lub wysłać na Syberię.
Przecież to gwardia usunęła Piotra Trzeciego i osadziła na tronie Katarzynę. Tuchaczewskij
był miłośnikiem historii i wielbicielem Napoleona. To w połączeniu ze szlacheckim
pochodzeniem i dobrze zamaskowaną nienawiścią do partii spowodowało, że zaczął myśleć o
przewrocie. Znalazł w partii więcej takich bonapartystów, aleśmy ich rozgryźli i zlikwidowali
lub zamknęli. Ci, gdyby nie wybuch wojny, zgniliby w łagrach. Ale Niemcy nas zaatakowali,
zaczęło się porażenczestwo i Żuków zdołał mnie przekonać, że trzeba te dwadzieścia tysięcy
zawodowych, dobrze wyszkolonych oficerów zwolnić z łagrów i przywrócić im stopnie i
dowództwo. Będą się bili jak lwy.
— I bili się jak lwy — odważył się wtrącić Beria.
— Tak, to prawda, ale dzisiaj ci oficerowie są bohaterami Związku Radzieckiego i przez to
stali się jeszcze niebezpieczniejsi, niż byli za Tuchaczewskiego. Są popularni i dowodzą
dużymi jednostkami. A nuż znów zachorują na bonapartyzm i, powiedzmy sobie szczerze w
cztery oczy, zechcą się mścić za lata spędzone w łagrach?
Beria nie odpowiadał, nie wiedząc, dokąd Stalin zmierza, a ten ciągnął dalej wpadłszy w
monolog:
— Armia stała się bardzo popularna. Przecież odpędziła Ger-maticów od Białokamiennej i
Petersburga, chciałem powiedzieć Leningradu; uratowała matuszkę Rosję i zajęła Berlin.
Wprawdzie car Aleksander po pobiciu Napoleona wszedł ze swym wojskiem do Paryża, ale
później wycofał się z powrotem do ojczyzny. My z Berlina nie wyjdziemy nigdy! Zresztą
sami tę armię powiązaliśmy z tradycjami carskimi, przywracając nazwę „gwardii", epolety,
carskie rangi i kult carskich generałów Suworowa i Kutuzowa. Zapomnieliśmy o
dekabrystach, których dawniej stawialiśmy za wzór. Nie zdołaliśmy też nigdy zlikwidować
rosyjskiego nacjonalizmu, a po wybuchu wojny sięgaliśmy do niego, by się armia przestała
poddawać i zaczęła walczyć z Germańcami w obronie matuszki Rosji. Teraz trzeba uciąć łeb
tej hydrze i skończyć z nią tak jak z nacjonalizmem gruzińskim,
U
czego obaj jesteśmy najlepszym przykładem. Nacjonalizm rosyjski musimy zastąpić
patriotyzmem sowieckim, nawet kosztem przelania morza krwi, inaczej nie osiągniemy celów
marksizmu-leninizmu. Wracając do tych, co siedzieli w łagrach, to dowodzą oni obecnie tą
niezwyciężoną sławną armią, która jest bardziej rosyjska niż sowiecka.
Mózg Berii pracował bardzo intensywnie. Rozumiał, że Stalin coś knuje przeciw korpusowi
oficerskiemu, ale nie wiedział co. A Stalin ciągnął monolog dalej, pykając raz po raz z fajki.
— Nasza rozgrywka z Amerykanami już się rozpoczęła. Partia potrzebuje do niej coraz
silniejszej i coraz lepszej armii, dowodzonej wyłącznie przez godnych zaufania oficerów. W
tych warunkach...
Stalin przerwał nagle, wstał z krzesła, podszedł do okna i wychylił się przez parapet. Beria się
zdumiał. Dacza była otoczona wysokim naelektryzowanym płotem, za którym krążyły gęste
patrole wojsk NKWD z psami, a Stalin jak chłop ze wsi boi się, że go ktoś pod oknem
podsłuchuje. Stalin wrócił do stołu, stanął przed siedzącym naprzeciw Berią i spojrzał mu
przenikliwie w oczy. Na Berii ścierpła skóra.
— Ławrientij, odpowiedz szczerze na moje pytanie. Ja nikogo za szczerość nie karałem,
tylko za kłamstwo. Czy mogę liczyć na to, że powiesz rzeczywiście to co czujesz i myślisz?
Beria się zająknął:
— losifie Wissarionowiczu, wy dla mnie nie tylko wódz i następca Lenina. Wy dla mnie
prawdziwy ojciec, jak więc śmiałbym przed wami kłamać!
— No dobrze, już dobrze - przerwał mu łagodnie Stalin. — A teraz słuchajcie uważnie. Czy
sądzicie, że nożna by tych dawnych spiskowców Tuchaczewskiego zamknąć z powrotem w
łagrach? No i przy tej okazji wszystkich potencjalnych bonapartystów?
Beria oblał się zimnym potem. Myśli jak błyskawice przebiegały mu przez głowę. Czuł, że od
odpowiedzi zależała jego przyszłość i dalsza kariera. Najłatwiej byłoby potakiwać, ale Stalin
nie zdradził się ze swoim stanowiskiem. Szczerość jest niebezpieczna i może oznaczać
niełaskę, zesłanie, a może nawet coś gorszego. Instynkt mu jednak podszepnął, że Stalin się
sam waha i szuka rzeczywiście dobrej rady. „Nie śpiesz się", powiedział w myślach do siebie,
po czym rozpoczął:
— losifie Wissarionowiczu, pozwólcie sobie powiedzieć, że
12
genialnie jak zwykle oceniliście obecną pozycję armii i jej dowódców...
By zyskać na czasie, zaczął powtarzać z przejęciem i podziwem wszystkie dotychczas
usłyszane od Stalina opinie i sądy. W tym czasie druga część mózgu pracowała intensywnie
nad znalezieniem właściwego rozwiązania. W świetle tego, co Stalin powiedział, nie było to
takie trudne:
— Towarzyszu Stalin, w okolicznościach, które tak wyczerpująco przedstawiliście, dochodzę
do wniosku, że zamknięcie tych bonapartystów z powrotem w łagrach byłoby bardzo
ryzykowne, nawet niebezpieczne, i nie wiem, czy możliwe. Mają oni zaufanie żołnierzy,
których prowadzili do zwycięstwa, i nie dadzą się aresztować tak potulnie jak w roku 1937.
Jeślibyśmy wszystkich aresztowali, powiedzmy, tej samej nocy, osłabi to armię do tego
stopnia, że znaleźlibyśmy się na łasce i niełasce Amerykanów, którzy razem z Anglikami
mają dobry wywiad i od razu by się dowiedzieli o masowych aresztowaniach w korpusie
oficerskim. Przecież główne siły naszej armii są w Niemczech, po których krążą oficerowie
koalicyjni w tę i z powrotem, tak jak chcą. Gdybyśmy znów chcieli ich aresztować na raty, to
po zabraniu pierwszej grupy reszta albo ucieknie do Amerykanów, albo zrozpaczona chwyci
za broń i poprowadzi wojsko przeciw partii. Poza tym, jak długo Amerykanie mają monopol
na bombę atomową, którą mogą nam grozić, tak długo nie należy armii osłabiać
aresztowaniami.
Tu Beria przerwał i spojrzał pytająco na Stalina, który pyknął z fajki i po chwili
zastanowienia odpowiedział:
— To jest słuszny argument, mimo że ten monopol się szybko skończy. Amerykanie źle
pilnują swoich tajemnic i nasi ludzie wkrótce dostarczą całą potrzebną dokumentację. Za dwa,
trzy lata będziemy mieli własną bombę.
Wymiana myśli i argumentów za i przeciw trwała do chwili ukazania się nowych dwóch
świecących ślepi samochodu, zmierzających w kierunku podjazdu. Zbliżało się nocne
posiedzenie Politbiu-ra, na które Beria został zaproszony na godzinę wcześniej.
Stalin wstał z krzesła i wyciągnął do Berii rękę:
— Dziękuję, Ławrientij, za dobrą radę. Zostawimy sprawy tak jak są, ale miej na nie dobre
oko.
Rozpromieniony Beria stanął na baczność:
— Bądźcie spokojni, towarzyszu Stalin. Od jutra roztoczę nad nimi specjalny nadzór!
Narada w Poczdamie
Solista skoczył pod sufit, wyrzucił w bok nogi na kształt rozwartych nożyc i bezszelestnie jak
kot opadł na parkiet, przechodząc błyskawicznie wśród ogłuszających braw i okrzyków
zachwytu w prysiudy, którymi objechał dookoła wielką salę. Obstawiały ją w prostokąt
zawalone butelkami i półmiskami stoły, za którymi pod ścianami zasiadła wymedalowana
sowiecka generalicja, przemieszana z pięknymi Sowietkami w oficerskich mundurach.
Do solisty dołączyła reszta baletu, mężczyźni i kobiety, na zakończenie występu przechodząc
w szalonego kozaka.
Potężniejące okrzyki podziwu i zachęty zamieniły się w prawdziwy huragan, gdy zza stołu
wyskoczył najpierw jeden oficer, a po nim inni biesiadnicy, i przyłączyli się do tancerzy.
Reprezentacyjna orkiestra Czerwonej Armii, ulegając nastrojowi gości, grzmiała coraz
głośniej i szybciej.
Przyglądały się tej zabawie portrety królów pruskich i cesarzy niemieckich, zawieszone na
krytych adamaszkiem ścianach sali balowej pałacu Sans Souci w Poczdamie. Zarażone
żywiołowym tańcem, zaczęły nabierać życia i kołysać się jak wahadła zegara do taktu
muzyki. Panował wśród nich wizerunek Fryderyka Wielkiego, w którego ulubionej siedzibie
zwycięskie dowództwo armii sowieckiej obchodziło w 1945 roku urodziny marszałka
Żukowa. Fryderyk patrzył teraz z portretu nieruchomymi oczami na rozszalałą salę pełną
wyziewów kuchni i alkoholu, i dziwił się, kiwając rytmicznie głową, obcemu językowi,
twarzom i ogłuszającemu hałasowi.
Zauważył ten ruch generał Czernyszewski i postanowił się z Fryderykiem rozprawić. Sięgnął
ręką do kabury pistoletu, ale nie zdołał go wyciągnąć, gdyż jego ręka znalazła się w żelaznym
uścisku jakiejś obcej dłoni. Czernyszewski obejrzał się gniewnie, ale momentalnie
oprzytomniał napotkawszy zimne spojrzenie majora w nurn-
ik
durze z niebieskimi wypustkami NKWD, usłyszał karcący głos:
— Chotieli postrielat, towariszcz gienierał? (Chcieliście postrzelać, towarzyszu generale?) A
do kogo?
— A wot, w portriety (Właśnie w portrety) — odpowiedział Czernyszewski.
Major pokręcił głową:
— Jeszczo nie wriemia (Jeszcze nie pora).
Czernyszewski mruknął: — IzYi'ieniajus, (Przepraszam) — i nalał sobie szklankę wódki.
— Tak lepiej — pochwalił go major.
Hałas pijących wzmagał się coraz bardziej. Już się nie krępowano i pito na umór szklankami
coraz to inne zdrowie, a orkiestra za każdym razem grzmiała tuszem. Generalskie mundury
zaczęły już obejmować sąsiadki o niższych rangach. Gdy zabawa doszła do punktu
kulminacyjnego, najpierw na środek sali poleciała jedna szklanka i rozbiła się z trzaskiem,
który zagłuszył orkiestrę, a za nią druga i dziesiąta.
Marszałek Żuków rozejrzał się z uśmiechem po sali i krzyknął do ucha sąsiada, marszałka
Koniewa:
— Na nas czas, a gdzie Tolbuchin?
— Ot, tam — wskazał Koniew. Żuków spojrzał i zmarszczył brwi. Tołbuchin trzymał na
kolanach piękną dziewczynę w mundurze kapitana i manipulował ręką w okolicy jej kolan.
Żuków przechylił się do tyłu, do stojącego pod ścianą adiutanta i rozkazał:
— Idź do marszałka Tołbuchina i powiedz mu, że czekam na niego w gabinecie.
Trzej marszałkowie o wysokich, barczystych, ciosanych siekierą figurach i surowo
skrojonych, pozbawionych jakiejkolwiek elegancji mundurach armii sowieckiej, stanowili
dobraną trójkę. Żuków, zastępca naczelnego wodza, Stalina, o przystojnej mocnej twarzy, z
łysiejącym wysokim czołem i charakterystycznym dołkiem w podbródku, zdradzał pewność
siebie człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. Koniew, o szerokiej
słowiańskiej twarzy, z takimż dołkiem w podbródku i ogoloną głową, oraz otyły Tołbuchin,
szatyn o pełnych policzkach, odnosili się do niego z widocznym szacunkiem. Cała trójka
raziła na tle dzieł sztuki, antyków, waz i portretów wypełniających dawny królewski gabinet.
Nie przyszło im to jednak do głowy. Nie byli na te rzeczy wrażliwi, zresztą Koniewa i
Tołbuchina absorbowało bardzo tajemnicze zaproszenie Żukowa, by się spotkać w trójkę w
ważnej sprawie. Milczeli teraz, czekając, aż
15
Żuków zagai rozmowę. Ten jednak kręcił się po gabinecie, zaglądając w różne kąty, wreszcie
położył znacząco palec na ustach i powiedział głośno:
— Nie chcielibyście się przejść po parku? Noc piękna, gwiaździsta, trochę odetchniemy
świeżym powietrzem.
Obaj marszałkowie, doskonale obeznani z życiem sowieckim, zrozumieli natychmiast o co
chodzi i gromko wyrazili zgodę na przechadzkę po parku.
Gdy wyszli na korytarz, dobiegł ich z sali balowej odgłos strzałów. Spojrzeli po sobie i
uśmiechnęli się ze zrozumieniem. Jak za carskich czasów" — skomentował życzliwie strzały
Tołbuchin. Zza drzwi, obok których przechodzili, dobiegł ich głośny ryk i jakiś jęk. Żuków
się zmarszczył: „Mordują kogoś czy co?". Otworzył drzwi i czym prędzej zatrzasnął je
ujrzawszy gołe męskie pośladki i zadarte do góry nogi kobiece w butach z cholewami.
Pokiwał głową pobłażliwie: „Kto nie poległ, ma prawo dzisiaj używać życia."
Oddalili się od świecącego wszystkimi oknami jak latarnia pałacu i weszli na starannie
wygracowaną żwirową aleję. Dochodził tu hałas zabawy, ale przytłumiony odległością. Szli
korytarzem wśród ciemności żywopłotu z pasem wyiskrzonego nieba nad głowami, aż doszli
do ogrodowej altany. Gdy zasiedli w wygodnych trzcinowych fotelach i zapalili papierosy,
Żuków zagaił rozmowę:
— Mam z wami do omówienia ważną sprawę. Chciałem jeszcze zaprosić Rokossowskiego,
ale gdzieś zniknął.
Koniew się roześmiał:
— Krzyknijcie: „Kostia", może wyjdzie z tych krzaków! Wymknął się w środku zabawy z tą
krasawicą, majorem NKWD, pewnie leżą gdzieś tutaj w krzakach. Ona przy nim na służbie,
więc łączy przyjemne z pożytecznym.
Żuków nie był w nastroju do lekkiej rozmowy.
— Może lepiej się stało, że go nie zaprosiłem. On jest z Polaków i szlachcic, a to co mam na
myśli, to sprawy czysto rosyjskie. Nie wiem, czyby je zrozumiał. Poza tym po wyjściu z łagru
ten świetny oficer i doskonały dowódca boi się własnego cienia.
Koniewa zaciekawiły ostatnie słowa:
— Co macie na myśli towarzyszu? Czas zacząć. Żuków przez chwilę się zastanawiał, po
czym rozpoczął:
— To, co wam powiem, starzy towarzysze broni, dowodzi, że mam do was bezgraniczne
zaufanie. Nawet nie pytam, czy dotrzymacie tajemnicy, gdyż uważam to za oczywiste.
16
Koniew mu przerwał:
— Możecie być o to spokojni. Żuków zwrócił się do kąta altany, skąd dochodził głos
Koniewa:
— Mówi się, towarzyszu Koniew, że my rywale. Ale zaraz wam udowodnię, że uważam was
za przyjaciela i brata, a nie za rywala
— Dziękuję za dobre słowo i zaufanie — odpowiedział Koniew ciepłym tonem. A Żuków
ciągnął dalej:
— Nasza armia wygrała największą wojnę w dziejach Rosji, większą nawet od zwycięstwa
nad Napoleonem, gdyż zdołał on zająć Moskwę; my Hitlera do niej nie wpuściliśmy, a teraz
jesteśmy w jego Berlinie. Stało się tak dlatego, że nawróciliśmy do naszej wielowiekowej
rosyjskiej tradycji i rozbudziliśmy w armii rosyjski patriotyzm. Słowo „ojczyzna" i jej obrona
odzyskało należne mu pierwsze miejsce. Wszystko to dokonało się pod wodzą... — chciał
powiedzieć „Gruzina", ale ugryzł się w język i powiedział: — Stalina i partii, którzy się
dobrze Rosji zasłużyli. Między naszym generalissimusem Stalinem i partią z jednej strony a
armią z drugiej panowała zgoda i harmonia, mimo że niektóre rozkazy Stalina były
dyletanckie, o czym dobrze wiecie, i musieliśmy je poprawiać. W tej chwili nasza zwycięska
armia reprezentuje największą siłę w Sowietach, a kto wie czy nie na całym świecie. Partia to
wie i z tym się liczy. Uważam, towarzysze, że ten stosunek powinien być utrzymany i
utrwalony, ale pod warunkiem, że partia do wewnętrznych spraw armii nie będzie się
mieszać. Moim zdaniem, nie należy nigdy w przyszłości dopuścić na przykład do tego, by się
powtórzyła czystka Tuchaczewskiego, która pozbawiła wojsko dwudziestu tysięcy
najlepszych oficerów.
Milczący dotychczas marszałkowie Koniew i Tołbuchin przytaknęli półgłosem: ,frawilno!"
(słusznie) — a Żuków zaciągnąwszy się papierosem mówił dalej. Ciemności, z których
dochodził jego głos, dodawały rozmowie tajemniczości.
— Wojsko musi stać na straży naszych narodowych, rosyjskich interesów. Jak długo im
partia służy, tak długo może rządzić Rosją i Sowietami. Gdyby miała zagrozić tym interesom,
wojsko powinno się temu przeciwstawić. Nie mam na myśli żadnego buntu, ale interwencję
na najwyższym szczeblu, może przez przedstawiciela, wyższego oficera, którego wojsko
powinno mieć w Politbiurze? Na razie chciałbym na tym poprzestać. Co wy na to?
------Ejerwszy zabrał głos Koniew:
Ł>^ ' '^^ОйоЬгге się stało, Gieorgij Konstantinowicz, że zaprosiliście Filia ź\
. 13 J n
mnie na tę rozmowę. Mnie też nękają różne myśli i nie dają spać po nocach. Chciałoby się
podzielić nimi z kimś zaufanym. Godzę się bez zastrzeżeń z tym co mówicie. Chcę tylko
dodać dwie rzeczy. Czystka Tuchaczewskiego to niezasłużona plama na honorze naszej armii.
Kiedyś w sprzyjających warunkach trzeba będzie ją zmyć, a tych co zginęli, zrehabilitować.
Może się zdziwicie, gdy się dowiecie, że ja w czystce Tuchaczewskiego dopatruję się korzeni
zdrady Wlasowa. Znam Wlasowa i wiem, że to prawdziwy ruski patriota i doskonały oficer,
ale w tej czystce zginęli wszyscy oficerowie z jego rodziny i nie kryl się z tym, że czystkę
uważa za zbrodnię. To go doprowadziło do zdrady i zorganizowania Russkoj Oswoboditietnoj
Armii po stronie Germańców. Jest już w naszych rękach i spotka go zasłużona kara, ale
szkoda go jako człowieka i oficera. A druga sprawa to wymordowanie przez NKWD
piętnastu tysięcy polskich wojennoplennych oficerów. Na szczęście nasza armia w tym rąk
nie maczała. Nie lubię Polaków od 1920 roku, kiedy to Armia Czerwona przegrała z nimi
wojnę. W jej historii jest to jedyna przegrana wojna. Ale wojenno-plennyj, Polak czy nie-
Polak, żołnierz czy oficer, to święta rzecz. Teraz oskarżamy Hitlera, że masowo mordował
naszych jeńców, i domagamy się dla wykonawców kary śmierci, ale co będzie, jeżeli nas
zapytają, czy ukaraliśmy śmiercią tych, co dokonali mordu w Katyniu?
Koniew zamilkł i zapalił nowego papierosa. Widać był wzburzony swoimi zwierzeniami,
gdyż zaciągał się raz po raz i papieros to się rozżarzał, to przygasał w ciemnościach altany.
Byli daleko od pałacu, ale wciąż dochodziły ich odgłosy hulanki.
— Kolej na ciebie, Fiodor — zwrócił się Żuków do Tołbuchina.
— I ja się z tym godzę, co powiedziałeś, Gieorgij, i z tym co mówił Iwan. Wojna się
skończyła i wkrótce większość z nas wróci do domu. Sądzę, że o przyszłości myślą wszyscy,
począwszy od prostego żołnierza, a skończywszy na nas. Ale nadszedł też czas na
przeanalizowanie przeszłości i wytknięcie, bez osłonek, popełnionych błędów. Ot, weźcie
jako przykład pakt z Hitlerem z roku 1939, rzekomo zawarty, by zapobiec jego atakowi na
Rosję. Nie tylko że nie zapobiegł temu atakowi, ale nawet go nie opóźnił o jeden dzień.
Myśmy Hitlera pobili, ale pozostała z tego plama na partii, że się sprzymierzyła z
największym wrogiem ideologicznym, z faszystowskimi Niemcami. Jak z tego partia
wybrnie, nie wiem...
A teraz sprawa najważniejsza - możliwość konfliktu z Ameryką. Każde dziecko w szkole wie,
że partia dąży do zaprowadzenia
18
ustroju komunistycznego na całym świecie. To jest naczelny kanon marksizmu-leninizmu.
Partia nam mówi poufnie, że jak daleko zaszły nasze wojska w Europie, tam wprowadzimy
ten ustrój bez większych trudności. Będą, oczywiście, protestowali zachodni alianci, a
niepoprawni Polacy się zbuntują. Ale Polakom damy w skórę jak tyle razy w przeszłości i
uspokoją się. Lecz co będzie, jeśli partia sięgnie po zachodnią Europę, a może nawet po
zachodnią półkulę? Przecież jeśli my nie wyjdziemy z naszej części Niemiec, również alianci
mogą nie wyjść z ich części. Wówczas nasze wojska będą stały naprzeciw amerykańskich. Z
punktu widzenia wojskowego oznacza to, że będziemy mieli wspólną granicę z Ameryką.
Taka konfrontacja prędzej czy później skończy się konfliktem. Pytam zatem, czy w interesie
matuszki Rosji leży tak daleka ekspansja? Czy śladem Hitlera będziemy chcieli zawładnąć
całym światem i, tak jak on od nas, dostać od Amerykanów w skórę? Moim zdaniem, nie leży
to w interesie naszej ojczyzny, która ma dosyć ziemi i bogactw, tylko nie potrafi ich
wykorzystać.
— Ale teraz, Gieorgij, powiedz nam, co dalej? Musisz mieć jakiś plan, więc go wyłóż! Ja
zwracam jeszcze uwagę na niebezpieczeństwo jakie nam grozi, gdyby Stalin dowiedział się o
naszej rozmowie i poglądach. Oczywiście, my mamy do siebie zaufanie i poza nas trzech nic
nie wyjdzie, ale jeśli myślisz o jakiejś akcji, to już inna sprawa.
Żuków miał gotową odpowiedź:
— Przemyślałem ten problem do końca. Przyjmijmy, że w tej altanie jest podsłuch i że jutro
Stalinowi odegrają z taśmy naszą rozmowę. Czy wówczas nas aresztuje? Wątpię. Po
pierwsze, nie będzie śmiał. My trzej mamy pod naszym dowództwem parę milionów
żołnierzy, którzy są przyzwyczajeni do słuchania naszych rozkazów i ufają nam. Po drugie,
gdyby w ten sposób rozmawiali pułkownicy, byłby to spisek, za który zapłaciliby własnym
życiem. Ale gdy mówią z sobą trzej marszałkowie, bohaterowie Związku Radzieckiego, to nie
jest to spisek, lecz planowanie sztabowe na najwyższym szczeblu, tym bardziej że proponuję
rozszerzenie naszego grona na tych marszałków i generałów, do których wszyscy trzej
będziemy mieli zaufanie. Wykluczam z góry Woroszyłowa, bo to lokaj, a Budionnego, bo
głupszy od konia, na którym lubi się popisywać. Co najważniejsze, my w dalszym ciągu
uznajemy generalissimusa Stalina za wodza zwycięskiej wojny, partię zaś za czynnik
kierujący. Natomiast wojsko stało się największą siłą i jest uosobie-
19
niem Rosji. To musi znaleźć swój wyraz w składzie najwyższych władz Związku
Radzieckiego. Większość z tego, co mówimy, może być powiedziana w oczy Stalinowi, byle
w odpowiedniej formie, jeśli tylko zechce zwołać naradę z nami, marszałkami. Na
zakończenie przedstawiam wam następującą propozycję organizacyjną. Ponieważ my z racji
wieku za parę lat z wojska odejdziemy, niech każdy z nas upatrzy sobie wśród młodszych
oficerów na naszych następców ludzi o nienagannej bojowej przeszłości, dużej inteligencji i
wykształceniu, których przy tym można darzyć zaufaniem. W prywatnych, w cztery oczy,
rozmowach trzeba im wdrażać tę „doktrynę rosyjskiej armii narodowej" i w ten sposób
utrwalić ją w przyszłych pokoleniach dowódców. Powtórzę ją: jak długo partia służy
interesom Rosji, armia jest z nią. Jak przestaje im służyć, armia jest przeciw niej.
— Zgoda — odpowiedzieli jednym głosem dwaj marszałkowie i cala trójka podniosła się z
foteli.
— Tu gdzieś blisko musi być rzeka Hawela. Czy nie mielibyście chęci wykąpać się? To nas
odświeży — zaproponował Żuków wskazując ręką w kierunku przeciwnym niż pałac.
Ruszyli szybko w milczeniu po skrzypiącym żwirze, przetrawiając tylko co zakończoną
rozmowę.
Nagle oślepiło ich światło elektrycznej latarki i rozległ się głos: „Stój, bo strzelam!" Trzej
marszałkowie zamarli. Latarka się przybliżyła, słup światła padł na mundury i na sześć stóp
odzianych w lśniące oficerskie buty z cholewami i odezwał się przestraszony młody głos:
— Towarzyszu marszałku, posterunek ochrony sztabu melduje się na rozkaz.
— Zgaś światło — cierpkim głosem rozkazał Żuków. — Co ty tu robisz? Czego tu pilnujesz
w tym pustym parku?
Ręka oderwała się od ledwo widocznej sylwetki i wskazała kierunek, w jakim szli.
— Tuż przed wami, towarzyszu marszałku, jest pole minowe jeszcze nie oczyszczone.
Wczoraj wyleciała na minie sarna.
— Mołodiec! — pochwalił wartownika Żuków. — Ot, dobrze, żeś nas w porę zatrzymał.
Gdyby nie ty, wylecielibyśmy na minach, jak ta sarna, tylko pieczeń z nas byłaby gorsza —
zaśmiał się. — Dziękuję ci za dobrą służbę.
— Rad staratsia, towarzyszu marszałku!
Zabierali się do odejścia, gdy niespodziewanie odezwał się Toł-buchin:
20
— Powiedz mi, swojaku, skąd ty jesteś? I jak długo jesteś w wojsku?
— Spod Kaługi, towarzyszu marszałku, od trzydziestego siódmego roku — odpowiedział
głos z ciemności.
— To już osiem lat — ciągnął Tołbuchin. — Zdrowo się nasłużyłeś. A powiedz mi, mileńki,
o czym ty i inni żołnierze w twojej kompanii teraz rozmawiacie? Czy może czegoś wam brak
albo czegoś potrzebujecie? Mów śmiało i szczerze, przecież my twoi dowódcy, a poza tym
my cię nie znamy i nawet nie widzimy twojej twarzy!
Żołnierz nic odpowiadał, widać się namyślał czy wahał, wreszcie rzekł półgłosem:
*
— Chciałoby się wracać do rodziny, do domu, towarzyszu marszałku. O tym się mówi od
rana do wieczora w naszej kompanii.
— To wam tutaj źle? — pytał ojcowskim tonem Tołbuchin. — Przecież macie w bród
jedzenia, wódki ile zmieścisz, papierosów ile wypalisz, a co noc to inna kobieta?
— Tak toczno, towarzyszu marszałku, ale co dom to dom, co rodzina to rodzina, a co swoja
baba, to nie cudza. I te Niemki to mydłem śmierdzą.
— Nie martw się, wkrótce wszyscy wrócimy do domu!
— Dziękuję za dobre słowo, towarzyszu marszałku. A czy ja mogę też o coś zapytać?
— Pytaj śmiało.
Żołnierz chrząknął z zakłopotaniem, wreszcie wykrztusił:
— Towarzyszu marszałku! U nas w kompanii mówi się, że będzie wojna z Amerykańcem.
Czy to prawda?
— Powiedz im, że są głupi. Amerykańcy nasze sojuzniki i nasz batka Stalin z ich batką
Trumanem razem wódkę piją, ogórkiem kiszonym zakąszają i całują się w oba policzki jak
bracia!
Żołnierzowi z radości młody głos przeszedł w falset:
— Dziękuję, towarzyszu marszałku, dziękuję z całego serca! Teraz już wierzę, że wrócę do
domu. A tam czeka wielka robota. Germańcy spalili całą wieś, wycięli cały sad, zabrali konie,
bydło i nawet kury. Trzeba zaczynać wszystko od początku. Budować, orać i siać.
Gdy odeszli poza zasięg słuchu wartownika, Tołbuchin mruknął:
— Usłyszeliśmy głos Rosji. Dość wojny, trzeba się zabrać do odbudowy, no i zrobić w domu
porządek.
W okupowanym Berlinie
Dla piętnastolatków, Kurta Ristau i Reinharda Kornera, dzień szesnastego czerwca 1953 roku
stał się dniem wielkich przeżyć. Tego dnia wybuchł w Berlinie Wschodnim generalny strajk
niezadowolonych z głodowych racji i rygorów okupacji sowieckiej robotników. Tysiące ich
zalały ulice, palili kioski z gazetami i samochody oraz wznosili antysowieckie i
antykomunistyczne okrzyki. Nie doszłoby do tego, gdyby Stalin żył, gdyż zmora tego imienia
trzymała wszystkich w ryzach. Ale dyktator przeniósł się już na łono Abrahama, gdzie
terroryzuje diabłów, toteż ludność zubożałego, zapędzonego do fabryk Berlina Wschodniego
zaczęła podnosić głowy. Był to pierwszy akt protestu po śmierci Stalina w okupowanej
Europie.
Kurt i Reinhard nienawidzili okupantów, jak tylko młode serca potrafią nienawidzić. Związał
ich przyjaźnią wspólny los, a nawet wygląd. Obaj byli w tym samym wieku; ojcowie obu
zaginęli bez śladu na wschodnim froncie, a matki i starsze od chłopców siostry, zgwałcone
wielokrotnie przez sowieckich oswobodzicieli w pierwszych miesiącach okupacji, pracowały
od świtu do nocy w tej samej fabryce broni, lecząc się w wolnych chwilach z chorób
wenerycznych, jakimi zostały obdarzone. Poza tym obaj mieszkali w tym samym segmencie
domów robotniczych i ciągle się odwiedzali.
Kurta i Reinharda nie zadowolił udział w demonstracjach ulicznych. Udało im się się zdobyć
trochę benzyny, napełnili więc nią butelki i zamienili w granaty zapalające. Obecnie, po
rozpędzeniu tłumu przez sowieckie czołgi i piechotę oraz niemiecką policję komunistyczną,
włóczyli się po ulicach, polując na jakiś samotny patrolujący czołg lub samochód pancerny aż
do chwili, gdy na skrzyżowaniu ulic usłyszeli niespodziewanie rozkaz: — Halt! Hcinde hoch\
Chłopcy stanęli jak wryci, sparaliżowani strachem, gdyż zza
22
zakrętu wyszło trzech niemieckich policjantów z pistoletami maszynowymi skierowanymi w
ich stronę. Jeden z nich, z oznakami sierżanta, spojrzał ostro i zapytał:
— Co tu robicie?
Kurt pierwszy przyszedł do siebie:
— Idziemy do domu.
— Braliście udział w demonstracjach?
— Nie.
— Kłamiesz! — stwierdził bezapelacyjnie sierżant i zwrócił się do policjantów: —
Zrewidować ich!
Sierżant gwizdnął z podziwu, gdy w jego rękach znalazły się dwie butelki z owiniętymi
płótnem główkami, i z podwójnym zainteresowaniem przyjrzał się chłopcom.
— To z was ładne ptaszki. To na sowieckie czołgi, co?
Chłopcy spuścili oczy i ponuro milczeli. Nie warto było zaprzeczać. Sprawa była jasna i
przegrana. Czekał ich los ojców. Usłyszeli pytanie:
— Ile macie lat?
— Piętnaście.
— A co robią wasi ojcowie?
— Zginęli na wschodnim froncie.
Sierżant się zasępił. Sam walczył dwa lata w głębi Rosji, wiedział więc, co to znaczy. Te
odważne chłopaki to cała nadzieja na przyszłość. Był w wojsku niemieckim zawodowym
podoficerem, potrafił tylko władać bronią i słuchać rozkazów. Dlatego wstąpił do policji; z
czegoś trzeba było żyć... Ale gdyby się coś odwróciło, to pierwszy strzeli w łeb tym
sowieckim lokajom, którzy rządzą teraz Niemcami Wschodnimi. Sierżant spojrzał na swych
podwładnych. Policjanci odwrócili się tyłem, udając, że zainteresowało ich coś, co dzkto się
w głębi ulicy. Sierżant zdjął ostrożnie opakowanie z szyjek, wylał benzynę do otworu
kanalizacyjnego, butelki wrzucił do drucianego kosza do śmieci i zwrócił się do chłopców:
— Marsz do domu i żebym was dzisiaj więcej nie spotkał na ulicy, bo będzie źle!
Chłopcy jak na komendę krzyknęli: ,J)anke sehtf, i ruszyli biegiem przed siebie.
Gdy stracili z oczu policjantów, zwolnili kroku i zaczęli przeklinać swego pecha. Nic na to
jednak nie można było poradzić, więc w złych humorach poszli w stronę domu.
23
Nie upfynął kwadrans, gdy dobiegł ich odgłos gąsienic czołgu. Co za przewrotny los! Teraz,
kiedy są rozbrojeni, marzenie zmienia
się w rzeczywistość.
Czołg wyłonił się z bocznej ulicy z odległości paruset metrów i skierował w ich stronę. Ulica
była pusta; byli jedynymi przechodniami, no i celem, do jakiego znienawidzony czołg
sowiecki zmierzał. Ogarnęła ich nieopanowana wściekłość. Między sobą a czołgiem ujrzeli na
chodniku piramidę granitowych kostek, przeznaczonych na reperację bruku; to zadecydowało,
że ruszyli biegiem w stronę czołgu i chwycili za kostki...
Załoga czołgu była bardzo zgrana. Dowódcą był weteran drugiej wojny światowej, członek
komsomołu, a później partii — Iwan Kolesow, który na czołgach po niezliczonych bitwach
dojechał ze Stalingradu do Berlina, zbierając po drodze medale za waleczność. Żołnierka mu
się podobała, więc został w wojsku jako podoficer zawodowy. Pozostali członkowie załogi,
kierowca czołgu kapral Dmitrij (Mifka) Kuźmin, traktorzysta z kołchozu i celowniczy działa,
także kapral, Konstantin (Kostia) Gołubkow, robotnik z fabryki tekstylnej w Pskowie, trafili
do wojska z poboru, już po wojnie, i prochu nie wąchali. Sierżant, kawaler, był dla nich
autorytetem pod każdym względem; a że ich polubił i opiekował się nimi, więc traktowali go
jak starszego brata. Słowem, wśród załogi panowała harmonia i wzajemne zaufanie.
Dziś rano zerwał ich z prycz alarm i teraz patrolowali puste ulice Berlina, szukając celu.
Rozkaz był wyraźny: jeśli napotkają tłum zbuntowanych przez Amerykanów robotników —
pierwsza ostrzegawcza salwa ponad głowami, a jeżeli się nie rozproszą — druga w tłum. Na
każdy wrogi akt strzelać w sprawców bez ostrzeżenia. Dotychczas nie napotkali nikogo, więc
rozmowa toczyła się swobodnie.
— Jednej rzeczy nie rozumiem, towarzyszu sierżancie — zwierzał się pucołowaty,
jasnowłosy Mifka. — Niemcy chcą, byśmy wrócili do domu i my chcemy wracać do domu,
więc po co tu siedzimy w Berlinie i psujemy powietrze?
Sierżant, wyszkolony członek partii, miał na to gotową odpowiedź:
— Głupiś, Mifka, jak cholewa mego buta. Siedzimy tu po to, by bronić lud Berlina przed
niewolą kapitalistyczną, którą znów chcą wprowadzić Amerykańcy. Siedzą przecież zaraz
tutaj, w Berlinie Zachodnim, i tylko czekają na to, abyśmy odeszli.
24
— Niewola kapitalistyczna... - powtórzył za sierżantem Mifka głosem zdradzającym
powątpiewanie — nie musiała być taka straszna, skoro mają piękne mieszkania, lepsze
ubrania niż my w socjalistycznej ojczyźnie i jedzą też lepiej niż kołchoźnicy, chociaż na
kartki. Jestem traktorzystą z kołchozu, więc chciałem obejrzeć niemieckie gospodarstwo
chłopskie, ale gdzie się ruszyłem to tylko pańskie majątki, bogate dwory; murowane stajnie,
obory i stodoły, brukowane podwórza, pompy mechaniczne zamiast studni i wszędzie
elektryczność. Pytałem więc, gdzie są chłopskie gospodarstwa. Śmieli się ze mnie i mówili:
„To są chłopskie gospodarstwa, a my jesteśmy chłopi. Do pańskiego majątku jest pięć
kilometrów stąd." I to była prawda. Obejrzałem parę takich gospodarstw i powiem tylko tyle,
że tu krowy lepiej mieszkają niż u nas ludzie.
Sierżant siedzący na siodełku za karabinem maszynowym, obserwujący przez wizjer pustą
ulicę, odwrócił głowę i spojrzał ostro na Mit'kę.
— Oj, Mifka, Mifka, naucz się trzymać język za zębami, jeśli nie chcesz pojechać na białe
niedźwiedzie. Tam cię nauczą zapomnieć o tym, coś tutaj widział.
Mifka nie dał się zastraszyć:
— Przecież cały czas milczę jak grób. Ale raz kiedyś człowiek chce się wygadać przed
przyjaciółmi. Powiedział nam politruk, że wybuchł strajk generalny i tłum zagraża naszemu
bezpieczeństwu, więc mamy strzelać. Do kogo? Nie do kapitalistów, a do strajkujących
robotników? Nic z tego nie rozumiem!
Sierżant miał gotową radę:
— Jeśli nie rozumiesz, to milcz! Poniałl
— Poniał — odpowiedział Mifka i zapadł w ponure milczenie, nie domyślając się, że
sierżantowi, mimo że komunista, podobne myśli chodzą po głowie, tylko jako doświadczony
starszy człowiek wie, że milczenie jest złotem, a nieostrożna mowa najkrótszą drogą do łagru.
I jemu śmierdziało to patrolowanie ulic w Berlinie Wschodnim i perspektywa strzelania do
robotników.
Milczenie przerwał kapral Kostia:
— Mifka ma rację, sierżancie. Posłuchajcie, co mnie się wydarzyło. Pamiętacie paradę
pierwszomajową? Defilowaliśmy przed trybuną pełną oficerów naszych i niemieckich. I
wiecie, kogo rozpoznałem w mundurze pułkownika niemieckiej armii ludowej? Dowódcę
gestapo w Pskowie, Hauptmana GOrlitza! Asystował przy publicznym wieszaniu naszych
partyzantów, na które spędzano lud-
25
ność, by patrzyła. Byłem małym chłopcem i znalazłem się blisko niego. Do końca życia będę
pamiętał tę twarz. A teraz on z naszymi oficerami na trybunie jako nasz sojuźnik! Śni mi się
od tego czasu po nocach. Co robić, sierżancie? Czy nie powinienem o tym zameldować?
Sierżant miał tego dosyć:
— Co się z wami dzisiaj dzieje, chłopaki?! Mówicie jak kontrrewolucjoniści. Zostawcie te
sprawy partii i nie zaprzątajcie sobie nimi głowy. Nasze NKWD wie wszystko, więc jeśli to
toleruje, to w imię wyższej polityki, ale ta nie jest na nasze głowy.
Żądło jednak utkwiło głęboko i sierżant pogrążył się w niewesołej zadumie. Przerwał okrzyk
Mifki:
— Patrzcie na tych chłopców! Chyba zwariowali?!
Równocześnie rozległo się uderzenie czegoś twardego w wieżyczkę czołgu, po tym drugie i
trzecie. Sierżant wlepił oczy w wizjer i ujrzał dwóch chłopców, prawie dzieci, chwytających
za kostki granitu i rzucających nimi w czołg. Widział ich również jakiś odważny obcy
fotograf i zrobił zdjęcie, które później obiegło całą prasę zachodniego świata. Dwóch
chłopców miotających kamienie w sowiecki czołg.
Sierżant poprawił się na siodełku i skierował lufę automatu na chłopców. Zanim jednak
pociągnął za cyngiel, zawahał się przez chwilę. Ale rozkaz był wyraźny: Na każdy wrogi akt
strzelać do sprawców bez ostrzeżenia. Mifka i Kostia wlepili w niego oczy i czekali ze zgrozą
na salwę.
Sierżant nacisnął cyngiel i grad kul posypał się... pod nogi chłopców, którzy rzucili się do
ucieczki. Goniły ich krótkie salwy, jedna za drugą, ale nie dosięgły ich pięt. Wreszcie zniknęli
za rogiem ulicy.
Sierżant zdjął czapkę, otarł spocone czoło i mruknął ni to do siebie, ni to do towarzyszy:
— Nie trefiłem. Wiatr z piaskiem zaprószył mi oczy. Poniali? Mifka i Kostia wymienili ze
sobą porozumiewawcze spojrzenia i
odpowiedzieli zgodnie cichym, ciepłym głosem:
— Wsio poniali.
Zamach na Berię
Dzień 26 czerwca 1953 był wyjątkowo piękny. Niebo bez chmurki i czerwcowy upał,
łagodzony lekkim powiewem niosącym woń lasu i łąk otaczających podmoskiewską daczę
Berii i innych dygnitarzy partyjnych i rządowych.
Posiadacz jej, wskakując pośpiesznie do czekającej na niego wielkiej czarnej limuzyny, był
zanadto pogrążony w myślach, by rzucić chociażby jedno spojrzenie na otaczającą go piękną
przyrodę. W nocy prawie nie spał, zaabsorbowany myślami, od których się nie mógł uwolnić.
Gdy limuzyna ruszyła, rozwalony na miękkim siedzeniu, podjął natychmiast ich dalszy
wątek.
A więc dzisiaj dokona się decydujący zwrot w jego życiu. Zrobił wszystko co w jego mocy,
by ten zwrot się udał. Z jego, Berii, inspiracji formalny następca zmarłego 5 marca 1953
Stalina, sekretarz i premier w jednej osobie, Malenkow pomógł mu już w połączeniu
Ministerstw Spraw Wewnętrznych i Bezpieczeństwa Państwowego pod jego, Berii,
kierownictwem. I cały ten potężny aparat, a co ważniejsze, stojące w Moskwie garnizonem
wojska bezpieczeństwa wewnętrznego, MWB, są dziś postawione w stan ostrego pogotowia.
Czekają tylko na jego, Berii, rozkaz, jaki wyda zaraz po wspólnym posiedzeniu Politbiura i
Prezydium Rady Ministrów, które — tu Beria spojrzał na zegarek — rozpocznie się za pół
godziny. Od razu poprosi o głos i przypuści taki atak na Malenkowa, że dla wszystkich
natychmiast stanie się jasne, iż zakończy przemówienie żądaniem jego ustąpienia. Jeśli
członkowie Politbiura poprą go i zaproponują, by zajął miejsce Malenkowa, zatrzyma ich,
przynajmniej na razie, w Politbiurze. Jeśli nie, aresztuje całą bandę i albo wyśle natychmiast
pod ścianę, albo do obozu. Ale na ile ich zna, to chyba poprą go i wybiorą. Zagadką jest tylko
ten gruby cham z Ukrainy, Chruszczow, którego dotąd on, Beria, nie rozgryzł.
27
Jak dotąd wszystko idzie jak z płatka. Ludzie mają dobry węch i czują, że naturalnym
następcą Stalina nie jest tłusty eunuch Malen-kow ani dupolizacze z Politbiura i rządu, tylko
on, Beria, otwarta głowa, żelazny charakter, no i - uśmiechnął się do siebie — Gruzin, czyli
pobratymiec, prawie krewniak zmarłego dyktatora. To, że Rosją będzie znów rządził obcy,
nie będzie w jej historii niczym nowym. Dynastia Rurykowiczów to przecież Normanowie,
którzy najechali tę ich Ruś Świętą i rządzili nią przez kilkaset lat. A Katarzyna Wielka to
przecież stuprocentowa Niemka. Teraz przyszła kolej na Gruzinów - Stalina i na niego, Berię.
Zachowanie się otoczenia wyraźnie wskazuje, że czegoś od niego podwładni oczekują i
czegoś się spodziewają. Od śmierci Stalina otacza go podwójna chmura pochlebstw i
zapewnień o lojalności i wierności.
— Nie zawiodą się na mnie — mruknął półgłosem do siebie, wywołując tym niespokojne
pytanie szofera:
— Czto prikażetie, towwiszcz Beria?
— Niczewo — odparł i powrócił do przerwanych myśli. Stalin umarł w samą porę. Był
zdrów jak ryba, więc ktoś w tym
dopomógł. Beria uśmiechnął się znów do siebie i mruknął pod nosem: „Kto się zasłużył, tego
nagroda nie minie". Gdyby nie umarł, byłby koniec z nim, Berią. Ostatnio znów ten sukinsyn,
psychopata, chory na manię prześladowczą, nawrócił do czystki Tuchaczewskiego i
zapytywał jego, Berię, czy aby ma dobre oko na tych oficerów z czystki, którzy są z
powrotem w wojsku. Dał poznać, że niezadowolony jest z tego, iż nie wykończył ich zaraz po
wojnie, co Beria odradził, i że chodzi mu po głowie nowa czystka. Gdyby ją zdążył
przeprowadzić przed śmiercią, nie ma wątpliwości, że zlikwidowałby przy okazji jego, Berię,
jako odpowiedzialnego za złą radę i zwłokę. Pierwsze jego pociągnięcie po śmierci Stalina
udało się nad wyraz. Wezwał do siebie do biura 3 kwietnia 1953 lekarkę Lidię Timaszuk,
która napisała do Stalina list oskarżający lekarzy krem-lowskich, głównie żydowskiego
pochodzenia, o spisek na życie Stalina; zerwał z jej piersi Order Lenina i wysłał ją na Syberię.
Następnego dnia „Prawda" ogłosiła jego, Berii, oświadczenie rehabilitujące lekarzy i
zwalające winę za to na ówczesne kierownictwo Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego.
Wrażenie w partii i aparacie rządowym było piorunujące. Wreszcie znalazł się odważny,
który potępił to stalinowskie szaleństwo! Atmosfera pochwał, jaka go otaczała, zamieniła się
w aureolę uwielbienia.
28
■ Auto wjechało już w bramę kremlowską i zatrzymało się przy wejściu do wartowni. Przez
opuszczone okno wsunęła się głowa dowódcy straży kremlowskiej, zaufanego Berii, usłyszał
szept:
— Wszystko gotowe, towarzyszu Beria, i w najlepszym porządku.
— Czy wszyscy już są?
— Tak jest. Już przyjechali przed pół godziną towarzysze Malenkow, Mikojan, Bułganin,
Pierwuchin, Mołotow, Chruszczow, Kaganowicz, Woroszyłow...
Beria mu przerwał:
— Pamiętaj, by zaraz przełączyć telefon wartowni na mój i • wpaść do sali albo na jego
dzwonek lub na odgłos strzału. Inaczej nie
robić nic i czekać.
— Poprikazu!
Zaledwie drzwi do gmachu kremlowskiego zamknęły się za Berią, gdy w bramę Kremla
wjechał wielki wojskowy samochód osobowy i żywo wyskoczył z niego marszałek Żuków w
galowym mundurze i przy orderach, a za nim czterech generałów, też w galowych
mundurach, z krótką bronią przy boku, zaś generał Mos-kalenko z przewieszonym przez
ramię pistoletem maszynowym.
Żuków niedbale odsalutował wyprężonym na baczność posterunkom i szybkim krokiem
wszedł do wartowni, gdzie na jego widok cała załoga zerwała się z ław i stanęła na baczność.
Za Żukowem wsunęli się generałowie zagradzając wejście do bramy.
Żuków zwrócił się do dowódcy warty:
— Zajmuję wartownię na kilka godzin. Będzie się w niej mieściło dowództwo ćwiczeń
alarmowych garnizonu moskiewskiego.
Dowódca straży kremlowskiej nie krył swego zaskoczenia:
— Melduję posłusznie, towarzyszu marszałku, że jest to sprzeczne z moimi rozkazami. Na
wartowni nie może być nikogo prócz mnie i wartowników.
— Ten rozkaz został na kilka godzin zawieszony.
— A przez kogo?
— Nie twoja sprawa. Usuń się ze swymi ludźmi do sąsiedniego pomieszczenia i tam czekaj.
Generale Stiepanow, zajmij się nimi!
Gdy Beria wszedł na długą salę posiedzeń, widok, jaki ujrzał, nieco go zaskoczył. Zamiast,
jak zwykle przed posiedzeniem, stać grupkami i rozmawiać, wszyscy członkowie Politbiura i
prezydium siedzieli już za długim, pokrytym zielonym suknem stołem, każdy z własnym
telefonem przed sobą, łączącym go z jego biurem, i z
29
własną baterią wód mineralnych i pudełek z papierosami. Sprawiało to wrażenie, że
posiedzenie już się rozpoczęło.
Beria zajął swoje miejsce. Zasalutował po drodze ręką do cyklistówki i z miejsca zwróciwszy
się do przewodniczącego Malen-kowa, przeglądającego pilnie jakieś papiery, poprosił o głos.
— Niestety, towarzyszu — odparł Malenkow nie podnosząc oczu znad papierów. - Już
towarzysz Cliruszczow prosił o glos. Będziecie następnym mówcą.
Chruszczow na skinienie Malenkowa rozpoczął przemówienie, które potrwałoby kilka
godzin, gdyby mu Beria nie przerwał. Nie wierzył własnym uszom, gdy Chruszczow
wytoczył przeciw niemu, Berii, oskarżenie nie tylko o stopniowe zagarnianie władzy po
śmierci Stalina, ale, sięgając daleko w przeszłość, gdy jeszcze był sekretarzem partii w Gruzji,
o łamanie nauki Marksa-Lenina, o bezideowość, o nacjonalizm gruziński, o nepotyzm, o
nadużycia finansowe, o bogacenie się, nawet o porywanie i gwałcenie nieletnich dziewcząt.
Już pierwsze zdania Chruszczowa były dla Berii szokiem. Gdy ochłonął, trzasnął pięścią w
stół aż zadźwięczały szklanki i zawołał do Malenkowa:
— Jak możecie słuchać tych bredni? Odbierzcie mu głos! Czy nie widzicie, że Chruszczow
zwariował?
Tym razem Malenkow podniósł głowę znad pliku papierów i spojrzawszy Berii prosto w oczy
wyrzekł z naciskiem:
— Uspokójcie się, towarzyszu Beria. Jak towarzysz Chruszczow skończy, będziecie mogli
odpowiedzieć na jego zarzuty.
Beria opadł na fotel. Mózg zaczął gorączkowo pracować. Sądząc po zachowaniu się
Malenkowa i reszty obecnych, którzy słuchali tyrady Chruszczowa bez żadnych oznak
sprzeciwu, ma do czynienia z ukartowanym spiskiem. Chcą go pewnie pozbawić władzy i
usunąć z Politbiura, a może nawet z ministerstw. Ale to im się nie uda!
W tym momencie wpadły mu w ucho słowa Chruszczowa, kontynuującego oskarżenia:
— Co gorsza, towarzysz Beria zajmując jeszcze stanowisko pierwszego sekretarza
komunistycznej partii Gruzji nawiązał kontakt z brytyjskim wywiadem i od tego czasu jest na
jego usługach. Mam tutaj przed sobą dokumenty, dowody tej zdrady naszej ukochanej
socjalistycznej ojczyzny, które po kolei towarzyszom przedstawię.
Na Berię te słowa podziałały trzeźwiąco jak kubeł zimnej wody. Ochłonął momentalnie z
gniewu i zaczął myśleć z przeraźliwą jasnością. Sprawa wyglądała poważniej niż na pierwszy
rzut oka sądził.
30
Oskarżenie o zdradę to już nie usunięcie z Politbiura i ministerstw, a nroces i kara śmierci.
Nie wolno zwlekać ani chwili. Jeszcze dzisiaj ci wszyscy spiskowcy pójdą pod ścianę.
Sięgnął ręką do telefonu i podniósł słuchawkę do ucha. Odpowiedziała mu głucha cisza.
Telefon nie działał. Dmuchnął w słuchaw-ке. Żadnej reakcji. Zrozumiał, że telefon
wyłączono.
„Ale mam rewolwer" — pomyślał i błyskawicznie wyciągając go г teczki strzelił z rozmachu
w sufit, skąd na zielone sukno stołu posypały s^ę z hałasem kawałki tynku.
Na odgłos strzału drzwi rozwarły się z trzaskiem na oścież. Beria spojrzał i strach go
sparaliżował. Zamiast zaufanego dowódcy straży kremlowskiej i jego ludzi stanął w nich
Moskalenko z pistoletem maszynowym w ręce, a za nim Żuków.
Rozkaz Chruszczowa: „Stiielap.", zlał się w jedno z serią wypuszczoną z pistoletu
maszynowego. Tuzin kul uderzy! z taką siłą w Berię, że trup potoczył się razem z fotelem pod
ścianę.
Daremnie wspólnicy Berii czekali na jego rozkaz, coraz bardziej niespokojni i zatroskani.
Telefon milczał uporczywie, natomiast w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych zjawił się
marszałek Koniew z grupą oficerów i aresztował spiskowców bez żadnego z ich strony
sprzeciwu.
Epilogiem był wyrok Sądu Najwyższego ZSRR z 23 grudnia 1953, wydany pod
przewodnictwem marszałka Iwana Koniewa, uznający za wspólników Berii i skazujący na
śmierć jego podwładnych i współpracowników: W.M. Mierkulowa, B.Z. Kubałowa, S.A.
Goglidze, P.J. Meszika i LX. Wladimirskiego. Wyrok wykonano następnego dnia przez
rozstrzelanie.
Słońce wschodzi nad Workutą
Wśród więźniów kryminalnych w jaczegińskim obozie pracy przymusowej, należącym do
kompleksu Workuty, zaludnionego przez 150 tysięcy więźniów pracujących w okolicznych
kopalniach węgla, zapanowało duże podniecenie. Im tylko znanym kanałem przyszła
wiadomość, że dziś przybędzie z transportem nowych więźniów z innego obozu główny urka,
zwany także starostą, czyli więzień o przezwisku Wańka-Rzeźnik, uznawany przez
kryminalnych za przywódcę o takiej władzy, że skinieniem ręki może skazać innego więźnia
na śmierć. Była to swego rodzaju znakomitość, na co się złożyło wiele lat głośnej karier/
kryminalnej.
Kiedy wybuchła rewolucja październikowa miał siedem lat. W jakiejś zawierusze stracił
rodziców i stał się jednym z wielotysięcznej rzeszy bezprizornych (bezdomnych dzieci),
śpiących w norach i ruinach domów i żyjących z żebraniny, a częściej jeszcze z kradzieży.
Rząd bolszewicki nie zdołał wszystkich wytępić i w wieku lat szesnastu, już jako przywódca
bandy młodocianych rabusiów, Wańka zarżnął nożem pierwszego człowieka. Wojnę przebył
w bandzie leśnej mordującej i Niemców, i Rosjan, a po wojnie działał już w pojedynkę,
rabując i mordując — zwykle nożem — swe ofiary bez żadnych skrupułów. Stąd został
wówczas nazwany „Rzeźnikiem". Gdy go wreszcie schwytano, został skazany łącznie na 150
lat więzienia za wszystkie popełnione mordy. Ponieważ w Sowietach skazuje się na śmierć
głównie za przestępstwa polityczne, a nie za kryminalne, zatem tak długi wyrok nie był
zjawiskiem wyjątkowym. W każdym razie dla Wańki-Rzeźnika cary świat i przyszłość
kończyły się na obozach.
Po wewnętrznej stronie bramy obozowej ustawiła się delegacja powitalna złożona z czterech
kryminalistów, oglądana milcząco, ale bez sprzeciwu, przez strażników pilnujących bramy po
zewnętrznej
32
stronie. Z biegiem lat stało się bowiem niepisanym prawem, że władze obozowe i strażnicy
panują po zewnętrznej stronie wysokiego płotu z drutu kolczastego i wież strażniczych, gdzie
mieści się również komenda obozu i koszary straży, zaś po wewnętrznej rządzą się sami
więźniowie - i biada oficerowi z GUŁagu lub strażnikowi, jeśli w pojedynkę zapuści się w
głąb obozu. Będzie to jego ostatni dzień.
Z pobliskiej stacji kolejowej doszło sapanie lokomotywy i głos parowego gwizdka.
„Przyjechali" - rzekł jeden z delegatów ze zdenerwowaniem w glosie. I rzeczywiście od
strony stacji ukazało się wkrótce czoło szarej kolumny więźniów, pilnowanej po obu stronach
przez dwa łańcuchy strażników z psami na uwięzi, maszerującej po szarej, beznadziejnej
płaszczyźnie zamarzniętej tundry, nad którą zwisało tak samo beznadziejne szare niebo. Był
to kraj zapomniany przez Boga i ludzi.
Gdy po godzinie, zużytej na kontrolę i. formalności, kolumna wkroczyła przez otwartą na
oścież bramę na teren obozu, odłączył się od niej mężczyzna lat czterdziestu, wysoki, o
atletycznej budowie, ostrych rysach twarzy i przenikliwych oczach. Bila z tej postaci siła i
pewność siebie. Zbliżywszy się do stojącej na baczność delegacji wyciągnął rękę.
— Jak się macie, bratcyl
— Dziękujemy, zdrowi - odparł najstarszy. - Witamy was, Iwanie Aleksiejewiczu,
serdecznie. - I wziął go w objęcia, ale nic po to, by uściskać, ale żeby mu wsunąć nieznacznie
do rękawa długi stalowy nóż.
— Dziękuję - rzekł nowo przybyły. - Widzę, że znacie nasze obyczaje. A teraz prowadźcie
do najbliższego baraku.
Kiedy weszli do długiego drewnianego budynku, zastawionego po bokach trzypiętrowymi
pryczami, zapadło wśród jego mieszkańców, więźniów politycznych przemieszanych z
kryminalnymi, głuche milczenie. Wszyscy z ciekawością, zmieszaną u jednych z szacunkiem,
u drugich z obawą, przyglądali się przybyszowi, którego wyprzedziła już jego sława, jak
kroczył środkiem baraku rozglądając się na prawo i lewo, a pół kroku za nim delegaci.
Doszedł wreszcie do końca budynku i wskazał na dolną pryczę w kącie utworzonym przez
skrzyżowanie bocznej ściany ze szczytową. Siedział na niej jakiś stary mężczyzna i
przyglądał mu się spokojnymi oczami.
— To miejsce mi się podoba — wycedził przez zęby Wańka. Jeden z delegatów zwrócił się
do starego mężczyzny:
— Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się stąd! I to zaraz!
33
Więzień podniósł głowę, przyjrzał się przez chwilę bacznie Wań-ce i powiedział cichym
głosem:
— Nie jest ci wstyd zabierać miejsce takiemu staruchowi jak ja? Wańkę bardziej uderzyła
odwaga mówiącego niż jego obca
wymowa, toteż skinieniem ręki powstrzymał delegatów od rzucenia się na staruszka.
— Л ty kto? Jakiej narodowości, polityczny czy kryminalny? Staruszek odpowiedział:
— Polak. Polityczny.
— Nazwisko.
— Adam Galiński.
— A za co siedzisz?
— Za próbę obalenia sowieckiej władzy.
To wyjaśnienie zrobiło na Wańce pewne wrażenie. Usiadł na pryczy obok Galińskiego i
powtórzył:
— Próba obalenia władzy sowieckiej? Ty?! Opowiedz mi dokładnie jak to było.
Rozmowa prowadzona półgłosem trwała jakieś pół godziny, ku zdziwieniu delegatów
nieprzywykłych do takich idyllicznych scen. Dowiedział się z niej Wańka, że Galiński, dawny
legionista Piłsudskiego, został aresztowany w marcu 1944 przez gestapo jako przywódca
polskiego antyhitlerowskiego podziemia w Wilnie i umieszczony w obozie koncentracyjnym
na Litwie, z którego uwolnił go 14 lipca 1944 polski, oddział partyzancki. Wkrótce Wilno
zajęły wojska sowieckie i Galiński, już jako przywódca antysowieckicgo polskiego
podziemia, został aresztowany przez sowieckie MWD 14 lipca 1945, czyli dokładnie w rok
po uwolnieniu z hitlerowskiego obozu. Sowiecki trybunał wojskowy skazał go 12 grudnia
1945 na karę śmierci, ale wyrok zamienieniono na 15 lat katorgi i stałe osiedlenie na
Workucie. Siedzi już w obozie ósmy rok.
Wańka słuchał dziejów staruszka jak bajki o żelaznym wilku. Galiński wprowadził go w inny
świat, o którym nie miał pojęcia. Polacy? Jakieś podziemie? Walka nie dla rabunku? Ale cały
czas gnębiło go pytanie: „Gdzie ja tego Polaka widziałem?" Wreszcie przeleciała mu przez
głowę myśl jak błyskawica: „Przecież on jest podobny do mego ojca!". Wańka może po raz
pierwszy w życiu poczuł coś na kształt wzruszenia. Gdy wstał, uścisnął więźniowi rękę i
zwrócił się do delegatów:
— Poszukamy innego miejsca. A ten staruszek od dzisiaj jest pod moją opieką.
34
— Według rozkazu! — odparli delegaci zgodnym chórem, z trudem kryjąc zdziwienie.
W ten sposób więzień polityczny Adam Galiński uzyskał możnego protektora. Dowody lego
nie kazały długo na siebie czekać.
W nocy, gdy zapadła cisza, zebrał się w szwalni przy migotliwym świetle świeczki komitet
obozowy pod przewodnictwem Galińskiego. Składał się on z przedstawicieli więźniów
różnych narodowości, a więc Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Polaków, Litwinów,
Łotyszy, Estończyków i Gruzinów. Nie należeli do niego kryminaliści, chodzący swoimi
własnymi drogami, i Niemcy, głównie wyżsi wojskowi i oficerowie SS, trzymający się z
daleka, w przekonaniu, że prędzej czy później rodacy ich z obozu wydobędą. Trzymał się też
z daleka obywatel angielski, Otto Eisenhover, którego NKWD aresztowało w Wiedniu jako
krewnego dowódcy wojsk alianckich. Wprawdzie temu stanowczo zaprzeczył i nie było
dowodów jego pokrewieństwa, niemniej na wszelki wypadek został zamknięty — bo jak
siedzi, to jakby go nie było i nic od niego nie grozi. W zachodnim ustawodawstwie
wątpliwość co do winy liczy się na korzyść podsądnego, w Sowietach odwrotnie. Eisenhover,
nie znający Sowietów, wierzył niezachwianie, że w końcu nieporozumienie się wyjaśni i
wyjdzie na wolność; tymczasem siedział już kilka lat, do niczego się nie mieszał i czekał.
W obozie panowało duże podniecenie. Wszyscy już wiedzieli, że Stalin umarł i rozeszły się
pogłoski, że na Kremlu dokonała się rewolucja i że władzę objęli marszałek Żuków i admirał
Kuzniecow. Do obozu przeniknęły odezwy przyniesione do kopalni przez dawnych więźniów
skazanych na osiedlenie w okolicznych wioskach, pracujących również dla zarobku w
kopalniach. Zachęcały one więźniów do buntu i domagania się zwolnienia. Powstał zatem
tajny komitet obozowy i od wielu nocy obradował nad tym, jak do tej sprawy podejść.
Na zewnątrz budynku rozległ się gwałtowny tupot nóg, szamotanie i przytłumione głosy.
Członkowie komitetu zamarli z przerażenia. Nagle drzwi się otworzyły i wszedł Wańka, a za
nim dwóch kryminalnych wciągnęło powłóczącą nogami postać w ubiorze więźnia, z
workiem od kartofli na głowie i ramionach. Wańka zerwał worek i zdumionym oczom
komitetu ukazała się dobrze znana twarz kapitana MWD Smirnowa. Był nieprzytomny,
widocznie ogłuszony uderzeniem. Wańka zwrócił się do Galińskiego:
— Ot, siedzicie sobie tutaj i gadacie, a on w przebraniu pod
35
drzwiami podsłuchuje, i to od paru wieczorów. Nie przyszło wam do głowy wystawić czujkę?
Komenda obozu już zna wasze plany.
— Czujka zwraca uwagę - odpowiedział Galiński. - Л co teraz z nim zrobić?
— Nie twoja w tym głowa — odpowiedział Wańka. - Wasza rzecz milczeć, jeśli wam życie
miłe. A teraz rozejść się po barakach.
Na odchodnym Wańka dodał:
— Nie wierzę, by wyszło coś z tego, nad czym obradujecie, ale w razie potrzeby pomożemy.
Wypadki potoczyły się bardzo szybko. Do obozów w Workucie przybył wielki transport
więźniów z obozów Karagandy. By sobie zapewnić spokój w czasie podróży, władze
obozowe w Karagandzie poinformowały ich, że w obozach workuckich panują znacznie
lepsze warunki. Gdy po przybyciu więźniowie stwierdzili, że te warunki są gorsze, pierwsze
sformowane brygady robocze odmówiły opuszczenia baraków i pracy w kopalniach. Stało się
to 21 lipca 1953 roku.
Buntowników natychmiast otoczyły wojska MWD i umieściły w barakach więziennych, które
też stanowiły część obozu, ale były odgrodzone od zwykłych baraków osobnym płotem z
drutu kolczastego i miary wejście z zewnątrz obozu. Stało się to sygnałem do powszechnego
strajku, gdyż wszyscy więźniowie, łącznie z kryminalnymi, odmówili pracy w kopalniach.
Był to drugi po rozruchach w Berlinie Wschodnim 16 czerwca 1953 akt protestu przeciw
władzy komunistycznej.
Komendę obozu w Jaczegińsku, na czele z majorem Szewczen-ką, ogarnęła panika. Oddziały
MWD zaczęły kopać dookoła obozu szańce i ustawiać na nich karabiny maszynowe. Oprócz
tego Szew-czenko rozpoczął pertraktacje prowadzone w ten sposób, że sam stał na zewnątrz
drutów, a komitet obozowy — wewnątrz. Komitet ograniczył się do oświadczenia, że rzeczą
Szewczenki jest dostarczać żywność do obozu, a co do pertraktacji, to będzie je prowadził
dopiero ze specjalnym delegatem rządu z Moskwy. Przede wszystkim jednak komitet zażądał
natychmiastowego zwolnienia aresztowanych. Gdy Szewczenko odmówił, więźniowie
zaatakowali baraki więzienne. Wówczas dał rozkaz strzelania i wprawdzie padło dwóch
strajkujących, a sześciu zostało rannych, ale więzienie zdobyto i uwolnieni więźniowie
znaleźli się w zwykłych barakach obozowych. Straty były tak małe, ponieważ żołnierze
strzelali przeważnie w powietrze.
36
Za kilka dni przyleciała samolotem delegacja z Moskwy z wiceministrem spraw
wewnętrznych, generałem Maslennikowem.
Był to niezwykły widok, gdyż z jednej strony drutów obozowych falował rozkrzyczany szary
tłum kilku tysięcy wynędzniałych więźniów, z komitetem obozowym tuż pod drutami, a z
drugiej strony ustawiła się grupa oficerów, ubranych dla większego wrażenia w galowe
mundury, na czele z generałem Maslennikowem, na którego piersi widniały dwa Ordery
Bohatera Związku Radzieckiego.
Przemawiając ojcowskim tonem, przyrzekł on więźniom otwarcie ich spraw na nowo i
ewentualne zwolnienie po odbyciu dwóch trzecich kary; obiecał także niekaranie za strajk,
zezwolenie na czytanie gazet i słuchanie radia sowieckiego, zniesienie numerów na
ubraniach, krat na oknach i niezamykanie baraków na noc. Poza tym Maslennikow przyrzekł
zniesienie ograniczeń przy pisaniu listów do rodzin i ich wizyt, jeśli mieszkają na terenie
Związku Radzieckiego. W zamian za to błagał i apelował o natychmiastowy powrót do pracy
w kopalniach. Komitet obozowy pod dwóch godzinach, potrzebnych na porozumienie się z
więźniami, zgodził się z tym żądaniem i nazajutrz praca w kopalniach odbywała się już
normalnie.
Taki miał przebieg pierwszy bunt więźniów po śmierci Stalina, będący oznaką rodzącego się
w Sowietach fermentu. Za nim przyszły inne i objęły cały archipelag GUŁag. Galiński
odbierał dyskretne gratulacje od współwięźniów. Chciał się nimi podzielić z Wańka, który
zapewnił lojalną współpracę kryminalnych. Nie zastał go jednak w baraku, gdyż wezwano go
do komendy obozu. Mimo, że władze uznawały po cichu Wańkę za przywódcę kryminalnych
i takie wezwanie było rzeczą normalną, serce Galińskiego ścisnęło złe przeczucie.
Wańka wszedł do kancelarii i zdziwił się, gdy go zrewidowano, chociaż dość pobieżnie, gdyż
obmacano tylko nogi i boki. Było to jednak przeciwne praktyce, więc miał się na baczności.
Gdy otworzyły się drzwi do gabinetu komendanta obozu, stanął niespodziewanie w obliczu
trzech nie znanych oficerów siedzących pod portretami Marksa i Lenina za stołem nakrytym
zielonym suknem. Miejsce,, gdzie dawniej wisiał portret Stalina, odbijało od ściany
jaśniejszym prostokątem, dotąd nie wypełnionym przez nowy portret. Wańka zrozumiał, że
stanął przed sądem, ale to nie zachwiało jego spokoju i pewności siebie.
Oficer siedzący w środku, z epoletami pułkownika, widać że
37
przewodniczący, po pobieżnym sprawdzeniu personaliów przeszedł z miejsca do sedna
sprawy.
— Jesteś oskarżony o zabicie kapitana Smirnowa.
— To Smirnow nie żyje? — zdziwił się Wańka.
— Nic udawaj głupiego! Utopiłeś go przecież w latrynie. Wańka się uśmiechnął.
— Może się upił i wpadł w gówno? Przewodniczący spojrzał ostro.
— Ty sobie nie kpij. Jeśli sądzisz, że nas przechytrzysz, to się mylisz. Wisi już na tobie sto
pięćdziesiąt lat, więc myślisz, że dodatkowe dwadzieścia to tylko głupia biurokratyczna
formalność. Ale ja mam na ciebie lepszy paragraf. Tu, przede mną — uderzył dłonią w plik
akt — leży tuzin zeznań, że byłeś jednym z organizatorów buntu i strajku oraz ataku na
więzienie. Ty już dla nas nie jesteś kryminalny, a polityczny. Poniałll
— Poniai — odpowiedział Wańka. — To mnie spotkał z waszej strony wielki honor.
Przewodniczący miał lego dość.
— Nie radzę ci kpić, gdyż jesteś także oskarżony o udział w spisku mającym na celu
obalenie władzy sowieckiej. Przyznajesz się do winy?
— Mam w dupie władzę sowiecką — odparł spokojnie Wańka i potrząsnął lekko prawą ręką.
— Tego już za wiele — krzyknął jeden z oficerów-sędziów i trzasnął pięścią w stół.
Pułkownik poprawił się w krześle, wyjął z akt kartkę zapisanego papieru i po szybkim
wymamrotaniu przewidzianych formułek prawnych i paragrafów sowieckiego kodeksu,
ogłosił wyrok:
— ...zwanego także Wańką-Rzeźnikiem skazać na karę śmierci przez rozstrzelanie. Wyrok,
jako wydany w trybie doraźnym, nie podlega odwołaniu.
Przewodniczący włożył kartkę do akt, odchylił się w krześle i patrząc szyderczo w oczy
skazanego pochwalił się:
— Tym razem nas nie przechytrzyłeś!
— A właśnie że przechytrzyłem! — krzyknął Wańka i ruchem atlety rzucającego oszczepem,
wyrzucił przed siebie z całej mocy prawą rękę. Nie darmo całymi latami ćwiczył tę sztukę.
Nóż wyrzucony z rękawa błysnął tylko w powietrzu jak strzała wypuszczona z łuku i utkwił
po rękojeść w gardle przewodniczącego. Rozległ się charkot i pułkownik zwalił się martwy z
krzesła. Ale równocześnie
38
zabrzmiały dwa rewolwery i Wańka zapłacił śmiercią za pcmoc udzieloną więźniowi, który
przypominał mu ojca, i za honor zostania więźniem politycznym.
Po trzynastu latach pobytu w Workucie Adam Galiński został , zwolniony i wrócił do Polski.
Tam się dowiedział, że żonie, Jadwidze, deportowanej w 1940 roku z Wilna w głąb Rosji,
udało się ją opuścić z armią generała Andersa i po latach wędrówki dotrzeć do Stanów
Zjednoczonych, gdzie jako obywatelka amerykańska zamieszkuje w Waszyngtonie. Wkrótce
doszło do połączenia małżonków na wolnej ziemi Waszyngtona i 4 kwietnia 1960 roku
Galiński przedstawił komisji Kongresu Stanów Zjednoczonych historię pierwszego buntu
więźniów w obozach workuckich. Tłumaczył zeznania na angielski jego opiekun i dawny
zwierzchnik w podziemiu, przebywający na emigracji, ostatni delegat rządu w kraju, Stefan
Korboński.
І
Romeo i Julia
Furcewa ocknęła się ze snu pierwsza. Spojrzała na zegarek ze strzałką na dziesiątej, a później
na nagiego Chruszczowa chrapiącego obok z otwartymi ustami. Obudzić go czy czekać?
Lepiej poczekać, aż sam otworzy oczy. Będzie w lepszym humorze. Śpi, bo się zmęczył
seksem, a nie jest już taki młody. Furcewa, w średnim wieku, dobrze zbudowana kobieta, o
ładnej twarzy, przeciągnęła się rozkosznie wspominając minioną godzinę. Mołodiec ten
Nikita, lepszy od innych mężczyzn, których miała w swoim życiu, mimo że urodą nie
grzeszy. Łysy, brzuch ma jak wieprz, ale za to w łóżku — ogier. Związała się z nim z
wyrachowania i dla kariery, którą już zrobiła, toteż Chrusz-czow jako mężczyzna sprawił jej
przyjemną niespodziankę. Ale bardzo się niepokoi jego przyszłością, no i zależnym od niej
swoim własnym stanowiskiem pierwszej kobiety w rządzie, toteż musi z nim dzisiaj szczerze
porozmawiać i wyjaśnić pewne sprawy, których się obawia.
Większość śpiących budzi się, gdy się na nich uporczywie patrzy. Chruszczow nie był
wyjątkiem. Uśmiechnął się do Furcewej, spojrzał na zegarek i odetchnął:
— Jeszcze wcześnie. Nie muszę się śpieszyć. Masz coś do picia?
— Mam wódkę i piwo.
— To daj stakańczyk wódki na otrzeźwienie ze snu.
Naga, leżąca od ściany na amerykańskim importowanym tapczanie Furcewa schodząc z łóżka
znalazła się nad Chruszczowem. Schwycił ją nagle wpół, posadził na sobie i na piętnaście
minut wybił jej z głowy wszelkie pytania i niepokoje.
Gdy podniecenie minęło i na stoliczku obok łóżka znalazła się butelka czystej, kawior, łosoś,
razowy chleb, masło i sól, Furcewa napełniła dwie szklaneczki i przygotowała zakąski, po
czym nie-'zwłocznie przypuściła atak, ale okrężną drogą, po kobiecemu:
40
— Nikita drop' ty w łóżku to prawdziwy gieroj. Nikt mi w życiu tak nie dogodził jas ty.
Wywróciłeś dziś we mnie wszystkie wnętrzności. Nie wiem, czy starczy mi sił, by wstać z
łóżka i wziąć się do roboty, która mnie czeka.
— To nie wstawaj, przecież jesteś u siebie w domu, a robota nie zając, nie ucieknie.
— A ty zostaniesz ze mną? Chruszczow spojrzał jeszcze raz na zegarek.
— Mam jeszcze godzinę czasu i chętnie z tobą odpocznę i porozmawiam.
Nadszedł czas, by przystąpić do rzeczy.
— Nikita, jestem dumna z ciebie i twego przemówienia na dwudziestym plenum.
Początkowo, gdy się zabrałeś do Stalina, o mało nie umarłam ze strachu, ale w miarę
oklasków, okrzyków i manifestacji na twoją cześć, których było ponad dwadzieścia,
przyszłam do siebie. Te dwa dni, 24 i 25 lutego pięćdziesiątego szóstego roku, to w twoim
życiu wielkie daty. Sądząc po zachowaniu się delegatów, również w życiu partii. Po raz
pierwszy na plenum zapanował inny duch i szczerość. Oklaski i krzyki płynęły prosto z serca.
Ale ja się czułam tak jak nasi przodkowie, dawni poganie, gdy kniaź Włodzimierz nakazał
przyjęcie chrześcijaństwa i własnoręcznie obalał bałwany pogańskich bogów. Ale wytłumacz
mi, po coś to zrobił? Stalin już nie żyje od trzech lat i ty już rządzisz, więc po co?
Chruszczow się ożywił:
— Stalin nie żyje od trzech lat, ale pamięć o nim żyje. Ludzie boją się mówić, ale mnie i
Politbiuro, jako jego najbliższych towarzyszy, uważają za współodpowiedzialnych za jego
zbrodnie. Tylko góra partii wie, że Stalin od paru lat przed śmiercią nie zwoływał wcale
Politbiura i o wszystkim decydował sam i że życie każdego z nas wisiało na włosku. Przecież
w ostatnich latach przed śmiercią zwyczajnie zwariował, podejrzliwością i okrucieństwem
zakasował cara Iwana Groźnego. Trzeba było na plenum powiedzieć całą prawdę, odciąć się
od Stalina i od odpowiedzialności za jego zbrodnie.
Furcewa spojrzała na Chruszczowa ze zrozumieniem i uznaniem:
— Zrobiłeś to bardzo dobrze. To podpisanie przez Stalina trzystu osiemdziesięciu trzech list
osób przeznaczonych na śmierć i wymordowanie dziewięćdziesięciu ośmiu członków
Centralnego Komitetu wybranego przez plenum oraz tysiąca ośmiu delegatów na plenum, o
czym mówiłeś, wzbudziło na sali grozę. Czy nie myślisz, że
41
takie obalenie mitu i kultu Stalina zaszkodzi komunizmowi i Sowietom?
Chruszczow się żachnął:
- Stalin w ostatnich latach zdradzał komunizm i nim poniewierał. Komunizm trzeba teraz
oczyścić" od stalinizmu i przywrócić mu należną rolę i godność. Komunizm nie godzi się z
kultem jednostki i wymaga rządów kolektywnych. Stalin przekreślił wszystkie zasady
komunizmu, ciągle perfidnie się na nie powołując. Pod hasłem komunizmu uprawiał
wyłącznie rządy osobiste. Stalinizm to przeciwieństwo marksizmu i leninizmu. Jest to tylko
metoda zaspokajania bezgranicznej ambicji i żądzy władzy. To trzeba było wyraźnie
powiedzieć narodowi sowieckiemu i wyciąć tego raka na ciele Sowietów.
- Czy to znaczy, że potępiając stalinizm wyrzekasz się raz na zawsze terroru jako narzędzia
rządzenia?
Chruszczow oparł się na łokciu i spojrzał z politowaniem na nagą towarzyszką:
- Oj, Katia, Katia! Jak możesz taką rzecz nawet przypuścić? Bez terroru nie ma rewolucji.
Rewolucję robi się karabinem, a nie przekonywaniem i głaskaniem po głowie. Z wrogiem
klasowym się nie dyskutuje, a stawia się go pod ścianę. I jak długo nie zbudujemy w naszej
ojczyźnie sowieckiej socjalizmu, tak długo rewolucja trwa i terror musi być stosowany. Ale
terror mądry i potrzebny, a nie terror bezmyślny, dyktowany przez schizofrenię. Nie terror dla
terroru, a terror dla marksistowskich celów politycznych. Przecież nie powiedziałem ani
słowa krytyki o terrorze przy wprowadzaniu kolektywizacji, który kosztował życie dziesięciu
milionów kułaków; ani o wystaniu na tamten świat wielomilionowej burżuazji, której resztki
już znikają z powierzchni naszego życia; ani o przymusowym zaludnianiu Syberii; ani o
Czeka, ani o Dzierżyńskim. Przecież Lenin też stosował terror, ale rewolucyjny. Tymczasem
Stalin, opanowany manią prześladowczą, posłał na Syberię tysiące ludzi niewinnych. Toteż
pierwsza rzecz jaką zrobiliśmy po jego śmierci, to zwolnienie z łagrów setek tysięcy ofiar
tego szaleńca. Co gorsze, mordował również najlepszych synów partii, przede wszystkich z
góry partyjnej i Komitetu Centralnego — na przykład Wozniesieńskicgo, gdy mu się
zdawało, że zagrażają jego władzy osobistej. Л im ktoś dłużej należał do panu . im lepsze
miał imię i większe zasługi, tym większą miał szansę na kulę w łeb. Gdyby Stalin żył parę
miesięcy dłużej przyszła-by kolej na mnie.
42
Furcewa objęła Chruszczowa za szyję, pocałowała go i nalała nową szklaneczkę wódki:
- Wypijmy, Nikita, za twoje ocalenie, no i moje, bo ja zawsze z tobą, już do końca życia!
Trącili się, wychylili wódkę duszkiem, po czym Chruszczow nałożył na razowiec grubą
warstwę masła i kawioru i zaczął żuć. Furcewa nie dala jeszcze za wygraną i zapytała o
dysydentów:
- Л nie myślisz, Nikita, że ci przemądrzali pisarze, artyści, no i Jewreje podniosą teraz
głowę, bo będą myśleć, że twoje przemówienie to zapowiedź ich wolności?
Chruszczow miał na wszystko gotową odpowiedź.
- Jak podniosą głowy, to ją im utniemy. To samo zrobimy z ukraińskimi i innymi
nacjonalistami. Sierow ma dobrą metodę. Jak się zorganizuje grupa dysydentów, na przykład
uczonych filozofów, to on organizuje równoległą grupę ze swoich uczonych filozofów i obie
grupy albo się łączą i dielo w szlapie, albo się zwalczają i neutralizują. Nacjonalistów
inwigilujemy i w każdej chwili możemy zamknąć i wystać na białe niedźwiedzic. Pamiętaj,
Katia, o zasadzie: przedwczesne aresztowanie jest tak samo szkodliwe jak spóźnione.
- A co z Sacharowem? Chruszczow się roześmiał:
- Sacharow to bezcenny skarb! Patrzymy przez palce na jego wybryki, gdyż stwarza on dla
Zachodu pozory opozycji, której przecież nie ma. Naiwni Amerykanie myślą, że rządzi
Chruszczow, ale przeciwstawia mu się szef opozycji, Sacharow, i że to już początek ich
fetysza demokratycznego. A jak Sacharow przekroczy dopuszczalne granice, to go
odizolujemy od świata, ale w inny sposób niż więzienie. Najważniejsza rzecz, Katia, to
wszystko kontrolować i tylko kiedy trzeba, przeciągnąć nożem po gardle. A jak się przy tym
zachowa pozory, to Zachód wszystko połknie i strawi!
Chruszczow się rozgadał, a Furcewa sprytnie ciągnęła go dalej za język:
- A jakie będą skutki twojego przemówienia u satelitów? Czy nie uznają go za dowód
słabości? Czy nie zachęci ich to do buntu?
Chruszczow spojrzał na Furcewę z uznaniem:
- Kalia dorogajal Muszę przyznać, że masz nie tylko dobrą d..., ale i dobrą głowę! Masz
rację, szczególnie jeśli chodzi o Polaków, którzy bunt mają we krwi. To niebezpieczny naród.
Lubią się bić i nie lubią słuchać, szczególnie nas, Rosjan. Zadzierają nosa, patrzą na nas z
góry i uważają za chamów. Polacy chorują na taką
43
samą manię wielkości jak Żydzi i tak jak oni uważają się za naród wybrany. Tylko Żydzi
czekają wciąż jeszcze na swego Mesjasza, a Polacy zawsze się uważali za Chrystusa
narodów. Nie mogą tego zapomnieć, że kiedyś Polska była od Bałtyku do Morza Czarnego i
że za cara Szujskiego zdobyli Moskwę. No i chlubią się tym, że armia sowiecka przegrała
tylko jedną wojnę, tę w roku dwudziestym, właśnie z nimi, Polakami. Ale jak się zbuntują, to
dostaną po tyłku, jak dostali od nas w trzech powstaniach w osiemnastym i dziewiętnastym
wieku. Czwarte, warszawskie, w roku czterdziestym czwartym Stalin zlikwidował bardzo
chytrze, bo cudzymi rękami. Wstrzymał naszą ofensywę i czekał przez sześćdziesiąt dwa dni,
nim hitlerowcy pobili polskich nacjonalistów.
— Wspomniałeś Chrystusa, Nikita, i często, jak się rozgadasz, mówisz: „Sochrani Bog".
Wszyscy to zauważyli i komentują. Czy ty wierzysz w Boga?
Chruszczow się żachnął:
— Gdybym wierzył, nie byłbym komunistą. Albo wierzysz w Boga, albo w Marksa. W obu
nie możesz jednocześnie. Boga wymyśliły panujące warstwy, carowie, arystokracja, szlachta i
kupcy, by straszyć nim robotnika i chłopa, aby pracowali na nich w pocie czoła, a od Boga
oczekiwali zapłaty. Ale widzisz, Katia, słowo „Bóg" weszło na zawsze do języka rosyjskiego
i dlatego je używam, bo mam to we krwi. Moja matka ciągle mi mówiła o Bogu i ciągnęła na
siłę za rękę do cerkwi. Umarła ze zmartwienia, gdy wstąpiłem do partii.
Furcewa się ożywiła:
— A mnie wyrzucili rodzice z domu i więcej o nich nie słyszałam. Ale dziękuję ci, kochany,
żeś mnie oświecił. Zrobiło mi się jasno w głowie i uspokoiłam się o ciebie, no i o siebie.
Jeszcze tylko jedno ostatnie pytanie. Co na twoje przemówienie powiedzą Amerykańcy?
Nikita znów się roześmiał:
— To powiedzą, co im wmówimy. Takiego łatwowiernego i naiwnego narodu jak
Amerykańcy nie ma na całym świecie. Na początku głupsi będą myśleli, że zaczął się koniec
komunizmu, a mądrzejsi, że komunizm się oczyścił i wzmocnił. W końcu jednak uwierzą w
to, co im sami podamy na tacy. A ponieważ to, co zrobiłem jest naprawdę nawrotem do
czystego marksizmu-leninizmu i jego wzmocnieniem, więc tym razem nawet nie będziemy
kłamali, czyli mówiąc elegancko ich językiem: „nie .miniemy się z prawdą". Użyłem tych
słów, chociaż nie powinienem, bo prawda i kłamstwo nie naieżą do słownika
komunistycznego. Między kłamstwem a
44
prawdą nie ma żadnej różnicy, jeśli służą marksizmcwi-lcninizmowi i partii. O Amerykańców
jestem spokojny. Potępienie Stalina ocenią pozytywnie i nawet — ha, ha, ha! — uznają za
początek demokratyzacji naszego sowieckiego ustroju.
— Ty, Nikita, nie traktuj Amerykańców tak lekko. Mają oni potęgę, do której nam daleko; to
nasz główny wróg i lepiej go przeceniać niż nie doceniać.
— Prawilno, Katia, mówisz, że mają od nas większą potęgę, ale nie potrafią jej użyć. Przez
parę lat mieli monopol na bombę atomową i nie wyzyskali tego politycznie. Nie pilnowali
przed nami tego monopolu i teraz my wybudowaliśmy sobie dokładną kopię ich bomby. Jak
myślę o Ameryce, to widzę obraz Guliwera w kraju liliputów. Leży olbrzym, przywiązany do
kołków setkami sznurów, i nie może się ruszyć. Amerykańcy osiągnęli szczyty nowoczesnej
techniki, ale ustrój mają przestarzały, sprzed dwustu lat. To są te sznury. Ich konstytucja była
dobra na wiek osiemnasty, ale nie na epokę atomową. Dzięki tej konstytucji są oni obciążeni
paraliżem decyzji. U nas na przykład o wojnie może zadecydować Politbiuro, czyli tuzin
osób, a w Ameryce najmniej tysiąc. Nawet nie potrafię wyliczyć ani osób, ani instytucji, ani
czasu, jakich na taką decyzję potrzebują. Oni z nami wojny nie zaczną, bo nie są do tego
zdolni. Czytam regularnie skróty z prasy amerykańskiej. Ciągle debatują o tak zwanym
pierwszym uderzeniu atomowym zamiast krótko stwierdzić, że sami konstytucyjnie i
organicznie nie są do tego zdolni. Mogą tylko szybko odpowiedzieć na nasze pierwsze
uderzenie, jeśli będą w stanie to zrobić. Zresztą my też wojny nie zaczniemy, bo nie będziemy
potrzebowali. Pogrzebiemy Amerykanów na raty, stopniowo, przez kolejne opanowanie Azji,
Afryki i Ameryki Południowej. Na zakończenie zarzucimy ich prezydentowi stryczek na
szyję i na gałąź w ogrodzie Białego Domu! Ot tak, jak w amerykańskim kowbojskim filmie,
które bardzo lubię, szczególnie gdy gra aktor Wayne.
— Nikita, a nie boisz się Мао Tse-tunga?
— Tutaj dotknęłaś ważnej sprawy. Przecież ten kitajec dognał i pieriegnał Stalina, jeśli
chodzi o kult jednostki! Zebrał chłopskie chińskie przysłowia, które są mądre tak jak
wszystkie chłopskie porzekadła na całym świecie, ogłosił je jako swoje myśli i każe wierzyć
tak jak pop w katechizm. Ale ma za dużo kłopotów wewnętrznych i poza jakimiś grymasami
nie może sobie na nic więcej pozwolić, bo od nas potrzebuje wszystkiego: broni, maszyn,
lokomotyw, traktorów i specjalistów. Postaliśmy im także do pomocy dzie-
45
sieć tysięcy specjalistów, którzy im wszystko budują i organizują, а że to są równocześnie
agenci naszego wywiadu, więc trzymamy rękę na chińskim pulsie.
— A powiedz mi jeszcze, czy uzgodniłeś swoje przemówienie z Politbiurem?
— Niech Bóg broni! - wykrzyknął Chruszczow i szturchnął rubasznie w bok Furcewę. —
Słyszysz? Znów wprowadziłem Boga. Nie, nie uzgodniłem i zaskoczyło ich całkowicie. Ale
wiedziałem, co robię. Gdybym chciał uzgodnić, wyszłoby przemówienie ni pies, ni wydra.
Chodziło mi o to, by ich uprzedzić. Mikojan jest inteligentny i czułem, że mu takie
przemówienie chodzi po głowie. Nie chciałem się z nikim dzielić rolą tego, który obali mit
Stalina. Może Politbiuro ma o to pretensje, ale milczy i będzie milczeć. Kto się odważy
podnieść głos przeciwko mnie? Nie Susłow, który jak prawosławny patriarcha pilnuje
marksizmu jak Pisma Świętego i bardzo się teraz przydaje, a innych ambicji nie ma. Nie
Kosygin, bo to tępy biurokrata. Siedzi na czubku piramidy administracyjnej i pilnuje, by z
niej nic spaść. Mikojan inteligentny, ale Ormiaszka; a Kaganowicz Żyd — po Gruzinie
Stalinie nie mogą liczyć na pierwsze miejsce. Jedynie Breżniew, istotno msskij czelowiek,
może w przyszłości stać się moim •ywalem. Nie mogę z niego spuszczać oka. Ale pozycja
moja bardzo wzrosła i nikt w Politbiurze w tej chwili o buncie nic myśli. Ale, Katia dorogaja,
czas na mnie. Ochrona pewnie już czeka.
Furcewa się zaniepokoiła:
— To oni wiedzą, że ty jesteś u mnie?
— Naturalnie że wiedzą, ale to moi ludzie i będą milczeć.
— A czy Sierow też o tym wie?
Chruszczow postanowi! skorzystać z okazji i pewne rzeczy wyjaśnić:
* - Widzisz Katia tę małą lampkę na swojej toaletce? Skąd ją masz?
— Dostałam w prezencie od towarzysza Sierowa, gdy wrócił z Paryża.
— A czy zwróciłaś na to uwagę, że ja tę lampę zawsze czymś zastawiam lub odsuwam na
bok, zanim pójdziemy do łóżka?
— Widziałam tylko, że zawsze coś majstrujesz przy toaletce, ale nie zastanawiałam się nad
tym.
Chruszczow wstał z łóżka, wziął lampę do ręki i pokazał z bliska Furcewej:
— Widzisz te koraliki szklane dookoła obsady? To są mikro-
46
obiektywy mikroaparatu fotograficznego umieszczonego w lampie, uruchamianego z daleka
przez sygnały radiowe. Miał na dany sygnał fotografować nas w łóżku. Furcewa zbladła.
— A kto to zrobił?
— Oczywiście Sierow.
— A skąd się dowiedziałeś?
— Od zastępcy Sierowa, który czyha na jego miejsce i wszystko mi donosi. To mój
człowiek.
— I co teraz będzie z nami?
Chruszczow zamiast odpowiedzi otworzył swoją przepaścistą teczkę, wydobył z niej pakiecik
z identyczną lampą i zamienił stojącą na biurku. Furcewa przyglądała się temu ze
wzrastającym zaniepokojeniem.
— Co ty robisz? Po co ta zamiana? Chruszczow się roześmiał:
— Gdy rozbiorą tę moją lampę, znajdą w niej identyczny mik-roaparat fotograficzny, ale w
nim rolkę nie z tobą i ze mną w łóżku, lecz z Sierowem i baletniczką Pawłowa w trakcie aktu
seksualnego na kanapie w jej garderobie w teatrze. Ha, ha, ha! To Sierowa z pewnością
oduczy dalszych kawałów. Co dobre dla szantażowania obcych dyplomatów, nie jest dobre
dla członków Politbiura.
Furcewa padła na wznak na poduszki, ogarnięta konwulsjami śmiechu:
— Mołodiec, Nikita! Jesteś geniuszem! Kocham cię podwójnie! — i rzuciła mu się na szyję.
Tak jak Chruszczow przypuszczał, ochrona już czekała w dwóch otwartych samochodach i w
trzeciej wielkiej limuzynie. Był w dobrym humorze, zadowolony z siebie, z Furcewej i pod
lekkim gazem, więc odpowiadając na salutowanie zawołał z szerokim uśmiechem, na
pucołowatej twarzy:
— Zdorowo, towariszczi! Przykro mi, że czekaliście na mnie przez tyle godzin. A co
robiliście w międzyczasie?
Wyprostowany na baczność kapitan KGB, widząc uśmiech na twarzy pierwszej osoby w
państwie, odpowiedział wesoło, jak przystało na żołnierza:
— Gulali z diewoczkami, towańszcz pierwyj sichietar! Chruszczow kiwnął głową z aprobatą,
po czym rozwalił się
wygodnie w wielkim zisie i gdy ruszyli z miejsca, jak zwykle z wielką szybkością, zaśpiewał
pełną piersią hulaszczą piosenkę:
47
Tri dieiiewni, dwa sieła Wosiem diewok, odin ja, Kiida diewki, luda ja.
Rosjanie to urodzeni śpiewacy, więc odpowiedział mu chór podzielonych z miejsca na głosy
oficerów ochrony:
Diewki w les, A ja za nimi; Diewki s lesu A ja s nimi: Rozgowaaariwajem!
Obiit Chruszczow, natus est Breżniew
Nina Chruszczowa, osoba starsza już, z zaniedbaną figurą, o gładko zaczesanych włosach i
szerokiej, słowiańskiej, przyjemnej twarzy, nie mogła się spokojnie delektować Wojną i
pokojem, gdyż przeszkadzał jej radosny wrzask, dochodzący z krytego plastykową kopułą,
ogrzewanego basenu pływackiego, w którym się kąpał mąż Nikita ze swym ukochanym
wnuczkiem, również Nikitą. Znała tę książkę prawie na pamięć, ale zawsze do niej wracała,
ilekroć chciała wypocząć i wpaść w pogodny nastrój, o który coraz trudniej. Lubiła czytać o
życiu arystokracji rosyjskiej i nieraz w marzeniach widziała się Nataszą. Ale dzisiaj ona,
Nina, jest kimś więcej niż piękną arystokratką, gdyż siedzi sobie wygodnie w trzcinowym
fotelu na werandzie dawnego pałacu carów w Soczi jako żona pierwszego sekretarza partii,
otoczona takim luksusem, o jakim nigdy nie marzyła. Niestety, sercem jej targa niepokój,
którego sobie nie potrafi wytłumaczyć. Ona, Nina, dawna wiejska" nauczycielka, obecnie
żona najpotężniejszego człowieka w Sowietach, a może nawet na całym świecie, ciągle się
czegoś boi. Ale czego? Może tego, że Nikita osiągnął już szczyt powodzenia i sławy i z tego
najwyższego szczebla drabiny komunistycznej prowadzi droga tylko w dół? Więc to chyba
obawa o przyszłość, chociaż na zdrowy rozum nic nie wskazuje, by Nikicie coś groziło.
A jednak. Dziś śnił się jej zamordowany car Mikołaj II, jak z krwią płynącą z kilku ran stoi
nad jej łóżkiem w dawnej carskiej sypialni i patrzy na nią groźnymi oczami. Przypomniała
sobie sen i przeżegnała się parokrotnie jak za dziecięcych lat. Wśród miejscowej ludności
krąży legenda, podtrzymywana uporczywie przez rówieśnika cara i jego towarzysza
dziecięcych zabaw, obecnie prawie stuletniego carskiego ogrodnika, że w pałacu, gdzie
mieszkają, straszy i że w pełnię księżyca można trafić na ducha cara spacerującego po parku.
Może z tego coś się jej, Ninie, udzieliło i zakłóca spokój?
49
Ale znów wątek myśli został przerwany krzykiem z basenu:
„Dziadku, a teraz zrób wieloryba! Tak, wieloryba, ja chcę wieloryba!" Л potem glos Nikity:
„Dobrze już, dobrze, tylko przestań się drzeć".
Uśmiechnęła się, znając dobrze tę zabawę. Tłusty i okrągły jak wieloryb Nikita raz po raz
daje nurka i zaczerpnąwszy wody w usta, wypuszcza jej strumień w twarz wnuka Nikity,
który ucieka z radosnym wrzaskiem.
Trzeba przyznać, że Nikita kocha swe córki i wnuka. Martwi się tylko synem Siergiejem, że
niedołęga i pozbawiony ambicji. Jest dobrym mężem, ojcem i dziadkiem, a te plotki o
Furcewej to trzeba puszczać mimo uszu, jak każde plotki. O nią, Ninę, i dom dba jak nikt.
Mój Boże! W czasie triumfalnej podróży po Stanach Zjednoczonych nakupił tyle rzeczy, że
prawie cały okręt załadował różnym dobrem, którego w Sowietach nie dostanie za żadne
pieniądze. A jej, Ninie, nakupił tyłe sukien, bucików, torebek i biżuterii, że jej wystarczy do
końca życia. Jest tak dobrze, że nie może być lepiej — i to rodzi niepokój.
Spojrzała na zegarek i krzyknęła:
— Nikita, czas na obiad! — po czym z uśmiechem patrzyła, jak ociekająca wodą para, okryta
ręcznikami i prześcieradłami, pośpieszyła biegiem wprost do ogrodowej altany otoczonej
palmami, kaktusami, podzwrotnikowymi kwiatami i krzewami zasadzonymi dla carów przez
najsłynniejszych ogrodników Europy, gdzie już dwóch służących w białych kurtkach i
nicianych, również białych rękawiczkach ustawiało na spirytusowych podgrzewaczach na
wielkim stole półmiski z blinami, kawiorem, barszczem, rybami i zrazami z kaszą. Obok
trzeci służący przy stoliku z wódkami, winem i wodą mineralną czekał na dyspozycje. Na
bocznym stoliku dymił wielki srebrny samowar.
Chruszczow lubił punktualność, więc jak na komendę zjawili się w altanie córka Rada i jej
mąż Adżubej. Wszyscy zasiedli przy stole z Chruszczowem na głównym miejscu.
Chruszczow i Adżubej wypili po wielkiej wódce pod bliny z kawiorem, po czym wszyscy
zabrali się żwawo do jedzenia. Chruszczow jadł milcząc, łapczywie i dużo, więc nikt się nie
śmiał odezwać. Milczenie odważył się przerwać ulubieniec Chruszczowa, wnuk Nikita,
wołając na całe gardło:
— Ja chcę coca-colę i lody! Jednak matka się nie zgodziła:
— Jedz, co podane na stół i nic wybredzaj.
50
Za ulubicńcem ujął się dziadek:
— Dlaczego mu odmawiasz tego, co lubi? Ja jem chętnie bliny z kawiorem i zrazy, a nie
znoszę coki i lodów i nikt mnie nie zmusi do ich jedzenia. On nie znosi blinów, kawioru i
zrazów, więc po co go do tego zmuszasz?
Rada zamilkła, a Chruszczow wskazał służącemu wnuka, przed którym wnet się znalazły
butelki importowanej z Ameryki coca-coli i puchar z lodami ozdobiony truskawkami.
Nasyciwszy pierwszy głód, Chruszczow zwrócił się do Adżubeja:
— Jak twój angielski? Adżubej się zarumienił:
— Staram się i robię postępy. Przechodzę to, co Amerykanie nazywają crasli program, to
znaczy błyskawiczny kurs.
— To dobrze, bo mam dla ciebie nowinę. Zostaniesz naszym ambasadorem w Ameryce.
Zaskoczony Adżubej wykrzyknął radośnie:
— Ojcze, nie wiem jak ci dziękować za ten zaszczyt, na który nie zasłużyłem, i za zaufanie,
jakim mnie darzysz!
Chruszczow machnął niecierpliwie ręką:
— Zięć pierwszego sekretarza zasługuje na wszelkie zaszczyty. A poza tym muszę mieć w
Ameryce swojego człowieka, inteligentnego i sprytnego, a tego ci nie brakuje. Nasza polityka
w stosunku do głównego wroga, Stanów Zjednoczonych, stawia wielkie wymagania osobie
ambasadora. Cel nasz jasny i odkryłem go Amerykanom mówiąc im prosto w oczy: „My was
pogrzebiemy". Ale cala rzecz w tym, jak len cel osiągnąć. Ja wiem jak, ale do wykonania
mego planu potrzebuję inteligentnych i oddanych pomocników. Pro forma będziesz podlegał
Gromyce, a faktycznie mnie; instrukcje będziesz otrzymywał bezpośrednio ode mnie. Jak się
dobrze spiszesz, zajmiesz po mnie miejsce w Politbiurze, a po tobie mój wnuk, Nikita. Bóg
pokarał mnie synem niedołęgą, ale za to wynagrodził dzielnym zięciem.
Przy stole zapanowało radosne podniecenie. Rada rzuciła się w objęcia Niny, a wnuk Nikita
przypadł do kolan dziadka:
— To i ja pojadę do Ameryki?
— I ty również. Pójdziesz tam do amerykańskiej szkoły i musisz dobrze nauczyć się
wszystkiego co amerykańskie, bo będzie ci to potrzebne.
— A dostanę amerykański samochód?
51
— Jak podrośniesz, dostaniesz motocykl, samochód i nawet awionetkę.
Wnuk wskoczył na kolana dziadka i objął go za szyję.
— Dziadku, bardzo cię za to kocham! Ale musisz do nas często przyjeżdżać!
Nikita odwzajemnił uściski swego ulubieńca:
— Albo ty do mnie.
Podniecone głosy zamilkły, gdy zaaferowany oficer ochrony wbiegł do altany z telefonem w
ręce, ciągnąc za sobą długi sznur przewodu.
— Towarzyszu pierwszy sekretarzu, marszałek Malinowski na telefonie.
Chruszczow podniósł słuchawkę:
— Zdrawstwiij, Rodion! Как pożiwajesz? Как twojo zdorowje?
— Waszymi molitwami, Nikita Siergiejewicz — odpowiedział Malinowski starorosyjskim
podziękowaniem, wiedząc, że się to Chruszczowowi spodoba. — Zdrowie dopisuje, ale
zmartwień coraz więcej.
— A co takiego, z czym telefonujecie?
— A z tym, towarzyszu pierwszy sekretarzu, że jutro miałem do i was przyjechać z
raportem, tymczasem tylko co dostałem bardzo ' niepokojące informacje z dowództwa
Dalekiego Wschodu o dużym ruchu wojsk chińskich wzdłuż naszej granicy. Chciałbym tam
poje- j chać bez zwłoki i zbadać rzecz osobiście na miejscu. Chciałem zatem i was posłusznie
prosić, towarzyszu pierwszy sekretarzu, o przełożenie raportu o jakiś tydzień.
Spotkanie z ministrem obrony należało do periodycznych i nie było pilne, więc Chruszczow
odpowiedział życzliwie i pogodnie:
— Zgoda, towarzyszu marszałku. Jak przyjedziecie za równy tydzień, to wystarczy. Ale
zatelefonujcie do mnie z dowództwa Dalekiego Wschodu, bo jestem ciekaw co tam
zastaniecie.
— To się samo przez się rozumie, towarzyszu pierwszy sekreta- l rzu. Czy mogę się
odmeldować?
— Do widzenia, towarzyszu marszałku!
Wracając do przerwanego deseru Chruszczow myślał o głównej osobie w potężnych
sowieckich siłach zbrojnych. Dobry człowiek ten 1 Malinowski. Posłuszny i lojalny, trzyma
wszystko mocno w ręku. Ale mundur wojskowy czy urzędniczy zawsze zamienia ludzi w
kastę i w każdym wojsku są bonapartyści, którym się śni karierą Napoleona. Z ! wojska nie
można spuszczać oka, by nie zagórowało nad partią, j
52
Sierow nawet twierdzi, że w głównym dowództwie istnieje jakaś mafia, ale nie może jej
rozgryźć. Sztab Generalny otoczył się jakimś pancerzem, którego nie można przebić.
Najlepszy tego dowód to fakt, że w bardziej zamkniętym KGB mam swego człowieka, a w
sztabie nie mam.
Po obiedzie zapasiony Chruszczow z przepisu lekarza spacerował przez pół godziny po parku
otoczonym wysokim płotem z drutem kolczastym, na zewnątrz którego dzień i noc krążyły
gęste patrole wojsk KGB z psami policyjnymi na smyczy. Dla jego wygody po całym parku
rozstawiono budki telefoniczne. Kiedy we wszystkich naraz odzywał się dzwonek, oznaczało
to pilny telefon do pierwszego sekretarza. Wchodził wówczas do najbliższej budki i podnosił
słuchawkę.
Tym razem, gdy zadzwonił telefon, Chruszczow przechodził obok budki. Nie lubił, kiedy
przerywano mu spacer, w czasie którego obmyślał różne sprawy, toteż bez pośpiechu
podniósł słuchawkę i z pewną irytacją w głosie parsknął:
— Tu Chruszczow. Kto na telefonie?
— Tu Susłow, towarzyszu pierwszy sekretarzu — odpowiedział dobrze znajomy głos.
Chruszczow nie był w nastroju do wymiany uprzejmości, toteż zapytał dość szorstko:
— Czym wam mogę służyć, towarzyszu Susłow? Susłow dostosował się natychmiast do
tonu Chruszczowa.
— Towarzyszu pierwszy sekretarzu, zaszła nagła potrzeba zwołania posiedzenia Politbiura,
które zbierze się jutro o dziesiątej wieczorem, i bardzo was prosimy o przybycie.
Chruszczowowi zaparło dech. Ośmielono się zwołać Politbiuro bez jego wiedzy?! Był zbyt
doświadczonym politykiem, by natychmiast wybuchnąć na takie pogwałcenie jego prawa
pierwszego sekretarza do zwoływania posiedzeń Politbiura, no i jego autorytetu. Zatem,
opanowawszy gniew, głosem silącym się na spokój zapytał:
— Towarzyszu Susłow, jeśli waszym i innych towarzyszy zdaniem zaszła potrzeba zwołania
Politbiura, należało do mnie zatelefonować, wyjaśnić, o co chodzi. I jako pierwszy sekretarz
zwołałbym to posiedzenie. Dlaczego odstąpiliście od tej zasady?
— Towarzyszu pierwszy sekretarzu! Sprawa jest zbyt pilna, by zachować zwykłą procedurę.
Posiedzenie odbędzie się jutro o dziesiątej wieczór i prosimy was o przybycie.
— Ale powiedzcie, o co chodzi.
53
- Towarzyszu pierwszy sekretarzu, nasza socjalistyczna technika zaszła już lak daleko, że
możemy podsłuchiwać rozmowy telefoniczne, rządowe i prywatne, w Waszyngtonie, nie
wykluczając Białego Domu. Л może Amcrykańcy robią to samo w Moskwie? Czekamy was
jutro o dziesiątej!
Linia telefoniczna zamarła i wszelkie stukania Chruszczowa w widełki nie pomogły.
Przysiadł więc na najbliższej ławce i pogrąży! się w myślach. Popołudniowe słońce grzało
rozkosznie, lekka bryza od Morza Czarnego kołysała wierzchołkami palm, ze wszystkich
stron dochodził zapach rozgrzanych trawników, ziół oraz kwiatów i nawet zachęcona
spokojem i ciszą sarenka wyszła z krzaków o parę kroków od Chruszczowa i przyglądała mu
się bez strachu ogromnymi wilgotnymi oczami.
Nie robiło to żadnego wrażenia na zobojętniałym nagle na uroki przyrody i zatopionym w
myślach pierwszym sekretarzu. Był weteranem rozgrywek partyjnych, toteż nie miał cienia
wątpliwości, że zwołanie Potitbiura było skierowane przeciwko niemu, tylko nie rozumiał, z
jakiego powodu i co się za tym kryje.
Ogarnął go nagły gniew i zacisnął pięści: „Ja im pokażę! Ja ich tego oduczę! Przy najbliższej
okazji zwołam Komitet Centralny i pozbędę się ich raz na zawsze. Nie zdają sobie sprawy, co
to znaczy zadrzeć z Chruszczowem!"
Sam gniew jednak niczego nie załatwi i Chruszczow powrócił do poszukiwania przyczyn
wrogiego kroku. Głównej roli podjął się Susłow, człowiek nic pretendujący do zajęcia
stanowiska pierwszego sekretarza, i stąd nie rywal, ale odgrywający główną rolę przy ich
wyborze. Bardzo ambitny Chruszczow nie rozumiał tego, ale w ogóle Susłowa szanował,
mimo że uważał go za nudziarza i teoretyka dzielącego zawsze włos na sto części. Ktoś za
Suslowem stoi, ale kto? Chyba Breżniew, który głosuje za wszystkim, co Chruszczow
proponuje, ale patrzy wilkiem. Ale o co mu chodzi? W Politbiurze panuje przecież idealna
zgoda, więc?... Nagle olśniła go myśl, że ostatnie posiedzenie Połitbiura odbyło się przed pół
rokiem. Czy może chodzi o to, że za rzadko się z nimi spotyka?
Teraz przyszło nowe objawienie, dodając całej sprawie jeszcze większej powagi. Malinowski
odwołał wizytę, gdyż należy do spisku przeciwko niemu!
Na ścieżce ukazała się Nina, zaniepokojona długą nieobecnością męża. Chruszczow
przywołał ją gestem, wskazując na ławkę; gdy usiadła, powtórzył rozmowę z Susłowcm i
zakońezył wiadomością, że
54
jutro rano odlatuje samolotem do Moskwy. Ledwo skończył, gdy jłina dodała:
— I ja z tobą. Sprawa wygląda poważnie i chcę być przy tobie. _ W duchu dopowiedziała:
„Moje złe przeczucia się sprawdzają".
Chruszczow spojrzał na nią ciepło, chciał się sprzeciwić, ale glos wewnętrzny doradził, żeby
teraz tego nie robić, a odłożyć na później. Objął ją wpół, ucałował w policzek i powiedział:
- Chodźmy na herbatę.
# * *
Nazajutrz Chruszczow wyjechał z podmoskiewskiej wspaniałej daczy, należącej do
uposażenia pierwszego sekretarza, już o dziewiątej wieczór, by znaleźć się pierwszy na sali
posiedzeń Połitbiura. Kawalkada samochodów z wozami osłony z przodu i z tyłu mknęła z
dużą szybkością, dozwoloną tylko dla najwyższych dygnitarzy. Chruszczow jechał ponury jak
otaczająca go ciemna noc, rozmyślając nad słowami Niny, która na pożegnanie rzuciła mu się
na szyję i szepnęła do ucha: „Niech cię Bóg rna w swojej opiece". Żachnął się w pierwszej
chwili: „Nina, ty straciłaś chyba rozum!" Miała łzy w oczach, gdy mówiła: „Nikita, mam złe
przeczucia. Tylko Bóg może ci dopomóc."
Jadąc, Chruszczow wyglądał pilnie przez okno, czegoś szukając. „Są" - mruknął do siebie,
widząc tu i ówdzie, z daleka od lamp ulicznych zaparkowane czołgi i samochody pancerne.
Wyzbył się teraz resztek wątpliwości. Szykuje się zamach na niego, a posiedzenie Połitbiura
jest pułapką. Jeśli zawróci na daczę, by zaalarmować wojska KGB, wpadnie w drugą pułapkę,
gdyż daczę na pewno otoczyło już wojsko. Sytuacja beznadziejna. Nie pozostaje nic innego
jak stawić czoło Politbiuru i przeprowadzić walkę. Podjąwszy tę decyzję, natychmiast się
uspokoił.
Gdy za piętnaście dziesiąta wszedł na salę posiedzeń, wszyscy członkowie Połitbiura siedzieli
już na swoich miejscach. Pusty fotel pierwszego sekretarza czekał na niego. Wyostrzona
pamięć przyniosła mu przed oczy obraz sprzed dwunastu lat. Tak wyglądała ta sala w dniu 26
czerwca 1953, tylko pusty fotel czekał wówczas na Berię, a on, Chruszczow, był przywódcą
spiskowców. Dzisiaj role się odwróciły.
Pozdrowił wszystkich krótkim: „Zclrawsiwujtie", usiadł i z miejsca rozpoczął atak:
— Towarzysze! Jestem bardzo zaskoczony tym zwołaniem
55
Tolitbiura bez mojej wiedzy i woli i oczekuję niezwłocznego wyjaś-nienia tego naruszenia
praw i autorytetu pierwszego sekretarza.
Rozejrzał się po obecnych. Siedzieli dookoła stołu okrytego! zielonym suknem, unikając jego
wzroku, z wyjątkiem Sustowa, który jak zwykle suchy i wyniosły spojrzał mu wprost w oczy
i powiedział г naciskiem:
- Otwórzcie formalne posiedzenie Polilbiura. Wyjaśnienie zaraz nastąpi.
Chruszczow był innego zdania:
- Dopóki nie usłyszę powodów, dla jakich zostało zwołane Politbiuro, nie dokonam
formalnego otwarcia. Porozmawiajmy najpierw nieoficjalnie.
Do rozmowy wtrącił się Mikojan, przystojny mężczyzna o śnia-j dej cerze i bujnych,
kruczych włosach:
- Nie traćmy czasu na formalności. Oficjalnie czy nieoficjalnie, i sprawę trzeba załatwić.
Politbiuro jest w komplecie, więc może aprobować nieformalne zwołanie. Czy zgoda,
towarzysze?
Odpowiedział na to chór głosów:
- Zgoda!
Chruszczow zastanowił się przez chwilę. Nie warto upierać się przy tym punkcie. Uderzył
więc lekko młotkiem w stół.
- Jestem przegłosowany. Kto z towarzyszy podejmuje się] wyjaśnić powody zwołania
Politbiura?
Chruszczow nie był wcale zaskoczony, gdy z ust Breżniewa! padło: „Ja". Tego się właśnie od
początku spodziewał. Breżniew był szefem spisku i on przypuścił atak. Zdobył się jednak na
spokój, mówiąc:
- Udzielam głosu towarzyszowi Breżniewowi. Przemówienie Breżniewa trwało dwie
godziny z okładem. Było]
właściwie przeglądem i krytyczną analizą całej dziesięcioletniej działalności politycznej
pierwszego sekretarza. Breżniew mówił:
- Przemówienie wygłoszone przez towarzysza Chruszczowa na plenum partii 24 i 25 lutego
1956 nie zostało uzgodnione z Politbiu-rem. Towarzysz Chruszczow w ciągu trzech godzin
przeprowadził wiwisekcję zwłok towarzysza Stalina na oczach plenum partii i w
konsekwencji całego świata, gdyż pseudokomunista, dziwkarz i pijak obecny na plenum w
charakterze gościa, polski premier, Józef Cyrankiewicz sprzedał je za grube dolary prasie
amerykańskiej. Zachwiało ono podstawami władzy Sowietów we wschodniej Europie i
wywołało powstanie w Poznaniu w czerwcu 1956, przewrót w.
56
polsce w październiku 1956 i powstanie na Węgrzech w listopadzie 1956. Gdyby towarzysz
Chruszczow zasięgnął przedtem rady Politbiura, to by się dowiedział, że jest ono
zwolennikiem tak zwanej obecnie destalinizacji na raty, to jest stopniowo, w ciągu paru lat, co
zapobiegłoby wszelkim wstrząsom, rozruchom i przelewowi krwi sowieckich żołnierzy na
Węgrzech.
W pewnym momencie Breżniew zrobił pauzę i zwrócił się wprost do Chruszczowa z
dramatycznym pytaniem:
- A co się stało, towarzyszu pierwszy sekretarzu, z synem Stalina, Wasylem?
Chruszczow nie dał się zaskoczyć:
- Zapytajcie o to generała Sierowa.
Członkowie Politbiura poprawili się w wygodnych fotelach, a Breżniew, łyknąwszy
kaukaskiej wody mineralnej, ciągnął dalej:
- A wasz wyjazd do Ameryki, towarzyszu Chruszczow, przypominał podróż za granicę za
carskich czasów milionerów, kupców moskiewskich. Kupowaliście wszystko, czego u nas
brak, lodówki, pralki, telewizory i różne amerykańskie przyrządy, nie czując tego, że komu
jak komu, ale pierwszemu sekretarzowi nie wypada tak podkreślać naszych własnych braków.
Dawaliście prasie zachodniej przez wiele dni pożywkę do szkalowania naszej socjalistycznej
ojczyzny! Waszym największym sukcesem politycznym w czasie amerykańskiej podróży
było zdjęcie buta z nogi na oczach pełnego Zgromadzenia Narodów Zjednoczonych i walenie
nim w pulpit, co stanowiło poniżenie godności pierwszego sekretarza!
Wokół stołu rozległy się potakiwania, ale wnet zapanowała zupełna cisza, gdy Breżniew
kontynuował akt oskarżenia:
- A kubańska awantura rakietowa, podjęta bez wiedzy Politbiura? Wysłaliście okrętami
rakiety atomowe na Kubę, w przekonaniu że uda się to ukryć, po czym jednym ultimatum
zmusić Amerykę do kapitulacji. Co za naiwność niegodna stanowiska pierwszego sekretarza!
Rakiety były przewożone na pokładach okrętów i widoczne dla każdego samolotu
amerykańskiego patrolującego wybrzeża Ameryki. A co do ultimatum, to postawiły je nie
Sowiety, lecz Ameryka, i okręty musiały zawrócić z powrotem do portów macierzystych.
Przeżyliśmy kompromitację i wstyd nieznany w historii Sowietów.
Przy stole obrad zapanowało ożywienie. Członkowie Politbiura potakiwali głowami, szukając
tym razem wzrokiem oczu Chruszczowa, których do tego czasu unikali. Pierwszy sekretarz
siedział jak
57
posąg, z nieruchomą twarzą i czekał na dalszy ciąg oskarżeń. Zacnej eony tym Breżniew
kontynuował litanię grzechów Chruszczowa.
- Л nasze stosunki z towarzyszami chińskimi? Chiny nam zawdzięczają wszystko! Broń,
fabryki, koleje, samoloty i lotniska oraz wiedzę techniczną. Naszą własną piersią
wykarmiliśmy niemowlę chińskie tak, że wyrosło na olbrzyma. Jak to się stało, że ten nasz
wychowanek wydalił właśnie z Chin za jednym zamachem dziesięć tysięcy sowieckich
specjalistów, którzy uczynili Chiny państwem nowoczesnym? Jak towarzysz Chruszczow
mógł do tego dopuścić?
Na zakończenie Breżniew wystrzeli! z najcięższej armaty:
- Co najgorsze jednak, to fakt, że towarzysz Chruszczow, który tak zdecydowanie i wręcz
brutalnie potępi! kult jednostki, gdy był nią Stalin, sam nie uniknął tego kultu, którego
przeciwieństwem są marksistowsko-leninowskie rządy kolegialne Politbiura wyłonionego
przez Komitet Centralny. Zarówno lutowa mowa towarzysza Chruszczowa, jak i awantura
kubańska, były jego decyzjami osobistymi, a nie kolegialnymi Politbiura, które towarzysz
Chruszczow, tak jak Stalin, w ostatnich latach zaprzestał zwoływać.
Breżniew przerwał, znów łyknął wody, po czym powiódł wzrokiem po członkach Politbiura.
Odpowiedziały mu spojrzenia pełne aprobaty i zachęty. Breżniew nabrał tchu w piersi i w
ostatnich słowach zadał Chruszczowowi śmiertelny cios:
- W związku z tym wszystkim proponuję, żeby Politbiuro wezwało towarzysza
Chruszczowa, by zrezygnował ze stanowiska pierwszego sekretarza, z członkostwa w
Politbiurze, Komitecie Centralnym i udał się na emeryturę.
Odpowiedziały mu oklaski i potakiwania; potem, nie prosząc już Chruszczowa o udzielenie
głosu, każdy z członków Politbiura w ten czy inny sposób przyłączał się do wywodów i
końcowego wniosku Breżniewa. Widać było, że wszyscy zabiegają o to, by nie być
posądzonym o sprzyjanie pierwszemu sekretarzowi.
Chruszczow słuchał wywodów Breżeniewa z napięciem i niezmierną uwagą. Od początku
zdawał sobie sprawę, że ważą się jego losy. Obserwując zachowanie członków Politbiura,
widział z nieza-mąconą jasnością, że jest w nim całkowicie osamotniony. Nie mógł tylko
rozstrzygnąć pytania: czy bronić się, czy zabiegać już tylko o łaskę? Przecież mógłby im
odpowiedzieć, że destalinizacja na raty ciągnęłaby się bez końca i nie dałaby takiego wyniku,
jakim było przywrócenie Sowietom właściwego, normalnego oblicza, zasłoniętego potworną
maską Stalina, tego Dżyngis-chana dwudziestego wie-
58
tcu. Że w rezultacie zmian rządzi w Polsce prawy komunista, Władysław Gomułka, lojalny
przyjaciel Sowietów, który już nawrócił do rządów silnej ręki; że i Węgry stały się spokojnym
i lojalnym sojusznikiem i że w całej wschodniej Europie panuje zupełny spokój.
Mógłby im wyjaśnić, że jego podróż do Ameryki była tryumfalnym pochodem i
spopularyzowała Sowiety; że obiad wydany w -Białym Domu przez prezydenta Eisenhowera
stał się symbolem równości obu władców; że bicie butem w pulpit zyskało dla jego punktu
widzenia światowy rozgłos i czołowe artykuły w każdej zachodniej gazecie.
Mógłby im zatkać usta odkryciem tajemnicy, że te same rakiety atomowe, które powróciły na
okrętach do portów sowieckich, zostały rozmontowane na części i przemycone na Kubę,
gdzie je można zmontować w ciągu jednego miesiąca i chwycić Amerykę za gardło.
Mógłby im wreszcie otworzyć oczy stwierdzając, że Sierow dobrał nie tylko dziesięć tysięcy
specjalistów wysianych do Chin, ale że każdy z nich był agentem Sierowa, co Chińczycy przy
takim masowym przedsięwzięciu odkryli bez większego wysiłku.
Mógłby im... Te przebiegające z szybkością błyskawicy przez jego głowę myśli przerwał głos
Susłowa:
— Co wy na to, towarzyszu pierwszy sekretarzu?
Instynkt polityczny podyktował Chruszczowowi właściwe słowa. Dalsza walka groziła
śmiercią. Wyobraźnia podsunęła mu obraz Berii pod ścianą, podziurawionego kulami. Otarł
pot z czoła i, obrzuciwszy spojrzeniem wlepione w niego oczy członków Politbiura,
wykrztusił chrapliwym głosem wolno i dobitnie:
— Uznaję za słuszne wysunięte wobec mnie zarzuty, przyznaję się do popełnionych błędów
i wypaczeń, których żałuję, i proszę Politbiuro o przebaczenie. Rezygnuję ze stanowiska
pierwszego sekretarza, członka Politbiura oraz Komitetu Centralnego. Dziękuję gorąco za
pozostawienie mnie członkiem partii.
Na sali zapanowało radosne ożywienie. Wszyscy wstali z miejsc z uczuciem ulgi. Susłow
podszedł do bladego jak śmierć, opadłego z sił pierwszego sekretarza i milcząco uścisnął mu
rękę. Za przykładem Susłowa poszli inni, z wyjątkiem Breżniewa, który udawał, że
porządkuje jakieś papiery. Teraz Susłow zwrócił się do Chruszczowa:
— Nikito Siergiejewiczu, to wy po śmierci Stalina i egzekucji Berii postawiliście wniosek,
by członków Politbiura czy Komitetu Centralnego usuniętych z nich za błędy i wypaczenia
nie stawiano pod ścianę, tak jak zamachowca Berię, lub przed sąd, by otrzymali
59
odpowiednie wyposażenie i emeryturę. W związku z tym komunikuję wam, że otrzymacie
przyzwoitą daczę, mieszkanie w Moskwie, samochód i szofera, a nadto odpowiednią
emeryturę. W ten sposób wysłaliście na emeryturę Malenkowa, a teraz sami skorzystacie z
tego dobrodziejstwa. Do widzenia.
Chruszczow wstał, ukłonił się wszystkim nisko i chwiejnym krokiem, z opuszczoną głową,
postarzały nagle o dwadzieścia lat, skierował się ku drzwiom. Jak spod ziemi wyrośli dwaj
oficerowie KGB i wziąwszy go pod łokcie poprowadzili do samochodu. Nie rozstawali się już
z nim przez wiele miesięcy.
Po jego wyjściu pierwszym sekretarzem jednomyślnie został wybrany Leonid Breżniew.
Chruszczow przeżył w samotności jeszcze trzy lata. Przed śmier-; cią, jak uciekający Part,
wypuścił w kierunku Politbiura zatrutą strzałę, wysyłając do Ameryki swoje pamiętniki. Był
to policzek wymierzony historii sowieckiej. Chruszczow wiedział, kto ją pisze, i I bał się, że
nie znajdzie dla niego miejsca na swoich łamach. Miejsce to miała mu zapewnić Ameryka,
którą tak zdecydowanie pragnął pogrzebać.
Ekspolozja w Radomiu
Sekretarz wojewódzki partii komunistycznej nie zdołał się wydrzeć z rąk tłumu. Ktoś
krzyknął: „Rozebrać go do naga!" — i nagle zerwano mu z ramion marynarkę z
importowanego angielskiego materiału, takież starannie zaprasowane spodnie, jedwabną
koszulę, angielski krawat i włoskie, kupione w Rzymie, kosztowne trzewiki. Został w
krótkich kalesonach i skarpetkach, podczas gdy ściągnięte z niego części garderoby krążyły z
rąk do rąk, oglądane z bliska i obmacywane palcami, wśród okrzyków: „Patrzcie, jak się ten
sukinsyn drogo ubiera!", „Ileż to kosztuje?!", „Musiał się zdrowo nakraść!"
Skorzystawszy z tego, że zainteresowanie garderobą odwróciło od niego przez chwilę uwagę,
wyskoczył przez lukę w otaczającym go tłumie i pogalopował w głąb dziedzińca Domu Partii,
skąd zdołał się przemknąć niepostrzeżenie na strych. Tam się zaszył w jakimś ciemnym kącie
wśród starych gratów i czekał na ratunek.
Tłum tymczasem szalał, wywracając i podpalając samochody należące do partii, wyrzucając
przez okna na bruk maszyny do pisania, krzesła, szafki z aktami partyjnymi, których
zawartość fruwała w powietrzu jak stada gołębi. Wreszcie sprowadzony buldożer wyłamał
główne drzwi i ułatwił rzucanie biurek i szaf na stos palący się jasnym płomieniem przed
Domem Partii.
Z kolei tłum rzucił się do budowania barykad zamykających dostęp do centrum miasta.
Wszystko to działo się w Polsce w dniu 25 czerwca 1976, w mieście fabrycznym i ośrodku
administracyjnym, Radomiu, odległym od Warszawy o jakieś sto kilometrów. Nazajutrz P°
tym jak komunistyczny, znienawidzony powszechnie premier Piotr Jaroszewicz, zresztą
wieloletni agent sowiecki i rzekomo Rosjanin urodzony w Polsce, ogłosił w telewizji znaczną
podwyżkę cen żywności. Robotnicy w całej Polsce, żyjący z rodzinami w niedostatku
61
z powodu głodowych zarobków, uznali to za prowokację i w саіущ kraju wybuch!
spontanicznie strajk generalny. W Radomiu przybrał on najbardziej drastyczną postać, gdyż
nie tylko stanęły fabryki, ale strajkujący i popierająca ich ludność całego miasta rozgrabili
wszystkie hurtownie i sklepy państwowe, między innymi zapasy znakomitych szynek
przeznaczonych na eksport do Ameryki za cenne amerykańskie dolary, zapasy papierosów,
benzyny i wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Radom przybrał tego dnia wygląd jak
po najeździe Tatarów. Podobne sceny, tyle że na mniejszą skalę, powtórzyły się w innych
miastach i dopiero odwołanie podwyżek następnego dnia po ich ogłoszeniu przez bladego na
ekranie telewizyjnym jak śmierć premiera Jaroszewicza i zmasowanie w Radomiu wielkiej
ilości komunistycznej milicji wprowadziło pewne uspokojenie. Za najbardziej doniosłe
wydarzenie tych dni uznano zablokowanie przez kolejarzy i robotników giganta fabrycznego
— „Ursusa", warszawskiego węzła kolejowego, co uniemożliwiło przejazd Breżniewa na
konferencję w Berlinie.
Na Radom spadły teraz ciężkie represje. Zwieziona z całego] kraju pociągami, autobusami, a
nawet samolotami milicja aresztowała tysiące robotników, młodzieży i mieszkańców
Radomia. W nie wyjaśnionych okolicznościach zamordowano pięć osób. Aresztowani byli
przede wszystkim gruntownie i systematycznie bici ciężkimi, policyjnymi palkami
gumowymi. Sowieccy „doradcy", a w gruncie rzeczy zamaskowani pod tą nazwą faktyczni
dowódcy, wprowadzili w użycie znaną od stuleci w carskich rosyjskich wojskach karę:
propustit czeriez strój (przepuścić przez szyk żołnierzy): skazany na karę posuwał się wśród
dwóch rzędów żołnierzy, którzy go okładali pałkami. W zależności od tego, ile mu
wymierzono palek, wychodził ze szpaleru ciężko pobity, ale żywy, łub po drodze padał
trupem.
Przez tę procedurę, zwaną przez milicję szyderczo „ścieżką zdrowia", przeszli wszyscy
aresztowani. Potem stawiano ich przed swego rodzaju sądami doraźnymi, które skazywały na
kary więzienia, począwszy od kilku miesięcy, a skończywszy na kilku latach. Cała Polska
zatrzęsła się od oburzenia, obciążając za to nie tylko pierwszego sekretarza partii Edwarda
Gierka, ale także sowieckiego nadzorcę Leonida Breżniewa.
Ten nowy władca Kremla, obaliwszy Chruszczowa w 1964 roku, uczynił go
odpowiedzialnym za powstanie w Poznaniu w czerwcu 1956, rewoltę w październiku 1956 w
Polsce i za powstanie węgierskie w listopadzie 1956, którego początkiem była manifestacja
stu-
62
dentów w Budapeszcie przed pomnikiem polskiego generała Józefa rjema, bohatera rewolucji
węgierskiej z 1848 roku. Gdyby Chrusz-czow dożył w Politbiurze roku 1968, mógłby uczynić
Breżniewa odpowiedzialnym za „wiosnę praską", niespodziewany bunt czechosłowackiej
partii komunistycznej z jej pierwszym sekretarzem Aleksandrem Dubczekiem na czele. Pod
rządami Breżniewa stalą się rzecz niesłychana w imperium sowieckim, gdyż zbuntowała się
naju-leglejsza z komunistycznych partii satelickich. I nie pomogły perswazje Breżniewa, by ją
nawrócić z błędnej drogi do „komunizmu z ludzką twarzą". Musiał się Breżniewowi przyśnić
Chruszczow, gdy z ciężkim sercem dawał armii sowieckiej i symbolicznym jednostkom armii
satelickich rozkaz wkroczenia do Czechosłowacji i zrobienia tam porządku. Jednakże wojsko
czechosłowackie zachowało neutralność i do przelewu krwi nie doszło.
Oburzenie na Sowiety ogarnęło całą Europę i doprowadziło do powstania we Włoszech,
Francji i kilku innych mniejszych państwach europejskich tzw. eurokomunizmu, to jest
komunizmu odrzucającego zasadę pełnej uległości wobec dyrektyw sowieckich i
zastrzegającego dla siebie samodzielność decyzji, a nawet kiytykę polityki Związku
Sowieckiego. Za inwazję na Czechosłowację zapłacił Breżniew ogromną cenę — buntem
zachodnich partii komunistycznych i pęknięciem monolitu komunistycznego.
Toteż może właśnie świadomość tej wysokiej ceny spowodowała, że obudzony w nocy w
grudniu 1970 roku telefonem pierwszego sekretarza polskiej partii komunistycznej,
Władysława Gomułki, ' proszącego o przysłanie wojsk sowieckich dla uśmierzenia buntu
robotników portowych i stoczniowców, jaki wybuchł na Wybrzeżu Bałtyckim w grudniu
1970 i pociągnął za sobą już kilkaset śmiertelnych ofiar, odpowiedział bez namysłu
kategorycznie: „Nie! To jest wasza wewnętrzna sprawa". Wśród przywódców
zrewoltowanych, wyrzuconych z pracy stoczniowców znalazł się dwudziestoparoletni
elektrotechnik Lech Wałęsa.
Za główną swoją zasługę i tytuł do sławy uznał Breżniew konferencję w Helsinkach w roku
1975 w sprawie europejskiego bezpieczeństwa i współpracy oraz podpisanie tam umowy
dającej Sowietom uznanie istniejącego w Europie status quo terytorialnego, w zamian za co
przyrzekły pełne poszanowanie praw ludzkich, obywatelskich i wolnościowych, zarówno w
Rosji jak i w krajach satelickich wschodniej Europy. Podpisując ten układ Breżniew śmiał się
w kułak. Przecież konstytucja sowiecka daje tym prawom jeszcze dalej
63
idące gwarancje, ale jeśli w Sowietach ktokolwiek ośmieli się powołać na ten świstek papieru,
to dostaje zaraz bezpłatny bilet kolejowy do obozu koncentracyjnego za Uralem lub do
najnowocześniejszego więzienia, jakim są sowieckie szpitale psychiatryczne.
W gruncie rzeczy umowa w Helsinkach stalą się dla Breżniewa pyrrusowym zwycięstwem.
Wymuszone na Sowietach ogłoszenie jej we własnym ich kraju, a nadto rozgłos nadany jej
postanowieniom przez Radio Wolna Europa, Radio Swoboda i Głos Ameryki, wywołało
pewien ferment w Sowietach i samorzutne powstawanie Komitetów Kontrolujących
Wykonanie Umowy w Helsinkach (Helsinki Watch Committees), które wprawdzie Breżniew
wyaresztował, ale ferment pozostał, tylko skrył się w podziemie. Echa Helsinek w krajach
satelickich były jeszcze silniejsze, gdyż 1 sierpnia 1977 roku została ogłoszona przez
inteligencję czechosłowacką tzw. Karta 77, a nawet donośnym głosem odezwali się
sterroryzowani robotnicy rumuńscy, strajkując na polach naftowych, w kopalniach i
wywołując przez to dymisję kilku ministrów w rządzie rodziny Ceausescu. Tych ruchów nie
udało się Breżniewowi całkowicie stłumić.
Powstanie Komitetu Obrony Robotników (KOR)
- Czemu się pan tak przygląda, panie Antoni? — zapytał Ludwik Cohn, mężczyzna w
starszym wieku, przedwojenny przywódca Polskiej Partii Socjalistycznej i prezes
Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, starego, osiemdziesięciokilkuletniego, siwego
mężczyznę wyglądającego pilnie przez okno wagonu kolejki EKD, jadącej z Warszawy do
Grodziska.
— Przyglądam się dobrze upamiętnionym w moim życiu miejscom — odpowiedział Antoni
Pajdak, również przedwojenny przywódca Polskiej Partii Socjalistycznej, a w czasie drugiej
wojny światowej jeden z czterech ministrów w rządzie Polskiego Państwa Podziemnego,
jakie powstało w okupowanej przez Niemców Polsce.
Gdy przejeżdżali przez Otrębusy, Pajdak wykrzyknął:
— Patrz pan teraz, panie Ludku! Widzi pan ten dwupiętrowy dom przy samym torze? W tym
domu po Powstaniu Warszawskim w 1944 roku ukrywał się Delegat Rządu wiceminister Jan
Stanisław Jankowski, a tą ścieżką wzdłuż toru przychodziłem do niego na spotkania.
Ludwik Cohn, który jako oficer rezerwy trafił w czasie kampanii 1939 roku do niewoli
niemieckiej i po wojnie wrócił do Polski, wlepił oczy w obdrapany budynek i mruknął:
— Może się kiedyś, w innej Polsce, zostanie uznany za historyczną pamiątkę.
Gdy pociąg stanął w Pruszkowie, Pajdak podjął wątek na nowo:
— Na tym peronie 27 i 28 marca 45 roku zebrało się nas szesnastu przywódców Polskiego
Państwa Podziemnego, żeby na zaproszenie sowieckie udać się na spotkanie z marszałkiem
Żukowem. Zaproszenie okazało się podstępem i wylądowaliśmy w więzieniu na Łubiance w
Moskwie. Wróciłem z niego do Polski po dziesięciu latach. Ale tę historię to pan zna.
65
Cohn pokiwa! smutnie głową:
— Oczywiście że znam to haniebne wydarzenie. Pan wrócił, ale Jankowski, minister
Jasiukowicz i generał Okulicki zostali na Łubiance na zawsze. Nawet nie wiadomo, gdzie
zostali pogrzebani.
Kiedy pociąg znalazł się w Podkowie Leśnej Głównej, odezwał się Cohn:
— Tutaj po moim powrocie z niewoli mieszkałem przez jakiś tydzień razem ze Staśkiem
Garlickim, którego pan zna, u naszych przyjaciół, Korbońskich. Zosia nas, wynędzniałych z
głodu, podkar-miała takimi smakołykami, o jakich dawno zapomnieliśmy. Później Stasiek
znalazł swoją rodzinę, ale ja, niestety, tylko grób matki, która przeżyła Powstanie
Warszawskie, ale zmarła na prowincji po kapitulacji. Wiem, że marzyła o tym, by doczekać
się mego i brata powrotu z niewoli, żeby nam powiedzieć, że utrzymywał ją i ukrywał przez
całą okupację wasz rząd podziemny. Niech panu za to chociaż dzisiaj podziękuję.
Pajdak się ożywił:
— To znał pan już przed wojną Korbońskiego? Panie Ludku, gdyby nie jego radiostacje
utrzymujące codzienną łączność z rządem w Londynie, może nigdy świat by się nie
dowiedział o naszym aresztowaniu. Ale Korboński narobił takiego gwałtu, że Mołotow,
naciskany przez ministra brytyjskiego Edena w czasie konferencji założycielskiej Organizacji
Narodów Zjednoczonych w San Francisco, musiał się do tego przyznać. Miało to miejsce 4
maja 1945. Szkoda, że Korboński musiał uciec z kraju. Przydałby się nam teraz.
Wysiedli tylko we dwójkę z pociągu w Leśnej Podkowie Wschodniej i zanurzyli się w to
zielone osiedle-park pewni, że ich nikt nie śledzi. Pajdaka wciąż nie opuszczały wspomnienia:
— Po kapitualcji Powstania Warszawskiego, 3 października 44 roku, cały rząd i
administracja Polskiego Państwa Podziemnego oraz Komenda Główna Armii Krajowej
rozlokowały się w osiedlach wzdłuż EKD, a więc między Warszawą a Grodziskiem i
Milanówkiem. Nie kto inny, tylko gestapo nazwało ten łańcuch miast i osiedli „małym
Londynem". Byli jednak już tak zdemoralizowani widoczną dla każdego klęską Niemiec, że
nie mogli się zdobyć na żądaną większą akcję likwidacyjną. Dokonywali tylko sporadycznych
aresztowań i zwalniali za łapówki w dolarach lub złocie.
Po dziesięciu minutach zapukali do drzwi otoczonej lipami skromnej willi, której mury
okrywało pnące się pod dach dzikie wino. W powietrzu pełnym zapachu rozgrzanych przez
palące słońce
66
sosen, tak charakterystycznych dla płaskiego Mazowsza, panowała zupełna cisza.
Otworzył im drzwi szatyn o ostrym spojrzeniu palących oczu i z powitalnym uśmiechem
poprowadził do saloniku, gdzie już siedziało kilku mężczyzn i starsza kobieta ubrana na
ciemno, mecenas Aniela Steinsbergowa, znany obrońca w sprawach politycznych. Wszyscy
wstali i dokonano ceremonii przedstawienia. Uważnemu obserwatorowi rzuciłaby się w oczy
duża różnica wieku zebranych. Najstarszą osobą był blisko 90-letni, wysoki, szczupły o
młodzieńczych ruchach profesor Edward Lipiński. Po nim w kolejności wieku szedł Antoni
pajdak, Ludwik Cohn i Aniela Steinsbergowa oraz dwaj bohaterowie wojennego podziemia
— ksiądz Jan Zieją, kapelan Szarych Szeregów, i dr Józef Rybicjd, słynny dowódca
komandosów Kedywu. Ta grupa składała się z osób odgrywających ważną rolę w Polsce
przedwojennej i w okupacyjnym Polskim Państwie Podziemnym. Po drugiej stronie barykady
wieku znaleźli się urodzeni po wojnie lub w czasie wojny: otwierający drzwi Adam Michnik,
Jacek Kuroń, Stanisław Barańczak, Jan Józef Lipski, Antoni Macierewicz, Piotr Naimski,
Adam Szczypiorski, Wojciech Ziembiński, Jerzy Andrzejewski, Karol Modzelewski,
Mirosław Chojecki, wreszcie paru dwudziestolatków, których nazwiska starszej generacji nic
nie mówiły. Zagaił zebranie z racji starszeństwa profesor Lipiński: — Od dawna jestem w
kontakcie z naszą młodszą generacją i to ułatwiło nam wyciągnięcie najpilniejszych
wniosków z rewolty w Radomiu i innych miastach polskich. Pierwszym jaki się narzuca, to
konieczność przyjścia z natychmiastową pomocą aresztowanym i maltretowanym fizycznie i
moralnie robotnikom i ich rodzinom. Potrzebna jest bezzwłoczna pomoc prawna dla
więzionych i pomoc pieniężna dla rodzin pozbawionych zarobków. — Lipiński obrzucił
spojrzeniem zebranych i powiedział z naciskiem: — Niestety, nie przyszliśmy my, polska
inteligencja, z pomocą robotnikom w Powstaniu Poznańskim w 56 roku, którzy mieli prawo
spodziewać się tego. Toteż gdy w roku 68 wybuchły rozruchy pięćdziesięciu tysięcy
studentów wyższych uczelni, robotnicy przyglądali się temu z sympatią, ale nie ruszyli na
pomoc. Podobny błąd popełniliśmy w grudniu 70 roku, gdy nie poparliśmy stoczniowców
Wybrzeża,.co było naszym obowiązkiem. Zajścia czerwcowe w Radomiu i gdzie indziej
stłumiono tak szybko, że nie było czasu ani na porozumienie, ani na wydanie oświadczenia
solidaryzującego się z robotnikami. Ale możemy jeszcze wypełnić obowiązek spoczywający
na inteligencji, powołując do
67
życia tutaj, dzisiaj, jakieś ciało, które po pierwsze — wydałoby oświadczenie solidaryzujące
się z robotnikami; po drugie — zmobilizowało adwokatów, którzy objęliby obroną
więzionych i osądzanych na drakońskie kary; po trzecie — zajęłoby się zbiórką funduszy na
pomoc dla rodzin aresztowanych.
Wszyscy przytaknęli tym propozycjom, po czym rozpoczęła się ożywiona dyskusja, w której
pierwszy zabrał głos Pajdak:
— Pani — rzekł skłoniwszy się po staroświecku pani adwokat Steinsbergowej - i panowie.
Godząc się całkowicie z propozycjami profesora Lipińskiego, w oparciu o moje
doświadczenie, stawiam wniosek, żeby nasza organizacja, jakkolwiek ją nazwiemy, była
organizacją jawną, której powstanie i działalność będą się mieściły w ramach obowiązującego
prawa, czy nam się ono podoba, czy nie. Innymi słowy, nasza organizacja nie może być
konspiracyjna, lecz całkowicie legalna. Toteż jeśli zdecydujemy się na jej utworzenie i
wydanie o tym oficjalnego komunikatu, podpiszmy go naszymi nazwiskami i podajmy nasze
adresy, a nawet telefony.
Wszyscy obecni wiedzieli, że za konspirację antysowiecką Pajdak zapłacił dziesięcioma
latami więzienia i pragnie zapobiec temu, by przede wszystkim młodszych uczestników
zebrania nie spotkał podobny los. Zgodzono się więc z jego końcowym wnioskiem, mimo że
z ust Michnika i Kuronia padły uwagi podające w wątpliwość zamknięcie projektowanej
działalności w ramach komunistycznego prawa.
Dyskusja trwała do późnego wieczoru i tylko groźba spóźnienia się na ostatni pociąg do
Warszawy ją zakończyła. Przerwała dyskusję prawdziwa kawa i domowe ciastka wniesione o
zmroku przez starszą, wyraźnie wzruszoną panią domu, której dzisiejsi goście przypomnieli
konspiracyjne zebrania sprzed trzydziestu lat. Pajdak przyjrzał się jej uważnie i zerwał się z
miejsca z okrzykiem:
— Pani Halino! Co za spotkanie po tylu latach!
Otworzył ramiona i pani domu rzuciła się w jego objęcia, płacząc bez skrępowania, kiedy
Pajdak wyjaśniał zaskoczonym uczestnikom zebrania:
— Przecież tomoja konspiracyjna łączniczka, z którą straciłem wszelki kontakt! Nawet nie
wiedziałem, że żyje!
W wyniku zebrania został powołany do życia w drugiej połowie 1976 roku przez dwie
polskie generacje, przedzielone wiekiem od jednego do trzech pokoleń, Komitet Obrony
Robotników (KOR). Wiadomość o jego powstaniu rozeszła się po całej Polsce lotem
68
błyskawicy i wywołała lawinę zgłoszeń. Po paru tygodniach w każdym większym mieście
istniały już placówki KOR, do których zaczęły napływać znaczne datki pieniężne ze
wszystkch środowisk społecznych. Powstała specjalna organizacja adwokatów, ze znanym
obrońcą w sprawach politycznych, mecenasem Władysławem Siłą-.Nowickim na czele.
Każdy z aresztowanych robotników znalazł swego obrońcę. Tysiące młodych dziewcząt i
chopców pełniło służbę kurierów podróżując po całym kraju i rozwożąc Biuletyn KOR-u i
zapomogi dla rodzin aresztowanych. Cała Polska jak gdyby czekała na taką inicjatywę jak
KOR i po paru miesiącach stał się KOR potężną organizacją, której odgałęzienia sięgnęły
nawet na Zachód, do Europy i do Ameryki, skąd z polskich emigracyjnych środowisk zaczęły
napływać także znaczne ofiary.
Jednakże wątpliwości wyrażone na zebraniu założycielskim przez Michnika i Kuronia
okazały się słuszne. W takim ustroju jak komunistyczny działalność organizacji typu KOR nie
może się zmieścić w ramach prawa, które właściwie nie zna pojęcia „wolna, nie kontrolowana
działalność społeczna". Poza tym w ustroju komunistycznym każda wolna działalność
społeczna nabiera z miejsca charakteru politycznego. Rozpoczęły się zatem konflikty z
administracją polityczną i policją, ale ruchu społecznego obudzonego przez KOR to nie
zahamowało. Co więcej, obok KOR-u jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać inne
organizacje społeczno-polityczne jak: Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO),
Polskie Porozumienie Niepodległościowe (PPN), Młodzieżowy Komitet Bezpieczeństwa i
Współpracy w Europie oraz cały wachlarz organizacji od prawa do lewa. Wytworzył się
pewnego rodzaju społeczny ruch samoobrony w skali, krajowej, uznający narzucony Polsce
ustrój komunistyczny za zło konieczne, ale wyłaniający organizacje służące narodowym
potrzebom i interesom w każdej dziedzienie, a przede wszystkim w dziedzinie kultury. Jego
przejawem na polu nauki stał się tajny uniwersytet, który uzupełniał wiedzę zdobytą przez
młodzież na uniwersytetach państwowych, przez nauczanie prawdziwej historii i literatury,
szczególnie dwudziestolecia niepodległości Polski, przedmiotu na tych uniwersytetach
wypaczanego przez komunistyczną historiozofię.
Wreszcie Leszek Moczulski, energiczny i ambitny działacz młodzieżowy, powołał do życia
Konfederację Polski Niepodległej, która Postawiła sobie głośno i oficjalnie za cel odzyskanie
przez Polskę wolności i niepodległości.
69
Przed pierwszym sekretarzem Edwardem Gierkiem, następca usuniętego po zajściach
grudniowych 1970 roku Władysława Gomułki, stanął ciężki dylemat. Uchylił on nieco
żelaznej kurtyny odcinającej Polskę od Zachodu, zaciągając tam miliardowe pożyczki — na
co Sowiety patrzyły przez palce. Gierek zdawał sobie z tego sprawę, że jeśli nawróci do
terroru, wówczas ustanie dopływ dolarów płynących z Zachodu szerokim strumieniem.
Wybrał zatem drogę pośrednią, a mianowicie: zamiast represji — szykany policyjne
stosowane masowo, ale przestrzegające pewnych granic. Ten mecz bezpieki z
kierownictwami nowych organizacji przerwał dopiero piorun z jasnego nieba, jakim był
wybór 16 października 1978 roku krakowskiego kardynała Karola Wojtyły na papieża.
Wizyta Metropolity Nikodema
Ubrany w czarną riasę i biały kłobuk, prawosławny arcybiskup Leningradu, metropolita
Nikodem wychodząc 4 września 1978 roku z drzwi samolotu, który go przywiózł z Moskwy
do portu lotniczego Fiumicino pod Rzymem, od razu zauważył u stóp dostawianych do
samolotu schodów wielki zis z sowieckim proporczykiem na błotniku, a przy nim dwóch
młodych ludzi ubranych na czarno, z oczami wlepionymi w drzwi samolotu. „KGB już na
mnie czeka" — mruknął pod nosem Nikodem schodząc ostrożnie ze schodów. Przywitał się
uprzejmie przy drzwiach samochodu z dwoma urzędnikami sowieckiej ambasady, po czym
ruszyli szybko do miasta asfaltową szosą obsadzoną z obu stron piniami. Słońce świeciło
jasno, dodając uroku obcemu dla Nikodema widokowi, któremu się bacznie przyglądał. Był to
jego pierwszy w życiu wyjazd na wrogi Zachód, więc wszystko chłonął głodnym wzrokiem.
Urzędnicy ambasady byli niezwykle uprzejmi, informując metropolitę, że zamieszka w
pokojach gościnnych ambasady i że audiencję u papieża ma wyznaczoną na jutro, 5 września,
o godzinie jedenastej rano. Spotkanie z papieżem odbędzie się według protokołu najwyższej
klasy, tak jak dla głowy państwa, w Kaplicy Sykstyń-skiej, z czego towarzysz ambasador i
oni sami są bardzo dumni. Dziś na kolacji będzie gościem ambasadora.
Przedstawiciel dyplomatyczny Sowietów przy rządzie włoskim w Rzymie, rosły blondyn lat
około pięćdziesięciu, ubrany od stóp do głów w zachodnie rzeczy, w czasie wystawnej kolacji
z daniami rosyjskiej i włoskiej kuchni, zakrapianej obficie rosyjską wódką i włoskimi
winami, potwierdził te informacje i dodał:
— Ojcze, moim zadaniem jest przede wszystkim zmniejszenie zagrożenia naszej sowieckiej
ojczyzny przez wrogie nam ustroje kapitalistyczne, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Z
tego względu taki pokojowy gest, jak wasza wizyta u papieża, zmniejsza tę groźbę,
71
— Dość dawno powstał zwyczaj, że któryś z metropolitów naszej Cerkwi składał
kurtuazyjną wizytę każdemu nowo obranemu papieżowi jako gest przyjaźni i szacunku. Ma to
znaczenie wyłącznie protokolarne i oznaczaj że nie prowadzimy z sobą już tej wojny
religijnej, jaka wybuchła na skutek naszego ostatecznego zerwania z Rzymem w wieku
jedenastym, nazywanego powszechnie schizmą. Przy tej okazji chciałem zapewnić papieża,
że tak jak on pracujemy nad utrwaleniem światowego pokoju i poprawą stosunków między
kapitalistycznym Zachodem a naszym Związkiem Radzieckim.
Pułkownik Jakowlew kiwnął z-aprobatą głową:
— To wszystko ładnie brzmi, ale bardziej się nadaje do kazania w cerkwi dla starych bab niż
do spotkania papieża z metropolitą. Nie macie tam jeszcze czego w zanadrzu do powiedzenia
papieżowi?
— Nie - odpowiedział Nikodem, dla którego istotnym, tajnym celem wizyty było
poinformowanie papieża, że Cerkwi prawosławnej w Sowietach grozi całkowita zagłada, że
prześladowania religijne wzrastają, że kler wymiera i nie wyświęca się nowych popów i że za
parę dziesiątków lat wiara w Boga zostanie w Sowietach całkowicie wytrzebiona. Chciał paść
na kolana przed papieżem i błagać, by wszczął akcję międzynarodową, opartą o umowę w
Helsinkach, dla przywrócenia swobody religijnej w Sowietach i uratowania Cerkwi
prawosławnej. Partia i rząd prowadzą obecnie politykę detente i nie będą chciały dopuścić do
zahamowania jej przez akcję papieża, jeśli ją tylko zechce podjąć.
— No, jeśli tak - powiedział Jakowlew — to my mamy do was prośbę. Mówiliście, ojcze, o
pokoju, ale zbyt ogólnie. My podchodzimy do tego konkretnie i dlatego prosilibyśmy was,
żebyście zażądali od papieża oficjalnego oświadczenia o przystąpieniu przez Watykan do
naszej ofensywy pokojowej, zapoczątkowanej przed laty „apelem sztokholmskim", a dziś
skierowanej przeciw bombie neutronowej i pociskom samosterowanym. Aby wam ułatwić to
zadanie, przygotowaliśmy z góry odpowiednie memorandum. Wy je tylko podpiszecie i
wręczycie papieżowi, po tym jak treść memorandum wyłożycie mu ustnie.
Pułkownik Jakowlew wręczył Nikodemowi ozdobną teczkę, z której ten wydobył memoriał
napisany na pergaminowym papierze z emblematami jego, Nikodema, kancelarii, i zaczął go
wolno czytać, starając się opanować rozbiegane myśli, by zyskać na czasie dwakroć.
Memoriał był napisany doskonałym językiem cerkiewnym i wyposażony we właściwych
miejscach w trafne cytaty z Pisma świętego.
73
Znać było w tym rękę dobrego fachowca. Po przeczytaniu mernoJ riału Nikodem wyzbył się
wszelkich wątpliwości.
- Towarzyszu pułkowniku, ja tego memoriału ani nie mogę; podpisać, ani wręczyć
papieżowi. To jest nota dyplomatyczna stupro-centowo polityczna, nie mająca nic wspólnego
z religią, ani z Cerkwią prawosławną, mimo że jest napisana jej językiem. To jest nota, którą
może wręczyć sekretarzowi stanu w Watykanie albo nasz przedstawi, ciel dyplomatyczny,
albo minister Gromyko, ale nie ja, osoba duchowna.
Pułkownik Jakowlew nie zgodził się z tym rozumowaniem.
- Pokój, o którym papież tak deklamuje, jakby klepał „Ojczenasz", jest również sprawą
polityczną, więc memoriał, jeśli chodzi o jego tenor, zgadza się z polityką papieża.
Nikodem w dyskusji, jaka się wywiązała, był stroną słabszą. Nid mógł przecież powiedzieć
Jakowlewowi, że poparcie przez papieża „apelu sztokholmskiego" i dalszych w tym stylu
wystąpień uczyniłoby z niego narzędzie polityki sowieckiej, że papieża od Sowietów dzieli
przepaść ateizmu, i wiele innych argumentów, jakie wyćwiczony scholastycznie i politycznie
umysł mu podsuwał. Toteż kilkugodzinna wymiana zdań, w której Jakowlew żądał, naciskał i
atakował, a Nikodem odpierał żądania i bronił się, nie dała wyniku. Wreszcie Jakowlew użył
decydującego argumentu:
- Metropolito Nikodemie! Przypominam wam, że za dawnych czasów głową Cerkwi
prawosławnej byli carowie. Z ich ramienia rządził Cerkwią Swiatiejszij Sinod (Najświętszy
Synod). Dzisiaj, w socjalistycznym Związku Radzieckim, rolę cara przejął pierwszy
sekretarz, towarzysz Breżniew, i on wam rozkazuje moimi ustami wręczenie papieżowi tego
memoriału!
Nikodem osunął się w fotelu jak po otrzymaniu silnego ciosu w głowę i pogrążył się w
myślach. Jakowlew zapalił papierosa i czekał cierpliwie, patrząc ironicznie, jak wargi
Nikodema poruszają się w cichej modlitwie. Wreszcie Nikodem przeżegnał się kilkakrotnie i
rzekł:
- Towarzyszu Jakowlew, rezygnuję z jutrzejszego spotkania z papieżem i proszę mnie
natychmiast odesłać do Moskwy.
Jakowlew aż podskoczył w fotelu.
- Tak nielńa, batiuszka! (Tak nie wolno, ojcze). Audiencja jesH uważana za wielkie
wydarzenie międzynarodowe i jest o niej głośno w prasie całego świata. Ma się odbyć jutro z
wielką pompą i paradą; potem nastąpi wasze i papieża wspólne wystąpienie przed światową
74
telewizją- Odwołanie audiencji stanowiłoby sensację i skandal na яііаге światową i stałoby
się z pewnością przyczyną plotek nieprzychylnych dla naszej sowieckiej ojczyzny. Ale widzę,
że z dziwną zaciętością odmawiacie tej usługi, której ojczyzna ma prawo od was
żądać.
• Kiedy Nikodem ze stanowczością nie budzącą już żadnej wątpliwości obstawał przy
odwołaniu audiencji, Jakowlew przyjrzał mu się, może po raz pierwszy, z prawdziwym
zainteresowaniem i pewnym podziwem zmieszanym ze współczuciem, po czym zabrawszy
teczkę i memoriałem pożegnał go słowami:
— No, trudno. Ale audiencja się odbędzie. Proszczajńe!
Nikodem nie mógł zmrużyć oką, przetrawiając kilkakrotnie w ciągu bezsennych godzin
wszystkie szczegóły rozmowy z Jakowle-wem i myśląc o jutrzejszej audiencji. Wreszcie,
prawie o świcie, zapalił małą lampkę przy łóżku i znalazłszy kartkę papieru skreślił na niej
parę zdań, po czym zapadł w niespokojną drzemkę.
Nazajutrz zjadł w swym pokoju samotne śniadanie, ubrał się w kapiący złotem cerkiewny
strój i złoconą mitrę i czekał na urzędników ambasady, którzy mieli go eskortować na
audiencję. Przyszli punktualnie o wpół do jedenastej i tym samym co wczoraj zisem pomknęli
do Watykanu. Mimo zaabsorbowania audiencją Nikodem pilnie wyglądał oknem podziwiając
widoki Rzymu, o którym tylko czytał. Przekroczyli Tybr, zostawiając po prawej stronie to
cudo architektury, jakim jest Zamek Świętego Anioła, i wjechali w kolumnadę via delia
Conziliazione, skąd ponad ramieniem szofera ujrzał niezapomniany, wspaniały widok
bazyliki Św. Piotra i kolumnady Berniniego. Nikodem chłonął te znane mu z opisów i zdjęć
widoki, chcąc je utrwalić w pamięci na całe życie.
Ale już osiągnęli bramę Watykanu i pierwsze straże watykańskie złożone ze Szwajcarów w
malowniczych, znanych na całym świecie średniowiecznych strojach, sprezentowały
halabardy. Widok ich towarzyszył Nikodemowi przez cały czas, jak kroczył po watykańskich
korytarzach od jednej sali do drugiej, witany przez coraz to nowe grono dostojników
watykańskich, prałatów, biskupów i kardynałów, którzy po powitaniach przyłączali się do
orszaku.
Wreszcie dwaj wygalonowani szambelanowie w purpurowych frakach i białych pończochach
rozwarli na oścież drzwi do ozdobionej freskami Michała Anioła Kaplicy Sykstyńskiej i
oczom Nikodema ukazała się ubrana w ceremonialny strój papieski ascetyczna postać Jana
Pawła I, siedzącego na tronie w otoczeniu tłumu purpuratów.
75
Ujrzawszy Nikodema papież zszedł szybko z tronu; doszedłszy do środka kaplicy zatrzymał
się i otworzył ramiona. Nikodem rzucił się naprzód, rozłożył ręce i dwie głowy dwóch
różnych Kościołów padły sobie w objęcia. Kaplica Sykstyriska zatrzęsła się od oklasków
świadków tej historycznej sceny. W pewnej chwili Nikodem osunął się przed papieżem na
kolana. Jan Paweł I, chcąc skrócić ten nieoczekiwany i nie przewidziany przez protokół hołd,
wziął go pod ramiona i starał się podnieść — lecz daremnie. Nikodem wciąż klęczał. Papież
rozejrzał się bezradnie po otoczeniu i dwóch młodych prałatów podskoczyło, chwyciło
Nikodema pod ramiona i postawiło na nogi. Nikodem sięgnął po coś do kieszeni i opadł
ponownie na kolana, a następnie osunął się bezwładnie na ziemię. Wśród barwnego tłumu
dygnitarzy watykańskich zapanowała konsternacja. Zjawił się jak spod ziemi lekarz. Zdjęto
szybko z Nikodema ciężki jak pancerz ornat, lekarz przytknął mu stetoskop do piersi, drugą
zaś ręką chwycił za puls. Całe dostojne zgromadzenie wstrzymało oddech w piersiach,
czekając na jego werdykt. Wreszcie lekarz podniósł głowę i zwrócił się do papieża:
— Wasza Świątobliwość, to atak serca — i zaczął szybko, rytmicznie ugniatać pierś
Nikodema i wdychać z ust do ust w jego płuca powietrze. Niestety, bez rezultatu.
Obecny w czasie audiencji polski prałat Meysztowicz, mający służyć za jednego z tłumaczy,
był najbardziej wstrząśnięty wypadkiem, który wydał mu się dość zagadkowy. Podszedł do
nieruchomej postaci i zauważył, że w zaciśniętej dłoni trzyma coś białego. Wyprostował
stygnące, jeszcze nie zesztywniałe palce i wyjął z nich zapisaną kartkę papieru. Rzucił na nią
okiem, podszedł do papieża i półgłosem przetłumaczył jej treść:
— Ojcze Święty, nie mając pewności, że będziemy rozmawiali w cztery oczy, tą kartką,
którą Ci ewentualnie wręczę pod koniec audiencji, pragnę Cię poinformować, że odmówiłem
wręczenia Ci haniebnego memoriału przygotowanego przez władzę sowiecką w moim
imieniu. Jeśli mnie za to spotka po powrocie coś złego, wiedz, że zawsze będę błogosławił
chwilę naszego spotkania.
Prałat Meysztowicz zwrócił się do pobladłego i przygnębionego papieża, w czasie gdy zwłoki
Nikodema wynoszono na noszach.
— Biedny Nikodem, nie doczekał powrotu. KGB pośpieszyło się, by nie mógł wykonać tego,
co zamyślił. Obliczyli działanie śmiertelnej dawki co do minuty. — I dotknął palcem zegarka
wskazującego godzinę jedenastą minut piętnaście.
Przygoda Markowa
Policyjny wóz zjechał szybko, z piskiem opon z ulicy w bramę i zatoczywszy półkole
podjechał do westybulu paropiętrowego budynku, nie różniącego się niczym od innych
londyńskich budynków epoki wiktoriańskiej. Wyskoczyli z niego dwaj młodzi, rumiani,
umundurowani konstable oraz ciemnowłosy młody człowiek o tak obcej Anglo-sasom śniadej
cerze, z dużą, wypchaną teczką w ręku. Cała trójka, zdradzając ruchami pewne
zdenerwowanie, pośpiesznie wkroczyła do środka budynku i stanęła przed biurkiem, za
którym za baterią z telefonów królował mężczyzna w średnim wieku. Spojrzał pytająco na
przybyłych. Konstabl starszy rangą pochylił się nad biurkiem i rzekł półgłosem:
- Ten młody człowiek zatrzymał nas na ulicy i powiedział ni mniej, ni więcej, jak tylko to, że
jest szpiegiem sowieckim, który pragnie się ujawnić i prosił nas o natychmiastowe
zawiezienie go do Scotland Yardu.
Mężczyzna za biurkiem obrzucił przybysza przelotnym spojrzeniem, chwycił za słuchawkę i
wymamrotał w nią parę trudnych do usłyszenia zdań. Za chwilę zjawił się przy biurku inny
mężczyzna, który zanotowawszy sobie nazwiska i numery konstablów odprawił ich krótkim
podziękowaniem, po czym skinąwszy na szatyna poprowadził go w głąb budynku.
W dużym, wygodnie umeblowanym gabinecie czekało już na nich trzech inspektorów, jeden
za biurkiem, reszta na kanapie. Z nieukrywanym zainteresowaniem przyjrzeli się
młodzieńcowi trzymającemu kurczowo w ręku okazałą teczkę.
Mężczyzna za biurkiem wskazał mu ręką miejsce w fotelu naprzeciwko i zapytał:
- Czy może pan potwierdzić, że przedstawił się pan dwóm konstablom jako szpieg sowiecki,
który pragnie się ujawnić, i że
77
prosił pan o przywiezienie go do naszego urzędu? Ale przede wszystkim, czy mówi pan po
angielsku? Szatyn przytaknął:
— Tak, władam tym językiem i potwierdzam oświadczenie kon-stablów.
— Jak się pan nazywa, gdzie pan mieszka i czym się pan zajmuje?
— Nazywam się George Marków, mieszkam na 14 Wickham Road, a pracuję w sekcji
bułgarskiej BBC jako pisarz i spiker radiowy.
Widząc zdenerwowanie Markowa, inspektor Clark zapytał go uprzejmie:
— Czy nie napiłby się pan najpierw herbaty, nim zaczniemy rozmawiać?
Na Markowa pytanie to podziałało uspokajająco. Uśmiechnął się i odpowiedział:
— Bardzo chętnie.
Szybko wniesiono herbatę i gdy rozpoczęto angielski obrządek delektowania się brązowym
płynem, inspektor nacisnął guzik magnetofonu i zwrócił się do Markowa:
— Proszę, niech pan zaczyna. Proszę się nie śpieszyć i nie pomijać żadnych szczegółów.
Wszystko jest ważne i mamy dość czasu.
Opowieść Markowa trwała kilka godzin. Urodził się po wojnie w znanej bułgarskiej rodzinie
inteligenckiej, spokrewnionej z wybitnym przywódcą chłopów bułgarskich, Stambolijskim.
Zarówno dziadek jak i ojciec byli swego czasu posłami do bułgarskiego parlamentu, stąd
dzieje rodziny Markowów były związane z historią Bułgarii. Urodził się już pod rządami
komunistycznymi i zna te dawne sprawy tylko z opowiadań matki, gdyż ojciec zginął przy
likwidacji przez Żiwkowa resztek tak zwanej burżuazji kapitalistycznej. Z trudem udało mu
się zdobyć, z uwagi na złe pochodzenie socjalne, wykształcenie uniwersyteckie i czekała go
praca w jakiejś instytucji komunistycznej. Jednakże matka wzięła go na poufną rozmowę i,
nie widząc dla niego żadnej przyszłości w Bułgarii, doradziła ucieczkę za granicę. Kiedy
wzbraniał się przed zrobieniem tego z obawy, ża na matkę, młodszego brata i dwie jeszcze
młodsze siostry mogą spaść represje, matka go uspokoiła, że te represje nic mogą być o wiele
gorsze od obecnej ponurej rzeczywistości. Wobec tego zbiegł najpierw do Turcji, a później,
po pobycie we Francji, udało mu się dostać do
78.
Anglii i otrzymać pracę w BBC, w sekcji bułgarskiej, gdzie pisze konspekty audycji i mówi
do swych rodaków w kraju. Świadomość, że słucha go matka i rodzeństwo jest dla niego
nagrodą za tęsknotę, jaką odczuwa za ojczyzną, dla której zresztą dobra pracuje informując
rodaków o prawdzie, jakiej im tam brak.
Po dwóch już latach pobytu w Londynie otrzymał nagle list pisany ręką matki, nadany
jednakże na poczcie w Londynie, w którym jego niezłomna i nieustraszona rodzicielka
błagała go, by się spotkał z niejakim Antonem Głazkowem, gdy się do niego zgłosi. Od tego
bowiem zależy los jej i całej rodziny. List przeraził Markowa. Wiedział, czym sprawa
pachnie. Z drugiej strony, znając dobrze matkę, doszedł do wniosku, że została całkowicie
sterroryzowana, skoro się zdecydowała na napisanie takiego listu.
Marków przerwał, łyknął herbaty i podjął na nowo wątek opowiadania:
— Wpadłem w rozterkę. Zgodzić się na spotkanie z Głazkowem, kiedy się zgłosi, czy też od
razu iść do Scotland Yardu i prosić o radę i pomoc? Przeważała obawa o losy rodziny i
postanowiłem na propozycję spotkania odpowiedzieć pozytywnie, czego obecnie bardzo
żałuję. Któregoś wieczoru odezwał się telefon i pewny siebie głos powiedział: „Tu mówi
Anton Głazków. Proponuję, by jutro, punktualnie o siódmej wieczorem, zadzwonił pan z
budki telefonicznej pod numer ten i ten. Gdyby był zajęty, bo jest to również budka
telefoniczna, proszę telefonować, dopóki się nie odezwie mój głos." W ten sposób doszło do
spotkania z Głazkowem, który bez osłonek ujawnił, że jest agentem wywiadu bułgarskiego i
zażądał ode mnie nie tylko, żebym mu donosił o wszystkim, co się dzieje w bułgarskiej sekcji
BBC, ale wręczywszy mi miniaturowy aparat fotograficzny nakazał sfotografowanie akt
personalnych pracowników bułgarskiej sekcji; poza tym bieżące fotografowanie wszelkich
okólników, instrukcji i zarządzeń, szczególnie tajnych. Na zakończenie dodał: „Niech się pan
również zaprzyjaźni z pracownikami rosyjskiej sekcji, by z czasem mógł pan rozszerzyć swą
działalność także na tę sekcję". Głazków zakończył swe instrukcje groźbą: „Jeśli pan będzie
należycie wykonywał moje polecenia, zapewni to całej pańskiej rodzinie dostatnie i spokojne
życie. Jeśli nie, o konsekwencjach lepiej nie mówić!" Wyobraźcie sobie panowie, Głazków
był tak pewny siebie, że nawet nie zapytał, czy się podejmuję tych zadań, czy nie. Wszystko
co mówił miało charakter rozkazu, w którego wykonanie on, Głazków, ani chwili nie wątpił.
Tak rozpoczęła się moja współpraca z
79
Głazkowem. Pisałem wyczerpujące raporty i fotografowałem wszystko, czego żądał. Gdy
udało mi się wkraść w zaufanie pracowników rosyjskiej sekcji i rozszerzyć na nią moją
działalność, Głazków poznał mnie z nowym agentem o nazwisku Kowalew, a po paru
miesiącach z trzecim, najważniejszym, który przedstawił się jako Gorkij. Ten mi wręczył
dodatkowy miniaturowy aparat fotograficzny i dla niego w wolne od pracy dni wykonywałem
dodatkowe zlecenia poza obrębem BBC, na terenie całej Anglii. Nabrałem dużej wprawy i
dostarczyłem zamówione przez niego zdjęcia z portu Plymouth, z bazy łodzi podwodnych w
Szkocji i innych miejsc. Po pewnym czasie stało się dla mnie jasne, że cała trójka to są
Rosjanie udający Bułgarów i że właściwie pracuję dla wywiadu sowieckiego. Tak czy
inaczej, musieli być ze mnie zadowoleni, gdyż otrzymałem znów list od matki pełen gorących
podziękowań za spełnienie jej prośby i z informacjami o każdym członku rodziny. Wynikało
z nich, że brat ukończył uniwersytet i obrał karierę naukową, zaś obie siostry wyszły
doskonale za mąż za wybitnych fachowców; słowem, całej rodzinie świetnie się powodzi.
Monolog Markowa przerwał urzędnik, który przyniósł Clarkowi jakiś akta. Clark przerzucił
parę stronic, po czym podsunął Marko-wowi dwie karty z kilkudziesięciu fotografiami.
— Czy poznaje pan tych ludzi?
Marków przyjrzał się z bliska zdjęciom i bez wahania wskazał palcem trzy twarze:
— To jest Głazków, to Kowalew, a ten to Gorkij.
Clark zamknął akta, pokiwał głową. Rozpoznani przez Markowa agenci byli formalnie i
oficjalnie urzędnikami ambasady bułgarskiej, chronionymi przez immunitet dyplomatyczny,
ale w gruncie rzeczy jako Rosjanie urodzeni w Bułgarii, w rodzinach białych emigrantów, i
mówiący po bułgarsku jak rodowici Bułgarzy, zostali wciągnięci do służby w sowieckim
KGB, lecz zamaskowani w ambasadzie bułgarskiej. Podobnie wciągano do służby w KGB
Rosjan urodzonych w Rumunii, Czechosłowacji, na Węgrzech i w Polsce, maskując ich w
odpowiednich satelickich ambasadach.
Po paru godzinach Clark wiedział już wszystko prócz najważniejszej informacji. Zatrzymał
ręką potok wymowy Markowa i zapytał:
— Wiemy już z grubsza wszystko, ale co pana skłoniło do przyjścia do nas i ujawnienia
swojej działalności?
Obecni inspektorzy Scotland Yardu nadstawili ucha, ciekawi
80
wyjaśnienia. Marków otarł pot z czoła i rozejrzawszy się po obecnych odpowiedział:
— Jak długo żądano ode mnie wykonania zadań, które wydawały mi się mało ważne, tak
długo je wykonywałem, chociaż ciągle oinie gryzło sumienie, że się źle odwdzięczam Anglii
za gościnność, jaką mi okazała. Ale gdy dzisiaj w czasie lunchu u Lyonsa Gorkij wręczył mi
bombę z poleceniem umieszczenia jej w centrali kontroli technicznej BBC, to tego już było za
dużo i przyszedłem do was.
Inspektorzy zerwali się z miejsca jak podrzuceni sprężyną i nastąpiła gorączkowa wymiana
pytań i odpowiedzi.
— A jak ta bomba ma wybuchnąć?
— Moja rola miała się ograniczyć do umieszczenia jej w mechanizmie centrali kontroli.
Odpalenie jej miało nastąpić z dala, przez sygnał radiowy, przypuszczam, że z ambasady
bułgarskiej.
— Kiedy?
Marków spojrzał na zegarek:
— Nie wcześniej niż za godzinę, a później według czasu wybranego przez Gorkija.
— A co zrobił pan z bombą? — spytał Clark z niepokojem w głosie.
Marków podniósł do góry teczkę stojącą obok jego krzesła.
— Przyniosłem ją tutaj.
Wiadomość ta zgalwanizowała inspektorów jak prąd elektryczny. Clark zerwał się z fotela,
chwycił za telefon, coś warknął w słuchawkę i po sekundzie rozległ się w głośnikach
umieszczonych w każdym pokoju siedziby Scotland Yardu jego głos:
— Zarządzam natychmiastową ewakuację gmachu! Wszyscy pracownicy z wyjątkiem działu
bombowego bezzwłocznie opuszczą gmach i udadzą się do domu. Pracownicy działu
bombowego mają się zaraz udać do podziemnego bunkra i przygotować wszystko co trzeba
do rozbrojenia bomby.
Położył słuchawkę i zwrócił się do Markowa:
— Pan chyba oszalał przynosząc tutaj bombę? Czy pan chce wysadzić nas wszystkich, razem
z panem, w powietrze?!
Marków rozłożył ręce:
— A co miałem z nią zrobić? Zanieść do BBC? Superindendent Clark już panował nad
sytuacją. Zwrócił się do
Markowa:
— Pan tu zostanie, a my zabierzemy bombę do bunkra. Marków się oburzył:
81
- Nigdy w życiu! Ja ją przyniosłem, ja ją tam zaniosę.
— Nie mamy czasu na sprzeczki. Bill, pokaż mu drogę!
Gdy Marków z teczką w ręku wyszedł z gabinetu, minął się J drzwiach z szefem wydziału
bombowego, wezwanym przez Clarka na] naradę. Toczyła się w błyskawicznym tempie.
Clark z miejsca stwierdził, że mają tylko 40 minut, i zapytał:
— Czy wywieźć bombę do Hyde Parku, założyć ładunek dyna-l mitu i zdetonować przez
sygnał radiowy, z bezpiecznej odległości?
Specjalista od bomb był innego zdania:
— Możemy nie zdążyć, gdyż trzeba park opróżnić, zamknąć dla ruchu pojazdów i ludzi,
założyć ładunek i zrobić parę innych rzeczy. Proponuję, żeby bombę rozbroić w bunkrze.
Łączy się z tym duże ryzyko, ale dla nas ta praca nie nowina i jeśli bombę rozbierzemy,
możemy się także czegoś nauczyć.
W stalowo-betonowym podziemnym bunkrze zebrało się trzech specjalistów. Markowa
wyprawiono za drzwi po tym jak wyjął z teczki płaskie pudlo opakowane w piękny kolorowy
papier o artystycznym deseniu, przewiązane jedwabną wstążką z ozdobną kokardą u góry.
Eksperci mieli przed sobą na metalowym stole kosztowne, eleganckie pudło czekoladek. Szef
wydziału bombowego objął kierownictwo.
— Niech Bóg broni zaczynać od kokardy, bo nastąpi wybuch. Kokarda to pułapka. Musimy
usunąć opakowanie nie dotykając jej. Zacznijmy od opakowania na kantach.
Papier pocięto na drobne pasemka i wyciągnięto delikatnie spod wstążki. Trzej specjaliści
spojrzeli po sobie i odetchnęli z ulgą. Oczom ich ukazało się spod opakowania metalowe
płaskie pudełko, które poddano drobiazgowym oględzinom. Wykryły one w bocznej ściance
okrągłe, skręcone w spiralę kółko z drutu, odizolowane od metalowego pudełka, z cieniutkim
przewodem prowadzącym do wnętrza rzekomej bombonierki. Technicy znów wymienili
porozumiewawcze spojrzenia, po czym jeden z nich chwycił stalowe nożyce, zawahał się i
spojrzał jeszcze raz pytająco na towarzyszy.
Jednocześnie skinęli głowami, wobec czego szybkim ruchem; przeciął drucik prowadzący do
środka pudełka i skręcone w spiralę kółko upadło na stół.
Specjaliści odsunęli się od stołu, usiedli na ławce pod ścianą £ zapalili fajki. Antena została
odcięta od zapłonu, a groźba wybuchu spowodowanego przez zdalny sygnał radiowy
usunięta. Pozostała kokarda i wstążka. Szef wydziału bombowego zaczął myśleć na głos:
82
— Misterny, artystycznie wykonany węzeł jest obliczony na to, ,e jeśli ktoś przypadkowo
natknąłby się na bombonierkę, wówczas, pecz naturalna, będzie się chciał zapoznać z jej
zawartością. Piękna kokarda wprost prosi się o rozwiązanie, pociągnie więc za jej koniec i
spowoduje wybuch. Jeśli samej kokardy nie dotykać, a odciąć ją z 0bu stron od wstążki, to
mechanizm w środku i zapłon zostaną zneutralizowane.
Opinia nie budziła wątpliwości, więc błysnęły znów nożyce i kokarda, odcięta z obu stron od
wstążki, zawisła na cienkim druciku prowadzącym w głąb.
— Tu jest pies pogrzebany — mruknął technik z nożycami. Ostatnie ich zamknięcie
przecięło drucik i teraz kokarda upadła na metalowy stół. Bombę całkowicie rozbrojono.
Eksperci odetchnęli z ulgą i złożyli sobie spokojnie gratulacje.
Kilka dni później ambasador bułgarski został nagle wezwany do Foreign Office, gdzie
naczelnik wydziału dyplomatycznego oznajmił mu lodowatym tonem, że urzędnicy jego
ambasady - Głazków, Kowalew i Gorkij, zostali uznani za personae non gratae i mają opuścić
Wielką Brytanię w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Markowem zajęto się bardzo gorliwie. Natychmiast znakomity chirurg przeprowadził
operację kosmetyczną twarzy, co dało mu całkowicie nowy wygląd. Otrzymał dokumenty na
inne imię i nazwisko oraz obywatelstwo brytyjskie, a nadto pomoc finansową na wiele lat.
Mógł teraz dać upust wrodzonym skłonnościom i zabrać się do pisania powieści z życia
młodzieży bułgarskiej, które tak dobrze znał. O książce tej marzył od dawna. Jedyną jego
troską była rodzina i jej dalsze losy. Ponieważ jednak zniknął z powierzchni życia, zatem
wywiad sowiecki może sądzić, że aresztowano go lub może nawet po cichu zgładzili go
Anglicy. Takie rzeczy zdarzały się.
7 wrześni» 1978, korzystając z pięknej pogody, udał się dawny Marków, a obecny Schultz,do
Wimbledonu, by oglądać zawody tenisowe, spędzić kilka godzin na słońcu i świeżym
powietrzu. Gdy zbiegał ze schodów, ujrzał naprzeciwko eleganckiego, nieposzlakowanie
ubranego młodego Anglika w meloniku na głowie i ciemnym ubraniu, który biegł schodami
w górę z parasolem trzymanym w urękawicznionej dłoni jak włócznia, ponad rączką
kosztownej teczki. Biegnący pod górę Anglik przy mijaniu Markowa potknął się jakoś
niefortunnie o stopień schodów i czubkiem parasola uderzył w udo Markowa, po czym
przeprosiwszy go wylewnie pobiegł dalej.
Marków nie zdołał już wsiąść do kolejki podziemnej, która mu
83
miała zapewnić parę godzin rozrywki, słońca i świeżego, powietrza. Upadł na podłogę i
więcej z niej nie wstał. Sekcja zwłok wykryła na udzie drobne skaleczenie, przez które
przeniknęła do krwi śmiertelna dawka trucizny.
Kiedy wiadomość o śmierci Markowa dotarła do inspektora Clarka, mógł się tylko zdobyć na
krótką uwagę:
- Zrobiliśmy co można, by go zabezpieczyć, ale niestety, KGB ma długie ręce.
»
Wypadek Andrieja Gromyki
Kiedy 26 września 1978 roku rozległy się słowa przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego
Organizacji Narodów Zjednoczonych: „Udzielam głosu ministrowi spraw zagranicznych
Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, Andriejowi Gromyko", w wielkiej,
luksusowo urządzonej sali obrad budynku ONZ, udekorowanego z frontu flagami wszystkich
jego członków, zerwały się głośne oklaski delegacji krajów wchodzących w skład ONZ.
Znawca geografii tej sali mógł od razu zauważyć, że klaszcze przede wszystkim delegacja
sowiecka, a jeszcze gorliwiej delegacje państw satelickich wschodniej Europy. Każdy członek
tych delegacji dobrze wiedział, że o uczestnictwie w niej decydują w ostatniej instancji
Sowiety, zatem nikt nie żałował rąk, w nadziei że zostanie to zauważone przez sowieckich
kontrolerów. A miejsce w delegacji oznaczało wyjazd na wymarzony Zachód, wysokie diety i
odetchnięcie inną atmosferą niż ta zatęchła panująca w „raju" komunistycznym. Wszystkie
ławy tych delegacji były wypełnione do ostatniego miejsca. Na ławach państw-klientów
sowieckich z Azji, Afryki i Ameryki Południowej, korzystających z sowieckich subsydiów,
dostaw broni i innej pomocy, oklaski nie były już tak zapamiętałe i świeciły gdzieniegdzie
łysiny pustych miejsc. Wreszcie, na ławach zajętych przez delegacje państw
demokratycznych rozległy się tylko zdawkowe, wyraźnie grzecznościowe brawa.
Gromyko, człowiek o wyglądzie, w którym wszystko było przeciętne — i ciemne rzedniejące
włosy, i średni wzrost, i oczy bez wyrazu, i pospolite rysy twarzy, wreszcie ubranie
wyglądające jak tylko co nabyte w składzie rzeczy używanych, odznaczał się jednak jedną
cechą nieprzeciętną: była nią maska, jaką potrafił nałożyć na twarz podczas wystąpień
publicznych. Prezentował wówczas otoczeniu kamienne oblicze, na którym wszystko było
zastygłe z wyjątkiem
85
warg, gdyż te się poruszały podczas odczytywania tasiemcowego przemówienia.
I tym razem, po wymienieniu sakramentalnego: „Panie przewodniczący", twarz jego
przybrała dobrze znaną wszystkim maskę, a po włożeniu okularów również dobrze znanym,
monotonnym głosem rozpoczął przemówienie.
Jak zwykle złożył najpierw zapewnienie, że wystąpienie jego ma na celu służbę sprawie
światowego pokoju, o który Związek Radziecki walczy od chwili swego powstania,
odpierając wszelkie nań zakusy imperializmu amerykańskiego, który stale temu pokojowi
zagraża.
Nikt tej części przemówienia nie brał poważnie. Delegaci znali na pamięć tę litanię oskarżeń
recytowanych wielokrotnie przez Gromykę. Wiedzieli, że stanowią one obrzędową część jego
przemówienia. Wiele razy już ją słyszeli i będą słyszeć. U podstaw tej metody leżała
leninowska zasada, że powtarzaniem bez końca pewnych rzeczy wbija się je na zawsze w
pamięć słuchaczy i powoli zaczynają w nie wierzyć.
Z nowoczesnym gmachem ONZ, pięknie położonym nad East River na Manhattanie w
Nowym Jorku, narody świata, wykrawione przez drugą wojnę światową, łączyły wielkie
nadzieje. Po pierwszej wojnie światowej prezydent Woodrow Wilson, Clemenceau, Lloyd
George i Orlando oraz inni przywódcy zwycięskiej koalicji stworzyli Ligę Narodów, by
rozładowywała przyszłe konflikty i zapewniła pokój światowy. W ich rachubach pierwsza
wojna światowa miała być ostatnią. Liga Narodów nie spełniła tych nadziei, czego ostatnim
dramatycznym dowodem był wybuch drugiej wojny światowej.
Podobnie po tym konflikcie prezydent Harry Truman, Winston Churchill i inni przywódcy
światowi w dążeniu do tego, by druga wojna światowa była ostatnią, stworzyli dla
zabezpieczenia światowego pokoju Organizację Narodów Zjednoczonych. Jeszcze za życia
założycieli nastąpiło gruntowne rozczarowanie, gdyż prawie nazajutrz po zakończeniu wojny
światowej rozpoczęły się w różnych częściach globu wojny lokalne, którym ONZ nie
potrafiła ani zapobiec, ani ich zlikwidować, i które toczą się do dziś.
U podstaw bezsiły ONZ leżały astronomiczne błędy polityki państw zachodnich, które w
Teheranie, Jałcie i Poczdamie wygraw-szy wojnę przegrały pokój, oddając Sowietom
panowanie nad połową Europy i przesuwając jej granice nad Łabę. Dzisiaj płacą za to setkami
miliardów wydanych na zbrojenia i wzrastającym niebezpieczeństwem wybuchu trzeciej
wojny światowej.
86
Ofiarami tych błędów padły przede wszystkim narody wschodniej Europy, z Polską na czele.
Ten kraj, który pierwszy przeciwstawił się Hitlerowi, nie był reprezentowany na
inauguracyjnym zebraniu ONZ w San Francisco. A musiał otrzymać na nim miejsce
honorowe. Zwrócił na to uwagę światowej sławy pianista Artur Rubinstein, który po
odegraniu na uroczystości otwarcia 26 czerwca 1945 amerykańskiego hymnu, narodowego
wstał od fortepianu i zawołał do wypełnionej po brzegi sali:
— Miejsca zarezerwowane dla delegacji mej ojczyzny, Polski, stoją puste! Dla
przypomnienia tego kraju odegram jego hymn narodowy!
Obecni zerwali się z miejsc, gdy rozległy się dźwięki „Mazurka Dąbrowskiego":
Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy,
Co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy!
Za stołem prezydialnym zebrania inauguracyjnego zasiadł tego dnia w charakterze sekretarza
generalnego Alger Hiss, jak się później okazało, agent sowiecki. Jego uczestnictwo w akcie
otwarcia było zapowiedzią lawiny szpiegów sowieckich, którzy się ulokowali na wszystkich
szczeblach hierarchii administracyjnej ONZ. Ta organizacja stała się w ten sposób centralą
szpiegostwa sowieckiego na Amerykę Północną i Południową.
W trakcie licznych przyjęć towarzyszących wstępnym obradom 4 maja 1945 miała miejsce
następująca rozmowa pomiędzy brytyjskim ministrem spraw zagranicznych, Anthony
Edenem i sowieckim ministrem spraw zagranicznych, Wiaczesławem Mołotowem.
Eden: Panie ministrze. Zmuszony jestem jeszcze raz zapytać pana, co się stało z szesnastoma
przywódcami polskiego, antyhitlerowskiego podziemia, którzy zostali zaproszeni przez was
na rozmowę z marszałkiem Żukowem i w dniach 27 i 28 marca tego roku udali się w tym celu
do Pruszkowa pod Warszawą, gdzie wszelki ślad po nich zaginął?
Mołotow: Panie ministrze Eden, nie mam pojęcia o czym pan mówi.
Eden: Panie ministrze Mołotow, polskie podziemie posiadało dwudziestoczterogodzinną
łączność radiotelegraficzną ze swym rządem, który po opuszczeniu najpierw Polski, a później
Francji, znalazł się w Londynie. My, Anglicy, kontrolowaliśmy wszystkie ich szyfry i
depesze, stąd wiem, że kierownictwo podziemia doniosło o tym
87
zaproszeniu rządowi i prosiło o zgodę na spotkanie z marszałkiem ] Żukowem, którą
otrzymało. To są fakty, za które ja osobiście ręczę.
Mołotow zamyślił się. Od wielu tygodni udaje, że nic nie wie o tej sprawie, ale za długo tego
nie można ciągnąć, tym bardziej że aresztowani przez NKWD polscy przywódcy są uwięzieni
na Łubiance i mają wkrótce stanąć przed sądem wojennym w Moskwie. Postanowił rozciąć
ten nabrzmiały wrzód za jednym zamachem.
Mołotow: Aaa, to pan mówi, panie ministrze, o tych polskich zdrajcach, którzy spiskowali na
tyłach naszej armii wyzwalającej ich ojczyznę spod okupacji hitlerowskiej?! Oczywiście, że
zostali aresztowani i siedzą w więzieniu.
Eden: Panie ministrze Mołotow, ci ludzie stanowili legalne władze Polski, sprzymierzonej
zarówno z moim, jak i z pańskim krajem. Trudno ich działalność na polskiej ziemi, w ich
ojczyźnie, uważać za spisek przeciw waszej armii. Co ważniejsze, otrzymali oni od waszych
władz zaproszenie na rozmowę, nawet na piśmie, które czytałem.
Mołotow: Panie ministrze Eden, podstęp, jakiego użyło nasze NKWD, by aresztować tych
spiskowców, nie ma żadnego znaczenia.
W wyniku procesu w Moskwie, jaki się odbył w dniach 18-21 czerwca 1945, aresztowani
przywódcy polskiego podziemia otrzymali wyroki od paru miesięcy do dziesięciu lat. Trzej z
nich, wicepremier Jan Stanisław Jankowski, minister Stanisław Jasiukowicz i komendant
główny podziemnej Armii Krajowej generał Leopold Okulicki, zmarli w więzieniu na
Łubiance w niewyjaśnionych okolicznościach.
Kraje wschodniej Europy reprezentowały w ONZ delegacje rządów komunistycznych,
narzuconych siłą tym krajom przez Sowiety. Nie reprezentowały one natomiast ani woli, ani
opinii ludności tych krajów. Aby to podkreślić jasno wobec całego świata, powstałe w roku
1954 z inicjatywy polskiej emigracji politycznej w Nowym Jorku Zgromadzenie Europejskich
Narodów Ujarzmionych (Assembly of Captive European Nations — ACEN), złożone z
delegacji wyłonionych przez emigracje polityczne Albanii, Bułgarii, Czechosłowacji, Estonii,
Litwy, Łotwy, Polski, Rumunii i Węgier, wprowadziło zwyczaj ogłaszania każdego roku w
dniu rozpoczęcia nowej sesji ONZ oświadczenia, stwierdzającego -że delegacje tych krajów
w ONZ reprezentują jedynie narzucone im przez Sowiety rządy komunistyczne, ale nie mają
żadnego prawa ani moralnego, ani politycznego, do występowania w imieniu ludności tych
krajów, które komunizm kategorycznie odrzucają. Pogląd ten uzyskał dużą
88
popularność i ACEN zostało nazwane przez artykuł wstępny w Mew York Timesie" „Małą
ONZ". Dla podkreślenia tego stanowis-1^ ACEN wynajęło jednopiętrowy dom, położony
dokładnie naprzeciwko gmachu ONZ; umieściło na jego dachu dziewięć masztów z flagami
dziewięciu narodów wschodniej i środkowej Europy, w wielkim zaś oknie wystawowym na
parterze umieszczało oświadczenia ACEN o aktualnych sprawach politycznych. Sprawiło to
duży kłopot przewodnikom po siedzibie ONZ, gdyż prawie wszyscy turyści - a liczbę ich
każdego roku należy obliczać w milionach — zapytywali przewodników o znaczenie gmachu
i konkurencyjnych flag naprzeciwko. Najpierw odmawiali oni wyjaśnień, a gdy to zaostrzało
ciekawość pytających, zaczęli dawać, choć niechętnie, prawdziwe informacje. Była to chyba
jedyna porażka Sowietów w ONZ.
Dramatyczną demonstracją bezsiły ONZ stał się apel komunistycznego premiera
węgierskiego po wybuchu powstania na Węgrzech, Imre Nagy'ego, który 1 listopada 1956,
ogłosiwszy neutralność Węgier i ich wystąpienie z Paktu Warszawskiego, zwrócił się do ONZ
z apelem o wzięcie tego, od dziś neutralnego, kraju pod swoją opiekę. Ten bezskuteczny apel
drogo go kosztował, gdyż został wkrótce — wraz z dowódcą powstania, generałem Pal
Maleterem — aresztowany i zamordowany przez KGB.
Ale Gromyko skończył już część obrzędową przemówienia, odłożył na bok plik odczytanych
kartek i przetarł okulary. Sala ocknęła się z drzemki i każdy nadstawił ucha, by wysłuchać
drugiej części mowy i końcowych wniosków, które mogły zwierać pewną treść i znaczenie.
Gromyko odchrząknął i zaczął:
— W związku z tym, co przedłożyłem Walnemu Zgromadzeniu pod rozwagę, proponuję
podjęcie następujących rezolucji...
W tym miejscu urwał, jakby mu zabrakło głosu. Otworzył po chwili usta, ale nie mógł
wydobyć z nich żadnego dźwięku. Nagle zbladł i zwalił się na podłogę z głuchym łoskotem.
Generalny sekretarz Waldheim, o typowym wyglądzie hitlerowskiego oficera, który przez
omyłkę ubrał się w cywilne ubranie, pierwszy dopadł do leżącego. Za nim wyrosła jak spod
ziemi sowiecka ochrona Gromyki, ukryta gdzieś z boku sali, wreszcie lekarz i sanitariusze z
noszami. Gromykę wyniesiono do pokoju za długim marmurowym stołem prezydialnym, a na
sali zaszumiało od głosów i komentarzy.
Godzinę później w sowieckiej ambasadzie rozpoczęła się nara-
89
da. Przewodniczył z urzędu ambasador. Wśród obecnych było paru i urzędnikw ambasady o
nieokreślonych funkcjach i najwyżsi sowieccy 1 funkcjonariusze ONZ. Roztrząsano
gorączkowo, lecz dość chaotycznie, przebieg wypadku, nie mogąc dojść do żadnych
konketnych wniosków.
Gwar rozmów uciszył ambasador zwracając się do lekarza ambasady:
— Towarzyszu doktorze, co z towarzyszem Gromyką?
— Przyszedł już do siebie — odpowiedział lekarz — ale czuje się bardzo osłabiony i musi
pozostać w łóżku.
— Nu, ładno — odparł ambasador z niecierpliwością w głosie. — Ale co to było? Atak
serca? Paraliż? Czy co innego?
Lekarz rozłożył ręce:
— Moim zdaniem, ani jedno, ani drugie. Cała rzecz z punktu widzenia medycznego jest
zagadką. Ale samolot z naszymi specjalistami z Moskwy jest już w drodze. Jutro zbadają
towarzysza Gromy-kę i wydadzą orzeczenie.
— Dobrze powiedzieliście, towarzyszu, że to zagadka — odezwał się obecny na naradzie
rezydent KGB na Stany Zjednoczone. — A ja dodam od siebie... która mi się bardzo nie
podoba i wymaga całkowitego wyjaśnienia.
Do pokoju narad wszedł szybkim krokiem urzędnik ambasady i zwrócił się do rezydenta
używającego nazwiska Iwanow.
— Telefon do was, towarzyszu.
— A kto dzwoni?
— Mówi po rosyjsku i twierdzi, że towarzysz go zna. Nie chciał wymienić nazwiska.
— To zrozumiałe — mruknął do siebie Iwanow i udał się do sąsiedniego pokoju, gdzie na
bocznym stoliku leżała odłożona słuchawka. Podniósł ją do ucha i powiedział:
— Tu Iwanow. Kto przy telefonie?
— Amerykańskie KGB — odpowiedział nienagannym rosyjskim, z moskiewskim akcentem,
energiczny młody głos. — Słuchajcie uważnie, towarzyszu Iwanow, i zapamiętajcie dobrze
to, co usłyszycie. Przed paru laty wasze NKWD zamordowało Hammer-skjolda, jak wam nie
chciał służyć, później Banderę i innych. Teraz,1 we wrześniu, zamordowaliście metropolitę
Nikodema i Bułgara Georgia Markowa. Dosyć tego!!! Za każde wasze następne morderstwo
zapłaci głową jeden z waszych czołowych przywódców. Dziś urządziliśmy dla was w ONZ
pokaz naszego nowego wynalazku.
90
przedmiotem eksperymentu był wasz towarzysz Gromyko. Nie wszystkie aparaty
fotograficzne skierowane w jego stronę robiły zdjęcia. Z jednego obiektywu wystrzelił nowy
rodzaj niewidzialnych promieni, które tylko musnęły towarzysza Gromykę przez ułamek
sekundy, z wiadomym wam skutkiem. Gdyby zatrzymały się na nim przez sekundę, Gromyko
pożegnałby się z tym światem; to lepsze niż irucizna w szpicu parasola, bo zabija
niewidocznie i bez śladu, nawet na znaczną odległość. Proszczajtie!
Wybór polskiego papieża
Kiedy 16 października 1978 postać kardynała Peryklesa Felici zaczęła się wyłaniać zza
balustrady bazyliki Świętego Piotra, w stutysięcznym tłumie rzymian rozszumiałym po
ukazaniu się nad dachem sali, gdzie się odbywało konklawe, strumienia białego dymu,
zapadła nagła cisza. Panował już zmrok i na postać kardynała skierowały się wszystkie
reflektory. Felici zbliżył się do baterii mikrofonów i oznajmił uroczystym głosem:
— Habemus Papom, Carolum Wojtyła!
Tłum rzymian zamarł, zaskoczony obcym brzmieniem nazwiska, po czym posypały się
gorączkowe pytania: „Kto to?", „Kogo wybrali?". Upłynęło parę minut, nim tysiące rzymian
zaczęło powtarzać: „II Cardinale Polacco!"
Zaskoczenie było zupełne. Prędzej śmierci spodziewaliby się, niż wyboru cudzoziemca, a nie
jak od wieków włoskiego kardynała. Wiadomość o tym fakcie zaczęła zaledwie przenikać do
ich świadomości, gdy na oświetlonym reflektorami balkonie ukazała się postać nowego
papieża, już w mitrze i złocistym ornacie. Tysiące wlepionych w nią oczu ujrzało
niespodziewanie młodą, uśmiechniętą twarz pięćdziesięciosiedmioletniego kardynała, o
jasnej, obcej Włochom cerze i wesołych oczach. Rozległy się nieśmiałe, grzecznościowe
oklaski, ale wnet zamilkły zastąpione napięciem oczekiwania.
Nowy papież odezwał się silnym, młodzieńczym głosem i już pierwsze zdania zaczęły mu
zjednywać sympatię ludu rzymskiego. Mówił, że pochodzi z północnego kraju, dalekiego od
Italii, ale zawsze z nią związanego, że zwraca się do nich przede wszystkim jako biskup
Rzymu do swych owieczek, że prosi ich o zaufanie i modlitwy, których potrzebuje dla
sprostania ciężkim zadaniom, jakie spadły na jego barki. Przemawiał dobrym językiem
włoskim, choć z
92
obcym akcentem. W pewnym miejscu zrobił pauzę i z filuternym Чеснет zwrócił się do
tłumu:
- A jeżeli będę robił błędy w waszym języku, przepraszam, w naszym języku, to będziecie
mnie poprawiali.
Rozległ się śmiech i oklaski. Te słowa papieża przełamały pierwsze lody.
Nazajutrz naród włoski popadł w rozterkę. Postać papieża była nie znana szerszemu ogółowi i
nad przyszłymi jego rządami należało postawić znak zapytania. Natomiast teraźniejszość nie
budziła wątpliwości. Po raz pierwszy od czterystu lat wybrano papieżem cudzoziemca, a nie
Włocha. Uznano to za upokarzającą klęskę narodową, га spadek Włoch w hierarchii
światowej i za rewolucję w Watykanie. Zaczęto szukać winnych wśród włoskich kardynałów.
Znaleziono ich bez większego trudu. Zza opieczętowanych drzwi konklawe przedostała się
już na świat wiadomość, że dwie zwalczające się koterie . włoskich kardynałów nie mogły się
zdobyć na kompromisowego kandydata. Zniecierpliwieni kardynałowie z inicjatywy, o
dziwo, kardynałów niemieckich i austriackich wybrali nieznanego ogółowi Polaka.
Biegunowo inne wrażenie wywołał wybór kardynała Wojtyły w jego ojczyźnie, Polsce.
Spiker rozgłośni krakowskiej przerwał swój program i drżącym od wzruszenia głosem
oznajmił:
— Przerywam program, by powiadomić naszych słuchaczy, że papieżem został wybrany
kardynał krakowski, Karol Wojtyła!
Natychmiast powtórzyły tę wiadomość wszystkie inne polskie rozgłośnie i w całej Polsce
zabłysły nagle światła we wszystkich oknach miast i wsi. Tłumy nieraz półubranych ludzi
wyległy na ulice, wiwatując na cześć nowego papieża i śpiewając na zmianę hymn narodowy
i pieśni religijne. Otwarto podwoje wszystkich świątyń i wszędzie uderzono w kościelne
dzwony. Do ich chóru przyłączyły się syreny fabryczne i okrętowe w portach, puszczone w
ruch przez nocne zmiany lub straże. Cała Polska świętowała na ulicach miast i wsi. We
wszystkich kościołach zaczęto wznosić modły dziękczynne i na intencję nowego papieża.
Nikt tej nocy w Polsce nie zmrużył oka.
Następnego dnia Polska wkroczyła w nową erę. Niespodziewany wybór Polaka na papieża
poczytano powszechnie za znak dany przez Boga, że Polska nie została przez Niego
zapomniana. Uznano ten wybór za sygnał nadejścia lepszych czasów. I cały kraj opanował
nastrój radosnego optymizmu. Już nazajutrz kursował w odpisach wiersz Juliusza
Słowackiego sprzed stu lat, przepowiadający wybór
93
polskiego papieża; a ponieważ papież urodził się w roku 1920, kiedy wojska polskie zdołały
odeprzeć od bram Warszawy najazd bolsze, wieki w osiemnastej, najważniejszej bitwie w
dziejach świata, cn nazwano „cudem nad Wisłą", zatem wybór polskiego papieża och.
rzczono „Drugim Cudem nad Wisłą".
Podobne sceny rozegrały się w ośrodkach polskich na сагущ globie, na czele z drugim po
Warszawie największym polskim mias. tern na świecie, Chicago. Nieznajomi ludzie padali
sobie w objęcia kościoły były wypełnione od rana do wieczora, a bary i restauracje od
wieczora do rana.
Tymczasem Rzym poznawał swojego biskupa, który przybrał imię Jan Paweł II. Jan — na
pamiąt':,; reformatora Jana ХХЩ który po raz pierwszy od wieków otwjrsył zabite deskami
okna Watykanu i wpuścił do środka strumień świeżego powietrza. Paweł — na pamiątkę
Pawła VI, który zerwał z izolacją Watykanu od świata i pierwszy odbył podróż do Nowego
Jorku, gdzie przemawiał na plenarnym Zgromadzeniu ONZ, po czym przed odjazdem
odprawił wieczorne nabożeństwo na wypełnionym do ostatniego miejsca nowojorskim
stadionie. Udał się również Paweł VI z pielgrzymką do Ziemi Świętej, tego nie spełnionego
marzenia wszystkich swoich poprzedników.
Pierwszą innowacją nowego papieża w zakresie ceremoniału watykańskiego było zesłanie na
banicję lektyki, w której wyfraczeni dworzanie watykańscy wynosili papieża z bazyliki, by go
ukazać tłumom wiernych i turystów zgromadzonych na placu przed bazyliką Św. Piotra,
królującego nad ich głowami. Lektykę wprowadzono w średniowieczu chyba po to, by
podkreślić, że papież nie chodzi po ziemi jak zwykli śmiertelnicy, a unosi się w górze, skąd
bliżej do Stwórcy, którego na Ziemi reprezentuje.
Nowy papież, dawny taternik i narciarz, kochający piesze wędrówki krajoznawcze i sport,
postanowił nadal korzystać z własnych zdrowych nóg i gdzie się da chodzić pieszo. Niestety,
zużywał na to zbyt dużo czasu. Dlatego po placu przed bazyliką zaczął wkrótce wolno krążyć
biały jeep papieski z ubranym w biel Janem Pawłem П/ błogosławiącym wiernych,
podającym im rękę z pierścieniem do ucałowania i ściskającym podawane mu przez matki
dzieci, które papież prawdziwie uwielbia.
W ramach uroczystości inauguracyjnych przyjął Ojciec Święty archimandrytę Juwenaliffa,
wysłannika patriarchy Pimena, który odważnie powtórzył papieżowi to, czego zamordowany
przez KGB
94
metropolita Nikodem nie zdołał powiedzieć Janowi Pawłowi I. KGB tak się zachowywało,
jakby o tej wizycie nie chciało wiedzieć.
Drugą innowację wprowadzono już na uroczystości inauguracyjnej, P°d koniec której papież
oddalił się od ołtarza i zbliżył do gęstego tłumu odgrodzonego od niego drewnianymi
barierami. Na ekranie telewizyjnym można było zauważyć konsternację na twarzy prałata -
eksperta od ceremoniału watykańskiego, Virgilio Noe, nie odchodzącego na krok od Ojca
Świętego. Starał się on szeptem odwieść papieża od tego zamiaru. Jan Paweł II, w mitrze,
ornacie i z pastorałem w ręku, zaczął jednak chodzić wzdłuż bariery, błogosławiąc tłum i
podając rękę wiernym. Już wtedy objawiła się główna cecha papieża — jego ludowość. Jak
gdyby chciał zrealizować sparafrazowane słowa prezydenta Lincolna: „Papież z ludu, z ludem
i dla ludu."
Z kolei Ojciec Święty udał się jako Biskup Rzymu z wizytacją do najuboższej parafii
rzymskiej, gdzie jak Rzym Rzymem nigdy nie widziano papieża, a następnie do innych
parafii.
Popularność Jana Pawła II rosła z dnia na dzień. Najpierw każdy mieszkaniec Rzymu, później
Wioch, wreszcie całego świata katolickiego wiedział, że papież jako dziewiętnastoletni
młodzieniec był robotnikiem ciężko pracującym na kawałek chleba; że w polskim
antyhitlerowskim podziemiu zorganizował teatr konspiracyjny w Krakowie i grał w nim, za
co groziły surowe kary; że kocha przyrodę i sport. By mógł zaspokoić tę ostatnią potrzebę,
postanowiono wybudować w Watykanie pływalnię. Gdy poruszono sprawę wysokich jej
kosztów, papież objawił duże poczucie humoru, które go nigdy nie opuszcza, mówiąc: „Nowe
konklawe kosztowałoby drożej".
Z pierwszych oświadczeń Jana Pawła II najbardziej znamienne było stałe podkreślanie jego
polskiego pochodzenia i przywiązania do ojczyzny oraz obszerne, jasne i konkretne
postawienie jako celu polityki watykańskiej poszanowania na całym świecie praw człowieka.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Jimmy Carter, który walkę o prawa człowieka ogłosił jako
jeden z fundamentów swej polityki międzynarodowej, zyskał potężnego sprzymierzeńca w
osobie Jana Pawła II.
W zakresie spraw kościelnych nowy papież wypowiedział się z miejsca za stałym noszeniem
przez księży sutanny, za celibatem, za niewyświęcaniem kobiet na księży i zajął się
przywróceniem rozluźnionej wśród kleru, szczególnie w Holandii i Stanach Zjednoczonych,
dyscypliny. Z kolei przyszły jego oświadczenia przeciw
95
przerywaniu ciąży i inne. Wkrótce uznano papieża za nieprzejednanego konserwatystę w tych
sprawach. Ale Jan Paweł II po prostu wierzy w pewne proste prawdy i kanony, które starano
się obalić pod hasłem fałszywego liberalizmu i modernizacji religii i Kościoła.
W pierwszą pasterską podróż udał się Ojciec Święty do katolickiego, ale o antyklerykalnych
rządach, Meksyku. Kiedy na Santa Domingo, a następnie w Meksyku zszedł po schodach
samolotowych na ziemię 1 uklęknąwszy ucałował ją, gest ten zrobił ogromne wrażenie. W tej
podróży i w następnych został oceniony pozytywnie i jako powitanie papieskie, i jako hołd
złożony krajowi, który wizytuje.
Zrozumiała to jednak opacznie pewna starsza Amerykanka, która widząc w telewizji papieża
całującego po wylądowaniu ziemię mruknęła do otaczającej ją rodziny: „Ja go doskonale
rozumiem. Ja też nienawidzę latania."
Podróż do Meksyku była pierwszą z serii triumfalnych pielgrzymek Jana Pawła II. Na trasie,
którą przejeżdżał jego specjalny samochód, zgromadziły się setki tysięcy Indian, nieraz pieszo
wędrujących ścieżkami górskimi przez wiele dni, by zobaczyć Ojca Świętego. Nieśli święte
obrazy i krzyże zdjęte ze ścian ich lepianek i unosili je w górę na trasie procesji papieża, by je
pobłogosławił, wierząc, że nada im to wartość relikwii. Papież kreślił bez przerwy znak
krzyża nad głowami tłumów, a gdy mu podawano nieletnie dzieci, całował je i błogosławił
demonstrując światu, który te sceny oglądał w telewizji, że nie ma dla niego różnicy ras. A
gdy jeszcze włożył na głowę meksykańskie sombrero, zdobył sobie na zawsze serca
Meksyku. W tym kraju narodziło się powiedzenie starych i chorych: „Papież mnie
pobłogosławił, mogę więc spokojnie umrzeć".
Z pierwszych miesięcy rządów Jana Pawła II i jego podróży do Meksyku wyłoniła się
charyzmatyczna postać młodego jak na papieża, pełnego uroku człowieka, obdarzonego
niezwykłym magnetyzmem, świadomego swej mesjanicznej misji i obdarzonego niezwykłą
energią i wytrzymałością. Potrafił wygłaszać kilkanaście kazań, przemówień i modlitw
dziennie, doprowadzając swe otoczenie do stanu krańcowego wyczerpania. Towarzyszące mu
setki dziennikarzy i zespołów telewizyjnych, a wśród nich reporter papieża Tadeusz
Nowakowski, padały na twarz ze zmęczenia, podczas gdy papieżowi wystarczyło sił, energii i
czasu na wszystko.
Następna podróż zaprowadziła Ojca Świętego do ukochanej Polski i Krakowa, za którymi nie
ukrywał swej tęsknoty. Zasięg jej jednak przekroczył polskie granice. Na Litwie ze
wzruszeniem oglą-
96
dano jej przebieg tam, gdzie dociera polska telewizja, koncentrująca sję zresztą, zgodnie z
komunistyczną urzędowaą instrukcją, na osobie papieża, ale unikająca za wszelką cenę
ukazywania milionowych tłumów świadczących o jego popularności.
Kiedy 2 czerwca 1979 wylądował na lotnisku Okęcie w Warsza- i wie,
trzydziestosześciomilionowy naród polski ogarnął szał uniesienia patriotycznego i religijnego
oraz dumy narodowej. Już wybór papieża obudził naród ten z letargu, w jaki się pogrążył od
chwili na-rucenia mu przez Sowiety w roku 1945 ustroju i rządów komunistycznych. Letarg
ten przerwały krwawo tłumione wybuchy w latach 1956,1968,1970 i 1976. Ale po nich naród
zapadł w letarg na nowo. Przez osiem dni pobytu papieża w ojczyźnie Polska znów ożyła i
ponownie stała się Polską, a nie satelitą Moskwy.
Polskie władze komunistyczne zachowały się z godną uznania dyskrecją. Poza oficjalną
wizytą złożoną przez papieża po przybyciu do Warszawy pierwszemu sekretarzowi
Edwardowi Gierkowi i po oficjalnym pożegnaniu przez króla oportunistów polskich,
dawnego członka antykomunistycznej Polskiej Partii Socjalistycznej, przewodniczącego Rady
Państwa, Henryka Jabłońskiego, papieża pozostawiono sam na sam z narodem, który
gromadził się masowo na trasie jego podróży w nieznanych w historii Polski milionowych
tłumach, pełen entuzjazmu i uniesienia religijnego.
Do historii przeszła msza na związanym z dziejami Polski głównym placu Warszawy, który
zależnie od okresu nosił nazwę Saskiego, Piłsudskiego lub, jak obecnie Zwycięstwa.
Olbrzymi krzyż, pod którego ramionami papież w otoczeniu kardynałów i wszystkich
biskupów polskich odprawił mszę świętą dla trzystu tysięcy warszawiaków, stał się
symbolem Polski semper fidełis. W czasie kazania, gdy z ust jego padło stwierdzenie: „Nie
będzie wolnej Europy bez wolnej Polskj", powietrzem wstrząsnął huragan oklasków.
W czasie pobytu papieża w Warszawie odbyła się także demonstracja młodzieży, która z
lasem drewnianych krzyżyków w rękach obiegła kościół św. Anny, manifestując na cześć
papieża.
Niezapomnianym stał się widok milionowego tłumu zgromadzonego na olbrzymiej
przestrzeni u podnóża murów obronnych otaczających dawną średniowieczną fortecę i
zarazem klasztor na Jasnej Górze w Częstochowie, gdzie papież odprawił mszę pod gołym
niebem przed kopią cudownego obrazu Matki Boskiej. Oryginał jego, otoczony tysiącami
złotych wotów zawieszonych na ścianach, kryje za grubą, ogniotrwałą, złocistą zasłoną
kaplica we wnętrzu
97
klasztoru. Papież żywi do niego szczególne nabożeństwo. Przeszło milion pątników przybyło
na ten dzień z całej Polski; biwakowali wokoło góry klasztornej, na każdym wolnym skrawku
ziemi.
• Papież odbył również pielgrzymkę do hitlerowskiego obozu zagłady w Oświęcimiu. Ukląkł
tam i modlił się przed pomnikami, zarówno Żydów zamordowanych w tym obozie jak i
jeńców sowieckich, co zauważyła cała prasa światowa, nie wyłączając komunistycznej.
Spotkanie z pięknym, rosłym plemieniem góralskim w Nowym Targu mogło zachwycić oko
najbardziej wymagającego malarza. Papież w bieli, a obok niego tłumy Górali w
najpiękniejszych w Polsce, a może i na całym świecie, strojach regionalnych, w których
dominuje również biel.
Finałem pobytu papieża w Polsce byta msza odprawiona na błoniach krakowskich dla
przeszło trzymilionowej masy wiernych, która się zgromadziła we wzorowym porządku,
ślepo słuchając straży porządkowej w furażerkach na głowach i opaskach na rękawach, o
kolorach papieskich, wspomaganej lojalnie przez komunistyczną milicję obywatelską.
Przybyło na mszę, przekroczywszy nielegalnie nocą granicę, wielu Słowaków i Czechów z
pobliskiej Czechosłowacji, a nawet Węgrów znad dalekiego Dunaju. Śpiewał po mistrzowsku
chór gregoriański. Do atmosfery religijnego i patriotycznego uniesienia zaczęła się jednakże
wkradać nuta żalu i smutku, że to już koniec wizyty, że papież już odjeżdża i nie wiadomo,
czy i kiedy do Polski wróci.
Po pożegnaniu go na lotnisku krakowskim przez Jabłońskiego papież przechodząc koło
szeregu wyprostowanych jak struna milicjantów komunistycznych podał jednemu z nich rękę.
Milicjant wyłamał się z szeregu, ukląkł i ucałował pierścień papieski. Gest ten może najlepiej
symbolizował zjednoczenie narodowe wywołane wizytą papieża, mimo że milicjant z
pewnością zapłacił za to aresztem i zwolnieniem ze służby.
Ocena tej wizyty była powszechnie jednakowa.
„Co rządy komunistyczne osiągnęły w Polsce w ciągu trzydziestu czterech lat, papież
przekreślił w ciągu ośmiu dni."
W ramach tej jego zbiorowej pielgrzymki leżało odwiedzenie ultrakatolickiej Irlandii i
protestanckich Stanów Zjednoczonych. Na jego powitanie i mszę zgromadziła się w parku w
Dublinie połowa ludności Irlandii. W czasie podróży po tym kraju stare kobiety całowały
ślady jego stóp. Na spotkaniu z kilkudziesięciu tysiącami
98
^odzieży zdobył sobie jej serca rozwarciem ramion- i okrzykiem: Młodzieży irlandzka, ja cię
kocham!" W Irlandii objawiła się nowa cecha Jana Pawła II. Przyciągał jak magnes młodzież,
która wyrażała zwykle swe ciepłe dla niego uczucia piekielnym, przebijającym bębenki
wrzaskiem i hałasem.
Podróż po Stanach Zjednoczonych, rozpoczęta w Nowym Jorku, gdzie go przywitał burmistrz
Koch, którego rodzice przybyli do Ameryki z Polski, słowami: „/ am Polish!" - była jednym
wielkim pochodem triumfalnym. Zdobywał sobie serca prostotą, bezpośredniością i
szczerością. Bo gdy powitał społeczność żydowską w Nowym Jorku hebrajskim „szalom", to
tak myślał i czuł. I ta społeczność również tak odczuła to pozdrowienie. Kiedy w Harlemie
całował dzieci murzyńskie tak jak indiańskie w Meksyku, to chciał podkreślić, że religia
katolicka nie rozróżnia koloru skóry. Odpłaciły mu się w czasie tej i późniejszych podróży po
Afryce, śpiewając po polsku „Góralu, czy ci nie żal" lub „Sto lat, sto lat!" Ten tryumfalny
pochód prowadził przez Filadelfię, Boston i polskie Chicago do Waszyngtonu. Dla
podkreślenia zasady, że „papież z ludu, z ludem i dla ludu", zboczył Jan Paweł II z tej trasy,
by odwiedzić małą parafię katolicką w sercu Ameryki, odprawić tam mszę i zetknąć się z
ludnością.
W Chicago, stolicy wielomilionowej Polonii amerykańskiej, poczuł się u siebie, otoczony
uwielbieniem milionowych tłumów, podwójnie obecnie dumnych z polskiego pochodzenia.
Głównym wydarzeniem w stolicy Stanów Zjednoczonych nie była msza dla trzystu tysięcy
wiernych, odprawiona na wielkiej, porosłej murawą przestrzeni pomiędzy Kapitolem a
pomnikiem prezydenta Lincolna, lecz spotkanie z prezydentem Jimmy Carterem i jego
rodziną oraz z Kongresem Stanów Zjednoczonych w Białym Domu 6 października 1979, na
które prezydent Carter zaprosił ponad tysiąc gości z całej Ameryki, w tym zamieszkałych w
Waszyngtonie Stefana i Zofię Korbońskich.
Już na długo przed wyznaczoną godziną zaczęli się zbierać przed bramą Białego Domu
zaproszeni goście. Twarze w dużej mierze znane z fotografii w prasie. Znawcy zwyczajów
Białego Domu wiedzieli, że zaproszenie każdego z gości zostanie skrupulatnie sprawdzone
przez elegancko ubranych lub umundurowanych funkcjonariuszy Białego Domu z listą gości
w ręku. Dziwili się więc, że brama jest wciąż zamknięta, a godzina spotkania nieuchronnie się
zbliża. Toteż szum poszedł po tłumie, gdy nagle się ukazało kilku
99
funkcjonariuszy Białego Domu, którzy otworzyli bramę na oścież i wpuścili bez żadnej w
ogóle kontroli czekający tłum, który się rzucił do zajmowania ustawionych rzędami na
murawie krzeseł.
Spotkanie papieża z członkami Kongresu Stanów Zjednoczę-nych wewnątrz Białego Domu
przedłużało się, ale ponieważ pogoda była piękna, słońce świeciło jasno, a znad Potomaku
wiała orzeźwiająca bryza, wszyscy wśród gwaru rozmów czekali cierpliwie, podczas gdy
waszyngtońska orkiestra symfoniczna pod dyrekcją znanego sowieckiego dyrygenta
Rostropowicza, który wybrał wolność, produ-kowała swój klasyczny repertuar.
Wreszcie na balkonie ukazał się prezydent Carter z żoną Rosa-lyn i Janem Pawłem II.
Zagrzmiały gromkie oklaski i owacje, które trwały przez kilka minut; rozległ się również
dwuwiersz: „Pope John Paul Two! We love you!", którym rozbrzmiewała już cała Ameryka.
Prezydent powitał papieża po polsku: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!", po czym
wygłosił ciepłe przemówienie powitalne. Papież odpowiedział w tym samym tonie; obaj
zeszli z balkonu i zmieszali się z tłumem, który ich otoczył zwartą masą i pozwolił tylko na
bardzo wolne posuwanie się naprzód. Każdy chciał powitać papieża i zamienić z nim kilka
słów. Korbońscy znaleźli się na trasie papieża, toteż Korboński zwrócił się do Jego
Świątobliwości po polsku, przypominając mu spotkanie w roku 1976 obojga, z ówczesnym
kardynałem Wojtyłą, również w Waszyngtonie. Papież zareagował żywo i z wymienionych w
rozmowie paru zdań wynikało, że wie, z jaką to polską parą spotkał się nieoczekiwanie w
ogrodzie Białego Domu. Tej rozmowie w nie znanym języku przysłuchiwał się prezydent
Carter i otaczający gęsty tłum.
Korboński postanowił skorzystać z okazji i zwrócił się do prezydenta Cartera, gdy ten
wyciągnął do niego rękę na powitanie:
— Niech pan pozwoli, panie prezydencie, że skorzystam z tej bytności w Białym Domu, by
złożyć panu podziękowanie za pana politykę praw człowieka. Znalazł pan dla niej potężnego
sprzymierzeńca w osobie Jego Świątobliwości.
Papież przytaknął bardzo żywo, prezydent zaś nagrodził Kor-bońskiego znanym na całym
świecie szerokim uśmiechem. Chwilę tę uwiecznił fotograf Białego Domu.
Gdy papież i prezydent posunęli się dalej, tłum zarzucił Korboń-skich pytaniami: „W jakim
języku rozmawialiście?", „Co wam papież powiedział?"
100
Kiedy wyjaśniali na prawo i lewo, że rozmowa toczyła się w języku ojczystym papieża, który
ich sobie przypomniał, nastąpiło typowo amerykańskie ściskanie dłoni, klepanie po plecach i
gratulacje: „Zazdrościmy wam tego wielkiego człowieka", „It is good nowa-day to be
Polish!"
Kolacja w McLean
W zamożnej willi na przedmieściu Waszyngtonu zasiadło do kolacji 29 stycznia 1979 roku
wokół dużego stołu dziwne grono. Uważnemu obserwatorowi rzuciłoby się w oczy, że
biesiadnicy dzielą się niemal po połowie na dwie różne rasy — białą i żółtą. Poza tym, że
wokół stołu znalazło się więcej osób niż nakryć, przy czym kilka z nich trzymało w rękach
nie noże i widelce, a notatniki i pióra. Jak gdyby dla podkreślenia niezwykłości tej kolacji, do
stołu usługiwały dzieci gospodarzy, a nie służba.
Gdyby się jakiemuś z wszędobylskich amerykańskich reporterów udało ukryć za kotarami
okien w umeblowanej gustownie jadalni, rozpoznałby natychmiast większość obecnych, gdyż
twarze ich ukazywały się nieomal codziennie w prasie całego świata. Przede wszystkim
rzucała się w oczy najbardziej ruchliwa wśród obecnych postać gospodarza, profesora
Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy prezydenta Jimmy Cartera do spraw bezpieczeństwa
państwa. Przystojny blondyn, o regularnych, dość ostrych rysach twarzy, mających w sobie
coś z Mefista, uchodził pod względem faktycznie posiadanej władzy za drugą osobę w
państwie po prezydencie Carterze. Formalnie wyprzedzali go wiceprezydent Walter Mondaie
i sekretarz stanu Cyrus Vance; faktycznie - on Mondaie a i Vance a. Brzeziński, syn byłego
polskiego dyplomaty, po drugiej wojnie światowej emigranta politycznego, podkreślał zawsze
swoje polskie pochodzenie i nie ulegał namowom, by zamerykanizować swoje trudne dla
Anglosasów do wymówienia nazwisko. Konsekwencją tego był okólnik prezydenta Cartera,
nakazujący sztabowi Białego Domu i w rezultacie całej administracyjnej machinie
państwowej nauczenie się prawidłowego wymawiania i pisowni nazwiska doradcy
prezydenta, który był pierwszym człowiekiem widującym prezydenta Cartera codziennie
wcześnie rano, nawet jeszcze w jego sypialni.
102
Brzeziński, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Columbia, był przy tym znanym
ekspertem od spraw sowieckich, którym poświęcił kilka swoich książek.
Z galerii osobistości amerykańskich zaproszonych na kolację wysuwał się na czoło sekretarz
stanu Cyrus Vance, cieszący się opinią człowieka kompromisu, o przeszłości raczej liberalnej,
postać dość bezbarwna. Pogrążył się później całkowicie w oczach opinii publicznej, gdy po
nieudanej próbie uwolnienia amerykańskich zakładników trzymanych w ambasadzie
amerykańskiej w Teheranie przez fanatyków Chomeiniego, oświadczył publicznie, że nawet
gdyby się ta próba udała, zawsze by ją potępiał. Sekretarzowi stanu Vance'owi towarzyszył
podsekretarz do spraw azjatyckich, Richard Holbrook.
Najwybitniejszą postacią przy stole rasy żółtej był niewątpliwie wicepremier rządu Chin
komunistycznych, Deng Hsiao-ping, który przybył na kolację w towarzystwie kilku
współpracowników. Niski, mocno zbudowany, o dużej głowie i wysokim czole, około
siedemdziesiątki, obdarzony przez naturę młodzieńczym uśmiechem i twarzą chłopca, znalazł
się w domu Brzezińskiego z nader ważnych powodów politycznych. W czasie wizyty
Brzezińskiego w Pekinie Deng zasygnalizował, że interesuje się Brzezińskim i szuka z nim
pewnego osobistego zbliżenia. Brzeziński zareagował zaproszeniem do siebie na kolację i w
ten sposób doszło do sensacyjnego wieczornego spotkania, odbiegającego od norm protokołu
dyplomatycznego przed tym jeszcze, nim wybitny gość spotkał się z prezydentem Carterem.
Za spotkaniem tym kryły się zasadnicze zmiany w chińskiej polityce zagranicznej.
Rozpoczęły się one wkrótce po minięciu okresu rewolucyjnego, w czasie którego Chiny
przeszły przez klasyczną chorobę wszystkich systemów komunistycznych, zwaną „kultem
jednostki". Rosyjska jej odmiana uzyskała miano stalinizmu, a chińska maoizmu. Moloch ten
pożarł w jednym i drugim kraju dziesiątki milionów istnień ludzkich, ale gdy choroba minęła,
rozpoczęło się szukanie innych, bezkrwawych dróg do postępu i rozwoju.
Przed Chinami stanęło zagadnienie ich bezpieczeństwa i znalezienie odpowiedzi na pytanie,
kto temu bezpieczeństwu zagraża: Sowiety czy Stany Zjednoczone. Odpowiedź tę ułatawia
fakt, że Chiny posiadają około siedmiu tysięcy kilometrów wspólnej granicy z Sowietami i
nie załatwione spory terytorialne, które doprowadzały już do walk granicznych i przelewu
krwi. Natomiast ze Stanami
103
Zjednoczonymi nie tylko że nie mają wspólnej granicy, ale dzieli je od wschodu i zachodu
odległość czternastu tysięcy kilometrów lądów i oceanów. Przy szukaniu tej odpowiedzi
wzięły Chiny także pod uwagę imperializm sowiecki, który rozciągnął swe macki w Azji
ogarniając Koreę Północną, Wietnam i Kambodżę, podczas gdy Stany Zjednoczone nie tylko
że nie poczyniły w tej części świata jakichkolwiek nabytków terytorialnych, ale nawet
wycofały się z Wietnamu Południowego. Co najważniejsze, po okresie wściekłej,
zaszczepionej przez Sowiety, nienawiści do Stanów Zjednoczonych doszło w Chinach do
otrzeźwienia i zrozumienia, że konstytucja Stanów Zjednczonych nie jest świstkiem papieru,
lecz fundamentem, na którym naprawdę opiera się ustrój tego kraju i jego polityka, i że ta
konstytucja w praktyce uniemożliwia wszczęcie przez Stany Zjednoczone wojny zaczepnej i
dopuszcza tylko wojnę obronną, jeżeli Stany Zjednoczone zostaną zaatakowane.
Narastający konflikt sowiecko-amerykański zrodził jeszcze dodatkowo praktyczne pytanie:
czy pójść z Sowietami przeciw Ameryce, czy z Ameryką przeciw Sowietom, czy też pozostać
neutralnym i czekać, co z tego amerykańsko-sowieckiego konfliktu wyniknie.
Jeszcze za życia Мао zaczęła przeważać opinia, że bezpieczeństwu Chin zagrażają tylko
Sowiety i że w Stanach Zje^reźonych h^zy~śzukać"sp7zymTerzeńca. Jul wówczas
kiełkowała teoria, że Sowiety to Rosja, która znalazła się w,Azji drogą podboju, rozpoczętego
pod koniec XVI wieku przez kozackiego atamana Jermaka, i że w interesie Chin i wszystkich
narodów azjatyckich leży wyparcie jej z powrotem za Ural i ożywienie hasła „Azja dla
Azjatów".
Pierwsze kroki podjął bardzo subtelnie poprzednik Denga, Czu En-lai. Zaproszono
amerykańską drużynę pingpongową na mecz z Chińczykami. Stosunki między tymi krajami
weszły wówczas w okres nazwany przez świat „polityką pingpongową". Z kolei za rządów
prezydenta Richarda Nixona miała miejsce tajna wizyta w Chinach sekretarza stanu
Kissingera, która była przygotowaniem do oficjalnej wizyty prezydenta Nixona. Wreszcie, po
objęciu władzy przez prezydenta Cartera, został wysłany do Chin Brzeziński. W miejsce
zimnych, sztywnych kontaktów utrzymywanych przez ambasadorów amerykańskiego i
chińskiego w Warszawie nastąpiło teraz zbliżenie. Sprawa Formozy hamowała tego rodzaju
stosunki, ale nie przerwała ich. Widocznie jednak Chiny zrozumiały, że przyczółek
amerykański, jakim w gruncie rzeczy jest Formoza, potrzebny jest Stanom Zjednoczonym nie
tylko dla równoważenia rosnącej potęgi
104
morskiej Sowietów na Pacyfiku, ale w razie konfliktu Chin z Sowietami może oddać Chinom
nieocenione usługi, broniąc ich wybrzeży i służąc jako amerykańska baza zaopatrzenia dla
Chin.
Inicjatywa chińska poprawienia stosunków doznała w Waszyngtonie bardzo ciepłego
przyjęcia. Przed chińską rewolucją stosunki między obu krajami były zawsze ciepłe i
przyjazne. Po rewolucji udział wojsk chińskich w wojnie koreańskiej bardzo je osłabił. Ale
wojna już się skończyła, należało więc je naprawić. Mnożące się zatargi chińsko-sowieckie
osłabiały ekspansję sowiecką w innych częściach świata i groźbę ich w Europie, co znów
leżało w interesie Stanów Zjednoczonych, uwikłanych od chwili zakończenia drugiej wojny
światowej w zażartą walkę polityczną z Sowietami. Właściwie stosunki amerykańsko-
sowieckie, niezależnie od nadawanych im nazw: „zimnej wojny", „budowania mostów" czy
też „dćtente", stały zawsze na pograniczu wojny. Najlepiej je scharakteryzował sam Breżniew
mówiąc, że jest to bezlitosna walka dochodząca do granic wojny.. Z tego względu zarówno w
Białym Domu jak w Departamencie Stanu i w Kongresie Stanów Zjednoczonych zrodziła się
koncepcja polityki zbliżenia do Chin. W czasie jej bólów porodowych zastanawiano się także
nad pytaniem, czy należy brać pod uwagę możliwość w przyszłości sojuszu sowiecko-
chińskiego, skierowanego przeciw Stanom Zjednoczonym, i znaleziono na nie odpowiedź
negatywną. Przeważyła opinia, że sprzeczność interesów narodowych Chin i Rosji,
szczególnie terytorialnych, jest zbyt zasadnicza i zbyt ważka, by mogło nastąpić ich całkowite
wyrównanie, co stanowi kardynalny warunek każdego sojuszu.
Prywatna kolacja u Brzezińskiego przed oficjalnym przyjęciem w Białym Domu, zaraz po
przyjeździe Denga do Waszyngtonu, mogła być jeszcze zaliczona do „polityki
pingpongowej". Deng pragnął w prywatnej rozmowie, przede wszystkim z doradcą
prezydenta do spraw bezpieczeństwa państwa, wysondować sytuację i utorować sobie drogę
do rozmowy z prezydentem Carterem. Denga interesował Brzeziński, przy czym pewną rolę
odgrywało tu jego polskie pochodzenie. Wprawdzie opuścił on Polskę jako dziewięcioletni
chłopiec, niemniej Dengowi znane było popularne powiedzonko sowieckie: „Raz Polak,
wsiegda Polak" (Raz Polak, zawsze Polak). Poza tym Brzeziński był znanym sowietologiem i
Deng, który się uważał również za specjalistę od Sowietów, spodziewał się interesującej
rozmowy.
Długiej kolacji towarzyszyło lekkie przekomarzanie się i dowcip-
105
kowanie oraz dość luźne rozmowy z unikaniem polityki. Jej uczestnicy z notesami i piórami
w ręce ujawnili się jako tłumacze i stenografowie, którzy z miejsca pogrążyli się w pracy.
Wszyscy doskonale wyczuwali, że Dengowi należy pozostawić inicjatywę przejścia do
tematów politycznych, i honorowy gość z Chin nie sprawił zawodu. Gdy na stole pozostały
tylko popielniczki, filiżanki z kawą i drinki, zachęcony spojrzeniem gospodarza, Deng zaczął
mówić i skończył dopiero po kilku godzinach, z czego połowę czasu zajęło tłumaczenie z
chińskiego na angielski.
Słuchaczy zdumiała szczerość Denga. Od początku do końca atakował Sowiety jako ostatnie
na ziemi państwo kolonialne, uprawiające brutalną politykę zaborczą i wrogą wobec Chin,
które czują się zagrożone przez sowieckie dążenia do hegemonii w całej Azji. Ostrzegał Stany
Zjednoczone, aby nie ufały jakimkolwiek pokojowym zapewnieniom Sowietów, które się
bardzo intensywnie szykują do wojny. Rozpoczną ją generalnym atakiem atomowych broni
strategicznych na Stany Zjednoczone. Przypomniał podstawową zasadę polityki sowieckiej, a
mianowicie, że ilekroć Sowiety podwajają swe zbrojenia, tylekroć podwajają jednocześnie
propagandę za rozbrojeniem, mając oczywiście na celu tylko jednostronne rozbrojenie
Ameryki i NATO. Wyliczył pracowicie wszystkie elementy wspólnoty interesów chińsko-
amerykańskich i zakończył propozycją sojuszu obronnego Stanów Zjednoczonych i Chin,
które potrzebują amerykańskiej pomocy - przede wszystkim w zakresie nowoczesnego
uzbrojenia, jakiego brak Chinom. Ponadto odkrył, że Chiny pragną się zmodernizować pod
każdym względem w ciągu jednego pokolenia, podobnie jak cesarz japoński Mutsuhito
zmodernizował Japonię w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w ciągu okresu swego
panowania.
Odpowiedział mu w imieniu amerykańskich uczestników histo- • rycznej kolacji gospodarz,
Brzeziński. Reszta dodała tylko potwierdzające uwagi, z wyjątkiem sekretarza stanu
Vanc'ea, który ostentacyjnie milczał.
- Panie premierze, ja i moi przyjaciele słuchaliśmy pana z największym zainteresowaniem.
Zdajemy sobie sprawę z wagi każdego słowa, jakie pan wypowiedział. Również jesteśmy
świadomi tego, że jest pan upoważniony przez najwyższe władze Chin do przemawiania w
ich imieniu i przedstawienia ich poglądów i propozycji. My natomiast takiego upoważnienia
od prezydenta Cartera nie posiadamy. Wszystko, co powiemy, ma charakter prywatny, poufny
i nieobo-
106
wiązujący. Jedynie aprobata prezydenta, z którym się pan jutro spotka, może nadać temu
odmienny charakter.
Przerwał i spojrzał na Denga, który po wysłuchaniu tłumaczenia kiwnął głową ze
zrozumieniem i dodał:
— To się samo przez się rozumie.
Brzeziński podjął przemówienie i w miarę jak je kontynuował, na twarzy Denga,
wspomaganego przez dwóch tłumaczy, ukazał się szeroki uśmiech zadowolenia, który go nie
opuścił do końca spotkania. Natomiast twarz Vance'a zdradzała raczej niezadowolenie. Po
serdecznym i wylewnym pożegnaniu rozjechano się późną nocą w dobrym nastroju.
Nazajutrz spotkanie z prezydentem Carterem, poprzedzone odpowiednim ceremoniałem,
wypadło dla Denga dobrze, aczkolwiek nie wszystkie jego postulaty zostały uwzględnione.
Prezydent, człowiek bardzo ciepły, uśmiechnięty i budzący zaufanie, podsumował wynik
parogodzinnej rozmowy w kilku punktach.
— Zawarcie sojuszu chińsko-amerykańskiego byłoby przedwczesne. Ani amerykańska
opinia publiczna, ani stosunki chińsko-amerykańskie jeszcze do tego nie dojrzały. Poza tym
taki sojusz mógłby sprowokować Sowiety do uderzenia na Chiny, zanim się zdążą uzbroić. W
razie ataku Sowietów na Chiny, a nawet grożenia nim, Stany Zjednoczone przyjdą Chinom z
każdego rodzaju wojskową рощоса, z wyjątkiem wysłania na front chińsko-sowiecki swoich
wojsk. W razie ataku Chin na Sowiety nie mogą one liczyć na żadną pomoc. Co do
modernizacji, to Chiny otrzymają od Stanów Zjednoczonych wszelkie środki i pomoce
służące do tego celu, w każdej dziedzinie i maksymalnym zakresie.
O tych rozmowach ukazał się 1 lutego 1979 wspólny komunikat rządów amerykańskiego i
chińskiego, który stwierdzał, że oba kraje mają w wielu dziedzinach wspólne interesy, a nadto
na wiele spraw identyczne poglądy. Oba kraje będą przeciwstawiały się jakimkolwiek
próbom zapanowania jednych państw nad drugimi (czyli tzw. sowieckiej hegemonii) i będą
wzmacniały przyjazne stosunki i współpracę. W rezultacie podpisano kilka umów, a
mianowicie: o współpracy naukowej, kulturalnej, w zakresie technologii, oświaty, rolnictwa,
przestrzeni kosmicznej, energii, fizyki i utworzenia konsulatów. Poza tym zostało
zapowiedziane zawarcie umów handlowych w zakresie awiacji i shippingu. Wreszcie Deng
zaprosił do Chin prezydenta Cartera, prezydent Carter zaś zaprosił do Stanów Zjednoczonych
premiera Hua Kuo-fenga, co Deng natychmiast przyjął.
107
To wkroczenie na drogę normalizacji stosunków zrobiło na Sowietach ogromne wrażenie, ale
nie zostało uznane przez nie za to, czym w,istocie było. Wrodzona nieufność podyktowała
Sowietom przekonanie, że obok ogłoszonego oficjalnie 1 lutego 1979 porozumienia zawarto
jeszcze tajny układ o wojskowej współpracy i przymierzu obu mocarstw. Sowiety wpadły w
popłoch, którego rezultatem był szereg błędów politycznych o nieobliczalnych dla nich
konsekwencjach.
Nad rzeką Moskwą
Breżniew i minister obrony Dymitr Ustinow schodzili ostrożnie ze schodów werandy
podmoskiewskiej daczy, skąd roztaczał się zalany majowym słońcem, uroczy widok na rzekę
Moskwę, płynącą spokojnie wśród łąk zamkniętych na horyzoncie lasem. Krajobraz był tak
pogodny jak muzyka Czajkowskiego, ale obaj dygnitarze nie poświęcali mu najmniejszej
uwagi, zajęci procesem schodzenia z drewnianych schodów. Ustinow, w cywilnym ubraniu, o
rysach twarzy jak wykutych z kamienia, ujął mocno pod rękę Breżniewa, któremu nogi już
nie dopisywały, i wolno sprowadzał go na trawnik otaczający daczę. Pokonawszy schody,
wolnym krokiem zmierzali do altany ustawionej dość blisko rzeki i małej przystani z paroma
łódkami i motorówką.
Gdy doszli, Breżniew zwrócił się do Ustinowa i położył palec na ustach. Ustinow skinął
głową i milczał. Breżniew wyjął z kieszeni jakiś aparacik przypominający mały
radioodbiornik, wyciągnął krótką antenę, obszedł altanę dookoła, a później, pokonawszy z
widocznym wysiłkiem trzy schody, obszedł altanę również od środka. Dopiero teraz zwrócił
się do Ustinowa, zapraszając ruchem ręki do zajęcia miejsca przy stole obstawionym
trzcinowymi fotelami, na którym jak zwykle stały butelki z kaukaską wodą mineralną i leżały
paczki papierosów; milczenie przerwał Ustinow:
— Widzę, towarzyszu pierwszy sekretarzu, że zachowujecie wszelkie środki ostrożności.
Breżniew rozłożył ręce:
— Nauczył mnie tego przykład Chruszczowa, który za późno się zorientował, że jest
podsłuchiwany i filmowany. Dzięki temu Sierow miał całą szafkę nagrań z jego rozmów, a co
lepsze - filmy nagiego Chruszczowa w łóżku z nagą Furcewą. To musiał był wspaniały
widok! - i obaj się zaśmiali.
109
Breżniew nagle spoważniał.
— A teraz, towarzyszu Ustinow, do rzeczy. Zaprosiłem was dzisiaj na prywatną rozmowę w
sprawie niezmiernej wagi. Za godzi-
• nę przyłączy się do nas marszałek Nikołaj Ogarkow. Ale najpierw muszę zastrzec sobie
absolutną tajemnicę nawet przed Politbiurern, do którego należycie. Jak zajdzie potrzeba
zasięgnięcia jego opinii czy decyzji, sam to załatwię. Po drugie, apeluję do was o zupełną
szczerość. Zapomnijcie, że jestem pierwszym sekretarzem. Mówmy jak dwaj starzy, znający
się od wielu lat towarzysze partyjni. Zgoda? Ustinow, słuchający z niezwykłą uwagą każdego
słowa, odpowiedział:
— Zgoda. Na moją dyskrecję i szczerość możecie liczyć. Zresztą nie pierwszy raz
prowadzimy takie rozmowy.
— Oczywiście. Ale przed przybyciem Ogarkowa pragnę poruszyć parę spraw dotyczących
specjalnie was. Powiedzcie mi najpierw, jak się czujecie na obecnym stanowisku ministra
obrony. Czy jesteście z tego zadowoleni?
Breżniew dotknął czułego miejsca, gdyż spokojny, opanowany Ustinow nagle się ożywił.
— Dobrze, że o to pytacie, Leonidzie Iljiczu. Macie za dużo ważnych spraw na głowie, by ją
zaprzątać moimi, ale skoro pytacie, odpowiem bardzo chętnie.
— Mówcie śmiało, może będę mógł w czymś dopomóc. Ustinow przyjrzał się uważnie
Breżniewowi. Miał obrzmiałą,
chorą twarz, ale oczy zdradzały energię i żywe zainteresowanie rozmową. Ustinow
postanowił nic nie ukrywać.
— Moja sytuacja w armii jest bardzo ciężka. Jak dobrze pamiętacie, po usunięciu tego chama
z Ukrainy, Chruszczowa, w czym wojsko pomogło, zaczęło ono robić aluzje, że należy mu się
przynajmniej jedno miejsce w Politbiurze. Uznaliście to z jednej strony za ingerencję w nie
swoje sprawy, z drugiej, że wprost tego żądania odrzucić nie można. Mianowaliście mnie
wówczas ministrem obrony, daliście mi rangę marszałka i zostałem przez was wprowadzony
do Politbiura. W ten sposób wojsko dostało jedno miejsce w Politbiurze, ale zajął je nie -
zawodowy wojskowy, a stary, oddany członek partii. Czują się oszukani i nie mogą mi tego
darować. Uważają mnie za politruka i obawiam się, że tak nazywają w swoim gronie.
Breżniew oburzył się:
— Dali wam to poznać? Ustinow zaprzeczył.
110
— Nikt się nigdy na ten temat nie zdradził ani słówkiem, ale ja to czuję przez skórę, a poza
tym poznaję po ich zachowaniu i sposobie traktowania mnie. Na przykład nie zapraszają mnie
do siebie do domu. Są dla mnie za grzeczni, a co gorsza, są nieszczerzy, gdyż nigdy mi nie
oponują.
Breżniew się zaniepokoił:
— Czy ma to znaczyć, że istnieje jakiś spisek wojskowych? Jacyś nowi dekabryści? Jeśli tak,
to trzeba temu ukręcić łeb. Pamiętacie przecież tego młodego oficera, który wygarnął do mnie
z rewolweru cały magazynek, kiedy wjeżdżałem w bramę Kremla. Niestety, połknął zaraz
truciznę i nic z niego nie można było wydobyć.
Ustinow się nie zgodził:
— Moim zdaniem, to był odosobniony wypadek. Jakiś wariat, który pewnie chciał w ten
sposób zbawić Rosję. Spisku w sensie tajnej organizacji w wojsku nie ma. Spisek polega na
tym, że mają inną mentalność niż my. To jest kasta, taka jak w każdym wojsku zawodowym.
Nasza nie jest, niestety, wyjątkiem. Mundur bardzo zmienia człowieka. Uważają się za elitę.
Z partią się bardzo liczą, ale jej nie kochają. Poza tym, Leonidzie Iljiczu, musimy pamiętać o
tym, że w czasie wojny zaszczepiliśmy wojsku rosyjski patriotyzm, przywróciliśmy carskie
rangi, pagony, kult Kutuzowa i Suworowa. Wyżsi dowódcy wojskowi to sami Rosjanie i
patrioci bardziej rosyjscy niż
sowieccy.
— A czy nie zauważyliście śladów jakiegoś bonapartyzmu? Trzeba zawsze pamiętać, że w
każdym wojsku istnieje kult Napoleona, którego kariera śni się po nocach niejednemu
generałowi.
— Nasz wewnętrzny wywiad nie jest najgorszy. Wiem, po co posłaliście mnie do wojska;
stworzyłem więc sobie z nim dobry kontakt. Nic podejrzanego nie zauważyłem.
— No, dobrze. Ale jakie, waszym zdaniem, jest to nasze wojsko? Lepsze od amerykańskiego
i NATO czy gorsze?
Ustinow nie zawahał się ani na chwilę:
— Jest znacznie lepsze pod tym względem, że się będzie bić z każdym wrogiem, którego
wskażemy. Armie zachodnie chorują na brak ducha walki. Najlepsze jest wojsko niemieckie,
ale przeżarte obawą, że pierwsze nasze natarcie pójdzie na nich i zmiażdży ich. Co do innych
wojsk zachodnioeuropejskich, to ulegają one takiemu rozkładowi jak ich społeczeństwa. W
przeciwieństwie do tego nasi żołnierze są bardzo zdyscyplinowani, dobrze wyszkoleni i
doskonale dowodzeni, jeszcze przez tych oficerów, którzy jako młodzi ludzie
111
walczyli bohatersko w drugiej wojnie światowej. Armie zachodnie to urzędnicy państwowi.
Po służbie wieszają mundury w szafach, przebierają się w cywilne ubrania i idą z
dziewczynami do kina. Wyobraźcie sobie, Leoniczie Iljiczu, że w Ameryce pojawił się
projekt, by żołnierzy zorganizować w związek zawodowy! Pewno na samym początku
zażądaliby pięciodniowego tygodnia służby i ośmiogodzinnego dnia pracy. A gdyby
wybuchła wojna, może zastrajkowaliby?!
Obu dygnitarzy opanował nieposkromiony śmiech, który zakończyło pojawienie się na
werandzie szczupłej postaci szefa sztabu generalnego armii sowieckiej i wiceministra obrony,
marszałka Nikołaja Ogarkowa. Oficer ochrony wskazał mu ręką altanę. Ogarkow ruszył w jej
kierunku, milcząc, z nieukrywanym podziwem obserwowany przez Breżniewa i Ustinowa.
Był to rosły, barczysty mężczyzna po pięćdziesiątce, o przystojnej, męskiej twarzy i blond
włosach, ubrany dziś, tak jak Ustinow, po cywilnemu, w doskonale skrojony garnitur.
Poruszał się po trawniku z dużą wrodzoną elegancją. Wyglądał jak bohater ze staroruskich
bylin. Witając się z Breżniewem i Ustinowem, odruchowo stanął na baczność.
Breżniew wskazał mu ręką fotel i poprosił o dyskrecję i szczerość. Ogarkow odpowiedział:
— Dziękuję za zaufanie, którego z pewnością nie zawiodę. Breżniew napił się wody, gdyż
alkohol był mu przez lekarzy
zakazany, i zaczął:
— Drodzy towarzysze, zaprosiłem was na dzisiejszą rozmowę jako najwyższych
przedstawicieli naszej niezwyciężonej armii, która w planie, z jakim was zapoznam, ma
odegrać główną rolę. Jak wiecie, na Bliskim Wschodzie zaszły decydujące zmiany. Szacha
wypędzono z Iranu i kraj ten w tej chwili znajduje się w stanie zupełnego chaosu i rozkładu.
W naszej historii jednym z głównych celów polityki rosyjskiej zawsze było dotarcie do Zatoki
Perskiej, by mieć wyjście na Ocean Indyjski. Nasze zainteresowanie tą zatoką wzrosło
trzykrotnie, gdy nafta zaczęła rządzić światem. Dzisiaj stanęliśmy w obliczu historycznej
okazji zajęcia Iranu bez żadnego trudu. W tym samym kontekście należy rozważyć
możliwość zajęcia przez nas Afganistanu, o co apeluje afgańska partia komunistyczna i jej
przywódca Babrak Karmal. Takie dwie okazje mogą zdarzyć się raz na sto lat, nie należy
więc ich marnować, tym bardziej że opanowanie przez nas reszty Bliskiego Wschodu i jego
nafty stałoby się tylko kwestią czasu. A teraz pytanie do was, towarzysze: czy wojsko
sowieckie może się podjąć tego zadania?
112
Ustinow postanowił tę piłkę odrzucić Ogarkowowi.
— Może towarzysz Ogarkow wypowiedziałby się najpierw na ten temat?
Ogarkow poczuł się jak w pułapce. Od chwili zaproszenia na rozmowę zastanawiał się, co
Breżniew ma w zanadrzu. Jako doświadczony człowiek, zajmujący czołowe stanowisko,
przemyślał w ciągu paru dni wiele możliwości, w tym przewrót w Iranie, ale pod kątem
widzenia interwencji zbrojnej Stanów Zjednoczonych, usprawiedliwionej czynem bez
precedensu, jakim było zatrzymanie w charakterze zakładników urzędników ambasady
amerykańskiej w Teheranie, posiadajcych immunitet dyplomatyczny. Plan, jaki przedstawił
Breżniew, szedł w przeciwnym kierunku — zbrojnej interwencji sowieckiej, ale idącej
znacznie dalej. Toteż Ogarkow nie krył zaskoczenia i dał temu wyraz:
— Towarzyszu pierwszy sekretarzu, przyznam się szczerze, że jestem zaskoczony waszym
pytaniem, które dotyczy sprawy niezmiernej wagi. Dziś mogę tylko stwierdzić, że odpowiedź
na nie wymagałaby paru miesięcy pracy sztabowej.
Breżniew zamachał ręką:
— Towarzyszu Ogarkow, nie mówcie jak biurokrata, który boi się każdego śmielszego
słowa i jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ja was nie pytam ani o plan kampanii irańskiej czy
afgańskiej, ani o związane z tym problemy strategiczne i zaopatrzeniowe, bo to wymagałoby
dużo czasu i pracy, lecz o zasadniczą opinię o możliwościach naszej armii, jaką. z pewnością
macie? Chcę znać pierwszą waszą reakcję na mój plan. Dajcie mi krótką żołnierską
odpowiedź: tak czy nie.
Zapadło milczenie pełne napięcia. Mózg Ogarkowa jak komputer szukał właściwego
rozwiązania, wreszcie znalazł.
— Towarzyszu pierwszy sekretarzu, wprawdzie nie mam dość czasu do namysłu, niemniej
mogę stwierdzić, że nasze wojsko jest w stanie zająć zarówno Iran jak i Afganistan w dość
krótkim czasie. Tyle, jeśli chodzi o zajęcie militarne obu tych krajów. Natomiast
konsekwencje międzynarodowe tego śmiałego kroku mogą być nieobliczalne.
Breżniew się skrzywił:
— Mógłbym wam teraz powiedzieć: zostawcie sprawę tych konsekwencji mnie i Politbiuru.
Skoro jednak nasza rozmowa jest prywatna, zatem słucham. Jakich konsekwencji się
obawiacie?
Ogarkow wystrzelił z wielkiej armaty:
113
- Wojny z Ameryką i NATO. Zajęcie Iranu przez nas będzie pierwszym krokiem do zajęcia
Półwyspu Arabskiego, Arabii Saudyjskiej i innych krajów mających ropę naftową. Ameryka
zaspokaja tutaj część swego zapotrzebowania, ale zachodnia Europa i Japonia prawie całe.
Dla nich odcięcie od tej nafty to śmierć ekonomiczna г głodu. A czy się umiera z głodu, czy
od wybuchu bomby atomowej, to dla umierającego żadna różnica. Zresztą Carter
zapowiedział, że dojście nasze do Zatoki Perskiej to casiis belli. Breżniew mu przerwał:
— Nie dajcie się nabrać na ten bluff! Tylko wariat mógłby wszcząć wojnę o piętnaście
tysięcy kilometrów od swego kraju, szczególnie po przegranej wojnie w Wietnamie; a Carter
wariatem nie jest.
Ogarkow nie dawał za wygraną.
— Tak myślał Stalin, gdy dał Korei Północnej rozkaz uderzenia na Koreę Południową.
TymczasemTruman podjął wyzwanie, mimo że Korea jest dalej od Ameryki niż Iran. Moim
zdaniem, my nie doceniamy Amerykanów. W dwóch wojnach światowych wysłali wojsko do
Europy i uratowali ją przed panowaniem Niemiec, mimo że sami nie byli zagrożeni i mogli
się wszystkiemu przyglądać spokojnie i bezpiecznie z tamtej strony Atlantyku. Poza tym,
towarzyszu Leonidzie Iljiczu, my możemy zająć Iran, a oni mogą odpowiedzieć dywersyjnym
atakiem w Europie lub atomowym i będziemy mieli trzecią wojnę światową. Reasumując
powtarzam: wojska nasze mogą stosunkowo łatwo zająć Iran i Afganistan, ale do wojny ze
Stanami Zjednoczonymi nie jesteśmy gotowi.
Breżniew był zaskoczony lub udawał, że był.
— Towarzyszu Ogarkow, jestem pod dużym wrażeniem waszej opinii, że nasza
niezwyciężona armia nie jest gotowa do wojny z Ameryką. A jeśli Ameryka nas zaatakuje?
Ogarkowowi wystąpił na twarz lekki rumieniec.
— Jeśli Ameryka nas zaatakuje, to wojsku nasze będzie walczyło jak lew i zrobi wszystko,
aby zwyciężyć! W tym wypadku gotowość lub brak gotowości nie odgrywa żadnej roli. Ale
sami dobrze wiecie, towarzyszu pierwszy sekretarzu, że Ameryka do wojny zaczepnej i ataku
nie jest zdolna z powodów psychologicznych i konstytucyjnych.
Breżniew postanowił przedyskutować sprawę ze wszystkich stron.
— Dokonajcie porównania, towarzyszu marszałku, między naszym wojskiem a
amerykańskim.
114
Ogarkow przemyślał ten problem, tak jak wypadało jednemu z najwyższych dowódców.
— Nasz żołnierz jest znacznie lepszy od amerykańskiego i żołnierzy zachodnioeuropejskich.
Jest lepiej wyszkolony, bardziej karny i zdyscyplinowany, wytrzymalszy na niewygody, mróz
i głód. W polu i w walce jeden przeciw jednemu nasz żołnierz pobije każdego innego.
Natomiast wojska amerykańskie i zachodnie są lepiej uzbrojone. Mają nad nami przewagę w
bardziej nowoczesnym sprzęcie, szczególnie w samolotach i nowych broniach satelitarnych,
laserowych i elektronicznych, które rozbudowują bardzo intensywnie. Nasze jednostki
pancerne są już przestarzałe.
Najgorsze jest to, że w zakresie wjjnalazków wojskowych wyprzedzają nas o dwadzieścia lat
i nie pozwalają na zmniejszenie tego dystansu. A przecież w przyszłej wojnie kulę
karabinową, pocisk armatni i bombę burzącą zastąpi broń laserowa, elektroniczna, satelitarna,
kierowana przez komputery. W tym Amerykanie mają zdecydowaną przewagę. Przygotowują
już produkcję samolotu stratosferycznego z silnikiem rakietowym, który — w
przeciwieństwie do satelitów — po wykonaniu zadania będzie wracał na ziemię jako zwykły
samolot, lądując na każdym lotnisku. A głównym jego celem będzie strzelanie do naszych
satelitów jak do dzikich kaczek.
Twarz Breżniewa zdradzała żywy niepokój.
— Ale dlaczego tak jest?
Ogarkow odpłacił się teraz Ustinowowi pięknym za nadobne:
— Może na to pytanie odpowie marszałek Ustinow?
Nie było wyjścia i Ustinow przystąpił do niewdzięcznego zadania.
— Główną przyczyną jest nagromadzenie w Ameryce najlepszych mózgów,
najnowocześniejszych laboratoriów i największego potencjału przemysłowo-produkcyjnego.
My staramy się ze wszystkich sił dogonić w tym Amerykę i robimy postępy, ale dotychczas
nie dorównaliśmy jej. Skoro już jestem przy głosie, może zaproponuję kompromisowe
rozwiązanie. Zajmijmy Afganistan, gdyż tutaj jesteśmy ze sobą zgodni, że nie sprowokuje to
amerykańskiej interwencji zbrojnej, a tylko protesty, krzyk i hałas, które z czasem ucichną.
Zajęcie Afganistanu znacznie polepszy naszą pozycję strategiczną w stosunku do Chin, a
także Iranu. No i będzie krokiem naprzód w kierunku Zatoki Perskiej. Co do Iranu, spróbujmy
go zdobyć od wewnątrz. Niech nasz KGB z jednej strony pogłębia tam chaos, z drugiej —
daje wszystkie środki partii Tuden, by doszła do władzy i
115
nas wezwała. Tak jak marszałek Ogarkow powiedział, na nasza zbrojną inwazję Amerykanie
mogliby odpowiedzieć wojną, ale i pewnością tego nie uczynią, gdyby do władzy doszła
Tudeh i nas zaprosiła. Ta metoda zachowania pozorów nigdy nas dotychczas w rozgrywce z
Amerykanami nie zawiodła.
Wszyscy trzej zgodzili się na proponowany przez Ustinowa kompromis, ale Ogarkow miał
jeszcze jedną sprawę, która go bardzo absorbowała. Postanowił ją wyłożyć na stół.
— Towarzyszu pierwszy sekretarzu, pozwólcie, że wykorzystam tę okazję poufnej rozmowy
z wami, którą jestem wielce zaszczycony, by przedstawić pogląd naszego sztabu generalnego
na jeszcze jedną sprawę. Czy mam na tp wasze zezwolenie?
Breżniew odpowiedział łaskawie, ujęty poddańczym tonem:
— Mówcie, mamy czas. Ogarkow pomyślał chwilę i zaczął:
— My, wojskowi, za naszego głównego wroga uważamy Chiny, nie Amerykę. To jest nasz
sąsiad na długości siedmiu tysięcy kilometrów wspólnej granicy, który ma do nas pretensje
terytorialne i w ogóle chce nas wyprzeć z Azji, za Ural, do Europy. To jest jedyne państwo na
kuli ziemskiej, które się nie boi wojny atomowej, gdyż rozwiązałaby mu problem
przeludnienia. Znacie, tqwarzysze, dokładnie wszystkie te argumenty. Jak poinformowało nas
Politbiuro w czasie pobytu Denga Hsiao-pinga w Waszyngtonie przed paru miesiącami, gdyż
w styczniu-lutym 1979 zostało tam zawarte tajne wojskowe porozumienie amerykańsko-
chińskie o wzajemnej pomocy militarnej, skierowane oczywiście przeciw nam. Z związku z
tym czuję się w obowiązku oświadczyć wam, towarzyszu pierwszy, sekretarzu, i wam,
marszałku Ustinow, że nasze siły zbrojne nie będą w stanie sprostać połączonym siłom
amerykańsko-chińskim.
Ogarkow przerwał i spojrzał w spochmurniałe nagle twarze Breżniewa i Ustinowa. Dla
podkreślenia dramatu, jaki kryty te słowa, i z intencją, by zapadły w dusze towarzyszy
rozmowy, przez dłuższą chwilę milczał, po czym przeszedł do konkluzji:
— W tej sytuacji nasze koła sztabowe zwracają się z pokorną prośbą do was, towarzyszu
pierwszy sekretarzu, do Politbiura i partii, abyście rozważyli możliwość odciągnięcia Stanów
Zjednoczonych od Chin i zrobienia z nich naszego sojusznika, co zdaniem naszego sztabu
generalnego jest możliwe. Wystarczy, jeśli wyjdziemy ze wschodniej Europy, zrzekniemy się
wszelkich planów i ambicji w stosunku do zachodniej Europy i wycofamy się z Kuby, a
Kubańczy-
116
i
z Afryki. Samych Chin się nie boimy, ale Chin i Ameryki razem nobić nie będziemy w stanie.
Wiem, że taka zmiana polityki jest -prawą nie należącą do kompetencji sztabu i wojska, ale
znając wasz ojcowski stosunek, pierwszy sekretarzu, do naszych sił zbrojnych, jestem
przekonany, że mi nie weźmiecie za złe tej szczerości.
Skończył i otarł pot z czoła. Zapadło milczenie. Ustinow i Ogarkow wlepili oczy w
Breżniewa i czekali. Wreszcie się odezwał ponurym głosem, harmonizującym dobrze ze
zmęczoną i niezadowoloną twarzą. Odpowiedź niczego nie wyjaśniała ani nie załatwiała: —
Zastanowię się nad tym, co dzisiaj tutaj usłyszałem. Dziękuję towarzyszom, do widzenia.
„Zęby Polska była Polską!"
W dniu 31 sierpnia 1980 sala konferencyjna gdańskiej Stoczni imienia Lenina przedstawiała
niezwykły widok. Obwieszona czerwono-białymi flagami zamiast czerwonych i obstawiona z
trzech stron kamerami telewizyjnymi wszystkich sieci świata zachodniego, z amerykańskimi
NBC, ABC i CBS na czele, przekazującymi wszystko, co się na sali działo, koncentrowała na
sobie uwagę całego świata. Wszystkie obiektywy kierowały się głównie na długi, prosty stół
ozdobiony paroma bukietami kwiatów i zastawiony butelkami z wodą mineralną, gdyż na sali
panował iście tropikalny upał. Tylko od czasu do czasu obiektywy telewizyjne obiegały resztę
sali, ukazując widzom setki dziennikarzy z notesami i piórami oraz aparatami fotograficznymi
w ręku, a za nimi zwarty tysięczny tłum twarzy, z przewagą młodzieńczych męskich.
Za długim stołem zasiadały naprzeciw siebie dwa różne światy. Po jednej stronie znaleźli się
ludzie w średnim wieku, o nieruchomych rysach ponurych twarzy, wytresowanych a la
Gromyko, by nie zdradzały żadnych emocji. Ubrani prawie jednakowo w cywilne ciemne,
sztywne, standardowe garnitury wyższych funkcjonariuszy rządu i partii komunistycznej, w
białe nieświeże koszule i ciemne krawaty, przyglądali się spode łba osobom siedzącym
naprzeciw, jakby chcieli sobie dobrze zapamiętać te twarze. Ich szef, wicepremier
Mieczysław Jagielski, o typowej, pewnej siebie twarzy komunistycznego aparatczyka,
właśnie kończył przemówienie.
Druga strona stołu wywoływała uśmiech na twarzach starych wygów, zachodnich
dziennikarzy. Młode, promienne twarze dwudziestolatków z rumieńcem wywoływanym przez
podniecenie przeżywaną chwilą, ubranych byle jak — w wiatrówki, koszule w kratę, a nawet
robocze kombinezony, stanowiły rażący kontrast ze sztywnymi, nieruchomymi partnerami z
przeciwnej strony stołu. Żadnej szyi
118
nie krępował krawat. Najstarszym z nich był około trzydziestoletni elektrotechnik, Lech
Wałęsa, o ciekawej, bladej, zmęczonej twarzy, ozdobionej długim wąsem, który wkrótce miał
się stać modny na całym świecie.
Zakończono właśnie o godzinie piątej po południu podpisywanie porozumienia składającego
się z 21 punktów, zawartego między delegacją rządową z wicepremierem Jagielskim na czele
a przedstawicielstwem Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego reprezentującego ponad
siedemset kombinatów, fabryk, przedsiębiorstw i zakładów przemysłowych, na czele z
Wałęsą. Obie główne osoby wygłosiły właśnie końcowe przemówienia, pełne kurtuazji i
komplementów, wyrażające optymistyczne nadzieje, że podpisany układ zapewnia obu
stronom i Polsce lepszą przyszłość.
Podpisanie porozumienia było końcowym aktem dramatu, jaki się rozpoczął 1 lipca 1980,
kiedy polski rząd komunistyczny wprowadził znaczne podwyżki cen na mięso. Pierwszy
zastrajkował buntowniczy zespół pracowników fabryki „Ursus" pod Warszawą, po czym fala
strajków rozlała się po całym kraju i 14 sierpnia 1980 dotarła do gdańskiej Stoczni im.
Lenina. Iskrą, która padła na beczkę prochu było zwolnienie z pracy w stoczni robotnicy
obsługującej suwnicę, Anny Walentynowicz. O dziewiątej rano rozpoczął się w stoczni wiec,
na którym ogłoszono strajk okupacyjny, wybrano komitet strajkowy i między innymi
uchwalono żądanie przyjęcia z powrotem do pracy Walentynowicz i zwolnionego dawniej
jednego z przywódców krwawego strajku z grudnia 1970, elektrotechnika Lecha Wałęsy,
żywiciela rodziny składającej się z żony i pięciorga dzieci. Przedostał się on w międzyczasie
przez wysoki, oddzielający miasto od stoczni metalowy płot na jej teren, który zamieniono w
fortecę, zamykając bramy i ustawiając przy nich straże robotnicze.
Na płocie tym powieszono narodową flagę, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i portret
papieża Jana Pawła II. Zasłoniły one popiersie Lenina, którego imieniem nazwano tę stocznię.
Pod tym znakiem rozszerzył się strajk na stocznie i port w Gdyni, następnie ogarnął Szczecin,
wreszcie jak powódź zalał resztę kraju, nabierając chrakteru strajku powszechnego. We
wszystkich fabrykach, kopalniach i przedsiębiorstwach rodziły się jak grzyby po deszczu
komitety strajkowe; następnie łączyły się w każdym większym mieście w międzyzakładowe
komitety strajkowe, których sieć pokryła całą Polskę. W tych komitetach wrzało jak w kotle.
Zaczęto debatę od cen mięsa i podwyżki płac, a skończono na żądaniu utworzenia wolnych
119
związków zawodowych niezależnych od partii komunistycznej, prawa do strajku, wolności
przekonań i druku, skasowania cenzury i zwolnienia więźniów politycznych.
Z kolei odezwali się rolnicy, gdyż Komitet Samoobrony Chłopskiej i niezależne, nielegalne
pisma chłopskie wydały do strajkujących robotników odezwę protestującą przeciw samowoli
władz komunistycznych, niszczących bezmyślnie rolnictwo, i popierającą żądania
robotników.
Teraz przyszła kolej na inteligencję. Najpierw zabrał głos Komitet Obrony Robotników
(KOR), wyrażając poparcie dla masowego ruchu robotniczego, który wykroczył już poza
ramy strajku; później przyłączyli się przedstawiciele nauki, sztuki i kultury, wydając apel
solidaryzujący się z robotnikami, podpisany przez około trzystu wybitnych intelektualistów.
Wyłoniono także komisję ekspertów, mającą radą wspierać robotników. Na jej czele stanął
Tadeusz Mazowiecki.
W ślad za tym wydały także oświadczenia popierające robotników dwa półkonspiracyjne
zespoły inteligenckie: Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość" oraz Ruch Obrony
Praw Człowieka i Obywatela.
Odezwał się również papież w słowach nie pozostawiających żadnej wątpliwości, że popiera
żądania robotników, do których należał w młodości. Za pierwszym oświadczeniem przyszły
następne, podobnej treści i znaczenia.
Finałem w dniu 31 sierpnia 1980 stało się podpisanie porozumienia, które właściwie
zalegalizowało ruch rewolucyjny jaki ogarnął całą Polskę. Kropką nad „i" stało się orzeczenie
Sądu Najwyższego z 11 listopada 1980, nakazujące rejestrację „Solidarności" jako wolnego
związku zawodowego.
Stała się rzecz niesłychana w orbicie władzy Sowietów. Nie potomkowie arystokracji,
ziemiaństwa, burżuazji lub burżuazyjnej inteligencji i innych tzw. w komunistycznym języku
klas posiadających i kapitalistycznych, lecz krew z krwi i kość z kości robotnicy i chłopi
zbuntowali się przeciw rządowi, który chlubił się mianem rządu robotników i chłopów.
Prawdziwi robotnicy wymierzyli policzek i rządowi, i partii komunistycznej, w większości
złożonej z bezideowych oportunistów, nie mówiąc już o oficjalnych komunistycznych
związkach zawodowych, będących policyjnymi i kontrolującymi organami partii. Robotnicy,
a właściwie młodzież robotnicza, na której się opierały wszystkie nadzieje i rachuby partii i
rządu, nie
120
tylko zażądali wolności dla siebie, ale domagając się wolnych związków zawodowych i
wysuwając takie żądania jak zapewnienie swobody przekonań i druku, zniesienia cenzury i
zwolnienia więźniów politycznych, żądali reform, z czego miał korzystać caty naród. Był to
już jawny bunt przeciwko komunizmowi i jego rządom.
Bezpqśrednim tego rezultatem były pierwsze koncesje wymuszone na niechętnym i
opierającym się rządzie. Do nich należało tolerowanie akcji wznoszenia potrójnych krzyży-
pomników dla uczczenia kilkuset robotników zabitych w rozruchach na Wybrzeżu w grudniu
1970 oraz w czerwcu 1956 w powstaniu poznańskim, umieszczania na murach kościołów
tablic ku czci takich bohaterów wojennego podziemia jak dowódca Armii Krajowej generał
Stefan Rowecki, którego imieniem nazwano także most na Wiśle, następnie transmitowanie
przez telewizję mszy świętej w niedzielę, wreszcie pięciodniowy tydzień pracy w kopalniach i
fabrykach oraz uznanie prawa do strajku.
Poskromiono również cenzurę i złamano barierę odgradzającą literaturę krajową od
emigracyjnej. W związku z tym w głównym crganie wolnych związków zawodowych o
półmilionowym nakładzie, w „Tygodniku Solidarność" ukazały się z jednej strony utwory
przebywających na uchodźstwie laureata nagrody Nobla Czesława Miłosza i znakomitego
poety Stanisława Balińskiego, z drugiej strony wyjątek z książki nieżyjącego już następcy
Roweckiego, generała Tadeusza Bora-Komorowskiego „Armia podziemna", oraz artykuł
Stefana Korbońskiego o początkach wojennego podziemia, w organizowaniu którego brał
udział, pt. „Służba Zwycięstwu Polski".
Co nie mniej ważne, bunt ten wywołał w partii komunistycznej prawdziwe trzęsienie ziemi.
Jeszcze przed podpisaniem porozumienia z 31 sierpnia usunięto ze stanowiska premiera, a
także z Politbiu-ra Edwarda Babiucha i pięciu innych. Po podpisaniu porozumienia został
także usunięty ze stanowiska pierwszego sekretarza Edward Gierek, który przypłacił to
ciężkim atakiem serca. Jego miejsce zajął umiarkowany Stanisław Kania. Robotnicy zaczęli
tysiącami zwracać legitymacje partyjne i wstępować w szeregi nowego ruchu, który przybrał
nazwę NSZZ „Solidarność". Co gorsza, jedna trzecia pozostałych członków partii przyłączyła
się także do „Solidarności". Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (polska partia
komunistyczna), znalazła się w stanie zupełnego rozkładu i upadku. Ona.także połknęła
bakcyla „solidarności", gdyż ogniwa prowincjonalne, niezadowolone z góry partyjnej,
dokonały wyboru deleg^ów na plenum w
121
•
tajnym głosowaniu, rzecz w partiach komunistycznych nie znana j potępiana od chwili ich
powstania. Ci tajnie wybrani delegaci wybrali Komitet Centralny partii również w tajnym
głosowaniu. Rewolucja robotnicza jednym skrzydłem zaczepiła o strukturę partyjną i
zamieniła ją w gruzy.
Teraz wypadki w Polsce zaczęły galopować. Po para miesiącach „Solidarność" liczyła już
około 10 milionów członków, a powstała w ślad za nią „Solidarność Wiejska" pod
przewodnictwem Jana Kulają — około 3 milionów. Z kolei powstała „Solidarność
Rzemieślnicza", po niej zrzeszyli się w „Solidarności" pracownicy wolnych zawodów,
prawnicy, lekarze, nauczyciele, urzędnicy itp. Żywiołowy pęd do organizowana się w NSZZ
„Solidarność" ogarnął wszystkie warstwy społeczne, czemu bezradnie przyglądały się resztki
zdemoralizowanej i bezsilnej partii. Szczytem powodzenia „Solidarności" było powstanie jej
ruchu także w szeregach komunistycznej Milicji Obywatelskiej, tych pretorianów rządu i
partii. Mimo natychmiastowych represji w stosunku do kilkuset prowodyrów, ruch ten się
szerzył i w punkcie szczytowym liczył już jednego generała, wielu oficerów i kilkadziesiąt
tysięcy członków. Głównym postulatem tego ruchu milicyjnego było żądanie używania
milicji wyłącznie do służby ściśle policyjnej, tj. przestrzegania prawa i porządkowej, a nie do
prześladowań i szykan politycznych, które milicja chętnie odstępuje Służbie Bezpieczeństwa,
czyli tak zwanej bezpiece.
W konsekwencji ruch zmierzający do utworzenia wolnych związków zawodowych wyszedł
poza nakreślone granice i przetworzył się w ogólnonarodowy ruch społeczny zmierzający do
wyzwolenia spod narzuconego ustroju komunistycznego i do celu, który został określony
hasłem: „Żeby Polska była Polską". Niemniej, licząc się z realiami życia, ruch ten przy każdej
okazji potwierdzał przynależność Polski do Paktu Warszawskiego i jej lojalność wobec
sowieckiego sprzymierzeńca.
Temu, co się w Polsce działo, przyglądało się z nieukrywanym zdumieniem i przerażeniem
sowieckie Politbiuro, rząd i partia. Bunt polskich robotników uderzał w podstawy
sowieckiego panowania w Polsce i groził przelaniem się przez granice nie tylko takich państw
satelickich jak Czechosłowacja i Niemcy Wschodnie, ale nawet przez sowieckie. Przybrał on
takie rozmiary, że wszystkie poprzednie rozruchy w Europie wschodniej zmalały do
wymiarów lilipucich. Wiadomość O „Solidarności" dotarła już, dzięki Radiu Swoboda i
innym zachodnim radiostacjom nadającym audycje w językach republik
122
s0wieckich do Związku Sowieckiego. Toteż, żeby nie dopuścić do ^erzenia się zarazy,
telewizja, radio i prasa sowiecka przerwały zwykłe w takich sprawach przemilczanie
wypadków i przypuściły koncentryczny atak na „Solidarność" jako na ruch kontrrewolucyjny,
wspierany przez imperialistyczny Zachód, zmierzający do obalenia w polsce ustroju
komunistycznego i wprowadzenia w niej z powrotem rządów kapitalistycznych.
W związku z tym rozpoczęto politykę podwójną: zastraszenia i perswazji. Zaczęto nagle
urządzać manewry wojsk Paktu Warszawskiego z dominującym udziałem wojsk sowieckich
na tym czy innym odcinku granicy polskiej, co zawierało w sobie brutalną groźbę inwazji,
która doprowadzi Polaków do porządku i przywróci posłuszeństwo. Polacy nie dali się jednak
zastraszyć i ruch „Solidarności" szerzył się nadal żywiołowo, ogarniając coraz to nowe
ośrodki.
Jeśli chodzi o perswazję, to wzywano do Moskwy i brutalnie rugano zarówno nowego
pierwszego sekretarza Stanisława Kanię jak i bezbarwne zero, premiera Pińkowskiego,
domagając się od nich całkowitego stłumienia ruchu „Solidarności" i przywrócenia status
quo. Jeździł również dwukrotnie z tym żądaniem do Warszawy sam Michaił Susłow, a nadto
inni dygnitarze partyjni, ale bez rezultatu.
Wrażenie, jakie wywołał ruch „Solidarności" na Zachodzie, było piorunujące. Przeważało
zdumienie i entuzjazm. Kapitulancka zachodnia Europa, przerażona potęgą sowiecką, i Stany
Zjednoczone, starające się tej potędze dorównać i przeciwstawić, nie kryły swego podziwu
dla 36-milionowego narodu, który ośmielił się stawić czoło kolosowi sowieckiemu.
Porównanie walki Dawida z Goliatem było na ustach wszystkich. Sejsmografy polityczne na
Zachodzie już mierzyły siłę wstrząsu, jakiemu uległy Sowiety, i sygnalizowały pęknięcia w
fundamentach Kremla. Zrodziła się opinia, że to początek końca. Szczytem wszystkiego było
pojawienie się w prasie amerykańskiej określenia, że „Polska jest Chrystusem narodów,
prowadzącym je ku nowej, świetlanej przyszłości".
Zaczęto organizować pomoc dla ruchu „Solidarność". Przodowały w tym zachodnie związki
zawodowe, z amerykańskim AFL-CIO na czele, same pod wrażeniem odświeżającego
przykładu danego im przez „Solidarność", jak się walczy o prawa robotnicze. Posypały się
pieniądze i takie dary w naturze, jak powielacze i maszyny do pisania. Również rządy i
parlamenty zachodnie nie pozostały w tyle i uchwalały rezolucje i deklaracje popierające
„Solidarność". Polska i „Solidarność" stały się pupilem całego zachodniego świata.
123
W międzyczasie Lech Wałęsa wyrósł na polskiego bohatera narodowego, którego dosłownie i
bez przenośni robotnicy polscy nosili na rękach. Stał się on w hierarchii polskiej drugą osobą
po papieżu Janie Pawle II, który tymczasem odbył szereg podróży pasterskich po całym
świecie. Celem ich było odrodzenie religijne świata katolickiego, za którym miało z kolei
nastąpić zjednoczenie Kościołów chrześcijańskich, wreszcie wszystkich wyznań wierzących
w jednego dla całej ludzkości Boga. Mieściła się w tym ukryta groźba jednolitego frontu ludzi
wierzących przeciwko ateizmowi związanemu organicznie z komunizmem. Te podróże
rozszerzyły popularność papieża na cały świat i uczyniły z jego magnetycznej postaci
najwyższy autorytet moralny.
Wałęsa zdobył sobie również popularność międzynarodową i zaczął figurować na okładkach
czołowych pism amerkańskich i europejskich. Wywiady z nim drukowano na pierwszych
stronach, a rozmowa przeprowadzona z Wałęsą przez słynną dziennikarkę Oria-nę Fallaci
postawiła go na równi z czołowymi przywódcami świata. Nawet jego wąsy nabrały rozgłosu
światowego, stwarzając modę a la Wałęsa dla tej ozdoby twarzy. Zaczęto go zapraszać do
różnych krajów - jak Japonia, Francja, Szwajcaria, gdzie go honorowano jako bohatera walki
polskich robotników o wyzwolenie spod jarzma dyktatury komunistycznej.
Punktem kulminacyjnym tych podróży była wizyta Wałęsy w Watykanie. Bardzo wzruszony,
głęboko religijny Wałęsa, z miniaturą obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej w klapie
czarnej marynarki, padł przed Janem Pawłem II na kolana, całując pierścień na jego ręce, a
nie mniej wzruszony papież podniósł go z kolan i uściskał. Spotkanie tych dwóch wielkich
Polaków, którzy stali się postaciami międzynarodowego kalibru, wywołało dumę i radość w
Polsce i żywą sympatię na Zachodzie. Na Kremlu stało się ono przysłowiową kroplą, która
przelała pełny dzban.
Narada w Jałcie
Na ekranie ukazał się napis: „Koniec". Sądząc po ponurych twarzach członków sowieckiego
Politbiura, kilkugodzinny film, który obejrzeli, nie stanowił dla nich przyjemnej rozrywki.
Milcząc wydefilowali z małej sali kinowej, prowadzeni przez pierwszego sekretarza
Breżniewa, i wkrótce znaleźli się na tarasie staromodnego pałacu na Krymie, z pięknym
widokiem na morze. Ale dygnitarze sowieccy nie zwracali najmniejszej uwagi ani na
lazurowe morze lśniące w promieniach popołudniowego słońca, ani na błękitne bezchmurne
niebo, ani na pióropusze palm chwiejące się w rześkiej, chłodnej bryzie wiejącej od morza,
ani na podzwrotnikową roślinność i egzotyczne kwiaty, których dywany otaczały dawną
siedzibę carów. Politbiuro poza Kremlem spotykało się w najpiękniejszych zakątkach Rosji, o
zachwycającym klimacie, zdradzając tym dużą wrażliwość na piękno przyrody. Gdy jednak
nad tym tuzinem osób zawisły jakieś ciężkie problemy, zachowywali się, jakby ich obrady
toczyły się w ciemnej jaskini.
Teraz przetrawiali oglądane na filmie obrazy i myśleli o czekającym ich, po rozprostowaniu
nóg i lekkiej zakąsce, posiedzeniu Politbiura, na które zostali wezwani przez Breżniewa z
Moskwy. Jedli zatem i pili w milczeniu, czekając na sygnał gospodarza.
Wreszcie Breżniew rozejrzał się po towarzyszach i zauważywszy, że już wszyscy skończyli
posiłek, poprowadził ich w głąb pałacu, do sali konferencyjnej. Lubił Krym i dobrze się tutaj
czuł, dlatego zamiast samemu lecieć do Moskwy sprowadził Politbiuro do Jałty, gdzie w
lutym 1945 Stalin odniósł decydujące zwycięstwo polityczne nad Rooseveltem i Churchillem.
Przyniosło ono Sowietom panowanie nad Polską i resztą krajów wschodniej Europy.
Stwarzało to w Jałcie atmosferę sukcesu, która Breżniewowi bardzo odpowiadała. Zmiana
miejsca w ogóle dobrze robi, a w dodatku w Jałcie nikt im
125
nie będzie przeszkadzał, jak w Moskwie, jakimiś nagłymi telefonami czy innym alarmem. A
sprawa, dla jakiej Breżniew zwołał Politbiuro, była niezwykłej wagi i decyzje, jakie miało
podjąć, mogły mieć dla Sowietów bardzo poważne skutki.
Gdy rozsiedli się przy długim stole, bliźniaczo podobnym do tego z sali posiedzeń Politbiura
na Kremlu, Breżniew, zanim zabrał głos, przyjrzał się znajomym twarzom. Ich posiadacze nie
byli dziś ubrani jak w Moskwie — w sztywne garnitury; nosili strój obowiązujący nad
morzem — jedwabne rosyjskie rubaszki z kołnierzykami zapiętymi z boku pod szyją, lub
zgoła piżamy. Widząc wpatrzone w siebie oczy, Breżniew dłużej nie zwlekał:
— Towarzysze, obejrzeliśmy dzisiaj dwa filmy. Pierwszy zrobiony w Polsce, przede
wszystkim w stoczniach na Wybrzeżu Bałtyckim w sierpniu bieżącego roku i później —
poświęcony polskiej kontrrewolucji i jej przywódcom na czele z Lechem Wałęsą; i drugi
zrobiony w Watykanie i w różnych krajach globu ziemskiego, poświęcony polskiemiu
papieżowi i jego występom, począwszy od inauguracji, a skończywszy na podróżach po
wszystkich częściach świata. Rozpocznę od polskiej kontrrewolucji, której oburzające sceny
obejrzeliśmy przed chwilą. Mnie się wydaje, że to, co widzieliśmy i to, co wiemy z
otrzymanych z Polski raportów i wizyt, na przykład towarzysza Susłowa w Warszawie,
zwalnia mnie od potrzeby dłuższego komentarza. Dla mnie to, co się w Polsce dzieje jest
najczystszej wody kontrrewolucją, która ma na celu obalenie obecnego ustroju Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej i przywrócenie w niej systemu kapitalistycznego. Co gorsze, jest
ona wymierzona przeciwko nam i naszej braterskiej opiece nad tym krajem, który
uwolniliśmy od hitlerowskiego okupanta kosztem tysięcy poległych naszych żołnierzy i
pomogliśmy mu w odbudowie, za co odpłaca się nam obecnie czarną niewdzięcznością.
Drodzy towarzysze, czy godzicie się z moją oceną sytuacji w Polsce?
Wszyscy przytaknęli, a Susłow dodał:
— Wasza ocena jest absolutnie słuszna i nikt z nas nie ma nic do dodania. Prosimy, mówcie
dalej.
Breżniew pociągnął ryk wody i podjął przemówienie:
— Skoro wszyscy jesteśmy zgodni, że jest to kontrrewolucja, w takim razie musimy ją
zgnieść, a polskich spiskowców wytrzebić bez względu na cenę, jaką musielibyśmy za to
zapłacić na terenie międzynarodowym. W tym gronie nie potrzebuję szerzej się rozwodzić,
jakie znaczenie dla naszych interesów państwowych i partyjnych ma
126
utrzymanie kontroli nad Polską. Przez ten kraj poszedł atak na nas w pierwszej i drugiej
wojnie światowej. Ta droga na wschód musi być raz na zawsze zamknięta! Ta droga może
mieć tylko jeden kierunek — ze wschodu na zachód.
A co do konsekwencji na terenie międzynarodowym, to liczę na towarzysza Gromykę, że nas
co do tego objaśni. Oczywiście chciałbym, żeby ta cena była jak najmniejsza, i biorąc pod
uwagę nasze doświadczenia na Węgrzech w roku 1956 i w Czechosłowacji w roku 1968,
pragnąłbym uniknąć za wszelką cenę wysyłania do Polski naszych wojsk. Powtarzam,
pragnąłbym tego uniknąć, ale nie jest wykluczone wysłanie, jeśli dzisiaj tutaj nie znajdziemy
innego środka. Wysyłając wojsko na Węgry, nie popełniliśmy błędu, gdyż tam wybuchła
prawdziwa kontrrewolucja, podobna do obecnej polskiej; ale co do Czechosłowacji, to dzisiaj,
po wielu latach, biję się w piersi i przyznaję do błędu. W Czechosłowacji zbuntowała się
tylko część, nawet nie całość partii komunistycznej i nie naród czechosłowacki. Ten naród nie
ma w swej naturze buntu, tak jak Polacy, i zachował całkowity spokój. Toteż wysłanie wojsk
przeciwko zbuntowanej frakcji partyjnej wcale nie było konieczne. Całą sprawę należało
oddać w ręce KGB i cierpliwie czekać, aż nam przyniosą na tacy głowę Dubczeka. Za ten
błąd zapłaciliśmy dużą cenę, bo powstaniem w Europie zachodniej eurokomunizmu, który już
nie chce słuchać ani naszych dyrektyw, ani wskazówek, ani nawet przyjacielskich rad. Partie
francuska, włoska i hiszpańska tracą już oblicze komunistyczne i zamieniają się na tę ich
fałszywą, europejską socjaldemokrację.
Nie chcąc tedy wysyłać do Polski naszych wojsk, szukałem innych sposobów. Niestety,
drodzy towarzysze, polska partia przestała właściwie istnieć. Zawsze uważaliśmy polskich
towarzyszy za najsłabsze ogniwo w łańcuchu światowego socjalizmu, ale to, co się z nimi
stało, przeszło najgorsze oczekiwania. Polska partia rozpadła się jak domek z kart, gdy się na
niego dmuchnie. Usunęliśmy Gierka i Babiucha i oddaliśmy władzę Kani i Pińkowskiemu z
kategorycznym nakazem nie wchodzenia w żadne układy z kontrrewolucją, która chyba przez
szyderstwo przybrała nazwę z naszego komunistycznego słownika „Solidarność", a tylko
wyrwania jej z korzeniami. Kania, chytry kułak, jak przyjeżdża do Moskwy, to się bije w
piersi i przyznaje nam rację, ale jak wraca do Warszawy, to znów pertraktuje z
„Solidarnością". Musimy temu położyć kres i przejąć w swoje ręce likwidację „Solidarności".
Zanim postawię odpowiednie wnioski, muszę poprosić towarzysza Ustinowa o odpowiedź na
bardzo
127
ważne pytanie. Towarzyszu Ustinow, czy wojsko polskie stawiałoby opór naszym wojskom,
gdybyśmy je wysłali do Polski dla zgniecenia kontrrewolucji?
Wszystkie oczy zwróciły się na Ustinowa, który bez munduru i orderów marszałka armii
wyglądał jakoś mizernie, ale bardziej po ludzku. Ustinow zwrócił się w stronę Breżniewa, ale
z odpowiedzią się nie kwapił. Wyczuwał, że stosunek Breżniewa do niego chłódł, w miarę jak
się przeciągała wa!ka w Afganistanie. Ale to nie jego, Ustinowa wina, że Afgańczycy
stawiają tak zacięty opór. Przyrzekł wprawdzie Breżniewowi razem z marszałkiem
Ogarkowem, że armia sowiecka zajmie ten przekęty dziki kraj, ale żadnego terminu nie
wymienił. Sprawa z Polską jest znacznie ważniejsza i nie trzeba brać na siebie żadnej
odpowiedzialności. Breżniew patrzył jednak wyczekująco i nie należało dłużej zwlekać z
odpowiedzią.
— Towarzyszu pierwszy sekretarzu, odpowiedź na wasze pytanie jest bardzo trudna. Nie
sposób odpowiedzieć prostym „tak" lub „nie", gdyż sprawa jest bardzo skomplikowana. Jeśli
chodzi o gene-ralicję z Jaruzelskim na czele, są to ludzie wykształceni w naszych akademiach
wojskowych, mówią doskonale po rosyjsku i są pod stałym wpływem i kontrolą dowódcy
wojsk Paktu Warszawskiego, marszałka Kulikowa. Ale nie należy zapominać, że są to
Polacy, i jak to Stalin słusznie kiedyś poowiedział: „Raz Polak, wsiegda Polak". Polacy
potrafią się dobrze maskować, to są urodzeni konspiratorzy, więc w rezultacie nie wiadomo,
czy ten generalski mundur kryje przyjaciela, czy wroga. Może któremuś z nich śni się po
nocach Piłsudski i pragnąłby odegrać podobną rolę?
Przerwał mu Susłow:
— Pozwolicie, towarzyszu Ustinow, że wtrącę parę słów? Ustinow skinął głową, a Susłow
zwrócił się do Breżniewa:
— Znam dość dobrze polską historię i literaturę i wiem, że u Polaków istnieje pojęcie
„wallenrodyzm", które stworzył ich wielki poeta Adam Mickiewicz, zresztą serdeczny
przyjaciel naszego Puszkina. Jest to opowieść o Polaku, który udawał Niemca po to, żeby
potem Nierńców wciągnąć w zasadzkę i zniszczyć. Czy na przykład Jaruzelski nie jest takim
Wallenrodem?
Ustinow się ożywił.
— Nie sądzę. Jaruzelski to nasz człowiek. Od dziewiątego roku życia wychowywał się w
Rosji i jest pod naszym wpływem pod każdym względem. Ale któryś z generałów może być
zamaskowanym Wallenrodem. Ale jeden generał nie poprowadzi przeciw nam całej
128
armii- Innymi słowy, generalicji się nie boję, natomiast poniżej stopni generalskich sprawa
przedstawia się gorzej. Młodsi oficerowie wychowani w polskich szkołach wojskowych, no i
podoficerowie, a • .reszcie zwykli żołnierze nas nienawidzą i gdyby ktoś im dał rozkaz
stawiena oporu, ruszą do ataku z zapałem, nie oglądając się na skutki. Ta nienawiść nie jest
jednak zjawiskiem nowym. Istniała za carskich czasów i z tego powodu Polacy byli
przydzielani do naszych oddziałów wojskowych jak najdalej od Polski i w pojedynkę, a nie w
grupach. Służyli zwykle na Syberii lub na Kaukazie, ale nigdy w oddziałach stojących
garnizonem w Polsce... Breżniew mu przerwał:
— Więc jakie są wasze końcowe konkluzje, towarzyszu Usinow?
Ustinow poprawił się w krześle i odpowiedział:
— Nie sądzę, by całe wojsko polskie stawiało opór naszym, ale poszczególne dywizje, pułki,
bataliony mogą się zbuntować. Wszystko zależy od dowódcy. Jeśli da rozkaz do walki,
uderzą z zapałem, wrzeszcząc ich historyczne hasło: „Bij Moskala!"
Breżniew się zmartwił.
— To niedobrze, bo jak jedna dywizja rozpocznie, to może pociągnąć za sobą inne. A jak
oceniacie wartość ich armii i dyscyplinę?
Ustinow nie namyślał się nad odpowiedzią:
— Najlepsza z Paktu Warszawskiego i gorsza tylko od naszej. Dyscyplina jest doskonała.
Zostali wychowani w kulcie dla munduru i rozkazu. Oficerów swoich lubią i słuchają. Poza
tym politrucy wbijają im w głowę, że na wypadek wojny muszą walczyć razem z nami ramię
przy ramieniu, gdyż w razie zwycięstwa Amerykanów groziłoby zjednoczenie Niemiec i
utrata polskich ziem zachodnich, które Niemcy natychmiast by im odebrali. Ta argumentacja
chwyciła.
Breżniew dowiedział się już wszystkiego, czego potrzebował.
— Drodzy towarzysze, powracam do zasadniczego tematu. Jak już powiedziałem, chciałbym
uniknąć za wszelką cenę wysłania naszych wojsk do Polski i uczynić to tylko w razie
ostateczności. Wyjaśnienia towarzysza Ustinowa przekonały mnie, że rozumuję słusznie.
Zatem proponuję następujące rozwiązanie. Przepędzimy Kanię i Piókowskiego, a na ich
miejsce zrobimy pierwszym sekretarzem i premierem naszego człowieka, generała
Jaruzelskiego. Z tego, co nam powiedział towarzysz Ustinow, a przedtem towarzysz
129
Susłow, wnioskuję, że jedyną organizacją w Polsce, na którą możemy jeszcze jako tako
liczyć, jest wojsko. Tak więc pierwszy sekretarz i premier zamiast rządzić przy pomocy partii,
która się rozleciała będzie rządzić przy pomocy wojska, którym już dowodzi. I on zajmie się
stłumieniem kontrrewolucji. Jeśli mu to się nie uda, wówczas nie mamy innego wyjścia jak
wysłanie naszych wojsk. Co wy, towarzysze, na to?
Susłow poprosił o głos.
- Chcę zwrócić waszą uwagę, towarzyszu Leonidzie Ujiczu, że. po raz pierwszy w dziejach
komunizmu uciekniemy się do dyktatury wojskowej i postawimy ją ponad partią. Będzie to
przeciwne podstawowym zasadom marksizmu-leninizmu i może mieć ujemne skutki nie
tylklo ideologiczne, lecz także polityczne.
Breżniew się obruszył:
- Kontrrewolucji w Polsce, towarzyszu Susłow, nie stłumicie zasadami marksizmu-
leninizmu, a tylko karabinem, albo polskim, albo naszym. Poproszę towarzysza Gromykę, by
nam powiedział: jakie to może mieć skutki międzynarodowe?
Gromyko od dawna już czekał na to pytanie i odpowiedź miał gotową:
- Jeśli stłumimy polską kontrrewolucję przy pomocy armii polskiej, to podniesie się na
Zachodzie wielki krzyk, ale na tym się wszystko skończy. Chociaż wszyscy będą sobie
zdawali sprawę, że Jaruzelski działa na nasz rozkaz, to jednak będą zachowane pozory, że to
Polacy załatwiają sami sprawę z Polakami, czyli że to jest ich sprawa ściśle wewnętrzna, do
której nikt z zewnątrz nie powinien się wtrącać, gdyż byłaby to niedopuszczalna ingerencja w
wewnętrzne sprawy suwerennego państwa. Natomiast po wysłaniu naszych wojsk do
Afganistanu wysłanie ich również do Polski wywołałoby nie tylko burzę polityczną, ale też
wszelkiego rodzaju sankcje, zarówno ze strony Europy jak i Ameryki. A gdyby jeszcze jakieś
polskie oddziały stawiały opór i rozpoczęła się walka, wszystkich konsekwencji nie da się
przewidzieć. Sytuacja międzynarodowa jest bardzo napięta, poza tym trzeba brać również pod
uwagę tak zwany czynnik nieobliczalny, poza ludzką kontrolą.
Kilkugodzinna dyskusja, poza uwagą Susłowa, wykazała całkowitą zgodność poglądów
członków Politbiura i zadowolony Breżniew przeszedł do formułowania instrukcji. Zwrócił
się do Ustinowa:
- Towarzyszu Ustinow, wam powierzamy rozmówienie się z Jaruzelskim. Dobierzcie sobie
za towarzysza jeszcze marszałka Kuli-
130
leowa, który jest zwierzchnikiem Jaruzelskiego jako uowudca wojsk paktu Warszawskiego.
Powiedzcie Jaruzelskiemu, że Kania i Piń-kowski zostaną usunięci i w jego ręce składamy
władzę nad partią, rządem, no i wojskiem. Jego głównym zadaniem będzie wyrwanie z
korzeniami „Solidarności", zniszczenie kontrrewolucji i uratowanie ustroju komunistycznego.
Powiedzcie mu, że jest on ostatnią deską ratunku. Na nim skończy się próba stłumienia
polskiej kontrrewolucji polskimi rękami.
Ponadto, towarzyszu Ustinow, wy go postraszcie! Powiedzcie mu, że jeśli się czy to nie
podejmie tego zadania, czy go nie wykona, wówczas wyślemy nasze wojsko do Polski, by
zrobiło porządek. Jeśli padnie przeciwko nam jeden strzał, odpowiemy salwą tysiąca kul. Jeśli
wystąpi przeciw naszym wojskom chociaż jeden batalion, zmiażdżymy go i będzie Jo także
końcem armii polskiej w ogóle. Zostanie rozwiązana, a żołnierze i zdegradowani oficerowie
wcieleni do innych armii Paktu Warszawskiego, przede wszystkim sowieckiej. I nasze wojska
nigdy już nie wyjdą ani z Warszawy, ani z Krakowa, Wrocławia, Gdańska i innych miast.
Wreszcie aresztujemy wszystkich przywódców „Solidarności" i dziesięć ich tysięcy zostanie
wywiezionych na Syberię, gdzie zaginie po nich wszelki ślad. A gdyby i to nie pomogło i
Jaruzelski jeszcze się opierał, użyjcie ostatecznej groźby. Powiedzcie mu, że zamienimy tę ich
Polskę Ludową na siedemnastą republikę, a jego ześlemy w sołdaty na chińską granicę!
Zamiast strzelać do nas, będzie nas bronił przed Kitajcami!
Przerwał i spojrzał po obecnych.
— Dodając nawiasem, mówię o tych sankcjach zupełnie poważnie. Tak postąpimy,
gdybyśmy musieli wysłać do Polski nasze wojska. Na tym może dzisiaj skończymy,
towarzysze, a jutro o dziesiątej rano omówimy problem polskiego papieża. A teraz proszę na
kolację!
Nazajutrz Breżniew, wypoczęty i zadowolony z wyniku wczorajszych narad, rozpoczął
spotkanie dowcipkując i przekomarzając się z Susłowem i innymi członkami Politbiura,
którym się udzielił pogodny nastrój pierwszej osoby w państwie i partii.
Nie trwał on jednak długo, bo Breżniew zabrał głos.
— Drodzy towarzysze. Utro wieczera mudrienieje. (Sen przynosi dobrą radę). Jeśli w ciągu
nocy zrodziły się w waszych umysłach jakieś wątpliwości, to wyłóżcie je na stół i zostaną
załatwione.
Wszyscy zaprzeczyli i Breżniew podjął przerwane wczoraj wieczorem przemówienie:
— Zapoznaliście się wczoraj z filmem o papieżu. Nie wahajmy
131
się przyznać, że byt to jego triumfalny pochód, poocząwszy od Rzymu, po całym świecie.
Miliony osób wpatrzonych w tego człowieka jak w Boga, gdy odprawia te swoje szamańskie
obrządki. Musze przyznać, że nie rozumiem, czym hipnotyzuje te miliony, ale zostawiam ten
problem do rozwiązania psychologom. Ja wiem tylko tyle, że jego wybór i działalność ma
dwa aspekty: polski i światowy. Co do polskiego, to moim zdaniem wybór kardynała Wojtyły
na papieża stał się początkiem wszystkiego złego w tym kraju. Obserwowaliśmy szał, jaki
ogarnął Polaków na wiadomość o wyborze polskiego papieża. Toteż popełniliśmy błąd,
zezwalając na jego ośmiodniową wizytę w Polsce. Wybuchł wówczas wulkan nacjonalizmu i
polskiej dumy narodowej, która dotychczas była uśpiona. Po jego wyborze odżyły wszystkie
polskie mrzonki o niepodległości i wielkości, i z lego zrodziła się kontrrewolucja. On jest jej
właściwym sprawcą. I jeśli nawet uda się nam ją stłumić, to jak długo żyje polski papież, tak
długo nie będziemy mieli w Polsce spokoju. Przecież to z Polski doniósł nasz ambasador, że
Polacy nazywają papieża Aniołem Stróżem Polski i Ojcem Chrzestnym „Solidarności".
Co do aspektu światowego, to jest jasne, że ten człowiek za pierwszy cel stawia sobie
zjednoczenie wszystkich tak zwanych Kościołów chrześcijańskich, nie wyłączając naszego,
prawosławnego, w którym też istnieją ciągoty do Rzymu. Mam nadzieję, że pamiętacie
sprawę metropolity Nikodema? Drugim celem polskiego papieża jest odrodzenie religijne
wszystkich wyznań chrześcijańskich. Na tym nie koniec. Jak odprawiał mszę w
muzułmańskim Karaczi, to nie dla katolików, których tam nie ma. A wizyta w Japonii! On
myśli o jednolitym froncie wszystkich ludzi wierzących w Boga. A przeciw komu ten front
ma być skierowany? Oczywiście, przeciwko nam! Bo oni uważają komunizm i ateizm za
bliźnięta. Jak więc widzicie, polski papież przedstawia dla Sowietów niebezpieczeństwo od
znacznie ważniejszej strony niż Polska. Przecież miał czelność publicznie powiedzieć, że
marzyłby o odprawieniu mszy na Placu Czerwonym! Przecież to jest czysta prowokacja!
Z tych wszystkich powodów musimy usunąć tego wroga z widowni światowej, i to jeszcze
przed zabraniem się do tłumienia polskiej kontrrewolucji.
Przerwał i powiódł wzrokiem po obecnych. Odpowiedziały mu zaniepokojone spojrzenia.
Politbiuro zostało zaskoczone końcowym wnioskiem. Breżniew pragnął teraz podkreślić
potrzebę zachowania tego, co powiedział, w jak najściślejszej tajemnicy. Ale porzucił tę
132
myśl. Cd czasu powstania Politbiura jeszcze żadna tajemnica nie wyszła poza jego salę obrad.
Członkowie Politbiura mogliby się poczuć dotknięci. Mówił więc dalej:
— Tylko nie tak głupio, jak to zostało zrobione w Dallas! Towarzyszu Andropow, prawdę
mówiąc, to waszego poprzednika należałoby postawić pod ścianę za nieudolność i
lekkomyślność. Jak można było wybrać do tej operacji człowieka, który dwa lata spędził w
Rosji i ożeni! się tam z Rosjanką?! Przecież prowadziło to wprost do nas. To tylko dzięki
głupocie Amerykanów ten aspekt sprawy nie został należycie rozpracowany. Tak jakby
Amerykanie obawiali się wejść na drogę prowadzącą do nas. Ale ten maniak, jakiego
użyliście, znał prawo amerykańskie i chciał wszystko wyśpiewać za cenę niskiego wyroku i
trzeba go było zlikwidować. To się nie może powtórzyć!
Andropow pośpieszył z zapewnieniem:
— Tak jest, towarzyszu pierwszy sekretarzu, macie całkowitą rację. Sprawę tę załatwiono
nieudolnie i tego błędu więcej nie pwtórzymy. Obecnie mamy naszych ludzi rozlokowanych
po całym świecie, którzy czekają na nasze zlecenia. Żaden z nich nie jest z pochodzenia
Rosjaninem, żaden nie był w Rosji, żaden nie jest żonaty z Rosjanką i żaden nie mówi po
rosyjsku. Nie wiedzą oni, że są naszymi ludźmi, gdyż dzieli ich od nas pięć przerywaczy, tak
zwanych bezpieczników. Wiecie, towarzysze, że jak jest coś złego na linii elektrycznej, to się
bezpiecznik przepala i prąd przestaje płynąć. Natomiast muszę towarzyszom przypomnieć
zamach na towarzysza Gromykę w ONZ i groźbę, że akcję taką nasi wrogowie powtórzą z
lepszym skutkiem, jeśli nie zaprzestaniemy likwidacji naszych wrogów. Ponieważ jednak tym
razem żaden ślad nie będzie prowadził do nas, zatem sądzę, że możemy przejść nad tą groźbą
do porządku dziennego.
Przerwał mu Gromyko:
— W zupełności zgadzam się z towarzyszem Andropowem, żeby sobie tą groźbą nie
zaprzątać głowy. Zresztą chętnie swoje życie oddam Związkowi Sowieckiemu i partii.
Wokół stołu zawrzało. Jedni protestowali, drudzy komplementowali Gromykę. Ale Breżniew
szybko Opanował rozgardiasz:
— Bezpieczeństwo towarzysza Gromyki jest dla nas wszystkich drogie, ale w świetle
wyjaśnień towarzysza Andropowa nie sądzę, by mu cośkolwiek groziło. A teraz, towarzyszu
Andropow, czy podjęlibyście się tego zadania, gdyby wam je Politbiuro powierzyło?
133
wszystkie spojrzenia zawisły na ustach Andropowa, który przy. bladł nieco, ale odpowiedział
mocnym i stanowczym głosem:
— Tak, jeśli otrzymam taki rozkaz.
— Co towarzysze na to? — zwrócił się Breżniew do bardzo poważnych i skupionych
członków Politbiura.
— Zgadzamy się! — odpowiedzieli chórem.
— Życzę wam zatem powodzenia, towarzyszu Andropow — rzekł Breżniew i wstał z fotela,
kończąc posiedzenie.
Zamach Jaruzelskiego
Rozległy się słowa hymnu narodowego „Jeszcze Polska nie zginęła", odśpiewanego z
wielkim zapałem i ogniem w oczach przez kilkaset osób, które powstały z miejsc. Gdy
ucichły ostatnie dźwięki, Lech Wałęsa uderzył trzykrotnie w stół drewnianym młotkiem
przewodniczącego i ogłosił gromkim głosem: „Zamykam zjazd Komisji Krajowej
Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego «Solidarność»!"
Rzecz działa się wieczorem 12 grudnia 1981 w historycznej już sali konferencyjnej Stoczni
imienia Lenina, którą tłum delegatów na zjazd zaczął gromadnie opuszczać wśród okrzyków
pożegnalnych i uścisków dłoni wymienianych po drodze, rozpraszając się szybko po słabo
oświetlonych ulicach Gdańska. Delegaci byli przemęczeni kilkudniowymi obradami i każdy
zmierzał szybkim krokiem do swego hotelu czy na kwaterę i rzucał się na łóżko. Niektórzy
pośpieszyli wprost na dworzec kolejowy, by wracać do domu najbliższym pociągiem.
Dokładnie o północy w Gdańsku i wszystkich miastach i mias-tevzkach Polski rozległ się
dziwny hałas. Był to łomot ciężkich, podkutych, policyjnych butów walących we drzwi,
podwajany uderzeniem stalowych łomów wyłamujących zamki tam, gdzie dla otwarcia drzwi
nie wystarczyło kopanie. Do tysięcy polskich mieszkań wdarły się jednocześnie grupy
uzbrojonych milicjantów ubezpieczane przez patrole wojskowe.
Tej nocy aresztowano, według komunikatu oficjalnego z 7 stycznia 1982, 5906 osób, nieraz
całe rodziny. Tam, gdzie aresztowano małżeństwo, niemowlęta i nieletnie dzieci zabierano do
sierocińców i domów dziecka. Aresztowano głównych i lokalnych przywódców
„Solidarności", a ponadto setki osób, które bezpieka miała na swej „czarnej liście", głównie
członków niezależnych organizacji społecz-
135
nych, jakie się narodziły po czerwcu 1976. Polskie drogi zaroiły się od samochodów
policyjnych rozwożących aresztowanych do kilkudziesięciu już przygotowanych obozów
odosobnienia i więzień.
Gdy zaświtał poranek 13 grudnia, cały kraj zamarł w przerażeniu, dowiedziawszy się z radia,
telewizji i plakatów rozlepionych na ścianach, że rządy w Polsce objęła Wojskowa Rada
Ocalenia Narodowego, nazwana z miejsca WRONA. Ogłosiła ona wprowadzenie w Polsce
stanu wojennego. Składała się z szesnastu generałów, jednego admirała i pięciu
pułkowników. Obwieszczenie o tym stanie zawieszało „Solidarność", zakazywało wszelkich
zgromadzeń publicznych z wyjątkiem nabożeństw; zabraniało druku gazet z wyjątkiem
komunistycznych „Trybuny Ludu" i „Żołnierza Wolności", a także wszelkich innego rodzaju
publikacji, wydawnictw i druków; wprowadzało zakaz strajków i wszelkich akcji
protestacyjnych, przebywania w strefie nadgranicznej, uprawiania turystyki, żeglarstwa i
wioślarstwa na wodach wewnętrznych i przybrzeżnych; zarządzało militaryzację wielu gałęzi
przemysłu, szczególnie kopalń i elektrowni; wyznaczało godzinę policyjną od 10 wieczorem
do 6 rano; przerywało łączność telefoniczną wewnątrz kraju i z zagranicą; wreszcie
wprowadzało cenzurę korespondencji. W ciągu jednej nocy zamieniło ono Polskę w
olbrzymie więzienie z 36 milionami aresztowanych, których pilnowały nie tylko straże na
granicach państwa, ale czołgi, samochody pancerne i policyjne rozlokowane w punktach
strategicznych kraju i każdego większego miasta, oraz niezliczone patrole milicyjne i
wojskowe zatrzymujące każdy pojazd, legitymujące jego pasażerów a także podejrzanych
przechodniów.
W taki to sposób dokonał się w Polsce zamach stanu, który oddał całą władzę w ręce generała
armii Wojciecha Jaruzelskiego, pełniącego funkcje pierwszego sekretarza partii
komunistycznej, premiera rządu i naczelnego wodza Wojska Polskiego.
Jednakże pierwszym aktem tego zamachu stanu były strzały, jakie się rozległy 13 maja 1981
na placu przed bazyliką św. Piotra w Rzymie, w dzień piękny i słoneczny, kiedy pogodnie
uśmiechnięty Jan Paweł U objeżdżał go wolno w białym jeepie, błogosławiąc na prawo i lewo
wiwatujące na jego cześć tłumy i coraz to zatrzymując się, by dotknąć niektóre dłonie z setek
wyciągniętych do niego rąk i ucałować podawane mu dzieci. Papież zwinął się w kłębek,
trafiony kilku kulami i jeep popędził z nim do najbliższego szpitala, gdzie poddano go
natychmiastowej operacji, która uratowała mu życie.
Miody zamachowiec, brunet o ostrym, dzikim spojrzeniu, nie
136
próbował nawet ucieczki. Został obezwładniony, rozbrojony i umieszczony w więzieniu. Był
to terrorysta turecki, Mehmet Ali Agca, władający tylko ojczystym językiem. Śledztwo
wykazało, że w ciągu ostatniego roku dużo podróżował po całej zachodniej Europie, dobrze
zaopatrzony w środki finansowe, no i w broń. Co do wyników śledztwa, włoskie władze
zachowały zastanawiającą dyskrecję, z wyjątkiem starego prezydenta Włoch, Sandro Pertini,
który nie zawahał się stwierdzić publicznie, że od Agcy „prowadzą ślady poza Włochy, w
kierunku pewnego wielkiego mocarstwa".
Kiedy minęło pierwsze oszołomienie zamachem Jaruzelskiego, wybuchły w Polsce
sporadyczne walki, strajki i protesty, tłumione przez czołgi wyłamujące bramy kopalń i
fabryk, przez armatki wodne rozpraszające demonstrujące przeciw dyktaturze wojskowej
tysiące Polaków, a przede wszystkim przez bezlitosne bicie długimi i ciężkimi pałkami
gumowymi przez uzbrojoną w plastykowe hełmy i tarcze milicję komunistyczną każdego, kto
się znalazł na jej drodze. Do słownika języka polskiego weszło nowe słowo „pałowanie".
Natomiast wojsko trzymano w rezerwie, jako zabezpieczenie akcji milicyjnej; występowało
ono tylko wówczas, gdy milicja była zagrożona lub nie mogła sprostać zadaniom.
Pierwsza krew została przelana w kopalni „Wujek", gdzie w starciu z milicją zginęło siedmiu
górników, a dwóch następnych zmarło od ran. Tu i ówdzie w kraju znajdowano pojedyncze
zwłoki zmasakrowane przez milicję, jak na przykład 9 stycznia trupa Franciszka Tyszki we
Wrocławiu.
W kopalni „Piast" wybuchł strajk okupacyjny; 1200 górników zjechało do kopalni i pozostało
w niej do 27 grudnia. Te dziesiątki sporadycznych wybuchów nie zamieniły się jednak w
strajk powszechny. Kierownictwo „Solidarności", włącznie z Lechem Wałęsą i Anną
Walentynowicz, zostało aresztowane, zaś tacy przywódcy jak Zbigniew Bujak, Władysław
Frasyniuk i kilku innych, którzy dzięki przypadkowi pozostali na wolności, nie byli w stanie
pokierować akcją strajkową w całym kraju.
Okazało się, że przywódcy „Solidarności" nie liczyli się z tak drastycznym uderzeniem jak
zamach Jaruzelskiego i nie przygotowali drugiego garnituru, który by ich zastąpił w wypadku
aresztowania pierwszego. I o ile kierownictwo „Solidarności" zostało całkowicie zaskoczone
zamachem, o tyle sam zamach wykonano z niezwykłą sprawnością i precyzją. Pod względem
organizacyjnym był on maj-
137
siersziyKiem goanym кеш, również mającym w nim swój udział. W myśl przysłowia:
„Mądry Polak po szkodzie", dopiero teraz zrozumiano, w jakim celu wysłał Jaruzelski po
objęciu 17 października 1981 stanowiska pierwszego sekretarza i premiera około 2000 ekip
wojskowych do wszystkich urzędów administracyjnych w Polsce. Powstała wówczas opinia,
że pragnie usprawnić ich pracę. Potem zrozumiano, że ekipy te przygotowywały setki
lokalnych zamachów i listy nazwisk miejscowych przywódców „Solidarności", którzy
zostaną aresztowani.
Wrażenie, jakie zamach wywołał za granicą, było biegunowo różne. W Sowietach i krajach
satelickich posypały się jak z rogu obfitości oświadczenia wyrażające radość, że
kontrrewolucji w Polsce zadano śmiertelny cios, zapewniające Jaruzelskiego o solidarności z
jego zamachem na „Solidarność", wreszcie przestrzegające Stany Zjednoczone i Zachód
przed wtrącaniem się w polskie sprawy wewnętrzne, boć przecie Polacy sami załatwili sprawę
z Polakami.
Na Zachodzie natomiast zamach Jaruzelskiego wywołał powszechne oburzenie i protesty,
szczególnie w środowiskach robotniczych i w związkach zawodowych. Objęcie władzy przez
wojsko nazwano sowiecką inwazją perprocura i powszechnie potępiono za to Sowiety. Do
głosów ostrego protestu przyłączyły się niektóre zachodnie partie komunistyczne. Urządzano
pochody protestacyjne, zatrzymywane zwykle przez policję przed progiem ambasad
sowieckich i polskich. Prezydent Reagan ogłosił sankcje karne, zarówno wobec Sowietów jak
i PRL, a dzień 30 stycznia 1982 stał się dniem ogromnych manifestacji solidarności z
„Solidarnością", w których obok robotników brała udział śmietanka polityczna i intelektualna
każdego kraju.
Już po kilku tygodniach tej wojny Jaruzelskiego z własnym narodem zaczęło występować w
Polsce nowe zjawisko, może na dalszą metę niebezpieczniejsze dla Sowietów i ustroju
komunistycznego w Polsce niż „Solidarność", która pragnęła działać jawnie i legalnie.
Podyktowane instynktem, zaczęły się mnożyć manifestacje tego, że społeczeństwo polskie
jest wrogie zamachowi, że nie ulękło się terroru, żyje i działa.
Pisarze, Wojciech Żukrowski i Kazimierz Koźniewski, którzy wypowiedzieli się za
zamachem Jaruzelskiego, znajdowali rano drzwi swego mieszkania zabarykadowane stosami
własnych książek, które czytelnicy podrzucili w nocy pod te drzwi. Znany aktor Janusz
138
Kosiński, który podpisał deklarację lojalności dla WRONy, był witany w teatrze huraganem
oklasków. Kłaniał się publiczności, uszczęśliwiony owacją, ale gdy oklaski nie ustawały,
bladł i schodził lub był ściągany ze sceny, gdyż stało się jasne, że oklaski miały mu
uniemożliwić występ. Podobnie uniemożliwiono występ śpiewakowi Leonardowi Mrozowi.
W ślad za miasteczkiem Świdnik, gdy się rozpoczynał wieczorny program telewizyjny
donoszący kłamliwie o postępach normalizacji życia, mieszkańcy innych miast wychodzili na
spacery. Trzynastego każdego miesiąca w całym kraju dochodziło do takich czy innych
manifestacji i protestów. Wreszcie w ślad za robotnicami Białegostoku, robotnice innych
miast zaczęły przychodzić boso na wszystkie nakazane obchody, pochody i manifestacje
komunistyczne. Pojawiły się też w klapach marynarek oporniki radiowe jako symbol
powszechnego oporu. Jednakże najbardziej dramatyczną manifestacją było układanie
kwiatów na kształt krzyża na placu Zwycięstwa w Warszawie, w miejscu gdzie papież
odprawił nabożeństwo w czasie swej wizyty w czerwcu 1979, a gdzie później stał katafalk ze
zwłokami umiłowanego przez cały naród kardynała Stefana Wyszyńskiego. Ilekroć milicja
kwiaty te usuwała, tylekroć za kilka godzin powstawał nowy krzyż.
Społeczeństwo nie dało się sterroryzować i jego elita zabrała głos 4 i 15 stycznia, kiedy to stu
dwóch przedstawicieli świata nauki i kultury zażądało zaprzestania wojny z własnym
narodem, zwolnienia aresztowanych i zniesienia stanu wojennego.
Z pomocą narodowi przyszedł także Jan Paweł II, popierając te żądania w słowie i piśmie.
„Solidarność" zeszła do podziemia i wszędzie tam, gdzie do 13 grudnia 1981 działały jawnie i
legalnie jej lokalne ośrodki, powstały komórki konspiracyjnej „Solidarności". Podobna
przemiana nastąpiła w „Solidarności" wiejskiej, rzemieślniczej, administracyjnej, naukowej i
wszystkich innych. Z tego, z dodatkiem milionów oburzonych zwykłych obywateli, zrodziło
się zjawisko nowe — masowe podziemie, którego cele szły dalej niż cele „Solidarności",
gdyż zmierzały do odzyskania przez Polskę wolności i niepodległości, a nie tylko prawa do
wolnych związków zawodowych. Wyraziły się one w popularnym zawołaniu: „Żeby Polska
była Polską!"
Obudzenie się narodu polskiego z letargu po wyborze polskiego papieża i szesnaście miesięcy
upojenia wolnością pozostawiły na nim głębokie i trwałe ślady. Zrodziła się teoria
wielomilionowego społe-
139
czertstwa podziemnego, które będzie realizowało cele narodowe wbrew dyktaturze
komunistycznej i w drodze samoobrony społecznej wytworzy tam, gdzie się da legalne
instytucje służące celom tego społeczeństwa, a gdzie się nie da — tajne. Mnożyły się jak
grzyby po deszczu podziemne publikacje, które po sześciu miesiącach dyktatury osiągnęły
zawrotną liczbę 1700. Były one drukowane, a obok nich zakazane książki, w licznych tajnych
drukarniach. Toczyła się w tych publikacjach dyskusja, w której porównywano okupację
hitlerowską z lat 1939-1945 z obecną wojną dyktatury wojskowej z narodem polskim i
debatowano, które z zasad organizacyjnych ówczesnego Polskiego Państwa Podziemnego
dadzą się z pożytkiem zastosować do obecnego społeczeństwa podziemnego. Wyłoniło się z
tego przyswajanie sobie z dawnego, wojennego, antyhitlerowskiego podziemia zasad Walki
Cywilnej, czyli oporu społecznego w każdym kierunku, łącznie z sabotażem, „akcją żółwia",
którą nazwano dla odmiany „akcją ślimaka" („jak najmniej, jak najpóźniej i jak najgorzej"),
tajnego nauczania młodzieży przede wszystkim historii, literatury i socjologii, wreszcie opieki
społecznej nad potrzebującymi, szczególnie rodzinami aresztowanych.
Zaskoczona tym powstawaniem społeczeństwa podziemnego dyktatura wojskowa, celem
zatrzymania tego niebezpiecznego dla niej procesu, zaczęła po kolei kasować ograniczenia
wprowadzone przez stan wojenny. Zniesiono godzinę policyjną, zezwolono na wychodzenie
organu Kościoła katolickiego — „Tygodnika Powszechnego" i paru innych pism, wreszcie w
związku z komunistycznym świętem 22 lipca przywrócono łączność telefoniczną z zagranicą
i zwolniono 1227 aresztowanych, tak że pozostało jeszcze pod kluczem 637. Niestety,
łagodzące skutki tych zwolnień zniweczyło aresztowanie i skazanie na surowe kary około
6000 osób za naruszenie przepisów stanu wojennego. W rezultacie nie został zahamowany
wzrost nowego podziemia, które z biegiem czasu wyłoni w kraju swoje centralne
kierownictwo i jego reprezentacje w Europie i w Stanach Zjednoczonych.
Jako pierwsza władza podziemnej „Solidarności" wystąpiła Tymczasowa Komisja
Koordynacyjna NSZZ „Solidarność" w składzie: Zbigniew Bujak (region Mazowsze),
Władysław Frasyniuk (region Dolny Śląsk), Władysław Hardek (region Małopolska), Bogdan
Lis (region Gdańsk) i Eugeniusz Szumiejko (członek prezydium Komisji Koordynacyjnej).
Na jej apel w dniu 31 sierpnia 1982, czyli w drugą rocznicę
140
«odpisania Porozumienia Gdańskiego, wyszło na ulice 66 polskich miast 100 000 ludzi, by
protestować przeciw WRON-ie i stanów! woiennemu. Pięciu demonstrantów zginęło od kul
milicji, podobnie jak na ulicach Warszawy padło od kul carskich sołdatów „pięciu poległych"
w czasie manifestacji poprzedzającej wybuch powstania z 1863 roku. Historia się powtarza w
myśl szczytnego hasła: „Walka o wolność gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada
dziedzictwem na syna".
Sowiecki Wietnam
Gdy rozległ się od strony drzwi wejściowych głos oznajmiający: „Prezydent Stanów
Zjednoczonych!", i uśmiechnięty Ronald Reagan wszedł 10 marca 1982 energicznym
krokiem do Sali Wschodniej Białego Domu, by dokonać ceremonii podpisania proklamacji
ogłaszającej 21 marca Dniem Afganistanu i tych narodów, które na całym świecie walczą o
wolność, około trzystu zaproszonych gości wstało z miejsc i rozległy się żywe powitalne
oklaski.
Ustały one dopiero, gdy kłaniając się na prawo i lewo, wciąż uśmiechnięty prezydent stanął
na mównicy przy mikrofonie i rozpoczął swe przemówienie. Było ono oczywiście
najważniejsze na tej uroczystości i ostatnie. Przed nim przemawiał przede wszystkim
przewodniczący ceremonii podpisania deklaracji, były sekretarz stanu William Rogers,
wiceprezydent George Bush, następca Zbigniewa Brzezińskiego na stanowisku doradcy
prezydenta do spraw bezpieczeństwa państwa — William Clark i inni. Było ono w pierwszym
rzędzie poświęcone Afgańczykom walczącym z inwazją sowiecką, a .następnie Polsce,
ofierze inwazji sowieckiej per procura, gdyż dokonanej na rozkaz Sowietów polskimi rękami.
Prezydent od pierwszej chwili swych rządów nie przebierał w słowach mówiąc o polityce
sowieckiej, którą z reguły nazywał agresywną, brutalną, opartą na sile, operującą
przewrotnym kłamstwem i nie uznającą żadnych reguł międzynarodowego współżycia. Tego
dnia przeszedł samego siebie i poprzednich mówców przemawiających na ten sam temat.
Konkluzja wszystkich przemówień była jednakowa: Stany Zjednoczone nigdy nie pogodzą
się ze zbrojną inwazją na Afganistan i Polskę oraz uczynią to, co będzie w ich mocy, by oba
narody odzyskały wolność i prawo swobodnego decydowania o swoim losie i ustroju.
Tłem dla przemawiającego prezydenta był rząd dygnitarzy sie-
142
dzących za nim na poaium i awie oarwne syiweim — zuuy pictyucu-ta Nancy i młodziutkiej,
pięknej Afganki w bardzo kolorowym stroju narodowym, z czerwonym punktem-znakiem
kastowym na czole.
Zebrana na sali śmietanka dyplomatyczna, rządowa i polityczna, a wśród niej najlepszy może
znawca spraw polskich i sowieckich, zastępca sekretarza stanu Walter Stoessel, były
ambasador w Warszawie i Moskwie, słuchała prezydenta z dużym zainteresowaniem.
Składały się na nie specyficzna atmosfera Białego Domu, tego centralnego punktu potężnego
mocarstwa, jakim są Stany Zjednoczone i fakt, że przemawiała pierwsza osoba w państwie,
będąca równocześnie prezydentem, premierem i naczelnym wodzem. Ogromną władzę
prezydenta ogranicza jedynie konstytucja i oparte na niej prawo. W Białym Domu po prostu
unosił się w powietrzu zapach władzy, potęgi i bogactwa.
Oprawa Białego Domu stara się dorównać nastrojowi jaki wywołuje. Przestronne sale pełne
marmurowych popiersi, amerykańskich antyków i chińskich waz, skąd ze ścian spoglądają
portrety byłych prezydentów, zaciszne salony, gdzie dywany tłumią kroki dziesiątków gości
zmierzających do Sali Wschodniej, majestatyczne schody, gdzie uśmiechnięci
funkcjonariusze Białego Domu wskazują drogę na uroczystość. Brakuje tam jednak patyny,
którą stwarzają tylko wieki. Może dlatego ta oprawa harmonizuje doskonale z atmosferą
prostoty i brakiem pompy tak charakterystycznym dla stylu amerykańskiego życia
publicznego. Toteż mimo zrozumiałego przejęcia goście czują się w Białym Domu
swobodnie.
1 pomyśleć, że za prezydenta Trumana przeprowadzono z Białym Domem operację
przypominającą wyssanie jajka z jego skorupki. Gdy któregoś dnia noga fortepianu córki
prezydenta, Margarety, przebiła podłogę, przeprowadzono badania, które wykazały, że całe
wnętrze Białego Domu jest, krótko mówiąc, zbutwiałe i sufity tylko cudem trzymają się
jeszcze ścian. Prezydent Truman natychmiast przeprowadził się do sąsiedniego Blair House i
całe wnętrze Białego Domu zostało wypatroszone jak zając, tak że zostały tylko gołe ściany,
które podtrzymano specjalną stalową konstrukcją. W te ściany wbudowano następnie
żelazobetonowe wnętrze, które kosztowało parę razy więcej niż rozwalenie starego budynku i
postawienie nowego. Zdecydowała jednak wola prezydenta, by stare historyczne mury
zachować.
Z przemówień mówców poprzedzających prezydenta, a przede wszystkim z rozdanych
gościom teczek z materiałami wynikało, że
143
zainteresowanie Stanów Zjednoczonych Afganistanem było stosunkowo świeżej daty.
Wprawdzie nawiązano z tym krajem stosunki dyplomatyczne już w roku 1934, to jednak
poselstwo otwartow Kabulu dopiero w czasie drugiej wojny światowej, 6 czerwca 1942.
Stany Zjednoczone importowały z Afganistanu tylko skórki karakułowe i świeże lub suszone
owoce. W roku 1945 firma amerykańska zaangażowała się w budowę na rzece Hellman
miniaturowej kopii amerykańskiego systemu rzeki Tennessee, sieci zapór, rezerwuarów,
kanałów i elektrowni mających zamienić dolinę lej rzeki w spichlerz Afganistanu. Z różnych
powodów ta impreza kulała i stała się źródłem nieporozumień. Następnie przyszły Stany
Zjednoczone Afganistanowi z pomocą finansową, która w roku 1955 była dwa razy większa
od równoległej pomocy sowieckiej.
Niezależnie od tego stosunki amerykańsko-afgańskie zaczęły się psuć po utworzeniu w roku
1947 Pakistanu, który Afgańczycy uważali za twór sztuczny i domagali się zwrotu ziem
zamieszkałych przez plemiona Pathanów, używające języka pusztu, a co najmniej utwo-\
rżenia z nich oddzielnego państwa Pusztunistanu. Pakistan odrzucił tę żądania, nadając
Pathanom tylko pewną autonomię.
Momentem przełomowym w historii Afganistanu było dojście do władzy premiera Daouda,
krewnego króla Zahira, i zawarcie przez Stany Zjednoczone z Pakistanem w roku 1954
układu o wzajemnym bezpieczeństwie, a w 1955 paktu w Bagdadzie, również o wzajemnym
bezpieczeństwie, obejmującego Iran, Turcję, Pakistan i przez pewien czas Irak. Premier
Daoud odmówił przystąpienia do paktu w Bagdadzie, potępił go i dokonał zwrotu w kierunku
Moskwy, z którą zawarł w sierpniu 1956 układ o dostawę broni za sumę 25 milionów
dolarów, co stało się początkiem bliskich stosunków Afganistanu z Sowietami.
Nie pomogła ani wizyta Daouda w Waszyngtonie 24 czerwca 1958, ani sześciogodzinny
pobyt w Kabulu prezydenta Eisenhowera 9 grudnia 1959, podejmowanego tam z wielkimi
honorami i niezmiernie owacyjnie. Jego samolot eskortowała jednakże afgariska eskadra
myśliwców, ale na sowieckich Migach-17. Stany Zjednoczone zwiększyły swą pomoc dla
Afganistanu, lecz nowy spór Afganistanu z Pakistanem doprowadził do zamknięcia 6
września 1961 tranzytu przez Pakistan dostaw amerykańskich i otwarcia nowej drogi na świat
Afganistanu przez Sowiety.
Rozpoczęła się w Afganistanie otwarta rywalizacja amerykaris-ko-sowiecka. Stany
Zjednoczone udzieliły mu do roku 1971 pomocy
144
w wysokości 300 milionów dolarów, Sowiety zaś dwa razy więcej! W 1970 roku w
Afganistanie znalazło się już 1050 ekspertów sowieckich, nie licząc doradców wojskowych,
wtedy kiedy Stany Zjednoczone wysłały tam tylko 105. Przedtem jeszcze Sowiety
dokończyły w roku 1968 budowę rurociągu dostarczającego im gaz ziemny z Afganistanu,
linii wysokiego napięcia łączących Afganistan ze Związkiem Sowieckim, wreszcie szeregu
dróg mających połączenie z afgańskimi.
Z kolei premier Daoud, który zrezygnował w marcu 1963, ale wrócił do władzy w roku 1973,
dokonał zamachu stanu 17 lipca, obalił króla Zahira i ogłosił się pierwszym prezydentem
Republiki Afganistanu.
W dniu 27 kwietnia 1978 dokonał się drugi, tym razem proko-munistyczny zamach stanu.
Daoud został obalony i miejsce jego zajął szef Partii Ludowo-Demokratycznej Mohamed
Taraki, wicepremierem zaś został Babrak Karmal. 30 kwietnia ogłoszono powstanie
Demokratycznej Republiki Afganistanu, a 5 grudnia 1978 roku Taraki podpisał w Moskwie
dwudziestoletni traktat przyjaźni i współpracy z Sowietami. Wreszcie 14 lutego 1979 doszło
do porwania i zabójstwa ambasadora amerykańskiego w Kabulu, Adolpha Dubsa, przy czym
doradcy sowieccy odegrali w tym zakulisową, bardzo podejrzaną rolę. Finałem stało się
lądowanie w dniach 25-27 grudnia 1979 na terenie Afganistanu sowieckich wojsk
spadochronowych, za którymi wkroczyły uprzednio wybudowanymi drogami zmotoryzowane
dywizje armii lądowej. Zamiana Afganistanu na państwo satelickie została dokonana.
Rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ numer 462, z 7 stycznia 1980, żądająca niezwłocznego
i bezwarunkowego wycofania się obcych wojsk z Afganistanu, pozostała świstkiem papieru.
Na tym jednak skończyła się seria sowieckich sukcesów. Waleczni Afgafeycy, nie znający w
swym górskim kraju obcego panowania i opierający się zawsze skutecznie zakusom na ich
wolność, chwycili za broń, z którą się zresztą nigdy na co dzień nie rozstają, i zaczęli walczyć
z sowieckimi najeźdźcami. Polała się obficie krew sowiecka oraz powstańców afgańskich,
rozporządzających niestety bronią wręcz prymitywną w porównaniu z nowoczesną sowiecką.
Równocześnie rozpoczęła się masowa ucieczka ludności na teren sąsiedniego Pakistanu,
gdzie w roku 1982 znalazło schronienie aż dwa i pół miliona Afgańczyków. Kraj ten, przez
nich lekceważony i nie uznawany, dziwnym zrządzeniem losu stał się afgańskim Piemontem i
145
коїеока atganskiej irredenty. Stąd wracają do swej ojczyzny ochotnicy, by wzmacniać
oddziały walczące z Sowietami, stąd płynie broń i amunicja i tutaj znalazły schronienie
kierownictwa kilku organizacji stanowiących zaplecze polityczne walczących oddziałów
partyzanckich.
Sytuacja wojskowa, jaką stworzył afgański opór zbrojny, przypominała sytuację w Polsce i
Jugosławii z lat drugiej wojny światowej. Wojska sowieckie, tak jak i Niemcy, panowały w
większych miastach i starały się kontrolować główne drogi, natomiast w niedostępnym dla
czołgów i innej broni motorowej górskim terenie rządzili powstańcy, dokonujący stamtąd
sporadycznych wypadów na miasta, nie wyłączając Kabulu, i na drogi, gdzie urządzali
zasadzki. Najbardziej skuteczną bronią sowiecką okazały się uzbrojone helikoptery, które
powstańcy ostrzeliwali bronią maszynową i rakietową dostarczaną im z Pakistanu. Upłynęło
już blisko trzy lata od inwazji sowieckiej, lecz cały kraj był nadal w ogniu i w walce. Coraz
bardziej sprawdzało się powiedzenie', że Afganistan będzie sowieckim Wietnamem.
Ale prezydent skończył przemówienie i cała sala powstała z miejsc klaszcząc. Kiedy
wychodził szpalerem utworzonym przez gości, podając rękę na prawo i lewo, przywitał się
także ze Stefanem Korbońskim, zaproszonym na uroczystość w charakterze
przewodniczącego Zgromadzenia Europejskich Narodów Ujarzmionych (ACEN) i Polskiej
Rady Jedności w Stanach Zjednoczonych. Kor-boński skorzystał z okazji, by podziękować
prezydentowi za jego mocne i jasne oświadczenia w sprawie zamachu Jaruzelskiego i
zastosowanie sankcji. Prezydent odpowiedział na to jednym z tuzina okrągłych zdań, jakie
każdy gospodarz Białego Domu musi mieć na podorędziu.
— Niech was wszystkich Bóg błogosławi.
Prezydent Reagan potępił zamach Jaruzelskiego w najostrzejszych słowach; uczynił zań
odpowiedzialnymi Sowiety i ogłosił sankcje, zarówno wobec PRL jak i Sowietów. Niestety,
nie zastosował najdotkliwszej, jaką byłoby całkowite embargo na zboże zakupywane przez
Sowiety w Stanach Zjednoczonych i innych krajach zachodnich, w łącznej ilości 40 milionów
ton rocznie, co groziłoby Sowietom wygłodzeniem ludności. Protestowały przeciwko takiemu
embargu potężne amerykańskie organizacje farmerskie, i prezydent uległ tej presji. Dało to
poważny argument rządom zachodniej Europy, sprzeciwiającym się amerykańskiemu żądaniu
ogłoszenia embarga
146
na dostawy maszyn i innych urządzeń do gazociągu, mającego dostarczać gaz ziemny z
Syberii do państw kontynentalnej Europy. Rządy te były świadome niebezpieczeństwa, jakie
przedstawia taki gazociąg, mogący odegrać w przyszłości rolę konia trojańskiego, gdyż
Sowiety zakręcając i odkręcając kurek od gazu uzależnią od siebie przemysł
zachodnioeuropejski. Przeważyła jednak obecna, nagląca potrzeba dostarczenia pracy
kilkudziesięciu tysiącom bezrobotnych. Tak to argumenty płynące z głodnego żołądka
zwyciężają argumenty płynące ze zdrowego rozsądku.
Po nałożeniu sankcji prezydent Reagan ogłosił warunki ich uchylenia i pomocy przy
spłacaniu miliardowego zadłużenia PRL. Należały do nich: zniesienie stanu wojennego,
zwolnienie wszystkich internowanych i więzionych za naruszenie przepisów tego stanu oraz
rozpoczęcie dialogu z „Solidarnością" i Kościołem katolickim. Poświęcił im swój artykuł
Stefan Koroboński w „Tygodniu Polskim" z 17 kwietnia 1982, streszczony następnie pod
tytułem „Plan Marshalla dla Polski" przez główne stołeczne pismo „The Washington Post" z
14 maja 1982, co mu nadało duży rozgłos. Oferta amerykańska została złożona.
Dziwnym zrządzeniem losu uwaga całego świata zwróciła się na dwa kraje, położone na
przeciwnych biegunach imperium sowieckiego, Afganistan i Polskę. Nie miały one ze sobą
nic wspólnego poza wizytą króla Amanullaha w Warszawie w roku 1927. Obecnie połączyło
je swego rodzaju braterstwo broni, co wyraziło się w udziale Afgańczyków w demostracjach
30 stycznia 1982 w Stanach Zjednoczonych, protestujących przeciwko stanowi wojennemu w
Polsce, Polaków zaś w obchodach Dnia Afganistanu 21 marca 1982.
„Allah jest jeden!"
Reporter papieża Tadeusz Nowakowski wyjrzał przez okno lądującego samolotu i zwrócił się
do innych korespondentów:
— Na oko ten tłum wygląda na dwa miliony. Prawie tak jak w Irlandii w roku 1979.
Samolot wylądował, dostawiono schodki i w drzwiach ukazała się uśmiechnięta, biała p sstać
Jana Pawła II. Jednym spojrzeniem ogarnął nieprzejrzane rzesze jakie zalały lotnisko i
otaczającą je pustynną kamienistą równinę, ascetyczną postać Chomeiniego u dołu schodów,
odbijającą od czerwonego dywanu, wreszcie kilkudziesięciu mułłów w białych turbanach i
ciemnych powłóczystych szatach, trzymających się w pewnej odległości od swego proroka.
Dwa miliony spojrzeń skierowały się na papieża, ale nie odezwał się ani jeden głos lub
okrzyk. Wszyscy patrzyli jak urzeczeni na postać schodzącą ostrożnie ze schodów, świadomi
niezwykłego wydarzenia. Najwyższy kapłan niewiernych przybył do następcy proroka. Dwa
światy, które w walkach toczących się wiekami przelały morze krwi, i mają się za chwilę
pojednać.
Papież zszedł ze schodów i rozegrała się scena dobrze znana z telewizji całemu światu. Jan
Paweł II ukląkł, pochylił się i pocałował ziemię. W tej samej chwili Chomeini,
podtrzymywany przez dwóch mułłów, również ukląkł i pochyliwszy się dotknął czołem
ziemi. Za Chomeinim padli na kolana mułłowie, bijąc czołem o ziemię, za nimi otaczający ich
tłum, a za tłumem reszta morza ludzkiego, tak jakby od samolotu popłynęła przezeń wielka
fala przypływu. Papież i Chomeini podnieśli się jednocześnie z kolan i rozwarłszy ramiona
chwycili się w objęcia. Na ten widok z dwu milionów gardeł wyrwał się okrzyk i potoczył ku
ośnieżonym górom, widocznym na horyzoncie: „Allah jest jeden!" Te słowa miały
rozbrzmiewać do końca wizyty papieża.
148
Jan Paweł II, jako głowa państwa watykańskiego, przeszedł jeszcze z gospodarzem przed
frontem kompanii honorowej i wysłuchał hymnu papieskiego, a następnie narodowego
irańskiego. Teraz tłum już huczał i raz po raz zrywały się okrzyki na cześć obu przywódców,
przerywane powitalnymi salwami armatnimi niewidzialnej baterii. Gdy podeszli do powozu
zaprzężonego w czwórkę niespokojnych, wspaniałych białych arabów, tłum rzucił się
naprzód, wyprzągł konie i otoczywszy powóz ze wszystkich stron, pchał go setkami rąk w
kierunku Teheranu i pałacu szacha, który miał się stać na okres wizyty siedzibą papieża.
Papież i Chomeini stojąc w powozie górowali nad morzem głów, jakie zalało ulice Teheranu,
wpatrzonych w nich oczu i otwartych do krzyku ust. Bez przerwy brzmiało: „Allah jest
jeden!"
W ten sposób doszła do skutku wizyta, której papież pragnął od dawna. Uważając za swój
pierwszy obowiązek ratowanie świata przed zagładą atomową i widząc, że nieudolne rządy
nie są w stanie tego uczynić, a — wręcz przeciwnie — pchają świat nieuchronnie do
katastrofy nuklearnej, postanowił podejść do tego zagadnienia od innej strony. Jeśli rządy
tego nie potrafią, to może zdoła tego dokonać szary człowiek, jeśli go dla tego zadania
zmobilizować. Uznał za najlepsze hasło do tej mobilizacji odrodzenie religijne wszystkich
ludzi wierzących i zastąpienie nienawiści ustrojów i rządów miłością i braterstwem
poddanych. Pod ich naciskiem rządy, przede wszystkim sowiecki, będą musiały ustąpić.
Papież rozpoczął od pojednania wyznań chrześcijańskich i stąd jego spotkanie z patriarchą
Kościoła wschodniego w Stambule oraz głową Kościoła anglikańskiego w Londynie.
Odprawiając mszę na stadionie w Karaczi, uczynił pierwszy krok w kierunku świata
muzułmańskiego, a ukoronowaniem tej akcji miała stać się jego wizyta w Teheranie.
Rozmowa z Chomeinim odbyła się jednak nie w pałacu szacha, lecz w meczecie otoczonym
przez straże, które odcięły na parę godzin to miejsce od reszty świata i olbrzymiego,
niespokojnego tłumu, jaki się zgromadził i szumiał dookoła meczetu. Po odmówieniu
krótkich modlitw — przy czym pierwszą była modlitwa papieża w meczecie, pierwszą
zarówno w historii świata chrześcijańskiego jak i muzułmańskiego — zasiedli obaj na
perskich dywanach, podparci poduszkami i wałkami, w otoczeniu tłumaczy i stenografów.
Papież uznał za gest wielkiej kurtuazji fakt, że tłumaczem Chomeiniego był
149
Pers wykształcony w Polsce, władający nienagannie jego ojczystym jeżykiem.
.
Kiedy po paru godzinach opuszczali meczet, twarze obu promieniały radością. Pierwszy
podszedł do mikrofonu Chomeini i odczytał tekst porozumienia, do jakiego doszło za
zamkniętymi drzwiami meczetu. Brzmiało ono następująco:
- My, Jan Paweł II oraz ajatollah Ruhollah Chomeini, zgodnie stwierdzamy, że
przeznaczeniem ludzkości jest życie i rozwój w pokoju, przy poszanowaniu praw Boskich i
ludzkich. Pokój ten powinny zapewnić ludzkości jej różne obecne rządy. Ponieważ nie
osiągnęły one tego celu dotychczas, istnieje obawa, że nie będą w stanie osiągnąć go w
przyszłości, zwracamy się do rządzonych na całym świecie, by ujęli swój los we własne ręce i
sami rozpoczęli walkę o pokój. Apelujemy do wszystkich wierzących w Boga, który jest
jeden dla całej ludzkości, by wezwawszy o Jego pomoc i pod Jego znakiem podjęli
organizowanie masowej presji na rządy, żeby te niezwłocznie zebrały się, potępiły wojnę i
użycie wszelkiego rodzaju broni, specjalnie zaś nuklearnej; zakazały jak najszybciej jej
produkcji i zarządziły zniszczenie istniejących arsenałów, a ponadto by zawarły światowy
układ pokojowy wykluczający raz na zawsze wojnę. Wzywamy wszystkie rządy, a
szczególnie Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego, by dla tej akcji otwarły swoje
granice dla obywateli innych państw i nie stawiały przeszkód temu, aby ta akcja objęła całą
kulę ziemską i stała się prawdziwie międzynarodową. Jan Paweł II zobowiązuje się podjąć ją i
prowadzić w świecie chrześcijańskim, ja zaś, ajatollah Ruhollah Chomeini - w świecie
muzułmańskim, bez względu na dzielące go granice. Zwracamy się także niniejszym do
innych wyznań, by zgłaszały akces do niniejszego porozumienia.
Gdy skończył, rozległ się ogłuszający ryk: „Allah jest jeden!", który dopiero uciszyło
zbliżenie się do mikrofonu uśmiechniętej postaci papieża, który odczytał łaciński tekst
porozumienia. Podziękowano mu podobną owacją. Nikomu wówczas nie przyszło do głowy,
że słowa te zrewolucjonizują wszystkie muzułmańskie republiki sowieckie.
Wieczorem, pod roziskrzonym gwiazdami niebem i przy chłodnym powiewie od ośnieżonych
gór, odbyła się uczta ludowa na cześć papieża. Na olbrzymim polu na krańcach miasta
ustawiono wielki namiot, którego frontowe skrzydła tak odchylono, by tłumy zgromadzone
przy setkach płonącyh ognisk, na których obracały się na
150
rożnach kozy, barany i jagnięta i perkotały kotły z ryżem, mogły widzieć obu przywódców
religijnych siedzących obok siebie przy niskim stole. W powietrzu unosił się dym ognisk,
zapach pieczonego mięsa i korzennych przypraw. Po drodze do namiotu, przechodząc
szpalerem umundurowanych straży, papież tu i ówdzie przekraczał go, podając rękę
wpatrzonym w niego jak w obraz Persom. Padali na kolana, całując ją z nabożeństwem.
Znalazło się także kilku lepiej zorientowanych w zwyczajach papieskich, którzy zaczęli
podawać papieżowi małe dzieci. Gdy je całował, rozlegały się okrzyki radości i aprobaty.
Po bankiecie czekała papieża niespodzianka. Wystąpił brodaty bard perski i brzdąkając w
struny ni to liry, ni to teorbanu odśpiewał do mikrofonu jękliwym głosem skomponowaną
przez siebie balladę. Nachylony do papieskiego ucha Pers, wychowany w Polsce, tłumaczył ją
sprawnie, zdanie po zdaniu:
„Gdy wojska pod znakiem półksiężyca osiągnęły w dalekim Lechistanie miasto niewiernych,
Kraków, przednia ich straż dotarłszy do murów warownych tego miasta usłyszała gromki głos
trąby, płynący z wysokiej wieży minaretu niewiernych. Jeden z wojowników dojrzawszy
trębacza wypuścił z łuku ostrą strzałę, która przebiła mu gardło, zanim skończył swą pieśń.
Od tej chwili wojska i kraje proroka spotykały same klęski. Doprowadziły one do utraty
niepodległości i obcego panowania ruskich carów. Nasi święci uczeni odkryli wkrótce, że
była to kara Allaha za to, że strzała wojownika przerwała śpiewną modlitwę trębacza. Ale
równocześnie ci mędrcy przepowiedzieli, że kraje proroka odzyskają niepodległość, gdy z
wieży minaretu odezwie się głos polskiego trębacza i dokończy przerwanej pieśni."
Tu bard przerwał i spojrzał na papieża. Jan Paweł II był wyraźnie wzruszony i idąc za
impulsem wstał i zwrócił się do barda:
- Ja dokończę twoją balladę.
Rozpoczął ją po polsku, co tłumacz natychmiast przekładał do mikrofonu na farsi.
™
„Na przełomie roku 1941/1942 przybyły do Samarkandy nigdy tam nie widziane oddziały
wojska. Żołnierze nosili orzełki na rogatych czapkach, mówili nieznanym językiem i,
ustawieni w szeregi na głównym rynku, rozpoczynali i kończyli dzień śpiewną modlitwą. Gdy
^ "* miejscowa ludność Uzbeków, Tadżyków i Kirgizów dowiedziała się, że są to Polacy,
wysłała do ich dowódcy delegację, która powtórzyła mu przepowiednię świętych uczonych i
prosiła, by trębacz polski -„-J dokończył z minaretu melodię przerwaną przed wiekami przez
strza- J
151
łę wojownika. Nazajutrz przed meczetem zgromadził się stutysięczny tłum. Na minaret,
zamiast mułły, wszedł trębacz w rogatej czapce z orzełkiem na przodzie i odegrał przerwaną
przed wiekami pieśń trębacza z Krakowa, od początku do końca. Stutysięczny tłum padł na
kolana i rozległ się okrzyk: Allan jest wielki!"
Papież skończył i rozejrzał się po otoczeniu. Teraz Chomeini i inni mułłowie byli wyraźnie
wzruszeni balladą. Chomeini podniósł się z trudem i, podtrzymywany przez młodych mułłów,
zbliżywszy się do mikrofonu wzniósł okrzyk: „Niech żyje Lechistan!" Powtórzyły go tysiące
ust i wrócił niesiony górskim echem: „Niech żyje Lechistan!".
Na chińskiej granicy w roku 1987
W ukrytym przed pociskami atomowymi we wnętrzu góry, w dalekim Ałtaju, podziemnym
mieście bunkrów, w których się mieściło sowieckie Dowództwo Wojsk Dalekiego Wschodu,
panował ożywiony ruch. Zakończono już olbrzymie manewry na granicy chińskiej i całe
dowództwo oraz przybyli na manewry wysokiej rangi goście z Moskwy zebrali się dzisiaj w
sali konferencyjnej dowództwa, by rozpocząć dyskusję nad przebiegiem i wynikiem
manewrów. Duża sala o ścianach pokrytych olbrzymimi mapami na zmianę z ekranami
filmowymi była wypełniona po brzegi oficerami wyższych stopni, począwszy od trzech
marszałków, a skończywszy na około stu pułkownikach. Panował przytłumiony gwar
rozmów, ale nie było w nim cienia wesołości. Twarze tej elity armii sowieckiej były raczej
zasępione, a rozmowy prowadzono półgłosem.
Gdy za mikrofonem mównicy ukazała się orla twarz marszałka Sokołowa, rozmowy zamilkły,
wszyscy zerwali się z miejsc i stanęli na baczność. Sokołów, cieszący się opinią geniusza
wojskowego i bardzo popularny wśród podwładnych, skinął ręką, a gdy usiedli, dał do
mikrofonu rozkaz:
— Pokażcie zdjęcia ostatniego zajścia na granicy.
Jeden z ekranów zajaśniał światłem i ukazał się obraz trzech żołnierzy leżących za małym
krzakiem. Za chwilę ujrzano to samo zdjęcie w dużym powiększeniu. Teraz można już było
rozpoznać skośne oczy i mongolskie rysy twarzy żołnierzy oraz chińskie mundury i oznaki.
Położyli się na wznak, widocznie obserwując przelatujący nad ich głowami sowiecki samolot
zwiadowczy. Jeden trzymał przy oczach lornetkę. Za krzakiem widać było jakąś długą lufę,
wspartą z przodu na trójnogu, zakończoną prostokątnym dużym magazynkiem i wielką kolbą.
Całość wyglądała na duży ręczny karabin maszynowy
153
z drugiej wojny światowej. Obok stały jakieś skrzynki, widocznie z amunicją.
Obraz zniknął i ukazały się na horyzoncie trzy lekkie sowieckie czołgi. Zbliżały się wolno,
widocznie patrolując, z otwartymi włazami, z których wychylały się trzy sylwetki żołnierzy
lornetujących zawzięcie okolicę.
Obraz znów zniknął i na ekranie zajaśniało nowe zdjęcie, zrobione z dużej wysokości.
Obejmowało ono zarówno trzech żołnierzy chińskich, jak i trzy czołgi sowieckie zmierzające
w ich kierunku. Nagle jakby przebiegł przez żołnierzy prąd elektryczny. Chwycili za lornetki,
unieśli się nieco z ziemi i patrzyli bez ruchu. Teraz lornetki opadły i rzucili się do swej broni.
Jeden przyłożył kolbę do ramienia, a oko do celownika. Dwaj pozostali wrócili do lornetek.
Widać było, że czekają aż się czołgi zbliżą na odległość pewnego trafienia. I znów opadły
lornetki i dwie twarze zwróciły się do celowniczego, który znieruchomiał, pochylony nad
celownikiem. Nagle z lufy wytrysła wąska tasiemka oślepiającego światła, dopadła jak
błyskawica jeden z czołgów i zniknęła w jego wnętrzu, jak gdyby gruby pancerz nie stanowił
dla niej większej przeszkody niż szkło dla promieni światła. Nastąpił wybuch i czołg rozleciał
się w drobne kawałki. Pozostałe z miejsca zawróciły, lecz po kilku sekundach dogoniła je
druga i trzecia tasiemka światła i podzieliły los pierwszego czołgu.
Marszałek Sokołów nie chciał nawet spojrzeć na salę. Ochrypłym głosem rozkazał:
— Powtórzcie wolno dwa razy trzecie zdjęcie!
Wszyscy patrzyli na ekran jak urzeczeni. Takiego działania chińskiej broni laserowej przeciw
czołgom nikt się nawet nie domyślał.
Znów rozległ się głos Sokołowa:
— Następne zdjęcie!
Teraz na ekran wypłynął sowiecki samolot zwiadowczy lecący na dużej wysokości. Nagle
poniżej zjawił się jakiś świecący punkt szybko zbliżający się ku samolotowi. Ten widocznie
zauważył punkt, gdyż zwiększył szybkość i zaczął stosować ostre zwroty służące do ucieczki
przed pociskiem. I rozpoczął się pojedynek świecącego punktu z samolotem, oglądany z
zapartym tchem przez oficerów. Za każdym zwrotem w lewo czy prawo, w górę czy w dół, za
każdym zwolnieniem czy przyśpieszeniem szybkości punkt podążał za samolotem, jakby był
do niego uwiązany na lince. Lotnik musiał być doświadczonym pilotem, gdyż zastosował cały
arsenał ewolucji i akrobacji lotni-
154
bia za gołębiem. Wreszcie wyczerpany pilot czy to zrezygnował z dalszej walki, czy też
popełnił błąd, dość, że punkt go dopadł. Nastąpiła eksplozja i kawałki samolotu zaczęły
wirując opadać ku ziemi.
Marszałek Sokołów nie pozwolił sali ochłonąć z wrażenia. — Te obie bronie otrzymały
Chiny od Stanów Zjednoczonych, zgodnie z porozumieniem zawartym z Deng Hsiao-pingiem
w Waszyngtonie w roku 1979. Zrobienie drugiego zdjęcia kosztowało nas dwa samoloty.
Tylko trzeciemu udało się uniknąć zguby i dostarczyć film. Omówimy go od strony
technicznej i taktycznej w czasie dyskusji nad manewrami. Teraz pragnę tylko dodać, że nie
są to najnowsze wynalazki amerykańskie w dziedzinie uzbrojenia. Za dwa, trzy lata to, co
widzieliśmy, przejdzie do demobilu. Zastąpi je nowa generacja broni, oparta na
wszechstronnym wyzyskaniu lasera, elektronów, broni magnetycznej i radiacji. W przyszłości
Stany Zjednoczone będą tym krajem, który przeniesie wojnę w przestrzeń kosmiczną. Już
dzisiaj posiadają flotę samolotów kosmicznych typu Columbia i mogą wystrzeliwać
uzbrojone satelity. W tej chwili oni, a nie my, panują w kosmosie. W rezultacie taka broń z
drugiej wojny światowej jak kula karabinowa, pocisk armatni, bomba burząca, czołg i
samolot, znajdą się wkrótce w muzeum wojskowym obok stalowej zbroi, łuku, oszczepu i
miecza... Zarządzam przerwę do drugiej po południu.
W nocy, w jurcie mongolskiej odległej o piętnaście kilometrów od Dowództwa Wojsk
Dalekiego Wschodu, zjechało się dziwne grono. Każdy przybył w pojedynkę bądź to jeepem,
bądź motocyklem, a nawet konno. Wszyscy byli ubrani w mundury polowe, ale bez odznak.
Wśród dwunastu osób można było jednak rozpoznać twarze marszałków Sokołowa, Kurowa i
Minina. Otoczyli kołem małe ognisko z bydlęcego łajna, tlące się w środku jurty, leżąc lub
siedząc na mongolskich wojłokach, i tylko rzadkie płomyki ogniska rzucały blask na
pochylone wokół niego twarze. Milczenie przerwał Sokołów:
— Otwieram posiedzenie Stowarzyszenia Rosja i udzielam głosu marszałkowi Kurowowi.
Kurów, tęgi, barczysty mężczyzna o łysej czaszce, przystąpił z miejsca do rzeczy;
— Drodzy towarzysze, nie będę powracał do tych problemów technicznych, taktycznych i
strategicznych, którym poświęciliśmy
155
popołudniową dyskusję. Braliście w niej wszyscy udział i dobrze ją pamiętacie. Powtórzę
tylko jej najważniejszą konkluzję, a mianowicie, że na wypadek wybuchu wojny z Chinami
nie możemy zagwarantować narodom Związku Radzieckiego naszego zwycięstwa. Biorę to
za punkt wyjścia dla moich rozważań i wniosków.
Dlaczego doszliśmy wszyscy zgodnie do tak smutnej konkluzji? Otóż dlatego, że Chiny, bez
ograniczeń wspomagane militarnie przez Stany Zjednoczone od czasu zajęcia przez nas
Afganistanu, stanowią dziś większą od nas potęgę. A dlaczego doszło do tego, że Stany
Zjednoczone stały się sprzymierzeńcem Chin i zbroją je bez przerwy? Otóż dlatego, że nasza
partia i Politbiuro od chwili ich powstania uznały Stany Zjednoczone za naszego głównego
wroga, który tylko czyha na to, by nas zaatakować i zniszczyć. Czy te obawy są słuszne?
Moim zdaniem, są one całkowicie bezpodstawne. W miarę upływu czasu poznaliśmy dość
gruntownie Stany Zjednoczone i wiemy, że zarówno ich konstytucja jak i cały ustrój na niej
oparty nie pozwalają na wojnę zaczepną i zaatakowanie kogokolwiek dla celów zaborczych.
Stany Zjednoczone zdolne są tylko do wojny obronnej, czego najlepszym dowodem druga
wojna światowa. Gdyby nie atak japoński na Pearl Harbor, upłynęłoby dużo czasu, zanim
Rooseveltowi udałoby się przekonać opinię publiczną i Kongres, że wystąpienie w obronie
Anglii jest wystąpieniem w obronie Stanów Zjednoczonych. Słowem, ze strony Stanów
Zjednoczonych nie grozi nam atak, jeśli go sami nie sprowokujemy. Biegunowo przeciwnie
wygląda niebezpieczeństwo ze strony Chin. Mamy z nimi siedem tysięcy kilometrów
wspólnej granicy, którą Chiny kwestionują, domagając się jej zmiany i oddania przez nas
milionów kilometrów kwadratowych. Tymczasem nie tylko nie mamy wspólnej granicy
lądowej ze Stanami Zjednoczonymi, ale dzieli je od nas tysiące kilometrów lądów i oceanów i
nie mają one do nas żadnych pretensji terytorialnych. Poza tym wiemy, że teoretycy polityki
chińskiej wracają do hasła „Azja dla Azjatów" i stosując je do nas planują wyparcie nas za
wszelką cenę z Azji do Europy, za Ural. Posiadają obecnie ponad miliard ludności, czyli
czterokrotnie więcej niż my. Toteż dla osiągnięcia tego celu pierwsi przypuszczą atak
atomowy na nas, nie obawiając się naszego kontrataku, gdyż nie zniszczy on całych Chin, a
zabijając na przykład dwieście do trzystu milionów Chińczyków, rozwiąże gnębiący je od
wielu lat problem przeludnienia.
Co więcej, znamy dokładnie ich koncepecję uderzenia atomowego. Zostanie ono skierowane
wyłącznie na Rosję etnograficzną,
156
nie tknie zaś republik związkowych. Kryje się za tym myśl, że po zniszczeniu Rosji Sowiety
się rozpadną i nasze azjatyckie republiki staną się łatwym łupem Chin.
W tych warunkach nasz sztab generalny wielokrotnie zwracał uwagę Polilbiura, że
traktowanie Stanów Zjednoczonych jako wroga numer jeden jest ciężkim błędem, gdyż
wrogiem numer jeden były, są i będą Chiny. Stany Zjednoczone posiadają wszelkie warunki,
by się stać w stosunku do nas nie tylko państwem neutralnym, lecz nawet naszym partnerem i
sprzymierzeńcem. Proponowaliśmy odwrócenie naszej polityki wobec Stanów
Zjednoczonych o sto osiemdziesiąt stopni, z wrogiej na przyjazną, i oderwanie ich od Chin.
Ta polityka miałaby widoki powodzenia, gdyż Stany Zjednoczone ze swej strony obawiają się
pogodzenia Chin z Sowietami i sprzymierzenia się z nami przeciwko Stanom Zjednoczonym.
Pogłębienie zatem obecnej przepaści między Chinami a Sowietami leżałoby w ich interesie.
Niestety, partia i Politbiuro były i są głuche na nasze przedłożenia i apele. Wręcz przeciwnie,
sprzymierzyły się z Fidelem Castro i przy jego pomocy zwalczają Stany Zjednoczone na
kontynencie amerykańskim. Doprowadziło to do powstania obecnej sytuacji, w której w razie
wojny z Chinami grozi nam klęska. Będzie ona końcem Związku Radzieckiego, a co
najgorsze — Rosji. Ten stan rzeczy nie może dłużej trwać!
Drodzy towarzysze! Gdy nasi sławni poprzednicy, marszałkowie Żuków, Koniew i
Tołbuchin, których dobrze pamiętamy, zakładali po wojnie w Poczdamie, w okupowanych
Niemczech, naszą organizację, przyjęli oni za wytyczną następującą zasadę: Jak długo partia
służy naszej ukochanej ojczyźnie Rosji, tak długo my służymy partii. Jak przestanie jej
służyć, zwrócimy się przeciw partii. Moim zdaniem, partia i Politbiuro przestały jej służyć i
nadszedł dla nas czas działania!
Marszałek Kurów skończył i otarł pot z czoła.
Dyskusja trwała do późna w nocy. Zabierali głos wszyscy obecni. Litania oskarżeń partii i
Politbiura rosła z minuty na minutę. Zarzucano im odpowiedzialność za niedocenianie
potrzeby stałej modernizacji broni, za niepokój we wschodniej Europie i rewoltę w Polsce,
gdzie marszałek Kulikow i wojsko uratowali sytuację; za odrodzenie się panislamizmu i
nacjonalizmu w muzułmańskich republikach związkowych; za skostniałą ideologię i za
najniższy poziom życia
157
..j^ow yy ^uiujjiv. rviup».^ паи „i pusiawif marszareK Мшщ mówiąc:
— Nic niewart taki ustrój, który nie potrafi wyżywić własnej ludności i ratuje się corocznymi
zakupami we wrogich nam krajach pięćdziesięciu milionów ton zboża. W razie embarga
zginiemy z głodu.
Wyniki narad miały odmienić historię Sowietów. Postanowiono dokonać zamachu stanu, w
miarę możliwości bezkrwawego. Wojsko przejmie władzę od partii, zaś Rosyjska Wojskowa
Rada Ocalenia Narodowego na czele z marszałkiem Sokołowem przejmie władzę od
Politbiura. Dziwną ironią losu koncepcja Breżniewa, zastosowana z takim powodzeniem w
Polsce w roku 1981, została — łącznie z nazwą — przeniesiona żywcem na grunt Sowietów
sześć lat później. Skorzystano także z doświadczenia roku 1953, kiedy wojsko dopomogło
Chruszczowowi do likwidacji Berii, i postanowiono w podobny sposób opanować Kreml w
czasie tradycyjnego posiedzenia Politbiura w przeddzień wielkiej wojskowej parady
pierwszomajowej na Placu Czerwonym w Moskwie. Koncentracja i ruch wojsk w stolicy
wiąże się wówczas z paradą i nie budzi podejrzeń. Jeśli Politbiura ustąpi dobrowolnie władzy,
każdy jego członek otrzyma odpowiednie zaopatrzenie. Jeśli będzie stawiać opór, znajdą się
wszyscy na Łubiance, dokąd sami wysłali już tyle ludzi. Po zamachu pierwszym krokiem
Wojskowej Rady będzie wysłanie do Stanów Zjednoczonych profesora Sacharowa z
odpowiednimi propozycjami. Najważniejszą z nich będzie wycofanie się Sowietów z Kuby,
Afganistanu i krajów wschodniej Europy, przed wojną niepodległych.
Tajne zebranie zakończono okrzykiem: „Da zdrawstwujet małuszka Rossijaf" (Niech żyje
matka Rosja).
Rozjechano się przed świtem już w lepszym nastroju. Kości zostały rzucone. Jak tyle razy w
historii Rosji, wojsko weźmie znów w swoje ręce jej los.
Pierwszy Maja na Placu Czerwonym
Dzień wstał piękny i słoneczny; niebo błękitne, bez jednej chmurki. Moskwę ogarnął nastrój
podniecenia, towarzyszący zawsze obchodom pierwszego maja w połączeniu z dniem
wolnym od pracy i piękną, wiosenną pogodą. Już od wczesnego rana rozbrzmiewały na jej
ulicach odgłosy orkiestr wojskowych i miarowy krok oddziałów wojska, zbierających się na
przegląd i defiladę na Placu Czerwonym. Podobnie gromadziły się na wyznaczonych placach
tysiące odświętnie ubranych robotników, członków stowarzyszeń sportowych, ubranych jak
na zawody, organizacji młodzieżowych i szkół męskich oraz żeńskich w jednolitych
mundurkach. Każdy zespół był zaopatrzony we flagi i transparenty o przepisanej na ten rok
przez partię treści, głównie skierowanej przeciw imperialistycznym i wrogim Sowietom
Stanom Zjednoczonym.
Z uderzeniem wyznaczonej godziny, gdy Plac Czerwony był już zapełniony wyborowymi
oddziałami wojska i szkołami wojskowymi, wyjechał z bramy Kremla na pięknym wronym
koniu marszałek Sokołów i ruszył w kierunku ustawionych w czworoboki oddziałów.
W tej samej chwili na trybunę ponad murami Kremla wdefilo-wało sowieckie Politbiura i
ustawiło się w przepisanym porządku: pierwszy sekretarz w środku, a po jego bokach
marszałek Ustinow i premier Tichonow. Rozległy się dźwięki hymnu narodowego i Politbiura
salutowało ręką podniesioną do ronda kapeluszy i czapek.
Marszałek Sokołów zaczął przejeżdżać na tańczącym pod nim jak baletnica rumaku przed
frontem prezentujących broń oddziałów, pozdrawiając je głosem i dłonią podniesioną do
daszka błyszczącej od złota marszałkowskiej czapki. Odpowiadały gromko wyuczonym
chórem. Była to piękna scena, budząca dumę w sercach patriotów.
Gdy Sokołów dokończył przeglądu, podjechał do mikrofonu i oddał niespokojnego,
nerwowego konia w ręce umundurowanego
159
ordynansa, który zaczął rumaka uspokajać klepiąc go lekko po karku i szepcąc mu coś
łagodnie do ucha.
Już pierwsze zdanie Sokołowa obudziło czujność. Spodziewano się stereotypowego,
szablonowego przemówienia, wynoszącego pod niebiosa osiągnięcia partii i Politbiura oraz
przepowiadającego promienną przyszłość, rozwój i dobrobyt narodowi sowieckiemu,
wreszcie zapewniającego naród, partię i Politbiuro, że niezwyciężona armia sowiecka dzień i
noc stoi na straży granic państwa i odeprze każde na nie zakusy.
Tymczasem zamiast tej oczekiwanej i znanej aż do znudzenia tyrady marszałek Sokołów
rozpoczął — bez żadnego wstępu i przygotowania słuchaczy — od nagłego alarmu, że
Związkowi Radzieckiemu grozi w tej chwili śmiertelne niebezpieczeństwo. Tysiące ludzi,
zaskoczonych tym alarmem, zamieniło się w słuch.
„Grozi ono - mówił dalej Sokołów gromkim głosem - od kraju, który Sowietom wszystko
zawdzięcza, począwszy od niepodległości, a skończywszy na środkach służących do
codziennego życia. Sowiety wychowały na swym łonie niemowlę, które wyrosło na olbrzyma
i teraz zagraża granicom i samemu istnieniu swego dobroczyńcy. Krajem tym są Chiny!".
Przez Plac Czerwony przebiegł dreszcz sensacji. Nawet zafalowały nieruchome czworoboki
wojska. Zamiast oczekiwanego ataku na amerykańskich agresorów, imperialistów i
kapitalistów z Wall Street usłyszano atak na Chiny, dokąd — jak doniosły właśnie „Prawda" i
„Izwiestia" — udała się liczna partyjno-rządowa delegacja, by przedyskutować i załatwić
wszystkie istniejące spory. Niespodzianka była zupełna.
Marszałek Sokołów zakończył swe przemówienie apelem do narodu sowieckiego, by w tej
groźnej dla ojczyzny chwili stanął za armią, poparł .ją, pomógł w obronie kraju oraz obdarzył
ją zaufaniem i miłością, bez względu na to, co najbliższa przyszłość przyniesie.
Gdy skończył, rozległo się gromkie, spontaniczne: „Urraa!," i trwało aż do chwili, gdy
dosiadłszy rumaka pogalopował lekko do bramy Kremla.
Teraz stała się rzecz nie praktykowana od czasu jak istnieje Związek Radziecki. Dotychczas
jedyne przemówienie w czasie przeglądu i defilady pierwszomajowej wygłaszał zawsze tylko
ten dowódca wojskowy, który przyjmował defiladę. W tym roku wyrósł nagle
160
mikrofon przed pierwszym sekretarzem i rozległ się jego drżący, przerywany wzruszeniem
głos:
— Towarzysze i narodzie sowiecki! Solidaryzuję się całkowicie w imieniu partii, Politbiura i
własnym z każdym słowem przemówienia naszego bohatera narodowego, marszałka
Sokołowa. Nasza sowiecka ojczyzna znajduje się rzeczywiście w śmiertelnym
niebezpieczeństwie, musimy więc skupić wszystkie siły w jej obronie, którą muszą kierować
osoby posiadające do tego potrzebne kwalifikacje. W związku z tym, po długich i głębokich
naradach, partia i reprezentujące ją Politbiuro zwróciły się do naczelnengo dowództwa
sowieckich sił zbrojnych z usilną prośbą, by w tej krytycznej chwili wzięło w swoje ręce
pełnię władzy w państwie, w tym wszelkie uprawnienia partii, Politbiura i rządu. Z
prawdziwą radością oznajmiam wam, narodowi sowieckiemu i całemu światu, że naczelne
dowództwo uległo naszym usilnym prośbom i wyłoniło Wojskową Radę Ocalenia
Narodowego, na którą niniejszym w imieniu partii, Politbiura i rządu przelewam pełnię
władzy. Niech żyje nasza sowiecka ojczyzna! Niech żyje nasza niezwyciężona armia! Niech
żyje Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego!
Nim osłupiałe tłumy na Placu Czerwonym przyszły do siebie, Politbiuro wymaszerowało
gęsiego ż trybuny, w takim samym porządku, w jakim na nią przybyło, łącznie z marszałkiem
Ustinowem. W zamian na trybunę wdefilowało gęsiego dwudziestu wygalonowa-nych
marszałków i generałów. Miejsce pierwszego sekretarza na trybunie zajął promieniejący
marszałek Sokołów.
Teraz dopiero zapanował na zamarłym ze zdumienia Placu Czerwonym prawdziwy szał.
Najpierw odezwało się wojsko ogłuszającym „Urraa!", które rozbrzmiewało bez przerwy,
pomnażane przez echo odbite od kamienic. Potem ten krzyk podjęły tysiące moskwian
biorących obok wojska udział w paradzie. Po minutach osłupienia opanowała wszystkich
nieopisana radość. Więc to już koniec dyktatury tych zbrodniarzy, którzy wylali w Rosji
morze krwi, a narodowi skuli kajdanami nogi i ręce i zakneblowali usta! Więc to koniec
nędzy i biedy nie znanej w innych krajach Europy! Wreszcie nad Rosją zajaśniała jutrzenka
swobody. Ludzie nieznajomi najpierw z niewiarą patrzyli sobie w oczy, a potem padali sobie
w objęcia. Tłumione przez kilkadziesiąt lat uczucia wybuchły jak wulkan.
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Radość pokonała dyscyplinę, czworoboki wojska
złamały szeregi i zmieszały się z wiwatującym
161
uumem. икггук „urraar nabrat podwójnej siły. Kilkusettysięczny tłum dotarł do murów
Kremla i kontynuował owacje aż do chwili, gdy rozradowane twarze członków Wojskowej
Rady zniknęły z kremlowskiej trybuny.
Teraz tłum wylał się z Placu Czerwonego na ulice Moskwy i zamienił się w dziesiątki
radosnych pochodów, przemierzających miasto w różnych kierunkach..Żołnierze byli
wszędzie przedmiotem gwałtownych owacji. Gdzie pochód docierał do koszar, tam otwierały
się bramy i następowało bratanie się moskwian z sołdatami. Zanosiło się na to, że tej nocy
nikt w Moskwie nie zmruży oka.
Wczesnym wieczorem został ogłoszony przez radio, telewizję, plakaty i nadzwyczajne
dodatki „Prawdy", „Izwiestii" i prasy stołecznej Dekret Numer Pierwszy Wojskowej Rady
Ocalenia Narodowego. Ludność Moskwy nie chciała wierzyć swym oczom i uszom. Dekret
zarządzał:
1. Wprowadzenie stanu wojennego i surowych sankcji za naruszenie jego przepisów.
2. Rozwiązanie sowieckiej partii komunistycznej i przejęcie jej własności przez państwo.
3. Dymisję rządu sowieckiego.
4. Przywrócenie swobody wyznań i obrządków religijnych oraz własności cerkiewnej.
5. Reprywatyzację rolnictwa, rzemiosła, wolnych zawodów, drobnego handlu i produkcji.
Sposób jej przeprowadzenia i wyjątki określą specjalne dekrety względnie ustawy.
6. Powołanie do życia tymczasowego rządu na czele z profesorem Andrejem Sacharowem,
którego głównym zadaniem będzie przeprowadzenie wolnych, pięcioprzymiotnikowycli
wyborów do konstytuanty, jaka określi przyszły ustrój Związku Radzieckiego, uchwalając
jego konstytucję.
7. Normalizację stosunków ze Stanami Zjednocznymi i zachodnią Europą.
8. Rehabilitację marszałka Tuchaczewskiego i dwudziestu tysięcy oficerów zamordowanych
lub uwięzionych w łagrach stalinowskich.
9. Przyznanie, że mordu na polskich oficerach w Katyniu dokonało sowieckie NKWD, i
przeproszenie za to narodu polskiego.
W tym samym czasie przed domem profesora Sacharowa w mieście Gorkij zatrzymała się
kawalkada wojskowych samochodów. Milicjanci, zazwyczaj stojący na straży przed domem
przez całą dobę,
162
zniknęli nagle bez śladu. Okna mieszkania profesora jarzyły się światłem. Można się było
domyślić, że jego lokatorom udzieliło się podniecenie, jakie ogarnęło cały olbrzymi kraj.
Z pierwszego samochodu wysiadł marszałek Gawriłow. Gdy zapukał do drzwi, otworzył je
sam profesor i wyciągnął rękę na powitanie. Marszałek chwycił ją oburącz i zapytał:
— Słyszał pan dekret numer jeden? Sacharow uśmiechnął się:
— Słyszałem, proszę do środka.
Gdy po dwóch godzinach kawalkada z rykiem syren ruszyyła na lotnisko w Gorkim, w
pierwszym samochodzie po prawej stronie marszałka można było dojrzeć profesora
Sacharowa, a w następnym jego żonę.
Po przybyciu na lotnisko w Moskwie profesor Sacharow został uroczyście powitany przez
Wojskową Radę Ocalenia Narodowego w komplecie oraz przez grono osób wyznaczonych
przez niego w czasie rozmowy z marszałkiem Gawriłowem na członków rządu. Wojskowe
samochody zwiozły wszystkich - niejednokrotnie po wyciągnięciu z łóżka - na lotnisko, gdzie
odbyło się zaprzysiężenie nowego premiera i rządu przez marszałka Sokołowa. Po
zaprzysiężeniu i pożegnaniu profesor Sacharow wsiadł wraz z żoną do samolotu, który
wylądował nazajutrz... w Waszyngtonie.
Po dwugodzinnej rozmowie w Białym Domu ukazał się wspólny komunikat, w którym obie
strony donosiły z radością o normalizacji stosunków sowiecko-amerykańskich i przestrzegały
postronne mocarstwa przed wtrącaniem się w,sowieckie sprawy wewnętrzne. Został on w
Pekinie zrozumiany tak, jak w Waszyngtonie został pomyślany, i zapewnił pokój na chińsko-
sowieckiej granicy.
Trzeci Maja w Warszawie
Telefon zabrzmiał głośno i przeciągle. Spod kołdry wysunęła się chuda, owłosiona ręka i
chwyciła słuchawkę. Zaspany głos zapytał: „Kto mówi?" Zaś druga ręka przekręciła kontakt
nocnej lampki stojącej na stoliku obok dużego tapczanu. Odpowiedź musiała być alarmująca,
gdyż obudzony w środku nocy z głębokiego snu szczupły, słabej budowy mężczyzna zerwał
się, usiadł na tapczanie spuszczając bose nogi na dywanik i rzekł rozkazującym głosem:
— Powtórzcie wszystko od początku!
Naraz twarz zaczęła mu się zmieniać jak uczniom na egzaminie w szkole dramatycznej.
Najpierw przybrała wyraz zdumienia, następnie przerażenia, wreszcie - po paru minutach -
zimnej determinacji. Przetarł ręką chore oczy i kazał sobie dwukrotnie powtórzyć nazwiska
pierwszego sekretarza, Sokołowa i Sacharowa, po czym nie dziękując rozkazał:
- Raportujcie, ambasadorze, co godzinę mnie lub waszemu ministrowi.
Nacisnął palcem widełki, po czym zaczął pośpiesznie wykręcać jakiś numer. Gdy po drugiej
stronie odezwał się znajomy głos, rozkazał:
pierwsze, zwołajcie za godzinę nadzwyczajne posiedzenie generałów. Nie pytajcie dlaczego,
bo nie mam czasu na wyjaśnienia. Po drugie, zarządźcie niezwłocznie stan ostrego pogotowia
garnizonu warszawskiego. Po trzecie, sprowadźcie na jutro rano - przerwał i spojrzał na
zegarek - to jest na dziś rano samolotem do Warszawy Wałęsę z całą rodziną. Zrozumiano?
Usłyszawszy: „Według rozkazu", dodał: „Spotkamy się za godzinę."
Teraz mężczyzna chwycił swoją książeczkę adresową, pośpiesz-
164
nie wyszukat jakiś numer telefonu i szybko go nakręcił. Przez dłuższy czas nikt się nie
odzywał, wreszcie dał się słyszeć zaspany, niezadowolony glos:
— Któż to dzwoni o drugiej w nocy? Mężczyzna odpowiedział niecierpliwie:
— Tu Jaruzelski. Proszę mnie natychmiast połączyć z księdzem prymasem. Sprawa
niezmiernie ważna i nie cierpiąca zwłoki.
To nazwisko wywierało widać jakiś magiczny wpływ, gdyż za chwilę odezwał się przytomny
męski glos:
— Tu Glemp. Czym mogę służyć panu generałowi?
— Eminencjo prymasie, przepraszam za obudzenie go w środku nocy. Sprawa jest jednak
tak ważna i pilna, że muszę Waszą Eminencję prosić o przyjęcie mnie natychmiast, zaraz,
teraz w nocy.
Musiało był w głosie Jaruzelskiego coś naprawdę alarmującego, gdyż po drugiej stronie drutu
rozległy się słowa:
— Czekam na pana, panie generale.
Następnego ranka, drugiego maja 1987, prasa, radio i telewizja nadały wspólne oświadczenie
prymasa, Jaruzelskiego i Wałęsy, zawiadamiające zgodnie, że nazajutrz, trzeciego maja 1987,
po nabożeństwie w katedrze św. Jana odbędzie się na placu Zwycięstwa uroczysty obchód
rocznicy Konstytucji 3 maja 1794, z udziałem podpisanych w oświadczeniu. Wyjaśniało ono
także, że cały przebieg obchodów będzie podany przez prasę, radio i telewizję i zachęcało
warszawian do pozostania w domu, gdyż plac mieści tylko pół miliona ludzi stojących głowa
przy głowie.
Warszawa, a za nią cala Tolska, najpierw zamarły z wrażenia. Nikt nie chciał wierzyć
własnym uszom. Ale nastawione na pełny głos radia i telewizory powtarzały co godzinę
nieoczekiwane oświadczenie, więc cały kraj ogarnęła nieprzytomna radość. Prymas Glemp,
Wałęsa i Jaruzelski wystąpią razem! Musi się kryć za tym takie porozumienie, jakiego od
zamachu 13 grudnia 1981 domagał się cały kraj. Nareszcie nastąpią zmiany, których naród
potrzebuje, żeby Polska znów była Polską.
Najpierw rozdzwoniły się telefony, ale wnet zamarły z powodu przeciążenia linii i ludność
miast i wsi wylała się na ulice, by komentować oświadczenie. Zapełniły się restauracje, bary i
kawiarnie i pozostały otwarte do następnego dnia.
Po południu odezwało się Radio Wolna Europa, Glos Ameryki, za nimi inne zachodnie
radiostacje, a wreszcie Moskwa, donosząc o objęciu władzy przez wojsko i powtarzając
Dekret Numer Pierwszy
165
sowieckiej Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Teraz dla wszystkich stało się jasne
oświadczenie polskiego triumwiratu. Po Moskwie przyszła kolej na Warszawę. Cały kraj
ogarnął szał radości. Nawet najwięksi pesymiści, zawsze i wszędzie wietrzący podstęp i
zasadzkę, dali się unieść fali nadziei. Nikt tej nocy nie zmrużył oka.
Nie upłynęła jeszcze godzina po oświadczeniu polskiego triumwiratu, gdy zaczęły przybywać
na plac Zwycięstwa grupki młodych mężczyzn i kobiet ze śpiworami, kocami, gumowymi
materacami, termosami, maszynkami spirytusowymi i zapasami żywności i wody. Pod
wieczór drugiego maja biwakowało już na tym placu pięćdziesiąt tysięcy osób. Niezwykle
grzeczna, uśmiechnięta milicja nie stawiała im żadnych przeszkód. Wręcz przeciwnie, na
czterech rogach placu stanęło wkrótce po kilka samochodów sanitarnych i ambulansów.
Oświadczenie prymasa Glempa, Jaruzelskiego i Wałęsy zostało wydane bardzo w porę.
Podziałało ono jak oliwa na wzburzone fale i powstrzymało potężne już podziemie
„Solidarności" od powstania i sięgnięcia zbrojną ręką po władzę. Jego kierownictwo
postanowiło czekać do jutra, to jest trzeciego maja, z tym, że jeśli obchód firmowany przez
trzy najwybitniejsze w Polsce osobistości nie przyniesie zadowalającego rozwiązania sytuacji
wytworzonej przez dyktaturę Jaruzelskiego, wówczas ujmie bieg spraw i losy kraju w swoje
ręce.
Nazajutrz, po rannym uroczystym nabożeństwie celebrowanym przez prymasa Polski
kardynała Glempa w asyście wielu biskupów, przy udziale Jaruzelskiego z generalicją i
Wałęsy z rodziną, utworzył się na historycznym odcinku od katedry do Zamku pochód godny
pędzla Matejki. Od drzwi katedry do wejścia na plac Zamkowy, a następnie na plac
Zwycięstwa ustawiły się dwa szpalery wojska. Obok niego pilnowała porządku milicja
obywatelska, która ozdobiła dziś lewy rękaw swych mundurów biało-czerwonymi opaskami.
Za szpalerem wojska stał w milczeniu zwarty tłum.
Z katedry wyszły najpierw trzy osoby otoczone strażą porządkową w furażerkach i z
opaskami na rękawach, w kolorach papieskich. Młodzi mężczyźni trzymali się za ręce
tworząc koło, w środku którego kroczył prymas Glemp, mając po bokach Wałęsę i
Jaruzelskiego. Rozległy się oklaski i okrzyki: „Niech żyje prymas!", „Niech żyje Wałęsa!",
ale nie było w nich ognia. Psuła obraz obecność Jaruzelskiego. Jakby za cichą zmową żadne
usta nie zawołały: „Niech żyje Jaruzelski". Przypatrywano mu się z wrogą ciekawością.
166
Był blady, wymęczony i osamotniony, a bardzo ciemne okulary odbierały twarzy wszelki
wyraz: Jego fizycznie niepokaźna postać nie nadawała się do munduru, a niski wzrost
podwyższały wysokie obcasy i wielka generalska czapa osadzona na czubku głowy. Kroczył
tak, milczący, patrząc wprost przed siebie, pod pręgierzem tysięcy wrogich spojrzeń.
Natomiast widok Wałęsy wywoływał współczucie. Blady i wymi-zerowany, robił wrażenie
chorego. Długie internowanie zniszczyło go fizycznie, ale nie psychicznie, co mówiły
wyraźnie przytomne oczy o żywym spojrzeniu, ogarniającym wszystkich i wszystko. Na
głośne powitania odpowiadał gestem i uśmiechem. Prymas Glemp miał bardzo poważną
twarz i na okrzyki odpowiadał znakiem krzyża i skłonieniem głowy.
Tak doszli zapchanymi ulicami do placu Zwycięstwa, wypełnionego po brzegi przez pół
miliona ludzi, stłoczonych ramię przy ramieniu. Przywitało ich zupełne milczenie. Zdradzało
nastrój oczekiwania i nieufności wobec Jaruzelskiego. Tłum milczał, gdyż nie był pewien
tego, co usłyszy.
Trójka doszła do miejsca, gdzie drugiego czerwca 1979 Jan Paweł II odprawił historyczną
mszę świętą. Obok widniał ułożony na ziemi wielki krzyż kwietny, w miejscu gdzie stała
trumna ze zwłokami bohatera narodowego, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Ustawiono tutaj
trybunę, z której było widać trzecią polską świętość narodową — Grób Nieznanego
Żołnierza, i stojącą przed nim wartę honorową.
Gdy trzy postacie ukazały się na trybunie, olbrzymi tłum zamarł w napięciu oczekiwania.
Pierwszy przemówił do mikrofonu prymas Glemp:
— Drodzy bracia i siostry! Dziś, w dniu naszego święta narodowego, zwołaliśmy was tutaj,
w miejscu tak drogim sercu każdego Polaka, po to, by wam wyjaśnić pewne ważne sprawy,
poinformować o decyzjach, jakie podjęliśmy, i prosić o ich przyjęcie. Głos mój jest
transmitowany w tej chwili na całą Folskę i kieruje się do całego narodu polskiego! Słucha go
także osoba nam najdroższa, wielki syn naszej ziemi, Jego Świątobliwość Jan Paweł II.
Na placu zerwała się burza okrzyków i oklasków. Upłynęło kilka minut,'zanim tłum posłuchał
prośby prymasa o ciszę.
— Jako pierwszemu udzielam głosu generałowi Jaruzelskiemu i usilnie proszę o
wysłuchanie tego, co powie, w spokoju i ciszy godnej tego miejsca i chwili, jaką
przeżywamy.
Zerwał się groźny pomruk, ale gdy Jaruzelski stanął przed
167
mikrofonem, wróciła cisza. Jaruzelski wyją! z kieszeni kartkę papieru i odczytał z niej cichym
głosem z góry przygotowane oświadczenie:
— Poczuwam się do obowiązku poinformowania narodu polskiego, że po objęciu przeze
mnie stanowiska pierwszego sekretarza partii oraz premiera zostałem wezwany na poufną
rozmowę przez sowieckich marszałków, Ustinowa i Kulikowa, którzy postawili mi
następujące ultimatum: albo ja zlikwiduję „Solidarność" i Ruch Odnowy środkami mi
dostępnymi i w sposób przeze mnie wybrany, albo uczynią to oni przy użyciu wojsk
sowieckich. W tym ostatnim wypadku zapowiedziano, że zostanie aresztowanych
kilkadziesiąt tysięcy przywódców „Solidarności" i innych wybitnych przywódców buntu i że
zostaną oni wysłani na Syberię, skąd nigdy nie wrócą. Oświadczono mi, że za jeden strzał
skierowany w stronę armii sowieckiej, armia polska zostanie rozwiązana i żołnierze oraz
zdegradowani oficerowie wcieleni do armii sowieckiej i rozproszeni po różnych oddziałach.
Wreszcie zapowiedziano obsadzenie Warszawy i innych miast garnizonami sowieckimi, które
pozostaną w nich na zawsze.
Przez tłum przebiegł szmer oburzenia i przerażenia. Wiadomość była zbyt okropna, by ją
przyjąć w milczeniu. Domyślano się, że Jaruzelski działał pod presją sowiecką, ale co innego
domysł, a co innego naga prawda, w dodatku tak okropna. Od tej chwili fala nienawiści
zaczęła odpływać od Jaruzelskiego, tej w gruncie rzeczy tragicznej postaci. Czytał on dalej:
— Postawiony wobec takiego wyboru, po paru bezsennych nocach postanowiłem podjąć się
żądanej ode mnie akcji, świadom w pełni tego, że ściągnę na swoją głowę przekleństwa i
nienawiść rodaków. Uważałem jednak, że inwazja sowiecka grozi narodowi polskiemu
dziesięciokrotnie większymi stratami niż likwidacja „Solidarności" własnymi rękami; i to
przeważyło. Z tych samych powodów parokrotnie kończyłem stan wojenny i wprowadzałem
go na nowo, gdy groziło nowe niebezpieczeństwo sowieckiej inwazji. Mimo to czuję się
winny i proszę o przebaczenie zarówno „Solidarność" jak i naród polski.
W tłumie zerwał się krzyk, którego sens był dla każdego jasny. Jedni wołali: „Przebaczamy!",
drudzy zaś: „Na latarnię z nim!" Przerwał hałas głos prymasa, proszącego o spokój.
Zakończenie przemówienia Jaruzelskiego było prawdziwą sensacją:
— Wobec zmian, jakie zaszły w Sowietach, rolę swoją i wojska
168
uważam za skończoną i zwracam się w swoim i jego imieniu do Jego Eminencji księdza
prymasa Polski, kardynała Józefa Glempa, by zgodnie z naszą wielowiekową tradycją przejął
pełnię władzy nad Polską aż do wyłonienia przez naród polski nowego kierownictwa
państwowego.
Entuzjazm wybuchł jak wulkan. Tłum oszalał z radości. Podniósł się las rąk i pół miliona ust
zawołało: „Wiwat interrex!".
Rozległy się dźwięki „Mazurka Dąbrowskiego", a po nich huragan wiwatów i oklasków.
Prymas nie próbował uciszać tłumu przez kwadrans. Wszelkie apele byłyby daremne. Dziś,
trzeciego maja, spełniały się najśmielsze marzenia i każdy z uczestników uroczystości na
placu Zwycięstwa, któremu wkrótce została przywrócona nazwa placu Marszalka
Piłsudskiego, przestał kontrolować swą bezgraniczną radość. Podobne sceny rozegrały się w
całej Polsce przy milionach radioodbiorników i ekranów telewizyjnych.
Przy mikrofonie ukazał się znów prymas Glemp i oświadczył:
- Zgodnie z prośbą generała Jaruzelskiego i wojska przejmuję pełną władzę nad Polską!
Nastąpił drugi wybuch wulkanu, by ustąpić miejsca trzeciemu, gdy prymas oświadczył:
- W tym nowym charakterze powierzam misję utworzenia rządu tymczasowego Lechowi
Wałęsie, który zapozna was ze składem nowego rządu i treścią jego Dekretu Numer Jeden.
Postać prymasa zastąpił Lech Wałęsa, który na huragan okrzyków i oklasków odpowiedział
wzniesieniem dłoni na kształ V - znak przyjęty na całym globie jako symbol zwycięstwa.
Po ogłoszeniu składu rządu, w którym każde stanowisko, a szczególnie wicepremierów
Władysława Bartoszewskiego i Tadeusza Mazowieckiego, wywoływało okrzyki i oklaski,
Wałęsa odczytał dekret numer jeden z datą trzeciego maja 1987. Dekret zarządzał:
1. Zniesienie wprowadzonego na nowo stanu wojennego.
2. Rozwiązanie partii komunistycznej i przejęcie jej majątku przez państwo.
3. Unieważnienie konstytucji PRL.
4. Zwolnienie wszystkich więźniów politycznych.
5. Wymierzenie kar za indywidualne nadużycia władzy bez stosowania zasady zbiorowej
odpowiedzialności dla państwowych służb policyjnych.
6. Przywrócenie własności prywatnej w każdej dziedzinie z wyjątkami, które będą określone
przez specjalne ustawy.
169
7. Parcelację państwowych gospodarstw rolnych.
8. Przywrócenie pełni praw obywatelskich, w szczególności wolności słowa, druku, prasy,
zgromadzeń i stowarzyszeń.
9. Wolne pięcioprzymiotnikowe wybory do Sejmu, który określi ustrój Polski i uchwali jej
konstytucję.
10. Podziękowanie sowieckiej Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego za ujawnienie
prawdy o Katyniu.
11. Wysłanie pozdrowień dla rządu premiera Sacharowa wraz z zapewnieniami współpracy i
przyjaźni.
Nastąpił nowy wybuch entuzjazmu, który przerwał dopiero głos prymasa Glempa:
— A teraz przemówi do nas Ojciec Święty.
I z megafonów rozległ się znajomy i kochany przez cały naród głos:
— Drodzy bracia i siostry! Nie mogąc być w dzisiejszym wielkim dniu ciałem z wami,
przebywam wśród was duchem i dzielę waszą radość z powodu osiągniętej zgody narodowej,
która wróży dla Polski świetlaną przyszłość. Błogosławię jej z całego serca i oddaję pod
opiekę tej umiłowanej Królowej Korony Polskiej, która Jasnej broni Góry. Wasza modlitwa
„Żeby Polska była Polską" została wysłuchana. Polska jest już Polską. A teraz zmówmy
Anioł Pański...
I tak jak w czasie mszy papieskiej drugiego czerwca 1979, tak obecnie pół miliona ludzi
padło na kolana na placu Zwycięstwa w Warszawie, a miliony w całym kraju, powtarzały za
papieżem słowa modlitwy płynące na falach eteru z Rzymu.
Hymn „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy" zakończył uroczystość i półmilionowy
tłum z placu Zwycięstwa rozlał się głośno i szumnie po całej Warszawie. Nie zmrużyła ona
tej nocy oka. Rozwarły się bramy wszystkich kościołów i zajaśniały ich wnętrza tysiącem
świateł, przywołujących wiernych na nocne nabożeństwo dziękczynne. Warszawa nie byłaby
sobą, gdyby równocześnie nie otwarły swoich podwoi wszystkie bary, restauracje i kioski z
piwem, zapraszając warszawiaków na uczczenie wielkiej chwili odpowiednim toastem. I czy
w kościele, czy w barze, wszędzie rozbrzmiewały słowa Anioła Stróża Polski: „Polska jest już
Polską".
Podobne zmiany jak w Polsce i Sowietach nastąpiły w innych krajach wschodniej i środkowej
Europy. Wszędzie objęły władzę Wojskowe Rady Ocalenia Narodowego i tworzyły rządy
złożone z dotychczasowej opozycji. W Czechosłowacji zostat premierem Dub-
170
czek, a Husak popełnił samobójstwo. W Rumunii cala rodzina Ceaucescu, z pieskami i
kotkami, zbiegła samolotem do Chin, gdzie zamiast przyjęcia z otwartymi ramionami została
natychmiast internowana. іоІ^ч %zAi\-<* о влЛыс I
Rok dwutysięczny w Rzymie
Noc zapadła nad stolicą świata chrześcijańskiego i miasto watykańskie pogrążyło się we śnie.
Kolo zamku Michała Anioła ukazała się w świetle lampy ulicznej samotna postać księdza w
płaskim kapeluszu o szerokim rondzie na głowie, szybkim krokiem zmierzająca w kierunku
via Conciliatore. Nagle z zarośli kryjących resztki starożytnych murów wysunęły się trzy
cienie i zastąpiły księdzu drogę.
- Po cóż to ksiądz włóczy się po mieście o tak późnej porze? Pewnie się chodziło do
dziewczynki, co?
- Mylisz się, przyjacielu - odpowiedział spokojnym głosem zaczepiony. Bardzo lubię Rzym
w nocy i chętnie o tej porze po nim spaceruję.
- To cię będzie dzisiaj trochę kosztowało. Daj no mi twój portfel. Tobie Pan Bóg daje
wszystko, a nam nic.
Ksiądz sięgnął ręką po portfel, ale równocześnie podjął dyskusję:
- I tym razem mylisz się, bracie, gdyż Bóg daje ci wiele, tylko ty tego nie widzisz.
Coś w tym głosie było znajomego, toteż jeden z cieni sięgnął po małą, cienką jak palec
złodziejską latarkę elektryczną i oświetlił nią twarz księdza. Ukazały się rysy znane na całym
świecie, na których w tej chwili gościł dobrotliwy uśmiech.
Trzy cienie padły na kolana jak rażone gromem i rozległa się błagalna prośba:
- Ojcze Święty! Przebacz nam, grzesznikom, jeśli nie chcesz nam zmarnować reszty życia!
Usłyszeli: „Przebaczam"; i trzy cienie zniknęły w krzakach, skąd wyszły. Jan Paweł II został
sam z portfelem w ręku. Zajrzał do środka. Portfel był pusty. Nie było w nim ani jednego lira.
Papież dotarł już bez przeszkód do bocznej furtki gmachu
172
watykańskiego, do której miał klucz, i wkrótce klęczał w swej prywatnej kaplicy przed
obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, dziękując za tak niewinne zakończenie nocnej
przygody. Niestety, zamknięte życic w Watykanie i Castel Gandolfo kłóciło się z jego naturą,
przywykłą od najmłodszych lat do ciągłego obcowania z przyrodą. Ten dawny harcerz,
kajakarz, taternik i narciarz dusił się w Watykanie, gdzie brakowało mu powietrza i
przestrzeni. Nie wyrównywały tego ani międzynarodowe pielgrzymki, ani tym bardziej
piękne, ale niewielkie obszarem ogrody watykańskie i kilkudziesięciometrowa pływalnia.
Zaopatrzył się zatem w tajemnicy przed swym otoczeniem w odpowiednie klucze i od czasu
do czasu późnym wieczorem wyprawiał się na miasto, przemierzając szybkim krokiem —
mimo podeszłego już wieku — w każdej prawie wyprawie po kilka kilometrów. Po powrocie
brał prysznic i czuł się odmłodzony.
Na jutro musi zebrać wszystkie siły. W dniu jutrzejszym kończą się uroczystości związane z
dwutysięczną rocznicą chrześcijaństwa. Dziś się zakończył konsystorz przy udziale
kardynałów i biskupów z całego świata, a jutro nastąpi uroczyste zamknięcie obchodów w
obecności głów wszystkich Kościołów i wyznań. Przybył już do Rzymu syn Chomeiniego,
który po ojcu objął stanowisko głowy świata muzułmańskiego; bawi już w Rzymie od paru
dni Dalai Lama. Przyleciała także liczna delegacja Kościoła prawoslawnegoo z patriarchą
Nikiforem na czele. Nie brakuje też głów Kościołów protestanckich, anglikańskiego obrządku
szkockiego, baptystów, kalwińskiego, mormonów i innych. Wezmą także udział w
jutrzejszych uroczystościach wybitni buddyści i przedstawiciele głównych religii i sekt ze
wszystkich stron świata.
Punktem kulminacyjnym uroczystego zakończenia obchodów dwutysiąclecia będzie
ogłoszenie przez niego, papieża, manifestu skierowanego do całego świata, którego treść
została już uzgodniona z Kościołami wszystkich wyznań. Zawiera on z jednaj strony bilans
osiągnięć jego pontyfikatu; z drugiej — wytyczne i propozycje na przyszłość, zapewniające
ludzkości pokój światowy i rozwój.
Jan Paweł II przeszedł ten bilans w pamięci i doszedł do wniosku, że wygląda on nie
najgorzej. W pierwszym etapie akcja zjednoczenia Kościołów chrześcijańskich, a poza tym
koalicji wszystkich wyznań wierzących w jednego dla całej ludzkości Boga, dała doskonały
wynik. Dawne walki i rywalizacje zastąpiła przyjaźń i harmonijna współpraca. Zrodziło to w
drugim etapie proces odrodzenia religijnego, który objął cały świat. W wierze i w Bogu, a nie
w
173
wyścigu zbrojeń atomowych zaczęto szukać rozwiązania światowych problemów i
prawdziwego pokoju. Do manifestu tcherańskiego przystąpiło wiele Kościołów i wyznań, a
ich masowa wspólna akcja przekroczyła, ku zaskoczeniu rządów, wszystkie granice i rozlała
się po wszystkich krajach. Największy sukces osiągnął za swego życia ajatollah Chomeini,
gdyż akcja odrodzenia religijnego, którą podjął i pokierował, objęła wszystkie sowieckie
republiki o ludności muzułmańskiej. Rząd sowiecki stanął bezradny wobec tego zjawiska, a
rosyjska Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, jaka objęła władzę w roku 1987, pogodziła
się z nim, zabiegając tylko, by te republiki pozostały nadal w Związku Federalnym, co się jej
udało.
Z tych sukcesów zrodził się trzeci etap. Były nim przemiany polityczne. Najważniejsze zaszły
w Rosji. Zamach stanu z roku 1987 i powstanie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego,
podyktowane obawą przed Chinami, przywróciły swobodę wyznań i obrządków religijnych i
otworzyły drogę do odrodzenia religijnego Kościoła prawosławnego. Dopomogło to do
zamiany Związku Radzieckiego w federację wolnych państw z Rosją, Ukrainą i Białorusią na
czele. Ukrainie trzeba było zapłacić za to przeniesieniem stolicy federacji z Moskwy do
Kijowa, ale ta cena się opłaciła. Republiki azjatyckie przystąpiły również do tej federacji z
obawy przed zaborczością potężnych Chin. Zwyciężyła doktryna, że lepiej nie zamieniać
mniej groźnego już panowania rosyjskiego na wielką niewiadomą, jaką byłoby panowanie
chińskie. Federacja wybrała sobie ustrój monarchii konstytucyjnej i zaprosiła na tron nie
potomka carów Romanowów, lecz księcia Andrzeja z angielskiej monarchii Windsor.
Poważne zmiany zaszły także w Chinach; po ostrzeżeniu ich przez prezydenta Stanów
Zjednoczonych, by się nie mieszały w wewnętrzne sprawy sowieckie, Chiny zaniechały
planów wojny atomowej z Sowietami i wyparcia ich do Europy, za Ural, a w zamian zajęły
się modernizacją w każdej dziedzinie, z wyraźną tendencją w kierunku ustroju
demokratycznego.
Przyczynił się do tego ruch odrodzenia religijnego, jaki również ogarnął masy chińskie.
Łącznie, zmiany w Sowietach i Chinach wywołały antykomunistyczną reakcję łańcuchową na
całym świecie.
W Niemczech, wśród nieopisanej radości dokonano z obu stron, to jest od Republiki
Federalnej i od Republiki Demokratycznej, spontanicznego zburzenia granicznych wież i
zasieków, a przede wszystkim haniebnego muru berlińskiego. Nastąpiło automatyczne
zjednoczenie obu Niemiec, które natychmiast, pierwsze ze wszyst-
174
kich państw, ogłosiły całkowite rozbrojenie i wyrzekły się raz na zawsze stałej armii. Ten
bardzo odważny krok, jak również gwarancja nietykalności granicy polsko-niemieckiej i
niemiecko-francuskiej, rozwiały obawy Polski, Francji i Anglii, które to zjednoczenie
akceptowały.
W Ameryce Południowej, po ugruntowaniu się w najpotężniejszej Brazylii ustroju
demokratycznego, rozprzestrzenił się ten ustrój na pozostałe kraje i południowoamerykańskie
dyktatury oraz partie komunistyczne przeszły do historii.
Na Kubie, po przyrzeczonym przez rosyjską Wojskową Radę Ocalenia Narodowego
wycofaniu wojsk kubańskich z Angoli, Etiopii i innych krajów oraz po ich powrocie na Kubę,
wojska te dokonały zamachu stanu, w rezultacie którego Castro z bratem musieli szukać
ocalenia i azylu w Stanach Zjednoczonych.
W Afryce, po wycofaniu wojsk kubańskich, komunizm wygasł i ż jego popiołów, a także po
upadku różnych, raczej faszystowskich, dyktatur wojskowych zaczęły się wyłaniać ustroje
demokratyczne.
W Azji, wobec wyrzeczenia się przez Chiny i przez nową rosyjską federację planów
ekspansyjnych, nastąpiło uspokojenie i połączenie obu Korei w jedną demokratyczną
republikę oraz powrót Wietnamu i Kambodży do rodziny narodów rządzonych
demokratycznie.
Wreszcie, zapalne ognisko, jakim był Bliski Wschód, wygasło, gdy Izrael nadał szeroką
prawdziwą autonomię ziemiom na zachodnim brzegu Jordanu i zezwolił na osiedlenie się tam
Palestyńczykom po złożeniu przez nich broni.
Ojciec Święty odetchnął z ulgą i zadowoleniem. Gdy spadł na niego nieoczekiwanie wybór na
papieża, sytuacja międzynarodowa wyglądała wręcz groźnie, gdyż komunizm był wszędzie w
ofensywie. Obecnie istnieją zadatki na trwały pokój, pierwszy w dziejach ludzkości, do czego
niewątpliwie przyczyniły się jego dwudziestoletnie rządy w Watykanie. Skończył właśnie
osiemdziesiąt lat i może odejść. I jak tyle razy przedtem, ogarnęło go znów to samo marzenie.
Rezygnuje z powodu podeszłego wieku z papiestwa i wraca do ukochanej Polski. Ubierze
biały habit zakonny paulina i zamknie się w klasztorze na Jasnej Górze pod opieką Madonny,
która w tym klasztorze rezyduje od sześciuset lat, czyniąc liczne cuda, jakich dowodem są
setki złotych wotów, głównie serc, oczu, rąk i póg, zawieszonych na ścianach w Jej kaplicy.
Opadł teraz pod Jej obrazem na kolana, modląc się, by się to marzenie spełniło.
175
Nazajutrz pilot policyjnego helikoptera krążącego nad Watykanem mruknął do swego
towarzysza:
— Nie oddałbym tego widoku za połowę życia...
Z wysokości pół kilometra plac przed bazyliką św. Piotra, otoczony kolumnadą Berniniego, i
prowadząca do niego Aleja Concilia-tore wyglądały jak piękny perski dywan o bardzo
wyrafinowanym rysunku. Zalewało go morze odkrytych głów. Było ich ponad sto tysięcy, nie
licząc oddziałów wojska i karabinierów w galowych mundurach, ustawionych po bokach
placu i ulicy. Przed schodami do bazyliki na dużym podwyższeniu siał długi ołtarz, a między
nim a olbrzymimi wrotami bazyliki, na całą szerokość schodów widniały trony, na których
zasiedli przywódcy duchowni innych niż katolicki Kościołów i wyznań. Biła od nich tęcza
kolorów. Przed ołtarzem, jak postaw czerwonego sukna, widniała setka kardynałów w
purpurze, a za nimi kilka tysięcy biskupów. Dalej rzędy za rzędami pełne delegacji z całego
świata, większość w strojach narodowych kapiących od ozdób, medali, złotych i srebrnych
szamerunków i sznurów. Ciemne plamy w tym barwnym obrazie tworzyły czarne fraki i
cylindry niektórych przedstawicieli korpusu dyplomatycznego. Za siedzącymi miejscami
widać było zwarty tłum rzymian, z których nikt nie chciał darować sobie widowiska, jakie
może się powtórzyć dopiero za tysiąc lat, w trzytysięczną rocznicę chrześcijaństwa.
Papież widoczny za ołtarzem przeszedł już do konkluzji manifestu, którego treść odczytał
zmieniając co kilka zdań język, tak by została uwzględniona mowa jaką się posługiwał każdy
z Kościołów reprezentowanych na obchodzie.
— W związku z tym, że odrodzenie religijne wszystkich ludów świata dopomogło do
zmniejszenia różnic, tarć i sporów, rywalizacji i wygórowanych ambicji, pretensji i
wzajemnych inkryminacji, że nastąpiło duże polepszenie atmosfery międzynarodowej i
zrodziło poczucie solidarności interesów całej ludzkości, a także że nastąpiło złagodzenie
krańcowych ustrojów komunistycznych i faszystowskich, w związku z czym świat- dojrzał do
dalszych kroków mających mu zapewnić pierwszy w jego dziejach pokój powszechny,
apelujemy dziś w dwutysięczną rocznicę chrześcijaństwa do wszystkich rządów i
parlamentów, aby zwołały światową konferencję, by fa zawarła układ pokojowy likwidujący
wreszcie skutki drugiej wojny światowej i ponadto uchwaliła nakaz zniszczenia istniejących
broni atomowych, a następnie zarządziła powszechne rozbrojenie i zamieniła Organiza-
176
cję Narodów Zjednoczonych na światowy parlament, z poleceniem, by się zajął wyłonieniem
pierwszego rządu światowego.
Papież skończył i rozległ się hur?gan oklasków i okrzyków, które trwały bez przerwy aż do
chwili zniknięcia za drzwiami bazyliki Jana Pawia II i jego dostojnych gości.
Świat wszedł w trzecie tysiąclecie chrześcijaństwa pod znakiem
wiary i nadziei.
W nocy ukazała się papieżowi we śnie uśmiechnięta twarz Matki Boskiej Częstochowskiej,
która łagodnym gestem przywoływała go do siebie.
Spis treści
Nocna rozmowa 9
Narada w Poczdamie 14
W okupowanym Berlinie 22
Zamach na Berię 27
Słońce wschodzi nad Workutą 32
Romeo i Julia 40
Obiit Chruszczow natus Breżniew 49
Eksplozja w Radomiu 61
Powstanie Komitetu Obrony Robotników
Wizyta metropolity Nikodema 71
Przygoda Markowa 77
Wypadek Andrieja Gromyki 85
Wybór polskiego Papieża 92
Kolacja w Mc Lean 102
Nad rzeką Moskwą 109
Żeby Polska była Polską 118
Narada w Jałcie 125
Zamach Jaruzelskiego 135
Sowiecki Wietnam 142
„Allan jest jeden!" 148
Na chińskiej granicy w roku 1987 153
Pierwszy Maja na Placu Czerwonym 159
Trzeci Maja w Warszawie 164
Rok dwutysięczny w Rzymie 172
Nakładem Agencji OMNIPRESS
ukazały się,
bądź są w przygotowaniu:
Jadwiga Beaupre"
Zbigniew Brzeziński
Wanda Fałkowska, Stanisław
Krupa
Rajmund Floranc
Jerzy Holzer
Stanisław Jastrzębski
Stanisław Krupa
Czesław Madajczyk
Jerzy Michotek
Adam Moszyński
Praca zbiorowa
Praca zbiorowa
Henryk Samsonowicz
Zbigniew Lew Starowicz
Wiesław Stradomski
Tomasz Strzembosz
Danuta Suchorowska
Janusz Tazbir
Teresa Torańska
Macierzyństwo Cztery lata w Białym-Domu Perskie oko Temidy — humor sądowy
Tylko bez cudów — humor żydowski Solidarność. Geneza i historia Zaczęło się pod
Arsenałem X Pawilon. Wspomnienia akowca ze śledztwa na Rakowieckiej I i II wojna
światowa. Analogie i różnice
Tylko we Lwowie Lista Katyńska
Cmentarz Rakowicki w Krakowie Komedianci. Rzecz o bojkocie Krzyżacy
Słownik seksuologiczny Uśmiechnięta X muza — anegdoty o ludziach filmu
Refleksje o Polsce i podziemiu 1939-1945
Wielka edukacja Kultura baroku Oni
Józef Piłsudski o sobie Tysiąc słówek do krzyżówek
Tegoż Autora
W imieniu Rzeczypospolitej, wyd. I nakł. Instytutu Literackiego, Paryż, 1954; wyd. Gryf
Publications Ltd., London 1964.
(W jęz. angielskim pt. Fighting Warsów, wyd. I nakł. Macmillan Co., New York, 1957, oraz
George Allen & Unwin, Ltd., London, 1958; wyd. II nakł. Funk & Wagnalls, A Division оГ
Readers' Digest Book Inc., New York, 1968.)
W imieniu Kremla, nakł. Instytutu Literackiego, Paryż, 1956. (W jęz. angielskim pt. Warsaw
in Chains, nakł. Macmillan Co., New York, 1959, oraz George Allen & Unwin Ltd., London,
1959. W jęz. hiszpańskim pt. En el Nombre del Kremlin, nakł. Editorial Jus, Мехісо, 1965.)
W imieniu Polski Walczącej, nakł. B. Swiderski, London, 1963. (W jęz. angielskim pt.
Warsaw in Ехіїс, nakł. Frederic A. Praeger Pub-iishers, New York, 1966; oraz George Allen
& Unwin, Ltd., London, 1966.)
Między młotem a kowadłem, nakł. Gryf Publications Ltd., London., 1969. (W jęz. angielskim
pt. Bctwecn thc Hammer and the Anril, nakł. Hippocrene Books, New York, 1982.)
Polskie Państwo Podziemne - przewodnik po podziemiu z lat 1939-1945, nakł. Instytutu
Literackiego, Paryż, 1975 i „Kręgu", Warszawa, 1981. (W jęz. angielskim pt. Tlie Polish
Underground State — A guide To the Underground 1939-1945, wyd. I i II nakł. East
European Quarterly i Columbia University Press, 1978; i wyd. III nakł. Hippocrene Books,
New York, 1982.)