DON LASSETER
Tytuł oryginału: If I Can't Have You, No One Can
Copyright © Don Lasseter 2006
Copyright © for the Polish edition by
Hachette Polska sp, z o.o., Warszawa 2011
All rights reserved
Autor
Don Lasseter
Tłumaczenie
Piotr Klinger / Roboto Translation
Redaktor prowadzący Małgorzata Dudek
Redakcja
Magdalena Rozental / Roboto Translation
Korekta
Marta Kucharska / Roboto Translation
Zdjęcie na okładce
© Alex Shahmiri / Flickr / Getty Images / Flash Press Media
Projekt okładki: Paweł Pasternak
Skład i łamanie:
Jacek Goliatowski, Piotr Piotrowski / Roboto Translation
Wydawca
Hachette Polska sp, z o.o.
ul. Postępu 6, 02-676 Warszawa
ISBN 978-83-7575-869-6
SPIS TREŚCI
Wstęp
7
„On mnie zabije”
11
„Dziewczyn się nie bije”
18
Matt
33
Sarah
40
„Nie ujdzie mi to płazem”
52
Richard Namey
65
Dlaczego zbłądziła?
74
„Nie da mi spokoju”
79
Odyseja Conwaya
90
Pięć nabojów
116
Miejsce zbrodni
122
Rewizja
138
Zmiany
146
Obława
159
Zbawienie
170
„To była jej wina”
183
Dowód odwagi
206
Zdrada
211
Anatomia procesu
220
Królowie i pionki
230
Proces - kurtyna w górę
242
„Słyszałem jej wrzask”
260
Auta, wstrząsy i zabójstwo
281
Na gorącym krześle
291
Łałka
311
„Zachował jeden dla Sary”
329
Zabójstwo w afekcie
336
Cierpienie
344
Od autora
354
O autorze
357
WSTĘP
N
ie ma groźniejszego uczucia niż miłość. Odwieczne pragnienie
odnalezienia drugiej połowy, które tkwi głęboko w każdym z nas, może
przemienić się w drogę pełną łez i frustracji, która w rezultacie dopro-
wadzi do tragedii. Ze świecą szukać kogoś, kto nie doświadczył gehenny
wynikającej z niewierności partnera bądź nigdy nie doznał miłosnego
zawodu.
Adwokat, mówiąc o mękach zdradzonego mężczyzny, stwierdził:
„Każdy, kto choć raz był zakochany, zna ten ból, bezsenne noce, wypła-
kane oczy... to snucie się bez celu, dzień za dniem. Czasami cierpienie
bywa nie do zniesienia i człowiek zaczyna myśleć o samobójstwie. »Ko-
bieta, z którą chciałem mieć dzieci, spotyka się z kimś innym«”.
Prawie każdy ma swoją piosenkę - począwszy od repertuaru Elvisa,
kończąc na utworach Ushera - której słowa odzwierciedlają jego cierpie-
nie. Oczywiście, niektórzy poszukiwacze błogosławionego zespolenia
odnajdują swoje szczęście, pozostali jednak skazani są na gorzkie roz-
czarowanie i ból odrzucenia.
Są też tacy, którzy kończą podróż straszną i gwałtowną śmiercią.
Śledczy z wydziału zabójstw wiedzą, że pierwszymi podejrzanymi w
sprawach dotyczących morderstw kobiet są zawsze ich mężowie lub
kochankowie. Statystyki FBI mówią same za siebie: spośród 14 408
zabójstw popełnionych w Stanach Zjednoczonych w 2003 roku 3 215
dokonano na kobietach; 573 z nich zginęło z rąk własnych mężów, a 464
padło ofiarą swoich partnerów - w sumie daje to aż 32 procent.
Ludzie często pytają mnie, czy odkryłem jakieś schematy zachowań
bądź czynniki środowiskowe charakterystyczne dla wszystkich tych
sprawców. Nie potrafię udzielić odpowiedzi. Psycholodzy i kryminolo-
dzy łamią sobie głowę nad tą zagadką, ale jak dotąd nie udało im się
precyzyjnie wyodrębnić czynników, które pomogłyby przewidywać
przyszłe zbrodnie. Moim zdaniem powinni jednak przekalibrować swoje
mikroskopy i bliżej przyjrzeć się uczuciu zwanemu miłością.
Często spotykałem adwokatów, którzy posługiwali się nią bądź też
wykorzystywali jej brak, aby usprawiedliwić morderstwa dokonywane
przez ich klientów. „Przyczyną popełnienia przez oskarżonego zbrodni -
mawiają - było traumatyczne, wyzute z miłości dzieciństwo”. W celu
poparcia swych hipotez powołują na świadków „ekspertów” z dziedziny
psychologii, którzy zeznają, że fizyczna oraz psychiczna udręka w połą-
czeniu z niespełnionym pragnieniem miłości wywołała socjopatyczne
zachowanie oskarżonego.
W niektórych przypadkach może się to okazać prawdą. Pewien seryj-
ny morderca opowiedział mi o tym, jak został porzucony przez swoją
piękną, lecz zdeprawowaną matkę, pochodzącą z jakiegoś grajdołka w
Kentucky. Bardzo dokładnie opisał swą rozpaczliwą potrzebę doświad-
czenia choćby najmniejszych oznak matczynej miłości. Kiedy spotkał się
z nią ponownie, dostał to, czego chciał, ale w wyjątkowo dziwnej for-
mie. Niedługo po jego trzynastych urodzinach rodzicielka wstrzyknęła
mu heroinę i napastowała go seksualnie! Innemu mężczyźnie skazanemu
za zabójstwo, który przez trzy lata trzymał w lodówce ciało swojej ofia-
ry, matka zniszczyła życie swoją oziębłością. Na domiar złego, w okre-
sie jego dojrzewania zawzięcie chroniła go przed wszystkim, co było w
jakikolwiek sposób związane z seksem. Z drugiej strony jednak więk-
szość z nas zna osoby, które boleśnie przeżyły okres dojrzewania, a mi-
mo to nie stały się przestępcami.
Sądzę, że podstawową różnicą między tymi, którzy przetrwali strasz-
ne chwile i stali się praworządnymi obywatelami, a tymi, którzy zeszli
na złą drogę, jest ich sposób myślenia o miłości. Zauważyłem, że mor-
dercy uważają, iż nikt nigdy ich nie kochał. Tymczasem ci, którym udało
się przezwyciężyć fatalne relacje rodzinne, w głębi serca czuli, że rodzi-
com i bliskim jednak zależy na ich szczęściu.
Wątek miłosny pojawia się też w morderstwach popełnionych z za-
zdrości: w napadzie gniewu wywołanego zdradą czy choćby zwykłym
podejrzeniem, że ukochana może mieć kogoś na boku. Kiedy miłosny
trójkąt zostaje odkryty, zdradzony mężczyzna, w niektórych przypad-
kach, nie potrafi zdławić ślepej furii i pragnienia zemsty. Ponieważ szał
nie ma nic wspólnego z logiką, rogacze dochodzą do wniosku, że jedy-
nym wyjściem z sytuacji jest podwójne zabójstwo - żony i jej kochanka.
Wybuch niepohamowanej złości często kończy się właśnie dwiema ofia-
rami. To stara, dobrze znana historia: „Skoro nie mogę cię mieć, to nikt
nie będzie cię miał”.
Już od pewnego czasu zamierzałem przyjrzeć się uważniej złożoności
problemu zbrodni spowodowanej źle ulokowanymi uczuciami. W naszej
opowieści jest wiele rozmaitych wątków. Niniejsza książka zrywa w
pewien sposób ze schematami gatunku true crime: znajdują się w niej
nie tylko biografie sprawcy i dwojga ofiar, ale także przygody czwartej,
kluczowej postaci oraz jej niezwykła słodko-gorzka metamorfoza.
Skoro nie mogę cię mieć... opisuje życie czworga ludzi na ich drodze
pełnej miłości, namiętności, zdrady, przygody i cierpienia. Moment
przecięcia się ścieżek jednej kobiety i trzech mężczyzn zwiastował tra-
gedię.
Ci, którym udało się przeżyć to gwałtowne zderzenie życia i śmierci,
zmienili się na zawsze.
Don Lasseter, 2006
„ON MNIE ZABIJE”
P
rzewracając stronę w czystym notesie, dwudziestojednoletnia Sarah
wzięła głęboki oddech, aby opanować drżenie rąk. W prawym górnym
rogu kartki zapisała: 27.03.03, a potem przelała na papier swoje lęki i
niepokoje. Ostrożnie nakreśliła pierwsze litery, odsłaniając stopniowo,
zdanie po zdaniu, swą niezwykle trudną i pogmatwaną historię miłosną.
Pisała o strachu, który towarzyszył jej o każdej porze dnia i nocy, trzy-
mając ją w szachu, a wszystko to z powodu nieustannych gróźb pewnego
mężczyzny:
Powiedział, że pod fotelem w samochodzie ma schowany pistolet.
Mówił też, żebym trzymała gębę na kłódkę, bo jeśli się wygadam, a on
pójdzie przeze mnie siedzieć, znajdzie mnie i zabije.
Przez kilka ostatnich dni Sarah zapełniła jedenaście stron notesu, opi-
sując swoje lęki - bała się, że zginie z rąk człowieka, któremu poświęciła
wszystko.
Pod datą 28 marca widniał wpis: Ostrzegł mnie też, żebym nie starała
się uzyskać sądowego zakazu zbliżania się. Jeżeli trafi za kratki, zamor-
duje mnie, jak tylko wyjdzie na wolność.
Sarah pisała też o tym, jak zaczepił ją w szkole, w której uczyła się
wieczorowo. Złapał ją na tyle mocno, że zostawił siniaki na ramieniu:
Otworzyłam drzwi do klasy, a on je zatrzasnął. Potem chwycił mnie za
szyję i zaczął dusić. Udało jej się wbiec do sali, skąd znajoma wezwała
ochroniarza.
Kilka miesięcy wcześniej z jej zapisków i listów można było wyczytać
coś zupełnie innego - wówczas wyrażały one żarliwą miłość i ekscytację,
a nie przeczucie nadchodzącej tragedii. Do człowieka, który później
groził jej śmiercią, pisała: Kocham Cię szalenie... Rozpływam się, gdy
jesteśmy razem. Kartkę udekorowała dookoła rysunkami kwiatów, a
zamiast kropek stawiała uśmiechnięte buźki.
Kiedy dzieci, którymi opiekowała się w przedszkolu, leżakowały, pi-
sała romantyczne listy do mężczyzny będącego już ojcem: Mam tu
ośmioro maluchów. Skarbie, ile jeszcze chcesz mieć dzieci? Mnie marzy
się dwójka albo trójka! O rany, kociaku. Tak bardzo Cię kocham.
Strasznie za Tobą tęsknię i chciałabym teraz leżeć obok Ciebie...
Sarah nie była pewna, z iloma kobietami się spotykał i z iloma sypiał,
zanim się poznali, wiedziała tylko, że jedna z nich wydała na świat jego
dziecko.
Tymczasem ona przeżyła w swoim życiu tylko jeden poważny ro-
mans. Kilka tygodni wcześniej, przed rozpoczęciem ostatniej klasy szko-
ły średniej, w sierpniu 1999 roku, zakochała się w młodym mężczyźnie,
który nazywał się Matt Corbett. W poprzednim semestrze kilku napalo-
nych kolegów z klasy próbowało ją poderwać. Jej ciało, bądź co bądź,
zaczynało rozkwitać; miała ciemne włosy sięgające do pasa, błyszczące
brązowe oczy i uśmiech, który nigdy nie schodził jej z twarzy. Matka
Sary mówiła, że „potrafiła nim rozświetlić każde pomieszczenie”.
Zamiast chłopców ze szkolnej ławki dziewczyna wybrała Matta, któ-
ry uczęszczał do placówki po drugiej stronie miasta. Mierzył prawie
metr osiemdziesiąt, był męski, dobrze zbudowany i silny. Imponowało to
Sarze. Co więcej, był też uprzejmy i czuły. Poznali się zupełnie przy-
padkiem, kiedy wybrała zły numer telefonu.
Z początku była to szczeniacka miłość, która przerodziła się jednak w
coś, co dramaturg Ben Jonson nazywał „duchowym połączeniem dwóch
istot ludzkich”. Ich uczucie zaowocowało ogromną liczbą telefonów,
odwiedzin, filmowych randek. Poszli też razem na bal z okazji ukończe-
nia szkoły. Po otrzymaniu dyplomu w 2000 roku Matt wymienił samo-
chód na pikapa i zakochani mogli wreszcie spędzać ze sobą więcej czasu.
Nie było wątpliwości, że to miłość.
Sarah i Matt kreślili wspólne plany na przyszłość. Pasją dziewczyny
były komputery, pragnęła zająć się grafiką, jednak zdecydowała się na
pracę w przedszkolu razem ze swoją matką oraz na podjęcie studiów
wieczorowych. Matt z kolei zamierzał iść do pracy, a kwestię studiów
postanowił na jakiś czas odłożyć.
Przyjaciele tej uroczej pary byli przekonani, że młodzi wezmą ślub.
Jednak w połowie 2002 roku Sarah zaczęła się zastanawiać, czy nie jest
za wcześnie, aby związać się na całe życie, zwłaszcza że nie zaznała do
tej pory namiętności z innym mężczyzną. Gdzieś głęboko w środku
drzemały żądze, których do tej pory zdawała się nie zauważać. Z dnia na
dzień stawały się coraz silniejsze, aż w końcu trzeba je było zaspokoić.
Gdy nadeszło lato, poznała mężczyznę, który - jak się wydawało - mógł
ugasić jej pragnienia.
Zaczęło się, jak to zwykle bywa, od fizycznego przyciągania. Flirt,
szybsze bicie serca, podniecenie. Jednak coś jeszcze urzekło młodą
dziewczynę. Tajemniczy mężczyzna, starszy od niej o kilka lat, nie wy-
kazywał się zbytnią cierpliwością ani nie darzył jej takim szacunkiem
jak Matt Corbett. Był bardziej nieokrzesany, nieprzewidywalny, niemal
niebezpieczny. Sarah czuła, że skrywa jakąś tajemnicę, i postanowiła ją
odkryć. Ku jej zaskoczeniu wszystkie te cechy okazały się prawdziwym
afrodyzjakiem. Jego humory czasem doprowadzały ją do szału, ale to nie
zniechęciło dziewczyny do podjęcia próby rozwikłania jego zagadki.
Kiedy dowiedziała się, że ma dziecko z poprzednią partnerką, poczu-
ła się zazdrosna. Zaczęła się gotować ze złości i zawzięcie walczyła ze
sobą, aby z nim nie zerwać. Ostatecznie matczyny instynkt zwyciężył i
Sarah coraz częściej rozmyślała nad posiadaniem dziecka. Była zdumio-
na, kiedy ta myśl pojawiła się w jej głowie.
Przygoda z nieznajomym zaczęła się od zauroczenia, które prze-
kształciło się w coś dużo poważniejszego. Była to miłość, jakiej dotych-
czas nie zaznała: ekscytująca, namiętna i pełna zabawy. Tak jak
przejażdżka kolejką górską - najpierw osiągała szczyt podniecenia, a
potem zjeżdżała z prędkością, która wysysała powietrze z jej płuc. Te
nagłe załamania w jej nowym związku były wynikiem wybuchów złości
z obydwu stron - dla Sary stanowiło to novum. Z Mattem nigdy do cze-
goś takiego nie dochodziło. Oczywiście niepokoiły ją kłótnie z kochan-
kiem, zwłaszcza kiedy musiał się hamować, żeby jej nie uderzyć. Po
tych strasznych sprzeczkach godzili się jednak i przez jakiś czas w ich
życiu znów gościły życzliwość, intymność i pożądanie.
Niekiedy jednak dręczyły ją wątpliwości. Stopniowo zaczęła sobie
zdawać sprawę z tego, że ten tajemniczy człowiek jest zdolny do prze-
mocy. Po raz pierwszy w życiu przekonała się o tym, o czym dotychczas
jedynie słyszała - że niektóre kobiety przyciąga niebezpieczeństwo.
Jak to się mogło stać? Dlaczego zrezygnowała ze stabilnego, długo-
letniego związku ze swoim chłopakiem? Co skłoniło młodą kobietę do
tego, by zrezygnować ze szczęścia i rozpocząć niebezpieczną grę?
Znana terapeutka małżeńska z Los Angeles, Coserte D. Case, wysu-
nęła następującą hipotezę:
Kobiety, które zdradzają, mają skłonność do racjonali-
zacji swoich zachowań. „Jestem znudzona... Skoro faceci
mogą się zabawić, dlaczego ja nie mogę?... Nie poświęca mi
tyle uwagi, ile bym sobie życzyła”. Możliwe też, że pani Ro-
driquez została wychowana w kochającej rodzinie, w której
nie dochodziło do poważniejszych konfliktów i wybuchów
złości. To właśnie mogło sprawić, że nie zdawała sobie
sprawy z niebezpieczeństwa, jakie groziło jej ze strony tego
mężczyzny, a nawet jeśli była świadoma zagrożenia, mogła
po prostu chcieć się wyżyć z czystej, seksualnej ciekawości.
Próba zrozumienia motywów działania kobiety i jej zachowań przez
większość mężczyzn przypomina wpatrywanie się w przestwór Pacyfiku
podczas zachodu słońca w letni wieczór. Wydaje się piękny, przyjazny i
tajemniczy, ale w jego odmętach pod błyszczącą powierzchnią kryją się
żądne krwi stworzenia i inne niebezpieczeństwa, które trudno sobie na-
wet wyobrazić.
Może Sarah odczuwała silną potrzebę, pożądanie albo wręcz żądzę
przygody, a może nie. Prawdopodobnie sama nie rozumiała do końca,
dlaczego wplątała się w sytuację, którą poeta Robert Browning opisał
jako „fascynację na niebezpiecznej krawędzi rzeczy”.
Istnieją dowody na to, że dziewczyna weszła w intymny związek ze
swoim amantem. Kiedy pierwszy raz zobaczyła go nago, musiała być
urzeczona jego ogromnymi tatuażami na nogach, kilka centymetrów nad
kolanami. Widziała już wcześniej napis wykonany niebieskim tuszem na
wewnętrznej stronie prawej ręki kochanka - było to imię jego pięciolet-
niego dziecka. Na drugim ramieniu wytatuował datę swoich urodzin.
Duże, zagadkowe litery na udach i dziwne geometryczne kształty z pew-
nością musiały wprawić ją w zdumienie. Pytania o ich sens mężczyzna
zbywał milczeniem. Nie chciała wierzyć, że są to gangsterskie symbole,
ale nie przychodziło jej do głowy żadne inne wyjaśnienie.
Pozostałe części jego ciała zapewne silnie rozbudzały Sarę, której li-
bido wznosiło się przy nim na nieznane dotąd poziomy. Łóżkowe
igraszki odsłoniły przed nią zupełnie nowe rejony seksualności i wyzwo-
liły w niej demona, którego wcześniej nie znała. Pozbyła się wszelkich
zahamowań. Kiedy chciał ją fotografować nago, zgadzała się bez waha-
nia.
Seksualne zabawy często mają swoje konsekwencje. Na początku
września Sarah dowiedziała się, że jest w ciąży. Była pewna, że ojcem
jest jej nowy kochanek, a ponieważ uważała, że nie jest jeszcze gotowa
na macierzyństwo, skłaniała się ku aborcji.
Wszystkie związki przechodzą różne fazy; ten nie był wyjątkiem. W
czwartym miesiącu znajomości Sarah zaczęła odbierać pewne niepoko-
jące sygnały, które dostrzegała już wcześniej, ale wówczas wolała je
ignorować.
Na początku zaborczość mężczyzny wydawała się jej romantyczna.
Stopniowo jednak ta cecha zaczęła drażnić Sarę. Próbowała sobie tłuma-
czyć, iż jego uwielbienie powodowało to, że wymagał od niej zupełnego
oddania - mimo to gotowała się z wściekłości.
Sarah wykazywała skłonności do obwiniania się za nieporozumienia,
jakie między nimi wynikały. Pisała do niego: Naprawdę Cię kocham.
Jesteś moim szczęściem. To moja wina, że się wściekam. Nie chodzi o
Ciebie, tylko o mnie... Wkurzam się sama na siebie, a potem wyładowuję
to na Tobie. Przepraszam.
Coraz trudniej było jednak udawać Sarze, że niektóre aspekty jego
zachowania nie budzą w jej niepokoju. Usprawiedliwiała całą sytuację,
twierdząc, że liczy się wyłącznie ich przyszłość. Próbowała zmienić jego
nastawienie, rozważała nawet kwestię zamieszkania z ukochanym. Wy-
obrażała sobie te wszystkie miejsca, w których mogliby uwić swoje
gniazdko. W jednym z miłosnych listów napisała: Kotku, przeprowadzisz
się ze mną, jeżeli wyjadę do Teksasu albo Waszyngtonu? Mam taką na-
dzieję....
Jesienną porą, kiedy w południowej Kalifornii słońce przygasało w
mgliste popołudnia, dowiedziała się o nim czegoś jeszcze, czegoś znacz-
nie bardziej niepokojącego: jej kochanek był wcześniej aresztowany i
otrzymał nadzór kuratorski za pobicie kobiety. Na domiar złego regular-
nie zażywał narkotyki, a nie, jak wcześniej sądziła, od czasu do czasu dla
rozrywki. Kiedy przyłapała go na tym po raz pierwszy, nie zdziwiła się
zbytnio. Postanowiła nawet wraz z nim poeksperymentować. Jednak
zakazany owoc szybko przestał podniecać, kiedy otrzeźwiała i zrozumia-
ła, że jej kochanek jest silnie uzależniony. Ta świadomość rozwiała
wszelkie złudzenia.
W jej głowie pojawiła się myśl, że wszystko jest gigantyczną pomył-
ką. Nigdy nie powinna była zadawać się z tym gościem. Po kilku mie-
siącach ukrywania zdrady przed swoją prawdziwą miłością zaczęła się
zastanawiać, czy Mart Corbett jej wybaczy.
Często zdarza się, że mężczyźni stawiają swoją kobietę tak wysoko
na piedestale, że prędzej czy później musi z niego spaść. Mają oni póź-
niej kłopot z akceptacją faktu, że ich anioł ma ludzkie słabości. Być mo-
że skrywała pewne seksualne żądze albo też pragnęła wyzbyć się prze-
starzałego wizerunku czystości i niewinności. Poszukiwania cielesnych
doznań były niegdyś przywilejem wyłącznie mężczyzn. Dziś kobiety
wywalczyły sobie możliwość doznawania zakazanych przyjemności.
Do Matta Corbetta stopniowo docierało, że Sarah spotyka się z kimś
innym. Początkowo był zdezorientowany, ale ostatecznie zdławił swoje
podejrzenia. Jego ukochana nigdy nie mogłaby zrobić czegoś tak perfid-
nego! Spędzał z nią przecież pięć wieczorów w tygodniu, jak więc mia-
łaby znaleźć czas na potajemne schadzki. Zapytał ją wprost, co się dzie-
je, ale ona udzielała mu wymijających odpowiedzi. Kilka kłótni rozją-
trzyło tylko wzajemne urazy. Zamiast emocjonalnie odreagować, Matt
próbował dokonać analizy swojego kłopotliwego położenia. Może Sarah
potrzebuje nieco luzu? Pewnie tylko się „zadurzyła” - tego słowa używał
na określenie relacji swojej dziewczyny z tym drugim mężczyzną. „Tak,
to tylko zadurzenie”. Próbował usprawiedliwiać Sarę, że powoduje nią
wyłącznie ciekawość, co jest całkowicie normalne u młodych kobiet.
„Pewnie wszystkie muszą przejść ten etap w swoim życiu, a potem wy-
ciągnąć wnioski z własnych błędów. Najlepiej się zamknąć i przeczekać,
aż jej przejdzie”. Mimo to trudno było mu robić dobrą minę do złej gry i
nie dać po sobie poznać, że cierpi.
Sarah była coraz bardziej niezadowolona z tego, jak traktuje ją ko-
chanek, i zaczęło do niej docierać, jak strasznie szaleje za Mattem. Do-
szła do wniosku, że chce kontynuować swój idylliczny związek. Na dro-
dze stanął jednak poważny problem. Strach paraliżował każdą komórkę
jej ciała. Obawiała się, że jeśli rzuci kochanka, on ją zabije.
„DZIEWCZYN SIĘ NIE BIJE”
W
iększość młodych mężczyzn, którzy tracą kontrolę nad swoim
życiem, pochodzi z ubogich, patologicznych rodzin lub doświadczyło w
dzieciństwie przemocy ze strony najbliższych i rówieśników. Zdarzają
się jednak i tacy, którym nigdy niczego nie brakowało, a jedynym powo-
dem do buntu może być dla nich władza rodzicielska. Każdy rodzic wie,
że niełatwo jest uczyć dzieci życia oraz wymierzać im odpowiednie kary
za przewinienia. Określenia „trudna miłość” używa się w odniesieniu do
swoistej dyscypliny w wychowaniu, którą czasem interpretuje się jako
nieuzasadnioną przemoc bądź brak uczuć. Rozsądni rodzice mogą jedy-
nie żywić nadzieję, że ich wysiłek włożony w wychowanie potomstwa
nie pójdzie na marne i pociechy staną się w końcu odpowiedzialnymi
obywatelami, potrafiącymi okazać wdzięczność za udzielone im lekcje, a
nie socjopatami, którzy wybiorą drogę zbrodni.
W małym miasteczku Agawam na zachodzie Massachusetts, tuż przy
południowej granicy stanu, nad rzeką Connecticut, w wielodzietnej ro-
dzinie irlandzkich imigrantów przyszedł na świat Dennis John Conway.
Stało się to 9 lutego 1959 roku. Był szóstym dzieckiem Mary i Donalda
Conwayów, którzy w trudzie i znoju próbowali wiązać koniec z końcem.
W ciągu ośmiu lat od narodzin Dennisa pojawiła się jeszcze piątka nie-
mowlaków, czyli w sumie pani Conway wydała na świat jedenaścioro
potomstwa.
Wspomnienia z wczesnego dzieciństwa dla większości ludzi są jak
małe rozmazane fotografie. Niewiele osób pamięta cokolwiek z okresu,
gdy miało trzy czy cztery lata. Pierwsze wspomnienia Dennisa Conwaya
mają związek ze strasznymi listopadowymi wydarzeniami roku 1963,
kiedy to zginął w zamachu prezydent John F. Kennedy. Mimo że mały
Conway miał wówczas zaledwie cztery latka, pamięta, jak cała rodzina
zalała się łzami. Irlandzcy katolicy z Massachusetts wielbili Kennedych,
dlatego śmierć głowy państwa była dla nich o wiele tragiczniej sza niż
dla reszty narodu. W katolickiej szkole, do której uczęszczał Dennis,
zakonnice darzyły rodzinę prezydencką wyjątkowym szacunkiem, więc
ta ogólna rozpacz odcisnęła niezatarte piętno na psychice chłopca.
Oczywiście, dla kilkuletniego dziecka całe to wydarzenie było tylko
tajemniczym zlepkiem obrazów. Śmierć stanowiła wtedy dla Dennisa
czystą abstrakcję i nie budziła w nim żadnych emocji. Później opowia-
dał, że w życiu niewiele zgonów wywarło na nim jakiekolwiek wrażenie.
Niektóre wywoływały melancholię - jak zabójstwo Johna Lennona w
grudniu 1980 roku. Śmierć Kennedy'ego najmocniej odczuła jego matka,
Mary. Mężczyzna wspominał, że była zrozpaczona. Nastroje, osobowość
i zachowanie pani Conway negatywnie wpływały na całe dorosłe życie
jej syna.
W oczach Dennisa matka była ulepiona z tej samej gliny co Jacqueli-
ne Kennedy - żona prezydenta. Mary, podobnie jak pierwsza dama, była
kobietą dostojną, inteligentną, wrażliwą na sztukę i przywiązującą
szczególną uwagę do edukacji. Jej gesty i sposób poruszania się również
przypominał Jacqueline. Może to właśnie sprawiło, że Dennis nie potra-
fił zrozumieć, dlaczego jego relacja z matką od samego początku była
trudna i bolesna.
Rodzice Dennisa mieli obsesję na punkcie edukacji, więc chłopak
dość wcześnie rozpoczął naukę. Poszedł do szkoły, gdy miał zaledwie
cztery lata - najprawdopodobniej dlatego, że pani Conway była urobiona
po łokcie przy licznym potomstwie. Dennis doskonale wyczuwał, że
ojciec traktuje go zupełnie inaczej niż matka: „Byłem ulubieńcem sta-
ruszka, natomiast często wydawało mi się, że dla matka widzi we mnie
czarną owcę, zakałę rodziny”.
Nie dość, że chłopak znalazł się w jedenastoosobowej grupie dziecia-
ków, to jeszcze musiał zmagać się z dwiema starszymi siostrami i trzema
młodszymi. „Dziewczyny szybciej dojrzewają, więc kiedy byłem gów-
niarzem, siostry często mnie lały, a prawie wszystkie miały słuszną bu-
dowę ciała. Kiedy urosłem na tyle, by im się postawić, usłyszałem, że
dziewczyn się nie bije. Moi starsi bracia kopali mnie w tyłek za to, że
łamię tę zasadę”.
Ta nie najlepsza w rodzinnej hierarchii pozycja była dla niego źró-
dłem ciągłego niepokoju w szalonych czasach dzieciństwa. Coraz czę-
ściej na własnej skórze przekonywał się o tym, że to właśnie jego matka
upatrzyła sobie jako obiekt do wyładowywania swoich frustracji. Te
chore relacje doprowadziły w końcu do tego, że zaczął się buntować i
poprzysiągł sobie opuścić rodzinny dom tak szybko, jak to tylko możli-
we.
Praca zajmowała pierwsze miejsce w systemie wartości Mary Con-
way, więc wszystkie dzieci musiały pomagać w domu i ogródku od naj-
młodszych lat. Marnotrawienie czasu było nie do pomyślenia. Wszyscy
mieli przydzielone obowiązki, a matka sprawdzała dokładnie, czy je
wypełniali. Czasami, kiedy Dennis nie spełniał jej oczekiwań, próbował
wymigać się od kary i ukryć się przed rodzicami, ale rzadko mu się to
udawało. „Wyolbrzymiałem w swojej wyobraźni ich reakcje na moje
przewinienia. Próbowałem maskować je kłamstwami i fortelami, ale to
wkurzało ich jeszcze bardziej niż nieposłuszeństwo”.
Pani Conway przyjmowała tylko dwa usprawiedliwienia, które mogły
zwolnić z domowych obowiązków. Najlepszym z nich była praca poza
domem, ale potrafiła też być wyrozumiała, gdy chodziło o sport. Dennis
bardzo szybko zainteresował się i jednym, i drugim.
Sport nie tylko pozwolił chłopcu rozwinąć się fizycznie, ale też przy-
niósł upragnione wyzwolenie. Lubił bejsbol i piłkę nożną, ale najbardziej
urzekł go hokej. Zimą w Massachusetts lodowiska były na każdym kro-
ku, a Dennis po raz pierwszy założył łyżwy, jak tylko nauczył się chodzić.
W wieku dziesięciu lat grał już na pozycji bramkarza w drużynie hoke-
jowej osiemnastolatków. Ubrani w czerwone stroje uczniowie zwycięży-
li w mistrzostwach dywizji w 1971 roku i ustawili się do pamiątkowej
fotografii.
Mark Faucette - hokeista i kolega Dennisa ze szkoły średniej - konty-
nuował swoją karierę i przez kilkanaście lat był sędzią NHL z numerem
11 na koszulce.
Młodzi sportowcy często nawiązują długoletnie przyjaźnie z kolega-
mi z drużyny. Tak też było w przypadku Dennisa, który utrzymywał
kontakt z kilkoma hokeistami. Dwóch z nich czekał jednak przedwcze-
sny koniec. Jeden skrócił sobie życie przez alkoholizm. Drugi, Jimmy
Simmons, patykowaty dzieciak o jasnych włosach i reputacji miłego
chłopca z sąsiedztwa, w rok po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia, jadąc
rowerem w centrum Agawam, wpadł pod samochód. „Po raz pierwszy
zmarł ktoś, kogo znałem”. Nie było to jego ostatnie spotkanie ze śmier-
cią.
Zainteresowanie Dennisa sportem popierała osoba, od której w naj-
mniejszym stopniu nie spodziewał się pomocy: jego matka. Był zasko-
czony, kiedy okazała zrozumienie dla osobistego dramatu, z którym
musiał się zmierzyć. Chłopak marzył o pozycji miotacza w drużynie
bejsbolowej, ale trener Paisano przydzielił go do trzeciej bazy. Dla żąd-
nego sukcesów Dennisa stanowiło to bolesne upokorzenie. Sport był
jego sekretnym światem, ucieczką od domowych napięć. Raz na jakiś
czas ojciec przychodził na mecz, by zobaczyć, jak sobie radzi syn, ale
przeważnie działalność sportowa nie łączyła się w żaden sposób z ży-
ciem rodzinnym. Dlatego też był zdumiony, kiedy matka wykazała swo-
je zainteresowanie.
Gdy Mary Conway usłyszała narzekania Dennisa, poszła z synem na
kolejny mecz. Ciągnęła go za rękę i zaprowadziła na boisko, gdzie stanę-
ła oko w oko z trenerem i zażądała:
- Panie Paisano, proszę pozwolić mu rzucać! To dla niego ważne.
Dlaczego mu pan zabrania?
Trener skapitulował i zgodził się, by chłopak rzucał w następnym
spotkaniu. Dennis wspominał to ze śmiechem: „Pozwolił mi rzucać, ale
poszło mi fatalnie! Zrozumiałem, że muszę się jeszcze sporo nauczyć.
Nie chciałem już tego robić. Wróciłem na trzecią bazę i byłem zadowo-
lony. Pan Paisano powiedział: »Dobra, ale nie chcę już mieć do czynie-
nia z twoją matką«”.
W rodzinnym Bayshore na Long Island Donald P. Conway, beczko-
waty, przysadzisty mężczyzna o chudych nogach i ciemnych kręconych
włosach, w wieku siedemnastu lat wstąpił do marynarki wojennej i wziął
udział w drugiej wojnie światowej. Dzięki specjalnemu programowi
kształcenia udało mu się potem dostać na Uniwersytet Harvarda. Dennis
przeglądał kiedyś księgę pamiątkową i dowiedział się z niej, że ojciec
chodził na studia razem z aktorem Jackiem Lemmonem i Robertem F.
Kennedym, którzy zakończyli naukę w 1948 roku.
W cywilu Conway poznał i poślubił Mary E. Morgan - inteligentną
młodą mieszkankę Bostonu. Udało jej się zdobyć stopień licencjata w
brytyjskim college'u dla kobiet w Chicopee w stanie Massachusetts.
Małżeństwo to - aspirującej do klasy średniej Irlandki z marynarzykiem -
można więc uznać za mezalians.
Mary urodziła pierwsze ze swoich jedenaściorga dzieci - Morgana
Patricka - w 1951 roku. Aby utrzymać rodzinę, Conway kilkakrotnie
próbował otworzyć jakiś interes, ale w końcu zdecydował się podjąć
wieczorowe kursy prawnicze. Po tym jak rozpoczął pracę w zawodzie,
przez kilka lat ledwo wiązał koniec z końcem.
Pełen energii wiedział doskonale, że musi zdjąć część ciężaru, jakim
jest wychowywanie dzieci, z barków swojej żony. Blisko tuzin malu-
chów - takiego brzemienia nikt nie jest w stanie udźwignąć w pojedynkę.
Aby jej pomóc, w każdą niedzielę zabierał stadko do lasów Berkshires.
Latem ruszali na leśne spacery albo długie wycieczki rowerowe. Zimą
uczył dzieciaki jeździć na nartach, na łyżwach po zamarzniętych sta-
wach, pokazał im też, jak się poruszać z rakietami na nogach. Miał jakieś
pięćdziesiąt lat, kiedy Dennis znalazł ogłoszenie w gazecie w sekcji
sportowej, że jedno z krytych lodowisk zamierza zorganizować roz-
grywki ligi dla dorosłych. Udało mu się przekonać ojca, by po dwudzie-
stu latach wrócił na boisko. Donald Conway opuścił je dopiero jako sie-
demdziesięciosiedmioletni staruszek.
Podczas pierwszego meczu został uderzony w głowę krążkiem, blisko
oka, który zostawił głęboką ranę wymagającą zszywania. Dennis wspo-
minał: „Miałem dopiero trzynaście lat i już trafił przeze mnie do szpitala.
Ojca jednak rozpierała duma. Obnosił się z blizną, jakby to był order za
odwagę”.
Mary Conway twierdziła, że mąż ma ważniejsze rzeczy na głowie niż
uganianie się za krążkiem. Wzięła Dennisa na bok i powiedziała:
- Znowu zniknął na kilka tygodni grać w hokeja!
Dopiero później uznała, że sport ma na niego zbawienny wpływ, po-
nieważ „trzyma go przy życiu”, zważywszy na to, że od czterdziestu
pięciu lat palił jak smok pall maile bez filtra.
Miłość Donalda do hokeja była tak silna, że wybrał się w daleką po-
dróż do Kalifornii, aby wziąć udział w wyjątkowym wydarzeniu. Charles
Schulz, słynny twórca Fistaszków
1
i entuzjasta hokeja, sponsorował
coroczny turniej dla seniorów na lodowisku w Santa Rosa. Conway za-
grał w drużynie o nazwie „Ograniczenie prędkości” z kilkoma ze swoich
przyjaciół ze Springfield. Dennis raz się z nim wybrał, pozwolono mu
nawet sędziować w jednym meczu.
1
Kultowy czterokadrowy komiks, który ukazywał się w gazetach od 1950 roku aż do
śmierci jego twórcy w roku 2000. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Nałogowe palenie Donalda martwiło jednak kolegów z drużyny, któ-
rzy weszli z nim w zakład:
- Conway, jeśli wygramy turniej, rzucisz palenie.
Dennis wspomina to ze śmiechem: „Oto człowiek bez wad. Nigdy nie
uprawiał hazardu, który uważał za głupotę. Nie pił. Tylko palił jak smok.
Wygrali. Koledzy z drużyny zniszczyli mu papierosy i posypali głowę
tytoniem. Nigdy więcej nie tknął nikotyny. Miał bardzo silną wolę.
Rzucenie nałogu sprawiło jednak, że stał się nie do wytrzymania”.
Jeśli pan Conway był liberalnym, beztroskim ojcem, jego żona, Mary,
stała na straży moralności i dyscypliny. Przy stu siedemdziesięciu cen-
tymetrach wzrostu górowała nad swoimi dziećmi. Podobnie jak mąż,
była brunetką, co później zastanawiało Dennisa: „Jedenaścioro dzieci i
wszystkie o jasnych włosach”. Mimo tylu ciąż Mary jakimś cudem za-
chowała szczupłą sylwetkę. Niezależnie od zastrzeżeń do jej metod wy-
chowawczych Dennis mówił, że była to kobieta z klasą. „Myślę, że de-
nerwowało ją nieokrzesanie taty, ale nigdy nie słyszałem, by któreś z
nich przeklinało. Nigdy. Raz na jakiś czas ojciec spotykał się z wujem i
wtedy go naśladował, mówiąc »kurde«, ale to właściwie wszystko”.
Dennis nie przypomina sobie, by ojciec kiedykolwiek go uderzył.
„Kilka razy wypróbował to na moich starszych braciach, ale przestał, bo
zrozumiał, że to nie działa”. Jego żona jednak trzymała pod ręką swoje
osobiste narzędzie do wymierzania kary. Kiedy uznała, że któreś z dzieci
- przeważnie był to Dennis - zasłużyło na lanie, otwierała różowy chle-
bak, w którym leżała zielona szczotka do włosów. Dawno już powypa-
dały z niej wszystkie zęby, więc chłopak nazywał ją „szczerbatym dra-
pieżcą”. Budziła ona postrach wśród najmłodszych dzieci. Co gorsza,
Mary czasem kazała jednemu z rodzeństwa pomóc jej przy wymierzaniu
kary. „Wciąż to widzę” - mówił Dennis. „Wybierała jedno z nas, żeby
trzymało drugie za nogi, kiedy ona lała go po tyłku tą szczotką. Pamię-
tam, jak musiałem trzymać małego Andy'ego. Po wszystkim uciekł z
płaczem na czworakach po schodach. Pobiegłem za nim, żeby go prze-
prosić. Miał sześć lat, ja dwanaście. Wbiegł na górę, a ja stałem na dole i
mówiłem: »Nie chciałem, Andy. To ona mnie zmusiła«. A on spojrzał na
mnie i krzyknął: »Tak, ale ci się podobało!«. Wzruszyłem tylko ramio-
nami i przyznałem mu rację”.
Oczywiście Dennis wcale nie mówił tego poważnie, ale stanowiło to
swego rodzaju ulgę, kiedy karę otrzymywał kto inny. „Dzisiaj pewnie
można by nazwać jej zieloną szczotkę „bronią dupowego zniszczenia”.
Lanie to bolesne przeżycie, ale na pewno nie aż tak jak słowa Mary
Conway. Dennis zdawał sobie sprawę z tego, że znajduje się na samym
końcu listy osób, które matka darzy uczuciem. „Często zastanawiałem
się, czy nie jestem adoptowany. Płakałem po cichu i próbowałem zro-
zumieć, jak może mnie tak traktować, bo było jasne, kogo faworyzuje, a
kogo nie. To podłe z jej strony, ale potrafiła spojrzeć mi w oczy i powie-
dzieć: »Wiesz, że kocham was wszystkich, ale za niektórymi z was po
prostu nie przepadam«”.
Napięcie w relacjach z matką rosło, więc Dennis poszukiwał kolej-
nych powodów do wychodzenia z domu. Ponieważ uczestnictwo w ży-
ciu lokalnej społeczności również było respektowane przez państwa
Conway, chłopak postanowił zostać ministrantem i skautem. Przede
wszystkim jednak podejmował się różnych prac dorywczych.
Od trzynastego roku życia znajdował zatrudnienie gdzie się da.
Chciał zarabiać własne pieniądze, ale nade wszystko uciec od chaosu
domowego życia z mrowiem rodzeństwa i surowymi zasadami matki.
„W sobotnie poranki »mamusia« - wszyscy tak się do niej zwracaliśmy -
wpadała do mojego pokoju na inspekcję”. Otwierała szuflady, aby
sprawdzić, czy ubrania są złożone w kostkę. Jeśli nie, wyciągała je, rzu-
cała na podłogę i kazała składać od nowa. Wyznaczała też zadania do
wykonania. Trzeba było zdjąć i umyć okiennice, a ogródek zagrabić i
wypielić. Matka zmieniła się w nadgorliwego kaprala.
Sytuacja stała się jeszcze bardziej dokuczliwa, kiedy wyprowadzili
się starsi bracia Dennisa. W podziale obowiązków według Mary Conway
dziewczyny pracowały w domu, a chłopcy na zewnątrz. Dlatego też
Dennisowi przypadły w udziale czynności związane z ogrodem, które do
tej pory wykonywało jego starsze rodzeństwo. Chwasty trzeba było wy-
rywać z korzeniami, żadnego ubijania motyką. Jeśli próbował w ten spo-
sób oszukiwać, a podczas kontroli matka zauważyła jakąś zieleń między
bryłkami gleby, dostawał porządne lanie. Jesienią każdego dnia należało
grabić liście. Dennis zaproponował kiedyś coś, co wydawało mu się
logiczną alternatywą dla ciągłego sprzątania, ale matka z miejsca odrzu-
ciła jego pomysł. Wściekła się i krzyknęła: „Nie, młody człowieku, nie
możemy czekać, aż wszystkie liście spadną z drzew!”. Kiedy przyszła
zima, Dennis musiał odśnieżać chodnik i podjazd. Czuł się jak chłopiec
na posyłki.
Obowiązki domowe przypominały niewolnictwo. Dużo czasu zajęło
mu, zanim pojął, że nie to było intencją matki i ojca. Jako młody chłopak
nie potrafił zrozumieć, że rodzice chcą go nauczyć etosu pracy. Matka z
pełną premedytacją wpajała mu do głowy system wartości, który pozwo-
liłby mu przetrwać w dorosłym życiu.
Kiedy jednak mieszkał z nią pod jednym dachem, sądził, że zachowu-
je się jak dyktator. Mary była przekonana, że marnotrawienie czasu jest
grzechem, a oglądanie telewizji - najcięższym z możliwych. Czasami
tylko pozwalała dzieciom zerknąć w ekran, ale sama wybierała programy
i pilnowała przy okazji, aby w tym czasie zająć im czymś ręce. Zniesma-
czonym głosem mówiła:
- Jeśli macie zamiar siedzieć i gapić się w to pudło dla idiotów,
zróbcie przy okazji coś pożytecznego.
W pokoju pojawiał się wówczas kosz ze świeżo upranymi skarpet-
kami. Ich oczy wędrowały więc między ekranem a rzeczami, które nale-
żało posegregować i złożyć.
Dennisa denerwowała inna sprawa związana z telewizorem. Gdy już
zdarzyła się okazja, że dzieci mogły usiąść przed odbiornikiem, starsze
rodzeństwo narzucało swoje preferencje odnośnie do wyboru kanałów.
To oni pilnowali obrotowego przełącznika czarno-białego ekranu w cza-
sach, kiedy jeszcze nikomu nie śnił się zdalny pilot. Joseph, na przykład,
uwielbiał Bonanzę i Star Treka. Dennis nie przepadał za żadnym z tych
seriali, ale mógł je ścierpieć. Rodzice jednak zawsze wybierali program
Lawrence'a Welka
2
albo Upstairs, Downstairs
3
. Dla niego rzeczywiście
była to strata czasu. Jedyne chwile, kiedy rodzina w zgodzie oglądała
telewizję, zdarzały się co roku podczas emisji Czarnoksiężnika z Krainy
Oz. Wszyscy siadali ze wzrokiem utkwionym w dwunastocalowy ekran i
nie odrywali go, dopóki Dorotka z pieskiem Toto nie wrócili do Kansas.
2
Amerykański program muzyczny.
3
Brytyjski serial z lat 1971-1975.
Dennis i młodsze dzieci, rozczarowani telewizją, woleli gry planszo-
we, takie jak monopoly, chińczyk czy scrabble. Lubili też karty. Jednak
najwięcej wolnego czasu poświęcali na czytanie.
Książki były ważnym elementem w życiu Conwayów. „Byliśmy ro-
dziną - mówił Dennis - która kochała słowo pisane. Czytanie stanowiło
ćwiczenie tego narządu między uszami. Tak mnie wychowano - telewi-
zja była dla matki »pudłem dla idiotów«. Tata był podobnego zdania.
Literatura zabiera cię w niezwykłą podróż do krainy wyobraźni, poszerza
słownictwo i uczy językowej poprawności”.
Aby zachęcić dzieci do czytania, Conway zabierał swoją trzódkę do
biblioteki przynajmniej raz w tygodniu. „Musieliśmy pisać streszczenia
książek w zamian za prezenty. Ojciec urządzał dla nas konkursy. Czytał
nieustannie. Rodzice nauczyli nas miłości do książek”. Świadczy o tym
również gruby na trzydzieści centymetrów, umieszczony na stojaku
słownik, do którego zaglądano, ilekroć pojawiało się jakieś nieznane
słowo. Przyświecała im zasada: „Nie pytaj, sprawdź”.
Jeden temat - czy to w literaturze, czy też w rozmowie - był absolut-
nie zakazany w domu Conwayów - seks. Z irlandzkim błyskiem w oku i
uśmiechem na ustach Dennis opisał sposób, w jaki radził z tym sobie
jeden z braci : „Nasza matka nigdy nie rozmawiała o tych rzeczach. Ba-
wiło to strasznie mojego brata, Dona, który tylko szukał okazji, aby ją
sprowokować. Mama lubiła wpadać znienacka i przeszukiwać pokoje.
Don zostawiał więc otwarte czasopisma z panienkami w miejscach, w
których nie mogła ich przeoczyć. Wiedział, że je zauważy, ale nie
wspomni o tym ani słowem. To była gra, która miała sprawdzić, ile jest
w stanie znieść, zanim wreszcie coś powie. Nigdy tego nie skomentowa-
ła”.
Kiedy wiosna stopiła skute lodem stawy i jeziora, Dennis szukał
schronienia przed życiem rodzinnym w bejsbolu. Ciężko pracował na to,
aby wywalczyć sobie miejsce w szkolnej drużynie na trzeciej bazie. Był
pewien, że jest na tyle uzdolniony, aby grać. Jako nowy dzieciak prze-
niesiony ze szkoły katolickiej, musiał jednak stawić czoła pewnym nie-
dogodnościom.
Jego ojciec pracował całymi dniami, nie mógł więc przychodzić na
mecze ani tym bardziej na testy sprawnościowe. Ojcem rywala Dennisa
do gry na trzeciej bazie był miejscowy polityk, który dbał o swoją popu-
larność, bratał się z trenerami, kibicował drużynom, poszerzając w ten
sposób swoje wpływy. Jego syn otrzymał miejsce w drużynie. Dennis
poznał siłę politycznych koneksji. Było to jedno z wielu gorzkich do-
świadczeń mających wpływ na kształtowanie się charakteru chłopca.
Cechą, którą wszystkie dzieci Conwayów odziedziczyły po rodzicach
była ponadprzeciętna inteligencja. Ta niezwykle utalentowana rodzina
została obdarzona wyjątkową bystrością umysłu. „Kujony” - mówił
Dennis. Według niego wszyscy oni mieli wysoki iloraz inteligencji, ale
to Don był prawdziwym geniuszem. W wieku szesnastu lat wygrał mi-
strzostwa szachowe i znalazł się wśród dwudziestu pięciu najlepszych
szachistów w kraju w swojej grupie wiekowej. Jego konikiem okazała
się logika i retoryka, ale przy stoliku pokerowym kasował wszystkich.
Trochę czasu zajęło mu jednak podjęcie decyzji, w jaki sposób powinien
wykorzystać swoją inteligencję. Kiedy w niemiłej atmosferze wyniósł
się z domu, przez osiem lat jeździł taksówką, zanim zdecydował się wstą-
pić do szkoły prawniczej, dzięki czemu rozpoczął błyskotliwą karierę.
W tej rodzinie geniuszów Dennis uważał się za średnio rozgarnięte-
go. Dopiero wiele lat później dotarło do niego, że jemu również natura
nie poskąpiła rozumu.
Ciężko jest rodzicom spamiętać całą jedenastkę (nie wspominając już
o czytelniku), dlatego też poniżej przedstawiam ich listę w kolejności
narodzin:
Morgan Patrick (Pat)
ur. 1951
Donald (Don)
ur. 1953
Joseph („Mały Josum”)
ur. 1955
Mary Alice („Mamie” albo „Malice”)
ur. 1957
Caroline („Kiki”)
ur. 1958
Dennis
ur. 1959
Martha
ur. 1961
Susie („Tootie”)
ur. 1963
Elizabeth („Bessie”)
ur. 1964
Andrew („Andy”)
ur. 1965
Francis („Kartofel”)
ur. 1967
Najmłodszy brat, „Kartofel”, swoją ksywkę zawdzięcza Billy'emu
DeBeckowi oraz Fredowi Lasswellowi i ich komiksowi Barney Google i
Snuffy Smith. Ten drugi to prostaczek pędzący bimber, z wielkim nocha-
lem i wytartym kapeluszem. Miał żonę, Loweezy, i syna z kępką kręco-
nych włosów, którego przezwał „Kartofel”. Conwayowie najwidoczniej
uznali, że Francis go przypominał, więc przez lata wszyscy tak na niego
wołali.
Najstarszy z braci, Morgan Patrick, również był obdarzony niezwykłą
inteligencją, ale dla Dennisa zawsze stanowił zagadkę. Urodzony w 1951
roku wyrósł na cichego, introwertycznego chłopca - zupełne przeciwień-
stwo niesfornych młodszych braci. „Był ode mnie starszy aż o osiem lat”
- mówił Dennis. „Przystojny, chudy jak szkapa i wygadany. W szkole się
z niego wyśmiewano. Kiedy miałem jakieś siedem lat, dostrzegłem, że te
przeżycia wywarły negatywny wpływ na jego życie”.
Widząc, do czego doprowadziło psychiczne i fizyczne znęcanie się
nad jego bratem, Dennis instynktownie zaczął sympatyzować z kujonami
i samotnikami, z których nabijają się szkolni koledzy. Jak twierdził, Pata
charakteryzowała wrażliwość typowa dla chłopca przechodzącego okres
dojrzewania.
Conwayowie dorastali w miasteczku zamieszkałym przez ludzi wy-
wodzących się z kultury śródziemnomorskiej. Ci bardziej agresywni
często szykanowali Dennisa i Pata za ich bladą karnację i gładkie, po-
zbawione nawet meszku buzie. Niektórzy z prześmiewców golili się już
w wieku jedenastu lat.
Ich obelgi wobec cherubinowych Conwayów były bolesne, ale Den-
nis nie dał tego po sobie poznać. Zamiast tego zaczął pyskować prześla-
dowcom: „Stałem w kolejce, kiedy Bóg rozdawał cechy, i dał mi do
wyboru: mogłem zostać albo głupim włochatym jaskiniowcem, albo
bystrym i bladym przystojniakiem. Wolałem to drugie”.
Pat jednak brał wszystkie te przytyki do serca i coraz bardziej zamy-
kał się w świecie książek. W antykwariacie kupował przede wszystkim
podręczniki do arytmetyki i trygonometrii.
Trzej najbliżsi przyjaciele Dennisa - Dave Losito, Vinny Giannetti i
Tom Shaer - zyskali jego dozgonną wdzięczność, ponieważ nie trakto-
wali Pata w sposób protekcjonalny i byli dla niego uprzejmi. Shaer zdo-
był później sławę jako dziennikarz sportowy na chicagowskim kanale
WMAQ-TV, który otrzymał nagrodę Emmy.
Pewnego lata Patrick udowodnił, że jest kimś więcej niż molem
książkowym. Zbudował barkę na użytek rodziny i zwodował ją na płyt-
kim jeziorze powstałym w wyniku zatamowania rzeki przez bobry, do
którego dojazd od domu Conwayów zajmował jakąś godzinę. Zimą
dzieci jeździły na łyżwach po jego zamarzniętej tafli; latem pływały po
nim łódką Pata. Chłopak wciąż jednak był przewrażliwiony. Pewnego
dnia trzej bracia dobili do brzegu, Pat stał w tylnej części łodzi. Don,
wyskakując na brzeg, rozkołysał dziób, przez co najstarszy brat wylądo-
wał w wodzie. Patrick był przekonany, że zrobił to umyślnie.
Pierworodny Conwayów, jako zawzięty działacz na rzecz ochrony
środowiska, martwił się kwaśnymi deszczami, które niszczą lasy za jego
rodzinnym, trzypiętrowym, ceglanym domem. Aby uratować drzewa,
postanowił je wykopać i posadzić bliżej posesji. Po latach Mary Conway
stwierdziła, że jest dumna z tego, że jej syn wykazał się taką daleko-
wzrocznością - jego działania uratowały drzewa rosnące tuż za ogród-
kiem.
W domu, w którym mieszkało tyle osób, musi wytworzyć się pewna
forma współpracy. Dennis wraz z rodzeństwem zdobyli niezwykle cenną
i pożyteczną informację na temat Pata - chłopak zjadał dosłownie
wszystko. Spóźnialscy musieli podczas obiadu zadowalać się mniej
atrakcyjnymi kąskami, którymi pogardzili pozostali. Z reguły posilali się
znienawidzonymi warzywami. „Dzięki Patrickowi mogliśmy się od tego
wymigać. Kiedy mama się odwracała - mówił Dennis - zrzucaliśmy na
jego talerz kalafiory i całą resztę. Był chudy jak patyk, ale wcinał
wszystko. Jeśli nie zjedliśmy swoich brokułów albo brukselki, matka
kazała nam stać w miejscu do 22.00. Potem wkładała warzywa do lo-
dówki i odgrzewała je następnego dnia. Trzeba było je zjeść”. Gdy za-
brakło Pata, uciekali się do innych metod: „Zamiast je połykać, wyplu-
waliśmy w serwetkę albo biegliśmy do łazienki z buzią pełną warzyw.
Kiedy Pat siedział przy stole, nie było kłopotu. Sypaliśmy mu na talerz
marchewki i brokuły. On zupełnie nie zwracał na to uwagi, jakby nie
zdawał sobie sprawy, co dzieje się wokół niego. Po prostu jadł, a my
mogliśmy odetchnąć z ulgą”.
Mimo że wstydliwość Patricka znacznie utrudniała mu kontakty z
ludźmi, spotykał się z dziewczynami. Jednak wszystkie jego związki
kończyły się bardzo szybko. Dennis miał nadzieję, że brat znajdzie ko-
goś, kto szczerze go pokocha i podbuduje jego wiarę w siebie: „Niektó-
rzy z nas tego potrzebują, inni nie”. Miłość jest czasem ruchomą wyspą
pośród rwących nurtów rzeki życia.
Pewnego nieszczęsnego popołudnia Patrick, który może czuł się nie-
kochany, wyszedł z domu i pomaszerował do lasu, niosąc ze sobą sznur.
Na jednym końcu zawiązał pętlę, drugi przerzucił przez najwyższą gałąź
i porządnie przymocował do drzewa. Następnie wsunął głowę w stry-
czek i zacisnął węzeł na szyi.
MATT
M
atthew Corbett w ciągu zaledwie kilku pierwszych dni swojego
życia dwukrotnie był bliski śmierci. On i jego siostra bliźniaczka, Kelly,
przyszli na świat 8 sierpnia 1982 roku, dwa miesiące przed terminem.
Kelly pojawiła się pierwsza, ważyła nieco ponad kilogram. Zaraz po niej
urodził się zaledwie półtorakilogramowy Matt. W szpitalu w Long Be-
ach w hrabstwie Los Angeles musieli spędzić całe dwa miesiące.
Para bliźniaków stanowiła prawdziwy skarb dla Jill i Toma Cor-
bettów. Ona - energiczna, towarzyska i dowcipna - odkryła w Tomie swą
drugą połowę. Jego żywiołowość i poczucie humoru narzucały tempo,
które mogli znieść tylko nieliczni. Optymizm pomógł parze przetrwać
gorsze chwile i spojrzeć na jasną stronę życia. Twarz Toma była mocno
opalona, a jego ciało dobrze zbudowane. Jill, równie atrakcyjna, była
prawdziwym wulkanem energii i duszą towarzystwa. Żadne z nich nie
obawiało się ciężkiej pracy i z podniesionym czołem walczyli z przeciw-
nościami losu. Kiedy na świat przyszły bliźniaki, rodzice najzwyczajniej
w świecie przytulili się i podjęli to wyzwanie.
Kelly była cichym dzieckiem, nie przysparzała żadnych kłopotów.
Niepokojący był tylko fakt, że urodziła się przedwcześnie i mierzyła aż
pół metra. Jeśli chodzi o Matta, od samego początku pojawiły się pro-
blemy. Jill modliła się, aby jej synek, tak jak kot, otrzymał dziewięć żyć.
Dwa z nich Matthew wykorzystał na dzień dobry. Pierwszy kryzys wy-
stąpił tuż po porodzie, a kolejny kilka dni później. Powoli jednak zaczął
nabierać rumieńców i przybierać na wadze. W końcu pokonał śmierć,
która na niego czyhała.
Jill miała wrażenie, że kłopoty finansowe nigdy się nie skończą. „By-
ło naprawdę ciężko. Wzięliśmy ślub dwa lata wcześniej i robiliśmy
wszystko, by związać koniec z końcem”. Tom pracował w budownic-
twie, kładąc dachy, a Jill była zatrudniona u dostawcy gazu. Cienko
przędli, a dodatkowe wydatki na leczenie dzieci mało ich nie pogrążyły.
Ich stary, zużyty pojazd nie nadawał się na dalekie podróże do szpitala w
Long Beach. Aby móc codziennie odwiedzać swoje dzieci, jechali do
Westminster i pożyczali od matki samochód, którym dojeżdżali na miej-
sce. Siedzieli przy dzieciach tak długo, jak tylko się dało, a potem wraca-
li. Z tego powodu mogli sobie pozwolić jedynie na kilka godzin snu
każdej nocy.
Kiedy bliźniaki mogły wreszcie opuścić szpital, Tom i Jill przywieźli
je do swojego wynajętego domku w Santa Ana w hrabstwie Orange.
Zdrowie rodzeństwa uległo znacznej poprawie, a już we wczesnym dzie-
ciństwie wywiązała się między nim silna więź. Później obydwoje wspo-
minali, że wspaniale było dorastać z bliźniakiem u boku.
Kiedy maluchy skończyły dwa latka, rodzice postanowili kupić dom.
Zamieszkali w Westminster, niedaleko autostrady stanowej 22, aby ła-
twiej było im dojeżdżać do pracy. Budynek w stylu ranczerskim miał
dużą kuchnię, cztery sypialnie i marmurowy piec.
„Byliśmy naprawdę ze sobą zżyci” - mówiła Kelly. „Od urodzenia.
Jako brzdące spaliśmy w tym samym pokoju, mieliśmy tam podwójne
łóżko. Kiedy wreszcie dostaliśmy osobne pomieszczenia, co noc jedno z
nas szło spać do drugiego. W środku nocy słychać było: »Matt« albo
»Kelly, mogę do ciebie?«. Wskakiwaliśmy szybko pod kołdrę. Nie po-
trafiliśmy zbyt długo przebywać z dala od siebie. Spaliśmy w jednym
łóżku aż do dziesiątego roku życia”.
Matt potwierdził słowa siostry: „W swoim towarzystwie czuliśmy się
naprawdę bezpiecznie”. Dopiero później dotarło do nich, że są różni.
„Ach tak” - stwierdzili zgodnie. Kelly wysunęła teorię, że być może
próbowali nadrobić te dwa miesiące, które spędziliby wspólnie w łonie
matki, gdyby nie przedwczesny poród. Miłość bliźniaków nie osłabła
nawet wtedy, gdy nie mogli już spać w tym samym pokoju.
Chłopak pierwszy otworzył się na innych ludzi. Jill stwierdziła, że
był przebojowym dzieckiem, „chociaż płatał figle już od pierwszego
dnia”. „Łagodnie mówiąc, można by go nazwać »małym diabłem«, w
przeciwieństwie do Kelly, która była grzeczna i słodka jak aniołek”.
Kelly kiwnęła głową i przypomniała, że matka często śmiała się z te-
go, że jest aniołkiem, bo sprzątała każdy bałagan, jaki tylko znalazł się w
zasięgu jej wzroku, a dla brata zrobiłaby wszystko. „Musieliśmy zjadać
wszystkie warzywa z talerza, robiłam to za niego, żeby mógł wstać od
stołu. Brokułów nie odważył się tknąć, a tym bardziej ugryźć. Mówił:
»Kel, chcesz to?«. Brałam je od niego, a on wychodził na dwór się po-
bawić”. Jej wspomnienia są bardzo podobne do doświadczeń Dennisa z
Agawam w stanie Massachusetts, który zrzucał warzywa na talerz star-
szego brata.
Kelly spojrzała na Matta i zapytała go, oczekując potwierdzenia:
- Pamiętasz, jak urządzaliśmy wyścigi butów? Braliśmy zupełnie
nowe pary i ścigaliśmy się w nich po korytarzu.
Wysokim falsetem, naśladującym głos dziecka, dodała:
- Moje buty są szybsze!
Ze świecą szukać drugiej rodziny, której członkowie tak otwarcie
mówiliby o swojej miłości do pozostałych. Każdy, kto zawita do ich
domu, natychmiast się odpręża, czując niezwykłą życzliwość i gościn-
ność Corbettów. Ich szczery śmiech bywa zaraźliwy. To nie przypadek,
że bliźnięta, które wydali na świat, są nie tylko atrakcyjne fizycznie, ale
ponadto mają silną osobowość pozwalającą im śmiało iść przez życie.
Matt Corbett bardzo wcześnie zajął się ulubionym sportem. Dennis
Conway znalazł pocieszenie w hokeju na lodzie i na boisku do bejsbolu.
Matt również wybrał kij i piłeczkę. Kilka miesięcy po swoich czwartych
urodzinach wziął udział w programie szkoleniowym dla dzieci - uczył
się rzucać, odbijać i łapać piłki, a także zdobywać kolejne bazy.
Dołączył do drużyny, a matka wspierała go całym sercem. Z typo-
wym dla siebie autoironicznym dowcipem nazwała się „boiskową kró-
lową” i przez rok stała na czele stowarzyszenia mam małych bejsboli-
stów. Potem została „gazetową mamuśką”, ponieważ pisała artykuły na
temat drużyny. W trzecim sezonie udało jej się zdobyć gadżety sponso-
rowane przez drużynę Anaheim Angels. Przez dziesięć lat życie Jill krę-
ciło się wokół tego sportu.
Po raz pierwszy ujrzała swojego syna na boisku, kiedy miał zaledwie
pięć latek. Udało mu się odbić piłkę i dotrzeć do pierwszej bazy, potem
do drugiej... Z jakiegoś powodu jednak postanowił odwrócić kierunek i
wrócił tam, skąd zaczął. Pozostali zawodnicy byli tak zdziwieni, że sta-
nęli jak wryci. Jill roześmiała się szczerze, a po chwili dołączyli do niej
pozostali rodzice i sędzia, który zaliczył punkty. „Przecież wrócił do
bazy domowej” - powiedział.
„Tylko to się liczy”.
- Moje zdjęcie trafiło do gazet - śmiał się Matt.
Kelly dołączyła do ogólnej wesołości:
- Kiedy grał na lewym skrzydle, krzyczałyśmy do niego: „Łap pił-
kę, łap piłkę”, a on zrywał trawę.
Jill przyszła mu jednak w sukurs i podkreśliła, że z czasem syn zaczął
robić postępy. Wyrósł na zdolnego miotacza i świetnego trzeciobazowe-
go.
- Nie żartuję, naprawdę był znakomity. Potrafił wyłapywać nawet
najtrudniejsze piłki. Wprost nie do wiary.
Z właściwą sobie skromnością Matt podsumował:
- Kilka razy mi się udało.
Tom Corbett dołączył się do wspomnień:
- Byliśmy ze sobą zżyci. Pracowałem sześć, a nawet siedem dni w
tygodniu, wyrabiając nadgodziny, a kiedy wracałem do domu, jeśli tylko
mogłem, zabierałem dzieciaki do parku. Uczyłem je jazdy na rowerze -
Matt był szybki, a Kel robiła, co mogła, żeby dotrzymać mu tempa.
Kelly powiedziała dziecięcym głosem:
- No dalej, Kel, gazu! - Śmiejąc się, dodała: - Pamiętasz, Matt?
Dzień w dzień mówiliśmy: „Chodźmy się pobawić z tatusiem”.
- Siadaliśmy przed telewizorem - mówił Tom. - On po jednej stro-
nie, ona po drugiej, a ja obejmowałem ich rękami. Kiedy wracałem wie-
czorem do domu, ściągałem buty i skarpety, a oni łaskotali mnie w sto-
py.
Kelly wybuchła śmiechem i dorzuciła:
- Musiał nam dać ćwierćdolarówkę, żeby się nas pozbyć.
- Tak, płaciłem im ćwierć dolara, póki nie zaczęli żądać ode mnie
więcej.
Oczywiście, jak w każdej rodzinie, także i w tej zdarzały się konflikty
i napięcia. Kelly powiedziała, że od czasu do czasu wybuchały kłótnie
między bratem i siostrą. Przemoc jednak ograniczała się do delikatnych
szturchnięć. Zdarzało się też, że na siebie donosili, ale zarówno Matt, jak
i Kelly przyznali zgodnie, że na koniec zawsze wyznawali sobie miłość.
Każdego dnia mówili: „Kocham cię, Matthew”, „Kocham cię, Kel”. Do
dziś tak jest.
- Nie kłócili się aż tak często. To wspaniałe dzieciaki, inaczej nie
byłoby ich tu. Dawno już wykopałbym je za drzwi - zażartował Tom.
Na początku uczęszczali na te same zajęcia. Zmieniło się to w szkole
średniej, lecz nadal chodzili razem na kilka przedmiotów. Mieli także
kilku wspólnych nauczycieli. W tamtym czasie Jill starała się nauczyć
ich zarządzania budżetem. Raz zażądali od niej butów za 140 dolarów,
bo wszystkie dzieci takie nosiły. Matka próbowała im wytłumaczyć, że
nie stać jej na taki wydatek, aż w końcu postanowiła nauczyć dzieci
zasad ekonomii. „Dałam im gotówkę przed rozpoczęciem szkoły na je-
sieni i powiedziałam, by kupili sobie ubrania i buty, ale ostrzegłam, że
to, co im zostanie, musi im starczyć na resztę roku szkolnego. Stwierdzi-
li w końcu, że potrzebują ciuchów, a nie drogich butów. Oboje wydawali
pieniądze bardzo ostrożnie, zostało im to do dzisiaj”.
Matt znalazł dodatkowe źródło dochodu, imając się różnych prac do-
rywczych, podobnie jak Dennis Conway z Massachusetts. Strzygł traw-
niki i wykonywał różne inne usługi. Pomógł mu w tym nowo odkryty
talent. „Próbowałem wielu rzeczy, aby zdobyć gotówkę. Uprawiałem
nawet hazard. Okazało się przy tym, że jestem całkiem niezłym karcia-
rzem. Uwielbiam grać w karty i kości”.
Kelly przypomniała sobie, jak osłupiała, gdy brat wszedł raz w czasie
przerwy do klasy od historii, przywitał się z nią, wyciągnął karty i zaczął
grać z kilkoma chłopakami. Spytała go: „Co ty tu robisz?”, a on na to:
„Ściemniłem nauczycielowi, że idę do ubikacji”.
Śmiejąc się, Matt przyznał, że niekiedy opuszczał klasę bogatszy o
jakieś dwadzieścia dolarów. Całkiem intratne „wyjście do ubikacji”.
Lubił grać raz na jakiś czas, nie wpadł jednak w nałóg. W szkole średniej
był cwaniakiem i grał bez przerwy, ale to, co zarobił, starczyło tylko na
kilka nowych par butów.
Bycie nastolatkiem to oczywiście przede wszystkim randki. Kiedy
Kelly zaczęła się interesować chłopcami, w Tomie i jego synu obudziła
się podejrzliwość. Zapytany, czy był sceptycznie nastawiony do chłopa-
ków siostry, którzy pojawiali się w domu, Matt odpowiedział:
- Jasne, wciąż jestem. Kiedy jakiś koleś kręcił się w pobliżu Kelly,
gapiłem się w niego wymownie.
- O tak - potwierdziła Kelly.
- Zachowywałem się jak braciszek, który tylko wygląda bójki. Kel-
ly powtarzała mi nieustannie: „Matt, nie bądź głupi”.
Tom również robił ponurą minę, aby sprawdzić, ile młody absztyfi-
kant może znieść.
Ani ojciec, ani też brat nie byli jednak agresywni wobec tych chłop-
ców. „Wprost przeciwnie” - stwierdziła Kelly. Lubili być złośliwi i stro-
ić sobie z nich żarty, ale ona wiedziała, że jeśli ktoś zrobiłby jej krzyw-
dę, słono by za to zapłacił. „Nie sprowadzałam ich znowu aż tak wielu.
Z moim obecnym chłopakiem jestem od ponad trzech lat. Nie udało im
się go wystraszyć. Matt był dla niego bardzo miły, chociaż kiedy poznali
się bliżej, ostrzegł go: »Jeśli skrzywdzisz moją siostrę, pierwszy się o
tym dowiem. Nie waż się ranić jej uczuć«. Teraz wie, że mój chłopak to
dobry człowiek”.
Matt i Kelly świętowali swoje siedemnaste urodziny w sierpniu 1999
roku, trzy dni po niezwykłym zaćmieniu słońca. W całym kraju ludzie
obgryzali palce, obawiając się nadejścia roku 2000. Plotka, że kompute-
ry mogą przestać działać i odciąć mieszkańców od stałych dostaw elek-
tryczności, wody czy usług telefonicznych, rozprzestrzeniała się jak za-
raza.
Tymczasem do sylwestra zostało jeszcze kilka miesięcy, a telefon
Matta działał w sierpniu bez żadnych problemów. Wtedy właśnie ode-
brał połączenie, które miało na zawsze odmienić jego życie.
SARAH
M
artha Rodriquez trafiła na porodówkę 28 stycznia 1982 roku.
Szpital znajdował się kilka kilometrów od jej domu w Lawndale w stanie
Kalifornia, na południe od rozległego kompleksu międzynarodowego
lotniska w Los Angeles, nieopodal Manhattan Beach. Mąż, Fernando,
zawiózł ją do zachodniej części Los Angeles do kliniki Maxicare w oko-
licy starego studia Metro-Goldwyn-Mayer. Kilka godzin później na
świat przyszła Sarah Jennifer Rodriquez. Dziewczynka ważyła ponad 3,5
kilograma i miała dwóch starszych braci: dziewięcioletniego Javiera i
czteroletniego George'a.
Pierwsza córka w rodzinie zawsze skupia na sobie szczególną uwagę,
zwłaszcza jeśli ubóstwia ją dwóch starszych braci. Sarah była ich ocz-
kiem w głowie. Kiedy jednak skończyła roczek, Fernando zaczął mar-
twić się ojej włosy. Wydawały się takie delikatne i przerzedzone. Słyszał
kiedyś, że po strzyżeniu czupryna rośnie szybciej i staje się gęstsza.
Wziął więc nożyczki i ostrzygł dziewczynkę na łyso. Martha myślała, że
zemdleje, kiedy zobaczyła łysą głowę swojej córki. „Co jej się stało?” -
krzyknęła. Wspominała później to wydarzenie: „Pamiętam, jak mój mąż
obciął ją do gołej skóry, żeby wzmocnić jej włosy. Udało się. Gdy pod-
rosła, miała piękne, zdrowe, długie włosy w kolorze ciemnego brązu”.
Oboje rodzice pracowali na pełny etat, więc Martha zostawiała Sarę i
chłopców w domu swoich rodziców - Casimira i Machlovii Ibbarów - w
Lawndale. Babcia zajmowała się nimi od poniedziałku do piątku. Jako
dwudziestokilkuletnia kobieta Martha podjęła pracę w korporacji TRW
1
.
1
Firma, która zajmowała się produkcją silników, sztucznych satelitów, oprogramo-
wania, elektronicznych komponentów oraz statków kosmicznych - jak choćby Pioneer 1
wystrzelony w 1958 roku.
Matka nie lubiła opuszczać swoich pociech, ale nie miała innego wyj-
ścia. „Sarah była wesołym dzieckiem” - wspominała Martha. „Uwielbia-
ła swoje laleczki i ciągle się nimi bawiła. Kiedy zaczęła chodzić do
przedszkola przy 157th Street w Lawndale, była z początku przerażona,
ale szybko przyzwyczaiła się do tego, że zamiast z rodziną przebywa w
otoczeniu obcych dzieci”. Motto placówki brzmiało: „Doskonałość w
różnorodności”, co odnosi się do etnicznego zróżnicowania ponad
ośmiuset podopiecznych. Strach Sary przepadł bez śladu, kiedy zaczęła
nawiązywać pierwsze znajomości. Towarzyskość stała się jej znakiem
rozpoznawczym.
Dla większości grono rówieśników staje się ważniejsze od rodziny.
Na szczęście nie dla wszystkich. Brat Sary, George, wspominał, jak wy-
jątkowe były rodzinne wypady na plażę: „Ciągle mam w głowie ten ob-
raz, jak siedzimy na piasku i wcinamy kanapki. Siostra wpatruje się w
fale oceanu. Nie wiem, dlaczego akurat to zapamiętałem. Po prostu pa-
trzyłem na Sarę, a ona zdawała się tak spokojna i szczęśliwa. Była ślicz-
ną dziewczynką”. Zaznaczył również, że nigdy nie widział jej w złym
humorze; nie wściekała się też na nikogo.
Druga córka Marthy, Marilyn, pojawiła się pięć lat po narodzinach
Sary. Z początku stanowiła dla starszej siostry tylko kolejną lalkę do
zabawy, ale z czasem została jej najlepszą przyjaciółką. Kiedy Marilyn
poszła do szkoły, była pod wrażeniem sprawności fizycznej Sary, którą
zaobserwowała podczas gry w piłkę na uwięzi. „Grała fantastycznie.
Moja siostra nie była ani dziewczyneczką, ani też chłopczycą”.
Kilka lat później siostry zaczęły eksperymentować ze stylizacją.
„Zawsze ją drażniłam” - mówiła Marilyn. „Robiła sobie tylko delikatny
makijaż, a ja ciągle chciałam, żeby nakładała go więcej i więcej. Nie
posłuchała”. Sarah nigdy nie poddała się chwilowej modzie panującej
wśród nastolatek - gruba kredka do oczu, mocny makijaż i ciemna
szminka. Zdecydowanie wolała świeży, naturalny wygląd.
Nie wszystkie małżeństwa potrafią dotrwać do tradycyjnego „póki
śmierć nas nie rozłączy”. Rosła przepaść między Fernandem i Martha, co
ostatecznie doprowadziło do rozwodu. Mimo to ojciec nie zerwał kon-
taktu z rodziną. Utrzymywał bliskie relacje ze swoimi dziećmi i widywał
się z nimi na spotkaniach biblijnych w domu George'a.
Martha pracowała sumiennie, aby utrzymać dom. Porzuciła TRW i
znalazła dobrze płatne stanowisko w potężnej korporacji Northrop
Grumman
2
w Hawthorne. Wkrótce awansowała na kierownika produk-
cji. Przez jakiś czas pracowała ze znakomitym inżynierem Bobem Dewa-
rem. Przystojny, młody i elokwentny okularnik wydał się Marcie najinte-
ligentniejszym i najmilszym facetem spośród tysięcy mężczyzn pracują-
cych w tej firmie. Kiedy zakończyli ścisłą współpracę, czasami wpadali
na siebie przypadkiem, wymieniając się uprzejmościami. Pomimo czte-
rokrotnej ciąży Martha zachowała zgrabną figurę i delikatny, młody
wygląd. Jej wrażliwość i wstydliwość urzekały wielu mężczyzn, zwłasz-
cza Boba. Jednak dopiero w 1990 roku zdobył się na odwagę, aby zapro-
sić ją na randkę. Niedługo później udali się razem na wycieczkę do Tiju-
any na granicy z Meksykiem, jakieś dwieście kilometrów na południe od
Los Angeles. „Podróż była wspaniała - wspominał Bob - więc zaczęli-
śmy się częściej widywać. Poznałem jej dzieciaki i znaleźliśmy wspólny
język. W Lawndale odwiedzałem jej rodziców i od razu się polubili-
śmy”.
2
Korporacja technologiczna i obronna o zasięgu międzynarodowym.
Ścieżki ludzi, które mają się przeciąć w przyszłości, czasem biegną
bardzo blisko siebie. Tak stało się w przypadku Boba Dewara i Dennisa
Conwaya. Ich życie zaczęło się po drugiej stronie kontynentu, w stanie
Massachusetts, dzieliła ich odległość zaledwie stu czterdziestu pięciu
kilometrów. Dennis urodził się w Agawam 9 lutego 1959 roku, a Bob
Dewar dziewięćdziesiąt dni później, 12 maja tego samego roku w mia-
steczku Cambridge.
Razem ze starszym i młodszym bratem Bob musiał przeprowadzać
się kilka razy w ciągu pierwszych pięciu lat życia. Jako dziecko przez
prawie dwa lata mieszkał na obrzeżach miasta Manchester w stanie New
Hampshire, a potem w Springfield w Massachusetts. Wtedy to od Con-
waya dzieliła go już wyłącznie rzeka Connecticut. Kilka miesięcy po
tym jak Bob poszedł do szkoły, rodzina Dewarów przeniosła się do
Belmont na obrzeżach Bostonu.
Tam też ukończył Northeastern University w 1982 roku i otrzymał
dyplom z dziedziny inżynierii przemysłowej. Potem, tak jak Dennis
Conway, wyniósł się do Kalifornii. Jego kolega pracował dla firmy Hu-
ghes Helicopter
3
w Culver City, więc Bob ruszył na zachód, aby złożyć
mu wizytę. Wziął też ze sobą CV na wypadek, gdyby spodobała mu się
okolica. Ostatecznie został zatrudniony w korporacji Northrop Grumman
i tam postanowił pozostać. Plany pokrzyżowało mu jednak przeniesienie
firmy do Chicago - nie zamierzał bowiem znowu się przeprowadzać. W
kwietniu 1997 roku zaczął pracę w Gencorp Aerojet
4
w miasteczku
Azusa. Dziwnym zbiegiem okoliczności Northrop Grumman w paź-
dzierniku 2001 roku wykupił dział EIS
5
, w którym był zatrudniony De-
war. W ten sposób ponownie został pracownikiem firmy porzuconej
przez niego kilka lat wcześniej. W latach dziewięćdziesiątych rozpoczął
się boom na rynku nieruchomości i Bob uświadomił sobie, że czas zain-
westować w dom. Znalazł odpowiednie miejsce w miasteczku Placentia
na terenie hrabstwa Oragne, gdzie w październiku 1993 roku kupił luk-
susowy dwupiętrowy budynek. Nazwa miasteczka założonego pod ko-
niec XIX wieku pochodzi od hiszpańskiego słowa placenta, które można
tłumaczyć jako „przyjemne miejsce”.
3
Główny producent helikopterów cywilnych i wojskowych w latach osiemdziesią-
tych.
4
Wytwórca rakiet balistycznych.
5
Electronic Information Systems (ang.) - systemy informacji elektronicznej, które
umożliwiają dostęp do baz danych.
Dom stał na wzgórzu, zaledwie pięć kilometrów od biblioteki prezy-
denckiej Richarda Nixona oraz jego miejsca urodzenia, dosłownie kilka
przecznic od Alta Vista Street ( z hiszpańskiego alta - „wysoki”, vista -
„widok”). W przeciwieństwie do innych optymistycznych nazw ulic ta
akurat spełniała swoją obietnicę, racząc mieszkańców wspaniałym kra-
jobrazem gór San Gabriel i Santa Ana. To rzeczywiście widok zapierają-
cy dech w piersiach. Zimą nad okolicą górują ośnieżone wzniesienia San
Antonio, które miejscowi nazywają „starym łysym wzgórzem”.
Trzy przecznice od domu Dewara, wzdłuż Jefferson Street, znajduje
się zielony pas boisk o powierzchni pół kilometra kwadratowego, zwany
Kompleksem Sportowym Mistrzów. Po jego zachodniej stronie mieści
się centrum handlowe Village Center, w którym roi się od sklepów i
restauracji. Bob Dewar nie mógł wybrać piękniejszej okolicy.
Każdego dnia dojeżdżał do pracy w Hawthorne, a po zakończeniu
zmiany i w weekendy spotykał się z Marthą. Dziewiątego lipca 1994
roku wzięli ślub nad jeziorem Tahoe.
Najstarszy syn Marthy, Javier, postanowił zostać z dziadkami w
Lawndale, blisko domu swojej dziewczyny i przyszłej żony. Reszta ro-
dzeństwa - George, Sarah i Marilyn - zamieszkała w Placentii razem z
matką i ojczymem. Przeprowadzka przebiegła bezproblemowo - z jed-
nym wyjątkiem: George obraził się, kiedy Martha przydzieliła mu pokój
mniejszy od pokoju Sary. Szybko jednak przebaczył mamie.
Dewar, który bez trudu wcielił się w rolę rodzica, stwierdził, że dzieci
łatwo przyzwyczaiły się zarówno do niego, jak i do nowego środowiska.
Pewnego razu próbował nauczyć się grać na komputerze. „To była jedna
z tych skomplikowanych gier z poziomami o rosnącym stopniu trudno-
ści. Utknąłem w jednym miejscu. Poprosiłem Sarę i Marilyn o pomoc i
ku mojemu zdumieniu świetnie sobie poradziły. Cieszyły się, że mogły
wyciągnąć z opresji trzydziestoletniego faceta. Cierpliwie wyjaśniły, co
muszę wciskać, i tak dalej. Znasz może kogoś, kto próbuje wytłumaczyć
coś, w czym jest na tyle obcykany, że ciężko za nim nadążyć? Obie były
zachwycone, że mogą mnie czegoś uczyć”.
Przeprowadziwszy się z robotniczej dzielnicy w Lawndale na wzgó-
rza Placenta, Sarah cieszyła się tym społecznym awansem. Od pierwsze-
go dnia szeroki uśmiech i wrodzony optymizm zjednał jej kolegów i
koleżanki ze szkoły. Nie zapomniała jednak o swoich korzeniach i często
odwiedzała dziadków w Lawndale. Z wyraźną dumą Martha wspomina-
ła, że dziewczynka uwielbiała te wizyty. Ani babcia, ani dziadek nie
lubili pozować do zdjęć, odstępowali od tej zasady jedynie dla Sary.
„Gdyby nie ona - mówiła Martha - pewnie nie miałabym żadnych foto-
grafii swoich rodziców”. Sarah uwielbiała robić zdjęcia. Czasami obej-
mowała ramieniem Marilyn, a drugą rękę z aparatem wyciągała najdalej,
jak mogła, i zwalniała migawkę.
Kiedy nie była w otoczeniu przyjaciół, zamykała się w pokoju i pisała
pamiętniki, robiła notatki, układała listy do swoich krewnych i znajo-
mych. „Zawsze coś tam skrobała na papierze” - wspominała Martha.
Listy odzwierciedlały jej oryginalność i kreatywność w zabawie języ-
kiem. Kilka lat później w jednym z pamiętników znajdą się zapiski
świadczące o tym, że obawiała się o własne życie.
Bob Dewar pokochał swoją nową rodzinę. Ta miłość była jeszcze
większa, kiedy w 1996 roku na świat przyszedł jego syn, Michael.
Wszyscy oni dzielili jedną pasję - sport. George wspominał, że Sarah
przepadała za Los Angeles Lakers. Cała rodzina spotykała się w domu
dziadków w Lawndale, aby oglądać ich rozgrywki w telewizji. Bejsbol
też wzbudzał w nich emocje. Bob pozostał wierny swojemu rodzinnemu
miastu i kibicował Red Soksom z Bostonu, a Sarah i jej rodzeństwo
miejscowym Dodgersom oraz Anaheim Angels. Kiedy Soksi przyjechali
na mecz z Aniołami, Bob zabrał żonę i dzieci na rozgrywki. „Świetnie
się bawiliśmy. Bob dopingował Bostończyków, a my wszyscy ich rywa-
li”.
Martha Dewar w końcu rzuciła pracę w firmie Northrop Grumman,
aby w pełni poświęcić się rodzinie. Po jakimś czasie znalazła jednak
zatrudnienie w przedszkolu w Placenta.
W 1996 roku Sarah zaczęła naukę w Valencia High School. Dopiero
wtedy, jak stwierdziły jej matka i siostra, zaczęła oglądać się za chłop-
cami. Pod koniec sierpnia 1999 roku straciła głowę dla młodego męż-
czyzny, który mieszkał trzydzieści kilometrów dalej w miasteczku
Westminster.
Matt Corbett i Sarah poznali się, ponieważ dziewczyna, wysyłając
wiadomość, wpisała zły numer telefonu. Odbiorcą okazał się Matt. Od-
dzwonił. W słuchawce odezwał się wysoki, słodki głos dziewczyny.
Pytała o osobę, o której Matt nigdy nie słyszał. Obrócił całą pomyłkę w
żart, a Sarah wybuchła swoim zaraźliwym śmiechem. Żadne z nich nie
miało zamiaru się rozłączać i przypadkowa rozmowa zamieniła się we
flirt. Dziewczyna stwierdziła, że Matt ma miły głos, a on pragnął dowie-
dzieć się czegoś więcej o tej energicznej kobiecie. „Długo rozmawiali-
śmy” - wspominał. Umówili się na spotkanie. Kolega podwiózł Matta do
domu Sary i miłość rozgorzała od pierwszego wejrzenia. Nie miało zna-
czenia, że osiemnastoletnia dziewczyna była od niego siedem miesięcy
starsza. Oboje zaczynali swój ostatni rok w szkole średniej, co wyrów-
nywało różnicę wieku.
Pierwsze randki z reguły są krępujące. Większość nastolatków zna
doskonale uczucie przerażenia, kiedy poznają rodziców swojej dziew-
czyny, nie wspominając już o jej rodzeństwie. „Miałem straszną tremę.
Poznałem jej brata, George'a, który zapytał mnie, dokąd się wybieramy”.
„Chciałem mu się po prostu dobrze przyjrzeć” - mówił George.
„Przecież musiałem go sprawdzić. Trzeba jednak przyznać, że wydawał
się w porządku w przeciwieństwie do wielu innych kolesiów z okolicy.
Większości z nich nie pozwoliłbym zadawać się z moją siostrą”. Zaak-
ceptował skromnego i przystojnego chłopca, a Sarah odetchnęła z ulgą.
Jej siostra, Marilyn, miała jednak pewne obiekcje: „Nosił szerokie
spodnie i golił głowę, ale to był styl wielu chłopaków w tamtych latach”.
„Taka moda panowała w szkole” - tłumaczył się Matt. „Marilyn po-
szła z nami na naszą pierwszą filmową randkę. Obejrzeliśmy Dicka -
komedię o prezydencie Richardzie Nixonie. Nie miałem nic przeciwko
temu, żeby nam towarzyszyła”.
W dniu, kiedy Matt poznał Sarę, Marilyn też chciała z nimi iść, ale z
randki wyszły nici. Ponieważ chłopak nie miał jeszcze własnego samo-
chodu, przyjechał z kolegą. We czwórkę zamierzali jechać do konkuru-
jącego z Disneylandem parku rozrywki w hrabstwie Orange o nazwie
„Farma Knott's Berry”.
Martha jednak zareagowała natychmiast. Mając na względzie bezpie-
czeństwo swoich córek, a zwłaszcza Marilyn, która skończyła dopiero
trzynaście lat, oświadczyła, że nigdzie nie pojadą.
Rozczarowani Matt i jego znajomy wrócili do domu. „Rozumiałem
jej obawy” - mówił potem. „Chciałem, żeby Sarah z nami pojechała, ale
szanowałem decyzję jej matki. Nie miałem wtedy jeszcze samochodu,
więc musiałem przyjechać z kolegą”.
Marilyn bardziej surowo oceniła sytuację: „Byłam rozczarowana.
Bardzo chciałam jechać, ale mama nam nie pozwoliła”.
W pierwszym roku znajomości problem z transportem stanowił sporą
przeszkodę. Nie tyle nawet dla zakochanych, ile dla ich rodziców. „Póki
Matthew nie kupił samochodu - mówiła matka Sary - nie mieli czym
jeździć. Musieliśmy więc na zmianę z jego rodzicami podwozić ich i
odwozić. Kiedy spotykali się na mieście, ja pełniłam rolę szofera - za-
woziłam ich tam, dokąd chcieli”.
Wspomnienie jednej z takich randek sprawiło, że Martha oblała się
rumieńcem. „W 1999 roku na Halloween postanowili udać się na Farmę
Knott's Berry”.
Martha podwiozła córkę i Matta i życzyła im dobrej zabawy w dzień
czarownic, goblinów i nawiedzonych domów. Około drugiej w nocy
zadzwonili do niej, by ich odebrała. W drodze do domu w Westminster
Martha poczuła, że pojazd kiwa się na boki. Zażenowana tym, co dzieje
się na tylnym siedzeniu, odwróciła się i krzyknęła:
- Co tu się dzieje? W tej chwili przestańcie!
Przerażona Sarah wybałuszyła oczy, a jej twarz poczerwieniała.
- Mamo! - krzyknęła.
Martha spojrzała przed siebie i spostrzegła, że chyboczą się słupy te-
lefoniczne, a z przetworników sypią się iskry. Dotarło do niej, że właśnie
rozpoczęło się jedno z okresowych kalifornijskich trzęsień ziemi i to
ruchy sejsmiczne rozkołysały samochód. „Poczułam się jak idiotka” -
mówiła Martha. „Strasznie się zawstydziłam i Matthew na pewno także”.
Marilyn potwierdziła podejrzenia matki. „Gapił się przez okno, jakby
myślał: »O Boże, jej matka sądziła, że robimy te rzeczy«”.
Trudności z transportem zakochanych, którzy mieszkali tak daleko od
siebie, sprawiały kłopoty również mamie Matta - Jill. „Byliśmy jakieś
trzydzieści kilometrów od Placentii, oboje chodzili do ostatniej klasy
szkoły średniej, więc syn chciał się z nią spotykać tak często, jak to tylko
możliwe. Ja i jego ojciec musieliśmy jakoś to przetrwać”.
Zawozili więc chłopaka do domu Sary, a potem wracali po niego
ciemną nocą, żeby go odebrać. Czasem zamieniali się rolami taksówka-
rzy z Marthą. „W końcu - wspominała Jill - zapoznaliśmy go ze środ-
kiem komunikacji publicznej, który zwie się »autobusem«”.
Siostra bliźniaczka Matta mówiła, że jej brat chodził na przystanek,
który znajdował się cztery przecznice od ich domu, przy Golden West
Avenue, wysiadał w Placentii, a potem szedł piechotą do szkoły Sary.
Następnie jedli razem obiad, oglądali film albo odwrotnie. Tak było
prawie każdego dnia. „To się nazywa oddanie” - podsumowała Kelly.
„W jedną stronę jechało się około półtorej godziny” - mówił Matt.
„Pokonywałem tę trasę przez rok, aż wreszcie dostałem swój pierwszy
samochód”.
Związek na dystans nie pozwalał Jill odpocząć. Jej syn i Sarah byli
pewni swoich uczuć i nie zamierzali czekać, aż dostaną swój własny
środek lokomocji. Pragnęli spędzać ze sobą pięć dni w tygodniu, jeśli nie
więcej. Kiedy przebywali osobno, potrafili godzinami wisieć na telefo-
nie. Jill przyznaje jednak, że były też pozytywne aspekty ich miłości.
„Pomagali sobie w nauce, co bardzo mi się podobało”.
Niekończące się rozmowy telefoniczne nadszarpnęły budżet rodziny
Corbettów. „Kiedy przychodził rachunek, robiło mi się słabo” - mówiła
Jill. „Czasami wynosił on nawet trzysta dolarów!
Telefon do Placentii kosztował dwa razy więcej, ponieważ był rozli-
czany jak połączenie międzymiastowe. Musiałam zmienić usługodawcę,
żeby dostosować się do potrzeb syna”.
Te konwersacje stały się też przyczyną kłótni Sary z Marilyn.
Dziewczyny ustaliły, że będą korzystać z telefonu na zmianę. „Ale
ona gadała i gadała” - narzekała młodsza siostra. „Krzyczałam na nią:
»Rozłącz się wreszcie, teraz moja kolej!«. Nie zwracała na mnie uwagi.
Pewnego dnia tak się na nią wkurzyłam, że chwyciłam nożyczki i grozi-
łam, że przetnę kabel. »Tylko spróbuj« - mówiła, ale nie odważyłam się.
Wtedy odłożyła słuchawkę i poszła do parku skorzystać z budki telefo-
nicznej”. Duże piwne oczy Marilyn zachodziły mgłą, kiedy wspominała,
jak się później śmiały z tej sprzeczki.
Kochały się bardzo i nigdy długo nie żywiły do siebie urazy.
Matt i Sarah ukończyli szkołę i wspólnie udali się na bal z okazji roz-
dania dyplomów, chociaż on uważał się za kiepskiego tancerza. Brat
Sary, George, żartował z niego, nazywając cykorem, który podpiera
ściany. Matt ripostował: „Umiem tańczyć wolne, ale w szybkich to ze
mnie kaleka. Nogi po prostu mnie nie słuchają”.
Podczas ostatnich miesięcy szkoły średniej zajęcia i prace domowe
zeszły na dalszy plan. Najważniejsze były dla nich uczucia, jakie do
siebie żywili. Jill Corbett stwierdziła, że z tego powodu oboje opuścili
się w nauce. Na szczęście sami to dostrzegli i wspólnie wzięli się do
nadrabiania zaległości. „Gdyby nie pomagali sobie nawzajem i nie uczy-
li się tak dużo przez telefon, co kosztowało mnie majątek, pewnie nie
ukończyliby szkoły. To doprawdy wspaniałe. Jakby byli dla siebie stwo-
rzeni. W życiu nie widziałam czegoś podobnego. Udzielali sobie wza-
jemnie wsparcia”.
Udało im się na tyle podciągnąć oceny, aby w roku 2000 pomyślnie
ukończyć edukację w szkole średniej. W nagrodę Tom i Jill Corbettowie
zdecydowali, że czas skończyć z ciągłymi podwózkami. W ramach pre-
zentu kupili Mattowi toyotę z 1986 roku.
Chłopak znalazł zatrudnienie w firmie z Anaheim produkującej kli-
matyzatory. Pracował sześćdziesiąt godzin tygodniowo od 5.00 do
17.00, dzień w dzień z wyjątkiem weekendów. Pensja pozwalała mu na
odłożenie pieniędzy na lepszy pojazd, który bardziej pasowałby do mło-
dego człowieka. Latem zamienił swoją toyotę na brązowego pikapa
GMC z 1997 roku.
Sarah też zaczęła szukać pracy. Mierząca zaledwie półtora metra
dziewczyna bez mocnego makijażu wyglądała na dużo młodszą, niż była
w rzeczywistości. Zrozumiała to, kiedy na jedną z rozmów o pracę za-
brała swoją siostrę. Gdy Sarah chciała zostawić CV w jednej z firm,
powiedziano jej, wskazując Marilyn:
- Ją możemy przyjąć, ale pani nie. Trzeba mieć ukończone osiem-
naście lat, żeby tu pracować.
- Mam osiemnaście lat. Ona ma dopiero trzynaście!
Było to jedno z kilku miejsc, w których wygląd Sary stanowił po-
ważną przeszkodę w zdobyciu posady. Ostatecznie jednak została za-
trudniona w szkole Montessori jako asystentka nauczyciela.
W ciągu kilku miesięcy Sarah odłożyła pieniądze na to, by kupić sa-
mochód na raty. Wybór padł na czerwoną kię z 2001 roku. Z powodu jej
nieśmiałości i łagodnego głosu ktoś musiał poprowadzić rozmowę ze
sprzedawcami pojazdów. Jej ojczym, Bob Dewar, przybył pasierbicy na
ratunek i sam poprowadził negocjacje. Sarah niezmiernie się cieszyła ze
swojego nowego samochodu. Prawo jazdy uzyskała jeszcze w szkole
średniej. Siostra dziewczyny z rozrzewnieniem wspomina wspólne chwi-
le, które spędziły w czerwonej kii. Kiedy jeździły razem po okolicy,
Marilyn pytała, czy może puścić swoją ulubioną płytę. Sarah mówiła
zazwyczaj: „Dobrze, ale tylko jedną piosenkę”. Po jej odsłuchaniu młod-
sza siostra błagała: „Mogę jeszcze jedną?”.
Ta sytuacja powtarzała się za każdym razem, kiedy jechały samocho-
dem. Śpiewały razem piosenki na cały głos, ale - jak oceniła Marilyn -
Sarah „nie była najlepszą śpiewaczką”.
Siostry udały się kiedyś samochodem czterdzieści kilometrów na po-
łudnie do złotych piasków surfingowego raju w Huntington Beach. „Po-
jechałam z nią tam raz - mówiła Marilyn - ale bałyśmy się meduz.
Wchodziłyśmy do wody, a po chwili wybiegałyśmy z piskiem”.
Mimo że Matt tak dużo pracował, potrafił znaleźć czas dla Sary.
Chodzili razem do kina i na minigolfa, spotykali się z przyjaciółmi. Ich
ulubionym filmem był Titanic - romantyczna i tragiczna zarazem historia
miłości pary młodych ludzi. Jedno z nich ginie, próbując ratować drugie.
Uwielbiali też spotykać się w parku rekreacyjnym o nazwie „Came-
lot”. Do dziś Matt się śmieje, kiedy przypomina sobie, jak Sarah próbo-
wała trafić piłkę kijem bejsbolowym. „Wyglądała jak laleczka Bobble,
która wymachuje pałką”.
Park Camelot już nie istnieje. Tak samo jak wspomnienia Matta Cor-
betta i Sary Rodriquez, które odżywały na dźwięk tej nazwy.
„NIE UJDZIE MI TO PŁAZEM”
M
organ Patrick Conway próbował się powiesić, ale nic z tego nie
wyszło. Tego samego wieczoru wrócił do domu milczący i pogrążony w
depresji, podczas gdy reszta jego rodzeństwa jak zwykle hałasowała i
dokazywała. Nie będzie to ostatni raz, kiedy targnie się na swoje życie.
Dennis, który zawsze wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywisto-
ści (i nadal tak jest), mówił później, że w przypadku Pata było podobnie.
To cecha rodzinna Conwayów. Kiedy jacyś goście odwiedzali ich dom,
nie mogli uwierzyć, że Patrick jest najstarszym dzieckiem.
Zdaniem Dennisa do brata nie pasowało także jego imię. O ile „Pa-
trick” brzmiało dość neutralnie, o tyle „Morgan” kojarzyło się z zupełnie
innym typem człowieka. „Takie imię może nosić japiszon. Morgan koja-
rzy się z władzą i bogactwem, a mój brat nie posiadał takich przywile-
jów”.
Donald, drugi brat w kolejności chronologicznej, sześć lat starszy od
Dennisa, miał ekstrawertyczną osobowość i „diabelski” temperament.
Dennis uważał jednak, że opinia na temat jego brata jest przynajmniej po
części krzywdząca: „Był największym rozrabiaką, ale przewyższał nas
inteligencją i irlandzkim, radosnym podejściem do życia”.
Główną ofiarą złośliwości Dona okazała się jego siostra, Mary Alice,
na którą wszyscy mówili „Mamie”. Donald przezywał ją „M-m-mamie”
Była najstarszą z pięciu dziewczynek, przyszła na świat dwa lata wcze-
śniej niż Dennis. Niewielka wada wymowy przerodziła się w jąkanie,
więc kiedy zwracała się do matki, mówiła: „M-m-mamusiu”.
Donald zakradał się do pokoju siostry i wpisywał różne rzeczy do jej
pamiętnika. Kiedy wracała do domu i zamykała się u siebie, rozlegał się
jej przeraźliwy pisk. Wszyscy już wiedzieli, że Mary Alice znalazła ko-
lejny wpis niesfornego braciszka: Drogi pamiętniczku, dziś doniosłam na
Dennisa i podlizywałam się Mamusi.
Dennis przytoczył typową sprzeczkę z Mary Alice z punktu widzenia
Dona: „Gramy sobie w monopoly, miałem fart, ciągle kupowałem naj-
droższe pola, a M-m-mamie dostawała szału i krzyczała: »Donnie!«.
Wtedy z drugiego pokoju odzywała się mama: „Donnie! Marsz do poko-
ju!”. W tak zatłoczonym domu trudno jest sprawiedliwie traktować
wszystkie dzieciaki.
Jeden z wybryków Donalda został uwieczniony na okładce gazety
„Springfield Republican”. Kiedy Donald uczęszczał do katedralnej szko-
ły średniej, wydawał potajemnie gazetkę „Choroba Katedralna” - parodię
oficjalnej „Kroniki Katedralnej”. Złośliwe artykuły ujawniły satyryczny
geniusz chłopaka i niezwykły talent literacki, a jednocześnie obśmiewały
szkołę, zakonnice i katolickie zasady. Władze placówki poczuły się tak
urażone, że uznały, iż „Chorobę” sponsorują „wrogo nastawione czynni-
ki zewnętrzne”. Donald został zawieszony w prawach ucznia, a potem
wyrzucony razem z czterema wspólnikami. W „Springfield Republican”
napisano na pierwszej stronie: „Hippisi finansują »Chorobę«”. Oczywi-
ście, Dennis i jego brat uznali całą sytuację za niezwykle zabawną.
Don musiał się przenieść do szkoły publicznej i wynieść z domu.
Przeprowadził się do mieszkania, w którym został aż do ukończenia
szkoły. Zdaniem Dennisa nauczyciele angielskiego w nowej szkole uwa-
żali Donalda za gwiazdę właśnie przez to, że nabijał się z katolickiego
szkolnictwa. Kiedy otrzymał dyplom, przeniósł się do Bostonu i zaczął
jeździć taksówkami.
Gdy tylko Dennis ukończył ósmą klasę, podjął decyzję, że za żadne
skarby nie pójdzie do szkoły katedralnej, w której uczyła się już piątka
rodzeństwa i z której wyrzucono Donalda. Poza tym chciał uprawiać
sport, chociaż uważał się za przeciętnego sportowca. „Na dziesięć osób
zająłbym pewnie czwarte albo piąte miejsce” - mówił. Był jednak za-
wziętym chłopcem, który nie zamierzał się poddawać i nie obawiał się
porażki. Grywał więc w bejsbol i hokej z chłopakami ze szkół publicz-
nych z Agawam. Szydzili oni z Dennisa, że był w katolickiej podsta-
wówce.
Młody Conway swą decyzję ogłosił wszem i wobec, kiedy do klasy
wszedł monsinior i powiedział z ironią:
- A otóż i kolejny Conway, który wkrótce pójdzie do katedralnej.
Chłopak spojrzał w oczy ubranego w sutannę kościelnego dostojnika
i wycedził:
- Cóż... niezupełnie.
Monsinior Kroyak natychmiast zadzwonił do rodziców Dennisa.
„Kiedy wróciłem do domu, wszystkie dzieciaki już zacierały ręce, czeka-
jąc na drakę. Wszedłem, a one: »Uuu, ale masz przechlapane, mamusia
da ci popalić«. Napawały się tym, że ktoś inny miał dostać burę, a nie
one”.
Pani Conway zajmowała się wprowadzaniem dyscypliny w domu.
„Tata był miłym facetem - wspominał Dennis - który nie chciał po cięż-
kim dniu pracy krzyczeć na swoje dzieci. W tym wypadku jednak zabrał
głos”. Rodzice wezwali zbuntowanego syna na górę i zapytali go:
- Od kiedy to niby decydujesz o swojej przyszłości? Wszyscy poszli
do katolickiej szkoły i ty też pójdziesz.
- Dlaczego mam wsiadać do autobusu, jechać dwadzieścia kilome-
trów tylko po to, żeby oberwać od zakonnicy?
„Byłem ministrantem - mówił wiele lat później - tak jak wszyscy, ale
po prostu miałem już tego powyżej uszu”.
Dennis wyjaśnił, że jego koledzy z boiska i wszyscy przyjaciele idą
do szkoły publicznej, która znajduje się niecałe trzy kilometry od ich
domu, i że nie chce użerać się z zakonnicami. Kosztowało go to sporo
wysiłku, ale ostatecznie Mary i Donald Conwayowie uznali, że syn ma
rację. Nie poddali się jednak tak łatwo - niepokoił ich fakt, że bez kato-
lickiego wykształcenia chłopak może zejść na złą drogę i zacząć brać
narkotyki.
Kiedy wreszcie pozwolili Dennisowi wybrać szkołę, Mary postawiła
ostre warunki: żadnych pistoletów na wodę, żadnych gum do żucia, żad-
nych komiksów i ograniczony dostęp do telewizji. „Dobrze - mówiła -
możesz iść do publicznej szkoły, ale lepiej wybij sobie z głowy noszenie
dżinsów, dzwonów i długich włosów”.
Dennis nie rozumiał tych obostrzeń. Śmiał się, kiedy o tym opowia-
dał: „Przecież wtedy ciężko było dostać spodnie bez rozszerzanych no-
gawek, ale zgodziłem się. Taką cenę zapłaciłem za możliwość wyboru
szkoły. Byłem pierwszy, jeśli nie liczyć Dona. Ale i tak zdobyłem dżin-
sy, trzymałem je w ukryciu i zakładałem dopiero na miejscu”.
Podczas letnich wakacji Dennis dostał pracę w miejscu, które miało
być odpowiednikiem Disneylandu - w Riverside Park. Po latach został
przejęty przez Six Flags, korporację prowadzącą sieć ogromnych parków
rozrywki. Trzeba było mieć osiemnaście lat, aby otrzymać tam zatrud-
nienie, dlatego piętnastoletni Dennis musiał kłamać. Nie wyglądał nawet
na swój wiek, a kierownik personelu musiał być naprawdę zabiegany,
skoro przyjął młodego kandydata.
Razem z kolegami pracował po dziesięć godzin dziennie, od południa
do północy, ale świetnie się przy tym bawił. Jako sprzątacz mógł się
pochwalić tym, że zarabiał dolara i osiemdziesiąt pięć centów za godzinę
- dziesięć centów więcej niż jego koledzy, którzy dostawali minimalną
pensję.
Jednym z lepszych zajęć była praca na stoiskach, przy których klienci
rzucali piłeczkami do butelek lub obręczami na słupki, strzelali z pistole-
tów na wodę do miniaturowych wyścigówek albo płacili „ekspertowi”,
żeby zgadł, ile ważą. Kilku chłopców, którzy pracowali w takich właśnie
miejscach, znalazło sposób na to, by podkradać pieniądze. Dennis na
początku chciał się zakręcić wokół tych budek, żeby uszczknąć kawałek
tortu. Wiedział jednak, że nie byłby w stanie nic ukraść. Bał się, że nie
ujdzie mu to płazem, poza tym uważał kradzież za coś odpychającego.
Być może lekcje, których udzielili mu rodzice, wywarły na niego więk-
szy wpływ, niż mu się wcześniej wydawało.
Po pracy koledzy, którzy podkradli nieco gotówki, chadzali do klubu
na piwo. Wszyscy, łącznie z Dennisem, byli niepełnoletni. „Wydawało
nam się, że jesteśmy tacy super, możemy pić alkohol i nikt nam nic nie
zrobi”.
Zadowolenie z roboty było jeszcze większe, kiedy dwóch braci Den-
nisa także znalazło zatrudnienie w Riverside Park. Donald opiekował się
diabelskim młynem - to idealna praca dla takiego mózgowca, ponieważ
operator maszyny musiał doskonale znać prawa fizyki, by nie doszło do
wypadku. Ze swoim zamiłowaniem do nauk ścisłych Don był właści-
wym człowiekiem na właściwym miejscu.
Dennis spędził w Riverside Park również kolejne wakacje. Jego brat
pracował przy kolejce górskiej. Obsługa tej atrakcji, w której poszuki-
wacze wrażeń zjeżdżają z pełną prędkością z wysokich drewnianych
konstrukcji, wymaga zdolności manualnych, nie można bowiem dopu-
ścić do tego, by utracić kontrolę nad wagonami. Joe nie miał z tym trud-
ności. Dennis z dumą opowiadał o swoim bracie: „Był najlepszy”. W
wieku siedemnastu lat Joseph własnoręcznie zbudował chatkę w lesie.
Rodzeństwo widziało w nim ulubieńca mamusi. „Nigdy nie dostał od
niej lania - wspominał Dennis. Był jej »Małym Josumkiem«”. Ukończył
akademię morską i spędził mnóstwo czasu na morzu. Małżeństwo zmu-
siło go jednak do pójścia do szkoły wieczorowej. Zdobył dyplom z pra-
wa i zajął miejsce ojca.
Dennis uwielbia wspomnienia związane z motocyklem Joego. Wraca
do nich jak do ulubionego filmu. Zwłaszcza jeden obraz zapadł mu w
pamięć: siedzi za plecami swojego brata i jadą razem do Riverside Park.
Jednak pojazd ten przyczynił się do tego, że chłopak musiał opuścić
swoją rodzinę.
W ostatnim roku nauki w szkole średniej jego niewyraźne plany na
przyszłość zaczynały powoli się krystalizować. Chciał wynieść się z
domu. Wciąż jeszcze znajdował się pod butem matki i musiał respekto-
wać jej twarde zasady. Jedna z nich dotyczyła oszczędności. Dennis
dostarczał gazety, pracował w domu opieki, na polu golfowym i w
Riverside Park. Dzięki temu uzbierał na swoim koncie ponad 1500 dola-
rów. Mary dopilnowała jednak, aby bez jej podpisu nie mógł z niego
wypłacić ani centa.
Kolejna zasada dotyczyła motocykli. „Jeśli chciałeś go mieć, musia-
łeś opuścić rodzinny dom. No, chyba że byłeś Małym Josumem - ulu-
bieńcem mamusi. Mogłem jednak zrozumieć jej uwielbienie dla Joego.
To wspaniały facet. Numer 1 na mojej liście. Jemu pozwoliła złamać tę
regułę”.
Joe wciąż mieszkał w domu, ale szkoła wymagała od niego odbycia
rejsu jesienią 1975 roku. Jego motor stał bezpiecznie w garażu Conway-
ów. Dennis pracoholik dorabiał raz jako sprzątacz w wykwintnej restau-
racji Crestview Country. Motocykl Joego stanowił dla niego zbyt wielką
pokusę, aby mógł jej się oprzeć. Nie rozumiał, dlaczego musi czekać na
autobus albo pokonywać piechotą pięć kilometrów, skoro w garażu stoi
w pełni sprawny pojazd. Uległ pokusie, kiedy Mary Conway trafiła do
szpitala na kilkudniowe leczenie z powodu duszności wywołanych ast-
mą. Wsiadł na motor, uruchomił go i z dumą ruszył do pracy. O ile w
tamtą stronę nie miał żadnych kłopotów, o tyle droga powrotna to zupeł-
nie inna historia.
„Ponieważ wydawało mi się, że jestem świetnym kierowcą, zjecha-
łem ze wzgórza. Wtedy wpakowałem się w kałużę i straciłem przyczep-
ność. Upadłem na trawę, a motor uległ zniszczeniu. Mój kumpel, Vinni,
wziął go na pakę i odwiózł do warsztatu Popolis Honda w zachodniej
części Springfield. Facet powiedział, że naprawa wyniesie jakieś dzie-
więć stów. Przystałem na to. Problem był taki, że nie zamierzałem o
niczym mówić matce i dostać od niej w tyłek. Dopiero później nauczy-
łem się przyjmować odpowiedzialność za swoje czyny. Wtedy wszystko
ukrywałem, zwłaszcza przed nią”.
Aby wyciągnąć pieniądze na naprawę motocykla i nie dopuścić, aby
Mary dowiedziała się o wypadku, Dennis uknuł plan, który wtedy wy-
dawał mu się genialny. „Wziąłem książeczkę bankową i ją pomazałem,
pogniotłem, poszarpałem, wymiąłem w miejscu, w którym składa się
podpis. Dzięki temu ciężko było cokolwiek rozczytać. Z tak przygoto-
wanym druczkiem udałem się do banku i wyciągnąłem pieniądze. Matka
przebywała akurat w szpitalu, więc sądziłem, że nigdy się nie dowie.
Niestety, była mistrzynią inwigilowania własnych dzieci, nic nie umknę-
ło jej czujności”.
Kiedy wróciła do domu, weszła do garażu i spytała Dennisa: „Gdzie
motocykl twojego brata?”.
Szukając logicznego usprawiedliwienia, wymyślił całkiem wiarygod-
ne kłamstwo: „Ten facet, który mieszka na końcu ulicy, wie mamusia,
ten majsterkowicz, wziął go, żeby trochę podreperować”.
Jej twarz pozostała niewzruszona, ale zdawało się, że mu uwierzyła.
Chłopak odetchnął z ulgą i sam sobie pogratulował. Kilka dni później
udało mu się nawet przeszmuglować motocykl z powrotem do garażu.
Joe wrócił z rejsu i dokładnie przyjrzał się swojemu lśniącemu pojaz-
dowi. „Skąd się wzięły te nowe widełki, kierownica i lampy? Co tu się
stało?” Dennis wyznał wszystko bratu. Joe ze smutkiem powiedział:
„Trzeba było tego nie robić. Motor kosztował dużo mniej”.
Przed końcem roku oddał pojazd przyjacielowi, który ruszył nim do
Teksasu. Dennis, chociaż stracił mnóstwo pieniędzy, cieszył się, że
uniknął gniewu matki. Nie na długo.
Na uroczystym obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia w 1975 roku
mieli pojawić się wszyscy - z wyjątkiem wygnańca Dona, który wciąż
pozostawał persona non grata. Joe dostał przepustkę, a siostry przyje-
chały do domu z college'u. Don został w Bostonie, po tym jak wyrzuco-
no go ze szkoły. Dennis żałował, że nie mógł porozmawiać z bratem.
Chciał wiedzieć, jak sobie radzi jako taksówkarz. Kilka lat później Do-
nald został przyjęty na Harvard i wtedy dopiero rodzice powitali go jak
syna marnotrawnego.
Dennis kończył wtedy szkołę średnią. Ze względu na niemożność do-
gadania się z matką coraz częściej myślał o opuszczeniu rodzinnego
domu po zakończeniu nauki. Najpierw jednak chciał miło spędzić święto.
W czwartek wczesnym rankiem Joe wrócił do domu ze spotkania z
kolegami i spostrzegł, że pali się piwnica. Natychmiast zadzwonił pod
911. Dyspozytor stwierdził później, że w życiu nie przyjął tak spokojne-
go i rzeczowego zgłoszenia.
Cała rodzina ewakuowała się z dwupiętrowego, ceglanego budynku.
Szybko jednak okazało się, że brakuje dziesięcioletniego Andy'ego. Pan
Conway wskoczył w płomienie, wbiegł po schodach na piętro, znalazł
śpiącego syna i wyniósł go na zewnątrz. Na miejsce przybyli sanitariusze
i zajęli się chłopcem, który nawdychał się trującego dymu. Na szczęście
nie odniósł trwałego uszczerbku na zdrowiu.
Wszyscy byli bezpieczni, nawet ich piesek. „Rzadko mieliśmy w do-
mu jakieś zwierzę, ale wtedy mieszkał z nami jeden z tych zaniedbanych
kundli, które nieustannie wydają z siebie piskliwe dźwięki i aż proszą się
o to, żeby je kopnąć. Wabił się Homer” - mówił Dennis. Kiedy było po
wszystkim, rodzina weszła do domu, żeby zobaczyć zniszczenia. Niektó-
rym pociekły łzy.
Płomienie i woda zrujnowały większość pomieszczeń. Szkody osza-
cowano na jakieś czterdzieści tysięcy dolarów. Potrzebny był gruntowny
remont. Kiedy żar przygasł, ze zniszczonego domu wyniesiono to, co się
dało. Większość mebli uległa choćby częściowemu zwęgleniu. Dennis
wspominał, że ocalały jego ochraniacze bramkarskie, ale przez kilka
miesięcy cuchnęły jeszcze spalenizną.
Gazety opisały całe zdarzenie, czym doprowadziły Mary Conway do
pasji. W „Springfield Republican” ukazał się artykuł na pierwszej stro-
nie. Kiedy Mary to zobaczyła, wpadła do ich biura i zażądała sprostowa-
nia informacji, które uznała za bezczelne kłamstwa. Dziennikarze wyssa-
li z palca pewne zdarzenie, aby dodać do historii o pożarze szczyptę
świątecznego dowcipu: Pan Conway wrócił do płonącego domu, aby
uratować swojego syna, pani Conway zaś wpadła do kuchni, by urato-
wać indyka. Dla Mary było to wstrętne oszczerstwo. Zażądała wycofania
tego stwierdzenia i wygrała. Zdaniem Dennisa matka nie mogła sobie
pozwolić na to, by ktokolwiek oczerniał jej rodzinę.
Reakcja sąsiadów zaskoczyła Conwayów. Wszyscy pomagali, jak
mogli, przynosząc im jedzenie, ubrania i oferując nocleg. Dzieci na jakiś
czas rozmieszczono w różnych domach. Co niezwykłe, Mary pozwoliła
Dennisowi rozbić namiot przy spalonym budynku, aby trzymać nad nim
pieczę. Chłopak nie mógł nie skorzystać z takiej okazji.
Remont miał trwać dziewięć miesięcy, Conwayowie musieli więc
znaleźć jakieś miejsce, w którym mogliby razem zamieszkać. Zdecydo-
wali się w końcu na budynek, nazwany przez Dennisa „domem klauna”.
Stał on na terenie należącym do miejscowego sprzedawcy fordów.
Miasto odmówiło mu prawa do reklamowania się na billboardach,
więc w odwecie pomalował obiekt, w którym mieściło się jego biuro, na
jaskrawe, krzykliwe kolory. Donald Conway wynajął ten dom na jakiś
czas i wprowadził się tam z całą rodziną, z wyjątkiem Dennisa.
„Byłem w ostatniej klasie szkoły, która znajdowała się zaledwie dwa
kilometry od naszego domu, i nie musiałem mieszkać u »klauna« razem
z pozostałymi dzieciakami. Miałem mały piecyk naftowy, żeby nie
zmarznąć, a Pat wpadał do mnie i znikał jak jakiś duch. Pilnowałem
naszego domu. Pewnego dnia postanowiłem skorzystać z ofiarowanej mi
wolności i zorganizowałem imprezę. Plotka szybko się rozeszła. Ani się
obejrzałem, gdy na podwórko wpadło mnóstwo podpitych osób, których
samochody stały wzdłuż ulicy. W całym domu były pety, skręty, kondomy
i rzygi. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że mama zaglądała tu każde-
go dnia. O szóstej rano byłem akurat na treningu hokeja, kiedy przyszła i
zobaczyła to pobojowisko. Wpadłem po uszy w gówno. Dostałem tele-
fon od kumpla: »Twoja matka cię szuka«. Straciłem jej zaufanie, musia-
łem zamieszkać w domu »klauna«. Pojawił się kolejny problem: miałem
trochę trawki i trzeba było ją gdzieś schować. W piwnicy znalazłem
miejsce, które wydawało się idealne. Razem z książeczką bankową
schowałem ją w małej torebce i wcisnąłem tam, gdzie nikt nie miał pra-
wa jej znaleźć.
Pewnego dnia wracam do domu. Dzieciaki już zacierały ręce, wyraz
ich twarzy sugerował, że zanosi się na dym. Wiedziałem, kto oberwie.
Mama zaprowadziła mnie do piwnicy. Okazało się, że ten szczekliwy
Homer znalazł torebkę z trawką, która teraz walała się po podłodze ra-
zem z bletkami. Wszelkie wątpliwości co do tego, kto był właścicielem
tych rzeczy, rozwiewała moja książeczka bankowa”.
„Mama ją otworzyła - opowiadał dalej - i co się okazało? Pieniądze
zniknęły z konta. Po nitce do kłębka: dowiedziała się, że jeździłem na
motocyklu, kiedy ona leżała w szpitalu. Przemówiła do mnie tonem
cierpiętnicy: »To ja umieram w klinice, a ty...«. Tyrada trwała godzina-
mi”.
Wziąwszy pod uwagę te wszystkie przewinienia, Conwayowie zde-
cydowali, że Dennis zasłużył na surową karę. Spotkało go to samo co
jego brata, Dona - banicja. Przez kilka miesięcy mieszkał w domu swo-
jego kolegi, a potem przeprowadził się do Steve'a, znajomego ze
Springfield.
Pewnego dnia, spacerując po centrum miasta, Dennis natknął się na
ojca. Przywitali się czułym uściskiem. Donald powiedział synowi, jak
bardzo za nim tęskni, i obiecał przekonać Mary, aby pozwoliła mu wró-
cić do domu. Pobłażliwy zazwyczaj ojciec postawił jednak warunek:
„Żadnego palenia trawki. Wiem, że wiele dzieciaków to robi. Głupio
postępują, ale szaleństwem jest trzymać to w domu, gdzie matka może ją
znaleźć”.
Pan Conway spełnił swoją obietnicę. Dennis wrócił do domu na
ostatnie dwa miesiące szkoły.
Napięcie między nim a matką było jednak nie do zniesienia. Jego
plany wyjazdu po ukończeniu nauki nabrały pierwszorzędnego znacze-
nia. Wybrał Kalifornię. Siostra jego ojca, Eileen, mieszkała w Złotym
Stanie, a kiedy odwiedziła ich w Agawam, rozpływała się w zachwytach
nad przepiękną pogodą panującą w San Clemente - nadbrzeżnym mia-
steczku w hrabstwie Orange - i nad jego krajobrazem. Jej córka pracowa-
ła jako statystka w serialu Hawaii Five-O. „Była jedną z tych posągo-
wych blondyneczek, do których się śliniliśmy - ja i moi bracia. Wbiłem
więc sobie do głowy, że muszę jechać właśnie do Kalifornii”.
Dennis zmagał się z nauką za dnia, wieczorami zaś pracował doryw-
czo. Musiał coś poświęcić - zdecydował, że niepotrzebne mu są zajęcia z
angielskiego i przestał na nie chodzić. Kilka dni przed uroczystością
rozdania dyplomów Mary Conway otrzymała telefon ze szkoły z infor-
macją, że jej syn nie spełnił wymagań, by zaliczyć rok. Wzięła więc
Dennisa ze sobą, udała się do gabinetu dyrektora i wyładowała swoją
złość nie tylko na synu, ale także na jego nauczycielach. „Dobra!” -
krzyknęła. „On dostanie za swoje, ale gdzie wy byliście, do cholery?
Przez cały rok chodzi na wagary, a wy nawet nie raczycie sprawdzić
dlaczego? Nic z tym nie zrobiliście?”
Jej siła imponowała Dennisowi. Uratowała mu skórę - musiał odrobić
zajęcia w wakacje. Mógł uczestniczyć w uroczystościach, ale otrzymał
pusty dyplom. Oficjalny dokument miał dostać dopiero po ukończeniu
zajęć z angielskiego.
Matka Dennisa zrobiła mu zdjęcie w todze w czerwcu 1976 roku. Na
odwrocie fotografii napisała: Dzień wyzwolenia. Nie wiadomo, czy miała
na myśli siebie, czy jego.
Następnego ranka weszła do pokoju syna i poinformowała go, że od
dziś musi płacić czynsz albo się wynieść.
- Dobrze - odparł. - Będę płacił przez kilka miesięcy, a potem odej-
dę.
- Znakomicie.
Te słowa wprawiły Dennisa w osłupienie. Mówił później: „To bolało,
ale wiedziałem, że przynajmniej ojciec mnie kocha. Byłem jego ulubień-
cem, a dla matki - prawdziwą zakałą. Ja i moja siostra, Kiki, byliśmy jej
popychadłami, ale ojciec brał nas w obronę. Dzięki temu została zacho-
wana równowaga. Człowiek musi skądś czerpać miłość”.
Wiosną 1976 roku Dennis ciężko pracował w Riverside Park, próbu-
jąc odłożyć nieco pieniędzy na planowany wyjazd. Pozwolono mu ko-
rzystać ze starego volkswagena, który rodzice podarowali jego siostrom.
Wspominał, że pewnego dnia przeżarty rdzą zderzak odpadł podczas
jazdy. Wyskoczył więc z samochodu, wyciągnął sznurówki z hokejówek
i przywiązał nimi metalową osłonę.
„Musiałem coś z tym zrobić, bo do zderzaka przymocowane były
lampy. Często wjeżdżaliśmy tym autem na lód, obracaliśmy gwałtownie
kierownicę i ślizgiem wpadaliśmy w zaspę. Ten stary gruchot dał nam
wiele radości”. Dennis wiedział jednak, że nie dojedzie nim do Kalifor-
nii, więc odkładał każdego centa, aby kupić nowy pojazd. Wszystko
utrzymywał w najgłębszej tajemnicy, nie zwierzał się ze swoich planów
nawet rodzeństwu.
W sierpniu Dennis kupił samochód, choć nie ten wymarzony. „Za
dwieście dolarów Pat załatwił mi zardzewiałego dwudrzwiowego
chevroleta z 1967 roku. Właściciel - kolega z pracy - kupił go w dobrym
stanie, ale trzymał pod gołym niebem. Deszcze zniszczyły lakier i do-
prowadziły do korozji. Mimo to jednak silnik był w pełni sprawny”.
Teraz mógł skupić się na szczegółach. Znajomy, Jack Harmon*, po-
stanowił ruszyć wraz z nim. Nie miał problemów finansowych, ponie-
waż jego ojciec był dość zamożnym człowiekiem. Wsiedli do samochodu
i pojechali w stronę Kalifornii. Za nimi w dużym buicku podążyły trzy
kobiety, które poznali w Riverside Park.
Pani Conway zrozumiała w końcu, że coś tu jest nie tak. „Poskładała
strzępki informacji w całość. Myślę, że ubodło ją nie to, że miałem jej
dosyć i postanowiłem się wynieść, ale to, że planowałem to od dawna”.
Najwyraźniej Mary zdała sobie sprawę, że Dennis udaje się do Kali-
fornii, zachęcony peanami ciotki Eileen. Nie protestowała, oznajmiła
jedynie synowi: „Nie naprzykrzaj się swoim krewnym, żeby potem oni
nie naprzykrzali się mnie”.
Chłopiec wspominał ostatnie godziny w domu pod koniec sierpnia.
„Spakowałem się w zielony worek wojskowy, zabrałem wędkę i kije do
golfa. To wszystko. Późną nocą przeszedłem się po pokojach i ucałowa-
łem na pożegnanie swoje rodzeństwo. Matka krzyczała na mnie i biła po
plecach. Kiedy wychodziłem, wrzasnęła, żebym nie próbował się narzu-
cać cioci Eileen”.
Jej ostatnie słowa zaskoczyły Dennisa. Nie wiedział o tym, że w po-
koju Dona znalazła czasopisma pornograficzne, które specjalnie zostawił
na wierzchu.
„Na do widzenia powiedziała: »Jedź do tej Kalifornii. Zabieraj alko-
hol i tych swoich kolegów«. Zanim trzasnęła drzwiami, dodała: »Przy-
najmniej nie poszedłeś w pornografię jak twój brat, Donald«. To były
ostatnie słowa, jakie od niej usłyszałem tuż przed odjazdem”.
Jeśli Dennis sądził, że z dala od domu czeka go wspaniałe życie, gru-
bo się mylił. Problemy miały dopiero nadejść.
RICHARD NAMEY
P
ół roku po tym jak Dennis Conway opuścił Massachusetts i rozpo-
czął swoją podróż do hrabstwa Orange w Kalifornii, niedaleko Disney-
landu przyszedł na świat pewien chłopiec. Po latach, kiedy już osiągnął
dorosłość, losy jego i Conwaya miały się spleć z iście dramatycznym
skutkiem.
Richard Joseph Namey był synem Richarda i Dorothei Nameyów.
Urodził się 21 lutego 1977 roku. Cztery lata później przyszła na świat
jego siostra. Kiedy chłopiec miał dziesięć lat, małżeństwo Richarda i
Dorothei rozpadło się i wraz ze swoją siostrą trafił pod opiekę matki.
Żyli sobie wygodnie w luksusowym domu nieopodal autostrady w Tu-
stin - mieście, które graniczy z Santa Ana - stolicą hrabstwa. Twierdził
później, że jego życie rodzinne przepełnione było miłością. Swoją edu-
kację rozpoczął w szkole parafialnej, a kontynuował ją w Hillview High
School w Santa Ana.
W tym czasie Namey miał dwóch przyjaciół, którzy uczyli się w Fo-
othill High School nieopodal jego kampusu. Chłopcy walczyli z nudą,
schodząc do kanałów ciągnących się kilometrami pod ulicami północne-
go Tustin. W deszczową porę zwiedzanie podziemnych arterii było nie-
możliwe, ale przez większą część roku ich środkiem płynął jedynie wą-
ski strumyk. Młodociani poszukiwacze przygód rozjaśniali sobie mroki
labiryntów latarkami. Nocą przez dziury w przykrywach studzienek ka-
nalizacyjnych błyskały tajemnicze światła. Ściany kanałów doskonale
nadawały się na graffiti - w dowolnym stylu i o dowolnej tematyce. Stra-
chliwe dzieciaki trzymały się z daleka, bojąc się nietoperzy, które trzepo-
tały nad głowami intruzów. Chłopcy wyobrażali sobie, że tunel stano-
wiłby idealną drogę ucieczki, w razie gdyby kiedyś wpadli w poważne
tarapaty.
Trzy lata po ukończeniu Hillview Namey poznał dwudziestopięcio-
letnią Tinę Gordon*, matkę dwójki dzieci - niemowlaka i trzyletniego
brzdąca. Ich związek zwieńczyły narodziny córki Nameya 29 grudnia
1998 roku. Młody ojciec podarował sobie „spóźniony prezent bożonaro-
dzeniowy”, tatuując tę datę na swym lewym ramieniu, a na drugim imię
dziecka.
W przeciwieństwie do zaradnych dzieciaków z Agawam Rick nie po-
trafił znaleźć sobie sensownej pracy. Kilka razy udało mu się wprawdzie
coś podłapać, ale marnie zarabiał. Kiedy przyszła na świat jego córka,
pracował jako sprzedawca w salonie chevroleta. Poza tym mył auta i
przestawiał je w zależności od potrzeb. Ze swojej pensyjki nie mógł
jednak utrzymać żony i trójki dzieci, mimo że mieszkali pod dachem
Dorothei Namey. Tina, Richard i ich pociechy spali w jednym pokoju.
Trudne warunki życia doprowadziły do spięć. Rozstali się po osiem-
nastu miesiącach, a Tina zrzekła się opieki nad córką na rzecz Richarda.
Zabrała dwójkę najstarszych dzieci, spakowała manatki i przeprowadziła
się do innego stanu.
Namey był załamany, wciąż nie potrafił znaleźć satysfakcjonującej
pracy, zaczął więc eksperymentować z narkotykami. Niektóre dzielnice
Santa Ana znane są z łatwego dostępu do heroiny, kokainy i metamfeta-
miny. Rick znalazł tam to, czego szukał. Wtedy właśnie udał się do salo-
nu tatuażu. Po kilku godzinach tajemnicze obrazki pojawiły się na skórze
obu jego nóg, tuż nad kolanami. Litery S i O ozdobiły prawe udo męż-
czyzny, a CAL lewe. Przestrzeń między nimi wypełniały geometryczne
kształty. „SO-CAL” to popularny skrót oznaczający południową Kali-
fornię (Southern California). Czy jego tatuaże miały związek z gangiem?
„Raczej nie” - mówił śledczy Ernie Gomez, który pracował w departa-
mencie policji Santa Ana zajmującym się przestępczością zorganizowaną.
Według niego Namey chciał jedynie wyglądać jak macho, dlatego wy-
dziarał sobie gangsterskie inskrypcje. Prawdopodobnie tatuaże pomagały
mu w kontaktach z dilerami narkotyków. Rick nie miał najmniejszych
kłopotów ze zdobyciem towaru, jeszcze mniej trudności sprawiało mu
znalezienie damskiego towarzystwa. Pogłoski o tym, że Bóg hojnie go
obdarzył, ułatwiały jego poszukiwania. Gorzej wiodło mu się w pracy -
parał się różnymi zajęciami, które nie wymagały specjalnych umiejętno-
ści. Nie było go stać na to, by utrzymywać siebie, córkę i jeszcze wyda-
wać na narkotyki. Dorothea Namey musiała go wspierać finansowo.
Namey przemieszczał się chevroletem el camino z roku 1964 w kolo-
rze niebieski metalik. Takimi pojazdami często poruszają się gangsterzy,
ale nawet jeśli łamał przepisy drogowe, policja zatrzymała go tylko raz.
Siedemnastego lutego 2002 roku skręcił w prawo pomimo czerwonego
światła i nie zatrzymał się przed pasami, po których przechodził pieszy.
Nie przyjął mandatu, lecz zgodził się stawić przed sądem we wrześniu.
Ostatecznie jednak zdecydował, że zapłaci karę - zapewne martwił się,
że wyjdą na jaw jego dwa poprzednie, dużo poważniejsze przewinienia z
czerwca.
Różnica wieku między nim a matką jego córki była przyczyną wielu
kłótni. Dlatego wiosną 2002 roku Namey postanowił poszukać kobiety
w swoim wieku. Dwudziestopięcioletnia Andrea Merino* mogła po-
chwalić się ładną twarzą i zgrabną figurą - podobała się większości męż-
czyzn. Mierzyła metr sześćdziesiąt pięć, piętnaście centymetrów mniej
niż Namey. Oboje mieli piwne oczy i ciemnobrązowe włosy. Po kilku
dniach znajomości zaczęli ze sobą chodzić, a ich związek przetrwał za-
ledwie dwa miesiące. Kłopoty pojawiły się, kiedy Rick przekonał się, że
jego partnerka nie udziela mu wyłączności.
Kłócili się. Namey zaczął grozić jej śmiercią i wściekał się na nią, co
doprowadziło do tego, że dziewczyna poszła do sądu, a ten zabronił
Rickowi się do niej zbliżać. Mężczyzna wpadł w rozpacz, która dopro-
wadziła go do szaleństwa.
Dorothea przyglądała się jego zachowaniu z coraz większym niepo-
kojem. Drugiego czerwca zadzwoniła na komisariat w Tustin. Wyjaśniła,
że jej syn ma depresję w związku z nieudanym związkiem i trudnościami
ze znalezieniem posady. Niechętnie przyznała, że bywa agresywny, kie-
dy coś idzie nie po jego myśli. Stwierdziła też, że obawia się o bezpie-
czeństwo Andrei Merino. Pod naciskiem policjanta ujawniła, że jej córka
rozmawiała ze znajomym, który słyszał, jak Richard przebąkiwał o tym,
iż zabije siebie i Merino.
Policja próbowała się z nią skontaktować, a także namierzyć Nameya
- bezskutecznie. Szóstego lipca, kilka minut przed godziną osiemnastą,
dwudziestodziewięcioletni Jim Fletcher* zadzwonił na komisariat w
Santa Ana i poinformował dyżurnego, że mężczyzna w niebieskim
chevrolecie el camino zepchnął go z drogi na parking, a potem wycelo-
wał z pistoletu w niego i jego przyjaciółkę, Andreę Merino. Z zeznań
wynika, że krzyczał do nich: „Rozjebię was!”.
Fletcher doniósł, że razem z Andreą wyskoczył z samochodu, a na-
pastnik przystawił mu lufę do głowy. „Spierdalaj stąd” - rzucił. Obawia-
jąc się o życie, mężczyzna wziął nogi za pas, pozostawiając Andreę na
pastwę furiata, który wepchnął ją do chevroleta.
Potwierdziła ona później wersję Fletchera. Przerażona kobieta po-
słusznie wsiadła do samochodu Nameya. Zdziwiła się, kiedy Rick nie
włączył silnika, ale jednocześnie odetchnęła z ulgą. Jednak słowa, które
usłyszała, zmroziły jej krew w żyłach. Z zeznań kobiety wynika, że Na-
mey postawił jej ultimatum: albo z nim zostanie, albo zabije ją na miej-
scu, a potem popełni samobójstwo. Podczas rozmowy na zmianę wkładał
pistolet za pas i wyciągał go, celując jej prosto w twarz.
Trzęsąc się ze strachu, przez łzy dostrzegła radiowóz, który zatrzymał
się na parkingu. Namey zaklął, przekonany, że Jim Fletcher wezwał
policję. Kazał Andrei wysiąść z samochodu. Po chwili wahania wysko-
czyła na zewnątrz i uciekła. Chevrolet odjechał z piskiem, pozostawiając
ślady opon na jezdni.
Funkcjonariusz zapytał Andreę, co się stało. Podczas zeznań zadzwo-
niła jej komórka - Richard Namey oznajmił, że jest w pobliżu. Kazał jej
powiedzieć policjantowi, że pistolet, którym jej groził, był atrapą.
Andrea spełniła żądanie napastnika, ale wyjawiła policji jego dane
osobowe.
Niedługo potem śledczy stanęli przed domem Nameya, a pół godziny
później zjawił się sam Richard i został ujęty. Podczas przesłuchania wy-
znał, że pistolet jest atrapą. Pokazał policjantom „broń”, której rzekomo
użył na parkingu. Nigdy nie udało się potwierdzić, czy mówił prawdę.
Mógł kupić zabawkę, zanim wrócił do domu, a prawdziwą spluwę
gdzieś ukryć, lub od początku używać repliki. Późniejsze wydarzenia
każą jednak wątpić w tę ostatnią możliwość.
Oskarżony o naruszenie paragrafu 236 kalifornijskiego kodeksu kar-
nego, czyli o bezprawne naruszenie wolności osobistej drugiej osoby,
Namey trafił za kratki na niecały tydzień, póki jego matka nie wpłaciła
kaucji. Proces miał się rozpocząć w listopadzie.
Ani Jim Fletcher, ani Andrea Merino nie uwierzyli, że Rick groził jej
zabawką. Wkrótce po tych wydarzeniach kobieta uciekła z miasta w
obawie, że Namey jednak spełni swoje groźby.
Dwa dni po wyjściu z więzienia znowu wpakował się w kłopoty.
Tym razem w domu swojej matki. Jego siostra, której uroda zachęciła ją
do kariery modelki, powiedziała znajomym, że Richard ma wybuchowy
charakter. Udowodnił to, kiedy pewnego dnia wpadł do pokoju, w któ-
rym siostra rozmawiała na podłodze przez telefon. Zażądał od niej pie-
niędzy. Ona odłożyła słuchawkę i oznajmiła mu, że nie ma zamiaru fi-
nansować jego nałogów. Twarz wykrzywiła mu się z wściekłości.
Chwycił plastikową figurkę trolla i uderzył ją w twarz, tuż pod okiem -
w szpitalu św. Józefa zszyto jej pięciocentymetrową ranę. Na policji
dziewczyna zeznała, że napastnikiem był jej brat, który dopiero co wy-
szedł za kaucją z więzienia, oskarżony o porwanie byłej partnerki.
Namey wyjaśnił, że siostra zrobiła z igły widły. Lalką jedynie ją za-
drapał, lecz ona wpadła w histerię. Modelka bała się, że zostanie blizna,
która położy kres jej karierze.
Tym razem zatrzymano go pod zarzutem napaści, czyli Jakiegokol-
wiek zamierzonego lub niezamierzonego aktu przemocy dokonanego na
innej osobie”. Groził mu wyrok dwóch, trzech bądź czterech lat pozba-
wienia wolności albo grzywna do dziesięciu tysięcy dolarów, a w naj-
gorszym wypadku - jedno i drugie. Rozprawa miała się odbyć w lutym
2003 roku.
Kłopoty z prawem nie powściągnęły jednak miłosnych potrzeb i cie-
lesnych żądz Nameya. Pod koniec lipca poznał kolejną kobietę, która
wydała mu się interesująca. Nazywała się Sarah Rodriquez.
Według jednej z wersji do pierwszego spotkania dwudziestosześcio-
letniego Richarda i dwudziestoletniej Sary doszło przez Internet - na
witrynie dla singli.
Niektóre osoby twierdziły jednak, że poznali się na imprezie u
wspólnego znajomego.
Jedno jest pewne - znajomość zawarli pod koniec lipca 2002 roku i
zaczęli ze sobą chodzić. Ich intymny związek miał zakończyć się tra-
gicznie.
Sarah nigdy nie zaprosiła Ricka do domu, ale za to odwiedzała jego
rodzinę. Do pierwszej takiej wizyty doszło w sierpniu. „Przyszła zoba-
czyć się z moim synem” - mówiła Dorothea. „Szli gdzieś razem z
wnuczką. Zostałyśmy sobie przedstawione”. Pani Namey stwierdziła, że
Sarah kilkakrotnie odwiedzała ich dom w tym miesiącu. Trwało to aż do
września. Wszystko wskazywało na to, że ją i jej syna łączy prawdziwa
miłość.
Miała rację. Łączyło ich nie tylko uczucie, ale i seks. We wrześniu
Sarah zaszła w ciążę i dokonała aborcji. W liście do przyjaciółki przy-
znała, że ojcem dziecka był Namey.
Na początku października Richard postanowił poszukać własnego lo-
kum, w którym mógłby spokojnie spotykać się z dziewczyną i wycho-
wywać swoją córkę. Matka pomogła mu znaleźć atrakcyjne mieszkanie
na dużym osiedlu przy Cabrillo Park Drive. Nieregularna pensja Richar-
da nie pozwalała jednak na comiesięczne opłacanie czynszu. Ponownie z
pomocą przyszła mu matka. Wzięła na siebie nie tylko opłaty za miesz-
kanie, ale i wszystkie inne rachunki, łącznie z telefonem. Często odwie-
dzała syna na osiedlu, nierzadko spotykała u niego Sarę. „Prawie co-
dziennie przychodziłam, żeby układać włosy wnuczce. Widziałam tę
dziewczynę wiele razy”.
Odniosła wrażenie, że Sarah sypia u Richarda w mieszkaniu. „Pew-
nego dnia przyszłam wczesnym rankiem, zanim jeszcze wnuczka poszła
do szkoły. Spotkałam Sarę, która przywitała się ze mną, a potem poszła
do łazienki wziąć prysznic”.
Dorothea Namey przyznała, że bardzo ją polubiła i była przekonana,
iż ma dobry wpływ na jej syna. Nawet jeśli wiedziała, że Richard bierze
heroinę, nie powiedziała o tym jego matce.
Sygnały nadchodzącej katastrofy pojawiły się w październiku. Nie-
długo po tym jak Namey wprowadził się do nowego mieszkania, przy-
szła do niego Sarah. Doszło między nimi do sprzeczki. Richarda ponio-
sło i uderzył partnerkę z otwartej dłoni. Przepraszał ją później, ale dla
dziewczyny było to zupełnie niespodziewane doświadczenie. Jeszcze
nigdy nikt jej nie uderzył.
Matka Ricka była zadowolona z faktu, że jej syn dalej spotyka się z
Sarą. „Wpadała czasem do mnie razem z nim. Podwozili wnuczkę, kiedy
gdzieś się wybierali”.
W listopadzie ich związek przechodził trudne chwile. Richard miał
stanąć przed sądem za porwanie Andrei Merino. Kara więzienia mogła
równie dobrze zakończyć ich znajomość. Dwunastego listopada 2002
roku w Sądzie Najwyższym hrabstwa Orange Rick otrzymał trzy lata
nadzoru kuratorskiego i zakaz zbliżania się do Andrei Merino. Musiał
też ukończyć kurs panowania nad złością.
Sarah nie przestała się z nim spotykać. Dorothea wspominała, że na-
wet pomagała mu wyposażyć mieszkanie: „Mówili mi, że idą do sklepu
kupić akcesoria do łazienki. Wnuczka powiedziała, że wzięli zasłony do
wanny i różne gadżety w kaczuszki”.
Dziewczynka również przepadała za Sarą.
W tym samym miesiącu doszło jednak do kolejnego incydentu, który
zaniepokoił dziewczynę Richarda. Podczas kłótni chwycił ją za szyję i
ścisnął, a na jego twarzy malowała się wściekłość. Opanował się jednak i
ponownie przeprosił.
Ich romans trwał jeszcze przez cały grudzień. Richard zabrał ukocha-
ną do centrum handlowego Spectrum w Irvine, w którym znajdowało się
też mnóstwo atrakcji. Po raz kolejny podczas kłótni Namey stracił nad
sobą panowanie i ze złości cisnął w Sarę zapalniczką. Trafił ją w głowę,
pozostawiając paskudnego guza. Bała się odejść i zerwać z nim kontakt,
ale stres był coraz większy, aż wreszcie osiągnął punkt kulminacyjny.
Matka Sary, Martha, podejrzewała, że dzieje się coś złego, ale o
wszystkim dowiedziała się dopiero dużo później. Martwiły ją sińce na
szyi i rękach córki. Odbierała też telefony od nieznajomego, który pytał
o Sarę, a potem odkładał słuchawkę, nawet się nie przedstawiając.
W lutym sąd ponownie mógł doprowadzić do zakończenia ich związ-
ku. Richardowi groziło więzienie za napaść na własną siostrę. Dwudzie-
stego lutego otrzymał jednak od wymiaru sprawiedliwości prezent uro-
dzinowy: został skazany na trzy lata... dozoru kuratora. Wyrok niezwy-
kły, zważywszy na to, że już wcześniej otrzymał podobny za porwanie
Andrei Merino. Dodatkowo sąd zakazał mu zbliżania się do siostry.
„Pewnego razu - mówiła Dorothea Namey - przyszłam z narzeczo-
nym do mieszkania mojego syna. Miał jakieś problemy z samochodem -
nie chciał zapalić, czy coś, więc mój partner chciał mu pomóc. Ricky sie-
dział przy telefonie, czekał na wiadomość od Sary. To było tuż po jego
urodzinach 21 lutego. Musieli jechać z moim narzeczonym po jakieś na-
rzędzia i części do auta, więc Ricky poprosił, abym przekazała Sarze, że
nie mógł dłużej czekać. Tak też powiedziałam, kiedy zadzwoniła”.
Namey zrobił później awanturę swojej dziewczynie, żądał wyjaśnień,
dlaczego tak późno się odezwała i dlaczego w ogóle go nie szanuje. Pod-
czas tej kłótni odepchnął ją z obrzydzeniem. Nie doszło do niczego po-
ważniejszego, ale Sarah znowu zaczęła się bać, że prędzej czy później
Ricky zrobi jej krzywdę.
Typowym zachowaniem mężczyzn znęcających się nad kobietami
jest to, że kontrolują każdy aspekt ich życia. Namey żądał, aby Sarah
meldowała mu, co robi i z kim spędza czas. Zawsze też sprawdzał nume-
ry telefonów, z którymi się łączyła, a sam nieustannie wydzwaniał do jej
domu i przedszkola, w którym pracowała.
Richard najwidoczniej niewiele sobie robił z sądowych zakazów -
udowodnił to ponownie zaledwie półtora miesiąca po ogłoszeniu wyro-
ku.
Dwa tygodnie przed dwudziestymi szóstymi urodzinami Ricky'ego
Sarah miała już go serdecznie dość. W swoim pamiętniku pod datą
6.02.03 zapisała wielkimi, grubymi literami: NIENAWIDZĘ RICHARDA
NAMEYA. Powtórzyła ten napis dwadzieścia dwa razy - cała strona wy-
pełniona niepohamowaną nienawiścią.
DLACZEGO ZBŁĄDZIŁA?
S
arah Rodriquez chętnie związała się z Richardem Nameyem, co
utrzymywała w tajemnicy przed swoim chłopakiem, Mattem Corbettem.
Szybko jednak przekonała się, że jej kochanek jest niebezpiecznym
człowiekiem - kilkakrotnie została przez niego zaatakowana. Mężczyzna
ten dwa razy stanął przed sądem - raz za porwanie i grożenie śmiercią,
drugi raz za poturbowanie własnej siostry. Nie mogło to umknąć uwadze
Sary, podobnie jak tatuaże na jego nogach. Czy już sam wizerunek twar-
dziela i niespełnionego gangstera nie powinien wzbudzić jej niepokoju?
Niestety, kobiety często czują pociąg do niebezpiecznych mężczyzn.
Doktor Christina J. Johns - specjalistka w dziedzinie kryminologii,
pisarka, dziennikarka prowadząca, między innymi, audycje radiowe i
telewizyjne talk-show - wyraziła swoją opinię na temat tego niezwykłe-
go ludzkiego zachowania, szczególną uwagę poświęcając historii Sary.
Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego większość kobiet
pragnie wiązać się z niebezpiecznymi mężczyznami, co
oczywiście nie znaczy, że to pochwalam.
Po pierwsze, kobiety te wychowywane są w przeświad-
czeniu, że potrafią okiełznać bestię. Są przekonane, że „fa-
cet z problemami” potrzebuje jedynie odpowiedniej part-
nerki, by zmienić się w dobrego, namiętnego męża. Ich zda-
niem miłość wszystko zwycięży, a obowiązkiem kobiety jest
nieść ją potrzebującej duszy.
Wiele przedstawicielek płci pięknej postrzega mężczyznę
jako kogoś, nad kim może sprawować kontrolę. „Owszem,
jest nieprzewidywalny, ale tylko czasami. Nigdy też nie posu-
nie się do tego, żeby zrobić mi krzywdę, a nawet gdy się
wścieka, da się go udobruchać” - tłumaczą sobie. To właśnie
próbowała zrobić Nicole Simpson w stosunku do O. J. Simp-
sona. Usiłowała zapanować nad jego wściekłością. Nigdy nie
przypuszczała, że mógłby skrzywdzić matkę swoich dzieci.
To tak jak z fantazjami na temat gwałtu. Kobiety lubią
wyobrażać sobie, że są gwałcone. To je podnieca. Cały czas
chodzi jednak tylko i wyłącznie o fantazję. Dziewczyny ma-
rzą o tym, żeby zgwałcił je Robert Redford. Chcą poczuć je-
go siłę, ale nie doznać przy tym najmniejszej krzywdy. Fe-
ministki twierdzą, że tego typu zabawy są niedopuszczalne,
podczas gdy literatura używa ich nieustannie. Taka jest na-
tura gwałtu choćby w „Przeminęło z wiatrem”. Clark Gable
jest nieco innym gwałcicielem niż odpychający, otyły recy-
dywista z cuchnącym oddechem.
Niestety, fantazjowanie często jest powodem tego, że ko-
biety wplątują się w sytuacje bez wyjścia.
Ich najgłębszym pragnieniem jest nieustanne doświad-
czanie wewnętrznej siły i męskości partnera. To dlatego
często wracają do swojego oprawcy lub dręczyciela. Więk-
szość z nich po prostu nie szanuje facetów, którzy - ich zda-
niem - nie są męscy, ale to kultura podsuwa im złe wzorce i
wypacza właściwy wizerunek prawdziwego mężczyzny.
W męskości jest siła, a siła to odwaga wyjścia przed sze-
reg; stawienia czoła każdej sytuacji. Męskość to szczerość i
niezłomność. To umiejętność wartościowania i obrony tego,
co najważniejsze. Mężczyzna powinien umieć powiedzieć
„będzie dobrze” w taki sposób, żeby wszyscy mu uwierzyli,
nawet jeśli to nieprawda. Nie stoi z założonymi rękami, kie-
dy wróg jest u bram.
Naprawdę silny facet dobrze wie, kim jest i co jest dla
niego ważne. Wykazuje słabość, gdy próbuje być kimś in-
nym, udaje, przechwala się, przybiera pozy.
Zarówno kobiety, jak i mężczyźni bardzo często mają
błędne wyobrażenie o męskości. Problem jest poważny.
Mnóstwo młodych chłopaków siedzi w więzieniu, bo nie ro-
zumie, na czym ona naprawdę polega. Dla nich oznacza
odwagę, by zastrzelić albo zasztyletować kogoś, kto cię
szturchnął. Nic bardziej mylnego.
Ludziom wydaje się, że silna miłość objawia się jako
chorobliwa zazdrość, która przesłania wszystko. W ten spo-
sób myślą przedstawiciele obu płci. Nie jest to ciepłe i czułe
uczucie, ale pochłaniająca, pożerająca żądza, która prowa-
dzi do wybuchów negatywnych emocji i sytuacji, kiedy spy-
cha się samochód na parking, a potem grozi bronią.
„Kocha mnie tak mocno, że nie potrafi nad sobą pano-
wać. Zrobi wszystko, żeby mnie mieć”. Tak wygląda postę-
pująca prymitywizacja doświadczenia miłości we współcze-
snym społeczeństwie.
Wyjaśnia to również, dlaczego mężczyźni z dobrze sytu-
owanych rodzin przyjmują taką pozę. Naśladują Jamesa
Deana, imitują Steve'a McQueena. Często jednak pod tą
groźną fasadą bije złote serce. Dla nastoletnich chłopców
gangsterski wygląd ma ogromny urok.
Ujawniły się dwie twarze Sary Rodriquez - jak w historii
doktora Jekylla i pana Hyde'a. Tak przynajmniej możemy
domniemywać. Znalazła faceta, który nią pomiatał i przy
którym mogła poczuć się jak grzesznica. To fantazja wielu
kobiet. Czy wydawało jej się, że może to robić, a potem jak-
by nigdy nic wrócić do miłego, normalnego chłopaka?
Być może pan Namey nie znosił wszystkiego, co repre-
zentowała sobą grzeczna Sarah. Pragnął sprofanować jej
świętość, by potem wściec się, że stała się grzesznicą. To
syndrom staruszki, która „nienawidzi wszystkich kobiet, bo
każda z nich jest tak naprawdę zwykłą dziwką”. Mężczyźni
także próbują udowodnić, że te urocze, dobrze wychowane
dziewczyny są zepsute do cna, a kiedy już dopną swego,
wpadają w złość i chcą je ukarać.
Ten tok myślenia Richard wprowadzał w życie - po raz
pierwszy, gdy porwał byłą dziewczynę i groził jej śmiercią.
Pani Rodriquez wpadła w te same sidła.
Nie chodzi o to, że Matt Corbett był słaby, niemęski i nieatrakcyjny.
Wprost przeciwnie. Na dodatek to całkiem miły facet. Sarah po prostu
zbłądziła w poszukiwaniach prawdziwej męskości, którą od początku
miała na wyciągnięcie ręki, ale zdawała się tego nie zauważać. Matt
okazał się ucieleśnieniem prawdziwego mężczyzny. Do tego był szczery,
skromny i znał swoją wartość. Zrozumiała to w końcu i wiedziała już,
komu powinna oddać serce.
Czasami kobiety, które chcą dobrego faceta, muszą poeksperymen-
tować z chuliganami, by móc ostatecznie związać się z kimś na stałe. Nie
znaczy to, że Sarah była złą osobą. Po prostu zaspokoiła ciekawość,
wpadła w pułapkę, z której nie potrafiła się wydostać.
Terapeutka małżeńska z Los Angeles, Cosette D. Case, wymieniła też
inne powody zachowania Sary:
Dlaczego kobiety uciekają z bezpiecznych związków, od
przyzwoitych mężczyzn i wplątują się w ryzykowne romanse
- tak jak to miało miejsce w przypadku pani Rodriquez?
Podczas wyboru partnerów ludzie rzadko posługują się
logiką. „Co ona w nim widzi?” - to stale zadawane pytanie.
Wątek kobiety uwiedzionej przez degenerata jest częsty nie
tylko w książkach i filmach, ale także w prawdziwym życiu.
Nie jest to współczesny wymysł. Niektórzy porównują to
zjawisko do syndromu Matki Boskiej/dziwki, który występu-
je u wielu mężczyzn. Tłumaczy to, dlaczego skazanych
morderców często otacza liczne grono kobiet, które pragną
się z nimi związać. Wyobrażacie sobie?
Jeśli chodzi o panią Rodriquez, normy społeczne i mity
również miały istotny wpływ na jej decyzje. Młodzi ludzie
często są zachęcani - zwłaszcza przez rówieśników - do te-
go, aby żyć intensywnie, nie tłumić w sobie emocji i energii.
Niepisana zasada głosząca, że nastolatki mają prawo zasza-
leć i że stanowi to zupełnie normalny etap dojrzewania, z
pewnością pomogła jej usprawiedliwić swoje zachowanie
przed samą sobą.
Ktoś może spojrzeć na tę sytuację, analizując ją od stro-
ny niewierności. Według Ruth Houston do niedawna to
mężczyźni częściej zdradzali, niejednokrotnie niszcząc trwa-
łe, wieloletnie związki. Teraz jednak panie ich doścignęły,
choć powody, dla których dopuszczają się niewierności, są
inne. Mężczyźni zdradzają, ponieważ muszą utwierdzać się
w przekonaniu, że są atrakcyjni i sprawni seksualnie, nato-
miast kobiety poszukują przede wszystkim emocjonalnej sa-
tysfakcji. Statystyki są zatrważające - zdradza już trzy
czwarte mężów i ponad połowa żon.
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, dlaczego
kobiety decydują się na romanse z niebezpiecznymi facetami.
Oto kilka z możliwych powodów: „Jestem znudzona; od-
czuwam zbyt silną presję, aby być doskonałą partnerką, nie
potrafię temu sprostać; nie zasługuję na to, by być z przy-
zwoitym mężczyzną; dam sobie radę z łobuzem; w głębi ser-
ca nie jest zły; jeśli oni mogą się wyszumieć, to ja też; tylko
ja mogę go uratować; przypomina mi ojca; obecny partner
nie poświęca mi wystarczająco dużo uwagi” - i tak dalej. W
ten sposób usprawiedliwiają się kobiety, które dokonały
złego wyboru.
„NIE DA MI SPOKOJU”
N
a początku września 2002 roku Matt Corbett odebrał szokujący
telefon od Sary. „Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że spóźnia jej się
okres”.
Chłopak był zaskoczony, chociaż od dłuższego czasu ze sobą sypiali.
Kiedy próbował złapać oddech, Sarah dodała, że wykonała test ciążowy.
Wynik był pozytywny. Na początku myślał, że żartuje, próbując rozła-
dować napięcie po kilku dniach kłótni.
Ton jej głosu świadczył jednak o tym, że sprawa jest poważna. Po-
wiedział jej, że zaraz przyjedzie, aby mogli porozmawiać w cztery oczy.
Po spokojnej dyskusji z dziewczyną Matthew uwierzył, że jest ojcem
dziecka, i niezmiernie się z tego powodu ucieszył. Z drugiej strony oba-
wiał się, że nie sprostają nowym wyzwaniom i obowiązkom. Byli prze-
cież młodzi, a stawienie czoła sytuacji wymagało odpowiedzialności.
Wiedział jednak, że Sarah marzy o dzieciach, sądził więc, że cieszy się
na myśl o założeniu rodziny.
Im dłużej o tym myślał, tym większe ogarniały go wątpliwości.
„Nie byłem do końca przekonany, czy dzieciak jest mój. Świadomość
tego, że mogło być inaczej, sprawiała mi ból, dlatego starałem się długo
nad tym nie zastanawiać”.
W liście do przyjaciółki Sarah napisała, że ojcem jest prawie na pew-
no Richard Namey i dlatego tak bardzo przeraża ją myśl o porodzie.
Natomiast Matthew, mimo wszelkich obaw, cieszył się z obecnego stanu
rzeczy. Po długiej rozmowie doszli jednak do wniosku, że należy prze-
rwać ciążę.
„Tydzień po jej telefonie podjęliśmy decyzję o aborcji. Byłem niepo-
cieszony. Zastanawiałem się, kiedy zaczęła spotykać się z tamtym go-
ściem. Nie wiedziałem, czy to moje dziecko. Nie miałem nawet okazji
zrobić badań DNA. Kiedy weszliśmy do gabinetu, w którym miała się
odbyć operacja, byłem wściekły. Rzucałem krzesłami i w końcu kazali
mi się wynosić”.
Twarz mu spochmurniała, kiedy powrócił myślami do tamtych chwil:
„Widziałem, jak Sarah położyła się na stole, a oni zaczęli przy niej maj-
strować. Zapragnąłem uratować to dziecko, zaopiekować się nim. Lubię
dzieciaki, cały czas się nimi otaczam... To się stało w Santa Ana, przy
Main Street, w legalnej klinice. Wypisałem czek na trzysta pięćdziesiąt
dolarów, ale przyjmowali tylko przekazy pieniężne. To dużo mniej, niż
kosztowałoby utrzymanie dziecka, ale mimo to wolałbym je wychować”.
Operacja miała miejsce pod koniec września 2002 roku.
Matka Sary była w szoku, gdy dowiedziała się, że jej córka dokonała
aborcji. W liście do przyjaciela dziewczyna wyjaśniała:
Pamiętasz, jak Ci opowiadałam, że dokonałam aborcji?
Mama się o tym dowiedziała, bo zapomniałam schować pa-
piery z kliniki. Zostawiłam je na łóżku. Potrzebowała pew-
nie kartek z zeszytu, weszła do pokoju i trafiła na dokumenty
i pigułki. Kiedy wróciłam do domu, była załamana... Wiesz
co? Cieszę się, że to zrobiłam - to było dziecko Ricky'ego.
Przysięgam na Boga, ten facet budzi we mnie strach.
Mimo to wciąż się z nim spotykała.
Bez wątpienia bardzo kochała Matta i na początku 2003 roku zaczęło
do niej docierać, ile dla niej znaczy. Był to czas, kiedy zły charakter
Nameya stopniowo dawał o sobie znać. Wzruszyły ją wspaniałe prezen-
ty, które Corbett podarował jej na Boże Narodzenie.
W Wigilię przyjechał do domu państwa Dewarów samochodem wy-
ładowanym paczkami. Nieco wcześniej poprosił Sarę, aby wypisała
dwanaście rzeczy, które chciałaby dostać. Zamiast jednak wybrać dwa
lub trzy przedmioty, Matt zaszalał i kupił wszystkie. Później się tego
wstydził, ponieważ dopiero pod drzwiami Dewarów dotarło do niego, że
nie ma żadnego prezentu dla pozostałych członków rodziny. Ani sied-
mioletni Michael, ani piętnastoletnia Marilyn nie mogli zrozumieć, dla-
czego Matt widział jedynie swoją ukochaną Sarę.
„Uwielbiałem sprawiać jej radość. Z dwunastu świątecznych prezen-
tów wszystkie miała dostać Sarah. Co za wstyd. Zrozumiałem to dopie-
ro, kiedy dotarłem na miejsce. Kelly je zapakowała; były wśród nich
perfumy, bransoletka, kalendarz, ubrania i nadmuchiwany fotel. Nie
wiem, dlaczego akurat to chciała, ale jej przyniosłem. Nie wierzyła wła-
snym oczom”.
Matt i Sarah często wręczali sobie upominki. Martha Dewar twierdzi-
ła, że jej córka cieszyła się nawet z drobnych podarków. Pokazała liścik,
który Sarah napisała do niej w podziękowaniu za zakup zwykłych ko-
smetyków. Zamiast słowa „kocham” dziewczyna narysowała serce:
Mamo, dziękuję za szampon, odżywkę i lakier! (Kocham) bardzo. Martha
odpisała jej: Nie ma za co! (Kocham), mama.
Matka Matta była dumna z hojności swojego syna: „To niezwykle
szczodra osoba. Ma wielkie serce i zrobiłby wszystko dla każdego, kto
potrzebuje materialnego wsparcia. Nieustannie zaskakiwał Sarę prezen-
tami. Dostawała kwiaty bez okazji. To cały on”.
Matt zapytany, czy mieli wspólne plany na przyszłość, odpowiedział:
- Oczywiście. Sarah marzyła o ślubie i dzieciach. Chciała mieć
siedmioro!
Sarah pracowała ze sporą grupą maluchów w przedszkolu, więc Matt
zastanawiał się, czy siódemka wystarczy. Gdy rozmawiali przez telefon,
słyszał w tle ich krzyki i śmiech. Hałas niekiedy przyprawiał go o ból
głowy. Omal nie zasłabł, kiedy dziewczyna oznajmiła mu, że chce mieć
siedmioro dzieci. „Powiedziałem: »Wow!«. Spodziewałem się najwyżej
dwójki. Zdawałem sobie sprawę z tego, jak trudno jest wychować dziecko
i ile czasu trzeba na to poświęcić, a oboje planowaliśmy kontynuować
edukację”.
Jill, potencjalna teściowa, wypowiadała się o Sarze w samych super-
latywach. Dziewczyna wkradła się do serc państwa Corbettów dzięki
dyskretnemu wdziękowi. Jill mówiła do niej „myszko”. Na początku
dziewczyna była cicha jak mysz, witała się ledwie słyszalnym: „dzień
dobry”. Później, gdy ze wszystkimi już się oswoiła, ściskała każdego
mocno na powitanie, również Toma - ojca Matta. Jill była zaskoczona,
że Sarah wytrzymywała złośliwości jej męża: „Nie onieśmielał jej.
Strasznie mi się to podobało. Pomyślałam sobie: »Trafiła kosa na ka-
mień«”.
Kiedy Matt opowiadał o Sarze, rozpromieniał się, emanując ciepłem i
miłością. Niektóre wspomnienia sprawiały mu jednak ból. Cichym, po-
ważnym tonem mówił: „Wiedziałem, że coś jest nie w porządku - chcia-
łem wiedzieć, co takiego. Gdy ją o to pytałem, zazwyczaj dochodziło do
sprzeczki. Była zbyt wystraszona, by powiedzieć mi prawdę. Obawiała
się, że ją zostawię. Wreszcie nie wytrzymała: »Wiesz, popełniłam błąd«.
Przyznała się, że poznała tego gościa na imprezie, a on się w niej zako-
chał. Myślę, że po prostu musiała się wygadać. Podała mi jego nazwisko,
stwierdziła, że jest złym człowiekiem - bije ją, śledzi, nachodzi. Była
przerażona. Nie czekałem, aż poprosi mnie o pomoc. Nawet jeśli sobie
tego nie życzyła, zamierzałem zacząć działać. Chociaż się kłóciliśmy,
sądziłem, że w końcu dojdziemy do porozumienia. Nie mam jej za złe,
że rozglądała się za innymi. Byliśmy młodzi, mieliśmy prawo do błę-
dów. Takie rzeczy się zdarzają, ludzie czasem się mylą, a potem wycią-
gają z tego wnioski. Powiedziała mi, że nie doceniała tego, co ma, dopó-
ki o mały włos tego nie straciła. Nie obwiniam jej. Wydaje mi się, że
jestem dobrym facetem. Potrzebowałem jej i nie chciałem się rozsta-
wać”.
Matt obliczył, że Sarah spotykała się z Richardem przez siedem albo
osiem miesięcy. Nie mógł uwierzyć, że trwało to tak długo i że widywali
się tak często. „Sam nie wiem, o niczym nie miałem pojęcia. Spędzałem
z nią każdy dzień. Każdy. Zachodzę w głowę, jak znalazła na to czas...
Kłóciliśmy się od miesiąca czy dwóch, mieszkaliśmy osobno. Nikt nie
raczył mi powiedzieć, że spotyka się z kimś innym. Nie chcę jej stawiać
w złym świetle. Nie mogła wiedzieć, że tak to się skończy. To wyłącznie
jego wina... Ludzie przecież ciągle umawiają się na randki, nie miałem z
tym problemu”.
Matt i Sarah spotkali się w restauracji na początku kwietnia i długo
rozmawiali o całej sytuacji. W pewnej chwili ona zamilkła, spojrzała mu
w oczy, wstrzymując łzy, i spytała potulnie:
- Możemy zacząć od początku?
- Od początku?
- Możemy?
- Chcesz zaczynać od początku - zapytał z uśmiechem Matthew. -
Zapomniałaś, że zbliża się nasza rocznica? Chcę dostać prezent.
„Próbowałem obrócić to w żart” - tłumaczył. „Zapomnieć o wszyst-
kim i żyć dalej. Sądziłem, że będę wściekły, ale nie potrafiłem się na nią
złościć. Po prostu nie można gniewać się na tak wspaniałą osobę. Zaczę-
ło się od szczeniackiej miłości, a potem przerodziło się to w poważniej-
sze uczucie. Spędzaliśmy razem każdy dzień. Byliśmy nierozłączni,
wisieliśmy godzinami na telefonie wiecznie roześmiani. Mówiła mi:
»Tak dobrze cię słyszeć. Jesteś jak rycerz w lśniącej zbroi - przy tobie
czuję się bezpiecznie«”.
Zakochani poczuli, że zrzucili ciężar rzeczywistości, która ich przy-
gniatała. Wspólnymi siłami mogli pokonać każdą przeszkodę. Nie przy-
puszczali, że Richard Namey dławił się z wściekłości.
Podczas gdy kochający Matt wybaczył Sarze zdradę, Rick wpadł w
szał na wieść o tym, że jego dziewczyna nadal spotyka się z Corbettem.
Złość Nameya sięgnęła zenitu, kiedy otrzymał sądowy zakaz zbliżania
się do niej, po tym jak ją uderzył i dusił. Decyzja sądu, zamiast przyha-
mować porywczość Richarda, jeszcze bardziej go rozjuszyła - równie
dobrze dziewczyna mogła próbować gasić płomienie paliwem do silni-
ków odrzutowych.
W czwartek 27 marca 2003 roku Sarah poszła do szkoły na zajęcia.
Cały poprzedni wieczór spędziła na przygotowywaniu plakatu, który
miał jej pomóc tego dnia w ustnej prezentacji pod tytułem: Rozwój
dziecka we wczesnej fazie życia. Zgodnie z tym, co później opowiadała,
wszystko zaczęło się około 20.20. Kiedy przerwa dobiegała końca, zau-
ważyła w korytarzu Richarda. Serce podskoczyło jej do gardła. Pewnym
krokiem zmierzał w jej stronę.
- Gdzie twój samochód? - zapytał. - Szukałem go po całym pie-
przonym parkingu!
Sarah przełknęła ślinę i wycedziła:
- Jest u koleżanki.
- Której?
- Jennifer.
Wiedziała doskonale, że Namey nie znosił Jennifer Vincent*. Zamie-
rzała powiedzieć co innego, ale nie umiała kłamać.
Richard był zły:
- Jeśli zobaczę ją na parkingu, obiję jej gębę.
Mięśnie szczęki drgały mu niespokojnie. Aby dobrze zrozumiała, że
nie ma z nim żartów, dodał:
- Pod fotelem w samochodzie mam pistolet.
Zamilkli na chwilę, kiedy nauczycielka Sary minęła ich w drodze do
klasy.
- Koniec przerwy - powiedziała.
Kiedy zniknęła, dziewczyna spojrzała Namey owi w oczy - podjęła
ogromny wysiłek, aby chłopak nie dostrzegł jej strachu.
- Idę na zajęcia.
Zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi. Ruszył w ślad za nią. Głos
jej się łamał:
- Muszę odejść. Proszę, nie utrudniaj tego.
Ignorując jej słowa, krzyknął:
- Wychodzimy. Pójdziemy do budki, zadzwonisz do tej szmaty i
powiesz, żeby przywiozła twój samochód. Wróci na piechotę. Będę je-
chał za tobą, by się upewnić, że jej ze sobą nie zabierzesz.
Sarah nie mówiła mu, że zawsze nosi przy sobie telefon komórkowy.
Po cichu modliła się, by nie dostrzegł go w kieszeni jej dżinsowych spo-
dni.
- Nie. Za daleko mieszka, żeby wracała piechotą.
Ponad dwanaście kilometrów dzieliło szkołę od domu Jennifer w Pla-
centii.
- Zrobisz, co ci każę. I trzymaj gębę na kłódkę, bo jeśli komuś wy-
gadasz, a ja trafię za kratki, słono za to zapłacisz. Znajdę cię i zabiję.
Nauczycielka otworzyła drzwi i powiedziała do Sary:
- Zapraszam.
Dziewczyna posłuchała i zostawiła Ricky'ego samego w nadziei, że
sobie pójdzie.
Wierciła się na krześle, kiedy inne kobiety wygłaszały prezentacje z
wykorzystaniem własnoręcznie przygotowanych plakatów. Gdy nadeszła
jej kolej, pokazała swoją pracę, mówiła przez kilka minut, a kiedy skoń-
czyła, poprosiła o pozwolenie na wyjście do ubikacji.
Ulżyło jej, gdy zobaczyła pusty korytarz. Weszła do damskiej toalety
i wyciągnęła z kieszeni komórkę. Wykręciła numer do Jennifer i opo-
wiedziała jej o całym zajściu, po czym dodała: „Nie przyjeżdżaj. Boję
się, że mógłby ci zrobić krzywdę”.
Kiedy wyszła z łazienki, omal nie wpadła na Richarda, który czekał
na nią pod klasą. Wcisnęła telefon do kieszeni, mając nadzieję, że go nie
zauważył.
- Wygadałaś Jennifer, że tu jestem?
- Tak.
- Masz komórkę?
- Nie - wyjąkała. - Nie jest moja, szef mi pożyczył.
Bała się, że Namey może ją skrzywdzić za to, że ukrywała przed nim
fakt, iż od dawna posiada telefon. Zapisała później w dzienniku: Skłama-
łam, że telefon nie należy do mnie, bo w przeciwnym razie by go znisz-
czył.
Sarah trzymała w lewej ręce telefon komórkowy, który po chwili
wcisnęła do kieszeni. Namey chwycił ją za nadgarstek. Później zanoto-
wała: Próbował wyrwać mi komórkę, twierdził, że należy do niego.
Chciał wyciągnąć mi dłoń z kieszeni, aby tylko dorwać telefon. Jego
uścisk zostawił na jej przedramieniu rozległego siniaka.
Dziewczyna wyrwała mu się i pobiegła do klasy. Próbowała otwo-
rzyć drzwi, ale Namey je zatrzasnął. Z wściekłości ścisnął ręką jej deli-
katną szyję. Próbując złapać oddech, Sarah wywinęła mu się jakimś cu-
dem i otworzyła drzwi. Wpadła do klasy i usiadła na swoim miejscu. W
dzienniku widnieje zapis: Koleżanki wszystko widziały. Kiedy opadłam
na krzesło, wezwały ochroniarza.
Tęgi, umundurowany mężczyzna, Marc St. Lawrence, pojawił się po
dziesięciu minutach i odeskortował Sarę do swojego gabinetu. Do tego
czasu Namey już się ulotnił.
Strażnik zapytał dziewczynę, czy zna napastnika. Odparła, że to jej
były chłopak, którego zna jakieś osiem miesięcy i z którym spotykała się
przez pewien czas, ale kiedy próbowała z nim zerwać, stał się agresywny
i napastliwy.
Zeznała też, że nigdy nie mieszkała z Richardem. Niechętnie przy-
znała, że już wcześniej kilkakrotnie użył wobec niej przemocy, ale nie
zgłosiła tego na policję, ponieważ jej groził. Powiedziała, że jest przera-
żona i zamierza wystąpić do sądu o to, by zabroniono mu się do niej
zbliżać.
Kiedy przyjechała policja, Sarah musiała odpowiedzieć na kolejną se-
rię pytań. Jej matka, wezwana przez telefon, pojawiła się na miejscu w
ciągu kilku minut, a zaraz za nią wierny Matt. Zabrali ją do domu.
Kilka dni później, w prima aprilis nie w głowie jej były żarty. Namey
nieustannie groził, że zamieni jej życie w piekło.
Tego ranka Martha otrzymała mrożący krew w żyłach telefon od
swojej córki:
- Mamo, mamo! On tu jest! Nie da mi spokoju!
- Kto?
- Richard.
Załamał jej się głos.
- Richard Namey. Jest tu. Przez niego nie mogę iść do pracy.
Martha zrozumiała, że Sarah dzwoni z samochodu zaparkowanego
niedaleko przedszkola, w którym obie pracowały. Kazała jej się rozłą-
czyć, aby mogła wezwać policję. Kiedy już to zrobiła, ruszyła na spo-
tkanie z córką. Na miejscu zjawił się też radiowóz.
Namey przepadł bez śladu.
Sarah dopięła swego. Sąd zabronił Richardowi się do niej zbliżać. W
swoim wniosku dziewczyna wymieniła pięć przypadków, w których użył
wobec niej przemocy fizycznej - ostatni z nich dotyczył napaści w szkole.
Zastępcy szeryfa próbowali wręczyć zainteresowanemu wezwanie do
sądu, ale nie mogli go zlokalizować. Rozprawa miała się odbyć 22
kwietnia, jednak nie doszła do skutku.
W tym czasie Sarah spędzała większość czasu z Mattem, zwłaszcza w
środowe wieczory, kiedy to chodzili na zajęcia biblijne prowadzone
przez jej ojca, Fernando Rodriqueza. Odbywały się one w domu Geor-
ge'a - syna Fernando - niedaleko rezydencji Dewarów.
Spotkania trwały mniej więcej godzinę i kończyły się około 18.00.
Matthew miał nadzieję, że nauki płynące z Pisma Świętego pomogą jego
dziewczynie pokonać przeciwności losu. „Naprawdę jej się podobało.
Szukała odpowiedzi na pytanie, jak poradzić sobie z tą pogmatwaną
sytuacją”.
W środę 2 kwietnia Matthew przyjechał na spotkanie swoim pika-
pem, a Sarah czerwoną kią. Po zajęciach jak zwykle pocałowali się na
pożegnanie i ruszyli w kierunku domów. „Tego wieczoru wracałem do
Westminster, a ona skręciła do siebie. Jechałem przez Tustin. Cały czas
rozmawialiśmy przez komórkę. Powiedziała: »Kocham cię«, a potem
nagle się rozłączyła. Myślałem, że po prostu straciła zasięg, więc zaraz
oddzwoniłem. Żadnej odpowiedzi. Zmartwiłem się, ale postanowiłem
zadzwonić za kilka minut”.
Kiedy dojechał do autostrady 91, dopadło go silne przeczucie, że sta-
ło się coś złego. Zawrócił i gwałtownie przyspieszył. Kilka przecznic od
domu swojej dziewczyny dostrzegł coś, co wzburzyło w nim krew. Ri-
chard Namey miał Sarę w garści.
To była powtórka sytuacji z Andreą Merino: niebieskim el camino
napastnik zepchnął kię z ulicy, a potem zatrzymał się i przez otwarte
okno zaczął się na nią wydzierać.
Kiedy Mart to zobaczył, ogarnął go gniew. „Pomyślałem: »A to
skurwysyn«. Miałem ochotę zatłuc go na śmierć. Wyjechałem zza rogu.
Nie wiem, co sprawiło mi większą przyjemność - czy to, że ich znala-
złem i wreszcie mogłem przyjrzeć się temu gnojkowi, czy też to, że z nią
byłem i mogłem stanąć w jej obronie. Wiedziałem, co należy zrobić”.
Zahamował tuż obok jego chevroleta. Matt usłyszał krzyk Sary:
- Nie, nie, nie! On ma broń!
Chłopak nie zważał na to. Wyskoczył z samochodu, podbiegł do kie-
rowcy el camino i sięgnął przez okno. „Musiał się wystraszyć, bo zwiał,
aż się za nim kurzyło” - wspominał Corbett.
Nie zastanawiając się długo, Matt wsiadł do auta i ruszył w pościg.
Oba pojazdy minęły boiska przy Jefferson Street i z piskiem opon skręci-
ły w Alta Vista. Zawieszenie pikapa nie było stworzone do tego typu
manewrów, Namey miał więc przewagę. Kiedy el camino przejechał
kilka skrzyżowań na czerwonym świetle, Matthew zrezygnował - nie
zamierzał narażać życia innych kierowców. Chevrolet wkrótce zniknął z
pola widzenia.
Chłopak wrócił czym prędzej do domu Dewarów. Matka Sary wi-
działa część pościgu i umierała ze strachu - była pewna, że dojdzie do
wypadku.
Wezwano policję, która jedyne, co mogła zrobić, to bezradnie rozło-
żyć ręce.
Gdyby nie to, być może Sarah żyłaby dłużej niż kolejne dwa tygo-
dnie.
ODYSEJA CONWAYA
D
ennis Conway i jego kolega, Jack Harmon, opuścili Agawam w
sierpniu 1976 roku. Ojciec Harmona był właścicielem kilku nieruchomo-
ści i pola golfowego, więc dla Jacka wycieczka stanowiła wyłącznie
przygodę. Dla Dennisa z kolei był to początek nowego życia. Trzy
dziewczyny jadące wraz z nimi zamierzały po prostu zwiedzić Kalifornię
i Hawaje. Podpisały umowę z firmą, która korzystała z usług podróżni-
ków, aby dostarczyć pojazdy ich właścicielom.
Już w trakcie podróży na wybrzeże Conway znalazł się w pewnej
nieciekawej sytuacji, a takich w jego życiu miało się przytrafić jeszcze
wiele. Dwaj podróżnicy ciemną nocą jechali przez rezerwat Indian, nie-
daleko Four Corners - punktu, w którym zbiegały się granice stanów
Utah, Kolorado, Nowy Meksyk i Arizona. Buick z dziewczynami był
kilka kilometrów przed nimi. Chłopcy zatrzymali się na osamotnionej
stacji, aby zatankować samochód.
Z mroku wyłonił się groźnie wyglądający Indianin.
- Podwieziecie mnie? - wymamrotał przepitym głosem. Nie zdążyli
nawet zareagować, kiedy pojawił się drugi mężczyzna, mierzący ze
strzelby do Indianina.
Pijaczyna otworzył tylne drzwi samochodu Dennisa i zaczął pakować
się do środka. Chłopcy ani drgnęli z przerażenia.
- Nie wpuszczajcie go! - Krzyknął uzbrojony mężczyzna. - Gnojek
prawdopodobnie właśnie zatłukł swoją żonę. Gliny są już w drodze.
Zanim Indianin zdołał się usadowić na tylnym siedzeniu, Jack wci-
snął pedał gazu i samochód ruszył z piskiem opon. Niedoszły gapowicz,
przeklinając, wylądował na ziemi.
Chłopcy zdołali ujechać kilka kilometrów, kiedy w ciemności zapło-
nęły światła dużego pikapa próbującego staranować tył chevroleta. Za
kierownicą siedział rozwścieczony Indianin, który ruszył w ślad za nimi.
Trach! Jakby wykoleił się pociąg - pikap wjechał w ich zderzak.
- Jezu! - krzyknął Dennis.
Otaczał ich nieprzenikniony mrok i bezludna pustynia. Conway i
Harmon czuli na plecach zimny oddech śmierci. Odzyskali nadzieję,
kiedy w oddali pojawiło się czerwone mrugające światło, które zbliżało
się do pikapa. Rozległ się dźwięk syreny; Indianin gwałtownie skręcił.
Samochód zjechał z drogi, pokonał kamienisty nasyp i ruszył poprzez
piaski pustyni porośnięte bylicą, aż wreszcie zniknął w ciemności.
Jack zatrzymał się na poboczu i poczekał na radiowóz. Chłopcy ode-
tchnęli z ulgą. Dowiedzieli się, że Indianin mieszkał w przyczepie za
stacją benzynową razem ze swoją żoną. Bił ją, kiedy się upijał, a robił to
często. Właściciel stacji wezwał policję, a potem trzymał faceta na
muszce do czasu, gdy pojawił się Chevrolet.
Funkcjonariusz spisał raport, a potem pozwolił chłopcom ruszyć w
dalszą drogę.
Po pięciu dniach podróży Dennis, Jack oraz ich koleżanki dotarli do
hrabstwa Orange. Noc spędzili w Westminster, w domu, który należał do
znajomego trzech dziewczyn. Nad ranem pojechały do Panorama City
odstawić samochód, a następnie udały się na Hawaje.
Conway zatrzymał się w Huntington Beach, aby zobaczyć Pacyfik.
„Potem wróciłem, żeby znaleźć pracę. Tego wieczoru sprzątałem stoliki
w restauracji trzypiętrowego motelu przy autostradzie - Huntington Inn”.
Wychowanie matki, która nie pozwalała jemu i jego rodzeństwu mar-
nować czasu, kiedy czekała robota, odniosło skutek. Następnego dnia
Dennis i Jack zatrudnili się na weekend w luksusowym Big Canyon Co-
untry Club w Newport Beach. Do ich obowiązków należało sprzątanie,
grabienie, sadzenie trawy i drzew. Conway poznał tam nieśmiertelną
gwiazdę, Johna Wayne'a, który podjechał pod klub swoim vista cruise-
rem - samochodem kombi zmodyfikowanym tak, by właściciel mógł w
nim siedzieć w kowbojskim kapeluszu na głowie. Uwagę chłopca przy-
kuły przede wszystkim - jak to określił - „gigantyczne” dłonie Wayne'a.
Podróżnicy spędzili noc w chevrolecie. O świcie zakradli się do od-
działu Huntington Inn, który był w budowie, żeby skorzystać z przeno-
śnych toalet. Aby się wykąpać, musieli przejść przez autostradę i użyć
pryszniców stojących na plaży. Posiłki spożywali w restauracji, w której
sprzątali ze stolików. Dziesięć lat później w Huntington Inn doszło do
okrutnego morderstwa: seryjni mordercy - James Gregory Marlow i
Cynthia Coffman
- uprowadzili dziewiętnastoletnią Lynel Murray, zabra-
li ją do swojego pokoju, wykorzystali seksualnie, a potem udusili, porzu-
cając jej ciało w wannie.
Praca i noclegi w samochodzie nie podobały się Harmonowi, który
pragnął przygód, a nie szarego życia sprzątacza. Po kilku tygodniach
namówił Dennisa, aby ruszyć na północ w kierunku jeziora Tahoe. Na
miejscu jednak nie mogli znaleźć pracy. Nadeszły wrześniowe chłody,
typowe dla wysokich partii gór Sierra Nevada. Chłopcy marzli nocą w
starym chevrolecie. Postanowili udać się do Sacramento. Po sześciu
godzinach jazdy zatrzymali się przed budynkiem kapitolu, zastanawiając
się, co dalej. „Kupiliśmy sprzęt obozowy - mówił Dennis - małą kuchen-
kę gazową, garnki, jedzenie w puszkach oraz wędki. Byliśmy gotowi.
Ba, wydawało nam się, jak to bywa z młodymi poszukiwaczami przy-
gód, że możemy przetrwać nawet w dziczy, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Trafiliśmy jednak na tę grupę. Wyglądali jak nawiedzeni ekolodzy. Zo-
baczyli rejestrację z Massachusetts, przerdzewiały samochód i zapropo-
nowali nam posiłek. Zgodziliśmy się”.
Nieznajomi zaprosili chłopców do starego, wiktoriańskiego domu
przy McKinley Park. Poczęstowali ich „czymś, co przypominało tortille
z cukinii - ekologicznym żarciem”. Dennis i Jack byli głodni, więc spa-
łaszowali wszystko, czym uraczyli ich gospodarze. Po obiedzie usiedli w
salonie, aby obejrzeć pokaz slajdów przedstawiających idylliczne życie
w górach z dala od cywilizacji. Conway zawsze marzył o wypadach w
prawdziwe góry. W rodzinnych stronach widział jedynie wzgórza Berk-
shires, które w żaden sposób nie mogły się równać z potężnymi masy-
wami zachodniego wybrzeża. „Góry Skaliste są imponujące, a Sierra
Nevada zapierają dech w piersiach. Jako dziecko marzyłem o tym, aby
żyć w lesie i tak dalej”.
Ludzie zamieszkujący wiktoriański dom wybierali się w góry następ-
nego dnia i zaproponowali młodym podróżnikom, aby im towarzyszyli.
Ci zastanawiali się przez chwilę, ale stwierdzili, że skoro mają poznawać
świat, mogą równie dobrze wybrać się z nimi w leśne ostępy, mimo że
ekolodzy wydawali się dość ekscentryczni. Dennis chciał wziąć chevro-
leta, ale jeden z gospodarzy powiedział:
- Nie, nie, nie, pojedziecie z nami autobusem.
Chłopak wzruszył ramionami i zaparkował na tyłach domu. Przysłu-
chując się niezrozumiałym śpiewom jego mieszkańców, Dennis i Jack
weszli do pojazdu, który przypominał stary autobus szkolny. Kiedy za-
proponowali, aby kupić kilka piw, przywódca grupy zaprotestował:
- O nie, takich rzeczy nie robimy.
Boonville to prowincjonalne miasteczko zamieszkałe przez około 1
400 osób, położone w Anderson Valley, pół godziny jazdy od wybrzeża,
jakieś dwieście kilometrów na północny zachód od Sacramento. Nieda-
leko znajduje się Philo - niewielka osada, w której aresztowano seryjne-
go mordercę, Charlesa Nga, pod zarzutem kradzieży broni. Trafił za
kratki do więzienia Folsom, a kiedy je opuścił, on i Leonard Lake doko-
nali serii brutalnych morderstw. Ten region stanowi też schronienie dla
ludzi, którzy nie zamierzają dostosowywać się do ogólnie przyjętych w
społeczeństwie zasad, oraz dla wyjętych spod prawa motocyklistów.
Autobus z „ekomaniakami” i dwoma naiwnymi nastolatkami z Mas-
sachusetts zatrzymał się na prywatnym ogrodzonym terenie kilka kilo-
metrów za Boonville. Dennis mówił później, że byli „w szczerym polu”.
W okolicy stały domki przypominające kurniki. Przywódca rozdzielił
chłopców i zaprowadził ich do osobnych pomieszczeń.
Conway był zaniepokojony, ale nie wiedział, co robić. Jako siedem-
nastolatek nie posiadał zbyt wielu doświadczeń życiowych, które mo-
głyby go przygotować do takiej sytuacji. Przez całą noc nie zmrużył oka,
zastanawiając się, co też ich jeszcze czeka. „Łudziliśmy się, że będziemy
mogli odłączyć się od grupy, uciec do lasu i przetrwać jakoś w trudnych
warunkach. Niestety, nie pozwolili nam na to”.
Bladym świtem zaprowadzono go na śniadanie składające się z cie-
płych płatków. Wszyscy zaczęli śpiewać dziwne pieśni, trzymając się za
ręce, a potem w milczeniu zasiedli do jedzenia. Niepokój zmienił się w
lęk - Dennis nie czuł się zbyt dobrze z dala od kolegi. Nic nie szło zgod-
nie z planem. Wolność, której szukali, zniknęła jak mgła rozpędzona
promieniami porannego słońca.
Po latach wspominali: „To była jakaś sekta. Mieli tam salę wykłado-
wą i namiot ze składanymi krzesełkami. Przemawiał do nich facet przy-
pominający wykładowcę na uniwerku. Świetny mówca - jego wypo-
wiedź była logiczna i pełna miłości. Nie mówił o seksie, ale o szacunku
dla każdej istoty, o tym, że wszyscy jesteśmy jak bracia i siostry. Słu-
chacze wyglądali na zagubione dusze, na wyrzutków i odszczepieńców.
Wiem, że to stereotypy, ale takie odniosłem wrażenie. Dziwne towarzy-
stwo. Chciałem stamtąd uciekać. Krzyknąłem do Jacka, kiedy wszyscy
udali się na obiad. Uznaliśmy, że trzeba brać nogi za pas. Pojawili się
jacyś drągale, którzy byli gotowi przywołać nas do porządku, jeśli tylko
zaczniemy sprawiać trudności. Ja - siedemnastolatek - przypominałem
bardziej czternastolatka; Jack z kolei miał dziewiętnaście, ale wyglądał
na starszego. Nie był chuliganem, lecz sprawiał takie wrażenie. Być
może to powstrzymało ich przed użyciem siły”.
Jeden z sekciarzy powiedział do Dennisa:
- On służy Diabłu. Ty jesteś inny.
- Nie, nie! Idę z nim.
Po krótkiej wymianie zdań chłopcy oznajmili zgodnie:
- Spadamy stąd.
Jack dodał warkliwie:
- Jeszcze chwila, a użyjemy pięści!
Swoim zdecydowaniem wprawili gospodarzy w osłupienie.
Dennis dodał tylko:
- Jestem z nim.
Tak naprawdę myślał jednak: „Nieciekawa sytuacja”.
Conway był przekonany, że przywódcy grupy będą chcieli ich po-
wstrzymać. Ostatecznie jednak odpuścili i kazali jednemu z sekciarzy
odprowadzić chłopców do wyjścia. Zabrali swoje plecaki, dotarli do
bramy i wysokiego płotu zwieńczonego drutem kolczastym. Obaj szli
żwawym krokiem, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce. Dennis do-
brze zapamiętał słowa, które usłyszał od strażnika na pożegnanie. „Sytu-
acja była nieprzyjemna, prawie doszło do przepychanek. Powiedziałem:
»Nie chcemy kłopotów«. On spojrzał na nas i rzucił: »Mój umysł pod-
powiada mi, że jesteście zwykłymi gnojkami, ale moje serce was ko-
cha«. Myślałem już, że Jack się na niego rzuci. Krzyknął: »Otwórz tę
pierdoloną bramę, albo urwę ci ryja!«”.
Wreszcie wydostali się na wolność. Nie tracąc czasu, pobiegli szosą,
aby znaleźć się jak najdalej od tych ludzi. Po pół godzinie jednak nie
byli pewni, czy ich sytuacja w jakikolwiek sposób się poprawiła. Szli
wąską ścieżką pomiędzy majestatycznymi sosnami. Dennis nie wiedział
nawet, w którym kierunku zmierzają. Zagubieni i wystraszeni spojrzeli
na siebie, myśląc: „Co my teraz zrobimy?”.
Conwaya najwyraźniej prześladował pech. Ilekroć uciekał przed
deszczem, zawsze wpadał pod rynnę. Po niecałej godzinie usłyszeli po-
tężny ryk kilkunastu motocykli.
Wspominając tę sytuację, chłopak wzniósł oczy do nieba i powie-
dział: „Natknęliśmy się na bandę na harleyach! Nie mówię o motocy-
klach, na których dzisiaj jeżdżą, ale o tych oryginalnych, przysadzistych,
ciężkich maszynach”. Sześciu groźnych wytatuowanych gości w nazi-
stowskich hełmach i skórzanych kurtkach zatrzymało się w zatoce, wzbi-
jając w powietrze tumany piachu. Ordynarne kobiety siedziały za pleca-
mi uśmiechających się złowieszczo mężczyzn i spoglądały na chłopców
jak drapieżnik na ofiarę.
„To idiotyczne - opowiadał Dennis - ale byliśmy jeszcze gówniarza-
mi. Wyciągnęliśmy noże i trzymaliśmy je w pogotowiu”.
Roześmiał się na myśl o własnej głupocie.
„Nie wiem, co niby zamierzaliśmy zrobić. Kiedy jeździli dookoła
nas, z ich maszyn wydobywały się przeraźliwe dźwięki.
Rzucali nam groźne spojrzenia. Jeden krzyknął: »Wyruchamy was w
dupę, gówniarze«. Nie mieliśmy pojęcia, do czego są zdolni, mieliśmy
pełne gacie”.
To, co stało się później, przypominało scenę z filmu. Czerwony pikap
zatrzymał się na żwirze. Najpierw wysunęła się z niego lufa strzelby, a
za nią farmer w wyświechtanej flanelowej koszuli i zakurzonych ogrod-
niczkach. Wysiadł ze starego samochodu i stanął twarzą w twarz z moto-
cyklistami. Dennis odniósł wrażenie, że ich wybawiciel znał har-
leyowców; świadczył o tym sposób, w jaki się do nich zwracał. Mężczy-
zna krzyknął do chłopców: „Do samochodu!”. Nie musiał ich długo pro-
sić. Chłopcy bez chwili zastanowienia schowali się do pikapa.
Farmer rzucił motocyklistom kilka groźnych słów, wycofał się do
samochodu i trzasnął drzwiami. Kiedy wrzucił bieg i wcisnął pedał gazu,
pozostawiając napastników w obłoku kurzu, zapytał:
- Co wy tu, do cholery, robicie?
Dodał przy tym:
- Pieprzeni harleyowcy, hipisi i popaprańcy. Dokąd was niesie?
Kiedy opowiadali o swoich niezwykłych przejściach, coraz bardziej
czuli się jak zagubione dzieci.
- Dobra, zabiorę was do miasta i wysadzę na przystanku.
Po dwudziestu minutach jazdy krętymi drogami po wzgórzach dotarli
na miejsce. Dennis dostrzegł starą farmę z drewnianą, zdezelowaną cha-
tą, pod którą stały rdzewiejące trupy opuszczonych pikapów i samocho-
dowe szkielety. Zauważył to farmer i wyjaśnił, że tam właśnie mieszkają
motocykliści.
Splunął za okno, a potem dodał:
- W ziemi zakopali też kilka ciał.
Dennisowi włos zjeżył się na głowie. Pomyślał: „Wielkie dzięki, trzę-
sę się ze strachu, a ten jeszcze dokłada”.
Dotarli w końcu na skraj miasteczka. Chłopak nie mógł przypomnieć
sobie imienia farmera. Wiadomo tylko, że jechał na południowy wschód
prowincjonalną autostradą 148 w kierunku skrzyżowania ze stanową 101
w Cloverdale. Wysadził ich na przystanku autobusowym, pomachał
przyjaźnie na pożegnanie i odjechał. Ani Dennis, ani Jack nie mieli zbyt
dużo pieniędzy, ale na szczęście stać ich było na bilet do Sacramento. Po
kilku godzinach siedzieli już w autobusie jadącym do stolicy Kalifornii i
zasnęli w mgnieniu oka. Spali jak susły. Gdy dotarli na miejsce, udali się
do wiktoriańskiego domu, by odzyskać samochód. Zanim odjechali,
Dennis podniósł kamień i rzucił nim w jedno z okien.
Kiedy wrócili do hrabstwa Orange, Conway ponownie zatrudnił się w
Big Canyon Country Club w Newport Beach. Został jednak sam, ponieważ
Jack zamieszkał u zaprzyjaźnionej, bogatej rodziny. Dennis poczuł się
opuszczony, tym bardziej że jego przyjaciel dzięki pomocy zamożnych
znajomych mógł spokojnie przeżyć bez pracy. Po kilku tygodniach
Harmon wrócił do Massachusetts.
Kilka lat później Dennis dowiedział się, jak wielkie miał szczęście:
„Wstąpiłem do college'u Orange Coast. Uczyłem się i jednocześnie pra-
cowałem na budowie za dnia, a wieczorami sprzątałem ze stolików i
pomagałem za barem. Zapisałem się na zajęcia z socjologii dotyczące
sekt. Natknąłem się na artykuły dziennikarza, który wstąpił do munistów
i zamieszkał u nich w Boonville. Udało mu się przemycić na ich teren
aparat fotograficzny, a potem sprzedać artykuły, w których opisał swoje
doświadczenia. Kiedy tam przebywaliśmy, nikt nam nie powiedział:
»Jesteśmy munistami«, ale zrozumiałem, że to w ich sidła mało nie wpa-
dliśmy”.
„Munistami” określa się członków Ruchu pod Wezwaniem Ducha
Świętego dla Zjednoczenia Chrześcijaństwa Światowego, którego zało-
życielem i przywódcą jest wielebny Sun Myung Moon. Ta międzynaro-
dowa organizacja od lat budzi kontrowersje swoimi sposobami rekruta-
cji, zwłaszcza w okolicach siedziby w Boonville. Sami wyznawcy uwa-
żają określenie „muniści” za obraźliwe.
Dennis dowiedział się też czegoś więcej na temat motocyklistów.
Pracując dorywczo jako sprzedawca części samochodowych w Santa
Ana, po godzinach często grywał w pokera z kolegami z pracy i ich zna-
jomymi. Do gry dołączał czasem wyjątkowo gadatliwy prokurator okrę-
gowy z hrabstwa Riverside. Uwielbiał opowiadać historie na temat
spraw sądowych, w których brał udział. Zdarzyło się raz, że prowadził
oskarżenie przeciwko motocyklistom z północy. Na ich farmie znalezio-
no ludzkie zwłoki.
- W Boonville?
Mężczyzna aż się zakrztusił, potem spojrzał wymownie na Dennisa.
- Skąd, u licha, wiedziałeś?
- Wiem co nieco o tej okolicy - odparł chłopak.
Tylko tyle. Zdał sobie sprawę, że farmer, który go uratował, mówił
prawdę, a nie tylko straszył.
Dennis był zupełnie spłukany, kiedy przyjechał z północnej Kalifornii
do hrabstwa Orange. Wrócił do starej pracy w Huntington Inn i Big Ca-
nyon, ale nieustannie cierpiał na brak gotówki. Sytuacja poprawiła się,
kiedy znalazł zatrudnienie w fabryce Irvine, w której nauczył się spawa-
nia. Zarabiał aż dwa i pół dolara na godzinę. Jednak zajęło mu trochę
czasu, zanim zdołał odłożyć na wynajęcie pokoju. Każdego wieczoru
jeździł po okolicy w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca parkingowego,
gdzie mógłby się spokojnie przespać. Aby móc brać prysznic, zapłacił
pięćdziesiąt dolarów za roczne członkostwo w organizacji YMCA, do
której wciąż należy. Skończywszy zmianę w fabryce, jechał do restaura-
cji, aby zebrać napiwki i wrzucić coś na ruszt. Taki rozkład dnia - nie
wyłączając noclegów w samochodzie - obowiązywał go niemal przez
cztery miesiące.
Policja z nadbrzeżnych miast hrabstwa Orange, a zwłaszcza z boga-
tego Newport Beach, nie toleruje ludzi sypiających w samochodach.
„Nieważne, gdzie parkowałem, gliniarze zawsze byli w stanie mnie wy-
tropić. »Puk-puk« latarką w szybę samochodu. Zardzewiały i zagracony
samochód z rejestracją stanu Massachusetts rzucał się w oczy w ele-
ganckim Newport Beach, po którym jeździły głównie luksusowe bryki.
W moich rodzinnych stronach można zobaczyć mercedesa, ale przy-
najmniej pięcioletniego. W Kalifornii nawet pracownicy stacji benzyno-
wej patrzyli na mnie z wyższością, bo jeździłem starym chevroletem,
mimo że jako sprzątacz zarabiałem więcej od nich. Zawsze fascynowało
mnie to, że niektórzy czują się lepsi od tych, którym usługują”.
Funkcjonariusze policji przeszukiwali Conwaya, czasami też wsadza-
li go do celi. Z reguły jednak sprawdzali tylko, czy widnieje w kartotece,
a potem wyjaśniali, że narusza prawo miasta Newport dotyczące włó-
częgostwa, i grozili mu więzieniem. Na wieść o tym, że chłopak ma
dopiero siedemnaście lat, ostrzegali, że wpakują go do poprawczaka i
powiadomią rodziców. „Lepiej, żebyśmy nie przyłapali cię po raz dru-
gi”.
Aby uniknąć tych nieprzyjemnych sytuacji, Dennis często parkował
w zatłoczonych miejscach, na tyłach hoteli albo w okolicy lotniska - w
nadziei, że trudniej będzie wypatrzeć jego samochód pośród innych.
Chciał tylko znaleźć miejsce, w którym mógłby się przespać bez strachu.
Conway cieszył się swoją niezależnością, ale dręczyły go też pewne
negatywne emocje. Na samo wspomnienie o nich jego twarz pochmur-
niała: „Cóż, pamiętam, że czułem się straszliwie samotny. Po raz pierw-
szy w życiu. Zawsze otaczała mnie liczna rodzina, a byłem całkiem to-
warzyskim chłopakiem. Tam z kolei nikogo nie znałem, nie miałem też
ani centa. Bardzo źle wspominam ten okres”.
Mimo że nie było to przyjemne doświadczenie, Dennis otrzymał po-
rządną lekcję życia. „Spotkałem raz na plaży dzieciaki, które zaprosiły
mnie na imprezę na wyspę Linda. Podsłuchałem rozmowę, podczas któ-
rej jedna dziewczyna żaliła się, że ojciec kupił jej BMW z okazji ukoń-
czenia szkoły, a ona tak bardzo chciała porsche. Ja sypiałem w starym,
zagraconym samochodzie, w którym nie mogłem nawet rozprostować
nóg, ale to ona miała powód do rozpaczy. Wtedy dopiero zrozumiałem,
na czym polega teoria względności. Moja matka powiedziałaby, że takiej
osobie »należy współczuć, a nie ją potępiać«. To właśnie czułem -
współczucie. Miała niezwykle płytkie spojrzenie na rzeczywistość. To
właśnie teoria względności w praktyce. Jej problem był dla niej równie
poważny, co dla mnie moja trudna sytuacja”.
Być może poszukując sposobu na zagłuszenie uczucia wyobcowania,
Dennis pojechał pięćdziesiąt kilometrów na południe do San Clemente,
gdzie mieścił się „Zachodni Biały Dom”
1
prezydenta Nixona. Rezydencja
ciotki Eileen była naprawdę okazała, ale wizyta u niej tylko pogorszyła
samopoczucie chłopaka. Kiedy zaproponowała mu, że może u niej
mieszkać za darmo, odmówił: „Wiem, że to szaleństwo żyć w samocho-
dzie, ale taką podjąłem decyzję. Chodziłem do niej na obiady, a potem
wracałem na noc do chevroleta. Nie wyjaśniłem jej dlaczego. Pewnie
sądziła, że mi odbiło. Po prostu nie lubię mieć wobec kogoś jakichkol-
wiek zobowiązań czy też długów. Poza tym ciągle słyszałem słowa mat-
ki: »Nie naprzykrzaj się swoim krewnym, żeby potem nie naprzykrzali
się mnie«. Nie mogłem ich zagłuszyć”.
1
Miejsce, w którym prezydent Nixon spędzał wakacje.
Podczas kolejnej wizyty ciotka przepowiedziała mi przyszłość: „Po-
jedziesz do domu i dokonasz wyboru - albo zostaniesz tam do końca
swoich dni, albo wrócisz do Kalifornii i tutaj złożysz kości”. Dennis
natychmiast przypomniał sobie słowa matki: „Czas i dystans pozbawiają
złudzeń”, ale jeszcze sporo musiało go upłynąć, zanim w pełni zrozumiał
ich sens.
Conway zdawał sobie sprawę, że nie będzie łatwo: potrzebował da-
chu nad głową, a nie miał ani oszczędności, ani historii kredytowej.
Przeglądając oferty w gazecie, znalazł lokum niedaleko Newport Harbor
High School. Niejaki Charlie wynajmował pokoje w swoim domu, a
także w przyczepach w ogródku. Dennis powiedział, że był to „na oko
pięćdziesięcioletni, odpychający człowiek. Na brzuchu miał worek sto-
mijny z kałem - skrzypiał, kiedy facet się ruszał”. Końcówki palców, do
pierwszego stawu, stracił w wyniku wypadku motocyklowego.
Dennis miał wtedy zupełnie naiwne podejście do spraw seksu. W
wieku osiemnastu lat wciąż był prawiczkiem. Czuł, że „poszerza swoje
horyzonty”, ale bynajmniej nie w kwestii doświadczeń seksualnych.
Nigdy też nie znalazł się w bezpośredniej bliskości z pedofilem czy al-
koholikiem. Charlie pokazał Dennisowi, jak wygląda prawdziwe życie.
Pewnej nocy chłopak siedział samotnie na łóżku w pokoju, który wynajął
u Charliego. Bez żadnej zapowiedzi gospodarz wszedł do środka z miską
popcornu, postawił ją na stole i powiedział mu, żeby się częstował. Wło-
sy zjeżyły mu się na głowie.
- Nie, dzięki - wymamrotał. - Wolę zostać sam.
Następnego dnia dotarło do niego, czego mężczyzna mógł tak na-
prawdę chcieć. Powiedział mu więc:
- Słuchaj, Charlie. Przeniosę się do jednej z tych przyczep. Nie chcę
siedzieć w domu.
W ciągu godziny przeniósł swoje rzeczy do bardziej intymnego po-
mieszczenia.
Człowiek w przyczepie obok został wkrótce bliskim przyjacielem
chłopaka z Massachusetts. Carlos Diaz* pracował w budownictwie jako
specjalista od płyt gipsowo-kartonowych. Ten weteran z Wietnamu i
alkoholik praktycznie adoptował naiwnego młodzieńca. Dennis wspomi-
nał, że jego kumpel miał rozstępy na brzuchu, ponieważ utył do stu
pięćdziesięciu kilogramów, a potem schudł gwałtownie do dziewięćdzie-
sięciu. Lubił opowiadać przy alkoholu historie dotyczące bitew i innych
wydarzeń z Wietnamu, które „przyprawiały słuchających o mdłości i
drżenie rąk”. Z Carlosem i Dennisem zaprzyjaźnił się jeszcze jeden loka-
tor wynajmujący pokój w domu Charliego - wysoki oczytany blondyn o
imieniu Jim*, który w college'u był koszykarzem drużyny z Michigan.
„Człowiek z klasą” - jak określił go Conway. Carlos wykorzystał swoje
koneksje, aby znaleźć chłopcom robotę na budowie.
Podczas wspólnych libacji często rozmawiali na temat Charliego.
Carlos wyjawił, że mężczyzna siedział w więzieniu za molestowanie
dzieci. Dennis się wystraszył, ponieważ w pobliskim zaułku często bawi-
ły się maluchy. W końcu doszli do wniosku, że należy powiedzieć ich
rodzicom: „Trzymajcie je z dala od Charliego”.
Przeniesienie się do przyczepy pozwoliło młodzieńcowi odciąć się od
swojego gospodarza, ale mimo to przebywanie na posesji zboczeńca
coraz mniej mu się podobało. W lipcu 1977 roku zaczął się zastanawiać,
czy w ogóle dobrze zrobił, przyjeżdżając do Kalifornii. Życie, jakie so-
bie wymarzył, okazało się utopią. „Czas i dystans pozbawiają złudzeń”.
Czy cały ten eksperyment nie był tylko złudzeniem? Może bezpieczeń-
stwo, które miał zapewnione w swoim rodzinnym domu w Agawam,
było jednak cenniejsze od niezależności?
Gdyby otrzymał zaadresowany do niego list, decyzja o powrocie do
domu stałaby się pewnie o niebo łatwiejsza. W czerwcu jego siostra,
Martha, napisała, by do nich wrócił. Miała nadzieję, że „przymknie oko
na zachowanie matki” i odnajdzie szczęście w gronie rodziny. List trafił
do rąk Conwaya dopiero kilkadziesiąt lat później, kiedy znaleziono go
pośród rzeczy dopiero co zmarłej matki. Okazało się, że przechwyciła
korespondencję i dopilnowała, by nigdy nie dotarła do adresata.
Jednak niezależnie od wszystkiego Dennis postanowił wrócić do do-
mu. Z dwudziestoma dolarami w kieszeni ruszył autostopem w kierunku
Massachusetts. Zarzucił plecak, który wcześniej „pożyczył” od swojego
brata, Joego, i ruszył przed siebie.
Pierwsza zatrzymała się starsza pani. Międzystanową autostradą nu-
mer 15 prowadzącą przez pustynię Mojave wiozła chłopaka około stu
pięćdziesięciu kilometrów - aż do miasteczka Barstow. Tam wsiadł do
pikapa „jakichś zdrowo rąbniętych gnojków”, którzy zabierali po drodze
wszystkich napotkanych autostopowiczów. Oprócz Conwaya na pace
siedziało jeszcze trzech czy czterech podróżników. W sklepie wszyscy
zrzucili się po kilka dolarów, aby kupić skrzynkę piwa. Podczas ostrej
jazdy przez pustynię pikapem pełnym ludzi Dennis rzucił okiem na ma-
pę, by sprawdzić, gdzie się znajdują. Zaniepokoił się, kiedy zrozumiał,
że samochód wjechał do Arizony międzystanową numer 40, równoległą
do starej Route 66, słynnej „Drogi matki”. Planował jechać na północ do
autostrady numer 70, a potem ruszyć osiemdziesiątką przez prerie. Na
następnym skrzyżowaniu podziękował kierowcy, wyskoczył z samocho-
du i ruszył swoją drogą.
W niedługim czasie zatrzymał go patrol policji. Funkcjonariusz kazał
mu wsiąść do radiowozu. W Arizonie o bezpieczeństwo na głównych
arteriach komunikacyjnych dbał Departament Bezpieczeństwa Publicz-
nego, a konkretnie Wydział Patrolowy. Policjanci odwieźli przerażonego
Dennisa do najbliższego miasta i zamknęli go w obskurnej celi - podró-
żowanie autostopem było w Arizonie zabronione. Serce chłopaka waliło
jak oszalałe, kiedy gliniarz opróżniał jego plecak. Wstrzymał oddech w
nadziei, że nie znajdzie skręta ukrytego w aluminiowym stelażu. Na
szczęście policjant go nie wykrył.
Wiercąc się nerwowo, Dennis rozejrzał się wokoło i dostrzegł w są-
siedniej celi młodego mężczyznę. Były to czasy, w których panowała
moda na długie włosy, dlatego też Conwaya zdziwił widok łysej głowy
więźnia.
- Co ci się stało?
Trzęsącym się głosem chłopak odpowiedział:
- Znaleźli u mnie trawkę i ścięli mnie na zero. Od kilku dni nie sły-
szałem też szczekania mojego psa...
W umyśle Dennisa od razu pojawiły się czarne myśl i pytania: „Chce
powiedzieć, że zabili mu psa? Czy mnie też ogolą? Jak długo będę tu
siedział?”. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Kiedy już „ochłonął”, czyli po dwudziestu czterech godzinach, poli-
cjanci puścili go wolno, udzielając pouczenia: „Żadnego łapania stopa”.
Pokiwał głową i powiedział, że idzie prosto na przystanek autobusowy.
Z ulgą wyszedł na zewnątrz i szybkim krokiem dotarł na skraj miastecz-
ka, rozejrzał się uważnie i wystawił kciuk.
Kierowcy nie zawsze ufają autostopowiczom, ale osiemnastoletni kę-
dzierzawy chłopiec, który nie wyglądał na swój wiek, nie budził więk-
szego lęku, zwłaszcza w 1977 roku, kiedy łapanie stopa było zjawiskiem
powszechnym. Dennis nie miał więc problemów. Dobrze było uciec
przed sierpniowym żarem lejącym się z nieba nad pustynią - temperatura
dochodziła do trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza. Nocą z kolei Dennis
zmarzłby na śmierć, gdyby w sukurs nie przybył mu łaskawy kierowca.
Tego chłodnego wieczoru Conway starał się nie zasnąć i odetchnął z
ulgą, kiedy obok niego zatrzymał się duży cadillac. Chłopak wskoczył
do środka, zamienił kilka słów z zażywnym kierowcą w średnim wieku,
a potem pogrążył się we śnie. Po kilku minutach zbudziła go ręka głasz-
cząca go po nodze. Na domiar złego samochód stał na poboczu.
Rzadko się zdarza, by Dennis stracił nad sobą panowanie albo, jak
sam to nazywał, „puścił wolno kobolda”. W tej sytuacji jednak wybuchł
gniewem. „Wystraszyłem się, pierwszy raz przytrafiło mi się coś takie-
go”. Nawet stary dobry Charlie z hrabstwa Orange nie ośmielił się go
dotknąć. Dennis zacisnął pięści i kilkakrotnie uderzył kierowcę w twarz.
Jego głowa odbijała się od szyby. Rozjuszony chłopak złapał plecak,
wyskoczył z auta i zniknął w mrokach pustyni. Zatrzymał się w końcu,
by złapać oddech. Cadillac włączył światła i odjechał.
Kiedy Conway upewnił się, że zboczeniec już nie wróci, poczłapał w
kierunku ulicy i stanął pod oświetlonym billboardem, aby złapać kolejną
okazję. Niestety, następny samochód okazał się radiowozem. Śmignął
obok niego, ale pechowiec już wiedział, że został zauważony. Miał rację.
Policjant zwolnił kilometr dalej i zawrócił. Jako recydywista Dennis
mógł napytać sobie biedy, ale po raz kolejny uratowało go irlandzkie
szczęście. Zanim radiowóz się do niego zbliżył, pojawił się volkswagen.
Chłopak nie zwlekał ani chwili. Jechali nim dwaj bracia, którzy wracali
do domu w Pensylwanii z college'u w Arizonie.
Ostatni etap podróży Conwaya składał się z krótkich przejażdżek z
różnymi ludźmi, aż wreszcie dotarł do Springfield w stanie Massachu-
setts.
Nie było go jakiś rok, toteż przez kilka pierwszych dni traktowano go
jak bohatera. Wkrótce jednak znowu wybuchł konflikt z matką. Mimo że
na powrót zatrudnił się w Riverside Park i większość czasu spędzał poza
domem, on i Mary Conway nie potrafili się porozumieć.
Po dwóch tygodniach przeprowadził się do mieszkania starego kum-
pla w Springfield i podjął dodatkową pracę jako bagażowy w hotelu
Marriott. Tego miesiąca przebywało tam kilka sławnych osób. Dennis
zaniósł sześć toreb do pokoju Buddy'ego Hacketta. Zrobił wszystko, co
w jego mocy, aby pokazać swój profesjonalizm. Zawiódł się, kiedy z rąk
korpulentnego komika otrzymał skromny napiwek. Hackett stwierdził
jednak, że to tylko żart, i dorzucił kilka dolarów. Conway poznał rów-
nież Lesliego Westa, który śpiewał Mississippi Queen z grupą Mountain,
oraz siostry Wilson - Ann i Nancy - założycielki zespołu Heart.
Dennis znów wyraźnie dostrzegał wszystkie powody, dla których
opuścił Massachusetts. Po raz kolejny odczuł potrzebę ucieczki z ro-
dzinnego miasta. Sądził, że Carlos Diaz mógłby mu pomóc znaleźć za-
trudnienie i udostępnić miejsce do spania na kilka dni.
Na początku września oświadczył rodzinie, że wraca do Kalifornii.
Mary Conway nie była zadowolona z faktu, że jej syn jeździ po kraju
autostopem.
- Kupimy ci bilet w jedną stronę.
Trzy dni później Dennis wsiadł do autobusu, który jechał do Los An-
geles. Tak z perspektywy czasu opowiadał o tej niekończącej się podró-
ży: „Siedzieliście kiedyś w autokarze przez trzy albo cztery dni z rzędu?
Wszyscy muszą wstrzymywać się z wypróżnianiem albo robić postoje w
każdym zapyziałym miasteczku. Nie można nawet rozprostować nóg.
Miałem ochotę sprzedać ten bilet za siedemdziesiąt pięć dolarów i zno-
wu pojeździć stopem. To była najgorsza podróż w moim życiu”.
Wróciwszy do hrabstwa Orange, Dennis odszukał starego kumpla.
Ten zapewnił mu nocleg i pracę. Jako łamistrajk, który codziennie mijał
tłumy protestujących robotników, Conway nauczył się hiszpańskiego na
tyle, aby porozumiewać się z pracownikami zza południowej granicy.
Dzięki robocie na budowie i innym dorywczym zajęciom wkrótce udało
mu się zaoszczędzić tyle, by znaleźć swój własny kąt.
Stanął wreszcie na nogi. Costa Mesa to miasto o wyjątkowo dogodnej
lokalizacji. Położone jest na północ od Newport, na wschód od Hunting-
ton Beach i zaledwie kilka kilometrów od wybrzeża. Tam los uśmiechnął
się do młodzieńca. Paru mężczyzn dzieliło duży dom z czterema sypial-
niami przy Dogwood Avenue. Dennis miał swój własny pokój. Niestety,
ponownie trafił do paki.
W piękny piątkowy ranek pod koniec maja rozpoczął się weekend
poprzedzający Święto Pamięci Narodowej. Conway stał przy kuchen-
nym piecu, przepasany ręcznikiem, i smażył bekon. Usłyszał pukanie,
więc poszedł otworzyć drzwi. Policjant o niezbyt przyjaznym wyglądzie
zapytał:
- Zastałem pana Dennisa Conwaya? Mam nakaz aresztowania.
Kilka tygodni wcześniej chłopak jechał motocyklem i nie zatrzymał
się przed znakiem stopu. Otrzymał mandat, którego nie zapłacił, nie
stawił się też w sądzie.
Nie mogąc znieść myśli o powrocie za kratki, zaczął działać instynk-
townie, zapominając o zdrowym rozsądku.
- Pójdę po niego - odpowiedział.
Wrócił do sypialni, założył spodenki i koszulę, a potem wymknął się
przez okno. Kiedy funkcjonariusz zorientował się, że został oszukany,
wpadł do domu i zbudził kolegów Dennisa. Chaotyczna rewizja w jego
pokoju nie przyniosła rezultatu. Z opowiadań współlokatorów wynika,
że gliniarz z pistoletem w ręku krzyczał: „Gdzie ten mały skurwiel?!”.
W sobotę rano Conway wyjrzał przez okno i zamarł, kiedy dostrzegł
na ganku tego samego policjanta. Kazał chłopakowi zejść na dół. „Stał
tam i był naprawdę wściekły. Starałem się go udobruchać, ale facet bar-
dzo chciał mnie przymknąć. Zabrał mnie na komisariat i spisał”.
Niestety, to był wyjątkowo pracowity weekend dla policji. W więzie-
niu roiło się od wszelkiej maści mętów - od prostych pijaczków aż po
zatwardziałych przestępców. „Panował taki ścisk, że nawet gdybym się
potknął, nie upadłbym”. Siedem godzin zajęły sprawy papierkowe. W
Arizonie cela była prawie pusta. Dopiero teraz Dennis czuł, jak ogarnia
go panika.
Wreszcie policjant przeniósł go do celi „dla oczekujących”. Prycze
sięgały niemal do krokwi. Chłopak naliczył blisko osiemdziesięciu zrzę-
dliwych, rozzłoszczonych więźniów. Usłyszał gwizdy - wiedział, że
skupiał na sobie uwagę. Jako dziewiętnastolatek wyglądał co najwyżej
na szesnaście lat. Słyszał wiele opowieści o tym, jak więźniowie wyko-
rzystują seksualnie młodszych kolegów, i obawiał się, że może go spo-
tkać coś złego. Na szczęście w tym niespokojnym tłumie natknął się na
dwóch braci, z którymi pracował na budowie. W weekendy odsiadywali
wyrok za jakieś przewinienie.
Dennis zdawał sobie sprawę, jak ważna jest protekcja, więc trzymał
się ich, jakby byli jego rodziną. Zadzwonił też do swoich współlokato-
rów, aby prosić o pomoc. W słuchawce słyszał odgłosy imprezy z okazji
Święta Pamięci Narodowej. Powiedzieli mu, że spróbują uzbierać pięć-
set dolarów kaucji. Chłopak wiedział doskonale, że im się nie uda. Rów-
nie dobrze kaucja mogła wynosić dziesięć tysięcy.
Kiedy wiele lat później wspominał te przygody, rozumiał, dlaczego
policja się na niego uwzięła. Z pewnością powodem nie było złamanie
przepisów drogowych. Chodziło o głupi psikus z udziałem Dennisa i
jego kumpli.
Pod domem, w którym mieszkali, często parkowali tajniacy. Nieopodal
znajdowało się lokum znajomego jednego z chłopaków - parał się on han-
dlem narkotykami. „Byliśmy smarkaczami” - przyznał Dennis. Aby doku-
czyć śledczym, wystawiali znaki z napisem: Zakaz parkowania dla ćpu-
nów między 20.00 a 5.00. Na domiar złego założyli jeszcze halloweenowe
maski i skakali wokół nieoznakowanego wozu, aby wypłoszyć funkcjo-
nariuszy.
Kiedy Dennis w końcu zrozumiał, w jaki sposób pracują i myślą gli-
niarze, wiedział już, dlaczego zapukali do jego drzwi. „Chcieli się do-
wiedzieć, który z tych gnojków ćpał, a potem go przymknąć. Traktowali
to poważnie. W każdym razie zostałem zwolniony po czterdziestu ośmiu
godzinach”.
Mieszkając przy Dogwood Avenue, Conway imał się różnych zajęć.
Tymczasem jego stary Chevrolet ostatecznie zakończył swoją podróż i
trzeba było znaleźć zastępstwo. Carlos Diaz oznajmił, że jego babcia
trzyma forda z 1964 roku w kolorze łososiowym. Na liczniku miał zale-
dwie sto tysięcy kilometrów i od pięciu lat nikt z niego nie korzystał.
Starsza kobieta zgodziła się sprzedać pojazd, a zapłatę rozłożyć na mie-
sięczne raty.
Samochód był w miarę sprawny - Dennis zauważył jednak, że
szwankuje pompa wspomagania hamulców i układ kierowniczy. Praca
ze smarem przy samochodzie nigdy nie stanowiła jego ulubionego zaję-
cia, ale musiał to zrobić. Wszelkie naprawy zakończył około drugiej nad
ranem i postanowił przetestować pojazd.
Popędził autostradą wzdłuż Beach Boulevard, a potem wjechał na
międzystanową numer 405. Ponieważ o tej porze na drodze prawie nie
było ruchu, docisnął pedał gazu. Kiedy prędkościomierz wskazał dwie-
ście kilometrów na godzinę, zwolnił. I to w samą porę. Kilka minut póź-
niej zatrzymał go patrol policji, ponieważ z jego rur wydechowych wy-
dobywał się dym. Dennis był przekonany, że znowu trafi za kratki. Pod-
czas wypisywania mandatu policjant powiedział, że wie, iż Dennis prze-
kroczył prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Chłopak
tym razem nie próbował się wyłgać, przyznał się do wszystkiego i szcze-
rze przeprosił. Gliniarz spojrzał mu prosto w oczy, wahając się przez
chwilę, a potem wypisał mandat za jazdę z prędkością stu dwudziestu
na godzinę. Za wyższe przewinienie trafiłby do więzienia, a tak upiekło
mu się - policjant nakazał mu jedynie wrócić do szkoły jazdy.
Chłopak wspominał później: „Dostałem kolejną lekcję. Nauczyłem
się, że czasami warto dać komuś drugą szansę, jeśli jest szczery i przy-
zwoity”.
Ford to pierwszy samochód, z którego Dennis był choć trochę dum-
ny. Problem stanowiły tylko jego kolory: łososiowa karoseria i biała
skórzana tapicerka. „Nie miałem ochoty jeździć różową bryką. Zrobiłem
więc coś, co dzisiaj wydaje mi się profanacją. Potraktowałem karoserię
lakierem u Earla Scheiba!” Earl Scheib zarządzał w tamtych latach sze-
roko reklamowaną siecią niedrogich warsztatów, w których można było
przemalować wóz. Dennis do końca życia żałował swojej decyzji. Ory-
ginalny lakier miał wysoką jakość i zwiększał realną wartość samocho-
du. Z kolei nowa farba wyglądała okropnie.
Przy braku stałych dochodów kupowanie paliwa nastręczało pewnych
trudności: „Silnik miał pojemność sześciu litrów, więc wóz okazał się
naprawdę żarłoczny, a były to czasy, kiedy ceny benzyny biły wszelkie
rekordy. Ledwo miałem co do garnka włożyć, a on chlał, ile wlezie”.
Czasami udawało mu się zarobić dużo więcej, niż wynosiła pensja mi-
nimalna, ale pomimo pracy na dwie zmiany zawsze brakowało mu go-
tówki.
W pewnej fabryce pracował z kilkoma byłymi więźniami. Jako mło-
dy chłopak czuł się niepewnie w takim towarzystwie. „Byłem jeszcze
gówniarzem, a otaczała mnie banda opryszków. Okazali się jednak w
porządku”. Przynajmniej tak mu się wydawało. Jeden z nich - motocy-
klista Grady Peterson* - pochodził z Massachusetts, więc mieli z Denni-
sem coś wspólnego. Mężczyzna przechwalał się tym, że siedział w celi z
człowiekiem o ksywie „Tenisówka”, który z kolei przyjaźnił się ponoć z
Charlesem Mansonem. Pewnego dnia przy obiedzie Peterson zapytał
chłopaka, czy może pożyczyć forda, żeby pojechać po coś do jedzenia.
Jak zwykle szczodry i naiwny Dennis bez wahania oddał kluczyki. Ni-
gdy więcej nie zobaczył ani kumpla, ani samochodu.
Z poczuciem krzywdy udał się do żony złodzieja, która mieszkała w
garażu na starej farmie. Powitała go z dzieckiem na ręku i powiedziała,
że nie wie, dokąd udał się jej mąż. Kilka tygodni później rozeszła się
plotka, że Grady zamieszkał w Teksasie i wciąż jeździ fordem.
Jedną z zalet mieszkania w domu przy Dogwood Avenue było to, że
przewijało się przez niego mnóstwo ludzi. Lokatorzy nieustannie organi-
zowali imprezy, na których można było poznać wiele osób, zwłaszcza
dziewczyn. Jeden z gospodarzy, Scott Farthing, który ostatecznie kupił
ten dom, spotykał się z uczennicą Newport Harbor High School. To ona
sprowadzała na imprezy swoje atrakcyjne koleżanki. Wśród nich była
pełna energii, wysportowana Lisa Barrett. Dennis od razu zakochał się w
jej cudownym uśmiechu, jasnobrązowych pofalowanych włosach, które
opadały na plecy, oraz w jej tryskającej życiem osobowości. Zaprosił ją
na randkę, a ona się zgodziła. Dziewczyna z kolei zaproponowała Denni-
sowi, żeby poszedł z nią na bal z okazji rozdania dyplomów.
Zaproszenie to wprawiło go w zdumienie, ponieważ nigdy nie brał
udziału w tego typu imprezie. Omal mu się to udało, lecz niestety,
wszystko poszło nie tak, jak trzeba. W ostatniej klasie szkoły średniej
razem z kumplem, Vinnym, zapytał kilka koleżanek, czy nie chciałyby
mu towarzyszyć. W tamtym czasie Vinny odkładał pieniądze na sporto-
wy samochód, a Dennis pakował wszystko do skarpetki, żeby kupić
chevroleta i wyjechać do Kalifornii. Powstał konflikt. Nie mogli oszczę-
dzać, wydając na randki. Dennis powiedział ostatecznie dziewczynie,
którą zaprosił: „Nie mogę z tobą iść”.
Vinny również się wycofał. Następnego dnia obaj ponieśli konse-
kwencje swojej decyzji. Ekscentryczna nauczycielka angielskiego po-
wiedziała w szkole przez radiowęzeł: „A teraz piosenka dla Dennisa
Conwaya i Vincenta Martino, którzy skąpią pieniędzy, żeby pójść na
bal”.
Po chwili rozległy się dźwięki I only have eyes for you Arta Garfun-
kela. Najwyraźniej kobieta zrobiła to tylko po to, by upokorzyć obydwu
zdrajców.
Dennis uwielbiał towarzystwo Lisy Barrett, z wzajemnością, i wkrót-
ce zaczęli ze sobą chodzić. Chłopak zachwycał się nie tylko jej wyglą-
dem i energią, ale także talentem sportowym - była hokeistką. Jej rodzice
mieli grecko-angielskie korzenie. Szybko stali się „kalifornijską rodziną”
dla Conwaya. Jej ojciec przypominał - jak stwierdził Dennis - Ronalda
Reagana, a czterej bracia - przystojni i dobrze zbudowani - byli niezłymi
łobuzami, ale wszystko uchodziło im na sucho. To ona musiała trzymać
fason i dbać o reputację.
Odwzajemnione uczucia wybuchły z pełną mocą, lecz jeśli zamierzał
dalej spotykać się z Lisą, potrzebował samochodu i pieniędzy. Pracował
na cztery zmiany przy sprzątaniu stolików w The Old Spaghetti Factory,
ale zwiększył ich liczbę do siedmiu. Wściekał się, że musi konkurować z
dziećmi z bogatych rodzin, które szły do pracy w restauracji, aby „zdo-
być doświadczenie”, podczas gdy dla niego i jemu podobnych posada
oznaczała „być albo nie być”. „Mamusia i tatuś - mówił - chcą, żeby
sami płacili za paliwo do BMW, które dostali w prezencie. Ciągle brali
urlopy, więc wchodziłem na ich zmiany. Byłem zastępczą dziwką”.
Każdego wieczoru pracował w restauracji, a za dnia na budowie. Rozpie-
rała go duma, że jest tak sumiennym pracownikiem - tak wychowała go
matka. Przyznał, że miał kłopoty z punktualnością i nosił za długie wło-
sy. Jego uniform często był brudny, a on sam nie zawsze usłużny, ale
ciężko pracował. „Udało mi się ustanowić nowy rekord - zarobiłem
pięćdziesiąt dolarów w jedną noc”.
Dennis nabył gruchota, forda falcona z 1962 roku, za jedyne sto pięć-
dziesiąt dolarów. Działał na policjantów jak magnes. Ilekroć wjeżdżał do
uroczego miasteczka Newport Beach, gdzie w pięknym domu mieszkała
Lisa, zatrzymywała go policja. Doskonale wiedział, co trzeba robić, znał
to na pamięć: „Upewniam się, że opony nie są łyse, przednia szyba nie
jest popękana. Mam pod ręką prawo jazdy i dowód rejestracyjny, bo na
pewno znajdą jakiś powód, by mnie zatrzymać. Jestem zwykłym dzie-
ciakiem, więc nie będę stawiał się glinom, pytając: »Dlaczego zostałem
zatrzymany?«”.
Te zbyt częste spotkania z policją - ocierające się o nękanie
- okazały
się jednak pożyteczne i nauczyły go, jak radzić sobie w podobnych sytu-
acjach.
Niezależnie od tego, jak bardzo starał się ich unikać, kłopoty zawsze
go dopadały, oczywiście z jego niewielką pomocą. Pewnej nocy wracał z
wyspy Balboa po kilku głębszych i otarł bok stojącego na poboczu pika-
pa. Wysiadł więc, przyjrzał się obu pojazdom i stwierdził, że nic poważ-
nego się nie stało - „odprysnął tylko lakier”. Jego samochód był zresztą
takim wrakiem, że nic nie mogło mu już zaszkodzić. Wrócił za kółko i
ruszył w kierunku Jamboree Road Bridge. Kiedy znalazł się po drugiej
stronie, w tylnym lusterku dostrzegł światła radiowozu. Zatrzymał się i
natychmiast dołączyły do niego trzy patrolowe samochody.
- Wyłaź! - usłyszał, gdy tylko opuścił szybę.
Stojąc w świetle latarek, Dennis uświadomił sobie, że może go ura-
tować jedynie szczerość. Zgodził się złożyć zeznania. Jeden z gliniarzy
przyjrzał się nowym wgnieceniom i lakierowi, który „tylko odprysnął” z
tamtego samochodu.
- Nie trzeba. Właściciel pikapa palił papierosa i wszystko widział -
burknął.
Dennis był pewien, że po raz kolejny trafi za kratki. Oficer jednak go
zaskoczył:
- Byłeś ze mną szczery, więc zrobimy tak: spiszę cię za stłuczkę i
ucieczkę z miejsca zdarzenia, a potem odeskortuję do domu.
Dennis odetchnął z ulgą - udało mu się uniknąć poważnych konse-
kwencji. Musiał jednak stawić się w sądzie i potrzebował pomocy praw-
nika.
Lisa i jej rodzice pomogli mu znaleźć adwokata. Rozczulił się, gdyż
okazywali mu wiele życzliwości i szacunku. Lisa była nie tylko jego
pierwszą prawdziwą dziewczyną, ale również najlepszą przyjaciółką.
Falcon wkrótce potem dokonał żywota, więc Dennis kupił motocykl.
Kilka tygodni później w drodze do pracy został potrącony przez samo-
chód i wylądował na chodniku. Kobieta, która prowadziła, wyskoczyła z
pojazdu i próbowała mu pomóc. Dławiła się łzami i szczerze go przepra-
szała. Chłopakowi zrobiło się jej żal i powiedział, że nic się nie stało.
Jego motocykl był na chodzie, więc wymienili się danymi ubezpieczy-
ciela i ruszyli w swoją stronę. Wieczorem okazało się, że Conway jednak
ucierpiał w wypadku - doznał kontuzji, przez co stracił kilka tygodni
pracy.
Wypadek dał matce Lisy powody do niepokoju. Zabroniła córce jeź-
dzić z Conwayem na motocyklu. Zakazy rodziców są oczywiście tylko
po to, aby młodzi ludzie mogli je łamać. Pewnego dnia pani Barrett za-
uważyła Dennisa, jak jechał na motocyklu Irvine Avenue. Za nim sie-
działa Lisa, jej włosy falowały na wietrze. W tamtych czasach nie było
obowiązku noszenia kasków, więc ani on, ani ona nie mieli żadnej
ochrony na głowę.
Dennis założył wtedy krótkie spodenki, T-shirt i gumowe klapki, a
jego dziewczyna szorty i bluzkę bez pleców.
Chłopak zauważył matkę Lisy w tej samej chwili, w której ona do-
strzegła ich. Pomyślał: „O nie, pani Barrett mnie zabije”. Obawiając się
jej gniewu, odwiózł ukochaną do domu. „Jej matka spojrzała na mnie
wymownie, a potem zrugała Lisę: »Tyłek było ci widać w tych spoden-
kach«. Pani Barrett była wspaniałą kobietą, a jej córka naprawdę uroczą i
dobrą osobą. Bawiliśmy się z Lisą na dwóch balach szkolnych w Harbor
High School”.
Chwile spędzone z Lisą to najszczęśliwszy okres w życiu Dennisa.
Niestety, nieprzewidziane wypadki miały wkrótce odmienić los.
PIĘĆ NABOJÓW
Z
dawało się, że burzliwe - ostatnimi czasy - życie obojga młodych
ludzi uspokoiło się jak Pacyfik po sztormie. Piętnastego kwietnia 2003
roku we wtorek Matthew podarował swojej dziewczynie wyjątkowy
prezent. Chciał w ten sposób zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie ostat-
nich wydarzeń i rozpocząć nowy etap w ich związku.
Jedną z najprzyjemniejszych wspólnych chwil był dzień, w którym
Matt do samochodu Sary kupił sprzęt stereo z najwyższej półki. Zawiózł
ją do sklepu, jak tylko skończyła pracę, nie wyjawiając celu podróży.
Dopiero na miejscu odkrył przed nią karty, a Sarah zaczęła skakać z
radości.
Matthew od miesięcy odkładał pieniądze, aby kupić ten prezent,
wciąż jednak brakowało mu gotówki, więc część zapłacił kartą kredyto-
wą. Kierownik sklepu był jego znajomym, a poza tym uwielbiał Sarę.
- Wiesz, stary - powiedział - ta dziewczyna jest naprawdę tego warta.
Dał mu zniżkę i zainstalował sprzęt bez dodatkowych opłat.
Sarah uśmiechała się od ucha do ucha i krzyczała:
- Mam głośniki!
Szczególnie spodobały jej się dudniące basy.
Szczęśliwa para pojechała do domu Matta w Westminster. Jego mat-
ka nie mogła nie zauważyć ich euforycznego nastroju. Sarah wpadła do
środka, krzycząc w głos:
- Jill, Jill, Jill, musisz to usłyszeć!
Jill Corbett z reguły omijała szerokim łukiem sprzęt tego typu i nieu-
stannie żądała od syna, by ściszał muzykę. Kobieta nie miała ochoty
wystawiać się na ogłuszający dźwięk nowych głośników Sary, ale
uśmiechnęła się do niej z cierpliwością matki, która na co dzień musi
radzić sobie z nastoletnimi bliźniakami.
- Dobrze, kochanie - powiedziała i poszła w ślad za rozanieloną
dziewczyną.
Wspomnienia tych chwil wywołały śmiech Matta. „Pierwszy raz wi-
działem ją tak szczęśliwą. Kupowałem jej mnóstwo rzeczy, ale to było
coś, o czym od dawna marzyła. Żałuj, że nie widziałeś tego uśmiechu!
Nie schodził jej z twarzy. »Spokojnie« - mówiłem. Wracając do domu,
zadzwoniła i spytała: »Słyszycie u siebie?«”.
Kiedy dojechała do domu około 21.30, wpadła do środka, krzycząc:
- Mamo, mamo! Musisz to zobaczyć.
Martha uśmiechnęła się:
- Nie teraz. Co sąsiedzi powiedzą na ten hałas? Nie chcę im prze-
szkadzać.
- Daj spokój, mamo - prosiła Sarah.
- Jutro.
Do końca życia miała żałować, że nie spędziła tych chwil ze swoją
córką.
Następnego ranka Sarah napisała w liście do przyjaciółki:
Dziś jest środa - spotkanie biblijne. Rick więcej mnie nie
nachodził, dzięki Bogu! Jestem taka szczęśliwa. Od dwóch
tygodni ani do mnie nie dzwonił, ani mnie nie zaczepiał. Nie
wiem, czy kręci się w pobliżu domu, mam nadzieję, że nie!
Pisałam Ci, że sąd zabronił mu się do mnie zbliżać? Szeryf
wręczył mu zakaz. Zadzwoniłam do niego w poniedziałek;
jakaś kobieta powiedziała, że jeszcze go nie otrzymał. Wciąż
go szukają. Szlag! No nic, mam nadzieję, że doręczą mu go
jak najszybciej!
Rick nigdy nie otrzymał sądowego orzeczenia, a list Sary nie został
wysłany.
W środę o godzinie 15.00 skończyła pracę w przedszkolu. W drodze
do domu zadzwoniła do przyjaciela mieszkającego w miasteczku Yorba
Linda niedaleko Placentii, siedemnastoletniego Davida Mendozy. Kon-
taktowali się ze sobą niemal codziennie - przez telefon, e-mail czy ese-
mesy.
- Cześć, jesteś w domu? Wpadłabym pokazać ci nowy sprzęt mu-
zyczny, który dostałam od Matta.
Mendoza powiedział, że będzie na nią czekać. O 15.25 przywitał ją
na podjeździe. Dziewczyna, uśmiechając się, podkręciła głos. Przez kilka
minut słuchali muzyki dobiegającej z pulsujących głośników. Sarę roz-
pierała duma; rozmawiała z kolegą do jakiejś 15.40, a potem stwierdziła:
- Muszę jechać. Idziemy z Mattem na spotkanie biblijne.
- Do zoba-
czenia! - krzyknęła, machając mu na pożegnanie.
Kiedy wróciła do domu, przywitała się z mamą i wbiegła
na górę, że-
by przygotować się na przyjazd chłopaka. Nie mogła doczekać się zajęć
prowadzonych przez jej ojca, które odbywały się zaledwie kilka kilome-
trów od jej domu.
Rankiem tego dnia Sarah spojrzała na dłonie swojej matki i z humo-
rem zasugerowała jej, że powinna zrobić sobie manikiur.
Martha posłuchała rady i pokazała córce efekt swojej pracy:
- Popatrz na moje paznokcie.
- Ale schrzaniłaś - zażartowała złośliwie Sarah.
Roześmiała się, a potem zmyła w kuchni naczynia. Następnie pochy-
liła się nad fotelem, w którym siedziała matka, ucałowała ją i wybiegła
Mattowi na spotkanie. Martha martwiła się całą sytuacją z Nameyem;
obawiała się, że jeszcze o nim usłyszy. Każdego dnia, kiedy wychodziła
do pracy, objeżdżała okolicę samochodem, aby upewnić się, że Ricky'e-
go nie ma w pobliżu.
Matt zaparkował pikapa pod domem Dewarów. Uściskał dziewczynę, a
potem wsiadł do czerwonej kii. Sarah, ubrana w białe sportowe buty,
niebieskie dżinsy i luźną koszulkę, uśmiechnęła się do niego szeroko.
Postanowili zjeść coś w McDonaldzie, zanim skierują się do domu Geo-
rge'a. Aby zapłacić za jedzenie, musieli jeszcze zatrzymać się przy ban-
komacie. Sarah włączyła silnik i popłynęła jej ulubiona muzyka.
Zjechali na Hill Street, przemknęli obok kompleksów sportowych i
skierowali się do banku Quaker City przy Rose Street. O 16.55 Sarah
wypłaciła z bankomatu dwadzieścia dolarów. Na koncie zostało jej jesz-
cze sześćdziesiąt dwa dolary i siedemnaście centów. Następnie udali się
do McDonalda.
W okienku dziewczyna zamówiła Big Maca bez cebuli, a Matt po-
dwójnego cheeseburgera bez dodatków. Było już późno, a musieli jesz-
cze zawrócić, bo zapomnieli wziąć czegoś z domu Dewarów. Postanowi-
li zjeść dopiero po dotarciu na spotkanie. O 17.10 wyjechali z parkingu
pod McDonaldem, skręcili z Alta Vista na północ - w Jefferson Street,
mijając po drodze boiska, i ruszyli w kierunku Hill Street.
Z naprzeciwka przy pełnej prędkości ruszył na nich czarny nissan
sentra. Parę ogarnął strach, kiedy za kierownicą dostrzegli Richarda Na-
meya. Nigdy wcześniej nie widzieli go w takim samochodzie. Sarah
skręciła w Hill Street, prześladowca był tuż za nimi. Błyskawicznie się z
nimi zrównał i przez otwarte okno krzyknął:
- Co słychać?!
Namey przyspieszył i skręcił gwałtownie w kierunku kii. Sarah wci-
snęła hamulec; jej dom stał tuż za zakrętem. Nissan zawrócił i stanął
naprzeciw nich, blokując drogę.
Ricky otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i wyszedł przed ma-
skę. Lewą rękę trzymał tuż przy ciele, jakby coś ukrywał. Podszedł do
drzwi pasażera i przerzucił przedmiot do prawej dłoni. Wszystko trwało
zaledwie kilka sekund. Sekwencja zdarzeń stanowiła powtórkę zacho-
wania Nameya z czerwca, kiedy groził Andrei Merino i Jimowi Fletche-
rowi „atrapą” pistoletu.
Sarah otworzyła drzwi i krzyknęła do napastnika, że sąd zabronił mu
się do niej zbliżać i jeśli nie odejdzie, powiadomi policję.
Jej chłopak siedział w fotelu, gotowy, by stanąć do walki.
Namey podszedł do niego i przez otwarte okno zapytał:
- I co mi teraz zrobisz?
Zanim Matthew zdołał zareagować, Ricky podniósł dłoń, w której
trzymał rewolwer kaliber 9 mm. Wycelował Corbettowi w twarz na wy-
sokości oczu. Matt uniósł prawą rękę, przekręcił się, myśląc wyłącznie o
bezpieczeństwie Sary. Rozległ się huk. Kula przeszyła tył głowy ofiary,
tuż pod prawym uchem, przebiła się przez jamę nosową i wyleciała
przez lewe oko, poniósłszy ze sobą skórę, gałkę oczną i fragmenty kości.
Namey pociągnął za spust jeszcze dwa albo trzy razy. Drugi nabój otarł
się o czaszkę, zmienił trajektorię lotu i przeszył ciało Sary poniżej jej
prawego ramienia. Przebił jej klatkę piersiową, przedziurawił płuco,
drasnął kręgosłup i zatrzymał się w ciele. Kolejny strzał rozdarł łopatkę
Matta, a kula utknęła w rdzeniu kręgowym. Chłopak momentalnie stracił
czucie w całym ciele. Jeszcze jeden pocisk utknął w jego lewym ramie-
niu.
Matt wspominał: „Kiedy się pochyliłem i trafił mnie po raz pierwszy,
słyszałem tylko wrzask. Upadłem na dźwignię zmiany biegów, próbując
zasłonić Sarę. Pamiętam jej krzyk: »Nie! Przestań! Błagam!«. Wpadła w
histerię. Z oka lała mi się krew, ale mogłem się jeszcze ruszać. Chciałem
się podnieść i spojrzeć na niego. Wtedy rozległ się drugi wystrzał. Kula
przejechała po potylicy. Pomyślałem, że jeśli nie będę się ruszał, jeśli
zobaczy, że nie żyję, zostawi nas w spokoju”.
Próbując zrekonstruować w pamięci całą sytuację, Matthew stwier-
dził, że kula, która przeleciała po jego potylicy i trafiła w Sarę, mogła
być tą, która ją zabiła. „Po drugim strzale zamilkła”.
Richard Namey zachował ostatni nabój. Obszedł kię i zatrzymał się
przy drzwiach od strony kierowcy. Przyłożył lufę do głowy swojej ko-
chanki, tuż przy uchu, i pociągnął za spust.
Krótkie życie Sary Jennifer Rodriquez zakończyło się gwałtownie w
wieku dwudziestu jeden lat. Dwudziestoletni Matt Corbett leżał bez-
władnie w samochodzie, a krew sączyła się z jego pleców, ramienia i
oczodołu. Miał uszkodzony rdzeń kręgowy, każdy mięsień od klatki
piersiowej w dół był całkowicie sparaliżowany.
MIEJSCE ZBRODNI
P
iętnastoletnia Megan Gilbert* stała przed lustrem w łazience swoich
rodziców na drugim piętrze i rozczesywała szczotką długie brązowe
włosy. Około 17.15 usłyszała hałas dobiegający z Hill Street. Męski głos
wykrzykiwał słowa, które dla Megan brzmiały jak: „Wyłaź! Wyłaź!”.
Zaniepokojona wyjrzała przez okno. Na ulicy tuż obok domu do-
strzegła czerwony samochód, stojący mniej więcej dwa metry od kra-
wężnika, i czarny pojazd znajdujący się naprzeciw niego. Jakiś mężczy-
zna stał przy drzwiach pasażera i mierzył czymś w osobę, która siedziała
w środku. Megan wstrzymała powietrze, gdy dotarło do niej, że może to
być pistolet.
Nagle usłyszała przytłumiony strzał, jakby wybuch petardy gdzieś w
oddali. Chwilę potem rozległ się podobny huk, który potwierdził obawy
Megan. Słyszała odgłosy wystrzałów z broni w telewizji, ale te praw-
dziwe nie były wcale tak głośne jak na filmach. Pobiegła do sypialni,
skąd miała lepszy widok. Siedząc tuż przy łóżku swoich rodziców, za-
marła z przerażania, gdy patrzyła na horror, który rozgrywał się na jej
oczach.
W tym czasie wściekły napastnik podszedł do czerwonego samocho-
du z drugiej strony. Megan zgadywała, że to właśnie on krzyczał.
Kiedy zatrzymał się przy otwartych drzwiach od strony kierowcy,
rozległ się kolejny strzał, być może dwa.
Megan nie mogła złapać oddechu, strach sparaliżował jej ciało. Odwró-
ciła się od okna, pobiegła na drugą stronę łóżka i chwyciła za słuchawkę.
Wykręciła numer 911. Wyjrzała jeszcze raz przez okno - czarny samo-
chód kompaktowy ruszył z piskiem opon w kierunku Jefferson Street, a
potem zniknął z pola widzenia.
W rozmowie z dyżurnym policji Megan zeznała, że w fotelu kierow-
cy siedzi jakaś osoba, ale nie była w stanie rozpoznać, czy to kobieta,
czy mężczyzna. Zdawało się jednak, że próbuje się podnieść. Następnie
postać osunęła się na miejsce dla pasażera.
O godzinie 17.23 dyspozytor nadał komunikat przez radio: „Strzela-
nina przy Hill Street. Dwie ofiary”.
Wiadomość odebrał śledczy departamentu policji w Placenta Gene
Stuckenschneider i jego partner, Cory Wolik. Byli zaledwie kilometr od
miejsca zdarzenia - stali na światłach przy Jefferson Street. Ponieważ
przygotowywali się do tajnej operacji, mieli na sobie cywilne ubrania i
siedzieli w nieoznakowanym, brązowym nissanie pathfinderze. Prowa-
dził Wolik. Na miejsce zbrodni dotarli po dwóch minutach.
Stuckenschneider mówił później: „Ruch na ulicy był niewielki. Kiedy
pojawiliśmy się na Hill Street, poczułem się dziwnie. Na drodze nie do-
strzegliśmy nikogo, ani jednej postaci. Prawdziwa dzielnica duchów”.
Samochód zatrzymał się tuż za czerwoną kią. Policjanci podeszli
ostrożnie do pojazdu - Stuckenschneider od strony pasażera, Wolik od
strony kierowcy. W środku znaleźli mężczyznę leżącego na przekładni
skrzyni biegów - nie ruszał się. Kobieta nie żyła. Gene pochylił się nad
chłopakiem i zauważył ledwie dostrzegalny ruch klatki piersiowej.
Tak później opisywał stan, w jakim go zastał: „Nie wiedziałem, czy
żyje. Był ledwie przytomny, wydawał tylko bulgoczące dźwięki. Z ust i
z dziury w głowie płynęła mu krew. Leżał przy jej prawym ramieniu”.
Wolik natychmiast wezwał karetkę. Stuckenschneider doskonale
zdawał sobie sprawę, że nie należy ruszać poważnie rannego. „Nie wie-
działem, jakich doznał obrażeń... Nie chciałem mu zaszkodzić”.
Widząc, że młody mężczyzna jest bliski śmierci i cenne informacje,
które posiada, mogą przepaść na zawsze, Stuckenschneider nachylił się
nad nim i zadał kilka pytań. Starał się dowiedzieć, jak ma na imię, i nie
dopuścić do tego, aby stracił przytomność. Chłopak gasł w oczach.
- Kto do was strzelał?
Matt próbował udzielić odpowiedzi. Śledczy usłyszał coś w stylu
„Richard Navies” albo „Richard Davies”. Z powodu krwi w ustach ran-
nego nie można było go zrozumieć. Chłopak wyjawił jednak, że napast-
nik prowadził czarny samochód i mieszkał w Santa Ana.
Był to z jego strony nadludzki wyczyn, zważywszy na to, w jak po-
ważnym znajdował się stanie.
Stuckenschneider opiekował się nim, dopóki nie pojawili się sanita-
riusze. Szybko potwierdzili, że Sarze Rodriquez - którą zidentyfikowano
na podstawie prawa jazdy - nie można było już pomóc. Matthew został
przewieziony do Zachodniego Centrum Medycznego w Santa Ana.
Na Hill Street pojawili się też inni funkcjonariusze policji, którzy za-
bezpieczyli teren. Miejsce zdarzenia rozświetlał olbrzymi jaskrawopo-
marańczowy księżyc w pełni.
♦ ♦ ♦
Dwie przecznice dalej ojczym Sary, Bob Dewar, szedł ulicą, aby po-
rozmawiać z ogrodnikiem, który pracował u sąsiada. Poszukiwał kogoś,
kto zająłby się jego posesją.
Kilka minut później wrócił do domu i zauważył pikapa Matta Cor-
betta stojącego na podjeździe. Czerwonej kii nie było, więc Bob uznał,
że musieli pojechać gdzieś razem - zapewne na spotkanie biblijne, jak w
każdą środę.
„Wróciłem z pracy o 17.20” - wspominał. „Usłyszałem wycie syren.
Rozmawiałem z ogrodnikiem - a dźwięk nasilał się coraz bardziej”. Na
początku myślał, że coś musiało się stać w kompleksie sportowym. Co
jakiś czas ktoś odnosił tam poważniejszą kontuzję i potrzebował na-
tychmiastowej pomocy. Kiedy wracał do domu, jakiś mężczyzna
zatrzymał samochód i poinformował go, że zaledwie dwie przecznice
stamtąd wydarzył się okropny wypadek. Dewar postanowił pójść razem
z nim i zobaczyć, co się stało. Skręcili za róg i dostrzegli żółtą policyjną
taśmę przy skrzyżowaniu Hill Street z Granger. Jakieś dziesięć metrów
dalej stała grupka ludzi zasłaniająca widok. Ktoś powiedział, że doszło
do strzelaniny; oddano trzy albo cztery strzały w kierunku małego czer-
wonego samochodu.
„Mały czerwony samochód!” - te słowa zmroziły Dewarowi krew w
żyłach. Mężczyzna wstrzymał oddech. Bez namysłu przeszedł pod żółtą
taśmą. Pośrodku Hill Street dostrzegł kię swojej pasierbicy z otwartymi
drzwiami od strony kierowcy.
„Byłem już pewien, że to jej samochód i że stało się coś strasznego.
Słyszałem o jakichś kłopotach, które miała od kilku tygodni, ale nie zna-
łem szczegółów. Wiedziałem tylko, że prześladuje ją jakiś chłopak, a sąd
zabronił mu się do niej zbliżać. Nigdy jednak go nie widziałem, Sarah o
nim nie wspominała. Nie zdawałem sobie sprawy, jak poważna była
sytuacja”.
Dewar podszedł do policjantów, którzy stali przy kii. Kilku z nich
spojrzało groźnie, dając do zrozumienia, żeby się nie zbliżał.
- To samochód mojej pasierbicy - powiedział.
Był teraz na tyle blisko, że mógł przyjrzeć się miejscu zbrodni. Na
chodniku za samochodem leżało coś pod żółtym przykryciem. Zrozu-
miał, że to ciało Sary.
Policjant zapytał Dewara o imię i nazwisko pasierbicy.
- Sarah Rodriquez - odparł.
Wiedział, że znali dane ofiary i chcieli jedynie zweryfikować jego
słowa.
Koszmar trwał. Oficer w cywilu zapytał go, czy wie, kto mógłby do-
puścić się tej zbrodni. Od razu przyszła mu na myśl jedna osoba.
- Tak, chłopak o nazwisku Namey. Richard Namey. Miała z nim
problemy - odpowiedział bez wahania.
Jeden z policjantów poprosił o pozwolenie na rewizję jego domu, by
znaleźć dowody, które pozwoliłyby powiązać Sarę z napastnikiem. Bob
kiwnął głową i zaprowadził funkcjonariuszy do siebie.
Martha stała na podjeździe przy otwartym garażu. Jak przypuszczał,
dopiero co przyjechała z pracy. Podszedł do niej pobladły i odezwał się
spokojnym głosem:
- Martho, stało się coś złego. Za rogiem doszło do strzelaniny. Ktoś
zaatakował Sarę i Matta... - Po chwili dodał ściszonym głosem: - Twoja
córka nie żyje.
Na początku na jej delikatnej twarzy pojawiło się niezrozumienie.
Kiedy zaczął do niej docierać sens tych słów, zażądała, by ją do niej
zaprowadził. Nie krzyczała, ale była rozgorączkowana. Za wszelką cenę
chciała zobaczyć córkę. Nie wierzyła, że Sarah mogła stracić życie.
Śledczy nie chcieli jej przepuścić, ale musieli skapitulować. Była, bądź
co bądź, matką, która pragnie zobaczyć swoje dziecko. Natychmiast
skręciła za róg i udała się na miejsce zbrodni.
Policjant poprosił Dewara, aby został w domu, gdyż miał się tam po-
jawić śledczy i zadać mu kilka pytań związanych z Nameyem. Bob cze-
kał jakiś kwadrans, ale nikt nie przyszedł. Sąsiad, który razem z nim był
na miejscu zbrodni, wrócił i powiedział:
- Bob, jesteś potrzebny.
Wiedział już, że chodzi o Marthę, która musiała przeżyć straszliwy
szok.
„Zapomnij o policji” - pomyślał. „Później z nimi pogadasz”. Popędził
do swojej żony. Znalazł ją na podjeździe przed domem stojącym tuż
przy miejscu zdarzenia. Siedziała na betonie, oparta o drzwi garażowe, i
płakała. Ich syn, George, stał tuż obok. Policjanci nie zwracali na nich
najmniejszej uwagi, nie pozwolili im podejść do zwłok.
Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Rodzina mogła jedynie
patrzeć na wszystko w bezsilnej rozpaczy. Pojawili się dziennikarze, ale
funkcjonariusze trzymali ich z dala zarówno od miejsca zbrodni, jak i od
zdruzgotanej rodziny.
Dewar nie pamiętał, czy samochód patologa sądowego pojawił się,
zanim wrócili na teren swojej posesji. „Nie mogliśmy nic zrobić, więc
poprosiłem Marthę, aby poszła do domu. Wolałem, żeby schowała się w
bezpiecznym miejscu, niż siedziała na ulicy”. Posłuchała go. Jak sam
oszacował, na miejscu zbrodni spędzili jakieś dwie godziny. Zaniepoko-
jeni sąsiedzi, którzy dowiedzieli się o całym zajściu, zaglądali do nich,
aby zapytać, czy mogą jakoś pomóc.
Bob nie widział nigdzie Matta, więc domyślił się, że zabrał go już
ambulans. W oczekiwaniu na śledczych Martha zadzwoniła z telefonu
komórkowego i powiedziała mu, że chłopak trafił do Zachodniego Cen-
trum Medycznego. Poprosiła męża, by poinformował o tym Toma Cor-
betta.
Marcie łamał się głos, kiedy wspominała ten straszny dzień: „Bob
przyszedł z jakimś mężczyzną, który mówił, że nie powinnam tam iść.
Musiałam. Poszłam i zobaczyłam żółtą płachtę. Spod niej wystawała
ręka mojej córki. Chciałam do niej podejść, podnieść ją i zanieść do do-
mu. Matt był już w szpitalu. Bob zadzwonił do jego rodziców, żeby o
wszystkim ich poinformować... Mogłam tylko usiąść i się rozpłakać. Nie
byłam w stanie pomóc swojej córce. Kiedy usłyszałam jeszcze, że stan
Matta jest krytyczny, mało nie straciłam przytomności. Kto dopuścił się
czegoś tak okrutnego?”.
Jill Corbett odebrała telefon. Rozpoznała głos Boba Dewara, ale nie
wiedziała, dlaczego jest tak poważny. Mówił ostro i zdawkowo. Nie
przywitał się, tylko od razu powiedział:
- Daj Toma.
Zdziwiona oddała słuchawkę mężowi, który ledwo zdążył powiedzieć
„cześć”, kiedy usłyszał:
- Matt został postrzelony. Żyje, ale nie wiadomo, czy z tego wyj-
dzie. Zabrali go do Zachodniego Centrum Medycznego.
Tom Corbett mówił później, że był to najgorszy dzień w jego życiu.
„Żadne słowa tego nie opiszą. Nie ma gorszej wiadomości, zwłaszcza
dla rodziców, którzy są tak mocno związani ze swoimi dziećmi jak my.
To niewyobrażalny ból usłyszeć, że ktoś strzelał do ukochanego syna i
jego dziewczyny”.
Jill pamięta, że poza cierpieniem czuła ogromny strach. Dwadzieścia
minut zajęło im ustalenie, które z dwóch Zachodnich Centrów Medycz-
nych Bob miał na myśli. Jedno mieściło się w Santa Ana, drugie w Ana-
heim. Kilka telefonów wyjaśniło tę kwestię. Natychmiast wsiedli do
samochodu i popędzili do Santa Ana.
- Jeśli nie zwolnisz - powiedziała spokojnie Jill - sami wylądujemy
w szpitalu. Uspokój się, proszę. Dojedźmy tam w jednym kawałku, w
przeciwnym razie niczego się nie dowiemy.
Kiedy dotarli na miejsce, Tom wyskoczył z pojazdu i wpadł na od-
dział ratunkowy, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia syna. Lekarze
wciąż walczyli o jego życie. Jill chodziła nerwowo po korytarzu.
W takich chwilach komunikacja często zawodzi. Tom dopiero co ku-
pił nową komórkę i Kelly nie miała jego numeru. Przyjechała do domu i
zadzwoniła do kuzynki. W słuchawce usłyszała jej płacz.
- Co się stało? Nie mam numeru do ojca, możesz mi podać. Co jest?
Krewna wydusiła z siebie tylko:
- Zadzwoń do taty... Koniecznie do niego zadzwoń.
Kelly straciła cierpliwość.
- Powiedz mi, do cholery, co się stało! - krzyknęła.
Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała:
- Matt jest ciężko ranny. Natychmiast zadzwoń do ojca.
Czuła, jakby rozpadała się na kawałki. Zaczęła krzyczeć i płakać.
Kilka minut zajęło jej ustalenie miejsca pobytu brata. Pobiegła do szpita-
la, wpadła do poczekalni i ujrzała matkę. Padły sobie w objęcia. Tom
czuwał przy pustym łóżku Matta. Matka i córka czekały - wciąż nie-
świadome straszliwych wydarzeń tego dnia. Jedyną informacją, którą
posiadały, było to, że Sarah zginęła.
„Nie wiedziałyśmy, co się stało. Lekarze nie potrafili nam nic powie-
dzieć poza tym, że Matt miał prawdopodobnie pięć ran postrzałowych.
Pomyślałyśmy: »Jezu, strzelili do niego pięć razy!«. Jednak drogą de-
dukcji doszłyśmy do tego, że mógł zostać trafiony najwyżej czterokrot-
nie. Najwidoczniej policzyli dziury wlotowe i wylotowe, a nie było to
łatwe, bo wszędzie znajdowało się mnóstwo krwi”.
Operacja Matta trwała osiem godzin. Jego rodzice i siostra czekali ca-
łą noc. Kiedy grubo po północy sanitariusze przywieźli ciężko rannego
chłopaka na Oddział Intensywnej Terapii, rodzina mogła go wreszcie
zobaczyć. Nie czekając ani chwili, zapytał słabym głosem:
- Co z Sarą?
Jill szepnęła tylko:
- Jeszcze nie wiadomo.
Nie mogła wyznać mu prawdy. Dopiero następnego dnia ojciec po-
wiedział mu, że jego dziewczyna zginęła. Matthew przeżywał prawdzi-
we męki, nie tylko fizyczne, ale i psychiczne. Rodzina zaś musiała zmie-
rzyć się z jeszcze jednym ciosem: „Wiedzieliśmy, że się z tego wyliże,
ale do końca życia pozostanie sparaliżowany”. Pomimo intensywnych
emocji, które rozdzierały umysł i serce Matta, jego ciało nawet nie
drgnęło.
♦ ♦ ♦
Na miejscu zbrodni śledczy pieczołowicie wykonywali swoją pracę,
spisując zeznania naocznych świadków i zbierając dowody rzeczowe.
Funkcjonariusz Ben Yamaguchi zauważył w tłumie pewnego nastolat-
ka - chłopak zdawał się szczególnie zainteresowany całym zajściem. Był
to David Mendoza, który poinformował policjanta, że jest przyjacielem
ofiary i że widział się z nią zaledwie kilka godzin wcześniej, kiedy Sarah
chwaliła się swoim nowym sprzętem stereo. Na prośbę Yamaguchiego
Mendoza opisał ze szczegółami jej wizytę. Tego wieczoru oglądał lokal-
ne wiadomości i usłyszał o strzelaninie, w której zginęła kobieta kierują-
ca czerwonym samochodem kompaktowym. Gdy dziennikarz powie-
dział, że do tragedii doszło na Hill Street w Placenta, Mendoza zrozu-
miał, iż ofiarą mogła być Sarah. Zadzwonił do kolegi i wspólnie dotarli
na miejsce zdarzenia. Gdy tylko zobaczył czerwoną kię i białe buty spor-
towe wystające spod żółtej płachty, wiedział już, że jego przyjaciółka
zginęła.
Yamaguchi zapytał Mendozę, czy Sarę ktoś śledził lub prześladował.
- Tak. Jakieś dwa tygodnie temu wyznała, że chłopak o imieniu
Ricky przyszedł do niej do szkoły i wszczął burdę.
Nic więcej nie umiał powiedzieć o tej konfrontacji.
Po spisaniu zeznań Yamaguchi złożył wizytę w domu Megan Gilbert
- młodej dziewczyny, która wezwała policję z sypialni swoich rodziców.
Roztrzęsiona i podenerwowana miała trudności z odpowiedzeniem na
kilka pierwszych pytań. Mimo że widziała, jak napastnik strzelał do sie-
dzących w czerwonym samochodzie, nie potrafiła podać jego rysopisu.
Nie potrafiła go też wskazać w rzędzie podejrzanych. Pamiętała jedynie,
że był mężczyzną średniej budowy ciała o brązowych włosach, mierzą-
cym metr osiemdziesiąt, ubranym w ciemną koszulkę z krótkim ręka-
wem i długie dżinsy.
Śledczym udało się też znaleźć drugiego świadka, który mieszkał bli-
żej miejsca zdarzenia. Osiemnastoletni Jeremy Chiong powiedział, że
wrócił do domu około 17.00. Według jego zeznań zatrzymał samochód
na podjeździe, wyłączył silnik i przejrzał wiadomości w telefonie ko-
mórkowym. Ponieważ w domu miał problemy z zasięgiem, został w
pojeździe, by do kogoś oddzwonić.
Kątem oka dostrzegł dwa samochody jadące Hill Street. Czarny nis-
san skręcił nagle przed czerwoną kią, która zatrzymała się z piskiem
opon kilka metrów od krawężnika i znalazła się w potrzasku. Świadek
nie zwrócił jednak na to wszystko uwagi, dopóki nie usłyszał krzyku
dobiegającego przez zamknięte okna. „Dziewczyna, która siedziała za
kierownicą, darła się wniebogłosy. Działo się coś złego. Trzymała ręce
w górze i przeraźliwie wrzeszczała”.
To, co stało się później, sparaliżowało Chionga. „Z czarnego samo-
chodu wyszedł mężczyzna. W ręku miał pistolet, trzymał go przy ciele z
lewej strony, na wysokości biodra. Wtedy zacząłem się bać. Podszedł do
siedzenia pasażera i zaczął strzelać”. Chiong zdał sobie sprawę, że para
w czerwonym samochodzie nie widziała broni, dopóki nie było już za
późno.
Jeremy'emu serce waliło jak młotem. Obawiając się o swoje bezpie-
czeństwo, mężczyzna wysiadł z samochodu i wbiegł do garażu, a potem
do kuchni. Po drodze słyszał kolejne strzały. Gdy znalazł się w środku,
popędził do telefonu i wykręcił 911. Po zakończeniu rozmowy pobiegł
do frontowych drzwi i tam postanowił poczekać na przybycie policji.
Ciekawość okazała się jednak silniejsza. Wyjrzał przez okno w pokoju
gościnnym.
Czarny pojazd zniknął, ale czerwony pozostał na miejscu. „Pamię-
tam, że drzwi od stron kierowcy były otwarte, a kobieta w środku sie-
działa pochylona, zastygła w bezruchu”. Po chwili Chiong usłyszał syre-
ny policyjne.
Specjaliści od medycyny sądowej badali miejsce zbrodni w poszuki-
waniu dowodów do późnych godzin wieczornych w środę 16 kwietnia.
Dopiero nad ranem odholowano kię i posprzątano ulicę. Po tragicznych
wydarzeniach, jakie miały miejsce w tej spokojnej, luksusowej dzielnicy,
nie pozostał żaden ślad.
W czwartek wieczorem policja z Placentii otrzymała telefon od ko-
biety, która podała tylko swoje imię. Trzęsącym się głosem oznajmiła, że
była znajomą Richarda Nameya, choć rzadko się z nim widywała. Poin-
formowała dyżurnego, że podejrzany mieszka przy Cabrillo Park Drive,
a ostatnio widziała go przed dwoma tygodniami. Zabójca zwierzył się
jej, że w niedługim czasie pójdzie siedzieć za naruszenie warunków
zwolnienia warunkowego. Jako powód podał pobicie Sary w szkole, do
której uczęszczała. „Uderzył ją i ścisnął jej ramię”, zanim przerwał mu
ochroniarz.
Informatorka powiedziała też, że widziała niebieskiego el camino Ri-
charda Nameya pod domem jego matki w Tustin. Oznaczało to, że naj-
prawdopodobniej wciąż prowadził czarnego nissana, który należał do
jego siostry.
Ostatnia informacja, jaką policja uzyskała od kobiety, dotyczyła bro-
ni. Wyznała, że ponad rok temu Namey pokazał jej mały czarny pistolet,
który wyniósł z domu swojej matki. Informatorka odmówiła dalszych
zeznań i odłożyła słuchawkę.
Śledczy potrzebowali jej danych, ponieważ chcieli wydobyć od niej
więcej szczegółów na temat podejrzanego mężczyzny.
Tego samego wieczoru, 17 kwietnia, jeden ze śledczych policji z Pla-
centii, sierżant Daron Wyatt, odwiedził Matta Corbetta w szpitalu. Za-
brał ze sobą „sześciopak”, co w żargonie policyjnym oznacza zdjęcia
sześciu podejrzanych - świadek miał wskazać tego, którego mógł wi-
dzieć na miejscu zbrodni. „Sześciopak” przyniesiony przez Wyatta skła-
dał się ze zdjęć kryminalistów z hrabstwa Orange odpowiadających ry-
sopisowi napastnika. Fotografia Richarda Nameya oznaczona była nu-
merem sześć.
Sierżant porozmawiał najpierw z pielęgniarzem Corbetta, Vivencio
Reyesem, który powiedział, że chłopak odniósł poważne rany postrza-
łowe, gdyż jedna z kul roztrzaskała oczodół, kolejne trafiły w środkową
część twarzoczaszki, piersiowy odcinek kręgosłupa, bark i lewe ramię.
Pacjent stracił oko i był sparaliżowany od szyi w dół. Pielęgniarz dodał,
że na tym etapie nie można stwierdzić, czy bezwład jego ciała ma cha-
rakter stały i czy kiedykolwiek odzyska władzę w kończynach. Na
szczęście dzięki poważnej operacji, którą przeszedł, jego życiu nie za-
grażało już niebezpieczeństwo.
To był prawdziwy cud.
W głowie Wyatta od razu pojawiło się pytanie: „Czy lekarze zacho-
wali naboje lub ich fragmenty?”. Byłyby one bowiem niezwykle pomoc-
ne w śledztwie. Zapytawszy o to pielęgniarza, usłyszał:
- Większość kul - mówił Reyes - które trafiły pana Corbetta, prze-
szły na wylot. Fragmenty jednego z pocisków utknęły w kręgosłupie, ale
nie można było ich usunąć.
Nie ruszano też tych, które tkwiły w lewym barku.
- Czy pan Corbett jest w stanie rozmawiać?
- Tak.
- Jakie dostał leki? - zapytał Wyatt.
- Antybiotyki. O 16.00 otrzymał dwa miligramy morfiny. Nie po-
winno to wpłynąć na jego myślenie.
Śledczy wszedł do pokoju numer 17, w którym leżał Matt oplatany
rurkami. Lewą stronę jego twarzy całkowicie zakrywały grube warstwy
bandaży. Ściszonym głosem sierżant zapytał:
- Wie pan, gdzie się znajduje?
- Tak. W szpitalu - odpowiedział Matt słabo, ale wyraźnie.
- A dlaczego?
- Zostałem postrzelony.
- Zna pan napastnika?
- Tak. To Richard Namey.
- Jest pan pewien?
- Widziałem jego twarz.
Ponieważ Corbett był w pełni przytomny, Wyatt postanowił dowie-
dzieć się czegoś więcej. Zapytał, czy znał Nameya osobiście.
Matt stwierdził, że spotkał go wcześniej.
- W jakich okolicznościach?
Chłopak zamknął na chwilę oko, jakby próbował sobie coś przypomnieć,
a potem powiedział, że od czterech lat był w związku z Sarą. Poznali się
przypadkiem, kiedy wykręciła zły numer. Kilka miesięcy wcześniej zerwali
„na bardzo krótko”. Kolejne zdanie wprawiło Wyatta w zdumienie.
- Teraz znowu się spotykamy.
Śledczy zaczął się zastanawiać, czy Matt wie o śmierci dziewczyny.
Chłopak mówił teraz szybko i nerwowo, opisując historię fatalnego
trójkąta. Według niego Sarę przedstawiła Nameyowi znajoma. Rodriqu-
ez odrzuciła jego zaloty, ponieważ spotykała się z Corbettem. To rozzło-
ściło Ricky'ego, który zaczął ją nachodzić. Pewnego wieczoru Matt udał
się do Placenta, by odwiedzić swoją dziewczynę. Gdy wjechał do dziel-
nicy, spostrzegł, że Namey zablokował Sarze drogę. Matt skonfrontował
się z nim i spłoszył napastnika. Było to ich jedyne spotkanie twarzą w
twarz przed strzelaniną. Jak zeznał Corbett, sąd zakazał Richardowi zbli-
żać się do Sary.
Odpowiadając na pytania śledczego Wyatta, chłopak opisał szczegó-
łowo wydarzenia poprzedniego dnia. Zaparkował swojego pikapa przed
domem Sary, pojechali razem do McDonalda, a potem zobaczyli Na-
meya w czarnym nissanie. Napastnik zawrócił i zablokował drogę, ofiara
musiała więc zatrzymać czerwoną kię. Kiedy Richard wyszedł z pojaz-
du, Corbett zdał sobie sprawę, „że prawdopodobnie miał przy sobie
broń”. Już od pierwszych ran całe jego ciało zdrętwiało.
Po tym jak bandyta przeszedł na drugą stronę samochodu i strzelił do
Sary, Matt próbował z nią rozmawiać, ale dziewczyna nie odpowiadała.
Nie wiedział, co Namey zrobił potem. Myślał tylko o tym, że policja
przybędzie „w ciągu kilku sekund”.
Pielęgniarz Reyes musiał być świadkiem zeznań, ponieważ Matt nie
mógł złożyć podpisu. Wyatt pokazał chłopakowi „sześciopak”. „Po nie-
całej minucie powiedział: »Numer sześć«”.
Na wszelki wypadek śledczy zapytał:
- Co z numerem sześć?
- To on - potwierdził Matt. - Richard Namey. Facet, który do nas
strzelał.
Z pomocą pielęgniarza chłopak zakreślił czerwonym długopisem fo-
tografię numer sześć. „Nie mógł pisać - mówił Wyatt - ale nagraliśmy
wszystko na taśmę”.
♦ ♦ ♦
Departament policji w Placenta, w którym pracuje tylko sześćdziesię-
ciu ludzi, z czego połowa w wydziale wywiadowczo-patrolowym, rzad-
ko ma do czynienia z morderstwami. Zaledwie kilka tygodni przed strze-
laniną zwolnił się etat w pionie kryminalnym. Komisarz przydzielił tam
człowieka, który niezbyt cieszył się z decyzji przełożonego. Śledczy
Chris Stuber odnosił sukcesy w walce z dilerami narkotyków. Dzięki
gęstym, zwichrzonym włosom sięgającym do ramion i krzaczastej bro-
dzie opadającej na pierś udało mu się przeniknąć do narkotykowego
półświatka. Kiedy przeniesiono go do wydziału zabójstw, musiał ogolić
brodę i pójść do fryzjera, na co niechętnie się zgodził.
Metr osiemdziesiąt, piwne oczy schowane za okularami, gładkie rysy
twarzy, męski, tubalny głos - Stuber mógł infiltrować każde męskie śro-
dowisko. Bez trudu ukończył kurs w Instytucie Kryminalistyki Roberta
Presleya - prywatnej organizacji szkoleniowej współpracującej z mniej-
szymi komisariatami w celu podniesienia kwalifikacji śledczych. W
planie zajęć znalazło się między innymi:
1. Przesłuchiwanie aktora, który wciela się w jedną z osób związa-
nych ze śledztwem.
2. Przeszukiwanie miejsca symulowanego morderstwa.
3. Szpiegowanie w warunkach kontrolowanych.
4. Pozyskiwanie nakazów rewizji.
5. Przedstawianie sprawy przed sądem.
Wszystkie ćwiczenia odnoszą się do konkretnej sprawy kryminalnej,
którą studenci rozwiązują podczas trwania kursu.
Stuber zapewne nigdy nie trafiłby do policji, gdyby nie jego proble-
my z oczami. Krótkowzroczność położyła kres jego marzeniom o karie-
rze wojskowej i uniemożliwiła pracę w każdym zawodzie wymagającym
doskonałego wzroku. Mężczyzna ten, urodzony i wychowany w Wi-
sconsin, wstąpił do marynarki wojennej w 1975 roku, gdy miał siedem-
naście lat. Przyjęto go pomimo problemów z oczami. Lekarze odkryli
jednak swoje niedopatrzenie i w połowie podstawowego szkolenia bez-
zwłocznie odesłali Chrisa do cywila z wszystkimi honorami. W Michi-
gan zamierzał wstąpić do policji, ale znów słaby wzrok uniemożliwił mu
realizację planów. Postanowił rozpocząć studia. Przez rok był w Okla-
homa State University, potem trzy lata w Humboldt State na północnym
wybrzeżu Kalifornii, gdzie studiował oceanografię. W 1985 roku wraz
ze świeżo poślubioną kobietą przeprowadził się na południe stanu. Zna-
lazł tam pracę w sklepie dyskontowym Price Club, znanym dziś jako
Costco.
Przypadkiem Stuber natknął się na artykuł o keratotomii radialnej -
operacyjnej technice okulistycznej wykorzystywanej w leczeniu krótko-
wzroczności i astygmatyzmu. W 1992 roku postanowił spróbować. Za-
bieg odniósł skutek - jego wzrok poprawił się na tyle, że mógł rozpocząć
pracę w policji. W 1995 ukończył akademię i dostał posadę w Placentii.
Po trzech latach kieratu w oddziale patrolowym otrzymał pracę w wy-
dziale do zwalczania przestępstw narkotykowych, gdzie pracował do
końca 2003 roku. Komisarz powiedział, że to zajęcie tymczasowe, do-
póki policja nie upora się z brakami kadrowymi. Stuber zgodził się na
przeniesienie, pod warunkiem że wróci na poprzednie stanowisko, jak
tylko znajdzie się następca. Swoje pierwsze szlify w nowym miejscu
zdobył dzięki Richardowi Nameyowi. Sierżant Scott Audiss, partner
Stubera z wydziału narkotykowego, dołączył do jego zespołu. Dwa dzie-
sięciolecia doświadczeń w różnych dziedzinach kryminalistyki, wlicza-
jąc w to pięć lat pracy nad sprawami rabunków i morderstw, mogło oka-
zać się bezcenne.
Na komisariacie w Placentii detektyw Stuber przejrzał uważnie za-
wartość torebki należącej do Sary. Sporządził listę przedmiotów, pośród
których znalazł się mały pomarańczowy album fotograficzny, niebieski
biuletyn informacyjny dla ofiar przemocy domowej, kartka z komisariatu
w Anaheim z napisem Napaść i pobicie oraz niewielki notes, a w nim
zapiski ofiary. Na jednej ze stron widniały słowa modlitwy Ojcze nasz.
Na innej zapisała dziewięć zdań rozdzielonych pionowymi i poziomymi
liniami:
Boję się śmierci—Dlaczego muszę przez to przechodzić?
—Po prostu tego nie rozumiem—Strasznie mi smutno—
Jestem zrozpaczona—Dlaczego to właśnie czuję?—A może
powinnam zapytać, dlaczego chcesz, żebym się tak czuła?
Proszę, Panie Jezu Chryste, ratuj duszę moją—Bądź moim
Zbawicielem.
Na kolejnej stronie zanotowała:
Żyję sama na tym świecie, nie mam się do kogo odezwać,
nie mam dokąd pójść. Nie mam powodu, by żyć, nie mam
powodu, by płakać. Została mi tylko śmierć.
Stuber zamyślił się nad tym, co czuła ta młoda kobieta, zanim zginę-
ła. Ostrożnie włożył notatnik do koperty, którą podpisał i odłożył na
miejsce. Dowody morderstwa wyrastały jak grzyby po deszczu - podob-
nie jak ich dokumentacja. Pozostawało tylko jedno pytanie: czy uda się
złapać i aresztować Richarda Nameya?
REWIZJA
R
ichard Namey przepadł bez śladu. Jeśli ktoś - choćby znajomi czy
krewni - wiedział, gdzie się ukrywał, nie pisnął ani słowa. Policja wyda-
ła broszurę, w której informowała o tym, że Ricky jest poszukiwany w
związku z morderstwem, i ostrzegała, iż „może być uzbrojony i niebez-
pieczny”.
Śledczy z Placenta, Brian Perry, jechał do laboratorium kryminali-
stycznego w czwartkowy poranek 17 kwietnia, aby zbadać dowody rze-
czowe znalezione w czerwonej kii. Biegła Liz Thompson z departamentu
szeryfa hrabstwa Orange zrobiła zdjęcia pojazdu, zanim pozwoliła go
dotknąć. Następnie w lateksowych rękawiczkach wyciągnęła ostrożnie
wszystkie rzeczy osobiste należące do ofiary. Włożono je do plastiko-
wych woreczków opatrzonych stosowną etykietką. Wśród nich znalazł
się dokument sądowy wydany w prima aprilis 2003 roku, według które-
go Nameyowi nie wolno zbliżać się do Sary Rodriquez, „napastować jej,
atakować, bić, grozić ani niepokoić w jakikolwiek inny sposób”. Ponad-
to sąd zabronił mu „posiadać, przechowywać, kupować, starać się kupić,
przyjmować broń palną czy w jakikolwiek inny sposób wchodzić w jej
posiadanie”. W obliczu wydarzeń poprzedniej nocy dokument rzeczywi-
ście brzmiał jak primaaprilisowy żart.
Na koniec Liz Thompson nałożyła czarny proszek na różne po-
wierzchnie w czerwonej kii, aby znaleźć odciski palców. Kalifornijskie
Biuro Identyfikacji Kryminalistycznej i Informacji potwierdziło później,
że niektóre z nich należały do Richarda Nameya. Oczywiście nie było
możliwości sprawdzenia, kiedy dokładnie przebywał w samochodzie
ofiary.
W tym samym czasie ciało Sary Rodriquez wyjęto z lodówki i prze-
niesiono na stół autopsyjny. Doktor David Katsuyama, biegły sądowy,
przeprowadził sekcję zwłok, przy której byli obecni śledczy Peny i Liz
Thompson. Lekarz stwierdził, że przyczyną zgonu ofiary były rozległe
obrażenia mózgu połączone ze znaczną utratą krwi wywołaną ranami
postrzałowymi płuc i głowy.
W piątek 18 kwietnia, czterdzieści osiem godzin po tragicznych wy-
darzeniach na Hill Street, detektywi zapukali do drzwi dwóch rezydencji
w poszukiwaniu potencjalnych dowodów.
Najpierw, wczesnym popołudniem, udali się do domu Boba i Marthy
Dewarów, by prosić o pozwolenie na przeszukanie pokoju Sary. Sierżant
Jerry Zamora i oficer Brian Perry wyjaśnili, że szukają materiałów, które
„opisałyby związek”, jaki łączył Sarę i Richarda Nameya. Mieli też na-
dzieję, że znajdą numery telefonów potencjalnych świadków oraz wska-
zówki umożliwiające ustalenie obecnego miejsca pobytu poszukiwane-
go. Pośród wielu dowodów rzeczowych znalazł się dokument sądowy z
1 kwietnia, dwa listy napisane przez Sarę i notatnik, w którym widniały
niepokojące wpisy.
Sierżant Zamora poczuł wielki smutek, czytając listy, które napisała.
Jeden z nich opatrzony był datą 16 kwietnia - dnia, w którym straciła
życie. W połowie kartki zanotowała, że nie widziała Nameya od dwóch
tygodni, a departament szeryfa nie zdołał doręczyć mu zakazu zbliżania
się do niej. W drugim liście sprzed kilku miesięcy Sarah wyjawiła przy-
jacielowi, że dokonała aborcji, a ojcem dziecka był właśnie Namey.
Przysięgam na Boga, ten facet budzi we mnie strach - stwierdziła, a po-
tem dodała, że ma nadzieję, iż adresat pewnego dnia zleje Richarda tak,
że „nie będzie mógł chodzić”.
Większość gliniarzy potrafi wyłączyć emocje w pracy, ale w pew-
nych sytuacjach jest to po prostu niemożliwe. Kiedy Zamora i Peny zaj-
rzeli do notesu, w którym na jedenastu stronach Sarah zapisała swoje
najskrytsze myśli i uczucia, obaj mężczyźni pokręcili głowami z niedo-
wierzaniem. Dziewczyna bała się, że Namey może ją zabić. Na pierw-
szych czterech stronach opisała szczegółowo incydent w szkole wieczo-
rowej, na stronie piątej kolejne zdarzenie:
W piątek 28 marca około godziny 10.30, kiedy byłam w
pracy... zadzwonił do mnie. Powiedział mi, żebym nie pró-
bowała wnosić przeciwko niemu sprawy, bo jest pod nadzo-
rem kuratora. Ostrzegł mnie też, żebym nie starała się uzy-
skać sądowego zakazu zbliżania się. Jeżeli trafi za kratki,
zamorduje mnie, jak tylko wyjdzie na wolność.
Na trzech stronach opisała konfrontację z 2 kwietnia, w której brał
udział także jej chłopak. W pierwszych zdaniach opowiedziała, jak wra-
cała do siebie z domu swojego brata, rozmawiając z Mattem przez ko-
mórkę.
Skręciłam w Buena Vista i zobaczyłam zaparkowany na
chodniku samochód Ricky'ego... Odłożyłam słuchawkę, bo
gdy go minęłam, ruszył za mną. Kiedy wjechałam do swojej
dzielnicy, próbował mnie zatrzymać, spychając z drogi. Za-
trzymałam się... Zaczął coś mówić, oznajmiłam mu, że sąd
zabronił mu się do mnie zbliżać i nie chcę z nim mieć nic
wspólnego. Powiedział, że nie wiem, co robię, i popełniam
wielki błąd, że właśnie się pogrążyłam. Odparłam, że powi-
nien się zająć swoim życiem i pozwolić mi zająć się swoim.
Wtedy właśnie zza zakrętu wyjechał Matt, wysiadł z pikapa i
zaczął się wydzierać. Rick wsiadł do samochodu i ruszył,
zostawiając na asfalcie ślady opon. Mój chłopak ruszył w
pogoń. Też chciałam, ale mama wybiegła z domu i kazała
mi wjechać na podjazd. Zaparkowałam i usiadłam w fotelu
dla pasażera. Mama złapała za kierownicę i pojechałyśmy
szukać Matta. Powiadomiłyśmy policję, że ten cały Rick nie
chce mi dać spokoju. Zadzwoniłam do chłopaka - okazało
się, że był już pod naszym domem. Spytałam, co się stało, a
on na to, że Namey mijał kolejne skrzyżowania na czerwo-
nym, a Matthew nie chciał spowodować zagrożenia na dro-
dze. Wróciłyśmy do domu i poczekałyśmy na policjantów.
Kiedy przyjechali, wszystko im opowiedziałam.
Na stronie szóstej i siódmej dziennika Sarah odnotowała kolejny
przykład gróźb, jakie skierował pod jej adresem Namey.
We wtorek 1 kwietnia 2003 roku, kiedy jechałam do pra-
cy, natknęłam się na niego... Ruszył w ślad za mną, mało
mnie nie uderzył, więc zatrzymałam samochód. Wysiadł, że-
by porozmawiać, ale odjechałam. Wrócił za kierownicę i
doścignął mnie. Myślałam, że dojdzie do wypadku. Znowu
się zatrzymałam. Zaczął krzyczeć, że popełniłam wielki
błąd, zadzwoniłam więc do mamy i powiedziałam, że on tu
jest i boję się, że znowu zrobi mi krzywdę. Matka powiado-
miła policję. Richard odjechał. Dotarłam do pracy. Dyżurny
policji spytał, czy chcę, by ktoś przyjechał do mnie do
przedszkola. Potwierdziłam. Dwadzieścia minut później po-
jawił się funkcjonariusz. Opowiedziałam mu, co się stało.
Kazał mi wystąpić do sądu o wydanie zakazu zbliżania się.
Tego samego dnia (około 8.30) złożyłam wniosek.
Dzień po śmierci Sary, 17 kwietnia, biuro szeryfa hrabstwa Orange
Michaela S. Carony wydało dokument, w którym napisano: Ja, niżej
podpisany, szeryf hrabstwa Orange w stanie Kalifornia, oświadczam, że
po usilnych poszukiwaniach nie udało się doręczyć p. Richardowi Na-
meyowi tymczasowego zakazu zbliżania się do Sary Rodriquez. Sam
zakaz wydał Sąd Najwyższy Hrabstwa Orange. Datę rozprawy wyzna-
czono na 22 kwietnia.
Dokładnie nie wiadomo, jakie wysiłki podjął departament szeryfa,
aby odnaleźć Nameya. Jego zachowanie i napastliwość potwierdzały
zasadność uzyskanego przez Sarę sądowego zakazu, który miał zapew-
nić jej bezpieczeństwo.
Ostatnie badania wskazują, iż zakaz zbliżania się w większości przy-
padków znacznie zmniejsza ryzyko, że dana osoba stanie się ofiarą
przemocy, jeśli tylko sądowe rozporządzenie zostanie wprowadzone w
życie.
Narodowy Instytut Sprawiedliwości uznał, że kartoteka stanowi istot-
ny czynnik przy przewidywaniu, czy dana osoba ponownie popełni prze-
stępstwo, łamiąc postanowienia sądu, czy nie. Im dłuższa historia kry-
minalna danego delikwenta, tym większe prawdopodobieństwo, że po-
wtórzy wzór zachowania, nie zważając na ograniczenia prawne. Sześć-
dziesiąt pięć procent mężczyzn, którzy otrzymali zakaz zbliżania się,
było już wcześniej karanych. Jeśli chodzi o przypadki przemocy wobec
kobiet, to w trzydziestu siedmiu procentach dochodzi w nich do użycia
broni, a w ponad pięćdziesięciu do pobicia i duszenia. Z kolei groźby i
nękanie dotyczą aż dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadków na sto.
Decyzja Sary o pójściu do sądu mogła doprowadzić do jej zabójstwa.
Śledczy Chris Stuber twierdził później: „W całej tej sprawie najbardziej
zdumiewa zamieszanie z sądowym zakazem. Ludziom wydaje się, że to
załatwia wszystkie problemy. Oczywiście, może to pomóc uspokoić
sytuację, ale często też takie ograniczenia rozjuszają oprawcę. Nie
chciałbym nikogo zniechęcać do składania wniosku, bo dzięki zakazowi
można aresztować napastnika, jeśli go złamie. Czasami jednak prowadzi
to do zaognienia sytuacji. Ludzie tacy jak Namey są nieprzewidywalni.
Ten cały zakaz doprowadził go do szewskiej pasji. To facet, który myśli
kategoriami: »należysz do mnie i zrobisz, co ci każę, nie będziesz mi
rozkazywać, nie zostawisz mnie, chyba że sobie tego zażyczę«. Podobne
sytuacje zdarzały się w jego poprzednich związkach”.
Podczas śledztwa partner Chrisa Stubera, Scott Audiss, pojechał do
Tustin, żeby przesłuchać tajemniczą kobietę, której dane szybko stały się
jawne. W czwartek, dzień po strzelaninie, zadzwoniła anonimowo na
policję i zeznała, że widziała el camino należącego do Nameya i po-
twierdziła, iż napastnik prawdopodobnie korzysta z czarnego nissana
swojej siostry. Błyskawicznie zidentyfikowano świadka - była nim Car-
liss Tate* mieszkająca w sąsiedztwie Nameyów. Kiedy detektyw Audiss
zjawił się pod jej domem, zobaczył, że wsiada do samochodu, ale zdołał
namówić ją do złożenia zeznań.
Tatę powiedziała, że poznała Nameya jakiś rok temu. Po sześciu mie-
siącach ich relacje „stopniowo zaczęły się zacieśniać”. Kilka miesięcy
później odkryła, że chłopak spotyka się z kimś innym - z dziewczyną o
imieniu Sarah. Była zdumiona, kiedy się dowiedziała, że to poważny
związek. Kobieta przyznała, iż czuła coś do Nameya, ale wyznała mu to
dopiero wtedy, gdy - jak się jej wydawało - rozstał się z Sarą.
Carliss mówiła, że Richard był „spokojny”, kiedy chodził z
Rodriquez, ale wszystko się zmieniło po konfrontacji, do której doszło w
szkole wieczorowej. Przyznał się, że ją „sponiewierał”. Wydawało się,
że ma obsesję na jej punkcie - ciągle o niej mówił. Całymi dniami pró-
bował wymyślić plan, który pozwoliłby mu ją odzyskać. „Nawet kiedy o
niej nie gadał, widziałam, że o niej myśli. Gdy byliśmy sam na sam, on
opowiadał o rzeczach, które mógłby w tym czasie robić z Sarą”.
Audiss zapytał dziewczynę, czy Namey zdradził jej szczegóły szkol-
nego incydentu.
- Nie - odparła.
Dowiedziała się o wszystkim, kiedy w rozmowie z ochroniarzem
wspomniała, że dawno już nie widziała Nameya i zastanawia się, co też się
z nim dzieje. Strażnik odpowiedział jej, że chłopak ma kłopoty i ukrywa się
przed policją. Zgodnie z jego wersją Richard udał się do szkoły i tam
pokłócił się z Sarą o telefon komórkowy. Gdy emocje przybrały na sile,
puściły mu nerwy i uderzył dziewczynę, przewrócił ją, a być może do-
szło również do przepychanek. Strażnik nie znał szczegółów.
Kiedy Tate spotkała Richarda, zapytała go o ten incydent. Wyjaśnił,
że poszedł do szkoły porozmawiać z Sarą. Przyznał, że podniósł na nią
rękę, ale nie chciał podać żadnych szczegółów. Stwierdził też, że wolał
nie zbliżać się przez jakiś czas do domu swojej matki ani do swojego
mieszkania, ponieważ obawiał się, że koleżanki Sary albo jej krewni
mogli złożyć na niego doniesienie.
- Wydaje mi się, że policja rzeczywiście go szukała.
Carliss powiedziała też coś, co zdziwiło Audissa: Namey prosił ją, by
zadzwoniła do Sary i przeprosiła ją w jego imieniu. Zgodziła się to zro-
bić, ale nie mogła się z nią połączyć.
- Stwierdziłam, że Sarah pewnie go nienawidzi i teraz pluje sobie w
brodę, że nie zerwała z nim wcześniej.
Audiss zapytał:
- Czy zdawała sobie pani sprawę z tego, że Namey już wcześniej
stosował przemoc wobec pani Rodriquez?
- Wyznał mi tylko, że zdarzało mu się to wcześniej, ale nie znałam
szczegółów.
Dzień po awanturze w szkole Richard był zły, bo Sarah nie odbierała
jego telefonów.
- Wtedy zrobił się nieznośny.
- Co pani ma na myśli?
- Proszę mnie źle nie zrozumieć. Podobał mi się. Sądziłam, że
skończył z tamtą dziewczyną i jest do wzięcia. Stał się „nieznośny”, bo
gadał tylko o swojej byłej. Zawróciła mu w głowie.
Scott Audiss chciał wiedzieć, czy Tate odniosła wrażenie, że Namey
byłby w stanie wyrządzić jej krzywdę.
- Trudno powiedzieć. Mówił, że chodzi na jakieś kursy panowania
nad złością, bo miał już w przeszłości problemy z emocjami. Wydaje mi
się, że mógłby mnie skrzywdzić, ale nigdy tego nie zrobił. Nie pozwoli-
łabym mu na to.
Zamilkła na chwilę, jakby miała trudności z ubraniem swoich myśli
w słowa.
- Rick wspominał naszemu ochroniarzowi, że czasami nie potrafił
myśleć racjonalnie.
Zaczęła się też głośno zastanawiać nad tym, czy Namey nie zamierzał
skrzywdzić również siebie samego.
- Co to znaczy?
Kobieta powiedziała, że ochroniarz znał Ricka w miarę dobrze i suge-
rował, by ktoś miał na niego oko, bo przebąkiwał coś o tym, że się zabije
i że strzał w głowę zawsze jest śmiertelny. Ponadto Namey poprosił
strażnika o papier i koperty, jakby chciał napisać list pożegnalny.
- Czy było coś jeszcze?
- Rick tak jakby przygotowywał swoją córkę do zamieszkania z
babcią.
- Jeszcze jedno pytanie - powiedział Audiss. - Widziała pani u niego
broń?
- Nie, ale podobno chwalił się ochroniarzowi, że ma pistolet. Zapy-
tałam go o to, a on powiedział, że się go pozbył.
Tate spojrzała na zegarek i oznajmiła, że musi jechać do szkoły swo-
jego syna. Audiss zapisał numer telefonu, pod którym mógł ją zastać,
podziękował i odjechał.
W Zachodnim Centrum Medycznym sparaliżowany Matt Corbett le-
żał w łóżku, cierpiąc z powodu bólu, podczas gdy pogrążona w żałobie
rodzina Sary Rodriquez przygotowywała się do jej pogrzebu w Memory
Garden w pobliskim miasteczku Brea.
Richard Namey pozostawał na wolności - uzbrojony i niebezpieczny.
ZMIANY
W
iosną 1980 roku Dennis Conway musiał stawić się w sądzie w
związku z drobną stłuczką, do której doszło na wyspie Balboa, kiedy
otarł się o zaparkowanego pikapa. Stwierdził wówczas, że „odprysnął
tylko lakier”, spanikował i odjechał, ale ostatecznie wpadł w ręce policji.
Na szczęście uniknął aresztowania, otrzymał jedynie wezwanie do sądu.
Dennis szukał pomocy - potrzebował adwokata, ale nie miał pienię-
dzy. Pewnego wieczoru w swojej nowej pracy w restauracji Red Onion
w Huntington Harbor rozmawiał o tym z barmanem.
Starszy mężczyzna powiedział:
- Wiesz, jest jeden facet, którego znam z San Francisco. Prowadzi
teraz małą kancelarię. Możesz do niego zadzwonić.
Chłopak podziękował i zanotował nazwisko prawnika.
Dennis uwielbiał rodziców swojej dziewczyny. „Państwo Barrettowie
byli wspaniałymi ludźmi, traktowali mnie jak syna. W dniu, w którym
otrzymał radę od barmana, zwierzył się ze swoich problemów panu Bar-
rettowi, a ten wykazał się ojcowskim zrozumieniem i polecił mu zaufa-
nego prawnika. Dennis nie mógł w to uwierzyć - był to ten sam czło-
wiek, którego rekomendował barman! Stwierdził, że to znak, i zadzwo-
nił, by umówić się na spotkanie.
Kiedy przyjechał na miejsce, recepcjonistka zaprowadziła go do biura
młodego eleganckiego mężczyzny, który okazał się byłym obrońcą z
urzędu. Dennis opowiedział mu o całym zdarzeniu.
- Pójdziemy na ugodę - poradził prawnik. - Zapłaci pan za znisz-
czenia, a ponieważ nie ma pan żadnych przestępstw na swoim koncie,
jeśli nie liczyć naruszenia przepisów drogowych, powinniśmy wywal-
czyć obniżenie grzywny.
Zupełnie jakby sprawa była załatwiona, mężczyzna zapytał Dennisa,
w jaki sposób zamierza zapłacić za jego usługi.
- Nie mam gotówki, więc pewnie będę musiał poprosić o rozłożenie
kwoty na raty.
Prawnik zmarszczył brwi.
- Wyniesie to pana nie więcej niż kilka tysięcy. Nie ma pan nikogo,
kto mógłby za pana zapłacić?
- Niestety, nie. Wszystkie pieniądze wydałem na naprawę motocy-
kla, w który uderzył samochód.
Dennis opowiedział o całym zdarzeniu i przyznał, że nie wniósł
sprawy do sądu o odszkodowanie.
Prawnik się uśmiechnął.
- No cóż, coś wymyślimy. Może uda się wyciągnąć pieniądze z
ubezpieczenia, żeby pokryć opłaty.
Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Dennis wyznał Lisie, że nie
podobają mu się pomysły adwokata, a cena usług jest zbyt wysoka. Po-
stanowił sam się tym zająć. Razem ze swoją dziewczyną pojechali na
wyspę Balboa, po jakimś czasie udało im się znaleźć pikapa i jego wła-
ściciela, który okazał się miłym człowiekiem.
- Nic się nie stało - stwierdził ów mężczyzna.
Dennis zaproponował mu pięćdziesiąt dolarów, które tamten chętnie
przyjął.
Podczas rozprawy chłopak wyjaśnił sędziemu, że poszedł na ugodę z
poszkodowanym. Sędzia zadał kilka pytań, przyjrzał się dokumentom i
zamknął sprawę. Conway, zachwycony takim finałem, doszedł do wnio-
sku, że system rzeczywiście może być sprawiedliwy. To przekonanie
zakorzeniło się w jego umyśle.
Nie oznacza to jednak, że skończyły się jego kłopoty z prawem. Kilka
tygodni później, kiedy jechał rowerem do nowej pracy, zatrzymał go
patrol policji. Funkcjonariusz stwierdził, że Dennis przejechał na
czerwonym świetle. Chłopak zagotował się ze złości i walczył usilnie,
by nie wybuchnąć. „Miałem już dość gliniarzy, podałem im więc fał-
szywe nazwisko i numer telefonu”.
Policjant kazał mu poczekać, póki nie sprawdzi danych. Wrócił po
chwili, potrząsając głową. Dennis wiedział już, że został przyłapany na
oszustwie, postanowił więc wyznać prawdę.
- Dobra, skłamałem. Dopiero co uporałem się z mandatami, nie
chciałem dostać kolejnego. Jesteście dla mnie zbyt surowi.
Nie udało mu się jednak ująć tym policjanta.
- Porozmawiamy na komisariacie.
Chłopak próbował się usprawiedliwiać.
- Mam dzisiaj zacząć nową pracę, dlatego skłamałem. Naprawdę
nazywam się Dennis Conway.
Jego starania jednak spełzły na niczym. Spędził dwa dni za kratami.
Fałszywe nazwisko, które podał, zapisano w dokumentach obok słów:
„znany też jako”.
Na wspomnienie tych wydarzeń twarz Dennisa poczerwieniała.
„Nie powiem, jak ono brzmiało”. Dopiero po usilnych namowach
niechętnie wyjawił swój alias: „Al Sapelli. Wychowywałem się w ma-
łym miasteczku, w którym roiło się od Włochów. Tylko to zdołałem
wymyślić na poczekaniu. Gliniarz, kiedy zobaczył bladego irlandzkiego
chłopaka, musiał pomyśleć: »Al Sapelli - akurat!«. Dureń ze mnie”.
Jakby tego było mało, kilka dni później ktoś ukradł mu rower. Kupił
go w Massachusetts, zanim jeszcze poszedł do szkoły średniej. Oszczę-
dzał na niego, pracując przy roznoszeniu gazet, a kosztował niemało -
trzysta pięćdziesiąt dolarów. Kiedy sprzedał motor, sprowadził rower do
Kalifornii, żeby mieć jakiś środek transportu. Zaledwie po trzech tygo-
dniach ktoś włamał się do garażu.
Rok 1980 nie należał do najszczęśliwszych w życiu Conwaya.
W czerwcu zamierzał wyprawić przyjęcie z okazji dziewiętnastych
urodzin Lisy. Postanowił jednak nie zapraszać jednej z jej koleżanek -
zamożnej Gail Kendall*. Nie podobał mu się sposób, w jaki traktowała
jego dziewczynę. Pod nieobecność rodziców, którzy wypoczywali w
Palm Springs, Gail zorganizowała imprezę w swojej willi nad zatoką w
Newport Beach i nie zaprosiła Lisy. Mimo to była na tyle bezczelna, by
prosić ją o pomoc w przygotowaniu zabawy oraz w sprzątaniu po niej.
Nawet matka Lisy radziła jej zignorować te prośby, dobroduszna dziew-
czyna nie umiała jednak odmówić koleżance.
Czternastego czerwca Conway pracował do późna w restauracji Red
Onion jako pomocnik barmana, a potem sprzątał jeszcze do drugiej nad
ranem. W domu zjawił się dopiero około 3.30, trzy godziny przed świ-
tem. Telefon zadzwonił o 6.30. Chłopak podniósł słuchawkę; był tak
zaspany, że ledwo otworzył oczy. Dzwoniła Lisa, która poprosiła go, aby
podwiózł ją do domu Gail - chciała pomóc jej posprzątać po imprezie,
zanim jej rodzice wrócą z Palm Springs.
Dennis zgodził się na wpół przytomny i pogrążył się we śnie.
O 7.00 Lisa zadzwoniła ponownie:
- Rusz się. Potrzebuję samochodu.
- Dobra, zaraz będę - wymamrotał znowu nieświadomy własnych
słów i ponownie wpadł w objęcia Morfeusza.
Lisa dzwoniła jeszcze trzy razy, ale Dennis nie mógł zwlec się z łóż-
ka. W końcu, kilka minut po 7.30, dotarło do niego, że dziewczyna po-
trzebuje jego pomocy. „Podwiozę ją” - powiedział sam do siebie. Wcią-
gnął spodnie, założył buty, koszulkę, wsiadł do dodge'a darta z 1964
roku i ruszył w kierunku jej domu.
Jakby z przyzwyczajenia pojechał w stronę Riverside Park, potem w
prawo, w Fifteenth Street, a następnie skręcił w Irvine Avenue i jechał aż
do Newport Harbor High School. Zawsze kiedy tędy przejeżdżał, zerkał
na wielki szkolny zegar. Tym razem również spojrzał na wskazówki -
była 7.50. Ta chwila miała zapaść mu w pamięć na zawsze.
W domu Barrettów Dennis dowiedział się czegoś strasznego. Około
7.30 Gail podjechała po Lisę swoją toyotą celicą, ale żadna z nich nie
dotarła do willi nad zatoką. Na skrzyżowaniu autostrady 55 i Fairview
Road kierowca wracający z imprezy uderzył w bok ich samochodu od
strony pasażera. Lisa zginęła na miejscu. Gail nic się nie stało.
Do wypadku doszło o 7.50, dokładnie w chwili, kiedy Dennis spoglą-
dał na szkolny zegar jakieś pięć kilometrów na południe od miejsca zda-
rzenia.
Wiele lat później Conway wciąż z trudem opowiadał o tych tragicz-
nych wydarzeniach. „Lisa siedziała w miejscu, w które uderzył samo-
chód. Nie miała żadnych szans. Spędzaliśmy ze sobą każdy dzień, była
moją najlepszą przyjaciółką i jedyną pociechą państwa Barrettów. Zała-
małem się, ogarnęła mnie wściekłość i rozgoryczenie. Ludzie unikali
mnie, bo nie wiedzieli, jak mnie pocieszyć. Nigdy nie szukałem pomocy
u innych. Gdyby wtedy ktoś mnie wspierał, na pewno łatwiej byłoby mi
sobie z tym poradzić. Nauczyłem się jednak znosić wszystko w samot-
ności. Nie miałem nawet pomysłu, do kogo się zwrócić. Zmarła tuż
przed swoimi dziewiętnastymi urodzinami”.
Dennis przeżywał niezwykle trudne chwile, przechodząc ze skrajno-
ści w skrajność: raz pogrążał się w letargu, innym razem czuł, jakby
znalazł się na przerażających obrazach Hieronima Boscha.
Próbując zakończyć ten koszmar, Conway usiłował wmówić sobie, że
wszystko jest względne. Na całym świecie wrzało - na Bliskim Wscho-
dzie czy choćby nawet w Irlandii - ludzie ginęli bezsensowną śmiercią.
Ich rodziny przechodziły prawdziwą gehennę. Obiecał sobie, że nie bę-
dzie zachowywał się jak dziecko, ale strach i poczucie winy nie chciały
ustąpić.
Był to jednak punkt zwrotny w jego życiu. „Postanowiłem nie tracić
kontaktu z rzeczywistością. Nigdy więcej nie tknąłem ani alkoholu, ani
narkotyków. Dlaczego? Bo wywlekają na wierzch wszystkie te potwor-
ne, przerażające emocje, które drzemią głęboko w środku. To były na-
prawdę trudne lata. Należę do tych osób, które mówią, że szklanka jest
do połowy pełna. Wieczny optymista. Po prostu usiłowałem wyprzeć te
uczucia ze świadomości”.
Ciotka Eileen z San Clemente chciała jakoś pomóc Dennisowi. Zło-
żyła mu propozycję, którą odrzuciłoby niewiele osób. Przeprowadziła się
na Florydę i powiedziała chłopakowi przez telefon, że może zamieszkać
za darmo w jej dwupokojowej chatce nad oceanem i wynająć komuś jej
dom. Conway odmówił: „Byłem uparty. Nie chciałem niczego nikomu
zawdzięczać. Wiem, że to szaleństwo, ale po prostu nie lubię być czyimś
dłużnikiem”.
Pod koniec 1980 roku z pomocą przyszedł mu jeszcze jeden członek
rodziny. Kiedy rozpacz wciąż znaczyła codzienną egzystencję Dennisa,
jego siostra, Martha, przyleciała z Massachusetts w odwiedziny. Udało
jej się namówić zrozpaczonego brata, aby udał się z nią do Bostonu,
gdzie miała wpływową pozycję w Kościele scjentologicznym. Wsiedli
do jego comety z 1963 roku i ruszyli w kierunku wybrzeża.
Oczywiście Conway nie zamierzał żyć na garnuszku siostry i od razu
zaczął szukać zatrudnienia. W ciągu kilku dni miał już dwa etaty. W
znanej bostońskiej restauracji Faneuil Hall Marketplace sprzątał ze stoli-
ków, a kilka przecznic dalej nosił bagaże w nowo otwartym hotelu Mar-
riott w nabrzeżnej dzielnicy.
Śmierć Lisy skłoniła Dennisa do poszukiwania odpowiedzi na drę-
czące go pytania w filozofii. Zastanawiał się nad znaczeniem szczerości.
„Kłamałem rodzicom, robiłem głupie rzeczy, czasami kradłem. Zawsze
mnie łapali, ilekroć coś przeskrobałem. Niektórym chłopakom wszystko
uchodziło na sucho, ale nie mnie. Dostałem nauczkę. Byłem całkiem
szczerym gościem, który pakował się w idiotyczne sytuacje. Nigdy jed-
nak nie zrobiłem nic strasznego. Podkradanie drobnych w Riverside
Park, kradzież kaset magnetofonowych i tak dalej. Zawsze jednak stara-
łem się być uczciwy. Wierzyłem w karmę i wiedziałem, że muszę po-
nieść konsekwencje swoich czynów. Nie chciałem przyjmować nic, na
co bym wcześniej nie zapracował”.
Pewnego dnia, kiedy urabiał się po pachy w restauracji, ledwo wiążąc
koniec z końcem, jego uczciwość została poddana ciężkiej próbie. Pod-
biegł do stolika, od którego odeszły dwie kobiety, skończywszy swój
posiłek. Pozbierał brudne talerze, wytarł blat i dostrzegł na siedzeniu
wypchaną kopertę. Zajrzał do środka i wstrzymał oddech. Znalazł w niej
2 700 dolarów w gotówce i 1 500 w podróżnych czekach.
Bez wahania odniósł kopertę kierownikowi zmiany. W jego głowie
pojawiły się jednak wątpliwości: „To był jeden z tych aroganckich gnoj-
ków, którzy jeżdżą porsche i wciągają kokę. Wiedziałem dobrze, co
zrobi z pieniędzmi”.
Widział tylko jedno wyjście. Wybiegł z restauracji w nadziei, że do-
goni kobiety. Niestety, jak zwykle o tej porze w okolicach Faneuil Hall
panował tłok. Przez piętnaście minut przeciskał się między ludźmi i w
końcu je dostrzegł: „To były siostry w wieku około pięćdziesięciu lat.
Jedna wyglądała, jakby pochodziła z Ameryki Południowej. Poinformo-
wał je, że znalazł kopertę i zaniósł ją kierownikowi, a potem zaprowadził
z powrotem do restauracji. Wdzięczna kobieta, która zgubiła pieniądze,
opowiedziała chłopakowi o sobie. „Umarł jej mąż” - mówił Conway.
„Sprzedała wszystko i przyjechała do Ameryki. W kopercie znajdowały
się wszystkie jej oszczędności, co do centa”.
Gdy tylko weszli do restauracji, na twarzy kierownika pojawił się wy-
raz zawodu. Dennis powiedział: „Oto pani, która zgubiła kopertę”. Coś
mi mówiło, że nawet gdyby kobiety wróciły po jakimś czasie po swoją
zgubę, nigdy by jej nie odzyskały. Rozpierała mnie duma”.
Minął rok i chociaż Dennis wciąż pogrążony był w melancholii, czuł,
że doszedł do siebie na tyle, by wrócić do Kalifornii. Ponownie ruszył
więc w długą podróż swoją cometą. Po drodze zatrzymał się w Knoxvil-
le w stanie Tennessee, by wziąć udział w Wystawie Światowej. W hrab-
stwie Orange musiał z czegoś żyć, wrócił więc do pracy. Przez kolejne
miesiące kilkakrotnie zmieniał zatrudnienie. Nigdzie nie mógł zagrzać
miejsca. W 1982 roku pracował przy sprzątaniu basenów u pewnego
apodyktycznego człowieka, na którego wszyscy wołali „Jack”. Dennis
nie potrafił się z nim dogadać, ponieważ mężczyzna nieustannie szukał
sposobów na ograniczenie kosztów. Aby zaoszczędzić, nie wahał się
narażać zdrowia pracowników, choćby poprzez niekonwencjonalne uży-
cie chloru.
Conway wciąż przeżywał katusze w związku ze śmiercią Lisy, ale
zaczynał już robić pewne postępy, kiedy otrzymał od życia kolejny cios.
W listopadzie dowiedział się, że jego najstarsza siostra, Mary Alice,
miała śmiertelny atak astmy. To była „Mamie” albo „M-mmamie” - jak
mówił na nią Don. Udało jej się ukończyć Massachusetts General Nur-
sing College, a potem Wellesley bez pomocy rodziców. Krótko przed
śmiercią poznała lekarza, z którym planowała wziąć ślub. Pomimo
śmierci mózgu maszyny utrzymywały jej ciało przy życiu, aby rodzina
zdążyła się z nią pożegnać, nim lekarze odłączą aparaturę.
Z niewielką ilością gotówki w kieszeni Dennis wsiadł do swojego
gruchota i ruszył do Massachusetts. Wymusił na swoim chciwym szefie
wypłatę zaległej pensji. Kiedy ten się opierał, chłopak wyjaśnił mu, że
zmarła jego siostra i potrzebuje pieniędzy, by dotrzeć do domu. Wiele lat
później, wciąż wściekły na bezduszność swojego kierownika, Conway
wspominał: „Facet chomikował mnóstwo kasy i był jednym z najbar-
dziej złośliwych, ponurych i zgorzkniałych ludzi, jakich w życiu spotka-
łem”.
Warcząc pod nosem, jakby zmuszono go do podjęcia wielkiego wy-
siłku, skąpiec wyjął zwitek banknotów, wyciągnął kilka z nich i podał je
Dennisowi. Ten mało nie wybuchł, ale zdołał się opanować, przypo-
mniawszy sobie słowa matki: „Takim osobom należy współczuć, a nie je
potępiać”.
Chłopak był przekonany, że jego wrak nie wytrzyma tej podróży,
więc poleciał samolotem. W domu rodziców wszyscy przygotowywali
się do uroczystości pogrzebowych. Poczucie odosobnienia sprawiło, że
był raczej ich obserwatorem niż uczestnikiem. Niektórzy - jak mu się
wydawało - odgrywali rolę ofiary. Podczas gdy jedni cierpieli w samot-
ności i z godnością, inni rozpadali się na kawałki.
Dennis ucieszył się na widok swojego brata, Dona, i zdziwił się, wi-
dząc, jak jest teraz traktowany przez rodziców. Wyrzucony z domu i
zapomniany, przez osiem lat pracował jako taksówkarz, ale wreszcie
odnalazł cel w życiu. Dostał się na Harvard i starał się teraz o dyplom z
prawa. Z odszczepieńca zmienił się w bohatera mamy - syn marnotraw-
ny powrócił. List od niego powiesiła sobie na lodówce. Conway zasta-
nawiał się, czy miłość i szacunek zależą od rodzinnych więzów, czy też
może od osiągnięć i sukcesów.
Kiedy rodzina ustawiła się w szeregu, by witać żałobników, Dennis
wyrwał się z niego, bo zobaczył starych znajomych. Matka skarciła go
ostro i zażądała, by okazał szacunek zmarłej, stał prosto i pozdrawiał
wszystkich spokojnym, ściszonym głosem.
Przyglądając się ciału swojej siostry tuż przed odłączeniem go od
aparatury, Dennis doznał olśnienia. „Zrozumiałem, jak wiele była w
stanie zrobić ze swoim życiem. Przeprowadziłem poważną rozmowę
sam ze sobą i doszedłem do wniosku, że czas przestać się użalać. Posta-
nowiłem iść za przykładem Mamie. Nie chciałem zostać zgorzkniałym,
cynicznym, pogrążonym w depresji synem, który zmierzał donikąd. Po-
dejmowałem się lichych prac, żyłem z dnia na dzień, od czasu do czasu
chodziłem na jakieś kursy, ale szybko z nich rezygnowałem. W Kalifor-
nii mogłem zapisać się do szkoły wieczorowej prawie za darmo, w prze-
ciwieństwie do college'ów w Massachusetts, które kosztują krocie”.
Obiecał sobie, że wróci do Kalifornii, zdobędzie dyplom wyższej
uczelni i zmieni swoje życie. Może w ten sposób uda mu się zyskać sza-
cunek matki.
Śmierć Mary Alice wstrząsnęła życiem Mary Conway - umiała za-
chować pozory w trakcie czuwania nad zwłokami swojej ulubionej córki.
Jej strata zmiękczyła jednak twarde serce matki, która w końcu popuściła
cugli swoim bliskim. Z nieukojonej tęsknoty zamieniła sypialnię Mamie
w świątynię, a jej grób odwiedzała w każdej wolnej chwili - jak mówiły
Dennisowi jego siostry. Do końca życia nie umiała poradzić sobie z bó-
lem.
Po pogrzebie chłopak szykował się do powrotu. Resztę pieniędzy
wydał na tani bilet lotniczy, ale w ostatniej chwili rodzina podarowała
mu samochód Mary Alice, by wrócił nim do siebie. W podróży, jak
zwykle zresztą, nie obyło się bez przygód.
Zaczęło się od tego, że Conway zgubił drogę i znalazł się w północ-
nej części stanu Nowy Jork, gdzie zaczęły go prześladować problemy
natury technicznej. Udało mu się jakoś przejechać przez Pensylwanię,
ale potem gruchot rozkraczył się na dobre - zepsuły się hamulce i sprzę-
gło. Zjechał z drogi, wysiadł z samochodu, aby przemyśleć swoją sytua-
cję. Nie miał ani pieniędzy, ani mapy, ani środka transportu. Postanowił
skorzystać z biletu, który trzymał w kieszeni. Złapał taksówkę i dobił
niezwykłego targu - samochód w zamian za podwiezienie na lotnisko.
Na miejscu nikt nie wiedział, jak honorować bilet z Bostonu do Los
Angeles. Z jakiegoś powodu wsadzono go na pokład samolotu do No-
wego Jorku, tam odsyłano go z LaGuardii na lotnisko JFK i z powrotem.
Dwa dni nie zmrużył oka, żeby jakoś rozwiązać ten problem. Wreszcie
nie wytrzymał:
- Rzucę się pod pociąg, do cholery! Albo pod koła autobusu! Zabiję
się! Od dwóch dni jestem na nogach, a wy odsyłacie mnie z miejsca na
miejsce! Wsadźcie mnie w końcu do samolotu!
Spełnili jego prośbę. Poleciał do Atlanty! Nareszcie udało mu się zna-
leźć kogoś, kto potrafił zrozumieć jego problem i umieścił go na pokła-
dzie samolotu lecącego do Kalifornii.
Dennis dotrzymał słowa i poszedł do college'u. Nie mógł jednak
uczestniczyć we wszystkich zajęciach, ponieważ musiał się jakoś utrzy-
mać z pracy za minimalną stawkę - opłacić czynsz, rachunki i samą
szkołę. Nauka okazała się zaskakująco prosta - chłopak wiedział dlaczego:
matka trzymała go z daleka od „pudła dla idiotów”, wbijając mu do gło-
wy nawyk czytania. Miłość do książek sprawiła, że szkoła nie stanowiła
dla niego problemu.
Z powodu braku gotówki Dennis rzadko pozwalał sobie na rozrywkę.
Miał ciekawsze rzeczy do roboty. Pewnego dnia schował się przed desz-
czem w budynku Sądu Najwyższego przy Civic Center Drive w Santa
Ana. Było to idealne miejsce, aby uciec przed monotonną codziennością,
odpocząć i przyjrzeć się prawdziwym ludzkim dramatom, a nie zmyślo-
nym sytuacjom z kina i telewizji.
Wjechał windą na górę i przespacerował się po korytarzach, aż zna-
lazł salę, w której trwała rozprawa. Po cichu wszedł do środka i zajął
miejsce. Młody prokurator, który później został ważnym członkiem kan-
celarii gubernatora stanu, przedstawiał szczegóły sprawy. Conway po-
czątkowo przyglądał się temu bez większego zainteresowania. Po kilku
minutach jednak skomplikowana gra, jaką prowadziły ze sobą prokuratu-
ra i obrona, rozbudziła w nim ciekawość, która rosła z minuty na minutę.
Został dłużej, niż początkowo zamierzał, próbując odgadnąć, jakie
padną pytania z obu stron i w jaki sposób zostaną sformułowane. Cza-
sami były one tak nieprecyzyjne, że chłopak ledwie mógł się powstrzy-
mać, by nie krzyknąć: „Nie tak, głąbie, inaczej”.
Powoli otwierały mu się oczy. Doznał olśnienia. „To łatwe. Mogę to
robić lepiej niż ci goście. Bułka z masłem!”.
W głowie Dennisa zaświtała pewna myśl. Kiedy opuścił gmach sądu,
deszcz już nie padał, a świeża bryza przegnała chmury i odsłoniła błękit-
ne niebo. Chłopak poczuł nagle, że wszystko ma sens. Zdał sobie spra-
wę, iż stracił mnóstwo czasu na użalanie się nad sobą, i miał tego po
dziurki w nosie.
Odkąd przyjechał do Kalifornii w 1976 roku, stracił siedem lat, nie
osiągnąwszy zbyt wiele. Teraz, jako dwudziestoczteroletni mężczyzna,
stwierdził, że nadszedł czas na drastyczne zmiany w życiu. Chociaż jego
ojciec był prawnikiem, a brat studiował prawo na Harvardzie, on sam nie
myślał nigdy poważnie o podążaniu tą ścieżką kariery. Teraz czuł się,
jakby surfował po gigantycznej fali Pacyfiku. Uczucie ekscytacji prze-
szyło jego ciało od stóp po czubek głowy.
Przy podjęciu decyzji musiał jednak wziąć pod uwagę fakty: „Zdoby-
cie dyplomu prawnika nie było takie proste. Sądziłem, że najpierw trze-
ba zrobić licencjat. Musiałem pracować na dwie, czasem trzy zmiany,
żyjąc z dnia na dzień”. Udało mu się jednak zaoszczędzić dwa tysiące
dolarów, dzięki czemu mógł opłacić studia.
Na zajęcia uczęszczał sporadycznie. Zdobycie licencjatu i ukończenie
szkoły prawniczej zajmowało jakieś siedem lat - przy założeniu, że stu-
dia są dzienne. Jednak ze względu na fakt, iż musiał pracować, Dennis
liczył się z tym, że dyplom otrzyma dopiero po dwunastu latach nauki.
We wrześniu 1983 roku został przyjęty do Orange Coast Community
College. Pomimo że pracował w kilku miejscach naraz, opuszczał tylko
nieliczne zajęcia. Nie pił alkoholu, nie zażywał narkotyków. Pracował i
uczył się, wiedząc, że przez tyle lat marnował swój potencjał. „Nie było
łatwo, ale ja lubię wyzwania, które wymagają poświęceń. Może to drze-
miący w katolikach syndrom męczennika. Trzymałem się z dala od kło-
potów i nie trafiłem więcej za kratki”.
W ciągu roku zdobył wystarczającą liczbę punktów, aby móc rozpo-
cząć naukę na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine. Po kilku tygo-
dniach jednak wrócił do planu długoletniej edukacji. Zdobycie dyplomu
z prawa zdawało się równie realne jak fatamorgana na pustyni Mojave.
Tyle lat! Dennis postanowił poszukać skrótów. Udało się.
W pobliskim Fullerton założony w 1966 roku Western State Univer-
sity College oferował specjalny program pozwalający na naukę bez ko-
nieczności posiadania tytułu licencjata. Dennis złożył aplikację, zdał
egzaminy pisemne oraz ustne i został przyjęty na uczelnię.
Kiedy podliczył koszty nauki, okazało się, że dwa tysiące dolarów na
jego koncie nie zdadzą się na nic. Potrzebował więcej pieniędzy, i to
szybko. Nie zamierzał się jednak zapożyczać. Wraz z przyjacielem, który
pracował z nim w hotelu Marriott, wpadli na pomysł szybkiego zarobie-
nia gotówki - zaczęli obstawiać mecze koszykówki. Jak to bywa z więk-
szością początkujących hazardzistów, ich plan skończył się katastrofą.
Dennis przepuścił całą swoją wypłatę i stracił samochód. Bez centa przy
duszy, musiał zwiększyć liczbę godzin pracy i przełożyć o rok rozpoczę-
cie studiów.
Dzięki nocnej pracy w barze, dziennej na budowie oraz w sklepie z
RTV i AGD, chłopak powoli stanął na nogi. Kolega z pracy wiedział o
jego barmańskich umiejętnościach i dzięki znajomościom załatwił mu
posadę w modnym Studio Cafe nieopodal Newport Beach. Miało to
wpłynąć na przyszłe wypadki w życiu Conwaya. Pracę rozpoczął w
sierpniu 1984 roku, kiedy to sportowcy biegli wzdłuż autostrady nad
wybrzeżem Pacyfiku, przekazując sobie znicz olimpijski w drodze do
Los Angeles Coliseum.
To właśnie w Studio Cafe w roku 1985 Dennis Conway poznał kobie-
tę, która miała urodzić mu syna.
OBŁAWA
W
sobotę wieczorem 19 kwietnia 2003 roku około godziny 16.00
Alberto Zavala* wjechał swoim czerwonym vanem GMC safari na par-
king pod galerią handlową. Rozejrzał się wokół, jak gdyby kogoś szukał.
Pięćdziesięcioletni mężczyzna znał te tereny i z wieloma ludźmi z miej-
scowego półświatka był na „ty”. Otyły, łysiejący Zavala z twarzą umę-
czoną słońcem i papierosowym dymem sunął powoli wzdłuż żółtych
witryn sklepowych zaaranżowanych w hiszpańskim stylu. Kilka razy
minął budynek, w którym mieścił się tani market warzywny. W okolicz-
nych sklepach kupowała przede wszystkim hiszpańskojęzyczna społecz-
ność Santa Ana.
Później Zavala twierdził, że przez te dziesięć minut szukał miejsca,
klucząc między samochodami, ale klienci galerii wiedzą doskonale, że
parking rzadko był pełny.
Kiedy zatrzymał się przed głównym wejściem, młody mężczyzna
średniego wzrostu z wygoloną głową podszedł do drzwi samochodu od
strony pasażera.
W doniesieniu na policję Zavala twierdził później, że ubrany na czar-
no człowiek zbliżył się do vana, poprosił o dolara i, nie czekając na od-
powiedź, wycelował w kierowcę z pistoletu, żądając otwarcia drzwi.
Następnie wsiadł do środka i kazał mu jechać na wschód w kierunku
ruchliwej czteropasmówki. Kiedy dotarli do skrzyżowania, Alberto -
zgodnie z instrukcjami - skręcił na południe, a potem na zachód i zjechał
na pobocze. Przejechali zaledwie cztery przecznice, w koło, wracając
niemal do galerii. Przez cały ten czas, jak twierdził potem kierowca,
napastnik celował w jego żołądek.
Młody mężczyzna ostrzegał, że pistolet jest prawdziwy i nie zawaha
się go użyć, a potem zażądał od Zavali pieniędzy.
„Bałem się o swoje życie - mówił - ale wyskoczyłem z samochodu,
nie dając mu kasy, i wziąłem nogi za pas”. Pogalopował przez trzynaście
przecznic, aż wreszcie dotarł do swojego domu i zadzwonił na policję,
zgłaszając kradzież samochodu.
Funkcjonariusz policji z Santa Ana R.L. Tanksley przyjechał do do-
mu Zavali i spisał jego zeznania, zwracając szczególną uwagę na infor-
macje dotyczące porywacza, broni i pojazdu. W ciągu kilku minut dane
te trafiły do stanowego systemu komputerowego i zostały przekazane do
wszystkich radiowozów, które patrolowały nocą okolice.
Policjanci byli sceptyczni, ponieważ podejrzewali, że Alberto handlu-
je narkotykami - dzielnica słynęła z nielegalnych interesów. Zastanawiali
się więc, czy porywacz nie chciał czasem kupić od ofiary towaru, ale
postanowił zgarnąć większą pulę.
Zavala kupił niedawno czerwonego vana. Wydawało mu się, że wie o
wszystkich elementach wyposażenia - o sprzęcie stereo, alarmie, rucho-
mych fotelach i innych dodatkach. Nie przypuszczał jednak, że poprzed-
ni właściciel zainstalował system lokalizacji LoJack, który emitował
niesłyszalny sygnał. Gdy tylko numer identyfikacyjny pojazdu wprowa-
dzono do komputera, nadajnik automatycznie się włączył, umożliwiając
wytropienie auta.
Cztery godziny po kradzieży pilot śmigłowca Duke z departamentu
szeryfa hrabstwa Orange odebrał sygnał i poinformował przez radio, że
znalazł czerwonego vana GMC safari. Pojazd stał przy skrzyżowaniu
McFadden Avenue i Standard Street, jakieś pięć kilometrów od miejsca,
gdzie Alberto Zavala widział go po raz ostatni. Było to również pięć
kilometrów od osiedla, na którym mieszkał Richard Namey, zanim za-
mordował Sarę Rodriquez. Od trzech dni zabójca ukrywał się przed poli-
cją.
Funkcjonariusz policji z Santa Ana, Ernie Gomez, otrzymał polecenie
przez radio, aby natychmiast jechać na miejsce wskazane przez pilota
helikoptera. Jego przyjazna twarz ze świdrującymi brązowymi oczami
nabiera groźnego wyrazu, kiedy przestępcy próbują oszukać policję. Gdy
tylko otrzymał informacje na temat domniemanej kradzieży samochodu,
miejsca zdarzenia i nazwiska ofiary, uruchomiła się jego intuicja poparta
wieloletnim doświadczeniem. Wychował się w Santa Ana, gdzie praco-
wał w wydziale do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej.
Facet wiedział wszystko o miejscowym handlu narkotykami, a ta kon-
kretna sprawa cuchnęła na kilometr nieudaną transakcją.
Urodzony w 1970 roku Gomez miał styczność z gangami, do których
należeli jego sąsiedzi, a nawet członkowie rodziny. On sam nie dał się
zwerbować. W wieku piętnastu lat pokazał swój sprzeciw wobec gang-
sterskiego stylu życia, dołączając do młodzieżowej organizacji pilnującej
porządku publicznego, którą sponsorował lokalny departament policji.
Gomez opuścił ją dopiero w roku 1990. Dwa lata później ten inteligent-
ny, dobrze zbudowany mężczyzna przywdział mundur stróża prawa. Z
wydziału patrolowego przeniesiono go do innego pionu. „Początkowo
sądziłem, że mogę sobie nie radzić za zwalczaniem gangów, z którymi
miałem styczność w dzieciństwie, ale myliłem się. Szczytem mojej ka-
riery były trzy lata spędzone w wydziale do spraw zabójstw związanych
z gangami. Myślę, że Santa Ana to jedyne miasto, które ma tak wyspe-
cjalizowany oddział w tym zakresie”.
Ernie Gomez odebrał zgłoszenie o kradzieży samochodu i wpadł na
pewien pomysł. Informacje otrzymane z Duke'a pozwoliły mu przypusz-
czać, że wie, dokąd zmierza czerwony van. Policjant pojechał wprost do
motelu, w okolicy którego często kręcą się ćpuny i gangsterzy. Kiedy
stanął na parkingu niedaleko autostrady 55, pilot śmigłowca poinformo-
wał go, że ścigany opuścił właśnie pobliską stację benzynową i skiero-
wał się na pięćdziesiątkę piątkę, znaną też jako Costa Mesa. Gomez trafił
w dziesiątkę.
W ciągu kilkunastu sekund wjechał na autostradę, włączył syreny i
dopadł poszukiwany pojazd. W jego lusterku pojawiły się migające
światła czarno-białego radiowozu. Policjanci patrolujący pobliskie ulice
przełączyli się na specjalny „czerwony kanał” zarezerwowany dla sytua-
cji wyjątkowych. Dzięki temu wszystkie jednostki w okolicy mogły się
włączyć do akcji. O 20.23 rozpoczęła się obława.
W południowej Kalifornii widzowie uwielbiają, kiedy nagle w tele-
wizji przerywa się program, by nadać relację z policyjnych pościgów.
Niekiedy gonitwy trwają godzinami i nie są przerywane reklamami. To
prawdziwe reality show, które czasami kończy się rozlewem krwi. Nie
sposób oderwać od tego wzroku.
Po ośmiu kilometrach - w miejscu, gdzie autostrada mija Lincoln
Avenue - Ernie Gomez osiągnął prędkość 160 kilometrów na godzinę.
Pięćdziesiąta piąta kończyła się, przechodząc w drogę wschód-zachód
numer 91, znaną też jako autostrada Riverside. Szalony kierowca vana,
zmieniając błyskawicznie pas ruchu, stwarzał zagrożenie dla innych
pojazdów. Na szczęście w ten sobotni wieczór było ich niewiele. Rozle-
gły się nerwowe dźwięki kilku klaksonów. Inni zdenerwowani kierowcy
dawali wyraz swojej irytacji, mrugając długimi światłami. Van jechał
dalej na wschód autostradą 91, przekroczył most na rzece Santa Ana, a
po trzech kilometrach skręcił na północ w Tustin Avenue. Opony pisz-
czały w ramach protestu, kiedy kierowca zjeżdżał z powrotem na auto-
stradę Costa Mesa.
Jechał teraz w przeciwnym kierunku - z powrotem do Santa Ana,
gdzie rozpoczął się cały pościg. Zbieg wcisnął gaz do dechy, osiągając
prędkość 150 kilometrów na godzinę. Zjechał w okolicy Seventeenth
Street niedaleko galerii handlowej, gdzie po raz pierwszy wsiadł do
vana. Emie Gomez siedział mu na ogonie. Tuż za nim pędziły cztery
inne radiowozy, które włączyły się do pościgu. W ponurym świetle
ulicznych latarni gonitwa wciąż trwała - zaledwie jedną przecznicę od
domu Richarda Nameya. Gomez tak opisał ten wyścig: „Kierowca miał
publiczne bezpieczeństwo w wielkim poważaniu - w terenie zabudowa-
nym bez zastanowienia przejeżdżał na czerwonym świetle. Mało nie
doszło do wypadku na skrzyżowaniu Prospect i Newport Avenue”. Na
tym odcinku trasy van osiągał prędkość nawet 200 kilometrów na godzi-
nę.
Kierowca skręcił w lewo na północ i minął Foothill High School. W
tej okolicy kiedyś razem z kolegami przemierzał kanały. Światła vana
rozjaśniały ciemne ulice, które wiją się po terenie zwanym Crawford
Canyon. Gomez miał wrażenie, że ścigany lada chwila straci panowanie
nad pojazdem na którymś z ostrych zakrętów. Ten jednak sprawnie po-
konał pięciokilometrowa serpentynę, by na koniec skręcić pod górę w
Chapman Avenue ku wzgórzom Parku Narodowego Cleveland.
Zamiast próbować zgubić ogon w górskich terenach, van ciągnął da-
lej Chapman Avenue, a potem skręcił gwałtownie na południe w Jambo-
ree Road. Tą nieoświetloną, prowincjonalną arterią kierowca popędził,
nie zważając na zagrożenie, jakie stwarzał dla innych pojazdów. Kilka z
nich musiało mu zjechać z drogi. Przynajmniej dziewięć razy omal nie
doszło do kolizji, w której mogli zginąć ludzie.
Po jedenastu kilometrach mrożącej krew w żyłach gonitwy Jamboree
Road van skręcił w prawo na zachód - w Irvine Boulevard. Gomez po-
słuchał rozkazu wydanego przez radio, by ustąpić miejsca innemu poli-
cjantowi. W kwaterze głównej podjęto decyzję o tym, że obławę dokoń-
czy oficer Mike McCarthy i jego psi partner o imieniu Chris. Strategia
była prosta. Jak tylko ścigany opuści pojazd, a prędzej czy później do
tego dojdzie, pies zostanie spuszczony ze smyczy. W mrokach nocy
Chris miał o wiele większe szanse na obezwładnienie przestępcy.
Mike - znany z nienagannego wyglądu, muskularnej budowy ciała,
pogody ducha oraz silnej osobowości - był zachwycony powierzonym
mu zadaniem. Mężczyzna darzył swego partnera, owczarka belgijskiego,
szczerym uczuciem, z wzajemnością, dzięki czemu tworzyli niezwykle
zgrany zespół. Kiedy Mike wyprzedził Erniego Gomeza w okolicach
Irvine Boulevard i stanął na czele grupy pościgowej, Chris zaczął szaleć
na tylnym siedzeniu. Pędzili 160 kilometrów na godzinę, adrenalina
uderzała do głowy.
Czerwony van po raz kolejny skręcił na północny wschód w Newport
Avenue z prędkością prawie 200 kilometrów na liczniku i przeciął
Seventeenth Street na czerwonym świetle. Tylko cud zapobiegł katastro-
fie. Pojazd zwolnił wreszcie i wjechał w Dodge Avenue, przy której
mieści się Foothill High School. Kierowca wjechał na krawężnik, prze-
leciał przez parking i ledwie ominął jedną z monumentalnych sosen. W
końcu samochód zatrzymał się z piskiem opon. Prawe przednie koło
znalazło się w odległości zaledwie kilku centymetrów od płotu oddziela-
jącego teren szkoły od studzienki prowadzącej do podziemnych kana-
łów.
Ścigany otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierun-
ku płotu.
McCarthy zatrzymał radiowóz i spuścił Chrisa, krzycząc: „Łap dra-
nia!”. Pies dopadł zbiega i zanurzył kły w jego białym sportowym bucie,
ściągając mu go ze stopy. Mężczyzna skoczył na maskę vana, używając
jej jak trampoliny, i przeskoczył ponad płotem. Zszedł po zboczu wy-
ściełanym kamieniami i betonem, przedarł się przez otwór szerokości
pół metra i zeskoczywszy ze stopnia, znalazł się pod wejściem do kana-
łów. Tunel szeroki na trzy metry i wysoki na dwa biegł pod Dodge Stre-
et. W panujących tu ciemnościach, bez latarki, uciekinier musiał się po-
ruszać, dotykając ścian. Jego obecność zbudziła ze snu nietoperze, które
z łopotem skrzydeł opuściły swoje kryjówki.
McCarthy i Chris przeskoczyli przez płot i zatrzymali się pod wej-
ściem do tunelu. Tymczasem Ernie Gomez i pozostali funkcjonariusze
naradzali się przy vanie i ustalali plan działania. Po długiej i niebez-
piecznej gonitwie, podczas której ścigany naraził życie wielu osób, ża-
den z policjantów nie zamierzał mu odpuścić. Sytuacja była trudna.
Wszyscy słyszeli ostrzeżenie, że jest „uzbrojony i niebezpieczny”. Gdy-
by wpadli do ciemnego tunelu, stanowiliby idealny cel na tle światła
wpadającego przez właz. Zapalone latarki również wystawiłyby ich na
strzał. Nie było jednak czasu, by wezwać oddział SWAT wyposażony w
kamizelki i hełmy. Każdy z siedmiu obecnych policjantów zdawał sobie
sprawę z zagrożenia. Kontynuując pościg, narażali życie.
Podjęli więc jednogłośną decyzję - sforsowali płot i zbiegli po zbo-
czu, dołączając do McCarthy'ego i Chrisa, a potem weszli ostrożnie w
czarną otchłań.
Mike McCarthy wspominał później :
„Kiedy się tam znaleźliśmy, sformowaliśmy romb. Ściany były beto-
nowe, więc każdy z nas mógł oberwać rykoszetem, nawet gdyby w nas
nie celował. Byliśmy pełni obaw. Chris szedł przodem jako nasza czuj-
ka. Z nosem przy ziemi próbował złapać trop”.
Po kilku metrach natknęli się na kolejny problem. Betonowe ściany i
sufit uniemożliwiały elektroniczną komunikację. Każdy z policjantów
miał przy sobie radio, które jednak w kanałach było bezużyteczne. „Kie-
dy urządzenie nie może odebrać ani wysłać sygnału - mówił McCarthy -
wydaje dźwięk ostrzegawczy. Martwiliśmy się, że jeśli któryś z nas obe-
rwie, nie będziemy mogli wezwać pomocy. Gdyby ktoś został ranny,
musielibyśmy go wynieść na zewnątrz, a kto wie, w jakim byłby stanie.
Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, że mielibyśmy odpuścić przestępcy.
Facet mógł po drodze znaleźć wyjście, wydostać się na powierzchnię i
wymknąć nam się”.
Po kilku przebytych metrach gliniarze zmienili ustawienie, aby za-
pewnić sobie chociaż odrobinę bezpieczeństwa. Trzech mężczyzn szło
przodem, czterech zaś tuż za nimi. Gdyby rozległy się strzały, pierwszy
rząd miał klęknąć, a drugi oddać strzał ponad głowami kolegów. Każde-
go z nich chroniła standardowa kamizelka kuloodporna, ale żaden nie
miał hełmu.
Latarki trzymali nisko, żeby nie wystawiać się na strzał. Policjanci
poruszali się powoli, ale adrenalina buzowała im w żyłach. Środkiem
tunelu płynął strumień szeroki na metr. Po bokach widoczne były ślady
podeszwy oraz gołej stopy należące do zbiega. Wiedzieli, że są tuż za
nim, ale nie słyszeli żadnych dźwięków, które mogłyby to potwierdzić. Z
kolei odgłos ich własnych kroków niósł się echem, nietoperze trzepotały
skrzydłami, frunąc nad głowami łowców.
Nawet w tak głębokiej ciemności policjanci zdali sobie sprawę, że tu-
nel skręcał w lewo. Po stu pięćdziesięciu metrach, gdy sufit wznosił się
już na wysokość rosłego koszykarza, McCarthy spostrzegł, że pies złapał
trop. „Jego ciało stało się napięte. Zaczęły nam się pocić dłonie. Pierw-
szy rząd przykucnął, bo Chris podniósł pysk i ruszył w ślad za ściga-
nym”.
Zwierzę wyczuwało strach McCarthy'ego. „Wracał co chwilę, żeby
sprawdzić, czy wszystko z nami w porządku. Szturchał mnie, patrzył w
oczy i biegł dalej. Intuicja podpowiadała mu, że jestem zestresowany.
Szukaliśmy w ciemności uzbrojonego faceta, mieliśmy włączone latarki,
wystarczyło, że strzeli w promień światła. Byliśmy zupełnie odsłonięci.
W tunelu było cholernie ciemno. Kiedy przechodziliśmy pod skrzyżo-
waniem, nad naszymi głowami słyszeliśmy przejeżdżające samochody.
Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy”.
Policjanci przeszli półtora kilometra i zauważyli okrągłą dziurę w
ścianie po lewej stronie, jakiś metr nad ziemią. Tunel prowadził na po-
wierzchnię, a jego środkiem płynęła strużka ciemnej wody.
Chris stanął przy dziurze i zamarł w bezruchu. Oddział zatrzymał się,
trzymając broń w pogotowiu. Pies zaczął ujadać. Światła latarek ukazały
wąski tunel, w którym mógł się czołgać człowiek i który rozwidlał się na
końcu.
Bez wątpienia przestępca uciekł tą drogą. Nie będzie łatwo go stam-
tąd wyciągnąć. Chris pewnie by sobie z tym poradził, chyba że facet
otworzy ogień.
Sierżant krzyknął do tunelu:
- Policja! Mamy ze sobą psa. Poddasz się czy muszę go spuścić?
Cisza. Jeden z funkcjonariuszy dał znać McCarthy'emu, żeby wypu-
ścił Chrisa. Ten bez problemu wskoczył do dziury, doczołgał się do roz-
widlenia i zniknął z pola widzenia. Po chwili znowu zaczął ujadać.
McCarthy wspominał to z uśmiechem. „Próbował mi powiedzieć: »Hej,
tatku, złapałem trop«”. W końcu policjanci usłyszeli głos mężczyzny:
- Dobra! Dobra! Weźcie tego psa! Poddaję się.
McCarthy zawołał Chrisa i krzyknął: „Ponieważ cię nie widzimy,
wyjdziesz z rękami z przodu i będziesz ze mną rozmawiał przez całą
drogę, żebyśmy wiedzieli, gdzie jesteś”.
Ścigany mamrotał coś pod nosem o tym, że się poddaje, ale po chwili
policjanci zorientowali się, iż głos się oddala. Mężczyzna wciąż uciekał.
„Naradziliśmy się” - wspominał McCarthy. „Było zbyt niebezpiecznie,
aby czołgać się za nim. Mógłby nas powystrzelać. Ciasny tunel pokry-
wały śliskie glony. Nie wiedzieliśmy, jak daleko trzeba by się było czoł-
gać, a byliśmy ponad kilometr od wyjścia. Skorzystałem więc znowu z
pomocy Chrisa”.
Znów rozległ się krzyk wystraszonego zbiega:
- Widzę waszego psa. Już wychodzę, poddaję się!
McCarthy ponownie zawołał Chrisa i krzyknął:
- Wyłaź. Chcę cię słyszeć przez całą drogę.
Odpowiedziało mu tylko jego własne echo. Żarty się skończyły. Poli-
cjant dał psu sygnał do ataku. Owczarek belgijski wskoczył do tunelu,
rzucił się na rękę trzymającą pistolet - tak jak go uczono na szkoleniu - i
zatopił zęby w nadgarstku mężczyzny. Kiedy rewolwer wylądował na
ziemi, ścigany próbował się bronić, ale Chris ugryzł go w nogę. Jednak
aby wyciągnąć zbiega, pies potrzebował pomocy policjantów.
Mike McCarthy wczołgał się do tunelu. „Musiałem posuwać się na
kolanach. Nie mogłem jednocześnie trzymać pistoletu, więc za mną szedł
drugi policjant. Miał strzelać do zbiega, jeśli tamten otworzyłby ogień”.
McCarthy doszedł do rozwidlenia. Po czterdziestu metrach jego dło-
nie oraz kolana pokaleczone betonem i kamieniami zaczęły krwawić.
Skierował światło latarki w czarne sylwetki przestępcy i swojego psa -
wciąż ze sobą walczyli. „Nie było sposobu, żeby odciągnąć Chrisa od
jego ofiary. Kiedy ścigany mnie zauważył, zaczął sięgać po pistolet.
Widziałem, jak wyciąga po niego rękę. Zacząłem się z nim siłować”.
McCarthy wyrwał mężczyźnie broń i rzucił ją za siebie, a potem odpę-
dził Chrisa. Drugi policjant założył podejrzanemu kajdanki. Kilka minut
zajęło sprowadzenie go na dół. Udało się też zabezpieczyć załadowany
pistolet, skórzany kalendarz i narkotyki.
Wreszcie policjanci mogli bez obaw korzystać z latarek. Sprawdzili,
jakie obrażenia Chris zadał ściganemu. Na szczęście nie wyglądały na
poważne, choć krwawiące kolana i łokcie z pewnością bolały.
Wracając długim tunelem na powierzchnię, widzieli na ścianach graf-
fiti. Pomiędzy dziwnymi obrazkami i słowami dostrzegli coś, co ich
rozbawiło: Przegrałeś! Ernie Gomez roześmiał się - prorocze słowa dla
mężczyzny, który kazał się ganiać po kanałach.
Jeszcze jeden napis miał szczególne znaczenie, ale policjanci nie
zwrócili na niego uwagi, ponieważ wiedzieli jedynie, że złapany przez
nich człowiek jest złodziejem samochodu. Ktoś napisał na ścianie czarną
farbą: Miłość to śmierć.
Gdy wyszli na zewnątrz, Gomez posadził na tylnym siedzeniu radio-
wozu jęczącego, zmęczonego przestępcę. Drugi policjant podniósł biały
but ściągnięty zbiegowi przez Chrisa.
Na miejscu pojawił się van z naukowcami, którzy dokładnie zbadali
czerwone safari. Z podłogi zebrali porozrzucane naboje oraz czerwono-
białe pudełko amunicji. Na liście zebranych dowodów znalazły się rów-
nież: czterdzieści dwie (42) torebki heroiny o łącznej wadze 41,6 grama;
sześćdziesiąt sześć (66) biało-brązowych torebek z chlorowodorkiem
kokainy o łącznej wadze 13,7 grama.
Tymczasem pojawił się kolejny radiowóz. Policjant, który z niego
wysiadł, kazał zatrzymanemu wyjść na zewnątrz i stanąć przy drzwiach
samochodu. Padło na niego światło latarki. Na tylnym fotelu radiowozu
siedział Alberto Zavala - właściciel czerwonego vana.
- To on? - zapytał go policjant.
- Tak, tak - odparł spokojnym, mrukliwym głosem. - To on, bez
wątpienia.
Jak tylko biegli skończyli przeszukiwać samochód, Zavala wsiadł do
niego i odjechał.
Ernie Gomez opuścił parking z przestępcą o wciąż nieznanej tożsa-
mości. W drodze do szpitala, gdzie podejrzany i ranni oficerowie mieli
otrzymać pomoc lekarską, młody mężczyzna zaczął mówić. Zastanawiał
się głośno, czy w Kalifornii jest kara śmierci.
Dodał też, że zamierzał zastrzelić psa, aby spowolnić pościg.
- Resztę życia spędzę za kratkami.
Gomez sądził, że ten drobny przestępca zwyczajnie przesadzał. Wte-
dy jednak zatrzymany powiedział:
- Wiecie już pewnie, kim jestem.
- Nie. Kim jesteś?
- Mordercą.
ZBAWIENIE
P
ewnego ciepłego wieczoru 1985 roku Diana Wheeler* weszła do
Studio Cafe. Barman - Dennis Conway - nie mógł oderwać od niej
wzroku. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego zalotnie i zamówiła drin-
ka. Pracownicy baru muszą rozmawiać z klientami, niezależnie od tego,
czy są nimi zainteresowani, czy też nie. On był. I to bardzo. Okazało się,
że Diana jest prawnikiem, więc mieli wspólne tematy. Conway opowie-
dział jej o swoich planach studiowania w szkole prawniczej. Dziewczyna
skończyła naukę na Pepperdine University, a dyplom otrzymała w De-
nver na Regis University. Z tego też powodu nie miała licencji, by pro-
wadzić działalność w stanie Kalifornia.
Dennisa urzekła uroda i inteligencja Diany. „To najmądrzejsza osoba,
jaką kiedykolwiek poznałem, jeśli nie liczyć Dona. Na dodatek miała
znakomite poczucie humoru. Była pół Włoszką, pół Niemką o oliwko-
wej skórze i ciemnych oczach. Poza tym uprawiała sport, bardzo dbała o
kondycję fizyczną. Poznałem ją w chwili, kiedy wracałem do żywych”.
Wkrótce jednak odkrył, że ta cudowna istota nie jest doskonała.
Patrząc wstecz, Conway stwierdził, że pomimo tych wszystkich sza-
leństw w swoim życiu nie miał doświadczenia w kontaktach z kobietami.
Lisa Barrett była jego prawdziwą miłością, ale spotykali się, kiedy byli
jeszcze dziećmi. „Kiedy się jako tako ustatkowałem, zacząłem myśleć o
poważnym związku”. Diana pojawiła się w odpowiednim momencie.
„Zaczęliśmy się spotykać. Powiedziała mi, że nie może zajść w ciążę.
Stara bajeczka. Mówiła, że jest biegaczką i nie ma regularnej menstrua-
cji. Oczywiście kłamała. Po czterech czy pięciu miesiącach zaszła w
ciążę”.
Chociaż Diana nosiła jego dziecko, Dennis zdawał sobie sprawę, że
nie mogą jeszcze założyć rodziny. Przyznała mu rację. Rozważali moż-
liwość aborcji, ale nie zdecydowali się na nią. Chłopak planował, że
wspólnie będą opiekować się dzieckiem, lecz zwlekali z podjęciem osta-
tecznej decyzji.
Od samego początku Conway wiedział o tym, że Diana nie wylewa
za kołnierz. W ten sposób się poznali. Zajęło mu jednak trochę czasu,
zanim się zorientował, że dziewczyna ma poważny problem z alkoho-
lem. Przez jej nałóg ciągle dochodziło do kłótni. Ostrzegał ją, że może
uszkodzić płód, ale ona wzruszała ramionami. Dennis nie tolerował też
jej palenia tytoniu. Kiedy przyłapywał ją z kieliszkiem bądź papierosem
w ręku, tracił nad sobą panowanie:
- Co się z tobą dzieje?! - krzyczał.
Wynajął mieszkanie w pobliżu Studio Cafe i zamieszkał w nim z
Dianą w nadziei, że będzie mógł ją upilnować. Tłumaczył jej cierpliwie,
że musi być trzeźwa. Uświadomił sobie jednak, iż tak naprawdę nie zna
tej kobiety. Chociaż problemy Diany stanowiły dla niego poważne ob-
ciążenie, nie zmienił swoich planów i w 1985 roku zaczął studia na We-
stern State University College of Law. Jednocześnie wciąż pracował: za
dnia na pół etatu w kancelarii, wieczorem jako barman. Żywił nadzieję,
że z czasem Diana stanie się bardziej odpowiedzialna.
Zamiast tego gnuśniała, siedząc w mieszkaniu i oglądając opery my-
dlane. Przez pierwsze miesiące ich związku pracowała jako kelnerka, ale
rzuciła robotę, gdy okazało się, że jest w ciąży. Nie mając żadnych osz-
czędności, polegała całkowicie na Dennisie i jego marnej pensji.
Ich syn przyszedł na świat 10 września 1986 roku. Conway nalegał,
aby nadać mu imiona Donald Joseph - na cześć jego ojca i brata. Wkrótce
potem jego matka przyjechała z Massachusetts, aby poznać wnuka, co
wprawiło Dennisa w nie lada zdumienie.
Towarzyszył jej jego młodszy brat, Andrew, który postanowił zostać
w południowej Kalifornii. „Oceniła moją sytuację” - wspominał świeżo
upieczony ojciec. „Pracowałem na dwie zmiany, chodziłem do szkoły
prawniczej, zajmowałem się żoną alkoholiczką i płaczącym dzieckiem.
Powiedziała mi: »Masz poważne problemy, synu. Powodzenia«”.
Chociaż narodziny Donniego były radosnym wydarzeniem, oznaczały
nowe obowiązki. „Nieraz zdarzało się, że musiałem wychodzić z pracy,
by zająć się małym. Chłopak miał kolkę, więc w nocy nie mógł spać.
Musiałem brać go do łóżka i kłaść na mojej klatce piersiowej. Nie wysy-
piałem się przez kilka miesięcy, a ona piła na umór. Potrafiła w nocy
wylać mi na głowę dwa litry mleka. Nad ranem nic nie pamiętała. Żeby
mieć choć odrobinę spokoju, szedłem z nim spać do samochodu. Ukła-
dałem go w koszyczku. Był taki mały. Jadał wtedy jak wróbelek. Każde
sto gramów jedzenia zapewniało mi godzinę spokoju. Musiałem go też
nosić na rękach, by nie płakał. Wtedy zrozumiałem, że czasem mogą
puścić nerwy”.
Tymczasem Diana zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Kompletnie
nie umiała sobie poradzić z opieką nad dzieckiem. W pijackim amoku
potrafiła dzwonić na policję, bo Donnie płakał. Kontaktowała się też z
Dennisem, krzycząc, że to sytuacja awaryjna. Ojciec pędził do mieszka-
nia co sił, a na miejscu okazywało się, że nic złego się nie działo. Po-
wstrzymując wybuch gniewu, karmił dziecko, zmieniał mu pieluszkę i
kładł do łóżka.
Pewnego razu do Conwaya zadzwonił kolega.
- Jechałem popływać na desce i dostrzegłem dziecko raczkujące po
Baiboa Boulevard. Zatrzymałem się. Drzwi do waszego mieszkania były
otwarte na oścież. Zaniosłem tam małego. Dwie kobiety leżały nieprzy-
tomne na podłodze. Potrząsnąłem jedną z nich i zapytałem, czy to jej
dziecko. Potwierdziła. Chciałem wiedzieć, kto jest jego ojcem, a ona
wybełkotała, że ty. Od razu zadzwoniłem, podobno balowały całą noc.
Upokorzony i wściekły Dennis pobiegł do domu, podziękował zna-
jomemu i wziął małego Donniego. Znał tylko jedną osobę, której ufał na
tyle, by zwrócić się do niej o pomoc - matka Lisy, pani Barrett. Tego
strasznego dnia i przez kilka kolejnych miesięcy pomagała młodemu
ojcu opiekować się dzieckiem.
Dla Conwaya był to rok prawdziwego piekła. Jego uczucia i finanse
zostały wystawione na ciężką próbę. Na szczęście mógł polegać na swo-
im bracie, Andym, któremu pomógł znaleźć pracę na parkingu.
Kłopoty z Dianą stawały się coraz poważniejsze. Im więcej dawał jej
pieniędzy, tym więcej ich przepuszczała. Z jego konta czekowego znik-
nęło pół tysiąca, które Wheeler wydała na zdjęcia dziecka. Dennis dwu-
krotnie omal nie przerwał edukacji, ale zagryzł zęby i nie poddał się.
„Znalazłem się na skraju załamania” - wspominał. „Te lata należały do
najtrudniejszych w moim życiu, nie licząc depresji po śmierci Lisy. Zna-
jomi mówili mi, że byłem jak samotna wyspa. Powinienem był wtedy
szukać pomocy, ale nie zrobiłem tego - po części ze wstydu. Zdałem
sobie w końcu sprawę, że mieszkam z pijaczką i że tacy właśnie są alko-
holicy: im więcej im dajesz, tym więcej biorą i tym gorsi się stają. Ale to
był mój problem i nie chciałem nim nikogo obarczać. Nie narzucałem się
ludziom. Ten okres okazał się dla mnie prawdziwą udręką. W szkole
wszyscy mówili tylko o tym, ile kasy będą zarabiać. Pomyślałem, że nie
robię tego dla pieniędzy. Lubiłem pracę barmana, a trzy tysiące dolarów
miesięcznie zupełnie wystarczały na moje potrzeby. Byłem szczęśliwy,
kiedy mogłem jechać rowerem, czytać książkę, surfować i grać w scrab-
ble. Nie potrzebuję kokosów. Wystarcza mi stary grat i skromne miesz-
kanie. Nie męczyłem się tak dla pieniędzy. Po prostu chciałem zrobić
coś dla siebie. Czułem, że to moje powołanie. Wiedziałem, że stać mnie
na więcej niż praca bez perspektyw. To były dwa najtrudniejsze lata w
moim życiu. Kilka razy mało nie rzuciłem szkoły. Wiecie, co stanowiło
dla mnie inspirację? Powiedziałem kiedyś ojcu: »Tato, uczyłeś się w
szkole prawniczej, mając czwórkę dzieci i kolejne w drodze. Na dodatek
pracowałeś na pełny etat. Jeżeli ty sobie poradziłeś, to ja też dam sobie
radę«”.
Ojciec odpowiedział mu: „Miałem kobietę, która mnie kochała i
wspierała”.
Te mądre słowa utkwiły Dennisowi w pamięci. Przypomniał sobie, co
sam myślał o swoim bracie, Patricku: „Musi znaleźć kogoś, kto by go
szczerze pokochał i podbudował jego wiarę w siebie”. Chłopak nigdy nie
przypuszczał, że jego matka była dla ojca podporą. Zaczął nawet do niej
czuć - choć niechętnie - odrobinę szacunku.
Zachowanie Diany uległo pogorszeniu. Przez większość czasu cho-
dziła pijana, nie mogła więc zajmować się dzieckiem. Sama potrzebowa-
ła nieustannej opieki i terapii. Wszystkie obowiązki spadały na Dennisa.
Postanowił więc przenieść ją do Grand Junction w stanie Kolorado,
gdzie mogła się nią zająć jej odpowiedzialna siostra. Spakował wszyst-
kie rzeczy matki swojego syna do plymoutha z 1977 roku i powiedział:
- Tak dłużej być nie może. Masz zniknąć z mojego życia. Zamiesz-
kasz z małym u swojej siostry.
W noc przed wyjazdem Diana chciała spotkać się z przyjaciółmi.
Dennis zgodził się po nią pojechać. „Była pijana, jak zwykle. Jechaliśmy
autostradą ponad sto na godzinę, a ona zaczęła się ze mną kłócić. Pró-
bowała otworzyć drzwi, a ja miałem ochotę jej na to pozwolić. Serio. Co
by znaleźli? Jej ciało na poboczu. Już raz ją spisano za jazdę po pijane-
mu. Alkohol we krwi trzykrotnie przekraczał dopuszczalną normę. Na-
prawdę niewiele brakowało. »Panie władzo, otworzyła drzwi i wypadła«.
Oczywiście nie zrobiłem tego. Wciągnąłem ją do samochodu i zawio-
złem do Kolorado. Odwiedziłem ich kilka razy, żeby zobaczyć si z
Donniem. Wreszcie mogłem się jakoś pozbierać”.
Diana mieszkała u siostry przez kilka miesięcy, potem przeniosła się
do Denver. Poznała pewnego policjanta, wyszła za niego i urodziła mu
dziecko. Jej rodzice utrzymywali kontakt z Dennisem i wciąż się chwali-
li, jakie to postępy czyni ich córka.
Uporawszy się z tym problemem, chłopak skupił się w pełni na nau-
ce. Mijały tygodnie i miesiące wypełnione harówką - dwie prace naraz i
walka ze snem na zajęciach.
Śmierć już kilka razy pojawiła się w życiu Conwaya, niszcząc jego
emocjonalną stabilność. Sądził, że stał się w miarę odporny na tragedie,
dopóki nie otrzymał telefonu od rodziny. W styczniu 1989 roku w wieku
sześćdziesięciu dwóch lat po wyczerpującej walce z astmą umarła jego
matka. Dennis miał mieszane uczucia. Konflikty ich poróżniły, ale mimo
wszystko się kochali. Wiedział, że to jej zawdzięcza swoje zalety. Jedną
z nich był upór. Pomimo bólu miał świadomość, że musi dążyć do speł-
nienia swoich marzeń.
Otrzymywał jednak średnie oceny i opuszczał obowiązkowe zajęcia.
Martwił się brakiem postępów. Studiował już cztery lata, łącznie z
weekendami i wakacjami. Jak twierdził po latach: „Przeżywałem katu-
sze. Wszyscy jeździli na narty albo surfowali. Cieszyli się życiem. Ja
tymczasem wiecznie pracowałem i uczyłem się. Było jednak warto”.
W 1989 roku w końcu otrzymał upragniony dyplom.
Musiał teraz zdać jeden z najtrudniejszych egzaminów prawniczych
w kraju. Potrzebował czasu i miejsca, by móc się poświęcić nauce. „Bar-
rettowie pozwolili mi u siebie zamieszkać. Sprzedałem wszystko, co
miałem. Zamknąłem się na kilka miesięcy”.
Dennis zdał egzamin za pierwszym podejściem. Niewątpliwie pomo-
gła mu w tym jego nieprzeciętna inteligencja oraz wpojona przez surową
matkę etyka pracy. Jednak obiecał też sobie, że - biorąc przykład z ojca -
będzie uparcie i wytrwale dążył do celu.
„Tu nie chodzi o inteligencję, ale o determinację. Nawet gdybym ob-
lał test, to nie byłem już zwykłym barmanem. Miałem dyplom i tytuł
doktora nauk prawnych, co znacznie poszerzało moje perspektywy. Nie
chcę się przechwalać, ale byłem prawie pewien, że zdałem śpiewająco.
A ponieważ udaje się to tylko czterdziestu procentom kandydatów, zna-
lazłem się w czołówce. Fajnie móc później spojrzeć w oczy tym niedou-
czonym klaunom, którzy są prawnikami i sędziami”.
Przyszedł czas na odpoczynek. Przez kolejne tygodnie Conway osz-
czędzał każdego centa, a latem ruszył w zasłużoną podróż. „Kupiłem
bilet Eurail i pojeździłem po Europie. Mieszkałem w schroniskach mło-
dzieżowych. Trzydzieści dni jak najmniejszym kosztem”.
Wreszcie przyszedł czas, by zacząć pracę w firmie prawniczej, „zro-
bić coś ze sobą” - jak mówiła jego matka. Dennis natrafił jednak na
przeszkodę. Bez kontaktów, które można było nawiązać, studiując na
Uniwersytecie Kalifornijskim, Harvardzie czy w innych szacownych
instytucjach, znalezienie pracy w tym zawodzie nastręczało sporych
trudności. Dla Dennisa pozostawało to nierealnym marzeniem.
Wrócił więc za bar do Studio Cafe. Odbywał też niepłatne staże
prawnicze. Pracował na przykład w First American Corporation i Natio-
nal Fair Housing dla dwóch prawników zajmujących się własnością i
ubezpieczeniem. Żaden z tych staży nie został jednak zwieńczony stałym
zatrudnieniem. Miał trzydzieści jeden lat i zaczynał się zastanawiać, czy
jego przyszłość będzie wyglądała tak samo jak przeszłość.
Czasami jednak ślepy los potrafi odmienić życie.
W Studio Cafe Dennis poznał najróżniejsze osoby, większość z nich
należała jednak do śmietanki towarzyskiej południowej części hrabstwa
Orange. Jeden z klientów przywołał niemiłe wspomnienia z przeszłości.
W barze zjawił się mężczyzna, który kilka lat wcześniej zatrudnił go
przy sprzątaniu basenów i który niechętnie oddał mu zaległą wypłatę.
Conway starał się być uprzejmy. Wspomniał o tym, że ukończył szkołę
prawniczą. Głupawy sknerus zapytał:
- Chcesz być prawnikiem? Mało ich jest?
Dennis nie zaszczycił rozmówcy odpowiedzią.
Inni klienci byli dużo przyjemniejsi, jak choćby legendarny emeryto-
wany sędzia Robert Gardner.
To jeden z najoryginalniejszych, najinteligentniejszych i najbardziej
szanowanych sędziów, którzy kiedykolwiek włożyli togę w Sądzie Naj-
wyższym Hrabstwa Orange. Urodził się w 1911 roku, dyplom otrzymał
na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, a karierę zaczął od pracy w
biurze prokuratora okręgowego hrabstwa Orange. Służył też w stopniu
komandora podporucznika we Flocie Pacyfiku admirała Chestera Nimit-
za podczas drugiej wojny światowej. Sędzią mianował go gubernator
Kalifornii Earl Warren - późniejszy Prezes Sądu Najwyższego Stanów
Zjednoczonych.
Gubernator Ronald Reagan awansował Gardnera i przeniósł go do
okręgowego sądu odwoławczego w 1969 roku. Po tym jak w 1982 roku,
w wieku sześćdziesięciu jeden lat, przeszedł na emeryturę, został mia-
nowany prokuratorem głównym Samoa Amerykańskiego, gdzie nosił
lava-lava - tradycyjny strój Polinezyjczyków - i szlifował umiejętności
surfowania. O swoim pobycie w Pago Pago mówił: „Czułem się trochę
jak król”.
Słynął ze sprawiedliwych wyroków, a jego werdykty cytowano w
podręcznikach prawa. Kiedy Dennis Conway studiował, często odwoły-
wał się do słów Gardnera. Wiele z nich przesiąkniętych było humorem.
Raz sędzia zachęcał prawników, aby uwierzyli w inteligencję członków
ławy przysięgłych.
- Ławnik to nie idiota z krainy Nigdy-Nigdy, który w sądzie po raz
pierwszy dowiedział się, że ludzie bywają okrutni.
W innym „gardneryzmie”, wygłoszonym podczas pewnej sprawy
rozwodowej, stwierdził, że prawo „nie jest wygodnym sposobem na
pozbycie się starych i używanych żon”. „Kobieta nie jest dojną krową -
mówił - którą głaszcze się po pysku, gdy jest płodna, a potem przerabia
się ją na tani befsztyk, gdy się zestarzeje”.
Garnder jest nie tylko świetnym sędzią, ale także autorem kilku ksią-
żek, między innymi Sztuki body surfingu z roku 1972. Wielu sędziów z
hrabstwa Orange uważa go za swojego idola. Donald A. McCartin, le-
genda sądownictwa, tak mówił o tym niezwykłym człowieku: „Gardner
jest wcieleniem Roya Beana
1
, Salomonem z poczuciem humoru. To
wzór do naśladowania, mój mentor”. Kiedy McCartin przechodził na
emeryturę, rozpierała go duma, gdy Gardner wygłosił przemówienie
pochwalne na jego cześć.
1
Roy Bean (1825-1903) - ekscentryczny właściciel saloonu i sędzia pokoju w hrab-
stwie Val Verde w Teksasie, który sam siebie nazywał „prawem na zachód od Pecos”.
Dennis znał reputację sędziego Gardnera i czuł się zaszczycony, że
może z nim porozmawiać w cztery oczy, gdy majestatyczny siwy męż-
czyzna zaczął regularnie odwiedzać Studio Cafe. „Przychodził do nas po
powrocie z Samoa. Nie pił za dużo, ale zaglądał tu z kumplami po par-
tyjce golfa. Surfował w Newport Beach, chociaż miał siedemdziesiątkę
na karku. Powiedział mi, jak większość sympatycznych osób: »Idziesz
do szkoły prawniczej? Jak miło«. Pewnego dnia przemogłem strach,
rozpaczliwie potrzebowałem pracy; zadzwoniłem do Gardnera i zapyta-
łem, czy nie mógłby wspomnieć o mnie w prokuratorze okręgowej”.
Nieustępliwość, która pomogła mu ukończyć szkołę, teraz miała go
wesprzeć w dążeniach do tego, by zostać prokuratorem. To przecież
obserwacja pracy oskarżycieli w sądzie pewnego dnia sprawiła, że zaczął
studiować prawo. Teraz wyznaczył sobie nowy cel i nowe niezłomne
postanowienie.
Złożył pisemną aplikację, a potem odbył kilka rozmów. Pod koniec
drugiej sesji asystent prokuratora okręgowego Bren Romney zapytał:
- Chciałbyś nam coś o sobie powiedzieć?
- Tak odparł Dennis. - Sprawdzając moją kartotekę, dowiecie się, że
kiedyś aresztowano mnie kilka razy za drobne wykroczenia, ale przez
ostatnie siedem lat nie naruszyłem prawa. Zmieniłem swoje życie. Dla-
tego walczyłem o dyplom prawa, wiem, że jestem stworzony do tej pra-
cy. Jeśli jednak nie zamierzacie dać mi szansy z powodu głupstw popeł-
nionych w młodości, nie mamy o czym rozmawiać. Żeby pomóc wam w
podjęciu decyzji, mogę przedstawić pięćdziesiąt referencji.
Wyraz twarzy Romneya pozostał niezmieniony. Nachylił się tylko i
spojrzał Dennisowi głęboko w oczy.
- Mamy piątek. Do środy chcę zobaczyć pięćdziesiąt referencji.
W środę Conway dostarczył do jego biura stos papierów
- dokładnie
pięćdziesiąt pisemnych opinii, których autorzy zgodnie radzili zatrudnić
tego inteligentnego, ciężko pracującego prawnika.
„Przyniosłem mu je. Dzwoniłem do sekretarki dzień w dzień. Musia-
łem dostać tę pracę. Asystent Maurice Evans, który mnie sprawdzał,
oświadczył, że nigdy w życiu nie miał tyle roboty. Dzwonił do ludzi, z
którymi chodziłem do szkoły średniej, a których nie widziałem od pięt-
nastu lat. Telefonował do sąsiadów, a ci mówili mu: »świetny pracow-
nik, dobry, uczciwy facet«. Wiedział nawet, że zapisałem się do Demo-
kratów, co raczej nie pomagało w hrabstwie zdominowanym przez Re-
publikanów. Naprawdę porządnie mnie sprawdzili”.
Evans stał się jednym z protektorów Dennisa. Powiedział mu nawet:
- Stary, podziwiam cię. Byłem w szkole prawniczej kilka lat, ale
zrezygnowałem. Chcę, żebyś dostał tę pracę. Ludzie naprawdę cię lubią,
ale denerwuję się. Sprawdzam cię tak dokładnie, żeby ci pomóc. Na-
prawdę byłoby lepiej, gdybyś miał jakieś koneksje.
Dennis podziękował mu za wsparcie i wspomniał, że zna sędziego,
który przychodził do Studio Cafe w Corona Del Mar
- Boba Gardnera.
Detektyw z niedowierzaniem powtórzył:
- Bob Gardner?
Następnego dnia Evans wpadł do biura prokuratora okręgowego Ce-
cila Hicksa i powiedział:
- Wiesz, z kim właśnie rozmawiałem? Z Bobem Gardnerem!
Człowiek legenda spełnił prośbę Dennisa i wstawił się za nim.
Dostał posadę. Zaczął od prowadzenia procesów w sprawach
rodzin-
nych i gangsterskich, aż wreszcie zajął się morderstwami.
Zawsze był
wdzięczny ludziom, którzy się za nim ujęli. John Connelly - jedna z osób
prowadzących z Conwayem rozmowy - poparł go w jego dążeniach.
Connelly pochodził z Nowej Anglii, znał więc środowisko Agawam. Po
latach wspominał: „Kiedy zacząłem prowadzić rozmowy z kandydatami
na prokuratorów, mój kolega, Ed Freeman, powiedział, że muszę pamię-
tać o jednym: »Od czasu do czasu trzeba zatrudnić przynajmniej kilka
osób, które weszły w konflikt z prawem. To z reguły najlepsi prawni-
cy«”.
Jeżeli to prawda, to Dennis stanowił idealny materiał na oskarżyciela.
Bądź co bądź, wiedzę praktyczną zdobył, jeszcze zanim trafił na studia.
Jedna sprawa z przeszłości wróciła jednak kilka miesięcy po tym, jak
zaczął pracę w prokuraturze. Problem trzeba było rozwiązać natych-
miast.
W dwa lata po przeprowadzce Diany do Kolorado Dennis otrzymał
irytujący telefon. W jego życiu rozpoczął się kolejny kryzys. Agencja
obrony praw dziecka wykryła poważne uchybienia w opiece nad małym
Donniem. Odebrali matce trzyletniego chłopca i prosili ojca, żeby sam
się nim zajął.
Mimo że Conway otrzymał dobrą posadę, nie wygrzebał się jeszcze z
finansowego dołka, w który wpadł przez studia. Nie pożyczał od nikogo
pieniędzy, hołdując zasadzie: „Jeżeli na coś cię nie stać, musisz się bez
tego obyć”.
Potrzebował cudu, aby uratować Donniego. W sukurs przyszła zna-
joma pani oskarżyciel, która w przyszłości miała zostać żoną prokuratora
okręgowego Tony'ego Rackaukasa. Kay Anderle była dobrą koleżanką.
Własną kartą kredytową zapłaciła za bilet lotniczy, by Dennis mógł po-
lecieć do Denver i odebrać syna.
Ojciec odwiedzał małego, po tym jak Diana zamieszkała w Kolorado,
dzieciak znał go więc na tyle, by przywitać go tym ważnym słowem:
„tata”.
„Przywiozłem go do mojego jednopokojowego mieszkanka w Hun-
tington Beach. Na tym jednak kłopoty się nie skończyły. Wkrótce potem
Diana podjęła walkę o odzyskanie dziecka. Wniosła pozew przeciwko
agencji i Dennisowi. Miała do tego solidne podstawy prawne, bo urzęd-
nicy powinni byli umieścić Donniego w rodzinie zastępczej, póki o jego
losie nie zadecyduje sąd. Krewni Diany stanęli jednak po stronie Con-
waya. Wiedzieli doskonale, że w jego rękach dziecko będzie bezpieczne.
Na jaw wyszły fakty, które nim wstrząsnęły. Okazało się, że przez nie-
ostrożność matki Donnie wypadł raz z samochodu jadącego z prędkością
prawie 65 kilometrów na godzinę. Innym razem małego znaleziono przy
drodze. Miał na sobie brudną pieluszkę i rzucał kamieniami w samocho-
dy, podczas gdy Diana leżała nieprzytomna, pijana w sztok.
W końcu ustąpiła. Dennis uzyskał pełne prawa do opieki nad swoim
synem. „Diana, tak jak wielu alkoholików, była dobrą osobą, ale nie
umiała poradzić sobie z chorobą. Zawarłem z nią pakt - nigdy nie bę-
dziemy obrzucać się inwektywami przy dziecku. Oboje dotrzymaliśmy
umowy”.
Kilka lat później Diana zmarła z powodu spustoszeń w organizmie
wywołanych alkoholem. „Zapiła się na śmierć. Złamała serce swojej
matce. Jej krewni to wspaniali ludzie, którzy zawsze wspierali mnie i
mojego syna”.
Wróciwszy do pracy, Dennis dostrzegł ironię losu, jaka go spotkała.
„Pracowałem przy procesach dotyczących spraw rodzinnych. Mocno się
w to zaangażowałem. Rodzice zadają swoim dzieciom zbyt wiele niepo-
trzebnego cierpienia. Wychowywałem syna i ścigałem leni, którzy nie
chcieli wziąć na siebie odpowiedzialności za własnych potomków. Nie
przytrafiło mi się w życiu nic piękniejszego niż opieka nad synem”.
Jako samotny ojciec Conway często rozważał możliwość znalezienia
żony. „Powiedziałem kiedyś mamie, że chciałbym mieć tradycyjną ro-
dzinę i dom. Kilka razy prawie mi się to udało”. Jedna z jego dziewczyn
również została prawnikiem i pewnego dnia miała reprezentować w są-
dzie rodzinę mężczyzny, którego Conway pośle do więzienia za morder-
stwo.
Śmierć kilkakrotnie pojawiła się w życiu Dennisa, a mimo to był w
szoku, kiedy w 1994 roku otrzymał wiadomość o kolejnej tragedii w
rodzinie. Jego starszy brat, Patrick, już wcześniej próbował bezskutecz-
nie popełnić samobójstwo. Tym razem zniszczył wszystkie swoje zdjęcia
i, pogrążony w depresji, zdobył strzelbę, poszedł do lasu, usiadł, przyło-
żył lufę do ust i pociągnął za spust. Opuścił ten okropny świat, w którym
nigdy nie chciał żyć.
Dennis zawsze odczuwał głęboką empatię w stosunku do swojego
brata, dlatego po jego stracie popadł w rozpacz. W tamtym czasie miota-
ło nim także wiele innych emocji, dzięki którym coraz lepiej poznawał i
rozumiał ludzką naturę.
„Uwielbiałem pracę za barem, bo mogłem rozmawiać z wieloma
ludźmi. Dzięki temu urodził się mój syn, a sędzia Gardner pomógł mi
zdobyć pracę. Mój brat, Don, zachodził w głowę, jak udało mi się
przejść szkołę prawniczą bez ukończenia przygotowawczej. Dyplomu
nie dostałem za inteligencję, tylko za ciężką pracę. Czytanie, na które tak
wielki nacisk kładli rodzice, pomogło mi osiągnąć sukces. Kiedy roz-
mawiam z uczniami szkół średnich, zawsze to podkreślam. Nigdy nie
byłem dobrym uczniem. Może mam w sobie jakiś naturalny motor po-
zwalający mi przetrwać te trudne czasy, bo naprawdę cieszę się z tego,
co udało mi się osiągnąć”.
„TO BYŁA JEJ WINA”
W
niedzielę 20 kwietnia 2003 roku o pierwszej nad ranem dowód-
ca nocnej zmiany na komisariacie w Placentii odebrał telefon. Dyżurny
policji z Santa Ana poinformował go, że czarny nissan sentra, poszuki-
wany w związku ze sprawą o morderstwo, został odholowany z parkingu
pod galerią handlową i znajduje się na parkingu policyjnym.
Szybko potwierdzono, że pojazd należy do siostry Richarda Nameya.
Podejrzany prowadził go w dniu, w którym Sarah Rodriquez została
zastrzelona, i porzucił go na parkingu, gdzie spotkał Alberto Zavalę,
ukradł jego czerwonego vana i odjechał.
W trzech listach zabezpieczonych przez policję w jego mieszkaniu
Namey napisał, że zamierzał zginąć w dniu, w którym opuścił dom swo-
jej matki i wsiadł do czarnego nissana. W pierwszym z nich, zaadreso-
wanym do Dorothei, pisał, że sprawiał jej same problemy, i wyraził swo-
ją miłość do córki. Uznał, że małej na pewno będzie lepiej bez niego.
Prosił też matkę, by nie rozpaczała po jego odejściu, ponieważ on nie
będzie już wtedy cierpiał i zazna upragnionego spokoju. Nigdy nie był
szczęśliwy i nie chce żyć na świecie, do którego pała nienawiścią. Na
koniec wyznał mamie swą wielką miłość.
Drugi list Namey skierował do swojej córki. Napisał, że bardzo ją ko-
cha i że nie powinna obwiniać się za jego czyny. Przyznał, że daleko mu
do ideału, a potem w dość szokującym, jak na list do małej dziewczynki,
zdaniu stwierdził, iż ma „popiepszone [sic!] we łbie” i dlatego tak dziwnie
się zachowuje. Wyraził nadzieję, że lepiej jej będzie z babcią. Przestrzegł
ją też przed „zarzywaniem [sic!] narkotyków” i upomniał, by zawsze
„postempowała [sic!] słusznie”, bo on będzie na nią spoglądał z góry.
Trzeci list napisał do swojej siostry. Przeprosił w nim za to, że źle ją
traktował. Chciał jedynie obdarzyć ją miłością i chronić przed złem.
Zdał sobie jednak sprawę, że sama potrafi się już o siebie zatroszczyć -
w przeciwieństwie do niego. Powtórzył znowu, że ma „popiepszone we
łbie”, że był strasznym bratem, synem i ojcem. Nie wierzył w swoje
nawrócenie, postanowił więc odejść na zawsze. Poprosił siostrę, aby
pomogła mamie zaopiekować się jego córką. Obiecał, że jeśli w zaświa-
tach znajdzie sposób, by jakoś je wesprzeć, zrobi to, gdyż bardzo je ko-
cha.
W tym samym czasie, kiedy dyżurny otrzymał zgłoszenie dotyczące
nissana, o 1.00 w nocy Richard Namey wszedł do maleńkiego pokoju
przesłuchań na komisariacie w Placentii. Na nadgarstkach miał kajdanki.
Ubrany był w szpitalną piżamę, a jego tułów okrywało prześcieradło.
Spoczął na krześle obok małego biurka i oparł się o ścianę.
Śledczy Chris Stuber usiadł naprzeciw niego i powiedział do mikro-
fonu datę i czas przesłuchania. Jego partner, Scott Audiss, zajął miejsce
obok niego. Kamera nagrywała przebieg całej rozmowy.
Chris zwrócił się do Nameya:
- Wiesz, dlaczego tu jesteś, prawda?
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Podejrzany nie odpowie-
dział. Zamiast tego spojrzał na kajdanki i szarpnął łańcuchem.
Spokojnym, opanowanym głosem Stuber dodał:
- Nie spiesz się. Dobrze przemyśl to, co chcesz nam powiedzieć.
Chętnie wysłuchamy twojej wersji wydarzeń. Zgoda?
Namey dalej milczał, jakby zupełnie ogłuchł. Po chwili zakrył dłońmi
oczy i zapytał:
- Nie mogą tego puścić w wiadomościach, prawda? Widziałem kie-
dyś w dzienniku, jak gliniarze kogoś przesłuchiwali.
- Nie - odparł Stuber. - Nie udostępniamy materiałów dziennika-
rzom.
Rick spojrzał na śledczego z nieufnością.
- Widziałem to w telewizji. Nie wiem, o co chodziło, ale pokazali w
wiadomościach, jak przesłuchują faceta.
- Nie wiem, jak mogło do tego dojść, ale możesz być spokojny, nie
oddamy tego reporterom. Tak jak powiedziałem, interesuje nas twoja
wersja wydarzeń... Masz okazję powiedzieć nam to, co chcesz... Zgoda?
Zanim jednak przeszli do wydarzeń tego feralnego dnia, Stuber od-
czytał podejrzanemu Prawa Mirandy i upewnił się, że Namey dobrzeje
zrozumiał.
Mimo że śledczy pracował nad tą sprawą od czterech dni, czyli od
dnia morderstwa, po raz pierwszy miał okazję spojrzeć w twarz Richar-
dowi. Przywieziono go wprost ze szpitala, gdzie zaleczono rany, które
odniósł w szamotaninie z policyjnym psem. Chłopak był małomówny,
próbował zgrywać twardziela i nie gadać z gliniarzami.
Chris był jednak przygotowany na takie sytuacje. Przeszedł liczne
szkolenia, na których zapoznał się między innymi z metodą Reeda - miał
ją w małym palcu. To skomplikowany system ułatwiający budowanie
relacji z przesłuchiwanym. W przypadku Nameya postanowił jednak
spróbować innej metody. Chciał pozwolić mu mówić, wiedząc, że bę-
dzie zeznawał na swoją korzyść i przemilczy niewygodne fakty. Stuber
zamierzał wytropić te kłamstwa czy pominięcia i wracać do nich, aby
podejrzany w końcu wyjawił prawdę. W tym celu śledczy musiał rozzło-
ścić go i sprawić, by poczuł się winny.
Przesłuchiwanie przestępców to dla Stubera żadna nowość. Robił to
setki razy, pracując w patrolu i wydziale do zwalczania przestępstw nar-
kotykowych. Doskonale zdawał więc sobie sprawę, że „dziewięćdziesiąt
procent tego, co wychodzi z ich ust, to zwykłe kłamstwa”. Tak bardzo
przyzwyczaił się do ich głupich gier, że nie wyprowadzały go już z rów-
nowagi. „Na początku swojej kariery, kiedy ktoś mi kłamał w żywe oczy,
potrafiłem się wściec. »Dlaczego gadasz bzdury?« - pytałem. Z czasem
jednak stwardniałem, oswoiłem się z tym, że przestępcy łżą bezczelnie.
Dzisiaj spływa to po mnie jak po kaczce”.
- No dobrze - powiedział śledczy. - Co się wydarzyło tego dnia?
Zatrzymany odparł:
- W innych okolicznościach nie puściłbym pary z ust. Zawsze trzy-
mam gębę na kłódkę przed glinami. Ale w tej sytuacji muszę wziąć na
siebie odpowiedzialność. Ktoś zginął. Co chcecie wiedzieć? Jak do tego
doszło?
Podniósł ręce do twarzy, głos mu się łamał, jak gdyby powstrzymy-
wał wybuch płaczu. Stuber kiwnął głową i powiedział:
- Tak.
- Byłem u mojej dziewczyny, Sary. Chodziliśmy ze sobą od ośmiu
czy dziewięciu miesięcy. Kochałem ją całym sercem.
W tym miejscu przerwał na dziesięć sekund, a potem powtórzył to
zdanie płaczliwym falsetem. Z uniesionymi rękami, jak w błagalnym
geście, kontynuował drżącym głosem:
- Robiłem dla niej wszystko... Na Gwiazdkę czy walentynki, wy-
dawałem na nią ze trzysta dolców. Zawsze. Nie było mnie przez to stać
na czynsz. Kochałem ją, ale mnie zostawiła. Ten gość... Nie mogliśmy
się dogadać, bo wiedziałem, że... czułem, że mnie okłamuje. Twierdziła,
że to nieprawda, więc dalej ze sobą mieszkaliśmy. I to długo. Dalej ją
kocham. Całym sercem.
Namey zaczął łkać otwarcie, choć łzy nie płynęły mu z oczu, a potem
monotonnym, melodyjnym głosem powiedział:
- Tego dnia byliśmy... Zaskoczyłem ją, bo poszedłem do niej do
szkoły. Chciałem zobaczyć, czy tam jest. Jeździłem po okolicy... bo nie
wiedziałem, gdzie dokładnie ma ten swój college. Nawet nie wiedzia-
łem, czy jestem we właściwym miejscu. Nie widziałem jej samochodu,
ale wszedłem do budynku. Siedziała w klasie. Już miałem odejść, kiedy
mnie zawołała. Zapytałem: „Cześć, gdzie twój samochód?”. A ona... Co
ona powiedziała? „Stoi na parkingu”. Ja jej na to, że to nieprawda: „Nie
kłam. Wszędzie go szukałem”. A ona zaczęła się wściekać i w ogóle.
Kiedy nieco ochłonął, kontynuował opowieść spokojniejszym gło-
sem:
- Pomyślałem wtedy, że mnie okłamuje. „Ktoś jeździ twoim samo-
chodem? Mów prawdę”. A ona na to: „Tak, moja koleżanka, Jennifer”.
Wkurzyłem się i chciałem sobie iść. Powiedziałem: „Akurat. Spadam
stąd” i poszedłem sobie, a ona wróciła do klasy. Potem... sam nie wiem
dlaczego... czułem, że wyszła na korytarz, więc zawróciłem i zobaczy-
łem, jak rozmawia z kimś przez telefon. Po kryjomu.
Podniósł ręce do uszu, wystawiając kciuk i palec wskazujący.
- Nie wiem, czy gadała z chłopakiem, czy co tam. Wie pan, co mam
na myśli?
Śledczy kiwnął porozumiewawczo, ale nie odezwał się ani słowem.
Namey rozpuścił język. Nie należało mu przeszkadzać.
Potok słów płynął z jego ust:
- Zapytałem, z kim gadała, a ona: „Z nikim”. Wtedy zaczęliśmy się
kłócić, szarpaliśmy się trochę. Złapałem ją za ramię, ona mnie. Chwyci-
łem ją za szyję. Nie wiem, chciałem ją odepchnąć... W końcu sobie po-
szedłem. To wszystko. A potem zadzwoniła do mnie następnego dnia,
zapytałem, co się stało.
Według jego zeznań Sarah oznajmiła mu, iż doniosła na policję, że ją
zaatakował, i że jej matka wystąpiła o sądowy zakaz zbliżania się. Nie
rozumiał, skąd tak stanowcza reakcja. Gdyby tylko mógł z nią poroz-
mawiać, przyznałaby, że to ona zaczęła całą awanturę. Gdyby tylko po-
wiedziała prawdę na policji, nie wpakowałby się w takie tarapaty.
Namey przyznał, że był w szoku, kiedy dowiedział się o zakazie zbli-
żania się do Sary. Następnie opisał wydarzenia z 2 kwietnia, ale zapo-
mniał powiedzieć, że zepchnął samochód z drogi.
- Wręczyła mi sądowy zakaz, a potem zatrzymał się obok nas pikap.
Myślałem, że to jej brat.
Podejrzany twierdził, że nigdy nie poznał braci Sary, ale widział
zdjęcie jednego z nich.
- Odjechałem. Nie rozmawiałem z nią potem.
Ani słowem nie wspomniał o tym, że Matt Corbett ruszył za nim w
pościg.
Śledczy Stuber doskonale wiedział, co Namey chciał osiągnąć.
„Wszedł i od razu stwierdził, że jest gotów odpowiedzieć za swoje
czyny. Potem jednak mówił, jak to strasznie kochał Sarę, próbował się
usprawiedliwić w naszych oczach. Chciał się wygadać, ale jednocześnie
rozgrzeszyć. Gdyby nie jej zachowanie, nigdy by do tego nie doszło”.
Mężczyzna rozbeczał się ponownie, przecierając co chwilę oczy.
Żywą gestykulacją podkreślał znaczenie swoich słów.
- Czekałem na nią, żeby... Mówiła, że zadzwoni. Nie zrobiła tego.
Czekałem więc... nie wiem ile dni. Byłem załamany. Nie jadłem, na nic
nie miałem siły. Myślałem tylko o tym, żeby ze sobą skończyć. Wyjąłem
pistolet, chciałem pójść do niej do domu i się zabić albo przynajmniej
powiedzieć, że to zrobię. Tak bardzo ją kochałem.
Jego głos się załamał. Stuber uznał, że chłopak rozczula się nad sobą.
Widząc niedowierzanie na twarzy policjanta, podejrzany wyjaśnił:
- To znaczy, chciałem się zabić, gdyby mnie nie zrozumiała.
W tym miejscu zamilkł na minutę, a potem zaczął opowiadać
o dniu,
w którym doszło do morderstwa.
- Zatrzymałem się... Dostrzegłem jej samochód, siedziała za kie-
rownicą. Obok siedział jakiś facet. „Co to, kurwa, ma znaczyć?” - pomy-
ślałem. Nie miałem pojęcia, że się z kimś spotyka. Straciłem nad sobą
panowanie. Nie wiem, co się potem działo. Po prostu pękłem.
Chris od razu wiedział, jakiej taktyki chwycił się Namey: „straciłem
nad sobą panowanie”, czyli „nie jestem odpowiedzialny za to, co zrobi-
łem”. Powodowały nim silne emocje, a nie rozum. „Jego linia obrony
sprowadzała się do tego, że wszystko, co zaszło, stało się z winy kogo
innego. On sam na nic nie miał wpływu”.
Richard przez chwilę mamrotał coś pod nosem, a potem powiedział:
- Nie mogę uwierzyć, że mi to zrobiła. Tak bardzo ją kochałem. Ni-
gdy jej nie zdradziłem. Nie umiałbym... Nigdy jej nie skrzywdziłem.
Byłem dobrym chłopakiem. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Scott Audiss odezwał się po raz pierwszy:
- Richardzie, mam pytanie... Pewnie trudno ci o tym mówić, pod-
chodzisz do tego bardzo emocjonalnie... Wspomniałeś, że chciałeś się
zabić, tak? Kiedy to było?
Podejrzany odpowiedział, że w czwartek około 16.00, mimo że za-
bójstwo zdarzyło się w środę.
- Byłeś u niej w domu?
- Przejeżdżałem tylko, ale nie widziałem jej samochodu pod do-
mem. Zawróciłem... Wtedy na nią trafiłem... Jechałem... zobaczyłem ją i
tego faceta, który na pewno nie był jej bratem...
- Widziałeś go wcześniej?
- Nigdy.
Pamięć najwidoczniej mu szwankowała. Zaledwie dwa tygodnie
przed zabójstwem Matt Corbett podszedł do okna jego niebieskiego el
camino.
- Wiesz, kim był ten facet?
- Teraz tak. Połączyłem fakty i zrozumiałem wszystko.
- A jeśli to był jej sąsiad, którego odwoziła do domu? - Stuber za-
stanawiał się na głos.
Namey odpowiedział ożywionym głosem:
- Nie. Połączyłem fakty... Olśniło mnie, jak tylko zobaczyłem pika-
pa przed jej domem. Dlatego się zatrzymałem.
Płacząc i wyciągając ręce w błagalnym geście, wyjaśnił, że Sarah
wspominała o tym, iż jej brat skasował swój samochód w wypadku.
- Myślałem, że może jakiś znajomy pożyczył mu pikapa, ale obok
niej siedział kto inny. To musiał być jej chłopak. Wiecie, co mam na
myśli?
Wiedzieli, chociaż Namey nie wspomniał o tym, że skonfrontował się
z Mattem przed zabójstwem. Audiss zapytał:
- Już wcześniej ją podejrzewałeś, a teraz nagle... zrozumiałeś, że
miałeś do tego podstawy... Co wtedy zrobiłeś? Opisz nam to po kolei,
Richardzie. Wiem, że to trudne, ale musisz to z siebie wyrzucić, a my
chcemy odpowiedzi. Możesz ich nam udzielić?
Po dłuższej chwili namysłu, chowając głowę w skutych kajdankami
dłoniach, Namey wymamrotał:
- On... Nie wiem... Jakbym był we śnie. Po prostu... zatrzymałem
się obok nich i wyskoczyłem z samochodu... Zupełnie jak we śnie, po
prostu do nich podbiegłem.
- Z której strony? - dopytał Stuber.
- Nie pamiętam. Chyba od... Kurwa, próbuję sobie przypomnieć.
Taka odpowiedź nie zadowoliła śledczego, powtórzył więc pytanie,
tym razem głośniej.
- Podbiegłeś do ich samochodu! Z której strony, Richard?
Przez kilka minut Namey siedział bez ruchu i bez słowa,
ze wzrokiem
utkwionym w dal, a potem odwrócił się do Stubera, jak gdyby wyszedł z
transu.
Audiss zachował zimną krew i spróbował innej taktyki.
- Mówiłeś, że czułeś się jak we śnie, tak? Opowiedz nam w takim
razie, co to był za sen. Sam przyznałeś, że musisz wziąć odpowiedzial-
ność za swoje czyny, teraz masz okazję. Opowiedz nam o tych czynach,
żeby nie stanowiły już tajemnicy nie do zniesienia.
Śledczy, zamiast bawić się w dobrego i złego policjanta, postanowili
grać w jednej drużynie. Chris przyłączył się do pomysłu swojego partne-
ra.
- Cały czas masz to w głowie. Wiem, że powtarzałeś to sobie tysią-
ce razy... Wyrzuć to z siebie. Pozbądź się ciężaru. Wiem, że to trudne.
Namey przestał płakać i odpowiedział jak zatwardziały przestępca,
chociaż nie podniósł głosu:
- Zależy wam tylko na tym, żeby mnie przyskrzynić. Wiem, że
mam kłopoty. Tak jak mówiłem... Nigdy nie puszczałem farby przed
gliniarzami. Zawsze trzymałem gębę na kłódkę i żądam prawnika.
Gdyby podejrzany poprosił o adwokata, zamiast mówić o przeszłości,
śledczy musieliby natychmiast skończyć przesłuchanie.
Ponieważ jednak tego nie zrobił, Stuber mógł kontynuować:
- To trochę inna sytuacja, co? Powiedz nam, co się wydarzyło.
Podejrzany znów zaczął mamrotać coś pod nosem.
- Inna czy nie, i tak nic nie powiem. Kochałem Sarę.
Audiss nie tracił cierpliwości. Ostrożnie dobierał słowa:
- Richard, nie mamy cię za idiotę. Wiemy, że ją kochałeś. Dlatego
zasługuje na to, by prawda wyszła na jaw. Rozumiem, że w innym przy-
padku w ogóle byś z nami nie rozmawiał, ale tu chodzi o Sarę. Jej rodzi-
na pragnie poznać prawdę.
Namey przestał gapić się w dal, przekręcił głowę i zapytał:
- To znaczy?
- Chcą wiedzieć, co się stało.
- Dobrze wiedzą, co się stało.
Jego ton świadczył o braku współczucia dla bliskich Sary.
- Ale nie wiedzą dlaczego - wtrącił Stuber.
- Mówiłem już.
- Czułeś złość, bo była z kimś innym?
Nagle Richard zaczął strzelać słowami jak z karabinu:
- Planowałem się zabić, a potem zobaczyłem ją z tym gnojem.
Kumpel powiedział mi, że widział ich razem w kinie. Wygadał, że to jej
nowy chłopak. Połączyłem fakty i... po prostu straciłem nad sobą pano-
wanie.
Mając w pamięci to, że Namey zachował się podobnie zaledwie kilka
miesięcy przed zabójstwem, kiedy zaatakował na parkingu Andreę Mer-
ino i Jima Fletchera, Stuber oznajmił:
- Rozumiem, że przeżyłeś to już wcześniej. Czułeś, że twoje życie
jest bezwartościowe. Wiedziałeś, że sąd zabronił ci się do niej zbliżać.
Podejrzany nie odezwał się ani słowem.
- Co chciałeś osiągnąć, popełniając samobójstwo u niej w domu?
- Zamierzałem z nią pogadać... Miałem nadzieję, że pierwsza się
odezwie. Myślałem, że do mnie wróci czy coś. Łudziłem się, że mnie
kocha. To znaczy, nie wiedziałem, że jest z kimś innym. Sądziłem, że to
jej matka wniosła przeciwko mnie pozew. Wiecie, co mam na myśli?
- Którędy do niej pojechałeś? Zajeżdżałeś gdzieś przedtem? Czy to
był dzień jak każdy inny?
Namey zignorował pytanie Stubera o trasę. Wyznał tylko, że tego
ranka przebywał w klinice.
- Jeżdżę tam po metadon.
Zamilkł, jakby ważył kolejne słowa.
- Zostawiłem nawet listy samobójcze w domu.
Natychmiast jednak wycofał się z tego stwierdzenia.
- To znaczy, nie „samobójcze”. Po prostu listy do mamy, siostry i
mojej córki.
To wzbudziło nagłe zainteresowanie Chrisa.
- Skoro nie były to listy samobójcze, to w takim razie co to było?
- Po prostu listy, w których pisałem, jak bardzo je kocham.
Śledczy spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Napisałeś im, że je kochasz? Często tak robisz? Często dostają od
ciebie takie listy, czy może była to wyjątkowa sytuacja?
Richard krzyknął po raz pierwszy w trakcie przesłuchania.
- Nie! Chciałem umrzeć! Chciałem umrzeć! To nie były listy samo-
bójcze... Sam nie wiem! Może i były!
Próbował uspokoić skołatane nerwy.
- Nie pisałem, żeby... powiedzieć, że popełnię samobójstwo...
- W ten sposób zamierzałeś się pożegnać?
Namey pokiwał energicznie głową.
- Tak. Chciałem się w ten sposób pożegnać. Chciałem napisać coś
swojej córce, by wiedziała, że mi na niej zależy.
Stuber żądał więcej szczegółów.
- Zawsze nosisz przy sobie pistolet? Czy może wziąłeś go w celu
odebrania sobie życia? W ten sposób planowałeś to zrobić? Zamierzałeś
się zastrzelić na oczach Sary?
Przesłuchiwany odpowiedział niechętnie:
- Chciałem przyłożyć sobie lufę do głowy i powiedzieć, że się zabi-
ję, a gdyby mnie odrzuciła, pociągnąłbym za spust.
- Dlaczego tego nie zrobiłeś?
To bezczelne pytanie zaskoczyło Nameya. Wyjąkał niepewnie:
- Bo... bo widziałem... Wpadłem na nich.
- Dlaczego nie zrobiłeś tego po tym, jak ją zastrzeliłeś?
Podejrzany syknął:
- Miałem taki zamiar.
- Co się stało, że zmieniłeś zdanie?
Namey próbował znaleźć jakąś sensowną odpowiedź:
- Moja córka. Siedziałem... Napiłem się wody i siedziałem długo
bez ruchu. Obok leżał pistolet. Zadzwoniłem do mamy, żeby się poże-
gnać.
Wydawało się, że znowu zacznie płakać.
- Dokąd się udałeś?
- Hm... Pojechałem do... Jeździłem po okolicy... Nie pamiętam.
Wiem tylko, że wylądowałem na jakiejś stacji benzynowej. Czułem su-
chość w ustach, więc napiłem się wody i usiadłem na krawężniku. Tyle
pamiętam.
W ciągu wielu lat pracy Stuber słyszał od przestępców mnóstwo wy-
mówek, znał wszystkie rodzaje wymijających odpowiedzi. Richard uni-
kał prawdy jak wszyscy inni kryminaliści. „Udawał rozpacz, ale co jakiś
czas wychodził z roli, by się bronić. Zmieniał mu się wyraz twarzy, a łzy
w jednej chwili wysychały. Nie chciał rozmawiać o rzeczach, które sta-
wiały go w złym świetle. Nie mogliśmy z niego wycisnąć przyznania się
do winy”.
Drążąc coraz głębiej, śledczy zapytał:
- Jeżeli byłeś wściekły wyłącznie na Sarę za to, co ci zrobiła...
- Nie o to chodzi - przerwał mu Namey.
- Wkurzyłeś się, kiedy ją zobaczyłeś z innym facetem. Zrozumiałeś,
że cię oszukała, że nadużyła twojego zaufania, że przyprawiła ci rogi.
Mam rację? To właśnie czułeś?
- Tak.
- To dlaczego strzeliłeś do chłopaka? On ci nic nie zrobił. Mógł so-
bie przecież nie zdawać sprawy z twojego istnienia. Skąd miał wiedzieć,
że Sarah ma partnera, którego zdradza. Dlaczego do niego strzelałeś?
Bezduszna odpowiedź Richarda znakomicie ilustrowała brak logiki w
jego myśleniu:
- Wolałem zabić jego niż Sarę.
Stuber nie dawał za wygraną, żądał sensownej odpowiedzi.
- A jeśli o niczym nie wiedział? Załóżmy, że spotykasz się z dziew-
czyną i nie masz pojęcia o tym, że jest już zajęta.
Śledczy nie łudził się, że przesłuchiwany dostrzeże irracjonalność
swojego zachowania. „Chłopak robił wszystko, by zrzucić z siebie od-
powiedzialność”.
Namey ponownie zbaczał z tematu.
- Ludzie nie są głupi, wiecie? Co to znaczy, że nie wiedział? Prze-
cież widział... Chyba że tamtego wieczoru to nie był on, tylko jej brat.
Nie wiem, czy to był on. Tamten miał bródkę. Możliwe, że...
Ściszył głos tak, że prawie nie było go słychać. Nie zamierzał przy-
znać się do błędu. Wciąż próbował racjonalizować swoje czyny.
- Już wam mówiłem, że straciłem nad sobą panowanie. Przestałem się
kontrolować. Wtedy nie... Od tamtej pory sporo myślałem, tak. Myślałem,
no wiecie... przychodziło mi to do głowy nie raz... Sporo myślałem...
Chris Stuber zastanawiał się, czy Nameya stać na okazanie choćby
odrobiny współczucia Mattowi Corbettowi.
- Wiesz, co się z nim stało?
- Kumpel mi powiedział, że Sarah zginęła, a on przeżył.
- Wiesz, że jest sparaliżowany?
- Nie.
- Wiesz, że odstrzeliłeś mu oko?
Namey wymamrotał:
- Nie...
Potem odwrócił wzrok od Stubera i zamarł w bezruchu.
Śledczy nie zamierzał mu odpuścić, chciał, żeby chłopak zrozumiał
straszne konsekwencje swojej zbrodni.
- W lewym oczodole ma wielką dziurę, a jego ciało jest zupełnie
bezwładne. Ma dopiero dwadzieścia jeden lat. Ricky, ten gość na to nie
zasłużył!
Zatrzymany znów zaczął się trząść i łkać, ale nie wykazał ani krzty
współczucia wobec swoich ofiar. Zamiast tego syknął:
- Głupia Sarah! To ona jest zła, człowieku. To ona jest zła! Nie po-
winna była tego robić!
Przez minutę jeszcze pociągał nosem. Stuber zachował pokerową
twarz, mimo że w środku buzował ze złości.
- Kiedy podszedłeś do samochodu, rozmawiałeś z Sarą albo z tym
chłopakiem?
Przesłuchiwany znów zasłaniał się niepamięcią.
- Pytałeś ich? Dałeś im możliwość, aby wyjaśnili, dlaczego są ra-
zem?
- Nie pamiętam. Chyba nie. Wszystko stało się tak szybko. Tak mi
się wydaje. Mówiłem, czułem się jak we śnie...
Przypomniał sobie jednak, że żadna z ofiar nie wyszła z pojazdu.
- Byli uzbrojeni? Widziałeś, żeby mieli nóż albo pistolet?
Śledczy już teraz próbował pokrzyżować zabójcy plany dotyczące
taktyki obronnej - którą ten mógł się posłużyć podczas procesu - i po-
zbawić go wszelkich złudzeń.
Być może Namey już wcześniej na to wpadł. Skrzyżował ramiona,
dłonie schował pod pachami i patrząc w bok, powiedział:
- Coś widziałem. Chyba. Nie jestem pewien. Mówiłem już... Nie
pamiętam dokładnie. Wszystko było rozmazane. Serio, nigdy nawet... To
znaczy, wy pewnie czegoś takiego nie przeżyliście. W przeciwnym razie
wiedzielibyście, że to tak, jakby część was znajdowała się zupełnie gdzie
indziej...
Unosząc brwi, Chris powiedział:
- Rozumiem. Teraz już po wszystkim, co? Zmienił się cały twój
świat.
Namey najwidoczniej był zadowolony ze swojej ostatniej odpowie-
dzi.
- Jakby część was znajdowała się zupełnie gdzie indziej. Mnie tam
nie było. To nie byłem ja.
Stuber odparł bez wahania:
- To byłeś ty! I byłeś tam, do cholery!
Po chwili złagodził ton i zgodził się, że Richard zachowywał się tego
dnia inaczej niż zazwyczaj.
- Ale zrobiłeś, co zrobiłeś, i nic już tego nie zmieni.
Zabójca potrząsnął głową, trzymając się uparcie swojej wersji.
- To nie byłem ja. Nie ja. Nie zrobiłem tego. Ktoś inny mną stero-
wał.
Nie chcąc wysłuchiwać dalszych tłumaczeń, Stuber zmienił temat.
Powiedział Nameyowi, że jego siostra żąda zwrotu swojego nissana,
który stał na parkingu policyjnym. Zapytał więc, gdzie są kluczyki.
Mężczyzna zdenerwował się, że śledczy zupełnie zignorował jego suge-
stię, jakoby morderstwa dokonało jego ciało poza kontrolą świadomości.
Odwrócił się więc do niego i spytał:
- Nie przeszukacie go najpierw?
- Zrobimy to, ale ona chce go odzyskać.
Namey przestał płakać i odwarknął:
- Mam to gdzieś. Możecie sobie... to znaczy... Ciągle mnie okłamu-
jecie! Rozumiem, że to wasza praca. W porządku, w porządku. Samo-
chód stoi pod galerią. Wzięliście mojego el camino?
- Twoja matka go ma.
- A gdzie moja córka? Też u mamy?
Stuber kiwnął głową.
Przestępca pochylił się nagle do przodu i złapał się za brzuch:
- Źle się czuję.
Audiss zignorował te słowa i zapytał, czy poważnie podchodzi do
kwestii wzięcia na siebie odpowiedzialności za to, co zrobił, i czy jest na
to gotowy. Następnie poruszył temat narkotyków. Podkreślił, że osoby
uzależnione, aby zacząć się leczyć, muszą najpierw przyznać przed sobą,
że mają problem. Richard wyprostował się i odparował:
- Moje życie jest spierdolone. Jak tylko wyląduję za kratkami, będę
ćpał, ile wlezie. Nie zależy mi na zbawieniu.
Śledczy znów odwołali się do jego poczucia własnej wartości i zasu-
gerowali mu, by oczyścił sumienie, przyznając się do winy. Kurczowo
trzymał się twierdzenia, że „wszystko było rozmazane”. Zapytany, do
kogo strzelił najpierw, Namey oświadczył, że tę informację już mają.
- Niby skąd? Nie było nas przy tym.
- Facet przeżył, niech on wam powie - odpowiedział, mając na my-
śli Matta.
Gotowość Ricka do wzięcia na siebie odpowiedzialności okazała się
równie silna jak postanowienie prostytutki o życiu w czystości.
- Powiedziałby - Stuber próbował ukryć zniesmaczenie - gdyby
mógł. W co go trafiłeś? W którą część ciała?
- Nie pamiętam.
- A jak ci się wydaje?
- Pewnie w głowę, skoro twierdzicie, że stracił oko - Namey uznał,
że Matt najwyraźniej złożył już zeznania.
Stubera interesowało, w jaki sposób zdobył pięciostrzałowy rewol-
wer, który znaleziono w tunelu. Mężczyzna odpowiedział wymijająco:
- To było jakiś czas temu... kilka miesięcy. Nigdy nie nosiłem go
przy sobie, tylko trzymałem w domu dla ochrony.
Śledczy pomyślał, że zostałby milionerem, gdyby otrzymywał dolara
za każdego mordercę, który twierdził, że pistolet przechowywał w domu
dla „obrony własnej”. Richard zarzekał się, że nigdy wcześniej z niego
nie strzelał.
Na pytanie o swoje konflikty z prawem odpowiedział:
- Trzymałem się z dala od kłopotów przez ostatnie pięć lat. Mam
przyjaciół, rodzinę... Staram się być dobry. Wkurzałem się tylko na Sa-
rę... Przez te wszystkie miesiące myślałem, że to wspaniała osoba.
Wcześniej zadawałem się z niewłaściwymi kobietami - dziwkami, nar-
komankami i tak dalej. Łudziłem się, że wreszcie stanę na nogi... Myśla-
łem, że jest dobra, w przeciwieństwie do tamtych kurw.
Dodał też, że Sarah „spróbowała speeda” pierwszy raz, aby go zado-
wolić. Namey brał narkotyki od trzynastego roku życia.
Stuber wrócił do tematu strzelaniny; nie zamierzał pozwolić mu za-
słaniać się niepamięcią.
- Co sobie pomyślałeś, kiedy zobaczyłeś ich razem?
- Milion rzeczy naraz. Złamała mi serce, a ja chciałem umrzeć... za-
bić się już tam, na ulicy...
- Wciąż to powtarzasz... Chciałeś umrzeć - powiedział Chris, przy-
pominając zabójcy, że to Sarah straciła życie. - Miałeś tyle okazji, żeby
strzelić sobie w łeb, a jednak tego nie zrobiłeś.
Namey mamrotał coś pod nosem. Śledczy stał się jeszcze bardziej na-
tarczywy; rzucił Rickowi wyzwanie, żeby „zachował się jak mężczyzna i
wziął odpowiedzialność za swoje czyny”, ale w odpowiedzi uzyskał
jeszcze więcej sprzeczności i dwuznaczności.
Stuber zapytał podejrzanego, dlaczego na miejscu zbrodni nie znale-
ziono zużytych pudełek amunicji. Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Przeładowałem broń, bo planowałem popełnić samobójstwo...
Wysypałem naboje w samochodzie. Chciałem się jak najszybciej za-
strzelić.
Podobno miał się udać do jakiegoś bliżej nieokreślonego miejsca.
Zadzwonił jednak do matki, żeby się pożegnać; w trakcie rozmowy usły-
szał głos swojej córki.
- Tylko dlatego się nie zabiłem.
Śledczy podgrzał atmosferę i zapytał go, czy nie uważa się za bez-
względnego mordercę, który nigdy nie przyzna się do tego, że odebrał
komuś życie.
- Czy to nie ty?
Namey wystraszył się nagle.
- Nie, nie. Gdyby tak było, zastrzeliłbym ich w rowie kanalizacyj-
nym. Nie zabiłem nawet psa, który mnie poharatał. Nawet tego durnego
psa... Dałem mu się ugryźć. Mogłem go po prostu zastrzelić, ale nie
chciałem mu zrobić krzywdy. Nikomu nie robię krzywdy... bez powodu.
Policjantom przeszło przez myśl, że współczucie, które okazał Chri-
sowi, spowodowane było raczej obawą, że jeśli otworzy ogień, zostanie
zastrzelony.
Audiss wciąż jeszcze próbował wymusić na Ricku przyznanie się do
winy.
- Gdyby ktoś skrzywdził twoją córkę... nie przeszkadzałoby ci, że
morderca odmawia przyznania się do winy? Nie wkurzyłbyś się? Nie
poczułbyś wściekłości?
Śledczy próbował sugerować, że rodzina ofiary zasługuje na to, by
zbrodniarz wyraził skruchę.
Richard jednak wciąż mówił o sprawach ogólnych.
- Ich życie legło w gruzach. Moje życie legło w gruzach. Życie
wszystkich legło w gruzach. Nic tego nie zmieni.
Stuber miał pewien pomysł.
- A może dam ci kartkę i długopis, a ty napiszesz do nich list?
- Nie... Nie.
- Nie? Wiesz dlaczego? Bo martwisz się tylko o Richarda, o nikogo
innego! Tak samo było w dniu, kiedy strzelałeś. Myślałeś wyłącznie o...
- Co, chcecie żebym...?
- Bądź mężczyzną!
- Napiszę do nich, ale nie zdradzę żadnych szczegółów.
- Zamierzasz kłamać?
- Nie. Napiszę, że jest mi przykro, i tak dalej, ale nie będę się spo-
wiadał. Wiem, do czego zmierzacie.
Przesłuchiwany wciąż rozgrywał werbalną partyjkę szachów z poli-
cjantami.
Śledczy wyraził to głośno.
- Nie chcesz się przyznać do winy? Wciskałeś nam, że jesteś gotów
wziąć na siebie odpowiedzialność. Myślisz tylko o sobie. Boisz się, że
trafisz do więzienia. Martwisz się jedynie o swoją przyszłość, a nie o
przyszłość swojej córki. A już na pewno masz gdzieś tę całą Sarę i Mat-
ta. Nie obchodziły cię ich rodziny.
Richard znów powrócił do starej śpiewki pod tytułem: „Nie było
mnie tam”. Wyglądało to tak, jakby jego linią obrony przed sądem miała
być chwilowa niepoczytalność.
- Jestem jednym z tych pokręconych gości, którzy mają coś z głową
- mamrotał.
Rękami pokazał, że musi napić się wody.
Chris zamierzał się upewnić, czy podejrzany mówił prawdę, kiedy
zgodził się napisać list do rodzin Sary i Matta. Podał mu więc kartkę i dłu-
gopis, a potem wraz ze swoim partnerem poszedł po szklankę wody. Namey
został sam. Przez kilka minut siedział w bezruchu, a potem przyłożył
długopis do kartki. Nie potrafił jednak napisać ani słowa. Wycedził je-
dynie przez zęby:
- Ta pierdolona kamera mnie obserwuje. Wiem, że wciskają mi kit,
człowieku. Pierdoleni kłamcy. Kurwa, nie mogę pisać tym gównem...
Jeszcze mieszają w to, kurwa, moją małą. Gdzie moja woda, człowieku?
- Odwrócił się do drzwi i wrzasnął: - Ej !
Kiedy śledczy weszli do pomieszczenia, Namey powiedział:
- Nie napisałem nic, bo i tak nie zaniesiecie tego matce Sary... Wi-
działem to na filmach. Robicie mnie w konia.
Stuber stracił cierpliwość.
- To nie jest film! To rzeczywistość. To twoje życie.
Aby podkreślić wagę tych słów, śledczy poruszył znowu temat na-
rzędzia zbrodni:
- Dlaczego wsadziłeś do komory pięć nabojów, skoro planowałeś
popełnić samobójstwo? Co? Po co te pozostałe cztery kulki?
- A bo ja wiem?
- Powiem ci. Planowałeś morderstwo. Żeby strzelić sobie w łeb,
wystarczy jeden nabój.
Namey zawahał się i zaczął jąkać. W końcu wpadł na nowe logiczne
wytłumaczenie. Stwierdził, że z jednym nabojem byłaby to zabawa w
rosyjską ruletkę.
- Mógłbym pociągać za spust nawet pięć razy, zanim wreszcie bym
się zastrzelił. Rozumiecie, co mam na myśli? Wsadziłem więc nabój do
każdej komory... paf! Wypaliłby w łeb za pierwszym razem.
Śledczy nie próbował nawet ukryć sarkazmu.
- Za to nie wypalił twój plan, bo wciąż tu jesteś i wygląda na to, że
łeb masz cały.
- Wypali - nalegał zabójca. - Prędzej czy później wypali. Nie mar-
twcie się... Chcę się zabić, ale nie mogę tego zrobić ze względu na córkę.
To jedyny powód. Chcę stąd odejść. Nie podoba mi się tu. Ten świat jest
pojebany... Cały świat jest pojebany! Pełno w nim zła. Nienawidzę go!
Chcę umrzeć. Chodzi wyłącznie o moją córkę. Zamierzam ją wywieźć
do Meksyku... Znaleźć tam pracę czy coś.
Chris wzruszył ramionami i wytknął Rickowi, że wykorzystuje córkę
jako usprawiedliwienie własnego tchórzostwa. Zarzucił mu też kłam-
stwo. Żądał prawdy, a Namey nie miał odwagi, by ją wyjawić.
- Nie może ci przejść przez usta, co? Narobiłeś w portki.
Śledczy powtórzył swoją opinię, że chłopak po prostu zamordował
Sarę w przypływie złości.
- Nie! - odwarknął. - Mówiłem już, że czułem się jak we śnie. Nie
wiedziałem, co się dzieje. A wy... wy wciskacie mi kit. Nic nie rozumie-
cie. Nie było was przy tym.
Stuber spojrzał na niego chłodno i kazał mu opowiedzieć szczerze o
tym, co się wydarzyło tego dnia.
- Zacznij od chwili, kiedy ich zobaczyłeś. Po pierwsze, miałeś są-
dowy zakaz zbliżania się do Sary. W ogóle nie powinno cię tam być.
- To nieważne - odparł. - Planowałem samobójstwo, więc jakie to
mogło mieć dla mnie znaczenie...? Już wam mówiłem, że straciłem nad
sobą kontrolę. Nie wiedziałem, co się dzieje... Jakbym był we śnie. To
nie byłem... Już wam to mówiłem: to nie byłem ja.
Znowu usprawiedliwił się zaćmieniem umysłu, ale tym razem dodał
dziwne oświadczenie:
- Gdybym planował morderstwo, użyłbym wydrążonych pocisków.
Wyjaśnił, że załadował konwencjonalne naboje, by nie rozsadziły mu
czaszki i aby matka mogła wyprawić pogrzeb przy otwartej trumnie.
Śledczy uznali, że Namey w swoim rozumowaniu doszedł do granic
absurdu.
Chris nie wytrzymał.
- Jak widać, amunicja, której użyłeś, wystarczyła, by otworzyć gło-
wę twojej dziewczynie. Jej rodzice nie mieli okazji pożegnać jej przy
otwartej trumnie, więc nie próbuj wzbudzać litości! Nie wmówisz mi, że
nie planowałeś zabójstwa. Pojechałeś tam w jednym celu i udało ci się
go osiągnąć... Wróciłeś, bo kilka tygodni wcześniej nie miałeś przy sobie
broni. Matt cię spłoszył, a ty uciekłeś z podkulonym ogonem. Nie mo-
głeś tego przełknąć. Czułeś się jak tchórz, chłopak napędził ci stracha.
Dlatego wróciłeś, ale tym razem ze spluwą.
Niespodziewane oskarżenie wytrąciło Nameya z równowagi. Zaprze-
czył, jakoby Matt go przepędził.
- On tylko wysiadł z samochodu.
- Tak, a ty spieprzyłeś.
- Bo myślałem, że to jej brat.
- Zachowałeś się jak cykor, i to na jej oczach. Chłopak ledwo zdą-
żył wyjść z samochodu, a ty zwiałeś.
Stuber znalazł wreszcie słaby punkt Nameya. Był zbyt dumny, by w
spokoju słuchać, jak ktoś nazywa go tchórzem.
- Dlaczego strzeliłeś najpierw do chłopaka, a nie do dziewczyny?
To on stanowił zagrożenie, dlatego go zdjąłeś. Strzeliłeś do niego, bo
miałeś pełno w gaciach.
Richard najwidoczniej zorientował się, że śledczy wpuszcza go w
maliny, bo zamilkł i nie podjął dyskusji. Chris zadał mu jednak kolejny
cios.
- Chcesz znać moje zdanie? Myślę, że poczułeś się zajebiście, kiedy
strzeliłeś do chłopaka, a potem do dziewczyny. Dlatego się nie zabiłeś.
Spodobało ci się.
Próba zabicia pasażera nie miała większego sensu, gdyby Rick nie
wiedział, że to Matt Corbett.
- A jeśli to był sąsiad, którego podrzuciła albo kolega z klasy? A
może komuś po prostu wysiadł samochód, więc go podwiozła? Wysko-
czyłeś z wozu jak debil i wpakowałeś mu dwie jebane kulki w łeb! Facet
nic ci nie zrobił, a ty mi teraz pierdolisz, że nic nie pamiętasz? Jesteś
jebanym tchórzem! Boisz się nawet do tego przyznać! To wszystko.
Proste. Musisz w końcu powiedzieć, że masz pietra. Wiem, że tak jest...
Nie masz jaj, żeby przyznać się do morderstwa.
Nawet jeśli Namey zamierzał wyznać prawdę, zdołał się pozbierać.
Jedyną jego odpowiedzią było:
- Jesteś złym człowiekiem.
- Jasne. Wszyscy są źli, poza tobą... Dobre kobiety są dla ciebie
wcieleniem zła. Ja też. Wszyscy są źli poza Rickiem.
- Tego nie powiedziałem.
- To, co zrobiłeś, było złe. Okrutne. Nieludzkie. A gdyby ktoś za-
strzelił twoją córkę?... Fajnie jest bawić się w Boga i decydować o ludz-
kim życiu?
Odpowiedź Richarda zbulwersowała śledczego. Z kamienną twarzą
wymamrotał:
- Sarah jest morderczynią. Dokonała aborcji. Zabiła dziecko.
Stuber zagryzł wargi.
- Ciągle zrzucasz winę na innych... Kogo jeszcze obwinisz? Myśla-
łem, że ją kochałeś.
- Wciąż ją kocham.
- Zabiłeś ją. Zamordowałeś. I wciąż twierdzisz, że ją kochałeś? Za-
biłeś ją, prawda?
- Nie.
- Nie? Ktoś inny to zrobił?
- Może diabeł.
Chris nie zamierzał nawet odpowiadać na idiotyczny komentarz. Za-
dał jeszcze kilka pytań, aż wreszcie Namey niechętnie przyznał:
- Nienawidzę się za to, co zrobiłem...
- Wątpię. Nienawidzisz się za to, że dałeś się złapać.
Ku zaskoczeniu policjantów Richard kiwnął głową.
- Jasne, że tak. Jasne, że jestem wściekły z tego powodu.
Po kilku minutach Stuber powtórzył tezę, że Richard udał się na po-
szukiwania Sary, aby ją zabić. Podejrzany zaprzeczył.
- Czyli wszystko - powiedział śledczy - jest winą przypadku.
- Przypadkiem nakryłem ich razem.
- Zupełnie przypadkowo miałeś przy sobie broń? Zupełnie przypad-
kowo znalazłeś się w miejscu, w którym nie powinieneś przebywać ze
względu na sądowy zakaz? Zupełnie przypadkowo wyszedłeś z pojazdu,
trzymając w ręku broń? Przypadkiem podszedłeś do okna i bez ostrzeże-
nia zacząłeś strzelać do obcego człowieka, a potem obszedłeś samochód
i przystawiłeś lufę do głowy swojej dziewczyny, po czym pociągnąłeś za
spust? To nie przypadek! Nikt cię do tego nie zmusił. To było twoje
ciało i twój mózg. Ty to zrobiłeś. Kropka. Możesz pieprzyć głupoty o
diable, który kazał ci ich zabić. Możesz sobie mówić, że wszyscy ludzie,
że cały świat jest zły... „I tak sobie na to zasłużyli. Pierdolić ich, bo
skrzywdziła mnie dziewczyna”.
Namey znów uparcie twierdził, że stracił rozum.
- Już wam mówiłem: nie wiedziałem, co robię. Nie myślałem. Nie
byłem sobą.
Litania zaprzeczeń i uników dobiegła końca po prawie dwóch godzi-
nach spędzonych w ciasnym pokoju przesłuchań.
DOWÓD ODWAGI
W
krótce po tym jak ciężko ranny Matt Corbett został przewieziony
do Zachodniego Centrum Medycznego późnym wieczorem 16 kwietnia,
wyglądało na to, że nigdy więcej nie ujrzy słońca. Krew tryskała mu z
licznych ran. Jego życie wisiało na włosku cienkim jak pajęcza nić. Po-
cisk utknął w jego rdzeniu kręgowym, powodując paraliż dolnej części
ciała oraz rąk.
Lekarze przygotowywali jego rodziców na najgorsze. Nikt nie wie-
rzył w to, że uda mu się przeżyć. Został przecież poszatkowany poci-
skami kaliber 9 milimetrów wystrzelonymi z niewielkiej odległości. Jego
stan był tak poważny, że lekarze nie mogli nawet policzyć dokładnie, ile
kul tkwiło w jego ciele i kościach.
Osiem godzin trwała walka o życie Matta. Jego stan się ustabilizował.
Jill, Kelly i Tom siedzieli albo chodzili po poczekalni przez całą noc. W
końcu tuż przed świtem chłopaka przewieziono na Oddział Intensywnej
Terapii i rodzina mogła go zobaczyć.
Tom Corbett mówił później: „Mogłem jedynie dziękować Bogu za to,
że żyje”. Najtrudniejszy moment nadszedł, kiedy w swoich pierwszych
słowach chłopak zapytał, co się stało z jego dziewczyną. Jill i Tom
skłamali, mówiąc, że nie wiedzą nic o jej losie. Dopiero następnego dnia
wyjawili, że Sarah zginęła.
Matt jednak nie odnotował tego faktu. Kiedy ojciec mu o tym powie-
dział, nie chciał przyjąć tego do wiadomości. „Nie uwierzyłem im. Nie
mieściło mi się to w głowie”. Na pytanie, czy było to spowodowane
bólem, czy silną dawką leków, odparł: „Nie. Nie miałem problemów ze
słuchem. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Próbowałem wstać z
łóżka i przekonać się na własne oczy. Myślałem, że leży w sali obok, i
chciałem ją zobaczyć.
Nie wiedziałem, że jestem sparaliżowany. Wtedy jeszcze wydawało
mi się, że mogę chodzić. Zachciało mi się pić, poprosiłem o szklankę
wody. Ojciec powiedział: »Przyniosę ci«. Ja mu na to, że nie musi, sam
to zrobię. Wtedy do mnie dotarło, że nie mogę się ruszyć. Zrozumiałem,
że Sarah nie żyje”.
Często uważa się, że paraliż oznacza odrętwienie całego ciała, koń-
czyny są bezużyteczne, a przynajmniej niewrażliwe na bodźce. W przy-
padku Matta było wręcz przeciwnie. Ból odzywał się ze wszystkich ner-
wów, parząc każdy mięsień. „Jakby w moim ciele tkwiło milion igieł” -
wspominał po latach. „Miałem wrażenie, że ręce płoną mi żywym
ogniem. Nie wiem, co się działo. Wszystkie nerwy były podrażnione.
Przeraźliwy ból”.
Matka Matta twierdziła, że darł się wniebogłosy przy najmniejszym do-
tknięciu. Fakt, że nie mógł się ruszyć ani nawet przekręcić na bok, przelał
czarę goryczy. Głos Jill łamał się, kiedy o tym wspominała: „Nigdy tego nie
zapomnę. Mówiłam: »Cześć, jak leci« i czasem przez nieuwagę podawałam
mu rękę. Krzyczał wtedy: »Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj mnie!«”.
Lekarze przepisali mu spore dawki morfiny, aby złagodzić ból. Na-
stępnego dnia Matt odmówił jednak przyjmowania leków. Później tłu-
maczył: „Chciałem mieć świadomość, przez co przechodzę. Lubię wie-
dzieć, co się dzieje ze mną i wokół mnie”. Wolał stawić czoła rzeczywi-
stości, zamiast odpływać do nierealnego świata, w którym jego umysł
był równie odrętwiały jak jego ciało. „Lubię mieć kontrolę nad tym, co
mówię i co robię”.
Kelly dobrze go rozumiała. „Wygadywał śmieszne rzeczy. Twierdził,
że łóżko jest na suficie i tego typu bzdury”.
Specjaliści nalegali, by zgodził się na Neurontin, który łagodzi ner-
wobóle. W tym przypadku mogły one trwać nawet latami. Takie symptomy
najczęściej występują przy półpaścu, ale towarzyszą też uszkodzeniom
rdzenia kręgowego. Leki pozwalały pacjentom funkcjonować w miarę
normalnie.
W dwa dni po tym jak trafił na oddział, lekarze przeprowadzili skom-
plikowaną operację, by naprawić i oczyścić z fragmentów naboju jego
roztrzaskany oczodół, a także odbudować jamę nosową.
Wachlarz negatywnych emocji, z którymi musiał się zmagać pacjent,
pogorszył tylko jego stan. Z początku myśl o śmierci Sary i perspekty-
wie spędzenia reszty życia w łóżku wydawała się nie do zniesienia.
„Chciałem umrzeć. Nieustannie myślałem o samobójstwie. Wszystko
widziałem w czarnych barwach, na niczym mi już nie zależało. Rodzina
i przyjaciele zawsze przy mnie byli, ale wtedy mało mnie to obchodziło.
Sytuacja mnie przerosła, zamierzałem to zakończyć. Są takie chwile,
kiedy człowiekowi wydaje się, że lepiej by było, gdyby się zabił. Życie
bez ludzi, których się kocha, jest naprawdę trudne”.
Jego depresja trwała dobrych kilka tygodni, a jej głównym powodem
była śmierć najukochańszej Sary. Matt nie wyobrażał sobie życia bez
niej. Uważał za niesprawiedliwe to, że przeżył. „Była moim aniołem”.
Poczucie winy rozdarło jego duszę, jakby ktoś podziurawił ją kulami.
„Czułem się odpowiedzialny za jej śmierć, przecież jej matka myślała, że
Sarah jest ze mną bezpieczna. Ja też tak sądziłem. Sporo czasu zajęło mi
uświadomienie sobie, że nie mogłem nic zrobić, choć próbowałem. Do
dziś mam z tym problem”.
Jednak z pomocą rodziny promyk nadziei zaczął stopniowo przenikać
do ciemności, w której pogrążył się Matthew. Kiedy przeniesiono go z
Zachodniego Centrum Medycznego do szpitala w Long Beach, Jill Cor-
bett odzyskała wiarę w przyszłość swojego syna. „Tam się urodził i mało
nie umarł w pierwszych dniach życia. Kiedy go tam przewieźli na reha-
bilitację, czułam, jakbyśmy wrócili do domu. Wiedziałam, że wszystko
będzie dobrze. Po prostu wiedziałam”.
Wrodzona odwaga Matta wzięła górę nad rozpaczą i wróciła mu
pewność siebie. Terapeuci coraz częściej wyciągali go z łóżka i sadzali
na wózku inwalidzkim, co miało zbawienny wpływ na jego psychikę.
Prawdziwy przełom nastąpił, gdy poruszył palcami. Od tego momentu
rozpoczął walkę o to, by ruszyć dłońmi, a potem ramionami. Rodzice
byli zachwyceni, kiedy Mart napisał własnoręcznie liścik, w którym
podziękował im za miłość i wsparcie.
Również jego myśli o Sarze przeszły metamorfozę: od rozpaczy i po-
czucia winy do wspomnień wspólnie spędzonych chwil. Na szyi nosił
wisiorek w kształcie aniołka, który miał mu o niej przypominać każdego
dnia.
Perspektywa dalszego życia wydawała się nie do zniesienia, ale we-
wnętrzna siła sprawiła, że Matt zaczął dostrzegać w całej tej sytuacji
drobne pozytywy. Dzięki operacjom plastycznym udało się zrekon-
struować oczodół, w którym umieszczono sztuczne oko. Kolejnym wy-
zwaniem było radzenie sobie z nieustającym bólem. Chłopak zwalczył
go siłą woli, przyjmując minimalne dawki leków. Nie pozwolił także, by
cierpienie spowolniło jego postępy w rehabilitacji. To, co jeszcze nie-
dawno zdawało się niemożliwe, teraz znalazło się w zasięgu ręki. Matt
myślał nawet o powrocie do pracy w firmie produkującej systemy wen-
tylacyjne. Wierzył, że pomimo swojej niepełnosprawności mógłby być
wartościowym pracownikiem.
♦ ♦ ♦
Kiedy na początku 2004 roku Dennis Conway otrzymał zadanie po-
prowadzenia oskarżenia przeciwko Richardowi Nameyowi, spędził spo-
ro czasu z rodziną Corbettów. Przystojny prawnik, który rozumiał pro-
blemy nastolatków, zrobił na Jill niemałe wrażenie.
Wtedy nie znała jeszcze osobistych przejść Conwaya, zastanawiała
się więc, skąd u niego tak wnikliwa znajomość kłopotów i rozterek mło-
dych ludzi. Mart sądził, że to z tego powodu, iż Dennis sam był ojcem
młodego chłopaka. „Na każdą ze swoich spraw patrzy przez pryzmat
własnych doświadczeń. Dlatego tak świetnie sobie z nimi radzi”.
Rozmowy z Dennisem skłoniły sparaliżowanego mężczyznę do pod-
jęcia niezwykle odważnej decyzji. Kiedy dowiedział się, że naboje, które
chirurgicznie usunięto z jego kończyn, zachowały się w tak złym stanie,
że dla biegłych były zupełnie bezużyteczne, postanowił poddać się ko-
lejnej operacji, aby usunąć odłamek tkwiący w jego ciele. Miał nadzieję,
że w ten sposób specjaliści otrzymają materiał porównawczy do testów
balistycznych, które mogłyby przypieczętować los Richarda Nameya.
Conway z podziwem wspominał ten niezwykły akt odwagi: „Matt
poprosił chirurga, żeby wyjął pocisk z jego pleców i przekazał go mnie
jako dowód rzeczowy. Kula przebiła łopatkę, a potem utkwiła w rdzeniu
kręgowym. Chłopak żył z nim od około roku”.
W czasie operacji lekarze wyjęli też odłamek znajdujący się w prawej
ręce Matta, tuż pod barkiem. Oba fragmenty przekazano Conwayowi.
Początek procesu wyznaczono na wrzesień 2004 roku.
ZDRADA
D
ennis Conway był szanowanym prokuratorem hrabstwa Orange.
Jego umiejętności doceniali zarówno koledzy z pracy, jak i przełożeni.
Ufano mu na tyle, że pozwolono prowadzić oskarżenie w kilku głośnych
procesach.
Kiedy przydzielono mu sprawę Richarda Nameya, sądził, że strategia
obrońców oprze się o założenie, jakoby zabójca w chwili morderstwa był
non compos mentis
1
. Oznaczało to, że swego czynu dokonał w zamro-
czeniu, a nie z premedytacją. „Wielu morderców zasłania się niepoczy-
talnością. Myślałem, że Namey również przyjmie tę taktykę. Kiedy fakty
wskazują twoją winę, musisz znaleźć takiego świadka, który poprze
twoją linię obrony”.
1
non compos mentis (łac.) - niespełna rozumu.
Conway sądził, że adwokaci przedstawią ławnikom dowody na to, że
oskarżony miał poważne problemy emocjonalne, wynikające z trudnego
dzieciństwa, albo że był ofiarą przemocy psychicznej. „Zastanawiałem
się, czy nie będą próbować oczernić Sary. Dziewczyna nie wiedziała, że
siedziała na beczce prochu. Obawiałem się też, że będą forsować niepo-
czytalność wywołaną nadużywaniem narkotyków”.
Przygotowując się do procesu, Dennis miał nadzieję, że Namey zo-
stanie powołany na świadka. „Zeznania oskarżonego często wyjaśniają
sytuację. Tak jak w trakcie przesłuchania. Wtedy ja też mogę sobie pou-
żywać”.
Conway był idealnym materiałem na śledczego. W listopadzie 2002
roku prowadził sprawę, która przyciągnęła uwagę ogólnokrajowych me-
diów, pisarzy i producentów telewizyjnych. Śledztwo dotyczące tajem-
niczych morderstw, o które oskarżono Adrianę Vasco, na rok utknęło w
martwym punkcie. W chłodny listopadowy wieczór 1999 roku w jej
samochodzie znaleziono podziurawione kulami ciała pięćdziesięcio-
siedmioletniego anestezjologa, Kennetha Stahla, i jego żony, doktor
Carolyn Oppy-Stahl. Stary dodge stratus stał samotnie z włączonym
silnikiem, oświetlał krętą górską drogę zwaną Autostradą Ortegi, która
wiła się po stromych zboczach wzgórz stanowiących granicę hrabstw
Orange i Riverside. Miejsce to okryte jest złą sławą - notorycznie zdarza-
ją się tu śmiertelne wypadki samochodowe, ale co gorsza, mordercy
często porzucają tu ciała swoich ofiar.
Zwłoki małżeństwa lekarzy znaleziono dzień po czterdziestych
czwartych urodzinach Carolyn.
Śledczy byli zdumieni. Ciała zostały podziurawione jak sita, a nigdzie
nie znaleziono broni. Wykluczono więc możliwość morder-
stwa/samobójstwa. Raczej nie doszło też do kłótni między nimi a innym
kierowcą. Wyeliminowano również wątek rabunkowy, ponieważ portfe-
le obu ofiar były nietknięte, a Carolyn miała na sobie biżuterię. Mimo że
ta niebezpieczna droga jest dość ruchliwa, nie udało się znaleźć żadnego
świadka.
Rozmowy z rodzinami zmarłych i ich kolegami z pracy nie przynio-
sły rezultatu. Śledczy nie natrafili na żaden trop. Dowiedzieli się tylko,
że Kenneth Stahl planował zaskoczyć żonę i zabrać ją na urodziny do
restauracji w okolicach słynnej Misji San Juan Capistrano, położonej
nieopodal skrzyżowania Autostrady Ortegi i międzystanowej numer 5.
Jednak nie było wiadomo, dlaczego po kolacji lekarz wraz z żoną przeje-
chali dwadzieścia pięć kilometrów górską drogą, skoro ich dom w Hun-
tington Beach znajdował się niewiele ponad trzydzieści kilometrów w
przeciwnym kierunku. Sekcja zwłok wykazała, że ofiary spożyły posiłek
na półtorej godziny przed śmiercią. Ktokolwiek pociągnął za spust,
strzelał przez opuszczoną szybę drzwi od strony kierowcy. Pomimo usil-
nych poszukiwań w pobliżu samochodu nie znaleziono łusek ani żad-
nych innych dowodów zbrodni. Mogło to oznaczać, że strzelano z re-
wolweru bez wyrzutnika łusek.
Czy któryś z pacjentów Kennetha albo Carolyn szukał zemsty za re-
alną bądź wyimaginowaną krzywdę? Szczegółowe śledztwo nie po-
twierdzało tej hipotezy, tym bardziej że żadne z nich nie miało ani jednej
sprawy sądowej o błąd w sztuce. Oboje lekarze byli szanowanymi oso-
bami w swojej branży. Podczas pogrzebu Kennetha wspominano jako
milczącego, introwertycznego człowieka, który uwielbiał spać pod na-
miotem, chodzić po górach, jeździć rowerem i szusować na nartach.
Zawał i wszczepienie bajpasów położyły kres jego fizycznej aktywności.
Z kolei rodzina Carolyn i jej przyjaciele opisywali ją jako uroczą, nie-
zwykle przyjazną kobietę, która utrzymywała dom w nienagannym po-
rządku. Z wielką troskliwością pomagała Kennethowi wrócić do zdro-
wia.
Po jedenastu miesiącach wciąż poszukiwano tropu, który pozwoliłby
rozwiązać zagadkę podwójnego morderstwa. Zanim jednak akta sprawy
trafiły do archiwum, dwójka nowych śledczych postanowiła przyjrzeć im
się z bliska. Ich odkrycia doprowadziły do rozwikłania tajemnicy.
Stopniowo zaczęła wychodzić na światło dzienne mroczna strona
osobowości Kennetha Stahla. Kiedy okazało się, że tuż przed morder-
stwem z jego konta oszczędnościowego zniknęło trzydzieści tysięcy
dolarów, śledczy uznali, że mają pewien punkt zaczepienia.
Przeprowadzili szczegółowe rozmowy z wieloma osobami, dzięki
którym na jaw wyszła pewna obrzydliwa historia. Stahl był rozwodni-
kiem. Carolyn poślubił w Las Vegas w 1988 roku w sylwestrową noc.
Chociaż ich rodzice uważali to bezdzietne małżeństwo za bliskie ideału,
Kenneth wielokrotnie bił swoją żonę. Pewnego dnia, sześć lat po ślubie,
Carolyn wróciła do domu i zastała męża w objęciach innej kobiety.
Wydawało się, że terapia małżeńska przyniosła skutki, ale Stahl wciąż
zdradzał swoją żonę. Przez dziewięć lat utrzymywał stosunki seksualne
ze swoją asystentką - Adriana Vasco.
Trzydziestoletnia kobieta, która - jak twierdzi - kochała Kena nad ży-
cie, dzieliła z nim jedną cechę: żadne z nich nie potrafiło dochować
wierności. Jako dwukrotnie rozwiedziona matka dwójki dzieci spotykała
się z kilkoma mężczyznami jednocześnie. Przez Stahla poznała byłego
pacjenta zakładu psychiatrycznego. Zaczęła się z nim spotykać, a potem
z nim zamieszkała. Niektórzy zdradzili, że doktor Stahl dołączał czasami
do ich seksualnych igraszek.
Nie była to jedyna tajemnica, którą Kenneth dzielił z tym mężczyzną.
Podczas libacji wyjawił mu, że nie jest szczęśliwy w małżeństwie, ale
nie ma zamiaru przechodzić przez cały proces rozwodowy, a potem do
końca życia płacić alimentów. Zapytał go więc, czy zna kogoś, kto
mógłby pozbyć się Carolyn raz na zawsze.
Z pomocą mężczyzny Stahl skontaktował się z pewnym gangsterem,
by przedyskutować szczegóły, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło.
Kilka razy rozmawiał też z Vasco o swojej fantazji na temat zamor-
dowania Carolyn.
Na kilka miesięcy przed strzelaniną kobieta poznała osiedlowego
konserwatora, z którym zaczęła się spotykać. Trzydziestojednoletni
Dennis Earl Godley - z tatuażami na całym ciele, bródką i czarnymi wło-
sami z przedziałkiem pośrodku - często wchodził w konflikt z prawem.
Zdawał się zaspokajać wszystkie potrzeby Adriany. Opowiedziała mu o
planach Kennetha Stahla, sugerując, że doktor jest w stanie sporo zapła-
cić za wykonanie zadania.
- Kobieto - odpowiedział ponoć - potrzebuję forsy. Zadzwoń do
niego. Chcę się z nim spotkać.
Kilka dni później Ken i Carolyn zostali dosłownie rozstrzelani, a Go-
dley opuścił Kalifornię i zamieszkał w rodzinnej Karolinie Północnej.
Pojawiało się coraz więcej poszlak, które wskazywały na to, że Ad-
riana Vasco maczała palce w tym brutalnym morderstwie. W październi-
ku 2000 roku postanowiono ją aresztować, ale dowody okazały się nie-
wystarczające. Wsadzono ją więc za kratki na czterdzieści cztery dni za
niezapłacone mandaty. Podczas przesłuchań w sprawie zabójstwa Stah-
lów konsekwentnie odmawiała składania zeznań. Unikając stereotypo-
wych, ciągnących się w nieskończoność rozmów znanych ze starych
filmów, śledczy podlizywali się Vasco na wszelkie sposoby: prawili
komplementy, oferowali napoje orzeźwiające, a nawet przynosili jej
ulubione płyty. Sugerowano kobiecie, że jej rodzina może być w niebez-
pieczeństwie. „Nie jesteś jedyną podejrzaną w tej sprawie” - mówili.
Czy to ze strachu, czy też z powodu wyrzutów sumienia Vasco zaczę-
ła sypać. Jej dwunastogodzinne zeznania nagrano na taśmie.
Wreszcie udało się wyjaśnić tajemnicę sprzed roku. Dwudziestego li-
stopada 1999 roku ona i Godley - ubrani w czarne płaszcze - wyszli z
mieszkania i wsiedli do samochodu. Adriana skierowała się w stronę
zdradzieckiej, krętej Autostrady Ortegi, gdzie natknęła się na Kennetha i
Carolyn siedzących w dodge'u.
To, co stało się później, jest kwestią dyskusyjną. Według Vasco Go-
dley wysiadł z pojazdu, podszedł do swoich ofiar i otworzył ogień. Miał
zastrzelić tylko Carolyn, ale najwidoczniej stwierdził, że nie chce zosta-
wiać przy życiu żadnych świadków. Możliwe też, że postanowił zabić
Kennetha z zazdrości.
Kiedy było po wszystkim, Godley uciekł do Karoliny Północnej. Za-
nim to zrobił, zostawił synowi sąsiadów łuskę po naboju.
- Trzymaj. Na pamiątkę.
Po tych rewelacjach śledczy rozpoczęli poszukiwania sprawcy. Zna-
leziono go w Suffolk w stanie Wirginia. Siedział w areszcie, czekając na
proces w innej sprawie. Kiedy zakończono formalności związane z eks-
tradycją, Godley został przewieziony do Kalifornii.
Pod koniec marca 2001 roku przed Sądem Najwyższym Hrabstwa
Orange odbył się wstępny proces, podczas którego miała zapaść decyzja,
czy dowody, które przedstawiła prokuratura, są wystarczające, by oskar-
żyć Adrianę Vasco o morderstwo. Sędzia Everett Dickey uważnie słu-
chał słów obrońcy z urzędu, który twierdził, że jego klientka podczas
przesłuchań kilkukrotnie prosiła o obecność adwokata. Sędzia doszedł
do wniosku, że jej prawa zostały naruszone.
W tej sytuacji dwunastogodzinne zeznania oskarżonej nie mogły zo-
stać przedstawione ławnikom podczas właściwego procesu, a to znacznie
zmniejszało szanse na wyrok skazujący.
Na szczęście Adriana opowiedziała o swoim udziale w morderstwie
jeszcze komuś. Nie wiadomo, co nią powodowało, ale udzieliła obszer-
nego wywiadu jednej z gazet. Prokuratorowi okręgowemu udało się na-
kłonić opornego dziennikarza, aby zeznawał w sądzie na temat artykułu,
który napisał. W ten sposób ławnicy usłyszeli obciążające zeznania sa-
mej oskarżonej.
Dennis Conway otrzymał jej sprawę zaledwie sześć tygodni przed
procesem.
Wspominając swoje przygotowania, mówił: „Przypomniałem sobie
matkę Donniego, jej nieuleczalny alkoholizm i to, jak pewnego dnia
zapragnąłem wypchnąć ją z samochodu. Czasami nasz wewnętrzny
strażnik popuszcza nam cugli. Czy to w wyniku silnych emocji, zażywa-
nia narkotyków, czy innych czynników, a może wszystkiego naraz. Tra-
cisz kontrolę, a ktoś inny życie. Niekiedy takie morderstwo jest plano-
wane. Z drugiej strony zdarzają się też socjopaci, którzy zabijają z zimną
krwią. Spokojnie można uznać, że prawie każdy jest zdolny popełnić
zbrodnię”.
„W tej sytuacji - tłumaczył - mamy do czynienia z nienawistnym
tchórzem, doktorkiem, który sprzymierzył się z chciwą manipulantką i
socjopatą. Biedna Carolyn nie zdawała sobie sprawy z tego, że za jej
plecami trzy osoby knują, aby pozbawić ją życia. Ktoś zadecydował już
o jej śmierci. Gnojek bał się zażądać rozwodu? Potrzebował Vasco, żeby
pozbyć się żony? Jakby zderzyły się trzy meteory. Tak jak Dusiciel z Hill-
side, który zawarł pakt z kuzynem
2
. Jak Charles Ng i Leonard Lake
3
”.
2
Kenneth Bianchi i Angelo Buono Junior zostali skazani na dożywocie za porwania,
gwałt, tortury i morderstwa, których ofiarami padły kobiety w wieku od 12 do 28 lat pod
koniec lat siedemdziesiątych. Angelo Buono zmarł w 2002 roku na zawał serca w wię-
zieniu stanowym Calipatria.
3
Podejrzewano ich o zabicie 25 osób na ranczu Lake'a w hrabstwie Calaveras w Ka-
lifornii. Ngowi udowodniono zabójstwo 11 osób; obecnie oczekuje w celi śmierci na
wykonanie wyroku. Jego wspólnik popełnił samobójstwo, połykając cyjanek, gdy aresz-
towano go za nielegalne posiadanie tłumika.
Dennis zastanawiał się, w jaki sposób mogło dojść do tej zbrodni:
„Jak można w rozmowie z kimś powiedzieć, że planuje się morderstwo?
Że zamierza się zadać komuś cierpienie i pozbawić go życia? »Ojej,
kochanie, chętnie ci pomogę«. Ciągnie swój do swego. Tak jak w Mil-
czeniu owiec śledcza idzie do Hannibala Lectera, który doskonale zna
psychikę seryjnych morderców. Co to jest? Mają jakiś tajny uścisk dłoni,
czy co?”.
W trakcie procesu Vasco próbowała usprawiedliwiać się syndromem
skrzywdzonej kobiety, czym tylko rozjuszyła Conwaya. „W sprawach
dotyczących morderstw możliwości są dwie: albo »zrobiłem to«, albo
»zrobiłem to w obawie o własne życie«”. W tym drugim przypadku
wymagane jest zeznanie psychologa lub psychiatry. Zdaniem Dennisa
jednak wielu z nich to zwykłe „dziwki”.
To dla Conwaya drażliwy temat. Irlandzki uśmieszek zniknął z jego
twarzy i uniósł się gniewem: „Jest taki mit, że prokurator ma zawsze
przewagę. Wiele hrabstw ułatwia więc obrońcom z urzędu szastanie
publicznymi pieniędzmi. Milion dziwek ustawia się wtedy w kolejce.
Ten cały przemysł ekspertyz sądowych i pseudonaukowe srutututu umoż-
liwiają im całkiem wygodne życie. Próbują przekonać dwanaście osób,
którym nigdy więcej nie będą musieli spojrzeć w oczy, żeby nie byli
zbyt surowi w swoich osądach. Niektórzy dają się zwieść ich łagodności,
inni są zdezorientowani ich wyjaśnieniami. Te »specjalistyczne« teorie i
hipotezy w sądzie często stają się mocnymi argumentami. Syndrom
skrzywdzonej kobiety jest jedną z nich. Bitą i prześladowaną przez lata
ofiarę traktuje się ulgowo. I to jest sprawiedliwe. Niestety, obrońcy bar-
dzo często nadużywają tego terminu, jak choćby w przypadku Adriany.
Tłumaczyła się, że wzięła udział w morderstwie, bo została do tego zmu-
szona. Musiała zeznawać, by przedstawić swój »syndrom« ławie przy-
sięgłych. Nazywam to dowodami typu »ojej«, czyli »spotkało mnie w
życiu tyle nieszczęść«. Chodziło wyłącznie o to, żeby jakoś usprawie-
dliwić straszną zbrodnię, której się dopuściła. Sama musiała opowie-
dzieć o swoich nieszczęściach, nie dało się wcisnąć ławnikom żadnego
»specjalisty«”.
Jej zeznania sprowadzały się do tego, że w dzieciństwie była mole-
stowana, gwałcona i bita. Później Dennis Godley zafundował jej to sa-
mo. Grożąc śmiercią jej i jej dzieciom, zmusił ją, by pomogła mu w bru-
talnym morderstwie Carolyn i jej męża.
- Nie sądziłam, że ich zabije. Nie wierzyłam, że to zrobi.
Dokładnie trzy lata po zabójstwie pary lekarzy Dennis Conway
miał
okazję zadać kilka pytań Adrianie Vasco. Dał jej jasno do zrozumienia,
że podejrzewa, iż to ona podsunęła pomysł zabicia Carolyn Oppy-Stahl
swojemu chłopakowi, sugerując, że Kenneth jest gotów za to zapłacić.
- Jedynym łącznikiem między Dennisem Godleyem i panem Stah-
lem była pani. Nie wygląda to za ciekawie, co?
Musiała przyznać mu rację. Rzeczywiście, nie miała się z czego cie-
szyć.
Ławnicy nie przyjęli jej wymówek i uznali ją winną dwóch zabójstw:
pierwszego stopnia (Carolyn Oppy-Stahl) i drugiego stopnia (Kennetha
Stahla). Sędzia Francisco Briseno skazał Vasco na dożywotnie więzienie
bez możliwości wcześniejszego zwolnienia.
Kiedy Dennis Godley trafił wreszcie do Kalifornii, postanowił daro-
wać sobie proces i przyznał się do podwójnego zabójstwa. W jego wersji
krwawych wydarzeń na Autostradzie Ortegi to Adriana zastrzeliła Ca-
rolyn. W zamieszaniu, do którego potem doszło, otworzył ogień i
przypadkowo odebrał Kennethowi życie. On także otrzymał dożywocie
bez możliwości ubiegania się o przedterminowe zwolnienie.
W czerwcu 2005 roku sąd odwoławczy wydał potwierdzenie wyroku
w sprawie Vasco, które zostało opublikowane w dziennikach prawnych.
Dla prokuratora to prawdziwy zaszczyt, więc Conway do dziś jest z tego
dumny.
Teraz Dennisa czekało kolejne zadanie - miał poprowadzić oskarże-
nie przeciwko Richardowi Josephowi Nameyowi, który stanie przed
sądem pod zarzutem zabójstwa pierwszego stopnia. Kiedy prokurator
przyglądał się zebranym materiałom, ze zdumieniem zaczął odkrywać
podobieństwa między tą sprawą a zbrodnią Vasco i Godleya:
• Mężczyzna i kobieta znalezieni w samochodzie z otwartymi
drzwiami od strony kierowcy.
• Kenneth Stahl trafiony w tył głowy - kula wyszła przez lewe oko.
• Przynajmniej jeden pocisk przebił ciało Kennetha albo otarł się o
niego i trafił w Carolyn.
• W obu przypadkach użyto rewolweru, dlatego na miejscu zbrodni
nie znaleziono ani jednej łuski.
• W obu przypadkach pierwszy trafiony został mężczyzna.
• W procesie Vasco przewodniczący ławy przysięgłych pochodził z
Placenta.
• Zarówno Godley, jak i Namey byli narkomanami, którzy dopusz-
czali się w przeszłości przemocy wobec kobiet.
Dowody w sprawie Vasco opierały się na poszlakach i istniała realna
groźba, że ominie ją surowa kara. Szanse Nameya na uniknięcie wyroku
za morderstwo pierwszego stopnia były jeszcze większe.
ANATOMIA PROCESU
P
rzygotowując się do procesu, prokurator stąpa po cienkim lodzie.
Jego zadanie polega nie tylko na tym, aby przeciągnąć na swoją stronę
ławników, musi też dopilnować, by sprawiedliwości stało się zadość.
Każdy ruch, każde słowo oskarżyciela może stać się pretekstem do zło-
żenia apelacji na poziomie lokalnym i federalnym. Czasami sprawa koń-
czy się w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych. Jeżeli prokurator
popełni błąd i ławnicy uznają, że oskarżony nie jest winien zarzucanych
mu czynów, wówczas zgodnie z konstytucją człowiek ten nie może być
drugi raz sądzony za to samo przestępstwo, nawet jeśli później przyzna
się do winy.
„W trakcie trwania procesu - mówił Dennis - czasami pocę się przez
całą noc. Biję się z myślami. Ale to uzależnia, nie mogę znieść chwil,
kiedy nie ma nic do roboty. Jeśli nie biorę udziału w procesie, muszę się
czymś zająć. Czuję się jak narkoman. Tak było od samego początku. To
wspaniała zabawa! Ta praca idealnie pasuje do mojego charakteru,
uwielbiam ją. Prawdziwy ze mnie szczęściarz. Rozmowa z ludźmi, inte-
lektualne potyczki, materiały dowodowe i ta nieustanna adrenalina pod-
czas improwizacji. Nie wspominając już o poczuciu, że jest się zdanym
wyłącznie na własne siły. Samotność. Tylko ja i sprawa. Niektórzy lu-
dzie są przerażeni, kiedy muszą stanąć przed dwunastoma ławnikami i
do nich przemawiać. Na dodatek jeszcze ci sędziowie, którzy potrafią się
na ciebie wydrzeć. Na mnie niejeden już nakrzyczał. Myślałem wtedy:
»Nie boję się ciebie. Mam grubą skórę. Tyle w życiu przeżyłem, że twój
krzyk nie jest w stanie mnie wystraszyć«. W takich sytuacjach przypo-
minam sobie, że moi klienci - moi współobywatele - poniosą porażkę,
jeżeli puszczą mi nerwy. Ktoś powiedział mi pierwszego dnia, że ta ro-
bota to przede wszystkim sprawdzian powściągliwości. Powinienem był
go posłuchać”.
Conway szybko się nauczył, jak ważne jest w sądzie trzymanie ner-
wów na wodzy. Zdał sobie sprawę, że obrońcy wiedzą o jego buntowni-
czej przeszłości i niekonwencjonalnym stylu życia, jaki niegdyś prowa-
dził. Doświadczony mecenas wykorzystał to i dał Dennisowi wycisk.
„Kiedy zaczynałem karierę prawnika, adwokaci podczas przerw umyśl-
nie starali się mnie rozjuszyć. Pewnego razu stary prawnik z Los Ange-
les dopiął swego. Ławnicy nie mogli wydać werdyktu. Powiedziałem
mu: »Wygrałeś. Puściły mi nerwy, ale doprowadzę do ponownego pro-
cesu«. Sędziowie chętnie karzą prokuratorów za złe zachowanie. Obieca-
łem sobie, że następnym razem nie dam się wyprowadzić z równowagi”.
Dzięki ogromnemu doświadczeniu w kontaktach z osobami o różnym
statusie społecznym - od biedaków do bogaczy - Dennis rozumiał ludz-
kie zachowania. W przeciwieństwie do większości prawników znał swo-
je mocne i słabe strony. „Coś ci powiem, mam w sobie pokorę. Zdaję
sobie sprawę ze swoich słabości i staram się nad nimi pracować. Nie ma
nic gorszego od fałszywej skromności. Ktoś z rozdętym ego, kto nie
umie przyznać, że popełnił błąd, od razu straci wiarygodność w oczach
ławników. Oni potrafią też wyczuć, jeśli nie wierzysz we własną linię
oskarżenia”.
Prawnicy muszą mieć w sobie również coś z aktora, ale Conway nie
znosi teatralnej przesady. Niektórzy wręcz ciskają gromy podczas swo-
ich wypowiedzi, ubarwiając je dodatkowo żywą gestykulacją. Zdał sobie
sprawę, że podczas długich procesów ławnicy poznają bliżej adwokatów
i prokuratorów. Potrafią więc rozpoznać tych, „którzy są nieszczerzy
albo próbują się podlizać”. „Kiedy proces jest krótki, może im to ujść
płazem, ale jeśli trwa kilka tygodni, przysięgli wiedzą o tobie wszystko.
Mam sporą przewagę... Umiem nawiązać kontakt ze zwykłymi ludźmi,
bo jestem jednym z nich. Pracowałem w restauracji, sprzątałem baseny,
stawiałem domy, spałem w samochodzie i przez lata żyłem z dnia na
dzień. Otrzymałem lekcje, jakich nie daje żadna szkoła. Nie można nau-
czyć się wzrostu, grając w koszykówkę. Albo się go ma, albo nie”. Cią-
głe zmagania z przeciwnościami losu nauczyły go pewności siebie -
pomimo słabości - oraz nawiązywania kontaktu z prostymi ludźmi - ta-
kimi, którzy zasiadają w ławie przysięgłych.
Technika Conwaya polega na tym, że przekazuje dwunastu osobom
mającym orzekać o winie lub niewinności oskarżonego najważniejsze
treści. „Lubimy korzystać z przykładów, kiedy wyjaśniamy ławnikom
sprawę. Czasami jednak mam dość powtarzania w kółko tego samego”.
Dennis ciągle szukał nowych metod, podglądając innych prawników.
Niekiedy trudno jest przekonać przysięgłych do zasadności dowodów
poszlakowych - to zmora każdego prokuratora. Obserwując pracę in-
nych, Conway przejął od nich kilka pomysłów i wpadł też na parę wła-
snych. Do jego ulubionych analogii należy „wyrzucanie śmieci” i „włą-
czanie się do ruchu”. Najlepszym momentem na ich zastosowanie jest
proces selekcji ławników, czyli tak zwane voir dire.
Najpierw Dennis oświadczał, że wszystkich przestępców łączy jedno
- nie chcą mieć żadnych świadków. Dlatego poszlaki mogą być równie
ważne jak naoczni świadkowie. Są one częstym motywem w książkach
lub filmach dotyczących procesów sądowych. To ważne, by ławnicy
dokładnie zrozumieli, o co chodzi. Potem, zwracając się do każdego z
kandydatów, zadawał pytanie:
- Czy wyrażenie „dowód poszlakowy” ma dla ciebie negatywny
wydźwięk?
Ludzie najczęściej przytakiwali. Panuje powszechne przekonanie, że
są one wątpliwe.
Następnie Dennis pytał:
- Czy przestrzegasz prawa?
Prawdziwym celem voir dire jest sprawdzenie praworządności kan-
dydatów.
- Według prawa dowód poszlakowy ma tę samą wagę, co dowód
bezpośredni. Czy to kogoś dziwi?
W odpowiedzi skonsternowani ludzie najczęściej kiwali głowami al-
bo wyrażali wątpliwość.
- Dowód bezpośredni - mówił kandydatom - to naoczni świadko-
wie, którzy opowiadają w sądzie o tym, co widzieli. Dowody pośrednie,
czyli poszlakowe, to cała reszta. Jak myślicie, w jaki sposób udawało
nam się rozwiązać w całym kraju tyle spraw w ciągu tylu lat bez naocz-
nych świadków? Właśnie dzięki poszlakom. To tak, jakby wrócić do
domu i zastać swój tort zjedzony do połowy, a potem zauważyć, że mały
Johnnie ma bitą śmietanę na ustach. Nie było świadków, ale łatwo
stwierdzić, kto jest winny. Wiem, że dowody pośrednie nie cieszą się
dobrą opinią, ale porozmawiajmy o nich przez chwilę.
Aby zilustrować swój punkt widzenia, Conway podawał przykład
sprzątania śmieci. Pytał kandydatów:
- W który dzień służby przyjeżdżają po wasze śmieci?
Jeśli pytanie kierował do mężczyzny, dodawał:
- Oczywiście sami wynosicie kubły.
Z reguły odpowiadały mu porozumiewawcze uśmiechy.
- Powiedzmy, że we wtorek wieczorem. Przyjeżdżacie z pracy i wi-
dzicie odjeżdżającą śmieciarkę. Kubły z odpadami są puste. Rozglądacie
się dokoła - wszystkie pojemniki w sąsiedztwie są opróżnione. Jaki z
tego wniosek? Zakładacie, że służby oczyszczania miasta zabrały wasze
śmieci. Ale czy widzieliście, jak to robią? Nie. Czy to tylko rozsądna,
logiczna konkluzja? Oczywiście, ponieważ z dużym prawdopodobień-
stwem to się właśnie stało.
Kandydaci na ławników prawie zawsze przyznawali mu rację.
Dennis przestrzegał ich też, że adwokaci z reguły podważają wiary-
godność dowodów poszlakowych. Dlatego tak ważne było, by uzmysło-
wić im, na czym one polegają.
- Wiecie, że są ludzie, którzy tego dnia zabierają śmieci nadające
się do recyklingu. Pewnego razu postanawiają zabrać wszystkie nieczy-
stości, nie tylko te przetwarzalne: „Oprócz puszek i butelek, weźmy
wszystko”. To możliwe, prawda? Ale czy logiczne? Nie. Obrońcy często
żerują na tego typu „możliwych możliwościach”, aby zasiać ziarno wąt-
pliwości w umysłach ławników.
Ostrzegał ich, by zawsze mieli to na uwadze i nie dali się zwieść hi-
potezom balansującym na granicy prawdopodobieństwa. Czasami poda-
wał też drugi przykład. Czy przysięgli mogą uświadomić sobie, o czym
myślał oskarżony w chwili popełnienia przestępstwa? O dziwo, tak. Aby
to zilustrować, odwoływał się do drugiej ulubionej analogii:
- Jedziecie drogą ekspresową, prawym pasem. Na drodze dojazdo-
wej z prawej strony stoją samochody chcące włączyć się do ruchu. Ma-
jąc włączony kierunkowskaz, kierowcy rozglądają się i patrzą w luster-
ka. Oczywiście nie przyspieszycie, aby nie pozwolić im wjechać, praw-
da?
Większość ławników pochodzących z miasta odpowiada na to pyta-
nie śmiechem.
- O czym niby myśli taki kierowca? Czy musi trzymać transparent z
napisem: „Zamierzam włączyć się do ruchu przed wami”, żebyście zro-
zumieli jego intencje? Wystarczy odrobina logicznego myślenia, aby je
pojąć.
Na koniec pytał ławników, czy rozumieją, jak ważne mogą być do-
wody poszlakowe. W ten sposób dodawał im sił. Dzięki temu mogli
uwierzyć w siebie. W sądzie czeka ich konfrontacja z dużą ilością dowo-
dów, na podstawie których będą musieli wyciągnąć logiczne wnioski.
Obrona zrobi wszystko, aby je zneutralizować i zaszczepić w ławnikach
przekonanie, że jedynie zeznania świadków są wiarygodne. Prokurator
musi dopilnować, by cały czas było jasne, że dowody bezpośrednie są
często słuszne, ale także bywają obciążone pewnymi wadami. Dennis
podkreślał, że wiarygodność świadków może być niska. Mogą oni kłamać
świadomie z osobistych pobudek albo też nie wiedzą dokładnie, co się
wydarzyło, lub po prostu zapominają o pewnych istotnych szczegółach.
„Najważniejsze - twierdził - aby ławnicy mieli tego świadomość. Prze-
waga dowodów pośrednich polega na tym, że nie mają na nie wpływu
ani motywy, ani wadliwa pamięć, ani też słaby wzrok”. Najlepiej, kiedy
podczas rozprawy istnieje możliwość przedstawienia zarówno dowodów
bezpośrednich, jak i pośrednich, które potwierdzają wiarygodność tych
pierwszych.
Podczas procesu działania obrońców można jeszcze udaremnić w
mowie końcowej. W tym wypadku Dennis korzystał z innej analogii:
„sałatki ziemniaczanej”, którą przed ćwierć wiekiem wymyślił prokura-
tor okręgowy hrabstwa Orange Tony Rackaukas. „Ten facet twardo stą-
pa po ziemi, a prawnikiem był pierwszorzędnym”.
Jeśli prokurator przedstawia kilkanaście poszlak, obrońca próbuje
podważyć każdą z nich z osobna. Załóżmy, że oskarżonego z bronią
znaleziono w samochodzie należącym do ofiary zaledwie przecznicę od
miejsca zbrodni. Obrońca może przedstawić całkiem „logiczne” wyja-
śnienie tej sytuacji: „Cóż, samochód pożyczył kilka godzin wcześniej.
Broń już w nim była, o czym oskarżony nie miał pojęcia. Znalazł się w
okolicy, ponieważ akurat jechał po mleko do sklepu”.
Dennis mówił: „Potrafią wymyślić dwadzieścia różnych wersji. Nie-
które z nich są kompletnie bezsensowne, niepoparte dowodami, urągają
zdrowemu rozsądkowi, wymagają prawdziwych wolt umysłowych.
Dwadzieścia wersji, a wszystkie nierozsądne. Można to porównać do
sałatki ziemniaczanej. Tłumaczę ławnikom: »To tak, jakby w bufecie
obrońca podszedł do misy z sałatką ziemniaczaną, wyjął kawałek ziem-
niaka, wytarł majonez i inne składniki, a potem stwierdził, że to tylko
kartofel i nic więcej. To samo robi z selerem. Zależy im na tym, żebyście
nie widzieli sałatki, której częścią jest zarówno kawałek ziemniaka, jak i
selera«”.
„Prokuratura musi przedstawić rozsądne wyjaśnienie, które bierze
pod uwagę wszystkie przedstawione dowody. To nie jest ani trudne, ani
szczególnie oryginalne. Podsuwamy sobie wzajemnie pomysły na to, jak
wyjaśnić pewne rzeczy ławnikom. Obrońcy robią to samo we własnym
gronie. Najważniejsze, aby każdy prawnik miał swój własny repertuar
sposobów na przekazanie informacji ławie przysięgłych. Trzeba znaleźć
własny język, z którym człowiek będzie czuł się pewnie. Przez lata sły-
szałem wiele przykładów - w opinii innych wprost genialnych i nieza-
wodnych - ale w moim wykonaniu były nieskuteczne. Nie można uda-
wać kogoś innego, zwłaszcza kiedy człowiek stara się zdobyć zaufanie
ławników. Fakty to podstawa, nie wolno podważać własnych dowodów
nieszczerością. Należy zawsze pamiętać, że ma się do czynienia z ludźmi
działającymi pod wpływem emocji. Jeśli choć raz zawiedziesz ich zaufa-
nie, przestaną wierzyć w dowody, które przedstawiasz, a w ich umysłach
zagości uprzedzenie”.
W starych filmach i serialach zarówno prokuratorzy, jak i obrońcy
wygrywają sprawę dzięki niespodziewanym, przekonującym dowodom
albo zaskakującym zeznaniom świadka. W rzeczywistości prawo zabra-
nia tego typu teatralności. Prokuratorzy mają obowiązek informować
obrońców z dużym wyprzedzeniem o dowodach w sprawie i planowa-
nych świadkach. Dennis wyjaśniał jednak, że nieoczekiwane materiały
często pojawiały się w trakcie procesów. Miał nawet na nie nazwę, którą
wymyślił były prokurator grający w hokeja: „łałka”. „Łałka” to dowód
niespodziewanie pojawiający się podczas rozprawy, który zaskakuje
obronę, ponieważ go przegapiła albo też nie włączyła do materiału do-
wodowego. Jest jak mała mina przeciwpiechotna. „Mówimy na to »łał-
ka« - w hokeju, kiedy któryś z graczy uderzy w bandę z taką siłą, że nią
zatrzęsie, tłum krzyczy: »łał!«. To właśnie „łałka”. Rzadko, bo rzadko,
ale się zdarza”.
To jeden z wielu neologizmów ukutych przez Dennisa i jego kolegów
z Prokuratury Okręgowej Hrabstwa Orange. Uwielbiają wymyślać
śmieszne określenia na poszczególnych sędziów albo sytuacje, które
często zdarzają się w ich pracy. Na przykład, reprymendy sędziowskie to
w żargonie Conwaya: „bicie po gębie”.
Pasja czytania, wrodzona ciekawość i irlandzkie poczucie humoru
sprawiły, że prokurator uwielbia bawić się słowami. „Mam swoje con-
wayizmy i błędy językowe, którymi - w razie potrzeby - sypię jak z rę-
kawa. Moim ulubionym komikiem jest Norm Crosby, bo lubię przejęzy-
czenia. Czasami korzystam z nich umyślnie, kiedy ludzie popisują się
swoim oczytaniem. Jeden sędzia - całkiem miły facet - szczególnie upo-
dobał sobie poprawianie mnie. Pewnego dnia selekcjonowałem ławni-
ków. Nie jestem szczególnie elokwentny, ale wiem, że nie ma takiego
wyrażenia jak »bez wglądu na to«. Niektórzy mówią nawet »perojatyw-
ny« zamiast »pejoratywny«. Subtelnie poprawiałem sędziego, który no-
torycznie popełniał tego typu błędy. W pewnym momencie przerwał
rozprawę i w obecności ławników powiedział: »Mówi się 'perojatyw-
ny'«. Co gorsza, poparł swoją teorię wymyślną etymologią. Nie chciałem
wdawać się z nim w dyskusję. Zastanawiałem się tylko, kiedy zrozumie
swój błąd i czy będzie mu wtedy wstyd”.
„Znając sędziów, można uchronić się przed biciem po gębie. Każdy z
nich ma swoje kaprysy i czułe punkty. Prokurator powinien je poznać,
zanim wejdzie na ich teren. Doświadczeni prawnicy przekazują sobie
nawzajem informacje. Niemal wszyscy sędziowie nie znoszą sprzeci-
wów i chętnie je oddalają. Zwłaszcza kiedy prawnicy po magicznym
słowie „sprzeciw”, zamiast przepisowych kilku słów wyjaśnienia zaczy-
nają się rozgadywać. „Sprzeciw, pytanie sugeruje odpowiedź” albo
„sprzeciw, to nie ma związku ze sprawą” wystarczy. Niepotrzebne są
inne wyjaśnienia, chyba że zażąda ich sędzia. W pełni to popieram. Sąd
to nie miejsce na kłótnie. Nikt nie chce podpaść sędziemu i zostać zru-
ganym w obecności ławników. Trzeba stosować się do jego zasad. Jesteś
tylko przedstawicielem. Nieważne, czy lubisz człowieka w czarnej to-
dze, czy nie, musisz się z nim liczyć. Dlatego ta praca to przede wszyst-
kim trening powściągliwości. Nie oznacza to, że można odpuścić. Należy
zrobić wszystko, aby spełnić oczekiwania swojego klienta”.
„Zgadzam się z sędziami, którzy nie pozwalają na zbyt wiele sprze-
ciwów, i szanuję tych, którzy potrafią kontrolować sytuację na sali z
pożytkiem dla wszystkich. Po pierwsze, sędzia karze nas za złe zacho-
wanie. Jesteśmy prokuratorami - oczekuje się od nas kultury. Obrońcy
można pozwolić na więcej, ponieważ nie ma nic do stracenia. Zrobi
wszystko, żeby jego klient uniknął kary. W pewnym sensie szanuję to,
chociaż sam nie mogę tak postępować. Sędzia, który utrzymuje porzą-
dek, wyświadcza nam przysługę, bo obrońcy potrafią być bezczelni. My
mamy swoje wytyczne, ich właściwie nic nie ogranicza”.
Mimo że Dennis szanuje powściągliwość, od czasu do czasu gotów
był zaryzykować i wnieść sprzeciw z obszernym wyjaśnieniem. „Cza-
sami to pomaga, ale lepiej używać tego triku jedynie wtedy, kiedy to
konieczne”.
Pewien oskarżony zamordował żonę, dźgając ją nożem dwadzieścia
cztery razy. „Kobieta miała czelność zostawić go po latach upokorzeń i
bicia. Chwycił za nóż, pojechał do niej do pracy, poczekał, aż będzie
sama, i zasztyletował ją bez skrupułów”. Obrońca, genialny mecenas,
wyszkolił swojego klienta i wysnuł opowieść usianą szczegółami. Dla
Dennisa było to ewidentne kłamstwo. Podsądny zeznawał przez trzy
godziny, opowiadając tę historyjkę, a obrońca pilnował, żeby się w niej
nie zgubił.
„Nie można prowadzić oskarżonego podczas zeznań przed sądem, ale
facet siedział w zawodzie od dwudziestu pięciu lat. Wszystko dokładnie
przećwiczyli. Trzymałem swoje sprzeciwy właśnie na tę chwilę. W koń-
cu sędzia zgodził się, że adwokat sugeruje oskarżonemu odpowiedzi.
Obrońca spojrzał na mnie z pretensją, jakbym to jemu przerwał. W pew-
nej chwili, kiedy znów zgłosiłem sprzeciw, oburzył się i wszedł ze mną
w polemikę na oczach ławników. Powiedział, że potrzebuje jeszcze tylko
kilku minut, żeby wszystko podsumować. Wtedy zacząłem: »To pan
zeznaje tu od dwóch i pół godziny, więc czas, żeby podsumował pan
swoje zeznania«. Wiedziałem, że sędzia się wścieknie. Wyrzucił wszyst-
kich z sali i zbił nas obu po gębie. Oczywiście wyraziłem skruchę, ale
podziałało. Właśnie na taką okazję czekałem. Myślę, iż sędzia wiedział
doskonale, że miałem dosyć zeznań w wykonaniu prawnika”.
Mimo tych wszystkich konfliktów z sędziami czy obrońcami Dennis
nadal był bardzo zadowolony ze swojej pracy. „Wciąż podejmuję nowe
wyzwania, mam zaszczyt pracować z dobrymi ludźmi - to niezwykłe
uczucie, kiedy z ochotą wstaje się każdego dnia”.
Zadaniem prokuratora jest dopilnować, aby sprawiedliwości stało się
zadość. Żeby to osiągnąć, musi poznać dynamikę rozpraw sądowych i
nauczyć się przekazywać fakty dwunastu obywatelom zasiadającym w
ławie.
W zbliżającym się procesie Richarda Nameya miał się pojawić pe-
wien - niezwykłej wagi - dowód poszlakowy, którego istnienia nikt na-
wet nie podejrzewał.
KRÓLOWIE I PIONKI
W
procesie dotyczącym morderstwa decyzje w sprawie niektórych
ważnych kwestii podejmuje się, zanim jeszcze przysięgli zasiądą w ła-
wach. Podczas wstępnych przesłuchań sądowych, podobnie jak w sza-
chach, swoje posunięcia na zmianę wykonuje prokuratura i obrona, pró-
bując wywalczyć sobie jak najlepsze pozycje we właściwym procesie
sądowym, a także przedstawić bądź podważyć jak najwięcej dowodów w
sprawie.
W przypadku Richarda Nameya pierwszą prośbą obrony było podzie-
lenie zarzutów i poprowadzenie dwóch odrębnych procesów. Pierwszy z
nich miał dotyczyć zabójstwa i usiłowania zabójstwa. W drugim miano
się zająć oskarżeniami o kradzież samochodu.
Oba miał poprowadzić Richard F. Toohey z Sądu Najwyższego. Ten
były prokurator okręgowy hrabstwa Orange (1977-1989) przez siedem
lat zajmował się sprawami morderstw. Mianowany sędzią w 1989 roku
piął się po szczeblach kariery, by w 1995 otrzymać posadę w Sądzie
Najwyższym. Toohey był znany z surowości i silnej ręki. Znajomi po-
dziwiali go też za niezwykłą inteligencję. Ten pięćdziesięcioletni męż-
czyzna o szpakowatych włosach, przeszywającym spojrzeniu i poważ-
nym obliczu sprawiał wrażenie młodszego, niż był w rzeczywistości.
Przyjaźnił się z sędzią Donaldem A. McCartinem, który z dumą mawiał:
„Nauczyłem go wszystkiego”.
We wtorek 21 września 2004 roku Toohey słuchał uzasadnień prośby
obrońcy publicznego Johna Zitny'ego dotyczącej poprowadzenia dwóch
odrębnych procesów. Wysoki mężczyzna o brązowych włosach i ostrych
rysach twarzy ubrany w elegancki ciemny garnitur przemawiał swoim
tenorowym głosem. Zitny cieszył się nienaganną opinią wśród prokura-
torów, którzy szanowali go za to, że nie uciekał się do nieuczciwych
zagrywek i nie stosował pokrętnych strategii.
Oskarżyciel Dennis Conway sprzeciwiał się pomysłowi rozdzielenia
procesów. Toohey przychylił się do jego stanowiska. Wszystkie zarzuty
skierowane przeciwko Richardowi Nameyowi zostały rozpatrzone przez
jedną i tę samą ławę przysięgłych.
W procesie sądowym najważniejszy jest klarowny i precyzyjny język.
Sędzia Toohey poprawił Dennisa podczas kolejnej tury negocjacji:
obrońca prosił, aby potencjalnych świadków wyprosić z galerii podczas
rozpraw. Conway zażądał, by sędzia zrobił wyjątek:
- Jedynym potencjalnym świadkiem z publiczności, w zależności od
wysuniętych wobec oskarżonego zarzutów, jest matka ofiary. Jak Wyso-
ki Sąd rozumie, ten proces jest dla niej niezwykle ważny, ponieważ jej
córka została zabita. Z pewnością chciałaby mieć możliwość uczestnic-
twa w nim. Mam nadzieję, że Wysoki Sąd weźmie to pod rozwagę.
Monotonnym głosem sędzia z miejsca skrytykował dobór słów Con-
waya:
- Ma pan na myśli matkę denatki?
Różnica jest subtelna, ale znacząca. Zgodnie z prawem dopóki zbrod-
nia nie zostanie udowodniona, Sarah Rodriquez była denatką, a nie ofia-
rą.
Dennis nawet się nie zająknął:
- Matka denatki. To tylko potencjalny świadek. Jest w tej chwili
obecna na sali, jej zeznania byłyby zwięzłe i rzeczowe.
Po krótkiej szeptanej dyskusji Zitny zaproponował kompromis. Jeżeli
rodzice Nameya będą mogli uczestniczyć w rozprawach, obrona pozwoli
na to samo państwu Dewarom. Toohey zgodził się na taki układ.
Kolejny temat nie zaskoczył Conwaya. Spodziewał się, że obrona
podniesie kwestię aborcji, aby spróbować postawić Sarę w złym świetle.
Dla prokuratora było to brudne zagranie i nie zamierzał dopuścić do
tego, aby ława przysięgłych dowiedziała się o przerwaniu ciąży, przy-
najmniej nie w mowie wstępnej. Musiał więc ubiec adwokatów i jako
pierwszy zadać cios.
- Wysoki Sądzie, istnieją dowody na to, że denatka dokonała abor-
cji. Chciałbym zapytać obronę, czy planuje podnieść tę kwestię podczas
rozprawy. Jeśli tak, to moje pytanie brzmi: jaki to ma związek ze sprawą.
Toohey zwrócił się do obrońców z pytaniem, czy w materiale dowo-
dowym zamierzają wykorzystać informacje na temat aborcji.
Zitny odparł:
- Tak, Wysoki Sądzie. Związek ze sprawą polega na tym, że mój
klient - i mamy na to dowody - był ojcem tego nienarodzonego dziecka.
W czasie, kiedy do tego doszło, pan Namey miał już córkę, którą kochał
nad życie. Zamierzał założyć rodzinę z panią Rodriquez. Co więcej, ona
także tego chciała. Rozmyślali nawet, jak dadzą dziecku na imię. Abor-
cja stanowiła wyraźną prowokację, która była dla mojego klienta praw-
dziwym szokiem. To coś, czego obrona nie może przemilczeć. Tak, pla-
nuję podnieść tę kwestię podczas procesu.
Toohey, żeby upewnić się, czy dobrze wszystko zrozumiał, zapytał:
- Oskarżony był ojcem zabitego dziecka, zgadza się?
Conway interweniował:
- Tego nie wiemy, Wysoki Sądzie.
Zitny wyciągnął napisany przez Sarę list, który znaleziono na jej łóż-
ku. Pisała w nim, że dokonała aborcji, ponieważ - jak sądziła - „to było
dziecko Ricka”.
- Nawet jeśli pani Rodriquez wierzyła, że pan Namey jest ojcem,
nie ma żadnego dowodu, który by to potwierdzał.
Toohey zapytał, w jaki sposób Zitny zamierza przedstawić tę sprawę
ławnikom.
- Na trzy sposoby - odpowiedział obrońca. - Po pierwsze, dysponu-
jemy listem, który stanowi deklarację. Denatka stwierdza w nim, że jest
jej wstyd z powodu tego, co się stało, i że jest zła, ponieważ jej matka
zapoznała się z tym listem. Po drugie, mamy jej matkę i ojczyma, którzy
wiedzą o aborcji. Po trzecie, o ile się nie mylę, osoba, którą mój klient
rzekomo usiłował zamordować, odwiozła denatkę do kliniki, a co za tym
idzie, również posiada wiedzę na temat przerwania ciąży.
Sędzia poprosił Conwaya, by ustosunkował się do tej wypowiedzi.
Dennis jasno dał do zrozumienia, że niepokoi go fakt, iż w mowie
wstępnej obrona może poruszyć kwestię aborcji, a tym samym nastawić
przysięgłych przeciwko Sarze Rodriquez i dać im do zrozumienia, że to
właśnie doprowadziło Nameya do popełnienia morderstwa. Uznał, że
zbrodnia nie ma żadnego związku z decyzją denatki o dokonaniu aborcji.
- Oskarżony złożył wyjaśnienia na policji. Podkreślił w nich, że
strzelał do pana Corbetta i zabił panią Rodriquez, ponieważ go porzuci-
ła... Zgodnie z tym, co mówił, wziął pistolet z zamiarem popełnienia
samobójstwa na oczach ofiary. Zastał ją w towarzystwie innego mężczy-
zny, wybuchł gniewem i...
Sędzia zmarszczył brwi, ale tym razem nie karcił już Conwaya za to,
że używa słowa „ofiara” zamiast „denatka”.
- O aborcji wspomniał dopiero po godzinie przesłuchań, próbując
usprawiedliwić swoje zachowanie. Powiedział: „Sarah jest morderczy-
nią. Zabiła dziecko”. Obawiam się, że obrona wykorzysta tę informację,
by wzbudzić w ławnikach emocje, które wpłyną na złagodzenie w ich
oczach okropności tej zbrodni.
Conway przedstawił też dwa inne fakty uzasadniające jego sprzeciw.
Po pierwsze, aborcja miała miejsce osiem czy dziewięć miesięcy przed
morderstwem. Po drugie, Namey zeznał, że jego konfrontacja z Sarą i
użycie broni palnej nie miało związku z usunięciem ciąży.
- Spodziewam się, że obrona oprze na tym wątku swoją argumenta-
cję, a to z oczywistych powodów. Aborcja jest tak kontrowersyjnym
zagadnieniem, że obrady ławników mogą zamienić się w referendum.
Ponadto wiedza rodziców na jej temat jest pogłoską, ponieważ świadczy
o tym wyłącznie list znaleziony na łóżku denatki.
Oczywiście Conway zauważył, że gdyby Namey zgodził się zezna-
wać, usiłowałby podnieść kwestię aborcji, aby złagodzić wagę swoich
czynów albo też wytłumaczyć nią stan, w jakim się znajdował. W tej
sytuacji mógłby się skupić na tym wątku podczas przesłuchania. Proku-
rator poprosił więc, by zakazać adwokatom wspominać o przerwanej
ciąży w mowie wstępnej, nie dopuszczając tym samym, by stała się ona
głównym punktem linii obrony.
Zitny potwierdził swój zamiar poruszenia tego tematu w mowie
wstępnej. Uznał, że data zabiegu nie ma znaczenia, ponieważ zdarzały
się już sprawy, w których stwierdzono, iż skutki „prowokacyjnych dzia-
łań” mogą być „długoterminowe”.
Sędzia oświadczył, że chce zapoznać się z listem Sary; wydawał się
poirytowany tym, że obaj prawnicy argumentują swoje racje nieistotny-
mi faktami i nie trzymają się głównego tematu. Conway był sfrustrowa-
ny. Jeżeli obrona otrzyma pozwolenie na przedstawienie wątku aborcyj-
nego w mowie wstępnej, ławnicy uprzedzą się do ofiary od początku.
Próbując zachować spokój, powiedział:
- Proszę mi wierzyć, Wysoki Sądzie, będę odnosił się wyłącznie do
tego materiału dowodowego.
Kolejnymi słowami Toohey jeszcze bardziej rozdrażnił Conwaya:
- Proszę się uspokoić i kontynuować.
Ten karcący komentarz sprawił, że prokurator poczuł się jak licealista
na dywaniku u dyrektora. Z poczerwieniałą twarzą wyjaśnił:
- Wysoki Sądzie, to jest mój sposób działania. Tak właśnie... Prze-
praszam, jeśli Wysoki Sąd źle odebrał moje słowa.
Toohey protekcjonalnym tonem zapewnił, że wcale tak nie jest:
- Po prostu mówię panu, żeby się pan uspokoił i przedstawił swoją
argumentację.
- Nie mogę się uspokoić. Tak działam. Przepraszam.
Wziął głęboki oddech i zwolnił tempo.
- Materiał dowodowy dotyczący aborcji sprzed ponad pół roku, bez
konkretnego uzasadnienia, nie może zostać przedstawiony ławie przy-
sięgłych. Takie jest moje zdanie. Mogli zdecydować o tym wspólnie.
Wartość dowodowa bez zeznań, które potwierdziłyby wpływ tego wyda-
rzenia na pana Nameya i jego decyzję o popełnieniu przestępstwa, jest
znikoma. Dziękuję.
Sędzia zgodził się przemyśleć tę sprawę i wydać werdykt w później-
szym terminie. Toohey, mając nadzieję, że to już koniec rozprawy, zapy-
tał obie strony, czy chciałyby poruszyć jeszcze jakąś kwestię. Westchnął
głośno, kiedy Conway powiedział:
- Tak, Wysoki Sądzie, jeszcze kilka spraw. Podczas rewizji w
mieszkaniu oskarżonego, dokonanych po jego aresztowaniu, znaleziono
zdjęcia nagiej pani Rodriquez. Chciałbym zapytać, czy obrona zamierza
włączyć je do materiału dowodowego.
Zitny bez wahania potwierdził obawy Conwaya.
- Tak, Wysoki Sądzie. Dysponujemy tymi zdjęciami i planujemy
przedstawić je ławnikom.
Toohey zapytał o ich związek ze sprawą.
- W chwili, kiedy mój klient pisał listy samobójcze, najprawdopo-
dobniej wspominał swój związek z panią Rodriquez, oglądając te zdję-
cia. Znaleziono je obok tych listów, co wskazuje na stan psychiczny
pana Nameya; wciąż ją kochał, choć miał złamane serce. Oglądając
zdjęcia, planował popełnić samobójstwo.
Zitny dodał jeszcze, że zamierza poprzeć tę hipotezę samymi listami.
Kiedy nadeszła jego kolej, Conway powiedział:
- Wystarczy spojrzeć na te zdjęcia, by stwierdzić, że ich wartość
dowodowa jest niewielka. Listy samobójcze nie mają daty. Już dwa lata
temu matka oskarżonego dzwoniła na policję, twierdząc, że jej syn ma
problemy emocjonalne i chce się zabić. Bez dat nie można stwierdzić,
kiedy zostały napisane.
Obrońca zareagował natychmiast:
- Po zabójstwie mieszkanie mojego klienta znalazło się pod obser-
wacją. Zostało też przeszukane. Trzy listy leżały na stoliku w salonie.
Skoro znaleziono je tam w tym czasie, nawet jeśli nie są datowane,
oczywiste jest, że napisano je tuż przed incydentem. Nie ma logiczne-
go... innego logicznego wyjaśnienia tego stanu rzeczy.
Conway przypuścił atak, wykorzystując furtkę pozostawioną przez
Zitny'ego:
- O ile pamiętam, znaleziono też listy miłosne, które Sarah napisała
do oskarżonego, datowane na wrzesień i październik, kiedy ich związek
dopiero...
Toohey przerwał mu, pytając, czy listy miłosne znaleziono w tym
samym czasie i miejscu, co listy samobójcze. Conway potwierdził, ale
Zitny dodał, że były w różnych pokojach.
Sędzia miał teraz kilka rzeczy, nad którymi musiał się zastanowić: listy
dotyczące aborcji, samobójstwa i wielkiej miłości oraz rozbierane zdjęcia.
Obiecał, że poważnie to przemyśli i ogłosi swoją decyzję za jakiś czas.
Tymczasem pojawił się kolejny ważny temat - zasadność przedsta-
wienia ławnikom poprzednich przestępstw Richarda Nameya. Był to
jeden z najbardziej kontrowersyjnych wątków w całej sprawie. Czy
przysięgli powinni wiedzieć o tym, że oskarżony popełniał w przeszłości
podobne lub identyczne wykroczenia?
Sądy apelacyjne bardzo często unieważniały werdykty ławników,
uznając, że wiedza na temat wcześniejszych wykroczeń oskarżonego
nastawiała ich do niego negatywnie. Większość opinii publicznej nie
zgadza się z wymogiem ukrywania przed przysięgłymi kartoteki danego
delikwenta. Czy kryminalna przeszłość nie wskazuje na to, że podsądny
mógł ponownie dopuścić się czynu zabronionego prawem? Jeśli pies
ugryzłby kogoś, czy nie byłoby warto wiedzieć o tym, że wcześniej zda-
rzało mu się to wielokrotnie? Obrońcy upierają się przy swoim i twierdzą,
że informacje na temat dawnych grzechów oskarżonego uprzedziłyby do
niego przysięgłych. Prawo dopuszcza przedstawienie takich dowodów,
ale tylko w określonych warunkach.
W opinii Conwaya konfrontacja Nameya z Andreą Merino i Jimem
Fletcherem była tak podobna do morderstwa, które nastąpiło dziewięć
miesięcy później, że ławnicy muszą się o niej dowiedzieć. Mężczyzna
nie tylko złamał zakaz zbliżania się, ale zepchnął samochód z drogi,
groził parze młodych ludzi bronią (nawet jeżeli była to atrapa), a potem
straszył, że popełni samobójstwo. Zdarzenie, w wyniku którego Sarah
Rodriquez poniosła śmierć, okazało się kalką tej sytuacji, a zachowanie
Nameya świadczyło o jego intencjach. Jednak mimo to Zitny złożył pi-
semny sprzeciw.
Sprawy prawne czasem opierają się na szczegółach. Tego typu in-
formacje mogły zostać włączone do materiału dowodowego, jeśli to, co
wydarzyło się wówczas, uznano by za „sprawy rodzinne”, do których -
dzięki odpowiednim precedensom - zaliczano również nieformalne
związki. Namey chodził z Sarą kilka miesięcy, ale czy to samo można
powiedzieć o jego związku z Andreą Merino? Zitny upierał się, że nie,
dlatego też żadne podobieństwa w zachowaniu oskarżonego nie powinny
być przedmiotem dyskusji.
Conway z kolei twierdził coś zgoła innego:
- Obrona zaprzecza jedynie, jakoby pan Namey i pani Merino byli
parą. Jako dowód załącza raport policyjny, w którym pani Andrea nie
potwierdza, aby chodziła z oskarżonym. Istnieją jednak dwa inne raporty
z osobnych przesłuchań przed sądem, podczas których pani Merino zło-
żyła deklarację, że spotykała się z panem Nameyem przez co najmniej
dwa miesiące. Nie doszło między nimi do kontaktów seksualnych, ale
byli parą... Wczoraj rozmawiałem z tą kobietą przez telefon. Pani Merino
przyznała, że bywali razem w restauracji i w kinie, interesowali się sobą,
a ich związek można określić jako „chodzenie”. W tym wypadku po-
przednie zdarzenie może posłużyć za dowód... Dlatego chcielibyśmy
przedstawić go ławnikom.
Obrońca nie dawał za wygraną.
- Pani Merino powiedziała funkcjonariuszowi policji, który przybył
na miejsce zdarzenia, że nic jej nie łączy z panem Nameyem. Bardziej
prawdopodobne jest to, że to jemu powiedziała prawdę, a nie śledczemu
w innym czasie. Była rozemocjonowana, nie zastanawiała się, co mówi.
Prawda więc jest taka: „Nie mam żadnych bliskich relacji z tym mężczy-
zną”. Biorąc to pod uwagę, sądzę, że nie może być mowy o sprawach
rodzinnych.
Jego zdaniem w świetle regulacji prawnych nie ma podstaw, by włą-
czać ten wątek do procesu.
Toohey odłożył swoją decyzję na później.
Pojawiły się też dwie inne kwestie sporne. Jedna dotyczyła wydarzeń
w szkole wieczorowej Sary, kiedy to Namey ją dusił. W drugiej chodziło
o sytuację, kiedy oskarżony zepchnął samochód dziewczyny, a następnie
uciekł przed Mattem Corbettem. Czy ławnicy powinni dowiedzieć się o
tych zdarzeniach? „Nie” - twierdził Zitny. Nie ma żadnych świadków.
Jedynym dowodem są niepotwierdzone słowa samej ofiary. Jej dziennik
i raport policyjny odzwierciedlał wyłącznie jej słowa. Bez wątpienia
Corbett przepędził Nameya, ale nie widział samej konfrontacji.
Conway zajadle bronił swojego stanowiska, cytując kazusy i prece-
densy, żeby tylko móc przedstawić oba incydenty ławnikom.
Sędzia Toohey po raz kolejny orzekł, że rozważy te kwestie i poin-
formuje o swojej decyzji przed jutrzejszym voir dire.
♦ ♦ ♦
W środę rano, czekając na kandydatów, by rozpocząć selekcję ławni-
ków, Toohey przedyskutował jeszcze z prawnikami kwestie podniesione
poprzedniego dnia i ogłosił swoje postanowienie. Nie podobało mu się
to, że obrona zamierza włączyć do materiału dowodowego zdjęcia nagiej
Sary i Nameya.
- Sąd ma pewne wątpliwości, biorąc pod uwagę delikatną naturę
tych fotografii... Jedna z nich przedstawia mężczyznę z członkiem w
stanie erekcji, a ja kompletnie nie rozumiem, dlaczego obrona zamierza
pokazać je ławnikom. Jeżeli chce jedynie wspomnieć o nich w kontek-
ście stanu ducha pana Nameya podczas pisania listów samobójczych,
proponuję zapieczętować zdjęcia tak, żeby ławnicy nie musieli ich oglą-
dać.
Zitny przystał na to, zastrzegając, że jeżeli uzna za konieczne, chciał-
by pokazać przynajmniej zdjęcia Sary, aby udowodnić seksualny charak-
ter jej związku z oskarżonym. Conway wyraził zaniepokojenie, że na
podstawie tych fotografii obrona będzie chciała wcisnąć ławnikom histo-
ryjkę o „szczęśliwej parze”.
Zarówno prokuratura, jak i obrona uważnie słuchały decyzji Tooheya
dotyczących pozostałych spornych kwestii związanych z tą sprawą.
Odnośnie do incydentu, który miał miejsce w szkole wieczorowej,
sędzia powiedział, że chociaż nie ma naocznych świadków, to jednak
zeznania Sary są wiarygodne, ponieważ złożono je w chwili największe-
go stresu. Jej oświadczenia i dziennik, w których pisze o agresywnym
zachowaniu Nameya, zostały włączone do materiału dowodowego.
Ławnicy mieli też dowiedzieć się o nałożonym na niego zakazie zbliża-
nia się do dziewczyny.
Wydarzenie z 2 kwietnia 2003 roku, kiedy to podsądny zepchnął sa-
mochód ofiary, a następnie uciekł, gdy pojawił się Matt Corbett, również
zostało dopuszczone do procesu. Wszystko to było częścią powtarzają-
cego się cyklu agresywnych zachowań Ricka.
Obrona nie mogła przedstawić wątku aborcyjnego, pokazując niewy-
słany list Sary bądź też opierając się na zeznaniach jej rodziców. Jeśli
jednak podczas procesu Namey wspomni o aborcji, sędzia zezwoli na
pociągnięcie tego wątku, a prokurator będzie mógł przepytać świadka.
Trzy samobójcze listy uznano za „pogłoskę” i nie włączono ich do
materiału dowodowego. Toohey zostawił jednak furtkę obrońcy, zezwa-
lając na ich wykorzystanie, by zobrazować stan umysłu oskarżonego.
Conway był jak dotąd usatysfakcjonowany decyzjami sędziego. Do
rozpatrzenia pozostała tylko jedna kwestia - czy prokuratura będzie mo-
gła poinformować ławników o napaści Nameya na Andreę Merino i Jima
Fletchera i udowodnić, że w przeszłości zachowywał się równie agre-
sywnie.
Toohey oświadczył:
- Ostatnia sprawa. Jeśli chodzi o zdarzenie, w którym brała udział
pani Merino... Sąd zgadza się na to, by w trakcie procesu przedstawić
dowody na skłonności pana Nameya do przemocy i agresywnych za-
chowań wobec denatki. Rozważył też ich wartość, a także uprzedzenia,
jakie mogą wzbudzić pośród ławników.
Dennis wstrzymał oddech. Czy Toohey przychyli się do jego prośby?
- Sąd uznał, że dowody te świadczą raczej o charakterze oskarżone-
go i nie mają większego znaczenia. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwa-
gę inne dowody przedstawione w tej sprawie. W związku z tym sąd nie
zezwala na ich użycie.
Conway poczerwieniał ze złości, ale nie skomentował decyzji Too-
heya. Jeżeli wzór zachowań oskarżonego kiedykolwiek wymagał zbada-
nia przez ławników, to właśnie to był ten przypadek. Sytuacja, która
skończyła się morderstwem, okazała się niemal identyczna jak ta, do
której doszło kilka miesięcy wcześniej. Namey wiedział, co robi, kiedy
wziął z domu pistolet, zablokował drogę Sarze i Mattowi, a potem otwo-
rzył do nich ogień.
Dennis wspominał później: „Sprawa Andrei Merino powinna była
trafić do sądu. Prawo na to zezwala”.
Rozmowa na ten temat trwała jeszcze w pokoju sędziowskim. Too-
hey zapytał Conwaya:
- Naprawdę pan tego potrzebuje?
Prokurator powstrzymując wzburzenie, odparł:
- Ta sprawa ma związek z procesem, a prawo dopuszcza jej prezen-
tację przed ławnikami. To, czy ja tego potrzebuję, nie ma tu nic do rze-
czy.
Sędzia, zachowując przesadną ostrożność, pozostał jednak przy swo-
im stanowisku.
Zawiedziony Dennis współczuł Andrei Merino: „Kobieta przeprowa-
dziła się, by ratować swoje życie. System ją zawiódł. Musiała uciekać.
Policja nie chciała jej pomóc, sąd również. Namey opuścił areszt i nie
dawał jej spokoju. Spakowała manatki i przeniosła się do innego hrab-
stwa. Gdyby tego nie zrobiła, facet mógłby ją zabić. Stać go na to”. Jed-
nak dla Dennisa była to po prostu kolejna przeszkoda, którą musiał po-
konać. Jego życie stanowiło pasmo rozczarowań i emocjonalnych kryzy-
sów. Nauczyło go to traktować przeciwności losu jako nowe wyzwania.
Decyzję sędziego traktował po prostu jako problem do rozwiązania -
dużo mniejszy od nieodpowiedzialnej matki jego syna, podróży przez
kraj bez centa przy duszy, ucieczki przed sektą czy mieszkania w samo-
chodzie.
Dennis musiał przekonać ławników, że Richard Namey z premedyta-
cją zamordował Sarę Rodriquez i że doskonale wiedział, co robi, strzela-
jąc do Matta Corbetta. Z dużym prawdopodobieństwem obrona będzie
próbowała wcisnąć przysięgłym historyjkę, że oskarżony był „niespełna
rozumu”, kiedy popełniał przestępstwo. Gdyby ławnicy w nią uwierzyli,
mógłby uniknąć wyroku za morderstwo pierwszego stopnia. Być może
adwokatom udałoby się nawet wywalczyć dla niego karę krótkiego po-
bytu w więzieniu, a potem w zakładzie terapeutycznym. Decyzja sędzie-
go nakładała na Conwaya znaczne ograniczenia. Mogły się one okazać
nie do pokonania.
PROCES - KURTYNA W GÓRĘ
P
o rozstrzygnięciu wszystkich przedprocesowych wątpliwości sędzia
Richard Toohey zwrócił się bezpośrednio do dwunastu ławników i
trzech zastępców: - Za chwilę zostaniecie wprowadzeni w szczegóły tej
sprawy. Pragnę przypomnieć, że informacje te nie stanowią dowodów
winy, lecz jedynie zarzuty i podejrzenia, których zasadność ocenicie
sami. Jednostajnym głosem sekretarz sądowy odczytał akt oskarżenia
Richarda Josepha Nameya - pięć głównych zarzutów:
1. Szesnastego kwietnia 2003 roku oskarżony, działając z pełną świa-
domością czynu i premedytacją, wbrew obowiązującemu prawu, pozba-
wił życia Sarę Rodriquez.
2. Szesnastego kwietnia 2003 roku oskarżony, działając z pełną świa-
domością czynu i premedytacją, wbrew obowiązującemu prawu, usiło-
wał pozbawić życia Matta Corbetta.
3. Dziewiętnastego kwietnia 2003 roku oskarżony, działając z pełną
świadomością czynu i premedytacją, bezprawnie zwabił w pułapkę, za-
straszył bronią, przetrzymywał wbrew jego woli i porwał Alberto Zavalę.
4. Dziewiętnastego kwietnia 2003 roku oskarżony, działając z pełną
świadomością czynu i premedytacją, przy użyciu siły i zastraszania bez-
prawnie przywłaszczył sobie pojazd w obecności jego właściciela, Al-
berto Zavali.
5. Dziewiętnastego kwietnia 2003 roku oskarżony, działając z pełną
świadomością czynu i premedytacją, prowadził vana GMC (rocznik
1999) bez zgody jego właściciela.
Ponadto dołączono jeszcze zarzuty użycia broni palnej oraz spowo-
dowania rozległych obrażeń ciała. Urzędnik podkreślił też, że Namey nie
przyznał się do winy.
Przez kolejne dwie godziny Dennis Conway i John Zitny wygłaszali
swoje mowy wstępne, wyjaśniając szczegóły i przedstawiając dowody,
którymi zamierzają uzasadnić swoje argumenty.
Prokurator odczytał kilka fragmentów dziennika Sary:
- Pani Rodriquez przemawia do was zza grobu... Tylko w ten spo-
sób może uczestniczyć w tym procesie.
Zitny podkreślał, że działania jego klienta wynikały nie ze złych in-
tencji, ale w przypływie emocji.
- Strzelał do nich, nie przeczę. Pytanie brzmi, czy zrobił to z zimną
krwią, czy z gorącą głową.
Conway stwierdził, że Sarah straciła życie, ponieważ próbowała wy-
plątać się z chorego związku z Richardem Nameyem. Zacytował przy
tym powiedzenie: „Skoro nie mogę cię mieć, to nikt nie może”.
Sędzia Toohey pouczył ławników, że słowa prawników nie stanowią
dowodu i nie powinny być brane pod uwagę podczas ustalania werdyktu.
♦ ♦ ♦
Po przerwie Toohey poprosił Conwaya, by wezwał pierwszego
świadka. Śledczy Ernie Gomez złożył przysięgę i usiadł na krześle. Był
to pierwszy policjant, który ruszył w pościg za Nameyem - rajd po hrab-
stwie Orange odbył się na dystansie siedemdziesięciu kilometrów. Go-
mez brał też udział w obławie w tunelu kanalizacyjnym. Kilka miesięcy
przed procesem świadek odszedł z policji i dołączył do prokuratury
okręgowej jako śledczy.
Oskarżyciel zapytał go, w jaki sposób otrzymał zgłoszenie o skra-
dzionym vanie. Na tablicy z mapą drogową hrabstwa Orange Gomez
wyrysował trasę mrożącego krew w żyłach pościgu za czerwonym safari.
Ławnicy nie mogli wyjść ze zdumienia, kiedy dowiedzieli się, że zarówno
van, jak i radiowozy kilkakrotnie przekroczyły prędkość dwustu kilome-
trów na godzinę. Gonitwa skończyła się na szkolnym parkingu, na któ-
rym zatrzymał się ścigany, tuż przy płocie okalającym wejście do kana-
łów. Gomez widział, jak kierowca wyskoczył z samochodu, wyrwał się
policyjnemu psu i przeskoczył przez ogrodzenie.
Mimo że panowała ciemność, widoczność była znakomita dzięki re-
flektorom z helikoptera, które oświetlały cały teren. Świadek został
ostrzeżony przez radio, że uciekinier jest uzbrojony i niebezpieczny.
- Co zrobiliście? - zapytał Conway.
- Musieliśmy zachować szczególną ostrożność. Szybko zorganizo-
waliśmy drużynę. Nożycami do cięcia metalu otworzyliśmy bramę i
weszliśmy do tunelu.
Prokurator pokazał Gomezowi fotografie i poprosił o komentarz.
Świadek rozpoznał czerwony van, jego wnętrze oraz porozrzucane nabo-
je. Czerwono-białe pudełko z napisem PMC
1
z nabojami 9 mm.
1
PMC - Private Military Company - prywatna firma wojskowa świadcząca usługi
ochroniarskie i militarne.
Policjant opowiedział też o podchodach w tunelu kanalizacyjnym:
- Zeszliśmy tam z latarkami w sześć osób. Znaleźliśmy świeże śla-
dy stóp. Był też z nami pies tropiący.
- Czy z jego pomocą udało się w końcu złapać ściganego?
- Tak.
- Czy widzi pan na sali tę osobę?
- Tak.
Gomez wskazał oskarżonego i powiedział:
- To ten pan po mojej prawej, w zielonym swetrze, pan Namey.
Chłopak spojrzał chłodno na śledczego.
Po krótkiej przerwie John Zitny podszedł do świadka. Swoje pytania
formułował w ten sposób, że najpierw stawiał jakąś tezę, a potem dodawał:
„to prawda?” albo „mam rację?”.
Obrońca skupił się na sytuacji, która miała miejsce na parkingu, gdzie
Namey po raz pierwszy wsiadł do czerwonego safari.
- W kwietniu 2003 roku parking pod galerią handlową był miej-
scem, w którym dilerzy narkotyków spotykali się z klientami, mam ra-
cję?
Zanim Gomez zdołał odpowiedzieć, Conway zgłosił sprzeciw, a
Toohey go podtrzymał.
- Mówił pan, że pod koniec pościgu znaleziono broń, to prawda?
Gomez zmarszczył czoło.
- Nie wydaje mi się, żebym dziś o tym wspominał.
Obrońca się zawahał, ale powtórzył pytanie:
- Wydaje mi się... Czy nie mówił pan, że znaleziono magnum 9
mm?
Śledczy powtórzył, że nic podobnego nie mówił.
- No dobrze - ciągnął Zitny - w takim razie, czy wiadomo panu o
tym, jakoby po zakończonym pościgu znaleziono magnum 9 mm?
- Tak.
- Wiedział pan wcześniej, że ścigany jest uzbrojony, mam rację?
- Zgadza się.
Zitny pytał świadka o końcową część długiego pościgu.
- Czy został pan postrzelony przez osobę uciekającą z vana?
- Nie.
- Czy ktokolwiek z policjantów został postrzelony?
- Nie.
- Czy ścigany mierzył do helikoptera?
- Nie.
Ławnicy zrozumieli, do czego zmierza obrońca - oskarżony nie jest
takim degeneratem, skoro nie oddał ani jednego strzału w kierunku poli-
cjantów.
- Powiedział pan wcześniej, że mój klient został złapany przez psa,
mam rację?
Gomez powstrzymał uśmiech.
- Nie mówiłem tego, ale to prawda.
- Czy pies został postrzelony?
- Nie. W tunelu nie padł ani jeden strzał.
- Innymi słowy, mój klient został ugryziony i aresztowany przez
psa, mam rację?
Myśl o tym, że zwierzę założyło oskarżonemu kajdanki, wywołała
uśmiech na twarzach ławników. Jeden z obserwatorów zapytał po cichu,
czy pies przedstawił Nameyowi także prawa Mirandy.
Zitny podkreślił, że jego klient nie użył broni:
- Gdy uciekał, nie strzelał, prawda?
Śledczy potwierdził. Obrona nie miała więcej pytań.
♦ ♦ ♦
Funkcjonariusz policji Mike McCarthy, opiekun psa, zasiadł na miej-
scu dla świadków. Ubrany był w granatowy mundur i wypastowane buty
- wyglądał jak z plakatu rekrutacyjnego. Potwierdził, że razem z psem
tropiącym pracuje dla policji w Santa Ana oraz że wcześniej przez trzy
lata służył w Los Angeles.
Zobaczywszy zdjęcie, McCarthy rozpoznał ciasny tunel, do którego
wczołgał się Namey i w którym został schwytany. Wyraz dumy pojawił
się na jego twarzy, kiedy Conway zapytał, jak się wabi jego partner.
- Chris - odpowiedział.
- Czy wchodząc do kanałów, miał pan świadomość, że ścigany mo-
że być uzbrojony?
- Tak jest. Otrzymaliśmy zgłoszenie o porwaniu pojazdu... wyposa-
żonego w system LoJack. Nasz helikopter odebrał sygnał.
Świadek dołączył do szaleńczego pościgu i w pewnym momencie
przejął nad nim dowodzenie. U wejścia do tunelu „wysokiego na dwa
metry i szerokiego na cztery” razem z Chrisem przyłączył się do grupy
policjantów, którzy ruszyli za Nameyem na piechotę.
- Czego może się obawiać policjant, wchodząc do takiego miejsca
za uzbrojonym podejrzanym?
- Kilku rzeczy. Pierwszy problem stanowiło oświetlenie. Był już
wieczór, musieliśmy używać latarek. Po drugie, ścigany miał broń i
mógł z niej skorzystać. Widział nas dokładnie. Zresztą nawet gdyby w
nas nie mierzył, moglibyśmy dostać rykoszetem. Ściany tunelu wykona-
no z cementu, nabój by w nim nie utknął. W zależności od kalibru i
prędkości, mógł odbić się kilka razy od ściany i trafić któregoś z nas.
Conway precyzyjnie konstruował swoje pytania, aby wyciągnąć od
świadka informacje o tym, jak niebezpieczna była sytuacja, w której
znaleźli się policjanci. Inteligentny i elokwentny McCarthy odpowiadał
jasno i klarownie: razem z Chrisem przeskoczyli ogrodzenie, aby po-
prowadzić drużynę do kanalizacji. Uformowawszy czworobok, policjan-
ci zeszli do tunelu, pełni obaw, ale zdeterminowani.
- Ponieważ szliśmy krok za krokiem, a nie biegliśmy, ciężko mi
ocenić dystans, jaki zdołaliśmy pokonać. Myślę, że było to jakieś półtora
kilometra.
W czasie tego marszu nie widzieli podejrzanego.
- Chris szedł przodem i sprawdzał teren.
Światło ich latarek padło w końcu na kanał dopływowy o średnicy
jednego metra, znajdujący się po lewej stronie kanału.
- Chris zatrzymał się i zaczął szczekać. Nastroszył uszy, sygnalizo-
wał, że wytropił zapach człowieka dobiegający z tej dziury... Krzyknęli-
śmy, że jesteśmy z departamentu policji w Santa Ana.
Ostrzegli Nameya, że mają policyjnego psa i kazali mu się przedsta-
wić. Podejrzany nie odpowiadał, dopóki McCarthy nie wpuścił Chrisa do
tunelu, który skręcał w prawo, więc pies zniknął z pola widzenia.
- Z ciemności dobiegł nas głos podejrzanego, który powiedział, że-
byśmy odwołali psa. Zażądałem, by cały czas do mnie mówił, bo chcę
wiedzieć, gdzie się znajduje. Powiedziałem, że pies nie zrobi mu krzyw-
dy, jeśli wyjdzie z rękami na widoku. Zgodził się.
Kilku przysięgłych poruszyło się na krzesłach, jakby oglądali thriller.
W ławach, w których z reguły rozlegały się kaszlnięcia i szuranie noga-
mi, tym razem panowała cisza. Niektórzy sądzili, że McCarthy byłby
znakomitym narratorem w programach policyjnych emitowanych na
żywo.
- Czekaliśmy... Nie mieliśmy pewności, czy mężczyzna jest uzbro-
jony. Nie wiedzieliśmy też, na co go stać. Chce się poddać? A może to
pułapka? Musieliśmy być gotowi na wszystko.
Ścigany rozmawiał z policjantami, którzy szybko jednak zorientowali
się, że jego głos zaczyna się oddalać.
- Ostrzegłem go, że spuszczam psa.
- Wczołgał się pan do tunelu?
- Na początku nie. Dopiero kiedy pies rzucił się na podejrzanego.
- Skąd pan wiedział, że do tego doszło?
- Usłyszałem szczekanie psa i krzyk mężczyzny.
- Wszedł pan do tunelu, żeby się do nich dostać.
- Tak jest. Czołgałem się jakieś czterdzieści metrów. Po podłodze
ściekała woda, powierzchnia była pokryta szlamem.
Conway zapytał o moment największego zagrożenia, mając świado-
mość, że ławnicy słuchają opowieści z zapartym tchem.
- Czy wciąż istniała obawa, że poszukiwany ma broń?
- Tak jest. Wiedziałem tylko, że mój pies walczy z tym człowie-
kiem, ale nie miałem pojęcia, czy wciąż ma broń i czy będzie w stanie jej
użyć w tak wąskim tunelu, w którym też łatwo było o rykoszet. Znala-
złem się w nieciekawej pozycji. Groził mi postrzał zarówno ze strony
podejrzanego, jak i pozostałych policjantów.
- Czy oni za panem poszli?
- Tak. Na moją prośbę jeden z nich wszedł ze mną do tunelu. Nie
chciałem włączać latarki, żeby nie zdradzać swojej pozycji, póki nie
wejdę w zakręt. Umówiłem się z drugim policjantem, że jeśli dojdzie do
strzelaniny, położę się płasko na podłodze w nadziei, że będzie mógł
strzelić ponad moją głową.
Kilka obaw pojawiło się w głowie McCarthy'ego podczas tej niebez-
piecznej misji.
- Tunel był na tyle ciasny, że podejrzany nie mógłby przecisnąć się
obok nas, by zejść na dół do policjantów. Nie mogłem go tam przeszu-
kać, a nie wiedziałem, gdzie ma broń. Przeczołgałem się więc nad nimi,
podczas gdy oni wciąż się szarpali. Facet krzyczał wniebogłosy.
McCarthy z wielkim trudem przeszedł obok nich i rozkazał Chrisowi
zostawić mężczyznę w spokoju. Podejrzany znalazł się w potrzasku,
uwięziony między Mikiem a drugim policjantem, który założył mu kaj-
danki.
Prokurator chciał znać szczegóły:
- Jak udało wam się go wyprowadzić z tunelu, skoro miał spętane
ręce?
- Wyciągnęliśmy go. Drugi policjant czołgał się tyłem i ciągnął po-
dejrzanego za nogi, a ja pchałem go z góry.
- Znaleźliście przy nim pistolet?
- Tak. W miejscu, w którym siłował się z psem. Kiedy zakładaliśmy
mu kajdanki, włączyłem latarkę i dostrzegłem broń leżącą tuż obok, w
zasięgu jego ręki.
McCarthy znalazł też kalendarz w skórzanej okładce.
Conway otworzył zapieczętowaną paczkę i wyciągnął z niej pistolet.
- To chromowany rewolwer - odezwał się świadek. - Pięciostrzało-
wiec z gumową rączką. Magnum kaliber 9 mm.
Broń pokryta była rdzawymi plamkami, prawdopodobnie dlatego, że
leżała w wilgotnym kanale. Na bębenku widniał napis: Charter Arms
Corporation, Stratford, Conn.
Dramatyczne zeznania zbliżały się do końca. Conway poprosił jesz-
cze świadka, aby powiedział, kogo udało się złapać w tym strasznym
tunelu. McCarthy bez wahania wskazał palcem Richarda Nameya.
Zitny zaczął od podsumowania: McCarthy uczestniczył w szaleń-
czym pościgu razem z innymi policjantami, a także z udziałem helikop-
tera. Ponownie podkreślił, że nie doszło do wymiany ognia ani na ulicy,
ani w tunelu.
- Podejrzany nie wymachiwał bronią, którą nam tu pokazano, mam
rację?
- Tak. Pan Namey w nas nie celował.
- Kiedy weszliście do tunelu, włączyliście latarki, prawda?
- Na początku nie. Kiedy weszliśmy do środka raz musieliśmy
oświetlać drogę, a raz nie - ze względów taktycznych.
- Czyli gasiliście światła?
- Tak jest, co jakiś czas.
- Przy zapalonych latarkach stanowiliście łatwy cel, zgadza się? -
Zitny ponownie starał się wykazać, że jego klient miał wiele okazji, by
otworzyć ogień do odsłoniętych funkcjonariuszy, ale był na tyle szla-
chetny, że zdołał się powstrzymać. Ta strategia mogła obrócić się prze-
ciwko niemu. Skoro Namey potrafił panować nad swoimi emocjami,
zaprzeczałoby to tezie, jakoby zaledwie kilka dni wcześniej zamordował
Sarę, ponieważ stracił nad sobą kontrolę. Teraz jednak obrońca osiągnął
cel, który sobie wyznaczył.
- I kiedy byliście wystawieni na strzały, mój klient nie otworzył do
was ognia, zgadza się?
- Nie.
Tę odpowiedź można było zinterpretować na niekorzyść adwokata,
ale wszyscy uznali, że po prostu nie doszło do strzelaniny.
Kilka kolejnych pytań potwierdziło tezę Zitny'ego. Następnie obrońca
skoncentrował uwagę na psie.
- Mówi pan, że pies zaczął szczekać po raz drugi. Przebywał wtedy
w wąskim tunelu, mam rację?
- Tak.
- Szczekał dlatego, że gryzł mojego klienta?
McCarthy odpowiedział poirytowany:
- Nie!
- Pański pies szczekał, to prawda?
- Tak jest.
- A potem usłyszał pan oddalający się głos mojego klienta, tak?
- Kazałem mu z nami rozmawiać, żebyśmy wiedzieli, gdzie się
znajduje. Usłyszeliśmy, że się od nas oddala, zamiast zbliżać się ku nam.
- Pies nie wyszedł z tego tunelu, prawda?
- Nie. Przywołałem go do siebie, a po dziesięciu minutach puści-
łem.
- I wtedy usłyszał pan, że zwierzę zaczęło gryźć mojego klienta,
mam rację?
- Usłyszałem szamotaninę. Zrozumiałem, że Chris znalazł podej-
rzanego.
- Pański pies już wcześniej gryzł podejrzanych, prawda?
Świadek potwierdził.
- Rzadko warczy. Rozpoznałby pan jego warczenie, prawda?
- Tak.
- Słyszał pan, jak pański pies gryzie mojego klienta, zgadza się? -
Zitny nie odpuszczał.
- Słyszałem odgłosy walki, tak jest.
- Czy pański pies ucierpiał w jakikolwiek sposób?
- Nie.
Namey, który strzelał do dwojga ludzi, nie zawahałby się zastrzelić
też psa - taką myśl w przysięgłych zamierzał zasiać obrońca. Jeszcze
wyraźniej odmalował obraz łagodnego przestępcy, stwierdzając:
- Czyli Chris nie miał nawet najmniejszego zadrapania? Nie został
uderzony, zgadza się?
- Nie dostrzegłem na nim żadnych obrażeń. Nie jestem w stanie
powiedzieć, czy podejrzany go uderzył albo kopnął.
Obrońca sam zachowywał się jak pies, który zwęszył trop.
- Do pańskich obowiązków należy sprawdzić po akcji, czy pies do-
znał w jej trakcie jakichś urazów, mam rację?
- Tak.
- Zrobił pan to?
- Tak.
- I pies nie ucierpiał w żaden sposób, zgadza się?
- Tak mi się zdaje.
- Gdzie pański pies ugryzł mojego klienta?
Czyżby adwokat starał się stworzyć obraz dzikiej bestii atakującej
niewiniątko?
- Tak jak mówiłem, wczołgałem się do tunelu, zobaczyłem, że
Chris szarpie podejrzanego za nogę. Z zeznań samego oskarżonego wy-
nika, że został jeszcze ugryziony w przedramię.
- Widział pan te rany?
- Nie.
Nawet ich nie szukał. Chociaż był przy tym, jak drugi policjant za-
kuwał podejrzanego w kajdanki, osobiście nie zauważył żadnych śladów
ugryzień.
- Pistolet leżał obok mojego klienta, mam rację?
- W zasięgu jego ręki, tak jest.
- Czyli w każdej chwili mógł zastrzelić pańskiego psa, zgodzi się
pan ze mną?
- Tak.
- Ale nie zrobił tego, tak?
McCarthy potwierdził. Zitny'ego najwidoczniej to zadowoliło, po-
nieważ zapytał, dokąd prowadził wąski kanał dopływowy. Policjant nie
znał odpowiedzi, ponieważ nigdy nie doszedł do jego końca.
- Nie sprawdził pan, dokąd prowadzi?
- Nie. Byłem zmęczony całym tym czołganiem się po kanałach.
Zitny porzucił ten wątek.
- Czy to pan zabezpieczył broń?
- Tak jest.
- Sprawdził pan, czy jest naładowana?
McCarthy potwierdził, że w bębenku znajdowały się naboje. Nie
przeszukał jednak Nameya.
- Był pan przy jego przeszukaniu?
- Nie przypominam sobie. Jak tylko zakuliśmy go w kajdanki, zają-
łem się moim psem.
Po kilku następnych pytaniach Zitny'ego Mike McCarthy zakończył
składanie zeznań.
♦ ♦ ♦
Dennis Conway wezwał na świadka innego policjanta, śledczego z
departamentu policji w Placenta Gene'a Stuckenschneidera, który wraz
ze swoim partnerem, Corym Wolikiem, pierwszy pojawił się na miejscu
przestępstwa. W czerwonej kii znalazł martwą Sarę Rodriquez i sparali-
żowanego Matta Corbetta, starającego się odpowiadać na pytania.
- Powiedział mi, że napastnik poruszał się czarnym pojazdem,
mieszkał w Santa Ana i już wcześniej miał kłopoty z prawem.
Zitny z poczerwieniałą twarzą wstał i zgłosił sprzeciw. Sędzia przy-
znał mu częściowo rację.
- Proszę wykreślić ostatnią część wypowiedzi. Ławników proszę,
by nie brali jej pod uwagę.
Toohey miał prawo do takiej decyzji. Informacje o wcześniejszych
problemach z prawem Nameya nie zostały dopuszczone do materiału
dowodowego. Conway wiedział o tym, ale słowa padły i przysięgli nie
umieli wymazać ich z pamięci zgodnie z zaleceniami sędziego.
Śledczy stwierdził w swoim krótkim zeznaniu, że czuwał przy Mat-
thew do przyjazdu ambulansu. Zitny nie zadał mu żadnych pytań, ale
zachował sobie prawo do wezwania policjanta na świadka, jeżeli zajdzie
taka potrzeba. Tymczasem nastała przerwa obiadowa.
Kiedy sędzia Toohey rozpoczął sesję wieczorną, przesłuchania pro-
wadzono pod nieobecność ławników. Zitny poprosił go, by przerwał
rozprawę.
- Chciałbym złożyć wniosek o unieważnienie przewodu sądowego
ze względu na treść zeznań śledczego Stuckenschneidera.
Zdaniem adwokata świadek próbował przemycić informacje o krymi-
nalnej przeszłości oskarżonego.
- Mleko już się rozlało. Sąd upomniał ławników, by nie brali tych
słów pod uwagę, ale skoro pan Stuckenschneider wprowadził nowy ma-
teriał dowodowy w taki sposób, wnoszę o rozwiązanie ławy przysię-
głych.
Toohey zapytał o zdanie Conwaya.
- Wysoki Sądzie, był to nieumyślny komentarz ze strony świadka.
Obrona wniosła sprzeciw, sędzia go podtrzymał, a my kontynuowaliśmy
przesłuchanie. Słowa pana Stuckenschneidera nie wprowadziły zamętu.
Przywołał też wypowiedź samego Zitny'ego z mowy wstępnej: „Naj-
prawdopodobniej pan Namey będzie świadkiem we własnej sprawie i
ława przysięgłych może usłyszeć o tym, że mój klient wszedł w konflikt
z prawem. Zdam się wtedy na decyzję sądu”.
Sędzia nie był zadowolony ze słów Stuckenschneidera, ale zgodził się
z prokuratorem.
- Odrzucam wniosek obrony o unieważnienie przewodu... Słowa
świadka zostały wykreślone ze stenogramu, a ławników poinstruowano,
by nie brali ich pod uwagę. To wystarczy.
♦ ♦ ♦
Kolejna osoba, którą przesłuchiwał Conway, próbowała pokazać się
jako ofiara podsądnego.
- Wysoki Sądzę, wzywam na świadka Alberta Zavalę.
Namey był oskarżony o uprowadzenie jego samochodu, a śledczy
Gomez sugerował, że mężczyzna może być zamieszany w handel narko-
tykami. Co takiego mógł przekazać ławnikom na temat Richarda?
Właściciel vana - korpulentny z ospowatą twarzą - kiwając się na bo-
ki, zasiadł na miejscu dla świadków i przysiągł mówić tylko prawdę.
Jeżeli rzeczywiście był dilerem, czy dotrzyma przysięgi, czy też będzie
kłamał, jak przystało na drobnego przestępcę?
Conway pokazał kilka zdjęć czerwonego safari. Świadek zidentyfi-
kował pojazd, który został mu skradziony w kwietniu 2003 roku. Popro-
szony o wskazanie złodzieja, Zavala pokazał palcem Nameya.
Następnie prokurator zapytał, czy świadek znał wcześniej oskarżone-
go.
- Nie.
Opowiedział, że zatrzymał się na pasach, by przepuścić pieszych,
kiedy od strony pasażera pojawił się Namey i poprosił o dolara na auto-
bus.
- Sięgnąłem do kieszeni, nie miałem drobnych. Wyciągnąłem więc
portfel i wtedy wyjął pistolet.
Zavala nie pamiętał, czy był to rewolwer, czy też półautomat.
- Czarny pistolet. Nie znam się za bardzo na broni. Otworzył drzwi
i, celując do mnie, usiadł na fotelu. Powiedział mi, dokąd mam jechać, a
ja zawiozłem go tam, gdzie chciał.
- Dlaczego?
- Bałem się.
Zatoczyli koło, wracając niemal pod galerię handlową, i wtedy Na-
mey kazał mu się zatrzymać. Zavala wcisnął hamulec na środku drogi.
- Kazał mi zaparkować i oddać portfel.
Zamiast tego świadek wyskoczył z samochodu i wziął nogi za pas.
- Chowałem się za samochodami, aż wreszcie dobiegłem do domu.
- Jak daleko?
- No... jakieś trzy kilometry.
Mężczyzna twierdził, że nie wiedział nic o systemie LoJack. Złożył
zeznania na policji i zdziwił się, kiedy tej samej nocy otrzymał telefon.
Dyżurny poinformował go, że pojazd został odzyskany. Radiowóz przy-
jechał po Zavalç i odwiózł go na parking przed Foothill High School,
gdzie znajdowała się meta szaleńczego wyścigu. Tam podejrzanemu
kazano wyjść z radiowozu i stanąć w świetle. Świadek od razu rozpoznał
złodzieja samochodu. Policja przeszukała van trzy razy, a potem oddała
go właścicielowi i pozwoliła mu wrócić do domu.
Conway postanowił zmierzyć się z kwestią narkotyków, które znale-
ziono w pojeździe.
- Czy ktoś zarzucił panu transport lub posiadanie nielegalnych
środków odurzających?
- Nie, proszę pana.
- Gdybym powiedział, że w pańskim samochodzie znaleziono nar-
kotyki, i zapytał, czy należą do pana, co by...?
- Że nie są moje, proszę pana.
- Nie?
- Nie.
Prokurator podziękował świadkowi i kiwnął w stronę obrońcy.
John Zitny starał się przedstawić świadka jako handlarza narkotyków.
Co mogłoby mu to dać poza tym, że ławnicy utwierdzą się w przekona-
niu, iż Namey chciał kupić towar? Na pewno nie pomogłoby to w zbu-
dowaniu jego pozytywnego wizerunku i złagodzeniu rozmiaru jego
zbrodni. Być może Zitny starał się podważyć zarzut uprowadzenia sa-
mochodu.
- Powiedział nam pan, że nikt nie pytał o narkotyki, które znalezio-
no w pańskim samochodzie. Pamięta pan, że to powiedział?
- Nic mi o nich nie wiadomo.
- Policja nie pytała pana, czy sprzedaje pan narkotyki?
Świadek uniknął odpowiedzi, twierdząc, że nie rozumie pytania. Zit-
ny zapytał, czy dwaj policjanci odwiedzili go w domu.
Zavala zmarszczył twarz.
- To było dzień później albo dwa. Nie pamiętam.
Zitny wyjaśnił:
- Czy policjanci oskarżyli pana o sprzedaż narkotyków?
Świadek wymamrotał, że „powiedzieli coś w tym stylu”.
- Ale to nie było moje.
- Oświadczyli panu, że mieli jakieś informacje świadczące o tym, że
jest pan dilerem?
Korpulentny mężczyzna znów zasłonił się niepamięcią.
- Nie przypominam sobie.
Obrońca wyciągnął od świadka zeznanie, że nigdy wcześniej ani
później nie widział oskarżonego.
- Jak go pan zidentyfikował tak szybko? Spojrzał pan na niego i
powiedział, że to on?
Świadek odpowiedział bez wahania:
- Proszę pana, kiedy ktoś do pana celuje z pistoletu, nie da się za-
pomnieć lufy.
- Czyli rozpoznał pan broń, a oskarżonego poznał pan, ponieważ
widział go wcześniej wielokrotnie, mam rację?
Zavala zaprzeczył.
- Czy na parkingu znajdowało się dużo osób, czy nie? Okoliczni
mieszkańcy wiedzą doskonale, że z reguły jest tam pusto.
- Było sporo ludzi.
W zeznaniach, które złożył na policji, mężczyzna twierdził, zrobił
kilka kółek w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Zitny'emu powie-
dział, że krążył tak przez dziesięć minut, bo zamierzał kupić w sklepie
części samochodowe.
- Zakupy się udały?
- Nie, było za dużo ludzi. Nie mogłem zaparkować. Amerykanie
mają za dużo samochodów, proszę pana.
Świadek zaprzeczył, jakoby szukał konkretnej osoby albo że rozma-
wiał z kimś, kiedy jeździł po parkingu.
- Czyli wyciągnął pistolet, kiedy stał na zewnątrz samochodu, mam
rację?
- Tak.
- W biały dzień?
- Tak.
- A wokół było pełno ludzi?
- Chyba tak. Wszystko stało się bardzo szybko, proszę pana.
Zitny zignorował słowo „chyba”.
- Czyli twierdzi pan, że w świetle dnia mój klient wyciągnął pistolet
i skierował go w pana stronę, mam rację?
- Tak.
- Przez zamkniętą szybę?
- Tak - odparł zniżonym głosem.
- Dobrze, czy brzmi to wiarygodnie, że pistolet...
Conway zgłosił sprzeciw. Sędzia Toohey go podtrzymał.
Obrońca sformułował pytanie na nowo, podkreślając,
że to niewiary-
godne, by nie znalazł się ani jeden świadek tych wydarzeń. Zapytał też,
czy to prawda, że parking galerii jest miejscem, w którym sprzedaje się
narkotyki, ale prokurator wniósł kolejny sprzeciw.
- Czy nie jest prawdą, że mój klient zatrzymał pana, ponieważ za-
mierzał kupić heroinę?
Tym razem oskarżyciel postanowił nie protestować. Zavala zaprze-
czył.
Na prośbę Zitny'ego świadek naszkicował sekwencję zdarzeń tego
dnia i odpowiedział na pytania. Powtórzył, że nie wie nic o narkotykach,
które znaleziono w vanie. Obrońca zasugerował, że Zavala mógł je
wieźć do domu na własny użytek. Dlaczego rozmawiał z policjantami
przed domem, a nie zaprosił ich do środka? Czy obawiał się, że znajdą u
niego narkotyki?
Przesłuchanie nie wniosło niczego do sprawy, ale Zitny osiągnął za-
mierzony efekt, nastawiając odpowiednio ławników. Zapytał wtedy Za-
valę o źródło dochodów.
- Pracuję dorywczo.
- A jednak stać pana na kupno vana za jedenaście tysięcy dolarów.
- Tak. - Nie próbował nawet rozwinąć tematu.
Mężczyzna powtórzył, że nie wiedział, iż samochód miał zamonto-
wany system LoJack. Po kolejnych piętnastu minutach Zitny wskórał
tylko tyle, że ławnicy mogli podejrzewać, iż przed spotkaniem z proku-
ratorem Zavala przećwiczył swoje odpowiedzi.
Conway podczas krótkiego przesłuchania wyjaśnił, że świadka spo-
tkał po raz pierwszy kilka godzin przed procesem, po czym Alberto w
pośpiechu opuścił salę sądową, zastanawiając się, czy nie będzie musiał
wkrótce wrócić, by odpowiedzieć za sprzedaż narkotyków.
Następnie oskarżyciel wezwał ostatniego świadka tego dnia, Marca
St. Lawrence'a, ochroniarza college'u, który pierwszy dowiedział się od
Sary o napaści Nameya. Mężczyzna stwierdził, że dziewczyna „miała
zapłakane oczy, trzęsła się i w ogóle była spanikowana”, kiedy z nim
rozmawiała. Dokładnie zanotował jej słowa. Dostrzegł też sińce na jej
szyi. Kiedy przyjechali policjanci z Anaheim, przekazał im swoje zapi-
ski.
„SŁYSZAŁEM JEJ WRZASK”
W
hrabstwie Orange zbliżała się pora obfitych deszczów. Ciężkie
chmury wisiały na niebie w poniedziałkowy poranek 27 września 2004
roku. Orzeźwiająca bryza zmiatała liście z chodników przy Civic Center
Drive w Santa Ana. Prawnicy, ławnicy, świadkowie, urzędnicy i widzo-
wie spieszyli do dwunastopiętrowego budynku Sądu Najwyższego.
W departamencie C-36 sędzia Richard Toohey powitał wypoczętych
przysięgłych, a potem zwrócił się do prokuratora:
- Panie Conway, proszę wezwać świadka.
Wygadana, atrakcyjna nastolatka, Megan Gilbert, weszła pewnym
krokiem na salę i złożyła przysięgę. Dennis zaczął wypytywać ją o
straszne sceny, które widziała z okna łazienki, a potem z sypialni swoich
rodziców przed siedemnastoma miesiącami.
Megan miała małe problemy z przypomnieniem sobie, czy słyszała
strzały, kiedy napastnik podszedł do drzwi kierowcy czerwonego samo-
chodu. Żeby odświeżyć jej pamięć, Conway przeczytał notatki, które
sporządziła krótko po traumatycznych wydarzeniach.
Obrońca zgłosił sprzeciw, a sędzia stracił cierpliwość.
- Wysoki Sądzie, uważam, że uzyskaliśmy już odpowiedź na tego
typu pytania.
- Nie życzę sobie rozwlekłych wyjaśnień.
Zitny poprawił się, ale Toohey odrzucił jego wniosek.
Przeczytawszy własne notatki, Megan stwierdziła, że ubrany na czar-
no mężczyzna oddał jeszcze dwa strzały do kierowcy. Zdaniem biegłych
Namey czterokrotnie strzelał do Matta przez otwarte okno pasażera, a
zaledwie raz do Sary z drugiej strony samochodu. W bębenku mieściło
się tylko pięć nabojów. Było też jednak możliwe, że napastnik pociągnął
za spust trzy razy, celując do Corbetta, i dwa razy do Sary, z czego jeden
nabój minął cel i trafił w chłopaka. Nikt, może poza Nameyem, nie jest
w stanie stwierdzić, jak było naprawdę.
Megan widziała, jak napastnik wyciągnął rękę w kierunku ofiary, ale
nie pamiętała którą. Obserwatorzy byli zdziwieni, że świadek nie umiała
jednoznacznie stwierdzić, iż to właśnie oskarżony strzelał do dwójki
nastolatków.
Dziewczyna napisała, że dostrzegła jakiś samochód, który mijał miej-
sce zdarzenia, jednak w zeznaniu złożonym na policji nie wspominała o
nim. Zitny zapytał o tę rozbieżność. Sugerował, że po rozmowach z ko-
leżankami z klasy mogła ubarwić nieco swoją opowieść, wspominając o
samochodzie.
- Była pani w szkole, zanim napisała pani te słowa, prawda?
Szesnastolatka spokojnym głosem ze szczyptą pogardy odpowiedzia-
ła:
- Nie. Mieliśmy przerwę wiosenną.
Zitny zadał jeszcze kilka pytań, które nic nie udowodniły.
Megan opuściła salę sądową, a kiedy wezwano kolejnego świadka,
wszyscy wstrzymali oddech. Matt Corbett z wysoko uniesioną głową
wjechał na wózku inwalidzkim. Ci, którzy byli zaznajomieni z doniesie-
niami medialnymi, nie mogli się oprzeć chęci spojrzenia mu w twarz.
Wiedzieli, że pocisk przeszył jego jamę nosową i lewe oko. Z ulgą
stwierdzili, że sztuczne oko nie różni się niczym od prawdziwego. Dla
jego rodziny i znajomych przystojna twarz Matthew pozostała niezmie-
niona, przepełniona dumą i siłą. Media trąbiły o paraliżu czterech koń-
czyn, więc miło było widzieć, że odzyskał władzę w rękach.
Matt Corbett został zaprzysiężony.
- Dzień dobry - powiedział Conway. - Dziękuję, że pan przybył. Je-
żeli poczuje się pan zmęczony, proszę dać znać.
Po siedemnastu miesiącach rehabilitacji Matt przyzwyczaił się za-
równo do przesadnej uprzejmości ludzi, jak i niestosownych komentarzy
i krzywych spojrzeń. Odpowiedział więc krótko:
- Dobrze.
- Panie Corbett, czy zna pan Sarę Rodriquez?
- Tak. Byliśmy parą przez cztery lata.
- Ile mieliście lat, kiedy się poznaliście?
- Ja szesnaście, ona siedemnaście.
- Czy można powiedzieć, że przez te lata byliście ze sobą blisko?
- Tak.
- Wasze rodziny również?
- Nawet bardzo.
Matt powiedział, że mieszkał w Westminster, dwadzieścia pięć minut
jazdy samochodem od domu Sary.
Conway, patrząc na oskarżonego, zwrócił się do świadka:
- Proszę spojrzeć na mężczyznę w koszuli w kratę. To oskarżony,
pan Namey. Rozpoznaje go pan?
Matthew panował nad sobą, próbując ukryć nienawiść, jaką odczu-
wał.
- Jasne.
- Kiedy pan go spotkał po raz pierwszy?
- Drugiego kwietnia 2003 roku.
- A wcześniej pan o nim słyszał?
- Tak. Wiedziałem o jego napaści na Sarę w szkole w Anaheim.
Chodziła tam na zajęcia.
- Wiedział pan o tym, że Sarah zabiegała o wydanie zakazu zbliża-
nia się?
- Tak. Sam zawiozłem ją do sądu.
Na sali słychać było wyłącznie Conwaya i Matta. Czasami drama-
tyzm, który tworzy się w trakcie procesu, budzi o wiele silniejsze emocje
niż niejeden scenariusz filmowy. Obecność Corbetta i jego odpowiedzi
zbudowały właśnie takie napięcie. Wszyscy z uwagą słuchali jego słów.
Dennis rozumiał, co przeżywał Matthew, kiedy stracił ukochaną ko-
bietę. Sam przecież cierpiał straszliwie, kiedy Lisa Barrett zginęła w
wypadku. Jako prokurator musiał jednak zadać bolesne pytania, aby
przedstawić ławnikom dowody.
- Czy wiedział pan o tym, że pani Rodriquez prowadziła dziennik?
- Nie.
Zmieniając temat, Conway wrócił do momentu, w którym Matt po
raz pierwszy spotkał Nameya. Chłopak opowiadał o tym, że był wtedy
razem z Sarą na spotkaniu biblijnym u jej ojca, który mieszkał niedaleko.
Przyjechali osobno, swoimi samochodami, tuż przed zachodem słońca:
Matthew stuningowanym pikapem GMC sonoma, Sarah czerwoną kią
rio.
- Tuning był pańskim hobby?
- Tak. Nadal jest.
Wszyscy zdumieli się, widząc, że tragedia nie pozbawiła go radości
życia.
- Jechał pan za Sarą?
- Tak. Skręciła w stronę swojego domu, ja skierowałem się prosto
na autostradę. Rozmawialiśmy przez telefon komórkowy. Nagle się roz-
łączyła. Oddzwoniłem, ale nie odbierała. Zawróciłem... Martwiłem się.
Wtedy zobaczyłem tego gnojka, który tam siedzi. Zajechał jej drogę.
Tym razem nie starał się nawet ukrywać gniewu.
Zitny wstał i powiedział: „Sprzeciw”.
- Proszę o wykreślenie z protokołu zdania: „Zajechał jej drogę”
-
stwierdził sędzia, ale nie odniósł się do słowa: „gnojek”.
Conway zadawał pytania, starając się ustalić miejsce zdarzenia
- dwie
przecznice od domu Sary. Prokurator przerwał na chwilę, kiedy Matt
ścisnął poręcze swojego wózka i uniósł się nieco.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Tak. - Matt nie chciał się przyznać, że często musi zmieniać pozy-
cję.
- Dasz nam znać, dobrze?
- Tak.
Świadek mówił dalej, że dostrzegł niebieskiego el camino, który blo-
kował drogę.
- Namey krzyczał na Sarę przez okno. Zatrzymałem się obok.
- Słyszał pan, że krzyczy?
- Tak. Szyby były opuszczone we wszystkich trzech pojazdach.
- Co takiego krzyczał?
- „Właśnie sobie przechlapałaś”. Sarah była rozgorączkowana.
- Jeżeli nie widział pan oskarżonego nigdy wcześniej, skąd pew-
ność, że to on na nią krzyczał?
- Sarah mówiła, że jeździ niebieskim el camino. Właśnie tym samo-
chodem zatarasował jej drogę.
- I co pan zrobił?
- Wybiegłem z samochodu i powiedziałem: „Może zadrzesz z kimś
równym sobie?”. Wskoczył do auta i odjechał.
- Było jeszcze jasno?
- Nie, słońce już zaszło, świeciły tylko latarnie.
- Dobrze mu się pan przyjrzał?
- Tak. Odwrócił się w moją stronę.
- Kiedy wysiadał pan z pikapa, on ciągle siedział w swoim samo-
chodzie, tak? Biegł pan w jego kierunku?
Matt kiwnął głową.
- Co pan miał zamiar zrobić?
- Skopać mu tyłek.
Zitny podskoczył i zażądał, by wykreślić to zdanie z protokołu, a
chłopak dodał:
- Dobrze o tym wie.
Sędzia Toohey mówił powoli, aby nieco uspokoić rozemocjonowa-
nych mężczyzn:
- Proszę wykreślić tę odpowiedź, a pana proszę o ponowne zadanie
pytania.
Conway zapytał jednak o coś innego. Ławnicy usłyszeli już szczerą
odpowiedź świadka i niezależnie od tego, czy wezmą ją pod uwagę, czy
nie, zrozumieli jego wzburzenie.
- Ile pan ma wzrostu?
- Metr osiemdziesiąt.
- W jakiej formie fizycznej pan wówczas był?
- Całkiem niezłej. Pracowałem od 5.00 do 17.00, od poniedziałku
do piątku. Całymi dniami rozładowywałem towar. Chodziłem na siłow-
nię z kumplem, uprawiałem jogging. Formę miałem niezłą.
Te słowa jeszcze bardziej uwydatniły jego aktualne kalectwo.
Świadek powiedział też, że Namey odjechał z piskiem opon.
- Twierdzi pan też, że pana obraził. W jaki sposób?
- Pokazał mi środkowy palec.
- Co pan zrobił, kiedy odjechał?
- Wskoczyłem do pikapa. Sarah krzyknęła: „Nie jedź za nim. Ma
pistolet!”.
Zitny zgłosił sprzeciw, sugerując, by uznać słowa Sary za pogłoskę.
Toohey przychylił się do jego wniosku.
- Rzucił się pan w pościg?
- Tak. Ruszył pierwszy. Wskoczyłem do pikapa i goniłem go po
okolicy. Minąłem dom Marthy. Wybiegła na podwórko, żeby coś mi
powiedzieć, ale nie zatrzymałem się. Zgubiłem go, kiedy wjechałem w
Jefferson Street. Pytałem przechodniów, czy widzieli niebieskiego el
camino.
- Udało się go złapać?
- Nie. Wróciłem do domu Sary i dowiedziałem się od niej, co zaszło
na drodze, zanim się pojawiłem. Była przerażona, cała się trzęsła. Bała
się myśleć o tym, co nam groziło. Rzuciła w niego kopią zakazu zbliża-
nia się...
Obrońca wtrącił tylko:
- Sprzeciw, pogłoska.
Tym razem sędzia odrzucił wniosek. Matt kontynuował, jakby nic się
nie stało:
- ...rzuciła w niego kopią zakazu zbliżania się, a on jej na to: „Wła-
śnie sobie przechlapałaś”. Była przerażona.
Zitny zmęczonym głosem powiedział:
- Sprzeciw. Podwójna pogłoska.
Toohey nawet na niego nie spojrzał, zwrócił się bezpośrednio do
Conwaya:
- Proszę zadać kolejne pytanie.
- Czy po tym zdarzeniu widział pan oskarżonego?
- Przez jakiś czas nie.
- Aż do 16 kwietnia?
Prokurator miał na myśli datę zabójstwa Sary. Świadek potwierdził.
- Czy od 2 do 16 kwietnia podjął pan jakieś wysiłki, by zapewnić
swojej dziewczynie ochronę?
- Tak... Przed pracą objeżdżałem okolicę, aby się upewnić, że nie
ma jego samochodu. Starałem się... Chciałem, żeby czuła się bezpiecz-
nie. Zawsze robiłem, co mogłem, żeby ją chronić.
- Sprzeciw! - zerwał się obrońca. - To nieistotne dla sprawy.
Sędzia podtrzymał.
- Co pan robił tego dnia?
- Pracowałem, poszedłem do domu, umyłem samochód, odebrałem
Sarę i pojechaliśmy do McDonalda, żeby wrzucić coś na ruszt. Dopiero
co kupiłem jej nowy sprzęt stereo, była zachwycona. Uśmiechała się od
ucha do ucha. To dlatego wzięliśmy jej samochód.
Fast food znajdował się dziesięć minut drogi od domu Sary.
- Na Jefferson Street, tuż przed skrętem w Hill Street, pojawił się
czarny pojazd?
- Tak. Samochód Nameya stał na poboczu. Ruszył z piskiem opon
w naszym kierunku. Skręciliśmy w Hill Street. Jechał za nami, wyprze-
dził nas i zajechał nam drogę. Musieliśmy się zatrzymać.
Kiedy o tym opowiadał, znowu zaczął wiercić się na wózku.
Conway zapytał, czy potrzebuje przerwy, ale Matt odparł:
- Nic mi nie jest.
- Czy nissan zrównał się z samochodem Sary?
- Tak. Jechał bardzo blisko nas. Szyby w kii były opuszczone, tak
samo w nissanie. Mogłem mu spojrzeć prosto w oczy.
Dennis chciał wiedzieć, czy padły jakieś słowa.
- Coś tam krzyczał, ale nie odpowiadałem. Sarah wrzeszczała, że
zadzwoni na policję. On jej na to: „A dzwoń!”.
Zatrzymał się?
- Tak. Tuż przed samochodem Sary. Identycznie jak 2 kwietnia.
- Co się później stało?
- Wysiadł z samochodu. Wszystko działo się bardzo szybko. Pod-
biegł do mnie. Nie widziałem, że ma broń.
Publiczność słuchała go z zapartym tchem.
- Zatrzymał się przy drzwiach i warknął: „I co mi teraz zrobisz?”.
Widzowie zamarli. Chcieli usłyszeć wyraźnie każde jego słowo.
- Wycelował we mnie, a ja zrobiłem coś takiego. - Wyciągnął ręce
tak, jakby prosił napastnika, by się opamiętał. - Kiedy odwróciłem gło-
wę, pociągnął za spust.
Conway zadał jeszcze kilka pytań, które potwierdziły znaną już wer-
sję wydarzeń.
- W co pan został trafiony?
Matt wskazał miejsce tuż poniżej prawego ucha.
- Tutaj. Pod skronią.
- Co pan wtedy poczuł?
Odpowiedź wszystkich zaskoczyła.
- Nic. Kula przeszła na wylot i wyrwała mi lewe oko. Oślepłem.
- Był pan przytomny?
- Tak. Słyszałem jej wrzask.
- A usłyszał pan albo poczuł kolejne strzały?
- Tak... Może jeszcze trzy. Sam odczułem tylko jeden. Kiedy trafił
mnie po raz drugi, straciłem czucie. Broń musiała być bardzo blisko...
tak jak ten mikrofon.
Na potrzeby protokołu sędzia Toohey sprecyzował:
- Piętnaście centymetrów.
Zapytany o to, czy stracił przytomność, Matt odpowiedział:
- Słyszałem tylko krzyk Sary, a potem jakbym się znalazł gdzie in-
dziej... Pamiętam tylko, że oddychałem lekko, a jednym okiem patrzy-
łem na kolumnę kierownicy.
- Twierdzi pan, że kula trafiła pana pod prawym uchem. Jakie pan
odniósł obrażenia?
- Zniszczyła jamę nosową. Ciężko mi się teraz oddycha. Straciłem
też oko.
Kolejny pocisk trafił Matta w tył głowy, a trzeci utkwił w rdzeniu
kręgowym.
- Jestem sparaliżowany. Poza tym dostałem w lewe ramię.
- Czy to oznacza, że grozi panu życie na wózku inwalidzkim? - do-
pytywał Conway.
- Liczę na więcej - odpowiedział optymistycznie, nie akceptując
swojego losu.
Ostatni nabój Nameya odebrał Sarze życie, ale Matt twierdził, że tego
strzału już nie słyszał. Pamiętał za to, jak pojawili się policjanci i zaczęli
zadawać pytania, a potem sanitariusze wzięli go do szpitala. Tam ziden-
tyfikował na zdjęciu Nameya jako sprawcę.
- Był pan pewien, że to on?
- W stu procentach.
Conway opowiedział o tym, jak usunięto naboje z ciała świadka jakiś
czas po zdarzeniu, a następnie zapytał:
- Ma pan teraz sporo problemów zdrowotnych?
Prosta odpowiedź Matta mówiła więcej niż tysiąc słów:
- Tak, trochę.
- Dziękuję, panie Corbett.
Po przerwie świadek ponownie stawił się przed sądem. Dla obrońców
przesłuchiwanie ofiary swojego klienta zazwyczaj jest niebezpieczne.
Mogą odstręczyć od siebie ławników zwykłym przejęzyczeniem. Jed-
nakże rezygnacja z wyjaśnienia niektórych okoliczności może zostać
uznana za kapitulację. Zitny podszedł więc do Marta i powiedział:
- Dzień dobry. Odwiózł pan panią Sarę do sądu, żeby odebrała za-
kaz zbliżania się, mam rację?
- Tak.
Był przy niej podczas całego procesu.
Obrońca przeszedł do innej kwestii:
- Skupmy się na pierwszym kwietniowym zdarzeniu. Miał pan pi-
kapa, zgadza się?
- Tak.
Zitny próbował dowieść, że świadek nie mógł słyszeć wymiany słów
między Sarą i Nameyem ze względu na „głośny” tłumik samochodu.
Po kilku pytaniach adwokat skupił się na wydarzeniach 16 kwietnia.
Dokonał przy tym interesującej wolty. Otóż zamiast mówić „mój klient”,
zaczął używać bardziej intymnego zwrotu - „Rick”. Wielu sędziów nale-
ga, by prawnicy zwracali się do świadków i oskarżonych po nazwisku.
Toohey nie przykładał do tego wagi.
- Kiedy oba samochody jechały drzwi w drzwi, mógł pan spojrzeć
Rickowi prosto w twarz. Rozumiem, że był wściekły, zgadza się?
- Tak.
- Słyszał pan kiedyś strzały, mam rację?
- Tak. Potrafię odróżnić rewolwer od automatu.
- Wszystko stało się tak szybko, że nie potrafił pan powiedzieć poli-
cjantom, czy strzelano do pana z rewolweru, czy z automatu?
Pytanie było dziwne. Jakie to miało znaczenie, czy świadek mógł to
stwierdzić, czy też nie? Obrażenia Marta mówiły same za siebie.
Chłopak jednak nie dał się zbić z tropu.
- Wtedy owszem. Byłem odurzony lekami. Powiedziałem coś w
stylu: „Nie dostrzegłem broni. Trzymał ją blisko ciała. Wszystko stało
się błyskawicznie”.
Zitny'emu nie spodobała się ta odpowiedź.
- Świadek nie odpowiada na pytanie.
Protokólantka Kimberly Owen odczytała na głos ostatnie wypowie-
dziane zdania i sędzia uznał, że obrońca nie ma racji.
- Czy widział pan, jak Rick Namey wsiada do samochodu i odjeżdża?
Niektóre osoby na sali uznały to pytanie za obcesowe i niepotrzebne.
Matt również się zdziwił.
- Po wszystkim? Po tym, jak do mnie strzelał?
- Tak.
- Nie, nie widziałem.
- Czy zauważył pan inny samochód w okolicy, kiedy Rick Namey
był jeszcze w pobliżu?
Megan Gilbert wspominała o tym, że jakiś pojazd mijał miejsce
zbrodni.
- Nie, nie pamięta się takich rzeczy, kiedy zostało się trafionym tyle
razy.
Przechodząc do innego tematu, Zitny zapytał, czy Matt chodził z Sarą
od czterech lat.
- Prawie od pięciu - poprawił go świadek. - W sierpniu minęłoby
pięć lat.
- Czy przez ten czas zrywaliście ze sobą?
- Przez kilka miesięcy się kłóciliśmy, ale nie przestaliśmy ze sobą
chodzić, po prostu rzadziej się widywaliśmy.
- Czy Sarah mówiła panu, że trwała w miłosnym związku z Ric-
kiem Nameyem?
Sędzia Toohey podtrzymał sprzeciw Conwaya, który stwierdził, że to
plotka. Obrońca przeformułował pytanie:
- Czy wiedział pan o tym, że pani Rodriquez była w miłosnym
związku z Rickiem Nameyem w 2002 roku?
- Nie. I tak bym jej nie uwierzył, bo spędzaliśmy ze sobą mnóstwo
czasu.
- Gdyby się pan dowiedział, zdenerwowałoby to pana?
- No jasne.
Zitny podziękował świadkowi i powiedział:
- Nie mam więcej pytań.
Conway wykorzystał szansę, by jeszcze porozmawiać ze świadkiem.
- Gdzie znajdował się pański samochód 16 kwietnia, kiedy pani
Rodriquez prowadziła swoją kię z nowym stereo?
- Stał zaparkowany przed domem jej matki.
- Czy już wtedy wiedział pan o tym, że pani Rodriquez była w mi-
łosnym związku z panem Nameyem?
Pierwszy raz w trakcie przesłuchania Mattowi załamał się głos.
- Nie sądziłem, że... ona...
- Kochał pan Sarę?
- Bardzo. Wciąż ją kocham.
- Czy to wszystko wpłynęło w jakiś sposób na pańskie uczucia?
- Nie. Ludzie popełniają błędy. Zwłaszcza młodzi. To...
Zitny zgłosił sprzeciw:
- Nie na temat.
Sędzia Toohey skarcił świadka:
- Odpowiedział pan na pytanie. Coś jeszcze, panie Conway?
- Nie, Wysoki Sądzie.
Jeżeli adwokat zamierzał jeszcze zadać Mattowi pytania, najwyraź-
niej się rozmyślił.
Matthew Corbett opuścił salę sądową na wózku. Głowę trzymał rów-
nie wysoko jak wtedy, gdy się tam pojawił.
♦ ♦ ♦
W czasie przerwy Conway przedstawił obrońcy i sędziemu trzy foto-
grafie z autopsji Sary Rodriquez. Przycięto je odpowiednio, aby oszczę-
dzić ławnikom makabrycznych widoków. Prokurator chciał tylko poka-
zać przysięgłym rany postrzałowe głowy, ręki i prawego boku. Proch na
jej ciele świadczył o tym, że strzał oddano z niewielkiej odległości. Był
to dowód na to, że oskarżony strzelał, aby zabić. Zitny nie zgodził się, by
włączyć fotografie do materiału dowodowego, powołując się na paragraf
352, który stwierdzał, że „wartość dowodu nie może przeważać nad
uprzedzeniem, jakie mógłby on wzbudzić wśród ławników”. Jako że
zdjęcia zostały odpowiednio przycięte, sędzia Toohey zezwolił na przed-
stawienie ich przysięgłym.
W tym celu Conway powołał na świadka Laurie Crutchfield, uznane-
go eksperta z Laboratorium Kryminalistycznego Hrabstwa Orange, która
wyjaśniła, że obecnie pracuje w dziale balistycznym i w sekcji zajmują-
cej się badaniem miejsc zbrodni. Ponadto przeszła wiele szkoleń, spędzi-
ła niezliczone godziny na miejscach przestępstwa, uczestniczyła przy
setkach autopsji, badając rany postrzałowe. Jej dziesięcioletnie doświad-
czenie pozwoliło zamknąć kilkudziesięciu przestępców, w tym Adrianę
Vasco, a niektórych z nich skazać na śmierć.
Crutchfield przedstawiła procedurę, która miała na celu stwierdzenie,
z jakiej konkretnie broni pochodzi dany nabój. Z pewnością siebie ade-
kwatną do jej kompetencji biegła przedstawiła ławnikom proces badania
pocisku: podział na klasy, kaliber, trajektorię lotu i tak dalej. Mówiła o
gwintowaniu i ząbkowaniu.
- Każda firma znakuje swoje produkty. Lufa... przechodzi kilka faz
produkcji, nie tylko gwintowanie, ale też końcowe usuwanie zanieczysz-
czeń. Czasami wylot lufy ma koronę, co też może przyczynić się do po-
zostawienia śladów na pocisku. Kiedy nabój wylatuje z lufy, zostają na
nim różne zadrapania charakterystyczne dla danej broni.
Aby ławnicy mogli dobrze zrozumieć to, co zostało powiedziane,
prokurator zapytał, dlaczego nabój rysuje się, kiedy opuszcza komorę.
- Rozszerza się w lufie, dlatego wszystkie jej charakterystyczne
wypukłości odznaczają się na powierzchni pocisku.
Conway wyciągnął z pudełka rewolwer 9 mm razem z ładowarką i
pokazał go biegłej, która potwierdziła, że z tej broni strzelano do Matta
Corbetta i Sary Rodriquez. Świadek wyjaśniła, jak działa ładowarka,
którą znaleziono u Nameya.
- Wkłada się do niej naboje. Potem wystarczy otworzyć komorę i
zamiast wkładać do niej każdy nabój z osobna, wystarczy użyć ładowar-
ki. W ten sposób można załadować broń jednym ruchem.
Crutchfield przedstawiła też wyniki badań mikroskopowych.
Pudełko z amunicją, której użył Namey, znaleziono w czerwonym
vanie safari. Crutchfield oświadczyła też, że szukała potencjalnych
sprzedawców i trafiła na sklep w Santa Ana.
- Czy jest coś unikalnego w tych nabojach? - zapytał prokurator.
- Wykonano je w taki sposób, aby przypominały amunicję używaną
przez kowbojów z końca XIX wieku. Ich waga jest większa, a odrzut
mniejszy niż przy zwykłym pocisku 9 mm.
W testach cel stanowił diagonal, który zatrzymywał cząsteczki pro-
chu, czyli w żargonie biegłych - sadzę. Odległość celu od lufy można
zmierzyć na podstawie ilości sadzy. Crutchfield strzelała z niewielkich
odległości: z ośmiu, szesnastu, trzydziestu i pięćdziesięciu centymetrów
i jeden strzał „w bok, bez robienia dziury, żeby sprawdzić, ile sadzy
wylatuje z cylindra”.
Na prośbę Conwaya pokazała przysięgłym wyniki poszczególnych
strzałów. Prokurator przedstawił świadkowi zdjęcie ran postrzałowych
Sary Rodriquez.
- Czy jest pani w stanie powiedzieć, z jakiej odległości oddano
strzał w głowę ofiary?
Crutchfield stwierdziła, że sprawca strzelał „z przyłożenia” lub z od-
ległości do trzydziestu centymetrów. Jeśli chodzi o nabój znaleziony w
samochodzie Sary, biegła wykonała testy - użyła podobnej amunicji,
celując do zbiornika z wodą. Okazało się, że był to rodzaj pocisków po-
dobny do tych kowbojskich PMC, które leżały w vanie.
- Miały ślady odpowiadające gwintowaniu lufy rewolweru, ale nie-
wystarczające, by stwierdzić z pewnością, że oddano je z tej właśnie
broni.
Nabój, który usunięto z ciała Sary również trafił pod mikroskop. On
także był podobny do tych z vana, ale jego stan nie pozwalał na jedno-
znaczną identyfikację. Crutchfield podkreśliła, że pociski dość łatwo
ulegają zniszczeniu. Kowbojskie naboje PMC wykonano z miękkiego
ołowiu, który łatwo uszkodzić.
Conway położył nacisk na prawdopodobieństwo, że strzelano z re-
wolweru Nameya:
- Czyli nie można wykluczyć, że te dwa naboje wystrzelono z tego
samego pistoletu?
- Zgadza się.
Dodała też, że przetestowała pociski, które na prośbę Matta Corbetta
usunięto chirurgicznie z jego ciała. Jeden z nich był zbyt uszkodzony,
aby go zidentyfikować. Jeśli chodzi o drugi, udało się potwierdzić, że
wystrzelono go z rewolweru Charter Arms.
Matthew zgodził się na kolejną operację w nadziei, że pomoże ona
uzyskać dowody zbrodni. Wszystko wskazywało na to, że tak się wła-
śnie stało.
Conway z zadowoleniem przekazał świadka Zitny'emu, który zapytał
o rany wlotowe i wylotowe na głowie Sary. Zastanawiał się, czy broń, z
której strzelano, skierowana była w dół. Crutchfield jednak nie zmieniła
żadnej ze swoich opinii. Po kilku minutach mogła opuścić salę sądową.
Następnie na świadka został wezwany doktor David Katsuyama, któ-
ry przeprowadził autopsję Sary. Zbadał on obrażenia głowy denatki.
Kula przeszyła czaszkę z lewej, tuż przed uchem i wyszła z tyłu.
- Kula przebiła czaszkę, uszkodziła duże obszary tkanki mózgowej i
wyleciała przez górną część potylicy.
- Pocisk przeszedł na wylot po linii prostej?
- W zasadzie tak. Nie uległ zniszczeniu.
Na kolejne pytanie odpowiedział:
- Należy pamiętać, że głowa jest ruchoma i mogła być pochylona do
przodu albo na bok lub też zwrócona w inną stronę.
Można sobie wyobrazić przerażenie Sary, kiedy zobaczyła, co się sta-
ło z Mattem. Na koniec poczuła chłód lufy wycelowanej w jej twarz.
Zapewne dlatego właśnie się odwróciła. Lekarz podkreślił, że do dziew-
czyny oddano strzał pod pewnym kątem.
Zdając sobie sprawę z tego, że rodzina ofiary była na widowni, Con-
way nie odczuwał przyjemności, słuchając doktora Katsuyamy, ale nie
mógł nie zadać najważniejszych pytań.
- Doktorze, co może spowodować taki postrzał?
- Może co najmniej oszołomić ofiarę. Z dużym prawdopodobień-
stwem mógłby ją pozbawić przytomności i znacznie utrudnić oddycha-
nie.
- A czy mógłby spowodować zgon?
- Biorąc pod uwagę obrażenia, śmierć mogła nastąpić w ciągu kilku
minut od strzału, w zależności od tego, jak szybko udzielono by jej po-
mocy medycznej. Lekarze mogliby utrzymać ją przy życiu przez jakiś
czas.
Opowiedział również o innej ranie.
- Kobietę postrzelono też w prawy bok, tuż pod pachą. Podczas
sekcji zwłok pod lewą łopatką dostrzegłem przebarwienie i wybrzusze-
nie... Wykonałem nacięcie i wyjąłem metalową kulę.
- Jakie obrażenia spowodował ten pocisk, przechodząc przez ciało
ofiary?
- Kula przeszła przez żebra, uszkodziła prawe płuco, przebiła krę-
gosłup na wysokości piersi i prawie opuściła ciało za lewym płucem.
Strzał przypuszczalnie oddano od strony pasażera, a pocisk otarł się o
głowę Matthew. Doktor Katsuyama zauważył, że postrzał prawdopo-
dobnie spowodował obfite krwawienie i lekkie oszołomienie.
- Rdzeń kręgowy nie został uszkodzony... ale pocisk mógł unieru-
chomić ofiarę, przynajmniej chwilowo, od piersi do pasa, co utrudniłoby
poruszanie nogami.
Przyczyną zgonu, według Katsuyamy, była znaczna utrata krwi.
- Ofiara wykrwawiła się na śmierć. W układzie krążenia nie pozo-
stało zbyt wiele krwi, natomiast znajdowała się ona zarówno w płucach,
jak i poza nimi, co stwierdziłem podczas sekcji. Prawdopodobnie też
kobieta na kilka minut straciła przytomność, po czym ustała akcja serca -
jakieś dziesięć do piętnastu minut po postrzale.
Conway zapytał, kto jeszcze był obecny przy autopsji. Lekarz wy-
mienił Elizabeth Thompson z laboratorium kryminalistycznego, która
zebrała na miejscu zbrodni fragmenty pocisków.
Zitny skupił się na kącie, z jakiego oddano strzał w głowę. Świadek
wyjaśnił, że w grę wchodzi tyle czynników, iż trudno tu o jakiekolwiek
pewniki. Musiał też odpowiedzieć na pytanie, czy ma jakieś doświad-
czenie w badaniu ran postrzałowych.
- Ograniczone - odpowiedział, a potem zaznaczył różnice w ranach
spowodowanych miękkimi, ołowianymi nabojami wystrzelonymi z re-
wolweru, a twardszą amunicją broni samopowtarzalnej.
- Czy zgodzi się pan ze mną - zapytał Zitny - że kula nie uszkodziła
kręgosłupa denatki, ponieważ przeszła przez inne ciało, a tym samym
zmniejszył się jej impet?
Lekarz wahał się. Nie miał podstaw, by to potwierdzić.
Zapytany o to, czy nabój, który tkwił w ciele Sary, był uszkodzony,
Katsuyama powiedział, że trzeba się z tym zwrócić do biegłych od bali-
styki, a nie do patologa.
- W mojej osobistej opinii nie był zniszczony.
Prokurator poprosił o możliwość zadania dodatkowych pytań; chciał
wyjaśnić sprawę kąta strzelania, którą dwukrotnie poruszał Zitny.
- Czy istnieje taka możliwość, że ranę głowy mógł zadać napastnik
stojący od strony kierowcy, celując przez opuszczoną szybę, a ofiara
była odchylona, ponieważ patrzyła na przestępcę? Czy to możliwe, że w
takiej właśnie pozycji znajdowała się denatka, kiedy padł strzał?
Lekarz potwierdził.
- To możliwe... Jeżeli trajektoria lotu kuli w jej głowie odpowiada
pozycji lufy, wszystkie hipotezy są dla mnie satysfakcjonujące.
Kiedy doktor Katsuyama opuszczał salę sądową, ławnicy sporządzali
notatki.
♦ ♦ ♦
W poniedziałkowy wieczór za oknami sądu zebrały się ciężkie chmury,
kiedy Conway ogłosił, że wzywa na świadka Elizabeth Thompson. Ta
specjalistka od medycyny sądowej pracowała w Laboratorium Kryminali-
stycznym Hrabstwa Orange przez szesnaście lat. Przesłuchanie Thompson
rozpoczęło się parę minut po piętnastej. Kobieta poinformowała ławni-
ków, że osobiście pojawiła się wieczorem na miejscu przestępstwa na Hill
Street, aby dokonać oględzin czerwonej kii Sary Rodriquez.
Conway zapytał, kogo tam zastała.
- Kobieta leżała na asfaltowej drodze niedaleko samochodu.
Pan Corbett został już odwieziony do szpitala.
- Czy znalazła pani jakieś naboje albo ich fragmenty wewnątrz sa-
mochodu lub w jego pobliżu?
- Tak, pod fotelem pasażera.
Zauważyła też niedojedzone hamburgery z McDonalda.
- Jakieś ślady opon na drodze?
- Tak. Dwie równoległe linie w odległości siedmiu, ośmiu metrów
od czerwonej kii rio. Nie można jednak stwierdzić, kiedy dokładnie po-
wstały, chociaż wyglądały na świeże.
Odpowiadając na pytania prokuratora, Thompson opisała przebieg
autopsji Sary Rodriquez oraz badania jej zakrwawionej koszulki z dziurą
po kuli z prawej strony. Biegła dokonała też rewizji czarnego nissana,
którego Namey prowadził, a potem porzucił na parkingu przed galerią
handlową.
- Pod fotelem kierowcy znalazłam biały T-shirt. Przód i prawy rę-
kaw przesiąknięte były krwią.
Thompson wycięła kawałki materiału, które zawierały drobinki potu.
Badania DNA mogły ujawnić, kto nosił tę koszulkę.
Po aresztowaniu Nameya jego ubrania zostały przekazane biegłej,
łącznie z parą białych tenisówek Fila. Na języku jednego z tych butów
odkryto kropelkę krwi.
Doktor Thompson osobiście przeprowadziła badania laboratoryjne. Po-
równała plamy na koszulkach z próbkami krwi Matta Corbetta, Richarda
Nameya i Sary Rodriquez, które pobrano podczas autopsji. DNA z kołnie-
rza T-shirtu należało do oskarżonego, z kolei krew z rękawa do Matta
Corbetta. Kropelka na bucie odpowiadała genotypowi Sary Rodriquez.
- W jaki sposób krew ofiar znalazła się na koszuli i bucie?
- Rozprysk. Krew prysnęła na napastnika, kiedy ten oddał strzał do
swoich ofiar.
Przyszła kolej na Zitny'ego, który zamierzał dowiedzieć się czegoś o
śladach opon. Thompson powtórzyła swoją odpowiedź: znaleziono je
siedem, osiem metrów przed czerwoną kią. Obrońca zapytał:
- Czyli było dużo miejsca przed pojazdem denatki, nawet jeśli, po-
wiedzmy, jakiś samochód stał w miejscu tych śladów, tak?
- Tak.
Czarną smugę wokół dziury na koszulce Sary Thompson określiła ja-
ko „obtarcie po kuli”. Zitny poprosił o wyjaśnienie tego terminu.
- Kiedy nabój wylatuje z lufy, zabiera ze sobą zanieczyszczenia.
Może to być smar, proch, drobinki metalu.
Zauważyła też, że to konkretne obtarcie było wyjątkowo duże.
Ta odpowiedź najwyraźniej zadowoliła obrońcę, ponieważ podzię-
kował pani Thompson i powiedział:
- Nie mam więcej pytań.
Prokurator zgodził się zwolnić świadka.
Po krótkiej przerwie matka Sary, Martha Dewar, weszła na salę sądo-
wą przez dwuskrzydłowe drzwi i wolnym krokiem zbliżyła się do krzesła
dla świadka. Zaskoczyła wszystkich, kiedy powiedziała, że pierwszy raz
zobaczyła Richarda Nameya podczas jego procesu. Conway zapytał ją o
incydent w szkole wieczorowej, który miał miejsce 27 marca 2003 roku.
- Pojechała pani do Anaheim odebrać córkę?
- Tak.
Dodała, że Sarah była przerażona. Potwierdziła, że na szyi i ramio-
nach jej córki znajdowały się ciemne siniaki, które dwa dni później stały
się jeszcze wyraźniejsze.
- Zadzwoniła do pani rankiem 1 kwietnia?
- Tak. W jej głosie wyczułam strach. Mówiła: „Mamo, mamo, on tu
jest. Nie da mi spokoju!”. Zapytałam: „Kto?”. A ona: „Richard Namey.
Jest tu. Przez niego nie mogę iść do pracy”.
Zitny zgłosił sprzeciw, ale sędzia go odrzucił.
- Wezwała pani policję?
- Tak.
- Spotkała się pani później z Sarą... Dokąd jechała tego ranka?
Martha wyjaśniła, że córka jechała do pracy w przedszkolu; zadzwo-
niła, gdy była jedną przecznicę od miejsca docelowego. Namey nie
chciał jej przepuścić. Kiedy pojawili się policjanci z pobliskiego mia-
steczka Brea, chłopak natychmiast odjechał.
Conway zapytał Marthę, czy była świadkiem konfrontacji z 2 kwiet-
nia, kiedy to Matt ścigał oskarżonego. Oświadczyła, że słyszała tylko ryk
silników i zobaczyła, jak pikap Corbetta pędzi za el camino. Sarah zno-
wu umierała ze strachu.
Kiedy przyszła kolej na adwokata, Zitny zapytał kobietę, czy wezwa-
ła policję od razu, czy gdy upewniła się, że córce nic się nie stało.
- Ani jedno, ani drugie - odparła. - Zadzwoniłam z telefonu komór-
kowego w drodze. Przyjechałam na miejsce przed policją.
- Sarah nie miała żadnych obrażeń, prawda?
- Tylko te z 27 marca.
Zitny nie ustępował, więc świadek przyznała, że córka nie doznała
uszczerbku na zdrowiu.
- A pani poradziła jej, by zdobyła sądowy zakaz zbliżania się?
- Nie.
Nieco później adwokat zapytał, czy jego klient kiedykolwiek był w
domu Marthy.
- Dzięki Bogu, nie - odparła oschle.
- Od sierpnia 2002 roku nie pojawił się u państwa ani razu?
- Z tego co wiem, nie.
- Czy Sarah wspominała o nim między sierpniem a kwietniem?
- Tak, ale nie podawała żadnych szczegółów.
- Czy była wtedy w związku miłosnym z panem Corbettem?
- Tego nie wiem.
Dodała jednak, że Matt przyjeżdżał czasem po Sarę.
- Jak często, na przykład, we wrześniu 2002 roku?
- Nie pamiętam.
Podkreśliła też, że nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy spotykali
się regularnie, czy tylko co jakiś czas.
- Lubi pani pana Corbetta, prawda?
- Tak.
Zitny zaskoczył wszystkich tym pytaniem.
- Zdaje sobie pani sprawę z tego, że we wrześniu 2002 roku córka
dokonała aborcji?
Conway aż podskoczył:
- Sprzeciw. Pogłoska!
- Podtrzymuję - warknął Toohey.
- Czy wiedziała pani o tym, że pani córka dokonała aborcji w 2002
roku? - Zitny nie dawał za wygraną.
Kolejny sprzeciw, sędzia znów go podtrzymał. Zitny usiadł. Oskarży-
ciel również zrezygnował z dalszego przesłuchania świadka i Martha
opuściła salę sądową.
Prokuratura miała jeszcze tylko dwóch świadków, których zamierzała
przesłuchać następnego dnia.
Kiedy Conway opuścił gmach sądu, odniósł wrażenie, że czegoś bra-
kuje. Zachodził w głowę, co też to mogło być. Zdawał sobie sprawę, że
nie pojawił się jeszcze kluczowy element układanki.
AUTA, WSTRZĄSY
I ZABÓJSTWO
W
e wtorkowy poranek 28 września na sali sądowej sędziego Too-
heya słychać było rozmowy na temat nadchodzących wyborów, których
termin wypadał już za kilka tygodni. Prezydent George W. Bush miał
zmierzyć się z Johnem Kerrym. Mieszkańcy hrabstwa Orange w więk-
szości popierają Republikanów, lecz głos elektorski całego stanu został
w rezultacie oddany na kandydata Demokratów.
Dennis Conway wszedł przez dwuskrzydłowe drzwi, niosąc pudełka i
skoroszyty. Jego z reguły rozpromieniona twarz spochmurniała. Zbliża-
jące się wybory stanowiły najmniejsze z obecnych zmartwień prokurato-
ra. Odnosił wrażenie, że w sprawie przeciwko Nameyowi nadal czegoś
brakuje. Nie wiedział tylko czego.
Zanim Toohey zdążył zasiąść na swoim miejscu, ludzie przestali
rozmawiać o polityce i skupili się na procesie. Każdy z obecnych na sali
szukał odpowiedzi na swoje pytania. Czy prokurator przedstawił wystar-
czające dowody, aby przysięgli skazali Nameya, i czy były one na tyle
mocne, by otrzymał wyrok za zabójstwo pierwszego stopnia? Czy oskar-
żony będzie zeznawał? Conway zamierzał powołać jeszcze tylko dwóch
świadków. Publiczność zachodziła w głowę, o kogo może chodzić.
Młody, szczupły dziewiętnastolatek usiadł na krześle i przedstawił się
jako Jeremy Chiong. Mieszkał przy Hill Street w Płaceniu i na własne
oczy widział strzelaninę. Parkował samochód przed swoim domem,
jednocześnie rozmawiając przez komórkę, gdy czarny nissan zajechał
drogę czerwonej kii.
Ponieważ chłopak zajęty był konwersacją, widział to kątem oka. Na-
gle usłyszał krzyk.
- Rozłączyłem się i spojrzałem przed siebie... Czerwony samochód
jechał przed czarnym. Tamten wyprzedził go i zablokował mu drogę.
Chociaż miał zamknięte okna, wiedział, że krzyczała kobieta siedząca
za kierownicą kii.
- Działo się coś złego. Trzymała ręce w górze i wrzeszczała piskli-
wym głosem...
Conway zapytał:
- Co pan dostrzegł, gdy oba samochody się zatrzymały?
- Zobaczyłem, jak mężczyzna wysiada z pistoletem w ręku. Trzy-
mał go przy ciele, z lewej strony. Podszedł do czerwonego samochodu
od strony pasażera i zaczął strzelać.
- Czy pana zdaniem osoby w czerwonym samochodzie mogły wi-
dzieć pistolet w ręku napastnika?
- Nie sądzę.
Chiong usłyszał tylko dwa huki.
- Widział pan reakcję pasażera na te, jak pan to określił, „strzały
oddane do samochodu”?
- Tak, osunął się, jakby oberwał czymś bardzo ciężkim.
Świadek był przerażony, więc szybko schował się w garażu,
po czym
pobiegł do salonu, zamknął drzwi i zadzwonił na policję.
W tym czasie
usłyszał kolejne strzały, ale nie mógł sobie przypomnieć, ile ich było.
Kiedy wyjrzał przez okno, czarny samochód już odjechał.
Strona przeciwna przejęła świadka i Zitny zapytał, jakiego koloru ko-
szulkę miał na sobie napastnik. Chiong niepewnym głosem odpowie-
dział, że czarną. Obrońca sugerował, iż zeznania, które mężczyzna zło-
żył na policji, różnią się od jego oświadczenia przed sądem.
- Co pan ma na myśli? Z raportu policyjnego wynika, że słyszał pan
kłótnię między mężczyzną z czarnego samochodu a kobietą z czerwone-
go.
- Nie słyszałem dokładnie słów, ale to prawda, kłócili się.
- Dzisiaj stwierdził pan, że pańską uwagę zwrócił dopiero krzyk.
Conway zgłosił sprzeciw, Toohey podtrzymał.
- Nie mówił pan policjantowi, że najpierw usłyszał pan krzyk,
prawda?
- Chyba mu o tym wspominałem.
Zitny najwyraźniej nie dawał temu wiary.
- Policjant zapomniał o tym napisać w raporcie?
- Raczej nie.
Chiong powtórzył, że najpierw słyszał kłótnię albo głośną rozmowę.
- Miałem zamknięte okna, nie rozumiałem słów.
Starając się podważyć wiarygodność świadka, Zitny kontynuował:
- Tak, powiedział pan również policjantowi, że wyglądało to tak,
jakby rozmawiało ze sobą dwoje znajomych. Tak zeznał pan 16 kwiet-
nia?
- Tak mi się wydawało, bo... Mogę wyjaśnić?
Prawnicy rzadko pozwalają na to świadkom. Łatwo przewidzieć, co
będą chcieli powiedzieć, dlatego często ignorują ich prośby.
- Interesuje mnie jedno: jeżeli powiedział pan to policjantowi, dla-
czego dzisiaj sugeruje pan, że kobieta od początku wiedziała, że dzieje
się coś strasznego? To dwie różne wersje.
Wszyscy spodziewali się, że prokurator zgłosi sprzeciw. Sędzia naj-
wyraźniej także, ponieważ zapytał:
- Czy wnosi pan sprzeciw?
Conway jednak uznał to za okazję, by świadek wniósł do sprawy no-
we szczegóły.
- Nie, Wysoki Sądzie. Chętnie usłyszę wyjaśnienia.
Nawet jeśli Toohey cieszył się z takiej decyzji, to nie dał tego po so-
bie poznać.
- Dobrze, zatem słuchamy.
Chiong był wdzięczny, że mógł się wytłumaczyć.
- Wydawało mi się, że to znajomi, ponieważ nasza dzielnica poło-
żona jest tuż obok boisk.
Mówiąc to, miał na myśli kompleks obiektów sportowych umiejsco-
wionych wzdłuż Jefferson Street.
- Mieszka tu sporo młodych ludzi. Jeżdżą samochodami, często ga-
dają też na ulicy, więc kiedy usłyszałem tych dwoje, nie wzbudziło to
moich podejrzeń. Sądziłem, że to jakieś nastolatki, że jeden drugiemu
radzi, którędy ma jechać.
Zitny pociągnął temat:
- Powiedział pan policjantom, że słyszał kłótnię, mam rację?
Świadek cierpliwie zrekonstruował sekwencję zdarzeń, opowiedział o
tym, jak czarny nissan prześcignął kię i zablokował jej drogę. Przez cały
czas słychać było głosy nastolatków.
- W jaki sposób mogli niby ze sobą rozmawiać?
To pytanie zdziwiło niektórych ławników. Nietrudno przecież wyob-
razić sobie, że Richard i Sarah krzyczą do siebie przez otwarte okna. Nie
przypominało to oczywiście normalnej rozmowy, tylko chaotyczną wy-
mianę słów. Dlaczego więc adwokat tak się uczepił tego wątku? Czyżby
przygotowywał grunt pod swoją tezę, jakoby Namey był w tamtym cza-
sie niepoczytalny?
Chłopak odpowiedział, używając prostych słów:
- Krzyczeli przez okna.
Najwidoczniej adwokat osiągnął swój cel, ponieważ zmienił temat.
Zapytał o moment, w którym Namey wysiadł z nissana i, wyraźnie roz-
złoszczony, szedł w kierunku kii z pistoletem w dłoni.
- Kiedy użył broni, rozległy się dwa strzały?
Chiong potwierdził i dodał, że kolejny usłyszał, gdy uciekał do gara-
żu. Zitny zapytał, czy świadek naliczył w sumie trzy strzały, ale ten
zaznaczył, że był jeszcze przynajmniej jeden, kiedy dzwonił na policję.
Obrońca ponownie zwrócił uwagę na rozbieżności jego zeznań z tym,
co powiedział policjantowi.
- Wydaje mi się, że powiedziałem wtedy to samo co teraz.
Zitny najwidoczniej starał się namieszać w głowie młodemu
świad-
kowi:
- Kiedy prokurator zadał panu niemal identyczne pytanie - a było to
zaledwie dwadzieścia minut temu - stwierdził pan, że nie pamięta, co
mówił policjantowi. Czyżby nagle pan sobie przypomniał?
Chiong nie dał się wyprowadzić z równowagi i ze stoickim spokojem
powiedział:
- Z tamtej chwili - od pierwszych strzałów do momentu, gdy schro-
niłem się w domu - zapamiętałem tylko najistotniejsze fakty.
Była to bardzo ogólna i wymijająca odpowiedź, ale obrońca odpuścił.
- Dziękuję. Nie mam więcej pytań.
Conway musiał wyjaśnić jeszcze kilka kwestii, dlatego skorzystał z
prawa do zadania świadkowi dodatkowych pytań.
- Zanim zainteresował się pan dwoma samochodami, nie wie pan,
gdzie się wcześniej znajdowały?
Chiong odparł, że nie wie. Prokurator zapytał, czy cokolwiek prze-
słaniało mu widok. Świadek zaprzeczył. Niespotykanie spokojny i opa-
nowany nastolatek został zwolniony.
Przyszedł czas na ostatniego świadka ze strony oskarżenia
- śledcze-
go Chrisa Stubera. Jako prowadzący śledztwo siedział obok Conwaya
przez znaczną część procesu. Przyglądał się uważnie ławnikom, a potem
stwierdził: „Niektórzy z nich budzili mój niepokój”.
Stuber wyjaśnił, że większość dowodów znaleziono w czterech róż-
nych miejscach: w nissanie, w mieszkaniu Nameya, w kii Sary oraz w jej
pokoju. Resztę zabezpieczyli śledczy z departamentu policji w Santa Ana.
Zeznał też, że niebieskiego el camino oskarżonego odpalano cztery razy
i nie było z tym żadnego problemu.
Właścicielką czarnego nissana okazała się matka Nameya, ale korzy-
stała z niego jego siostra.
Conway zapytał, czy w pokoju Sary znaleziono jakiekolwiek zdjęcia,
na których była z Nameyem, lub fotografie z samym oskarżonym.
- Nie.
- A jakieś listy od niego?
- Nie.
- Jakieś akcesoria do zażywania narkotyków?
- Nie.
- A czy któryś z wymienionych przedmiotów był w znalezionej w
kii torebce denatki?
- Nie.
- Dziękuję. Nie mam więcej pytań.
Zwięzłość przesłuchania ostatniego ze świadków zaskoczyła wszyst-
kich, łącznie z samym świadkiem, który nastawiał się na to, że prokura-
tor zapyta go o jego długą rozmowę z Nameyem tuż po aresztowaniu.
Nic z tego.
Zitny chciał, aby ławnicy dowiedzieli się czegoś na temat dowodów,
o których była mowa.
- Znaleźliście w mieszkaniu mojego klienta jakieś listy od Sary Ro-
driquez?
Stuber nie pamiętał. Obrońca przytoczył mu fragment policyjnego ra-
portu:
- „Kilka... różnych notatek i listów”. W mieszkaniu mojego klienta
znaleziono też fotografie pani Rodriquez, mam rację?
- Tak.
Wyglądało na to, że Zitny zamierza wprowadzić do sprawy zdjęcia
nagiej Sary, ale zszedł nagle na temat niebieskiego el camino.
Stuber znał się na mechanice, osobiście konstruował silniki. Mecenas
zapytał:
- Jeśli chodzi o el camino, uruchamiał go pan cztery razy?
- Tak jest.
Dodał jednak, że nie wyjechał nim na drogę.
- Nie uważa pan, że należało tak zrobić, by stwierdzić, czy nie ma
żadnych usterek.
Śledczy nie zgodził się z nim. Zitny podziękował mu i usiadł.
Conway zapytał jeszcze Stubera, dlaczego uruchamiał pojazd.
- Powiedziano mi, że jest problem z zapłonem.
Całe przesłuchanie Chrisa Stubera trwało niecałe dwadzieścia minut.
Kiedy opuścił salę, zdarzyło się coś, co przeraziło wszystkich zgro-
madzonych. O 10.15 zatrzęsła się podstawa budynku. Kalifornijczycy
wiedzą o trzęsieniach ziemi prawie wszystko. Ci, którzy poczuli drgania
pod stopami, od razu zrozumieli, że epicentrum kataklizmu znajduje się
daleko od Santa Ana. Niesławny uskok San Andreas znów dał o sobie
znać w pobliżu miasteczka Parkfield, trzysta dwadzieścia jeden kilome-
trów na północ od budynku sądu. Sześć stopni w skali Richtera - ruchy
sejsmiczne odczuwalne były od Sacramento po hrabstwo Orange, czyli
na przestrzeni sześciuset pięćdziesięciu kilometrów. Stacje telewizyjne
pokazywały most nieopodal Cholame, który pękł na pół. W tej niewiel-
kiej miejscowości czterdzieści dziewięć lat wcześniej, a dokładnie 30
września 1955, roku zdarzył się wypadek samochodowy, w którym zgi-
nęło bożyszcze młodego pokolenia, James Dean. Na szczęście trzęsienie
ziemi nie przyniosło większych szkód; nikt też nie stracił życia.
♦ ♦ ♦
Conway oświadczył sędziemu Tooheyowi, że przekazuje inicjatywę
stronie przeciwnej. Po przerwie Zitny wezwał na świadka matkę Richar-
da Nameya.
Na początek Dorothea wskazała oskarżonego jako swojego syna. W
sierpniu 2002 roku on, jego siostra i sześcioletnia córeczka mieszkali w
jej domu, w Tustin.
- Poznała pani Sarę Rodriquez?
Pani Namey potwierdziła. Zeznała, że w sierpniu dziewczyna kilka-
krotnie odwiedziła jej syna. Jak przypuszczała, „łączyło ich uczucie”.
Nigdy nie słyszała o Matthew aż do czasu zabójstwa. W październiku
pomogła synowi przeprowadzić się do mieszkania w Santa Ana, a do-
kładniej wybrała mu lokum, które opłaciła.
Stwierdziła, że Sarah często w nim bywała.
- Ilekroć składałam synowi wizytę, była na miejscu.
Dodała, że odwiedzała wnuczkę w każdej wolnej chwili.
- Czasami też Sarah zostawała tam na noc.
Odpowiadając na pytania Zitny'ego, pani Namey oświadczyła, że
związek ofiary z jej synem trwał jeszcze przez pierwszy kwartał 2003
roku. Dorothea i jej narzeczony widzieli Sarę w mieszkaniu syna jeszcze
w marcu, kiedy to pomagali Richardowi naprawić jego el camino. W
końcu zapłacili za mechanika.
Nadeszła kolej oskarżyciela. Conway zapytał, ile lat miał Richard,
gdy przeprowadził się do mieszkania.
- Dwadzieścia pięć. Dwudzieste szóste urodziny obchodził 21 lute-
go 2003 roku.
- Nie utrzymywał się sam?
- Nie.
- Pani płaciła za mieszkanie, rachunki telefoniczne i całą resztę?
- Tak.
Zeznania matki Nameya świadczyły o tym, że znała Sarę całkiem
nieźle i wielokrotnie z nią rozmawiała, a jednak nie wspominała o tym
śledczym, którzy spisali jej słowa tuż po zabójstwie.
- Powiedziałam tylko, że nie prowadziłyśmy długich konwersacji.
Zapytałam, czy nic jej się nie stało.
- Chciałaby pani rzucić okiem na zapis pani rozmowy ze śledczymi
tuż po tym, jak pani syn zabił Sarę Rodriquez?
Te słowa poniosły się echem po sali: „po tym, jak pani syn zabił Sarę
Rodriquez”. Jednak świadek nawet nie drgnęła.
- Tak.
Przejrzała transkrypcję, ale wciąż utrzymywała, że wszystkie infor-
macje, które podała śledczym, są zgodne z jej zeznaniami przed sądem.
Conway zmienił temat. Uważał, że oskarżony przesiadł się do czar-
nego nissana swojej siostry, ponieważ miał w głowie konkretny zamysł.
Zarówno Sarah, jak i Matt rozpoznaliby jego el camino. Namey, według
teorii prokuratora, zamierzał wykorzystać element zaskoczenia, dlatego
usiadł za kółkiem samochodu, którego ofiary nigdy nie widziały.
- Jeśli chodzi o samochód, czy poinformowała pani policjantów, że
16 kwietnia oskarżony - pani syn - zadzwonił do pani i zapytał, czy mo-
że skorzystać z samochodu swojej siostry, z czarnego nissana?
- Tak.
- Jaki podał powód?
- Chyba to, że w jego aucie nie było pasów i że trochę się psuło.
- Czy poinformowała pani policję, że pani syn powiedział, iż musi
podwieźć znajomych, którzy nie zmieszczą się do el camino?
- Możliwe.
- Pani syn przyjechał po czarnego nissana swoim samochodem, tak?
- Zgadza się.
Stanowiło to dowód na to, że niebieski el camino działał całkiem
sprawnie. Teraz wszyscy zrozumieli, dlaczego tak ważne było zeznanie
śledczego Stubera, który potwierdził, że czterokrotnie odpalał samochód
bez żadnych problemów.
Kolejnymi pytaniami Conway starał się udowodnić, że pani Namey
ćwiczyła swoje odpowiedzi wraz z obrońcą. Toohey podtrzymał więk-
szość zastrzeżeń Zitny'ego.
Wracając do kwestii pojazdu, prokurator zapytał:
- Chciałbym odnieść się do zeznań pani syna. Czy powiedział, że
musi odwieźć znajomych na lotnisko? Czy powiedział, że jego kolega
ma dwoje małych dzieci i wszyscy nie zmieszczą się do el camino?
Gdyby Conwayowi udało się przekonać ławników, że Namey podał
fałszywe powody, aby pożyczyć nissana, zdołałby udowodnić tezę, że
mężczyzna planował morderstwo.
- Możliwe. Kilka razy korzystał z samochodu siostry.
- Pytam o konkretną sytuację z 16 kwietnia, o której rozmawiała
pani z policją.
- Wiem. To był straszny okres w moim życiu i nie pamiętam do-
kładnie.
Świadek najwyraźniej zrozumiała, do czego zmierzał prokurator, i
postanowiła nie mówić nic, co mogłoby obciążyć jej syna.
Conway w końcu podziękował i wrócił na swoje miejsce. Zitny nie
miał więcej pytań. Pani Namey wyglądała na zmęczoną, gdy opuszczała
miejsce dla świadków.
♦ ♦ ♦
Podczas przerwy obrońca poinformował sędziego, że jego świadek
jeszcze nie przyjechał, i poprosił o odroczenie kolejnej tury zeznań.
Toohey zwrócił się do ławników:
- Drodzy państwo, następny świadek ma pojawić się o godzinie
11.00... Gubernator Schwarzenegger złoi mi skórę za marnotrawienie
czasu.
Na sali rozległ się śmiech. Rozprawę przesunięto na godzinę 11.15.
Niestety, lekarz, którego Zitny zamierzał przesłuchać, nie stawił się w
sądzie. W tej sytuacji obrońca wezwał na świadka swojego klienta, Ri-
charda Nameya.
NA GORĄCYM KRZEŚLE
W
procesach dotyczących morderstw najtrudniejsze decyzje musi
podjąć sam oskarżony. Czy lepiej jest przyjąć radę mecenasa i zachować
milczenie, czy też stać się świadkiem we własnej sprawie i spróbować
przekonać do siebie ławników? Wybierając drugą możliwość, musi
zmierzyć się z prokuratorem. Obrońca tak ułoży pytania, żeby w żaden
sposób nie zaszkodzić swojemu klientowi, a jedynie uwiarygodnić jego
wersję wydarzeń. Prokurator natomiast zaatakuje wściekle jak głodny
krokodyl. Wszelkie próby unikania odpowiedzi mogą zrazić ławników
do oskarżonego. Widzowie są spragnieni zeznań przestępców i ciekawi,
w jaki sposób będą oni zaprzeczać postawionym zarzutom bądź uspra-
wiedliwiać swoje zbrodnie.
Richard Joseph Namey postanowił zeznawać. Założył ciemne spod-
nie i białą wyprasowaną koszulę. Od chwili aresztowania wyraźnie przy-
tył. Wówczas miał ogoloną głowę - teraz ciemne włosy nieco mu odro-
sły. Zapuścił czarny wąsik, dzięki któremu przypominał gangstera z lat
trzydziestych.
John Zitny zaczął przesłuchanie od prostego pytania:
- Panie Namey, czy znał pan panią Rodriquez.
- Tak, znam ją - odpowiedział w czasie teraźniejszym, jakby wciąż
żyła.
- Czy zastrzelił ją pan?
- Tak.
Większość widzów i dziennikarzy sądziła, że obrona nie będzie stara-
ła się udowodnić, iż oskarżony nie pociągnął za spust, tylko spróbuje
pomniejszyć wagę zarzucanych mu czynów. Ten fortel zdawał się to
potwierdzać. To, jaką strategię przyjmie adwokat, by osiągnąć swój cel,
miało się dopiero okazać. Jeżeli przysięgli uwierzą, że w chwili morder-
stwa Namey był niepoczytalny, mogą uznać, iż nie jest winny zabójstwa
pierwszego stopnia.
- Co pan czuł do pani Rodriquez?
- Kochałem ją.
W tej odpowiedzi użył już czasu przeszłego. Kiedy jednak Zitny udał,
że nie dosłyszał i kazał powtórzyć mu odpowiedź, Richard poprawił się:
- Kocham ją.
- Cały czas?
- Tak, dalej ją kocham.
- Jak pan się czuje po tym, co pan zrobił?
Conway zgłosił sprzeciw, Toohey go podtrzymał. Chris Stuber zasta-
nawiał się, czy pozwany wyrazi skruchę. Podczas przesłuchania robił
przecież wszystko, by zrzucić z siebie odpowiedzialność.
Zitny poprosił swojego klienta, by cofnął się myślami do chwili, kie-
dy poznał Sarę. Oskarżony nie pamiętał jednak dokładnej daty, wiedział
tylko, że był to rok 2002.
- Jak się poznaliście?
- Przez znajomego. Nie pamiętam, którego konkretnie... Przyszła do
mojego domu... do domu mojej matki. Zaczęliśmy się spotykać.
- Uprawialiście seks?
- Tak.
Zitny próbował uściślić, w którym dokładnie miesiącu zaczęli ze sobą
chodzić, ale Namey nie mógł sobie tego przypomnieć.
- Jakoś w lecie, nie pamiętam dokładnie.
Obrońca zapytał też, czy prawie ośmioletnia córka oskarżonego
mieszkała z nim i czy znała Sarę.
- Miał pan jakieś plany na przyszłość związane z panią Rodriquez?
Jeżeli Zitny chciał wyłowić wzmiankę o małżeństwie, to Namey nie
złapał przynęty.
- No, bardzo ją lubiłem. Wie pan, była moją dziewczyną. Nie pla-
nowałem... Chciałem z nią być.
Adwokat nie dał za wygraną.
- Zamierzał pan się z nią ożenić?
Jego klient unikał klarownej odpowiedzi:
- Możliwe.
- Myślał pan o tym, żeby mieć z nią dzieci?
- Tak. Chciałem mieć ich więcej.
Czy Zitny przygotowywał się do wprowadzenia wątku aborcyjnego?
Marcie Dewar zadał dwa pytania dotyczące tej sprawy, ale do obu Con-
way zgłosił sprzeciw i w obu przypadkach uzyskał poparcie sędziego.
Jednak ławnicy, dziennikarze i widzowie wiedzieli już, że Sarah prze-
rwała ciążę. Mimo to Zitny porzucił ten temat. Przynajmniej na razie.
- Kocha pan swoją córkę?
- No. Tak, kocham.
- Ma pan problemy z narkotykami, zgadza się?
Obrońca najwyraźniej zamierzał odsłonić wszystkie słabe strony swo-
jego klienta, by pozbawić tej możliwości prokuraturę.
- Tak. Biorę heroinę.
- Czy szukał pan pomocy w tym czasie?
- Tak.
- Dlaczego...
W tym momencie odezwał się sędzia Toohey.
- Przepraszam, ale proszę sprecyzować, o jaki okres konkretnie
chodzi.
Żaden prawnik nie lubi, kiedy poprawia się go przy ławnikach.
- Dobrze - odpowiedział obrońca i przeformułował pytanie.
Namey przyznał, że w sierpniu 2002 roku był już uzależniony od
narkotyków. Próbował się leczyć w klinice metadonowej w Santa Ana.
- Przez dwa letnie miesiące w 2002 roku zażywał pan metadon?
- Tak.
- Starał się pan trzymać z dala od narkotyków?
- Tak... bo chciałem się zmienić dla córki. Miałem dość takiego ży-
cia. Próbowałem doprowadzić się do porządku dla mojego dziecka.
Zapytany o to, kiedy przeprowadził się do mieszkania, Namey nie
mógł przypomnieć sobie daty. Zitny oznajmił, że z zeznań wynika, iż był
to październik. Oskarżony przyznał, że tak właśnie mogło być.
- No, musiało to być przed Świętami, bo Wigilię spędziłem już tam.
- Spotykał się pan wówczas z panią Rodriquez?
- Tak.
- Pisała do pana listy?
- Tak. Wciąż je mam.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Zawsze... Kochałem ją. Tak się czasami robi. Pisała do
mnie listy, przechowałem je, żeby potem, w przyszłości, wyjąć je z szu-
flady i powiedzieć: „Patrz, miałem je tutaj cały czas”.
Namey zdradził również, że nigdy nie został zaproszony do domu Sa-
ry, nie poznał też jej rodziców. On jednak przedstawił ją swojej matce i
córce.
Zitny odniósł się do listów denatki, prosząc, by świadek opowiedział,
co w nich pisała. Toohey podtrzymał zgłoszony przez Conwaya sprze-
ciw. Obrońca zapytał sędziego, czy w takim razie Namey może przeczy-
tać swoje listy pożegnalne do matki, siostry i córki, aby uzmysłowić
przysięgłym, w jakim stanie psychicznym wówczas się znajdował. Pro-
kurator zgłosił sprzeciw, Toohey zgodził się z nim. Zitny przekazał całą
korespondencję Nameyowi, pytając, czyją pamięta. Oskarżony potwier-
dził.
Na jaw wyszedł też inny fakt z życia oskarżonego.
- Był pan już wcześniej skazany, zgadza się?
- No. Tak.
Ani prawnik, ani jego klient nie podali więcej szczegółów.
- Czy w tym czasie, kiedy był pan z panią Rodriquez - we wrześniu
i październiku - miał pan jakąkolwiek wiedzę na temat pana Matthew
Corbetta?
Namey stwierdził, że nie wiedział o jego istnieniu.
Jeśli widzów zastanawiało, jak często Richard i Sarah spotykali się,
gdy byli parą, Zitny zaspokoił ich ciekawość.
- Czy pani Rodriquez odwiedzała pana?
- Prawie codziennie. Tylko w niedziele chodziła do babci, a w środy
bywała u brata.
Matt Corbett wspominał, że spędzał ze swoją dziewczyną dużo czasu,
dlatego nie mógł zrozumieć, jakim cudem miała jeszcze czas widywać
się z Nameyem. Ta kwestia pozostawała nierozwiązana, ławnicy musieli
sami zdecydować, któremu z nich wierzyć.
- Uważał pan, że Sarah będzie dobrą matką dla pańskich dzieci?
- Tak, pracowała w przedszkolu. Lubiła dzieci, no, tak myślałem.
- Czy między wrześniem a październikiem zaszła w ciążę?
Obrońca do tej pory przygotowywał sobie grunt, by w odpowiednim
momencie wprowadzić wątek aborcyjny. Teraz przyszedł czas odsłonić
karty.
- Z tego co wiem, to tak. Powiedziała mi, że jest w ciąży.
- Kto był ojcem?
- Twierdziła, że ja.
- Co pan wtedy czuł?
- Radość. Tak jak mówiłem, marzyłem o dzieciach. Chciałem, żeby
moja córka miała rodzeństwo.
Zitny zapytał, czy zastanawiali się nad imieniem dla dziecka, ale
Toohey podtrzymał kolejny sprzeciw prokuratora.
- Czy pani Rodriquez dokonała aborcji?
- Tak. Powiedziała mi... Z tego co wiem, to tak.
- Nie było pana przy tym, zgadza się?
- Nie - odpowiedział, co w tym wypadku oznaczało potwierdzenie.
- Jak pan się czuł?
- Zabolało mnie to. Po pierwsze, jestem przeciwnikiem aborcji. Po
drugie, nie mogłem tego zrozumieć... Dlaczego? No tak, była młoda, ale
przecież mówiła, że chce tego dziecka... Wie pan, lubiła dzieci, marzyła
o gromadce, więc miałem mętlik w głowie.
Jak przypuszczał, stało się to we wrześniu albo październiku 2002 ro-
ku.
- Nie zerwaliście wtedy, prawda?
- Nie, nada] byliśmy razem.
- Dochodziło do kłótni z powodu przerwanej ciąży?
- Czasami.
Potwierdził, że Sarah wciąż odwiedzała go w mieszkaniu, a nawet
zostawała na noc.
- Z reguły siedziała do późna. Zdarzało się, że przychodziła wcze-
śniej, na przykład w czasie przerwy na lunch, czy co tam miała. Była u
mnie codziennie oprócz, tak jak mówiłem, środy, kiedy odwiedzała bra-
ta.
Świadek nie wspomniał, że w te właśnie dni dziewczyna uczęszczała
na spotkania biblijne. Niektóre osoby uznały, że tę informację zataił
umyślnie. Jeżeli obrona zmierzała do oczernienia denatki, lepiej było
pominąć jej zainteresowanie Biblią.
Według Nameya jego związek z Sarą rozkwitł w listopadzie i grud-
niu.
- Układało nam się. Kochałem ją.
Wciąż jednak nie wiedział, że jego dziewczyna spotyka się z Mattem
Corbettem.
- Czuł pan, że ona też pana kocha?
- No, tak.
Kiedy nie byli razem, często rozmawiali przez telefon. Zitny włączył
do materiału dowodowego rachunki telefoniczne oskarżonego. Zapytał
go, ile razy w ciągu tygodnia dzwonili do siebie w listopadzie.
- Hm... sześćdziesiąt jeden razy.
- Proszę spojrzeć na czas połączeń. Ile trwała najdłuższa rozmowa z
panią Rodriquez?
- Godzinę czterdzieści pięć.
Inne dochodziły do pięćdziesięciu minut. W ciągu dziesięciu dni - od
30 listopada do 10 grudnia - Namey dzwonił czterdzieści siedem razy.
- Czy można założyć, że rozmawiał pan telefonicznie z panią Rod-
riquez codziennie przez dłuższy czas od października do listopada 2002
roku?
- Tak. Z reguły w nocy, bo w ciągu dnia dzwoniła do mnie... albo
rozmawialiśmy podczas przerw i tak dalej.
Sarah dzwoniła zazwyczaj na jego koszt, więc te połączenia również
figurowały na billingach. Widzowie słyszeli zeznania pani Namey, która
twierdziła, że wspomagała syna finansowo, i zastanawiali się, jak rea-
gowała na tak horrendalnie wysokie rachunki.
Telefoniczne rozmowy trwały aż do marca. W drugiej połowie lutego
Sarah dzwoniła na koszt odbiorcy aż pięćdziesiąt dziewięć, a w pierw-
szym tygodniu marca - czterdzieści cztery razy.
- Czy można powiedzieć, że wasz związek był intensywny?
- Co pan ma na myśli?
- Nie było dnia, żebyście ze sobą nie rozmawiali, prawda?
- Lubiłem z nią gadać kilka razy dziennie.
- A ona dzwoniła do pana każdego dnia, zgadza się?
Namey potwierdził. Zitny oświadczył sędziemu, że pragnąłby
przejść
do zupełnie innego tematu, i poprosił o wcześniejszą przerwę na lunch.
Toohey zarządził wznowienie rozprawy o 13.30.
♦ ♦ ♦
Podczas mniej dramatycznych procesów pora popołudniowa to naj-
gorsze chwile dla ławników. Porządny lunch i dukający prawnicy mogą
sprawić, że przysięgli przegrają walkę z sennością. Jednak przy tej spra-
wie chętnie zasiedli na swoich miejscach - rozbudzeni i uważni.
Zitny rozpoczął popołudniową sesję pytaniami o wydarzenia z 27
marca, do których doszło w szkole wieczorowej Sary.
- Był pan tam?
- Tak. Chciałem jej zrobić niespodziankę, zabrać na obiad czy coś.
Wcześniej zeznawał, że zaprosił ją do domu.
- Kiedy przebywał pan na terenie szkoły, szukał pan jej samochodu
na parkingu?
- Tak, ale go nie znalazłem.
Mimo że Namey nigdy wcześniej nie był w tej szkole, wiedział, jak
do niej dotrzeć, ponieważ Sarah zdradziła mu, że mieści się naprzeciwko
galerii handlowej, którą oboje dobrze znali. Oskarżony nie trafił na sa-
mochód swojej dziewczyny, więc udał się do recepcji, aby o nią zapytać.
- Była w klasie?
- Była... Nie. Natknąłem się na nią w korytarzu. Miała chyba prze-
rwę, czy coś.
- Zdawała się zaskoczona?
- Niezbyt. Może trochę, tak. Chciałem jej powiedzieć, po co przyje-
chałem, ale zamiast tego zapytałem o samochód. Mówiła, że stoi na par-
kingu.
- Ale nie znalazł go pan tam, zgadza się?
- Tak. Spytałem ją o to.
- Czuł pan, że nie mówi panu prawdy?
- Nie. Miałem raczej... No, wie pan... Dziwnie się zachowywała.
Podejrzewał ją o kłamstwo.
- Zapytałem ją, gdzie naprawdę jest samochód. A ona na to, że musi
iść, bo skończyła się przerwa. Nie wiem, czy dzwonek zadzwonił, czy
co. To była piętnastominutowa przerwa. Zamierzałem wyjść, ale potem
chyba wróciłem pod drzwi sali, w której miała zajęcia. Chciałem jej
powiedzieć, żeby nie pokazywała mi się więcej na oczy... Byłem już
trochę zły. Szedłem takim korytarzem w kształcie litery T, ona pokazała
się z drugiej strony. Rozmawiała przez telefon.
Jego wersja wydarzeń różniła się od tej opowiedzianej przez Sarę po-
licjantom, zgodnie z którą wróciła do klasy, dokonała ustnej prezentacji,
a potem wyszła do toalety. Kiedy z niej wychodziła, wpadła na oskarżo-
nego.
- Chowała się za rogiem, żeby nie mógł jej pan dojrzeć?
- Nie wiem, ale stała tam. Może miała gdzieś niedaleko zajęcia al-
bo...
Obrońca nie pozwolił mu dokończyć.
- Dobrze, czy po rozmowie z panem wróciła do klasy?
- Nie, ponieważ... Nie wiem, która to była dokładnie sala, ale sie-
działa na korytarzu.
Teraz dopiero przypomniał sobie, że „znajdowała się w pobliżu toale-
ty”.
- Nie jestem pewien... Rozmawiała przez komórkę. Usłyszałem tyl-
ko, jak mówi: „Rick tu jest”. Wtedy mnie zobaczyła.
- Była zaskoczona?
- No. Zapytałem ją: „Z kim rozmawiasz?”. Nie pamiętam, co po-
wiedziała... z przyjaciółką, czy coś takiego. Nie jestem pewien. Albo z
mamą...
- Chciał pan się tego dowiedzieć?
- Tak, kazałem jej pokazać komórkę.
- Próbował pan wyrwać jej telefon z ręki?
- Tak, a ona próbowała... Schowała go do kieszeni, złapałem ją za
rękę, żeby go wyciągnąć... Wciskała go tak głęboko, jak tylko się dało.
- Odepchnęła pana?
- Tak, trochę się szarpaliśmy. Przewróciliśmy się, a ja ją popchną-
łem, chwytając ją chyba za szyję...
- Próbował ją pan udusić?
- Nie, nie.
- Pchnął pan górną część jej ciała?
- No, gdzieś tutaj.
Namey zaprzeczył, jakoby groził Sarze.
- Mówił pan, że ma broń albo że zastrzeli ją pan na miejscu?
- Nie, proszę pana.
Oskarżony stwierdził, że następnego ranka dziewczyna rozmawiała z
nim przez telefon i wyznała mu miłość. Zitny przeszedł do konfrontacji z
1 kwietnia i zapytał Nameya, czy pojechał do domu Sary?
- Tak, chciałem z nią pogadać i zobaczyć, czy po tym, co się stało,
wszystko jest w porządku.
Nie rozmawiali ze sobą od momentu wydarzeń, które rozegrały się w
szkole wieczorowej kilka dni wcześniej.
- Martwiłem się, byłem smutny. Nie wiedziałem, jak wygląda sytu-
acja, więc pojechałem do niej do domu.
Stamtąd - jak twierdził - udał się do przedszkola, w którym pracowa-
ła, gdzie natknął się na jej czerwoną kię. Oboje zaparkowali na poboczu.
Namey wysiadł z el camino i podszedł do niej.
- Powiedziała, że spóźni się do szkoły i musi lecieć. Ja na to: „W
porządku”. Miała trochę wody w samochodzie, zapytałem, czy mogę się
napić. Dała mi i pojechała, a ja wróciłem do domu.
Również i tym razem zeznania oskarżonego nie zgadzały się z wersją
Sary, według której przerażona dziewczyna zadzwoniła do matki, bo
Namey nie pozwalał jej dojechać do pracy.
Obrońca zapytał:
- Czy widział pan, by dzwoniła do kogoś podczas waszego spotka-
nia?
- Nie. Stwierdziliśmy, że pogadamy po pracy i spróbujemy wyja-
śnić sytuację. Miała się odezwać w czasie przerwy albo później. Nie
umówiliśmy się dokładnie.
Ale Sarah nie zadzwoniła.
- Jak się pan czuł?
- A jak pan sądzi? Strasznie!
Zitny zignorował jego pytanie.
- Nie zadzwoniła, więc wrócił pan następnego dnia? Wieczorem 2
kwietnia?
- Tak, około 19.00 albo 20.00... Jechała z jednej strony, a ja z dru-
giej... Albo wyjeżdżałem stamtąd... - Oskarżony nie pamiętał dokładnie.
- Zawróciłem, zatrzymałem się obok niej i zaczęliśmy rozmawiać. Wku-
rzyła się, wymachiwała jakimiś papierami. Powiedziała, że mama kazała
jej załatwić w sądzie, żebym nie mógł się do niej zbliżać.
- Dała panu kopię sądowego zakazu, zgadza się?
- No. Nie pamiętam, czy ją rzuciła, czy podała, ale jakoś ją dosta-
łem.
- Zatrzymał się jakiś inny samochód?
- Tak.
- Widział pan wcześniej kierowcę tego auta?
- Nie.
Namey opisał też pojazd.
- To był pikap GMC.
- Kim, według pana, był ten mężczyzna?
- Na początku myślałem, że to jej brat, bo mówiła mi, że facet jeź-
dzi hondą civic, ale miał wypadek i kolega pożycza mu pikapa. Dlatego
tak pomyślałem. A potem, kiedy chłopak wyskoczył z auta, zauważyłem,
że ma czapkę... Taką samą widziałem kilka tygodni wcześniej w jej sa-
mochodzie, a fotel był odsunięty. Zapytałem ją wtedy: „Czyja to czap-
ka?”, a ona na to, że brata. Kiedy gość wyskoczył, myślałem, że to jej
brat. Wsiadłem do samochodu i odjechałem.
Namey usiłował przekonać ławników, że naprawdę sądził, iż ma do
czynienia z bratem Sary. Jeżeli rzeczywiście tak było, to dlaczego
uciekł?
- Pierwszy raz widział pan tego człowieka?
- No. Nigdy nie poznałem jej brata, widziałem go tylko na zdję-
ciach. Nic więcej.
- Siedział pan w samochodzie?
- Tak.
- Czy kierowca pikapa ruszył za panem?
- Nie patrzyłem. Po prostu odjechałem, nie pamiętam.
- Przejechał pan na czerwonych światłach?
- Chyba nie. Nie.
Zitny poruszył temat Sary.
- Kiedy pani Rodriquez powiedziała panu po raz ostatni, że pana
kocha?
- Nad ranem, dzień po tej kłótni... w szkole. Wtedy był ostatni raz.
- I co pan robił przez te dwa tygodnie między 2 a 16 kwietnia?
- Siedziałem w domu. Bardzo to przeżywałem...
Obrońca uznał odpowiedź za niezbyt przekonującą.
- Proszę wyjaśnić przysięgłym, co robił pan przez te dwa tygodnie.
- Zawiozłem córkę do domu mamy, bo byłem w takim stanie, że nie
mogłem się nią opiekować. Po prostu siedziałem lub spałem, nic więcej.
- Cierpiał pan.
- No jasne.
- Był pan zły?
- Zły i przygnębiony. Bardzo. Prawie nic nie jadłem.
- Chciał pan porozmawiać z Sarą?
- No, chciałem.
- Miał pan nadzieję, że zadzwoni?
- Tak.
- Szesnastego kwietnia pożyczył pan samochód siostry?
Chodziło o czarnego nissana sentrę.
- Tak, pożyczyłem.
- Dlaczego? Nie mógł pan skorzystać ze swojego samochodu?
- Był popsuty. Nieraz pożyczałem od siostry nissana.
- Chciał pan popełnić samobójstwo?
- Tak.
- O której godzinie wsiadł pan do samochodu siostry?
- Nie pamiętam.
- Pożyczył go pan, żeby podwieźć znajomych na lotnisko?
- Nie.
Zitny podał klientowi kopertę, poprosił, żeby ją otworzył i powie-
dział, co jest w środku.
- List.
Pan go napisał?
- Ten akurat... jest do mojej córki, więc...
- Co chciał jej pan przekazać?
- Że ją kocham.
Obrońca zapytał, czy zamierzał się z nią pożegnać.
- No.
- Czy był to list samobójczy?
- Można tak powiedzieć. Chciałem, żeby wiedziała, że ją kocham
bez względu na wszystko... Chciałem, żeby to wiedziała, gdy mnie już
nie będzie.
- Myślał pan o samobójstwie, kiedy pisał pan ten list?
- Tak.
Oskarżony dodał, że oprócz tego napisał jeszcze dwa: do matki
i sio-
stry. Zitny kazał mu otworzyć pozostałe. Namey, wyjaśniając
powody,
dla których zdecydował się napisać do siostry, powiedział:
- Nie miałem z nią wspólnego języka, ale i tak ją kochałem.
Powin-
na to wiedzieć.
Nie pamiętał, o której godzinie pisał listy ani też w jakiej kolejności.
W tym kluczowym momencie zeznań Zitny potrzebował szczegóło-
wych odpowiedzi. Zapytał klienta, czy listy powstały rankiem 16 kwiet-
nia, w dniu, w którym zastrzelił Sarę i Matta.
- Tak. Chyba tak.
- Myślał pan o samobójstwie, kiedy je pan pisał, prawda?
- Tak. Już wcześniej zamierzałem ze sobą skończyć. Wreszcie pod-
jąłem decyzję, dlatego napisałem te listy.
- Chciał pan jeszcze porozmawiać z Sarą?
- Tak, próbowałem.
- Zamierzał ją pan błagać, by do pana wróciła?
- Tak.
- A gdyby odmówiła?
- Zabiłbym się.
Oskarżony wreszcie wypowiedział słowa, które świadczyły o jego
stanie emocjonalnym w dniu morderstwa.
Zitny przedstawił kolejny dowód. Namey zidentyfikował go jako
pierścionek swojej córki. Obrońca zapytał, dlaczego położył go na po-
duszce, ale odpowiedź nie spełniła jego oczekiwań.
- Nie pamiętam.
- Dlaczego nie pamięta pan tylu wydarzeń z tego dnia?
- Nie myślałem wtedy zbyt jasno.
Udało się. Zdobył kolejną cegiełkę do budowy murów obronnych.
Namey „nie myślał zbyt jasno”, jak więc mógł popełnić morderstwo z
premedytacją?
- Spodziewał się pan, że nie wróci już do domu następnego dnia?
Oskarżony zawahał się.
- Wtedy?
- Tak.
- No, chyba. Nie myślałem o tym.
Adwokat zamierzał nieco udramatyzować przesłuchanie, jednak lapi-
darne odpowiedzi świadka skutecznie mu to uniemożliwiły.
- Miał pan pistolet, prawda?
- Tak.
- Wziął go pan ze sobą do domu Sary?
- Tak.
- Znaleziono też ładowarkę i sporą ilość amunicji... Skąd pan wziął
pistolet? Proszę wyjaśnić ławnikom. Gdzie się znajdował?
- Nad zlewem kuchennym, leżał w kapeluszu razem z ładowarką i
nabojami.
- Po co był panu potrzebny?
- Do obrony. Miałem już wcześniej problemy.
Zitny zgłosił sprzeciw wobec słów własnego klienta, co niewątpliwie
jest rzadko spotykaną sytuacją.
- Brak odpowiedzi na pytanie.
Toohey zmarszczył czoło.
- Co takiego?
- Sprzeciw. Świadek nie odpowiada na pytanie.
Zdziwiony sędzia poprosił o przeczytanie ostatniego pytania i odpo-
wiedzi. Kimberly Owen wykonała polecenie, a Toohey bez zastanowie-
nia odpowiedział:
- Odpowiedź zostaje.
Widzowie podrapali się po głowach.
- Kiedy kupił pan pistolet?
Namey nie był pewien.
- Może rok temu? Nie pamiętam. Pół roku temu albo rok.
Dennis Conway słuchał uważnie zeznań świadka. Pochylił się i zano-
tował coś w żółtym notesie.
- Wziął pan wszystko razem czy każdą rzecz z osobna?
- Zabrałem po prostu kapelusz razem z nabojami, ładowarką i pisto-
letem. Nie pamiętam, czy wrzuciłem to wszystko do swojego samocho-
du, czy do nissana.
- Pojechał pan do pani Rodriquez, żeby z nią porozmawiać, zgadza
się?
- Tak.
Namey narzekał, że od dwóch tygodni nie mógł ani jeść, ani spać. Po-
jechał do Placentii 16 kwietnia, chcąc zamienić kilka słów z Sarą. Gdyby
go odrzuciła, miał popełnić samobójstwo na jej oczach.
Oskarżony spróbował zrekonstruować wydarzenia tego dnia. Naj-
pierw pojechał do przedszkola, w nadziei, że znajdzie tam swoją uko-
chaną.
- Nie zastałem jej, więc ruszyłem do jej domu... Nie było tam jej
samochodu... Pomyślałem wtedy, że pojadę do szkoły, w której się uczy-
ła, albo wrócę do domu. Nie pamiętam. Wyjeżdżałem z jej dzielnicy...
- Co pan wtedy zobaczył?
- Jak nadjeżdża jej samochód. Zawróciłem i zatrzymałem się obok.
- Kiedy się pan zatrzymał, spojrzał pan na nią?
- Tak... Na początku jechaliśmy obok siebie. Szyby były opuszczo-
ne i chyba coś do niej krzyknąłem.
- W tamtej chwili, kiedy zobaczył pan Sarę, o czym pan myślał?
Chciał pan z nią rozmawiać?
- Wtedy... zobaczyłem ją z... tym Mattem, zdaje się... Kiedy ich mi-
jałem, dostrzegłem faceta w fotelu pasażera, ale nie rozpoznałem, kto to
był, bo siedział za daleko. Zawróciłem, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
Wtedy zatrzymałem się obok nich i zobaczyłem ich razem.
- I co się wówczas stało? Pamięta pan?
- Słabo.
- Pamięta pan, jak wysiadł z samochodu?
- Pamiętam, jak otwierałem drzwi.
- A czy pamięta pan, jak do nich podszedł?
- Nie bardzo.
- Pamięta pan, czy zbliżył się najpierw do drzwi pasażera, czy kie-
rowcy?
- Pamiętam tylko, że się tam znalazłem, ale nie wiem, gdzie pod-
szedłem najpierw.
- Pamięta pan, kogo pan zastrzelił?
- Nie.
- Pamięta pan, ile raz strzelał?
- Nie.
- Może pan opisać, jak się pan wtedy czuł?
To mogła być przełomowa chwila w całym procesie. Jeżeli Namey
przekona ławników, że nie był świadomy swoich czynów, że nie kontro-
lował swoich emocji, może uzyskać łagodniejszy werdykt.
- Nigdy wcześniej się tak nie czułem. Kręciło mi się w głowie.
Wszystko widziałem jak przez mgłę.
- Jak we śnie?
- No, dokładnie. Pamiętam tylko jakieś urywki, jak stałem przed
samochodem. Przypominam sobie Matta, leżał chyba na skrzyni biegów.
- Tylko migawki?
Obrońca starał się podsunąć klientowi właściwe słowa, by odmalował
odpowiedni obraz tamtych wydarzeń.
- Tak, jakby takie migawki, a potem... pamiętam, jak stałem i pa-
trzyłem na dym.
- To wszystko?
Zitny'emu odpowiedziała cisza, więc powtórzył pytanie.
- Nie pamiętam. Wiem, że wróciłem do samochodu i odjechałem.
Trudno mi coś sobie przypomnieć.
- Jak się pan czuł po powrocie do samochodu?
Niezwykłe, że akurat te chwile pamiętał doskonale.
- Było mi niedobrze, poza tym czułem się tak samo jak przedtem.
Kręciło mi się w głowie i tak dalej.
- Dokąd się pan udał?
- Jeździłem, ale nie pamiętam gdzie. Zjechałem z autostrady. Nie
wiem, gdzie dokładnie, ale... Zatrzymałem się, bo miałem helikoptery.
Nie mogłem prowadzić. To było gdzieś na stacji benzynowej. Po drugiej
stronie parkingu, czy coś takiego.
- Był pan roztrzęsiony?
- No, musiałem usiąść na chwilę. Znowu zacząłem myśleć o samo-
bójstwie.
- Rozpłakał się pan?
- Tak. Wcześniej też płakałem, tam w samochodzie. Trzęsłem się na
samą myśl... Najpierw miałem... Myślałem o tym... Broń trzymałem w
ręku.
- Próbował się pan zabić?
Namey dotknął palcem szyi i powiedział:
- Tu miałem broń. To pamiętam. Chciałem to zrobić, ale...
- Czy przyłożył pan sobie lufę pistoletu?
- Trzymałem ją tu, pod brodą, ale nie mogłem się zastrzelić.
- Nie mógł pan pociągnąć za spust?
- Nie. Pomyślałem... Nie wiem dlaczego, to szaleństwo, ale zachcia-
ło mi się pić. Miałem sucho w ustach. Musiałem znaleźć jakąś wodę,
poszedłem więc na... zdaje się, stację benzynową i kupiłem butelkę. Na-
piłem się, a potem usiadłem przed samochodem i wtedy właśnie... za-
dzwoniłem do mamy.
Zitny ponownie skoncentrował się na stanie psychicznym swojego
klienta.
- Stracił pan nad sobą panowanie?
- Kiedy?
- Czy tuż przed tym, jak zobaczył pan Matta, planował pan zabój-
stwo Sary?
- Nie.
- Czy zamierzał pan...
Najwidoczniej Namey zrozumiał, że adwokat chce go zapytać, czy
planował zabójstwo Matta, bo nie czekał nawet na to, aż dokończy pyta-
nie.
- Nawet go nie znałem.
- Zamierzał pan jedynie z nią porozmawiać i popełnić samobójstwo,
gdyby nie zechciała do pana wrócić?
- Tak.
Temat kondycji psychicznej oskarżonego w chwili popełnienia mor-
derstwa został wyczerpany, więc obrońca zajął się czym innym. Chcąc -
być może - uprzedzić prokuraturę, zapytał Nameya o jego spotkanie z
Alberto Zavala, kradzież samochodu i szaleńczą ucieczkę przed policją.
Richard przyznał, że po strzelaninie znów zaczął brać heroinę.
- Musiałem się uspokoić... Zamierzałem tylko... Byłem załamany.
Chciałem uciec od wszystkiego. Skontaktowałem się z Zavalą, to mój
diler... od lat.
Powiedział, że pojechał nissanem do sklepu z lodami i stamtąd za-
dzwonił do Zavali.
- Zawsze spotykaliśmy się w tym samym miejscu.
Zitny zapytał:
- Chodzi o parking pod galerią handlową w Santa Ana?
- Tak. Zadzwoniłem do niego i poprosiłem o spotkanie tam gdzie
zwykle.
- Kupił pan od niego heroinę między 16 a 19 kwietnia?
- Chyba tak. Raz.
- Dlaczego wsiadł pan do samochodu pana Zavali? Zaprosił pana do
środka?
- Tak, zawsze tak robiliśmy, wie pan.
- Wycelował pan w niego pistolet?
- Wtedy nie.
Namey zaprzeczył, jakoby miał ze sobą plecak, co zeznał Zavala
podczas swojego przesłuchania. Pistolet, amunicję i ładowarkę trzymał
w kieszeni „dużej, superdługiej kurtki Levi”.
- Musiałem do niego zamachać. Zatrzymał się na parkingu... obok
mnie. Wsiadłem. Odjechaliśmy kawałek dalej i wtedy - tak jak zawsze -
dałem mu pieniądze, a on dał mi towar. Miałem jednak przy sobie tylko
jakieś dwa dolary, dlatego wyciągnąłem pistolet. Przeprosiłem go, bo
naprawdę lubiłem gościa. Powiedziałem mu: „Wybacz, stary, ale muszę
to zrobić. Oddawaj cały towar, kasę i wysiadaj z wozu”. Posłuchał -
wyskoczył z auta, zostawił prochy, ale nie dał mi pieniędzy.
- Słyszał pan, jak policjanci opowiadali o pańskiej szalonej ucieczce
po autostradzie? Czy to prawda?
- Tak.
Zitny zapytał na koniec:
- Żałuje pan tego, co się stało?
- Tak.
Obrońca pokazał ławnikom wspólne zdjęcie Nameya i Sary, a potem
usiadł na swoim miejscu, mówiąc:
- Dziękuję, nie mam więcej pytań.
Przyszedł czas, aby oskarżonym zajął się prokurator Dennis Conway.
ŁAŁKA
D
ennis Conway nadal czuł, że coś umknęło jego uwadze. Musiał
przekonać ławników, że Namey udał się do Placenta z zamiarem zabicia
Sary. Fakt, że oskarżony posłużył się samochodem swojej siostry, a nie
rozpoznawalnym niebieskim el camino, świadczył o tym, że planował
podejść swoje ofiary. To jednak nie wystarczało. John Zitny wykonał
świetną robotę, sugerując przysięgłym, że oskarżony otworzył ogień pod
wpływem emocji, kiedy zobaczył swoją ukochaną z innym mężczyzną.
Proces zbliżał się do mety - prokuratorowi kończył się czas. Musiał
znaleźć coś bardziej przekonującego.
Kiedy Conway wstał i podszedł do Nameya, aby go przesłuchać, był
przygotowany na to, że Zitny zasypie go swoimi obiekcjami. Obrońcy o
wiele częściej niż oskarżyciele wnoszą sprzeciw, aby przygotować sobie
podłoże dla ewentualnych przyszłych apelacji. Adwokat Richarda pozo-
stał wierny tradycji i zgłosił trzydzieści dziewięć wątpliwości, z czego
sędzia Toohey podtrzymał ponad połowę z nich.
Dennis miał jedną przewagę - swoją ujmującą osobowość. Irlandzkie
poczucie humoru, rozpromieniona twarz, charyzmatyczne przemowy
ubarwione powiedzonkami i energetyczną mową ciała sprawiały, że
ławnicy mieli do niego słabość. Nawet kiedy Conway był cyniczny, ma-
skował to urokiem osobistym i naturalnym talentem do przykuwania
uwagi publiczności. Lata spędzone za barem na rozmowach z osobami o
różnych pozycjach społecznych nauczyły go głębokiego zrozumienia dla
natury ludzkiej.
Prokurator stanął przed ławą przysięgłych i rozpoczął przesłuchanie
świadka pytaniem o to, czy jego związek z Sarą do końca marca był
„całkiem udany”. Namey odpowiedział, że raczej tak.
- Gubię się w tych miesiącach. Byliśmy dobraną parą aż do kwiet-
nia...
Zitny wniósł sprzeciw.
- Proszę o wykreślenie „aż do kwietnia”.
Obrońca nadużył cierpliwości sędziego.
- Odpowiedź zostaje.
Przez następne minuty Conway zadawał pytania na różne tematy.
Udało mu się ustalić, że listy od Sary zostały napisane między paździer-
nikiem a listopadem, na samym początku jej znajomości z Nameyem.
Świadek przyznał też, że jego matka opłacała czynsz, rachunki telefo-
niczne, gaz i całą resztę. On sam nie miał „stałej roboty”.
Zmieniając temat, Conway powiedział:
- Zeznał pan, że Sarah poinformowała pana o tym, iż dokonała
aborcji.
- Tak - prychnął Richard.
Niestety, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy się o tym dowiedział.
Był przekonany, że miało to miejsce, jakoś przed Gwiazdką”.
- Na początku nie chciała mi nic powiedzieć... Stwierdziła tylko, że
jest w ciąży. Kłóciliśmy się o to, a kilka dni później zdradziła, że nie ma
już miesiączki. Dopiero potem dowiedziałem się, że dokonała aborcji.
Prokurator chciał, by oskarżony jeszcze trochę poopowiadał o tej sy-
tuacji, zapytał go więc:
- Nie była gotowa, by urodzić panu dziecko, i dlatego zdecydowała
się na tak drastyczny krok?
Toohey podtrzymał sprzeciw obrońcy, a Conway przeformułował py-
tanie.
- Jak to panu wytłumaczyła? Nie drażniła pana gadaniem o aborcji,
tylko poinformowała, że nie jest gotowa, zgadza się?
- Nie od razu.
Namey stwierdził, że płakała, kiedy mu się tłumaczyła. W odpowie-
dzi na kolejne pytania przyznał, że ich romans trwał nadal pomimo usu-
nięcia ciąży. Kiedy nie byli razem, utrzymywali ze sobą stały kontakt
telefoniczny. Prokurator zapytał, czy Namey pozwolił jej dzwonić na
jego koszt. Odparł, że „nie miał nic przeciwko”.
- Dlatego, że pańska matka płaciła rachunki, prawda?
- Nie, nie dlatego.
- Ale to prawda, płaciła za pańskie rozmowy.
- Za większość z nich.
Sarah nigdy nie zaprosiła oskarżonego do swojego domu, nie przed-
stawiła go rodzinie, nie zjedli też razem obiadu. Conway zapytał, czy to
go zabolało.
- Tak. Nie miałem jej tego za złe, ale zastanawiało mnie, dlaczego
tak jest. Pytałem ją: „Kiedy poznam twoich rodziców?”. Byłem samot-
nym ojcem, chciałem z nimi pogadać.
Conway drążył coraz głębiej i ustalił, że Sarah nigdy nie poprosiła
Nameya nawet o to, by odebrał ją ze szkoły, nie przedstawiła go kole-
żankom z pracy ani ze szkoły.
- Czy kiedykolwiek dała panu do zrozumienia, że nie chce się już z
panem spotykać?
- Nie.
- Czyli do końca marca regularnie się z panem widywała?
- Tak, przychodziła do mnie cały czas.
Świadek zaprzeczył, jakoby żądał od denatki, aby meldowała się u
niego telefonicznie. Nie groził też, że zrobi jej krzywdę, jeżeli nie za-
dzwoni. Jak sam twierdził, Sarah nigdy nie miała powodów, aby się go
obawiać.
- Kiedy pan kupił pistolet?
- Dokładnie nie pamiętam. Myślę, że jakieś sześć do ośmiu miesię-
cy przed aresztowaniem.
- Gdzie pan go dostał?
- Kupiłem na ulicy.
Zaznaczył przy tym, że skradziono mu kiedyś samochód i otrzymy-
wał listy z pogróżkami, dlatego potrzebował broni. Miał „córkę w do-
mu”, którą musiał się opiekować.
- Poszedł pan więc do jakiegoś sklepu z bronią?
- Nie. Już mówiłem, że kupiłem ją od ludzi, których znam.
- Razem z amunicją?
- Z pięcioma nabojami w środku, tak.
- Jeśli chodzi o rzekomą chęć popełnienia samobójstwa: chce pan
powiedzieć ławnikom, że uważał pan, iż 16 kwietnia będzie ostatnim
dniem w pańskim życiu? Że zamierzał pan się zastrzelić?
- Tak.
- Kiedy postanowił pan popełnić samobójstwo?
- Myślałem o tym od tygodnia... ale decyzję podjąłem tamtego ran-
ka.
Conway chciał poznać jego motywacje.
- Czy poczuł się pan aż tak zraniony, że zamierzał pan skończyć ze
swoim życiem?
Namey potwierdził, powtarzając dokładnie słowa prokuratora.
- To dlatego, że Sarah pana odrzuciła?
- Chyba tak. Zraniła mnie... ale to nie jedyny powód.
- Czy to dlatego chciał się pan zabić na jej oczach? Aby powiedzieć
jej: „Spójrz, do czego mnie doprowadziłaś”?
- Nie, nie, zamierzałem z nią najpierw porozmawiać, wie pan, my-
ślałem, że wszystko się ułoży.
- Czyli było to samobójstwo warunkowe?
Oskarżony zamilkł, spojrzał na ławników i powiedział:
- To była moja ostatnia deska ratunku.
- Pańska „ostatnia deska ratunku”?
- Zakładałem, że tak się pewnie stanie, chociaż tego nie chciałem.
- Podobno bardzo kocha pan córkę, ciągle nam pan o tym przypo-
mina, a mimo to uznał pan, że nie ma po co żyć?
Conway, samotny ojciec, który zawsze powtarzał, że narodziny syna
to najwspanialsza rzecz, jaka mu się kiedykolwiek zdarzyła, nie mógł
zaakceptować faktu, że rodzic może porzucić własne dziecko.
Namey odpowiedział:
- Nie myślałem wtedy logicznie. Teraz nigdy bym tego nie zrobił.
Proszę mi wierzyć.
- Ale wtedy uznał pan, że nie ma po co żyć? Tylko pytam, nie pró-
buję złapać pana w pułapkę.
- Właśnie że pan próbuje.
- Słucham?
Conway poczuł złość, ale zdołał się opanować.
- Myślał pan o innych sposobach odebrania sobie życia?
W głosie Nameya czuć było sarkazm.
- A po co? Miałem pistolet.
- Dlaczego nie mógł pan połknąć tabletek, położyć się do łóżka i
umrzeć w ten sposób?
- Nie wiem, czy przyszło mi to do głowy. Nie pamiętam.
- Nie chciał pan skoczyć z urwiska albo z okna?
- Nie.
- Ani utopić się w oceanie?
- Nie.
- Pomyślał pan sobie: „Strzelę sobie w głowę”, zgadza się?
- Nie... tak.
- Usiadł pan tego ranka przy biurku, napisał listy do matki, siostry i
córki, ponieważ postanowił pan tego właśnie dnia odebrać sobie życie,
tak?
- Tak.
- Czy był to pierwszy raz, kiedy naszły pana myśli samobójcze?
Zitny zgłosił sprzeciw, ale sędzia go odrzucił. Namey przyznał,
że
myślał o tym już wcześniej.
- Rozumiem - powiedział Conway - ale nigdy nie próbował pan te-
go zrobić?
- Nie.
Kolejne pytania dotyczyły jego relacji z siostrą i listu, który do niej
napisał.
- Starał się pan powiedzieć jej: „Cześć, chcę odebrać sobie życie”,
mam rację?
- Niezupełnie. Pragnąłem tylko, by wiedziała, że ją kocham.
- A nie mógł jej pan po prostu tego powiedzieć, zamiast pisać poże-
gnalny list?
Mimo że sprawa była poważna, niektórzy obserwatorzy z trudem
dławili śmiech.
- Chciałem, żeby się o tym dowiedziała po mojej śmierci. Rozumie
pan?
Prokurator znał ten temat od podszewki. Jego brat odebrał sobie ży-
cie, więc Dennis umiał odróżnić człowieka, który rzeczywiście pragnie
śmierci, od tego, który chce jedynie zwrócić na siebie uwagę.
Gardził ludźmi, którzy w ten sposób manipulują uczuciami innych.
- Nie mógł pan do niej zadzwonić, spotkać się z nią i powiedzieć jej
tego prosto w oczy?
Zitny zgłosił sprzeciw, sędzia go podtrzymał.
Oskarżyciel rzucił okiem na listy Nameya do matki i córki i zapytał,
czy je również kochał.
Namey potwierdził, ale niepewnym i ledwo słyszalnym głosem.
Drżała mu broda, czerwone oczy zalśniły łzami. Conway nie miał dla
niego ani odrobiny współczucia.
- Płacze pan, bo jest panu siebie żal?
Obrońca zerwał się na równe nogi.
- Sprzeciw!
Toohey podtrzymał. Conway nie zawahał się:
- Dlaczego pan płacze?
Kolejny sprzeciw podtrzymany przez sędziego.
Prokurator nie dawał za wygraną.
- Pańska matka, siostra i córka dostają listy, ale nie Sarah, którą tak
bardzo pan kochał?
Oskarżony przełknął ślinę.
- Nie, bo chciałem z nią porozmawiać... Wiedziałaby, że ją kocham.
- A gdyby nie dała panu szansy? Gdyby do pana nie wróciła, to co
wtedy?
- Miałem się zabić. Przynajmniej tak planowałem.
- Jedzie pan do niej i myśli sobie: „Jeżeli ze mną nie porozmawia.
..”. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że to szantaż emocjonalny?
Zitny zgłosił sprzeciw, sędzia go uznał, ale to nie powstrzymało
Conwaya.
- Myślał pan sobie: „Zabiję się. Nie zrobię tego tylko wtedy, jeżeli
mnie wysłucha i do mnie wróci”. Tak było?
- Nie pamiętam. Chciałem jedynie naprawić sytuację.
Podobne pytania padały przez kilka kolejnych minut.
- Czy przeszło panu przez myśl, że pani Rodriquez jest zła i zasłu-
guje na śmierć?
Conway nie zamierzał nawiązywać do przesłuchania, które poprowa-
dził śledczy Stuber, ale pamiętał, że oskarżony w pewnym momencie
stwierdził: „Głupia Sarah! To ona jest zła, człowieku. To ona jest zła!”.
Namey jednak zmienił zdanie.
- Nie, nie pomyślałem tak.
- Pojechał pan tam i strzelił do Matta i do Sary. No to teraz na pew-
no już do pana nie wróci, co?
- Co pan ma...
- Nie wróci do pana, bo ją pan zabił, tak?
Rozżalenie oskarżonego zmieniło się w złość.
- Najwyraźniej.
- Najwyraźniej. Poczuł się pan lepiej, że nie popełnił pan samobój-
stwa?
- Nie czułem się lepiej.
Conway zmienił temat i podniósł rewolwer.
- Czy to ten pistolet kupił pan na ulicy?
- Tak, chyba ten.
- Ile pan za niego zapłacił?
- Nie pamiętam. Sto dolców albo... nie wiem.
Prokurator znowu zajął się innym wątkiem; zapytał, czy Sarah w
trakcie którejś z ich długich rozmów sugerowała, że zamierza z nim ze-
rwać, i błagała, by zostawił ją w spokoju. Namey gwałtownie zaprze-
czył.
- Czyli 27 marca jedzie pan do niej i między wami jest cudownie,
tak?
- Z wyjątkiem drobnych rzeczy, o których mówiłem, ale poza tym...
- Nie był pan na nią wściekły? Nie miał pan ochoty jej zabić 27
marca ani też popełnić samobójstwa?
Oskarżony utrzymywał, że nie. Przez kilka minut prokurator koncen-
trował się na incydencie w szkole wieczorowej. Kiedy Namey nie zna-
lazł samochodu Sary na parkingu, dziewczyna wyjaśniła mu, że korzysta
z niego jej koleżanka. W raporcie policyjnym widniał zapis, że oskarżo-
ny groził jej pobiciem.
Richard zaprzeczył.
- Powiedział jej pan podczas tej rozmowy, że trzyma pan pistolet w
samochodzie?
- Nie... Skończyła się przerwa i musiała wracać do klasy.
- Oznajmił jej pan, że ma nikomu nie mówić o tej sytuacji, i zagro-
ził, że jeśli trafi przez nią do aresztu, to zabije ją, jak tylko wyjdzie?
- Nie.
Ta odpowiedź stała w sprzeczności z tym, co Sarah napisała w swoim
dzienniku.
- Dlaczego więc ją pan zaatakował?
- Tak jak powiedziałem, odwróciłem się, kiedy... Ona wracała do
klasy, a ja szedłem do wyjścia. Odwróciłem się i krzyknąłem: „Nie po-
kazuj się u mnie w domu!”.
- Był pan na nią wściekły? Dlaczego? Bo pożyczyła samochód zna-
jomej?
- Bo dziwnie się zachowywała. Dlatego.
Conway zasugerował, że przyczyną jego złości mogła stać się roz-
mowa Sary przez telefon komórkowy, podczas której mówiła komuś, że
się go boi. Namey odrzucił tę teorię.
Sędzia przerwał przesłuchanie i ogłosił dwudziestominutową prze-
rwę.
Dennis udał się do pokoju obok, gdzie przechowywano jego pudła z
dowodami. Twierdzenie oskarżonego, że kupił broń załadowaną pięcio-
ma nabojami, nie dawało Conwayowi spokoju i skłoniło go do poszuki-
wań. Rozpaczliwie przetrząsał kartony z przedmiotami, które policja
zebrała w czasie śledztwa.
Opatrzność nad nim czuwała. Conway dotknął czarnego skórzanego
kalendarza. Znaleziono go w kanałach, gdzie Namey zmagał się z psem
policyjnym. Oskarżyciel zauważył, że znajduje się w nim mnóstwo pa-
pierków wciśniętych pomiędzy kartki. Były wśród nich paragony ze
sklepów z narzędziami, z barów szybkiej obsługi, z kin i innych miejsc.
Nagle coś przykuło uwagę Conwaya - niewielki dokument, który stano-
wił ostatni element gigantycznej układanki.
Prokurator wspominał później ten cud: „Byłem w trakcie przesłucha-
nia oskarżonego, zamknąłem się w swoim tymczasowym biurze w bu-
dynku sądu. Powiedziałem mojemu śledczemu: »Przejrzyjmy jeszcze raz
te rzeczy«. W kalendarzu znalazłem dosłownie setki świstków. Wśród
nich był paragon z 29 marca 2003 roku, czyli dwa dni po wydarzeniach
w szkole wieczorowej. Wówczas oskarżony poszedł do sklepu i kupił
amunicję PMC. To właśnie jej użył w kwietniowej strzelaninie. Znale-
ziono ją później w skradzionym vanie. Woził ją ze sobą po morderstwie.
Musiał wyjąć naboje z rewolweru i załadować te »kowbojskie«, zanim
pojechał na spotkanie z Sarą”.
To było to - brakujący element układanki. Conway nie mógł uwie-
rzyć, że nikt tego wcześniej nie zauważył, chociaż zorganizowano dwie
sesje oglądania i analizowania materiału dowodowego. Obrona też to
przeoczyła, kiedy - zgodnie z regulaminem - udostępniono jej pudła.
Toohey wznowił proces:
- Panie Conway, proszę kontynuować przesłuchanie.
- Dziękuję, Wysoki Sądzie - odpowiedział rozpromieniony prokura-
tor.
Teraz Dennis kipiał wręcz pewnością siebie. Aby przygotować
wszystkich na ujawnienie nowych dowodów, zaczął od tego, na czym
skończył, czyli od marcowego zdarzenia w szkole wieczorowej.
- Zobaczył pan Sarę rozmawiającą przez telefon komórkowy. Po-
myślał pan, że zadzwoniła do innego faceta?
Namey również sprawiał wrażenie, jakby wstąpiła w niego nowa
energia. Pewnym głosem odparł:
- Nie miałem pojęcia, z kim rozmawia. Mogłem tak pomyśleć, ale
pewności nie miałem.
- Nie zapytał jej pan?
- Chyba zapytałem.
- A kiedy Sarah zauważyła, że ją pan nakrył, wyłączyła telefon i
próbowała schować go do kieszeni, tak?
- No tak.
- Ale pan próbował przechwycić telefon, tak?
- Najpierw powiedziałem... zapytałem ją, z kim rozmawia.
Ponieważ nie odpowiedział na pytanie, Conway je powtórzył.
- Czy starał się pan wyrwać jej z ręki telefon, jak tylko się rozłączy-
ła?
- Tak.
Namey przyznał też, że „nie podobało mu się”, iż Sarah chowa przed
nim komórkę, robiąc tajemnicę z tego, z kim rozmawiała.
- Złapał pan za telefon i nie chciał puścić?
- Nie.
- Sarah próbowała uciec?
- No.
- Złapał ją pan za szyję?
- No, gdzieś tam.
Zaprzeczył jednak, jakoby ją dusił. Stwierdził, że tylko jedną rękę po-
łożył jej na gardle, próbując ją w ten sposób odepchnąć, a drugą trzymał
ją za ramię.
- Nie pamiętam dokładnie.
Conway nie odpuścił.
- Sarah chciała od pana uciec, tak?
- Niezupełnie.
- Aha, czyli pozwoliła panu się dusić i ściskać za rękę?
Toohey podtrzymał sprzeciw Zitny'ego.
- Czy z klasy wybiegły jej koleżanki i przepłoszyły pana?
- Nie.
- Nie dorwał się pan do telefonu?
- Nie. Przepychanka zaszła za daleko, wiedziałem już, że coś złe-
go... że będę miał problemy, jeśli stanie się coś złego, więc sobie posze-
dłem.
- Pojechał pan do domu wściekły na panią Rodriquez?
- Byłem zły.
- Na nią?
- Byłem zły i... no wie pan, zastanawiałem się, co się właściwie
dzieje.
Następnego dnia, jak twierdził oskarżony, rozmawiał z Sarą przez te-
lefon, ale zaprzeczył, jakoby jej groził. Stwierdził też, że nie mówił jej,
iż popełni błąd, jeśli wniesie pozew do sądu.
- Czy 28 marca ostrzegał ją pan, że jeżeli trafi pan za kratki, zrobi z
nią porządek, jak tylko wyjdzie na wolność?
- Nie.
Było to niezwykle ważne pytanie. Niektórzy ławnicy sporządzili no-
tatki.
- Czy w dniu, kiedy rzuciła panu sądowy zakaz zbliżania się, po-
wiedział jej pan: „Właśnie sobie przechlapałaś”?
- Nie. Mówiłem jej chyba, że przez nią mam same kłopoty. Nie
groziłem jej.
Conway zapytał, czy między 28 marca a 1 kwietnia myślał o samo-
bójstwie, czy też może zamierzał „chwycić pistolet i zrobić coś pani
Rodriquez”.
- Nie. W tym czasie martwiłem się tylko kłopotami z Sarą.
- Gdzie pan trzymał pistolet?
- Tam, gdzie zawsze... nad zlewem, w szafce.
- Czy po rozmowie telefonicznej z 28 marca wyciągnął pan tę broń?
- Nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam. Chyba nie.
Pierwszego kwietnia Namey udał się do pracy Sary, zaparkował obok
niej i zamienił z nią kilka słów. Zapytany o to, stwierdził, że chciał się
jedynie dowiedzieć, dlaczego do niego nie zadzwoniła.
- Siedział pan w niebieskim el camino?
- Tak.
- A więc jeździł?
- Ledwo, ale tak.
Conway miał spore doświadczenie w prowadzeniu gruchotów, mógł-
by więc zeznawać w charakterze eksperta od starych samochodów.
- Działał na tyle, żeby dojechać do przedszkola w Placentii, mam
rację?
- Tak, dojechał, ale nie działał zbyt dobrze.
Conway zauważył, że tego dnia Richard nie poprosił siostry o samo-
chód.
- Przy okazji - dodał - czy między 27 marca a 1 kwietnia w ogóle
dotykał pan pistoletu?
- Myślę, że nie.
- Kiedy pan go kupił? Był razem z ładowarką?
- Nie. Dokupiłem ją później.
- Po co?
- Proszę posłuchać... musiałem mieć broń w pogotowiu, na wszelki
wypadek. Nie chciałem trzymać w domu naładowanego pistoletu, dlatego
schowałem naboje do ładowarki, żeby w razie czego móc ich szybko
użyć.
- Zamierzał pan popełnić samobójstwo strzałem z rewolweru, mam
rację?
Oskarżony potwierdził.
- Kiedy 16 kwietnia pojechał pan do Sary, pistolet był w pełni nała-
dowany, mam rację?
- Mhm.
- Zamierzał pan włożyć lufę do ust czy przyłożyć ją do skroni?
- Chyba do skroni, nie wiem.
Namey oświadczył, że nie ćwiczył tego.
- Uważał pan, że potrzebuje kilku nabojów Magnum 9 mm, żeby
odstrzelić sobie głowę?
- Nie myślałem wtedy o tym. Oczywiście, że nie. Wystarczyłby je-
den nabój.
- Ale tego ranka upewnił się pan, że w bębnie jest ich pięć, mam ra-
cję?
- Wcale się nie upewniałem - odparł Namey, ale potwierdził, że to
on załadował broń.
- I upewnił się pan, że w bębnie jest pięć nabojów, mam rację?
Tym razem oskarżony niechętnie potwierdził.
- Rankiem 16 kwietnia zabrał pan też ze sobą dodatkową amunicję,
tak?
To pytanie miało dla Conwaya fundamentalne znaczenie.
- Powtarzam jeszcze raz: „nie upewniałem się”. Po prostu chwyci-
łem wszystko, co miałem pod ręką. Zabrałem to, co było w kapeluszu.
- Kiedy ostatni raz przed 16 kwietnia wyciągał pan pistolet?
Podsądny nie pamiętał.
- Przed incydentem w szkole wieczorowej czy po nim?
- Na pewno przed.
Conway zapytał o konfrontację z Mattem z 2 kwietnia.
- Pojechał pan do niej swoim el camino?
- No tak, bo nie dzwoniła do mnie, chociaż obiecała.
- Samochód chodził jeszcze na tyle dobrze, by dojechać do Płace-
niu?
- Tak.
Namey domyślił się, że jego wymówka dotycząca wypożyczenia
czarnego nissana z każdą chwilą stawała się coraz mniej wiarygodna.
Oskarżony ponownie opisał, jak zatrzymał się obok czerwonej kii,
zamienił kilka słów z Sarą, otrzymał sądowy zakaz zbliżania się do niej,
a potem uciekł przed Mattem.
- I nie powiedział pan pani Rodriquez: „Popełniłaś duży błąd. Wła-
śnie sobie przechlapałaś”?
- Nie. Powiedziałem: „Mam przez ciebie same kłopoty”.
- Że pan ma same kłopoty?
- Tak.
- Nie obchodziło pana to, czego ona chce?
Namey sam zapędził się w kozi róg.
- Obchodziło - wymamrotał.
- A jeśli chciałaby, żeby zostawił ją pan w spokoju, spełniłby pan
jej prośbę?
- Przecież dlatego dałem jej spokój na tydzień czy dwa, czy ile
tam...
Conway ponownie zapytał o el camino w odniesieniu do ucieczki
Nameya przed Mattem.
- Czyli samochód ledwo chodził. Odjechał pan z piskiem opon?
- Tak, jechałem szybko.
- Czyli pojazd był na tyle sprawny, że zdołał pan uciec facetowi w
pikapie, mam rację?
- No.
- Wystraszył się go pan? Wyglądał, jakby chciał panu wlać, co?
- Nie o to chodzi! Myślałem, że to jej brat.
- Wyglądał groźnie? Czuł pan, że chce panu złoić skórę?
Namey stwierdził, że nie wie, ponieważ odjechał.
- Pomyślał pan, że Sarah może nie chce być z panem, bo źle ją pan
traktował...?
- Nie. Nie miała ze mną źle... Robiłem dla niej wszystko.
- Wrócił pan do domu tego wieczoru i miał przy sobie dokumenty,
które potwierdzały, że sąd zabronił panu zbliżać się do pani Rodriquez.
Chciał pan się zemścić?
- Nie.
Przyznał jednak, że był na nią „trochę zły”.
- A był pan także zły na człowieka, który pana przegonił?
- Nie.
- Tej nocy sięgnął pan po broń?
- Nie.
- A kiedy?
- Nie wyciągnąłem jej, aż... - Zastanowił się chwilę. - Nie pamię-
tam, kiedy dokładnie.
Conway wyjął z kartonu czarny skórzany kalendarz.
- Poznaje pan ten przedmiot?
- Tak.
- Miał pan go przy sobie, kiedy ujęła pana policja z Santa Ana,
prawda? Przypomina pan sobie?
- Tak, mhm. Znaleźli to chyba gdzieś w pobliżu.
Kalendarz znajdował się w kieszeni Nameya, kiedy wyczołgał
się z
wąskiego tunelu.
- Podchodzę do świadka - prokurator poinformował sędziego - z pa-
ragonem znalezionym w czarnym kalendarzu.
Następnie zadał pytanie, do którego przygotowywał wszystkich od
godziny.
- Czy jest jakiś powód, panie Namey, dla którego kupił pan w skle-
pie specjalną amunicję 29 marca, dzień po tym jak, zdaniem Sary, jej
pan groził...
- Sprzeciw! - krzyknął Zitny. - Brak dowodów!
- Podtrzymuję.
Conway przeformułował pytanie.
- Dwudziestego dziewiątego marca 2003 roku kupił pan „kowboj-
ską” amunicję kaliber 9 mm. Tak było?
- Chyba tak, nie pamiętam.
- Jest pan w stanie przypomnieć sobie cokolwiek z dnia, w którym
nabył pan tę amunicję?
- No.
- Naboje, które pan dostał razem z pistoletem, nie wystarczały panu
do popełniania samobójstwa?
Namey odparł:
- Już ich nie było. Kiedy kupiłem pistolet, w środku znalazłem tylko
pięć nabojów.
- Myślałem, że nie strzelał pan z rewolweru ani razu.
- Nie strzelałem. Naboje ciągle są pewnie u mamy.
- Mówił pan ławnikom, że nie dotykał pistoletu w tym czasie.
Oskarżony zaczął się tłumaczyć:
- Mówiłem, że nie wyciągałem pistoletu, nie twierdziłem, że nie
kupiłem nabojów.
- Czy istniał jakiś powód, dla którego 29 marca uznał pan, że po-
trzebuje amunicji?
- Chciałem popełnić samobójstwo. Nie pamiętam dokładnie tych
dni.
- Czy był to tylko zbieg okoliczności, że kupił pan naboje akurat
dzień po incydencie w szkole wieczorowej?
Richard stwierdził, że po prostu był zrozpaczony, ale Toohey pod-
trzymał sprzeciw Zitny'ego i kazał wykreślić odpowiedź z protokołu.
Conway przypomniał ławnikom, że Namey podał matce fałszywe
powody, dla których potrzebował nissana. Oskarżony twierdził, że Sarah
widziała już wcześniej samochód jego siostry, więc nie była zaskoczona,
kiedy zobaczyła go za kółkiem. Prokurator zauważył jednak, że Matt
nigdy go w nim nie widział. Następnie Dennis powrócił do kłótni, jakie
wybuchały między Sarą i oskarżonym.
- Chyba nie uważa pan, że pani Rodriquez zasłużyła na śmierć, po-
nieważ postanowiła od pana odejść?
- Nie.
- Nie zabił jej pan dlatego, że osiem miesięcy wcześniej dokonała
aborcji, prawda?
- Nie wiem, dlaczego do tego doszło.
Conway powtórzył pytanie.
- Może to też się do tego przyczyniło. Skąd mam wiedzieć.
- Jak to skąd? Przecież to pan przyłożył lufę do głowy pani Rodri-
quez, prawda?
- Nie wiem.
- Prawda?
- Nie wiem.
- Pan to zrobił, prawda?
- No tak.
- Pan pociągnął za spust, prawda?
- Na to wygląda.
Namey zdawał się nieco przygaszony, jego głos zdradzał zmęczenie.
- Czyli strzelił pan do niej i do Matta, ponieważ był pan naprawdę
wściekły?
- Nie umiem panu podać powodu, przykro mi, proszę pana.
Conway chciał wiedzieć, czy to kolejna rzecz, której Richard
nie
mógł sobie przypomnieć.
- Nie - odpowiedział oskarżony. - Pewnie byłem zły. Odczuwałem
wtedy wiele różnych emocji i złość na pewno też.
Prokurator powrócił do wydarzeń z 16 kwietnia. Podsądny widział
pikapa S10 zaparkowanego przed domem Sary - pojazd należący do
mężczyzny, który ruszył za nim w pościg kilka dni wcześniej. Namey
przyznał, że szukał Sary i wziął ze sobą naładowany pistolet, amunicję
oraz ładowarkę.
W tym momencie sędzia Toohey zakończył sesję. Kolejna miała się
odbyć następnego ranka.
Dennis Conway wspominał później: „Sędzia nie zezwolił mi na po-
kazanie niektórych dowodów, ale teraz miałem w ręku łałkę. To słowo
wymyśliliśmy w biurze, oznacza ono coś niespodziewanego. Namey
wpadł w moje sidła. Zapytałem go o broń, a on stwierdził, że nie myślał
o niej, odkąd schował ją w kuchni. Tak?
No to jakim cudem dzień po wydarzeniach w szkole wieczorowej,
niecałe dwa tygodnie przed morderstwem, poszedł kupić „kowbojską”
amunicję? To właśnie łałka. Obrońcę zatkało. Nie mógł nawet zgłosić
sprzeciwu wobec zaprezentowania tego dowodu, tłumacząc, że o nim nie
wiedział, ponieważ od samego początku był on udostępniony obydwu
stronom. Zitny po prostu go przeoczył”.
Łałka Conwaya okazała się ciosem w podbrzusze, ale czy zdołała
znokautować obronę? Dwanaście osób miało zadecydować o werdykcie.
W środę 29 września na sali sądowej Tooheya rozegrała się dalsza
część dramatu, ale jego punkt kulminacyjny osiągnięto dzień wcześniej.
Zitny przesłuchał ponownie Nameya, a potem wrócił na miejsce. Proku-
rator wezwał jeszcze na chwilę jednego świadka - funkcjonariusza poli-
cji.
Toohey poinformował ławników, że następnego ranka usłyszą mowy
końcowe obydwu stron. Najwytrwalsi widzowie uważają, że to zawsze
najciekawsza część każdego procesu. Zarówno prokurator, jak i obrońca
przedstawiają opinie na temat zebranych dowodów. Przede wszystkim
jednak obaj mają okazję ułożyć zeznania i dowody w logiczny ciąg -
niczym montażysta, który z materiału filmowego układa zrozumiałą
sekwencję scen. Ponadto, podobnie jak w filmie, ich ostatnie słowa będą
miały największą siłę rażenia. Od tego zależy, czy ciężka praca przynie-
sie sukces, czy też kasową porażkę.
„ZACHOWAŁ JEDEN DLA SARY”
D
ennis Conway wstał i zwrócił się do ławy przysięgłych: - Dzień
dobry, panie i panowie. Dziękuję za poświęcony czas i cierpliwość, jaką
wykazaliście się państwo przez te dwa tygodnie.
Zanim jednak prokurator wygłosił swoje zdanie na temat zebranych
dowodów, poświęcił kilka minut na to, by przedstawić ławnikom wa-
rianty werdyktu, spośród których muszą wybrać ten najwłaściwszy:
1) Winny lub niewinny zabójstwa pierwszego, drugiego stopnia lub
zabójstwa w afekcie.
2) Winny lub niewinny usiłowania zabójstwa lub usiłowania zabój-
stwa w afekcie.
Ławnicy mieli też rozstrzygnąć, czy Namey działał z premedytacją,
czy pod wpływem silnych emocji. Musieli także orzec, czy podsądny
porwał człowieka, zastraszając go przy użyciu pistoletu, by ukraść sa-
mochód.
Wszystkie opcje były możliwe. Prokuratura dysponowała najsłab-
szymi dowodami w kwestii porwania Alberto Zavali. Jeżeli ławnicy
uznaliby, że Zavala sam udał się na parking, by dokonać nielegalnej
transakcji z oskarżonym, nie mogłoby być mowy o porwaniu. Conway
poświęcił tej sprawie kilka minut:
- Nawet jeśli ten mężczyzna jest dilerem, nie znaczy to, że nie może
paść ofiarą przestępstwa... Wydawał się szczery i wiarygodny.
Oskarżyciel przeszedł do poważniejszego zarzutu - morderstwa.
Szczegółowo opisał każdy wariant, spośród których ławnicy mogli
wybierać. Ostrzegł ich, by uważali na pułapki prawniczego języka. Do
wyboru były trzy możliwości: zabójstwo pierwszego stopnia, drugiego
stopnia i zabójstwo w afekcie.
Zadanie prokuratora polegało na tym, aby przekonać dwanaście osób
zasiadających w ławach, że Richard Namey działał z premedytacją.
- Co się przez to rozumie? W skrócie tyle, że zamierzał popełnić
przestępstwo. Oznacza to, że przemyślał swój czyn, nim wprowadził go
w życie. Kiedy ktoś celuje do kogoś z pistoletu i oddaje kilka strzałów,
świadczy to o tym, że chce zabić.
Chodząc w tę i z powrotem, utrzymując przez cały czas kontakt
wzrokowy z ławnikami, Conway podkreślił, że zabójstwo Sary było
zaplanowane, a oskarżony strzelał do Matta Corbetta, aby pozbawić go
życia. Ani jedno, ani drugie przestępstwo nie zostało popełnione w afek-
cie.
Rzadko się zdarza, by na tym etapie procesu ktokolwiek wnosił
sprzeciw, ponieważ mowy końcowe nie stanowią materiału dowodowe-
go. Zitny jednak zaprotestował, ponieważ uznał, że prokurator źle inter-
pretuje prawo.
- Panie i panowie - przemówił sędzia Toohey - otrzymają państwo
spis dokładnie wyjaśnionych przepisów prawnych, więc nie powinniście
przywiązywać zbyt dużej wagi do słów żadnej ze stron odnoszących się
do prawa karnego. Panie Conway, proszę kontynuować.
- Jak zapewne zauważyliście, drodzy państwo, obrona pragnie prze-
konać was, że oskarżony działał pod wpływem silnych emocji. Błędem
byłoby uznanie pana Nameya winnym morderstwa w afekcie czy zabój-
stwa drugiego stopnia.
Jeśli chodzi o kwestię premedytacji, główne pytanie brzmi: jak długo
zabójca musi myśleć o popełnieniu przestępstwa, żeby uznać to za pre-
medytację? Prokurator uprzedził ciekawość ławników i oświadczył, że
„prawo nie może mierzyć zbrodniczego zamiaru...”. To może być uła-
mek sekundy, kilka minut czy godzin.
- Prawdziwym kryterium nie jest czas... Decyzja o zabójstwie może
pojawić się w mgnieniu oka. Obrońca dąży do tego, abyście uznali jego
klienta winnym morderstwa w afekcie.
Conway stwierdził, że taki werdykt miałby uzasadnienie, gdyby zo-
stały spełnione odpowiednie warunki.
- Podam przykład: mężczyzna pozostaje przez długi czas w związku
małżeńskim. W rodzinie nie ma żadnych problemów. Pewnego dnia
wraca do domu i zastaje swoją żonę w łóżku z innym mężczyzną. W
przypływie emocji chwyta lampę i rozbija ją na głowie kochanka, powo-
dując jego śmierć. W takiej sytuacji możemy mówić o morderstwie w
afekcie. Werdykt byłby jednak inny, gdyby zdradzony mąż wyszedł z
sypialni, poszedł do garażu, wyciągnął łom, a potem zatłukł nim ko-
chanka swojej żony. W tym wypadku można już mówić o świadomym
zamiarze popełnienia zbrodni i zabójstwie. Morderstwo w afekcie ma
więc swoje miejsce w prawie karnym, ale w żaden sposób nie możemy o
nim mówić w przypadku pana Nameya.
Conway złajał obronę i poprosił ławników, aby nie przykładali wagi
do zeznań Nameya dotyczących momentu popełnienia zbrodni. Jego
słowa nie stanowią dowodu na to, że działał pod wpływem silnych emo-
cji. Oskarżony po prostu nie mógł użyć innej wymówki, ponieważ do-
wody świadczące przeciwko niemu są przytłaczające, a na dodatek udało
się znaleźć naocznych świadków.
- Pan Matthew rozpoznał napastnika. Mamy też samochód, który
pan Namey prowadził w chwili popełnienia zbrodni... Na jego koszuli
znaleziono DNA pana Corbetta. Mogą sobie państwo nie zdawać z tego
sprawy, ale nawet jeśli oskarżony przyznaje się do pociągnięcia za spust,
prokuratura ma obowiązek zidentyfikować go jako sprawcę. A dowodów
na to jest wystarczająco dużo: pościg czy choćby but zgubiony w trakcie
ucieczki... Ucieczka jest jak przyznanie się do winy, zwłaszcza jeżeli
weźmiemy pod uwagę, ile wysiłku włożył w nią oskarżony... Mamy
DNA z jego buta, broń, którą przy nim znaleziono, naboje...
Zeznania Nameya, jak stwierdził Conway, to jedynie próba przedsta-
wienia jego wersji wydarzeń, która zakłada umysłowe zamroczenie w
chwili popełnienia przestępstwa, czego nie potwierdził żaden biegły. Nie
ma więc podstaw, by orzec o niepoczytalności podsądnego.
- Czy Richard zamierzał zabić Sarę? Tak. W swoim pamiętniku
ofiara napisała, że dwa tygodnie wcześniej groził jej śmiercią. Pamiętają
państwo?
Prokurator prosił też ławników, by nie dali się zwieść „dynamice
związku”. Aborcja, setki telefonów, kłótnie - żadna z tych rzeczy nie
stanowi uzasadnienia dla brutalnej napaści na dwoje ludzi.
- Nie ma usprawiedliwienia dla zabójstwa. Na szczęście pani Rod-
riquez zostawiła po sobie dziennik. Możecie więc dowiedzieć się bezpo-
średnio od niej... jak próbowała zakończyć fatalny związek z oskarżo-
nym i jaka była jego reakcja na te starania. Czy prokuratura musi udo-
wodnić, że pan Namey miał motyw? Może zabrzmi to dziwnie, ale pra-
wo tego od nas nie wymaga. Stanowi on jednak mocny i przekonujący
dowód zbrodni. Motywy działania pana Nameya są dość jasne - pani
Rodriquez go odrzuciła. Zerwała z nim. Nasłała na niego policję. Dlate-
go popełnił zbrodnię. Kobieta ważyła się go zostawić. Czy oskarżony
miał motyw, aby otworzyć ogień do pana Corbetta? Z całą pewnością
była nim zemsta za to, że kilka dni wcześniej musiał przed nim uciekać,
przez co w oczach Sary wyszedł na tchórza.
Richard sugerował, że kilka razy udawał się do Placentii w nadziei,
że będzie mógł wyjaśnić sobie wszystko z Sarą. Conway zaś uznał, że w
rzeczywistości mężczyzna prześladował swoją ofiarę, czyhał na nią i
planował swoją zbrodnię.
- Dwudziestego siódmego marca Namey pojawia się w jej szkole.
Staje się coraz bardziej agresywny. Dochodzi do gróźb i aktów przemo-
cy. Facet ma wyjątkowe szczęście albo niezwykłe wyczucie czasu.
Słowo „szczęście” Conway wymówił z obrzydzeniem.
- Pojawia się bowiem w szkole dokładnie wtedy, gdy pani Rodriqu-
ez „zupełnie przypadkiem” ma przerwę. Tak samo 1 kwietnia „zupełnie
przypadkiem” na siebie trafiają. Drugiego kwietnia „zupełnie przypad-
kiem” przejeżdża przez jej dzielnicę. Szesnastego kwietnia „zupełnie
przypadkiem” wpada na panią Rodriquez i pana Corbetta, którzy jadą na
spotkanie koła biblijnego. Czyhał na nią. Czekał tylko okazji, by się z
nią skonfrontować... Jakie logiczne wnioski można wyciągnąć z powta-
rzalności tych sytuacji?
Jakie są szanse, że za każdym razem, kiedy chce się zobaczyć z panią
Rodriquez, „zupełnie przypadkiem” na nią trafia? Dobrze państwo wie-
dzą, że pan Namey czyhał na swoją ofiarę... To człowiek, który kipiał
złością. Miał obsesję na punkcie tej kobiety, dlatego nie mógł pozwolić
jej odejść.
Conway doszedł wreszcie do ważnego momentu swojej mowy, w
którym mógł nawiązać do łałki.
- Może nie należę do najbardziej wnikliwych prokuratorów, ale
oskarżony zdradził się, gdy odpowiedział na pytanie, kiedy ostatni raz
używał pistoletu. Kiedy pomyślał o samobójstwie? Kiedy wyciągnął
rewolwer? Pan Namey twierdził, że kilka miesięcy przed zabójstwem. A
jednak 27 marca, dzień po tym, jak groził pani Rodriquez śmiercią, idzie
do sklepu i kupuje amunicję... Zbieg okoliczności? Potrzebował aż tyle
naboi, aby odebrać sobie życie? Tak, dobrze znamy tych „notorycznych”
samobójców, którzy nigdy nie spełniają swoich gróźb. Proszę też nie
zapominać o ładowarce wypchanej nabojami ani o niebieskim el camino,
który był na tyle sprawny, by oskarżony mógł ścigać nim panią
Rodriquez, a potem uciec przed panem Corbettem. Myślicie państwo, że
nie wiedział, z kim ma do czynienia?
Odtwarzając całą sekwencję zdarzeń, Conway uznał, że Namey wy-
korzystał element zaskoczenia, trzymając broń blisko ciała, kiedy szedł
w kierunku czerwonej kii. Najpierw strzelał do Matta - nie tylko z ze-
msty, ale by wyeliminować zagrożenie, jakie stanowił.
- Oskarżony nie stanął przed samochodem i nie powiedział: „Wróć
do mnie, kochanie, bo odbiorę sobie życie”. Nic z tych rzeczy. Pan Na-
mey wysiadł z samochodu i podszedł prosto do faceta, który go ośmie-
szył, którego kochała jego dziewczyna i który mógł wyrządzić mu
krzywdę. Kiedy go postrzelił, mógł zrobić z Sarą Rodriquez, co tylko
chciał.
Prokurator odrzucił teorię, jakoby podsądny chciał popełnić samobój-
stwo. Jego zachowanie wyraźnie wskazywało na to, że zamierzał zabić.
- Wycelował w pana Corbetta i bez wahania pociągnął za spust.
Mierzył w głowę. Wniosek jest oczywisty - chciał go pozbawić życia.
Kiedy kula przeszła na wylot, pociągając za sobą oko ofiary, oskarżony
uznał, że to nie wystarczy. Wpakował w Matthew jeszcze jedną czy dwie
kulki. Czy dopiero wtedy pomyślał o morderstwie? Zamierzał je popeł-
nić już wcześniej. Teraz jedynie realizował swoje zamierzenia. Co jesz-
cze zrobił? Pan Corbett nie był jedynym obiektem jego wściekłości. Nie.
Sarah stanowiła główny cel. To ona wyrządziła mu krzywdę. To ona go
odrzuciła. To przez nią to wszystko. Ona jest przyczyną całego zła.
Conway podkreślił, że Namey zachował dla niej co najmniej jeden
nabój.
- Pan Corbett dostał trzy, może cztery kulki. Trzy na pewno. Moż-
liwe, że jedna z nich otarła się o niego i trafiła panią Rodriquez miedzy
żebra. Rana świadczy o tym, że ofiara być może wyciągała ręce, a na
pewno krzyczała, kiedy trafił w nią pocisk, który prześlizgnął się po
potylicy pana Corbetta. Nabój przebił oba płuca i naruszył kręgosłup.
Wiemy na pewno, że oskarżony zachował jedną kulę. Jedną ostatnią kulę
dla Sary. Obszedł samochód i wymierzył prosto w jej głowę, zaledwie
osiem centymetrów od skroni, a następnie pociągnął za spust. To wiemy
z całą pewnością. Sądzą państwo, że pan Namey nie wiedział, co czyni?
Wygląda, jakby nie zamierzał uśmiercić pani Rodriquez? Musiał się
upewnić, że misja zakończy się powodzeniem. Nie ma mowy o żadnym
samobójstwie. Nie zamierzam zgrywać chojraka. Nie chcę być bezczel-
ny, ale w niektórych sprawach materiał dowodowy jest tak przytłaczają-
cy, że nie ma najmniejszych wątpliwości, co tak naprawdę się wydarzy-
ło. Wierzę w system ławniczy. Mocno wierzę.
Na zakończenie swojej mowy Conway poprosił przysięgłych, aby zi-
gnorowali wszelkie oskarżenia mające na celu zniesławienie Sary Rodri-
quez. Dodał, że posłużono się nimi wyłącznie po to, by wzbudzić emo-
cje.
- Nie mam zamiaru odnosić się do tych bredni - że nie była anioł-
kiem, że była zła, bo dokonała aborcji... Dowody świadczą przeciwko
oskarżonemu, a ja proszę o sprawiedliwy wyrok. Z pewnością wiecie, co
mam na myśli. Dziękuję.
Toohey zarządził piętnastominutową przerwę, po której mowę koń-
cową miał wygłosić John Zitny. Dziennikarze i widzowie starali się wy-
czytać z twarzy ławników, jaki jest ich stosunek do rozgorączkowanych
słów prokuratora. Okazało się to niemożliwe.
ZABÓJSTWO W AFEKCIE
S
ędzia Toohey zwrócił się do obrony:
- Panie Zitny, proszę wygłosić mowę końcową.
Adwokat w klasycznym granatowym garniturze wstał, by opowie-
dzieć ławnikom o swoich wnioskach, które wyciągnął ze zgromadzone-
go materiału dowodowego.
- Dziękuję. Dzień dobry państwu. Zabójstwo z zimną krwią czy go-
rącą głową? Takie pytanie zadałem na początku procesu. Czy do tragedii
doszło w wyniku zbrodniczego planu, czy pod wpływem silnych emocji?
Adwokat odczytał na głos jeden z listów Nameya:
- „Droga mamo, wiem, że będziesz smutna i zła, kiedy to przeczy-
tasz, ale wierzę, że dasz sobie radę. Tak jak zawsze. Zresztą i tak spra-
wiałem ci same kłopoty. Nie jest to dla mnie łatwe, bo kocham swoją
córkę całym sercem. Tylko ona trzymała mnie przy życiu tak długo.
Jestem chory na głowę. Wiem, że z tobą będzie jej lepiej. Nie chcę, żeby
żyła z matką, ale jeśli tak się stanie, to i tak będzie jej lepiej niż ze mną.
Proszę, nie smuć się. Może w końcu zaznam spokoju”.
Zitny opuścił wzrok i powiedział:
- Ten list znaleziono w jego mieszkaniu po morderstwie: „Jeżeli ist-
nieje życie po życiu, zrobię wszystko, żeby się wami opiekować. Ko-
cham Cię. Twój brat, Rick”.
Obrońca przemawiał spokojnie, zakładając, że należy brać pod uwagę
emocje człowieka, zanim oceni się jego zachowanie. Powiedział, że na-
wet w przykładzie, który przytoczył prokurator, to gwałtowne uczucia
doprowadziły do zbrodni.
- Pani Rodriquez zbudowała domek z kart. Po jednej stronie na ob-
razkach widniał pan Corbett, niespotykanie dobry człowiek, ulubieniec
jej rodziny. Jego nie trzeba było ukrywać, rodzice pani Rodriquez znali
go, nawet mieli do niego numer telefonu. Po drugiej stronie zaś znajdo-
wał się Rick. Nikt o nim nie wiedział. To był tajemniczy kochanek. Kon-
strukcja domku z kart stawała się coraz bardziej chwiejna. W końcu kar-
ty się rozsypały i pod koniec marca wszystko było już jasne: wybór padł
na pana Corbetta. Rick Namey poczuł się oszukany. Chciał się tylko
dowiedzieć dlaczego. „Dzwoniłaś do mnie praktycznie cały czas, kilka
razy dziennie... Łączył nas intensywny seksualny i emocjonalny zwią-
zek, a teraz wyrzucasz mnie za drzwi... Nie mnie przedstawiłaś rodzinie.
Nie mnie zaprosiliście na wakacje. Żądam jedynie wyjaśnień. Chcę wie-
dzieć, na czym stoję”.
Zitny sugerował, że Sarah musiała się jakoś usprawiedliwić przed
Corbettem i rodzicami, więc zaczęła pisać dziennik.
- Zapewne spodziewała się, że cała sprawa skończy się w sądzie.
Nie jest to pamiętnik pisany pod wpływem chwili. Pracowała nad nim ze
świadomością, że prędzej czy później rodzice i Matt go przeczytają.
Dlatego też jej relacje są mocno przesadzone - chciała w ten sposób wy-
tłumaczyć się ze swojego związku z Rickiem Nameyem.
Obrońca powołał się na sprawiedliwość, twierdząc, że tylko o nią
prosi przysięgłych.
- Sprawiedliwość zakłada, że oskarżony zostanie skazany jedynie za
przestępstwo, które popełnił, a pan Namey nie jest winien zabójstwa z
premedytacją.
Adwokat powtórzył, że sędzia odczyta im odpowiednie instrukcje, a
następnie przekaże je w formie wydruków. Prosił, aby przeczytali je
uważnie. Przez kilka minut nalegał, aby przysięgli zachowali niezależ-
ność i nie poddawali się żadnym naciskom.
- Waszym obowiązkiem jest przedłożyć swoje racje pozostałym je-
denastu ławnikom, co czasami jest bardzo trudne.
Linia obrony Zitny'ego skoncentrowała się na pytaniu: „z zimną
krwią czy z gorącą głową?”. Adwokat był przekonany, że Namey nie
działał w złej wierze. Jego zdaniem dowody poszlakowe uzasadniają taki
wniosek. Dlatego też starał się dopilnować, by ławnicy potrafili prawi-
dłowo zinterpretować zgromadzony materiał dowodowy.
- Jeżeli są jakieś dwuznaczności, należy je rozpatrzyć na korzyść
oskarżonego.
Jako przykład Zitny podał kobietę, która odruchowo wyniosła butelkę
szamponu z apteki podczas rozmowy z koleżanką. Kiedy zorientowała
się, co zrobiła, odniosła przedmiot na miejsce.
- Istnieją dwie interpretacje tej sytuacji. Prokuratura będzie się
upierać, że kobieta jest pospolitą złodziejką. Inna możliwość jest taka, że
jej intencją nie była kradzież szamponu. Po prostu rozmawiała z kole-
żanką i z roztargnienia włożyła butelkę do kieszeni. Dwa wyjaśnienia tej
samej sytuacji. Prawo mówi, że tego typu przypadek należałoby rozpa-
trzyć na korzyść oskarżonej, ponieważ obowiązuje zasada domniemania
niewinności. Uczą jej nas w szkołach, mimo że ludzie z reguły nie stosu-
ją jej w życiu. Kiedy jedziemy ulicą i widzimy, że policjant zatrzymał
jakiegoś kierowcę, ilu z nas zastanawia się: „Ciekawe, co przeskrobał”, a
ile osób pomyśli: „Facet jest niewinny, dopóki mu czegoś nie udowod-
nią”? Jestem przekonany, że większość ludzi z góry założy, że kierowca
jest winny. Ten sam mechanizm może zadziałać i tutaj, w sądzie. Zwra-
cam się do państwa z prośbą, abyście w trakcie swoich rozważań zadali
sobie pytanie: „Czy stosuję zasadę domniemania niewinności? Czy za-
kładam, że doszło do morderstwa w afekcie, a nie z premedytacją? Winę
należy udowodnić ponad wszelką wątpliwość. W tym przypadku jednak
wątpliwości jest sporo. Jeżeli nie jesteście w pełni przekonani co do wi-
ny oskarżonego, musicie go uniewinnić.
Zitny podważył interpretację Conwaya, jakoby „premedytacja” mogła
trwać krótką chwilę.
- W przepisach prawnych nie podano żadnego limitu czasowego.
Zakładam, że zamiar morderstwa może pojawić się nagle. Proszę jednak
o zachowanie rozsądku. Możliwe jest, by intencja pojawiła się w mgnie-
niu oka, ale rozum podpowiada, że jest to mało prawdopodobne.
Dążąc do tego, by Nameya skazano co najwyżej za morderstwo w
afekcie, obrońca ponownie zachęcił ławników, by uważnie przeczytali
kodeks karny.
- Pytanie brzmi: czy w chwili popełnienia morderstwa oskarżony
był poczytalny, czy też jego zdolność rozumowania została zaburzona
przez silne emocje, które pchnęłyby każdą rozsądną osobę do gwałtow-
nych zachowań pozbawionych wszelkiej refleksji. Jeżeli tak właśnie
było, jeżeli Rick Namey działał pod wpływem uczuć, które zakłóciły
jego proces myślowy, wówczas możemy mówić o morderstwie w afek-
cie.
Zitny przypomniał ławnikom, że nawet Matt Corbett przyznał, że od-
czuwałby złość, gdyby dowiedział się, iż Sarah spotyka się z Nameyem.
- Ludzie czasami poddają się wściekłości. Kiedy są wzburzeni, rzu-
cają przekleństwami albo rysują komuś karoserię. Mnie też zdarzyło się
kiedyś, że krzyknąłem do swojej córki: „Przestaniesz wreszcie?!”. Było
mi potem wstyd. Straciłem nad sobą panowanie. Nie działałem racjonal-
nie, tylko pod wpływem emocji. W silnym wzburzeniu każdy z nas może
zachowywać się gwałtownie. A jeżeli ktoś popełni w takim stanie emo-
cjonalnym morderstwo, to jest to morderstwo w afekcie.
Odczytał przy tym odpowiednie instrukcje dla przysięgłych.
- „Aby udowodnić oskarżonemu zabójstwo pierwszego stopnia, nale-
ży wykazać poza wszelką wątpliwość, że osoba ta działała z premedytacją
i w złej wierze, a jej działanie nie było spowodowane gwałtowną kłótnią
ani nie wynikało z silnych emocji”. Oznacza to tyle, że to prokurator musi
udowodnić, iż nie było to morderstwo w afekcie, i przekonać was, drodzy
państwo, do swoich racji. Jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości, należy
je rozpatrzyć na korzyść Ricka Nameya... Tak stanowi prawo. Próbuję
przekazać wam jak najwięcej informacji, żebyście mogli podjąć słuszną
decyzję. Nie zamierzam was ograniczać. Chcę dać wam jak najwięcej
materiału, z pomocą którego będziecie pracować. Przyjrzyjcie się jeszcze
raz zebranym dowodom, przeczytajcie billingi i weźcie pod uwagę
wszystkie okoliczności.
Zitny odniósł się także do incydentu w szkole wieczorowej:
- Doszło tam do przepychanki. Rick Namey i pani Rodriquez prze-
żywali wówczas kryzys. On próbował się z nią skontaktować, ona nie
chciała mieć z nim nic wspólnego. Spotykała się już wtedy z panem
Corbettem. Mój klient poczuł się zraniony. Każdy, kto choć raz był za-
kochany, zna ten ból, te bezsenne noce, wypłakane oczy... to snucie się
bez celu, dzień za dniem. Czasami cierpienie bywa nie do zniesienia i
człowiek zaczyna myśleć o samobójstwie. „Kobieta, z którą chciałem
mieć dzieci, spotyka się z kimś innym”. To był szok. I stało się. Oskar-
żony wyskoczył z samochodu i otworzył ogień. Czy zrobił to z zimną
krwią, czy z gorącą głową? Nie proszę was o litość. Nie proszę was o
współczucie. Proszę was tylko o zrozumienie.
Obrońca przemawiał bitą godzinę. Zakończył bez tradycyjnych po-
dziękowań dla ławników za cierpliwość i oddaną służbę. Zdawał się
pewien tego, że zdołał zasiać ziarno wątpliwości w głowach choćby
kilku przysięgłych.
Dennis Conway miał ostatnią szansę na przekonanie ich do swoich
racji. Ponieważ to reprezentant stanu, czyli prokurator, musi przedstawić
dowody winy, dostaje zwyczajowo szansę na obalenie argumentów
obrony. Po krótkiej przerwie sędzia Toohey powiedział:
- Panie Conway, proszę zaczynać.
Prokurator tryskał energią.
- Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie zajmę zbyt dużo czasu. Wystarczy, że
obrońca przemawiał godzinę. Zapomniał jednak wspomnieć o dowodach
poszlakowych. Nie będę powtarzał, jaki materiał zebrano podczas śledz-
twa. Dowody pośrednie należy jednak zbadać w określonym kontekście,
a nie osobno. Rozpatrywanie ich pojedynczo nie ukaże nam obrazu
zbrodni. W procesie nie chodzi o to, by doszukiwać się wątpliwości, ale
by dotrzeć do prawdy. Należy spojrzeć na wszystkie dowody i wycią-
gnąć logiczny wniosek. Tak, oskarżony był wściekły. Sarah go zostawi-
ła, więc postanowił ją zabić. Kiedy oddał kilka strzałów do Matthew
Corbetta, wiedział doskonale, co robi. Kiedy podszedł do Sary, zdawał
sobie sprawę z tego, co się stanie, kiedy przyłoży jej pistolet do głowy i
pociągnie za spust.
Conway wyraził swoje zniesmaczenie sugestią obrony, jakoby Sarah
napisała dziennik, aby usprawiedliwić się przed rodzicami. Nie ma do-
wodów na to, że w ogóle wiedzieli o jego istnieniu.
- Pan Namey nigdy nie zamierzał popełnić samobójstwa. Obrona
znalazła wymówkę dla jego czynów w postaci jakiegoś afektu. Nie ro-
zumiem, jak prawnik może stanąć przed wami z kamienną twarzą i tłu-
maczyć w ten sposób zachowanie pana Nameya. Żadne wydarzenie po-
przedzające morderstwo nie jest w stanie usprawiedliwić zabójstwa i
próby zabójstwa niewinnych młodych osób. Nawet jeśli zsumujemy
wszystko, co spotkało oskarżonego ze strony pani Rodriquez - czy miał
prawo odebrać jej życie? Nie. Nie można ustanawiać własnego kodeksu.
Nikogo nie dziwi chyba, że ktoś tu na tej sali nie przyznaje się do tego,
iż zamierzał popełnić zbrodnię. Przyjmijmy, że wierzymy mu na słowo.
„Po prostu, straciłem kontrolę”. Stracił kontrolę. I z tego powodu mamy
pozwolić, by pan Namey wymknął się sprawiedliwości z wyrokiem za
zabójstwo w afekcie?
Oskarżyciel stwierdził, że czyny podsądnego były „nastawione na
konkretny cel”, a obrona nie jest w stanie obalić tej tezy.
- Zabójstwo zostało dokonane z zimną krwią. Nie ma wątpliwości,
że oskarżony przygotowywał się do tego, by odebrać życie Sarze Rodri-
quez.
Prokurator przypomniał po kolei wszystkie dowody i odwołał się do
swojej ulubionej analogii z sałatką ziemniaczaną. Każdy składnik z
osobna o niczym nie świadczy - to tylko kawałek kartofla, selera czy
cebuli. Razem jednak uzupełniają się, tworząc prawdziwe danie.
- To samo można powiedzieć o dowodach poszlakowych. Dopiero
kiedy połączymy wszystkie składniki, otrzymamy obraz tego, co zaszło.
Nie dajcie się namówić do tego, by rozpatrywać każdy z dowodów
osobno; nie pozwólcie, by ktoś wyciągnął kawałek selera z sałatki.
Wrzućcie wszystko do jednej miski, a waszym oczom ukaże się praw-
dziwa historia zbrodni, zaplanowanej i wykonanej z zimną krwią.
Conway odniósł się też do słów Zitny'ego.
- Nie mogę mieć za złe obrońcy, że pomija istotne fakty. Kiedy do-
wody są niezbite, adwokat musi odwrócić od nich uwagę przysięgłych.
Opowiada więc anegdotki albo rozwodzi się nad kwestiami natury praw-
nej lub też sugeruje, że ofiara była złą osobą, która nie zasługuje na wa-
szą sympatię... Zbrodniczy zamiar może pojawić się w ułamku sekundy.
Moglibyśmy o tym rozmawiać godzinami. Prawnicy muszą mieć rozbu-
chane ego, żeby wykonywać ten zawód, a prokuratorzy i obrońcy sądowi
są w sobie wyjątkowo zakochani, dlatego lubimy tyle gadać. Wydaje
nam się, że jesteśmy w stanie urzec was swoją genialną argumentacją,
ale powiem państwu jedno: wszyscy razem macie w sumie czterysta lat
życiowych doświadczeń. My jako prawnicy musimy nauczyć się pokory,
bo dowody mówią same za siebie. Mam nadzieję, że niełatwo jest oszu-
kać czy wzruszyć niektórych spośród was na tyle, by namącić wam w
głowach. Sprawiedliwości musi stać się zadość. To tyle z mojej strony.
Ostatnie słowa należą do ofiary. Mam nadzieję, że podejmiecie słuszną
decyzję. Dziękuję.
Na sali słychać było jedynie szloch matki Sary Rodriquez.
♦ ♦ ♦
Po przerwie sędzia Toohey odczytał ławnikom instrukcje, a następnie
odesłał ich do oddzielnego pomieszczenia, w którym mieli podjąć decy-
zję.
Nigdy nie wiadomo, jak długo potrwają obrady przysięgłych. Praw-
nicy wracają do swoich biur i czekają na telefon z sądu. Rodziny ofiar
często spacerują po korytarzach albo siedzą i rozmawiają ściszonym
głosem w małych grupkach.
Oczekiwanie na werdykt zawsze niemiłosiernie się dłuży.
CIERPIENIE
T
elefon Dennisa Conwaya zadzwonił o godzinie 9.30 we wtorek 5
października.
- Ława przysięgłych ogłosi werdykt - oświadczył głos w słuchawce.
Prokurator wyszedł natychmiast z biura i pospieszył do budynku sądu
trzy przecznice dalej. Wsiadł do zatłoczonej windy i wjechał na dziesiąte
piętro. Na sali sądowej podszedł do Marthy Dewar i krótką rozmową
dodał jej otuchy. Kobieta przyszła z mężem, Bobem, i resztą rodziny,
która zajęła cały rząd. Matt Corbett siedział obok Marthy i swoich rodzi-
ców.
Po drugiej stronie przejścia była matka oskarżonego, jej córka i na-
rzeczony - wszyscy z niecierpliwością czekali na wyrok. Na salę wszedł
Richard Namey pod eskortą dwóch policjantów, którzy zaprowadzili go
na miejsce. Podsądny rozejrzał się wokoło i pośpiesznie zajął swoje
miejsce.
Woźny sądowy poprosił o spokój, a sędzia Toohey zasiadł w swoim
fotelu i zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku zajmującego miejsce
w rogu, w tylnej ławie. Był to jeden z przysięgłych, który podczas voir
dire otrzymał numer sto trzynasty.
- Panie sto trzynaście, poinformowano mnie, że wybrano pana na
przewodniczącego ławy przysięgłych, zgadza się?
- Tak, Wysoki Sądzie.
- Powiedziano mi również, że udało się osiągnąć porozumienie co
do werdyktu, czy to prawda?
Przewodniczący potwierdził i dodał, że decyzje odnośnie do wszyst-
kich zarzutów podjęto jednomyślnie. Na prośbę sędziego ławnik przeka-
zał woźnemu stosowne dokumenty. Toohey poprosił protokólantkę o
odczytanie werdyktu.
- My, członkowie ławy przysięgłych - zaczęła czystym i dźwięcz-
nym głosem - uznaliśmy oskarżonego Richarda Josepha Nameya win-
nym naruszenia paragrafu 187(a) kodeksu karnego stanu Kalifornia,
czyli morderstwa pierwszego stopnia.
„Winny morderstwa pierwszego stopnia” - te słowa przechodziły z
ust do ust. Rodziny ofiar poczuły, że wielki ciężar spadł im z serca. Matt
Corbett uniósł ręce w geście zwycięstwa, a potem przytulił Marthę De-
war.
Tymczasem dla bliskich Nameya był to ogromny cios.
Protokólantka odczytała, że Richard winien jest również usiłowania
zabójstwa i spowodowania poważnych uszkodzeń ciała z pełną świado-
mością czynu i premedytacją. Uznano go także winnym kradzieży samo-
chodu z użyciem broni.
Ława przysięgłych darowała mu jedynie kwestię porwania. Najwi-
doczniej zeznania Alberto Zavali okazały się dla nich niewiarygodne,
ponieważ wszystko wskazywało na to, że trudnił się handlem narkoty-
kami.
Toohey poprosił jeszcze, aby każdy z członków ławy potwierdził
werdykt, a potem podziękował im za służbę i zwolnił z przysięgi zacho-
wania milczenia. Dwanaście osób mogło opuścić salę.
Zanim sąd zakończył posiedzenie, prawnicy zgodzili się na to, by
przesłuchanie w sprawie ustalenia wymiaru kary wyznaczyć na 19 listo-
pada.
Dziennikarze pospieszyli w stronę korytarza, aby przeprowadzić wy-
wiady. Amanda Beck z „Orange County Register” i Claire Luna z „Los
Angeles Times” rozmawiały z Mattem, który stwierdził:
- Teraz, kiedy ten gnojek trafi za kratki, Sarah może spocząć w po-
koju. Cieszę się, że sprawa została doprowadzona do końca.
Martha Dewar otarła łzy.
- Dzieci są największym skarbem. Nigdy nie pogodzę się ze stratą
córki.
Spojrzała przez okno na błękitne niebo i powiedziała:
- Saro, spełniło się twoje życzenie.
♦ ♦ ♦
Czekając na dzień 19 listopada, Matt Corbett zawarł w liście do sę-
dziego Tooheya swoje prośby, a także opisał destrukcyjny wpływ, jaki
zbrodnie Nameya wywarły na życie jego i jego rodziny. Zaczął od przy-
toczenia ciągu wydarzeń, które doprowadziły do tragicznej w skutkach
konfrontacji:
Kiedy Richard Namey strzelił do mnie trzy czy cztery ra-
zy, straciłem lewe oko. Następnie zabił Sarę strzałem w
głowę. Próbowałem ją chronić, ale byłem sparaliżowany.
Nie mogłem w żaden sposób go powstrzymać. Myślę o tym
każdego dnia. Nie potrafię sobie tego wybaczyć.
Tego dnia straciłem najcenniejszy skarb. Kochałem Sarę
całym sercem. Była moją najlepszą przyjaciółką i ukochaną
osobą... W wyniku jej zabójstwa ucierpiałem nie tylko psy-
chicznie, ale i fizycznie. Doznałem paraliżu czterech koń-
czyn. Dziś jeżdżę na wózku i najprawdopodobniej już z nie-
go nie wstanę. Mimo że mój rdzeń kręgowy został tylko na-
ruszony, lekarze nie mają pewności, czy kiedykolwiek będę
mógł chodzić. Na razie nie mogę wrócić do swojej starej
pracy, rachunki muszę więc opłacać z renty, jaką przyznaje
mi stan Kalifornia, ponieważ ubezpieczenie nie pokrywa
wszystkiego. Moje kalectwo jest ciężarem dla mojej rodziny
i przyjaciół. Trudno mi się z nimi spotykać. Musieli mnie
wpychać do samochodu, żeby zawieźć do miasta. To dla
nich spory kłopot... Cieszę się, że większość moich przyja-
ciół oferuje mi wsparcie, choć niektórzy z nich przestali się
ze mną zadawać, bo nie mogli poradzić sobie z moim inwa-
lidztwem.
Najbardziej cierpi moja rodzina. Ojciec, Tom, wziął
urlop w pracy, w której jest zatrudniony zaledwie od pięciu
miesięcy - utrzymywaliśmy się więc tylko z pensji matki.
Każdy dzień jest dla nas walką o przetrwanie. Rodzice wzię-
li drugą pożyczkę pod zastaw domu, natomiast mama mu-
siała jeszcze pożyczyć pieniądze z funduszu emerytalnego,
żeby jakoś przeżyć. Ona również w pewnym momencie wzię-
ła urlop. Gdy wróciła do pracy, szef wykazywał duże zro-
zumienie dla jej sytuacji - jest tak do tej pory - ale nie wia-
domo, jak długo będzie w stanie pracować i jednocześnie
się mną opiekować.
Poza trudnościami finansowymi moja rodzina zmaga się
też ze sprawami takimi jak wizyty u lekarza, transport,
ubezpieczenie społeczne, VS
1
, rehabilitacja itd. Zarówno
matka, jak i ojciec są wyczerpani, muszą pomagać mi w co-
dziennej higienie - łącznie z wypróżnianiem się, zakłada-
niem cewnika i kąpielami. W sumie zajmuje to nawet cztery
godziny dziennie... Po strzelaninie w 2003 roku ojciec zapi-
sał mnie na terapię, na którą uczęszczałem trzy razy w ty-
godniu przez kilka miesięcy. Każda z tych sesji trwała po
parę godzin. Od czasu, gdy zostałem wypisany do domu 22
maja 2003 roku, lądowałem w szpitalu aż osiem razy z róż-
nego rodzaju infekcjami pęcherza, nerek czy z zakażeniem
krwi. W połowie przypadków zatrzymywali mnie na kilka
dni. Rodzice nauczyli się używać strzykawek i zmieniać mi
opatrunki. To dla nich wielki stres, ponieważ ciągle się
martwią, że zrobią mi krzywdę.
1
Victims Services - organizacja pomagająca ofiarom przestępstw.
Dwudziestego czwartego listopada 2004 roku przejdę
operację, która, mam nadzieję, zapobiegnie przyszłym
zakażeniom. To poważna sprawa - chirurdzy mają wyciąć
część okrężnicy, aby podłączyć ją do pęcherza w celu zwięk-
szenia jego pojemności. Lekarze twierdzą, że w wyniku ob-
rażeń i długotrwałego bezruchu uległ on atrofii. Sześć tygo-
dni spędzę w szpitalnym łóżku, a to oznacza, że rodzice będą
musieli być tam razem ze mną. Nie będzie nam łatwo. Za
każdym razem, gdy wydaje się, że już się usamodzielniam,
przytrafia się jakaś choroba i wracam do punktu wyjścia.
Życie moje i mojej rodziny zmieniło się całkowicie. Ponie-
waż rodzice muszą się mną opiekować, wiele - zbyt wiele -
obowiązków spada na moją siostrę bliźniaczkę, Kelly. Mam
dopiero 22 lata. Zostałem postrzelony 2 lata temu. Przed
wypadkiem pracowałem od 50 do 60 godzin tygodniowo,
zamierzałem razem z Sarą zdawać na studia i wyprowadzić
się od rodziców. Teraz nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi
się zrealizować te plany. Mam szczęście, że żyję, i staram
się myśleć pozytywnie, ale codziennie dopadają mnie chwile
zwątpienia. Nikt w mojej rodzinie nie może pozwolić sobie
na odpoczynek.
Moje życie nie ma sensu bez Sary. Tylko na niej mi zale-
żało. Żyję teraźniejszością, staram się cieszyć każdą chwilą,
bo nikt nie wie, co wydarzy się jutro. Każdy dzień może oka-
zać się ostatnim. Staram się pracować i nie myśleć o tym,
jak bardzo mi jej brakuje. Mój szef, Norman S. Wright, cią-
gle trzyma dla mnie miejsce, aż będę miał wystarczająco
dużo sił, by wrócić do pracy. Nie wiem, co zrobię bez Sary.
Kochałem ją całym sercem, chciałem się z nią ożenić i mieć
z nią dzieci. Wiem, że nigdy nie pogodzę się z tą stratą.
Część mnie umarła razem z nią.
Drogi panie Toohey, chcę panu powiedzieć, że Sarah by-
ła dobrym człowiekiem i nie zasłużyła na taki koniec, a błę-
dy popełnia każdy z nas. Razem z matką, Marthą, zajmowała
się dziećmi w przedszkolu, świetnie sobie radziła. Maluchy
szalały na jej punkcie, ponieważ ona sama była jeszcze
dzieckiem. Mógłbym o niej pisać i pisać, ale przejdę od razu
do sedna: uważam, że Richard Joseph Namey zasłużył na
dożywocie bez możliwości ubiegania się o przedterminowe
zwolnienie. Nie chciałbym, aby zadał innej rodzinie taki ból,
jaki sprawił nam.
Proszę wziąć pod uwagę moją prośbę, a jeżeli zdecyduje
się pan dać mu możliwość ubiegania się o wcześniejsze
zwolnienie, proszę nas o tym powiadomić. Chcielibyśmy
uczestniczyć w przesłuchaniach. Z góry dziękuję.
Matt Corbett
♦ ♦ ♦
Kilka tygodni przed wydaniem wyroku Dennis Conway otrzymał nie-
pokojące wieści. Więzienny kapuś doniósł, że Richard Namey gotów był
wyznaczyć nagrodę za głowę prokuratora. Podobno za wykonanie zlece-
nia proponował swojego niebieskiego el camino. Chętnych nie znalazł.
Mimo to Dennis Conway wzmógł czujność, chociaż poczuł się urażony:
„Sądziłem, że moje życie jest warte trochę więcej niż stary gruchot”.
Sześć dni przed Świętem Dziękczynienia w budynku sądu ludzie
przeciskali się przez bramki, rozmawiając głównie o wyborach, które
wygrał George W. Bush.
Na dziesiątym piętrze, w sali sędziego Tooheya konwersacje ucichły.
Zapadła głęboka cisza, kiedy Martha Dewar wstała, aby wygłosić
oświadczenie, które napisała w imieniu ofiar. Nałożyła okulary, przed-
stawiła się i zaczęła czytać:
- Moja córka, Sarah Rodriquez, została zamordowana 16 kwietnia
2003 roku przez Richarda Nameya. Nie jest mi łatwo pisać te słowa.
Zastanawiam się, jak to możliwe, że moja piękna córka nie żyje. Pragnę
jedynie, by weszła do domu i jak zawsze powiedziała: „Mamo, to ja.
Kocham cię”. Nieustannie myślę o jej uściskach i pocałunkach, którymi
obdarowywała mnie przed wyjściem. Pamiętam jej beztroski uśmiech.
Brakuje mi jej. Najsłodsza Saro, kocham cię całym sercem. Szesnasty
kwietnia 2003 roku - nigdy nie zapomnę tej daty. Ja i mój syn wrócili-
śmy właśnie z pracy. Była godzina 17.10. Z reguły po powrocie zosta-
wialiśmy nasze rzeczy, a potem szliśmy na dwór. Tego dnia, z niewia-
domych przyczyn, nie mieliśmy na to ochoty. Na zewnątrz wyszliśmy
dopiero po dwudziestu minutach, kiedy przyjechał mąż i przywiózł złe
wieści. Krzyczałam: „Nie, nie!”. Chciałam do niej biec. Razem z mężem
byli jednak śledczy, którzy powiedzieli, żebym została na miejscu. Pyta-
łam tylko: „Dlaczego? Dlaczego nie mogę iść do mojej córki? Ona mnie
potrzebuje! Co jej się stało? Czy jest ranna?”. W końcu policjanci za-
prowadzili mnie do niej. Miejsce zdarzenia znajdowało się zaledwie
przecznicę od naszego domu. Była tak blisko... Dostrzegłam czerwoną
kię córki na środku ulicy. Kiedy podeszliśmy bliżej, zauważyłam żółty
brezent, a pod nim jej ciało. Wydusiłam z siebie tylko: „Proszę, proszę,
nie. Powiedźcie mi, że to nie jest moja córka, błagam! To nie może być
ona. Muszę jej jakoś pomóc!”. Oczywiście, nie pozwolili mi się do niej
zbliżyć. Mogłam tylko usiąść i się rozpłakać, bo nie było sposobu, żeby
ją uratować. Kiedy dowiedziałam się, że Matt został postrzelony, zrobiło
mi się ciemno przed oczami. Kto mógł zrobić coś tak strasznego? Minę-
ło sporo czasu, zanim dowiedziałam się, że za tę zbrodnię odpowiedzial-
ny jest Richard Namey. Wszystkie jego czyny mówią same za siebie.
Czy muszę coś dodawać? Sarah urodziła się 19 stycznia 1982 roku.
Zawsze była uprzejma, otwarta i wesoła - uśmiechała się od ucha do
ucha. Zanim poszła do szkoły średniej, spędzaliśmy wspólnie czas. Każ-
dy, kto poznał Sarę, od razu ją pokochał. Wszystkim służyła pomocą.
Bardzo kochała też swoich dziadków. Tylko jej pozwalali robić sobie
zdjęcia. Matt wylądował na wózku inwalidzkim i stracił oko tylko dlate-
go, że Richard Namey okazał się bezwzględnym mordercą i tchórzem...
Cieszę się, że moja rodzina jakoś to zniosła. Życie każdego z nas zmieni-
ło się na zawsze.
- Nie można wybaczyć tego, co zrobił Richard Namey - mówiła da-
lej Martha. - W pełni zasłużył na życie za kratami. Tam nie zrobi już
nikomu krzywdy. Jest złym człowiekiem, który ma obsesję na punkcie
władzy. Nie ma dla niego miejsca w naszym społeczeństwie. Musi po-
nieść karę za to, co zrobił Sarze i Mattowi. Odebrał mi córkę. Nigdy nie
zobaczę jej na ślubnym kobiercu. Nie przytulę jej dzieci. Jestem
wdzięczna rodzinie i przyjaciołom, którzy okazali nam wsparcie. To coś,
czego Richard Namey nigdy nie doświadczył. Sarah miała rozpocząć
naukę w college'u, marzyła, by zostać grafikiem komputerowym. Jej
plany zostały brutalnie przerwane przez zachłanność Richarda Nameya,
który bez wahania zamordował moją córkę. Moją maleńką Sarę - mie-
rzyła zaledwie sto pięćdziesiąt centymetrów, ważyła niecałe czterdzieści
pięć kilogramów. Teraz mogę ją odwiedzać wyłącznie na cmentarzu.
Tam z nią rozmawiam. Czuję jej obecność, gdy widzę czerwoną kię, gdy
szykuję jej ulubiony posiłek albo kiedy ktoś przywoła jakąś zabawną
anegdotkę z jej życia. Najczęściej jednak spotykam ją w snach. Tam
znowu jesteśmy razem. Dziękuję wymiarowi sprawiedliwości. .. Mam
nadzieję, że Richard Namey zostanie skazany na dożywocie. Jego miej-
sce jest w więzieniu. Nie powinien go już nigdy opuścić. Oby cierpiał do
końca swoich dni i zgnił za kratami. Dziękuję.
Martha otarła łzy i usiadła na swoim miejscu. Po chwili wstał pewien
mężczyzna, którego niewiele osób kojarzyło. Przedstawił go Dennis
Conway:
- Wysoki Sądzie, oto Fernando Rodriquez, ojciec Sary. Chciałby
powiedzieć kilka słów, zanim zrobi to Matt Corbett.
Człowiek, który niegdyś obciął córce włosy „na chłopaka”, żeby od-
rosły zdrowsze i mocniejsze, opowiedział o swoich relacjach z Sarą.
- Jej śmierć zmieniła drastycznie moje życie. Była moją jedyną cór-
ką. Teraz już jej przy mnie nie ma. Rozświetlała moje życie, była moją
małą dziewczynką. Teraz nie żyje. Swoim odejściem sprawiła ból wielu
osobom. Gdzie nie spojrzę, rozpacz. Czasami wydaje mi się, że znajdę ją
gdzieś w tłumie, że Bóg zlituje się nade mną i przywróci ją do życia.
Widzę ją w twarzach innych dziewcząt. To bolesne. Nie wiem, czy
kiedykolwiek się z tego otrząsnę. To wszystko, co chciałem powiedzieć.
Jego miejsce zajął Matt Corbett. Miał na sobie koszulkę z fotografią
Sary i napisem: Na zawsze w moim sercu. W swoim krótkim przemó-
wieniu powtórzył to, co zawarł w liście do sędziego. Zakończył słowa-
mi:
- Brakuje mi Sary. Oddałbym wszystko, żeby mogła tu być. Tęsknię
za nią i bardzo ją kocham.
Wielu widzów i kilku ławników mrugało załzawionymi oczami.
Po tym wystąpieniu przyszedł czas na ogłoszenie wyroku. Zanim to
jednak nastąpiło, sędzia Toohey powiedział jeszcze kilka słów:
- Sąd przejrzał raport Departamentu Probacji... Zadziwiła mnie jed-
na rzecz, panie Namey. Gdy komisja zapytała o pańską sytuację finan-
sową, odpowiedział pan: „Zanim zostałem aresztowany, mama mi po-
magała, gdy nie było mnie na coś stać. Teraz nie mam nic - ani domu,
ani samochodu, ani pieniędzy. Nie mam nic”. Uderzyło mnie to, że myśli
pan wyłącznie o sobie. Pańskie agresywne zachowanie przyniosło tyle
cierpienia rodzinom ofiar. Ktoś wspomniał, że był pan niekochany, ale,
jak rozumiem, pańska matka i jej narzeczony byli na każdej rozprawie.
Od początku do końca. Nie mnie ich oceniać, lecz jeżeli popełnili jakiś
błąd, to tylko taki, że kochali pana zbyt mocno i dali panu zbyt wiele.
Sąd postanowił więc pozbawić pana możliwości ubiegania się o przed-
terminowe zwolnienie.
Toohey spojrzał na skazańca.
- Przysięgli uznali oskarżonego winnym kradzieży samochodu 19
kwietnia 2003 roku.
Sędzia przypomniał też poprzednie przestępstwa Richarda.
- Jego gwałtowna natura stanowi zagrożenie dla społeczeństwa. Już
wcześniej otrzymał dozór kuratorski i zakaz zbliżania się do pewnej
kobiety. Co więcej, podczas gdy przebywał pod nadzorem kuratora, zaa-
takował własną siostrę, uderzając ją twardym przedmiotem. Obrażenia
poszkodowanej - rozcięcie o długości pięciu centymetrów - wymagało
interwencji lekarza. Opatrzono ją w szpitalu św. Józefa. Z tych powodów
sąd zastosował podwyższony wymiar kary dziewięciu lat pozbawienia
wolności. Ponadto sąd skazuje oskarżonego na kolejne dziesięć lat po-
zbawienia wolności za stosowanie pistoletu w celach przestępczych. W
sumie dziewiętnaście lat pozbawienia wolności za kradzież samochodu z
użyciem broni palnej. Ława przysięgłych uznała podsądnego winnym
usiłowania zabójstwa z premedytacją. W związku z tym skazuję pana
Nameya na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Przysięgli uznali
go też winnym zabójstwa pierwszego stopnia, za co skazuję oskarżonego
na pięćdziesiąt lat pozbawienia wolności.
Po podsumowaniu okazało się, że Richard Namey za swoje czyny
miał spędzić za kratami dziewięćdziesiąt pięć lat. Zgodnie z aktualnymi
wytycznymi o wcześniejsze zwolnienie będzie mógł się ubiegać dopiero
w roku 2084. Kilka dni przed śmiercią Sarah napisała w swoim dzienni-
ku: Przysięgam na Boga, że nienawidzę Richarda Nameya. Mam nadzie-
ję, że trafi do więzienia za to wszystko, co mi zrobił. Jej życzenie się
spełniło.
Kiedy Toohey skończył przemawiać, w galerii rozległy się szmery.
Matt uniósł pięść w geście zwycięstwa, a potem przybił piątki członkom
swojej rodziny i przyjaciołom.
Richard Namey nie okazywał żadnych emocji. Marszczył jedynie
czoło. Policjanci pomogli mu wstać, sprawdzili jego kajdanki i wypro-
wadzili z sali.
Dennis Conway postanowił nie ubiegać się o karę śmierci, gdyż nie-
łatwo byłoby spełnić wymagania potrzebne do jej wywalczenia. Poza
tym w kolejce do zabójczego zastrzyku oczekuje około sześciuset pięć-
dziesięciu skazańców. Richard Namey resztę życia spędzi w prawdzi-
wym piekle z betonu i stali, wrzącym kotle pełnym przemocy i strachu.
Już nigdy nie będzie się bawił w miłość według swoich pokrętnych za-
sad opartych na posiadaniu i zemście.
OD AUTORA
W
trakcie prac nad Skoro nie mogę cię mieć... miałem przyjemność
poznać wyjątkowych ludzi, których nigdy nie zapomnę.
Matt Corbett sprawił, że zmieniłem swoją opinię na temat współcze-
snych nastolatków. Jego siła i odwaga w obliczu straszliwej tragedii
wprawiły mnie w zdumienie. Po raz pierwszy spotkałem go w domu
Marthy i Boba Dewarów, którzy zgodzili się podzielić ze mną informa-
cjami na temat życia i śmierci Sary Rodriquez.
Najtrudniejszym momentem w procesie gromadzenia materiałów do
książek opartych na prawdziwych zbrodniach jest rozmowa z rodzinami
ofiar, podczas której zmusza się je do przeżywania koszmaru na nowo.
Gdy pojawiłem się u państwa Dewarów, Matt siedział akurat w salonie.
Z uśmiechem na twarzy brał udział w dyskusji i opowiadał o swojej mi-
łości do Sary oraz o ich wspólnym życiu, które zostało przerwane w tak
brutalny sposób. Martha, Bob, siostra Sary, Marilyn, a także jej brat,
George, z entuzjazmem wspominali stare dobre czasy, gdy była wśród
nich.
Kilka dni później rodzina Matta zaprosiła mnie do siebie. Niektórzy
ludzie potrafią witać nieznajomych w niezwykle ciepły i życzliwy spo-
sób - Jill, Tom, Kelly i Matthew mogliby udzielać lekcji gościnności.
Traktowali mnie jak wieloletniego przyjaciela.
Przy bliskich Matta bałem się poruszania kilku tematów. Wolałem
porozmawiać z nim na osobności. Udaliśmy się więc do baru szybkiej
obsługi. Podjechaliśmy tam jego vanem. Zastanawiałem się, czy chłopak
będzie potrzebował pomocy, żeby zejść z fotela kierowcy i usiąść na
wózku inwalidzkim. Zdziwiłem się, kiedy z zaskakującą pewnością sie-
bie i zwinnością Matthew otworzył drzwi i rozwinął rampę. Obrócił się,
wskoczył na wózek i zjechał na chodnik. Mogłem tylko patrzeć i podzi-
wiać. Weszliśmy do knajpki i zjedliśmy obiad, cały czas rozmawiając o
jego spotkaniach z Nameyem, aborcji, strzelaninie oraz uczuciu, jakim
darzył Sarę. „Popełniła kilka błędów w swoim życiu, była tylko czło-
wiekiem” - mówił. Jej zdjęcie umieścił na desce rozdzielczej w swoim
samochodzie.
W lutym 2005 roku Matt wrócił do pracy. Zajmuje się obsługą klien-
tów, odbiera telefony i realizuje zamówienia. Pracodawca trzymał tę
posadę specjalnie dla niego, cierpliwie czekając, aż chłopak pokona
wszelkie trudności. Dziwnym trafem okazało się, że właściciel firmy
mieszka nieopodal kanału, w którym złapano Nameya.
Matthew żywi nadzieję, że pewnego dnia odzyska władzę w nogach.
Modlę się o to. Jeśli jednak stanie się inaczej, ten młody mężczyzna i tak
osiągnie wszelkie cele, które sobie wyznaczy. Jestem pełen uznania dla
jego determinacji.
Podczas pisania tej książki źródłem inspiracji stały się dla mnie roz-
mowy z Dennisem Conwayem. Opowieści dotyczące jego życia należą
do najbarwniejszych i najzabawniejszych, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Nigdy wcześniej nie uśmiałem się tak jak podczas wywiadów z nim.
Dennis planuje napisać i opublikować pamiętniki. Gdy tylko się ukażą,
będę pierwszy w kolejce do księgarni. Pod koniec 2005 roku doceniono
jego ciężką pracę i przyznano mu awans, a we wrześniu tego samego
roku jego syn, Donnie, rozpoczął naukę w college'u.
Niekiedy czytelnicy pytają autorów, czy rozmawiają ze skazańcami
podczas zbierania materiałów do książki. Moja odpowiedź brzmi:
owszem, ale nie zawsze jest to możliwe. Napisałem do Richarda Na-
meya i proponowałem mu spotkanie, by mógł opowiedzieć swoją wersję
wydarzeń. Po kilku tygodniach dostałem zwięzłą odpowiedź, w której
poinformował, że z przyjemnością porozmawiałby ze mną, jednak oba-
wia się, iż jego słowa mogłyby zaszkodzić złożonym przez niego odwo-
łaniom od wyroku.
Odpowiedziałem, że w takim razie będę się opierał na raportach poli-
cyjnych, jego rozmowie ze śledczym Stuberem oraz protokole z procesu.
Nawet gdyby zdecydował się ze mną spotkać, wątpię, by przekazał mi
coś, czego nie znalazłbym w tych dokumentach.
Mam dług wdzięczności wobec doktor Christiny Johns i terapeutki
Cosette Case za dokonanie dogłębnej analizy związku Sary z Nameyem.
Chciałem także podziękować Mike'owi McCarthy'emu, śledczemu
Erniemu Gomezowi, Chrisowi Stuberowi, obrońcy Johnowi Zitny'emu,
Larry'emu Welbornowi, Minervie Hidalgo i niezastąpionemu Geoffowi
Christisonowi - strażnikowi archiwów Sądu Najwyższego.
Dziękuję również Michaeli Hamilton za to, że umożliwiła publikację
tej historii. Jej współpracownicy - Jeremie Ruby-Strauss i Miles Lott -
pomagali mi przebrnąć przez wydawniczy labirynt.
Wszystkie wydarzenia opisane w książce są prawdziwe.
Nie znajdziecie tu zmyślonych dialogów, które niekiedy pojawiają się
w tego typu publikacjach. Informacje pochodzą z protokołów sądowych,
transkrypcji i wywiadów. Aby chronić prywatność niektórych osób, ich
nazwiska zostały zmienione.
Don Lasseter, 2006
O AUTORZE
D
on Lasseter jest autorem wielu książek z gatunku „true crime” oraz
ponad pięćdziesięciu artykułów prasowych. Napisał bestseller Die for
me, opowiadający o zbrodniach seryjnego mordercy Charlesa Nga. Spod
jego pióra wyszła także historia lotnika zestrzelonego podczas drugiej
wojny światowej nad terytorium Francji i uratowanego przez ruch oporu.
Lasseter pojawił się również w kilku talk-show i filmach dokumental-
nych. Mieszka w hrabstwie Orange w stanie Kalifornia.