Rozdział V
Sweet Apple Acres, Equestria. Październik, 1251.
CELEM ARMII JEST ZMUSZENIE WROGICH KUCYKÓW to znaczy gryfów
DO ROBIENIA TEGO, CO TY CHCESZ ŻEBY ROBILI. KIEDY WRÓG STAWIA CI
OPÓR OGÓLNIE, TO JEST WOJNA. KIEDY STAWIA CI OPÓR OTWARCIE, TO
JEST BITFA. SZTUKA WOJNY TO NIE SZTUKA BITEF. SZTUKA WOJNY TO
SZTUKA SPRAWIANIA, ŻEBYŚ TY BYŁ GOTOWY DO BITEF, A TWÓJ WROG
NIE BYŁ GOTOWY DO BITEF. KIEDY CI SIĘ TO UDA, MOŻESZ ZMUSIĆ
WROGA DO ROBIENIA TEGO, CO TY CHCESZ, I TO NIE JEST WOJNA, ALE
ZWYCIĘSTWO.
ARMIE TO CHODZĄCE MIASTA. POPULACJA ARMII INWAZYJNEJ
MOŻE SIĘGAĆ 50 TYSIĘCY KUCYKÓW to znaczy gryfów I TA ARMIA
POTRZEBUJE TEGO SAMEGO CO MIASTO: JEDZENIA, KOCY, LEKUW I TAK
DALEJ. ALE ARMIA NIE MOŻE HANDLOWAĆ ANI UPRAWIAĆ ROLI. ARMIA
MUSI DOSTAWAĆ ZAPASY ALBO ZABIERAĆ TO CZEGO POTRZEBUJE OD
KUCYKÓW MIESZKAJĄCYCH W POBLIŻU.
CELE WOJNY PODJAZDOWEJ SĄ RÓŻNE OD CELÓW WOJNY
KONWENCJONALNEJ. CELEM WOJNY KONWENCJONALNEJ JEST
UNIEMOŻLIWIENIE WROGIM KUCYKOM pisze kucyków ale chodzi o gryfy, nie będe
więcej pisać tych wyjaśnień, te zwoje są stare, kiedy pisze kucyki i chodzi o ciebie to pisze
dobrze, kiedy pisze kucyki a chodzi o nich to powinno pisać gryfy OPEROWANIA W
TERENIE. MOŻNA TO OSIĄGNĄĆ PRZEZ WYBICIE WROGICH KUCYKÓW
gryfów, wiem że mówiłem że nie będe tego więcej pisać ale to ważne żebyś zrozumiał że
kucyki znaczy gryfy kiedy chodzi o tych złych ALBO ODPOWIEDNIE MANEWRY.
NAJLEPSZYM SPOSOBEM NA WYGRANIE BITWY JEST ODCIĘCIE WROGA
OD LINII ZAOPATRZENIOWYCH, CO ZMUSI GO W KOŃCU DO KAPITULACJI
ALBO UTRATY ARMII.
CELE WOJNY PODJAZDOWEJ SĄ PODOBNE. NIE MUSISZ WALCZYĆ Z
WROGIMI KUCYKAMI. TWÓJ ODDZIAŁ POWINIEN PODĄŻAĆ ZA WROGIEM
JAK CIEŃ. KIEDY MOŻESZ, URZĄDZAJ ZASADZKI NA KONWOJE Z
ZAOPATRZENIEM I ODDZIAŁY FURAŻERÓW. DZIĘKI TEMU WRÓG NIE
BĘDZIE MÓGŁ WYKARMIĆ ARMII. W TYM CELU MUSISZ PORUSZAĆ SIĘ
SZYBCIEJ NIŻ WRÓG. NIE DAWAJ SIĘ ZNALEŹĆ WROGOWI, A W RAZIE
CZEGO DOPILNUJ, ŻEBY NIE BYŁ W STANIE CIĘ DOGONIĆ. ALE TO BĘDZIE
ŁATWE - ON BĘDZIE MIAŁ ZE SOBĄ TABORY I ARTYLERIĘ, TY TYLKO
SWOJE KUCYKI.
Szara klacz leżała na brzuchu przed książką. Kopytem zasłaniała swoje lewe oko.
Czytając, żuła źdźbła siana. Światło lampki migotało, przez co nie była pewna, czy słowa były
strasznie rozmazane, czy tylko bardzo rozmazane. Z pewnością książka była napisana źle
stylistycznie, a ortografia wołała o pomstę do nieba. Poza tym pojawiały się niejasności. Czy
“podjazd” to to samo, co milicja? Czy jej cele były w końcu takie same, co w wojnie
konwencjonalnej? Gdyby to był list, Derpy chciałaby zwrócić go do nadawcy. Westchnęła. Ale
nie zrobiłaby tego. Mimo wszystko, była w stanie go rozczytać, a list musi zostać doręczony,
nawet jeśli listonoszka musi wpatrywać się w niego aż dostanie bólu głowy, bo nadawcy nie
chciało się pisać wyraźnie i z sensem. Poza tym, było jej żal kucyków, które musiały zrobić
kopie tego ogromnego poradnika dla każdego miasteczka w Equestrii. Pewnie były po prostu
zmęczone. Ziewnęła. Tak jak ona. Jej głowa opadła. Oczy zamknęły się.
Otrząsnęła się. Nie. Nie ma czasu na sen. Musi czytać.
Szkoliła kucyki już od tygodnia, ale dalej nie miała pojęcia, co ma zrobić z milicją,
kiedy już będzie ją miała. Uczenie ich musztry jakoś jej wychodziło. Ale nie wszystko szło
gładko. Na przykład ta żenująca sytuacja, kiedy musiała wyjaśnić kucykom, że źle zrozumiała
komendy, których nauczyła ich poprzedniego dnia. Nie wypominały jej tego. Cóż, większość z
nich nie wypominała. Znalazło się kilku malkontentów. Nie była pewna, co ma z nimi zrobić.
Książka o tym nie wspominała. Ale wiedziała, że jeśli jeden kucyk zacznie narzekać, to zaraz
będzie dwóch, potem czterech, aż w końcu wszyscy będą niezadowoleni.
Spojrzała na Big Maca. Spał na stercie siana po drugiej stronie słabo oświetlonej
stodoły. Chrapał cicho.
Rozumiałaby, gdyby kucyki narzekały na brak jedzenia. Nikt nie lubi chodzić głodny. Ale
mieli pełno jedzenia. Więc może były niezadowolone z jej powodu? Może uznały, że jest złym
dowódcą? A niby dlaczego miałyby myśleć inaczej? Nie umiała dowodzić. Nie miała pojęcia,
co robi. Nie było żadnego powodu, dla którego to ona, a nie ktokolwiek inny, powinna być
dowódcą. W jaki sposób zasłużyła sobie, żeby mianowały ją ich Kapitanem? Dostała nędznie
wydaną książkę i potrafiła bardzo głośno mówić. To nie czyniło z niej przywódcy. Przygryzła
wargę i pokręciła głową, patrząc na Big Maca. A on? On był przywódcą. Kucyki słuchały
każdego jego słowa. Nie musiał przemawiać. Nie musiał się nakręcać jak ona. Po prostu
mówił coś, a kucyki to robiły. I zawsze wiedział, CO powinny robić.
W końcu to Big Mac domyślił się, że “w prawo, zwrot” musi znaczyć, że kucyki mają
odwrócić się w swoje prawo, nie prawo Derpy. Ale nie powiedział tego na głos. Nie. Powiedział
jej to na osobności. I kazał jej udawać, że to ona sama wychwyciła tą pomyłkę.
Spojrzała na książkę. Powinna wracać do lektury. Ale słowa były tak niewyraźne, mimo że
ciągle zakrywała lewe oko. Spróbowała przeczytać następne zdanie: PRZYGOTOWUJĄC
SIĘ DO - nie, to było bez sensu. Mrugnęła. Łzy zaczęły spływać ciurkiem po jej twarzy.
Zamknęła książkę.
Położyła głowę na ziemi i spojrzała znowu na Big Maca. Jego potężna klatka piersiowa
unosiła się i opadała w równym tempie. Na twarzy malował się spokój - nawet we śnie nad
sobą panował. Był prawdziwym ogierem. A ona? Ona była nieporadną, małą listonoszką,
nadającą się tylko do roznoszenia listów i pieczenia muffinek dla córki. Oh, Dinky. Dinky.
Gdyby teraz uciekła, gdyby leciała najszybciej jak potrafi, za dwa dni mogłaby ją dogonić. Oh,
Dinky. Jeśli musi umrzeć, to czy nie lepiej umrzeć przy córce, a nie tysiąc mil dalej, nie
wiedząc nawet, czy ona żyje? Czy nie-- Oh, Dinky. Zaczęła płakać, naprawdę płakać. Zakryła
twarz kopytami. Nie. Nikt nie może jej teraz zobaczyć. Nikt. Straciłaby resztki szacunku w
oczach swoich kucyków.
Uderzyła się w twarz, kopyto trzasnęło o kość policzkową. Ból wypędził z jej głowy wszystko
inne: senność, zwątpienie, żal. Rozbudziła się. Dobra. Dobra, Derpy. Książka. Gryfy mogą
nadejść w każdej chwili, a ty musisz wiedzieć, co wtedy robić. Otworzyła książkę i odszukała
stronę, na której skończyła. Jeszcze tylko kilka stron, i będzie mogła zasnąć, a jutro czeka ją
dużo pracy. Musiała pracować. Tak. Praca. Kiedy pracowała, wszystko było dobrze. Praca
była dobra. Zajmowała ją. Bała się tylko leżąc samotnie w ciszy. Ale żeby być w stanie
pracować, musiała spać. A jak mogła spać, jeśli nie wiedziała co robić, kiedy nadejdą gryfy? A
nie mogła czytać, bo była w stanie tylko myśleć o tym, jak niewłaściwe było, że to ona to
czyta, jak niewłaściwe było, że to ona musiała podejmować wszystkie decyzje, i na Celestię,
znowu płakała, i to nie cicho łkała ale wręcz ryczała, Derpy, opanuj się, do cholery, opanuj się,
Derpy, wszystko zniszczysz, przestań, przestań, przestań, Kapitanie, dobrze się czujesz?
Chwila. To ostatnie ktoś wypowiedział na głos.
Podniosła wzrok. Big Mac stał na nią, na twarzy malowało się zmęczenie i troska. Otarła
twarz i spróbowała się uspokoić.
- Ja... Ahem. Ahem. Wszystko- *tss*- w porządku? Tak. W porządku. *chlip* Dziękuję, Mac.
Twarz Maca nie zmieniła wyrazu.
- Kapitanie, całą twarz masz umazaną atramentem. Powinnaś chyba go zmyć przed
porannym apelem. Wiem, że kiedy wyruszymy, będzie ciężko o wodę do mycia, ale dowódca
musi porządnie wyglądać.
Derpy opuściła wzrok. Kopyta też miała całe w atramencie. Spojrzała z powrotem na ogiera, a
w jej oczach znowu pojawiły się łzy.
- Przepraszam. Wiem, jestem żałosna. Powinnam już spać, ale nie mogę. - odwróciła wzrok. -
Ja... Muszę to komuś powiedzieć. Nie daję rady, Mac. Wszyscy bez przerwy oczekują ode
mnie poleceń. A ja nie wiem, co robić! Nie wiem nic. Nic, Mac! Nic! A kucyki zaczynają już
chyba to zauważać, a ja nie umiem już udawać, Mac. Nie mogę. Nie mogę!
Musisz przejąć dowodzenie. Ja już nie potrafię. Proszę. Musisz. - uśmiechnęła się słabo przez
łzy. Patrzyła na niego raz lewym, raz prawym okiem, nie mogąc się zdecydować, który widok
bardziej ją przekonuje. - Mogę iść za tobą. Mogę za ciebie przemawiać, wiem że nie lubisz
dużo mówić, chociaż każdy zawsze robi to, co każesz. Mogę ci pomagać. Dam ci książkę.
Wyjaśnię trudne fragmenty, które już rozgryzłam. Ale... to musisz być ty. Ja już nie daję rady.
Musisz mnie zastąpić.
Big Mac kiwnął głową, marszcząc brwi.
- Rozumiem cię, Derpy. Wiesz, że zrobiłbym wszystko, żeby ci pomóc. Wszystko, żeby ci
trochę ulżyć. Gdyby miało ci to pomóc, już jutro bym cię zastąpił. - uśmiechnął się. Derpy
niepewnie odwzajemniła uśmiech. - Ale to ci nie pomoże, więc nie zostanę Kapitanem.
Kucyk, którego bardzo szanuję, powiedział ostatnio, że nie można uciec przed
przeznaczeniem. Że albo staniesz przed nim twarzą w twarz, albo będzie cię gryźć po zadzie,
kiedy będziesz uciekać. Powiedziała tak, i sprawiła, że w to uwierzyłem. Cholera, sprawiła, że
uwierzyłem w nią. I wiem, że ten kucyk powiedziałby ci dokładnie to samo. Derpy, jesteś
naszym Kapitanem. Zrobiliśmy cię nim. Nikt z nas nie postawiłby złamanego bita, że takie coś
mogłoby się stać. Część z nas ciągle w to nie wierzy. Ale jesteś naszym Kapitanem i będziesz
nim aż... Cholera, sam nie wiem jak długo. Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby ci się
powiodło, bo Ponyville potrzebuje Kapitana, a tym Kapitanem musisz być ty.
Mac odwrócił się, wrócił na swoją stertę siana i położył się. Uniósł jeszcze na chwilę głowę, i
spojrzał na Derpy, która ciągle się w niego wpatrywała.
- Dasz radę, Kapitanie. A teraz spróbuj zasnąć. - położył głowę i zamknął oczy, jakby nic na
świecie nie mogło go powstrzymać od zaśnięcia.
Derpy spojrzała na swoje umazane kopyta. Mac miał rację. Czy jej się to podobało, czy nie,
była Kapitanem. Mac, wiedział, że tak musiało być. I wiedział, jak ją do tego przekonać. I,
westchnęła, dlatego właśnie to on powinien dowodzić. Ale nie chciał. Wiedziała, że się na to
nie zgodzi. I... to kolejny powód, dla którego powinien. Zamknęła książkę i zgasiła lampkę.
Nie pamiętała nawet, kiedy położyła głowę. Spała spokojnie aż do świtu.
Derpy gryzła pióro z roztargnieniem. A więc pozostały prawie wszystkie z dwóch
tysięcy czterystu trzydziestu racji siana, ale tylko połowa z siedmiuset dwudziestu racji jabłek,
i żadna ze stu pięćdziesięciu racji marchewek. Cóż, dlatego właśnie zaczęła racjonowanie,
będąc jeszcze w miasteczku i mogąc uzupełnić zapasy; wiedziała już, ile żywności potrzebuje
jej milicja. Wygląda na to, że kucyki kochają jabłka i marchewki. Kto by pomyślał?
Uśmiechnęła się do siebie. Hm. Miała zamiar wydać notę przestrzegającą przed kradzieżami
zapasów milicji, ale niektóre kucyki po prostu miały złodziejstwo we krwi. Będzie musiała
zacząć wystawiać warty. Nie miała nic przeciwko furażowaniu w polu, według książki był to
dobry nawyk dla partyzantów, ale nie mogła pozwolić na kradzieże we własnym obozie. Musi
znaleźć dobrego strażnika. Kucyka, który nie da się przekupić paroma marchewkami. Kucyka,
który nie tylko odstraszy, ale złapie złodzieja, tak żeby można go było przykładnie ukarać. W
końcu, kiedy ukarzesz źrebaka na oczach rodzeństwa, to i ono będzie wiedzieć, że nie
żartujesz.
Marszczyła brwi, leniwie przeglądając rejestry. Hm. Oczywiście, Big Macintosh by się nadał,
ale i tak powierzyła mu już wiele innych zadań. Lepiej, żeby robił trzy rzeczy wspaniale, niż
pięć dobrze. Każdy mógł robić cokolwiek dobrze. Rainbow Dash byłaby idealną kandydatką
na tą pozycję, ale wstąpiła do armii, razem z resztą gwiazdorek.
Derpy pokręciła głową. To dobrze, że służyły, ale wolałaby, żeby służyły Ponyville. Ta
bibliotekarka, Twilight - byłaby idealną adiutantką. Nie, żeby Davenport sobie nie radził. Ale
Twilight była wyjątkowa. Wszystkie były wyjątkowe. Wszystkie te gwiazdorki. Rainbow Dash
też. Była jedną z nielicznych klaczek, które nie były dla Derpy niemiłe, jeszcze w Cloudsdale.
Nie były przyjaciółkami - prawie ze sobą nie rozmawiały - ale czasem nawet stawała w jej
obronie. Derpy uśmiechnęła się. Lubiła Rainbow Dash. Tak. Zdecydowanie była wyjątkowa.
Ta sprawa z Nightmare Moon. I Discordem. I parasprite’ami, i smokiem, i ta awantura w
Appleloozie. Tak, była wyjątkowa.
Derpy spojrzała na swoje kopyta. Szare. Nic specjalnego. Na lewą spadła kropla atramentu.
Powinna na to uważać. Kapitan musi porządnie wyglądać. Westchnęła. Chciałaby, żeby Mac
mógł być jej adiutantem. Przynajmniej miałaby do kogo otworzyć usta. Gdyby tylko umiał
pisać.
Derpy ustawiła pióro językiem, do pozycji odpowiedniej do pisania. Nie. Samotność
mogła poczekać. Strach i smutek też. Mogły zaczekać, aż zapadnie zmrok i nikt nie będzie jej
potrzebować. Spojrzała na biurko po prawej.
- Davenport, podejdź tu. - jej adiutant natychmiast podbiegł, jego idealnie ułożona grzywa
prawie się nie poruszyła.
- Tak, Derpy? Potrzebujesz czegoś?
- Davenport, czy nazywasz swoją matkę “Derpy”? - powiedziała, zirytowana.
- Ona się tak nie nazywa, madam. - odparł z roztargnieniem.
- Nie, Davenport. Jestem twoim Kapitanem. Może nie pozostanę nim długo, ale teraz jestem.
Musisz się do mnie odpowiednio zwracać. Nikt nie jest do tego przyzwyczajony, ale ważne
jest, żeby wszyscy rozumieli, że stoimy na różnych stopniach w hierarchii. Dwa tygodnie
temu byliśmy równi, i kiedyś znowu będziemy, ale teraz nie jesteśmy. A więc: Kapitanie, albo
proszę pani, nie inaczej.
- Tak, Kapitanie. Ale z pewnością dostrzegasz śmieszność tej sytuacji. Jestem adiutantem
dowódcy oddziału, a mimo to Panie Lyra i Bon-Bon, do których obowiązków, jak zdołałem
dotychczas zaobserwować, należy przede wszystkim chichotanie po usłyszeniu rozkazów i
ignorowanie ciszy nocnej, dorównują mi rangą i autorytetem.
Derpy zastanowiła się.
- Masz rację. Rangi są ważne. Big Mac będzie musiał przejmować dowodzenie, jeśli zdarzy mi
się opuścić obóz, a nie możemy wiecznie opierać posłuchu kucyków na ich sympatii do niego.
Ale... Nie znam się na tym. Wybrałam Kapitana, bo to dobrze brzmiało. Pomyślę nad tym, i--
- Ośmielę się zauważyć, że znam wszystkie zwyczajowe formy i tytuły używane we wszelkich
hierarchiach społecznych, - Davenport przerwał jej - wliczając wojskową. Err, proszę pani.
Jeśli sobie pani tego życzy, mogę opracować system rang i odpowiadających im obowiązków i
przywilejów...
- W porządku. Ale najpierw będę musiała go zobaczyć i zatwierdzić. I nie mów jeszcze
nikomu, dobrze?
Davenport kiwnął głową.
- Ale właściwie to chciałam cię spytać o twój spis zapasów jedzenia. Jesteś pewien, że te liczby
są poprawne?
- Nigdy nie pomyliłem się ani o bita, księgując transakcje w “Piórze i Sofie”, Kapitanie.
- Dobrze. Potrzebuję listy kucyków nadających się na strażników. Czujnych, godnych
zaufania i silnych kucyków. Umieść najlepiej nadających się, twoim zdaniem, na górze listy. I
niech to będzie długa lista.
Derpy spojrzała na wozy z zaopatrzeniem i wykrzywiła twarz.
- I zawołaj państwa Cake. Mamy tu wszystko, czego potrzeba... Chyba wszystkim przejadło
się już siano i jabłka. Założę się, że wszyscy będziemy weselsi po paru muffinkach!
- Tak jest, Kapitanie! - Davenport nie zdołał ukryć zachwytu. Wyszedł po cichu z biura.
Derpy zamknęła lewe oko, zanurzyła pióro w atramencie, uważając, żeby się znowu nie
ubrudzić. Rozłożyła przed sobą czysty zwój, i zaczęła pisać starannie, zamaszystymi literami.
ROZPORZĄDZENIE DOTYCZĄCE ZAPASÓW MILICJI
KAPITAN DERPY HOOVES
Poświęcenie jest istotą wojny - wszyscy zaczęliśmy się tego uczyć. Wojna da nam jeszcze
wiele lekcji na jego temat. W obliczu poświęcenia, armia żyje i umiera w duchu jedności.
Trwając w nim, każdy kucyk zgadza się, że dobro jednostki nie może przetrwać, jeśli dobro
ogółu jest zagrożone. Bo taka jest podstawowa prawda o wojnie:
Przestała pisać, próbując ułożyć kolejne zdania w myślach. Po czym pisała dalej.