MARGIT SANDEMO
GDZIE JEST TURBINELLA?
ROZDZIA I
Sara Wenning przyjecha a do miasta rozgoryczona, pe na w tpliwo ci i pozbawiona wiary w siebie. Powo-dem by naturalnie m
marzeniach wi za a swoj przysz
. Niestety, jego wybrank zosta- a inna. Takie problemy miewa wprawdzie wiele kobiet, jednak niewielka to
pociecha dla tych, które owo do- wiadczenie w
nie dotkn o. Osamotnion dziewczyn zainteresowa si kolega z pracy Erik Brandt. Spragniona
przyja ni wyda a mu si
atw zdobycz .
Sara by a mi , m od osóbk o zgrabnej figurze, d u-gich nogach i ywych oczach, z ciekawo ci spogl daj -cych na wiat. Mia a przy tym wiele
dziewcz cego uroku, a w
nie takie kobiety najpr dzej wpada y Brandtowi w oko. Erik chcia bowiem udowodni sobie, e adna dziewczyna nie jest w
stanie mu si oprze . Mimo i do-bija ju czterdziestki, nie mia najmniejszego zamiaru czu si gorszym od m odych, przystojnych i wysporto-wanych
czyzn. Dlatego cz sto bra zimny prysznic, regularnie biega , a tak e za ywa tabletki dro
owe, które, jak wierzy , pozwala y mu zachowa
odzie czy wygl d i pi kne, kr cone miedzianobr zowe w osy. Te atuty zwykle budzi y podziw dam. Bywa o, e przybiera na wadze po biurowych
lunchach i piwie. Potrafi wtedy wiczy intensywnie ca y tydzie i ywi si wy cznie warzywami, by zrzuci zb dne kilogramy.
Sara tak naprawd niewiele o nim wiedzia a. Podziwia a tego przystojnego m
czyzn o melancholijnym spojrzeniu i zdecydowanym, wyra aj cym
trosk g osie, m
czyzn , który okazywa jej wyra ne zainteresowa-nie. Zbyt atwo da a si zwie
pozorom...
Mo na by s dzi , e pokój zamieszkiwany by przez mnicha, tak skromnie zosta wyposa ony.
ko stanowi a zwyczajna drewniana awa pokryta szar wojskow derk . Stó i krzes o, obok ma a kuchen-ka, nad ni wisz ca szafka. W szafce
znajdowa si kubek, szklanka, kilka talerzy, ka dy z innego kompletu, jeden widelec i
ka oraz inne drobne przybory kuchenne.
Ma o kto odwiedza ten pokój.
Po jednej stronie sto u le
a deska do chleba i jakie artyku y spo ywcze zepchni te w najdalszy k t. Drugiej strony u ywano najwyra niej jako
biurka. Niewielka pó eczka na cianie mie ci a pi
fachowych ksi
ek o tematyce policyjnej. W pokoju nie by o zas on, tylko aluzja, która mia a
uniemo liwi mieszkaj cym na-przeciwko zagl danie do rodka.
Z pewno ci zastanowienie budzi cz owiek, który tu zamieszkiwa . Jak mo na pozbawia si wszelkiej wygo-dy? Jak mo na
w tak sparta skich
warunkach?
W korytarzu zadzwoni telefon. M
czyzna, który powolnym ruchem w
nie sk ada wypran koszul , po-dniós s uchawk .
- Mamy morderstwo na Vindelveien trzydzie ci czte-ry. We miesz t spraw .
- S jakie bli sze szczegó y?
- To facet oko o pi
dziesi tki. Na poziomie, ale tro-ch za bardzo samotny. Zosta zasztyletowany przez profesjonalist .
- Dobra, ju jad .
uchawka spocz a na wide kach, a koszula zosta a ponownie roz
ona. Przypominaj cy ascet komisarz policji kryminalnej westchn i szybko si
przebra .
Jego powierzchowno
doskonale przystawa a do za-wodu, który uprawia . Zaci ty wyraz mocno opalonej twarzy, stalowoszare oczy, ostre rysy,
nadmiernie szczup- a sylwetka, tak jakby cia u dostarczano ledwie jeden po-si ek dziennie, i to nic ponad suchy chleb i wod . Policz-ki zapad y si mo e
z g odu albo nadmiaru trosk, jedynie ciemnobr zowa, g sta czupryna nie poddawa a si dyscy-plinie narzuconej reszcie postaci.
Komisarz nie by krótko ostrzy ony, czego mo na by si spodziewa znaj c jego surowy styl ycia. W osy mia podci te tylko na tyle, by da o si je
jako u
, cho staranno
fryzury pozostawia a wiele do yczenia.
Wokó ust czai si cie goryczy, cho ów m
czyzna nie nale
z pewno ci do osób zdradzaj cych komukol-wiek swoje uczucia. Twarz by aby
mo e ciekawa, gdyby nie emanuj cy z niej przera liwy ch ód i niedost pno
.
Charakterystycznym dla siebie sztywnym ruchem m
czyzna otworzy drzwi i opu ci pokój.
Sara sta a przy oknie i spogl da a na smutn listopa-dow ulic . Co chwila przeje
y tu samochody, ochlapuj c auta zaparkowane wzd
chodnika.
Wygl da a adnie, mog a si podoba . Jasnoz ote, l ni ce, si gaj ce a do w skich ramion w osy uci te by- y równiutko niczym u egipskiej
ksi
niczki. Spod opa-daj cej na wysokie czo o grzywki spogl da y du e zie-lonoszare oczy. Twarz wyra
a rzadko spotykan , uj-muj
agodno
,
cz sto ozdobion u miechem.
Teraz jednak dziewczyna by a powa na.
Czyja d
spocz a na jej ramieniu.
- Saro, kochanie, czy chcesz, ebym sobie poszed ?
Czy mia odej
? Naprawd sama nie wiedzia a. Zna-jomo
z Erikiem Brandtem osi gn a kulminacyjny punkt. W ci gu ostatnich dwóch tygodni
stanowczo za du o o nim my la a. Serdeczna przyja
w miejscu pra-cy powoli przemieni a si w g bok wi
, tak jej si przynajmniej wydawa o. On
jednak liczy na co innego. Kilka wspólnych obiadów na mie cie, pogaw dki na te-mat spraw zawodowych i wreszcie wizyta u Sary pod pozorem
przejrzenia jakich dokumentów. Pierwsze po-ca unki wytr ci y dziewczyn zupe nie z równowagi. Sta a teraz bez ruchu i usi owa a odzyska spokój.
Erik ali si cichym g osem:
- Wiesz dobrze, e moje ma
stwo w
ciwie nie istnieje. Kochanie, nie masz poj cia, jaki opuszczony i nieszcz
liwy jestem ostatnio. Gdyby nie
dzieci....
Có za bana y! Sara czu a niesmak do samej siebie z po-wodu sytuacji, w jakiej si znalaz a. Mimo to potrzebo-wa a Erika, od samego pocz tku
bardzo go lubi a, nara-sta a w niej t sknota za przyja ni , za przywi zaniem. Dosz o do tego, i Sara chcia a po prostu by z nim, by z kim , kto by si
o ni troszczy . D uga samotno
da a si jej we znaki. Usi owa a przekona sam siebie, e ona Erika zbyt ma o interesowa a si sprawami m
a i
przez to winna jest rozpadu ich ma
stwa. To jednak si nie udawa o. Przed oczami wci
mia a dwójk dzieci Erika, które kiedy spotka a, i teraz
odnosi a wra enie, e malu-chy s w jej pokoju i spogl daj na ni z wyrzutem.
Wreszcie odezwa a si :
- To adna tajemnica, Eriku, ja naprawd bardzo ci lubi . Ale b agam ci , nie wykorzystuj tego.
- A je li porozmawiam dzi wieczorem z Birgitte, je li poprosz o rozwód...
- Ja nie chc by jego przyczyn .
- Przecie dobrze wiesz, e nie jeste . Nasze ma
-stwo sko czy o si ju dawno temu. Ona zdaje sobie spraw z faktu, e mog odej
w ka dej
chwili.
Obj czule dziewczyn i obróci ku sobie.
- Saro, skarbie... - wyszepta .
Patrzy a w jego wci
m odzie cz , a zarazem zdra-dzaj
dojrza
twarz. Zgrabna, wysportowana syl-wetka, opieku cze ramiona i oczy, które
wyra
y naj-g bszy al, cierpienie z powodu domu, który przesta by prawdziwym domem. A gdyby tak oboje...?
Nie, tak nie mo na, odezwa si w niej jaki g os. Nie chodzi jej przecie o fizyczn blisko
, nie tego teraz pragnie. Nie za tak cen .
Mam j wreszcie, pomy la w tej samej chwili Erik Brandt. Nie posz o zbyt atwo, jest na to zbyt uczciwa. Flirt to dla niej co nowego. Ale historyjka o
moim nie-udanym ma
stwie zawsze skutkuje. Tak, trzeba si tego trzyma .
nie wtedy zadzwoni telefon.
- Prosz ci , nie podno . - Jego u cisk sta si silniejszy. Telefon jednak nie milk i ostry sygna przywo
Sar do rzeczywisto ci.
- To brzmienie jest ma o romantyczne, musz je unieszkodliwi - artem usi owa a roz adowa napi
atmosfer .
Pu ci j niech tnie, marszcz c przy tym brwi, a ona kolejny raz zda a sobie spraw z tego, jak bardzo lubi ka dy szczegó jego twarzy. Erik jest
doskona y niczym dzie o sztuki, uzna a.
- Czy mog mówi z Sar Wenning? - zabrzmia w s uchawce metaliczny, mocny m ski g os, który mi-mo swej surowo ci wywo
w dziewczynie fal
ciep a.
Ta zaskakuj ca reakcja zdumia a Sar .
- Tak, jestem przy telefonie.
- Czy pani jest bratanic Hakona Tangena?
- Owszem, jestem córk jego brata.
- Mówi z wydzia u kryminalnego. Czy pani mo e przyjecha natychmiast do mieszkania wuja?
- Mog . Czy co si sta o?
- Obawiam si , e tak. Pani wuj nie yje.
- Jak to? Wuj Hakon...? - przerazi a si , ale zaraz do-da a ju spokojniej: - Naturalnie, zaraz tam b
.
Zszokowana opowiedzia a Erikowi, co si wydarzy o.
- Zawioz ci tam - zadecydowa b yskawicznie.
- Nie, prosz . Wezm taksówk . Najlepiej b dzie, je -li ju pójdziesz.
- No, skoro tak, to do zobaczenia, Saro. Skin a mu na po egnanie g ow .
Otworzy jej funkcjonariusz policji w cywilu. Sara ro-zejrza a si wokó , ale drzwi do sypialni by y przy-mkni te. Dochodzi y stamt d jedynie
przyciszone g osy. Spojrza a pytaj co na policjanta.
A wi c tak wygl daj oficerowie ledczy. Wzdrygn
a si . Przed ni sta stosunkowo m ody m
czyzna o ciemnych w osach uk adaj cych si w
niezupe nie uda-n fryzur , z grzywk opadaj
niesfornie na czo o. Stalowoszare oczy spogl da y gro nie, bez najmniejszego ladu yczliwo ci. Mia
boko zapadni te policzki, jak-by systematycznie nie dojada . Jego ubranie, cho schludne, by o po prostu nijakie.
Najbardziej przerazi Sar sposób poruszania si po-licjanta; jego ruchy do z udzenia przypomina y ruchy robota. Przysz o jej na my l, e wygl da to
tak, jakby za wszelk cen usi owa powstrzyma wybuch targaj cych nim gwa townych uczu .
Poprosi j , by zaj a miejsce na kanapie, po czym tak e usiad z brulionem i d ugopisem w r ce.
- Czy jest pani jedyn blisk zmar ego?
By to g os zimny i niemal bez wyrazu, ale Sara wy-czu a ów szczególny ton, który wychwyci a ju podczas wcze niejszej rozmowy telefonicznej.
- Tak.
Skin g ow na potwierdzenie.
- To w
nie powiedzia a mi s siadka. Od czasu do czasu wpadali tu podobno jacy go cie.
- Owszem, cho nie s dz , eby odbywa o si to zbyt cz sto. Co si tu naprawd wydarzy o? Sk d si wzi
a policja?
- Pani wuj zosta zamordowany. Zgin od pchni cia no em. Zw oki znalaz a sprz taczka. Prawdopodobnie sta o si to wczoraj. Jeszcze po po udniu
widzieli go s -siedzi. Powiedzia im wtedy, e wieczorem wybiera si w podró . Czy pani co o tym wiedzia a?
- Nie, zupe nie nie. Nie rozmawia am z wujkiem od kilku tygodni.
Sama si zdziwi a, jak spokojnie zabrzmia jej g os. Jakby jeszcze nie ca kiem dotar o do niej, co w
ciwie tu zasz o.
- Czy byli cie sobie bliscy?
- Niestety, nie. Nie znali my si najlepiej. Wuj mia swoje sprawy, ja swoje. Spotykali my si tylko dlatego, e byli my jedynymi yj cymi cz onkami
rodziny. Wiem jednak, e wuj du o podró owa , zw aszcza do Anglii. Tam mia wielu przyjació .
- Czy zna pani nazwisko którego z nich?
Nie podoba o jej si , e komisarz jest taki dociekliwy. Czu a, e odziera j z wszelkiej prywatno ci.
- Wydaje mi si , e utrzymywa znajomo ci w kr gu wy-soko postawionych urz dników, mam na my li ministra, cz onka rz du. Chyba nazywa si
Wells albo podobnie.
Odczuwa a irytacj . Trudno by o si jej skoncentrowa . Niespodziewana mier wuja i to badawcze spojrzenie... Policjant notowa .
- Tak. Rzeczywi cie wygl da na to, e mia kontakty w ród dyplomatów i polityków. Ale czym, prosz pani, zajmowa si Hakon Tangen? W ksi
ce
telefonicznej fi-gurowa jako konsultant, a to bardzo szerokie poj cie.
- W m odo ci uwa any by w rodzinie za czarn owc . Objecha niemal ca y wiat. Potem zaj si chyba interesa-mi. Bywa o, e op ywa w dostatki,
innym razem nie mia grosza przy duszy. Ale co robi ? Zastanawiam si , czy...
- Tak?
Sara musia a chwil pomy le . Nagle ni st d, ni zo-w d zaciekawi o j co innego. Jak esz móg wygl da ów surowy policjant z ods oni tym
torsem? Czy mia ciemn karnacj , czy by bardzo chudy? A mo e mia ow osion klatk piersiow ? Poczu a, e si rumieni.
- Przypuszczam, e wuj wykonywa jakie szczegól-ne zlecenia. By za nie sowicie wynagradzany. Prowadzi bardzo burzliwe ycie i znal si na
wszystkim, co jest niezb dne poszukiwaczowi przygód.
- Czy s dzi pani, e móg si zajmowa nieuczciwy-mi interesami?
Sara zmarszczy a brwi. Siedz cy przed ni policjant by barczysty, jego d onie wygl da y na bardzo silne, no i ta opalenizna... I to teraz, w
listopadzie!
- Tego nie umiem powiedzie . Nigdy mi si nie zwierza . Funkcjonariusz pokiwa znowu g ow .
- W ka dym razie nie figuruje w naszym archiwum.
Siedzia rozparty, a jego poza wyda a si Sarze zbyt swo-bodna. Wygl da, wygl da... jak dziki zwierz! Oj, co te mi przychodzi do g owy. Dziki
zwierz? Ten sopel lodu?
Sara nie mia a poj cia, co si z ni dzieje. Zacz a si wierci . Nie, ten zupe nie nie jest w moim typie. Pe en re-zerwy w stosunku do ludzi, oboj tny
na to, co inni o nim pomy
. I do tego komisarz policji! Chyba w ogóle jest niemi y.
Odwróci a oczy w drug stron . Erik, w
nie o Eri-ku chcia a teraz my le .
- Czy to by o zabójstwo na tle rabunkowym?
- Nic na to nie wskazuje. Wprawdzie pokoje zosta y szczegó owo przeszukane, ale nie zgin y ani ksi
eczki czekowe, ani te pieni dze. Czy pani
ma wra enie, e czego tu brakuje?
Sara wsta a i obesz a powoli pokój. Zatrzyma a si do-piero przy komodzie.
- Tu trzyma swoje najwa niejsze dokumenty - powiedzia a, wskazuj c na mebel.
- Tu ju szukali my. Trudno jednak stwierdzi , czy co st d znikn o. Nasz uwag zwróci jedynie notes, który znale li my przy pani wuju. Jak pani
widzi, jest prawie nowy. Zapisane zosta y tylko dwie pierwsze kart-ki i s to zwyczajne, codzienne notatki. Ostatnia z nich pochodzi z wczorajszego dnia.
O, prosz , tu jest data. Brakuje natomiast trzeciej kartki, która musia a by wy-rwana. Nigdzie nie uda o nam si jej znale
, sprawdza-li my nawet w
koszu na mieci. By mo e pani wuj wy-rwa j sam albo...
Zacz przygl da si z uwag kolejnej, nie zapisanej kartce.
- Prosz spojrze . Wuj naciska d ugopis na tyle mocno, e litery z wyrwanej strony odbi y si na nast pnej.
Sara skierowa a kartk pod wiat o, po czym wyt
y- a wzrok, by cokolwiek odczyta .
- Có tu jest napisane? Mnóstwo wyrazów nie do odcyfrowania, ale widz jakie wyra niejsze s owo... Tur-binella?
Komisarz potwierdzi skinieniem g owy.
- Tak, my my te do tego doszli.
- Wydaje mi si , e tu jeszcze jest co , jakby zaczy-na o si od „syn...”
- Na to wygl da. Czy pani to co mówi?
- Nie. A czy Turbinella to jakie nazwisko, imi ?
- Nie s dz , eby ktokolwiek chcia nada swojemu dziecku takie imi - o wiadczy z powag .
- No nie, z pewno ci .
Sara podesz a do pó ki z ksi
kami i odszuka a tom encyklopedii zawieraj cy has a na liter T.
- Tam te ju sprawdza em - zauwa
sucho policjant. - Nic z tego, nie ma takiego has a. Wiem natomiast, e s siadka widzia a pani wuja kilka dni
temu, gdy wraca do domu, podtrzymywany przez którego ze znajomych. Przez kogo, nie umie powiedzie . Wygl da o na to, e wuj by nieco podpity.
ysza a te , e pod piewywa sobie pod nosem: „Tarantela, tarantela”, cho przypuszczamy, e ra-czej by o to inne s owo, prawdopodobnie
„Turbinella”.
- By mo e - przytakn a Sara. - Wuj nie gardzi al-koholem, zw aszcza podczas koktajli czy obiadów. Pro-sz mi wybaczy , ale jak pan si w
ciwie
nazywa? Jak mam si do pana zwraca ?
- O, przepraszam. Zapomnia em si przedstawi . Jestem komisarz Alfred Elden i pracuj w wydziale kryminalnym.
W tym momencie otworzy y si drzwi do sypialni i wysz a stamt d grupa techników policyjnych.
- No, ju po robocie. Mo na zabiera ten ca y majdan.
- Karlsen! - zareagowa natychmiast komisarz Elden, wskazuj c na dziewczyn .
- O, przepraszam, nie wiedzia em... Nasz j zyk jest ma o wyszukany, ale nigdy nie mamy nic z ego na my -li, prosz mi wierzy .
Sara skin a g ow . S owa policjanta wzburzy y j i nie zdo
a tego ukry . Mimo e nie zna a wuja za do-brze, pozostawa jednak dla niej jedyn
blisk osob . Te-raz nie ma ju nikogo.
Gdy funkcjonariusze opu cili pomieszczenie, Elden zwróci si ponownie do Sary:
- Przerwali my pani, co jeszcze chcia a pani powiedzie . Teraz poj a, e w mieszkaniu s tylko oni i niebo-szczyk. Po chwili odezwa a si dr
cym
osem:
- Na biurku zauwa
am katalog biura podró y. Czy wiecie ju , dok d wujek si wybiera ?
- W
nie mia em zamiar tam zatelefonowa , gdy po-jawi a si pani. Znaj c charakter pana Tangena s dz , e nie mia a to by wycieczka
zorganizowana.
- O, na takie te si wypuszcza . Nie zawsze dyspo-nowa du
gotówk .
- Pewnie ju za pó no, ale mo emy spróbowa cze-go si dowiedzie . - Policjant podszed do telefonu i wykr ci numer biura podró y.
I znowu uderzy Sar szczególny sposób, w jaki ko-misarz si porusza . Obserwuj c jego sylwetk z ty u, nie mog a jednak zaprzeczy , e by
zgrabny i bardzo m ski. Tak jak poprzednim razem przywiód jej na my l Erika. Kiedy Erik jej dotkn , zareagowa a sprze-ciwem. Mo e by to sygna , e
nie my la a o fizycznej blisko ci ani romansie, ale pragn a przyja ni i oddania? Sara darzy a Erika sympati , ale poci ga j niejako platonicznie. Fakt,
e mia
on i dwójk dzieci, stanowi dla niej wielk barier . Marzy a, by poczu oplataj ce j ramiona m
czyzny, zespoli si z nim w jedno.
wia-domi a sobie nagle, e cho samotno
dotkliwie jej dokucza a, to pragnie przede wszystkim g bszych do-zna . I co najdziwniejsze, sta o si to
za spraw spotka-nia z tym niedost pnym, niech tnie do niej usposobio-nym policjantem. Czego podobnego nigdy by si nie spodziewa a.
Elden, czekaj c na zg oszenie si biura podró y, zwróci si do Sary z kolejnym pytaniem:
- Zdaje si , e jest pani jedynym spadkobierc ?
- Spadkobierc , nie rozumiem? - zdziwi a si , wodz c wzrokiem po ma ym, ale ekskluzywnie umeblowanym pokoju.
- Prosz mi powiedzie , gdzie by a pani wczorajsze-go wieczoru?
- O mój Bo e! - wykrzykn a, ale zaraz si opanowa- a. - - By am w domu. Odwiedzi y mnie kole anki z pra-cy i siedzia y do oko o wpó do dwunastej.
Policjant pokiwa g ow . Po krótkiej chwili po czy si Z biurem i wymieniwszy kilka zda , zapisa prywat-ny numer jednego z pracowników.
- Zasta em tylko sprz taczk . Biuro jest ju natural-nie nieczynne, ale mieli my szcz
cie - wyja ni , wystu-kuj c kolejny numer telefonu. - Halo, mówi
komisarz Alfred Elden z wydzia u kryminalnego. Zajmujemy si pewn spraw i chcia bym zada kilka pyta . Czy mo- e mi pani pomóc? Czy
przypomina sobie mo e pani klienta o nazwisku Hakon Tangen? Tak, s ucham? Na Cejlon, do Sri Lanki? Wczoraj wieczorem? Ale dostali -cie pa stwo
wiadomo
, e si nie pojawi ?
Elden zamilk na d
sz chwil , ale jego twarz wy-ra
a zdumienie.
- Wyjecha ? To niemo liwe! Jak szybko otrzymujecie wiadomo
z lotniska, je li pasa er zrezygnuje? A je li kto inny przejmie bilet? Rozumiem. A
wi c Hakon Tangen na pewno by na pok adzie samolotu? Czy ma pani jego ad-res? Vindelveien trzydzie ci cztery, tak, zgadza si . W ta-kim razie
dzi kuj za pomoc, skontaktujemy si jutro.
s uchawk .
- Hakon Tangen uda si do Sri Lanki.
- A co z jego paszportem i wiadectwem szczepie ? - Sara by a niezwykle poruszona.
- Tutaj adnych dokumentów nie znale li my. Musz niestety prosi pani , panno Wenning, o zidentyfikowa-nie zw ok. Wprawdzie s siadka ju to
zrobi a, ale w tej sytuacji musimy mie stuprocentow pewno
.
- Czy to naprawd konieczne?
- Obawiam si , e tak. Pójd pierwszy i postaram si , by widok by dla pani jak najmniej przykry.
By a wdzi czna komisarzowi za ten niespodziewany ludzki odruch. Po chwili poprosi j do rodka.
Wesz a na mi kkich nogach. Nigdy przedtem nie wi-dzia a nieboszczyka i zawsze si ba a, e kiedy j to spo-tka. Teraz nie mia a innego wyj cia.
Policjant stara si zmniejszy przykre wra enie, ale Sara i tak bardzo prze
a ten moment. Wuj le
na pod odze, twarz skierowany ku drzwiom,
jakby usi o-wa ucieka . By przykryty kocem.
Elden odchyli ostro nie r bek materia u z twarzy zmar ego.
Sara zdo
a kiwn
twierdz co g ow . W chwil po-tem opu cili sypialni . Dziewczyna ci
ko opad a na fo-tel i skwapliwie przyj a kieliszek koniaku
podany przez Eldena. Nie lubi a mocnych alkoholi i lekko si zakrztusi a, smakuj c trunek.
Komisarz interesowa si znajomymi wuja. Zada Sa-rze kilka pyta , na które nie umia a udzieli odpowie-dzi. Wreszcie pozwoli jej odej
, ale
poprosi , by sta-wi a si w komisariacie nast pnego dnia oko o dziesi tej.
- Nie wiem, czy zwolni mnie z pracy.
- Z pewno ci zwolni - odpar z nut gro by w glosie.
Nast pnego dnia w pracy Erik przyszed do jej poko-ju. Byli zatrudnieni w tej samej instytucji, Sara mia- a etat pianistki, Erik by in ynierem.
- No i jak posz o? - zapyta z trosk , muskaj c prze-lotnie jej d
opart o stó .
- Eriku, oni mnie podejrzewali! - zawo
a wzburzo-na. - Ale na szcz
cie mia am alibi. Musz si znowu sta-wi na policji za pó godziny. Zwolni am
si ..
Erik sta chwil milcz cy.
- Saro, nie mog em porozmawia wczoraj z Birgitte. Mieli my niespodziewanych go ci.
Go cie nie towarzyszyli im chyba w sypialni, pomy la- a ze smutkiem Sara, cho tak naprawd odetchn a z ulg . Ich obecna sytuacja by a nie do
zaakceptowania, niemniej nie chcia a doprowadzi do rozbicia ma
stwa. Nie za-chwyca y jej tak e wykr tne usprawiedliwienia niewier-nych
ma onków i potajemne schadzki. W
ciwie sama nie mia a poj cia, czego chce.
- Czy nie mogliby my poczeka , a zako czy si ta stra-szna sprawa z morderstwem? - zapyta a prosz co. - To mnie kompletnie wytr ca z
równowagi. Dzi zupe nie nie mog am zasn
. Nie wspominaj o niczym swojej onie. Nie warto. Chyba jaki czas wytrzymamy bez spotka ?
- Ale , Saro! Przecie ja ci pragn - wyszepta pod-niecony Erik.
Spojrza a na niego. Prezentowa si nadzwyczaj dobrze, by nienagannie ubrany, nie tak jak tamten komi-sarz policji. Sara wci
bola a nad tym, e
Erik okaza si
onatym m
czyzn . Ale có robi ! Dowiedzia a si o tym zbyt pó no.
- B
cierpliwy, prosz .
W komisariacie Sar czeka a niema a niespodzianka.
Na miejscu by naturalnie Alfred Elden, a poza nim jego prze
ony, cho w pierwszej chwili nie rozpo-zna a stopnia.
Elden siedzia bez s owa i ciska kurczowo d ugopis.
- No jak, panno Wenning, czy pami ta pani kogo ze znajomych wuja?
- Tak, ale kompletnie nie potrafi skojarzy nazwisk i twarzy.
- A gdyby ich pani zobaczy a?
Nie spodziewa a si podst pu, wi c odpar a z w
ci-w sobie szczero ci :
- Och, wtedy pewnie rozpozna abym par osób. Min a d
sza chwila, zanim pad o kolejne pytanie:
- Czy mo e pani wzi
dwa tygodnie wolnego?
- Teraz? Ja dopiero co wróci am z urlopu!
- By a pani w Afryce, w Tunezji, zdaje si ?
Jak oni si o tym dowiedzieli? Czy by j szpiegowali?
- Wi c jest pani zaszczepiona przeciw chorobom tro-pikalnym - kontynuowa policjant. - Tak e Elden jest po szczepieniach w zwi zku z niedawnym
zadaniem w Ameryce Po udniowej. wietnie. Zatem oboje udacie si dzi wieczorem na Cejlon. Skontaktuj si z pani sze-fem i za atwi pani wolne.
Sara nie by a w stanie wydusi z siebie ani jednego s owa.
- Wszystkie koszty pokryje pa stwo. Jest nam pani potrzebna, a eby zidentyfikowa m
czyzn , który podszywa si pod pani wuja.
- Ale... - usi owa a si broni - wycieczki zorganizo-wane wyje
aj , o ile wiem, raz w. tygodniu?
- Z tym nie ma problemu. Dzi odprawiana jest ko-lejna grupa, a w hotelu znalaz si wolny dwuosobowy pokój.
- Co?! - Tego by o ju dla Sary zbyt wiele. - Dwuo-sobowy?
Komisarz wpatrywa si uporczywie w blat biurka.
- Jako para nie b dziecie wzbudza podejrze . Samot-ny m
czyzna zawsze mo e by brany za policjanta.
Odwróci a si , wbijaj c wzrok w Eldena. Ten siedzia ponury niczym chmura gradowa i przygl da si swoim paznokciom.
- Zapewniam pani , e to nie jego pomys . On prote-stowa jeszcze bardziej stanowczo ni pani. M czy em si z nim ponad godzin .
- Ale ja jestem zaj ta! - wypali a Sara. - Mój narze-czony nigdy...
Erik jej narzeczonym? Có , w mi
ci i na wojnie wszystkie chwyty s dozwolone.
- Nie musi nic wiedzie o wspólnym pokoju. Pani po-jedzie pod w asnym nazwiskiem. W ko cu teraz takie czasy, e kobiety cz sto zatrzymuj swoje
nazwiska pa-nie skie, wi c nie powinno to budzi podejrze .
- Ale ja nie chc mieszka z nim w jednym pokoju, chcia am powiedzie , z nikim - doda a ju zupe nie zre-zygnowana. - Po prostu nie lubi dzieli
pokoju z obcy-mi, niezale nie od p ci.
W tej sekundzie Elden wsta ze swego miejsca.
- Panno Wenning, r cz pani, e równie nie jestem zachwycony tym pomys em. Wprawdzie nie mam przy-jació ki, ale mo e by pani pewna, e nie
przekrocz li-nii oddzielaj cej pani cz
pokoju ani o milimetr.
Sara spogl da a to na jednego, to na drugiego policjanta. Wreszcie zrozumia a, e protesty na nic si tu nie zdadz . - No dobrze. A wi c
zdecydowali my.
ROZDZIA II
Rzeczywi cie, adne protesty nie pomog y. Sara wy-razi a obaw , e m
czyzna podaj cy si za Hakona Tangena mo e j przecie rozpozna .
W takim razie nale y si trzyma od niego z daleka, otrzyma a zimn odpowied .
Wyprawa do Sri Lanki by a, zdaniem policjantów, niezwykle wa nym przedsi wzi ciem. Poszukiwany nie tylko pozbawi Tangena ycia, ale te
przyw aszczy so-bie jego dokumenty.
- Ja w ka dym razie nie pojmuj , dlaczego zdecydowa si na zwyk y lot czarterowy? - zapyta a zdziwiona Sara.
- S dz , e wuj pani chcia unikn
rutynowej kon-troli, wiadomo za , e w przypadku czarterów jest ona wyrywkowa. Natomiast naszemu
poszukiwanemu jesz-cze bardziej na tym zale
o. Niewykluczone, e cz o-wiek ów planuje kolejne zabójstwa. Dlatego tak wa ne jest, eby my temu
zapobiegli. Loty czarterowe to bez w tpienia najprostszy sposób na dotarcie do Sri Lanki.
- Ale czy komisarz Elden naprawd nie poradzi so-bie beze mnie? - nie dawa a za wygran Sara. - Chyba nie sprawi panom trudno ci
zidentyfikowanie osoby, która podró uje podszywaj c si pod mego wuja? Wy-starczy oby zapyta w recepcji.
- Ma pani racj . Powtarzam jednak: ma
stwo nie budzi takich podejrze , jak dzia aj cy na w asn r
m
czyzna, zw aszcza wygl daj cy tak jak
Elden. Jego zawód bez trudu mo na wyczyta z jego oczu. Pani za by mo e jest w stanie rozpozna poszukiwanego osob-nika.
- A gdyby komisarz Elden go zaaresztowa ? Stawia mu si ci
ki zarzut, morderstwo z premedytacj !
- Oczywi cie, ale wtedy nigdy si nie dowiemy, o co toczy si gra. Musi pani zrozumie , panno Wenning, e nie zajmujemy si wy cznie zwyk ymi
sprawami kry-minalnymi. Nasz wydzia wspó pracuje ci le z biurem ledczym.
- Czy to znaczy, e szukacie szpiegów? - Sara zrobi- a wielkie oczy.
- No, mo na to tak nazwa - odpar z agodnym u miechem nadkomisarz. - Wuj pani obraca si w ród polityków z najwy szych sfer, musimy wi c i
tak ewen-tualno
wzi
pod uwag . Niewykluczone, e w
nie dowiedzia si o czym niezwykle istotnym.
- Mój wujek szpiegiem? - rzek a w zadumie Sara. - Nie, tego sobie nie wyobra am. Owszem, z natury by
dny przygód i ch tnie pojawia si w
towarzystwie znanych postaci, chwali si nawet, kogo zna , ale nie podejrze-wa abym go o nic wi cej.
- A jednak nie gardzi pieni dzmi, czy tak?
- Owszem, temu nie mog zaprzeczy . Komisarz tylko pokiwa g ow na znak, e rozumie. Tymczasem Sara, nieco ju uspokojona, powiod a
nieobecnym wzrokiem gdzie w przestrze . Po chwili zastanowienia rzek a:
- My
, e... e ten m
czyzna nie zd
si zaszcze-pi . Musi mu chyba bardzo na czym zale
, skoro podejmuje takie ryzyko, przecie czyha
na niego wiele nie-bezpiecznych chorób.
- W gruncie rzeczy nie ma a tak wielkiego niebezpie-cze stwa, ale e si nie waha ani chwili, o tym jestem przekonany.
- A mo e jest troch podobny do wuja Hakona? No bo zdj cie w paszporcie i...?
- Najprawdopodobniej. Chocia je li ma mo liwo
sfa szowania paszportu, to dla niego bez ró nicy.
- Takie podróbki to bardzo ryzykowne przedsi wzi -cie. Musz by wykonane profesjonalnie - zauwa
krótko Alfred Elden.
Mimo e Elden siedzia ca y czas z ty u, Sara wyra -nie wyczuwa a jego obecno
, tak jakby wype nia sob pokój. Bardzo j to z
ci o.
W pewnej chwili oczy Sary rozb ys y.
- Ciekawa jestem, co te si za tym wszystkim kryje? Ale wola abym mieszka sama. Czy nie da oby si tego jako za atwi ?
- Przykro mi, ale w hotelu brak wolnych pokoi.
- Mo e pani by spokojna, e zadowol si wy cznie swoj cz
ci pomieszczenia - odezwa si komisarz El-den z gniewem w g osie. - B
ci le trzyma granicy.
Zabrzmia o to jednoznacznie.
- Nie chodzi tylko o to. Z zamieszkiwaniem we wspólnym pokoju wi
e si przecie mnóstwo innych problemów - przerwa a i westchn a. - Zreszt
jak pan sobie yczy, panie nadkomisarzu.
Nadkomisarz zatrzyma j jeszcze przez moment po tym, jak Elden opu ci pokój.
- Pani zapewne s dzi, e policja próbuje pos
si niecodziennymi metodami?
- Tak - odpar a - nigdy nie przypuszcza am, e b dziecie zmusza dwoje obcych ludzi do przebywania razem.
I zach ca do niemoralno ci, doda a w my li, ale nie powiedzia a tego g
no.
Nadkomisarz opar d onie o por cz krzes a.
- Mam swoje powody, prosz pani. My tutaj w wydzia-le kryminalnym bardzo si o Alfreda martwimy. To jeden z naszych najlepszych ludzi, ale on
robi wszystko, eby si pogr
. Je li tak dalej pójdzie, najpewniej za amie si nerwowo.
Sara patrzy a na niego uwa nie.
- Mo e mi pan wyja ni, o co chodzi. Czy pan Elden nadu ywa ...
- Nie, to nie to. Ma powa ne problemy rodzinne, ale nie o nich chc teraz mówi . Najgorsze, e on ca y czas, w ka dej wolnej chwili, gryzie si nimi.
Nie yje tak, jak normalny cz owiek, tylko doprowadza si do ruiny. Ma- o kto potrafi egzystowa w takiej izolacji jak on.
- I ja mam mieszka pod jednym dachem z takim dzi-wakiem? W co wy mnie chcecie wpl ta ?
Nadkomisarz przechyli si ku dziewczynie.
- Trzeba go troch oswoi , przekona do ludzi. Kiedy Sara usi owa a protestowa , kontynuowa :
- Naprawd , prosz mnie le nie zrozumie . On potrze-buje jedynie towarzystwa mi ej, przyjaznej osoby z poczu-ciem humoru, mam na my li osob
kulturaln , wyrozumia- , tak jak pani. Elden musi si troch otworzy do ludzi. Nie zrobi pani najmniejszej krzywdy, szanuje prywatno
. Jemu
potrzeba przyjaciela, kogo , kto mu poka e, e mo -na
inaczej. Czy pani mnie rozumie?
- Dlaczego s dzi pan, e ja si nadaj do tego?
- Panno Wenning, my wiemy o pani niema o.
Sara siedzia a d
sz chwil bez ruchu, a wewn trz-ny bunt nieco ju zel
. Pokiwa a g ow .
- Rozumiem. Mog w ka dym razie okaza mu ser-deczno
.
- Wspaniale - ucieszy si nadkomisarz.
Nast pne godziny sp dzili w biegu. Normalnie przygo-towania do wyjazdu trwaj kilka dni, tygodni czy nawet d
ej. Sarze dano zaledwie par
godzin na spakowanie si . Ci gle mia a wra enie, e zapomnia a po owy rzeczy. Po-prosi a s siadk o opiek nad kwiatami i odbieranie poczty. Potem
uda a si do lekarza, by wzi
jeszcze jeden zastrzyk, w aptece kupi a tabletki przeciwko malarii, przekaza a nie-które sprawy swoim wspó pracownikom
w biurze, nast p-nie szybkie mycie w osów i ma a przepierka. Przez ca y ten czas nie opuszcza a jej jedna my l - b dzie dzieli pokój z obcym
czyzn , i to jeszcze z jakim! Dwa tygodnie sp dzi razem z tym dziwakiem Alfredem Eldenem.
Jak ona to wytrzyma? Nadkomisarz jest zdania, e dwo-je cywilizowanych ludzi powinno podej
do tego rodzaju zadania z nale ytym
zrozumieniem, ale to nie by o uczci-we posuni cie wobec niej, Sary. Kobiety - policjantki s pew-nie przyzwyczajone do tego typu zada , ale nie ona!
Nagle w ca ym tym zamieszaniu zadzwoni Erik. S y-sz c jego g os, Sara uspokoi a si . Ucieszy a si , e b dzie mog a podzieli si swoimi
opotami ze starszym przyja-cielem. Wyja ni a, co postanowiono w komisariacie i e ma to zwi zek z zabójstwem wuja. Pomin a naturalnie
nie-przyjemny szczegó wyprawy, jakim by a konieczno
za-mieszkania w jednym pokoju z Eldenem.
- W takim razie jad z tob ! - o ywi si Erik. Tylko nie to! Do tego nie mog a dopu ci . Nie w sy-tuacji, kiedy ów straszny komisarz siedzia jej na
karku.
- Ale... Przerwa jej.
- Pomy l, jak by oby cudownie. Ty i ja, i ta pi kna wy-spa! S
ce, pla a, palmy, romantyczne tropikalne noce... Nikt by o nas nie wiedzia .
- Ale w hotelu nie ma ju wolnych miejsc!
- O hotel si nie martw. Le
jeden obok drugiego, co za atwi .
- A szczepienie? Nie wpuszcz ci do tego kraju, je li nie oka esz wiadectwa szczepienia!
- Wi c zaraz pobiegn do lekarza.
- Eriku, jeste szalony. Nie, ja nie chc . Na mi
bosk , on nie mo e jecha !
- Wi c nie chcesz, ebym by z tob ? - zapyta z pre-tensj w g osie.
- Nie o to chodzi - usi owa a si wykr ci . - To zbyt niebezpieczne dla twojego zdrowia. A ja przecie nied u-go wróc .
- No, mo e masz racj - przyzna z westchnieniem. - Ale pomy l, taka okazja...
Sara tak e odetchn a z wyra
ulg . Chocia nie mog a zaprzeczy , by oby cudownie. Erik jest taki doj-rza y i opieku czy...
Tymczasem Erik widzia siebie samego zupe nie ina-czej. We w asnych oczach by m odym, poci gaj cym kochankiem, którego urok zniewala
niewinn Sar . To on mia j wprowadzi w tajemnice alkowy. Stara si nie pami ta , e jest szacownym ojcem rodziny.
W chwil potem zadzwoni komisarz Elden, oznajmia-j c, e nieco si spó ni. Gdyby Sara mog a przyjecha do niego, udaliby si bezpo rednio na
lotnisko. To zreszt najlepsze rozwi zanie, nie b
si szukali w ród t umu podró nych. Elden mia oba bilety przy sobie.
Sara zgodzi a si . By a zadowolona, e nie musi sama jecha autobusem na lotnisko. Tak wi c o umówionej godzinie nacisn a dzwonek u drzwi
Eldena, stawiaj c torb podró
na ziemi. Otworzy natychmiast.
- Prosz wej
. Za chwil b
gotowy - rzek krótko. Wesz a do pokoju przypominaj cego cel mnicha i a
cisn o si jej serce na ten widok. Czy
to mo liwe? Ani jednego zdj cia, ani firanek, zupe nie nic! Dostrzeg a tu wy cznie absolutnie niezb dne sprz ty, bez których cz owiek nie mo e si
obej
. I nic ponad to!
Spojrza a badawczo na mieszkaj cego tu m
czyzn , który w
nie sta pochylony nad jakimi papierami. Ta-ki zdolny cz owiek, zdawa oby si ,
stworzony do korzy-stania ze zdobyczy cywilizacji, inteligentny, interesuj cy z wygl du, wychowany w poszanowaniu dla dóbr kul-tury, yje w taki
sposób? W tej mniszej celi brakowa o tylko religijnych symboli. Co si z nim sta o, co ukry-wa za swoj nieprzeniknion mask ?
- Teraz jestem gotowy. Mo emy jecha .
Sp dzi a trzyna cie godzin w samolocie obok m
czyz-ny, którego w
ciwie nie zna a. Kilka prób nawi zania roz-mowy zosta o uci tych ma o
zach caj cym mruczeniem pod nosem.
By oby najlepiej, gdyby usiedli ka de w innym ko cu maszyny. A tymczasem by o tak niewiele miejsca, e komi-sarz Elden nie bardzo móg zmie ci
swoje d ugie nogi. Ko-lana opiera o fotel znajduj cy si bezpo rednio przed nim, co wywo ywa o narzekania siedz cej tam pani. W ko cu ja-ko
usadowi si tak, e nikomu ju nie przeszkadza , sam jednak cierpia katusze z powodu niewygody.
- W drodze powrotnej musimy si postara dla cie-bie o miejsce przy wyj ciu awaryjnym - zauwa
a Sa-ra - b dzie ci tam znacznie lepiej.
W odpowiedzi wymamrota co nieokre lonego.
Trzeci z pasa erów siedz cy w ich rz dzie co chwila za-mawia kolejne drinki, pali mimo zakazu i stara si uszczypn
: stewardes zawsze, kiedy
przechodzi a obok. Posi ki, cho bardzo smakowite, podano na zdecydowanie za ma ych stolikach. Z okciami przyci gni tymi jak naj-bli ej do siebie
Sara usi owa a utrzyma talerzyki i szklan-ki na swoim miejscu. Stolik komisarza by z kolei krzywy, co sprawia o, e m czy si niemi osiernie, a eby
zapobiec przesuwaniu si ca ej zastawy na jedn stron . Sara zapro-ponowa a z u miechem, e mo e mu podawa jedzenie do ust, podzi kowa
jednak. Nie by wcale zachwycony ani tym artem, ani innymi próbami rozweselenia go.
Niewiele rozmawiali o celu swojej podró y. Raz tyl-ko Sara zapyta a, czy policja natrafi a na nowe lady.
- Tylko jeden. Listonosz stwierdzi , e do pana Tangena nadesz o w ostatnim czasie kilka listów, przedwczorajszy za , by wyj tkowo gruby.
Potwierdza si wi c informacja, e wuj mia sporo przyjació w Anglii. W mieszkaniu nie znaleziono jednak niczego szczególnego.
- A mo e listonosz b dzie pami ta , kim by nadawca?
- Owszem, pytali my o to i co nieco mu si przypo-mnia o. Nazwisko zaczyna o si na „Con”, a w nazwie miejscowo ci by o „Manor”, chocia z
niczym znanym mu si to nie kojarzy o. Koperta wygl da a na eleganck .
- adnego znaku firmowego?
- Nie, list pochodzi wyra nie od osoby prywatnej. „Ma-nor” to mo e jaki herb rodowy lub co w tym rodzaju.
- Wuj Hakon lubi przebywa w ród elit.
W tym momencie poczu a lekkie uk ucie w okolicy ser-ca. Przypomnia a sobie, jak za ycia wuja cz sto irytowa- a si na jego zadufanie, dum i
sk onno
do wynoszenia si ponad innych. Szklaneczka z alkoholem w jednej d oni, papieros w drugiej i opowie ci o dalekich wyprawach, wytworni
go cie, z którymi by za pan brat. Dzi mia a wra enie, i by samotnym m
czyzn , który mimo swo-ich romansów, mimo przyjació odchodzi bez
po egna , bez kwiatów i mów. Policja obieca a, e poczeka z pogrze-bem do powrotu Sary i Eldena, gdyby nie to, nikt nie to-warzyszy by Hakonowi
Tangenowi w ostatniej drodze. Biedny wujek!
Przespa a spor cz
lotu, ukryta za ciemn mask , któr przynios a jej stewardesa. Raz po raz jednak budzi Sar gadatliwy s siad. Alfred Elden
nie spa , takie przy-najmniej odnios a wra enie. Próbowa a namówi go na drzemk , by dotar na miejsce wypocz ty.
- Moje zapotrzebowanie na sen jest minimalne - od-burkn .
Odebra a t odpowied jak pretensj o to, e dba wy- cznie o zapewnienie sobie wszelkich wygód. Poczu a wyrzuty sumienia. Wyprostowa a si
wi c i zacz a wy-gl da przez malutkie okienka.
on ce szyby naftowe w Kuwejcie przypomina y gi-gantyczne pochodnie na pustyni. Potem przypatry-wa a si górskim szczytom stercz cym ponad
porannym morzem mgie . Zapyta a, czy to góry Kaukazu, i zaraz potem zaczerwieni a si ze wstydu, bo Elden wyja ni , i to najbardziej wysuni ta
cz
pó wyspu Oman. Zu-pe nie si skompromitowa a.
Znajdowali si nad bezkresnym Oceanem Indyjskim. Lotu nad wod Sara wprost nie znosi a. Nie ba a si la-ta nad l dem; gdy wydarzy si jakie
cie, ma-szyna spada na ziemi , wybucha i nie ma co zbiera . Ale awaria samolotu i do tego utoni cie w morzu, to stanow-czo za wiele.
Wreszcie, po wielu godzinach lotu, us ysza a g os pilota:
- Prosz pa stwa, za chwil l dujemy na lotnisku w Kolombo. Prosz zapi
pasy.
Dopiero teraz zda a sobie spraw , e czeka j przy-goda. Wszystko potoczy o si tak b yskawicznie, nie mog a uwierzy , i zaraz znajdzie si na
jednej z najcie-kawszych wysp wiata. Nie wiadomie u miecha a si do komisarza Eldena, nie zdaj c sobie sprawy, jak sponta-niczny i poci gaj cy by
to u miech.
Jego twarz znowu przybra a wyraz surowo ci. Najwy-ra niej nie mia zamiaru odpowiedzie Sarze tym samym.
Sara w jednej chwili straci a ca y rezon, a co j
cis-n o w do ku. Czy naprawd musi by skazana na towa-rzystwo tego cz owieka przez ca e dwa
tygodnie? Zastana-wia a si , jak te mog a wygl da osoba, która tak bardzo go urazi a, odchodz c. Odnios a bowiem wra enie, e El-den zosta
zraniony przez kobiet i teraz demonstruje wszystkim paniom, e wcale nie s mu do szcz
cia po-trzebne. Ten typ ludzi jest zniech caj cy.
Samolot obni
wysoko
i czu o si szpilki w uszach. Szybowali teraz tu nad lustrem wody i prawie muskali ci
kie, powolne fale. Jak okiem
si gn
, nie wida by o nic poza bezkresem oceanu.
To si chyba le sko czy, pomy la a. Twarz mia a bla-d i instynktownie chwyci a komisarza za rami . Tego ro-dzaju blisko ci Elden jednak sobie
nie yczy . Nie widzia równie tak dobrze jak ona, e lec tu nad powierzchni wody. Uwolni si ostro nie, ale z wyra nym niesmakiem.
- Przepraszam - wymamrota a Sara, kiedy si zoriento-wa a, co zrobi a. - Ale zupe nie nie widz Cejlonu. Je li tak dalej pójdzie, to za moment
dziemy si pluska w Oce-anie Indyjskim. Pilot musia si chyba pomyli , a mo e to kompas albo inne urz dzenie nawigacyjne jest niesprawne?
Elden co odpowiedzia , ale Sara z powodu zmiany ci nienia w
nie przesta a cokolwiek s ysze , nie wiedzia a wi c, o czym mówi . Zabrzmia o to
jednak niemi o. Jak ona wytrzyma towarzystwo takiego mruka!
No, przynajmniej b dzie mia a spokój i pozostanie wierna Erikowi.
skni a za poczuciem bezpiecze stwa, które, jak wie-rzy a, w
nie Erik by w stanie jej zapewni . Jego ciep e spojrzenia, ramiona, które by j
obj y, i on sam, s ucha-j cy zwierze samotnej dziewczyny. By m dry i yciowo do wiadczony, z pewno ci by j zrozumia . Przytula by i okazywa , e
sobie naprawd bliscy i e nikt na wie-cie tego nie zmieni.
Ona da aby mu ciep o, którego nie zazna w swoim zimnym, martwym ma
stwie.
Teraz
owa a, e nie pos ucha a Erika. Potrzebowa jej w swojej samotno ci, pozbawiony serca ze strony wy-rachowanej ony,
dnej wy cznie
luksusu i pieni dzy, kobiety wyzutej z uczu dla tego wra liwego m
czyz-ny. Nie, Sara nie mia a zamiaru si podda .
Przez moment przenios a si w odleg y wiat i pogr
a w marzeniach. Nagle drgn a, powracaj c do rzeczy-wisto ci.
Samolot przelecia ponad uciekaj cymi falami i nie wiadomo sk d za oknem pojawi si las palm. Maszyna zatoczy a wielki kr g nad drzewami i
skierowa a si na l dowisko.
Wszyscy pasa erowie umilkli, w cznie z rozgadanym s siadem Sary i Eldena. Siedzia teraz z poszarza twarz i zaciska d onie tak, e kostki a
mu zbiela y. Do Sary nie dochodzi y adne g osy, ale mo e to z powodu k ucia w uszach.
Dwa, trzy lekkie uderzenia o p yt lotniska i ju wy-l dowali.
Alfred zdj kurtk Sary z górnej pó ki, po czym ru-szyli do wyj cia. Aha, wi c jednak wiedzia , e mo na od czasu do czasu okaza odrobin
uprzejmo ci, pomy la a.
Uderzy a ich fala nagrzanego, wilgotnego powietrza. Ró nica, jak odczuli, przylatuj c z listopadowej, zimnej Norwegii, by a ogromna. W jednej
chwili dziewczyna zo-rientowa a si , e zarówno spodnie, jak i sweter s za ciep- e, Elden tak e od razu zrzuci kurtk . Gdy weszli do ha-li lotniska,
po pieszyli ku nim bosonodzy tragarze.
Czeka a ich d uga i szczegó owa kontrola dokumen-tów: zatrzymywa y ich ró ne barierki, odpowiadali na pytania, okazywali wizy, wreszcie
oczekiwali na baga . Rutynowa kontrola by a tu bardziej czasoch onna i za-wi a ni kontrola graniczna w ich kraju. Jeden z urz d-ników zerkn najpierw
w paszport Eldena na stron , gdzie wpisano zawód, a potem podniós pytaj co wzrok.
- Urlop - odpar , wskazuj c przy tym na Sar jakby na potwierdzenie swych s ów.
Urz dnik u miechn si przyjacielsko i przepu ci oboje.
_ We miemy taksówk - o wiadczy Elden, kiedy ju wydostali si z t umu na lotnisku i wyszli na zewn trz, gdzie panowa jeszcze wi kszy t ok. Sta y
tu rz dy au-tobusów i biega y setki ludzi.
_ Nie b dziemy si przy cza do grupy wycieczko-wej, oni udaj si w innym kierunku.
Odetchn li, oddalaj c si od niesympatycznego i pod-pitego towarzysza podró y.
Sara drepta a tu za komisarzem, ale nie czu a si zbyt pewnie. Przygl da a mu si z tylu - prezentowa si bar-dzo dobrze, a do chwili gdy
spojrza o si na jego ponur twarz. Ta twarz nie budzi a odrobiny sympatii.
_ Gdzie si teraz udamy?
- Do Negombo - odpar i zatrzyma taksówk , która wy-da a si mu zno na. - O ile wiem, to ma a rybacka miejsco-wo
. Do hotelu Sea Dragon -
zwróci si do kierowcy.
Rozpocz a si niezwyk a podró . Sara siedzia a, obser-wuj c z zapartym tchem drog i ca okolic . Tutaj, zdaje si , samochody je dzi y lew
stron , ale na razie nie mog- a si zorientowa , czy istotnie tak by o. Taksówka przepy-cha a si , tr bi c co chwila, przez t umy ludzi, dziesi tki
bezpa skich psów, prosi t, krów i wo ów, kur, a czasem nawet s oni. Nikt nie przejmowa si autami, kierowcy u ywali klaksonu, eby sobie utorowa
drog . Powstawa nieopisany chaos. Na szcz
cie samochodów nie je dzi o zbyt du o. Po obu stronach drogi, mi dzy palmami, sta y domy, a raczej
proste cha upinki, przez które wida by o wszystko na wylot. Mijali zaniedbane zagrody, pi kne bun-galowy oraz starannie utrzymane, bajecznie
kwitn ce ogro-dy; wszystko przeplata o si ze sob . Czaruj ce, byle jak odziane dzieciaki macha y w kierunku taksówki ze mie-chem i rado ci mimo
wielkiej biedy, w jakiej
y.
Sara tak e macha a im r
.
- Jakie to wspania e! - zawo
a entuzjastycznie. - Za-czynam si cieszy z tej podró y.
- Pami taj, e to nie jest zwyk a wycieczka - zauwa-
zimno Elden.
Potwór, który potrafi zd awi najmniejsz rado
!
Skr cili w ulic Nadmorsk , jak wyja ni kierowca, i za-raz poczuli zapachy z nabrze a. By a to ulica pe na turys-tów, w
ciciele ma ych sklepików
powywieszali na ze-wn trz wzorzyste tkaniny i barwne maski. Po drugiej stro-nie, pomi dzy prostymi rybackimi chatami a ko ysz cymi si palmami,
znajdowa y si niewysokie budynki hoteli.
- Sea Dragon - zakomunikowa kierowca i zahamo-wa ostro.
Hotel wygl da przyjemnie, sprawia wra enie ch od-nego. Nie opodal szumia ocean. W recepcji Alfred rzek szybko do Sary:
- Zapytaj si o pokój twojego wuja. Ja nie mog tego zrobi , to mo e wzbudzi podejrzenie.
Sara poj a go w lot. Poniewa w pobli u nie znajdo-wali si Skandynawowie, zapyta a recepcjonist , czy Hakon Tangen ju przyjecha .
- Chwileczk , sprawdz . Tak, mieszka w pokoju nu-mer siedem.
- Czy zjawi si sam...?
- Wynaj ca y pokój dla siebie. Prosz , oto pa stwa klu-cze. Numer szesna cie, na parterze po prawej stronie.
Tragarz - wzi baga e i podrepta d ugim, wy
onym kamieniami tarasem biegn cym wzd
ca ego skrzyd a. Znajduj ce si tu pokoje mia y widok
na morze.
Sara wskaza a na tablic z numerami pokojów i zau-wa
a cicho:
- On te mieszka na parterze.
- Najbardziej wysuni ty pokój, jak s dz - zamrucza w odpowiedzi Elden. - Spróbujemy si zorientowa , który to.
Kiedy dotarli do swojego pokoju, tragarz otworzy drzwi i odszed .
Niepewnie weszli do rodka.
Pokój by bardzo przyjemny, jakkolwiek du o skro-mniejszy ni te, do których przyzwyczajeni s mieszka -cy Europy. By a tu zarówno garderoba, jak
i oddzielna a-zienka. Zamiast wanny - prysznic z ciep wod .
Sara z ulg stwierdzi a, e
ka s odsuni te od sie-bie. Pod sufitem zamocowano moskitiery.
Alfred podszed do drzwi prowadz cych na werand i obejrza je uwa nie.
- Zasuwa na dole jest zniszczona, za to zamek w po-rz dku. Pami taj, eby drzwi zawsze by y zamkni te. Prowadz prosto do ogrodu, wi c ka dy
móg by tu bez trudu wej
.
Pierwszy raz zwróci si do Sary przez ty, ale sposób, w jaki to uczyni , nie zachwyci jej. W ogóle nie podo-ba o jej si ca e przedsi wzi cie i
okropnie ba a si ich „wspólnego” mieszkania. Czu a to tym bardziej, e te-raz pozostali sam na sam.
Elden wyszed na werand , Sara pod
a za nim.
Rzeczywi cie, od ogrodu dzieli o ich zaledwie kilka kroków. Kamienny taras ci gn si tak e z tej strony wzd
ca ego hotelu a do skrzyd a
recepcyjnego. Za ogrodem, w którym ros o mnóstwo pn cych ro lin o ró -nobarwnych kwiatach, rozci ga a si pla a, podmywana co chwila przez fale.
By o pó ne popo udnie, a mimo to panowa upal. Skandynawowie nie nawykli do takich temperatur.
Komisarz ruszy powoli w kierunku ogrodu i ogarn pozornie oboj tnym spojrzeniem ca y hotel. Sara wie-dzia a jednak, e patrzy bardzo uwa nie.
Wiedzia a, e przygl da si pokojowi numer siedem. Po chwili wróci i oboje weszli do rodka.
- Do jego pokoju jest st d do
daleko - zakomuniko-wa . - Wszystkie pokoje na wy szych pi trach maj bal-kony z wysokimi balustradami, a nie
werandy, jak u nas.
Sara skin a g ow .
- Chcia abym skorzysta z azienki i przebra si - powiedzia a - ale najpierw chyba musimy omówi kilka szczegó ów.
Spogl da na Sar wyczekuj co, nawet na moment nie spuszczaj c z niej szarych, przenikliwych oczu.
Komisarz by naprawd przystojny, ale jego uroda nie robi a teraz na dziewczynie najmniejszego wra enia.
- Mam nadziej , e mog zwraca si do ciebie po imieniu, cho wydaje mi si to dziwne. Nie mam nato-miast zamiaru publicznie okazywa ci
„ma
skich” uczu . Nie ma mowy o przytulaniu czy poca unkach.
- Doskonale - odpar . - To zupe nie zb dne. Je li tyl-ko przestaniesz obrzuca mnie takim wrogim spojrze-niem, jak to masz w zwyczaju, wszystko
dzie w po-rz dku. Wystarczy, e b dziemy wobec siebie uprzejmi.
- Nie wiedzia am, e mam wrogie spojrzenie - odpo-wiedzia a bojowo.
- Zupe nie jak u rozz oszczonego je a.
- Obiecuj , e postaram si to zmieni .
- azienk wykorzystamy jako przebieralni , zaoszcz -dzi to nam obojgu k opotliwych sytuacji. Za chwil po-dadz obiad, wi c przebierz si , a ja si
rozpakuj .
Pó godziny pó niej szli d ugim korytarzem w kierun-ku g ównego budynku. Elden mia na sobie bia koszul z krótkim r kawem i spodnie koloru
khaki, Sara w
y- a lekk , letni sukienk i sanda y. Cieszy a si , e niedaw-no powróci a z Tunezji, by a wi c adnie opalona.
Mimo to ostatni urlop nie by udany. Na wyjazd namó-wi a j kole anka, okaza o si jednak, e niewiele mia y ze sob wspólnego. Sara dopiero co
odkry a Erika i nieustan-nie o nim marzy a; wtedy jeszcze nie wiedzia a, e jest onaty. Jej towarzyszka sp dza a ca e dnie na pla y, wie-czorami za
chodzi a na dyskoteki. Sara snu a si samotnie tam i z powrotem i by a rada, e tydzie tak szybko min .
Tym razem postanowi a, e nie b dzie traci czasu na wspomnienia zwi zane z Erikiem. Ale jakim sposobem mia a tego unikn
, kiedy jej jedynym
towarzyszem podró y by ów gruboskórny m
czyzna, uchodz cy za jej m
a?
Poczu a tak ogromn samotno
i pustk , e z tru-dem powstrzymywa a si od ez.
ROZDZIA III
odzi kelnerzy o ciemnej karnacji byli wszechobec-ni, zjawiali si na ka dy gest wycieczkowiczów.
- Jeste my troch pokrzywdzeni - ali a si do Elde-na Sara - nie nale ymy do adnej z grup i nie otrzyma-li my adnych informacji.
- My
, e mo emy jutro z samego rana porozma-wia z przewodnikiem. Masz racj , o wielu szczegó ach powinni my si dowiedzie .
Ucieszy a si , e wreszcie si z ni zgodzi , ale od-par a sucho:
- Na przyk ad o tych ogromnych p azach, które wi-sz nad naszymi g owami...
Alfred podniós wzrok.
- Nie masz si czego obawia - odpar - na pewno na nas nie spadn .
Sara nie by a jednak w pe ni przekonana.
- Nazwy potraw w menu brzmi obco, ale je li popro-simy o obiad firmowy, w kuchni nie b
musieli przy-rz dza
adnych specja ów.
Przytakn i zaraz zamówi! posi ek u m odego, zwin-nego kelnera, który obs ugiwa ich stolik.
- Zauwa
em, e jest tu wielu Szwedów - rzek ko-misarz - poznaj to po gwarze z s siednich stolików.
- Szwedzi i Niemcy s wsz dzie tam, dok d docieraj tury ci - odpowiedzia a Sara. - Ten hotel wygl da na sta-le zamieszkiwany przez
Skandynawów.
Obiad obojgu bardzo smakowa . Gdy wstawali od sto u, Sara za mia a si rado nie.
- Czy dozwolone jest okazywanie zadowolenia z tu-tejszej kuchni? - zapyta a.
W odpowiedzi ujrza a wreszcie blady u miech.
- Mnie tak e si tu podoba, mimo e tak niewiele je-szcze widzieli my.
- Ludzie wydaj si bardzo przyja ni i serdeczni.
- Dla nich spotkanie ze Skandynawami o kwa nych minach jest pewnie zaskoczeniem.
Czy by mnie mia teraz na my li? zdumia a si Sara.
Mimo wszystko wygl da o na to, e oboje ulegli nastro-jowi ciep ej wieczornej pory, pi knu otoczenia, zapa-chom, podmuchom wiatru znad oceanu.
Sara westchn a. Gdyby tak zamiast Alfreda siedzia tu Erik! Przystojny, serdeczny, nieszcz
liwy i chwilami nawet s aby Erik. Chyba jest jednak troch
niesprawiedliwa. Erik to praw-dziwy m
czyzna. Tak si jako z
o, e zacz a po-równywa go z surowym Alfredem, z którym wcale nie pragn a
si zaprzyja nia .
Po obiedzie wybrali si na pla
. Obserwowali tam ma e kraby, które podskakuj c ucieka y bokiem i chowa- y si . By o ju ciemno, a mimo to
dni
zysku handlarze wci
nie odchodzili ze swoich stoisk, nak aniaj c turys-tów do kupowania pami tek. Nie brak o te
ebrz cych bez skrupu ów
dziewczynek, które prosi y o pieni dze, ubrania czy cho by d ugopis.
Chcieli pój
jeszcze dalej, ale zatrzyma ich funkcjo-nariusz stra y miejskiej.
- Spacery o tej porze nie s bezpieczne - poinformo-wa dyskretnie. - W ka dym razie nie dla samotnych dam. Pani ma wprawdzie eskort , wi c
mo e...
- Oczywi cie, zawrócimy. Dzi kujemy za ostrze enie - zadecydowa komisarz.
- Nie wiedzia am, e w ród Syngalezów s krymina-li ci - stwierdzi a z zawodem w g osie Sara.
- No, niezupe nie kryminali ci - odpar Elden - ale bieda panuje w wielu miejscach na wiecie, tury ci za niekiedy zachowuj si wr cz prowokuj co.
W przeci -gu kilku dni trac kwoty równe rocznym zarobkom tu-tejszych mieszka ców. Miejscowi nie mog przecie wiedzie , e wi kszo
przyjezdnych to zwykli robotni-cy, którzy d ugo oszcz dzali na t podró .
- To prawda.
W tej chwili, u boku Eldena, nie ba a si niczego. Os a-nia j , Sara wyra nie wyczuwa a emanuj
od niego sil . Ostro nie podnios a g ow i
zerkn a na komisarza. Ko cista, ponura twarz mia a jednak w sobie wiele wyra-zu, nawet mog a przyci ga . Ale sztywne, jakby automa-tyczne ruchy,
bo tego si Elden nie wyzby , sprawia y, e przypomina raczej robota ni
ywego cz owieka. Szed teraz obok Sary, zatopiony we w asnych my lach, a
jed-nocze nie ani na sekund nie spuszcza z niej oczu. Mus-n a r
jego rami i poczu a przyjemne, koj ce ciep o.
Pokr ci a g ow i roze mia a si cichutko sama z siebie.
- W oknie naszego przyjaciela ciemno - zauwa
a z lekkim dr eniem w g osie.
- Tak, te ju tam zerka em.
- Spójrz szybko na ro ek ksi
yca! - wykrzykn a raptownie. - Le y na plecach, tak jakby by zbyt ci
ki i si przewróci . A dalej, do góry nogami,
Orion!
- Znajdujemy si niedaleko równika - przypomnia . Wymienili pieni dze i umie cili je w hotelowym sej-fie. Potem wrócili do pokoju, oboje niezwykle
spi ci.
Ale wszystko odby o si zupe nie normalnie. Rytua przygotowania do snu by precyzyjnie obliczony w czasie: jedno w azience, jedno odwrócone do
ciany w chwili po-wrotu drugiego do pokoju. Bardzo dyskretnie uda o si obojgu u
ka de w swoim
ku. Oczywi cie Sara za-pl ta a si przy tym
w moskitier i komisarz musia wsta , by jej pomóc. W ko cu jednak w pokoju zapad a cisza.
Tej chwili Sara obawia a si najbardziej: w jednym pokoju z obcym m
czyzn , którego w dodatku nie lu-bi a. Mo e zreszt tak by o dla nich
najlepiej.
W pomieszczeniu panowa a duchota. Wentylator szu-mia monotonnie pod sufitem, cienki koc wydawa si ci
szy ni powinien. Elden jeszcze raz
zapali lampk , wsta! i przekr ci wentylator na najwy sze obroty.
Nagle Sara poderwa a si przestraszona, s ysz c od-g os przypominaj cy mlaskanie.
- Alfredzie - szepn a w pop ochu, mimowolnie zwra-caj c si do niego po imieniu - na cianie siedzi zielona jaszczurka!
Elden u
si z powrotem w
ku.
- Ju dobrze, nic si nie bój. Czyta em, e s po y-teczne i odstraszaj owady.
- A je li one...
- One nie wchodz do
ek - powiedzia uspoka-jaj co. - Za adne skarby. Spij ju , dobranoc!
Sara le
a sztywna ze strachu i nas uchiwa a, czy to ma e zwierz tko jeszcze raz da o sobie zna . Na koniec usn a, wym czona podró
i
uko ysana szumem fal.
Obudzi a si w samym rodku nocy z dziwnym wra- eniem. Zapali a lampk i usiad a na
ku. By a trzecia rano, a pos anie Eldena wieci o pustk .
Lampa na werandzie pali a si bez ustanku ze wzgl -dów bezpiecze stwa i w jej wietle Sara ujrza a zza firan-ki profil komisarza. Wsta a ostro nie i
wysz a do niego.
- Czy co si sta o? - wyszepta a, ws uchuj c si jed-nocze nie w noc pe
tajemniczych, krzykliwych pie-wów ptasich dochodz cych z pla y po
prawej stronie hotelu.
- Rybacy wyci gaj swoje sieci. Widzisz wiat a? Zrobi a kilka kroków do przodu. Na ca ej d ugo ci pla- y jak okiem si gn
jarzy y si pochodnie i
ma e wiate ka.
- Jakie to pi kne! - wyszepta a oczarowana. - Czy d ugo tu stoisz?
- Tylko chwil . Musia
wsta , kiedy wychodzi em.
- Dlaczego mnie nie obudzi
?
- W
ciwie ju mia em to zrobi , ale nie by em pe-wien, jak zareagujesz. Mo e by aby z a?
- Obiecaj mi, prosz , jedno: nie pozbawiaj mnie nig-dy prze
zwi zanych z przyrod .
Zwróci g ow ku Sarze i przyjrza si jej uwa nie.
z takim obrzydzeniem na jaszczurk , e nie by em pewien...
- Z obrzydzeniem? To nieprawda! Z obaw , bo nie wie-dzia am, co to jest. Teraz ju my
o niej z sympati .
Za mia si krótko, unosz c jeden z k cików ust. Sa-ra wiedzia a jednak, e zyska a w jego oczach.
agodny podmuch wiatru rozko ysa ga zie palm i w nieregularnych odst pach wysy
ku nim rzewn ballad .
- Gdyby Torii mog a to zobaczy - zamrucza do siebie. Sara zerkn a w jego stron . Torii? Jako nie mog a sobie wyobrazi dziewczyny u jego boku.
Cz owiek mie-szkaj cy w takich jak on sparta skich warunkach? Ka -da kobieta w jednej chwili co by z tym zrobi a, o ywi a. Nie, on nie móg nikogo
mie .
Komisarz zapomnia , e Sara stoi tu obok. Po raz pierwszy jakie uczucie odmalowa o si na jego twarzy. Troska i mo e nienawi
?
Czy by historia mi osna z nieszcz
liwym zako cze-niem? pomy la a Sara. By a ciekawa, czy Alfred jest ka-walerem. W
ciwie ile on ma lat?
Pewnie ze trzydzie -ci, cho trudno to oceni . Mo e by nieco starszy, ale te i m odszy. „W ka dym razie mo e by
onaty.
Stali tak, przys uchuj c si ptasim piewom, a ucich- y zupe nie i wiate ka przygas y.
- Ach, jaki pi kny kraj - wyszepta a. - A przecie w
ciwie nie widzieli my wiele za dnia.
Wtedy Elden odwróci si do Sary i zrobi tak min , jakby by z y z powodu jej obecno ci w tym miejscu.
- Czy to zimne wyrachowanie sk oni o ci do prezen-towania si w takim sk pym stroju?
Sara zarumieni a si gwa townie. By o tak parno, i nie zdawa a sobie sprawy, e ma na sobie tylko cienk nocn koszul .
- Nie s dzi am, e mo e robi to na tobie wra enie.
- Dobrze s dzi
. Ale nieodparcie nasuwa mi si po-dejrzenie, e chcesz sprawdzi moj odporno
.
- Sam te nie jeste w pe nej gali - zauwa
a z sar-kazmem i wskaza a na jego spodnie od pi amy, poza którymi nie mia na sobie nic.
- Nie spodziewa em si tutaj ciebie. A tak nawiasem mówi c, ciekawe, co powiedzia by twój narzeczony, gdyby ci ujrza w tej chwili?
Narzeczony? No tak. W komisariacie da a im do zro-zumienia, e jest zar czona.
- Czy ta dyskusja ma w ogóle jaki sens? - spyta a, wy-cofuj c si do pokoju. Elden pod
za ni i zamkn drzwi.
Sara rzuci a si na swoje
ko i znowu zapl ta a si w moskitierze.
- Chyba nigdy sobie z ni nie poradzisz - burkn zniecierpliwiony. - Jak on zareagowa na t podró ?
- Kto taki? - Nie wiedzia a, o kogo mu chodzi. - Aha, narzeczony, Erik. Nie mówi am mu, e mamy mieszka w tym samym pokoju - przyzna a. - Nie
dz , eby mu si to spodoba o.
- To zrozumia e. - Elden wsun si pod koc. - Czy to dobry ch opak?
- M
czyzna - poprawi a. - Owszem. To porz dny cz owiek, dobrze wychowany. I nieszcz
liwy.
- Nieszcz
liwy, dlaczego?
- To niech ju pozostanie jego osobist spraw - od-par a Sara ch odno. Nie mia a najmniejszej ochoty zwie-rza si komisarzowi. By oby dla niej
upokarzaj ce opo-wiada o ma
stwie Erika. Jej narzeczony jest onatym m
czyzn ! Jeszcze by tego brakowa o!
Elden ju si nie odezwa . Zgasi
wiat o i w pokoju znowu zapanowa a ciemno
.
- Od czego zaczniemy jutro? - spyta a po d
szej chwili Sara.
- Musimy sprawdzi , kto mieszka pod numerem siód-mym, i spróbujemy tego kogo
ledzi . Naturalnie bar-dzo dyskretnie. Trzeba si dowiedzie ,
co robi w wol-nym czasie, o kim i o czym rozmawia i tym podobne.
- Czy nie powinni my przy czy si do jakiej gru-py wycieczkowej?
Elden chwil si zastanawia .
- Chyba jeszcze nie czas na to. Musimy zorientowa si w sytuacji.
- A mo e uda si nam znale
kogo , kto zabawi si w detektywa? - za mia a si .
- Niewykluczone. Ale nie b dzie to raczej zabawa.
- Nie, nie to chcia am powiedzie .
Torii... Kim jest ta dziewczyna? To pytanie nie dawa- o Sarze spokoju.
Obudzi a si pierwsza. Korzystaj c z tego, e komi-sarz jeszcze pi, ubra a si szybko i posz a na spacer w kierunku pla y. S
ce zaw drowa o ju
wysoko, ale pora by a wczesna, piasek jeszcze nie zd
si nagrza . Z chatek rybackich dochodzi y weso e g osy dzieci.
Na piasku Sara znalaz a muszle o najró niejszych kszta tach, jedne skr cone jak spirale, inne g adkie, wy-p ukane przez wod . Wyszuka a kilka
spiralnych i kilka p askich z ciekawymi wzorkami.
Daleko na oceanie sun y w kierunku rybackich o-wisk setki katamaranów z czerwonymi aglami.
Spacerowa a dalej wzd
pla y, robi c co chwila w my -lach zak ady, czy fale obmyj jej bose stopy.
Podszed do niej ten sam stra nik, którego spotkali ubieg ego wieczoru. Mia na sobie bardzo adny mundur.
- Dzie dobry pani - przywita j - Wcze nie dzi pa-ni wsta a.
- Tak. To mój pierwszy dzie w Sri Lance. Wszystko wydaje mi si takie nowe i ekscytuj ce.
Wida by o, e stra nik po d ugim nocnym dy urze ma ochot pogaw dzi . Zadawala mu wi c wiele pyta i uzyska a sporo ciekawych informacji o
kraju, zwierz -tach, ro linach. Ale najch tniej stra nik opowiada o so-bie, o tym, e marzy o wyje dzie za granic i zarobieniu pieni dzy. By to prosty,
ale niezwykle otwarty cz owiek. Je li wszyscy jego rodacy s do niego podobni, pomy la- a Sara, ch tnie bym si z nimi zaprzyja ni a.
Rozmowa tak j poch on a, e ca kiem zapomnia a o falach, wi c kiedy niespodziewanie pojawi a si wi k-sza, spryskuj c jej nogi a po r bek
sukienki, krzykn a w pop ochu.
Syngalez parskn
miechem.
Sara zdumia a si , e woda jest a tak ciep a, i natych-miast zat skni a za k piel .
Kiedy stra nika odwo ano do innych obowi zków, Sara pow drowa a dalej pla
, nie opuszczaj c jednak terenu nale
cego do hotelu.
W pewnym momencie dostrzeg a ch opca o jasnych w osach i tak samo jasnej cerze. Szed powoli, mocno pochylony, wyra nie czego szukaj c. Od
czasu do cza-su podnosi z piasku jakie znalezisko.
Sara czu a si osamotniona, wi c postanowi a do nie-go zagada .
- Czy ty te szukasz muszli? - spyta a.
Spojrza na ni z u miechem. By bardzo adny, móg mie oko o siedemnastu lat.
- Tak, w ogóle zbieram muszle - odpar po szwedzku Z entuzjazmem w g osie. - To dla mnie wietna okazja. Sri Lanka nale y do krajów najbardziej
znanych z rzad-kich i pi knych muszli.
Sara pokaza a mu znalezione przez siebie skarby.
- Na pewno masz ju te wszystkie? - zapyta a prze-praszaj co, ale z nadziej , e mo e natkn a si na co szczególnego.
- Niestety, tak - odrzek ch opiec z alem. - Ale ta jest bardzo adna. Piramida. T musisz zachowa .
Pow drowali razem wzd
brzegu, wypatruj c cie-kawych okazów w ród setek skorupek, które ocean wy-rzuci na brzeg w ci gu ostatniej nocy.
By a dumna, gdy znalaz a kolejn przepi kn muszl , któr ch opak wy-ra nie si zachwyci .
- Dlaczego sama nie zaczniesz zbiera ? - dziwi si . - Nie musisz robi tego tak systematycznie jak ja, ale cho by dla przyjemno ci.
Pokiwa a g ow .
- Chyba si zdecyduj . B dziesz móg mi co nieco pomóc.
W tej samej chwili jaka wysoka posta przes oni a im s
ce. Sara drgn a. Có za atrakcyjny m
czyzna, pomy la a i nagle zorientowa a si , e to
przecie komi-sarz Elden we w asnej osobie.
- Witaj! - zawo
a, eby ukry zmieszanie. - To jest Lasse, który mieszka w Sztokholmie. Szukamy muszli, Lasse jest pilnym zbieraczem.
- Zauwa
em - odpar i skin na przywitanie g ow . Ca kiem niespodziewanie musn r
w osy Sary, ale wygl da o to tak, jakby chcia tym gestem
wyrazi nie-zadowolenie.
- S uchaj, moja panno. Ja te nie yczy bym sobie, e-by omija y mnie ciekawe wydarzenia.
- Przepraszam ci , ale s dzi am, e jeste zm czony. Nie odpowiedzia , sprawia wra enie, e z trudem pa-nuje nad sob .
- Mo e pójdziemy na niadanie, Saro? - spyta i za-raz potem doda : - Nie mam nic przeciwko nawi zywa-niu przez ciebie znajomo ci, ale chyba nie
zwierzasz si nikomu ze szczegó ów naszej wyprawy?
- Oczywi cie, e nie. Nawet nie próbowa am uzyska jakichkolwiek informacji. Pod numerem siódmym za-s ony jeszcze zaci gni te.
- W ka dym razie rannym ptaszkiem to on nie jest. Zatrzyma si i spojrza w kierunku morza.
- Prawda, e te katamarany s prze liczne?
- Tak... S nieopisanie pi kne.
Na twarz Alfreda znów wróci wyraz napi cia. Po chwili poszli ku hotelowi.
Sala jadalna by a prawie pusta. M ody kelner, którego mieli okazj pozna poprzedniego wieczoru, skierowa si ku nim z rozpromienion twarz , tak
jakby rozpozna starych przyjació . Sara odpowiedzia a mu u miechem. Podano kontynentalne niadanie z tostami, kaw i owo-cami. Sara nie opar a
si egzotycznej papai, ale okaza o si , e smakowa a zupe nie jak norweski melon. Elden skusi si na ananasa.
Nie mog a d
ej znie
milczenia, wi c zapyta a:
- Co z tob ? Wydajesz si dzi taki poirytowany, a przecie mieli my podawa si za par przebywaj
na urlopie?
Popatrzy zak opotany i za mia si , o ile te nie wy-ra aj ce rado ci d wi ki mo na by o nazwa
miechem. ,. - Pope niam wci
te b dy, o które
sam mam do cie-bie pretensje.
- Tego ju zupe nie nie rozumiem.
Nachyli si nad ni . Z bliska jego szare oczy wyda-wa y si fascynuj ce, zw aszcza kiedy si o ywia .
- Saro, u miechasz si tak spontanicznie, zupe nie jak ma e dziecko. To ci dodaje uroku. Tylko e u miechem obdarowujesz wszystkich innych, a
kiedy odwracasz si do mnie, twoja twarz nabiera lodowatego wyrazu. Nie wyobra aj sobie, e to zazdro
, ale, tak jak mówisz, sta-ramy si odgrywa
stwa. Mo esz chyba zdoby si od czasu do czasu na troch pogodniejsz mink .
- Ale ja próbowa am w czasie ca ej podró y - stara- a si odeprze atak - ale mi nie pozwoli
. A przecie sam wiesz, e nie mo na nikogo zmusi
do tego, by za-chowywa si naturalnie.
Zamy li si na chwil , a k ciki ust zadr
y mu le-dwie dostrzegalnie. Kiedy znowu na ni spojrza , w je-go oczach pojawi si wreszcie b ysk
rozbawienia.
- Chyba oboje zupe nie nie potrafimy zapanowa nad demonstrowaniem niech ci wobec ca ej tej wyprawy. Nie s dzi em, e moje post powanie ci
deprymuje. Wierz mi, e nigdy przedtem nie znalaz em si w takiej sytuacji, wi c nie bardzo wiem, jak mam si zachowa .
Po
a swoj d
na jego d oni w pojednawczym ge cie.
- Ani ja. Potraktujmy to wi c jako dobry pocz tek kolejnej próby.
Zgodzi si z ni jakby z odrobin wahania, mo e do-daj c w duchu: „W porz dku, ale bez przesady”. W ko -cu pokiwa g ow .
- Co teraz b dziemy robi ? - zapyta a ochoczo.
- Troch si rozejrzymy i zapoznamy z otoczeniem. Ale najpierw porozmawiamy z przewodnikiem.
Sara wsta a.
- Musz na chwilk skoczy do pokoju i zmieni bu-ty, wi c spotkamy si w recepcji. Czy masz klucze?
Zabrzmia o to zbyt familiarnie i chyba tak w
nie odebra to Alfred, bo na jego twarzy znów pojawi si wyraz napi cia. Zaraz jednak przytakn
spokojnie i wr czy jej klucze.
W drodze powrotnej Sara wpad a na pewien pomys . Zebra a w osy wysoko w ko ski ogon, na
a ciemne okulary i s omkowy kapelusz z szerokim
rondem. Potem podbieg a schodami w gór , pokona a ca y korytarz a do nast pnych schodów i zatrzyma a si , gdy st d mia a do-bry widok na pokój
z numerem siódmym. Nie mog a bu-dzi niczyjego zdziwienia, bo go cie hotelowi cz sto cze-kali na schodach na spó niaj cego si partnera.
Na korytarzu panowa a zupe na cisza, któr tylko czasem z lekka zak óca y ciche kroki pokojowych. Sara zda a sobie spraw z bezcelowo ci
oczekiwania, bo nie mia a poj cia, jak d ugo b dzie zmuszona tak sta , a kto si pojawi. W tej jednak chwili jedne z drzwi zo-sta y otwarte z impetem,
za z wn trza pokoju do uszu Sary dobieg o kilka ostrych s ów w j zyku szwedzkim. Na korytarz wyszed m
czyzna w rednim wieku, tu za nim
ma onka, która nie przestawa a mówi z gnie-wem: „...widzia am, jak znikn
z t m ódk !”, a zaraz potem dorzuci a kilka podobnych niedyskrecji
dotycz -cych niew tpliwie kulej cego ma
skiego po ycia.
W tym momencie otworzy y si drzwi siódemki i wy-jrza z nich m
czyzna zwabiony rodzinn k ótni . Sara ukry a si za filarem, podczas gdy
mieszkaniec siódemki puszcza dymek z papierosa, obserwuj c oddalaj
si par . Sara przez u amek sekundy zastanawia a si , co zro-bi , ale po
chwili przesz a spokojnie obok m
czyzny, kieruj c si w stron recepcji.
Obcy nie zwraca na Sar uwagi, odprowadzaj c wzrokiem kobiet , która wcale nie zamierza a ko czy gniewnej tyrady przeznaczonej dla m
a.
Podszywaj cy si pod Hakona Tangena m
czyzna przygasi papiero-sa i zamkn za sob drzwi.
Sara przyspieszy a i zdenerwowana dopad a autoka-ru, przy którym sta Alfred, gaw dz c z przewodni-kiem.
Próbowa a dawa mu znaki, ale komisarz nie móg tak nagle przerwa rozmowy. Patrzy na ni , unosz c w zdumieniu brwi na widok nowej fryzury,
okularów i kapelusza.
Kiedy pojazd zape ni si szwedzkimi wycieczkowi-czami, przewodnik rzek :
- Teraz mo emy uda si do mojego biura. Tam nikt nam nie b dzie przeszkadza .
Sara szeptem zakomunikowa a Eldenowi, kogo uda- o jej si zobaczy .
- Nie rozpozna ci ? - zapyta , ale zanim odpowiedzia- a, doda : - No nie, przecie ja te ci w pierwszej chwili nie pozna em. Znasz go mo e?
Na tym si sko czy o, bo przewodnik zwróci si w
nie do nich, informuj c o wielu praktycznych szcze-gó ach u atwiaj cych pobyt.
- Mo ecie si przy czy do mojej grupy - oznajmi na koniec przyja nie - i uczestniczy w wycieczkach. Wczoraj odbyli my przeja
wokó
Negombo, byli my na targu rybnym, obejrzeli my miasto i zak ad farbowania tkanin.
- Nadrobimy zaleg
ci na w asn r
- odpar Elden.
- wietnie. Zawiadomienia o pozosta ych wycieczkach s wywieszone w recepcji. Je li b dziecie mieli ochot , wpiszcie tylko swoje nazwiska na list
uczestników.
Oczy Alfreda rozja ni y si i Sara w jednej chwili wie-dzia a, o czym pomy la komisarz: w ten sposób atwo mogliby sprawdzi , na jakie wyprawy
zapisa si „Hakon Tangen”. wietna okazja, aby przyjrze mu si bli ej.
Dopiero kiedy znale li si w recepcji, Alfred poprosi :
- Skocz do sali jadalnej i zobacz, czy naszego go cia nie ma przypadkiem na niadaniu. Ja tymczasem tu b
mia na niego oko. Jeszcze mi go
szybko opisz!
- Blondyn oko o trzydziestu pi ciu lat, przystojny, o aryjskiej, ch odnej urodzie. Do z udzenia przypomina ofi-cera SS z drugiej wojny wiatowej, tak,
tak w
nie wygl da.
Pokiwa g ow .
- Spotka
go wcze niej?
- Nie, z ca pewno ci .
- Czy w mieszkaniu twojego wuja znajdowa y si jakie twoje zdj cia i czy on móg je widzie ? Zastanawia a si przez moment.
- Nie s dz , wuj nie by szczególnie rodzinny. Ale ten tu jest zupe nie do wuja niepodobny, ani na jot .
- A wi c musia wklei swoje zdj cie do skradzione-go wcze niej paszportu.
- To jest mo liwe?
- Trudno
le y w podrobieniu t oczonego stempla. Dla zawodowców to adna sztuka.
Sara po pieszy a do sali jadalnej i zajrza a do rodka, udaj c zdumienie, e m
nie dotar tu przed ni . Na-st pnie wróci a do Alfreda.
- Niestety, nie ma go na niadaniu.
' - W takim razie poczekamy tutaj. I tak b dzie musia przej
ko o nas, schodz c na posi ek. Najpierw zaj li si ogl daniem pami tek w hotelo-wym
kiosku, potem zasiedli na kanapie i chwil rozma-wiali, wreszcie podeszli do drzwi wyj ciowych i obser-wowali pla
. Czas mija , ale „Tangen” si nie
pojawia .
Stoj cy przy schodach ch opiec hotelowy u miechn si do nich. •••. - Czy pa stwo na kogo czekaj ?
- Taak... Na naszego rodaka, blondyn, rednio uprzej-my - odrzek a Sara, której za wita pewien pomys .
Elden spojrza na ni z w ciek
ci , dziewczyna jednak si tym nie przej a. Wiedzia a, e post puje w
ciwie.
- Czy chodzi o pana Tangena?
- Tak, w
nie.
Teraz i Elden nadstawi ucha. Ch opiec bezradnie roz
ramiona.
- Wyszed , kiedy pa stwo rozmawiali cie z przewod-nikiem.
- Jaka szkoda! Nie wie pan przypadkiem, dok d si uda?
- Nie mam poj cia, ale mog zapyta taksówkarza, jak si pojawi.
- Nie, dzi kujemy. Dalej ju poradzimy sobie sami. I prosz nie wspomina panu Tangenowi, e o niego py-tali my. W zasadzie si nie znamy,
chcieli my tylko zoba-czy , jak wygl da. Tyle s yszeli my o nim od znajomych, ale nie chcemy go niepokoi bez powodu.
- Rozumiem. Tu, w tym miejscu, zwykle stoi taksów-ka, któr najmuje - wskaza uprzejmie.
- Bardzo dzi kujemy za pomoc. Alfredzie, przejdzie-my si ?
Kiedy szli ju nagrzan drog w kierunku postoju, Al-fred zauwa
:
- Mówisz wietnie po angielsku.
- Angielski nale
do moich ulubionych przedmio-tów w szkole - odpowiedzia a, zdejmuj c okulary i ka-pelusz i rozpuszczaj c w osy. Zauwa
a te ,
e komi-sarz ukradkiem si jej przygl da, ale kiedy przy apa a go na tym, szybko odwróci wzrok.
- Czy jeste na mnie z y? - zapyta a. - Odnios am wra enie, e Tangen si nam wymkn .
- Tym razem mia
racj . Zapami taj jednak, e w pra-cy policji nie mo e by mowy o kobiecej intuicji ani o do-brym nosie lub czym podobnym.
- Dobrze, zapami tam - odpar a z u miechem.
ROZDZIA IV
Po drodze natkn li si na miejscowe dzieci, które e-bra y, pos uguj c si pojedynczymi szwedzkimi s owami. Sara i Elden bez wi kszych trudno ci
przemkn li si przez t umek maluchów, gdy , mocno ju opaleni, nie wygl dali na atwowiernych turystów.
Sara spostrzeg a sklepik z pami tkami i zapragn a do niego zajrze . W rodku sprzedawca nie odst powa ich ani na chwil . Ogl dali ma e s oniki -
maskotki, przeró ne maski, wzorzyste tkaniny i miniatury katamaranów. Sara kupi a kilka kolorowych widokówek, a tak e liczn , bia muszl dla
Lassego. Wyda a pi
rupii, co nie przekracza- o ceny gazety i nie nadwer
o jej skromnego bud etu. Potem wyszli na spieczon s
cem ulic .
W drodze powrotnej wybrali spacer pla
. Zdj li buty i z rozkosz ch odzili stopy w wodzie. Sara podskakiwa- a co chwila, uciekaj c przed wi kszymi
falami, i pokrzy-kiwa a przy tym rado nie jak dziecko, Elden natomiast, za-chowuj c charakterystyczn dla siebie powag , dostojnie kroczy obok.
Móg by si wreszcie odpr
, pomy la a zatroskana Sara. Co si z nim dzieje?
- Spójrz tylko na te psy! Bo e, ale one wychudzone! - i wykrzykn a, wskazuj c na bezdomne stworzenia, pl -cz ce si w pobli u.
? - Niech ci czasem nie przyjdzie do g owy ich g aska . Mog mie pch y, a mo e s nawet w ciekle...
- Brrr! - wzdrygn a si z l kiem.
Kiedy dotarli ju do hotelu, Elden przystan zamy lo-ny. Jakby w obawie, e zostanie pos dzony o co zdro -nego, zapyta nie mia o: ' - Czy nie
dzisz, e mogliby my pop ywa ?
- O, to wietny pomys ! - zawo
a entuzjastycznie.
- Musz przyzna , e oczy ci si za wieci y z zado-wolenia - rzek nie bez podziwu. - Sprawdz tylko, czy taksówka czasem nie przyjecha a, i zaraz
si spotkamy na pla y. Ty mo esz si przez ten czas przebra .
- Wcale nie musz , kostium mam na sobie.
- Co takiego! Czy by by a przygotowana nawet na podró dooko a Sri Lanki?
Sara zachichota a tylko i ju jej nie by o. Chcia a za-bra z pokoju r cznik. Po drodze rzuci a okiem na we-rand „Tangena”.
Na por czy krzes a wisia b kitny r cznik, ale pami -ta a, e „Tangen” wybra si na przeja
, wi c nie po-winna si spodziewa niczego
szczególnego.
Sara ju wcze niej zd
a si przekona , e do wody trzeba wchodzi ostro nie. Podczas gdy powoli zanurza- a si w oceanie, Alfred sta na
brzegu, obserwuj c j . Jak przypuszcza a, wietnie si prezentowa w k pielówkach. Odwróci a si i pomacha a do niego, wo aj c:
- Chod , woda jest przewspania a!
ju widzia tylko jej g ow , bo reszta zanurzy a si w wodzie. Jedna z wi kszych fal, nap ywaj c w kierun-ku brzegu, natar a na Sar od ty u, podci a
i ponios- a ku pla y. Zanim dziewczyna zdo
a si podnie
, ta sama fala, ale ju powracaj ca, znowu zabra a j , tym ra-zem w przeciwnym
kierunku. Kostium w jednej chwili wype ni si piaskiem i dziewczyna ledwie zdo
a go w por przytrzyma , zapobiegaj c kr puj cemu incy-dentowi.
Zbli
a si kolejna pot
na fala, ale tym razem Sara by a ju przygotowana i co si rzuci a si ku brzegowi, gnana przez napieraj
wod .
Tego by o ju dla Eldena za wiele: parskn
mie-chem, nie uda o mu si bowiem utrzyma powagi. Ze miechu a
zy nap yn y mu do oczu.
- Teraz przynajmniej wiem, czego mam unika ! - za-wo
i poda jej r
.
- Równie dobrze ty mog
znale
si na moim miej-scu - odpar a i z przyjemno ci przytrzyma a jego d
w swojej nieco d
ej, ni by o to
konieczne.
Mimowolnie zwróci a wzrok ku jego smag ej, szczup- ej, prawie wychudzonej postaci. Ma tak adnie ow osio-ny tors, pomy la a.
Gdy zorientowa a si , dok d w druj jej my li, po-czu a na policzkach rumieniec.
Szybko nabrali wprawy, tak e nawet silne fale nie by y w stanie zbi ich z nóg.
Zabawa w wodzie trwa a ponad pól godziny. W ród mnóstwa nieznajomych turystów bezwiednie szukali swo-jego towarzystwa. Kiedy Sara
wyp ywa a dalej od brzegu, Elden pod
za ni , kiedy zostawa a w tyle, wraca po ni . By spokojny wiedz c, e Sara p ynie tu za nim.
piel tak ich poch on a, e zapomnieli, po co w
-ciwie znale li si na Cejlonie, a do momentu, kiedy Sa-ra przypadkowo rzuci a okiem ku
hotelowi.
- Alfred - wyszepta a - z altany znikn niebieski r cznik. Elden natychmiast sta si czujny.
- Wracamy. Mo liwe, e r cznik zabra a pokojówka, ale trzeba to sprawdzi .
.; - A jak si dowiemy, e wróci ? - zapyta a, kiedy wy-szli ju z wody.
- Zauwa
em, e w przegródce w recepcji le
jego klucz.
- Ale ty jeste spostrzegawczy! - zawo
a zdumiona. Nic nie odpowiedzia . Pewnie s dzi , e by a to iro-niczna uwaga, podczas gdy Sara my la a
tak naprawd .
Drepta a tu za Alfredem, zastanawiaj c si w duchu, czy przypadkiem po k pieli nie sta si troch swobo-dniejszy. Nie, chyba ona wyobra a sobie
za wiele. Prze-cie nie mog a nagle, jak za dotkni ciem ró
ki czarodziejskiej, rozwi za wszystkich jego problemów. Nie, to z pewno ci z udzenie.
Ale przecie si
mia !
Klucz do pokoju „Tangena” nadal le
w przegródce.
- Teraz nic ju nie rozumiem - stwierdzi Alfred. - Taksówka te si nie pojawi a. Mog a jednak odjecha z innymi pasa erami. Musz przyzna , e
kiepscy z nas obserwatorzy.
Wyszli przed hotel w nadziei, e zobacz taksówk . Auta jednak nie by o.
Nagle Sara schwyci a Alfreda za rami .
- Zobacz, tam po drugiej stronie przy rybackich cha-tach! Przecie to on siedzi i rozmawia z miejscowymi!
- Saro, to niemo liwe, eby odró ni a go z takiej od-leg
ci.
- Ale tak! Poznaj po jasnych w osach i zielonej ko-szuli. To na pewno on!
- Teraz si podnie li i weszli do rodka. Do diabla, to mo e potrwa !
- Ale je li weszli do domu, to chyba co oznacza?
- Niekoniecznie. Przewodnik mówi , e tutejsi miesz-ka cy na pewno pr dzej czy pó niej zaprosz nas do sie-bie, a wtedy nie wypada odmówi . Taki
tu panuje zwyczaj.
- Dziwi mnie, e ten arogant w ogóle chce wej
do czyjego domu. To ci dopiero! I co dalej, zaprosz go na posi ek?
- Tak s dz . Ale wtedy musi by ostro ny. Tutejsze jedzenie i woda mog wyj
bokiem tury cie, który nie przestrzega zasad higieny.
- Miejmy nadziej , e ten typ naje si i napije do syta! W drodze do hotelu Elden przyjrza si Sarze uwa niej.
- Chyba pierwszy raz po mierci wuja pozwalasz so-bie na uzewn trznianie swoich uczu .
- Naprawd strasznie mi go szkoda - odpar a w za-my leniu. - Po tej stracie czuj si ca kiem wyizolowa-na ze spo ecze stwa. Zosta am sama jak
palec. Nie je-stem m ciwa, ale nie mog si powstrzyma , by nie y-czy mordercy ma ej niestrawno ci
dkowej.
- W
ciwie brak nam dowodów, by przes dza spra-w . Nie wiemy na pewno, czy to on jest zabójc .
- O, co do tego nie mam najmniejszych w tpliwo ci - odpar a z przekonaniem Sara. - Je li kiedy spotka am morderc , to on jest nim z pewno ci .
- Czy s dzisz, e morderc rozpoznaje si po wygl dzie?. - Przekonasz si , jak tylko zobaczysz jego lodowaty wzrok!
Weszli do recepcji hotelowej, która by a przyjemnie zacieniona.
- Mo e znajdziemy sobie miejsce tu na tarasie i przy oka-zji co zjemy. St d roztacza si cudowny widok na okolic .
Gdy oczekiwali na podanie potraw, Elden zapyta :
- Mówi
, e czujesz si osamotniona, ale przecie , zdaje si , masz narzeczonego?
- Jego do tego nie mieszaj - odpar a nieco zbyt ostro i sta-ra a si nie zauwa
mrocznego spojrzenia, jakim j obrzu-ci . Musia a przyzna , e coraz
trudniej by o jej my le o Eriku jako o podporze duchowej. Oddala si z ka
go-dzin , a zamiast niego widzia a dwoje pozostawionych dzie-ci. Wtedy
bardzo si wstydzi a swojego post powania.
Nareszcie podano do sto u. Tym razem skusili si na homara, który wygl da niezwykle apetycznie. Elden zdo-
namówi Sar na kieliszek bia ego
wina, mimo e al-kohol, chyba jako jedyny towar, by tu faktycznie drogi.
Sarze nie bardzo podoba si szczególny sposób, w ja-ki Alfred na ni spogl da . Odnosi a wra enie, e chce jej powiedzie : „Nie wyobra aj sobie za
wiele, dziewczyno.
To tylko pozory, eby zmyli go ci hotelowych”.
Posi ek bardzo im smakowa . „Hakon Tangen” wci
si nie pojawia . Powoli zrobi o si gor co nie do wytrzy-mania. Pla a prawie zupe nie
opustosza a, najgorliwsi zwolennicy opalania tak e dali za wygran i poszli kuro-wa oparzenia. Nawet rozkrzyczane ptaki szuka y ch odu w cieniu
wielkolistnych krzewów.
- Czas na sjest - zauwa
a Sara, rozkosznie rozle-niwiona winem. Teraz ca y wiat widzia a w ró owych kolorach, nawet ponurego policjanta.
- Masz racj , w tym upale cz owiekowi w ogóle nie chce si rusza .
Przeszli do pokoju, gdzie panowa mi y ch ód. Po o- yli si na
kach.
Sara czu a, e pi kno przyrody znacznie z agodzi o agresj , jaka cechowa a ich wzajemne kontakty, wino za doda o dziewczynie odwagi.
- Nie s dzi am, e pijasz wino.
- Nie przywyk em do tego, ale có , skoro panuje tu taki zwyczaj.
Sara by a ciekawa, czy wino podzia
o tak e na niego. Nagle zapyta a:
- Kim jest w
ciwie Torii? Czy to twoja przyjació ka? Elden momentalnie wróci do rzeczywisto ci i rzuci Virze gniewne spojrzenie.
~ Wiesz co o niej? Nic poza tym, e wymieni
jej imi dzisiejszej nocy. Powiedzia
, e podoba oby si jej tutaj.
Kiedy nie us ysza a odpowiedzi, doda a poirytowana:
- To nie moja wina, e ja tu jestem, a nie Torii.
- Daruj sobie, Saro!
Po tak nieudanej próbie nawi zania rozmowy umilk a. W pokoju szumia klimatyzator. Do uszu Sary i Eldena dociera y nieco przyt umione krzyki
mew. Uczu-cie rozleniwienia opanowa o dziewczyn , t umi c wra- enie przegranej.
- Torii to moja siostra - us ysza a niespodziewanie. - Ma niespe na siedemna cie lat, ale adnej przysz
ci przed sob . Opu ci a j wszelka rado
ycia.
W tym momencie Sara poj a, e dzieje si co nie-zwyk ego. Alkohol, do którego Elden zbytnio nie na-wyk , wywo
u niego potrzeb zwierzenia
si .
- Dlaczego, co si sta o? - spróbowa a ostro nie - - Wi-dz , e jeste do niej bardzo przywi zany?
- A co ciebie mog oby to obchodzi ?
- Czy czasem nie oceniasz mnie zbyt pochopnie?
- Kieruje tob zwyk a ciekawo
, czy nie tak?
Ba a si powiedzie mu wprost, jak bardzo znowu zrobi si niemi y, ci gn a jednak odwa nie: - Rozumiem, e to wa na cz
twojego ycia. Nie
chcia abym ci urazi , ale gorycz i ch ód bij cy od ciebie sprawia mi ból i jednocze nie denerwuje. Widz c twój kla-sztorny pokój i do wiadczaj c
odpychaj cego sposobu by-cia, pomy la am, e to z powodu zawodu mi osnego. A st d ju bardzo blisko do g bokiej niech ci, jak u cie-bie
dostrzegam wobec p ci pi knej. Ale mo e si myl ?
- Rzeczywi cie, mylisz si . Po prostu na kobiety do-t d nie mia em czasu.
- Nie mia
czasu? Wi c masz jednak jaki cel, któ-ry ci ten czas poch ania? To nie jest chyba praca w po-licji, prawda, to dotyczy twojej siostry?
- Sk d wiesz?
- Wywnioskowa am z tonu twojego g osu. Za oknem cykady rozpocz y swój koncert.
Alfred le
z r koma pod g ow , wyci gni ty na swo-im pos aniu. Wydawa si jeszcze chudszy ni zwykle, bo w tej pozycji brzuch ca kiem mu si
zapad . Nie wi-dz cymi oczyma wpatrywa si t po w sufit.
- Pewnie masz racj - odrzek . - Mo e przesadzam, ale tak si tym wszystkim zadr czam, ogarnia mnie komplet-na bezradno
i zw tpienie. Ani na
chwil nie mog prze-sta my le o mojej siostrze.
a w milczeniu, przys uchuj c si jego s owom.
- By o nas troje rodze stwa - zacz , a Sara domy li a si , e nigdy przedtem o tym nikomu nie opowiada - ja najstarszy. Po mierci mamy musia em
si nimi zaopieko-wa . Ojciec zmar wiele lat wcze niej. Kiedy wydarzy a si tragedia, Torii mia a pi tna cie lat. Nie atwo przychodzi- o utrzyma j na
miejscu. Geir by kilka lat m odszy. Przy-padkowo dowiedzia em si , e Torii zakocha a si w doj-rza ym m
czy nie. Ona oczywi cie nie pisn a w
domu s ówkiem, najprawdopodobniej on sobie tego nie yczy . Chodzi y pog oski, e jest to cz owiek o nieciekawej prze-sz
ci, a poza tym klasyczny
podrywacz. Typ, którego trudno przy apa na gor cym uczynku, ale który niejedno ma na sumieniu. Nikt jednak nie umia powiedzie , kim jest ten
czyzna. Torii toczy a wi c wojn ze mn i m odszym bratem, a moje ostrze enia traktowa a jako atak na jej ukochanego. By a liczn , niewinn
dziewczyn , wi c nic dziwnego, e mia na ni chrapk mimo swoich trzydziestu lub - wi cej lat. Unika mnie i czyni to z naj-wy sz perfekcj ,
zw aszcza e wiedzia , czym si zajmuj . Torii za nigdy si nam nie zwierza a. Tylko od czasu do czasu mia a zwyczaj siadywa zamy lona i rysowa
niewi-dzialny lad ostrzem no a od okcia w kierunku d oni. Ge-ir zapyta j kiedy , dlaczego to robi, a ona odpowiedzia a, czerwieni c si mocno:
„Blizna...”
Sara pokiwa a g ow .
- Przypuszczam, e to on nosi blizn w tym miejscu.
Dziewczyna by a chyba bardzo zakochana.
- Niestety, tak. - Alfred przerwa na moment, wspo-mnienie wyra nie sprawia o mu ból. - Którego pi tkowe-go wieczoru zabra a torb i usi owa a
czmychn
. Zau-wa yli my to obaj z bratem i dosz o do ostrej wymiany zda . Oskar
a mnie o tyrani i brak zrozumienia. O wiadczy a, e zamierza
wyjecha ze swoim przyjacie-lem na sobot i niedziel i nikt jej w tym nie przeszkodzi. Gdy zatr bi samochód, Torii wypad a z domu niczym wi-cher.
Ma y Geir ruszy za ni i dobiegi do auta, gdy ona ju do niego wsiad a. Chwyci za klamk , ale w tej chwi-li m
czyzna ruszy z impetem. Geir nie
zd
si pu ci i... - Alfred odetchn g boko - i dosta si pod ko a.
Sara zadr
a.
- Dopiero wtedy pojawi em si na ulicy i us ysza em przera liwy krzyk siostry. B aga a m
czyzn , eby si zatrzyma . Nie pos ucha jej, a wtedy ona
sama wysko-czy a z jad cego pojazdu i chyba zosta a mocno potur-bowana. Samochód zawróci , po czym potr ci bezw ad-nie le
ce cia o
dziewczyny, i odjecha .
- O mój Bo e, to straszne! - Z trudem powstrzymy-wa a nap ywaj ce do oczu zy. - Ale dlaczego to zrobi ?
- Torii dobrze wiedzia a, kim on jest. Prawdopodobnie mia du o wi cej do ukrycia, ni s dzili my. Nie chcia do-pu ci do tego, by zatrzyma a go
policja. Nie zd
em mu si przyjrze , a numer rejestracyjny wozu by nie do odczytania, by mo e zabrudzono go celowo. Podbieg em do brata, ale
ju niestety nie oddycha . Torii jeszcze da-wa a oznaki ycia. Na ulic zacz li wychodzi s siedzi i to oni wezwali pomoc. Dziewczynka przebywa teraz
w do-mu dla upo ledzonych. Ma sparali owane nogi i ci gle po-zostaje w szoku, zupe nie nie mam z ni kontaktu. Moje mieszkanie jest tak skromnie
umeblowane, bo wszystkie rodki, jakimi rozporz dzam, przeznaczam na jej leczenie. Odwiedzili my najlepszych specjalistów. Stwierdzono, e by
mo e zacz aby chodzi , gdyby poprawi si jej stan psychiczny. Zabieram j w ró ne adne miejsca, eby j przywróci do ycia, ale jak na razie bez
skutku.
- A co z tym cz owiekiem?
- Nie znale li my go. Torii nie odpowiada na adne pytania, a nikt nie zna tego m
czyzny.
os Eldena za ama si , cho jego twarz wci
pozosta-wa a oboj tna. Sara zrozumia a, jak b dnie oceni a Alfre-da. To nie wino sprawi o, e zacz
mówi , raczej pij c je sam chcia doda sobie odwagi, tak bowiem silna by a ch
podzielenia si z kim troskami. Te potworne prze ycia dr
y go od
wewn trz i nie dawa y spokoju, Alfred zda-wa si by bliski ob du. W ko cu uzna , e musi z kim porozmawia , i tym kim okaza a si w
nie ona,
Sara!
Poczu a g bokie wzruszenie. Czym zas
a sobie na to, by sta si jego powierniczk ?
Alfred doda jeszcze, ale mówi ju raczej do siebie:
- Ma y Geir by moim najlepszym przyjacielem... Sara z najwy szym trudem powstrzymywa a dr enie g osu, a do oczu nap ywa y jej zy.
- Wi c dlatego, eby schwyta tamtego m
czyzn , poszed
do pracy w policji?
- My lisz, e z ch ci zemsty? Nie, ju wtedy by em szeregowym funkcjonariuszem, ale rzeczywi cie czyni- em starania, by dosta si do wydzia u, w
którym teraz pracuj . Tu mam najwi ksze szanse, by wpa
na jego trop. Uda o nam si stwierdzi , e obraca si w podob-nych kr gach co twój wuj
Hakon.
Palcem narysowa w powietrzu jaki znak.
- Zemsta? Nie, to nie w moim stylu. Najwa niejsze to unieszkodliwi tak bezwzgl dnego i cynicznego morderc .
On musi znale
si za kratkami, inaczej wci
b dzie za-gra
spo ecze stwu. Ale niewielk mamy nadziej .
Sara przypomnia a sobie skromny pokój komisarza. W wyobra ni zobaczy a te dwójk rodze stwa na uli-cy owego tragicznego wieczoru i
zastanawia a si , co Al-fred musia wtedy odczuwa .
Wysz a na werand . Sta a tam d
sz chwil , by zebra my li i odzyska równowag . Krzewy rosn ce przed bal-konami zla y si w
czerwonopomara czow kul , palmy widzia a jak przez mg . Mewy wrzeszcza y przera liwie.
Wierzchem d oni osuszy a wilgotne policzki. Alfred móg j przecie zobaczy przez okno. Jeden z go ci ho-telowych przeszed tarasem w kierunku
dalszych pokoi. Sara powróci a do rodka. Z trudno ci wypowiedzia a nast pne zdanie:
- Chyba trzeba si czym zaj
, nie s dzisz?
' Alfred przygl da si Sarze uwa nie. Usiad na
ku i za
sanda y.
- Mam nadziej , e ten ch opak jest ciebie wart.
- Kto taki?
- Twój narzeczony, ten, o którym wcze niej wspomi-na
.
Zaskoczona paln a bezwiednie, mimo i chcia a to Zachowa dla siebie:
- Oj, troch z tym przesadzi am, y Spojrza na ni zdziwiony.
- Z czym przesadzi
?
Do Sary teraz dopiero dotar o, co powiedzia a. Zre-zygnowana usiad a na
ku.
- Z narzeczonym. Kiedy postanowiono, e mamy dzieli pokój, chcia am si jako wybroni .
- Wi c nie masz przyjaciela? - zapyta beznami tnie. Westchn a zniecierpliwiona.
- W
ciwie mam, ale ta przyja
dopiero si rozwi-ja. To po prostu dobry, serdeczny kolega z pracy. Jest sporo ode mnie starszy, a ja czuj si taka
samotna. Po-trzebuj kogo dojrza ego, kto mnie wesprze.
Zrozumia , e prze ywa g bok rozterk .
- Przyjecha
do ca kiem obcego miasta, nie znaj c nikogo. Nie mia
przyjació , czy tak?
- Co w tym rodzaju - odpar a ostro nie. - Wydawa- o mi si , e jestem w nim zakochana. Ale kiedy mnie poca owa , pami tasz, w
nie wtedy
zadzwoni
, infor-muj c o mierci wuja...
- Ach, wi c przerwa em randk ?
- Tak. I by am z tego powodu bardzo rada. Bo wte-dy zda am sobie spraw , e nie chc si odda temu m
-czy nie. Pragn am jedynie jego opieki i
serdeczno ci.
- A on, czy mia na ciebie ochot ?
- Bez w tpienia.
- W takim razie ciesz si , e wtedy zadzwoni em. Sara zaczerwieni a si .
- To porz dny cz owiek, naprawd nadal bardzo go lubi .
- Ale powiedzia
kiedy , e jest nieszcz
liwy? Jak on ma pami
, nic nie ujdzie jego uwagi!
- On mnie potrzebuje, a to jeszcze pogarsza spraw , nie s dzisz?
- Uwa am, e niewiele wart jest zwi zek zbudowany wy cznie na wspó czuciu.
Z policzków Sary nie schodzi y wypieki.
- Mo e si myl , mo e jestem zakochana? Tak mi sa-mej le, tak bardzo za kim t skni ...
- Potrzebujesz m
czyzny, to przecie nie powód do wstydu, a raczej oznaka normalno ci.
- A ty? - odpar a szybko, eby zmieni niewygodny temat. - Czy ty twierdz c, e nie masz czasu na kobie-ty, jeste normalny?
Od razu po
owa a tego pytania. Nigdy nie potra-fi a rozmawia o tak intymnych sprawach.
Alfred podniós si i podszed do okna.
- Co do mnie, z pewno ci jestem najnormalniejszy pod s
cem. Ale my
, Saro, e ty wcale nie kochasz tego m
czyzny.
- A co ty o tym mo esz wiedzie ?
- Owszem, powiem nawet wi cej: ty nawet nie lubisz tego cz owieka.
- O, a to ciekawe. Na jakiej podstawie tak s dzisz? Odwróci si teraz do niej.
- Je li dwoje ludzi jest razem i oboje odczuwaj sa-motno
, je li pragn si wzajemnie, czy nie by oby na-turalne, gdyby dali si ponie
temu
pragnieniu?
Serce Sary zabi o gwa towniej.
- My lisz o seksie? Tak po prostu zaspokoi nami t-no
, niezale nie od wzajemnych uczu ? Nie, to nie-mo liwe.
- Dlaczego nie? Nie pozwala ci na to dobre wycho-wanie czy poczucie skromno ci?
- O skromno ci lepiej nie wspominaj, kiedy ca y ho-tel s dzi, e jeste my ma
stwem!
Nagle zrozumia a, e rozmowa pod
a w niebez-piecznym kierunku. Doda a szybko:
czy nie, które-mu potem nie b
mog a spojrze prosto w oczy. Uwa- am, e ludzie musz darzy si
ci .
- Oczywi cie - rzek z powag . - Te tak s dz . W
-ciwie ile ty masz lat?
- Dwadzie cia dwa.
- Tak my la em - powiedzia i niespodziewanie si roze mia . - Naprawd si ciesz , e nie jeste inna.
- Co chcesz przez to powiedzie ?
- No, je li ju musimy mieszka razem...
Nie ko czy , wi c Sara przypar a go do muru.
- To nie jest odpowied . Chcia abym us ysze co wi cej.
- No dobrze. Taka w
nie mi si wyda
na pocz t-ku. Zawiód bym si wiedz c, e padasz w ramiona pierw-szemu lepszemu m
czy nie, nic do
niego nie czuj c.
Sar ogarn a z
, ale nie umia a dok adnie powie-dzie , dlaczego. Mo e z powodu niedomówie ?
- A jaka ci si wtedy wyda am?
Wzruszy ramionami, a jego g os zabrzmia tak, jak-by ca a dyskusja ju go znudzi a:
- Masz co takiego w spojrzeniu, czego nie potrafi na-zwa , ale co bardzo lubi . Wydajesz mi si taka czysta, nie z tego wiata. Wydajesz mi si
niezmiernie agodn istot . Taka istota nie powinna zosta zraniona przez nie najm odszych ju , rzekomo nieszcz
liwych adoratorów.
- Dzi kuj za szczero
- odpar a krótko. Nie mia a poj cia, jak powinna zareagowa . W ka dym razie nie by o to zabawne.
Jeszcze mniej spodziewa a si kolejnego wyznania:
- Tak e i siebie zaliczam do owych nieszcz
liwych adoratorów. Nie musisz si mnie obawia , chocia i ja zmieni em si w ci gu kilku ostatnich dni.
Sara walczy a teraz z w asn nie mia
ci .
- No dobrze. Ja tak e b
szczera - rzek a po chwili. - Ja te zmieni am swój stosunek do twojej osoby. Bardziej, ni bym sobie tego yczy a.
Dostrzeg am twoje problemy; i by am niemal gotowa wpa
we w asne sid a: ogarn o mnie bowiem wspó czucie, a tego nie znosisz, prawda?
- Mo esz by pewna. W ka dym razie ju wiemy, na czym stoimy. Czy zaczniemy od nowa?
- Ch tnie, ale chyba nie musimy si na nowo zaprzy-ja nia ?
- Pewnie, e nie. A teraz chod my zapolowa na mor-derc .
- Nie mów takich rzeczy, to brzmi koszmarnie.
- Niestety, taka jest prawda.
- Rozumiem - westchn a i szybko zmieni a temat: - Wiesz, wpisa am nas na list ch tnych na pokaz fol-kloru Kandy.
- A co to takiego?
- To g ównie ludowe ta ce mieszka ców okolic mia-sta Kandy. Wyst p odb dzie si w jednym z hoteli, nie pami tam, w którym.
- Czy on si tam wybiera?
- Raczej nie. Nie znalaz am jego nazwiska.
- Wi c dlaczego my...?
- Z prostej przyczyny: ja mam ochot je zobaczy . Wpatrywa si w ni d
sz chwil .
- Przecie to strata czasu! Saro, poza tym powinna by ostro niejsza, nie wpisywa nigdzie swojego nazwi-ska. A je li on zas ysza je od twojego
wuja?
Zerka a na niego niewinnie jak owieczka.
- Wpisa am tylko: Elden, dwie osoby...
- Nie do wiary! - wymamrota i przyjrza si jej uwa -niej, ale wyczuwaj c smutek dziewczyny, z agodnia .
- Niech b dzie. W
ciwie wieczorem i tak nie mamy nic specjalnego w programie.
Sara rozpogodzi a si .
- Wiesz co? - pokr ci ze zdumieniem g ow . - Twoje minki s
miertelnie niebezpieczne. Wszyscy niedo wiadczeni panowie w okolicy powinni mie
si na baczno ci.
Opu cili pokój i szli wolno przez ogród kamiennym korytarzem, kieruj c si do g ównego skrzyd a. Sara, id c za Alfredem, przy apa a si na tym, e z
przyjem-no ci przypatruje si jego zgrabnej sylwetce. Z a na sa-m siebie, z irytacj zacisn a usta. Po ostatniej szczerej rozmowie kompletnie nie
wiedzia a, jak ma si do nie-go odnosi .
Zna a za to uczucia, które ow adn y Alfredem: by y to nienawi
i pragnienie zemsty, niezale nie od tego, co sam twierdzi .
Kiedy Alfred min werand nale
do pokoju numer siedem, - wyszed stamt d m
czyzna podszywaj cy si pod Hakona Tangena. Sara nie
mog a zatrzyma swego towarzysza, zmieszana u miechn a si wi c lekko, tak jak wtedy gdy spotyka si obcych, ale zamieszkuj cych w tym samym
hotelu go ci. M
czyzna natomiast na jej widok nawet nie mrugn .
Sarze ciarki przesz y po plecach.
ROZDZIA V
Usiedli przy stoliku na przestronnym tarasie i zamó-wili herbat . Sara zaj a si wypisywaniem kart poczto-wych, za Alfred podziwia ocean i
obserwowa zmie-rzaj ce ku brzegowi katamarany.
„W pewnej chwili Sara powiedzia a:
- Nie odwracaj si teraz. Nasz poszukiwany zbli a si w t stron .
- Sam? - Tak.
Podczas gdy staraj c si zachowa swobod gaw dzi-li o tym i owym, szczup y, ale muskularny m
czyzna przeszed obok i wybra sobie stolik
dok adnie naprze-ciwko Alfreda. Tym razem Sara siedzia a ty em.
Fa szywy Tangen przywo
kelnera, a jego g os za-brzmia niczym rozkaz w wojsku. W okamgnieniu kel-ner pojawi si przy nim.
- Popatrz, popatrz - zamrucza pod nosem Alfred - ten chyba ci gle s dzi, e nie sko czy y si czasy niewolnictwa.
czyzna zamówi co nieprzyjemnym, ostrym tonem.
- Kiepski, przesadny angielski - skomentowa a Sara.
- Co o nim s dzisz?
Alfred wzdrygn si .
- Rzeczywi cie przystojny facet, ale niebezpieczny. Masz racj , wygl da na takiego typa, którego bez waha-nia mo na by pos dzi o dokonanie
morderstwa. Sied tak i nie ruszaj si , zrobi zdj cie.
- Zdj cie? W jaki sposób?
- O to si nie martw.
Opowiada a o swoich szale stwach w wodzie, Alfred za trzyma r ce tak, e Sara zupe nie nie widzia a, czy co w nich ma, on natomiast ca y czas
udawa , e uwa -nie jej s ucha.
- W porz dku. Mo emy i
?
Nie by o to pytanie, a raczej polecenie. Skierowali si do hallu.
- Dzi ki temu aparatowi zdj cie wywo uj natychmiast - wyja ni . - Bardzo to wygodne, zw aszcza zagranic . Skocz do toalety, a ty postaraj si o
kartk papieru i ko-pert .
Pokiwa a g ow i pomkn a do swojego pokoju, szcz
liwa, e wreszcie na co mo e si przyda .
Kiedy znów spotkali si w hallu, Alfred podzi kowa Sarze, napisa kilka s ów, w
list i zdj cie do koper-ty i dok adnie zaklei .
- Czy mo ecie wys
ten list ekspresem? - zapyta w recepcji.
Recepcjonista uniós ze zdziwieniem brwi, kiedy zo-rientowa si , e adresatem jest norweska policja. Nie musia o to jednak oznacza niczego
szczególnego.
- Tak szybko, jak to tylko mo liwe - obieca .
- A teraz, moja droga, masz wolne - zwróci si Al-fred do Sary - poniewa teraz b
go ledzi .
- Czy chcesz z nim porozmawia ? - zapyta a, a w jej oczach pojawi o si przera enie.
- Ale sk d! Nie zapominaj, e naszym zadaniem jest jedynie obserwacja. Musz wybada , jakie on ma zamia-ry i jak sp dza czas.
Sara nie ukrywa a zawodu, e Alfred pozby si jej w taki sposób. Mimo to po egna a go uprzejmie i ru-szy a na pla
, by skorzysta jeszcze ze
ca.
Alfred na szcz
cie pojawi si na pla y, budz c Sar w takim momencie, e jeszcze nie zd
a si spiec. Wed- ug jego relacji nic szczególnego si
nie wydarzy o. „Tan-gen” bardzo szybko powróci do pokoju hotelowego.
Elden uci sobie tak e pogaw dk z kierowc taksów-ki. Taksówkarz narzeka , e przedpo udniowa wycieczka, któr odby z Tangenem, by a
nudna. Pojechali kilka-na cie kilometrów na pó noc wzd
wybrze a i nied ugo potem zawrócili. Pasa er wypytywa tylko o miejscowo ci rybackie, które
mijali po drodze, i o narodowo ci zamie-szkuj ce Sri Lank .
- A có on taki zainteresowany tutejsz kultur ? - Sa-ra pokr ci a sceptycznie g ow .
- Ale wiesz, taksówk zamówi ponownie na poju-trze. Nie wykluczy , e tym razem podró b dzie d
-sza. Nie powiedzia jednak, gdzie si udadz .
- I nie ba
si wypytywa kierowc o takie szczegó- y? - zdumia a si Sara.
Rozsiad si wygodnie w fotelu obok.
- Nic takiego nie zrobi em. Od czasu do czasu rzuci em tylko jakie pytanie. To nie mog o wyda si podejrzane.
Sara siedzia a zwrócona plecami do s
ca. Mia a na-dziej , e nie opali a zbyt mocno twarzy. Schodz ca skó-ra nie dodawa aby jej urody.
Elden westchn .
- Do diaska! Nic a nic si nie posun li my. Nawet nie wiemy, jak si nazywa.
- Nie mów tak - odpar a Sara, staraj c si podtrzy-ma Alfreda na duchu, cho w
ciwie przyznawa a mu racj . - Mo e jutro wreszcie co si
wydarzy?
Alfred mocno w to w tpi . Podszywaj cy si pod Hakona Tangena m
czyzna zdawa si starannie strzec przed obcymi swych tajemnic.
- W ka dym razie musisz przyzna , e nawet gdyby my mieli b dzi , to nie mogli my znale
lepszego miejsca.
- To prawda - przyzna a Sara.
Min kolejny dzie . Wieczorem wrócili do swojego pokoju z zamiarem udania si do
ek. Elden pomóg Sarze upora si z moskitier , mimo e
dziewczyna wca-le go o to nie prosi a.
- Pomy l tylko, e jeste my tu zaledwie jedn dob , a ja mam wra enie, e du o, du o d
ej - rzek a z u miechem.
- Rzeczywi cie. Wprawdzie mieli my pewne z e do- wiadczenia na polu wzajemnego wychowania, ale spo-ro si o sobie dowiedzieli my, a nadmiar
wra
nie po-zwala usn
.
Wsun si pod koc.
- Wydaje mi si , e jako sobie radzimy - powiedzia a niepewnie - to znaczy, no wiesz, wspólny pokój i wspól-ne sp dzanie czasu... - przerwa a
zagubiona.
- Nie spodziewa em si , e pójdzie tak dobrze - stwierdzi Alfred ku wielkiej rado ci Sary. - Teraz nie zgodzi bym si mie na twoim miejscu kogo
innego.
Czy by to znaczy o, e Alfred nie wyobra a sobie in-nej dziewczyny u swego boku, pomy la a podekscyto-wana, ale on szybko pozbawi j z udze ,
mówi c:
- Jeste rozs dn osob . Nie mam z tob
adnych k opotów, dotrzymujesz naszej umowy, co bardzo ceni .
- Dzi kuj - odpowiedzia a mocno zawiedziona.
Zgas o wiat o. Fale jednostajnie, nieprzerwanie uderza- y o brzeg. Czasami nap ywa a wi ksza, bo s yszeli jakby wybuch armatni, kiedy rozbija a si
na piaszczystej pla y.
Elden przerwa cisz .
- Nie wiemy, czy twój wuj wspomina cokolwiek o tobie temu cz owiekowi. Twoje nazwisko jest raczej rzadko spotykane. Czy masz mo e jakie
przezwisko lub drugie imi ?
- Margrethe.
- Je li on b dzie w pobli u, tak b
si do ciebie zwraca . Postaram si jednak tego unika .
- Dobrze, rozumiem.
Sarze podoba a si barwa g osu Alfreda. S ysz c ten ni-ski g os, o ywia a si jak dziecko, któremu podano pyszny deser. Ze te takie porównania
przychodz jej do g owy!
- Dobrze, e ty nie musisz zmienia imienia - za mia- a si nerwowo Sara. - Przyzwyczai am si do Alfreda i uwa am, e to imi do ciebie pasuje.
- Dzi kuj - odpar zadowolony i lekko zdziwiony. Sara nie odzywa a si przez chwil .
- Powiedz, czy jak twoi rodzice odeszli, mia
podob-ne jak ja odczucia? Najstarszy w rodzinie... Cz owiek nie jest w stanie sprosta sytuacji, to takie
trudne...
- Chyba tak.
- Odczu am to tym bardziej po mierci wuja Hakona. Ty masz jeszcze kogo , kim mo esz si zaj
, ja zo-sta am zupe nie sama.
- Ale pewnie b dziesz mia a w asne dzieci.
- W tpi . Mam same przykre do wiadczenia w spra-wach mi osnych, wi c chyba ju si nigdy nie zakocham.
Wci
widzia a przystojnego, cudownego Erika. Jed-nak my l, e móg by by ojcem jej dzieci, wyda a si Sa-rze zupe nie absurdalna. Wiedzia a, e
to inne dzieci ma-j do Erika wi ksze prawo.
- My
, e Torii na pewno by si tu podoba o. Szko-da, e jej nie zabrali my. Je li te widoki nie wyrwa yby jej z apatii, to ju chyba adne inne.
Alfred nie poprawi Sary, gdy powiedzia a „zabrali my”.
- To prawda - przyzna i mówi dalej z bólem w g o-sie, jakby zapominaj c, e dopiero rozmawiali o siostrze: - Ma y Geir by wspania ym ch opcem.
Nigdy si nie po-godz z jego odej ciem.
W ciemno ci, pl cz c si w sieci moskitiery, Sara od-nalaz a jego d
i uj a w swoj .
- Teraz przypominam sobie artyku w gazecie w
-nie o tym wypadku. Donoszono o kierowcy - szale cu, który przejecha dwoje dzieci, prawda? -
Tak.
- Alfredzie, to przera aj ce. Delikatnie uwolni r
.
- Saro, pij dobrze - us ysza a na koniec, a g os, ja-kim to powiedzia , by nadspodziewanie agodny.
Nast pnego dnia przy niadaniu zdarzy o si co nie-oczekiwanego. Gdy weszli do jadalni, m
czyzna, którego ledzili, ju tam by . Nie zwracali na
niego uwagi, a Alfred usiad tak, by móc obserwowa jego stolik. Ze swoich miejsc widzieli plecy rzekomego Tangena, a od-leg
, jaka dzieli a ich
stoliki, by a na tyle du a, e bez obaw mogli prowadzi rozmow , nie b
c s yszani. Obserwowali natomiast sposób, w jaki ów cz owiek od-nosi si do
Bogu ducha winnych m odych kelnerów. M
czyzna zabra ze sob z Norwegii kaw i inne arty-ku y spo ywcze.
- I to jest rzekomo wytrawny turysta! - rzek z prze-k sem Alfred.
Sara tylko pokiwa a g ow .
Po kilku minutach Alfred znów si odezwa :
- S uchaj, on ma w r ku jaki list. Teraz czyta go dru-gi raz. Musz koniecznie to sprawdzi . Sied tu, ja za-raz wróc , przejd si tylko ko o niego.
- Tylko uwa aj na siebie! - rzuci a bez zastanowienia, cho kierowanie takiego ostrze enia do policjanta nie mia o w
ciwie sensu.
Sara najch tniej zapomnia aby o ca ym przedsi wzi -ciu, wola aby sp dza na Cejlonie prawdziwy urlop. Nie powinna by a zabrania Erikowi
przyjazdu. To jest wy-marzone miejsce na wypoczynek, w pe ni z nim si zga-dza a. Teraz spacerowaliby pla
, poznawali si wzaje-mnie i nikt nie
mia by im tego za z e. Owszem, nie mog a niczego zarzuci Alfredowi, by nawet mi y na swój nieco dziwaczny sposób, ale nic jej z nim nie -czy o
poza tym, e musieli dzieli pokój.
Gdyby tu by Erik, o melancholijnym, ale pe nym ciep a spojrzeniu, taki opieku czy... Erik rozpieszcza by j , nosi by na r kach, wdzi czny za jej
oddanie i wspar-cie w trudnych momentach. Dzielenie ycia z tak zimn i wymagaj
kobiet jak ona Erika musi by ogromnie przygn biaj ce. Sara
wprawdzie nie spotka a nigdy Birgitte, ale Erik przedstawi j w jak najgorszym wietle. Elden w
nie wróci .
- Zorientowa em si , e to list z Anglii przys any na nazwisko Hakona Tangena. S uchaj, ja musz przeczy-ta ten list!
- Chyba zwariowa
, jak sobie to wyobra asz?
- A jak inaczej si dowiemy, co w nim jest, o co w ogó-le chodzi w ca ej tej sprawie? Mo e mam podej
do jego-mo cia i zapyta , co robi w tym
kraju, czy tak?
W tym momencie m
czyzna wsta od sto u i skiero-wa si do recepcji.
- Id za nim. Miej oczy i uszy otwarte, musz wie-dzie , dok d si teraz uda.
Zaczyna si co dzia ! Sara by a w siódmym niebie. Nareszcie mo e si przyda .
Po d
szej chwili, kiedy Elden powoli traci pano-wanie nad sob , nie b
c w stanie doko czy
niada-nia, pojawi a si Sara.
- Wszystko 'wskazuje na to, e wróci do swojego poko-ju. Nie sz am za nim, czeka am w recepcji. Po chwili zszed na dó w innym ubraniu, zostawi
klucz i zamówi taksówk do centrum Negombo. Czy pojedziemy za nim?
- Do Negombo? - Alfred chwil si zastanawia . - Nie, to chyba nie by oby rozs dne. Chod ze mn , Sa-ro. Teraz zastosujemy si do prawa d ungli.
Podrepta a za nim, coraz bardziej niepewna jego za-miarów, zw aszcza kiedy otworzy drzwi do ich pokoju.
- Alfredzie, chyba nie s dzisz...?
- Musz dosta ten list w swoje r ce. Sara uczepi a si jego ramienia.
- Przecie on na pewno zabra go ze sob !
- Niekoniecznie. Zauwa
przecie , e si przebra .
- Ale teraz jest pora sprz tania pokoi.
- Mamy jeszcze nieco czasu. Sama widzisz, e nie kr ci si tu zbyt wielu go ci.
- Czy takie s metody dzia ania policji? - zapyta a ostro.
- Nie, ale pami taj, e ten cz owiek prawdopodobnie jest morderc , za list nie nale y do niego. Poza tym je-ste my tak daleko od kraju, e...
- Wspaniale, tylko tak dalej - odpar a i odwróci a si do niego plecami. Byli na miejscu.
- Zostaniesz na stra y, dobrze? - zapyta agodniej po chwili milczenia.
Pokiwa a twierdz co g ow .
Ustalili znaki mi dzy sob , tak eby mogli si poro-zumie przez drzwi, po czym Elden wyci gn z kiesze-ni wytrych i w lizn si do pokoju numer
siedem.
Ogromny b k zabrz cza pomi dzy ro linami na wiel-kiej ogrodzonej plantacji niczym helikopter. Jaka para min a Sar . Dziewczyna, jak zwykle
niepewna siebie, przygl da a si strojom innych kobiet, porównuj c je ze swoim. Mo e by a niestosownie ubrana? Mia a na sobie lekk bawe nian
sukienk i sanda ki, wi c raczej si nie wyró nia a. Odetchn a z ulg .
Drgn a, gdy dwie pokojowe z wiadrami i szczotka-mi na d ugich kijach pojawi y si na korytarzu. Krótki-mi spojrzeniami obrzuci y Sar , która
tymczasem pilnie studiowa a tutejsz ro linno
.
Wreszcie us ysza a mocne stukanie, dochodz ce z po-koju numer siedem. W tym momencie z innego pokoju wy oni a si dwójka dzieci wraz z
rodzicami, wi c Sara nie mog a odpowiedzie .
Zaraz po rodzinie zjawi si jaki robotnik, by mo- e hydraulik. Przeszed obok, u miechaj c si przyja -nie do Sary, i pod
Sara coraz bardziej si denerwowa a, wydawa o jej si , e na koryta-rzu pojawia si zbyt wiele ludzi.
Wreszcie zapanowa spokój. Sara ostro nie zapu-ka a do siódemki.
Alfred opu ci pokój w okamgnieniu, zamykaj c za sob drzwi. Sara odetchn a z wielk ulg i skierowali si do siebie. Po drodze Sara nie
szcz dzi a swemu to-warzyszowi wymówek za to, e przez d ugie minuty na-ra
j na nieopisane zdenerwowanie.
Jaka starsza pani sz a w stron sali jadalnej. Na szcz
-cie nie zd
a zauwa
nic podejrzanego.
- Znalaz
? - wyszepta a zaciekawiona dziewczyna. Skin g ow .
- Zostawi go w kieszeni kurtki, któr mia wcze niej na sobie.
- Ale chyba nie zabra
tego listu?
- Nie, sk d. Cicho, nie gadaj teraz.
Kiedy znale li si w pokoju, Sara pyta a dalej:
- Jak ci si uda o...?
- Najzwyczajniej w wiecie sfotografowa em go i od-
em na miejsce. List sk ada si z dwóch kartek, no i do tego koperta.
Wyj swój aparat fotograficzny, który do z udzenia przypomina zapalniczk .
- James Bond we w asnej osobie! - krzykn a zdumio-na Sara.
Roze mia si i wprawnymi ruchami w krótkim cza-sie wywo
cztery zdj cia przedstawiaj ce list. Oprócz nich wypad y te dwa inne.
- Prosz , prosz ! O tych zupe nie zapomnia em - przyzna mocno zaskoczony.
Sara zd
a je podnie
.
- Przecie to moja fotografia! - wykrzykn a kompletnie zbita z tropu. - Czy bym i ja by a podejrzana?
- Sk
e znowu! - odpar .
Jedno zdj cie Alfred zrobi na pla y. Przedstawia o Sar w stroju k pielowym, obserwuj
wci gane na pia-sek katamarany.
- A to drugie? - D
ej nie mog a ju powstrzyma
miechu. - Jaszczurka?! Chyba jej nie podejrzewasz o przest pstwo? A mo e s
y ci do
przenoszenia mel-dunków z pokoju do pokoju?
- Daj mi je z powrotem! - Czerwony jak burak szyb-ko wyrwa oba zdj cia z r ki Sary. - Musz od czasu do czasu sprawdzi mo liwo ci tego aparatu.
Mo e rzuci-my okiem na zdj cia listu?
Sara wpatrywa a si teraz w jego oczy po yskuj ce spod grzywki. Nic jednak nie rzek a.
- Zobacz - powiedzia , przyci gaj c stó i dwa krzes- a bli ej wiat a. - To jest strona adresowa koperty, pisa-na maszynowo. Znaczki pochodz
niew tpliwie z Anglii.
- Wszystko jest takie malutkie - narzeka a.
Alfred wyci gn ze swojej torby szk o powi kszaj ce.
- A tu masz drug stron . Nadawca: Sir Arthur Constable i adres z Sussex.
Sara od
a kopert na bok i wzi a do r ki kartk z listem. Siedzieli tu obok siebie, oparci okciami o stó .
Alfred przesuwa lup nad zdj ciem w t i z powro-tem, a Sara kolejny ju raz pomy la a, e komisarz istot-nie jest ciekawym m
czyzn .
Co za g upstwa, skarci a sam siebie. Có wart jest seks wobec opieku czo ci i wyrozumia
ci, jak znaj-duje u Erika? Absolutnie nic. Erik daje jej
poczucie bez-piecze stwa, a Alfred to surowy policjant pozbawiony uczu i wyobra ni.
Nie, jest niesprawiedliwa. W ka dym razie Alfred jej nie interesuje. Nie ma co do tego w tpliwo ci.
A jednak zrobi jej zdj cie, dlaczego? Z pewno ci dlatego, eby, jak sam twierdzi, skontrolowa aparat. To ca kiem naturalne.
Zupe nie niespodziewanie odkry a, e przy Eriku trzy-ma j w
ciwie tylko wiadomo
, jak bardzo jest osamot-niony w swym nieudanym
ma
stwie. Czy tak jednak powinno by ?
- Saro, ty mnie w ogóle nie s uchasz - rzuci z pre-tensj Elden.
- Ale nie, s ucham... Zacz li czyta list:
Nasz wspólny przyjaciel, uprzednio minister, pan C. Wells poleci mi osob Pana, zapewniaj c o Jego solid-no ci, odwadze i sprycie. Mam g bok
nadziej , e po-dejmie si Pan tego zadania. Z pewno ci orientuje si Pan, o co chodzi. Zale y mi bardzo na odszukaniu tego obywatela Sri Lanki.
Prosz jednak zachowa dyskrecj i post powa dyplomatycznie, bo to bardzo dumny na-ród. Niech si Pan nie przejmuje makabrycznymi legen-dami,
gdy s to wy cznie zabobony, nie znajduj ce adnego pokrycia w rzeczywisto ci.
Jak Pan wie, jestem sk onny zap aci znaczn sum . Jak tylko on wyrazi Zgod , skontaktuje nas Pan ze so-b , bym móg przes
pieni dze na jego
konto. Nie s dz , a eby nie da si skusi kwocie, jak zamierzam mu zaproponowa . Je li natomiast b dzie si opiera , sam zadecyduje Pan, jakich
rodków u
, by go prze-kona . Nie ma oczywi cie mowy o naruszaniu prawa! Honorarium zostanie Panu przekazane po dokonaniu transakcji. Na
razie przesy am pieni dze na bilet samo-lotowy i bie
ce wydatki.
- To dlatego list by taki gruby - zamrucza pod no-sem Alfred. - Nasz poszukiwany zaspokoi pewnie swo-je potrzeby dzi ki pieni dzom
przeznaczonym dla two-jego wuja.
Zerkn li na zdj cie drugiej kartki listu.
Zapewne zorientowa si Pan z wysoko ci honora-rium, jakie Panu zaproponowa em, e ogromnie mi zale y na za atwieniu tej sprawy ku obopólnej
satysfakcji. Co do m
czyzny, zamieszkuje on prawdopodobnie jedn z wiosek rybackich na pó nocy.
- Na pó noc od Kolombo? To w
nie gdzie tutaj! - wtr ci a Sara.
- Sporo wiosek le y na pó noc od Kolombo - odpar sucho Alfred.
Musi si Pan rozpyta w ród rybaków, ci znaj z pew-no ci jego nazwisko i adres. Musi by powszechnie zna-ny, skoro wie ci o nim dotar y a tu.
Dalej nast powa y uprzejmo ci i pozdrowienia.
Wyprostowali si .
- Wygl da na to, e sir Constable nawet nie wie, jak nazywa si ów m
czyzna - wywnioskowa Alfred.
- By mo e w
nie dlatego odwiedza dzi rodziny rybackie w Negombo. Sir Constable nie wie równie , e kto podszywa si pod Hakona Tangena.
- Podejrzewam, e honorarium jest dostatecznie wy-sokie, aby ryzykowa morderstwo i jecha a tu.
- Pociesza mnie jedna rzecz: wujek Hakon by rzeczy-wi cie uczciwym cz owiekiem.
Alfred zerkn ukradkiem na Sar .
- Rzeczywi cie. Co do tego nie ma najmniejszych w t-pliwo ci - odpar ciep o. - Przynajmniej to nie b dzie ci dr czy o. Niewiele si jednak
dowiedzieli my, Saro. Musz skontaktowa si z sir Constablem. Powinien si dowiedzie , e to nie Hakon Tangen przebywa w Sri Lance, a
bez-wzgl dny przest pca. Przytakn a.
- Szkoda, e w li cie nie ma nic na temat samego przedsi wzi cia.
- Hakon Tangen ju wcze niej musia otrzyma spo-ro listów w tej sprawie. Prawdopodobnie opowiedzia o nich temu m
czy nie. Owego wieczoru,
kiedy kto odprowadzi go do domu po ma ej imprezie...
- I pow drowa na tamten wiat.
- Tak. Id natychmiast zatelefonowa do sir Contable'a w Anglii, zanim nasz podejrzany wróci z przeja
ki.
- Czy mam i
z tob ?
- Nie. We prysznic, a potem spotkamy si na pla y.
- Dobrze. Je li si spó ni , to znaczy, e myj g ow . Na razie!
trudno uwierzy , e stali my si par dobrych przyjació , my la a Sara wskakuj c pod letni prysznic. Dzi by czas na mycie w osów, czyni a to z
regu y co dwa, trzy dni. Chcia a, eby zawsze wygl da y adnie, ale e by y zupe nie proste, musia a po wi ca im du- o czasu. Woda morska tak e nie
mia a na nie najlep-szego wp ywu, a Sara nie przepada a za czepkami k pie-lowymi.
Rozkoszowa a si przyjemn , ch odn wod . Nie wy-obra
a sobie teraz k pieli pod gor cym prysznicem, jak zwykle bra a w domu.
Zastanawia o j to, e ostatnio ch tnie skupia si na zwyk ych, codziennych sprawach, tak jakby chcia a od czego uciec. Ale od czego?
Alfred nie pojawi si jeszcze, Sara wysz a wi c na pla-
sama, postanowi a bowiem wysuszy w osy na s
-cu. Po wczorajszym opalaniu
schodzi a jej skóra z nosa.
Wprawdzie nie by o to adn katastrof , ale bardzo mar-twi o Sar . Chcia a naprawd
adnie wygl da .
Czy by jedynie z powodu pobytu w ciep ych kra-jach? Wcze niej nie przywi zywa a a tak wielkiej wagi do swego wygl du. Pilnowa a tylko, eby
zawsze wie- o pachnie i mie na sobie czyste ubranie. Kiedy jed-nak s
ce przybr zawia skór , a cz owiek niewiele ma na sobie, robi si pró ny.
Tak s dzi a Sara.
Nad wod przybywa o pla owiczów, m ody ratow-nik znalaz jednak dla Sary wolny le ak. U
a si na brzuchu i pocz a wpatrywa si w grudki
piasku. W ród drobniutkich ziarenek dostrzega a mikroskopij-nej wielko ci muszelki: niegdy
y w nich malutkie istotki, które p ywa y w morzu.
Z zadumy wyrwa j g os Alfreda. Wci
mia na so-bie koszul i d ugie spodnie.
- Rozpozna em ci wy cznie po kostiumie k pielo-wym - za mia si . - Gdyby nie to, mia bym pewnie k opoty z odnalezieniem ci w tym t oku.
Nie przyzna si jednak, e rozpozna Sar po zgrab-nej, smuk ej figurze, której wypatrywa w ród wielu opalaj cych si pa .
- Czy uda o ci si dodzwoni do tego Anglika? - za-pyta a siadaj c i robi c mu miejsce obok siebie. On machn tylko przecz co r
i przystawi
drugi le ak. Rozpi koszul i u
si na plecach.
- Nie. To nie takie atwe. Wyjecha i pojawi si nie wcze niej ni za cztery dni.
- O, to szkoda. Znowu nie posun li my si ani o krok. Alfred robi wra enie zawiedzionego.
- Dzwoni em za to do naszego komisariatu i zrelacjo-nowa em spraw . Sami spróbuj skontaktowa si z sir Constablem, maj wi cej mo liwo ci.
- No tak.
Sara wyprostowa a si i chcia a obróci , nagle jednak zamar a. Opanowa a si szybko i niemal w tym samym momencie nachyli a si nad Alfredem,
na jego torsie.
Wci gn powietrze niczym ryba rzucona na brzeg.
- Saro, co ty, u diab a, wyczyniasz?
Dziewczyna wsun a d
pod koszul Alfreda, g a-dz c jego nagie ramiona, a jednocze nie wyszepta a mu wprost do ucha:
- Ciii! On si w
nie zbli a po kryjomu, widz go tu za krzakami. Chyba wcze niej nie s ysza naszej roz-mowy, ale teraz jest bardzo blisko. Uwa aj
na to, co mówisz.
Do
niech tnie obj j ramieniem i spyta :
- W porz dku, ale czy musisz stosowa takie manewry? Odsun a si nieco, zd
a jednak wyczu , jak dr y jego r ka. Co ja wyprawiam,
pomy la a. Do czego to do-prowadzi?
- Alfred, musia am ci jako ostrzec, eby nie zosta zaskoczony. A teraz ci poca uj .
- Nie rób tego!
- Czy ty my lisz, e mi to sprawia przyjemno
? Trzeba si go st d pozby , przekona , e jeste my zaj ci wy cznie sob .
- Jeste kompletna wariatka! - wysycza rozz oszczo-ny przez z by, ale wi cej nie zdo
powiedzie , bo usta Sary spocz y na jego ustach.
Sara czu a, jak z ka
sekund jego cia o powoli si odpr
a, j za opanowuje przedziwne, obezw adniaj -ce uczucie. Nagle nie chcia a go ju
pu ci . Jego ramio-na zaciska y si wokó niej niczym stalowe obr cze, szepn a mu wi c do ucha:
- Ju dobrze, nie musisz tak przesadza .
Usiad a, bior c g boki wdech. Alfred uczyni to samo.
- Ju sobie poszed - powiedzia a Sara bezbarwnie. Nie odpowiedzia .
- Chyba musz za
ch odnej k pieli - ci gn a. - Sko-cz tylko po czepek k pielowy, bo przed chwil my am w osy, s ona woda je niszczy.
Poczekasz tu?
Potwierdzi kiwni ciem g owy, nie by w stanie wy-doby z siebie s owa.
Sara nie dotar a do swojego pokoju, jak planowa a. Kiedy mija a pokój z numerem siedem, m
czyzna sie-dzia w
nie na werandzie. Jak jadowity
paj k, który czyha na zdobycz. Gdy poprosi j , by si zbli
a, Sa-ra nie mia a do
odwagi, by odmówi .
ROZDZIA VI
Tym razem m
czyzna pozna i przywita Sar .
- Jest pani Norwe
, prawda?
- Tak - odpar a niepewnie; nie wiedzia a kompletnie, jak ma si zachowa .
- Musimy trzyma si razem, bo te hordy Szwedów nas zagadaj . Mo e usi dzie pani na chwil ?
- Naprawd nie wiem, dzi kuj ...
Szybko jednak zdecydowa a, e zostanie. Mo e co z niego wyci gnie? Skierowa a si wi c ku werandzie.
ce lekko jej dr
y, ale to nie domniemany morderca by tego powodem, o tym by a przekonana. To incydent na pla y i poca unek z Alfredem
wyprowadzi j z równowagi.
- Prosz si rozgo ci - odezwa si m
czyzna, sta-raj c si nada lodowatemu spojrzeniu bardziej przyja-zny wyraz. Nie ca kiem mu si to uda o. -
Mo e si pa-ni czego napije? Nie chcia bym raczy si drinkiem w samotno ci.
- O tej porze? - u miechn a si nerwowo. - Nie, to dla mnie za wcze nie - doda a i usadowi a si w poma-lowanym na bia o koszu pla owym. St d
widzia a mi -dzy krzakami kontury postaci Eldena. Siedzia na aw-ce, kr
c si jednak niespokojnie, zdenerwowany prze-d
aj
si nieobecno ci
Sary. Ze swego miejsca nie móg widzie dziewczyny.
- Przygotuj pani co specjalnego, prosz nie odma-wia - zaproponowa obcy m
czyzna i ruszy w kierun-ku drzwi. - Prosz mi tylko poda
szklaneczk .
- Dobrze, ale chyba nie powinnam... Ale jego ju nie by o w pokoju.
Dopiero teraz Sara zda a sobie spraw z tego, jak bar-dzo si nara a. R ce i nogi pocz y jej dr
. Po krótkiej chwili obcy znów powróci do pokoju.
- Niestety, nie znalaz em nic innego do rozcie cze-nia poza czyst wod z karafki. Ale podobno jest steryl-na. Tradycyjna whisky z sod . Pozwoli
pani?
- Dzi kuj . Chcia am powiedzie , e raczej rzadko pij alkohol, a ju szczególnie o tej porze. Pewnie zaraz zasn .
- Na zdrowie - m
czyzna uniós szklank . - Na imi mi Hakon.
Ty oszu cie, pomy la a Sara i przedstawi a si jako Margrethe. Oboje zatem k amali jak z nut.
- Czy to nie pi kny kraj? - zapyta a Sara, stawiaj c szklank na stole.
W odpowiedzi m
czyzna skrzywi si z niesmakiem. To dopiero znawca w ród amatorów!
- Owszem, jako taki. Wprawdzie brudno, a i ludno
prymitywna, za to klimat wspania y.
Sara usi owa a podtrzyma rozmow .
- Moim zdaniem ci ludzie robi wra enie inteligent-nych - stan a w obronie mieszka ców wyspy. - I pra-wie wszyscy mówi po angielsku...
Roze mia si z pogard .
- Nauczyli si kilku zda jak papugi. Dzisiaj wybra- em si do Negombo, gdzie zaproszono mnie na obiad do jednej z rodzin. Dzi kuj bardzo, ale
wi cej nie sko-rzystam. Co za marny poziom!
Sara odczuwa a coraz wi ksz niech
do tego anty-patycznego, zimnego m
czyzny w nienagannej bia ej koszuli i krawacie.
- I nie ba si pan? To znaczy mam na my li jedzenie?
- Ciesz si na szcz
cie ko skim zdrowiem - odpar , czyni c przy tym kategoryczny ruch r
. - Nic mi nie mo e zaszkodzi .
- Je eli tak, to dobrze - powiedzia a sucho Sara. Nachyli si w jej kierunku.
- Musz si pani przyzna , e niejedno ju na tym wiecie widzia em. Im wi cej si je dzi, tym mniejszy wy-daje si
wiat. A pani tu z pewno ci po
raz pierwszy?
- Tak, oboje chcieli my zobaczy Sri Lank . Uda o si nawet zgra urlopy.
- A czym zajmuje si pani m
?
O Bo e, tego wcze niej nie omówili!
- Jest in ynierem - improwizowa a.
- Aha, a w jakiej firmie?
- W firmie? Nie, jest tylko pracownikiem pa stwowym.
- O, to nic szczególnego.
- A pan co robi?
- Ja? Sam zajmuj si swoimi interesami.
Nie wygl da o na to, by zamierza powiedzie o so-bie co wi cej, Sara za nie mia a odwagi go wypytywa .
W towarzystwie „Hakona” nie czu a si zbyt pewnie, chocia bez w tpienia nale
do przystojnych i mog -cych budzi zainteresowanie m
czyzn.
Wci
pami ta- a, e najprawdopodobniej ma do czynienia z morderc .
Znowu uniós szklank z trunkiem, wi c Sara dopi- a swojego drinka. Nie smakowa jej specjalnie, nie prze-pada a za whisky.
- Ach, wi c tutaj przesiadujesz - us ysza a nagle zdra-dzaj cy wzburzenie g os Alfreda. - Zdaje si , e mia
tylko zabra czepek?
- To moja wina - odezwa si spokojnie Norweg. - Skusi em pana pi kn
on drinkiem. Mo e pan te nie odmówi?
Alfred sta bez ruchu, podczas gdy jego szare komór-ki pracowa y pe
par .
- Ch tnie. Prosz zatrzyma krzes o, przycupn tu na kamieniu.
czyzna wyszed , by przynie
now szklank , Sara za wykorzysta a t chwil , by szepn
Alfredowi do ucha:
- Jeste in ynierem, pracujesz w urz dzie gminy.
- Wielkie dzi ki - odpar cicho.
Nie zd
yli nic wi cej powiedzie , bo m
czyzna by ju z powrotem.
Przedstawi si Alfredowi jako Hakon Tangen. Roz-mawia nonszalanckim tonem o tym, co zwróci o jego uwag na wyspie. Sara z minuty na minut
stawa a si coraz bardziej niespokojna. Co jej tu nie pasowa o.
Nagle zerwa a si na równe nogi, domy li a si bo-wiem podst pu.
- Alfred! - wykrzykn a. - Która to godzina? Przecie umówili my si na wyjazd do Negombo. Kierowca b dzie czeka o drugiej, a przecie tak nie
mo emy jecha !
Alfred ju podniós szklank , by wychyli
yk, ale od-stawi j z powrotem.
- Przepraszamy najmocniej, ale musimy si jeszcze przebra - rzuci a Sara nerwowo. - Zobaczymy si pó -niej, mam nadziej .
Jej towarzysz wsta nieco zdziwiony, ale nie opono-wa . Zaraz te doda :
- Jakie to szcz
cie, e ona ma tak pami
. Niech si pan nie gniewa, ale rzeczywi cie musimy i
.
- Oczywi cie, rozumiem.
Gdy byli ju w swoim pokoju, Alfred rzek gniewnie:
- Oczekuj wyja nie . Najpierw znajduj ci w towa-rzystwie tego typa, a zaraz potem wypadasz od niego, jakby ci diabe goni ?
- Nie mylisz si . Naprawd nie mog am odmówi , kiedy zaprosi mnie na drinka. Mia am nadziej , e mo- e uda mi si czego dowiedzie , ale
niestety. Powiedzia mi, e nie ma czym rozcie czy alkoholu, wi c skorzy-sta z wody w karafce. Ale kiedy przyniós twoj szkla-neczk , nie szed od
strony stolika, na którym sta a ka-rafka, ale z azienki!
- Chcesz powiedzie , e dosypa mi trucizny? Czy ty aby nie dramatyzujesz?
- Ale sk d! S du o prostsze metody. Wydaje mi si , e on si czego o nas domy la. Mo e widzia jednak gdzie moje nazwisko, naprawd nie
wiem. Ale jutro znowu wybiera si w podró i wola by pozby si ewen-tualnego towarzystwa.
Dopiero teraz Alfred domy li si , w czym rzecz.
- S dzisz, e nala mi - wody prosto z kranu?
- Tak.
- To dopiero! Banalne, ale jakie skuteczne. Dobrze, e mnie w por ostrzeg
. A ty nie pi
?
- Ca szklank .
- Mo e rzeczywi cie by a tam czysta woda?
- Nie by abym taka pewna. Jego spojrzenie zdradza przebieg
, chyba e ma to od urodzenia.
- Co za dra z niego! - wycedzi Alfred przez z by. Sara by a za amana.
- Ja nie chc chorowa !
- Musimy ci zabezpieczy - rzek i wyszuka kilka ta-bletek. - We jedn teraz, a nast pne dok adnie co cztery godziny. Powinny ci pomóc.
Najgorsze ci nie grozi. Mam tu tak e ma butelk wódki, któr kupi em na lotnisku.
- Kiedy ja nie dam rady wi cej. Ju po tym jednym drinku mam zawroty g owy!
- Musisz. Wódka odka a.
- Dobrze, niech ci b dzie. Raz kozie mier . Ju wol si po wi ci , ni zepsu twoj wypraw .
Z dusz na ramieniu prze kn a spory yk czystej wódki, któr poda jej Alfred.
- B agam ci , nie pozwól mi tylko wywo
skandalu - doda a prosz co.
- Nic si nie martw. B
sprawowa nad tob pe
kontrol .
:• - Wypi am wszystko. Teraz niech si dzieje, co chce. Alfredowi jednak co nie dawa o spokoju. Zebra! si odwag i zapyta :
- Wiesz, Saro, czy tam na pla y...?
Ca y czas mia a nadziej , e nie zada tego pytania. Odpar a bez namys u:
- Tak mi przykro. Naprawd nie chcia am i teraz ogromnie
uj .
- No tak,
ujesz. - Alfred unika wzroku Sary, a je-go g os zabrzmia sucho.
Sara po pieszy a z dalszymi wyja nieniami:
- Nie mia am poj cia, co robi . Jak inaczej mog abym zbli
si do ciebie i poinformowa , e on jest w za-si gu g osu?
- No oczywi cie, rozumiem, ale potem... Nie da a mu sko czy :
- Wpad am w panik . Nic nowego, o czym mog abym ci powiedzie , nie przychodzi o mi do g owy, czu am si kompletnie pusta, wi c rozpaczliwie
szuka am rozwi -zania. No i w
nie pomy la am, e... Chcia
co powiedzie ?
Odwróci si od niej. W ca ej jego postaci wida by o ogromne zm czenie.
- Nie, nic. Absolutnie nic.
W pokoju zapanowa a g boka cisza.
- Czy jeste z y na mnie?
- Nie, z y nie jestem - sykn przez z by. - Ale prosz , eby si to wi cej nie powtórzy o.
Sara raz po raz prze yka a lin . Nadal pali y j wargi od poca unku, mimo e up yn o ju sporo czasu od tam-tej niezwyk ej chwili. Doskonale
pami ta a, jaki smak mia- y jego usta, by y delikatne, a jednocze nie zdecydowane. Najpierw jakby niech tne i zaci ni te, wreszcie przylgn
y do jej
warg i wtedy Sara poczu a si jak w siódmym nie-bie. Nie przypomina a sobie, eby kiedykolwiek przedtem z poca unkami wi za y si takie wra enia.
Nigdy te nie ca owa a kogo , kto tak si przed tym wzbrania .
Alfred by w ciek y i to rani o j dotkliwie.
Nagle zorientowa si , e Sara z trudno ci powstrzy-muje si od p aczu. Od razu si opami ta i z agodnia .
- Wybacz mi, dra ze mnie. Nie nawyk em do obecno ci kobiet. Najlepiej b dzie, jak zapomnimy o owym fatalnym zdarzeniu, co?
Sara wzi a g boki oddech.
- W porz dku. Teraz chyba powinni my wybra si wreszcie do Negombo, bo kierowca pewnie ju czeka.
- Jasne. Mog przysi c, e ów Hakon siedzi w recep-cji, by sprawdzi , czy mówimy prawd .
Szybko si przebrali i skierowali do wyj cia. Nie my-lili si : „Tangen” ju tam by .
- Spó nimy si - za mia a si Sara, a Alfred poci gn j ku taksówce. Ruszyli ulic Nadmorsk , mijaj c zala-ne s
cem sklepy, potem cmentarz,
gdzie pas y si kro-wy, wyskubuj c traw spomi dzy nagrobków. Tak do-jechali do centrum.
- Co teraz? - zapyta a, kiedy znale li si na ruchliwej, w ziutkiej cho nie ca kiem czystej ulicy. Pe no tu by o straganów i sklepów.
- Nie wiem - przyzna Alfred. - Rozejrzyjmy si tro-ch , a potem wrócimy w odpowiednim czasie do hote-lu. Nie, nie, za kapelusz dzi kuj ! Za ognie
sztuczne te ! Ale oni s namolni!
Sara roze mia a si .
- Daj mi r
, prosz ci ! Wszystko wokó widz jak za mg . Ulica p ynie na lewo i prawo, a ja miej si z byle powodu.
Wzi j za r
, a u cisk da jej od razu poczucie bez-piecze stwa. Wydawa o si , e Alfred chce j przeprosi za swoje zbyt obcesowe
wcze niejsze zachowanie, jego wzrok prosi o wybaczenie, wi c Sara nie mog a odpo-wiedzie inaczej ni tylko u miechem.
- Widz po tobie, e niecz sto zdarza ci si pi , praw-da? - spyta Alfred.
- Tak.
- To bardzo dobrze.
Zatrzymali si na mo cie. Sara opar a si o barierk , by utrzyma jako tak równowag . Kilkoro dzieci ba-wi o si weso o nad brzegiem, niektóre
ywa y w wo-dzie przypominaj cej konsystencj grochówk .
- Przedstawiciele naszych w adz rwaliby w osy z g ów na taki widok - zauwa
Alfred. - Ale czy nie s dzisz, e skandynawskie dzieciaki mimo to
jednak co trac ?
- Tak - Sara potrz sn a g ow , bo obraz wokó na-dal by zamglony. - Pomy l tylko: biega swobodnie w wy wiechtanych ubraniach, szale w b ocie
z równie niechlujnymi maluchami, z rozszczekanymi psami, go- ymi r kami owi ryby w rzece, i nikt w domu nawet na ciebie nie krzyknie, nie skarci ci !
Nikt nie naka- e wyciera nóg, uwa
na ubranie czy dopiero co umy-t pod og !
Alfred skin g ow , podczas gdy Sara ci gn a:
- Dzieci z pewno ci zapadaj niekiedy na t czy inn chorob , ale to przecie normalne. Tu traktowane s z wielk mi
ci . Je li ci ludzie
potrzebuj jakiej pomo-cy, to chyba tylko w dziedzinie higieny. Mi
ci maj pod dostatkiem. Nie mia abym nic przeciwko temu, eby osi
w tym kraju
i
w równie prymitywnych warun-kach jak oni - rzek a Sara. - Ale my, doro li, tak ju przy-wykli my do ycia w luksusie, e nie wyobra amy sobie
wiata bez telewizji czy samochodów, bez narzucanej nam mody i reprezentacyjnych domów. Zatracili my spo-ntaniczno
i umiej tno
okazywania
rado ci z ma ych rzeczy, brak nam otwarto ci i zaufania do ludzi.
- Ty nie - stwierdzi Alfred. - Uwa am, e jeste ogro-mnie naturalna i spontaniczna.
- Traktuj to jako komplement.
- Oczywi cie.
Z ka
chwil Sara stawia a coraz pewniejsze kroki, szli wi c dalej. Ust pili drogi doro ce ci gni tej przez dwa wo y, a zaraz potem schronili si w
sklepiku z pi k-nymi tkaninami przed natr tnymi ulicznymi handlarza-mi i grupk ciekawskich maluchów. Korzystaj c z oka-zji sprzedawca w jednej
chwili wy
swoje materia y na lad . Jeden z nich bardzo spodoba si Sarze. A kiedy Alfred namawia j do kupna, nie mia a innego wyj cia i musia a
si przyzna :
- Mam tylko czterysta rupii. To wszystko, co posiadam.
- Dlaczego nic mi nie powiedzia
? - zapyta zdzi-wiony, p ac c za upatrzony materia . - W takim razie to prezent ode mnie w nagrod za wietn
wspó prac , lepsz ni mog em si spodziewa .
- Pomijaj c jeden niewypa - doda a.
- Pomijaj c jeden niewypa . Prosz , tu jest po yczka. Alfred wcisn jej do r ki zwitek banknotów, który Sara przyj a z pewnym oporem. Cz owiek
pozbawiony pieni dzy zawsze czuje si niepewnie, na nic go nie sta .
Nagle jakby znik d pojawi si tu obok bezz bny m
czyzna, proponuj c, e oprowadzi ich po okolicy. Zacz szybko opowiada , co i gdzie si
znajduje, jak si nazywa. Oboje przekonywali go, i nie potrzebuj prze-wodnika. W ko cu w ogóle przestali na niego zwraca uwag , kupili kilka
pami tek, przyprawy i troch innych drobiazgów. Ku swojej rado ci ujrzeli znajomego tak-sówkarza, który, jak si okaza o, ca y czas na nich cze-ka .
Bardzo ich to uj o. Kierowca odp dzi natr ta i za-dba , by spokojnie znale li si w aucie.
„Przewodnik” nie dawa jednak za wygran i wyci g-n d
w oczekiwaniu na zap at . Alfred, rad nierad, rzuci mu dla wi tego spokoju monet i
wreszcie mo-gli wsi
do taksówki. Ich kierowca je dzi prawie nowym
tym samochodem, z którego by niezwykle dumny. Kupiony naturalnie z
drugiej r ki, a w
ciwie z czwartej, by jednak wietnie utrzymany. Alfred z Sar po drodze dowiedzieli si o wozie wszystkiego.
Z mnóstwem paczek zawini tych w papier gazetowy uda o im si wreszcie dotrze do pokoju. Sara z nie-cierpliwo ci rozpakowywa a wszystkie
sprawunki, któ-re przywie li, a nast pnie przek ada a je do torby po-dró nej.
- Jak tak dalej pójdzie, to b dziemy musieli dokupi jeszcze jedn - mia si Alfred.
Spojrza a na niego w zamy leniu. Sta teraz odwróco-ny plecami. Nadkomisarz z Oslo prosi j , by stara a si rozweseli Alfreda i pomóc mu w
powrocie do normal-nego ycia.
Sara mia a nie mia nadziej , i by a na dobrej dro-dze do wyrwania swego towarzysza z izolacji. Nie mog- a jednak pozwoli sobie wi cej na
kompromitacj w stylu tej nieszcz snej sceny na pla y. Alfred wprost chorobliwie ba si okazywa uczucia i nadal nie móg si wydoby ze stresu,
który upodabnia go do napi tej do granic wytrzyma
ci struny. Mimo wszystko nie by to ju ten sam cz owiek, którego Sara spotka a w komi-sariacie.
ciej okazywa ludzkie cechy.
W tym momencie Alfred odezwa si , tak jakby od-gadywa my li Sary:
- Jak si teraz czujesz?
- Dzi kuj , jako tako. Ju nie mam zawrotów g owy.
- Chod my wi c co zje
i chyba ju czas na te two-je wyst py.
No tak, folklor Kandy! Zupe nie o tym zapomnia a.
- Ciesz si , e zdecydowa
si mi towarzyszy - powiedzia a cicho. - Nie lubi chodzi sama na tego typu imprezy. Nawet w autokarze nie potrafi
si zdecydowa , gdzie usi
, sam wiesz - doda a.
- W ten sposób daleko nie zajedziemy - westchn Al-fred, zajmuj c miejsce w ciasnawym autobusie tu obok Sary. By o tak parno, e ubrania
przykleja y si do cia a. Mimo to dziewczynie sprawia o przyjemno
, e ich ra-miona si styka y.
Autobus toczy si leniwie w skimi, wyk adanymi ko-cimi bami uliczkami. Przed sob mieli du
lagun i licz-ne wysepki, które ze sta ym l dem
czy y mosty. Kury, psy a tak e stada prosi t niech tnie ust powa y drogi po-jazdowi. Widzieli tak e mieszka ców tych okolic, którzy opu ciwszy domy
szukali och ody nad wod .
Powoli Sara rozpoznawa a pozosta ych uczestników wycieczki. Ich podejrzany nie pojawi si , zapewne nie interesowa a go kultura tego kraju. Za to
jecha z nimi Lasse, któremu towarzyszy m
czyzna, jak s dzili, je-go ojciec. Sara przypomnia a sobie, e ma dla ch opca ma y prezent. Kupi a go z
my
o tym zapalonym zbie-raczu muszli, ale gdyby ch opca wi cej nie spotka a, mog a muszelk zatrzyma .
- Musimy przyst pi do ataku - odezwa si Alfred - ale nie mam poj cia, jak?
Zanim Sara zorientowa a si , e nie mia na my li Lassego, up yn a d
sza chwila.
- Mo e jutro pojawi si jaka mo liwo
. Policjant burkn tylko pod nosem.
Hotel, który by celem ich podró y, ró ni si od ich hotelu. Ca grup wprowadzono do przestronnej sali z d ugimi rz dami krzese .
Usiedli w pierwszym rz dzie.
- B dziesz st d dobrze widzia a - rzek Alfred.
- Na pewno - odpar a wzruszona jego troskliwo ci . Po chwili szmer na sali ucich , a na scen wkroczyli czterej bosi m
czy ni z owalnymi b bnami,
odziani w kolorowe, egzotyczne stroje.
- Wspaniali - powiedzia a zachwycona Sara do Alfre-da. Wyraz jego twarzy mówi jej, e znów obdarzy a go spontanicznym u miechem. Przedtem
nigdy nie u wia-damia a sobie, ile uroku dodaje jej w
nie u miech.
Jeden z m
czyzn pojawi si nios c wielk , bia mu-szl . Dmuchn w ni kilka razy, wydobywaj c z wn -trza przyt umione sygna y, po czym przy
wtórze b b-nów opu ci scen .
I wtedy wydarzy a si rzecz niezwyk a.
W momencie gdy b bny zmienia y rytm i w pomie-szczeniu przez u amek sekundy panowa a cisza, z rz du za Sar i Alfredem rozleg si szept:
- Turbinella!
ROZDZIA VII
Spogl dali na siebie pe ni zdumienia, podczas gdy muzycy nie przestawali uderza w swoje instrumenty. Oboje odwrócili si w tej samej chwili.
Nietrudno by o si zorientowa , z czyich ust pad o to obco brzmi ce s owo. G os dotar do nich z trzeciego rz du.
- Lasse! - wyszepta a do Alfreda zaszokowana Sara. Komisarz pokiwa g ow .
- Teraz niczego si nie dowiemy, ale jak tylko sko -czy si wyst p...
Ludowe ta ce Sri Lanki by y interesuj ce pod ka dym wzgl dem, mimo to Sara bezpowrotnie straci a ca y entuzjazm dla artystów. My la a teraz tylko
i wy cznie o niezwyk ej nazwie, któr pami ta a z kartki wyrwanej z notatnika wuja Hakona.
Tu po zako czeniu pokazów w sali publiczno
prze-nios a si do ogrodu, by obserwowa popisy Hindusów ta cz cych na roz arzonych w glach.
Tam w
nie uda o im si z apa Lassego.
- Lasse, czy mo esz po wi ci nam kilka minut? - za-pyta Alfred.
Lasse, stoj cy przy stosie w gli, skrzywi si z nie-ch ci .
- Nie musimy odchodzi daleko. St d, z góry, b -dziesz widzia wszystko, co si tu dzieje.
Kiedy ch opiec pokiwa potakuj co jasn g ow , szyb-ko znale li dobry punkt obserwacyjny. Nikt nie poszed w ich lady, wi c Alfred zacz :
- Przed chwil w sali wypowiedzia
pewne imi .
- Taaak?
- Chodzi o Turbinell ! Co to oznacza?
nie przed publiczno ci zjawi si bosonogi m
-czyzna, który zacz biega po arz cych si w glach. Na ten widok Sara poczu a, jak piek j
stopy.
- Ci ludzie czyni tak, by udowodni , i ich bogowie s najwi ksi na wiecie - rzek przewodnik.
Sara zaniepokoi a si . Czy zadaj c ch opcu pytanie tak wprost, nie nara ali jego i siebie na niebezpiecze -stwo? A je li to jaka zmowa, je li
wpl tanych jest w to wielu ludzi? A mo e ju wszystko popsuli, okazuj c za-interesowanie ca spraw ?
Napotka a wzrok Alfreda i zrozumia a, e czyta w jej my lach. Nieznacznie pokr ci g ow . Nie, przecie nie mogli wci gn
w t gr niewinnego
ch opca.
- Turbinella? Aaa - Lasse by wyra nie zawiedziony. - Chodzi wam o t muszl , na której graj tutejsi mie-szka cy? To wi ta muszla Hindusów.
Czasem nazywa si j te Indian Chank, a po acinie Turbinella pyrum albo Xancus pyrum, to zale y od kraju, w którym si je znajduje.
- Czy ma du
warto
? - zaciekawi! si Alfred.
- Nie, niespecjalnie. Ale mo na j znale
tylko tu, w Sri Lance. Ma szczególne znaczenie dla wyznawców hinduizmu. Oni u ywaj jej w czasie
procesji i mod ów w wi tyniach. Najpr dzej zobaczycie je w sierpniu, w czasie trwania uroczystych pochodów Kandy. Wtedy ludno
ch tnie je
pokazuje i wygrywa melodie na ta-kich muszlach. Poza tym nie przedstawiaj warto ci. Ale czemu pytacie?
Alfred nie potrafi da ch opcu odpowiedzi; wyra nie zbity z tropu, zagryz jedynie wargi. Sara tak e west-chn a. Znowu kolejne przeszkody!
Nagle Lasse podniós g ow i ca y si rozpromieni .
- Oczywi cie, o ile nie nale
do muszli synitralnych! Syn... synitralne? Oboje wymienili spojrzenia.
- A czy taki egzemplarz jest wtedy co wart?
- Czy jest co wart?! - odpar ch opiec. - Cz owieku, wówczas jest bezcenny! Ale tylko Tamil ma szans wej
w jego posiadanie.
- No dobrze, ale mo e nam to bli ej wyja nisz. Co w
ciwie oznacza okre lenie „synitralny”?
W tym momencie Lasse zupe nie straci zainteresowa-nie lokalnymi mistrzami specjalizuj cymi si w spacerach po roz arzonych w glach. Teraz
móg popisa si wiado-mo ciami na temat swoich ukochanych muszli.
- Odejd my troszk na bok, tutaj panuje niemo liwy ha as.
Podreptali za nim pos usznie a do pla y, sk d wida ju by o hotel. Lasse rozpocz wyk ad. Nareszcie jakie
wiate ko w mroku!
- Wszystkie muszle na ca ym wiecie s , mo na by powiedzie , prawoskr tne, czyli e ich otwór skierowany jest na lewo od wierzcho ka. Je li
muszla jest synitralna, a wi c lewoskr tna, staje si tym samym niezwykle war-to ciowa. Mog da sobie r
uci
, e nigdy takiej nie spotkacie,
cho by cie poruszyli niebo i ziemi . W
nie Turbinella pyrum bywa lewoskr tna, cho zdarza si to nadzwyczaj rzadko. O ile wiem, na wiecie jest
oko o dwudziestu takich lewoskr tnych muszli i stanowi one wi to
dla Tamilów, to znaczy mieszka ców pó nocnej cz
ci kraju. Wokó tych rzadkich
egzemplarzy kr
set-ki legend, ale nie starczy mi czasu, by je wam opowie-dzie , bo zaraz odje
a autokar. Wiem jednak, e Tamilowie wierz , i
posiadanie takiej muszli ma zapewni szcz
cie i bogactwo, wi c nigdy by jej nie sprzedali. S ysza em te , e niektórzy zbieracze gotowi s zap aci za
okaz nawet dwie cie tysi cy dolarów.
- Nies ychane! - wykrzykn a Sara.
- Na przyk ad sir Arthur Constable - szepn Alfred.
- No, ale na tym koniec. Przewodnik ju na nas ma-cha, idziemy. A jutro tata i ja robimy trzydniowy wy-pad. Musimy jeszcze wróci do tej rozmowy.
Wiecie, e ja to uwielbiam!
Lasse nie zapyta , dlaczego interesuj si w
nie turbinella.
Tym razem, kiedy ju wygodnie siedzieli w autoka-rze, Alfred mia bardzo zadowolon min .
- Saro, jestem ci dozgonnie wdzi czny, e zabra
mnie na ta ce - powiedzia - wreszcie uda o si nam roz-szyfrowa t tajemnicz nazw .
Wygl da na to, e sir Constable zleci twemu wujowi odszukanie rzadkiego okazu muszli, a nasz zabójca doszed do wniosku, i nie b dzie to trudne
zadanie, a mo e okaza si op acalne! Cegie ki wreszcie zaczynaj uk ada si w logiczn ca
.
W rodku nocy Sara wysz a skwaszona z azienki i usiad- a zmartwiona na
ku.
Alfred obudzi si i uniós na ramieniu.
- Wi c jednak m czy ci ten
dek? Pokiwa a smutno g ow .
- Cholerny obuz! Bra
ostatnio tabletk ?
- Przed chwil po kn am jedn .
- I jak si czujesz?
- Fatalnie. Jak sobie jeszcze pomy
, e to taka idio-tyczna przypad
... Ani to powa na choroba, ani po-
owa nie ma co, tylko wieczne
bieganie do toalety. A do tego okropnie m cz ce!
- Jest ci niedobrze?
- Nie, tylko wszystko przelatuje przeze mnie w b ys-kawicznym tempie. Jak poci g ekspresowy.
- Wiesz, znalaz em co jeszcze w sklepie. To szwedz-kie krople, mówi , e bardzo skuteczne. W ka dym ra-zie na pewno nie zaszkodz .
Sara ykn a
sto ow p ynu. Jej j zyk zabarwi si momentalnie na czarno, a buzia rozja ni a si szerokim u miechem. Cieszy o j , e rozbawi a
ek.
- Nici z mojej jutrzejszej wyprawy, nie b
w stanie dotrzyma ci towarzystwa - westchn a zawiedziona.
- To zrozumia e, e nie mo esz si st d ruszy . B -dziesz za to pilnowa toalety... Ale nie ma tego z ego, co by na dobre nie wysz o. Zamierzam
ledzi samochód Tangena i mo e to by ryzykowne. Nie wiem, czy on ma przy sobie bro .
- Przecie nie móg przej
przez kontrol celn z broni !
- Nie mam na my li baga u podr cznego, natomiast w torbie podró nej, o ile nie trafi si szczegó owa kon-trola, mo na przeszmuglowa cuda.
- A ten scyzoryk, który dzisiaj kupi am...
- No tak, to nierozs dne. Ale to adna rzecz.
- Schowam go na wierzchu w torbie tak, eby zatrzas-n si na r ce celnika, je li b dzie chcia t torb prze-szukiwa . Przepraszam, ale znowu
musz wyj
.
Nast pnego ranka Sara by a wycie czona i czu a si tak le, e a dosta a dreszczy. Alfred, rad nierad, sam uda si na niadanie.
Kiedy pojawi si z powrotem, trzymaj c w r ce fi-li ank herbaty dla swojej przyjació ki, mia rozrado-wan min .
- Saro, przynosz doskona e wiadomo ci. W
nie rozmawia em z taksówkarzem, który mia zabra nasze-go otra na objazd. Okazuje si , e
Tangen przeliczy si ze swoim ko skim zdrowiem. Po obiedzie, który zaser-wowano mu wczoraj u jednej z miejscowych rodzin, rozchorowa si na
dek.
- Ach, tak? Przykro mi, ale to naprawd
wietna wia-domo
i nawet si ciesz .
- Wcale si nie dziwi . Masz do tego prawo. Ja zreszt tak e ycz mu wszystkiego najgorszego. Poza tym we-zwa em lekarza - Wkrótce zjawi si
tu, by zrobi ci za-strzyk. My
, e po nim znacznie ci si poprawi.
- Dzi kuj , Alfredzie, to mi e z twojej strony. Nie chcia abym drugi raz prze
podobnej nocy.
Zamy li a si . Przypomina a sobie ich wcze niejsze rozmowy i tak naprawd nie wiedzia a, co ma s dzi o Eldenie. Teraz dba o jej samopoczucie,
kiedy dr
a z zim-na, odda jej swój koc, otulaj c troskliwie. Trwa przy niej w czasie choroby, najdrobniejszym nawet gestem nie oka-zuj c
zniecierpliwienia z powodu pospolitego rozstroju
dka, który j dopad . Nie spuszcza jej z oczu, pe en niepokoju, ale i zrozumienia.
Teraz czeka a na lekarza, którego wezwa w trosce o jej zdrowie. Mo e nawet cieszy o go jej towarzystwo? Ale tego pytania nie mog a zada
Alfredowi.
- Wi c chyba dzisiaj nigdzie nie pojedziesz?
- Nie, ale za to spodziewam si wizyty. Rozmawia em dzisiaj z tym m odym, sympatycznym kelnerem, obs ugu-j cym zwykle nasz stolik, ma na imi
Victor. Pyta em go, gdzie mog znale
rozs dnego i jednocze nie do wiad-czonego rybaka, z którym porozumia bym si po angiel-sku. Poleci mi
swego wuja, tak wi c b
mia go cia.
- wietnie! No i na pewno dowiesz si , kto jest szcz
-liwym posiadaczem tej rzadkiej muszli?
- Mam tak nadziej . Musimy ubiec Tangena i powia-domi o niebezpiecze stwie w
ciciela okazu. Boj si , e Tangen nie cofnie si przed niczym.
Musimy ubiec... Te s owa bardzo podnios y Sar na duchu, czul si potrzebna.
- Masz racj - powiedzia a. - Jedynym jego celem jest teraz zdobycie muszli i zrobi to bez wzgl du na koszty, nawet za cen czyjego
ycia.
- W
nie!
Sara zamy li a si .
- Zbieracze mog uczyni wiele z ego na tym wiecie. Dla nich przedmioty takie jak znaczki, etykiety czy cho by muszle, dla nas cz sto niewa ne,
maj nadzwy-czajn warto
.
- Rzeczywi cie, w tym, co mówisz, jest troch racji. Ale te tacy zapale cy dodaj kolorytu szarej codzien-no ci.
Sara w dalszym ci gu by a filozoficznie nastrojona.
- Wiesz, du o my la am o tym mordercy. Je li jest ta-kim profesjonalist , to czemu dokona zbrodni w mie-szkaniu wujka, a nie gdzie na uboczu?
Przecie wytro-pienie go w tej sytuacji nie powinno nastr cza trudno -ci. A jeszcze ta broszura z biura podró y, któr znalaz
na stoliku. Jak to
wyt umaczysz?
- W
ciwie nie wprowadzi em ci we wszystko, wy-bacz mi. Sprz taczka zosta a w
nie wys ana na czternastodniowy wypoczynek, tote nikt nie
spodziewa si jej wizyty zaraz nast pnego dnia. Ale traf chcia , e zo-stawi a swój p aszcz w mieszkaniu wuja i wróci a, by go zabra . M
czyzna
podszywaj cy si pod twego wuja mia w
ciwie zapewnione dwa tygodnie spokoju i li-czy zapewne, e to mu wystarczy. Nie spodziewa si , e na
scenie pojawimy si my oboje.
W tym momencie przyszed lekarz z zastrzykiem dla Sary, wi c Alfred wycofa si dyskretnie na werand . Po chwili powróci , by zap aci za wizyt .
- Czy zamawiano pana tak e do siódemki?
- Tak, w
nie stamt d wracam. Lekarz spochmurnia , wi c Alfred doda :
- No có , nie ka dy Norweg jest równie sympatycz-ny jak moja ona.
Jaki on dobry, pomy la a Sara o Alfredzie. Lekarz spojrza na nich spod oka i pokiwa g ow .
- Nikt nie lubi, eby go traktowa jak s
cego. Sara nie zdo
a si powstrzyma i wykrzykn a:
- Mam nadziej , e da mu pan taki zastrzyk, eby nie wsta pr dko!
- Saro, co ty mówisz? - rzek zak opotany, ale i lek-ko rozbawiony Alfred.
- Niestety, prosz pani. Tak bardzo chcia mnie po-ni
i podwa
moje umiej tno ci, e stara em si , by jak najszybciej wróci do zdrowia. Niech
wie, e nie ma do czynienia z byle kim. Nie oczekuje chyba pani, ebym zaaplikowa mu lekarstwo o przeciwnym dzia aniu?
- Ale nie, tylko artowa am. To oczywiste, e musi pan zachowa swój presti .
Tym razem roze mieli si wszyscy troje.
- Pani tak e szybko stanie na nogi - zapewni lekarz. - Je li ma pani ochot , mo ecie pa stwo nawet pój
pop ywa . Prosz tylko trzyma si w
pobli u... wie pa-ni, co mam na my li.
- Dzi kuj , doktorze - u miechn a si na po egna - - nie Sara.
Kiedy lekarz opu ci pokój, zwróci a si do Alfreda:
- Wiesz, nie mia am odwagi mu opowiedzie , z kim mia do czynienia.
- Nie, nie mo emy pu ci pary z ust, bo spowodowa- oby to wielkie zamieszanie. Na szcz
cie wiemy, e nasz podejrzany le y w
ku i nigdzie si
nie ruszy. No, a ty jak si teraz czujesz?
- Dzi kuj , ju nie le. Proponuj spacer na pla
- za-decydowa a Sara.
- Samouleczenie? Dobrze, a wi c spróbujmy. Zanim jednak opu cili pokój, Sara otrzyma a wiado-mo
z recepcji, e kto na ni czeka.
Spojrzeli na siebie zaskoczeni.
- Kto czeka na mnie? - wykrztusi a zdumiona. - S -dzi am, e to ty spodziewasz si ...
- No nie wiem, chocia rzeczywi cie poda em Victorowi twoje nazwisko. Id , zobacz, kto to, a ja zejd chwi-l po tobie. Dasz sobie rad ?
- Oczywi cie, ciekawa jestem, kto te o mnie pyta. Powiedz mi, czy mog pój
tak ubrana?
Obrzuci j badawczym spojrzeniem. Mia a na sobie bawe nian koszulk z krótkim r kawem i krótkie spodenki. Alfredowi wydawa o si wprawdzie,
e taki strój zbytnio eksponuje jej nogi, ale w ko cu skin g o-w . Sara pod
a wi c korytarzem do recepcji. W po- owie drogi zorientowa a si , e jest
bosa, ale by o ju za pó no. Poczu a lekki zawrót g owy i musia a si oprze o cian , by nie straci równowagi.
Gdy na dole ujrza a oczekuj cego na ni go cia, do-zna a szoku.
- Erik! - zawo
a przera ona. - A co ty tu robisz?
- Ciii, nie tak g
no - za mia si Erik Brandt. - Za-skoczy em ci , prawda?
Wielkie nieba! Alfred Elden, dwuosobowy pokój... Sa-ra czu a si ca kowicie bezradna, nie mog a skupi my li. W ko cu uda o jej si jednak
zaprowadzi Erika na ta-ras, gdzie znale li wolny stolik.
Gdy podesz a do nich m oda kelnerka, Sara zamówi- a matowym g osem dwie fili anki herbaty.
- O, nie! Odk d tu przyjecha em, pij wy cznie her-bat - zaprotestowa Erik. - Dla mnie prosz piwo.
Wyda jej si niem ody, cho nigdy wcze niej nie od-nosi a takiego wra enia. Wygl da na zm czonego, w ostrym, s onecznym wietle jego twarz
by a blada. Sa-ra porównywa a go teraz z...
- Opowiadaj szybko, jak si tu znalaz
? - zapyta a, by ukry zmieszanie.
W tej samej chwili u wiadomi a sobie, e z nosa schodzi jej skóra, oczy ma zapadni te, zm czone chorob i niedospaniem, bose nogi i nie uczesane
osy, rano ledwie raz mu ni te grzebieniem. Z pewno ci nie wygl da a szczegól-nie atrakcyjnie, a przecie Erik najlepiej czu si w towa-rzystwie
efektownych, m odych kobiet.
- Saro, nie mog em sobie darowa , e wakacje z tob przejd mi ko o nosa. Zamieszka em w hotelu Mount Lavinia, oko o czterdziestu kilometrów
st d.
Bogu dzi ki, pomy la a Sara.
- Mam nadziej , e przeniesiesz si do mnie, zamó-wi em dwuosobowy pokój.
- Ale ja nie mog , jeszcze mam tu co do zrobienia.
- Co masz do zrobienia? - zapyta zdumiony i jakby z irytacj w g osie.
Ku swojemu przera eniu Sara ujrza a w
nie Alfre-da schodz cego spokojnym, zdecydowanym krokiem. Machn a r
w pozornie nic nie
znacz cym ge cie. El-den zrozumia i zawróci .
- Co si sta o? Czemu tak machasz r koma? - zapy-ta Erik jeszcze bardziej zdziwiony.
- Nie, patrzy am tylko na swoje paznokcie. Chyba nie ca kiem jej uwierzy , bo odwróci si , ale teraz schody by y puste.
- Mo e pójdziemy do twojego pokoju, tutaj taki harmider, a chcia bym poby z tob sam na sam.
- To niemo liwe... Ja mieszkam z kole ank .
- A gdzie ona jest teraz? Mo e na pla y?
- Niestety, choruje. Ma problemy z
dkiem.
- Hm. A dlaczego nie chcesz pojecha ze mn do Mo-unt Lavinii?
- Mam jeszcze spotka si z kilkoma osobami i pew-nie zajmie mi to kilka dni - improwizowa a.
- Dlaczego w
nie ty musisz z nimi rozmawia ?
O Bo e, czy on zawsze chce wszystko wiedzie ?
- By mo e dowiem si czego o mierci mojego wuja.
- Saro, zlituj si ! Specjalnie dla ciebie przejecha em taki kawa drogi.
Teraz jego spojrzenie nabra o owego szczególnego wyrazu, który zawsze topi jej serce. Erik by wspania- ym cz owiekiem. Ten rys tragizmu wokó
ust, yciowa m dro
odbijaj ca si w oczach, agodny sposób bycia - wszystko to sprawia o, e Sara chcia a wtuli si w je-go ramiona, odnale
w
nich poczucie bezpiecze stwa.
Tak by o przedtem, dzisiaj owo pragnienie gdzie si rozwia o.
Znowu na schodach pojawi si Alfred, ubrany w jas-n koszul , adnie kontrastuj
z jego ciemn karnacj i równie ciemn czupryn . Tym razem
wydawa si za-niepokojony i bezradny. Odczeka chwil i ponownie zawróci na gór .
Sara poczu a nap ywaj
fal gor ca i zawo
a:
- Erik, naprawd , tak chcia abym z tob pojecha ! Po-trzebuj ci , czuj si taka zagubiona...
- Jak to? - zapyta agodnie, mru
c przy tym oczy.
- Wiesz, ten policjant, który mi towarzyszy - mówi a tak szybko, e niemal po yka a s owa - on jest taki m ski, taki poci gaj cy, e nie wiem, co mam
ze sob zrobi . On nie mo e si o tym dowiedzie , ale tak pragn z kim na ten temat porozmawia . Kto starszy, do wiadczony móg by sprowadzi
mnie na ziemi . Mo e ty mnie zro-zumiesz? W twoim wieku i z twoim do wiadczeniem... A przy tym nie jeste dla mnie uosobieniem seksu jak in-ni,
jeste dla mnie jak starszy, kochaj cy brat!
Nagle dostrzeg a, e twarz Erika zacz a si zmienia , wprost pozielenia a ze z
ci, chocia mo e to wina cie-nia rzucanego przez li cie palmowe.
Ugryz a si w j zyk.
Dlaczego miesza a Erika w przyja
cz
j i Alfre-da? Czym zawini Alfred, by w taki sposób opowiada o nim Erikowi?
- No wiesz, Saro - odpar Erik sucho, z trudno ci dobywaj c s ów - taki stary to ja nie jestem. I nieseksowny? Chyba to nie braterskie cz nas
stosunki? Takie okre lenie jest raczej nie na miejscu...
- Wybacz, Eriku, tylko artowa am - t umaczy a si nerwowo - chcia am si z tob podroczy . Tylko dlate-go, e panie w biurze nazywaj ci
supermanem. Prze-praszam, to by g upi art. Powiedz lepiej, jak si masz?
Powoli odzyskiwa równowag , cho s owa Sary po-ruszy y go do ywego. W jednej chwili odczu dolegli-wo ci swojego wieku, zobaczy swoje
zapadni te policz-ki, przerzedzaj ce si w osy i coraz s abszy wzrok. Wzi si jednak w gar
i kolejny ju raz zacz od nowa opo-wiada histori
swego ycia, wiedzia bowiem, e jego smutny los zawsze wzrusza Sar .
- Nie jest mi atwo - westchn . - Birgitte ca kiem od-sun a si ode mnie i nie interesuje si moimi potrzeba-mi. Ale nie chce ze mnie zrezygnowa ,
jak wiesz, dobrze zarabiam...
Ten smutny u miech! I on o eni si z tak nieczu kobiet . Sara nie mog a tego zrozumie . Jak zawsze po-ruszy o j cierpienie przystojnego, ale
jak e nieszcz
li-wego lirika.
Spontanicznie schwyci a jego d
, on tak e obj j czule i t sknie.
nie wtedy Sara zorientowa a si , e zastrzyk nie do ko ca podzia
. B yskawicznie cofn a r
.
- Przepraszam na moment - wyszepta a i szybko skie-rowa a si w kierunku damskiej toalety.
Kiedy wróci a, na czole mia a krople potu.
- Kochanie, przecie ty jeste chora! - wykrzykn . Sara nigdy nie lubi a, kiedy mówiono do niej „kocha-nie”. Dra ni o j to s owo.
- Rzeczywi cie, nie najlepiej si czuj - wydusi a z sie-bie. - Ja tak e si zarazi am t chorob .
Erik cofn si nieznacznie, ale w oczach Sary by to kilometr.
- A có to za posi ki tutaj podaj , e ludzie choruj ? - zapyta gniewnie.
Sara u miechn a si lekko.
- Ju mi troch lepiej.
Pokiwa g ow i zacz , przybieraj c nieco ostrzejszy ton:
- A ten policjant, którego wspomina
?
- Ach, taki suchy kij!
Wybacz mi, Alfredzie, to nieprawda. . Erika ucieszy y jej s owa.
- Czyli e nie jest to aden rywal.
Do diaska, ale on jest zadufany w sobie, pomy la a Sa-ra ze zdumieniem. Nie odpowiedzia a jednak, u miech-n a si tylko w taki sposób, e
mo na to by o sobie ró -nie wyt umaczy .
Erik pos
Sarze ca usa przez stolik, co tak e j ziry-towa o. Nie, dzisiaj by a zupe nie nie w formie.
- Pojad teraz do hotelu. Ale zadzwo do mnie koniecz-nie, jak wyzdrowiejesz, i wtedy zabior ci do siebie.
Sara przytakn a zniecierpliwiona, podczas gdy Erik wr cza jej karteczk z adresem i numerem telefonu. W tej chwili marzy a tylko o tym, by uciec
od tego wszy-stkiego i ukry si przed wiatem.
Gdy ju si po egna a i dotar a do pokoju, rzuci a si na
ko. Alfred wróci z werandy.
- Co to, znowu le si czujesz?
- Nie, tylko padam z nóg.
- Kim by ten m
czyzna?
- Znajomy z Norwegii. Mieszka w hotelu Mount Lavinia na po udnie od Kolombo. Prosi , ebym si tam przenios a.
Alfred zawaha si przez moment. Domy li si , e to ów szczególny przyjaciel Sary.
- Pojedziesz?
Czy pojedzie? Erik Brandt nagle przesta pasowa do ich wiata. Sara ju wiedzia a, czego pragnie, ale czy pra-gnie tego równie Alfred?
Odpowiedzia a nieobecna duchem:
- W
ciwie nic mnie tu nie trzyma. Nie znam mor-dercy i w ogóle sprawiam ci tylko k opot.
- Pyta em si , co zrobisz, czego sama oczekujesz? I znowu unika a konkretnej odpowiedzi.
- Przejecha dla mnie taki kawa drogi. Mam wra enie, mam... I tak nigdzie si nie rusz , zanim nie wyzdrowiej .
- My
, e do jutra staniesz na nogi.
- Nie b
taki pewny.
ej nie mog a znie
tego napi cia. By a wyko -czona. Nie umia a sama podj
decyzji, co sprawi o, e opu ci y j wszystkie si y. Rozp aka a si ,
ciek a jed-nocze nie na siebie, e daje si tak ponie
emocjom.
- Przepraszam, ale teraz chcia abym odpocz
- wy-szepta a ledwie dos yszalnie.
Alfred stal przez chwil w zamy leniu, po czym przy-siad na brzegu
ka, odczeka jeszcze kilka sekund i uj jej g ow w swoje d onie, g aszcz c
przy tym czu-le. Sara wci
pop akiwa a.
- A ty nie boisz si zarazi ? - wykrztusi a.
Alfred us ysza , e zaakcentowa a wyra niej s owo „ty”.
- W taki sposób na pewno si nie zara
. No jak, chcesz jecha czy zostaniesz tutaj?
Ton jego g osu sprawi , e obudzi a si w niej iskier-ka nadziei.
- Bardzo chcia abym wiedzie , jak si to dalej potoczy... Delikatnie u
g ow dziewczyny z powrotem na poduszce i podniós si .
- A wi c zostajesz.
Nie by a pewna, czy to tylko jej si wydaje, czy te co jakby cie zadowolenia pojawi o si w jego g osie. Chyba to jednak z udzenie.
Przymkn a powieki. Teraz mia a okazj pozna zu-pe nie innego Alfreda Eldena, tak ró ni cego si od tam-tego surowego, wymagaj cego
policjanta. Spotka a star-szego brata biednej Torii, który z najwi kszym odda-niem zaj si nieszcz
liw siostr .
To w
nie on siedzia teraz przy niej i otacza j czu opiek .
ROZDZIA VIII
Kilka godzin pó niej zjawi si wuj Victora, m odego kelnera. Sara odpoczywa a w
nie na du ym tarasie, a Alfred z go ciem dotrzymywali jej
towarzystwa. Ju nie ba a si przyzna , e musi wyj
do toalety, gdy w tym gronie nikt nie mia jej tego za z e.
czy y j wprawdzie wyrzuty sumienia z powodu Erika, wykosztowa si przecie na podró tylko po to, by si z ni spotka . Ale czy mog a co
poradzi na nie-spodziewan chorob ? Poza tym wcale nie zach ca a go do przyjazdu.
Drobnymi ykami popija a specjalnie dla niej przygoto-wany napar z zió . Mia ostry, bardzo specyficzny smak, ale ostatecznie da si wypi .
Prze kn a wi kszy haust.
Z zainteresowaniem przys uchiwa a si opowie ci wuj-ka Victora. By to pan o mi ej twarzy, w rednim wieku, nieco kr py, ubrany tylko w tradycyjny
sarong. Bardzo sprawnie pos ugiwa si angielskim. Od czasu do czasu na horyzoncie pojawia si Victor, dumny, e jego wuj roz-mawia z go
mi w tak
ekskluzywnym hotelu.
czyzna za mia si . Nazywa si Fernando, nosi równie popularne nazwisko co Kowalski, dlatego prosi , by zwraca si do niego po imieniu: po
- Naturalnie, e s ysza em o wi tej muszli Hindusów. Niewiele jednak mog powiedzie , gdy jestem Syngalezem. Zapytajcie lepiej jakiego
tamilskiego rybaka. Tamilowie zamieszkuj raczej pó nocne cz
ci kraju, chocia w Negombo spotkacie wielu tamijskich kupców. Ci najcz
tkanin przeznaczonych na sari, suknie dla hinduskich kobiet.
- Przecie wczoraj byli my w Negombo - odezwa a si Sara. - Szkoda, e nie wiedzieli my.
- Kupcy nie znaj si na muszlach - pocieszy j Se-bastian. - Jak mówi em, wiem niewiele, ale mo e która z tych kilku informacji wyda si wam
interesuj ca.
Alfred notowa wszystko, co mówi go
.
- Te rzadkie okazy muszli nazywamy tutaj, odwrotnie ni wy, prawoskr tnymi, zwyk e muszle s zwane lewoskr tnymi. Wszystko zale y od tego, w
jaki sposób si je trzyma. Ale zosta my przy waszym okre leniu.
- Dobrze - zgodzi si komisarz.
- To w
nie Tamilowie odkryli owe muszle, to znaczy byli jedynymi, którzy zorientowali si , e niektóre z nich s zwrócone otworem w drug stron .
Dla Tamilów stanowi one niemal wi to
. Mo na na nie trafi u pó noc-nych wybrze y Cejlonu. Tych rzadkich muszli rzekomo strzeg zwyczajne
muszle. Tamilowie wyszukuj mielizny i nurkuj bez adnego sprz tu, a s w tym szczególnie wytrenowani. Mog przebywa pod wod tak d ugo, e
wy-daje si nam, i dawno uton li. O lewoskr tnych muszlach opowiada si mnóstwo legend. Jedna z nich g osi, e po-szukiwacz musi znale
tysi c
muszli jednego rodzaju, za-nim natrafi na t jedyn , lewoskr tn . Ale który rybak wy- owi w ci gu ca ego swojego ycia a tysi c takich samych muszli?
Inna legenda opowiada, e lewoskr tne muszle strze one s przez morskie smoki, ale to tylko inna we-rsja legendy o zwyczajnych muszlach,
trzymaj cych stra nad rzadkimi okazami.
- Smoki morskie? St d pewnie nazwa hotelu: Sea Dragon, prawda?
Sebastian przytakn .
- Pani ma taki uroczy u miech, madame.
- Tak, to wiemy - wtr ci Alfred, niezadowolony z prze-rwania opowie ci.
- W ka dym razie takie muszle nale
do rzadko ci. Na wiecie jest ich naprawd niewiele. Je li nawet ko-mu uda oby si znale
i wy ama tak
muszl , wszy-stkie pozosta e, te zwyczajne, zjawiaj si nagle, oblepia-j nurka i nie pozwalaj mu wydosta si na powierzch-ni . Jedynie Tamilowie
wiedz , jak uchroni si przed muszlami - stra nikami. To sekret, którego nigdy nikomu nie zdradz .
- Czy chodzi mo e o jak
magiczn formu ? Sebastian roz
bezradnie ramiona.
- Tego nikt nie wie, poza kilkoma tamilskimi rodami. Sara zwróci a uwag , e Alfred by coraz bardziej znie-cierpliwiony. Jej samej legendy bardzo si
podoba y.
Sebastian Fernando kontynuowa opowie
:
- Je li po awiacz wreszcie natrafi na lewoskr tn mu-szl , chowa j i dok adnie czy ci mlekiem pochodz cym prosto od krowy. Wiecie pewnie, e
krowy s tak e nie-tykalnymi zwierz tami dla Hindusów. Nast pnie mu-szl nale y owin
w bia e p ótno i przechowywa w bardzo kosztownym
kuferku. Dawni królowie Sri Lanki w ród innych licznych skarbów posiadali tak muszl , zwan Indian Chank. Wierzono, e przynosi ona szcz
cie i
bogactwo jej w
cicielowi. Za nic by jej nie sprzedali.
- Czy zna pan kogo , kto jest w
cicielem takiej muszli?
- Nie jestem pewien. Wprawdzie s ysza em o kim ta-kim, niech e sobie przypomn ...
Alfred zamówi dla pana Fernando kolejne piwo i przy okazji spyta cicho Sar :
- Jak twoje samopoczucie?
- Ca kiem nie le - odpowiedzia a zdziwiona, bo rzeczy-wi cie czu a si du o lepiej. - Nie wiem, czy to za spraw naparu, czy mo e raczej zastrzyku,
ale chyba zaczynam odczuwa g ód!
- wietnie, ale musisz jeszcze przez jaki czas uwa
na to, co jesz.
- Dobrze.
By a teraz w siódmym niebie: Alfred siedzia ko o niej i co chwila dopytywa si o jej zdrowie. Inaczej ni Erik, który tak szybko si zebra do powrotu.
Troch j to za-bola o.
- Niestety, nie mog sobie przypomnie - odpar ry-bak. - Tamilowie maj du o d
sze nazwiska ni nasze, cz sto cz imi i nazwisko w jedn
ca
. Nie wiem, ale zdaje mi si , e ten cz owiek mieszka gdzie w rejo-nie zwanym Jaffna, najdalej na pó noc. Nie pami tam te miejscowo ci, ale
mam znajomego Tamila, wi c mo-g zapyta . Powiem wam dzi wieczorem.
- wietnie! Jutro si tam wybierzemy, eby ostrzec w
ciciela przed cz owiekiem, który ma wielk ochot na t muszl .
Sebastian za mia si .
- Nigdy jej nie zdob dzie. aden Tamil nie sprzeda swojej Indian Chank, cho by ofiarowywano mu krocie. A je li kto zechce zdoby j w inny
sposób, b
na niego rzucone uroki. Nawiasem mówi c, s ysza em te pewne plotki...
Milcza chwil , zastanawiaj c si , czy mo e je wyjawi .
- Tak? - Alfred od razu si o ywi . W ostatnich dniach skóra bardzo pociemnia a mu od s
ca, bia e z by i ja-snoszare, b yszcz ce oczy
kontrastowa y z opalenizn . Sara ze zdumieniem przy apa a si na tym, e z przyjem-no ci przygl da si twarzy Alfreda.
Sebastian szuka czego w pami ci.
- S ysza em co o pewnym rybaku w Negombo, któ-ry tak e zajmuje si nurkowaniem, g ównie w poszuki-waniu ma y. On twierdzi, e widzia
lewoskr tn mu-szl na pobliskich mieliznach ko o miasta Chilaw. Ale on sam jest Syngalezem i do tego katolikiem, wi c mu-szla szczególnie go nie
zainteresowa a. By mo e troch si ba , wierz c w legendy Tamilów.
- Czy o tym, e widzia
wi
muszl , wiedz wszy-scy w okolicy?
- O, tak, takie wie ci roznosz si niczym ogie w lesie.
- Wi c nie zabra jej ze sob ?
- Nie, ale podobno wie, gdzie si ona znajduje.
- Co takiego, przecie móg by zosta bogaczem! Sebastian wzruszy ramionami, dopi swoje piwo i wyra nie mia ochot na jeszcze jedno. Alfred
zamówi wi c dla niego kolejny kufel.
Wieczorem wci gni to na pla owy maszt czerwon flag , informuj
o wi kszym zagro eniu. O tej porze ratownicy wracali do domu, a
powierzchni oceanu po przyp ywie burzy y wysokie fale. W
nie wtedy Sara za- yczy a sobie k pieli. Bi y na ni siódme poty, a poza tym zbyt d ugo
przebywa a w czterech cianach i mia a tego po dziurki w nosie. Teraz rozpiera a j energia. Alfred zgodzi si jej towarzyszy , cho równie dobrze móg
pu ci sam . Dziewczyna odnios a wra enie, e Alfred po prostu ma ochot sp dza z ni czas, nie tylko na pla y, ale wsz dzie. Bardzo j to
podnosi o na duchu.
Wiatr si wzmaga , fale by y coraz wy sze, ale to je-szcze bardziej Sar podnieca o.
Kiedy weszli do wody, zauwa yli, e po ród pla owi-czów znajduje si ich gro ny s siad.
- Widz , e ju ozdrowia - mrukn a Sara w chwili, gdy stara a si przeczeka fal , wbijaj c mocno stopy w dno. Nie oddala a si od Alfreda, gdy
jeszcze niezu-pe nie ufa a swoim si om.
- Tak, ale nie mam najmniejszej ochoty nawi zywa z nim rozmowy.
- Jeszcze nas nie zauwa
, wi c trzymajmy si od nie-go z dala.
Zachwycali si du ymi, silnymi falami, p ywaj c do
daleko od brzegu. Raz podskakiwali wysoko, l duj c na samym szczycie wodnego grzbietu,
innym razem prze-cinali go w poprzek. Czuli si cudownie. Mimo e Sara szybko si zm czy a, a serce wali o jej jak szalone, nie mia a jeszcze ochoty
rezygnowa z pysznej zabawy.
Mali ch opcy, br zowi niczym czekoladki, p ywali trzy-maj c przed sob niewielkie deski przypominaj ce te od surfingu. Byli nadzwyczaj sprawni.
Rozpoczynali swoj tra-s daleko od brzegu i mkn li, niesieni falami, a do samej pla y. Jeden ze skandynawskich wycieczkowiczów usi o-wa
na ladowa ich technik , ale zapada si w g bin ni-czym kamie , a jego deska nie posuwa a si ani o milimetr.
W pewnej chwili Sara zorientowa a si , e znajduj si niedaleko fa szywego Tangena. Sta zwrócony do nich plecami, czekaj c na fal , która go
poniesie. Nagle sta o si co nieoczekiwanego.
czyzna podniós wysoko ramiona i w tym momen-cie poprzez szum oceanu Sar dobieg krzyk Alfreda.
Patrzy a w tym samym co on kierunku i wprost nie wierzy a w asnym oczom.
czyzna mia na lewym ramieniu szram w kszta cie spirali, biegn
od okcia w dó , a do samego nadgarstka. lad by tak nietypowy, e chyba
tylko jeden cz owiek móg go nosi .
- To on! - krzykn zrozpaczony Alfred. - To ten sam! Dzieciobójca! Tyle czasu go szuka em!
Sara z przera eniem patrzy a, jak twarz Alfreda wy-krzywia si z nienawi ci i z
dzy zemsty, a on sam rzu-ca si gwa townie do przodu.
- Nie, nie rób tego! - zawo
a.
czyzna kierowa si ku pla y, nie zauwa
ich obecno ci w wodzie. Alfredowi niewiele by o trzeba cza-su, by go dopa
.
Zdesperowana dziewczyna rzuci a si na swego towarzy-sza, próbuj c go zatrzyma , ale to by o tak, jakby chcia a wstrzyma przyp yw. Odepchn
jak niepotrzebn rzecz.
Alfred straci nad sob panowanie, ale na szcz
cie co-raz wy sze fale nie pozwoli y mu swobodnie si porusza .
Sara po raz drugi stara a si go zatrzyma . Tym razem z apa a pod wod za nog , ale znowu si wyswobodzi .
Straci jednak troch czasu, a kiedy Sara ponownie wynurzy a si na powierzchni , zobaczy a fa szywego Tangena zmierzaj cego do hotelu,
nie wiadomego nie-bezpiecze stwa, jakie przed chwil mu zagra
o.
Teraz Sara przywar a mocniej do Alfreda, obejmuj c go ramionami i b agaj c, eby si uspokoi . Przecie
ci gnie tylko nieszcz
cie na siebie, a
musi my le o sio-strze, dla której jest jedyn blisk osob . By mo e krzykn a te co o sobie, o tym, e go potrzebuje, ale nie by a pewna, czy
wypowiedzia a to na g os.
cie nikt nie zwróci uwagi na to, co si sta o. Pozostali wczasowicze w dalszym ci gu k pali si , porywa-ni przez kolejne fale, których szum
umi wszelkie krzyki. - Alfred a poblad z w ciek
ci i usi owa pozby si Sary jak natr tnej pijawki, która uczepi a si go i unie-mo liwia a wszelki
ruch. Dziewczyna zorientowa a si ' e zbli a si do nich du a fala, ale nie ostrzeg a przyjaciela. Dobrze zrobi mu zimny prysznic, pomy la a.
Kilka sekund pó niej masa wody uderzy a w nich z ca si . Sara pu ci a Alfreda i zosta a porwana ku brzegowi.
- Och, Alfred! - krzykn a w pop ochu.
ciwie nic gro nego by si nie sta o, ale dziewczyn na by a ju kompletnie pozbawiona si i straci a grunt.
Po chwili poczu a silne d onie wyci gaj ce j na brzeg, gdzie wreszcie oszo omiona, ci
ko dysz ca, st p-n a na nogi. Z apa a Alfreda za r
tak
mocno, e tym razem nie móg ju jej uciec.
Alfred najwyra niej powoli si uspokaja . Ci gn c Sa-r za sob , podniós r czniki i ruszy w kierunku weran-dy. Gdy otworzy drzwi, Sara powlok a
si za nim do pokoju, by wreszcie opa
bez si w fotelu.
Zaraz potem zabra a mu klucze, zamkn a drzwi i wrzuci a klucze do swojej torebki.
- Teraz nie zrobisz ju nic nierozs dnego.
Woda ciek a z Alfreda ciurkiem, a jego pier unosi a i opada a podczas szybkiego oddechu. W tej chwili wyda si Sarze bardzo atrakcyjny.
Popatrzy na ni nieco d
ej, a na koniec westchn ci
ko.
- Dzi kuj ci - powiedzia tylko. - Mog em wszystko zepsu .
Mimo e Sara pada a z nóg, przynios a r cznik i otu-li a nim ramiona Alfreda, mocno je wycieraj c.
- Teraz si po
, jeste strasznie zm czony - doda- a serdecznie.
- Dobrze, dobrze - mrukn apatycznie. Zabra swo-je ubranie i znikn w azience.
Sara zdj a czepek k pielowy, szybciutko zrzuci a z siebie kostium i w
a pierwsz sukienk , jaka nawi-n a jej si pod r
. Po chwili Alfred by
ju z powro-tem w pokoju.
Nie mia si y, by zmy s on wod pod prysznicem. Po
si , dr
c z zimna i zdenerwowania. Nawet nie próbowa ukrywa , jak bardzo jest
wyczerpany.
Sara podesz a do niego i ostro nie usiad a na brzegu
ka. Alfred odsun si odrobin , by zrobi jej nieco miejsca. Nie okazywa niech ci, wi c
po
a d
na jego ramieniu i spyta a cicho:
- Czy chcesz zosta sam?
Potrz sn przecz co g ow , nie unosz c powiek.
- Nie, zosta tu.
Odebra a to jako kolejny sygna przyja ni i zaufania: ju nie obawia si okazywania swoich uczu nawet w trudnych chwilach.
Sara po
a si ko o niego, a Alfred jeszcze odro-bin si przesun .
ugo tak le eli bez s owa, Alfred z przymkni tymi powiekami, Sara wpatruj c si w sufit. Czu a nada ner-wowe dr enie jego cia a.
W ko cu Alfred odezwa si g ucho:
- Wiesz, Saro, niewiele brakowa o, a chyba bym go zabi . Tam, w wodzie, sam mog em sta si morderc . Zupe nie straci em nad sob panowanie.
- Chyba ci rozumiem - odpar a mi kko. - Ale na szcz
cie nic takiego si nie sta o.
- Dzi ki tobie. W ko cu mnie powstrzyma
.
- Raczej w tpi , by by a to moja zas uga. Ale mam nadziej , e najgorsze ju min o, prawda? Bo je li spo-tkasz go znowu...
- Nie obawiaj si . Na pewno nie rzuc si na niego. Ale teraz ju nie zrezygnuj . Przysi gam ci, e go do-padn i pokrzy uj mu plany. Wykorzystam
w tym ce-lu wszystkie dopuszczalne rodki.
- Zgadzam si z tob i w miar swoich si b
ci wspiera .
- Do ko ca ycia b dzie siedzia za kratkami! Wcze niej dyskutowali o wy szo ci zapobiegania przest pstwom kryminalnym nad zemst , ale teraz
Sara doskonale rozumia a, o czym my li Alfred, a sama odczuwa a ulg , oczyma wyobra ni widz c Tangena w areszcie.
- Mo na si by o spodziewa , e to on w
nie zni-szczy twoje rodze stwo. Niecz sto spotyka si takich cynicznych morderców.
- Niestety, bardzo cz sto. Nawet si nie spodziewasz, jak bardzo - odpar ju nieco spokojniejszy. - Ale musz przyzna , e ten to faktycznie
najci
szy kaliber. - Nie otwieraj c oczu ci gn : - Kochana, z ciebie prawie ycie usz o, tak mnie szarpa
w wodzie. Jeszcze teraz s ysz ten
nierówny, wym czony oddech. By em, zdaje si , brutalny wobec ciebie.
- Mog to zrozumie .
Sara le
a zamy lona, a nagle zacz a si cichutko mia . Alfred odwróci ku niej g ow i spojrza pytaj co.
- Teraz nie mog powstrzyma si od miechu. Mo e za-uwa
, jak spieszno mu by o, eby wydosta si z wo-dy? On wcale nie od nas ucieka ,
przecie nawet si nie obejrza . Dam sobie g ow uci
, e wci
ma k opoty z
dkiem.
Alfred u miechn si wymuszenie.
- Teraz rozumiem, dlaczego chcia nas podtru . To nie twoje nazwisko go wystraszy o, to nazwisko Elden wzbudzi o w nim podejrzenia. Pami tasz?
Wpisa
je na list . Dobrze wiedzia , e brat Torii Elden pracowa w policji. By mo e dopytywa si o nas w recepcji.
- Rzeczywi cie, ale ja jestem g upia!
- Przecie nie mog
o tym wiedzie .
W pokoju zapad a cisza. Sara zauwa
a, e Alfred po-woli si odpr
. Przesta te dr
. Ona sama by a zbyt wycie czona, by zwraca na
cokolwiek uwag , i przez d
szy czas walczy a z opadaj cymi powiekami. Wresz-cie da a za wygran i zamkn a oczy.
- Dzisiaj nie widzia am zielonej jaszczurki - wyszep-ta a w pó nie.
- Nie? By a tutaj z samego rana.
- A sk d wiesz, e to ona?
- Powiedzia a mi, e nazywa si Krystian.
- Ach, tak. To dopiero!
- Biedactwo! Wygl dasz jak cie .
Przyjazne s owa sprawi y, e Sara przysun a si odrobin do Alfreda. On uniós jej g ow i pod
pod ni swoje rami .
Dziewczyna westchn a z zadowoleniem i zapad a w sen.
Obudzi o ich mocne pukanie do drzwi. S oneczne pro-mienie przesun y si w inne miejsce, po rodku ciany sie-dzia gekon. Sara nie wierzy a
asnym oczom, e le
a a tak blisko Alfreda: jej twarz nieomal dotyka a jego szyi. Ale i on zmieni we nie pozycj , obejmuj c j ramiona-mi, tak
jakby si ba , e spadnie z
ka.
W jednej chwili poderwali si na nogi.
- Nies ychane! Ja te zasn em - wykrzykn zasko-czony Alfred. - Gdzie ty schowa a klucze?
- Jejku! - zawo
a w poczuciu winy. - Chwileczk , ju otwieram! - krzykn a do osoby stoj cej za drzwiami, jed-nocze nie wyci gaj c z torebki klucze
od pokoju.
Za drzwiami czeka cierpliwie ch opiec hotelowy.
- Telegram do pana Eldena.
- Dzi kuj - odpowiedzia i przyj list. Podszed do okna, przeczyta wiadomo
i bez s owa wr czy j Sarze.
By a to depesza z norweskiej policji kryminalnej.
Dotyczy przesianego zdj cia. Kato Helmuth 34 lata. Skazany za fa szerstwo, gwa t, import narkotyków, nie-legalne posiadanie broni itd. Podejrzany o
przynale no
do grup terrorystycznych i o morderstwo. Poszukiwany w wielu krajach. Niebezpieczny. Jak najszybciej odes
Sar Wenning do domu.
Zachowa najwy sz ostro -no
, nie aresztowa . Z apiemy go na Gardemoen.
- Gardemoen? Je li znajdzie muszl , to uda si pro-sto do Anglii!
- Nie pozwol , eby j zdoby .
- Czy s ysza
o nim ju wcze niej? - zapyta a oddaj c mu telegram.
- Naturalnie, to jeden z najgro niejszych przest p-ców. Uj cie go to niemal zaszczyt. Ale nie mog uwie-rzy , e Torii w
nie w nim si kocha a. Nic
dziwnego, e dotychczas si pilnowa , by nie wchodzi mi w drog .
- To rzeczywi cie brzmi koszmarnie - zauwa
a Sa-ra. - Kontaktów z terrorystami mog abym si po nim spodziewa . Mimo to mo e by poci gaj cy,
a na pi t-nastoletniej dziewczynie z pewno ci potrafi zrobi wra enie.
- Teraz rozumiem, dlaczego podró uje pod nazwis-kiem twojego wuja: nie mia by najmniejszych szans wy-dosta si za granic , gdyby u ywa
asnego nazwiska, stra graniczna zatrzyma aby go w okamgnieniu. Wybra lot czarterowy, gdy tu kontrola jest ograniczona. Nale y do najbardziej
poszukiwanych przest pców. Dobrze, e tym razem posun li my si na tyle, e wiemy, z kim ma-my do czynienia.
Alfred umilk . Sta d ugo w zamy leniu, obserwuj c Sar . W ko cu a musia a zapyta , czy co jest nie tak. Wzdrygn si .
- Tak? My la em o... Pisz , e mam ci odes
z po-wrotem. Teraz nie ma jednak adnego samolotu do Nor-wegii, wi c mo e by oby najlepiej,
eby przenios a si do twojego przyjaciela, do Mount Lavinii?
Sarze zrobi o si przykro, cho nie bardzo rozumia- a, dlaczego.
Zacz a mechanicznie zbiera ubrania porozrzuca-ne po pokoju. Nie wiedzia a, co ma powiedzie .
- Zrobi troch prania. Masz co brudnego, to wrzu-ci abym to razem do wody?
- Sam pior swoje rzeczy.
Nalega a jednak:
- Ale ja to zrobi z przyjemno ci . Musz troch od-reagowa .
- Dobrze, we wi c to - powiedzia , wr czaj c jej ko-szul .
Sara znalaz a niewielk torb z proszkiem, wsypa a do miski i zala a wod . Nerwowymi ruchami tar a ubrania tak energicznie, e a woda
rozpryskiwa a si na wszyst-kie strony.
Alfred sta przy drzwiach.
- Nie bardzo rozumiem, co mia
na my li, mówi c „odreagowa ”.
Z natury Sara by a opanowan , zrównowa on oso-b , ale teraz kompletnie straci a grunt pod nogami. Chwy-ci a namoczon koszulk i cisn a j w
kierunku Alfreda.
Ca kiem zaskoczony, z apa j w ostatniej chwili i spokojnie od
na miejsce.
- Czy teraz ju odreagowa
?
- Tak. Przepraszam ci , naprawd nie chcia am - wy-szepta a.
- Dlaczego jeste taka z a? Czy ja powiedzia em co niestosownego?
- Sama nie wiem. Prosz ci , nie gniewaj si .
- Dobrze. Poniewa ju pora obiadowa, mo e zejdzie-my na dó , jak ju uporasz si z praniem? Ca y czas mam wra enie, e naopowiada em ci
mnóstwo rzeczy o sobie. Chyba czas najwy szy, eby my porozmawiali o twoich sprawach.
Zabrzmia o to dosy gro nie.
- Chcia
podzieli si z kim tym, co ci trapi - powiedzia a ju
agodniej, wy ymaj c pranie.
W gruncie rzeczy Sara by a dumna z tego, e Alfred a tak jej zaufa i zwierza si ze swoich problemów.
Zdawa a sobie spraw , e jest m
czyzn skrytym, za-mkni tym w sobie.
- Owszem, odczuwa em tak potrzeb i dzi kuj ci, e mnie wys ucha
. Teraz ciekaw jestem bardzo, co masz do powiedzenia na swój temat. Nie
mia em do-tychczas mia
ci si dopytywa .
Pomóg jej powiesi koszul . Poprosi j te , eby ubra a si
adnie na wieczór.
Zabra a ze sob na wszelki wypadek d ug , bia su-kienk . Kupi a j kiedy pod wp ywem impulsu i nigdy jeszcze jej nie nosi a. Przed samym
wyjazdem zastana-wia a si d ugo, czy zabra sukni , nie mia a raczej na-dziei, e nadarzy si okazja, by j za
. Elegancka suknia, pantofelki na
wysokim obcasie, rozpuszczone w osy, pomalowane paznokcie i dyskretny makija spra-wi y, e teraz Sara nawet sama sobie si podoba a.
Odmieniona wysz a od Airrea'a.
Na jej widok wykrzykn zdumiony.
- A co si sta o z tamt bos , opalon dziewczyn ? - zapyta niepewnym g osem. - W takiej sytuacji i ja mu-sz si przebra . Poczekasz, prawda?
Sara roze mia a si rado nie.
- Prosz tylko bez naigrywania si ze mnie!
Sara cieszy a si , ledz c wzrokiem Alfreda znikaj -cego w azience z maszynk do golenia i swoim najlep-szym ubraniem. Niew tpliwie czeka a go
najtrudniej-sza cz
zadania, Sara za wywi za a si ju z powie-rzonych jej obowi zków. Bo je li chodzi o o Alfreda, za-chowywa si teraz zupe nie
jak ka dy inny m
czyzna. Cho pozostanie zamkni ty w sobie, ale ju nie w ta-kim stopniu jak na pocz tku. Sara odnosi a wra enie, e mia a na niego
dobry wp yw. Nie mog a jedynie po-j
, e od czasu, kiedy siedzia a samotna i opuszczona w Norwegii, min zaledwie tydzie . Tylko tydzie od czasu,
gdy po raz pierwszy us ysza a o turbinelli i o komisarzu Eldenie.
ROZDZIA IX
Wreszcie opu cili pokój i skierowali si do sali jadalnej. Alfred szed kilka kroków za Sar , gdy w ten sposób móg ukradkiem podziwia jej smuk
sylwetk w bieli.
- Jutro z rana wybierasz si zatem do Jaffny, czy tak? - zapyta a, kiedy wchodzili do jadalni.
- Tak, chc wyjecha jak najwcze niej, my
, e oko- o szóstej rano. Ale oznacza to, e zostaniesz tu przez kilka godzin sam na sam z Helmuthem,
a to wcale mi si nie podoba. Najlepiej by oby, gdyby dzi wieczo-rem pojecha a jednak do Mount Lavinii.
Sara odwróci a si od niego.
- Nie masz na to ochoty? - zapyta ostro nie.
- Rozumiem, e nie chcesz mie mnie d
ej na g o-wie, wi c chyba nie mam wyboru...
Alfred nie odzywa si a do momentu, kiedy dotar-li do jadalni i zaj li swoje miejsce przy stoliku.
- S dzi em, e on jest...
- Moim narzeczonym, tak? Ju ci mówi am, e nic mi dzy nami nie by o poza przyja ni i nigdy go nie na-mawia am, eby tu przyje
. Ale je li
rzeczywi cie chcesz wys
mnie na los gorszy od mierci, to poja-d . Nie yczysz mnie sobie tu d
ej.
- A wi c tak? - Alfred sprawia teraz wra enie zadowolonego z siebie niczym najedzony kot. - Wi c to musia
odreagowa ?
Sara zm czonym ruchem d oni odgarn a z czo a nie-sforne kosmyki w osów.
- Mo e i tak, sama nie wiem...
- Ale co ja mia bym z tob zrobi ? Boj si tu cie-bie zatrzymywa , a sama mówi
, e twój przyjaciel to dobry cz owiek.
- Owszem, ale nie chc ryzykowa , eby zabiera si za mnie - wypali a i umilk a przera ona.
- Nie zrobi tego. Je li ja by em w stanie si opano-wa , to i on sobie poradzi.
- To nie to samo - odpar a.
- Jak to? Machn a r
.
- To sprawa uczu .
Alfred trwa w milczeniu, wpatruj c si w obrus.
Podano obiad, a oni nadal siedzieli bez s owa. Sara zjad a tylko troch zupy, wci
ba a si o swój
dek. My la a o tym, co powiedzia Alfred, ale
nic m drego nie przychodzi o jej do g owy. Nie znajdowa a w
ci-wych s ów, by skomentowa jego wypowied .
Ma a grupka muzyków przygrywa a mi dzy sto ami. By y to rytmy latynoskie, zapewne zwi zane z wp ywa-mi z okresu, kiedy Sri Lanka nale
a do
Portugalii. Sa-ra wola aby pos ucha tutejszych, wyspiarskich melodii.
Grajkom towarzyszy a sympatyczna m oda dziew-czyna sprzedaj ca kwiaty. Z jej koszyka wystawa y ban-knoty, które przed chwil otrzyma a. Sara
zauwa
a, e dziewczyna chowa skrz tnie monety i drobne pieni dze pod kwiaty, a na wierzchu zostawia wi ksze nomina y, sugeruj c, e s przez
ni ch tnie widziane.
Muzykanci doszli teraz do ich stolika. Dziewczyna zawiesi a na szyi Sary wieniec bladoró owych kwiatów, jeden kwiatek zatkn a te Alfredowi za
ucho.
- Wielki Bo e, ile to dziwnych rzeczy cz owieka spo-tyka na tym wiecie - wyszepta .
- Ale tak s odko wygl dasz! - za mia a si Sara. Odburkn co pod nosem i wsadzi ody
w dziur-k od guzika przy koszuli.
Kiedy graj cy dostali napiwki i odeszli, Alfred poprosi :
- Saro, opowiedz mi wreszcie co nieco o sobie. Po-chodzisz ze wsi, prawda?
- Owszem, i musz przyzna , e nie nadaj si na mie-szczucha. Nie lubi miasta. Wyjecha am ze wsi, eby uciec od pewnej sm tnej historii.
- O! Jakiej to mianowicie?
- Ach, to ca kiem banalna sprawa. Wyobrazi am sobie, e pewien ch opak patrzy na mnie w szczególny spo-sób. Okaza o si jednak, e by
krótkowidzem. Kupi so-bie okulary i o eni si z zupe nie inn dziewczyn .
- Bardzo to prze
?
- Strasznie si tego wstydzi am. Chyba nawet nie by- am tak naprawd zakochana, ale czu am si idiotycznie. Odwa
am si okaza mu
zainteresowanie czy te od-powiedzia am na jego rzekome zaloty, które w ogóle nie mia y miejsca.
- A potem wyjecha
do miasta? Przyznaj si , masz pewne do wiadczenia... no, z m
czyznami?
- Czy ty aby nie przesadzasz? Ja opowiadam szczerze o sobie, a ty zaczynasz robi si ciekawski! Owszem, mam pewne do wiadczenia, ale to
stare dzieje.
- Jeste wi c spragniona przyja ni i czu
ci?
- Chyba ju o tym mówili my. Przede wszystkim mu-sz mie pewno
.
- Jak pewno
? Co do m
czyzny, czy co do uczu ?
- I jedno, i drugie, ale uczucia chyba s najwa niej-sze. Nie chcia abym prze
kolejnego zawodu.
- Potem znalaz
prac w mie cie. Gdzie pracujesz?
- W biurze in ynierskim „Elitebetong”. Alfred zmarszczy czo o.
- Niedawno s ysza em t nazw . Kiedy to by o, zaraz, zaraz... No tak, dzwoni em tam na tydzie przed wyjazdem.
- Dzwoni
do mojej pracy? Po co?
- W zupe nie szczególnej sprawie. Przyprowadzono do nas kobiet , która zemdla a na ulicy. Niestety poroni a i odwieziono j do szpitala. Dzwoni em,
eby poinformo-wa o tym jej m
a, który pracuje w „Elitebetong”. To wszystko.
- Hm - Sara by a bardzo zdziwiona. - Nic o tym nie s ysza am.
- To by , zdaje si , drugi czy trzeci miesi c, wi c na szcz
cie oby o si bez wi kszych komplikacji.
Sara usi owa a sobie przypomnie pracuj cych w jej firmie m
czyzn, kilku z nich by o onatych.
- A jak nazywa a si ta kobieta?
- My lisz, e pami tam? Chocia czekaj... Chyba Bir-gitte, Birgitte Brandt, na pewno.
Sara poczu a, e nagle robi jej si gor co. Drugi czy trzeci miesi c? A Erik zapewnia , e nie yje z on od ponad roku! Mówi te , e Birgitte nigdy
nie by aby zdolna go zdradzi ! Gdyby to zrobi a, mia by dobry po-wód do rozwodu.
- Biedna kobieta - ci gn Alfred, nie maj c poj cia, jak przykro
sprawia Sarze. - Taka mi a i uprzejma, wida by o, e jest bardzo przywi zana do
a. Tym-czasem jeden z moich kolegów twierdzi, e jej ma o-nek ugania si za m odymi, niewinnymi panienkami.
Wyra nie zapomina, e dziewcz ta po romansie z nim nie s ju tak niewinne.
Co dalej? mówi a do siebie Sara. Co ciekawego masz jeszcze w zanadrzu?!
Czy powinna siedzie spokojnie i s ucha plotek? Nie w tpi a w prawdomówno
Erika, a on przedstawia Birgitte zupe nie inaczej! Mog a mie
kochanka, nawet je li si tego wypiera a. I do tego jeszcze te aluzje do m odych panienek! W to ju zupe nie nie mog a uwierzy . Ich przy-ja
serdeczna i szczera, rozwija a si przez d
szy czas, a Erik nawet walczy ze swoim uczuciem. Tak przy-najmniej mówi .
- Czemu nagle zamilk
, Saro? A poza tym nic nie zjad-
. Chyba nie jeste znowu chora? - pyta zatroskany.
Pokr ci a przecz co g ow . Gdy si odezwa a, niemal nie pozna a w asnego g osu.
- Alfredzie, mo e b dziesz na mnie z y, ale zdecydo-wa am, e nie pojad do Mount Lavinii...
Jego twarz wyra
a nieopisane zdziwienie.
- Dlaczego?
- Dlatego, e czeka tam na mnie w
nie m
Birgitte Brandt.
- onaty m
czyzna czeka na ciebie?
- Tak. Mówi am ci, e jest nieszcz
liwy, i wierzy am w to g boko. By am lepa. Twierdzi , e jego ona jest zimn , pozbawion uczu osob , e nie
yj ze sob od dawna. Powinnam ci chyba by wdzi czna, a tymczasem czuj ogromne rozgoryczenie. Najpierw mia am ci za z e, e pozbawi
go
glorii bohatera, mimo i widzia am w nim raczej starszego brata czy ojca. Teraz jestem ca -kiem zrezygnowana. Znowu czuj si oszukana,
nie-szcz
liwa, zm czona tym wszystkim, wstydz si za sa-m siebie.
Zmieszany Alfred nie bardzo wiedzia , jaki powinien przybra wyraz twarzy. W ko cu upodobni si do ostrego, nieprzyst pnego policjanta.
- I pomy le , e ca y czas wodzi mnie za nos - do-da a gorzko Sara. - Stary cap!
- Co powiedzia
?
Muzykanci zbli ali si w
nie do s siedniego stolika. W kilka sekund po tym jak Alfred zada pytanie, muzy-ka na moment umilk a, a w du ej sali o
dobrej akusty-ce rozleg si dono ny g os Sary:
- Stary cap!!!
Wszyscy jak jeden m
zwrócili oczy w ich kierun-ku. Jeden ze skandynawskich go ci z trudem powstrzy-mywa si od miechu.
Sara przykry a d oni usta i patrzy a przera ona, cho jednocze nie rozbawiona, na Alfreda; on tak e z trudem zachowywa powag .
Gdy ju och on li, Sara rzek a:
- Wiem, e ci zawadzam, ale naprawd nie mam si gdzie podzia .
Alfred ockn si z zamy lenia.
- Naturalnie, pod adnym pozorem nie pojedziesz do Mount Lavinii. Zakazuj ci. Taki... sama zreszt
wietnie go scharakteryzowa
. Ale nie mog
równie zostawi ci tu jutro samej. Da aby rad pojecha ze mn ? Ostrzegam, e to mo e by m cz ca wyprawa.
Buzia Sary rozpromieni a si w okamgnieniu. Alfred zmuszony by odwróci twarz, gdy rado
i szcz
cie, bij ce z oczu dziewczyny, wprost go
porazi y. Zda so-bie przy tym spraw , e Sara usi owa a wyb aga u nie-go tak w
nie decyzj .
- Nie chcia abym jednak towarzyszy ci wbrew two-jej woli - doda a z min smutnego spaniela.
- Czy takie odnios
wra enie? Rzeczywi cie, s z to-b pewne k opoty, ale...
- K opoty?! Ze mn ?
- Nie czas na dyskusj - mrukn speszony. - Jutrzej-sza wyprawa mo e okaza si niebezpieczna, ale... nie chc , eby jecha a do Mount Lavinii.
- Wi c dlaczego mi to proponowa
?
- S dzi em, e powinienem.
Spu ci a g ow , a w jej oczach pojawi y si b yskawice.
- Chcia
mnie wypróbowa ?
- A czy ty nie zachowywa
si podobnie?
- Nie powiniene zmusza mnie do zwierze , nie czy-ni c tego samemu.
- Moja droga, ciebie to tak e dotyczy.
Wreszcie mi dzy obojgiem zajarzy a iskierka. W tym momencie podszed do nich Victor, podaj c kartk od swojego wuja Sebastiana.
Alfred podzi kowa i zacz czyta list: Cz owiek, którego poszukujecie, nazywa si Paramanathan i mieszka w Balikulan w rejonie Jahny. Nale y do
niewielu powszechnie znanych w
cicieli lewoskr tnej muszli.
- Bogu dzi ki! Teraz mamy wreszcie co konkretne-go. Musz natychmiast porozmawia z naszym kierow-c , z którym byli my w Negombo.
- Pójd z tob .
Na znak zawieszenia broni Alfred wzi Sar za r
. Dotyk jego ciep ej d oni sprawi , e poczu a si jak w siód-mym niebie.
Umówili si z taksówkarzem, e wyjad nazajutrz punk-tualnie o szóstej rano. Dos ownie w tym samym momen-cie dobieg Alfreda g os z recepcji:
- Panie Elden!
Kiedy podeszli do recepcjonisty, m
czyzna dyskret-nie zni
g os:
- Policja kryminalna z Oslo prosi o natychmiastowy telefon.
- Dzi kuj . Czy mog skorzysta z tego aparatu?
- Ma si rozumie .
Po chwili zjawi si dyrektor hotelu.
- Panie komisarzu, czy dzieje si co niepokoj cego? Weszli obaj do biura.
- Nic, co bezpo rednio dotyczy hotelu. Chcia bym zachowa najwy sz dyskrecj . Mog tylko powiedzie , e maj pa stwo poszukiwanego przez
policj go cia.
- Kto to taki?
Alfred waha si z udzieleniem odpowiedzi.
- Wola bym, eby jak najmniej osób by o w to wmie-szanych. Podejrzany nie mo e si niczego domy la .
- Oczywi cie rozumiem. B dzie pan potrzebowa wsparcia tutejszej policji?
- Niewykluczone. W razie konieczno ci dam zna . Dyrektor wci
nie odchodzi .
- Panie Elden, chodzi o pokój numer siedem, prawda?
- Owszem.
Twarz dyrektora rozja ni a si w u miechu.
- Znam si jednak troch na ludziach. Na t osob na-rzeka ca y personel. Oczywi cie b
trzyma j zyk za z bami. Mam nadziej , e adnemu z
go ci nie zagra- a niebezpiecze stwo?
- Nikomu poza moj ... poza pann Sar . Ale jej nie spuszczam z oczu.
- wietnie.
Policja kryminalna z Oslo donosi a, e nawi zali ju kontakt z sir Constablem w Anglii. Constable by bliski szoku. Poinformowa policj , e od lat
konkuruje ze znajomym w kolekcjonowaniu rzadkich muszli. Jego przyja-ciel dowiedzia si o jednym z najrzadszych rodzajów porcelanki, których jest
na wiecie zaledwie kilkadziesi t egzemplarzy, i taki okaz niedawno zdoby . W swoich zbiorach mia ju tak e „Królow mórz”, czyli Conus gloriamaris,
tak e ogromnie cenny nabytek. Obaj panowie posiadaj po dwadzie cia kilka najcenniejszych muszli. Sir Constable odda by wszystko, by przebi
przyjaciela. W tym celu musia by wej
w posiadanie jednego jedyne-go okazu o jeszcze wi kszej warto ci: jest nim lewoskr tna Turbinella pyrum,
zwana inaczej Xancus pyrum.
Anglik pozostawi Tangenowi woln r
w poszuki-waniach w
ciciela tego drogocennego egzemplarza, sam nie wiedzia , kto nim jest, s ysza
tylko, e nazwi-sko osoby zaczyna si na „Para...”
- To znaczy, e znale li my w
ciwego cz owieka - ucieszy si Alfred.
Kwota, jak zaoferowa Anglik, przyprawi a oboje o za-wrót g owy: sir Constable przeznaczy na ca e przedsi -wzi cie milion funtów. Ta suma mia a
zarówno pokry zap at za muszl , jak i honorarium dla wuja Sary, o ile sprawa za atwiona zostanie pomy lnie i naturalnie w gra-nicach prawa. Je li
natomiast zadanie przej przest pca, sir Constable prosi o uniemo liwienie mu dokonania tran-sakcji z tamilskim zbieraczem.
- Wielkie nieba! Przecie to niewyobra alny maj tek! - zawo
a Sara.
- To prawda - rzek Alfred wychodz c z biura. - Pa-mi taj poza tym, e wuj mia zap aci za muszl , a resz-t pieni dzy zatrzyma dla siebie. Teraz
Helmuth b dzie si stara przechwyci jak najwi cej z tej kwoty.
- Czekaj no, musz jeszcze poinformowa ... no wiesz, kogo, e nie przyjad .
- Jasne, koniecznie.
Recepcjonista obieca zatelefonowa do pana Brandta i powiadomi , e Sara Wenning nie przeprowadzi si do niego. Niech lepiej wraca do domu i
zajmie si swoj
o-n , doda a Sara, cho nie by a przekonana, czy ta infor-macja dotrze do Erika.
Odetchn a z ulg . Naprawd nie mia a ochoty roz-mawia z niedawnym przyjacielem.
Zamówili budzenie i niadanie na wpó do szóstej. Obs uga bardzo im teraz nadskakiwa a. Czy by na po-lecenie dyrekcji?
- Helmutha nie by o w sali jadalnej - rzek a Sara, kie-dy oboje znale li si ju w pokoju i, odpoczywaj c, przys uchiwali si d wi kom dochodz cym z
zewn trz: s yszeli szum fal, cykady, mewy, a tak e fragmenty pie -ni nuconych przez miejscowych.
- Miejmy nadziej , e jeszcze nie wykurowa
d-ka, zyskaliby my wówczas przynajmniej jeden dzie . A jak z tob ?
- W porz dku. Jestem ju zupe nie zdrowa.
Nie mog a przecie powiedzie nic innego, tak bardzo pragn a towarzyszy Alfredowi nast pnego dnia. Zresz-t rzeczywi cie odzyskiwa a form .
- Niech to diabli! - zawo
a w pewnej chwili.
- Co si sta o?
- Musz si wydosta spod tej moskitiery albo padn pastw komara, który tu w
nie wlecia .
- Och, z t twoj moskitier ! Poka , pomog . Komar znikn , a Alfred sta chwil przy
ku Sary.
Wyci gn nie mia o r
, jakby chcia j pog aska po g owie, ale w ostatniej chwili rozmy li si i wróci na swoje pos anie. A tymczasem Sarze
przyda aby si odro-bina serdeczno ci po nieszcz snej historii z Erikiem...
- Wiesz, Saro - zacz Alfred po chwili namys u - jed-nej rzeczy naprawd
uj .
Przerazi a si nie na arty. Czy by nie mia ch ci jej zabra ?
- Czego?
-
uj s ów, które wypowiedzia em pierwszego dnia na werandzie: imputowa em ci, e celowo za
t zwiewn , przezroczyst koszulk . Teraz
wiem, e to nie w twoim stylu. Przepraszam ci za to.
- Nie przejmuj si . Ju dawno o tym zapomnia am.
- Kochana z ciebie dziewczyna - doda ju ciszej, ale niezwykle ciep o. - Nigdy nie mia em takiego dobrego przyjaciela.
Na twarzy Sary odmalowa o si tyle szcz
cia, e Al-fred odczu wzruszenie. Zda sobie nagle spraw , jak nie-trudno i zarazem przyjemnie jest
sprawia bli niemu ra-do
, cho by kilkoma ciep ymi s owami. W ostatnich la-tach by o mu naprawd ci
ko i pewnie dlatego odnosi si z tak rezerw
do innych ludzi.
Odezwa si ostro nie:
- Powiedzia
niedawno, e nie mia aby odwagi za-kocha si znowu po dwóch nieudanych historiach mi- osnych, czy tak?
- Tak, to oczywiste. Jak mog abym po tym wszystkim zaufa swojemu sercu? I jak mia abym kogo przekona o mojej mi
ci?
- Nie bardzo ci rozumiem.
- Pomy l tylko: przez wiele lat by am sama, spragnio-na mi
ci, jak to okre li
. Nagle spotykam ch opaka, który spogl da na mnie z sympati , i
natychmiast sobie wmawiam, e jestem w nim zakochana.
- Uhm. To znaczy, e okazujesz zainteresowanie, s -dz c, e on ci je wcze niej okaza ?
- By mo e. Ch opak znajduje sobie inn dziewczyn , a zaraz potem zaczyna mi si podoba starszy ode mnie m
czyzna. I znowu tylko dlatego, e
jest dla mnie mi y.
- Ale nie poci ga ci seksualnie?
Czy Alfred nigdy nie odzwyczai si od takich jedno-znacznych sformu owa ? Nie nawyk a do tego i zaraz si czerwieni a.
Odpowiedzia a zniecierpliwiona:
- To nie ma nic do rzeczy. Czy ty nic nie rozumiesz? Je libym zakocha a si po raz kolejny w kilka chwil po tamtych historiach, to nikt nie uwierzy w
szczero
mo-ich uczu , a ju najmniej ja sama! Wysz abym na ko-biet , która nie mo e oby si bez m
czyzny.
- Rozumiem, co chcesz powiedzie - przerwa jej Al-fred. - Mimo to twierdzisz, e trzeba s ucha g osu serca.
- Racja. Je li przydarzy mi si jaki nast pny raz, to z pewno ci nie b
kierowa si wspó czuciem, nawet gdyby mi taki uk ad pochlebia . Nie
uznaj te dzikie-go, zwierz cego seksu. Zale y mi na g bokiej, prawdzi-wej mi
ci.
- My
, e post puj c w taki sposób nigdy nie zra-nisz swojego partnera.
- No, dobrze. A teraz chyba ju najwy sza pora na sen. Dobranoc i pami taj, e bardzo ci lubi .
Nies ychane, e Sara zdoby a si na odwag , by po-czyni takie zwierzenia srogiemu policjantowi. Nie po-znawa a samej siebie.
Alfred wyci gn r
i lekko dotkn d oni dziew-czyny.
- Dobranoc, malutka. Jeste niezwyk , kochan isto-t . Uwa aj tylko, eby nie przeholowa a z t analiz w asnych uczu .
Sara za mia a si cichutko.
- Dzi kuj za mi e s owa. Kwadrans pó niej odezwa a si znowu:
- Nie mo esz zasn
?
Alfred bez przerwy przewraca si z boku na bok.
- Nie, ale nie zawracaj sobie mn g owy. Unios a si na okciu.
- Kiedy mnie zale y na tym, eby dobrze si czu .
- Nie mo esz mnie wreszcie zostawi w spokoju? - sykn poirytowany. - Ca y czas próbuj zasn
.
- Przepraszam - wyszepta a speszona i opad a na
ko.
Z kolei on uniós g ow .
- To ja powinienem ci przeprosi - powiedzia po-kornie. - W
nie postanowi em zacz
nowe, lepsze y-cie, chc sta si
agodniejszy i bardziej
przyjazny. I za-raz odzywam si tak niegrzecznie. Wybacz. Potwornie tu gor co. Wyjd na werand .
- Pójd z tob .
- Nie, zosta - rzek udr czony. - Na mi
bosk , zosta
e tu, gdzie jeste !
Zraniona i smutna, wsun a si znowu pod koc. Wyda-wa o si jej, e Alfred co mrucza pod nosem, co jakby „cholerny szef, w ko cu ca kiem
zamkn za sob drzwi.
Wci
nie mog a zasn
. Kiedy po d ugiej nieobecno -ci Alfred pojawi si z powrotem w pokoju, uda a, e pi. Bardziej go wyczuwa a, ni widzia a,
gdy stan przy jej
ku i przygl da si jej d ugo, bardzo d ugo.
Tak j to zm czy o, e nie mog a normalnie oddy-cha . „Obudzi si ” czy nie?
Wreszcie rozleg o si westchnienie Alfreda i jego le-dwie s yszalny szept:
- Bo e, Bo e, co ja mam zrobi ?
Po czym odszed powoli i po
si spa .
ROZDZIA X
Sara i Alfred jechali trz
si taksówk . Przed ni-mi wyrasta a pot
na ciana d ungli. Korony drzew rzu-ca y na drog cudowny cie , a wilgo
przyjemnie ch o-dzi a powietrze. Wozy zaprz
one w powolne bawo y przeciera y mozolnie szlak, samotni w drowcy machali z nadziej na taksówki.
Tego ranka oboje wstali bardzo wcze nie, jeszcze za-nim zacz o si rozwidnia . Z pla y dociera y do nich g osy nawo uj cych si rybaków. Teraz
ce sta o ju ca kiem wysoko nad horyzontem.
Elden, napi ty i czujny, rozgl da si wokó badawczo. Wreszcie dobieg y ko ca d ugie jak wieczno
sp dzone w hotelu dni, kiedy nic szczególnego
si nie dzia o. Wokó nie widzieli ju turystów, a Alfred by nareszcie w swo-im ywiole, na tropie tajemniczej muszli.
Sara nie przypuszcza a, e podró zajmie im tyle cza-su. Najpierw jechali wzd
wybrze a, mijaj c g sto za-budowane miasto Chilaw.
- T nazw s yszeli my niedawno - zauwa
a Sara.
- Zgadza si . Podobno jeden z rybaków - poszukiwaczy widzia w tej okolicy turbinell .
- Rzeczywi cie!
Nast pnie dotarli do kolejnego, znacznie ju wi ksze-go miasta Puttalam, ze sporym rondem i ulicami odcho-dz cymi od niego w uk adzie
gwia dzistym. Dalej, mijaj c park narodowy Wilpattu, kierowali si w g b kra-ju, a do prastarego królewskiego miasta o nazwie Anuradhapura.
Sara zg odnia a.
Alfred siedzia obok kierowcy, dziewczyna mia a do dyspozycji ca e tylne siedzenie. Silnik ha asowa , tak e Sa-ra nie by a w stanie prowadzi
rozmowy z siedz cymi z przodu panami. Musia a si ogranicza do roli s uchacza.
- Czy wie pan, gdzie le y Balikulam? - pyta Alfred.
- Tak, chyba tak... W razie czego zawsze mog zapy-ta - odrzek niepewnie taksówkarz.
Sara mia a nadziej , e trafi na miejsce bez k opo-tów i nie b
musieli niepotrzebnie je dzi w t i z po-wrotem. Wiedzia a, e powinni znowu
skierowa si w stron wybrze a, jednak osady rybackie mog y by podobne do siebie tak jak na po udniu i wówczas trud-no b dzie odnale
t
„w
ciw . Swoimi w tpliwo ciami podzieli a si zaraz z kierowc , na co ten odpar jak zwy-kle w takich przypadkach:
- aden problem, madame.
Wcale jej to nie uspokoi o. Jak dot d nie dostrzeg- a ani jednego drogowskazu. Nagle zawo
a:
- Patrzcie, patrzcie! S onie!
- To pracuj ce s onie prowadzone do k pieli - wyja -ni taksówkarz i ostro zahamowa , eby nie wpa
na ogromne zwierz ta, które sun y przed
siebie, zupe nie nie zwracaj c uwagi na ruch uliczny. Szare olbrzymy zajmowa y niemal ca szeroko
drogi.
Alfred odwróci si i zacz wygl da przez tyln szyb . Ka dy nieprzewidziany postój sprawia , e denerwowa si coraz bardziej. Przypuszcza , e
Helmuth wybierze si w swoj podró t sam drog i tego samego dnia.
Sara usi owa a uchwyci spojrzenie Alfreda, gdy czu a si bardzo osamotniona. Odczyta l k w jej oczach i u miechn si przelotnie. U miech ten
mia j uspo-koi , nie pomóg jednak za wiele.
Kiedy dotarli ju do Anuradhapury, kierowca wcieli si w rol przewodnika.
Sara by a zachwycona jego opowie ciami.
- To rzeczywi cie warto by zobaczy ! - zawo
a spo-ntanicznie. - I wszystkie zwierz ta w rezerwacie Wilpattu. Alfred, musimy tu kiedy zabra Torii!
Nie odpowiedzia i dopiero wtedy dziewczyna zo-rientowa a si , e paln a g upstwo. Opad a przygaszo-na na siedzenie.
Sarze wszystko wokó wydawa o si pi kne i ekscy-tuj ce, ale Alfred rzek tylko krótko:
- Przyda aby si jaka niez a restauracja europejsk kuchni .
Kiedy zatrzymali si przed jednym z hoteli, odwróci si do Sary i rzuci :
- Mamy bardzo ma o czasu, musimy si szybko uwin
.
Sara nie jad a porz dnego posi ku od kilku dni, wes-tchn a wi c, niezadowolona.
Elden przez ca drog pozostawa zamkni ty i mil-cz cy, zachowywa si zupe nie tak samo, jak w pierw-szych dniach sp dzonych na wyspie. Ta
odrobina zain-teresowania z jego strony i serdeczno
, które odczu a poprzedniego wieczoru, musia y by chyba z udzeniem. Wszelkie próby
poprawienia mu nastroju na nic si , jak wida , nie zda y. Alfred by taki jak przedtem.
Ostro nie zapyta a go, co mia na my li, mówi c „przekl ty szef, na co Alfred szeroko otworzy oczy ze zdumienia. Zaraz jednak przypomnia sobie
sytuacj , w której wypowiedzia te s owa. Twierdzi , e chodzi o mu o kierownika drugiego oddzia u kryminalnego. Ów kierownik przekonywa go, e
osoba prywatna b -dzie bardziej pomocna w poszukiwaniu mordercy Hakona Tangena ni kobieta - policjant. Nie raz zdarza o si , e dwoje policjantów
podczas wykonywania zada-nia musia o udawa par ma
sk , mówi dalej Alfred. Ale zmuszanie zwyczajnej dziewczyny do czego po-dobnego to
szale stwo! Przecie Sara kompletnie nie ma do wiadczenia w tych sprawach. Kiedy z kolei Sara za-pyta a pokornie, czy zrobi a co z ego, nie umia
odpo-wiedzie , mrukn tylko co na temat spontaniczno ci i niewielkiej efektywno ci.
Ca a trójka wesz a do hotelu i zafundowa a sobie smakowity lunch. Tak jak wszyscy mieszka cy wyspy, uprzejmy kierowca bardzo szybko si z nimi
zaprzyja -ni . I Sara, i Alfred byli z tego niezwykle zadowoleni. Rozmowa toczy a si
ywo, teraz taksówkarz opowia-da im o yciu na Cejlonie.
Interesowa si te ich wy-praw do Balikulam. Alfred nie by pewien, na ile mo e wprowadza go w spraw , wi c przedstawi j tylko w ogólnych
zarysach.
Ruszyli w drog , a krajobraz znowu si zmieni . Do-tarli do pustynnych terenów Sri Lanki. Ro linno
znik-n a. Tu nie ros y ju palmy, a ziemia
zosta a wypalona przez s
ce. Panowa upa , ale powietrze nie by o tak wilgotne jak na po udniu.
Kierowali si w dalszym ci gu na pó noc, zostawiaj c za sob ogromny rezerwat Wilpattu. Sara pami ta a, e odleg
dziel ca Negombo od rejonu
Jaffny nie prze-kracza dwustu pi
dziesi ciu kilometrów, wydawa a si jednak du o wi ksza ni ten sam odcinek w Norwegii. Tu nie da o si jecha z
pr dko ci osiemdziesi ciu kilo-metrów na godzin , gdy drogi by y w skie, pe ne zakr tów i wiecznie w drowali nimi ludzie, zwierz ta, e porusza y
si najdziwaczniejsze rodki transportu.
W pewnym momencie Sara usi owa a porozumie si z taksówkarzem - Syngalezem i pope ni a wielk gaf . Jak zwykle w czasie d ugich wypraw od
czasu do czasu robili ma e przerwy. Panie kierowa y si na prawo, pa-nowie na lewo. Sara podrepta a kilka kroków za drog i odwróci a si , by
sprawdzi , czy nikt jej nie widzi. Kie-rowca przygl da si jej z daleka, wi c pomacha a mu r -k . Taksówkarz najpierw si zdziwi , potem u miechn
pod nosem i podszed bli ej. Sara machn a ponownie, eby si oddali , ale kierowca coraz bardziej rozpromie-niony wci
pod
w jej kierunku.
Teraz Sara zdenerwowa a si nie na arty, gdy jej sy-gna y, zmierzaj ce do pozbycia si nieoczekiwanego ob-serwatora, nie odnosi y skutku. W
ko cu z samochodu da si s ysze rozbawiony g os Alfreda:
- Saro, przecie to w ich j zyku znaczy: „chod tutaj”!
Co sobie teraz pomy li o niej kierowca? Alfred wy-ja ni mu jednak ca e nieporozumienie i sko czy o si na serdecznym miechu.
Sara by a na siebie w ciek a jeszcze d ugo po owym fatalnym zdarzeniu. Przejechali wiele kilometrów, nim wreszcie mog a si u miechn
na my l o
niefortunnej przygodzie.
ce sta o ju wysoko na niebie, kiedy wreszcie uda o im si dotrze do miejscowo ci Balikulam. Tutaj, w pó nocnej cz
ci Cejlonu, wyra nie
zaznacza si wp yw kultury hinduskiej. Tak e mieszka cy tego regio-nu, Tamilowie, ró nili si od Syngalezów. Byli od nich ciemniejsi i mocniej
zbudowani.
Sara znowu poczu a g ód, ale Alfred uzna , e nie ma-j teraz czasu na posi ek.
- Najpierw jedziemy do komisariatu policji - zdecy-dowa .
Tak jak wcze niej musieli dopytywa si o drog . Okaza o si , e komisariat po
ony jest z dala od mia-sta. Alfredowi coraz bardziej pogarsza si
humor. Kie-dy dotarli na miejsce, kaza Sarze i kierowcy poczeka w samochodzie.
Zrobi o si gor co nie do zniesienia. Dopóki jechali, upa u nie odczuwali tak dotkliwie, gdy okna by y uchy-lone. Teraz jednak zatrzymali si i
wysiedli. Sara wcze -niej zdj a sanda ki, wi c kiedy postawi a stop na pia-sku, krzykn a z bólu, bo piasek parzy . Szybko w
y- a buty, po czym
razem z kierowc poszukali zacienio-nego miejsca pod cian jednego z budynków. Kierow-ca zamieni kilka s ów z mieszka cami Balikulam, któ-rzy
zaraz obdarowali go mnóstwem egzotycznych owo-ców: mango, papaj , ananasami i ma ymi, czerwonawy-mi bananami. Podczas gdy Alfred rozmawia
z miejsco-wymi policjantami, Sara i jej towarzysz, obserwowani przez go cinnych Tamilów, zjedli wspania y, z
ony z owoców posi ek.
Alfred wyszed wreszcie z budynku w towarzystwie trzech umundurowanych m
czyzn z pistoletami w kabu-rach i pa kami zatkni tymi za paskiem.
Sarze nie przypad do gustu taki widok. Policjanci robili wra enie wynios ych i ogromnie dumnych z tego, e wezm udzia w powa nej akcji. Wskoczyli
szybko do s
bowego wozu, a taksówka pojecha a za nimi.
W czasie drogi Sara poda a Alfredowi kilka owoców. Al-fred przyj je i podzi kowa , ale by tak spi ty, e nie mia ochoty na jedzenie. Kierowca tak e
zdawa sobie spraw z powagi sytuacji i jecha bez s owa za policyjnym wozem.
Znowu znale li si w Balikulam. Policjanci nie mieli adnych w tpliwo ci: od razu skierowali si do najbardziej okaza ego domu, otoczonego
imponuj cym ogrodem.
Drzwi otworzy im s
cy. Jeden z funkcjonariuszy krótko wyja ni , w czym rzecz, po czym wszyscy zostali wpuszczeni do rodka, by spotka si z
panem Paramanathanem. Gospodarz przyj ich z w
ciw dla kultury mieszka ców tego kraju uprzejmo ci i yczliwo ci .
By to m
czyzna do
kr py, niskiego wzrostu, o bli- ej nieokre lonym wieku; móg mie pi
dziesi t albo nawet siedemdziesi t lat. Ubrany by w
bia y sarong i sanda y. Na szyi mia zawieszony pot
ny z oty
-cuch, który wiadczy o jego zamo no ci.
Podczas gdy do pi knego salonu wnoszono herbat i napoje orze wiaj ce, Alfred opowiedzia raz jeszcze ca- histori . Przys uchiwali si temu
funkcjonariusze po-licji i kierowca.
- Och, ci zbieracze - mia si pan Paramanathan. - Ju nie po raz pierwszy zwracaj si do mnie. Ale naturalnie nie mam najmniejszego zamiaru
sprzedawa mojej Valampuri Changu.
Sara usi owa a wy owi w tamilskiej mowie gospoda-rza znajomo brzmi ce s owo „Chank”. Tak w
nie tutaj zwano legendarn muszl . Wyja niono
jej, e „valampuri” oznacza prawoskr tny. Pami ta a, e w rozumieniu euro-pejskim znaczy to, i muszla jest lewoskr tna.
- Nie przybyli my tu z zamiarem zakupu, naszym za-daniem jest zapobiec przest pstwu - wyja ni Alfred.
Pan Paramanathan u miechn si znowu, nieco za-skoczony.
- Moja muszla jest bezpieczna, ja tak e. Nikt nie mo- e nam zaszkodzi .
- Ten cz owiek jest bardzo gro nym morderc pozba-wionym wszelkich skrupu ów - ci gn Alfred. - Prawdopodobnie ma bro . Nie wiem, czy -
zamierza si z panem targowa , ale je li nie uda mu si kupi muszli, u yje bez w tpienia si y.
- Wy, Europejczycy, nie jeste cie w stanie tego po-j
- odpar Tamil. - Valampuri Changu to jakby yj ca istota. Je li z samego rana zobacz t
muszl , dzie b -dzie szcz
liwy. Dlatego cz sto z ni rozmawiam, pytam o rad w trudnych sytuacjach yciowych. Dzi ki niej je-stem bogaty i dobrze
mi si powodzi. Popatrzcie cho-cia by na mój dom. Kiedy j ' znalaz em, by em tylko biednym rybakiem. Ona mnie chroni i nie mo na jej skra
. W
ka dym razie nie bezkarnie.
Alfred przytakn . Gospodarz wierzy g boko w to, co mówi , za Alfred by zbyt rozs dny i taktowny, by poda w w tpliwo
jego s owa.
W pewnej chwili do rozmowy wtr ci si kierowca:
- Znam pewnego rybaka, Syngaleza z Negombo. Przed wielu laty wy owi jeden z tych rzadkich okazów. Nie jest wyznawc hinduizmu, jak wy, panie,
wi c wrzuci muszl z powrotem do morza. Potem znajdowa j jeszcze dwu-krotnie i za ka dym razem znowu wyrzuca . Wkrótce po-tem straci
maj tek, a na dodatek nieustannie choruje.
Tamilowie kiwali g owami. Dla nich nie by o to za-skoczeniem.
Tymczasem Alfred uzna , e najwy szy czas wróci do rzeczywisto ci.
- Gdzie przechowuje pan okaz? Czy tu w domu?
- Oczywi cie. Macie ochot j zobaczy ?
- Bardzo ch tnie! - wykrzykn a Sara, a wszyscy po-zostali, w cznie z Alfredem, przytakn li dziewczynie.
- Wi c chod cie ze mn .
Przeszli przez kilka przestronnych, ale skromnie wy-posa onych pokoi, a w ko cu znale li si w niewielkim pomieszczeniu, w którym sta ma y
tarzyk. Pokoik to-n w kwiatach, a wokó roznosi si intensywny zapach palonych kadzide .
- To bóg Kriszna - wyja ni gospodarz. - Jedno z wcie-le boga Wisznu. W
ciwie Valampuri Chartgu nale y do Wisznu.
Na o tarzu wieci o si jaskrawe wiate ko. Pan Paramanathan pochyli si , si gaj c po pi kny, bogato inkrustowany kuferek, który sta pod o tarzem.
- Jak widzicie, w
nie Wisznu jest wyryty na kufrze, w d oni trzyma muszl .
Sara spostrzeg a tak e co innego: sam kuferek musia mie ogromn warto
, zw aszcza dla zbieraczy z Europy.
Gospodarz uniós wieko skrzyneczki. Jej wn trze wy-bite by o jedwabiem. Na dnie, owini ta bia materi , spoczywa a niezwyk a muszla.
Robi a wra enie du ej i ci
kiej. Ca a by a bia a. Tylko, jej otwór mia z otaworo ow barw . Nie wydawa a si mo e ol niewaj co pi kna, mia a do
pospolity kszta t, ale wraz z woni kadzide i mocnym zapachem kwiatów stwarza a w pomieszczeniu niecodzienny nastrój. Sara, przygl daj c si
rzadko spotykanemu okazowi, odczu a podniecenie.
Mimowolnie schwyci a d
Alfreda.
- Ona jest lewoskr tna, nigdy jeszcze takiej nie wi-dzia am!
- I nie przypuszczam, eby mia a okazj zobaczy po raz drugi - powiedzia , staraj c si zachowa oboj t-no
, ale niezupe nie mu si to uda o. Dla
wszystkich by a to bardzo szczególna chwila.
Sara szybko i bezg
nie porusza a ustami. Gospo-darz obserwowa j z yczliwym zainteresowaniem.
- Czy pani si modli, madame?
- Niezupe nie - odpar a zaskoczona. - Ja... ja w
ci-wie z ni rozmawiam... Mam nadziej , e Alfred, mój m
, zdo a zapobiec niebezpiecze stwu,
jakie zagra a panu i muszli ze strony naszego rodaka. Modl si , eby ten niedobry cz owiek zosta ca kowicie unieszkodliwio-ny, gdy pozbawi
ycia
naszych najbli szych. Prosz tak e o swoje w asne szcz
cie w przysz
ci.
Pan Paramanathan pokiwa g ow ze zrozumieniem.
- Ja rozmawiam z ni ka dego poranka. Odczuwam wówczas niezwyk y spokój.
- Ona jest cudowna - powiedzia a Sara wzruszona niemal do ez. - Jest pi kna i pe na blasku.
Przypuszcza a, e Alfred uzna j za osob egzaltowa-n , ale i Tamilowie, i kierowca zdawali si podziela jej odczucia. Byli poruszeni i przej ci
ci chwili i atmosfer panuj
w pomieszczeniu.
- Martwi mnie jednak, e muszla jest tu zupe nie nie strze ona - rzek Alfred z trosk w g osie.
Gospodarz tymczasem delikatnie zawin bezcenny okaz i na powrót schowa w kuferku.
- Nie ma potrzeby lepszego zabezpieczenia ponad to, co jest. aden Tamil nie odwa y si jej skra
.
- Tamil z pewno ci nie, ale Europejczyk nie b dzie mia skrupu ów. Nie mog , niestety, pozwoli , eby pozosta pan tu dzisiaj bez ochrony. Czy nie
by by pan askaw umie ci muszli na kilka dni w bankowym sejfie i wyjecha , nam za powierzy pilnowanie pa skiego domu?
- Nie mog tego uczyni . Je li ów cz owiek pojawi si tutaj i zechce naby muszl , musz go przyj
, pocz s-towa herbat i dopiero pó niej
odrzuci jego propo-zycj . To mój obowi zek.
- Czy w takim razie pozwoli pan, e na wszelki wy-padek b dziemy czuwali w pobli u?
- Owszem, na to mog si zgodzi , je li to panów uspokoi.
- Ale nie powinien wej
do tego pokoju.
- Nie, nie zamierzam pokazywa mu mojej Valampuri Changu.
- Czy móg by pan powiedzie , e muszla znajduje si w sejfie?
- Przykro mi, ale k amstwo nie przejdzie przez moje usta.
Có , pomy la Alfred, tak to ju jest, e ludzie uczci-wi nie maj szans w konfrontacji z osobnikami tak bez-wzgl dnymi jak Helmuth.
- W takim razie spróbujemy zapewni panu ochron . Nas dwojga ów m
czyzna nie powinien zobaczy , mie-szkamy bowiem w tym samym co on
hotelu Sea Dra-gon. By oby dobrze, gdyby w trakcie jego wizyty czu-wali w pobli u tutejsi policjanci.
- Niech wi c schowaj si za zas onami. St d mog obserwowa wszystko, sami nie b
c widziani.
- wietnie. W takim razie ja te si tam ukryj . Je li pana ycie b dzie w niebezpiecze stwie, policjanci u y-j broni.
- Rozumiem.
- Teraz musimy zabra st d taksówk . Sara wraz z kie-rowc pojad do najbli szego hotelu i zamówi dla nas pokoje.
- W adnym razie! B dziecie nocowa u mnie - zapro-testowa gospodarz i zawo
s
cego, który poprowa-dzi go ci do pokojów w drugiej cz
ci
domu. Rozci ga si st d widok na niewielkie jeziorko, „kulam”, od które-go wzi a si nazwa miasta. Go ciom wyja niono rów-nie , e „bali” znaczy
„ofiara”. „Jezioro ofiar” dla Sary brzmia o nieco pompatycznie. Kierowca i dwaj funkcjonariusze policji otrzymali pokoje tu obok. Wszystkich natomiast
zaproszono na obiad, który mia by podany krótko po tym, jak si rozgoszcz w pokojach i nieco od-poczn po m cz cej podró y.
- Ale gdzie tu s
ka? - spyta a zdumiona Sara, kie-dy ju zostali sami. Rozgl da a si po sk po, jej zdaniem, wyposa onym pokoju.
- To pewnie s pos ania. - Alfred wskaza dwie zwini te maty, le
ce pod cian . - Tradycyjne
ka znajduj si wy cznie w hotelach i
przeznaczone s dla turystów. Mie-szka cy Sri Lanki sypiaj , jak wida , w
nie na matach.
- Bez poduszek?
- Nie wiem, nie znam ich zwyczajów. Przyznam, e panuj tu sparta skie warunki.
- O, dla ciebie to z pewno ci nic nowego - rzuci a Sara przywo uj c w pami ci jego w asny pokój.
Sta teraz zwrócony twarz do okna i przygl da si swoim d oniom, opartym o parapet.
- Saro, co ty w
ciwie o mnie my lisz? Jakim wed ug ciebie jestem cz owiekiem? - zapyta niespodziewanie.
Przypatrywa a mu si z rosn cym zdziwieniem.
- Opisz mnie tak, jak mnie widzisz - poprosi .
- Hm, to nie takie proste - odpar a nieco zbita z tro-pu. Wiedzia a, e i on nie czuje si zbyt pewnie. - Nie jest to proste, gdy mój stosunek do ciebie
zmienia si ka dego dnia. Nie zawsze umiem uzasadni swoje w asne reakcje. Jeste z zawodu policjantem i ju cho -by dlatego budzisz we mnie
respekt. Ale chwilami nachodzi mnie nieodparta ochota, by zrobi ci przykro
, wi c mówi takie rzeczy, których zaraz potem ogromnie
uj . Czasami
jeste taki przyjacielski i serdeczny, e mog rozmawia z tob o wszystkim, a za chwil ni-szczysz - wszystko kilkoma ostrymi s owami. Mimo e jeste
bardzo przystojny i m ski, w twoim zachowaniu dominuje zawodowa powaga i oficjalny styl do tego stopnia, e jest to wr cz odpychaj ce. My
, e tak
sa-mo odbiera yby to inne kobiety. Ale ty pewnie wola by us ysze co innego? - przerwa a sobie Sara.
- Ale nie, w
nie tego oczekiwa em - odpowiedzia bezbarwnie. - Mo e pójdziemy do pozosta ych?
Obiad okaza si wspania y, jeszcze bardziej egzo-tyczny ni te, które jadali w swoim hotelu. Gdy s
ce chyli o si ju ku zachodowi, dojrzeli
zbli aj
si od strony miasta taksówk .
Sar oraz kierowc natychmiast odes ano do ich po-koi, za Alfred i dwaj policjanci ukryli si za zas onami.
Sara siedzia a w fotelu, nerwowo zaciskaj c d onie. Czas p yn , wiedzia a, e Helmuth ju tu dotar i roz-mawia w
nie w salonie z gospodarzem.
Wreszcie kie-dy up yn a przesz o godzina, Sara us ysza a odje
aj cy samochód. W chwil potem zjawi si Alfred.
Pan Paramanathan oczekiwa ich w salonie.
- Ogromnie nieprzyjemny cz owiek - powiedzia je-szcze pod wra eniem dopiero co zako czonej wizyty. - Uda o mi si go odprawi , ale on ma
zdecydowanie z e zamiary. Jestem pewien, e tutaj wróci.
- Co powiedzia ?
- O wiadczy , e nazywa si Hakon Tangen i e przy-sy a go pewien angielski multimilioner, który pragnie zakupi moj muszl . Zaoferowa tysi c
funtów.
- To niewiele - wtr ci Alfred z gorycz . - My la pewnie, e trafi na naiwnego Tamila. Je li uda oby mu si maksymalnie obni
cen okazu, dla
niego samego zosta oby du o wi cej pieni dzy.
- By bardzo arogancki - doda gospodarz. - Ale ja obstawa em przy swoim i nie chcia em sprzeda muszli. Na koniec zaoferowa pól miliona funtów.
Wtedy równie odmówi em, na co on zareagowa wielkim wzburzeniem i wyszed . Podejrzewam, e tylko dzi ki obecno ci s
-by zdo
si
pohamowa . Przyjrza si z najwi ksz do-k adno ci ka demu szczegó owi w domu. Wróci tu, je-stem przekonany - powtórzy .
- Nie tak atwo zrezygnowa z pó miliona funtów, nie ka dy to potrafi. Podziwiam pana! - o wiadczy a Sara.
- A có ja zrobi bym z tak sum ? - zapyta pan Paramanathan. - Mam wszystko, czego potrzebuj . Moja muszla to wi to
, nigdy nie znalaz bym
takiej drugiej. Jest moim przyjacielem. To talizman, który przeka
w dziedzictwie swoim dzieciom.
- Wi c ma pan dzieci? - zapyta zaniepokojony Al-fred. - I wnuki?
- Mam dwóch doros ych synów, obaj mieszkaj w In-diach. Wnuków nie mam.
- To dobrze, bo inaczej Tangen móg by posun
si do kidnaperstwa i szanta em wymusi oddanie muszli.
- Nie wspomnia em mu o moich synach.
- wietnie. W takim razie b dziemy tu dzisiejszej no-cy trzyma stra . Na szcz
cie nie nocujemy w hotelu, gdzie mogliby my si przypadkiem na
niego natkn
. Wola bym, eby nie wiedzia , i oboje, ja i Sara, znajdu-jemy si tutaj. Boj si o ni .
Twarz Sary rozja ni a si w u miechu wdzi czno ci. Ale dziwny z niego cz owiek, pomy la a. Twardy, zaci -ty, zamkni ty w sobie, a jednocze nie
zdolny do ludz-kich odruchów i serdeczno ci. Wczorajszego wieczoru Sara nabra a przekonania, e uda o jej si przynajmniej cz
ciowo pokona mur,
którym Alfred oddzieli si od reszty wiata, ale dzisiaj jakby si czego przestraszy i znów zamkn w sobie.
Mimo to cieszy a si , e troszczy si o ni .
W domu zapad a cisza. Gospodarz i jego go cie uda-li si na spoczynek, na stra y pozostali jedynie trzej po-licjanci i kilku s
cych.
Sara nie mog a zasn
. Powodów by o kilka: nowe miejsce, niepokój o Alfreda, nieznane odg osy za okna-mi, a przede wszystkim ta okropna mata!
Nawyk e do wygodnego pos ania cia o skandynawskiej dziewczyny bole nie odczuwa o twardo
kamiennej pod ogi. Sara nie znalaz a tak e ani jednej
poduszki, musia a zatem za-dowoli si ramieniem pod
onym pod g ow .
W ko cu podnios a si , poj kuj c cicho z bólu. Wyj-rza a przez okno do ogrodu, gdzie w ciemno ciach tropi-kalnej nocy koncertowa y cykady. Niemal
wszystkie drze-wa i kwiaty skry y si w mroku, tylko niektóre ro liny ry-sowa y si niewyra nie na tle ja niejszych wód zatoki.
W pewnej chwili Sara dostrzeg a jaki ruch z prawej strony. Co dzia o si przy bia ym ogrodzeniu...
Przez mur przeskoczy jaki cie i natychmiast znikn .
Wybieg a z pokoju na korytarz, gdzie natkn a si na drzemi cego s
cego.
- Jest tu! - wyszepta a. - Przeskoczy przez mur. Jest w ogrodzie!
cy momentalnie si podniós i pospieszy prze-kaza t informacj swemu panu. Sara zawróci a do po-koju, gdy wedle polecenia Alfreda mia a
nigdzie nie wy-chodzi . Nie bala si o siebie. Mimo e w oknach nie by o szyb, a jedynie ozdobne kraty, nie czu a strachu. Przycupn a przy cianie nie
opodal okna, tak by nie by o jej wida , i pilnie nas uchiwa a.
adnych odg osów. Czy by si pomyli a?
Nie, teraz do jej uszu dosz y szmery z drugiej strony domu. Ledwo s yszalne...
Sara zacz a dr
na ca ym ciele.
Znowu cisza.
Naraz us ysza a krzyk, strza i pospieszne, ci
kie kroki wielu osób, potem oskot przewracanych mebli, teraz ju jakby docieraj cy ze wszystkich
stron. Przy-siad a na pod odze i zakry a uszy r koma.
Ha as zbli
si do jej pokoju, kto chyba upad , a w ród cian rozleg si kolejny krzyk. Drzwi otworzy- y si z oskotem.
Sara zerwa a si na równe nogi. Nagle kto zapali
wiat o. W otwartych drzwiach sta Kato Helmuth, szu-kaj cy mo liwo ci ucieczki. Gdy zobaczy
Sar , na mo-ment znieruchomia , po czym dopad do niej, z apa wpó i ustawi przed sob niczym tarcz . W tej chwili do pokoju wbiegli policjanci.
Wszystko wydarzy o si w ci gu u amków sekund, tak e Sara nie mia a nawet czasu pomy le , jak si zachowa .
- Je li mnie ruszycie, zastrzel j ! - wrzasn Helmuth.
Rzeczywi cie, na plecach poczu a ucisk czego twar-dego, sprawia o jej to nawet ból.
ko, twarz mu poblad a.
si ! - krzycza Helmuth. - Na korytarz! Wyjd z dziewczyn , a je li mnie ruszycie, ona zginie!
Sara poczu a, e wszystkie si y j opuszczaj , ba a si , e za chwil zemdleje. Automatycznie przesuwa a si w kierunku wyj cia.
- Odejd cie jeszcze dalej! - rozkazywa Helmuth po-licjantom.
- Helmuth, nie masz szans, jeste na wyspie... Poddaj si ! - rzuci Alfred.
Helmuth wycofywa si ty em w kierunku drzwi wyj- ciowych, wci
trzymaj c Sar przed sob . ami cym si ze zdenerwowania g osem spyta
Alfreda:
- Sk d wiesz, e nazywam si Helmuth? Sk d wie-dzia
, e wybiera em si do Jaffny?
- Ty tak e powiniene mnie zna - odrzek Alfred. - Za-mordowa
moje rodze stwo. Dziewczyn te z pew-no ci rozpoznasz. Jej wuj nazywa si
Hakon Tangen!
Rozw cieczony Helmuth by ju przy drzwiach wej -ciowych.
- Je li kto za mn pójdzie, b
strzela ! - zagrozi .
Znale li si na zewn trz, panowa tu wielki upa . Dla-czego nie u yje broni? pomy la a Sara i w tej samej chwili sama odpowiedzia a sobie na to
pytanie.
- Alfredzie! - krzykn a z ca ych si . - On jest nieu-zbrojony, to tylko r ka!
W powietrzu rozleg si
wist i Sara pochyli a si in-stynktownie, czuj c jednocze nie, e co przelatuje nad jej g ow tu ko o ucha. Nagle wszystko
wokó pocie-mnia o, s ysza a tylko oddalaj ce si kroki napastnika.
ROZDZIA XI
Sara powoli dochodzi a do siebie. Wokó panowa mrok, ale uporczywe wiat o latarki razi o j prosto w oczy. Mach-n a r
, jakby odp dza a
natr tnego owada, i wiate ko zgas o.
- Saro - wyszepta Alfred tak zmienionym g osem, e dziewczyna z trudno ci go rozpozna a. - Bogu dzi ki, wszystko w porz dku - doda po
angielsku.
- Musimy zabra j do rodka - powiedzia g os, który Sara przypisa a panu Paramanathanowi.
Alfred podniós j , na co zareagowa a j kiem. Spra-wi to nag y, przenikliwy ból g owy. Gdzie z dala do-chodzi y j podniecone krzyki w obcym
zyku, a po chwili zorientowa a si , e by y to g osy policjantów ci-gaj cych Helmutha.
- Jak d ugo tu le
? - zapyta a.
- Zaledwie kilka sekund - u miechn si Alfred.
- Mordercy, niestety, uda o si wymkn
, ale ty jeste wa niejsza.
Szybko przeniós dziewczyn do pokoju i u
na kanapie.
- Najsmutniejsze jest to - rzek a Sara - e nie mam adnej rodziny i nikt na ca ym wiecie nie przej by si moj
mierci .
- Nie mów nic - odpar sucho Alfred. - Nie wolno ci tak my le , takie my li na nic si teraz nie zdadz .
- Co si sta o? Opowiadaj od samego pocz tku - pro-si a dziewczyna, przyjmuj c od s
cego szklaneczk . Napój okaza si mocny, pewnie
tutejsza wódka, i Sara si zakrztusi a, ale trunek szybko postawi j na nogi.
- Có , Helmuth dosta si do domu, a kiedy my le-li my, e jest ju osaczony, chcieli my go obezw adni . On jednak odznacza si doskona
sprawno ci , by przecie komandosem, a do tego mia przy sobie bro . Strzeli , rani c jednego z policjantów...
- Och, a oni s tacy mili! - wykrzykn a Sara.
- Policjanci nie bywaj mili w takich sytuacjach - u miechn si Alfred. - Na szcz
cie nie by o to nic powa nego, tylko niegro ny postrza w rami .
Policjant upad jednak na ziemi , krzycz c z bólu. Przykl
przy nim kolega i odwróci go na plecy, niemal jednocze nie strzelaj c do Helmutha, ale nie
trafi . Gdy morderca kie-rowa si do wyj cia, rzuci em za nim krzes em. Wcelowa em w nogi, wi c Helmuth si przewróci . Byli my ju od niego o krok,
ale poderwa si i uciek . S
cy próbowali zagrodzi mu drog , lecz b yskawicznie ich odepchn .
- Prawdopodobnie padaj c zgubi pistolet - wtr ci a Sa-ra. - W przeciwnym razie nie waha by si strzeli .
- Rzeczywi cie, bro znalaz em w
nie tam, gdzie si przewróci . Nie mia czasu, eby j podnie
.
Wrócili dwaj policjanci, którzy podj li po cig za Helmuthem.
- Znikn za murem, w ciemno ci nie mieli my najmniej-szej szansy, by go schwyta - powiedzia jeden z nich. - Jak czuje si pani Elden i co z moim
przyjacielem?
- Oboje maj si ca kiem dobrze - odpar Alfred, nie prostuj c pomy ki, jak pope ni policjant, nazywaj c Sar pani Elden.
Teraz przysz a kolej na relacj dziewczyny. Kiedy Al-fred zrozumia , jak wielkie niebezpiecze stwo jej za-gra
o, mocno zagryz wargi.
- Cios karate. Gdyby trafi tu nad uchem, w skro , nie mia aby najmniejszych szans. Twoje szcz
cie, e si skuli
.
- Zrobi am to instynktownie - wyszepta a blada. - A co z muszl ?
- Muszli nie zabra - odrzek gospodarz. - Dopiero co zagl da em do skrzyni. Wszystko jest w najlepszym po-rz dku. Czy my li pan, e on pojawi si
znowu?
- Nie, raczej nie. Zdaje sobie spraw , e policja ju wie o wszystkim - odpowiedzia Alfred. - Mimo to miejscowi funkcjonariusze powinni zapewni
panu ochron , póki on nie opu ci Jaffny. Zauwa yli cie, jak si zdenerwowa , gdy zobaczy Sar i mnie? Najbardziej zirytowa go fakt, e przedstawi si
nam jako Hakon Tangen, a my ca y czas dobrze wiedzieli my, kim jest. Saro, gdy tak si wycofy-wa , zas aniaj c si tob , wydawa o mi si , e... To
by o co koszmarnego! Wiedzia em, e zdolny jest do wszystkiego...
- Wiesz, kiedy mia am si odwróci , poczu am, e je-go „pistolet” jest ruchomy, i wtedy zorientowa am si , e to tylko d
.
- Bogu dzi ki, e jeste taka opanowana i szybko my lisz!
Tamilski gospodarz kr ci g ow :
- To nie mo e mu uj
na sucho.
Pod
yli za jego wzrokiem. Spogl da w kierunku niewielkiej domowej wi tyni, w której przechowywa muszl .
Alfred westchn . Je li Helmutha kiedykolwiek dosi g-nie kara, z pewno ci nie stanie si to za spraw muszli.
Reszt nocy Sara musia a sp dzi w pokoju na twar-dej, niewygodnej macie. G owa wci
j bola a. Alfred wraz z policjantami pilnowali domu a do
witu.
Nazajutrz przy niadaniu otrzymali wiadomo
, e tak-sówka z pasa erem o blond w osach opu ci a rejon Jaffny i pod
a na po udnie, kieruj c si
na Anuradhapur . Wo-bec tego Sara i Alfred tak e zacz li zbiera si do podró y do Negombo. Po egnaniom towarzyszy y szcze-re podzi kowania i
ogos awie stwo ze strony pana Paramanathana. yczy im, by ich zwi zek by szcz
liwy i zaowocowa mnóstwem zdrowych, udanych dzieci.
Nie-wiele brakowa o, by Sara odkry a przed nim ca prawd , ale r ce komisarza zacisn y si ostrzegawczo na jej ramio-nach i spowodowa y, e jej
napi ta twarz z agodnia a.
Po nocy sp dzonej na twardej macie Sara czu a ból w ca- ym ciele. Gdy szli do samochodu, wyzna a Alfredowi:
- Wiesz co, mo e nie powinnam tego mówi , ale przez ca y czas mia am nieodpart ochot jeszcze raz spojrze na muszl . Rozumiem teraz tych,
którzy o niej marz .
- Hm - mrukn tylko.
- Nawi za am z ni swego rodzaju kontakt, tak jakby mnie zaczarowa a. Nie umiem tego dok adnie okre li .
- Chyba wiem, co czujesz. To by o niezwyk e prze ycie dla cz owieka zw aszcza tak wra liwego jak ty i mo e ja te . Jednak ty odbiera
t chwil
intensywniej.
Sara westchn a.
Kierowca po kilku godzinach snu by w miar wypo-cz ty, oni natomiast po nie przespanej nocy odczuwali zm czenie. Pewnie dlatego Alfred
usadowi si na tylnym siedzeniu obok Sary, cho tym razem ona niespecjalnie t skni a za towarzystwem. Sympatyczny Syngalez da jej tabletk
przeciwbólow , po jej za yciu wreszcie zasn a. Obudzi a si dopiero, gdy przybyli na miejsce. Mia a al do Alfreda, e pozwoli jej przespa ca drog
powrotn .
- Zatrzymali my si w Anuradhapurze, gdzie poin-formowano nas, e Helmuth zjad tam posi ek i ruszy w dalsz drog na po udnie jaki czas przed
nami. Próbo-wali my ci obudzi , ale spa
jak zabita. Potem i ja zasn
em - przyzna .
- Na szcz
cie wyspa am si i nie boli mnie g owa. W recepcji poinformowano ich, e Kato Helmuth ju si wyprowadzi . Zabra baga e i opu ci
hotel, nie zdra-dzaj c, dok d si udaje.
Porozmawiali z kierowc , który wozi Helmutha do Jaffny i z powrotem, ale ten niewiele im pomóg , bo z hote-lu odwióz Norwega kto inny. Alfred
dopytywa si tak e, czy pasa er w czasie d ugiej podró y mówi co interesu-j cego, ale kierowca tylko machn r
. O wiadczy , e zwykle
nawi zuje dobry kontakt ze swoimi klientami, ale z tym m
czyzn nigdy wi cej nigdzie nie pojedzie. Helmuth odnosi si do niego jak do s
cego,
gorzej nawet, traktowa jak powietrze. Taksówkarz mia tylko s ucha polece , a kiedy o mieli si co powiedzie , dosta o mu si za swoje.
Nieprzyjemny turysta nie pozwoli zrobi prze-rwy na posi ek i nawet s ówkiem nie zdradzi , do kogo i po co si udaje. Tutejsi mieszka cy nie nawykli do
takiego za-chowania.
Alfred wyja ni sympatycznemu taksówkarzowi, ja-kiego to pasa era musia wozi , doda te , by mia oczy i uszy otwarte na wypadek, gdyby co si
dzia o lub gdy-by dowiedzia si o miejscu pobytu przest pcy.
Pó niej Alfred odprowadzi Sar do hotelu. Poprosi te , by obserwowano Helmutha, o ile by si pojawi . Sam uda si na lotnisko krajowe, aby wyda
kolejne polece-nia. Je li przest pca zechce opu ci Sri Lank , nale y mu to umo liwi , przekazuj c jednocze nie wiadomo
o tym fakcie na kolejne
lotniska, gdzie samolot b dzie mia mi dzyl dowania. Gdyby Helmuth chcia wysi
, na-tychmiast go aresztowa i powiadomi policj norwesk .
Sara z trudem wraca a do roli wczasowiczki. T skni- a za Alfredem i by a mocno zawiedziona, e nie chcia zabra jej ze sob .
Wraca a w
nie z pla y, kiedy spotka a Lassego.
- Cze
, kolego! - zawo
a. - Ju jeste ?
- Tak, widz , e i ty tak e - odpowiedzia . - Przyje-chali my wczoraj, ale s dzi em, e wrócili cie do domu.
- Nie. Nie zgadniesz, gdzie byli my i co widzieli my!
- Gdzie?
- Wybrali my si do Jaffny i widzieli my tam lewo-skr tn turbinell .
- Co takiego?! - zawo
zdumiony. Sara by a dumna jak paw.
- Nie k ami . To naprawd niezapomniane prze ycie.
Ale dla ciebie te mam niespodziank .
- A mo e przyjdziesz do nas i zobaczysz, co my my zdobyli? - zaproponowa Lasse. - Mieszkamy na pierw-szym pi trze, w pokoju numer trzydzie ci
pi
.
- wietnie. Poczekaj chwil , tylko wezm paczuszk dla ciebie.
Kiedy weszli do pokoju ch opca, jego tata nalewa sobie w
nie co do picia. Sara zosta a przedstawiona, po czym ojciec Lassego wycofa si
dyskretnie na pla
, wymieniw-szy z dziewczyn kilka artobliwych uwag na jej temat.
Lasse przybra przepraszaj
min .
- Nie mo e si od tego powstrzyma , ale jest w po-rz dku. Chod na balkon, tutaj gromadz swoje skarby.
- Mam nadziej , e takiej ci brak w zbiorach - powie-dzia a Sara, wr czaj c ch opcu podarunek.
- Nie ma sprawy, w razie czego mog si wymieni na inn .
Lasse ucieszy si bardzo z prezentu Sary, gdy rze-czywi cie nie mia jeszcze takiego okazu. Potem gaw -dzili na temat przeró nych skorupiaków i
muszli, to znaczy Lasse mówi , a dziewczyna s ucha a.
- Te tutaj - wskaza na kanciaste skorupki o pi knych obieniach - s
miertelnie truj ce.
Sara odruchowo cofn a r
.
- Nie, teraz nic ci si nie stanie - za mia si . - By y gro ne, kiedy mieszka o w nich zwierz . Zawsze bardzo uwa am na to, by nie zabra muszli, w
której jeszcze kto mieszka, zbieram wy cznie puste. Nie móg bym niszczy
ywych istot. Wracaj c do tych truj cych: ich w
ciciele, czyli skorupiaki,
strzelaj zatrutym jadem, by si broni , i nie ma na to lekarstwa. Ta trucizna jest miertelna - do-da ponuro. - A tu masz porcelanki, tamta z kolei
przed-stawia faktycznie spor warto
.
Rozmawiali dalej. Sara musia a zda dok adn relacj o turbinelli, nie wspomnia a naturalnie ani s owem o in-cydencie z Helmuthem. Tymczasem
pojawi si ojciec Lassego i dalej s czy drinka, siedz c na balkonie. Przy-s uchiwa si obojgu, kr
c w zdumieniu g ow , e kto mo e mie podobnie
niepowa ne hobby.
W pewnej chwili Sara spostrzeg a Alfreda i ogromnie si z tego ucieszy a. Sta przy wej ciu obok jarz cych si mocnym wiat em latarni i rozgl da
si po pla y.
- Alfred! Tu jestem! Na górze!
Odwróci si w jej stron i nagle jakby opu ci y go wszelkie troski. Uszcz
liwiona tym Sara zbieg a na dó .
- Wystraszy
mnie nie na arty - powiedzia z wy-rzutem. - Szuka em ci od pi tnastu minut.
Opowiedzia a, e by a u Lassego i ogl da a kolekcj jego muszli. Alfred z kolei poinformowa Sar , e spraw-dzi wszystkie hotele w Negombo, ale
Helmuth w ad-nym z nich nie mieszka . Nie wyjecha równie z kraju.
- Jutro wybior si do Kolombo i innych turystycznych miejscowo ci - doda . - Ale teraz umieram z g odu, chod my wi c co przek si . Ju dawno po
obiedzie!
Dopiero teraz Sara zda a sobie spraw , e min pra-wie ca y dzie , pla a opustosza a i powoli zacz o si
ciemnia .
- Co takiego! W takim razie musia am siedzie u Las-sego wiele godzin. Chyba zachowa am si nieelegancko.
- No wiesz, rano jeszcze byli my w Jaffnie, wi c nic dziwnego, e dzie ju si ko czy. Zatraci
zupe nie poczucie czasu.
„Westchn a.
- Och, taka jestem z siebie niezadowolona! Na nic si nie przyda am, Helmuth nadal jest na wolno ci, a my nawet nie wiemy, gdzie!
- Uratowa
panu Paramanathanowi ycie, a Helmuth nie dosta muszli w swoje r ce. Nie do ciebie na-le y obowi zek aresztowania go, zreszt nie
stanie si to tutaj. Pami taj, e jeste jedynie obserwatorem. Poza tym bardzo adnie wygl dasz w tej kwiaciastej sukience - doda niespodziewanie. -
To mnie uspokaja.
- Jak to uspokaja?
- Poniewa robisz wra enie wyro ni tej dwunastolatki. Sara podrapa a si po g owie. Czy t wypowied mo na potraktowa jak komplement? Nie
by a o tym przekonana. Propozycja zjedzenia posi ku okaza a si jak najbardziej na miejscu. W ogrodzie hotelowym tu ko o werandy usta-wiono d ugi
stó z mnóstwem egzotycznych smako yków, wspaniale udekorowany wieczkami i kwiatami. Go cie czekali w d ugich kolejkach, by spróbowa
tutejszych przysmaków, a i Alfred, stoj cy tu za Sar , spogl da t sk-nie w kierunku pe nych pó misków.
- Czy my lisz, e znowu pojedzie do Jaffny?
- Nie, wykluczam tak ewentualno
. Je li Helmuth tam si pojawi, zostanie od razu schwytany, a tak g upi nie jest.
- Przepraszam, panie Elden... To by znajomy taksówkarz.
- Mam dla pana wiadomo
... Alfred odszed z kierowc na bok.
- Tylko nie wpuszczaj nikogo na moje miejsce! - za-wo
do Sary.
Gdy Alfred wróci , dziewczyna sz a ju w kierunku ich stolika, zdenerwowana, czy zdo a utrzyma jednocze nie dwa talerze z na
onymi wcze niej
smakowitymi potra-wami.
- No, uda o si , oto twoja porcja. Co mówi kierowca?
- Helmuth mieszka u tego rybaka, który natrafia kilka-krotnie na muszl w okolicach Chilaw, chyba pami tasz?
- Pewnie! Ale spójrz tu! Przynios am ci faszerowane chili. Jest bardzo ostre, wi c pewnie popiecze ci w rodku.
- Lubi ostre jedzenie - odpar z u miechem - ale w zu-pe no ci mi wystarczy jedna papryka, od
wi c pozo-sta e. A to co? Masz jeszcze ryb ? W
takim razie poprosz . W ko cu ustalili my, e przywiezie tu wuja Victora, Se-bastiana. Umieram z g odu.
Sara by a zadowolona, e Alfred jest w dobrym na-stroju, otwarty i przyjazny. Trzeba przyzna , e humor zmienia mu si cz sto.
- I co dalej? Co z rybakiem?
- Kato Helmuth ma prawdopodobnie zamiar uda si jutro z rana do Chilaw. Poprosi em Sebastiana, eby za-bra nas swoim katamaranem.
- Katamaranem! - wykrzykn a uszcz
liwiona Sara, omal nie upuszczaj c talerza. - Zawsze marzy am o tym, eby cho raz pop yn
tak
odzi !
- Ty nie pop yniesz, moja panno! To zbyt niebezpiecz-ne. Pop yn z jeszcze jednym policjantem. To mia em na my li, mówi c „my”.
Sara w jednej chwili umilk a i zacz a bezmy lnie grze-ba widelcem w nitkach zielonego makaronu na swoim talerzu.
- A co ty w
ciwie masz tam do roboty? Przecie na-wet nie mo esz go zaaresztowa ?
- Nie, ale chc wiedzie , co robi. Policjant, który pop y-nie ze mn , b dzie uzbrojony. Chodzi o bezpiecze stwo ry-baka. Nikt nie umie przewidzie ,
co Helmuthowi strzeli do g owy. Przesta ju , nie przejmuj si a tak bardzo.
- A czy ty my lisz, e to dla mnie wielka frajda sie-dzie tu ca y dzie , kiedy ty prze ywasz przygody? - spy-ta a obra ona. - Chc by razem z tob .
Popatrzy na Sar . Na jej twarzy malowa o si przy-gn bienie.
- Dostaniesz choroby morskiej.
- Wezm tabletki.
- W katamaranie jest ma o miejsca. Nie b dziesz prze-cie siedzie na dnie ódki.
Milcza a demonstracyjnie.
- Saro, zrozum, e nie mog ci zabra . To nie zabawa!
- Mia
by tylko obserwatorem. A poza tym poinfor-mowano mnie, e Erik przyjecha tutaj i pyta si o mnie. Ma zamiar pojawi si znowu jutro.
Pewnie by w ciek y.
Troszeczk mija a si z prawd . Erik rzeczywi cie zja-wi si w hotelu Sea Dragon, ale nawet nie wspomnia , e wróci nast pnego dnia.
Recepcjonista nazwa Sar pa-ni Elden i powiedzia , e mieszka w dwuosobowym po-koju. Erik Brandt nie wygl da na zadowolonego.
Alfred znowu popatrzy na Sar .
- Niech ci b dzie. To przes dza spraw - odpar w ko cu.
Sara u miecha a si , triumfuj c w duchu.
Alfred mia wiele spraw do omówienia z przedstawi-cielami policji, z panem Sebastianem Fernando i inny-mi osobami. W tym czasie Sara uci a
sobie drzemk . Chcia a by wypocz ta przed jutrzejsz wypraw .
By a uszcz
liwiona swoim ma ym zwyci stwem, obietnic uczestnictwa w wyprawie, jak otrzyma a od Alfreda. Nie mia a ochoty zostawa w hotelu
sama, bez zaj cia, mimo e okolica by a nadzwyczaj malownicza. Do idealnego obrazu czego jej jednak brakowa o.
Powoli zapada a w sen, a na jej twarzy pojawi si lek-ki u miech. W oddali s ysza a cichy piew. W ko cu ca -kiem usn a.
Obudzi a si , bo kto usiad na brzegu jej
ka. Przy pos aniu Alfreda pali a si lampka, ale on sam Alfred pod-wi za w górze moskitier i przygl da
si jej uwa nie.
- Saro, ja ju d
ej tego nie wytrzymam!
Jego twarz by a pe na powagi, by nie rzec - despera-cji. Oczy mu pociemnia y.
- Czego nie mo esz wytrzyma ? Helmutha?
- Nie, ciebie. Próbowa em unika ci w ostatnich dniach, ale ani na sekund nie mog przesta o tobie my le . Ale ty pewnie nie odwzajemniasz
moich uczu ?
Zorientowa a si , e chcia powiedzie co jeszcze, wi c milcza a. Po chwili spróbowa od nowa:
- Zbyt d ugo
em w samotno ci, a ty jeste tak cu-down , dobr dziewczyn , jedyn , która mia a do
cier-pliwo ci, by znosi moje beznadziejne
zachowanie. W dodatku jeste taka liczna i kobieca. Nie mam ju si , Saro!
Po tych s owach Sara spontanicznie obj a ramiona-mi jego szyj , on za przyci gn j do siebie, przytuli najmocniej jak potrafi i westchn
jed-nak trzyma si w ryzach.
- Ale ty jeste policjantem - szepn a mu do ucha. - Masz zasady, jeste silny i zimny, budzisz podziw, czy nie s dzisz, e...
- Kochana, jestem tylko cz owiekiem! Przez kilka lat t umi em w sobie wszelkie uczucia i teraz nie umiem so-bie z tym poradzi .
- Kiedy ty budzisz we mnie taki respekt! Nie mog wprost uwierzy , e zale y ci na mnie.
ysza a teraz przyspieszone bicie jego serca. Nerwy mia napi te do ostateczno ci. Ba si , e swoim zacho-waniem wystraszy dziewczyn .
Jego usta musn y ucho Sary.
- Zapomnij o respekcie wobec mnie, Saro, prosz ci , zapomnij...
- Ale w
nie dlatego ci gle si zamyka am, dlatego okazywa am ci agresj i wrogo
. Ca y czas panicznie si ba am, e w ko cu odkryjesz, jak
bardzo ci lubi . Nie mia am nawet odwagi przyzna si przed sob , jak wie-le dla mnie znaczysz. Nie chcia am, eby znowu kto mnie zrani !
- Czy my lisz, e móg bym ci zrani ?
- A czy ty móg by uwierzy w szczero
moich uczu , w moje wyznania? Czy da by wiar , e nie chodzi mi tyl-ko o fizyczn blisko
?
- I mnie nie tylko o to chodzi.
Sara odetchn a z ulg , a Alfred u
j z powro-tem na poduszce.
Przygl da a mu si badawczo.
- Wierz , e mówisz prawd - powiedzia a niepew-nie. - Nie my l, e kieruj si wspó czuciem. Potrzebuj ci i pragn , kocham ci , ale jednocze nie
si boj .
- Ja te si boj .
Sar wzruszy a szczero
Alfreda. Przypomnia a so-bie jego smutny, zimny pokój, jego samotno
, uciecz-k od ludzi, od mi
ci i ciep a. Wiedzia a,
e od kilku lat jego ycie wype nia y jedynie ból i nienawi
.
- Wiesz... Nie, to bez sensu, to zbyt trudne, g upie! - doda zniecierpliwiony.
- Na pewno nie. Co chcia
powiedzie ? Zagryz wargi tak mocno, e a pobiela y.
- Boj si , by nie sprawi ci zawodu. Tak bardzo po-trzebuj twojego ciep a. Sam jestem soplem lodu, które-mu dot d obce by y ludzkie odczucia.
Mi
do ciebie porazi a mnie z tak si ! Boj si , e nie b
umia ha-mowa w asnych emocji...
Sara przypatrywa a mu si w zamy leniu, a serce du-dni o jej tak, e omal nie p
o.
- My
, e o to nie musisz si martwi . Znu ony zamkn oczy.
- Ca y wieczór chodzi em w t i z powrotem po we-randzie, wraca em, próbowa em zasn
. Nie mam poj -cia, co robi . Brakuje mi si , Saro!
Podnios a d
i delikatnie pog adzi a go po policzku.
- To nie atwe dla nas obojga. Oboje czujemy si samot-ni i zagubieni. Nie jeste my pewni samych siebie i odpy-chamy si nawzajem, boj c si
ujawni g bsze uczucia.
Usta Sary pocz y dr
w strachu.
- Czy nie rozumiesz, e potrzebuj ci tak samo jak ty mnie? - Uj a jego d
i po
a na swojej piersi. - Czy czujesz, jak bije mi serce? Jak bardzo
skni za tob ?
Sara zebra a ca odwag , eby wypowiedzie te s o-wa. Wiedzia a, e Alfred potrzebuje z jej strony aproba-ty, by upora si ze swymi problemami.
- Tak - powiedzia cicho schrypni tym g osem. Wy-czu , e piersi Sary leciutko si napr
y, a skóra dr a- a z rozkoszy, gdy jej dotyka .
Skuli a si niczym przestraszony szczeniak i unios a koc, robi c mu miejsce.
Podniecony, st skniony, opad w jej otwarte ramiona.
- Przytul mnie, mój kochany - szepta a - tak mocno, jak tylko potrafisz! Czuj si taka samotna!
Wzrusza o j , e ten z pozoru silny i ch odny m
-czyzna szuka pociechy w
nie u niej. Sara przymkn
a oczy, j kn a cicho i uj a jego g ow w
onie.
- Alfredzie - mówi a mu do ucha ju nie kryj c uczu . - Przecie ja ci kocham! Dopiero teraz wiem, co to zna-czy kogo kocha !
- Saro, dziecko! - u miecha si uszcz
liwiony, zaraz jednak doda zawstydzony: - Nie by em w stanie trzy-ma si swojej strony pokoju!
Wtedy Sara zrozumia a, jak silne jest uczucie, które ni-mi ow adn o. Ju bez wahania da a si ponie
w cudow-n krain szcz
cia.
Sara patrzy a teraz na hotel Sea Dragon z zupe nie innej perspektywy, z oddali, od strony oceanu. Siedzia- a, jak wielu rybaków przemierzaj cych t
tras dzie w dzie , w ódce z czerwonym, opocz cym na wietrze aglem. S
ce odbija o si o lepiaj cym wiat em od ta-ili wody, wi c Sara da aby
wiele za przeciws oneczne okulary. Niestety, zapomnia a o nich, a by o ju za pó -no, by po nie wraca .
Gdyby cho w cz
ci zdawa a sobie spraw z tego, jak niewygodne s katamarany, ze znacznie mniejsz gorli-wo ci wprasza aby si na t
wypraw . Bez wzgl du na wa-runki pragn a jednak wsz dzie towarzyszy Alfredowi. Siedzia a teraz obok niego na w skich deszczu kach,
skie-rowanych ku wysokiemu, wygi temu p ywakowi, utrzy-muj cemu ódk w równowadze. Dalej dno odzi by o tak w skie, e Sebastian musia
ustawi stopy jedna za drug , gdy nie zmie ci yby si obok siebie. M ody policjant, prze-brany za rybaka, stal w rodkowej cz
ci lodzi i polewa wod
ówny agiel, by lepiej trzyma si go wiatr.
Ju po krótkim czasie Sara odczuwa a ból w tej cz
ci siedzenia, która spoczywa a na w skich, twardych deskach.
W obawie przed zbyt intensywnym s
cem w
a bluzk z d ugimi r kawami. W osy ci gn a gumk w ko -ski ogon. Alfred tak e opu ci r kawy
bluzy i rozkoszowa si pi knem otoczenia, cho jego twarz zdradza a niepokój za ka dym razem, gdy spogl da w kierunku Chilaw. Nie-kiedy muska
oni r
Sary, jakby chcia si upewni , e dziewczyna rzeczywi cie siedzi obok i e do niego nale y. Kiedy patrzy na ni , oczy wyra
y tak
mi
, e Sar ze wzruszenia ciska o w gardle.
Prze yli niezapomnian noc. Duchowa blisko
, jakiej zaznali, by a trudna do opisania s owami. Sara znalaz aby kilka siniaków po silnych u ciskach
Alfreda, a wargi pali y j od d ugich, gor cych poca unków, ale te dolegliwo ci nie sprawia y jej najmniejszej przykro ci. Czu a si po raz pierwszy w
yciu naprawd szcz
liwa. Wiedzia a, e z jej twarzy niczym z ksi
ki mo na teraz wyczyta stan ducha.
Zapomnia a o Helmucie, zapomnia a o zadaniu, jakie im powierzono. Nie mia a poj cia, e co jeszcze mia o si wydarzy w zwi zku z turbinell .
ROZDZIA XII
Sara by a zadowolona, e zabra a tabletki przeciwko morskiej chorobie. Wszystko bowiem wokó kiwa o si i falowa o.
Pistolet miejscowego policjanta spoczywa w foliowej torebce na dnie odzi. Mia by u yty tylko w przypadku zagro enia ycia. Obaj Syngalezi kr cili
mocno g owami niezadowoleni z obecno ci Sary, ale Alfred zapewni ich, e b
trzyma si w takiej odleg
ci od przest pcy, e ten z pewno ci jej
nie rozpozna. M
czy ni zabrali trzy lornetki, wi c Sara z góry mog a przewidzie , kto b dzie musia obej
si bez tego przyrz du...
Helmuth wyruszy na wod
odzi motorow i dlate-go mia nad nimi du
przewag .
Tu si dopiero opal , pomy la a Sara.
Policjant wskaza r
kilka domów daleko przed ni-mi. To miasto Chilaw, obwie ci . Przep yn li ju spory kawa ek drogi, zostawiaj c wi kszo
odzi
w tyle, nie-które kierowa y si w przeciwn stron , na otwarte wo-dy. Tylko nieliczne sun y w kierunku miasta.
Wkrótce dostrzegli motorówk , któr Sebastian roz-pozna po kszta cie i kolorze. Dryfowa a daleko na mo-rzu, ale nie wida by o adnych raf.
- W jaki sposób orientuj si ...? - zacz a Sara. Sebastian wyja ni :
- Rybacy zawsze wiedz , gdzie znajduj si p ycizny. Rozpoznaj g boko
po smaku wody, po jej tempera-turze i zawarto ci soli. Nie oznaczamy
miejsc, w których zarzucamy sieci, w ten sposób nikt ich nam nie skradnie.
Skandynawowie nie mogli wyj
z podziwu.
Na l ni cych falach mijali wiele katamaranów i odzi silnikowych, dlatego te gdy ich ód podp yn a, zarzu-caj c cum w odpowiedniej odleg
ci od
ódki Helmutha, nie budzili niczyjego zainteresowania.
Motorówka przyp yn a prawdopodobnie tu przed nimi. Wida by o, e znajduj cy si na niej rybak dopie-ro co wynurzy si z wody; Kato Helmuth
tymczasem wk ada kombinezon nurka.
- A gdzie on zdoby pe ne wyposa enie? - dziwi si Alfred, obserwuj c motorówk przez lornetk .
Ca a trójka wypatrywa a, co dzieje si na tej odzi. Sa-ra zerka a z nadziej na Alfreda licz c, e pozwoli jej popatrze cho przez chwil przez
lornetk , ale on zda-wa si tego nie zauwa
.
- Kto to jest, co to za rybak? - pyta dalej Alfred. - Chodzi mi o jego styl ycia, charakter?
- My
, e to porz dny cz owiek - odpar policjant.
Nieszczególnie bystry, na pewno nie stroni od mocnych trunków, ale z pewno ci nie nale y do przest pców. Przy-puszczam, e nie wie, jakiego
typa zabra ze sob do odzi.
- Miejmy nadziej , e nic z ego mu si nie przytrafi - mrukn komisarz.
- Czy nie mogliby my podp yn
troch bli ej? - spy-ta miejscowy policjant, kr
c si niecierpliwie.
- Nie wiem - Alfred spojrza zak opotany na Sar . - Problem w tym, e dziewczyn nietrudno odró ni .
Sebastian znalaz chustk , któr zawi za Sarze na g o-wie, chroni c j przed promieniami s onecznymi.
- Teraz panienk trudno rozpozna - rzek i zwróci si do Alfreda: - A ty, z twoj ciemn opalenizn , mo- esz z powodzeniem uchodzi za pó krwi
Syngaleza. Ale koniecznie zdejmij koszul .
Sara orientowa a si , e mia na my li pó Syngaleza, pó Europejczyka.
Alfred ci gn koszul . Rzeczywi cie by bardzo moc-no opalony, cho nie tak br zowy jak tutejsi mieszka cy.
Podp yn li bli ej. Helmuth by ju gotowy do zej cia na dno. Us yszeli plusk wody i Helmuth znikn pod po-wierzchni .
Nie pozostawa tam d ugo. Kiedy si wynurzy , wy-gl da na rozz oszczonego. Zdj z pleców butl z tle-nem i ostrym g osem krzykn co do rybaka.
- Prawdopodobnie aparat do oddychania nie jest w po-rz dku - uzna Alfred. - Wida , e mu si nie przyda.
- Podp yniemy jeszcze bli ej.
Teraz nie potrzebowali ju lornetek, by ledzi , co dzieje si na odzi obok. Sarze polecili usadowi si tak, by jej jasna buzia nie rzuca a si w oczy.
ce adnie j opali o! Czu a si obra ona. M
czy ni udawali, e pilnie owi ryby.
Rybak po raz drugi zosta wys any pod wod przez rozsierdzonego Helmutha. Sara nie mog a poj
, e Syn-galez wytrzyma tam tak d ugo bez
adnego wyposa e-nia. W ko cu sam Helmuth zacz si niepokoi . Prze-chyli si przez burt i zerka w g bin .
czyzna wynurzy si i ku przera eniu obserwuj cych wskaza r kaw kierunku ich odzi.
- Cholera! - zakl Alfred. - Zmieniaj miejsce. Czy i my mamy si przesun
?
- Nie ma si czego obawia - odpar Sebastian. - Z pewno ci nas nie rozpozna .
Motorówka zbli
a si nieco. Sara, przewieszona przez drug burt , udawa a, e w dkuje.
ód zatrzyma a si kilkaset metrów od nich.
- Teraz nie wa si pokazywa ! - ostrzeg Alfred dziewczyn . Sam „ owi ” po tej samej stronie co ona, gdy tak e nie chcia zosta rozpoznany.
ce pra
o niemi osiernie. Sara narzuci a koszul na ramiona w obawie przed egzem s oneczn . Mimo to skóra zacz a schodzi jej du ymi
atami. Dotychczas bardzo uwa
a, eby nie przesadzi z opalaniem. Wes-tchn a nad sw opalenizn , z której za chwil nic nie zostanie.
Rybak znowu pojawi si na powierzchni. Kiedy znalaz si na ódce, podniecony powiedzia co do Helmutha.
- Znalaz to miejsce - skomentowa Sebastian. Kato Helmuth najpewniej poleci rybakowi wydoby muszl , a kiedy ten kategorycznie odmówi ,
zdawa si grozi m
czy nie. Policjant schwyci za pistolet.
- Spokojnie, nie ma obawy. Potrzebuje go, by wróci na l d - powiedzia Sebastian.
Przyznali mu racj . Nadal obserwowali, co dzieje si na motorówce. Helmuth troch si uspokoi , przesta krzycze i nie potrz sa ju Syngalezem,
który zachowa re-spekt dla tamilskich wierze . Zgodnie z nimi tylko Tami-le mog bezpiecznie poszukiwa
wi tych muszli.
Helmuth, gestykuluj c energicznie, dawa do zrozu-mienia, e sam zejdzie pod wod .
- Czy on jest w stanie to zrobi ? - zapyta a Sara.
- Jako by y komandos jest wietnie wyszkolony i wy-sportowany - odpar Alfred. - Z pewno ci potrafi te nurkowa , ale na pewno nie wytrzyma tak
ugo pod wod jak miejscowy rybak.
Helmuth namawia Syngaleza, by zszed z nim na dno, ale ten nie chcia si zgodzi .
Teraz Helmuth najwyra niej prosi o wskazanie mu miejsca, w którym le
rzadki okaz. I znowu, pomaga-j c sobie gestami r k, rybak dok adnie
wyja ni , jak wy-gl da p ycizna.
- „Wydaje mi si , e w tym miejscu znajduje si spo-re zbiorowisko owych Indian Chank - t umaczy dalej Sebastian. - Widz , e pokazuje naraz
wszystkie palce obu r k, by okre li liczb .
- Jest w ród nich tylko jedna lewoskr tna, prawda?
- Oczywi cie. Ale to w
nie tamte pozosta e po-wstrzymuj go przed zanurkowaniem - wtr ci poli-cjant. - Pewnie s ysza , co dzieje si ze mia kiem,
któ-ry tknie drogocenn muszl .
- Tamile cz sto plot od rzeczy - mrukn pod nosem Sebastian.
Alfred mia do
wyczucia i dobrego tonu, by nie py-ta , czy Sebastian sam zdecydowa by si nurkowa w poszukiwaniu takiego skarbu.
Helmuth zeskoczy z odzi, odczeka chwil , po czym nabra powietrza w p uca i znikn pod powierzchni .
- Nie atwo tu nurkowa - odezwa si Alfred - woda jest bardzo zasolona, co praktycznie uniemo liwia uto-ni cie, nawet je li kto mia by taki zamiar.
Sara dobrze o tym wiedzia a, gdy sama wcze niej próbowa a nurkowa . Woda wypycha a j jak korek.
Helmuth nadspodziewanie d ugo przebywa pod wod . Gdy si pojawi , wyra nie domaga si dok adniej-szych wskazówek. Rybak obja nia wi c
dalej.
Wygl da o na to, e Helmuth wreszcie poj , gdzie znajduje si owo szczególne miejsce. Ponownie zanurzy si w agodne fale.
- Co zrobimy, je li wy owi muszl ? - zapyta a Sara. - Odbierzemy j ? Tego bym sobie nie yczy a.
- Nie, to nie wchodzi w gr . B dziemy cierpliwie cze-ka , niech inni si tym martwi . Mam na my li policj angielsk , norwesk czy miejscow . Nie
mo emy mu przecie zakaza po owów muszli. Ma by ukarany za pope nienie morderstwa.
Ocean l ni tysi cem barw, wszyscy trwali w napi ciu.
- Znowu za d ugo - mrukn Sebastian. - Stanowczo za d ugo.
Sara odwróci a si w kierunku motorówki. Dostrzeg- a, e zaniepokojony rybak wychyla si z lodzi i patrzy w wod .
- Co jest nie tak! Podp
bli ej! - powiedzia cicho Alfred.
Sebastianowi nie trzeba by o tego powtarza , tym bardziej e rybak z motorówki ju zacz si rozgl da za pomoc .
- P yniemy do was! - krzykn Sebastian.
- Niedobrze - westchn Alfred.
Powierzchnia wody wci
by a g adka. Ani ladu Hel-mutha.
Dobili do motorówki.
Rybak dostrzeg obecno
Europejczyków i odezwa si do
nieudolnym angielskim:
- On tak nalega , tak nalega !
- Czy zauwa
p cherzyki powietrza?
- Wcze niej widzia em, ale teraz to ju nie! Namawiali rybaka, by wskoczy do wody. Waha si chwil , po czym zanurkowa . Za moment pojawi si
na powierzchni, g
no krzycz c. Oczy mia szeroko roz-warte i przera one, nie zd
zamkn
ust i napi si wody. Czym pr dzej wci gn li
zszokowanego w
cicie-la motorówki na pok ad.
Rybak nie przestawa krzycze . Zbli
y si do nich inne odzie, ale nikomu nie uda o si wydoby z Synga-leza ani jednego sensownego s owa.
W ko cu policjant o wiadczy :
- Ja zejd na dno! - I zanim zdo ali go powstrzyma , ju skoczy z g
nym pluskiem.
Rybak w dalszym ci gu j cza , pozostali w napi ciu czekali na policjanta. Nie by tak wy wiczony we wstrzy-mywaniu oddechu jak rybacy, wi c
szybko pojawi si na powierzchni. Mimo opalenizny wida by o, e bardzo zblad , przej ty tym, co zobaczy w wodzie. B yskawicz-nie wci gni to go na
pok ad.
- Odp
my st d! - rzuci krótko.
- Jak to...? - zaprotestowa Sebastian.
- Umocujcie katamaran do motorówki i zabierajmy si czym pr dzej! To nie jest miejsce dla ludzi!
Zaskoczeni, zdumieni, uczynili jednak, jak mówi .
- Widzia
go? - zapyta Alfred. - Nie!
- Wi c jak mog
...?
Policjant by wyra nie podenerwowany.
- Owszem, widzia em go. To znaczy my
, e to chyba by on. Nie ma go co rusza . Nic wi cej na ten temat nie powiem. Uciekajcie st d! - krzycza
w kierunku in-nych odzi. - Rozproszcie si ! Wracajcie do swoich sieci! odzie oddala y si powoli. Sara uj a r
Alfreda.
- Czy my lisz, e...? Nie doko czy a zdania.
Na twarzy Alfreda malowa a si niepewno
.
- Wszystko mog o si zdarzy . Móg pojawi si re-kin. Poza tym Ocean Indyjski na takich g boko ciach roi si od nieznanych, niebezpiecznych ryb,
miornic, jadowitych w
y morskich czy morskich krokodyli.
Alfred zamilk w ko cu, nie uda o mu si przekona Sa-ry, jego s owa nie przekona y te miejscowych rybaków.
Rybak z motorówki siedzia skulony i zanosi si p a-czem. Policjant, który tak e widzia , co si sta o, jakby skamienia : nie mrugn okiem, ani jeden
mi sie nie drgn mu na twarzy. A w
nie on by najweselszy, kie-dy wyp ywali.
Sun li wolno. Gdy rybak z motorówki nieco si uspo-koi , policjant przesiad si z nim do jego odzi. Przywi za-li do niej katamaran, zapalili silnik i
nabrali pr dko ci.
Sara siedzia a zamy lona. By a przekonana, e ju nig-dy si nie dowie, co sta o si z Kato Helmuthem.
Tych kilka dni w Sri Lance, które im pozosta y, Sara i Alfred wykorzystali na zwiedzanie. Kiedy Alfred za at-wi ju wszystkie sprawy zwi zane z ich
misj , kiedy ob-dzwoni Norwegi i Angli , mogli wreszcie zakosztowa prawdziwego wypoczynku. K pali si tak d ugo, a po-marszczy a im si skóra
na czubkach palców r k i nóg. Odwiedzili te kilka ciekawych miejsc, kupili pami tki. Cz sto towarzyszy im Lasse, który z entuzjazmem robi im
wyk ady na temat muszli i limaków. Wst pili tak e do swoich nowych syngaleskich przyjació . Sebastian zaprosi ich do domu i wspaniale ugo ci . Sara
nie mog- a si nadziwi , jak wielu s siadów zagl da o przez okna, by przypatrze si szacownym go ciom z Europy. Kiedy ju jedli, dzieci z okolicznych
domów obst pi y ich stó .
Wieczory i noce mieli tylko dla siebie. W tym czasie zrodzi a si mi dzy nimi taka blisko
, jak trudno so-bie nawet wyobrazi . Rozmawiali ze sob
otwarcie i z pe nym zaufaniem.
Sara dostrzeg a jednak, e Alfred co jaki czas b dzi my lami gdzie daleko. Wiedzia a, co go dr czy. W takich chwilach g adzi a go delikatnie, bra a
jego d
w swoj , by odczu , e jest przy nim, e teraz wspólnie b
wal-czy o zdrowie Torii. Którego dnia spyta a nawet, czy nie mogliby zabra
dziewczynki do siebie. On jednak by innego zdania. Torii yje we w asnym wiecie i nie mo na nawi za z ni kontaktu. Nie ma sensu, by Sara tak si
po wi ca a.
I tak dni na Cejlonie dobieg y ko ca. Wreszcie, obie-cuj c przyjacio om, e b
pisa i kiedy jeszcze tu przyjad , opu cili wysp .
Norwegia przywita a ich ch odem. Wychodz c z samo-lotu, trz
li si z zimna. Sara zrezygnowa a z pracy w „Elitebetong” i znalaz a sobie inne
zaj cie. adne z nich nie chcia o, eby nadal pracowa a w jednej instytucji z Eri-kiem Brandtem.
W pierwszym tygodniu po powrocie Sara wybra a si z Alfredem odwiedzi jego siostr Torii. Bardzo dener-wowa a si przed spotkaniem ze swoj
przysz szwa-gierk , jedyn blisk im osob .
Gdy dotarli na miejsce, podesz a do nich piel gniarka.
- Dobrze, e pan si zjawi , panie komisarzu.
Alfred znieruchomia .
- Czy co si sta o z Torii?
- Nie, nic gro nego - u miechn a si siostra - tylko ostatnio jest bardzo niespokojna.
- Niespokojna? Torii?
- Tak. W ostatni niedziel zauwa yli my, e zacho-wuje si inaczej ni zwykle. Mam wra enie, e to dlate-go, i nie pojawi si pan z wizyt .
- Ale przecie ona nigdy nie reaguje na moj obecno
! Wydawa o mi si , e jej jest to najzupe niej oboj tne!
- Wszyscy uwa amy, e t skni za panem. Alfred o ywi si i przyspieszy kroku.
Torii by a liczn czarnow os dziewczyn , cho teraz na jej bladej buzi malowa a si apatia. Mia a zaledwie pi tna cie lat, gdy Helmuth upatrzy j
sobie na zdobycz i ofiar .
Alfred by bardzo zawiedziony, bo siostra ani jednym gestem nie da a pozna , e cieszy si z jego przybycia.
- Cze
, Torii - powiedzia cicho. - Ju jestem z po-wrotem. Musia em na jaki czas wyjecha . Jak si masz, moja ma a?
Nie by o odpowiedzi. Smutne oczy patrzy y gdzie daleko w przestrze .
- To jest Sara. Nied ugo mamy zamiar si pobra . Mam nadziej , e przyjdziesz na nasz lub.
- Dzie dobry, Torii - zagadn a Sara. - Bardzo chcia- abym ci pozna .
Najmniejszej reakcji.
Pozostali przy niej a do ko ca odwiedzin. Alfred po-sadzi Torii na wózek i pojechali do parku. Rozmawia z siostr tak, jakby by a zdrowym
cz owiekiem, nie znie-ch ca si brakiem odpowiedzi.
W ko cu odwa yli si na eksperyment.
- Torii - zacz Alfred ostro nie - ten niedobry cz o-wiek ju nie istnieje. Nie yje.
Czy to delikatne drgni cie ust, czy tylko z udzenie? Alfred nie rezygnowa :
- Kato Helmuth nie yje, rozumiesz? Ju nigdy nie zrobi ci krzywdy.
Czekali w napi ciu. Wreszcie Sara spyta a:
- A mo e poda jej inne nazwisko?
- Sam ju nie wiem - rzek Alfred zrezygnowanym g osem.
Wrócili z Torii do jej pokoju i u
yli z powrotem na
ku. Gdy Alfred okrywa siostr kocem, Sara wyszepta a:
- Zobacz! Ona co mówi!
- Torii, co ty mówisz? - zapyta Alfred.
W tym momencie do pokoju wesz a oddzia owa.
- Torii cz sto w ten sposób porusza wargami - powie-dzia a. - Ale nigdy nie doszli my, co próbuje powiedzie .
- Wydaje mi si , e to jakby jedno s owo - doda a Sara.
- Tak. Na dodatek ci gle to samo. Alfred poblad .
- Wiem, co ona mówi - odpar bezd wi cznie. - Wy-mawia imi .
os mu si za ama . Pochyli si nad siostr .
- Geir ju nie przyjdzie, musimy si z tym pogodzi . To nie by a twoja wina, wierz mi, nie mo esz tak my le !
Torii opad a na
ko. Znów ogarn a j apatia, któ-rej nie mogli poj
ani pokona .
Kilka tygodni pó niej do drzwi mieszkania Sary, do którego przeniós si ju Alfred, zadzwoni dzwonek.
- Lasse, jak to mi o! Wchod do rodka!
- Jestem tu przejazdem, bo wybieramy si w góry. Pomy la em, e... Zabra em ze sob cz
moich zbiorów, które chcia em wam pokaza . Mam te
kilka podwój-nych muszli, wi c mo e spodobaj ci si , Saro?
- Cze
, Lasse. - Alfred wyszed na korytarz i przy-wita si z ch opcem. - W
nie wychodzimy w odwie-dziny do mojej siostry, która przebywa w
domu opieki. Nie mo emy opu ci tej wizyty. Ale je li masz ochot z nami pojecha , pogadamy w samochodzie.
Lasse nie mia nic przeciwko temu. Jad c samochodem, gaw dzili ywo, a Lasse pokazywa im swoje skarby. Sarze podoba y si muszle ch opca,
ale nie chcia a si przyzna , e nie podziela jego pasji zbieracza. Po dramatycznych wy-darzeniach w Sri Lance w
ciwie mia a ju muszli po dziurki w
nosie.
U Torii nie wydarzy o si nic nowego. Piel gniarki mó-wi y, e po ostatniej wizycie Alfreda dziewczynka si uspokoi a.
Lasse okaza chorej wiele ciep a. Wzruszy go los licz-nej Torii. Opowiada jej o Alfredzie i Sarze, o ich przy-ja ni, jaka nawi za a si w Sri Lance.
Mówi te , e Torii tak e powinna kiedy odwiedzi ten wspania y kraj. Po-tem poda dziewczynie kilka muszli o intensywnych ko-lorach, reszt u
na
pod odze tu przed ni . Nie przej-muj c si brakiem reakcji, opisywa ka dy z okazów.
Od Alfreda i Sary Lasse dowiedzia si o turbinelli i tajemniczej mierci Kato Helmutha.
Po chwili namys u ch opiec rzek :
- Jestem realist . Mog si za
, e to by a sprawa rekina.
- Te tak s dz - odpar Alfred, ale Sara wyczu a w je-go g osie co , co kaza o jej przyjrze mu si dok adniej.
Jednak nic szczególnego nie dostrzeg a, wi c odwró-ci a si i nagle szepn a:
- Alfredzie, popatrz!
ce Torii spoczywa y teraz na dywanie, ale palce po-rusza y si lekko i usi owa y dosi gn
muszelek. Zw asz-cza kauri przyci ga a jej uwag .
Znieruchomieli, tylko Lasse b yskawicznie si gn po muszl i po
j na d oni Torii.
- Zobacz tylko! Czy ona nie jest wspania a w dotyku? D
Torii obj a muszl . Dziewczynka podnios a wzrok i przygl da a si Lassemu, podczas
gdy on niestru-dzenie ci gn swoje historie o limaczych domkach.
I wreszcie twarz chorej dziewczyny rozja ni niepew-ny u miech. Wci
nie spuszcza a oczu z ch opca.
- Przez dwa d ugie lata próbowa em nawi za z ni kontakt - wyszepta z niedowierzaniem Alfred.
Sara mia a si do niego roziskrzonymi oczami.
- Jeste tylko bratem, Alfredzie, tylko bratem! Obecno
Lassego zupe nie odmieni a wiat Torii.
Nic dziwnego: m od dziewczyn stale otacza y jedynie kobiety - pacjentki i piel gniarki, tylko co jaki czas wpa-da brat, teraz równie z narzeczon .
Lasse zrezygnowa z wyprawy w góry. Zdecydowa si na co innego: dzie w dzie odwiedza Torii w szpitalu.
Gdy Sara i Alfred pojawili si tydzie pó niej z kolej-n wizyt , przywita a ich rozpromieniona piel gniarka.
- Nie poznacie jej! - zapewnia a. - S teraz oboje w par-ku i wicz chodzenie. Torii wykazuje wiele zapa u, wierz wi c, e si im powiedzie.
Przedtem brakowa o jej motywacji.
Zatrzymali si w pewnej odleg
ci od m odych i przygl dali si próbom. Po chwili Torii spostrzeg a brata i Sar i od razu si o ywi a. Podeszli bli ej.
- Torii, siostrzyczko! - wykrztusi Alfred i obj czu-le dziewczyn .
Torii sta a d
szy czas bez ruchu, po czym odezwa- a si cicho:
- By
dla mnie taki dobry! Bardzo ci za wszystko dzi kuj .
Nie zdo
odpowiedzie , wzruszenie cisn o mu gard o.
- Sar te lubi , i Lassego.
Kiedy wypowiada a imi ch opca, w jej g osie da o si wyczu szczególny ton.
- Na pewno jej nie zawiod - obieca Lasse, zwracaj c si do Alfreda. - Opowiedzia a mi o wszystkim, co prze-sz a. Bardzo dobrze si sta o, e
wreszcie mog a o tym porozmawia .
- Na pewno. Lasse, dzi kuj ci. Sam nie wiem, jak móg bym ci si odwdzi czy .
- Nie ma za co dzi kowa - burkn ch opak pod no-sem, po czym wzi Torii za r
i poszli dalej wiczy chodzenie.
W drodze powrotnej, w samochodzie, Sara rzek a w zamy leniu:
- Oszuka
Helmutha, prawda?
- Co masz na my li?
- Wiedzia
, e sir Constable wycofa swoj ofert , ale przemilcza
to. Helmuth nie zdawa sobie z tego sprawy.
- Nie - przyzna . - Chyba rozumiesz, e nie mog em pu ci go wolno. Musia em mie pewno
, e go zatrzy-mamy.
- Ryzykowa
w ten sposób niejedno ycie.
- Nie mieli my innego wyj cia. W przeciwnym razie znowu znikn by nie wiadomo gdzie i pope nia kolej-ne przest pstwa.
- By mo e masz racj . - Sara na moment zamilk a. - Ale ty wiesz, jak zgin Helmuth?
- Utopi si - otrzyma a krótk odpowied .
- Tak, ale dlaczego? Jestem pewna, e dobrze wiesz. Mam racj ?
Alfred westchn .
- Wiem, w ka dym razie wiem tyle, co opowiedzia mi nurkuj cy za nim policjant.
Zapad a cisza. Sara nie wytrzyma a i znowu zapyta a:
- No wi c jak?
- Jeste okropnie ciekawska. Zobaczy wielkie zbioro-wisko muszli, które jakby co pokrywa y, ale to nicze-go nie dowodzi. Mog y na przyk ad
porasta koralowiec. „Wyobra nia Syngaleza dopowiedzia a reszt . Cia o Hel-mutha mog o znajdowa si w zupe nie innym miejscu.
- No tak... - rzek a Sara, po czym znowu umilk a, tym razem na d
ej. - S uchaj, czy nie mogliby my prze-sun
daty lubu?
Alfred zjecha na pobocze i zatrzyma samochód.
- Chyba nie chcesz powiedzie , e teraz
ujesz?
- Ale sk d. Przeciwnie. Przecie w
ciwie nie musi-my czeka ..
.
am, e powinni my skoncen-trowa si na zdrowiu Torii.
Alfred obj j czule i przytuli do siebie.
- Ale dlaczego teraz zmieni
decyzj ?
Sara nachyli a si ku niemu i wyszepta a nie mia o:
- Bo uwa am, e mamy za ma rodzin .
- Mo e i tak, ale co z tego wynika?
- Oczywi cie trzeba przysporzy jej nowych cz onków... Jego twarz rozja ni a si w u miechu.
- wietny pomys ! W takim razie nie odk adajmy lu-bu! My lisz, ze Torii b dzie mog a nam towarzyszy ?
- Mam wra enie, e tak. I e b dzie bardzo szcz
liwa. Do niedawna surowy, zamkni ty w sobie komisarz Elden nie móg si powstrzyma , by nie
wykrzycze na ca y wiat swej rado ci.
- Saro! - zawo
. - Nie mia em poj cia, e ycie mo- e by takie pi kne! Dzi kuj ci, najmilsza, e otwo-rzy
mi oczy!