Wiliam Goldman
Bracia
Dedykuję siostrom ...
przed początkiem... ...
nad Karaibami zapadał zmrok... olbrzym wynurzył się ze spokojnych wód, wyprostował się,
podążył w kierunku plaży... "olbrzym" to niewłaściwe słowo, nie miał bowiem odpowiednich
rozmiarów... skojarzenie to nasuwało się jednak, gdyż jego nagie ciało, tak bardzo opalone w
słońcu, dawało wrażenie potężnej siły... i był duży... szczególnie ramiona... z jakiejś małej,
opuszczonej wysepki dało się słyszeć ptaki, które wyśpiewywały swe nocne wokalizy... przez
tyle lat były jego głównymi kompanami... ile to już lat?... ...być może ptaki wiedziały... ...on z
pewnością nie wiedział, nie obchodziło go to... w równym stopniu jak to, jaki jest w tej chwili
miesiąc... lub dzień tygodnia... ...wiedział jedynie tyle... dzisiejszy dzień był dniem pływania...
to niezupełnie prawda, ponieważ każdego ranka przez jakiś czas przebywał w wodzie... ale
tego właśnie dnia wyruszył o świcie, płynął do momentu, gdy słońce stało wysoko na niebie,
następnie zawrócił, popłynął z powrotem na wyspę... a gdyby pomylił kierunki, przepłynął
obok wyspy, co wtedy? ...być może ptaki wiedziały... ...on wiedział tylko tyle, że po dniu
pływania następował dzień, w którym trzeba było wzmocnić ręce... kiedyś potrafił zabijać
każdą z nich, ale umiejętność ta, to nie to samo, co jazda na rowerze, można było ją stracić -
i to szybko; a więc pracował nad rękami, gdyż ich siła mogła się jeszcze okazać przydatna...
a po dniu ćwiczenia rąk przychodził dzień na ćwiczenie reszty ciała... a po dniach ćwiczeń
przychodził dzień, który spędzał nad książką... a potem następny dzień przeznaczony na
pływanie bez końca... cały tydzień ścieśnił do czterech dni... nic dziwnego, że nie miał
poczucia upływających miesięcy... ...ptaki śpiewały coraz ciszej... ...podążył do jedynej części
wyspy, gdzie istniała jakaś cywilizacja, podszedł do przybudówki ze spadzistym dachem,
gdzie znajdowało się urządzenie do oczyszczania wody... zaczerpnął wody z metalowego
kubka... wypił jeszcze parę łyków... potem jadł owoce i orzechy, które zebrał tego ranka,
zanim wyruszył w drogę... jadł... i znów pił... słońce chyliło się ku zachodowi... wyciągnął się
na ziemi... ziewnął... po pływaniu zawsze czuł się senny... ułożył się wygodniej, pod opaloną
skórą widać było wyraźnie napięte mięśnie... był niezwykle przystojnym mężczyzną... a może
byłby taki, gdyby jego ciemne oczy miały w sobie więcej życia... trudno powiedzieć, co kryło
się w tych oczach... ...być może ptaki wiedziały... ...doprawdy nadzwyczajne dzieło sztuki -
można tylko podziwiać... ale nie doskonałe... blizna była zbyt widoczna... nawet po tylu latach
ciągnęła się niczym czerwona droga po płaskim brzuchu... wąska droga, lecz długa, a
zadana kiedyś rana była głęboka... nic dziwnego, że... w końcu zabiła go... ...nastał już
brzask... zjadł śniadanie: orzeszki, jagody, czysta woda... przeciągnął się... wskoczył do wody
i szybkim kraulem opłynął wyspę... ...już wysuszony przechadzał się po białej plaży w
poszukiwaniu doskonałego miejsca... nie, nie doskonałego, wszędzie było tak samo -
szeroka plaża, blady piasek... tego właśnie szukał... wybrał miejsce, ukląkł, zacisnął mocno
prawą pięść i uderzył energicznie w piasek... rozległ się cichy odgłos... ...ale ptaki usłyszały...
zaskrzeczały; trzepocząc skrzydłami, ze wszystkich stron zlatywały w kierunku najbliższych
drzew... nigdy nie wiedział, dlaczego to było dla nich czymś fascynującym, to był problem do
rozwiązania, problem dla niego... ...a więc zabrał się do dzieła... ...prawa ręka uderzyła
ponownie, dokładnie z taką samą siłą jak uprzednio, potem powtarzał to wiele razy - setki,
tysiące razy... pięść wydrążyła w piasku dziurę... walił ręką coraz mocniej i szybciej, a dziura
stawała się coraz głębsza, aż w końcu gdy była już tak głęboka, że mieściło się w niej całe
ramię, rozłożył palce na dnie i lewą ręką szczelnie zasypał dziurę... teraz zaczął obracać
ręką, natrafiając na opór piasku... ...nie wiedział, oczywiście, ile to trwało minut, ale, kierując
się wschodzącym słońcem, doszedł do wniosku, że przeminął odpowiednio długi czas...
wtedy uwolnił prawą rękę i zaczął uderzać lewą... było to ważne - a właściwie jedyne, co
miało znaczenie: ręce powinny posiadać identyczną siłę... identyczną siłę zabijania...
faworyzowanie jednej ręki w walce osłabiało pozycję walczącego... dawało przewagę
wrogowi, a to przecież było niekorzystne, należało mieć przewagę - jeśli chciało się wygrać...
oczywiście w walce nikt nie wygrywał, ale jeśli się chciało przetrwać, to trzeba było
przeważać w każdym calu... ...a czy on sam chciał przetrwać...? ...niewystarczająca ilość
dowodów, Wysoki Sądzie... ...przestał o tym wszystkim rozmyślać i z powrotem zajął się
piaskiem... robił to do momentu, gdy słońce znalazło się w zenicie, wskoczył ponownie do
wody, aby popływać, gdyż jego ciało ociekało potem; chciał nabrać siły do zadawania
ciosów... potem znów przyklękał i uderzał aż do momentu, gdy słońce zaczęło się chylić ku
zachodowi... zwykła kolacja, woda, a kiedy było już ciemno, położył się pod zadaszeniem i
zamknął oczy... ...był tam Babe... - Cholera. ...usiadł, znów przyklęknął... złą stroną tych dni
kiedy ćwiczył siłę rąk, było to, że od czasu do czasu, choć niezbyt często, nie był na tyle
wyczerpany, by zasnąć natychmiast... nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy zdarzy się to
ponownie, ale gdy już się zdarzało, pojawiał się wtedy jego ukochany braciszek, Babe... i w
takich właśnie chwilach chciał zrzucić z siebie cały ten balast i biec przez ciemny piasek, a
potem walić w wodę jak cepem i nie bacząc na wysiłek i odległość dzielącą go od stałego
lądu, dopływał do miejsca, gdzie czekał samolot, następnie leciał tam, gdzie akurat znajdował
się Babe; brat czekał już na lotnisku, potem obydwaj płakali, obejmowali się i... ...i takim oto
żenująco sentymentalnym gównem był ów sen na jawie... nawet gdyby się kiedykolwiek
spotkali - a to miało nie nastąpić - nie byłoby spontanicznych uścisków ani łez... ponieważ
Babe miał pewność co do jednego: jego starszy brat nie żyje... a co więcej, wyglądał teraz
zupełnie inaczej, niewielu ludziom znany był jego obecny wygląd... - On nie żyje, mój brat nie
żyje, kim ty jesteś? - takie słowa wypowiedziałby Babe... i słowa te byłyby uzasadnione...
...rozłożył się znów na ziemi, całą mocą swego umysłu próbował wyrzucić z pamięci tę wizję,
a jego umysł posiadał potężną siłę, pracował nad nim równie wytrwale, jak nad swoim ciałem,
aby i jedno, i drugie podporządkować swojej woli - co w końcu udało mu się osiągnąć... tak
było prawie zawsze... ale były noce, rzadkie i niespodziewane, gdy umysł wymykał się spod
kontroli; przywoływał wtedy pamięć o Babie, o ich dzieciństwie, także o rzeczach złych, choć
najczęściej tych dobrych... i te noce były ciężkie, bardzo... ...wysoko w niebie... był na
wierzchołku drzewa tropiąc ptaki, gdy nagle usłyszał... wrrrrr... dochodziło z bardzo daleka,
jednak rozpoznał to... wrrrrr... ptaki znajdowały się kilka gałęzi niżej i jakiś głos podpowiedział
mu, że powinien zejść szybko na ziemię, natomiast inny głos mówił, że ptaki lubią te
igraszki... miał nadzieję, że lubią... a więc skoczył za nimi w dół... wspaniale potrafił się teraz
wspinać po drzewach... początkowo wchodził na drzewa, aby ćwiczyć zwinność... oczywiście
siłę również... setki razy podciągał się na grubszych gałęziach... ale zwinność była dla niego
najważniejsza, liczyła się też szybkość, tak więc zaczął wspinać się wysoko i doszedł do
wniosku, że ptaki nie mają właściwie nic przeciwko temu... z początku skrzeczały i uciekały w
różnych kierunkach, z czasem jednak nabrały odwagi i zdarzało się - tak przynajmniej
podejrzewał - że przysuwały się bliżej, aby naigrawać się z niego, gdy starał się dopędzić je
skacząc na niższe gałęzie... oczywiście nigdy nie zdołał złapać żadnego, a nawet gdyby mu
się to udało, to i tak nie zrobiłby im krzywdy... ...wrrrrr... wrrrrr...! ...silnik helikoptera warczał
coraz głośniej... z gracją zsunął się w dół po gałęziach, stanął na piasku, zerknął ukradkiem...
maszyny nie było jeszcze widać, ale wkrótce miała się pojawić - a to oznaczało, że jego pobyt
na wyspie zakończył się... ...był im potrzebny... ...a co sam myślał na ten temat?...
...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...ale nie można było zaprzeczyć, że w
pewnym sensie czuł się podniecony, usiadł, słuchał warkotu silnika, zamknął oczy, usłyszał
głos Perkinsa, najlepszego przyjaciela w Dywizji, słowa te wypowiedział wiele lat wcześniej...
-...będę się streszczał: byłeś właściwie martwy, wróciłeś z bardzo daleka, tyle nad tobą
pracowaliśmy, że powinieneś choć mrugnąć powiekami albo ścisnąć mnie za palec, czy
potrafisz to zrobić? ...no dobrze, lekarze myślą, że na razie nie może być lepiej, chyba że
zastosuje się jakieś radykalne metody - jeśli okażą się skuteczne, to i tak możesz stać się
czymś, co przypomina jarzynę - ta rana rozerwała twój żołądek, a ja obiecuję, że nie pozwolę
na to, byś był jarzyną, zbyt wiele ci zawdzięczam, zabiję cię własnymi rękami, zanim
pozwolę, by się to stało, ale mam pomysł, musisz posłuchać - posłuchać, jaki to pomysł -
teraz nie ma z ciebie żadnego pożytku i może tak zostać na zawsze, ale jeśli wyciągniemy
cię z tego, zyskasz coś, co da ci olbrzymią przewagę - wszyscy inni wiedzą, że nie żyjesz -
no więc jeśli przetrzymasz noc i wszczepimy w twoje ciało trochę siły, wtedy zamienię cię w
kogoś innego - odciski palców, twarz, głos, wszystko zgodnie z najnowszymi osiągnięciami
chirurgii - zajmie to całe lata; dostaniesz fałszywe papiery; będziesz poddawany kolejnym
zabiegom przechodząc z jednego szpitala do drugiego, czy zaryzykujesz? To będzie
powolne jak agonia i niesłychanie bolesne, niesłychanie, a więc zamrugaj albo ściśnij mnie za
palec... ...zammm...rrugajjj... -...no dobrze - jest taka wyspa, odizolowana od reszty Karaibów,
nie przelatują tam żadne samoloty, nie przepływają tamtędy statki - polecimy tam razem
helikopterem; w drodze powrotnej pilot zostanie odstawiony na boczny tor, a więc tylko ja
będę o tym wiedział - jeśli umrę, nikt nigdy po ciebie nie pośle, ja też mogę tego nie uczynić -
jeśli to zrobię, to tylko z jakiegoś niezwykle ważnego powodu, będziesz najbardziej
samotnym człowiekiem na Ziemi - jeśli umrzesz na wyspie, nikt się nie dowie, jeśli postradasz
zmysły, nikt nie będzie wiedział - spędzisz tam całe lata, ale w tym czasie musisz
przygotować się na przyjęcie sygnału do powrotu - jestem pewny, że znów będziesz miał w
sobie dość sił - chodzi po prostu o to: czy chcesz uciec z tego świata, być może na zawsze?
...zamrugaj i ściśnij... - Udało się - powiedział Perkins - no i klamka zapadła. Helikopter, który
obniżył swój lot, stał się teraz widoczny. Mieszkaniec wyspy przebrnął przez piach, podszedł
do zadaszenia, szybko odszukał ubranie, w którym tu przybył, włożył je koszulę, spodnie,
buty. Okropnie krępowały mu ruchy, ale pasowały. Przynajmniej osłaniały ciało. Helikopter
zniżał się teraz do lądowania. Przez chwilę, wpatrując się w niego, poczuł dziwny chłód. Tak
bardzo się starał, aby odzyskać całą swoją siłę, ale jedynymi przeciwnikami były dla niego
drzewa, piasek, woda Karaibów. Co by się stało, gdyby teraz go wzywali, a on zawiódł? Tak
wiele eksperymentów kończy się niepowodzeniem. Zanim przydzielą mu jakieś zadanie,
zostanie z pewnością poddany ciężkiej próbie. Jeśli spisze się dobrze, to w porządku; jeśli
nie, będzie szybko odstawiony na boczny tor. Podszedł do drzewa. Na poziomie jego
ramienia znajdowała się dość gruba gałąź. Nie taka jak pień, ale znacznie grubsza od innych.
Uderzył w nią lewą ręką, potem prawą. Złamana spadła na ziemię. Popatrzył na ręce. W
ogóle nie poczuł bólu, to z pewnością dobry znak. Być może był nadal skałą Scylli - a nie
jedynie pozostałością po niej. Jakaś część jego osobowości miała nadzieję, że tak właśnie
było. Ta część, która była ciekawa świata. Ryczący helikopter świadczył bowiem o tym, że
nie wzywają go po to, by wykonywał jakieś dziecinnie łatwe zadanie, nie każą mu przecież
strzyc trawników lub sprzątać zabawek. Nie; gdzieś tam musi się dziać coś strasznego... `pk
Rywale I. Eksperyment w Tring To dziwne, ale braci nikt nie opłakiwał. Z pewnością byli
braćmi, gdyż pomimo różnicy wzrostu wyglądali na bliźniaków - takie same fryzury, szkolne
mundurki, taki sam schludny wygląd, dzieciaki jak z filmu Disneya; jeden, cudowny, być może
ośmiolatek, drugi, lubiący jeszcze dziecięce pieszczoty, liczył prawdopodobnie sześć lat - i
tak oto, w typowo angielskie, łagodne popołudnie szli obok siebie podnieceni, w doskonałej
zgodzie i harmonii. Była sobota, początek lata, dwa tygodnie przed Wimbledonem, słońce
stało wysoko, bladoniebieskie brytyjskie niebo, czując się jakby samotne, przyozdobiło się dla
towarzystwa białymi chmurkami. Chłopcy szli wzdłuż Spruce Mews w miasteczku o nazwie
Tring, uważając, by trzymać się krawędzi drogi; szli żwawym krokiem, ale gdy zobaczyli
przed sobą skrzyżowanie z High Street, przyśpieszyli jeszcze bardziej. Młodszy z nich
przystanął, następnie wybełkotał w podnieceniu: - Jestem pewny, że przy śniadaniu
słyszałem brzydkie słowo. Wiesz, co znaczy słowo fallus? - Och, oszczędź mi tego -
odpowiedział ośmiolatek. - No co, wiesz, wiesz? - Jego głos miał teraz ton konspiracyjny. -
Mama użyła tego słowa, kiedy wchodziłem, ale gdy zobaczyła mnie, zaczęła mówić szeptem
- tak jak to zwykle bywa, gdy nie chce, abyśmy coś usłyszeli - a tatuś dał znak, aby zamilkła,
co tylko utwardziło mnie w podejrzeniach. - Chyba utwierdziło, Ollie, wydaje mi się, że słowo
"utwierdziło" byłoby bardziej odpowiednie. - Dziękuję, Stan. Tak lubię, jak nie wyśmiewasz się
ze mnie, a tylko poprawiasz moje błędy. Nie lubię, gdy przesiadasz w krytykowaniu mnie. -
Przesadzasz. Musisz pomyśleć, zanim coś powiesz, głowy nie używa się tylko od okazji do
okazji; pamiętaj, że masz ją na karku cały czas. - Czasem mówię takie głupstwa. To
podniecenie. Stan pokiwał głową, zatrzymał się na rogu High Street. - Wiem. Weź mnie za
rękę, Ollie, kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę. Ollie wyciągnął rękę, Stan podał
swoją i znów, w idealnej zgodzie, przebiegli w podskokach na drugą stronę, gdzie znajdowała
się cukiernia. - Stan, czy jesteśmy niesamowicie mądrzy? Starszy chłopiec zastanowił się
nad odpowiedzią. - Być może, przypuszczam, że tak. To nie nasza wina. Myślę, że tak jest.
Ollie zamrugał oczami. - Jeszcze raz, proszę! - Zanim zapytałeś czy jesteśmy niesamowicie
mądrzy, chciałeś wiedzieć czy znam słowo fallus. Właśnie odpowiedziałem. Ollie wybiegł
przed starszego chłopca i zagrodził mu drogę. - Powiedz, powiedz. - Nie powiem ci, co to za
słowo, zrobię coś więcej, podam ci jego pisownię. Zaczyna się od litery p. - Dobrze, co dalej?
- Następną literą jest e. - Pe... i co dalej? - Pen... - Chyba już wiem, chyba wiem, no dalej! -
Ostatnią literą jest z. Fallus, to znaczy peniz. W tym momencie ruszyli dalej, trzymając się za
ręce. - Peniz? - powiedział Ollie, najwyraźniej rozczarowany. - Czy to brzydkie słowo? Dla
mnie wcale nie brzmi brzydko. Kiedy mówi się szczać, to inna sprawa. Szczać! Stan, chyba
peniz nie należy do tej samej kategorii słów. - Jestem pewny, że mam rację. Kiedyś
wystarczyło nazwać kogoś "peniz", aby zostać spoliczkowanym i następnego dnia o świcie
wyzwanym na pojedynek. Ollie szurał butami o chodnik. - No, skoro tak mówisz, to pewnie
tak jest, ale... Nagle zatrzymał się i zrobił szybki krok w taki sposób, że prawie cały schował
się za Stana. W tym momencie pojawiła się przed chłopcami kobieta w średnim wieku. Była
ciężka, ale dość ładnie ubrana, a jej uśmiech był z pewnością miły. Ollie nie mógł się
powstrzymać i wlepił wzrok w jej prawe oko, które prawie całkowicie przykrywała zwisająca
powieka. - Musicie mieć odwagę - zaczęła - sami na ulicy. - Ponieważ jest nas dwóch -
powiedział Stan - nie jesteśmy zupełnie sami. - To prawda, ale nie jesteście w towarzystwie
nikogo dorosłego. - Acha. Nie pierwszy raz jestem sam na ulicy, dla Olliego to specjalny
dzień - jutro kończy siedem lat i wyszliśmy, aby kupić jakieś słodycze. - No proszę, siedem lat
- szybkim ruchem ręki dosięgnęła stojącego za Stanem Olliego i uszczypnęła go w policzek. -
Ollie nie lubi być szczypany - powiedział Stan. - Nie sądzi, aby świat odnosił z tego jakąś
korzyść. I mnie też proszę nie szczypać, ponieważ mamy takie same upodobania. - Jest mi
bardzo przykro - odrzekła kobieta z obwisłą powieką i szybko cofnęła rękę. - Przyglądałam
wam się po prostu, gdy szliście w moją stronę, wyglądaliście na takich wspaniałych i
szczęśliwych chłopców. - Dziękuję, pani jest bardzo uprzejma - odpowiedział Stan. - Musicie
pozostać tacy na zawsze - dodała kobieta z obwisłą powieką. - Obiecajcie, że przynajmniej
spróbujecie. Z upływem lat staje się to nieco trudniejsze. - ślubujemy - powiedział Stan,
podnosząc prawą rękę, zaś stojący za nim Ollie jakby potaknął. Kobieta z obwisłą powieką
uśmiechnęła się i poszła w swoją stronę. Ollie stanął obok brata i obaj obserwowali, jak
odchodziła. - Myślałem, że chce nas wytargać za uszy, Stan. - Oj! Oszczędź mi tego. Za
często oglądasz telewizję. Miała uprzejmy uśmiech, a to zwykle oznacza, że nie ma powodu
do obaw. Po prostu odczuwała samotność. Ollie zaczął wtedy mówić szeptem. - To dlaczego
chodzi po ulicy i straszy ludzi, mrużąc to swoje oko? - Nie robi tego celowo. - Nie robi? - Nie,
to wada urodzona - Stan potrząsnął głową. - Narodzona. - Znowu potrząsnął głową. - Szczać.
- Peniz - zawtórował Ollie i obydwaj zaczęli chichotać, kontynuując wędrówkę do cukierni.
Fern poczuła ulgę, słysząc ich śmiech. Wiedziała, że tego mniejszego zaintrygowało jej oko i
że dla bezpieczeństwa schował się za plecami brata. Opadająca powieka była czymś, co
towarzyszyło jej już tak długo, że często o niej zapominała. Ułomność nie przeszkadzała jej
aż tak bardzo, sama powieka nie przypominała zresztą blizny i nie była odrażająca. Dorośli
nie zwracali na nią specjalnej uwagi być może dlatego, że Fern zawsze była uśmiechnięta - a
uśmiech był niezaprzeczalnie jej mocną stroną. Jednakże od czasu do czasu zdarzało się, że
powieka Fern wywoływała w jakimś dziecku strach - a tak stało się właśnie w tej chwili -
dlatego kobieta czuła się poirytowana do momentu, gdy głośny śmiech upewnił ją, że jej
osoba rzuciła jedynie krótkotrwały cień, nie wywołując poczucia zagrożenia. Odczuwała więc
ulgę - ci chłopcy byli taką cudowną parą. Miała zamiar nawiązać z nimi krótką rozmowę, a
potem zdać relację na temat związanych z tym odczuć. Zastanawiała się, czy opowie o
nieprzepartej chęci uszczypnięcia mniejszego chłopca w policzek? Wykonała ten gest, aby
uspokoić go; ale nie tylko - chciała wyrazić tym gestem, że chłopcy byli dokładnie tacy, jak
powiedziała: wspaniali, szczęśliwi. I mieli dobre maniery. I byli ładnie ubrani. Większość
młodzieży w dzisiejszych czasach - pomyślała Fern - przynosiła wstyd swojemu domowi,
szkole i kościołowi - oczywiście, jeśli młodzi ludzie w ogóle uczęszczali na mszę. Byli tacy
nieuprzejmi, nie okazywali innym szacunku. Dobry Boże, zmiłuj się nad tym światem, gdy to
pokolenie dzieciuchów przejmie sprawy w swoje ręce za jakieś dwadzieścia pięć lat! Ale ci
dwaj - istna doskonałość. No, niezupełnie. Być może zbyt sprytni i odrobinę wyniośli. Nie było
jednak sensu zaprzeczać, że gdyby mogła wziąć ich ze sobą do domu - zrobiłaby to. I
przyrządzałaby im smaczne posiłki. I brałaby ich na niedzielne spacery, chwaląc się przed
wszystkimi ich zaletami. I jakby chciała krzyknąć: popatrzcie, oto moje dzieło. Popatrzcie na
moje... W tym miejscu jej potencjał wyobraźni wyczerpał się. Stała nieruchomo na High
Street, wpatrując się w wystawę małego sklepu tytoniowego, jej myśli zaczęły biec wolniej.
Prawda była taka: prawie w ogóle nie miała wyobraźni. I właśnie to, w stopniu większym niż
wszystko inne, stanowiło tajemnicę jej sukcesu. Była doskonała, jeśli chodziło o wykonanie
jakiegoś polecenia. "Mała Fernie? Pierwsza w klasie - wystarczy raz jej coś powiedzieć i
rozumie, o co chodzi, wszyscy inni zapomną, ale ona zapamięta. Głupie polecenia - niestety
też. Jaka szkoda, że nie ma więcej takich, jak stara poczciwa Fern." Tego dnia miała
wykonać dwa polecenia. Pierwsze zostało już wykonane i polegało na tym, że miała znaleźć
jakieś dzieci, pogawędzić z nimi chwilę i następnie, w stosownej chwili, opowiedzieć o
związanych z tym wrażeniach. Z jej doświadczenia wynikało, że wykonanie drugiego
polecenia było czymś ważniejszym. Przy końcu High Street, w miejscu, gdzie ulica ta
krzyżowała się z Tring Mews, miał stać stary porysowany niebieski ford. Drzwi miały być
lekko uchylone, a kluczyk miał się znajdować przy pedale gazu. O godzinie wpół do drugiej
miała wsiąść do samochodu, zapalić silnik, skręcić w lewo w ulicę Tring Mews za domem
oznaczonym numerem 16. Miała minąć dwa domy i zwolnić przed domem nr 18. Dalsze
instrukcje miała w tym miejscu otrzymać od Blondynki. Wiedziała tylko tyle - i nic więcej.
Niektóre kobiety, rzecz jasna, nie zgodziłyby się na przyjmowanie poleceń od innej kobiety,
której samo przezwisko, Blondynka, sugerowało, że mogła być piękna. To wszystko nie miało
dla Fern znaczenia. Obok ograniczonej wyobraźni posiadała jeszcze jedną wielką cnotę:
charakteryzowała się niemal zupełnym brakiem ciekawości. Nie obchodziło jej, dlaczego
musiała pogawędzić z małymi chłopcami. Zupełnie nie interesowała się tym, co ma się stać,
gdy zatrzyma samochód naprzeciwko domu nr 18. A jeśli Blondynka okaże się piękną
dziewczyną bez żadnych ułomności w postaci opadającej powieki? Do tego również nie
przywiązywała żadnej wagi. Fern lubiła nie wiedzieć zbyt wiele. Zdawała sobie sprawę, że
powodem, dla którego wykorzystują ją w ten właśnie sposób, było to, że gdyby pojawiły się
jakieś problemy, nie musiałaby niczego ukrywać - po prostu nie miałaby zbyt dużo do
powiedzenia. Godzina #/1#28. Fern szła powoli w kierunku Tring Mews. Minęła
skrzyżowanie, kierując się w stronę miejsca, gdzie stał porysowany niebieski ford, zatrzymała
się obok niego o godzinie #/1#29. Godzina #/1#30 - poczuła, że staje się roztargniona. #/1#
30 - jej biedne serce przestaje pompować krew. #/
1#30 - w jej dotychczasowy świat wtargnęło coś niewiarygodnego: o godzinie #/1#30
sięgnęła ręką ku drzwiom samochodu, palcami już dotknęła klamki - i pociągnęła za nią.
Zapominając o włożeniu rękawiczek. Przypomniała sobie o tym, ale zbyt późno, by odwrócić
bieg wypadków - popełniła błąd! (Co to oznaczało? Przypadkowe potknięcie, czy też
początek poważniejszego kryzysu?) Dotknięcie czegokolwiek nawet koniuszkami palców było
w tym wypadku jednoznaczne z pozostawieniem odcisków. Na klamce od drzwi. Na kluczyku
od stacyjki. Na kierownicy. A jeśli niedługo miała polać się krew - z jej doświadczenia
wynikało, że było to niemal regułą - wtedy pozostawienie odcisków palców mogło okazać się
fatalne w skutkach. To prawda, nie mogła zbyt wiele wyjawić, gdyż sama niedużo wiedziała.
Jednak ci, którzy udzielali jej telefonicznych instrukcji, nie zamykali grona osób, z którymi była
w kontakcie. Byli też i inni. I właśnie oni mogli jej zaszkodzić. "Mała Fernie? Z tyłu klasy. W
rogu, z nasuniętą ciasno na głowę czapką z oślimi uszami. Zwykła nie popełniać błędów,
teraz są jej specjalnością. Fern, cóż za wstyd." #/ą#łą. Rękawiczki nałożone, kluczyk w
umówionym miejscu; podnosi go, wkłada do stacyjki, zapala silnik, wciska lekko pedał gazu,
skręca w Tring Mews, mija dom nr ą6. Zatrzymuje się przy domu nr ą8. Czeka na Blondynkę.
Fern siedziała nieruchomo, jej powieka opadała bardziej niż zwykle. Dlaczego popełniła tak
straszny błąd? Musiał być jakiś powód. Ręce mocno zacisnęła na kierownicy. #/ą#ł4 - i stało
się. Zakłócenie rytmu biologicznego wskutek podróżowania samolotem. Dawniej nie
podróżowała wiele, teraz jednak kazali jej robić to bardzo często. Przynajmniej w jej odczuciu
podróże były zbyt częste. Powitanie jakichś dzieci poza Londynem w sobotę, oprowadzanie
nauczycieli po Nowym Jorku w piątkowe popołudnie. Problemem było to, że musiała jeździć
tam i z powrotem. Z poczuciem ulgi zaczerpnęła powietrza, zwolniła uścisk dłoni na
kierownicy, zaczęła liczyć mijające minuty. Czekała na pojawienie się Blondynki. I dalsze
instrukcje. Fern przemyślała ponownie to, co kazano jej zrobić. Odnaleźć samochód - zrobiła
to. Skręcić w lewo w Tring Mews - w porządku. Minąć dom oznaczony numerem ą6 - i to
wykonała. Minąć dwa domy i zatrzymać się przy domu numer ą8. Tu właśnie znajdowała się
w tej chwili.To jasne, że chodziło o dom numer ą6. Inaczej nie kazaliby jej mijać tego domu.
Powiedzieliby tylko: - Kiedy dojedziesz do domu numer ą8, zatrzymaj się. - Na pewno
chodziło więc o numer ą6. Spojrzała za siebie na mały, wolno stojący dom blisko ulicy. Był
ładny. Ale gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że ktokolwiek w nim mieszkał, byłby
szczęśliwszy mając jakiś inny adres. Jakikolwiek inny adres na świecie. Ollie wstrzymał
oddech, gdy wchodził za Stanem do cukierni I gdy byli już wewnątrz, dalej nic nie mówił,
rozglądał się tylko wokół, robiąc wielkie oczy. - Cóż za skarby - wyszeptał. Nie był to duży
sklep, ale wyśmienicie zaopatrzony. Piękne półki z nugatami i lizakami, z tofi i irysami,
cukierkami i kremówkami. Mężczyzna za ladą był stary i gdyby nie fakt, że był otyły, nie
wyglądałby na kogoś, kto prowadzi tego typu sklep. Spojrzał nieprzyjaźnie na chłopców,
zignorował podniecenie mniejszego z nich i postukał palcami po tekturowej wywieszce, która
głosiła, że sklep zamykany jest w soboty dokładnie o godzinie drugiej Od pół godziny nie miał
żadnego klienta i zastanawiał się, czy nie zamknąć sklepu wcześniej, gdy nagle weszli ci
dwaj i zakłócili ciszę. Ollie przysunął się do Stana. - Jak tu pięknie. Gruby właściciel
ponownie zastukał w wywieszkę. - Proszę pana - zwrócił się do sprzedawcy Stan - jesteśmy
poważnymi klientami, proszę się nie obawiać. - To prawda - powiedział Ollie. - Na moje
urodziny mogę wydać pół funta i kupie, co zechcę. - Nieprawda - krzyknął Stan. Zwrócił się
do właściciela - Proszę w to nie wierzyć. - Ależ Stan... - zaczął Ollie, w tej chwili trochę
zmieszany. - Znowu ten płaczliwy głos? Nie cierpię tego, nie cierpię. - Ależ Stan, mama
mówiła... - Wiem, słyszałem, co mówiła. Pół funta. Powiedz mi, czy to wygląda na pół funta? -
W tym momencie wyciągnął z kieszeni banknot jednofuntowy i pomachał nim w powietrzu -
To wygląda jak cały funt. I tyle właśnie możesz wydać. Ollie wpatrywał się w banknot, którym
Stan wymachiwał coraz wyżej podnosząc rękę. Jeszcze bardziej skołowany niż przedtem,
wyszeptał: - Ale skąd się wzięły dodatkowe pieniądze? - Kogo to obchodzi? - Słuchaj, Stan,
nie chcę zrobić czegoś niewłaściwego. A może te pieniądze nie są przeznaczone dla mnie?
Stan zastanowił się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział. - Moje kieszonkowe należy
tylko do mnie i mogę z nim zrobić, co zechcę. A chcę, żebyś ty właśnie wydał te pieniądze. -
Położył banknot na ladzie przed grubym mężczyzną. - Proszę to zatrzymać. Pod groźbą
tortur nie przyjmujemy reszty. Właściciel wziął funtowy banknot i pomyślał, jak bardzo się
pomylił co do tych dwóch klientów. W momencie, gdy weszli do sklepu pomyślał, że będą z
nimi same kłopoty. Bogaci - a ci bez wątpienia byli zamożni, o czym świadczył ubiór oraz
akcent prosto z Maifair - byli zwykle kłopotliwymi klientami. Sam sposób patrzenia na
sprzedawcę - jakby był robakiem; sposób traktowania go, podobnie zresztą, jak wszystkich
innych, jakby byli służącymi. A czego oni dokonali? Zostali poczęci w łonie bogatej matki. Nie
dawało im to prawa do tego, aby górować nad otoczeniem. On sam pracował ciężko w
sklepie, był jego właścicielem, zaopatrywał się w najlepsze towary, na jakie było go stać, nie
zważając na godziny pracy utrzymywał sklep w czystości i porządku. Chciał, aby sklep
przejęły jego dzieci, ale dzieci w tych czasach nie chciały przez całe życie sprzedawać
słodyczy. Zresztą jego dzieci nie znosiły się nawzajem. W tym momencie, na środku sklepu,
Ollie próbował rzucić się z radości na Stana, ale ten odskoczył, wymykając się z zasięgu rąk
brata. - Chcę cię uściskać - powiedział Ollie. - Jesteś taki słodki. - Ja? Słodki? Mylisz się,
Ollie. - To mówiąc, wskazał ręką na ladę. - To jest słodkie. - Odczekał chwilę, jego twarz
wyrażała przez moment rozczarowanie. - Głuptasie, dlaczego nie zaśmiałeś się, to był
przecież świetny żart polegający na grze słów. - Doskonały dowcip, Stan, obiecuję, że będę
się śmiał, ale później, gdy nie będę już taki podniecony. Właściciel dał znak, aby Stań
przybliżył się. - Czy to kieszonkowe, to pewna sprawa? Chcę ci powiedzieć, że moi chłopcy
nie zachowaliby się tak jak wy. Nie cierpią się nawzajem. - Och, ja też nie cierpię Olliego, i to
bardzo często, ale nie dzisiaj. - Powiedz mi, Ollie - właściciel zwrócił się do chłopca,
rozkładając przy tym ramiona, by wskazać na zawartość wszystkich półek sklepowych - na
co masz ochotę? Ollie zaczął odpowiadać, przerwał, potrząsnął głową, nie mogąc się
zdecydować. - Ollie lubi czekoladę, czekoladę, czekoladę, czekoladę i jeszcze raz czekoladę
- powiedział Stan. Potakując głową, Ollie nie mógł się powstrzymać, aby nie zachichotać.
Gruby mężczyzna pochylił się nad ladą, jego głos nabrał teraz ciepła. -...mam specjalny
rodzaj czekolady, najlepszy, jaki jest, ta czekolada jest taka dobra, że nawet nie jest na
sprzedaż, zamawiam ją tylko dla siebie... - Co w tej czekoladzie jest takiego szczególnego? -
zapytał Ollie. Gruby mężczyzna jeszcze bardziej pochylił się nad ladą, jego głos stał się
jeszcze bardziej delikatny... - Ona jest... jest biała... Ollie szybko zwrócił się do Stana. - Czy
on z nas żartuje? - Nie, ależ nie... - Zaczekajcie - to mówiąc gruby mężczyzna skrył się
szybko za kotarą i udał się na zaplecze sklepu. - Zamknijcie oczy - powiedział po chwili. - Jak
myślisz, Stan, zamknąć oczy czy zerkać ukradkiem? - Ja zamykam, ty rób, co chcesz. - Oczy
zamknięte? - Tak, proszę pana. - Dobrze, otwórzcie usta - powiedział gruby mężczyzna,
zbliżając się do chłopców. - Teraz włożę wam coś malutkiego do ust, a wy ugryźcie to i
powoli rozpuszczajcie, potem powiecie, co to może być. Ugryźli, rozpuścili w ustach,
otworzyli oczy. - Och, Stan - powiedział Ollie. Stan pokiwał głową na znak, że zgadza się z
odczuciami brata. - No i jak? - zapytał gruby mężczyzna. Ręce trzymał za sobą. - Rozumiem,
że jesteśmy zgodni co do jakości. - Ollie może już nigdy nie być tym samym chłopcem -
zauważył Stan. - A jakiego to jest koloru? - zapytał tryumfalnie właściciel, wyjmując zza
pleców dwie tabliczki białej czekolady. Ollie wlepił w nie oczy, następnie dał znak Stanowi,
aby pochylił się nieco i szepnął mu coś do ucha. - Co powiedział? Ja, Abromson, żądam, aby
mi to powiedziano. - Chciał wiedzieć, czy ktoś ją pomalował - odpowiedział Stan. -
Pomalował? Gdzie? - mówiąc to, połamał tabliczki w różnych miejscach, udowadniając
Olliemu, że wszędzie miały taki sam kolor. Ollie znów szepnął coś do ucha Stanowi. - Czy
mógłby mu pan zapakować trochę tej czekolady, powiedzmy, za pół funta? To właśnie
chciałby dostać na urodziny, panie Abromson. Pan Abromson potrząsnął głową. - Nie na
sprzedaż, mówiłem już wcześniej. - Ale... - zaczął Stan. - Jeśli chodzi o ten specjalny biały
gatunek, nie ma żadnego ale. Zamawiam go tylko dla siebie. Poza tym jest zbyt drogi.
Pochodzi ze środkowej Szwajcarii. Za te pieniądze można kupić tylko odrobinkę, ale cóż to
byłby za prezent? Jedna taka tabliczka - mówiąc to podniósł obydwie do góry - warta jest
wiele, wiele funtów. Ollie przygryzł wargę. - Za jednego funta mógłbym wam dać całkiem
niezły zestaw różnych słodyczy. Gwarantuję wysoką jakość. Chcecie? - Dziękuję - powiedział
Ollie i stał patrząc na pana Abromsona, który do cienkiej brązowej torebki włożył trochę
miętowych cukierków, mleczną czekoladę firmy Cadburg i - jak to wytłumaczył - cukierki z
Ameryki opakowane w srebrny papierek; po chwili pakunek był już gotowy. - Kto będzie
niósł? Ollie wyciągnął małe rączki i wziął torebkę. - Zaglądajcie do mnie - powiedział pan
Abromson. - Kilka minut temu byliście nowymi klientami, teraz będę was traktował jak starych
znajomych. Zwrócili się w kierunku drzwi. - Wrócimy tu - powiedział Stan. - Któregoś dnia.
Kiedy stali już odwróceni, pan Abromson zapytał: - Czy wyświadczycie mi przysługę?
Popatrzyli na niego. Wyciągnął dwie tabliczki białej czekolady. - Widzicie? Każda z nich jest
nadgryziona. Jadam tylko całe tabliczki, boję się zarazków. Już na nic mi się nie przydadzą,
nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby je dostać? - Ja chciałbym, ja chciałbym -
wykrzyknął Ollie. - Gdzie twoje maniery? - napomniał go Stan. - Proszę, ja chciałbym, ja
chciałbym - powtórzył Ollie. Stan potrząsnął głową. - Beznadziejny przypadek. Pan Abromson
włożył białą czekoladę do cienkiej brązowej torebki. - Dziękuję - powiedział Ollie, powtórzył to
jeszcze raz i w podskokach dobiegł do drzwi, które już wcześniej otworzył Stan; gdy byli już
na chodniku, obydwaj pomachali do sprzedawcy i pobiegli dalej, wesoło podskakując - Stan
robił to znacznie lepiej - aż dotarli do skrzyżowania High Street i Tring Mews; tu Ollie wziął
Stana za rękę i przeszli na drugą stronę ulicy; gdy poczuli się już bezpiecznie, zaczęli razem
biec, podskakując od czasu do czasu dla podkreślenia wspaniałego nastroju, minęli dom
numer ą przy Tring Mews, a następnie dom numer 2. Była godzina #/ą#ł7, gdy dobiegli do
domu oznaczonego numerem ą6 i nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek mieli się
zatrzymać. Jednak o godzinie #/ą#ł7 Ollie potknął się, a cienka brązowa torebka wyśliznęła
mu się z ręki, zawartość wysypała się na ziemię, uderzając o krawędź chodnika; widząc tam
swe skarby, do połowy zanurzone w błocie, Ollie zdobył się tylko na tyle, by wrzasnąć: - Stan!
Była godzina #/ą#ł6, kiedy Fern zrozumiała, że jej przewidywania co do płci Blondynki
okazały się niesłuszne. Siedząc w niebieskim samochodzie, którego silnik pracował na
wolnych obrotach, zobaczyła mężczyznę, który kierował się w jej. stronę, idąc bezpośrednio
od domu nr ą8, dwa domy dalej od pechowej szesnastki - miejsca, co do którego była pewna,
że okaże się centralnym punktem mających nastąpić wydarzeń; otóż była w tej chwili pewna,
że mężczyzna idący w jej stronę zatrzyma się, przechodząc obok jej samochodu. I z
pewnością spojrzy na nią i powie: - Sam środek popołudnia, mała Fernie - ona zaś skinie
głową, a później... to, co miało nastąpić później, to już jego zmartwienie. Fern nigdy nie
potrafiła postępować z mężczyznami, ale nawet jeśli założymy, że było inaczej i że rozumiała
ich zwyczaje i wiedziała, jak sprawia się im przyjemność, to jednak ten jasnowłosy osobnik
idący w tej chwili w jej kierunku znajdował się pod tym względem poza zasięgiem jej
możliwości. Miał na sobie szare obcisłe spodnie, białą dopasowaną koszulę oraz niebieski
elegancki krawat. Marynarkę miał przewieszoną przez ramię. Niósł małą walizkę. Gdyby nie
był blondynem, mógłby jej przypominać ukochanego Gable'a. Ciało miał silne, ale poruszał
się zwinnie. Jego oczy były takie blade, takie duże, iż dominowały nad jasnymi włosami,
nawet nad uśmiechem. - Sam środek popołudnia, mała Fernie. Skinęła głową, zastanawiając
się przy tym, jak by to było, gdyby taki mężczyzna uganiał się za nią, pieścił jej mało
atrakcyjne ciało, całował jej zdeformowaną powiekę, wypowiadał słowa wzbudzające jej
zaufanie, zachęcające do odpowiedzi na pieszczoty, słowa takie... takie jak... Jej wyobraźnia
znów zawiodła. Nie mówiła nic, trzymając ręce na kierownicy. Mężczyzna poruszał się
szybko, otworzył tylne drzwi samochodu, rzucił marynarkę na siedzenie. Następnie otworzył
walizkę i wyciągnął z niej jakiś gumowy elastyczny przedmiot przypominający procę, potem
jeszcze coś, co wyglądało jak gruszka, z tą różnicą, że było metalowe i w kolorze granatu. -
Jak tylko zacznę wsiadać ruszaj natychmiast. Jasne? Dziwny akcent. Nie angielski. Słowo
"jasne" przypominało wyraz niemiecki, ale nie w czystej formie - a więc nie był również
Niemcem. Skąd pochodził? Zastanowiła się nad tym przez chwilę, jakby to miało jakieś
znaczenie. Była godzina #/ą#ł8, gdy przyłożył do ust metalową gruszkę, odkręcił w niej coś
zębami, włożył do elastycznego przedmiotu i używając wielkiej siły, zaczął nią kręcić; kiedy
owa gruszka znalazła się nagle w powietrzu, a mężczyzna wskoczył na tylne siedzenie, Fern
spojrzała w lusterko i zobaczyła dwóch pięknych chłopców, którzy zatrzymali się przy Tring
Mews numer ą6 - i kiedy szybko odjeżdżała z tego miejsca w towarzystwie supermężczyzny,
zastanawiała się, jak mógł to zrobić. Gdyby miała więcej wyobraźni, mogła sobie również
zadać pytanie: dlaczego? - Och, Ollie, lepiej wstań - powiedział Stan, gdy braciszek klęcząc
na ziemi próbował oczyścić z błota białe tabliczki czekolady, które następnie włożył z
powrotem do torebki. Ollie pozostał na ziemi. - Słuchaj, na świecie jest jeszcze tyle
czekolady. - Ale nie takiej specjalnej - odpowiedział młodszy przytłumionym głosem. - Proszę.
Wstań natychmiast. Zrób to dla mnie. Dla Stana. Ollie wstał. - I nie płacz. - Nie mogę się
powstrzymać. - Jeśli będziesz płakał, koniec ze mną. - Przepraszam. - Rozejrzyj się wokół,
Ollie, ile pięknych rzeczy nas otacza, a ty ich nie dostrzegasz. Słońce. Niebo. Popatrz... - i
wskazał ręką na drugą stronę ulicy. - Widzisz tego mężczyznę wymachującego procą?
Myślę, że świetnie się bawi, tylko popatrz, czy to wszystko nie osusza twoich łez? Ollie
potrząsnął głową. Stan obserwował przedmiot, który leciał z drugiej strony ulicy. Leciał
bardzo wysoko, prawie tak wysoko, jak wierzchołki drzew, zanim łagodnym ruchem zaczął
spadać w ich stronę. Ollie patrzył na zniszczoną czekoladę, był cały we łzach. - Chcesz się
przytulić? - zapytał Stan. Czy Ollie mógł odmówić? Zniszczenie domu nr ą6 przy Tring Mews
wzbudziło niewielkie zainteresowanie gazet - to prawda, że eksplodował kocioł parowy i
zginęły dwie osoby, większą uwagę opinii publicznej skupiło jednak w tym czasie
aresztowanie na lotnisku Heathrow jakiejś gwiazdy rocka zamieszanej w przemyt kokainy.
Według wzmianki w gazecie, właścicielem domu był Frederick Webster amerykański
biznesmen. Co do płci, gazeta nie myliła się. Ale nie nazywał się Webster i nie miał nic
wspólnego z biznesem, natomiast jedyną rzeczą, jaka wiązała go z Ameryką był fakt, że
stamtąd pochodził jego pracodawca. Właściciel miał kochającą żonę i piętnastoletnią córkę.
W momencie eksplozji robiły zakupy u Harrodsa. Kiedy wróciły na Tring Mews około czwartej,
cały teren był zabarykadowany. Gdy żona usłyszała o tym, co się stało, niemal wpadła w
histerię. Udało jej się zapanować nad sobą jedynie przez chwilę, czego nie można
powiedzieć o jej córce. Dochodząca posługaczka, która kończyła właśnie swoją codzienną
czarną robotę w domu pod numerem ą6, również zginęła. Nie miała męża, ale jej trójka dzieci
zareagowała na wiadomość o popołudniowym wypadku bardzo gwałtownie; dzieci
dowiedziały się o wszystkim od policjantów, którzy rzecz jasna, spełnili swój obowiązek bez
entuzjazmu. Były małe, matka była dla nich jedynym źródłem utrzymania i żadne z całej trójki
nie mogło sobie wyobrazić, że zabraknie nagle osoby, która brała ich wózkiem na spacer. Nie
była wykształcona, ale niezwykle dobra i zrównoważona, jej śmierć była bolesną stratą dla
wielu. Krótko mówiąc, wiele osób okazało po jej śmierci szczery ból. Niewiele uczuć tego
rodzaju wywołała śmierć Stana i Olliego. Właściwie nie wywołała żadnych uczuć. Po ich
śmierci nikt nie uronił ani jednej łzy. Braci nie opłakiwał nikt. Ii. Dezodorant Standisha Connie
była jeszcze naga, osuszając ciało po wzięciu prysznica, wiedziała już jednak, że tego
wieczoru powinna włożyć niebieską jedwabną bluzkę. I zapiąć ją dokładnie na wszystkie
guziki. Tego wieczoru chciała po prostu wyglądać skromnie. Ale włoży ją ciasno do dżinsów -
tak więc jej piersi nie będą takie zupełnie niewidoczne. Chyba tylko dla Stevie Wondera - ale
nie dla zwariowanego i do cna zepsutego świata. Rzuciła ręcznik w kierunku kosza na
bieliznę, lecz chybiła, wzruszyła ramionami, odwróciła się, aby obejrzeć odbicie swego ciała
w lustrze; lustro pokryte było jeszcze parą, tak więc nie mogła zobaczyć swej sylwetki w całej
okazałości. Connie ponownie wzruszyła ramionami, stanęła bokiem do lustra, wciągnęła
brzuch - i w takiej pozie stała przez dłuższą chwilę. Para zaczęła powoli znikać, a jej odbicie
stawało się coraz bardziej widoczne. Boże, ależ miała figurę. Nie w takim znaczeniu, że
widząc jej twarz chciało się podwinąć ogon i uciec. £adne, długie brązowe włosy, dość ładne
brązowe oczy. Nie była jednak wysoka - pięć stóp i jeden cal, jej waga nigdy nie przekroczyła
stu pięciu funtów. Najwięcej - myślała czasem - ważyły piersi. Myślała już tak, gdy miała
dopiero trzynaście lat. Towarzystwo mężczyzn nie było dla niej, jak dotąd, czymś ważnym. W
tej chwili jej odbicie stało się wyraźniejsze, a więc zrezygnowała ze studiowania swego
profilu, stanęła przodem do lustra, pochyliła się do przodu; kiedyś, w przyszłości, kiedy to
zrobi jej piersi będą zwisać. Ale jeszcze nie teraz. Nawet nie przed ukończeniem dwudziestu
pięciu lat, zwłaszcza jeśli będzie ćwiczyć hantlami raz, a może i dwa razy dziennie. W
każdym razie chodzi o te wszystkie ćwiczenia na piersi. Aby poduszeczki zachowały
jędrność, ale były równocześnie delikatne jak aksamit. Arnie był pierwszą osobą, która
nazwała je poduszeczkami. Była to prawdopodobnie pierwsza rzecz, która jej z kolei
spodobała się u niego. Nie była to rzecz ostatnia -- bynajmniej, nie znosiła jednak sposobu, w
jaki mówili o nich inni chłopcy; cycki, zderzaki - nie cierpiała tych wszystkich świńskich słów.
Ale poduszeczki - sugerowało to delikatność charakteru. Pewną łagodność. Co nie znaczy,
że zawsze był dla niej czuły, właściwie całkiem często zdarzało się, że był zupełnie inny. Z
lustra znikła już para, gdy Connie stanęła na palcach i wykonała powolny obrót, studiując
dokładnie swe odbicie. Lato miało dopiero nadejść, ona jednak zdążyła już wygospodarować
kilka godzin, by wyjść na dach ze swoim walkmenem, wyciągnąć się wygodnie w stroju bikini
i chwytać promienie słońca. Przed nadejściem sierpnia będzie prawie czarna, w tej chwili nie
była jeszcze opalona, ale jej skóra zaczęła już zmieniać kolor. Była to zmiana na korzyść.
Oczy wydawały się większe, włosy jaśniejsze. Skóra... już raz wystawiła ją na działanie
promieni słonecznych - raz, ale porządnie. Skóra nabrała jakby pierwszych rumieńców.
Niekiedy przychodziło jej do głowy, że zbyt dużo wagi przywiązuje do wyglądu, ciągłe
przeglądanie się w lustrze mogło zamienić się w jakiś nieznośny nawyk, ludzie mogliby
pomyśleć, że dziewczyna, która kręcącym zadkiem i wciągniętym brzuchem potrafi
zatrzymywać samochody na ulicy, może czuć się z tego powodu zarozumiała, ale jeśli
samochody przystawały nawet na Apple - cóż, być może był to powód do zarozumialstwa.
Wiedziała również, że ma szczęście. Poduszki były już znane w Ameryce, znane od czasów
Harlow. Czytała o tym kiedyś w jakimś intelektualnym szmatławcu, na który przypadkowo
natknęła się w salonie fryzjerskim. Był tam długi artykuł o tym, że piękno znajduje się w
oczach każdej osoby, która patrzy na coś ładnego; wyczytała następnie - naprawdę było tak
napisane - że kiedy greccy homoseksualiści rządzili światem tysiące lat temu, mieli obsesję
na punkcie penisa - i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziką namiętność
wzbudzały w nich penisy o małych rozmiarach. Im mniejszy członek, tym wspanialszy
mężczyzna. Gdyby Arniemu przyszło żyć w tamtych czasach, byłby najbrzydszym z Greków.
Ona zaś czułaby się jak pies żyjąc w latach dwudziestych, epoce odważnych i
niekonwencjonalnych kobiet, które krępowały piersi dla wywołania pożądliwości chłopców. Z
tego właśnie powodu Connie była wdzięczna temu Komuś na Górze za to, że urodziła się w
latach sześćdziesiątych, dojrzewała w siedemdziesiątych, a teraz, mając dwadzieścia cztery
lata, w roku ą985, nigdy nie narzeka na brak towarzystwa - brak męskiego towarzystwa.
Wyszła z łazienki, odnalazła ulubione, niemożliwie wręcz obcisłe dżinsy, położyła się na łóżku
i po wielkich jak zwykle bojach przecisnęła je przez uda. Następnie włożyła sandały,
podeszła do szafy, aby wyjąć niebieską jedwabną bluzkę; trzymając ją z wielką ostrożnością,
drugą ręką sięgnęła do szuflady z bielizną i wyciągnęła biustonosz. I tu zawahała się. A może
go nie wkładać? Sam jedwab na gołym ciele. Znów zawahała się, w końcu co w tym złego,
do cholery, że ktoś zobaczy - tak więc rzuciła biustonosz na łóżko, włożyła bluzkę, zapięła ją,
przejrzała się w łazienkowym lustrze. Bluzka była na tyle obcisła, że uwydatniała sutki. Czy to
było w dobrym guście? Zaczęła chodzić tam i z powrotem po łazience, obserwując bacznie
sposób, w jaki poruszały jej się piersi. Nie były obwisłe ani nie miały żadnych innych wad - od
tego dzieliły ją jeszcze całe lata - nie można było jednak nie zauważyć, że przy chodzeniu
poruszały się. Do diabła, pomyślała Connie, kontynuując tę prywatną paradę; miała
naprawdę ochotę wyjść właśnie tak ubrana - ze sterczącymi sutkami i poduszeczkami
wykonującymi swój taniec... ...i pewnego dnia... ...ale to dopiero zdarzy się kiedyś, w
przyszłości. Postanowiła, że w tej chwili jest po prostu zbyt nieśmiała, by ryzykować. Tak
więc ściągnęła bluzkę, włożyła biustonosz, przeklęła własną skromność - sama Madonna
mogłaby paradować całą noc po Czterdziestej Drugiej ulicy mając na sobie tylko jedwabną
bluzkę - zapięła bluzkę po samą szyję, przejechała grzebieniem po włosach, chwyciła
torebkę i wyszła. Była godzina #/ą0#ą0, kiedy znalazła się w Taj Mahal, w miejscu jak z
dowcipu, o równie dowcipnej nazwie; była to śmierdząca nora w najgorszej części Alei C, być
może jedynym miejscu w Nowym Jorku, w którym jeśli nie jest się handlarzem narkotyków,
uchodzi się za dziwaka. Przynajmniej było tak jeszcze dwa miesiące temu. A więc wtedy, gdy
jedną przecznicę dalej otwarto Blythe Spirit, dyskotekę, która kojarzyła się z dużym szmalem,
tak dużym, że zamieszczanie ogłoszeń w gazetach nie było już konieczne. Liza i Bianca
Andy i wielu innych przyjechało na otwarcie wynajętymi limuzynami - i tak się zaczęło. Tłumy
każdego wieczoru. Dzieciaki, które upodobniły Boy George'a do Nancy Regan, błagały, by
pozwolono im przejść przez linę zabezpieczającą wejście. Niekiedy ci, dla których zabrakło
już miejsca, odwiedzali dzielnicę ubogich - czyli po prostu szli do Taj. Yuppies. Faceci z
dyplomatkami. Niektórzy z dziewczynami, inni sami. Mieszali się ze starymi klientami Taj, z
których większość dokonywała akurat jakichś transakcji albo też spała po kątach. O godzinie
#/ą0#ąą Connie zamówiła kufel Miller Lite, dała Mulcahy'emu, właścicielowi Taj, pięć
zielonych i poprosiła o dwudziestopięciocentówki, wzięła piwo i resztę i podeszła do dwóch
automatów do gry. Blue Skies, jej ulubiony automat, znajdował się najbliżej, więc wrzuciła 25
centów, wypiła łyk piwa i zaczęła grać. Zdarzało się, że Yuppies przecierali ze zdumienia
oczy, widząc takie automaty do gry. To było jak przejście w jakiś inny wymiar czasu - bez gier
wideo. Kiedyś pewien sprzedawca przekonał Mulcahy'ego, aby zakupił nowy automat do gry.
Automat uległ jednak zniszczeniu już następnego dnia, gdy jakiś rozgniewany klient -
handlarz narkotyków - wyładował na nim swą złość. #/ą0#ą5 Connie grała w skupieniu na
automacie Blue Skies, gdy nagle z boku usłyszała: - Mój Boże, nie widziałem takich od
czasu, kiedy byłem na drugim roku. - Popatrzyła na faceta. Był duży, wysportowany. Miał
białą koszulę, marynarkę przewieszoną przez ramię. Connie nie odpowiedziała, wzięła
następną kulę do gry. - Wpadłem na dyskotekę - ciągnął dalej. - śmiertelna nuda. Będzie tak
jeszcze kilka godzin. Będziesz później? Connie przestała grać, popatrzyła przez chwilę na
dużego faceta i powiedziała: - Niech pan posłucha; mam chłopca, nazywam się Connie,
jestem zajęta. - Następnie sięgnęła ręką, zbliżając się jednocześnie do mężczyzny, w
kierunku drugiego automatu i umieszczonej w rogu popielniczki. Wzięła ją do jednej ręki,
tracąc przy tym nieznacznie równowagę. Czy to była jej wina, że musnęła sutkami jego
koszulę? Czy to była jej wina, że spojrzał na nią w ten sposób? Gdzie wyszła? Na zewnątrz.
Co zrobiła? Nic... Od samego początku życie dawało Arniemu porządny wycisk. Być może
inni na jego miejscu staliby się kimś w rodzaju Matki Teresy. Ale nie Arnie. On walczył.
Przeciwko wszystkiemu i wszystkim. We wszystkich domach, gdzie mieszkał, we wszystkich
szkołach, do których chodził. Szedł na całość. Kłopot polegał na tym, że był zawsze
najmniejszy, więc wszyscy dawali mu tęgi wycisk. Niektóre dzieci dorastały z naciągniętymi
uszami. Arnie dorastał z zakrwawionym nosem. Kiedy miał trzynaście lat, jeden z księży
zainteresował go ćwiczeniami z hantlami, tak więc zaczął ćwiczyć i nabrał tężyzny fizycznej,
jednak był ciągle mały. W wieku szesnastu lat podskoczył do pięciu stóp dziesięciu cali i
nabrał ciała, osiągając wagę stu sześćdziesięciu funtów. I znalazł upodobanie w boksie. Miał
szybkie nogi i mocną kontrę z lewej, lewą rękę miał jednak słabszą od prawej. Zaczął
poważnie trenować z myślą o karierze na ringu i doskonale wiedział, kim jest: następcą La
Motta. Jeszcze większym od niego. La Motta mógł przyjąć każdy cios i jedynie wtedy, gdy
wynik był ukartowany, można było odeprzeć jego atak. Arnie był pod tym względem podobny.
Parł do przodu, osiągał w walce wszystko, co było możliwe; nic, ale to nic nie mogło go
skłonić do zaprzestania ataku. La Motta potrafił powstrzymać przeciwnika tylko w sytuacji,
gdy ów przeciwnik walczył nie tylko z nim, ale i swoim zmęczeniem. Arnie potrafił powalić
każdego, jeśli tylko był świeży i wypoczęty. ¯ycie Arniego nie było jednak usłane różami: po
jakimś czasie jego ręce stały się podatne na złamania. Oczywiście potrafił nadal zadawać
ciosy. Potrafił wygrywać. Ale łamały mu się kości. To okropne, ale prawie przy każdym silnym
ciosie łamał się jakiś palec lub kostka. W wieku osiemnastu lat zrezygnował z ringu i
postanowił zostać bohaterem - próbował więc wstąpić do oddziału Marines. Ale życie, jak
zwykle, dało mu porządny wycisk. W Marines wymagane było świadectwo ukończenia szkoły
średniej - świadectwo - kogo, do diabła, mogło obchodzić czy partner w walce był mądralą;
ważne, aby mieć kogoś twardego przy sobie, kogoś, kto nie cofnie się nawet pod naporem
najcięższych ciosów. Nie podobało im się również to, że jako dzieciak popełnił kilka małych
grzeszków. Ten od zaglądania rekrutom do tyłka nazwał je przestępstwami, ale to nie były
żadne przestępstwa - po prostu małe grzeszki. Straszenie starych ludzi. Niekiedy pomaganie
im w przejściu przez ulicę i branie za to pieniędzy. W wieku lat dwudziestu jeździł taksówką.
Mieszkał samotnie w okolicy Alei C. Chodził do pobliskich barów i popijał z przygodnie
poznanymi facetami. Gdy miał dwadzieścia pięć lat, dwa lata temu, wsiadła do jego taksówki
dziewczyna, dzieciak w dżinsach i sandałach, z takimi poduszeczkami, że mógłby za nie
oddać życie. Powiedział jej o tym i postawił jej piwo. ¯ycie przestało mu dawać w kość.
Jechał teraz w kierunku Taj. Spojrzał na zegarek. Była #/ą0#ł0. W ciemnościach, obok baru,
znajdował się zaułek, gdzie zaparkował taksówkę. Zgasił reflektory, wyłączył silnik, wyszedł
na zewnątrz i zniknął w ciemnościach. Stanął tuż przy bocznym wyjściu z baru, zapalił
papierosa. I na swoje łamliwe ręce nałożył skórzane rękawiczki... Standish siedział samotnie
przy barze, miał na sobie garnitur z kamizelką i wyglądał elegancko. Usadowił się na
odległym stołku i obserwował ruchy pary, która w pobliżu automatu do gry zaczęła właśnie
seksowny taniec; robił to w taki sposób, aby nikt nie mógł go posądzić o zakłócanie czyjejś
prywatności. Mógł zaryzykować i przysunąć się bliżej do wysportowanego faceta i być może
powinien był to zrobić, jednakże fakt, iż osiągnął taką a nie inną pozycję zawdzięczał na
pewno nie temu, że popełniał błędy. A dezodorant tylko skorzysta na tym, jeśli odbędzie
następny tydzień testów przed sprawdzeniem go w akcji. Użycie go w takiej sytuacji może
być bowiem niebezpieczne. A w tym konkretnym przypadku - śmiertelne. Standish wiedział,
że jego szanse na nieśmiertelność są żadne, ale zamierzał sprawdzić to sam i przekonać się
o tym ponad wszelką wątpliwość. - Interesuje cię tylko moje ciało - powiedziała Connie,
popijając Miller Lite przy narożnym stoliku w Taj i patrząc w oczy wysportowanemu facetowi.
Zegar na ścianie wskazywał godzinę #/ą0#20. - Nie jestem taki, mówiłem ci już wcześniej -
powiedział facet. Connie potrząsnęła głową. - Dlaczego nie ufasz mężczyznom? - Bo
wszyscy kłamią. Wszyscy oprócz mojego chłopaka. - Akurat! Musi o ciebie bardzo dbać,
skoro zostawił cię zupełnie samą w takim niebezpiecznym miejscu. - Ma robotę - sięgnęła
ręką przez stół, spojrzała mu w oczy. - Ile lat studiowałeś? - Na tyle długo, by skończyć
prawo, nie ma o czym mówić. - Ja skończyłam jeden semestr w szkole dla sekretarek,
myślisz, że pod tym względem jesteśmy idealnie dobrani? - Podobasz mi się, Connie. Jesteś
uczciwa. Dzisiaj to taka rzadka cecha. Kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy, co powiedziałaś
na samym wstępie? ¯e masz chłopaka. Większość dziewczyn, które spotykam, pragną
jednego. - Uniósł do góry palec serdeczny lewej ręki. - Pragną twojego palca? - Nie. -
Próbował zachować powagę. - Małżeństwa. - Do cholery, nie śmiej się ze mnie. -
Przepraszam, nie śmiałem się, po prostu przypomniałem sobie o czymś, co stało się kiedyś,
śmiałem się właśnie z tego, nie miało to z tobą nic wspólnego. Connie zastanowiła się nad
tym, co usłyszała. - Chcesz podwójną wódkę? Ja napiłbym się chętnie. - Tak cię upiję, że
wpadniesz pod stół, mecenasie. - Och, ty naprawdę nie ufasz mężczyznom. - Szybko wstał.
Patrzyła na niego, gdy podchodził do baru, zamawiał, brał drinki i płacił. Następnie wrócił do
stolika i usiadł naprzeciwko niej. Zastukała palcem w krzesło znajdujące się tuż obok. -
Usiądź obok mnie, jeśli chcesz; nie mam na myśli nic złego, ale lepiej się rozmawia w ten
sposób, nie sądzisz? - Och, dużo lepiej. - I robi się coraz głośniej. - Czytasz w moich
myślach. - Usiadł obok niej. Connie podniosła szklankę, dała znak, aby zrobił to samo. - Co
wtedy mówią? Mam na myśli obcokrajowców. Co mówią, gdy trącają się szklankami?
Zaprzyjaźnieni obcokrajowcy. - "Skol" będzie odpowiednie? - Skol. - Wypiła podwójną do
dna. Popatrzył na nią przez chwilę. - Zaimponowałaś mi. - To samo zrobił ze swoją szklanką,
albo raczej próbował ta zrobić. Wypiwszy połowę zawartości, zakrztusił się, odczekał
następnie dłuższą chwilę, zanim wypił do końca. - Jeszcze po jednej? - Ale obiecaj, że nic ci
nie przyjdzie do głowy. - Obiecuję, obiecuję - mówiąc to, pobiegł z powrotem do baru, wziął
napełnione ponownie szklanki i wrócił do stolika. Usiadł, przysunął bliżej krzesło. Connie nie
odezwała się, wyciągnęła tylko ramiona ponad głową i wzięła głęboki oddech. Spoglądał na
nią, obracając w dużych rękach szklankę. - Jak na takiego dużego faceta ruszasz się nieźle,
wiesz o tym? Obserwowałam cię, kiedy niosłeś drinki. Uprawiasz sport? Wzruszył ramionami.
- Byłem w drużynie tenisowej. - Twarz też masz niezłą. Przystojna, przynajmniej w moim
mniemaniu. Podniósł szklankę. - Wypijmy więc za to "twoje mniemanie". Connie podniosła
swoją. - Skol - powiedziała. - Czy wymawiam to dobrze? - Nigdy nie słyszałem, aby
ktokolwiek zrobił to lepiej. - Uśmiechnął się do niej. - Podobam ci się? - Na razie nie mogę
narzekać. - To dlaczego wstydzisz się, kiedy jesteś ze mną? Odstawił szklankę. -
Chwileczkę, co ci przyszło do głowy? - Przy automacie do gier, kiedy zacząłeś ze mną
rozmawiać, zanim zgodziłam się usiąść z tobą, pogadać - wiesz o czym mówię -
wspomniałam, że mam na imię Connie. Ty nie przedstawiłeś się. Nie zrobiłeś tego do tej
pory. A jesteśmy już razem co najmniej dziesięć minut. Nie wierzę, że wszystkie chcą cię
złapać na męża, myślę, że już jesteś żonaty. Wcisnął jej do ręki swój portfel. - Nazwisko jest
na wszystkich moich kartach kredytowych. Potrząsnęła głową. - Nie muszę wiedzieć, nawet
jeśli mi pozwolisz, nie muszę tego oglądać. Tak czy inaczej, lubię nazywać cię mecenasem. -
Podoba mi się sposób, w jaki to mówisz. - Włożył portfel z powrotem do kieszeni. - Gdzie
kupiłeś taką kurtkę? - W miejscu, o którym na pewno nie słyszałaś. - Dlatego, że jestem taka
głupia? - Dlaczego rozumiesz wszystko po swojemu? Nie, nie dlatego że jesteś głupia, ale
dlatego, że mam krawca, który szyje mi ubrania i nie sądziłem, że mogłaś o nim słyszeć.
Connie przypatrywała mu się przez dłuższą chwilę, następnie włożyła rękę pod stół i dotknęła
jego spodni. - Czy spodnie też szył? - To nie jest takie drogie, jak ci się wydaje, a wygląd ma
duży wpływ na zaufanie klientów. - Ile kosztowało? Wzruszył ramionami. - To ma już kilka lat,
nie jestem pewny. - A w przybliżeniu? - Może tysiąc, chyba nawet dokładnie tyle. - Jezu -
powiedziała Connie. Trzymała ręce na spodniach, przesuwając po nich palcami od kolana do
uda i z powrotem w dół. - Dojedź w górę do samego końca. Connie zawahała się. - No zrób
to! Zrobiła. Zobacz, co się dzieje, gdy tylko z tobą rozmawiam. Wyobraź sobie, jak to będzie,
kiedy poznamy się bliżej. Connie wstała. On też się podniósł i skierował do głównych drzwi
Taj. Connie poszła w kierunku bocznego wyjścia. - Na skróty - powiedziała. Podążył za nią. -
Ostrożnie, jest ciemno - powiedziała, gdy wychodzili z baru, udając się w stronę ciemnego
zaułka. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, położył ręce na jej piersiach, przyciągnął ją do
siebie i pocałował w usta. - Nie rób tego. - Chcesz, żebym to robił. Dawałaś mi sygnały przez
cały wieczór. - Przestań. - Przestanę, jeśli naprawdę tego chcesz. - Pocałował ją jeszcze raz.
- Przestań. - Nie chcesz, żebym przestał. Niech mnie szlag trafi, jeśli naprawdę, naprawdę
tego chcesz. W mroku jakiś męski głos powiedział prawie szeptem: - Kto wie, może ona
chce, byś przestał... Pierwszy cios Arniego dosięgnął celu w chwili, gdy zaatakowany
mężczyzna próbował się oswoić z ciemnością; mężczyzna odepchnął Connie, która stała na
wpół odwrócona, a cios ugodził go w żołądek, zapierając mu dech. Zanim zdążył zgiąć się
wpół, zamachowy cios zaciśniętą pięścią ugodził go w policzek i nos. Trysnęła krew, duży
facet zwalił się na ziemię. Arnie podniósł go z ziemi po to jedynie, aby znów uderzyć z całej
siły, po czym zaciągnął go z powrotem na koniec zaułka, oparł o róg między ścianą i płotem,
ustawił go w pozycji pionowej w taki sposób, aby móc uderzać obydwiema rękami. Następnie
ciosy posypały się na brzuch - walił tak mocno, jak tylko mógł, pod warunkiem, że uderzane
miejsca nie były zbyt twarde. Uderzając przeciwnika w twarz, Arnie był już bardziej ostrożny,
a jego ciosy już nie tak mocne. Zaatakowany facet zgiął się teraz wpół i padł na ziemię. Arnie
natychmiast podniósł go, wcisnął do rogu jeszcze mocniej niż poprzednio i dalej walił
pięściami, na których miał skórzane rękawiczki, teraz jego pozycja jako napastnika była
idealna, ciosy zadawane były z maksymalną siłą, słychać było trzask łamanych żeber i kto
wie, czego jeszcze; on nie przejmował się tym wcale, uderzając to tu, to tam, od czasu do
czasu również w twarz, nie zwracając przy tym uwagi na krew, która plamiła jego ubranie,
potem znowu walił w brzuch - aż nagle pojawiła się Connie i krzyknęła: - Arnold, Arnold,
przestań! - Dlaczego? - Chryste, zrobisz mu krzywdę. - Już to zrobiłem. - I dalej kontynuował
masakrowanie przeciwnika. - Przestań. - Dlaczego? - Zabijesz go. - Chcę go zabić. Co
najbardziej uwielbiam robić? - Dotykać mnie. - A czego najbardziej nienawidzę? - Kiedy robi
to ktoś inny. - A czego ty nienawidzisz najbardziej? - Kiedy ktoś inny mnie dotyka. - No
właśnie, widziałem, jak on cię dotykał, a ty nienawidzisz tego, to dlaczego chcesz, żebym
przestał... - Bo jest coś, co najbardziej uwielbiam. - Powiedz, co? - Kiedy ty mnie dotykasz. -
No więc? - Ponownie uderzał w twarz, teraz obydwiema rękami. - Jezu, proszę cię, przestań.
- Do cholery, dlaczego mam przestać? - Z powodu... jestem tam mokra, całkiem mokra i chcę
tego, Arnoldzie, chcę tego, chcę tego natychmiast... Zaraz potem obydwoje ruszyli w
kierunku jego taksówki; on szybkim ruchem otworzył drzwi, podczas gdy ona zdarła z siebie
dżinsy; on rozpiął rozporek w spodniach, a gdy ona położyła się na tylnym siedzeniu i
rozchyliła uda, wszedł w nią mocno i rozpoczęli swój taniec, kołysząc się w miłosnych
uściskach, oczy ich były pogrążone w ciemnościach; wsłuchiwali się w dźwięki, jakie
wydawały ich ciała. Dźwięk, najgłośniejszy dźwięk, jaki był w tej chwili słyszalny, dochodził z
rogu zaułka, był to nieustanny jęk, który stawał się coraz głośniejszy. Raz po raz
towarzyszyło mu łkanie. Lukier na torcie. Nie byli jedynymi osobami, które słyszały to łkanie.
Kilka minut wcześniej, gdy Connie skierowała kroki ku bocznemu wyjściu, Standish wyszedł z
baru frontowymi drzwiami, pospacerował trochę, zagłębił się w mrok zaułka i zajął pozycję tak
blisko drzwi, jak to było możliwe. Był tam w momencie, gdy skończyła się masakra, słyszał,
jak mówiła, że jest jej tam mokro, ciągle tam był, gdy kochankowie oddawali się rozkoszy na
tylnym siedzeniu samochodu. Co za para. Mordercy, psychopaci, ludzie niespełna rozumu,
źli. W odczuciu Standisha - po prostu doskonali. Ledwie Connie weszła do Taj, Mulcahy
wiedział, że nie wróży to nic dobrego. Wprawdzie zawsze była łakomym kąskiem dla
mężczyzn i dziewczyną, która sprzedawała się za najwyższą cenę, to jednak tego wieczoru
widać było pewną różnicę. Różnicę na korzyść. Przyglądał się jej bacznie, gdy szła w
kierunku baru, zastanawiał się nad tym, co się w istocie zmieniło, potem było mu wstyd, że
nie zauważył tego natychmiast. Tego wieczoru, można temu dać wiarę lub nie, jej sutki
wyglądały tak, jakby chciały przebić się przez bluzkę. Bluzka też była inna. Nie w tym rzecz,
że dziewczyna nie miała biustonosza, bluzka była rozpięta, odsłaniając ciało aż po same
wzgórki piersi. Zwykle zapinała się pod szyję. Teraz natomiast, gdy poruszała się, lekko
falując piersiami, Mulcahy niemalże modlił się, by wyskoczyły z bluzki i mógł się im ukradkiem
przyjrzeć. Oddałby wiele, aby je zobaczyć. Ale wtedy, oczywiście, Arnie zabiłby go. Tych
dwoje, to była bardzo dziwna para. Byli w sumie dobrymi klientami, nie sprawiali zwykle
żadnych kłopotów, przychodzili, zamawiali drinki, siedzieli, śmiali się razem, wydając
pieniądze. Ale co pewien czas ona przychodziła pierwsza, grała na automacie na kule i
wychodziła z jakimś facetem. le się to dla tego faceta kończyło. Chryste, tydzień temu
znaleziono takiego w zaułku, wszystko miał połamane, prawie wszystko. ¯ebra, nos, kość
policzkową, zmasakrowany brzuch. Mógł to zrobić każdy, nie było świadków - ale zrobił to
Arnie. Mulcahy wiedział niewiele, ale co do tego miał pewność. - Niech no zgadnę, różowa
damo - powiedział Mulcahy. Zaśmiał się. - Mrożony Rob Roy? Tym razem tylko spojrzał na
nią. Wziął szklankę, napełnił ją piwem Miller Lite. - Zmieniłaś uczesanie, Connie? Wyglądasz
inaczej. Uśmiechając się, lekko się zarumieniła. - Niczego nie zmieniłam, może z wyjątkiem
stroju. Widziałam ten film z Madonną, wiesz który? Desperacko poszukująca Susan. I
pomyślałam: co, do cholery, czemu nie pokazywać tego, czym obdarzył mnie Bóg. - Rzuciła
na ladę kilka jednodolarowych banknotów i poczekała na resztę oraz
dwudziestopięciocentówki do automatu Blue Skies. - Szkoda, że Bóg nie obdarzył mnie
towarzystwem Ruth Roman - powiedział Mulcahy ze smutkiem w głosie; miał pięćdziesiąt
pięć lat i był już dziadkiem, ale do tej pory był pod wrażeniem jej roli z filmu Champion.
Connie wzruszyła ramionami i odeszła w kierunku automatu do gier. - Widać, że jesteś
mężczyzną z dobrym gustem - usłyszał w tym momencie Mulcahy. - Była naprawdę
smakowitym kąskiem. Nazywam się Standish. Jesteśmy obaj zwolennikami piękna. Mulcahy
obrócił się w kierunku mówiącego, małego siwowłosego mężczyzny, najprawdopodobniej
homoseksualisty, wystrojonego w garnitur z kamizelką i fantazyjny krawat. Już od kilku minut
siedział samotnie przy barze, obracając w palcach jednej ręki szkocką i dezodorant do ust w
drugiej. - Jak myślisz, czy Rhoda Fleming była lepsza od niej? Mulcahy wzruszył ramionami.
Coś drażniło go w tym facecie. Robił wrażenie, jakby odwiedzał jakieś podłe miejsce i jakby
sam zapach Taj wywoływał w nim poczucie wyższości. Taj miał istotnie swój specyficzny
zapach; Mulcahy wiedział, że nie jest właścicielem, powiedzmy, Sardiego, jednak większość
klientów była na tyle przyzwoita, że nie dawała tego po sobie poznać. - Osobiście uważam,
że panna Ekberg deklasuje i jedną, i drugą. - Widzę, że jesteś mężczyzną, który jest
zwolennikiem cycków - wtrącił w tym momencie Mulcahy. - Osobą, za przeproszeniem, która
jest zwolennikiem cycków; jestem również feministą. Mulcahy zaczął wycierać bar, wykonując
przy tym wypróbowane już od dawna koliste ruchy ścierką, w pewnym momencie przerwał i
poczuł nagły, jednakże krótkotrwały strach: mały facet w kamizelce nie mógł oderwać oczu
od Connie. - Nie rób tego - chciał go ostrzec Mulcahy. - Nie rób nic, zajmuj się tylko swoim
drinkiem. Była bowiem jedna rzecz, której Arnie nienawidził jeszcze bardziej niż spojrzeń
innych mężczyzn na jego dziewczynę, chodziło mianowicie o pedałów. O pedałów i czarnych
- Arnie nie cierpiał i jednych, i drugich. Mulcahy słyszał na ten temat wystarczająco wiele.
Zawsze coś się działo, gdy późną nocą przychodził z dyskoteki jakiś przypadkowy klient,
dziwacznie ubrany facet. Taki właśnie facet wstał w tej chwili od baru. - Postawię ci kolejkę -
powiedział Mulcahy. Facet nawet nie odpowiedział i ruszył w kierunku automatów.
Próbowałem - pomyślał Mulcahy. Jak mi Bóg miły, próbowałem. I zabrał się znowu do
sprzątania baru, zastanawiając się przy tym, zastanawiając zupełnie poważnie, czy Arnie
byłby zdolny do morderstwa. Connie była skupiona rzucając trzecią kulę, gdy usłyszała: - Milo
Standish, tak się nazywam, nie Miles, proszę pamiętać - Milo. Spojrzała na małego faceta,
który uśmiechnął się, podniósł do góry szklankę i rozpylił wokół siebie dezodorant do ust. - A
cóż to jest, na Boga? - spytała Connie. - Przepraszam, przepraszam, to mój fetysz, moi
rodzice, niech spoczywają w czymś przeciwnym do tego, co nazywamy pokojem, nieustannie
zwracali mi uwagę na zachowanie higieny osobistej; cuchnący oddech - ciągle powtarzali,
nieprzyjemny zapach ciała; wszystko to moim zdaniem bzdura, to jasne, ale pozostawiło to
jakieś piętno. Boję się strasznie tego, aby swoją osobą nie wywołać u innych jakichś
nieprzyjemnych odczuć. Connie powróciła do swojej gry. Spotykało się w tym barze różnych
dziwaków, ale ten, bez wątpienia, przeszedł sam siebie. Nie chciała nawet myśleć o tym, co
zrobi Arnie. Co ludzie mawiali na temat rzeźni? Mawiali, że po zwierzętach zostawały jedynie
piski. Po tym dziwaku też nie zostałoby nic więcej, gdyby zajął się nim Arnie. - Nie
dosłyszałem twojego imienia, moja droga, podejrzewam, że powodem tego i to bardziej niż
prawdopodobnym jest to, że ukrywasz je. - Connie. - Ach! Konstancja, od słowa łacińskiego
constantia, to znaczy stała. Wierna. Czy jesteś stała, Konstancjo? Connie spojrzała na niego.
Był mądrym facetem, nie ma wątpliwości, i zależało mu na tym, aby za takiego uchodzić. -
Słuchaj, Milo, mam chłopca. Zaśmiał się. - Cóż za wspaniały zbieg okoliczności, ja też.
Powiedział to tak szybko i jego oczy były przy tym tak iskrzące, że po chwili, ku własnemu
zdziwieniu, śmiała się również. Czekając w zaułku, Arnie odpalił jednego papierosa od
drugiego, tego pierwszego wypalił do samego końca. Spojrzał na zegarek. #/ą0#ł0. A więc
już niedługo. Zaciśniętą pięścią uderzył w dłoń drugiej ręki; i pięść, i dłoń pokrywały czarne
rękawiczki. Na Boga, jak on się czuł w tym momencie - nie był rozzłoszczony, czuł się o wiele
gorzej, czuł jakiś odrażający smak w ustach i podobny smród w powietrzu. Dziesięć milionów
dolarów. Taką sumę wymienił wieczorny Port. To były jedynie pogłoski, ale faktem jest, że
Spinks miał walczyć z Haglerem, mistrzem wagi średniej i Hagler miał dostać dziesięć -
dziesięć milionów dolarów. On zmagał się z ruchem ulicznym za grosze, a Hagler miał
zarobić aż tyle... ...a mógłby przecież zabić Haglera. Bez trudu. Trzy rundy w taką noc jak na
przykład ta. Gdyby tylko nie zawiodły go ręce. Mógłby się potem wycofać i zamieszkać w
domu większym niż ten, który należy do czarnucha Sugar Ray Leonarda. On i Connie
mogliby mieć służących czarnuchów, którzy zaspokajaliby ich wszystkie zachcianki
(zatrudnialiby jednak białych kucharzy, czarnuchy nie powinny zbliżać się do żywności);
jeździliby również do Vegas na ważne walki, a po przedstawieniu publiczności największych
mistrzów: Fraziera, Aliego i Robinsona, spiker mówiłby tak: "Panie i panowie, to dla mnie
prawdziwy zaszczyt przedstawić państwu..." i ciągnąłby tak jeszcze długo, aż publiczność nie
słuchałaby go, ponieważ Arnie byłby już w ringu z rękami uniesionymi do góry, obracałby się
wkoło, by wszyscy widzowie mogli mu się dobrze przyjrzeć, i większość z nich miałaby łzy w
oczach, bo dostarczył im do tej pory tyle emocji, tyle radości. Wziął głęboki oddech.
Ponownie uderzył pięścią w dłoń. Zrobił to raz jeszcze. I jeszcze jeden raz. Ci kłamliwi
zdrajcy, niech ich szlag trafi. Tej nocy świat zapłaci za wszystko. - Musisz mi coś
wytłumaczyć - powiedziała Connie, sącząc drugą szkocką. - Jeśli dotyczy to spraw będących
w granicach królestwa ludzkiej wiedzy, to mój srebrny język, Konstancjo, udzieli ci
natychmiastowej odpowiedzi. - Sposób, w jaki patrzysz na mnie, właśnie tak jak teraz,
wpatrujesz się w moje sutki, nie rozumiem tego, powiedziałeś, że jesteś pedałem, więc
dlaczego wlepiasz tak we mnie oczy? - To był taki mały żarcik, Konstancjo. Pozwól, że
określę to tak: jeśli to coś nie jest statyczne, wtedy budzi we mnie namiętność. Connie nie
była całkiem pewna co do znaczenia tego słowa, ale zrozumiała ogólny sens tego, co
usłyszała. - Czy chcesz powiedzieć, że pragniesz mnie? - Chcesz wiedzieć czy jestem
zainteresowany twoją doskonałą konstrukcją? Oczywiście, że tak. Tylko głupiec mógłby
zainteresować się twoim umysłem. Nie użyłaś jeszcze - przynajmniej w mojej obecności - ani
jednego literackiego zwrotu. Któż miałby ochotę na to, aby tak po prostu porozmawiać z
tobą? Connie domyśliła się, że nie były to pochlebstwa, ale dobierał takich słów, że trudno się
było wściekać na niego. - I nie przejmuj sięt moim chłopcem, jeśli taki istnieje, opowiedz mi o
swoim, zacznij od jego imienia. - Arnie. - Czy jest dobry? - To znaczy czuły? - Chodzi o to czy
jest wprawny. - Próbujesz wścibiać nos w sprawy mojego życia seksualnego? - Konstancjo,
zaskakująco poprawnie użyłaś zwrotu "wścibiać nos". A odpowiedź brzmi: tak. - No, nie
powiem, lubię się z nim spiąć. Milo podniósł szklankę i wzniósł toast. - Okazujmy więc radość
- bo gdyby było inaczej, byłaby to tragedia większa od tej, jaką przeżył Lir. Istota taka jak ty
nie zaspokojona - to by doprowadziło nawet diabła do łez. - Aż tak bardzo podniecam cię?
Potaknął głową. - To po prostu przyjemność móc na ciebie patrzeć. Rumienisz się,
Konstancjo? Istotnie, zarumieniła się. - Jeszcze bardziej podkreśla to twój dziewczęcy urok. -
Wstał. - Gdzie mógłbym poznać twojego legendarnego chłopca? - Być może nie jest to
najlepszy pomysł, Milo. - Moja droga, pozwól, że ja będę oceniał czy pomysły są dobre czy
nie; w ten sposób twoja twarz pozbędzie się na zawsze wszelkich oznak zmartwień. - Dał
znak, by wstała. Zrobiła to. Być może czeka.przy bocznym wejściu - pomyślała. - Chodź. -
Nie wiem czy wiesz, co robisz. - Milo zawsze wie, co robi - odrzekł. Gdy tylko Arnie zobaczył,
że Connie prowadzi mu pedała, chciał ją uściskać. I miało się tak stać. Już niedługo. I miało
być jeszcze wiele innych uścisków. Choć jeszcze nic się nie wydarzyło, jego dżinsy zaczęły
dawać pierwsze oznaki podniecenia. Stał nieruchomo w ciemnościach obok taksówki i
właśnie miał powiedzieć łagodnym głosem: - Być może jest pan w kłopotach - gdy nagle mały
facet zaczął głośno nawoływać: - Arnold... Arnold... - wypatrując go w ciemnościach. - Arnie?
- powtórzyła Connie. - Szukałeś go... i znalazłeś - powiedział Arnie, kierując się w ich stronę.
- Wielki Arnold - zaczął pedał. - Muszę uścisnąć ci rękę. - Podchodząc bliżej, rozpylił wokół
siebie trochę dezodorantu do ust. - Do cholery, co ty robisz? - Chodzi mu o zachowanie
czystości - wyjaśniła Connie. - Rodzice źle go traktowali, prawda Milo? Nie che urazić nikogo
swoją osobą, czy dobrze zrozumiałam? - Och, ukochana-Konstancjo, czy to możliwe, abyś
mogła cokolwiek źle zrobić? W tym momencie skórzane rękawiczki uformowały się w pięści. -
Nie mówiłbym do niej w ten sposób, ty pedale. - Posłuchaj, proszę, mam swoje dziwne
zwyczaje, ale potrafię być również miły. - To prawda - potwierdziła Connie. - Można to
zauważyć - powiedział Arnie. Wyciągnął rękę. - Jeśli chcesz mi uścisnąć rękę, zrób to. Milo
wyciągnął prawą rękę. - Za najszczęśliwszego mężczyznę na świecie. Arnie uścisnął mocno
małą rękę, następnie zaczął to robić coraz mocniej i mocniej. Pedał wrzasnął i padł na
kolana. Connie zbliżyła się i powiedziała, żeby przestali. Arnie chwycił prawą rękę dupka
obiema swoimi, na których miał rękawiczki i ścisnął ją, wkładając w to całą energię. W tej
chwili mały facet miotał się jak ryba, która połknęła haczyk. Connie uderzyła Arniego w twarz.
Ten spojrzał na nią, oniemiały ze zdumienia. Po chwili zwolnił uścisk rąk i wypuścił dłoń
małego faceta. Niedługo potem Milo stał już na nogach, lewą ręką masując prawą. - Nic nie
jest złamane - powiedział. - Przynajmniej można mieć taką nadzieję. - Czy ścisnąłem aż tak
mocno? - Arnie udawał, że nie wie, o co chodzi. - Nie - powiedział Milo. - Po prostu nie
jestem, powiedzmy, silny fizycznie. - Do diabła, na pewno nic nie jest złamane? Mogę cię
zawieźć do Bellevue. - Proszę, nie mówmy już o mojej ręce. - Arnie wyczuł, że ten drugi
studiuje jego twarz. - Tam w barze, kiedy przepiękna Konstancja opowiadała o tobie, oczami
duszy mojej próbowałem wyobrazić sobie twój wygląd. Ale przeszedłeś moje wszelkie
oczekiwania. - Och, przestań pieprzyć - powiedział Arnie. - Nie jestem przystojny. - To
prawda, nie jesteś, ale masz w sobie coś więcej, jesteś nieustraszony; Aleksander Wielki
uczyniłby z ciebie króla wojowników. Arnie spojrzał na małego faceta. Może nie był pedałem.
Może jednym z tych biseksów, o których ciągle się czyta. - Dlaczego jestem
najszczęśliwszym mężczyzną na świecie? - zapytał. Milo nie odpowiedział, wskazał tylko
ręką na Connie. - Nie rozumiem. - Ona cię kocha. A ty dajesz jej zadowolenie. Mogłaby
przebierać w szejkach, a ona wybrała właśnie ciebie - prawda, mądra Konstancjo? - To po
prostu mój facet. - Czy moglibyście wyświadczyć mi przysługę? - zapytał wtedy Milo. - To
zależy. - Nie chcę, aby nasza znajomość skończyła się w tym miejscu, chciałbym was oboje
lepiej poznać, chcę opowiedzieć wam o sobie i usłyszeć coś o was, ale nie tutaj. - Gdzie
więc? - zapytał Arnie. - U ciebie, a może u mnie? - Dzisiaj niezbyt starannie posprzątałam
mieszkanie - powiedziała Connie. Milo zaśmiał się. - Spójrz na nią, znów się rumieni. - Objął
ramieniem Arniego. - W takim razie w moim mieszkaniu? Jest tuż koło uniwersytetu. Twoim
rydwanem dojedziemy tam w dziesięć minut. Mieszkanie urządzał światowej sławy dekorator.
- Dał znak Connie, aby zbliżyła się i kiedy to zrobiła, objął ich oboje. - A moje służące
posprzątały bardzo starannie - i to dzisiejszego popołudnia. - Spojrzał na nią, a następnie
podniósł wzrok na Arniego. - No więc? - Do cholery, czemu nie? - powiedział Arnie. - Tak by
to określił łaciński uczony - i czytałby w moich myślach. - Och, cudownie, cudownie -
krzyknęła Connie, wbiegając przed mężczyznami do olbrzymiego salonu. Milo uśmiechnął
się. - Masz kawał chałupy, Milo, całe nasze mieszkanie zmieściłoby się w tym jednym pokoju.
- W życiu są rzeczy ważniejsze niż liczba metrów kwadratowych, uwierz mi, Arnoldzie. -
Dotknij ten dywan - powiedziała Connie, głaszcząc go; następnie zrzuciła z nóg sandały i
zaczęła po nim chodzić bosymi stopami.- Nie do wiary, Milo, jest taki puszysty, że przykrywa
całe stopy; i popatrz - wskazała na rogi - jest dokładnie dopasowany do pokoju. Milo
uśmiechnął się. Connie podeszła z kolei do okien i wyjrzała na zewnątrz. - To jest całe
Village, prawda? Nigdy nie widziałam tak pięknego widoku. Milo poklepał Arniego po
ramieniu. - Naprawdę jesteś największym szczęściarzem wśród mężczyzn. - Tobie też nie
dzieje się krzywda. Milo ściszył głos i powiedział szeptem: - Czy mogę ci zadać pytanie? Nie
chcę naruszać twojej prywatności i jeśli nie będziesz chciał odpowiedzieć, nie rób tego. - Wal
śmiało. - Kto był jej chirurgiem? - Co? - Chodzi o przeszczepy. Czy były robione tu, w Los
Angeles? - Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Musisz przecież wiedzieć. - Masz na myśli jej
piersi? - Oczywiście. - Są prawdziwe, Milo. Autentyki. Nikt oprócz mnie ich nie dotykał, uwierz
mi, wiem przecież. Milo potrząsnął głową. - To niemożliwe. Arnie podniósł prawą rękę. -
Przysięgam na Boga. Milo zawahał się przez chwilę. - Jeśli nie chcesz mi pozwolić, nie gódź
się, Arnoldzie, ale bardzo zależałoby mi na tym, aby przekonać się o tym samemu. Arnie
wzruszył ramionami. - Więc zrób to. Milo podszedł do okna. - Konstancjo? Odwróciła się. -
Pochyl się na moment, możesz to dla mnie zrobić? - Dlaczego? - Po prostu pochyl się -
powiedział Arnie. Connie wzruszyła ramionami i zrobiła to, o co ją poprosił. - Kochana
dziewczynka - powiedział Milo i ostrożnie włożył swoje małe ręce pod rozpiętą bluzkę,
uwalniając z niej następnie piersi. - Czy mogłabyś teraz stanąć wyprostowana? Connie
wyprostowała się jak struna. - Czy mam teraz wziąć głęboki oddech? - zachichotała. - To nie
będzie konieczne. - Milo wziął do ręki jej prawą pierś i dokładnie przyjrzał się miejscu, gdzie
łączyła się ona z resztą ciała. To samo uczynił z lewą piersią. - To nie do wiary - powiedział. -
A nie mówiłem? - odpowiedział Arnie z uśmiechem. Milo potrząsnął głową. - Cud boski -
powiedział półgłosem. Spojrzał na Arniego, następnie na dziewczynę. - Proszę was, jeśli nie
spodoba wam się ten pomysł, powiedzcie szczerze: nie, ale bardzo zależałoby mi na tym,
aby je possać. - Mówisz o moich poduszeczkach? - Chciała upewnić się Connie. -
Oczywiście, że o nich. - Jeśli Arnie nie ma obiekcji, ja też nie. - Przecież nie jestem facetem,
który lubi psuć zabawę. - Unieś ramiona ponad głową i rób takie wrażenie, jakbym był dla
ciebie kimś bliskim - powiedział Milo. Connie uniosła ramiona. Milo rozpiął guziki i ściągnął z
niej bluzkę. Następnie przez kilka chwil ssał jej sutki. Gdy skończył, spojrzał na Arniego. -
Musisz to robić codziennie, cóż za rozkosz. - Są ładne. - ćwiczę trochę, aby zachowały
jędrność; ciężarki i inne takie rzeczy. Milo pokiwał głową. - Nigdy z tego nie rezygnuj. -
Następnie zawahał się. - Ty też się rumienisz? - zapytała Connie. - Czuję się taki
skrępowany, pytając was o to, i proszę was, proszę powiedzcie: nie, jeśli tego nie chcecie,
ale... bardzo zależałoby mi na tym, aby... aby je uderzyć. Arnie zrobił krok do przodu. -
Uderzyć Connie w piersi? Milo zdobył się na to, żeby przytaknąć. - Czy ten pomysł nie
wydaje ci się trochę dziwny? - Arnoldzie, właśnie dlatego czuję się taki skrępowany. Arnie
zapalił papierosa. - Powiem ci prawdę. One nie są moje, jeśli Connie nie ma nic przeciwko
temu, ja się nie sprzeciwiam. Milo uśmiechnął się do niej. - Connie? - Są bardzo delikatne,
Milo. - Oczywiście, że są, nie wracajmy do tego, zapomnijmy o całej sprawie; powiedziałem,
że bardzo mi na tym zależało, ale przede wszystkim nie chciałbym robić niczego, co mogłoby
zepsuć nasze wzajemne stosunki, więc... -...chciałbyś to zrobić pięściami? - Och, moja droga,
nie. Jedynie prztyknąć je palcem, sutki powiększają się, kiedy się je uderza, robią się
czerwone i nabrzmiałe, a dla mnie jest to... - Spojrzał błagalnie na Connie. - Po prostu
podnieca mnie to. - Prztyczek palcem to nic takiego - powiedziała Connie. - Nie mam nic
przeciwko temu. Milo prztyknął w jej sutki. Connie jęknęła. - O Boże, popatrz na nie, podejdź
tu, widzisz, Arnoldzie? Arnie podszedł bliżej i pokiwał głową. - Czy to cię nie podnieca? - Nie.
- To co, w takim razie? - Bicie kogoś, gdy ona jest w pobliżu i obserwuje to. - Widzisz,
wszyscy jesteśmy normalni - powiedział Milo. - Normalni, ale mamy pewne specjalne
upodobania. - Czy bardzo zabolało, Konstancjo? Jęknęłaś. Wzruszyła ramionami. - To było
jak ukłucie. Właściwie gorsze, wiecie, co mam na myśli. - Chwała ci za odwagę - powiedział
Milo i delikatnie pocałował ją w policzek. Potem dodał: - Wielkie nieba, a gdzież się podziało
moje dobre wychowanie, nie poczęstowałem was nawet drinkiem. - Przycisnął guzik
znajdujący się na najbliższej ścianie i otworzyła się szafka, w której znajdował się barek. -
Arnoldzie, czy mógłbyś czynić honory gospodarza, a ja w tym czasie wskoczę w jakiś
wygodniejszy ciuch? Gdy Milo wyszedł, Arnie zbliżył się do barku. - Jezu, Connie, popatrz
tylko: Stoly, Chivas, J.D. i importowany dżin. Określ swoje preferencje. - Chyba napiję się
Stoly. Czy jest tam gdzieś skórka z cytryny? Arnie pokiwał głową. - Są tu jeszcze oliwki i
cebula, wszystko, czego potrzeba. - Wrzuć jeszcze trochę lodu. Arnie potaknął i zrobił jej
drinka, ona w tym czasie podeszła do wyjścia. - Arnie, popatrz, tu jest jeszcze jeden poziom.
Na górę prowadzą schody. To jakiś pałac. - Wróciła do niego, pocałowała go, wciskając mu
język do ust. - Kiedyś będziemy mieli taki sam. Wierzę w ciebie, Arnie. Kocham cię i wierzę w
ciebie. Arnie podał jej drinka. - Słyszysz ten furkot? Nasłuchiwała. - Och, tak. - Wskazała
palcem poniżej barku. - To pewnie automat do lodu. Arnie spojrzał w dół. - Masz rację. - Sam
też nalał sobie Stoly i zanim wypili do dna, stuknęli się szklankami. - Jeszcze po jednym? -
Och, tak. Arnie właśnie wyciskał cytrynę i kończył przygotowywanie drinków, kiedy wszedł
Milo i uścisnął ich. Zaskoczony Arnie cofnął się. - Milo, do cholery, powinieneś był
powiedzieć, że masz zamiar rozebrać się do naga. - Myślałem, że to zrobiłem. - Mówiłeś, że
wskoczysz w coś bardziej wygodnego, a to nie to samo. - Znów czuję się zakłopotany -
odpowiedział Milo. - Pójdę i włożę coś na siebie. Czy chcecie, bym to zrobił? Jako gospodarz
muszę dbać o to, by goście dobrze się czuli. - Mnie to nie przeszkadza - powiedział Arnie.
Spojrzał na Connie. - A tobie? - Chryste, po co miałby wkładać tę kamizelkę i krawat?
Pozwólmy facetowi czuć się swobodnie, jest u siebie w domu. - Czuję się tak, jakbym znał
was całe wieki - powiedział Milo. - Mam takie wrażenie, że mógłbym was poprosić o
wszystko. - Wypróbuj nas - powiedział Arnie. - Nie krępujcie się odmówić, ale nawet nie
potrafię wyrazić, jak bardzo zależałoby mi na tym... - Jego głos załamał się. - Powiedz, o co
chodzi, możemy przecież powiedzieć: nie. Milo nic nie odpowiedział, włożył tylko kciuk do ust
i szybkimi ruchami wsuwał go i wysuwał na zewnątrz. - To znaczy chcesz, abym zrobiła ci to
ręką, czy o to chodzi? - Nie jesteś na mnie zła, Konstancjo? - Do diabła, robię to Arniemu bez
przerwy. - Spojrzała na Arniego: Czy masz jakieś obiekcje w związku z tym? Ja nie mam.
Arnie też nie miał. - Do diabła, Milo, myślałem, że naprawdę chodziło ci o jakąś przysługę. -
Tak naprawdę, moja słodka, jest coś jeszcze. - Słuchamy więc. Milo zatarł dłonie. - Jeśli nie
chcecie tego robić, choć bardzo mi na tym zależy, umrę, jeśli nie powiecie: nie. - Nie
powiedziałeś, czego chcesz - wtrąciła Connie. - Dobrze, powiem wszystko... chcę usiąść na
kanapie i chcę, aby Konstancja pobudziła mnie, a kiedy będę już w odpowiednim stanie,
chciałbym, aby przyjęła pozycję siedzącą i wtedy zatopię się w niej; położę ręce na jej
doskonałych - jak je nazywasz - poduszeczkach i będę je prztykał palcami - i w ten sposób
spędzimy kilka miłych chwil, Konstancjo. - Zostawię was samych, nie ma sprawy. - Arnoldzie,
nie mógłbym pozwolić na to, aby mój gość nudził się, mam też kogoś dla ciebie, w ten
sposób wszyscy będziemy zajęci. - Hej, Con, nigdy tego nie robiliśmy, mała odmiana, o to
chodzi, Milo? Milo przytaknął. - Wspaniale - powiedział Arnie. - Kim jest ten "ktoś"? Czy jest
piękna, dobrze zbudowana? - Budowa ciała jest wspaniała, ale co do piękna, jest to sprawa
zbyt osobista, by dać definitywną odpowiedź, w moim odczuciu - tak. - Klasnął rękami. Po
chwili na schodach rozległ się odgłos kroków. Następnie drzwi wypełniła niemal całkowicie
sylwetka olbrzymiego, czarnego nagiego mężczyzny. - Rany boskie - powiedział Arnie. - Czy
to jest odmowa? - spytał Milo. Arnie zawahał się. - Nie krępuj się powiedzieć: nie - powiedział
Milo. - Nikt cię nie zmusza, Arnie - powiedziała do niego Connie. - Nigdy czegoś takiego nie
robiłem, czułbym się jak czubek, to wszystko. - Podszedł do barku, sięgnął do pojemnika na
lód. - A więc rozbieramy się do naga - powiedział Milo. Arnie wrzucił do szklanki kilka kostek
lodu, wypił trochę alkoholu, nalał sobie ponownie, rozejrzał się. - Co to za warkot? Milo
uśmiechnął się do Connie. - Twój facet jest bystry; nic nie umknie jego uwagi. - Spojrzał
następnie na Arniego. - Mam tu zainstalowany taki aparat - będzie nam robić zdjęcia. -
Chwileczkę - powiedział Arnie. - Ruchomy film? - zapytała podniecona Connie. - Przestań,
Con, nawet nie znam tego czarnego faceta, czy myślisz, że chcę, aby cały świat oglądał, jak
mnie pedałuje? - To jest coś w rodzaju zdjęć próbnych - powiedziała Connie. - Tylko za
darmo. Może zostaniemy gwiazdami, Arnie. - Komu to będziesz pokazywać, Milo? - Nikomu,
kogo znacie, Arnoldzie; być może kilku przyjaciołom w Waszyngtonie. - Czy oni też są
homoseksualistami jak ty, Milo? Nie, żebym miał coś przeciwko twoim przyjaciołom, ale
chodzi tu o moją reputację; jak sądzisz, co powiedziałaby moja matka, gdyby coś takiego
zobaczyła...? -...jesteś sierotą - wtrąciła Connie. - Po co ta mowa na temat matki...? W tym
momencie Milo potrząsnął głową. - Ta paplanina psuje cały nastrój. Czy zdajecie sobie
sprawę, jakie to frustrujące być tak blisko Konstancji, starać się wyobrazić jej wdzięki i
słuchać jednocześnie tego bajdurzenia, które nie pozwala mi się skoncentrować. Pragnę tego
z całych sił, ale jeśli kawałek taśmy filmowej ma cię wyprowadzić z równowagi, to nie
przejmuj się mną, moimi pragnieniami, zapomnij o tym wszystkim, przestaje mi na tym
zależeć... - Milo, nie powiedziałem, że tego nie zrobię, oczywiście, że zrobię; facet zaprasza
mnie do domu, częstuje mnie drinkami i oferuje darmowe zdjęcia próbne, takiemu facetowi
nie odmówię; chodzi tylko o to, że w ciągu kilku minut zrobiłeś nam tyle niespodzianek,
musiałem do tego wszystkiego jakoś przywyknąć. Ale w tej chwili możemy zrobić cokolwiek
zechcesz, włącz te swoje kamery. - W takim razie rozbieramy się do naga? - powtórzył Milo.
Rozebrali się. - A więc zajmujemy pozycje? Zrobili to. - Wiesz, co myślę, Milo - powiedział
Arnie, kiedy ukląkł. - Twój umysł jest niezgłębiony, Arnoldzie, powiedz mi, proszę. - Myślę, że
takie nowe przeżycia pozwalają nam zachować młodość. - Dusza poety, to cały ty Arnoldzie -
powiedział Millo. Następnie dodał: - Za moment popadnę w ekstazę. Arnie uśmiechnął się do
Connie. - No i co najsłodsza? Uśmiechnęła się do niego. - Co, kochanie? - Trochę zabawy,
co? - Miauczenie kota. Iii. Reguły gry Scout niepotrzebnie nastawił budzik na wpół do piątej
rano. Robiąc to wiedział, że i tak nie zaśnie - jego przewidywania okazały się słuszne. Zrobił
to mimo wszystko - co prawda nie miał instynktów samobójczych, jednak nigdy nic nie
wiadomo - aż tak ważny był dla niego ten ostateczny sprawdzian. Kwadrans po czwartej leżał
w łóżku, było jeszcze ciemno, spoglądał w sufit, próbując nie myśleć o ukochanej Audible, ale
raczej o wyzwaniu, jakie miał podjąć już za kilka godzin. Bardzo często przychodziło mu na
myśl, że straciłby na zawsze reputację, gdyby jakiś prywatny detektyw wpadł do jego
mieszkania z kamerą wideo - zobaczyłby bowiem dzieciaka o blond włosach, wzrostu sześciu
stóp i trzech cali, leżącego w łóżku i trzymającego w rękach piłkę do koszykówki. Cóż, takie
było życie. Przynajmniej w jego przypadku. Powodem, dla którego spał z tym przedmiotem -
firmy Larry Bird - było to, że jeden z jego nauczycieli matematyki na pierwszym roku, dwa lata
temu, był łagodnym czarnym mężczyzną, który studiował na uniwersytecie stanowym
Tennessee razem z Dickiem Barnettem, najmniej docenianym graczem wielkiej drużyny
Knicks; nauczyciel mówił mu, że wszyscy zawsze wiedzieli, gdzie w danym momencie
znajduje się Barnett, ponieważ w drodze z jednych wykładów na drugie zawsze kozłował
piłkę, trzymał ją w rękach podczas zajęć i prawdopodobnie kładł ją obok siebie, gdy spał.
Jeśli nawet wielcy gracze zespołu Knicks mieli ten zwyczaj, dlaczego on, Scout, nie miałby
robić tego samego. Czytał kiedyś, że gdy Bradley był w szkole średniej, ustawiał krzesła w
sali gimnastycznej i dryblował między nimi z pełną szybkością. Nie był to jakiś wielki wyczyn.
Każdy potrafił to zrobić. To, co robił Bradley, różniło się jednak od zwykłego kozłowania tym,
że gracz ten nosił okulary i zaklejał w nich taśmą dolną część szkieł w taki sposób, że nie
widział piłki, znajdował ją jedynie na wyczucie. W swoim pokoju Scout posiadał trzy pary
okularów, w każdej z nich zaklejona była dokładnie dolna część szkieł. Już od półtora roku
potrafił kozłować nie widząc piłki. Jeśli to było konieczne, potrafił dryblować z zakrytymi
oczami i to zarówno prawą, jak i lewą ręką (choć szczerze mówiąc, wiedział, że w trudnych
okolicznościach mógł liczyć na lewą rękę najwyżej w osiemdziesięciu procentach.)
Oczywiście potrafił też zablokować rzut napastnika przeciwnej drużyny. Czytał o tym, jak
legendarny Julius Erving zaczynał swą karierę zawodowca wyposażony we wszystkie
umiejętności z wyjątkiem dobrego wyrzutu piłki z autu. Scout opanował więc technikę takiego
wyrzutu. Robiąc to tysiące, tysiące razy, aż uwierzył, że jest w tym dobry. Scout miał zawsze
zaufanie do swych rzutów. Nauczył go tego ojciec. Było to w czasach, gdy chłopiec z
trudnością rzucał piłkę na wysokość dziesięciu stóp, nie mówiąc już o celności. Ale siła
przyjdzie sama, mawiał ojciec, zdobycie siły nie stanowiło problemu. śmiertelną bronią był
styl. Kolana należało zginać tak, a nie inaczej. Piłkę należało wypuszczać z rąk nie tylko w
sposób perfekcyjny - w sposób doskonale perfekcyjny, a więc tak, by nadać jej odpowiedni
ruch obrotowy. Gdy Scout miał dwanaście lat, rozpoczął program treningowy, który
kontynuował pięć lat później. Na początku rzuty wolne. Bez ustalania ich liczby.
Matematyczne podejście do treningu. Wykonywał rzuty wolne do momentu, gdy miał
dwadzieścia trafień pod rząd. (Scout był najlepszy w rzutach wolnych. Osiemdziesiąt osiem
procent trafień. Wszyscy sądzili, że był to wynik fantastyczny, wszyscy z wyjątkiem Scouta,
który wiedział, że powinien osiągnąć dziewięćdziesiąt procent; był na tyle dobry, by mieć taki
wynik, jeśli nie udawało mu się trafić tyle razy, to znaczy, że nie był skoncentrowany.) Gdy
przećwiczył rzuty wolne, rozpoczął rzuty z wyskoku. Po prostu biegł w kierunku obręczy -
dokładnie takiej jak trzeba, umieszczonej na wysokości dziesięciu stóp na tyłach garażu i
lekko uderzał piłką o tablicę, ręce były przy tym rozluźnione, najpierw wyprostowane,
następnie lekko zgięte. Dziesięć rzutów lewą ręką, potem tyle samo prawą. Następnie
oddalał się od kosza. Rzuty z odległości ośmiu stóp. Przodem do kosza, z boku, z jednej i
drugiej strony. Potem z odległości dwunastu stóp, piętnastu, w końcu osiemnastu. Z każdej
pozycji rzucał dziesięć razy, potem przechodził do następnej. Obecnie rozpoczynał rzuty z
odległości dwudziestu stóp. Nie lubił ich zbytnio, miały charakter bardzo widowiskowy, a
nigdy przedtem nie był graczem lubiącym popisywać się przed publicznością. Ale powtarzał
samemu sobie, że jeśli opanuje rzuty z dwudziestu stóp, jeśli będzie w nich naprawdę dobry,
wtedy wzbudzi respekt innych drużyn - a to oznaczało, że przeciwnicy będą musieli
rozciągnąć obronę, co z kolei ułatwi Scoutowi podawanie piłki do kolegów z drużyny, którzy
będą rzucać do kosza z bardziej dogodnych pozycji. Mimo swej ogromnej skromności Scout
wiedział, że potrafi minąć każdego obrońcę w jego wieku. Potrafił oceniać sytuację na całym
boisku, znał mocne strony kolegów, zawsze podawał piłkę w odpowiednim momencie,
umożliwiając im wykonanie celnego rzutu. Potrafił rzucać. Potrafił mijać obrońców. Ważył sto
sześćdziesiąt funtów, nie był więc gruby. Mógł biegać w nieskończoność, nie tracąc oddechu.
Trenerzy uwielbiali go - nie tylko dlatego, że posłusznie wykonywał polecenia, ale również z
tego powodu, że na boisku wykazywał się inteligencją. Wiele osób mówiło, że na boisku
potrafi wszystko. Scout wiedział, że było inaczej. Nie miał dobrego wyskoku i nie był zbyt
szybki. To prawda, że potrafił biegać w nieskończoność, nie tracąc oddechu, nie potrafił
jednak biegać szybko. A wyskok? David Thompson potrafił odbić się pionowo od ziemi na
wysokość czterdziestu dwóch cali. To zostało zmierzone. Scout mógł mówić o szczęściu, jeśli
udało mu się przeskoczyć przez ryzę papieru o standardowych wymiarach. Zdobył się na
wprost niewyobrażalny wysiłek, aby wyzbyć się tych słabości, jednak umiejętność skakania
była czymś, czego nie można było wyćwiczyć. Zawodowcy mawiali: nie można kogoś
nauczyć wysokości. Pomimo tych słabszych stron świetnie zadebiutował w ogólnonarodowej
lidze, z jego podań zdobyto największą liczbę punktów, był trzeci na liście najlepszych
strzelców. Był dobry. Podawanie tego w wątpliwość byłoby absurdem. Ale czy był
wystarczająco dobry? Czy był - albo też czy kiedykolwiek mógł zostać tym, kim najbardziej
chciał być: graczem? (Była to najwyższa pochwała, jaką można było otrzymać od innej istoty
ludzkiej: "On jest graczem".) Scout wstał z łóżka. Obydwiema rękami trzymał piłkę. Przycisnął
ją do ciała. Była godzina #/4#29 rano. Przed nastaniem południa miał się dowiedzieć czy
rzeczywiście jest graczem. Chociaż uzgodnili, że nie spotkają się przed wyjazdem Scouta,
Audrey nie spała już o godzinie czwartej. Scout miał dla niej prywatne imię - Audible, czyli
"Słyszalna"; było to żartobliwe imię, które wywodziło się stąd, że kiedykolwiek pytano ją o coś
podczas zajęć szkolnych, odpowiadała bardzo cicho i panna Clemson, która uczyła w
ostatnich klasach, powiedziała kiedyś: - Musisz solidnie popracować nad tym, aby być
bardziej słyszalna, moja droga. To, że nie spała o tak wczesnej porze, nie było dla niej
niczym niezwykłym. Miała mnóstwo energii, która była jej niezbędna do wykonywania
przeróżnych zadań. Próbowała zwykle zakończyć naukę przed północą, jednak praca
przeciągała się prawie do brzasku. Wszyscy w szkole sądzili, że jest taka zdolna, a jej
celujące oceny zdawały się być tego potwierdzeniem, Audrey wiedziała jednak, że jest
inaczej: po prostu nie bała się ciężkiej pracy. Godzina #/4#ą0. W pokoju jej matki rozległ się
jęczący głos. Szybko wstała i pospieszyła do niej, by ubiec następne jęki; cioci B., która się
nią opiekowała, potrzebny był w tym momencie wypoczynek. Ludzie posunięci w latach
potrzebują bowiem odpoczynku. Audrey otworzyła drzwi do pokoju matki, uśmiechnęła się
tak radośnie, jak tylko umiała, przeszła przez pokój, ucałowała ją w policzek, powiedziała
szeptem, że będzie piękny dzień i przystąpiła do wykonania swego zadania, nucąc Brighten
the Corner, ulubioną pieśń matki. Matka nie panowała już nad czynnościami fizjologicznymi i
na początku mycie jej było bardzo trudne dla Audrey. Trudne nie ze względu na wysiłek
fizyczny, lecz ze względu na to, że mając lat siedemnaście, musiała w pewnym sensie być
matką dla własnej matki. Kiedy matka była już czysta, ułożyła ją wygodnie w łóżku i
wyszeptała: - Zaśnij jeszcze na chwilę - po czym wyszła. Audrey miała zręczne palce.
Zawsze tak było. Kochała szycie. Szydełkowanie. Gotowanie. Prawdopodobnie dlatego miała
plany, aby zostać chirurgiem. Było to doprawdy głupie marzenie. Trudne do spełnienia w tej
okolicy. Chociaż była najzdolniejszą dziewczyną w mieście, nie mogła liczyć na realizację
swych planów, gdyż jej miasto było tym słynnym ośrodkiem intelektualnym o nazwie
Neptune, stan New Jersey, z liczbą mieszkańców zaledwie czterocyfrową - i to nie
największą z możliwych. Nie, to Scout miał zostać lekarzem w ich rodzinie. Zaplanowali to od
momentu, gdy zaczęli chodzić ze sobą na serio w ostatniej klasie. Mieli razem studiować na
uniwersytecie stanowym Wagnera, tuż obok miejsca, gdzie mieszkali; Audrey miała zostać
pielęgniarką i pomagać Scoutowi w ukończeniu studiów medycznych. Tak jak w powieści:
"Nie jak nieznajomy". Uniwersytet Wagnera nie był uczelnią prestiżową, ale biorąc pod
uwagę stan zdrowia matki i fakt, że na cioci B. mogła polegać tylko w ograniczonym zakresie,
Audrey musiała mieszkać nadal w swoim domu. A poza tym nie była to aż tak zła uczelnia.
Niektórzy z jej najlepszych absolwentów dostawali się później na studia medyczne i Audrey
była pewna, że tak właśnie będzie w przypadku Scouta. Był najinteligentniejszym chłopakiem
ze swego otoczenia i choć jego oceny nie były tak wysokie jak jej, to tylko dlatego, że
poświęcał mniej czasu na odrabianie zadań domowych. "Doskonali" - tak nazywały ich inne
dzieciaki, gdy zaczęli się spotykać. Audrey wiedziała, że mogli górować nad resztą klasy. Byli
w czołówce najlepszych uczniów, on był najlepszym sportowcem, ona była przewodniczącą
klasy. I choć nigdy nie przyznałaby, że jej uroda była bardziej niż przeciętna, prawda była
inna. Byli do siebie podobni - ona i Scout - oboje wysocy, oboje mieli włosy blond i niebieskie
oczy; Scout w jej oczach był tak przystojny, że zaspokajał absolutnie wszystkie potrzeby,
jakie można mieć w tym względzie, jej natomiast mówił, że jest najpiękniejszą dziewczyną w
historii miasta Neptune. (W każdym razie kiedyś tak powiedział, za co został natychmiast
ofuknięty, zrezygnował więc szybko z prawienia takich komplementów, zanim mogłyby wejść
do jego stałego słownictwa.) Jednak później, w połowie ostatniej klasy, ustały wszelkie
złośliwości i na szkolnych korytarzach nie słyszało się już słowa: "doskonali". Było to
związane, rzecz jasna, z ich rodzicami - a raczej z ich nagłą utratą. W przypadku Scouta stało
się to jednocześnie, zginęli w wypadku samochodowym, on sam natomiast zamieszkał z
nauczycielką angielskiego i jej mężem, który był dyrektorem do spraw sportu. Rodzice
Audrey nie umarli jednocześnie - Audrey wiedziała, że to straszne myśleć o tym w ten
sposób, lecz w jej matce ciągle tliło się życie. Jeszcze nie "odeszła". Takie odczucia były
poniekąd uzasadnione. śmierć rodziców była prawdopodobnie tym, co zbliżyło ją tak bardzo
do Scouta. Nagle okazało się, że oprócz siebie nie mają nikogo innego. Kiedy przychodzi
nieszczęście, można się poddać bądź starać się walczyć z losem; tych dwoje jasnowłosych -
jak się okazało - było ludźmi gotowymi walczyć z przeciwnościami. Być może nie wyglądali
na takich, mogło się wydawać, że byli nieodporni, nawet rozpieszczeni. Te pozory kryły
jednak twardość charakteru - i to niezwykłą twardość. #/4#50 i usłyszała to wreszcie. Dźwięki
dochodziły z ulicy. bęc! bęc! bęc! I to wszystko. Umówiony sygnał, jaki jej przesyłał: trzy
szybkie odbicia piłki, która - nie licząc Audible - była najcenniejszym skarbem jaki posiadał, te
trzy odbicia były sygnałem, że jest w drodze na przystanek autobusowy, skąd zamierza
pierwszym kursem pojechać na Manhattan. Przez chwilę, ku własnemu zdziwieniu, Audrey
poczuła nagły strach. Jej dewizą było to, aby nie uginać się pod ciężarem kłopotów i
niepotrzebnie nie wpadać w panikę. W sposób doskonały potrafiła sobie radzić z zupełnie
nieprzewidzianymi okolicznościami. Teraz jednak miała ochotę wybiec za nim i wrzasnąć: -
To nie ma znaczenia, dla mnie nie ma znaczenia jak ci pójdzie. I oczywiście była to prawda.
Jeden Bóg wiedział, jak ważne było to jednak dla Scouta. - Postaraj się wypaść jak najlepiej -
powiedziała cichym, charakterystycznym głosem, ponieważ sukces polega właśnie na tym,
by zdobyć się na największy wysiłek - czytała gdzieś na ten temat - inne sprawy nie mają
znaczenia. Wiedziała jednak, że Scout oczekiwał czegoś więcej. On zawsze zdobywał się na
najwyższy wysiłek. Teraz oczekiwał od niej bardziej jednoznacznego wsparcia. - Rozłóż ich
na łopatki, kochanie - usłyszała własne słowa. Tym razem były słyszalne. Scout wiedział, że
są ludzie, którzy lubią sztuki pisane wierszem i jeśli chcą odbyć pielgrzymkę do swej "Mekki",
to jadą do Stratfordu. Inni, zależnie od potrzeb, odwiedzają Kioto bądź Lurd. Scout dotarł do
swej "Mekki" przed ósmą rano. Autobus jadący do miasta utknął w korku z powodu wypadku,
więc znalazł się w Terminalu Władz Portowych dopiero przed siódmą. Nie wiedział,
oczywiście, gdzie jest IRT i co ten skrót w ogóle oznacza, ale w końcu znalazł wejście do
pociągów jadących do Times Square i pojechał metrem w kierunku przeciwnym do centrum
miasta. Zastanawiał się czy jechać ekspresem, czy też osobowym, ale wybrał ten drugi, gdyż
wiedział, że na pewno zatrzyma się w miejscu, gdzie ma wysiąść. Gdy jednak dotarł do
właściwej stacji, musiał spytać kilku ludzi o drogę, by upewnić się, gdzie się znajduje. Po
wyjściu z pociągu musiał jeszcze przejść na piechotę dwie przecznice. Znalazł się w miejscu
przeznaczenia kilka minut przed ósmą. W oczach niektórych miejsce to mogło wyglądać na
zwykłe boisko. On wiedział jednak, że nie jest to jedno z wielu, podobnych do siebie boisk.
Całe życie rozczytywał się na ten temat. ktoś twierdził, że Jabbar nauczył się tu rzucać
hakiem, kiedy nazywał się jeszcze Alcindor. Książę Monroe przyjechał tu z Philly w wieku
piętnastu lat i już wtedy przywiózł ze sobą własną grupę fanów. To pewne, że w koszykówkę
grano też w innych miejscach, na przykład w Dystrykcie Kolumbii - Elgin Baylor nie urodził się
przecież jako dojrzały koszykarz. Los Angeles również mogło się poszczycić kilkoma
słynnymi boiskami. Jednak to miejsce, sześcioboiskowy kompleks w Harlemie, był dla
entuzjasty koszykówki czymś wyjątkowym, przeznaczonym właśnie do tej gry. Co tu ukrywać
- była to najszybsza nawierzchnia na świecie. Scout, jedyny biały w polu widzenia, przeszedł
przez ogrodzenie, zastanawiając się czy nie zaryzykować kilku dryblingów i rzutów do kosza,
ale doszedł do wniosku, że nie zna tutejszych zwyczajów, tak więc siadł tyłem do ogrodzenia
z piłką w rękach - model Larry Bird Special - i czekał, aż ktoś go zaprosi do gry. Zanosiło się
na upał, ale w tej chwili było jeszcze do wytrzymania, na samym zaś boisku - i to mogło być
niejakim rozczarowaniem - było niewielu graczy. Na drugim końcu jedynie kilku
dziesięciolatków ćwiczyło rzuty z różnych pozycji. Scout, bardziej niż kiedykolwiek świadomy
faktu, że jest biały, siedział skulony wpół, słysząc jedynie bicie swego serca. - A cóż to? -
odezwał się ktoś murzyńskim slangiem. Scout podniósł wzrok i zobaczył czarnego ćpuna.
Mierzył około sześciu stóp i trzech cali, miał na sobie dżinsy z obciętymi nogawkami i podarte
trampki. Trudno było określić jego wiek. Być może dwadzieścia pięć lat. Waga około stu
dwudziestu pięciu funtów. Mniej więcej tyle. - Co proszę? - zapytał Scout, nie rozumiejąc
pytania. ćpun wskazał teraz palcem. - Cóż to jest? Scout ciągle nie rozumiał. - Pytasz o to? -
Podniósł w górę piłkę marki Larry Bird Special. - Taaaaak. W tym momencie Scout
zorientował się - ćpun próbował z niego zażartować. Rozejrzał się wokół. Boisko ciągle było
puste. Postanowił, że potraktuje to pytanie poważnie. Nie ma sensu wyprowadzać ludzi z
równowagi. - To piłka do kosza. - Do czego służy? - Używa się jej do gry. - Takiej jak kości? -
Nie, to inny rodzaj gry. - Co się z tą piłką robi? - Nie wiem, o co ci chodzi. - Mogę dotknąć?
Scout rzucił piłkę do ćpuna, który złapał ją jakby z trudnością. Był to facet o bardzo dużych
rękach. Zaczął niezgrabnie podrzucać piłkę. Następnie wypuścił ją z rąk i patrzył, jak toczy
się po asfalcie. - Och, odbija się! - To prawda. - Grasz tym w dwa ognie? Scout prawie się
uśmiechnął. - To, w co gram, różni się też od gry w dwa ognie. ćpun przyniósł piłkę z
powrotem, tocząc ją po ziemi. - Pokaż mi, to będę wiedział, o co chodzi. - Z jedną osobą to
niemożliwe. - Pokaż mi - nalegał ćpun. Scout wstał i doszedł do wniosku, że najłatwiej będzie
zaprezentować rzut z wyskoku. Odbił piłkę kilka razy o ziemię, badając tym samym rodzaj
nawierzchni, następnie skierował się ku najbliższemu koszowi, wyskoczył na kilka cali i
prawą ręką wykonał rzut: piłka odbiła się od tablicy i przeszła przez obręcz bez siatki. ćpun
pisnął z zachwytu. Wskazał ręką na piłkę, następnie na obręcz. - Pasuje - powiedział. -
Pasuje bardzo dobrze. Scout zorientował się w tym momencie, że obserwuje go pięciu czy
sześciu czarnych, przylepionych niemal do siatki ogrodzenia. - Nie do wiary - powiedział
ćpun. Odwrócił się do młodych chłopców wiszących na ogrodzeniu. - Pasuje bardzo dobrze. -
Niektórzy odwrócili wzrok, reszta zaśmiała się. Scout stał w miejscu, odbijając swą piłkę
marki Larry Bird Special. - Dlaczego tu przyszedłeś? - zapytał go ćpun. - Miałem nadzieję, że
może trochę pogram. - Jesteś za dobry dla tych czarnuchów - powiedział ćpun. - Och, żeby
tak było. - Lepiej wynoś się stąd, jesteś za dobry, będziesz się wyśmiewał z tych czarnuchów,
mogą być na ciebie wściekli. - Przyszedłem tu, żeby tylko pograć - powiedział Scout. - Do
nikogo nic nie mam. ćpun wskazał na domy mieszkalne znajdujące się wokół boiska. - W
którym mieszkasz? - Nie pochodzę z tej okolicy. - Och, założę się, że jesteś jednym z tych
bogatych ¯ydów z centrum. - Nie jestem bogaty, nie jestem ¯ydem, w ogóle nie mieszkam w
Nowym Jorku. - W takim razie gdzie? Scout wskazał palcem na zachód. - New Jersey.
Przyjechałem dziś rano. W tym momencie ćpun zaczął podskakiwać na jednej nodze. - On z
Jersey - zawołał do grupy chłopaków, którzy kilka chwil wcześniej weszli gęsiego na boisko.
Scout spojrzał w ich stronę od niechcenia. Mieli piłkę do kosza. Nie przyszli w złych
zamiarach. Większość z nich była tuż po dwudziestce. W tej chwili wszyscy wpatrywali się w
niego. Doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi uśmiechając się do nich. - Cześć - powiedział
czując się tak, jakby stał się pośmiewiskiem dla całego świata, zastanawiał się jednocześnie,
kiedy ćpunowi znudzą się wreszcie te żarty. - On tu przyszedł, żeby zażartować z nas - ćpun
zwrócił się do grupy chłopców. - Hej, nie mów tak - odpowiedział Scout. - Nie po to tu
przyszedłem i wiesz o tym dobrze. - Wrzucił piłkę przez obręcz - kontynuował ćpun. Te słowa
nie wywołały żadnej reakcji grupy. - Zrób to jeszcze raz - powiedział ćpun. - Zrób to jeszcze
raz, podjęliby cię pod nogi, aby móc z tobą zagrać. Scout zawahał się. - No dalej, zrób to, nie
udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Scout odetchnął głęboko, kilka razy odbił piłkę o ziemię. -
Uda mu się - krzyknął ćpun i przesunął się na pozycję z boku kosza. - Uda mu się trafić. On
jest z Jersey, a tam są magicy od tych rzeczy. Scout, stojąc samotnie w odległości
dwudziestu stóp od kosza, wahał się już tylko krótką chwilę, był bowiem na ich boisku, był tu
obcy, a najlepszą metodą wkupienia się w łaski nowego środowiska było chyba dostarczenie
im trochę uciechy - mając to wszystko na względzie, Scout zaczął powolny bieg w kierunku
kosza, biegnąc dryblował, przekładając piłkę z ręki do ręki, nie patrzył na nią, nie było to
przecież potrzebne, gdyż miał za sobą tysiące godzin ćwiczeń w okularach z zasłoniętymi
szkłami; kiedy znalazł się bliżej kosza, przyspieszył nieznacznie, starając się nabrać
właściwego rytmu, następnie przełożył piłkę do prawej ręki... ...i w tym momencie pojawiła się
czarna chmura... ...Scout ostrożnie objął piłkę obiema rękami, odbił się nogami od ziemi...
Tymczasem chmura unosiła się wyżej i wyżej w ten chłodny jeszcze poranek, a znajdujący
się już w powietrzu Scout poczuł, jak serce zabiło mu mocniej w piersi, ponieważ tą czarną
chmurą był ćpun; jednakże w tym momencie nie był już niezgrabną, nie potrafiącą poprawnie
mówić fajtłapą - to, co w tej chwili robił, było niewiarygodne: wznosił się coraz wyżej i wyżej z
wyciągniętą lewą ręką i otwartą szeroko dłonią; i gdy tak obaj znaleźli się razem w powietrzu,
Scout doznał olśnienia, teraz już wiedział, kim jest ćpun - to znany Stick, czyli Pago Stick,
Scout czytał kiedyś o nim - potrafił skakać niemal do chmur; Scout dopiero za parę lat miał
zostać najsłynniejszym obrońcą szkół średnich New Jersey, podczas gdy o Sticka ubiegały
się wszystkie uczelnie: Indiana, Północna Karolina, Port pisał o nim artykuły, mówiło się
nawet o tym, że był na tyle dobry, by przejść do ligi zawodowej, pomijając etap rozgrywek
międzyuczelnianych - taki miał talent! Później jednak wyszła ta sprawa z narkotykami, po niej
nastąpiła krótka odsiadka, a potem już nic się nie działo - aż do tej chwili, tego momentu, gdy
Stick pojawił się nagle na tym boisku i wyskoczył tak wysoko, tak pięknie... ...później
wszystko przestało być piękne. Stick zablokował bowiem wyskok Scouta, łapiąc piłkę swą
gigantyczną łapą, zanim w ogóle dosięgła tablicy, następnie odrzucił ją z powrotem - wprost
w Scouta, prosto w jego twarz; piłka lekko skręciła uderzając go w usta i nos, powodując
natychmiastowy krwotok, ale co gorsze - siła bloku spowodowała, że Scout stracił
równowagę i chociaż nie znajdował się wysoko nad ziemią, był w tym momencie zupełnie
bezradny - uderzenie piłki sprawiło, że odchylił się od pionu i runął na ziemię, uderzając
głową o asfalt; na chwilę stracił prawdopodobnie przytomność i przez pół minuty leżał jak
długi krwawiąc; wtedy Stick chwycił go energicznie łapami i zawlókł go w kierunku
ogrodzenia, następnie mocno podał mu piłkę, uderzając go przy tym w brzuch i powiedział: -
Spierdalaj stąd, skurwielu, tu jest miejsce dla graczy. - Po tym wszystkim, słaniając się na
nogach, Scout wyszedł poza ogrodzenie i usiadł z trudnością; krew nie przestawała lać mu
się z nosa; gdy przyszedł nieco do siebie, usłyszał ich śmiech, ich czarny śmiech - i w tym
momencie chciał umrzeć. Gdy o godzinie dziesiątej rozległ się dzwonek do drzwi, Audrey
niemal skoczyła na równe nogi. W pierwszej chwili pomyślała, że to może telefon od Scouta,
ale to nie mógł być on, gdyż uzgodnili wcześniej, że nie będzie dzwonić, ale przyjdzie od razu
do jej domu. Wiedziała jednak, że jeśli sprawy potoczą się źle, wtedy zadzwoni - będzie
musiał opowiedzieć o tym komuś - a komu jak nie właśnie jej? Jeśli będzie uprzedzona,
wtedy oboje będą mieli trochę czasu, aby przygotować się do spotkania. Trochę czasu na to,
by zrobić dobrą minę do złej gry. Dobrą minę, która będzie jakimś pocieszeniem: "Kogo to
obchodzi", "to nie ma znaczenia". "Za rok nie będziemy o tym pamiętać." Potem jednak, gdy
zorientowała się, że to nie telefon, ale dzwonek do drzwi, zastanowiła się, kto to mógł być.
Odkąd stan zdrowia matki uległ pogorszeniu, prawie nikt jej nie odwiedzał. Gdy otworzyła
drzwi, okazało się, że to wuj Arky; wuj miał wielką białą brodę, w rękach trzymał zapakowany
prezent. Prezent miał kształt butelki. Wuj wyciągnął ramiona, a ona z radością uściskała go.
Audrey właściwie nie wiedziała zbyt wiele o wuju Arkym. Może tylko tyle, że przypominał
świętego Mikołaja z Cudu na Trzydziestej Czwartej ulicy, filmu wyświetlanego zwykle w
okresie świątecznym, który zawsze wzruszał ją do łez. Był również kimś sławnym w
Princeton, miejscu niezbyt odległym od jej domu. Nauczycielem, badaczem, tego nie była
pewna, ktoś mówił jej kiedyś, że otrzymywał nagrody, nawet międzynarodowe. Co do
jednego była natomiast pewna: był beznadziejnym przypadkiem fanatyka koszykówki.
Oglądał wszystkie mecze, jakie odbywały się w Jersey, a od około roku jego osobistym
ulubieńcem stał się właśnie Scout. - Pojechał, prawda? - Powiedział wuj Arky. - Do krainy
gigantów. - Tak, to prawda. - Proszę, dla ciebie i dla niego. Musisz mi coś obiecać. - Jeśli to
nie będzie niezgodne z prawem - powiedziała Audrey. - Musicie razem wypić zawartość tej
butelki za moje zdrowie. Potem możecie wznieść toast za samych siebie. Ale wznosząc
pierwszy toast i trącając się kieliszkami, musicie wypowiedzieć takie słowa: - Za wuja
Arky'ego, który wiedział. - Wiedział o czym? - ¯e on im dorówna. Nie. Będzie lepszy od nich.
Wróci z tarczą i wieńcem laurowym na głowie. - Nie wiemy jeszcze, jak mu poszło. - Ja wiem.
- Podał jej paczkę. - Co to? - Te małomiasteczkowe dziewczyny wykończą mnie! To
szampan, Audrey. A cóż innego mógłby komuś podarować cywizlizowany człowiek, aby
cieszyć się wraz z nim jego radością? - Ależ my nie pijemy. - Przecież wiem o tym. Czy
słyszałaś o piwie bezalkoholowym? To, co tu widzisz, to najlepszy gatunek bezalkoholowego
szampana. Smakuje tak, jakby same żaby wyciskały sok z winogron. Włóż go teraz do
lodówki, a kiedy nadejdzie właściwa chwila, nalejesz wszystkim po kieliszku. Czy możesz mi
to obiecać? - Obiecuję. Pocałował ją w policzek. - Gdybym tylko był młodszy o osiemdziesiąt
lat, Scout byłby bez szans. - Wykonał pół obrotu i przystanął. - Proszę cię nie martw się o
dzisiejszy dzień. Od pół wieku moim hobby jest analizowanie gry obrońców. Widziałem ich
wszystkich. Scout potrafi widzieć całe boisko. Trzeba mieć prawdziwy talent, żeby umieć to
robić. - W tym momencie zaśmiał się. - Ale również pomodliłem się - tak na wszelki wypadek.
- Ale mówiłeś nam kiedyś, wuju, że w nic nie wierzysz. - Być może On o tym nie wie. Musi
mieć ważniejsze rzeczy na głowie. A może nasz Bóg jest po prostu głupi - w końcu, czy
mądry Mesjasz zostałby cieślą? Scout siedział skulony w miejscu, gdzie zostawił go Stick.
Trwało to - właściwie nie miał pojęcia jak długo. Minęło sporo czasu, przynajmniej wewnątrz
jego pulsujących skroni, ale czy było to dziesięć minut, czy dwie godziny - tego nie był pewny.
Krew jednak nadal kapała mu z nosa i czuł, że prawa strona twarzy zaczyna mu puchnąć.
Kiedy był w stanie rozejrzeć się wokół, spostrzegł nieopodal studzienkę z wodą i natychmiast
przyszło mu do głowy, że pójdzie tam, gdy tylko nabierze pewności, że nogi nie odmówią mu
posłuszeństwa. Mógł równie dobrze uchodzić w tym momencie za pomnik, gdyby nie fakt, że
końcami palców przyciskał bezwiednie piłkę marki Larry Bird Special. Boisko już zaczynało
tętnić życiem. Obok niego przechodziło wiele osób. Dało się słyszeć gwizdy i okrzyki.
Kilkanaście piłek odbijało się od nawierzchni boiska. śmiech. Przekleństwa. Wszystkie te
szczęśliwe odgłosy. Scout wziął głęboki oddech, podniósł się na kolana, potem wstał, wziął z
ziemi piłkę i kierując się w stronę studzienki, starał się stąpać powoli i ostrożnie. Z tylnej
kieszeni spodni wyciągnął chusteczkę, zmoczył ją i bardzo starannie wytarł z twarzy krew,
następnie przyłożył chustkę do nozdrzy i mocno pociągając nosem, zatamował wreszcie
krwotok. Niedaleko studzienki znajdowała się ławka, którą niemal w całości zajmował jakiś
mały pijaczek, zostało jednak wystarczająco dużo miejsca, by Scout mógł usiąść. Siedząc na
ławce udawał, że prawie cały czas spogląda w dół, lecz w rzeczywistości przyglądał się
grającym, oceniając ich talent. Wykonywali wszystkie możliwe ewolucje i rzuty z różnych
odległości, rzucali z dwudziestu jeden stóp, podczas gdy młodsi koszykarze, nieco z boku,
rozegrali kilka gier dwóch na dwóch oraz trzech na trzech. Scout mógł tylko podziwiać. Co za
szybkość. Refleks, skoczność. Mocno ścisnął swą piłkę Larry Bird Special i postanowił odbić
ją raz od ziemi. I zrobił to. Hałas jakby na chwilę przebudził śpiącego pijaczka, który
bezwiednie kopnął nogą, przypadkiem trafiając piłkę. Nawet z nim nie potrafię wygrać,
pomyślał Scout i ruszył w pogoń za swą własnością, podniósł ją z ziemi i ostatni raz spojrzał
na boisko. Stick akurat kłócił się z dwoma facetami, którzy wykrzykiwali coś w jego stronę, on
zaś nie pozostawał im dłużny: - Cholera, sfaulowaliście mnie, to był faul. - ¯adna jednak ze
stron nie uczyniła gestu pojednania. Scout opuścił wtedy boisko i przez jakiś czas krążył bez
celu. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Spojrzał na zegarek. Była #/9#ł0. Pięć godzin
wcześniej wyłączył dzwoniący budzik w New Jersey i wyruszył w drogę niczym Odważny
Książę. Ale dość tego skamlenia! Teraz przynajmniej znał już prawdę. Chciał się dowiedzieć,
ile lat treningu dzieli go od tego, by zostać graczem. Przynajmniej spenetrował teren, postarał
się znaleźć odpowiedź na dręczące go pytanie. Okazało się więc, że nie takiej odpowiedzi
oczekiwał. Był jednak na tyle dobry, by brać udział we wszystkich rozgrywkach ligowych w
Neptune, na tyle zdolny, by uzyskać stypendium akademickie z uniwersytetu Wagnera, a
potem ze szkoły medycznej - i miał na tyle szczęścia, by mieć przy sobie Audrey. Audrey -
blondynka i do tego sama, na ulicy Harlemu, Scout nie mógł się powstrzymać, aby nie jęknąć
z bólu. Jak powie o tym wszystkim Audrey? Tak często rozmawiali o tym dniu, poważnie
rozważając możliwość, że sprawy nie ułożą się po ich myśli, sądzili, że będą na to
przygotowani... ...tego jednak, co zrobił Stick, nie można skomentować po prostu tak, że
"sprawy nie ułożyły się po ich myśli". To tak, jakby King Konga nazwać nieznośnym
bachorem. Nie wrócę nigdy do Neptune - postanowił Scout, - przenigdy. Przed jedenastą
chodniki niemal parowały, a Scout, obojętny na wszystko, po prostu szedł przed siebie.
Zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest zupełnie nie zauważany, wziąwszy pod uwagę bladą
i spuchniętą twarz; nikt go jednak nie zaczepiał. Skręcił za rogiem i zatrzymał się tuż przed
wejściem do metra. Miał w kieszeni żeton na dojazd do końcowej stacji autobusów oraz bilet
na podróż do Neptune, miał również dwa pięciodolarowe banknoty przeznaczone na coś do
zjedzenia i inne konieczne w tym dniu wydatki. I właśnie wtedy wpadł na fantastyczny
pomysł: to śmieszne nie wracać do Neptune, oczywiście że mógł wracać do Neptune i
wszystko będzie nadal tak, jak było do tej pory, ponieważ Audrey nie musi o niczym wiedzieć.
Cóż za genialny pomysł. Wystarczy zadzwonić i okłamać ją. Był marnym kłamcą, ale z tym
nie było problemów, gdyż Audrey nie przyszłoby nigdy do głowy, że jej chłopak może nie
mówić prawdy. Wszedł do winiarni. Kupił kilka czekoladek Milky Way, poprosił o tyle
drobnych, ile tylko mieli, powtórzył prośbę tyle razy, że sprzedawca zrozumiał w końcu, w
czym rzecz, następnie znalazł budkę telefoniczną i w chwilę później wrzucał już do automatu
monety. - Raport na temat postępów - powiedział, gdy odebrała telefon. - No mów, mów! -
Opiszę wszystko dokładnie, kiedy się zobaczymy. Ale pomyślałem, że zainteresuje cię kilka
szczegółów. - Być może tak. Scout nadał głosowi smutny ton. - Nie wszystko układało się tak
jak założyłem, Słyszalna. Początek nie był taki, jak się spodziewałem. - Powiedz, co się stało.
-...czy wiesz, że Harlem nie jest taki jak w filmach, jest tam mnóstwo pięknych domów i...
-...nie drocz się ze mną, powiedz, jak było. Odpowiedział bardzo łagodnym głosem. -
Zostałem upokorzony. - O nie! - To prawda. Ten facet Stick - kilka lat temu był gwiazdą - nie
chciał, żebym zagrał, nie lubi innego koloru skóry, nazywał mnie "białasem", popychał mnie i
ośmieszał przed innymi. - Nie mogłeś się z nim bić, byłeś przecież sam. - Pomyślałem tak
samo. Postanowiłem więc przeczekać te wszystkie przepychanki, naśmiewanie się i żarty na
temat mojego tyłka, który w jego przekonaniu pokryty był takim meszkiem jak skórka
brzoskwini... - Powiedział tak naprawdę? - Przysięgam na Boga. I mówił jeszcze dużo gorsze
rzeczy. - I co zrobiłeś, kochanie? - Próbowałem nie tracić głowy i powtarzałem sobie, że
wreszcie mu się to znudzi i wtedy będę miał szansę pokazać im, jak rzucam i inne rzeczy i...
och, Słyszalna, tyle wtedy myślałem o tobie; stało się tak, jak myślałem: znudziło go to
wszystko, odszedł ode mnie kilka kroków, a ja znajdowałem się około trzydziestu stóp od
obręczy kosza, daleko od miejsca, skąd mogę celnie rzucać. - Wiem o tym... - Cóż,
pomyślałem o tobie i zastanowiłem się czy chciałabyś, żebym zaryzykował, a wiedziałem, że
najbardziej lubisz we mnie to, że jakiekolwiek karty trzymam w ręku, gram nimi, mam - jak
sama mówisz - charakter, a więc krzyknąłem do Sticka: "Hej!", on odwrócił się, a ja rzuciłem z
odległości trzydziestu stóp i uwierz mi, Słyszalna, piłka poszybowała tak, jakby miała oczy, i
za chwilę była w siatce, z tym że oni nie mają tam oczywiście siatek; widziałem, że Stick był
pod wrażeniem mojego rzutu, wziąłem więc piłkę i rzuciłem jeszcze raz, tym razem z boku, z
odległości dwudziestu stóp i pewnie domyślasz się, z jakim skutkiem. - Domyślam się, ale
lepiej sam mi o tym opowiedz. Scout zmienił głos tak, aby sprawiać wrażenie, że mówi
zupełnie od niechcenia. - Spytał mnie, czy zagram z nim razem przeciwko dwóm innym.
Naprawdę dużym facetom. I nie zapomnę tego nigdy, daliśmy im niezły wycisk, ja i stary
Stick, jesteśmy teraz prawie kumplami, bo daliśmy sznasę wszystkim, którzy chcieli grać
przeciwko nam, stawiali zakłady, a my za każdym razem wygrywaliśmy, Stick jest
pięćdziesiąt dolarów do przodu i nie może się doczekać, bym skończył rozmawiać przez
telefon, bo chciałby jeszcze trochę zarobić, więc wygląda na to, że wrócę trochę później, a
nie chciałem, żebyś się martwiła. - To brzmi jak z bajki. - Kocham cię. - Ja też, tylko dwa razy
więcej. - Cześć. - Jestem z ciebie taka dumna, Scout, zawsze byłam, ale tym razem udało ci
się, jakie to wspaniałe, kiedy marzenia stają się rzeczywistością, do widzenia, kochanie.
Scout odłożył słuchawkę, w budce telefonicznej było gorąco jak w piekle. Zamknął oczy i
przypomniał sobie jej słowa. To, co mówiła o marzeniach. Właśnie dlatego byli tak doskonale
dobraną parą. Byli tacy podobni do siebie. Oboje byli okropnymi kłamczuchami. Było
południe, gdy pięciodolarowy banknot znalazł się na asfaltowej nawierzchni boiska. - Rzucam
pięć razy - powiedział Scout. - Jeśli przegram, forsa jest twoja. Stick schylił się po pieniądze. -
Wszystkie podarunki mile widziane. Scout nadepnął trampkiem na banknot. Stick podniósł
się. - Mogłeś mi nadepnąć na rękę. - Próbowałem. Stick przypatrzył mu się uważnie. Stali w
odległości kilku stóp od kosza, przy którym akurat nikt nie grał. W tym momencie trwała
przerwa w grze i kilku chłopców przysłuchiwało się rozmowie. - Chcesz grać, o to chodzi?
Scout przytaknął. - Jestem graczem. Stick wskazał na piłkę Scouta marki Larry Bird Specjal. -
Chcesz zagrać, używając tego okrągłego przedmiotu? - Daj spokój z tym pieprzeniem,
dobrze? Mam już dość tego wypuszczania. - Był w odległości sześciu stóp od kosza, kiedy
rzucił. Mógł to zrobić z zamkniętymi oczami. - Jeden rzut wykonany, zostały cztery. - Czekaj...
-...na co? - powiedział Scout i rzucił z odległości dziesięciu stóp. świst. - Dwa wykonane,
zostały trzy. - Niech cię szlag, ja jeszcze nie zacząłem. Z tłumu ktoś krzyknął: - Ale on zaczął,
to się liczy - i kiedy Stick odwrócił się, by uciszyć śmiechy, Scout cofnął się i wykonał
następny piękny rzut, tym razem z odległości piętnastu stóp. - Trzy. Stick przykucnął i zajął
pozycję między Scoutem i koszem. - Teraz bronię - ogłosił. - Nie poradziłbyś sobie nawet z
drzewem. Wybuch śmiechu. - Zrób coś, człowieku. Zanim Stick skończył mówić, Scout
wykonał następny rzut z odległości piętnastu stóp. - Cztery. - Facet potrafi rzucać -
powiedział ktoś z tłumu. Stick przybliżył się do kosza i dał znak Scoutowi, by zrobił to samo. -
Każdy pedał potrafi tak rzucać. Wejdź do środka tu, gdzie gramy my, mężczyźni. Scout
zawahał się. - Skurwiel, nawet nie potrafi rzucić z wyskoku - powiedział Stick. Scout stał w
miejscu kozłując. - Wejdź do mojego królestwa. - Zrobię to, nie martw się. - Dzisiaj, czy za
kilka lat? Scout stał dalej w tym samym miejscu, jeszcze mocniej odbijając piłkę, następnie
cofnął się na linię trzydziestu stóp i wpatrywał się w Sticka. Ten przesunął się o kilka stóp w
bok i wyczekiwał. Scout zaczął nagle kozłować bardzo szybko i całym pędem ruszył na ten
kosz... ...lecz czarna chmura przewidziała ten krok. Scout biegł coraz szybciej, mocno
odbijając piłkę, która znajdowała się pod jego pełną kontrolą i kiedy zbliżył się do tablicy,
przełożył ją do prawej ręki... ...lecz czarna chmura również zbliżała się do tablicy. Scout
przymierzał się w tej chwili do wykonania wyskoku, trzymając piłkę w prawej ręce, odbił się
od ziemi, prawą rękę wyciągając w górę... ...w tej samej chwili czarna chmura wzbiła się w
powietrze - tak wysoko... ...a Scout, który przećwiczył to chyba milion razy zanim jeszcze
skończył piętnaście lat, ściągnął prawą rękę w dół i ostrożnie przełożył piłkę za plecami, a
tam czekała już lewa ręka, która przejęła kontrolę... ...czarna chmura była bezradna. Zgrabny
rzut lewą. - Pięć - krzyknął ktoś z tłumu. Scout zbliżył się do pięciodolarowego banknotu,
schylił się, aby go podnieść i gdy już wyprostował plecy, zobaczył obok siebie wkurzonego
Sticka. - Zadrwiłeś ze mnie - powiedział Stick. Scout spojrzał na obręcz. Na tym właściwie
polegała istota gry: na kontakcie wzrokowym. - Zademonstruj, co potrafisz najlepiej -
wyszeptał.- Wyskocz pod same chmury - następnie odbił piłkę. Spojrzał jeszcze raz na
obręcz i zastanowił się czy Stick zrozumie ten gest, a co więcej, czy podejmie ryzyko; Scout
nie zastanawiał się jednak zbyt długo, gdyż Stick nagle odwrócił się i zaczął biec bokiem w
kierunku tablicy i gdy znalazł się na linii rzutów wolnych, zadbał o odpowiednią równowagę
ciała i wyskoczył w górę, Scout w międzyczasie rzucił piłkę, która łukiem poszybowała nad
obręczą i choć nie był zbyt szybki i skoczny, wiedział jakiej siły należy użyć w danej sytuacji;
gracz i piłka stali się jednością; Stick pochwycił wtedy piłkę swoimi wielkimi rękami, a
ponieważ zrobił to wysoko w powietrzu ponad obręczą, zachowując przy tym doskonałą
koordynację ruchów, miał jeszcze do dyspozycji wystarczająco dużo czasu by wyciągnąć
ramiona i od góry z ogromną siłą włożyć piłkę do kosza - było to wręcz nieprawdopodobne -
coś, co trzeba było zobaczyć na własne oczy, coś o czym ludzie będą mówić w
nieskończoność; Stick złapał następnie piłkę i odrzucił ją do Scouta, krzycząc: Uuuuuuu...,
daj mi pięć - na co Scout wyciągnął prawą rękę, by popularnym klepnięciem pogratulować
przeciwnikowi i powiedział przy tym: "Moje pięć", ten jednak powiedział: - Daj pięć, ale
dolarów, dupku - a gdy Scout to zrobił, Stick pomachał banknotem wysoko w powietrzu,
ogłaszając: - Kto chce zagrać przeciwko nam dwóch na dwóch, wygrywamy ze wszystkimi
skurwielami z tego boiska, mam rację, człowieku? - Ze wszystkimi skurwielami - powiedział
do siebie Scout. - Tylko matka mogłaby kochać taką twarz - powiedziała Audrey, fachowo
nasączając watkę wodą utlenioną i starannie przemywając ostatnie zranione miejsce wokół
spuchniętego policzka Scouta - ale chcę ci powiedzieć, że ja tę buzię i tak kocham. Była
godzina #/9#45 wieczorem, byli w salonie w jej domu, minęło już piętnaście minut od
momentu, gdy zapukał do okna, spytał od niechcenia czy ma ochotę na wysłuchanie jego
relacji. W odpowiedzi klepnęła go po pupie. Gdy on mówił o swoim triumfie, ona słuchała.
Potem, zanim poprosiła o bardziej szczegółową relację, wzięła wodę utlenioną i watę, ułożyła
go na kanapie i przystąpiła do przemywania wszelkich możliwych miejsc, które mogły być
źródłem infekcji. - Gotowe - powiedziała w końcu, stawiając buteleczkę na stole. Wyciągnął
do niej rękę. - Udało nam się. - Na pewno przyczyniłam się do twojego sukcesu, nie ma co do
tego wątpliwości, byłam podobna do trenera, który udziela różnych mądrych rad zza lini
boiska. - Nie, mam na myśli rozmowę przez telefon. Sposób, w jaki ze mną rozmawiałaś.
Wiedziałem, że muszę wrócić i spróbować ostatni raz. W którym momencie zorientowałaś
się, że kłamię? - Kiedy podniosłam słuchawkę i usłyszałam twój głos. - Robiłem co mogłem,
by udawać, że jestem szczęśliwy. Pocałowała go. - Nie trzeba tego nigdy robić, kochanie. To
się zdarza. Właśnie tak jak teraz. Nigdy nie byłeś taki szczęśliwy jak teraz, a nie skaczesz z
tego powodu pod sufit. - A czy ty jesteś szczęśliwa? Skinęła głową i wstała. - Szczęśliwsza
niż kiedykolwiek wcześniej. - Następnie wyszła z pokoju, po chwili wróciła z dwoma
kieliszkami i pakunkiem w kształcie butelki. Podała mu pakunek. - Od wuja Arky'ego. On w
ciebie wierzył. - Naprawdę? ściągnął papier, spojrzał na butelkę. - Szampan bezalkoholowy -
powiedziała Audrey. Była to mała butelka i Scout otworzył ją bez trudu, po czym napełnił
kieliszki. - Przez cały dzień zjadłem tylko dziesięć czekoladek Milky Way, zresztą ten
szampan pewnie i tak smakuje inaczej. Zaczął pić. Powstrzymała go. - Najpierw musimy się
stuknąć kieliszkami, Scout, tak powiedział wuj Arky. I mamy powiedzieć przy tym coś miłego.
- Niech Bóg błogosławi tych, którzy zachowują wiarę - powiedział Scout, następnie stuknęli
się kieliszkami i napili się. On był spragniony, więc wypił do dna, nalał sobie jeszcze raz i to
samo zrobił z jej kieliszkiem, kiedy był już pusty. - Smakuje jak dobre piwo imbirowe. -
Pyszne. - Spojrzała na niego. - Naprawdę zjadłeś dziesięć Milky Way? - Nie zrobiliśmy
przerwy na obiad. Stick był już wtedy dwadzieścia dolarów do przodu, więc wysłał do sklepu
jakiegoś szczeniaka. - Ty nie zakładałeś się. Scout uśmiechnął się. - Stick upierał się. Chciał
pokazać, że jest pewny swego. - Wyciągnął z kieszeni kilka banknotów. - Czy uwierzysz,
Słyszalna? Potrząsnęła głową. Jakaż jestem zepsuta - w wieku siedemnastu lat. Z pokoju jej
matki dobiegł jęczący głos. - Zjesz trochę mojej słynnej sałatki z tuńczyka? - Masz dosyć
innych spraw na głowie. - Wskazał w kierunku pokoju, gdzie rozległ się jęk. - Jest gotowa,
Scout, musiałam coś robić, gdy byłeś poza domem. - W takim razie z wielką chęcią.
Opróżniła swój kieliszek i podała mu go. On dopił swój i skierował się w stronę kuchni,
podczas gdy ona poszła do pokoju matki, zatrzymując się najpierw u cioci B., by sprawdzić,
czy wszystko jest w porządku; ciocia jak zwykle spała, a telewizor włączony był na pełny
regulator. Audrey wiedziała, że gdyby wyłączyła telewizor, stara kobieta obudziłaby się, więc
zamknęła tylko drzwi i pospieszyła do pokoju matki. - Cześć, mamo - powiedziała i zabrała
się do rutynowego mycia i zmiany bielizny, przez cały czas opowiadając coś wesoło, choć
matka najprawdopodobniej nic z tego nie rozumiała. Lekarze twierdzili jednak, że sam hałas
w pokoju jest korzystny dla chorej, więc Audrey zawsze coś mówiła, będąc w towarzystwie
tego bezradnego stworzenia, które wydało na świat rozzłoszczoną dziewczynkę z czerwoną
twarzą. Co było przeciwieństwem złości? Przeciwieństwem złości - niezależnie od słowa,
jakiego można by tu użyć - był sposób w jaki mówiła matce "do widzenia"; następnie
dołączyła do Scouta, który kończył w kuchni swój posiłek. - Pyszne - powiedział, gdy pojawiła
się w progu i pogłaskał się po brzuchu. - Tak, ojcze przewielebny, pierwszą rzeczą, która
wzbudziła we mnie miłosne uczucia, było jego bogate słownictwo. Jak również zdolność
nawiązywania kontaktów. Scout wskazał palcem na usta i zdołał wypowiedzieć tylko:
"najadłem się". - Kolejną rzeczą, która mi zaimponowała, były nieskazitelne maniery przy
stole. - Następnie posprzątała, zmyła naczynia. Wrzuciła butelkę do kosza na śmieci, kosz
był pełny, więc związała u góry plastykowy worek, wyniosła go przez tylne drzwi, podniosła
pokrywę metalowego pojemnika i wrzuciła go do środka, wróciła do kuchni, gdzie Scout,
skończywszy posiłek, przyklęknął na kolano. - To była wspaniała sałatka z tuńczyka,
Słyszalna, wyjdź za mnie. Nawet nie zatrzymała się, słysząc te słowa. - Co powiedziałbyś,
gdybym przygotowała mój słynny rostbef? - Hej! Teraz zatrzymała się. - Mówię poważnie. -
Scout, mamy po siedemnaście lat, o czym ty mówisz? Wstał. - Dobrze, umowa jest taka:
wydaje mi się, że nigdy nie znajdę nikogo dużo lepszego od ciebie, a jestem pewny, że ty nie
znajdziesz nikogo, kto byłby przynajmniej w połowie tak dobry jak ja, więc dlaczego nie
mielibyśmy się zaręczyć? - Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął pierścionek. - Ten pierścionek
jest z automatu na słodycze, jestem w tej chwili zupełnie szczery, pod koniec dnia
skorzystaliśmy z takiego automatu, przypadkiem trafiłem na ten pierścionek i pomyślałem, że
to jakiś symbol, kupię ci lepszy, kiedy będę miał więcej pieniędzy, ale teraz mogłabyś go
nosić. Spojrzała na niego ukradkiem. - Scout, jeśli stroisz sobie teraz ze mnie żarty, nigdy ci
nie wybaczę, bądź pewny. - Nie żartuję. - Myślę, że zbytnio rozpędziliśmy się w planowaniu
przyszłości, ale samo mówienie nie jest przecież szkodliwe. - Wzięła go za rękę, przeszli do
salonu i usiedli blisko siebie na kanapie. - Słuchaj, kocham cię i w ogóle, ale myślę, że zbyt
gwałtownie reagujesz na to, co stało się dzisiaj w Nowym Jorku, czemu po prostu nie
pokochamy się jak normalni ludzie? Spojrzał na nią. - Odrzucasz mnie? Oczywiście, że nie,
myślę tylko, że trochę zdrowego rozsądku nikomu jeszcze nie zaszkodziło. - Czy można
mówić o zdrowym rozsądku, jeśli odrzuca się osobę, którą się kocha? Przepraszam - której
mówi się, że się ją kocha. Oj, głuptasie, daj mi tę nagrodę z automatu. - Włożył jej na palec
pierścionek. Z pewnymi oporami wszedł na mały palec. - Niech to szlag - powiedział Scout.
Audrey aż zachichotała, pierścionek wyglądał bardzo marnie ciasno opasując palec tuż przy
paznokciu. Chwilę później on również chichotał. - Symbolicznie jesteśmy zaręczeni, prawda
Scout? Nie miałbyś teraz nic przeciwko temu, abyśmy porozmawiali poważnie? Pocałował ją,
następnie potrząsnął głową. - A więc dobrze, powód, dla którego uważam, że postępujemy
zbyt pochopnie jest taki: mamy do zaliczenia ostatni rok, ty masz swoją drużynę, a
jednocześnie nie możesz opuścić się w nauce, abyśmy oboje mogli dostać stypendia z
uczelni, potem jeszcze cztery lata, a później... ...pamiętasz, że grywałem kiedyś w kręgle? -
Przerwał Scout. - Wtedy nie chodziliśmy jeszcze ze sobą, postanowiłem zagrać do stu
dwudziestu, więc ustawiłem kręgle i trenowałem, doszedłem do dobrej formy i trenowałem
dalej i po jakimś czasie, pewnego dnia, gdy byłem prawie sam w bocznej uliczce, udało mi
się zdobyć dwieście dwa punkty, co uznałem za szczęśliwy traf, więc spróbowałem ponownie
i tym razem miałem wynik dwieście jedenaście i wyobraź sobie, że od tego czasu nigdy nie
grałem w kręgle, nie miałem na to ochoty. - Jaki był cel tej przejmującej opowieści? - Już tak
bardzo mi teraz nie zależy na koszykówce, Słyszalna. Dzisiaj, można by tak powiedzieć,
zdobyłem dwieście pięćdziesiąt punktów. Będę grał w ciągu ostatniego roku w szkole - i będę
grał dobrze, ale są teraz ważniejsze rzeczy w moim życiu, to pewne, że muszę mieć dobre
oceny w szkole średniej, aby dostać stypendium z uczelni, ale kiedy już się to stanie, muszę
być tam najlepszy, Słyszalna, bo będzie mi potrzebne następne stypendium ze szkoły
medycznej, więc nie będę grał w piłkę na uniwersytecie Wagnera ani w żadnym innym
miejscu. Pragnę tylko studiować i być z tobą, aż pewnego dnia wywieszę szyld z moim
nazwiskiem, a jeśli to wszystko nie jest przejmującą opowieścią, cóż, nic na to nie poradzę,
żadne z nas, Słyszalna, nie urodziło się w czepku na głowie, musimy ciężko pracować, aby
zdobyć jakąś pozycję na tym świecie. Gdy skończył, Audrey rozpłakała się. - O co chodzi? -
Czy nie słyszałeś sam siebie? - Płakała jeszcze bardziej. - Czy mógłbyś oczekiwać, że
zachowam się inaczej? - Powiedz mi. - Nie chcę mieć tego na sumieniu. - Czego. . . czego?
-...poświęcasz się dla mnie. Teraz, po tych wszystkich latach wiesz, jaki jesteś dobry,
uniwersytet Wagnera nie jest ci potrzebny, mógłbyś być gwiazdą w najlepszych drużynach,
mógłbyś dostać się do najlepszej szkoły: St.John's lub Georgetown, wiesz, że możemy być
razem tylko wtedy, gdy zrezygnujesz z rzeczy, które kochasz, a ja nie chcę obciążać swojego
sumienia... W tym momencie rozpłakał się Scout. - Och, kochanie, och kochanie, nie płacz,
nie jestem tego warta... -...ależ jesteś, jesteś... -...to prawda, co mówiłam wtedy? Scout skinął
głową i opanował płacz. - A więc daję ci wolną rękę, kochanie, dalej pójdziesz przez życie
beze mnie... -...jesteś mi jednak potrzebna, Słyszalna. -...ciiiiii... -...jesteś mi potrzebna...
Wzięła go w ramiona. - Och, kochanie. W tym momencie zaczął szlochać. - Nigdy nie
sądziłem... nigdy nie myślałem, że będę pragnął... i to aż dwa razy w ciągu jednego dnia... -
Pragnął czego? - Kiedy byłem w mieście... i siedziałem tam z pokrwawioną twarzą, myśli
rozsadzały mi głowę... chciałem umrzeć, Słyszalna i teraz też tego pragnę. Zróbmy to. - Co? -
Umrzemy. - Kiedy? - Natychmiast. - Naprawdę? - Tak. - Jak to zrobimy? - Przyniosę jakieś
noże. - Wstała i poszła w kierunku kuchni. - Czy nie powinniśmy zostawić jakiegoś listu?
Jesteś taki kochany, Scout, to takie miłe, że pomyślałeś o tym, zacznij sam, papier jest w
szufladzie koło telefonu. Podszedł do szuflady, wyciągnął notes, długopis i zaczął pisać.
Audrey wróciła z dwoma kuchennymi nożami, łzy ciekły jej po policzkach. W tej chwili Scout
płakał coraz żałośniej. - Czytaj. Scout spojrzał na kartkę papieru. - Po prostu chcemy być
razem - a to jest najlepszy sposób. - Popatrzył na nią. - Wystarczy? - Chciałabym dodać coś
dla mamy. - Podała mu noże i wzięła długopis. - One są ostre, Słyszalna, naprawdę ostre. -
Jeśli chcesz być dobrym kucharzem, musisz mieć odpowiedni sprzęt. Posłuchaj, co
napisałam: "Ciociu B., powiedz mamie, że ma na świecie wielu przyjaciół." W porządku?
Niemal bezwiednie pokiwał głową. - Będzie lepiej, jeśli podpiszemy. - Audrey podpisała się
na dole kartki. To samo zrobił Scout. Wzięli noże do ręki. - Słyszalna, nie popełniamy błędu?
- Nie, kochanie; boisz się o to, co by się ze mną stało, gdybyś mnie opuścił, ja boję się o to,
co by się stało z tobą, gdybym cię zmusiła do pozostania. Potrzymasz mnie za rękę? - Och,
tak. Usiedli wygodnie na kanapie. - Jak mamy to zrobić, Scout? Nadgarstki? Czytałam, że to
nie boli tak bardzo. - Serce, Słyszalna. Tak będzie szybciej i lepiej. - Oczywiście, że serce -
powiedziała Audrey. - Oczywiście. Tak będzie najlepiej. W tej chwili płakali tak żałośnie, że
nie mogli kontrolować ruchów rąk. Powoli przyłożyli noże do swych serc. Spojrzeli na siebie,
dali sobie znak skinięciem głowy, pchnęli. Jak na miasto Neptune, zebrał się dość spory
tłumek, zwłaszcza że była godzina jedenasta w nocy. Karetka pogotowia, samochód
policyjny, być może kilkanaście osób stojących w ciemnościach. Wuj Arky zatrzymał
samochód, wysiadł, podszedł do najbliższego mężczyzny w mundurze. - Panie oficerze! -
Policjant odwrócił się. - O co tu chodzi, skąd się wzięli ci wszyscy ludzie, jestem przyjacielem
- i wytłumaczył, kim jest. - Jest bardzo źle, profesorze. - Głos był drżący i wyczuwało się w
nim zmęczenie. - To matka, prawda? Następny wylew krwi? Policjant potrząsnął głową. - To
córka, profesorze. Chodzi o Audrey i Scouta. Podwójne samobójstwo. Pod wujem Arkym
ugięły się nogi. - Rozmawiałem z dzieciną dziś rano. To prawda, że była zdenerwowana, ale
nic więcej. Samobójstwo - to po prostu niemożliwe. - Obydwoje zostawili listy. Podpisane
listy. W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe w świecie takich dzieciaków, stresy i w
ogóle. Wuj Arky potrząsnął głową, odwrócił się szybko i wrócił do samochodu. Widział, jak
Scout wchodził do domu o wpół do dziesiątej, a więc trwało to wszystko tylko
dziewięćdziesiąt minut. Nawet krócej. Cóż za szczególny przypadek - nigdy wcześniej nie
poszło tak sprawnie. Był teraz z pewnością najlepszy, lepszy od Standisha i wszystkich
pozostałych. Głowę miał odwróconą, gdy usiadł już za kierownicą. Nikt nie mógł wiedzieć, że
w jego oczach była w tej chwili radość... `pk `tc Rywalizacja `tc `tc I. Sprawdzian `tc `ty ą `ty
Pilot helikoptera miał na twarzy widoczną bliznę. Musiała to być pozostałość po cięciu
brzytwą - pamiątka z chłopięcych lat. Kiedy śmigła ucichły, otworzył drzwi i zeskoczył na
ziemię. Nosił okulary podobne do tych, jakich używają gwiazdy filmowe i miał odpowiednią do
tego opaleniznę. Spojrzał na Scyllę w taki sposób, jakby zobaczył Marsjanina. - Ty jesteś
tym? - spytał pilot. Scylla nie odpowiedział. Pilot zaczął iść w jego kierunku, stąpając po
ubitym piasku. Znajdowali się na polanie w centralnej części wyspy. Rosnące wokół drzewa
izolowały to miejsce od nieustannie wiejącej bryzy i pilot był już lekko spocony, co nadawało
mu mniej beztroski wygląd niż ten, jaki z pewnością prezentował na co dzień. -
Wykonywałem różne wariackie zadania, ale to miejsce jest chyba z piekła rodem. Miałem
znaleźć miejsce oznaczone tymi współrzędnymi i zabrać "pewną grupę". Ile osób jest w tej
grupie? A może ty jesteś wszystkim, co mam zabrać? Scylla przyjrzał się uważnie
młodszemu mężczyźnie. Miał prawdopodobnie dwadzieścia pięć lub trzydzieści lat, natomiast
jego iloraz inteligencji mógł co najwyżej przewyższać tę liczbę dwukrotnie. - Jestem "tym", jak
to określiłeś. - I oto w tym momencie wypowiedział pierwsze słowa do innego człowieka, od
jak dawna, to wiedział tylko Bóg; i co zdołał wypowiedzieć? Dziewięć sylab. Ale był to krok
naprzód, biorąc pod uwagę dotychczasowy niezrozumiały bełkot. Cóż, wejście na
intelektualną nutę było zawsze czymś miłym. - Nazywam się Kilgore - powiedział pilot. - Ty
jesteś... Scylla zawahał się przez chwilę, gdyż nie miał pojęcia, jak się w tej chwili nazywa.
Ludzie z Dywizji zapomnieli mu o tym powiedzieć, cóż za niedopatrzenie. Tak więc znów nic
nie odpowiedział i stał bez ruchu w żarze słońca. W końcu Kilgore powiedział: - A więc jeśli
jesteś tym, to mam coś dla ciebie. - Mówiąc to, wyciągnął kopertę z tylnej kieszeni i podał mu
ją. Scylla wziął kopertę. Informacja na temat jego nowego imienia znajdowała się
prawdopodobnie w środku. Tak więc nie było to w gruncie rzeczy niedopatrzenie ze strony
Dywizji, lecz niekompetencja Kilgore'a. Zaczyna się od informacji - a nie pogawędek. -
Chcesz to przeczytać na osobności? - spytał Kilgore. Scylla skinął głową, poszedł w kierunku
palm, znalazł trochę cienia i otworzył kopertę. Była od Perkinsa, co nie stanowiło
niespodzianki, list był napisany atramentem, a jego styl był równie kwiecisty, co sposób
mówienia autora. Polecisz z tym kretynem. Zabierze cię do pewnego kapitana o nazwisku
Givens. Czeka tam na ciebie następny list. Nie myśl, że Kilgore jest ograniczony, nie
spotkałeś jeszcze Givensa. Kaliber intelektualny naszych pracowników nie jest w ostatnich
czasach najwyższy. Przynajmniej tych pracowników, którzy są do naszej dyspozycji. Ach tak,
myślałem sporo na temat twojego nazwiska. Chwilowo będziesz się nazywał: Pan Bede.
Imię: V. (tylko inicjał) Podoba ci się? Wiedziałem, że tak będzie. Scylla musiał się w tym
momencie uśmiechnąć. Perkins wiedział, że jego ojciec był historykiem, a przewielebny Bede
był zakonnikiem i autorem powstałej w ósmym wieku "Kościelnej historii narodu
angielskiego", pracy, dzięki której, bardziej niż ktokolwiek inny, zasłużył na miano ojca całej
angielskiej historii. ...ptaki podniosły nagle wrzawę... Scylla nasłuchiwał. Czy to możliwe, by
czuły, że ten, który je ścigał w tak niezgrabny sposób, ich towarzysz o coraz ciemniejszej
skórze opuszczał je, zostawiając je sam na sam z palmami? Cóż za wspaniały podarunek na
pożegnanie - całe królestwo zwierząt posiadało wrażliwość, jakiej pozbawiony był człowiek.
Możliwe, że wiedziały. I - w pewnym sensie - opłakiwały to; jemu również, w takim samym
stopniu, będzie brakowało ich towarzystwa. Scylla próbował odkryć źródło tego zgiełku.
Powodem nie były lamenty, lecz panika. Kilgore rzucał w nie kamieniami, małymi, dużymi,
brał z ziemi cokolwiek wpadło mu do ręki. Scylla powiedział bardzo łagodnym głosem: -
...musisz przestać to robić... ...a Kilgore odwrócił się, najwyraźniej przestraszony. Chryste,
pomyślał Scylla, musiałem na niego krzyknąć. Bezwiednie. Nie miał praktyki w prowadzeniu
konwersacji, jak to dobrze, że stało się to teraz - a nie w okolicznościach, w których podobny
błąd mógłby spowodować jego wyjazd bez możliwości powrotu. - Przepraszam - powiedział
Scylla, tym razem jego głos zabrzmiał łagodnie. - Lubisz ptaki, czy o to chodzi? - Spotkamy
się w śmigłowcu - powiedział Scylla. Gdy został sam, wdrapał się zręcznie na wysokie
gałęzie i starał się jak najlepiej naśladować ptaki. Chciał im, oczywiście, powiedzieć, że nie
ma nic wspólnego z kamieniami. Ale jedyne co osiągnął, to niezręczność sytuacji - bo jeśli
dotąd nie zdobył ich zaufania, to cóż więcej, do diabła, mógł jeszcze zrobić? Kilgore stał teraz
na polanie i ciskał kamienie w kopce z piasku, wywołując przy tym odgłos podobny do
eksplozji, niszcząc jednocześnie tunele, które z takim pietyzmem zostały zbudowane. - To
właśnie chciałbym zrobić tym głupim Aj-rabom - powiedział. - Tak ich zbombardować, aby
zostały tylko zgliszcza, a potem zbombardować te zgliszcza. - Co mówisz? - spytał Scylla. -
Chodzi o zakładników, człowieku. Już mam dosyć tego, że ci ludzie obcinają naszym
chłopcom jaja. Chryste, pomyślał Scylla, ileż to już dni musieli tam być? Tysiące.
Prawdopodobnie postradali już zmysły - ci, którym Ajatollah pozwolił żyć. Nie. To
dramatyzowanie. On sam pozostawał w podobnej niewoli niemal tak samo długo i
prawdopodobnie nie był szaleńcem. - Myślę, że to nie są Arabowie. - Co? - Irańczycy -
powiedział Scylla. - Ij-rańczycy? - powtórzył Kilgore. - A któż, do cholery, o nich mówi? Mówię
o zakładnikach w Bejrucie. Głupiec. Głupiec! - Oczywiście, masz rację - po prostu
żartowałem. Już drugi raz pilot spojrzał na Scyllę takim wzrokiem, jakby zobaczył Marsjanina.
- Jestem gotowy - powiedział Scylla, wskazując ręką helikopter. Pilot nie przestawał mu się
przypatrywać. W końcu powiedział: - Latałeś taką zabawką? Wykonując rozkazy, Scylla
zarówno popełniał morderstwa w helikopterach, jak i uprawiał w nich miłość, żadnej z tych
czynności nie wykonując zresztą w wygodnej pozycji. Nawet rozbił kiedyś maszynę przy
lądowaniu, co było nie do uniknięcia. - Nie - odpowiedział. - Są głośne jak cholera. Wydali
fortunę na to, by je unowocześnić: zwiększona moc, dodatkowe zbiorniki paliwa, każda część
jest tu pierwsza klasa, mimo to jest głośny jak cholera. Jeśli jest więc coś ważnego, o czym
chcesz pogadać, zrób to teraz, później będziesz musiał krzyczeć. - Nie ma nic takiego. - W
porządku. Wsiedli do helikoptera, zapięli pasy. Zanim zaczęły obracać się śmigła, Scylla
zapytał jakby od niechcenia: - Czy wiesz, jaki mamy dziś dzień? - Dwudziesty ósmy. -
Dwudziesty ósmy, a... - Chodzi ci o miesiąc? Na Boga, dwudziesty ósmy czerwca. Do
cholery, pomyślał Scylla, wściekły, że idiota nie uznał za stosowne podać mu informacji, o
którą mu rzeczywiście chodziło jaki był rok? Oczywiście mógł o to spytać, ale narażać się
trzeci raz na to, by zostać potraktowany jak Marsjanin - tego wolał uniknąć. Poza tym był
inteligentnym facetem, uczelnię skończył przecież z wyróżnieniem. Był więc pewny, że
zaległości nadrobi w ciągu roku, a zabierze się do tego zaraz po wylądowaniu. Kiedyś był
przecież studentem Yale - a studenci tej uczelni rzadko miewali kłopoty ze znalezieniem
odpowiedzi na pytania o tej skali trudności. Pół godziny po wylądowaniu, o czwartej, Kilgore
wskazał ręką na mapę i powiedział: - Puerto Rico. Niezamieszkana część dużej wyspy. Kiedy
wysiedli z helikoptera, koło hangaru czekał na nich mały mężczyzna z wąsikiem w stylu Erolla
Flynna. - Jestem kapitan Givens - przedstawił się i podał rękę Scylli, który odpowiedział: -
Nazywam się Bede. - Mam coś dla pana - powiedział kapitan Givens - bagaż i list, ale proszę
chwilę poczekać. - Podszedł do Kilgore'a. - Myślę, że miałbyś ochotę odpocząć trochę,
prawda? - Do cholery, chyba nie ma następnej roboty? - odpowiedział Kilgore. - Przykro mi -
odrzekł Givens. Kilgore nabrał powietrza do płuc. - Co? Givens uśmiechnął się do Scylli i
zrobił krok w kierunku Kilgore'a. - Nigdy wcześniej nie musiałem dostarczać jednego z nich -
powiedział. - Dostarczać? - Kilgore wyglądał na zdezorientowanego. - Mam tu wiadomość
przeznaczoną tylko dla dorosłych, którą obiecałem powtórzyć słowo w słowo. - Zrobił
przerwę. - Czy nie znasz przypadkiem kogoś imieniem Ruthie? - Nieokrzesanej Ruthie?
Wiesz, do cholery, że znam. Jest teraz w Jacksonville. - Zgodnie z informacjami, jakie
posiadam, jest gdzie indziej. Powiedziała mi, że ma na sobie twoją koszulę i nic poza tym.
Mówiła, że czeka - a gdzie ty mieszkasz, dziesięć minut drogi stąd? - Wiesz cholernie dobrze,
gdzie mieszkam. - Powiedziała, że kiedy odłożysz swoje zabawki - miała na myśli latającego
ptaka - to może dać ci niezły wycisk. Dzwoniła od ciebie i mówiła, żebyś się dobrze
przygotował na "prawdziwą harówkę - i to bez odpoczynku". Dokładnie tak to określiła.
Zwrócił się do Scylli. - Czy uwierzysz, jakie rzeczy muszę robić w ramach mojej pracy? Scylla
nic nie odpowiedział, był pod wrażeniem niedorzecznych kłamstw Givensa. Ale wtedy nie
było go tutaj, możliwe, że się mylił. Wydawało się, że Kilgore był też tego zdania. Wykonał
gest jak przy samogwałcie - i zrobił to z wielką dumą. `ty 2 `ty Gepard polował na zdobycz.
Zachowując ciszę. Jego wielkość podkreślało to, że przechadzał się po tej ruderze
bezszelestnie, podczas gdy jego serce aż waliło z wściekłości. Miał ochotę skończyć ze
wszystkim, zdusić wszystko w zarodku. Tego jednak nie wolno było zrobić. Zwłaszcza
komuś, kto chce wspiąć się na najwyższy szczebel drabiny. A jeśli był ktoś, kto zasługiwał nie
tylko na awans, lecz na najwyższe stanowisko - to właśnie był on. Skromność nie była nigdy
jego mocną stroną. Kontynuował obchód kawalerki. "Rudera" - to zbyt mocne słowo na
określenie tego mieszkania. Bardziej adekwatne byłoby wyrażenie: "zubożałe" mieszkanie. I
to nie w tym znaczeniu że rzucał się w oczy brak pieniędzy - nie było tam śladu dobrego,
gustu. W mieszkaniu brakowało wszystkich tych przedmiotów, które reklamowano w
kolorowych czasopismach - nie było więc sprzętu stereo, wymyślnych urządzeń
elektronicznych, ruchomego łoża, barku zaopatrzonego w importowane trunki i tak dalej, i tak
dalej. ...i jak można było sprawić wrażenie, że był to rabunek, jeśli nie znajdowało się tam nic,
co warto było ukraść? Otworzył szufladę serwantki, wywrócił wszystko, co było w środku,
znalazł jakiś stary zegarek oraz spinki, które mogły ewentualnie przedstawiać jakąś wartość;
schował je do kieszeni, a resztę rzeczy rozrzucił po podłodze. Obrazy na ścianach? Grafiki
Leroya Neimana? Było takich kopii może ze trzydzieści pięć milionów. Nie było sensu się nimi
zajmować. Spojrzał na zegarek: #/5#22 i ł0 sekund. Za kilka minut miał przystąpić do
wykonania zadania. Przetrząsnął zawartość kilku innych szuflad i w sposób fachowy
porozrzucał znajdujące się w nich rzeczy po podłodze. #/5#25. Czas pazura. Pseudonim był
dla niego sprawą dość ważną. Dywizja pozwalała w tym wypadku na wolny wybór i minęło
wiele dni, zanim zdecydował się, że będzie Cheetahem - Gepardem. Zwierzę to było
oczywiście najszybszym czworonożnym stworzeniem na ziemi i chociaż on sam nie
przypominał geparda z wyglądu - wzrost ponad sześć stóp, waga ciała zawsze ta sama: sto
osiemdziesiąt funtów, czasem jeden funt mniej lub więcej - miał jednak szybkość geparda.
Szybkość dotyczyła nie nóg, lecz rąk. Ręce były jego najcenniejszą bronią, nie tylko
posiadały swą moc, ale potrafiły uderzać z wielką prędkością. Tylko raz, wiele lat temu,
znalazł się podobno w Dywizji człowiek o podobnych umiejętnościach - był nim legendarny
Scylla. Cheetah nigdy go nie poznał, ale byli kiedyś w tej samej restauracji - i to w tym samym
czasie. W eleganckiej francuskiej restauracji w Nowym Jorku, w której obowiązywał garnitur i
krawat. Nastąpiła jakaś pomyłka z rezerwacją stolika, nie zanotowano dokładnie miejsca i
terminu i w rezultacie czekał na próżno przy barze; był zły, ale uśmiechał się, aż wreszcie, po
półgodzinnym wyczekiwaniu pojawił się Scylla. Duży, o ciemnej karnacji, taki typ, za którym
prawdopodobnie szaleją kobiety. Scylla nie był wtedy z kobietą, ale z wysokim szczupłym
dzieciakiem. Obejmował ramieniem tego wysokiego, szczupłego dzieciaka i można było
podejrzewać - a właściwie było to pewne, że byli spokrewnieni, najprawdopodobniej byli
braćmi. Mężczyzna, który prowadził restaurację, wybiegł na zewnątrz, by ich przywitać, Scylla
przedstawił go następnie dzieciakowi, po czym właściciel otworzył drzwi i wprowadził gości
do środka. Tymczasem on siedział cały czas przy barze, próbując ukryć wściekłość. Tyle o
wielkim Scylli - można jedynie zadać sobie pytanie: czy mógł być tak wspaniały, skoro
niedługo potem został zabity przez starego nazistę? Czy jego legendarne ręce mogły być aż
tak szybkie, skoro jego następcą został jakiś stary ramol? Pozostaje jednak faktem, że
Dywizja wielbiła go i uczyniła zeń swego pierwszego dostawcę. Cheetah przyciął pazury,
naprężył palce prawej ręki, przygotował ją do wykonania zadania. Zwierzę, którego nazwę
wybrał na swój pseudonim, również posiadało pazury, których nie można było schować. Jego
pazury były odpowiednio przycięte, ściśle zakrywały koniuszki palców, były ostre jak brzytwa i
nie wystawały poza końce palców więcej niż pół cala. Była godzina #/5#29 i minął już
kwadrans od momentu, gdy podszedł do frontowych drzwi mieszkania, upewnił się czy nie
były zamknięte na klucz i wziął głęboki oddech. Nie minęła cała minuta, gdy ktoś pierwszy raz
zawołał z zewnątrz: "Ruthie!". Następnie drzwi otworzyły się na oścież i w progu pojawił się
młody mężczyzna. Imię: "Ruthie" zostało powtórzone raz jeszcze, tym razem w intonacji
pytania. Nagle błysnęły pazury i młody człowiek upadł, trzymając ręce w miejscu, gdzie
jeszcze sekundę wcześniej miał gardło. Zachowując ostrożność, by nie poplamić ubrania
krwią, Cheetah wyciągnął portfel z kieszeni umierającego mężczyzny, gotówkę zatrzymał dla
siebie, natomiast karty kredytowe pozostawił w środku. Rozejrzał się wokół. W ustach
odczuwał gorzki smak. Chryste, czy zawsze miał być tym i nikim więcej - królem likwidatorów,
czy nie miał już nigdy osiągnąć następnego stopnia, najwyższego stopnia - i zostać
dostawcą? Tego typu praca była dla niego czymś obraźliwym. Chciał to wykrzyczeć prosto w
twarz swoim przełożonym. Był jak brylant - oszlifowany i błyszczący, ale dlaczego nikt tego
nie dostrzegał? Dostawcy zajmowali się czymś więcej niż mordowaniem. Obracali się we
wspaniałym świecie - apartamenty, kawior, kobiety o figurach Wenus. A gdzie było jego
miejsce? Na jakimś zasranym przedmieściu ładnego skądinąd miasta, z dala od domu, gdzie
mieszkali wspaniali ludzie, z dala od San Juan. Uczucie gorzkiego smaku w ustach
spotęgowało się. Wykonywał już kolejne zadanie, co również przyczyniało się do jego
fatalnego nastroju, nie miał czasu na wytchnienie, jego wysiłki nie były też zauważane przez
przełożonych. Był przepracowany, nie dostrzegany - czy to właściwe słowo? - chyba tak, bo
określało ogólnie stosunek przełożonych do jego osoby; mając takie oto odczucia na temat
własnych problemów, słyszał jak umiera młody pilot, następnie wyszedł zamykając za sobą
drzwi. W kieszeni miał bilet lotniczy. Pierwszej klasy. Do Nowego Orleanu. Niezbyt często
zdarzało mu się odczuwać współczucie, ale przy tego typu zadaniach było to regułą. `ty ł `ty
Klimatyzacja w samochodzie kapitana Givensa doprowadzała kierowcę do szaleństwa. Albo
raczej jej brak. Ledwo co ruszyli, a zaczęło coś w niej szwankować, co wywołało nerwowe
drgania jego wąsika w stylu Erolla Flynna. - Nie przeszkadza mi upał - powiedział Scylla. -
Nie rozumiesz - znasz Gujo? Scylla pokręcił przecząco głową. - Nie mam na myśli Gujo, Gujo
to cholerny pies, mam na myśli Krystynę, czy znasz Krystynę? Scylla postanowił, że lepiej
będzie, jeśli nic nie odpowie. - Chodzi o samochód. Krystyna to samochód. - Och, ta Krystyna
- powiedział Scylla w przekonaniu, że taka odpowiedź będzie absolutnie bezpieczna. Od
momentu popełnienia gafy z Ajatollahem, doszedł do wniosku, że powinien postępować
zgodnie z zasadą architekta o nazwisku Mies Van der Rohe: mniej znaczy na pewno więcej. -
Największy cholerny pisarz od czasów Mickey Spillane'a - Stephen King. Mają oczywiście
inny styl. - Ich styl pisania, tak, słuszna uwaga - powiedział Scylla. - A co z Krystyną? - Cóż,
nie muszę ci chyba mówić, że ten cholerny samochód miał ludzkie cechy. - Wyprostowaną
dłonią uderzył kilka razy w klimatyzator. - Widzisz, ten żałosny skurwiel też ma ludzkie cechy.
Biorę go do mechanika i mówię, żeby go sprawdzili. Pytają, co jest nie w porządku. Mówię,
że nie działa. Sprawdzają i okazuje się, że działa. Na tym polega urok warsztatów. Myślą, że
nie mam dobrze w głowie, ci cholerni mechanicy. Ale on wie. Kiedy jest chłodno, na przykład
wcześnie rano, działa bez zarzutu; wydaje ten swój warkoczący dźwięk. Ale niech
temperatura podskoczy do dziewięćdziesięciu... - Walnął ponownie w klimatyzator. I jeszcze
raz. Scylla doszedł do wniosku, że nadszedł czas, aby przeczytać list, który wręczył mu
Givens wraz z walizką pełną broni. Otworzył kopertę. Był w niej bilet lotniczy, kilkanaście
pięćdziesięciodolarowych banknotów oraz list od Perkinsa. Pieniądze i bilet lotniczy włożył do
kieszeni spodni i zaczął czytać. Mój drogi Bede! Givens, jak już może wspomniałem
wcześniej, zawiezie cię na międzynarodowe lotnisko San Juan. Jesteś na tyle inteligentny i
doświadczony, by wiedzieć, co zrobić z załączonym w liście biletem. Gdy będą zapowiadać
twój lot, zgłosisz się po prostu przy odpowiednim wyjściu. Jest to mój ostatni list. (Słowo:
"ostatni" brzmi tak ostatecznie). Fountain będzie miał dla ciebie wiadomość w hotelu
Continental Supreme. Wszystko, co napisałem, może brzmieć przesadnie tajemniczo, ale
taka jest specyfika naszego zawodu. (Właściwie jest to zupełna brednia, ale tego, wydaje mi
się, oczekują od nas ludzie). Powodzenia w kontaktach z Fountainem. Jesteś perłą o wielkiej
wartości. (Przypuszczam, że myślisz w tym momencie: byłem perłą, itd. itd.). Nie ufaj nikomu.
Już najmniej piszącemu te słowa. Najlepsze umysły w mieście dochodzą do wniosku, że ¬$e
= mcó;¦. Czy sądzisz, że to możliwe? Gdy Scylla skończył, zorientował się, że kierowca
obserwuje go cały czas. - Wszystko w porządku? - zapytał Givens. - Powinniśmy być na
lotnisku zaraz po siódmej. - Spisałeś się znakomicie - powiedział Scylla. - Myślę, że chodzi o
coś ważnego - powiedział wskazując na list. Ponieważ zawartość listu była tak mało istotna,
Scylla miał z początku wielką ochotę na to, by dać kierowcy ten cholerny świstek papieru i
pozwolić mu na zapoznanie się z jego treścią. Ale przyszło mu do głowy, że jeśli to zrobi,
sprawi wielki zawód facetowi - on chciał, aby list był ważny. Kim był w tym momencie Scylla -
kiepskim pracownikiem, zajmującym jedno z najmniej cenionych stanowisk w Dywizji. - Nie
wolno mi o tym mówić - powiedział w końcu. Mężczyzna natychmiast zaczął się bronić. -
Chryste, kolego, nie wtykam nosa w te sprawy, chciałem tylko pogadać. Scylla strzelił
palcami. - Zapałkę. Natychmiast! - Może być zapalniczka? - Skoro nie masz zapałek. Podał
mu szybko zapalniczkę. Scylla spalił list, rozdrobnił go następnie na małe kawałeczki w końcu
wyrzucił skrawki spalonego listu przez okno. Zrobił to jednak powoli. W trakcie tej operacji
samochód przejechał kilka mil. - Tego już nikt nie znajdzie - powiedział. - Prawdopodobnie
trzeba go było zjeść. Nie powiesz nikomu, że tego nie zrobiłem. Ależ, panie Bede, jesteśmy
przecież po tej samej stronie, proszę nie zapominać. Scylla potaknął, choć wiele lat wcześniej
dowiedział się o podstawowej prawdzie życia: ludzie często przechodzą na inną stronę. W
tym momencie poczuł do Givensa prawie że sympatię. Ale niezupełnie. To przecież Givens
wysłał na śmierć roznamiętnionego Kilgore'a. Jednak i on - już niedługo - miał podzielić ten
sam los. `ty 4 `ty To prawda - pomyślał Hondo, czekając na kapitana Givensa, aby go zabić -
jestem wybrańcem Boga. Wstał, przeszedł się po biurze kapitana, wzruszył swoimi potężnymi
ramionami. Były rzeczywiście potężne, tak samo zresztą jak inne części ciała. Cała jednak
sylwetka nie sprawiała takiego wrażenia. Było to jedną z jego mocnych stron. Jego wzrost nie
przekraczał sześciu stóp, ważył równe sto pięćdziesiąt funtów, a jego "mięsień piwny", czyli
brzuch, był obiektem zazdrości niejednego kibica amerykańskiego futbolu. Wydawało się, że
jest powolny, rozlazły; można powiedzieć, że był wymarzonym przeciwnikiem. Już wielu tak
myślało - i był to ostatni błąd w ich życiu. Niedocenianie przeciwnika. Hondo ćwiczył
ustawicznie, lecz nigdy w tym celu, by samym wyglądem demonstrować siłę. ściskał w
rękach gumowe piłki, codziennie przez godzinę wykonywał ćwiczenia izometryczne. To
prawda, że nie był zbyt wytrzymały, ta słabsza strona nie przeszkadzała mu jednak w pracy,
którą zawsze wykonywał szybko. Kochał pracę i chciał jej mieć jak najwięcej. Jedno zadanie
za drugim, wysyłali go to tu, to tam - wszystko przyjmował z radością. Nie interesowało go
zdobywanie wyższych szczebli służbowej hierarchii. ¯ydzi mieli powiedzenie - a właściwie był
to sposób myślenia: jeśli ktoś wystawia głowę zbyt wysoko ponad tłumem, na pewno znajdzie
się ktoś, kto ją obetnie. On zaś sam bardzo starał się, by jego głowa została na swoim
miejscu - na grubej, mocnej siły. Był graczem w drużynie, stąd jego pseudonim, przezwisko
jakim ochrzczono wielkiego koszykarza Havlicka. Nie było nigdy tak dobrego gracza w
drużynie jak legendarny Celtic. Hondo posiadał jeszcze jedną zaletę: był wszechstronny.
Również i to było zaskoczeniem dla wielu - z wyglądu można było sądzić, że jest
przyciężkawym, niezgrabnym facetem. Jego inteligencja przerastała jednak to, co przeciętni
ludzie uważają za nieodzowne, by radzić sobie w życiu. Otóż potrafił konwersować na
dowolny temat co najmniej przez kilka minut; w jego zawodzie kilka minut to aż nadto, by
uśpić czujność przeciwnika. A w takiej sytuacji przeciwnik popełniał błędy. Hondo nie czekał,
aż przeciwnik popełni serię błędów - wystarczał mu zwykle ten pierwszy. Spojrzał na
zegarek. Dochodziła ósma. Hondo podszedł z powrotem do krzesła kapitana i usiadł.
Przechadzka po małym biurze nie mogła trwać długo. Hondo był zaskoczony tym, że Dywizja
w ogóle posiadała jakieś stałe biuro w San Juan. Było dość skromne. Po prostu pokój z
biurkiem, telefonem, jakieś ważne nazwisko na drzwiach - a wszystko to w mało
imponującym budynku, który znajdował się w mniej okazałej części miasta o piekielnie
gorącym klimacie. Czerwiec w Puerto Rico. Nie słychać zbyt wielu miłosnych pieśni. W tym
momencie rozległy się na korytarzu kroki. Hondo czekał z uśmiechem na twarzy. Mógł
zaczaić się w ciemnościach i tam wykonać robotę, ale uwielbiał konwersację, lubił te
pogaduszki, spontaniczne i swobodne rozmowy, jakie często towarzyszyły tego typu
zadaniom. Gdy więc drzwi zostały otwarte, wstał i powiedział: - Jestem prawdziwie
zaszczycony, proszę pana. Givens stanął jak wryty. - Kim pan do cholery jest? Zaskoczony
tym Hondo wyjąkał: - Hon... Hon... Hondo. - Do cholery, jak pan się tu dostał? - pytał dalej
Givens, stojąc jeszcze w drzwiach. Hondo wyjął z kieszeni mały metalowy przedmiot i nadal
jąkając się, powiedział: - Kl... kluuucz. - Do cholery, skąd pan go wziął? - Z trzynastego
piętra. Usłyszawszy to, Givens uspokoił się trochę. Trzynaste piętro znajdowało się w
Dystrykcie Kolumbia. Stamtąd pochodziły wszystkie rozkazy dzienne. Zamknął za sobą drzwi
i zaczął bawić się wąsikiem w stylu Erolla Flynna. - Hm. - Jeszcze raz pokręcił wąsa. - A więc
przysłali tu pana z trzynastego piętra? Ostrożnie! - pomyślał Hondo przyglądając się
zmieszanemu oficerowi, nie wolno teraz chichotać. Nierzadko zdarzało mu się to robić, było
to jednak niemądre w przypadku osoby dorosłej, natomiast nie do przyjęcia w przypadku
dorosłego faceta o tak dużych rozmiarach. A wwwięc tak, proszę pana, nasłuchałem się
komplementów na pański temat. - Czasem wydaje mi się, że oni w ogóle nie pamiętają, że tu
jestem. - Ma pan bardzo dobrą opinię, kapitanie Bradford. - Bradford? - wybuchnął Givens. -
Bradford? A któż to jest, do cholery? - Myślałem, że to pan. - Cholera - powiedział Givens -
jest dokładnie tak, jak mówiłem, zapominają, że tu jestem, nie pamiętają nawet nazwiska. -
Skinął na Hondo, aby zrobił mu miejsce, usiadł przy biurku, chwycił za słuchawkę. - Sto
pięćdziesiąt stopni Frahrenheita, klimatyzator w moim samochodzie szwankuje, a oni w
dodatku wymyślili dla mnie jakieś nowe nazwisko. - Nie sądzę, aby je wymyślili - powiedział
Hondo, spoglądając na Givensa, który zaczął właśnie wykręcać numer. - W takim razie kim
jest Bradford? - To ktoś, kto pana zastąpi. - Zastąpi? Zastąpi? Ja nigdzie nie wyjeżdżam. -
Odwrócił się i chciał spojrzeć w górę, ale nie zdążył ręce Hondo ściskały już mocno jego
brodę i tył głowy. Ależ tak, wyjeżdżasz - pomyślał Hondo, wykonując dwa szybkie ruchy i
pozwalając na to, by głowa opadła bezwładnie na biurko; robiąc to, zastanawiał się cały czas,
kogo trzeba będzie wyeliminować w ramach następnej roboty - tej w Nowym Orleanie. `ty 5
`ty Zachowując spokój, Scylla wszedł do budynku międzynarodowego lotniska w San Juan,
przygotowany już zawczasu na zetknięcie się z panującym tam hałasem. Pomyślał, że ów
hałas mógł wynikać z różnic kulturowych - prawda była jednak taka, że wynikał, w pewnym
stopniu, z różnic rasowych. Wiedział tylko tyle, że Latynosi w odróżnieniu od sąsiadów z
północy, lubili odwiedzać lotniska. Jakiś daleki kuzyn leciał z Mexico City do Los Angeles?
Wspaniale! Dwudziestu dwóch krewnych wtłacza się do kilku samochodów, które w wolnym
tempie jadą na lotnisko. Ciocia Konsuela składa wizytę w Nowym Jorku? Lepiej umrzeć, niż
nie być członkiem piętnastoosobowej delegacji, która odprowadza ją na lotnisko. Tak więc był
dobrze przygotowany na zetknięcie z hałasem. Miał się jednak cały czas na baczności i
wchodząc do budynku przystanął na chwilę przy wejściu, wziął głęboki oddech, określił swoje
położenie i przypomniał sobie, że upłynęło zaledwie kilkanaście godzin od momentu
opuszczenia wyspy. Obok niego przeszła ładna Hiszpanka w bawełnianej koszulce, na której
namalowana była inna ładna dziewczyna. To dziwne, pomyślał Scylla. W przeszłości nie
afiszowano się dewiacjami seksualnymi, w każdym razie nie w krajach tropikalnych, które
znał. £adna Hiszpanka uśmiechnęła się do niego. Uśmiechnął się, oczywiście, w odpowiedzi
i wtedy zorientował się, że portret na koszulce nie przedstawiał innej dziewczyny, lecz
mężczyznę z makijażem. Pod wizerunkiem widniał podpis. Boy George - przeczytał Scylla.
Przez moment był oszołomiony zmianami, jakie zaszły, ale później przypomniał sobie Tiny
Tima, a przy okazji prawdę życiową, że w istocie nie zmienia się dokładnie nic. Do starych
problemów dochodziły nowe - w ten sposób świat kręcił się już od dawna. Jedyną zmianą w
tym przypadku było to, że Boy George był przystojniejszy. Samolot do Atlanty był spóźniony. -
Czy opóźnienie jest duże? - Scylla zapytał dziewczynę przy okienku. Jesteśmy pewni, że nie.
Kiedy będzie wiadomo dokładnie? Niedługo spodziewamy się jakichś informacji. - Z pomocą
Boską- odpowiedział na to Scylla i udał się w kierunku stoiska z czasopismami przy wejściu
do księgarni. Samoloty do Atlanty były zawsze opóźnione. Sam Madison zrobił odnośny zapis
w Konstytucji. Wszedł do sklepu, mając silne poczucie zadowolenia - nienawidził samolotów i
jedynym sposobem na przetrwanie lotu była książka - albo jakiegoś autora, którego
szanował, albo też zwykła szmira. Prawdą było, że był podobny do ludzi, którzy w odpowiedzi
na pytanie dotyczące ich ulubionych stacji telewizyjnych, odpowiadali: "telewizja publiczna",
co było o tyle dziwne, że najpopularniejszymi programami były zawsze "Beverly Hillbillies"
oraz "Laverne i Shirley". Prawdą było również to, że nie licząc kilku autorów, prawdziwą
gratką była dla niego zwykła szmira. Czytanie czegoś takiego było wymarzonym zajęciem w
trakcie lotu. "Najdroższa mamusia." Książki noblistów czytane w miejscu znajdującym się
pięć mil w głąb stratosfery cóż za pomysł! Wziął egzemplarz New Yorkera, gdyż znajdował
się pod ręką, ale nie tylko dlatego: po prostu wypadało zacząć od New Yorkera. Zerknął na
spis treści i odłożył magazyn na swoje miejsce: nie znalazł nowego opowiadania Johna
Cheevera, a jedynie Cheever mógł okazać się pomocny w przetrwaniu lotu - nawet lotu tam i
z powrotem. Następnie nachylił się, aby dla rozweselenia wziąć do ręki San Juan Star... ...i w
tym momencie zawróciło mu się w głowie. Aby zachować równowagę, wsparł się na stelażu
stoiska z książkami. Trzymał się go ile tylko miał sił, ponieważ Kilgore nie mylił się: był
dwudziesty ósmy i rzeczywiście był czerwiec. Ale rok ą985Ï? To niemożliwe ą982 - tak, to
mógłby jeszcze zaakceptować. Początek roku ą98ł też nie byłby szokiem. Ale na rany
Chrystusa! Kiedy jechał na swoją wyspę, Carter, ten inżynierek, kończył swą pierwszą
kadencję i rozpoczynał walkę wyborczą z Reganem, Scylla czuł odrazę do Cartera, gdyż
głosował na niego i dał się nabrać na tę wierutną bzdurę: "Nigdy was nie okłamię." Carter
miał zostać zmiażdżony przez Kennedy'ego zanim uratował go Ajatollah. Carter natychmiast
owinął się narodową flagą i wybiegł z Ogrodu Różanego - a po klęsce na pustyni, gdy rozbiły
się nasze samoloty, miał, cholera, na tyle tupetu, żeby ogłosić, iż ze względu na to, że
sytuacja w Iranie stała się "bardziej możliwa do kontrolowania", mógł obecnie wyjść z ukrycia.
Ktoś, kto miał szacunek dla języka oraz tych, którzy polegli na pustyni, nie mógł użyć słów:
"bardziej możliwa do kontrolowania." Coś takiego było gorsze od pornografii. Scylla spojrzał
na jeden z nagłówków i zobaczył nazwisko: Regan, zorientował się więc, że ten aktor musiał
wygrać wybory. Następnie pomyślał przez chwilę. Nie tylko wygrać. Minęło już pół roku ą985
(to był niepodważalny fakt), co oznaczało, że musiał zostać wybrany powtórnie. Scylla
ponownie wziął gazetę Star, tym razem stojąc już mocno na nogach, potem szmatławiec z
Miami, tygodniki Time i Newsweek i, dzięki Bogu, zdążył wziąć ostatni egzemplarz New York
Times'a. Przed wyjściem zrobił szybki obchód działu książek, ale ponieważ nie znalazł nic
nowego swych ulubionych autorów, Irwina Shawa i Ross Mac Donalda, udał się szybko w
kierunku lady, gdzie został obrzucony gniewnym spojrzeniem przez ekspedientkę, która
musiała iść na zaplecze sklepu, by rozmienić pięćdziesięciodolarowy banknot; poczekał na
resztę, znalazł miejsce w mniej zatłoczonej części lotniska i usiadł. Ktoś, kto nazywał się
Michaił S. Gorbaczow był w tej chwili sowieckim przywódcą. Znaczyło to, że w czasie jego
nieobecności musiał umrzeć Breżniew, a ten drugi wygrał walkę o władzę. Scylla wzruszył
ramionami. To, kto rządził Rosją, nie miało właściwie znaczenia, wszyscy przywódcy byli tam
tacy sami: byli to ludzie małego kalibru, którzy przeżyli rewolucje i wojny, których słabą stroną
były szare komórki, natomiast mocną stroną długowieczność. Był tylko jeden przywódca
światowy, który - przynajmniej w przekonaniu Scylli - zasługiwał na podziw: był nim Sadat.
Przejrzał szybko wiadomości na temat rozrywki i z satysfakcją dowiedział się, że mister
Eastwood, jak każdego lata, kręci jakiś nowy film sensacyjny, pewnie western. Scylla lubił
filmy sensacyjne, a Eastwood był jednym z jego dwóch ulubionych aktorów, był nim już od
czasów tzw. spaghetti westernów; ale jeszcze dłużej, bo od czasów Wielkiej ucieczki,
ulubieńcem Scylli był Mc Queen. Spojrzał na artykuł pod tytułem "Pięć znanych kobiet", były
w nim zdjęcia kobiet z umieszczonymi poniżej podpisami i po raz pierwszy Scylla poczuł
mdłości - kim była Sally Ride, Sandra O'Connor, kim była Madonna, Ferraro, kim wreszcie
była Mary Lou Retton? AIDS? "Rozpaczliwe poszukiwanie lekarstwa. W wirusie odkryto
geny." Czym był AIDS? Albo MTV? Nic się nigdy nie zmienia, powtórzył sobie raz jeszcze. Do
starych problemów dochodzą nowe. Pamiętaj o tym. Nigdy o tym nie zapominaj! Jego wzrok
zatrzymał się w tej chwili na ogłoszeniu, które zajmowało całą stronę i zaczynało się od
krzykliwego nagłówka: "W tej chwili cena tylko 799 dolarów 95 centów". "Zdalne sterowanie" -
mówiło dalej ogłoszenie. "Można podłączyć do telewizji kablowej." "Zdalne sterowanie" - co
znaczyły te słowa? "Telewizja kablowa?" Przeczytał ogłoszenie uważnie, świadomy zmian,
jakie zaszły, gdy przebywał poza krajem; nagle okazało się, że już nie jest w czystym, dobrze
nasłonecznionym miejscu. VHS VCR - Video. Przyjrzał się tym symbolom i rozzłościł się
jeszcze bardziej niż przedtem: w ogłoszeniu nikt nie zadał sobie nawet najmniejszego trudu,
by wyjaśnić znaczenie tych liter. Widocznie skrót był powszechnie znany. "Można
programować do czternastu dni. Cztery programy. Automatyczne ustawianie prędkości.
Wkładanie kasety od przodu." Scylla przyglądał się zdjęciu prostokątnego urządzenia. Ale do
czego służyło? Można je było nabyć za mnóstwo pieniędzy. Ogłoszenie na całą stronę
musiało być drogie. Dopiero sześć godzin znajdował się poza wyspą i w tej chwili zrozumiał,
że aby zachować spokój, wchodząc kilka chwil wcześniej na lotnisko przybrał pozę kogoś,
kim w istocie nie był, teraz jednak poczuł pragnienie powrotu do innego świata. Tak. świata,
w którym nie znano skrótów. Scylla zamknął oczy, usłyszał wiatr i ptaki, skrzypienie gałęzi
drzew i uderzanie fal, wrzaski... ...ależ na jego wyspie nie słyszało się żadnych wrzasków...
Próbował nie otwierać oczu, ale wrzaski stawały się coraz głośniejsze, więc obrócił się i
zobaczył sto, a może i więcej, kilkunastoletnich dziewcząt, które z piskiem przebiegły przez
główne przejście dla odlatujących pasażerów, następnie zatrzymały się, zrobiły raptowny
zwrot i pobiegły z powrotem, przystanęły ponownie i w tym momencie dołączyła się do nich
jeszcze jedna, chyba równie duża, grupa nastolatek i nagle z głośników doleciały słowa po
hiszpańsku, mówione podnieconym głosem; Scylla znał hiszpański wystarczająco dobrze, by
zrozumieć większość z nich: "To tylko plotka. Nie ma tu pana Menudo... nie ma tu pana
Menudo, proszę was, młode panie, pana Menudo Tutaj nie ma." Scylla spoglądał na to
szaleństwo i nagle odkrył, że odczuwa przerażenie. Nie miał wcześniej podobnych
doświadczeń. Nawet przed pobytem na wyspie nigdy nie czuł się w ten sposób. Zrozumiał, że
jego osoba wywołuje strach. Obdziela tym strachem ludzi wokół niczym świątecznym
indykiem. Samo już jego imię budziło zgrozę. On jednak, świadomy swej siły, czuł się równie
bezpiecznie, jak inni przeciętni ludzie. Znajdował się obecnie w innym kraju. Nagle
zorientował się, że stracił poczucie własnych możliwości. Kiedy dziewczęta nie przestawały
jednak piszczeć i nie dając wiary ogłoszeniu przez głośnik, wszczęły prawie że bunt, gdy
widziane wcześniej skróty zaczęły po prostu naigrawać się z niego - czy jednym ze skrótów
było MTV VIDEO? Czy lekarstwo genetyczne miało wyleczyć VHS? - Wtedy zrozumiał, że nie
jest we śnie lecz na jawie. W tym momencie zapragnął znaleźć się wreszcie w samolocie,
zapragnął tego bardzo ponieważ gdyby już się tam znalazł, byłby to początek czegoś, co
zaprowadzi go do ostatecznego celu, jakim był w tym przypadku Nowy Orlean, mniejsza o to,
co miało go tam spotkać. `ty 6 `ty San Juan zaskoczyło go tym, że doznał tam uczucia
strachu, natomiast szokiem w Nowym Orleanie okazało się inne uczucie - smutek. Był już w
tym mieście, ale tylko raz i niewiele dłużej niż jeden dzień, było to dwadzieścia lat wcześniej;
teraz jednak, czekając na bagaż, Scylla poczuł się nagle tak, jakby linka spadochronu
zaplątała mu się na szyi. W tej chwili nie był przygotowany na tego typu emocje. Wtedy, gdy
był tu po raz pierwszy, jego myśli błądziły bez celu, a wydaje się, że lepiej by się stało gdyby
odpowiednio nastawił się psychicznie - na to, co miało się stać. Ten dzień, w którym był tu
poprzednio, nie był dniem podobnym do innych. Odebrał niebieską walizkę i kierując się
znakami informacyjnymi, udał się na postój taksówek, ustawił w kolejce i gdy przyszła jego
kolej, wsiadł do jednej z nich. Był zupełnie wyczerpany lotem - a właściwie lotami: najpierw z
San Juan do Atlanty, skąd miał połączenie z Nowym Orleanem. ściśle rzecz biorąc owo
połączenie okazało się być tylko teorią, ponieważ z powodu usterek technicznych - za
pomocą tego enigmatycznego określenia linie lotnicze próbowały wytłumaczyć własne
wpadki - sześciogodzinny lot trwał co najmniej dwa razy dłużej. Latanie samolotami i
czekanie były dwiema spośród trzech rzeczy, których najbardziej nienawidził, trzecim
składnikiem owej ponurej tripli było lądowanie, w czasie którego czuł się zupełnie
wycieńczony. I jak tu nie unieść się gniewem. Był ciągle w takim nastroju, gdy odbierał bagaż;
kręcąca się taśma z walizkami, ku jego zaskoczeniu, wywołała gwałtowniejsze uczucie
beznadziejności niż wszystko inne do tej pory, pomyślał wtedy, że uczucie gniewu długo go
nie opuści. Było kilka minut po dziewiątej rano, gdy zatrzasnął drzwi taksówki i miał właśnie
określić cel podróży - Continental Supreme. Jednakże taksówkarz, który był starszym
eleganckim mężczyzną, usłyszał chropowaty głos mówiący: - Czy Cafe du Monde jest ciągle
otwarta? - Jeśli świat się jeszcze kręci, to chyba tak. - W takim razie poproszę do Cafe du
Monde. - Jest pan mądrym facetem. - Taksówka ruszyła. Było jeszcze wcześnie i w powietrzu
wyczuwało się wilgoć. Scylla usiadł wygodnie i zaczął zastanawiać się, czy miejsce, gdzie
jechał, bardzo się zmieniło. Pomyślał, że pewnie nie zmieniło się zbytnio, wątpił, aby mogły
tam zajść poważniejsze zmiany zważywszy, że przed pierwszym i zarazem ostatnim
posiłkiem, jaki tam spożył, lokal ten prowadzony był już około stu lat. Gdy Scylla służył
jeszcze w Dywizji, jadał w większości światowych "pałaców gastronomii". W Nowym Jorku
jadał w Chauveron lub Taillevant on Rue Lammenais, będąc w Brukseli, bywał w Villa
Lorraine, wykwintnej restauracji dla Szwajcarów, której właściciel, o ile nie zawodziła go
pamięć, nazywał się Giradet. Cafe du Monde nie była pałacem gastronomii. Jadał również w
najlepszych bistrach. Harry's w Wenecji, Durgin-Park w Beantown, El Parador's na
Manhattanie. Scylla uwielbiał bistra, był w nich po prostu zakochany. Cafe du Monde nie
można było zaliczyć nawet do tej drugiej kategorii. Ktoś, kto był dostawcą Dywizji, żył zawsze
na najwyższym poziomie i pijał, rzecz jasna, najlepsze gatunki win. Tak więc Scylla znał
smak wina Palmer rocznik 6ą, pijał je wiele razy, Cheval Blanc rocznik 47 w dwukwartowych
butelkach - a jakże inaczej! - oraz Noval rocznik łą, niezaprzeczalnie najlepsze wino w ciągu
ostatniego wieku. W Cafe du Monde nie było listy win. Nie było tam również spisu potraw.
Serwowano jedynie kawę au lait oraz pączki. I nic więcej. Można było zamówić mleko, jeśli
ktoś miał na to ochotę. A więc jak to możliwe, że kawiarnia przetrwała tyle czasu nie oferując
niczego innego poza kawą z cykorią i chrupiącymi, smażonymi ciasteczkami, posypanymi
cukrem pudrem? Kawiarnia miała bowiem swój ciężar gatunkowy. To miejsce miało swój styl.
Gdy ktoś siedział w tej kawiarni, spoglądając na brązową rzekę Mississippi, czuł, że jest
właśnie tam - a nie gdzie indziej. Ktoś, kto jadąc na wielbłądzie w Egipcie przyglądał się
uważnie Sfinksowi, nie mówił przecież: - Nie, ten jest niedobry, pokażcie mi jakiegoś innego. -
Podobnie z Cafe du Monde: gdy ktoś jadł tam śniadanie, nie mówił nagle: - Miałem ochotę na
rozpuszczalną kawę marki "Sanka" i jajko w stylu Mc Muffin, chodźmy gdzie indziej. - ¯adne
inne miejsce nie mogło równać się z Cafe du Monde. Miejsce to miało charakter wyjątkowy.
Przynajmniej dla Scylli, który miał do tej kawiarni zupełnie wyjątkowy stosunek. Z miejscem
tym byli poza tym związani jego rodzice. Był rok ą927. V. H. Levy, człowiek bardzo zdolny i
bardzo biedny rozpoczynał właśnie pracę nad doktoratem; dopiero dziesięć lat później miał
osiągnąć sławę jako historyk, na czym tak bardzo mu zależało. Rebeka Berger była równie
ładna i delikatna, jak bogata i liczyła osiemnaście lat. Tych dwoje znało się dopiero niecały
tydzień. H.V. miał kuzyna, od którego dostał list polecający do jej rodziny. I z końcem
pierwszego tygodnia znajomości, jak głosi rodzinna legenda, siedzieli razem o czwartej nad
ranem w zawsze otwartej Cafe du Monde, i on poprosił ją, aby zaczekała, aż będzie miał
więcej pieniędzy i wyszła wtedy za niego za mąż. Ona, rzecz jasna, odpowiedziała tonem,
który nie tylko był potwierdzeniem jej akceptacji, ale również wyrażał entuzjazm: - Tak!
Delmore Schwartz napisał opowiadanie, w przekonaniu Scylli wspaniałe, pod tytułem: "W
marzeniach jest początek odpowiedzialności"; autor, obdarzony jakąś specjalną siłą, odbywa
wędrówkę w czasie i jest obecny w chwili, gdy jego ojciec oświadcza się matce i w
momencie, gdy ma usłyszeć odpowiedź, autor opowiadania krzyczy w imieniu syna, który
dopiero ma się urodzić: - Nie róbcie tego! Ileż to razy, będąc dzieckiem, Scylla chciał
wykrzyczeć te słowa? Zamknął oczy i zastanawiał się nad tym wszystkim, podczas gdy
taksówka pokonywała w wolnym tempie odległość między lotniskiem i miastem. Związek,
który zaczął się w tak romantycznym stylu, osiągnął punkt kulminacyjny na samym swoim
początku. H. V. Levy był bardzo zdolny, bardzo biedny, ale również bardzo zimny. Mając na
uwadze jedynie karierę zawodową, osiągał coraz wyższe szczeble skomplikowanej hierarchii
wydziału historycznego uniwersytetu Columbia z szybkością, która biła wszystkie rekordy.
Rebeka natomiast, ładna i delikatna (ale po ą929 roku już wcale nie bogata), okazała się
kobietą niezbyt mądrą. Dość późne przyjście na świat Scylli było oczywistą próbą ratowania
walącego się domu, który jednak już wcześniej był niczym więcej niż zamkiem z piasku.
Dziesięć lat później, gdy Rebeka była już po czterdziestce, przyszedł na świat Babe; fakt ten
wywołał ogólne zdziwienie, natomiast nie cieszył się z tego powodu prawie nikt - właściwie
nikt oprócz Scylli. - Napiwek - jak pan uważa. Scylla przymrużył oczy. Taksówka zatrzymała
się, silnik był ciągle na chodzie. - Należy się osiemnaście, napiwek - jak pan uważa. -
Zniszczona ręka starego mężczyzny wskazała najpierw na taksometr, następnie na Cafe du
Monde. - Chciałem tylko zobaczyć to miejsce - powiedział Scylla. Czy zdrzemnął się? Nie
spał w czasie podróży, nigdy nie sypiał lecąc samolotem. Drzemka była jednak czymś, w
czym znajdowali upodobanie ludzie starsi. - Musi pan coś zjeść... - Chciałem tylko zobaczyć
to miejsce - powtórzył Scylla. - Teraz może mnie pan zawieźć do Continental Supreme.
Kierowca przyglądnął mu się uważnie: - Nic specjalnego, mają tam tylko dobre jedzenie. -
Znam pewnych ludzi, którzy zaręczyli się tutaj. - Wspaniale. Scylla nic nie odpowiedział. -
Pobrali się? Scylla pokiwał głową. - Głupota. Scylla znów potaknął głową, gdyż wiedział, że w
to miejsce, blisko placu Jacksona, nie przywiodła go chęć zaczęcia czegoś od nowa, lecz
raczej pragnienie skończenia z czymś i to raz na zawsze. ¯ycie rodzinne, sam H.V. i Rebeka,
dwóch synów - wszystko to mogło wzbudzać zazdrość człowieka patrzącego z zewnątrz:
sławny genialny ojciec, prześliczna żona z Południa, niepodzielnie panujący w domu akcent
ze stanu Luizjana, chłopcy, z którymi nie było żadnych problemów. Później zaczęła się zła
passa. (Scylla zastanawiał się czasem, kiedy się skończy.) H.V. miał zawsze absurdalnie
liberalne poglądy, pracował w Waszyngtonie, zawsze w charakterze jakiegoś doradcy;
Komisja Mc Carthy'ego, która pracowała na pełnych obrotach, zajęła się również nim,
zarzucając mu, że był kimś, kim z pewnością nigdy nie był - cóż za absurd! - Myślę, że to
nieprawda, że tatuś nie żyje, powiedział Babe. Następnego dnia rano powtórzył to samo. -
Zastanawiałem się. - Chociaż masz tylko dziesięć lat, nie wolno ci udawać, że jesteś
analfabetą. Sam się zastanawiałem i do takiego właśnie doszedłem wniosku. - Obiecaj, że
nie będziesz się śmiał. - Obiecuję. - On wystawia nas na próbę. To znaczy mnie. Ty jesteś
duży i silny, on wystawia mnie na próbę, chce się upewnić, że też jestem silny, dlatego
wszystko to zainscenizował, wiesz, farba i cała ta reszta, myślę, że cały czas na nas patrzy,
kocha mnie i chce wiedzieć. - Kochał wszystkich. - Nie mów o tym w taki sposób, jakbyś
mówił o przeszłości, Doc. Tatuś ciągle kocha nas wszystkich. Rankiem dwa dni później
powiedział: - Doc? - Nie będę się śmiał. - Dlaczego nie przyszedł? - Tatuś? - Tak. Wczoraj
wieczorem byłem pewny, że przyjdzie. Od czasu pogrzebu nie płakałem i w ogóle
zachowywałem się poprawnie. Czy to nie znaczy, że jestem silny? Jak myślisz, czy długo
potrwa ta próba? - Już niedługo się skończy. Po południu, następnego dnia: - Babe? - Tak? -
Zgadnij, co jest w tej kopercie? - Co? - Bilety na samolot. - Bilety na samolot? Gdzie się
wybieramy? - Niespodzianka. Nazajutrz wieczorem, niespełna godzinę przed udaniem się do
hotelu Orleans, siedzieli przy stoliku w Cafe du Monde i kelnerka przyniosła właśnie kawę dla
Doca i mleko dla Babe'a oraz pączki dla jednego i drugiego. W czasie gdy Babe pożerał
gorące ciastka, Doc mówił o H.V. i Rebece, o tym jak tu właśnie splotły się ich losy, natomiast
podniecony tym Babe rozglądał się wokół, zastanawiając się na głos, przy którym siedzieli
wtedy stoliku; i w tym właśnie momencie, po raz pierwszy i ostatni zarazem, Doc
wypowiedział te słowa, które brzmiały tak jasno. Słowa, które były jak cięcie nożem: - To nie
była farba, Babe. Babe zamrugał oczami, zamrugał ponownie, następnie podbiegł do brata i
wpadł mu w ramiona, płacząc przy tym tak żałośnie, jakby pękło mu serce. W tym momencie
działo się tak w istocie. - Napiwek taki jak uważam? - powiedział Scylla, gdy taksówka
podjechała pod hotel. Potaknięcie głową. Zapłacił dwa razy więcej niż wskazywał taksometr,
sprawiając tym wielką radość staruszkowi. Zawsze dawał sute napiwki: po pierwsze nie płacił
własnymi pieniędzmi, ale był też inny powód - pracując dla Dywizji, należało mieć po prostu
klasę. Nie można było jednak tego powiedzieć o hotelu Continental Supreme. Sądząc po
akcencie tych, którzy wchodzili i wychodzili, jak również tych, którzy pracowali w recepcji,
hotel nie miał z pewnością charakteru "kontynentalnego", a na podstawie niedopałków
porozrzucanych wokół stojących popielniczek można było natomiast dojść do wniosku, że
"supremacja" tego miejsca była bardziej niż wątpliwa. Scylla wzruszył ramionami. Dobrze, że
w ogóle były jakieś popielniczki. - Bede - powiedział do urzędnika w recepcji. Ten kazał mu
wpisać się do książki hotelowej, wręczył mu dwa klucze do pokoju, powiedział: - Niech pan
trzyma. - Mówiąc to, szperał w jakichś kopertach, następnie wyciągnął jedną z nich i położył
na ladzie. Jadąc windą Scylla zastanawiał się czy będzie miał apartament. W dawnych
czasach nie przyszłoby mu nawet do głowy, aby w ogóle zastanawiać się nad tego typu
problemem. Miejsce gdzie miał przenocować, było apartamentem, a właściwie nim nie było.
Były to dwie identyczne sypialnie połączone drzwiami, które nie były zamknięte. Do każdej z
nich prowadziły osobne drzwi, mógł więc wejść albo przez jedne, albo przez drugie. Wzruszył
ramionami. Mógł przynajmniej dokonać swobodnego wyboru. Pokoje znajdowały się na
trzecim piętrze i były wyposażone w system klimatyzacji o dużej mocy. Scylla wyłączył
klimatyzator, otworzył okna; nauczył się w ciągu ostatnich kilku lat, że upał może okazać się
sprzymierzeńcem; w gorącym klimacie mięśnie były zawsze rozluźnione, tak przynajmniej
było w jego przypadku. Wyjrzał przez okno. Wokół budynku zbudowany był wąski,
dekoracyjny murek. Wykonany prawdopodobnie z cegieł o nie najwyższej jakości. £atwiej
było się wspiąć na ten murek niż na drzewa na jego wyspie... ...przez chwilę poczuł, że
brakuje mu ptaków. Otworzył kopertę. Wiadomość była podpisana przez niejakiego
Fountaina. Była zwięzła, profesjonalna, zgodna z panującymi normami. Trzecia po południu
ąął Jackson Ave "Niesamowicie" Dokładnie 50 sekund po godzinie #/2#59 Scylla wszedł po
schodach do pięknego starego domu w Dzielnicy Ogrodowej przy Jackson Avenue numer
ąął. Obok drzwi wejściowych znajdowały się dwie miedziane tabliczki. Pierwsza z nich
informowała o tym, że budynek był siedzibą Nowoorleańskiego Stowarzyszenia Miłośników
Eksponatów Muzealnych, na drugiej tabliczce widniał napis: Proszę dzwonić. Scylla
zadzwonił. Po chwili ukazała się w drzwiach potężna dama, wyglądająca na osobę natrętną.
Kobieta zmierzyła wzrokiem nieznajomego. - Jestem osobą, można by rzec, zbzikowaną na
punkcie eksponatów muzealnych - powiedział. - Przyjechałem tu na zjazd proktologów, nie
będzie miała pani nic przeciwko temu, jeśli się trochę rozejrzę? - Quab pleas-jour -
odpowiedziała, zamaszystym gestem zapraszając go do środka. - Jesteśmy niesłychanie
dumni z naszej kolekcji. Proszę wszystko obejrzeć. I proszę się nie spieszyć - powiedziała
łamaną angielszczyzną. Scylla wszedł do środka i rozpoczął zwiedzanie. Wszystkie
eksponaty umieszczone były w gablotach na parterze, dostępu do schodów strzegła pleciona
lina z dodatkowo umieszczonym napisem: Tylko dla pracowników biura, co oznaczało, że
gdyby lina nie spełniła swego zadania, to i tak nie należało wchodzić po schodach na górę.
Nędzne to wszystko, nędzne, nędzne - pomyślał Scylla, przypatrując się nielicznym, ponuro
wyglądającym przedmiotom, które niemalże przyciągały do siebie kurz; tak więc gabloty, w
których były umieszczone, w ogóle nie spełniały swojego zadania. Luizjana posiadała
niezwykłą historię - na placu Jacksonsa powiewały flagi aż czterech krajów, jeśli włączyć w to
Konfederację; Scylla był pewny, że w mieście, gdzie się znajdował, było podobnie. Na tym
terenie działali wojownicy, znani przywódcy, przeróżni artyści, stolarze, których prace
sprzedawano na różnych kontynentach - zatem wspaniałe zbiory eksponatów o wartości
muzealnej musiały być łatwo dostępne. A tu nie było nic oprócz starych rupieci. - Gorąco -
powiedziała nagle wścibska kobieta, która kaczkowatym krokiem podeszła do Scylli. Zawahał
się. - Czy mogę jeszcze trochę pochodzić sam? - zapytał. - Mówiła pani, że nie muszę się
spieszyć. Dziwne spojrzenie. Następnie powiedziała: - Oczywiście. Scylla patrzył za nią, gdy
odchodziła i pomyślał, że nie powinien był tego mówić, ale doprawdy nie mógł się
powstrzymać. Fakty były takie: "Niesamowicie" - to było hasło i kiedy podeszła do niego i
powiedziała: "Gorąco", on miał odpowiedzieć: "Niesamowicie. Wiedział o tym. Nie chodziło o
urażoną ambicję. Dwuletnie dziecko wiedziałoby o tym. Jego problemem było to, że
nienawidził haseł. Zawsze tak było. Od pierwszego dnia, gdy znalazł się w Dywizji, uważano
go za świetnego żołnierza. ¯aden z jego przełożonych nie miał specjalnych powodów do
narzekań. Był tylko jeden wyjątek: nie tolerował haseł. Być może nie tyle nie tolerował ich, ile
miał do nich pogardliwy stosunek. Traktował je, jak dobry żart. Po prostu hasła wprawiały go
w zakłopotanie. Chociaż musiał wysłuchiwać wielu wykładów na temat ważnej roli, jaką
odgrywały, jego myśli niezmiennie powracały do sobotnich popołudniowych seriali
oglądanych w dzieciństwie, w których nikczemni łajdacy - łajdacy byli wtedy nikczemni, a co
więcej, łatwo ich było rozpoznać, gdyż nosili wstrętne ubrania - a więc gdy ci nikczemni
łajdacy, grani przez kiepskich aktorów, szeptali sobie na ucho jakieś niedorzeczne słowa i
zdania, on sam siedział na widowni i gwizdał. Na Boga, czy znalazł się ktoś, kto mógłby ich
brać na serio? W tym momencie wścibska kobieta pokazała się ponownie. - Ach, nie wiem,
dlaczego ten upał daje mi się tak we znaki, jest nie do wytrzymania. Jest tak gorąco. Scylla
stał i nie odzywał się. - Zgadza się pan ze mną? Scylla spojrzał na kobietę pytająco. - Upał,
upał, mówię o upale. - Kobieta zaczęła sprawiać wrażenie lekko zniecierpliwionej. - Z
pewnością - odpowiedział. - Jak opisałby pan ten upał? Chodzi mi o to, jak bardzo jest
gorąco? - Za gorąco? - Jest takie słowo, mam je na końcu języka, nie mogę go sobie
przypomnieć. - Gdyby pani mogła sobie przypomnieć, od jakiej litery się zaczyna, być może
pomogłoby to. - Myślę, że zaczyna się od n. - Oczywiście - powiedział Scylla, uśmiechając
się. Kobieta również uśmiechnęła się i odetchnęła z ulgą. - Niesłychanie - powiedział Scylla. -
Jestem pewny, że o to słowo pani chodziło. - Nie. Chodziło mi o zupełnie inne słowo. -
Piekło? Mówi się przecież: "gorąco jak w piekle". - Wymyśla pan jakieś słowa, ale to, o
którym myślę, jest zupełnie inne. - Już wiem = powiedział Scylla. - Nardzo. - Nardzo? -
spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Oczywiście, nie pamięta pani tego komika z sobotniego
programu, który powiedział: "Baseball zawsze mi się nardzo, nardzo podobał"? A ja mówię: -
Jest nardzo, nardzo gorąco. Czy o to pani chodziło? W chwilę później obserwował kobietę,
która niczym huragan wbiegła na górę po schodach. Gdy panna Quincy wchodziła do
gabinetu pospiesznym krokiem, Fountain, nerwowy grubas po czterdziestce, siedział przy
biurku. - Czy on już tu jest? - spytał. - Nie wiem kto ma tu być - zaczęła panna Quincy.
Mówiła już angielszczyzną prawie bez żadnych obcych naleciałości. - Być może przydałoby
się tu pewne objaśnienie. Kochał słowo "objaśnienie". - Przyjechał o trzeciej. Ten człowiek
przyjechał o trzeciej. O tej godzinie miał zresztą przyjechać. Dokładnie tak, jak mi pan mówił.
Jest tylko jedno "ale" - on tego nie powiedział, po prostu nie chciał tego powiedzieć. A ja się
starałam. Bóg jeden wie, jak bardzo... - Panna Quincy potrząsnęła głową. Fountain
zastanawiał się, czy aby nie zapomniał umieścić hasła w liście do Scylli. Wiedział, że ludzie w
Waszyngtonie nie uważali go za asa, był jednak osobą, na której można było polegać. -
Niech pani już idzie do domu - powiedział do panny Quincy. - Proszę wyjść przez tylne drzwi.
Ja zobaczę, co się dzieje na dole. - Gdy kilka minut później usłyszał trzaśnięcie tylnych drzwi,
wstał od stołu, otworzył drzwi biura, podszedł do schodów i odchrząknął. Na dole ukazała się
sylwetka wysokiego opalonego mężczyzny. - Chodziło o słowo: "niesamowicie", prawda?
Mam na myśli hasło. - Może mógłby pan objaśnić? - Użyłem tego słowa w różnych zdaniach
rozmawiając z tą miłą damą, niesamowicie to, niesamowicie tamto... To nie jest
skomplikowane słowo, czułem się, jak głupiec. Czy pomyliłem coś? - Nie, to tylko małe
nieporozumienie, nic więcej, proszę iść za mną. - Spoglądał na dużego mężczyznę, który z
wdziękiem wchodził po schodach. - Pan nazywa się Fountain? - A pan nazywa się Bede. -
Gdy byli już na górze, podali sobie ręce. - To tutaj - powiedział Fountain i weszli razem do
biura. Fountain usiadł przy biurku pod ściennym lustrem. Dał znak ręką, aby Bede usiadł
naprzeciwko. Gdy siedzieli już twarzą w twarz, Fountain sięgnął po dużą żółtą kopertę, potem
trzymał ją przez chwilę w rękach. - Nie wiem zbyt wiele o tym wszystkim, Bede. Oni - myślę o
chłopcach z Waszyngtonu - lubią rozdawać lód w zimie, rozumie pan, chodzi o zbyt
szczegółowe informacje. Wiem jedynie tyle, że chce pan wstąpić do Dywizji i widocznie pana
oferta jest dla nich interesująca, gdyż kazali pana sprawdzić. - Miałem się tu tylko zgłosić. -
To jest część teoretyczna pana zadania, Bede. Musi pan to zaliczyć, to jest warunek
wstępny. - Mam to wziąć ze sobą - i co dalej? - Proszę najpierw otworzyć. Bede zrobił to i
wyciągnął cały plik spiętych klamrą kartek. - Co mam z tym wszystkim zrobić? - Proszę
przeczytać te dane zgodnie z wymaganiami. Może pan sobie wyobrazić, że jest pan
studentem i ma pan egzamin do zdania. Ja jestem osobą, która wystawi panu ocenę. Niech
pan to zaliczy u mnie, a potem, z tego co wiem, weźmie pan te materiały do Waszyngtonu.
Bede przejrzał spięte stronice. - Jest tu ponad sto stron. - Proszę się nie niepokoić,
powinienem był objaśnić to szerzej, ma pan całą noc przed sobą. Dwadzieścia cztery
godziny, nawet więcej, jeśli okaże się to konieczne. Chodzi tylko o to, aby był pan tu jutro
przed szóstą, będę na pana czekał. - Nie mam zbyt dużo czasu, będzie lepiej, jeśli już pójdę.
Gdy mocno opalony mężczyzna był już przy drzwiach, Fountain powiedział od niechcenia: -
Czy mogę coś powiedzieć? Już w tym momencie popełnia pan błąd, wyznaczając sobie zbyt
trudne zadanie. Niech pan się trochę zrelaksuje, Bede. Czy lubi pan jazz? - W Nowym
Orleanie można dać tylko jedną odpowiedź. - To dobrze. Mieszkam nad biurem i też chcę
trochę odpocząć. Niedaleko pańskiego hotelu jest jedno świetne miejsce, nazywa się Spanier
Hall, jeśli pan chce, możemy się tam spotkać. Powiedzmy, około jedenastej. Zapomnimy na
chwilę o naszych zmartwieniach, co pan o tym myśli? To tylko pięć minut piechotą od
Continentalu, nie więcej. - Dziękuję, panie Fountain. - Ależ proszę bardzo. - Wstał,
odprowadził wysokiego mężczyznę do schodów, popatrzył na niego przez chwilę, jak schodzi
w dół, udał się następnie w kierunku drzwi frontowych, odwrócił się, pomachał ręką i zamknął
drzwi na klucz. Fountain wrócił do swojego biura i zwracając się jakby do lustra powiedział: -
Już poszedł. - W rzeczywistości nie było to lustro, lecz szyba lustrzana. Po drugiej stronie
czekali już Hondo i Cheetah. Gdy weszli do pokoju, Fountain powiedział: - Zorganizowałem to
wszystko z myślą o was. Spodziewam się, że wyjdzie z hotelu przed jedenastą i pójdzie do
Spanier Hall. - Na Boga, kim on jest? - spytał Cheetah. Fountain nie lubił żadnego z nich.
Może nie tyle nie lubił, co nie znał ich zbyt dobrze, więc trudno w ogóle mówić o sympatii.
Prawdopodobnie bał się ich, ale nie lubił nawet myśleć o uczuciu strachu. Potrząsnął głową. -
Jakiś nowy kandydat. Potencjalny kandydat. Waszyngton podał dość skąpe informacje. -
Wygląda na silnego - powiedział Hondo. Cheetah, podenerwowany, zwrócił się do większego
mężczyzny: - Pozwól, w takim razie, abym ja się nim zajął, ty posikasz się ze strachu, więc
lepiej zejdź mi z drogi. Hondo odpowiedział spokojnie: - Nie mów do mnie takim tonem. -
Panowie, panowie - wtrącił się Fountain. - Nie ma powodu do kłótni. Nie ma tu nic takiego,
czego nie robiliśmy do tej pory. Wykonajcie swoją robotę, niczego więcej od was nie
oczekuję. - Ja potrafię wykonać swoją robotę - powiedział Cheetah. - I jestem dobrym
żołnierzem, więc robię to, co do mnie należy, ale powinni byli okazać mi więcej zaufania.
Dając mi pomocnika, okazują jego brak. - Nigdy - przerwał Hondo - nie nazywaj mnie swoim
pomocnikiem. - Proszę - powiedział Fountain. - Nie wiem, dlaczego przysłali was obu, wiem
tylko, że decyzję podjęto na samej górze. Stał za tym ktoś, kto odpowiada za całą strategię. -
Perkins? - spytał Hondo. Fountain pokiwał głową. - I co mamy zrobić? - spytał Hondo. -
Sprawdzić go. Sprawdzić jego reakcje. - Czy możemy zadawać mu ból? - spytał Cheetah. -
Jak można o to w ogóle pytać? - powiedział Fountain. - Oczywiście, że tak. Ale on nie jest
przeznaczony do odstawienia na boczny tor. Mam zadzwonić do Perkinsa i opowiedzieć mu,
co sądzicie o tym Bede. A więc robotę wykonajcie, jak umiecie najlepiej. Zgodnie z naszymi
zasadami. Niezależnie od tego, jaki mamy do nich stosunek. Działajcie szybko, ale dokładnie.
Cheetah robił wrażenie nieco uspokojonego. - A więc mogę go trochę uszkodzić. - Ale
niezbyt ciężko - przypomniał Fountain. `ty 7 `ty Scylla uznał, że materiały, które dostał do
przestudiowania, były bardzo Frapujące. Widocznie pracowały nad nimi najtęższe umysły.
Wszystkie dane były dokładnie sklasyfikowane. Wziął do ręki tekst, który właśnie skończył.
Pięciostronicowy, napisany z pojedynczymi odstępami wykład na temat wyimaginowanego
wroga. Wszystkie potrzebne dane osobiste: rodzice, dzieciństwo, wykształcenie, upodobania.
Następna seria pytań, na które trzeba odpowiedzieć albo paroma zdaniami, albo też wybrać
poprawną odpowiedź spośród kilku możliwości. "Jak unieszkodliwić daną osobę, mając do
dyspozycji sporo czasu?" "Jak unieszkodliwić tę osobę, mając do dyspozycji jeden dzień?"
"Godzinę?" "Czy można tego dokonać w krótszym czasie?" "O ile krótszym?" "Określić
dokładnie, w jakim czasie i dokładnie opisać, jak to zrobić." Materiały obejmowały kilkanaście
tego rodzaju tematów. Jeden z nich dotyczył znajdowania podwójnych agentów. Inny
opisywał najlepsze sposoby pozyskiwania zaufania. Jeszcze inny podejmował problem
rekrutacji najlepszych kandydatów. I tak dalej, i tak dalej. Scylla rozprostował ramiona i
spojrzał na zegarek. Dziesiąta trzydzieści. Wstał od biurka w swoim pokoju hotelowym,
podszedł do otwartego okna i wpatrywał się przez chwilę w ciemność nocy. Ptaki na jego
wyspie spały już o tej porze. I to od kilku godzin. On również spałby już o tej porze, gdyby
tam był. Gdzieś na ulicy wystrzelił gaźnik samochodu. A może był to strzał z pistoletu? Kiedyś
wiedziałby na pewno. Ubrał się swobodnie; włożył koszulę, spodnie, skarpetki i trampki, do
jednej kieszeni wsunął trochę gotówki w banknotach, do drugiej garść drobnych. Za
kwadrans jedenasta spytał recepcjonistę (dobre sobie!) czy wie, jak dojść do Spanier Hall i
gdy już wiedział, w którym iść kierunku, opuścił hotel i znalazł się w mroku nowoorleańskiej
nocy. Było nadspodziewanie cicho, jednakże latem takie miejsca, jak Miami - a zapewne
również Luizjana - traciły wiele ze swego uroku, gdy na ulicach zaczynały niepodzielnie
panować owady. Wcześniej tego dnia posłyszał też krótką rozmowę w holu hotelu; ktoś
mówił, że miasto nigdy nie odzyskało swego charakteru po zorganizowaniu Targów
kwiatowych (widocznie odbyły się tam takie Targi); okazały się one zupełnym niewypałem, co
z kolei wpłynęło ujemnie na samo miasto, w którym interesy zaczęły iść źle, opustoszały
hotele i wszystko w ogóle przypominało stary, niezamieszkany dom. Zanim skończył
rozmyślania na temat sytuacji, w jakiej znalazło się miasto, zorientował się, że znalazł się
nagle między dwoma mężczyznami, wykonał więc raptowny zwrot... ...ale zbyt powoli... ...zbyt
powoli... Przed oczami mignął mu barczysty mężczyzna z wystającym brzuchem, który
skrępował mu ręce, co ułatwiło temu drugiemu, o gniewnej twarzy, zadać cios łokciem w splot
słoneczny. Scylla jęknął. Następnie mężczyzna z gniewną twarzą mocno kopnął go kolanem
w brzuch; pociemniało mu w oczach, znów jęknął i oczy zaszły mu mgłą. Chciał skulić się
wpół i zrobiłby to, gdyby nie fakt, że jego ruchy krępowały mocne ramiona, mężczyzna z
gniewną twarzą mógł więc dalej walić go pięściami w brzuch. - Obróć go - usłyszał Scylla. -
Po co? - Do cholery, obróć go. Scylla czuł, jak obracają go w drugą stronę. Następne ciosy
posypały się w okolice nerek i krzyża, jego ciało stało się bezwładne. - Puszczam go, niech
upadnie na ziemię. - Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. Krępujące go do tej pory ramiona
zwolniły swój uścisk, Scylla padł na chodnik, usłyszał oddalające się kroki, następnie słowo:
"pieniądze", wtedy kroki znów przybliżyły się, czuł, jak tamci przeszukują mu kieszenie...
-...nie ma portfela... -...musi mieć jakąś forsę... W tym momencie usłyszał jakiś obcy głos: -
Policja... policja... - Mam forsę. - Spływajmy. Kroki ponownie oddaliły się. Scylla leżał zupełnie
nieruchomo. W tym momencie pragnął tylko jednego: przybrać pozycję dziecka w łonie matki
i leżeć nieruchomo wyczekując brzasku - wtedy przebudzi go śpiew ptaków... ...nie, ptaki
należały już do przeszłości, od końca tamtego okresu minęło już trzydzieści sześć godzin.
Człowiek, który krzyczał: "policja" stał teraz nad nim. Scylla podniósł wzrok. Zobaczył
mężczyznę w starszym wieku. - Dobrze się pan czuje? Scylla pokiwał głową. - Jest pan
pewny? Scylla powoli podniósł się. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był kontakt z
przedstawicielami tutejszego prawa. Można sobie wyobrazić ich zdziwienie, gdyby zechcieli
zdjąć jego odciski palców - odkryliby wtedy, że nie ma żadnych. Jego linie papilarne zostały
usunięte chirurgicznie wiele lat temu. - Czy mogę coś dla pana zrobić? Scylla potrząsnął
głową, wymamrotał pod nosem jakieś słowa głębokiej wdzięczności i udał się z powrotem do
hotelu. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz odczuwał ból, został z pewnością pobity przez
fachowców w tej dziedzinie - i ból był naprawdę przejmujący. Zastanawiał się co było gorsze:
ból czy strach. Był okropny upał. `ty
8
`ty
- Ale go spraliśmy, mówię wam - prawie że krzyknął Cheetah. - Spraliśmy
go na kwaśne jabłko. Więcej kłopotu sprawiłaby nam jakaś pieprzona
licealistka. - Była już prawie północ, gdy chodził tam i z powrotem po biurze Fountaina,
zastanawiając się, jak Hondo mógł spokojnie siedzieć na krześle, skoro robota poszła tak
gładko. Fountain siedział przy biurku i nie odzywał się, czekał aż Cheetah nieco ochłonie. -
Nawet nie zorientował się, że zaszliśmy go od tyłu. Spacerował sobie, jakby był jakimś
dupniętym turystą. Tym właśnie jest, dupniętym turystą, niczym więcej. - Teraz zwrócił się do
Fountaina. - Mógłbym go załatwić sam, w swoim cholernym raporcie niech pan to jasno
przedstawi, aby ci z trzynastego piętra też wiedzieli. Hondo odpowiedział, zachowując przy
tym spokój: - Tego nie możesz wiedzieć na pewno. Wiadomo tylko tyle, że to ja wykonałem
ciężką robotę, skrępowałem mu ręce, więc mogłeś zadać kilka ciosów. Gdyby mnie tam nie
było, mógł ci porządnie obić tyłek. Cheetah zrobił krok w kierunku dużego faceta siedzącego
na krześle. Zaczął coś mówić, w końcu wymamrotał tylko: - Lepiej uważaj. Hondo spojrzał na
Fountaina. - Niedługo będzie się domagał, abym w ogóle nie brał udziału w robocie. A ja do
tego wszystkiego mam słabe serce. - Przerwał. - Ten facet dziś wieczorem nie był tak
zupełnie beznadziejny; był po prostu bardzo, ale to bardzo powolny. - Panowie - powiedział
Fountain - nie zmuszajcie mnie, abym musiał pisać w raporcie o waszych osobistych
uprzedzeniach. Ale będę musiał to zrobić, jeśli sytuacja nie zmieni się. Dokładnie to objaśnię,
możecie mi wierzyć. Cheetah znów zaczął coś mówić, przerwał i w końcu zamilkł na dobre. -
Czy Bede będzie miał ślady pobicia? - spytał Fountain. - Proszę spytać jego - powiedział
Hondo. - On zadawał ciosy. Ja tylko wykonywałem brudną robotę. - Dlaczego pana o to
głowa boli, Fountain? Oczywiście, że nie będzie żadnych znaków. Nie jestem nowicjuszem,
przylałem mu w bebechy i w nery, jego twarzyczka będzie jutro rano taka śliczna, jak zwykle.
Fountain odetchnął. Aż mdliło go na samą myśl o tym, co miał za chwilę zrobić - zadzwonić
do Waszyngtonu i rozmawiać z Perkinsem. Do urzędnika tej rangi dzwonił dotychczas tylko
dwa razy i za każdym razem rozmowa odbywała się w godzinach pracy. Perkins nienawidził,
gdy ktoś zawracał mu głowę po godzinach urzędowania. Wszyscy o tym wiedzieli. Nie było
jednak wyjścia, musiał to zrobić, otworzył więc kluczem szufladę biurka i wyciągnął zielony
telefon, wykręcił dwójkę, potem kierunkowy i wreszcie właściwy numer. - Dywizja - odezwał
się kobiecy głos. Młody kobiecy głos. - Proszę mnie połączyć z Perkinsem. - Proszę
zadzwonić jutro. - Mówi Fountain z Nowego... -...proszę zadzwonić jutro. - Mam rozkazy. -
Podobnie, jak ja. Proszę zadzwonić jutro. Grubiutki Fountain zdenerwował się, nabrał szybko
powietrza do płuc i zdobył się na odwagę: - Proszę mu przekazać, że dzwoniłem w sprawie
Bede. I nie spodziewam się, by Perkins sam jutro zadzwonił. - Trzasnął słuchawką; ten gest
miał zrobić wrażenie na Cheetahu i Hondo. Prawdopodobnie całe to przedstawienie, owa
demonstracja odwagi, przeznaczona była dla tych dwóch widzów. Będąc dzieckiem uwielbiał
Conan Doyle'a i Perkins bardzo przypominał mu Mycrofta Holmesa, starszego brata
Sherlocka, człowieka bardzo otyłego, ale mądrzejszego niż brat. Perkins był również bardzo
otyły i chyba mądrzejszy niż większość ludzi z jego otoczenia. Różnica polegała jednak na
tym, że Fountain był niemal zakochany w Mycrofcie Holmesie, natomiast Perkins wzbudzał w
nim strach. Fountain siedział, wpatrując się w zielony telefon, Cheetah przechadzał się po
pokoju w coraz szybszym tempie, Hondo wstał i również zaczął chodzić tam i z powrotem.
Fountain rozumiał, że z pewnością nie był jedynym człowiekiem, który boi się Perkinsa. Ta
nerwowa wędrówka po biurze trwała do momentu, gdy zadzwonił zielony telefon i Fountain
szybkim ruchem chwycił za słuchawkę. - Fountain przy telefonie - powiedział. Po drugiej
stronie ryknął głos: - Fountain, ponieważ to ja dzwonię do ciebie, na twój prywatny numer,
fakt, że to ty jesteś przy telefonie - to jest informacja, którą już posiadam. - Chodzi o... chodzi
o tego Bede... - Słuchaj, Fountain, tego już za wiele... jest późno i jestem już w domu, jeden z
moich pracowników skontaktował się ze mną, aby mnie powiadomić, że dzwoniłeś do biura -
cytuję słowa mojego pracownika: "w sprawie Bede" a więc znowu podajesz mi informację,
którą już posiadam. Fountain, nasza rozmowa musi się zacząć jeszcze raz, a więc zacznij ją!
- No więc... widzi pan... sprawdziliśmy go... Cheetah i Hondo są tu ze mną w biurze... Głęboki
oddech po drugiej stronie. - Fountain, jeśli nie jest w ogóle za późno, by spróbować wlać ci
trochę oleju do twojej pustej łepetyny, dam ci przykład, jak powinna brzmieć twoja relacja:
"Proszę pana, dzwonię w sprawie próby, której przebieg był... itd.", po tym, Fountain, mógłbyś
dodać parę słów na podsumowanie. -...Fatalny - wydobył z siebie Fountain. Głos, który do tej
pory wywoływał strach, nagle zamilkł. Fountain był na to zupełnie nie przygotowany. Perkins
nie miał zwyczaju milknąć w czasie rozmowy, gdyż była to po prostu strata czasu; Fountain
zastanowił się w tym momencie czy nie rozmawia aby z Mycroftem Holmesem. - Cytując
Cheetaha, "dał się zbić na kwaśne jabłko". Używając słów Hondo był "bardzo, ale to bardzo
powolny." - Być może... - Głos wydawał się być teraz bardziej stonowany. Można by nawet
powiedzieć, że wyrażał wahanie. - £ączyłem duże nadzieje z tym facetem. Miał świetne
rekomendacje. Tak. Może jest jakiś powód takiej właśnie postawy. Albo braku odpowiedniej. -
Trudno mi powiedzieć - powiedział Fountain - ale ponieważ są tu ze mną Cheetah i Hondo,
mógłbym ich teraz wysłać do hotelu, aby skończyli z nim. - Czy dobrze słyszałem, Fountain,
czy były jakieś zakłócenia w połączeniu? Od kiedy to zajmujesz się myśleniem? Sądziłem do
tej pory, że to raczej moja domena. - To tylko była sugestia, proszę pana. - Fountain,
zachowam o niej pamięć w sercu, wiedząc jednocześnie, że była to ostatnia sugestia, jaką od
ciebie usłyszałem. - Przepraszam pana. - Tak sobie pomyślałem, że być może ten facet ma
jakieś wytłumaczenie. - Wytłumaczenie? - Tak, może być chory, może były jakieś inne
powody, kiedy macie się z nim widzieć? Fountain przez chwilę nic nie mówił, gdyż było jasne,
że Bede miał mieć jeszcze jedną szansę; frapowało go, dlaczego ma się tak stać, gdyż nigdy
wcześniej nie dali takiej szansy nikomu innemu. - Ma przyjść jutro późnym popołudniem. - W
takim razie postaraj się zachować w rozmowie pewną tajemniczość, wiem, że to potrafisz.
Naprowadź delikatnie rozmowę na temat wiadomych atrakcji tamtego wieczoru i spróbuj się
dowiedzieć, czy istnieje jakieś wyjaśnienie. - A jeśli nie będzie żadnego? - Jestem pewny, że
będzie. Mam szczerą chęć przyjąć tego faceta do organizacji. Słyszałem o nim tyle dobrego,
nie wierzę, aby te wszystkie informacje były nieprawdziwe. Fountain doszedł do wniosku, że
musi upierać się przy swoim. - Ale jeśli nie będzie żadnego wytłumaczenia, proszę pana. Co
mam wtedy robić? Ponownie cisza. Tym razem Fountain był pewny, że jego słowa zostały
dobrze usłyszane, więc nic nie mówił, oczekując na odpowiedź swego otyłego szefa. -...Co
robić?... Wybrać najgorsze rozwiązanie padła wreszcie odpowiedź spokojnym głosem.
Odłożył słuchawkę. Fountain trzymał jeszcze przez chwilę słuchawkę, starając się zrozumieć
ton ostatniej wypowiedzi. Był taki dziwny. Fountain nie miał wprawdzie dużego
doświadczenia w rozmowach z ludźmi zajmującymi tak prominentne stanowiska, jak Perkins,
ale jakieś doświadczenie przecież miał. W tej chwili miał już za sobą trzy takie rozmowy.
Słowa: "wybrać najgorsze rozwiązanie" zostały wypowiedziane z taką - z taką złością? Nie, w
tym kryło się coś więcej niż złość. Coś więcej niż rozczarowanie. Może smutek? `ty 9 `ty -
Stracił pan okazję posłuchania świetnego jazzu, Bede - powiedział Fountain, wprowadzając
go do swego biura. - Jazzu? - W Spanier Hall. Czekałem o jedenastej. Poszedłbym tam tak
czy inaczej, więc proszę nie myśleć, że sprawił mi pan jakiś kłopot. Po prostu uwielbiam to
miejsce. Mężczyzna potrząsnął głową. - Ach, ta moja pamięć. Czasem myślę, że powinienem
raczej odstąpić komuś moją głowę. Zupełnie zapomniałem. - Wyciągnął gruby plik
dokumentów. - Tak mnie to wciągnęło. - A więc w ogóle pan nie wychodził? Potrząsnął
głową. - Pomyślałem, że zaliczenie tego materiału jest dla mnie ważniejsze niż słuchanie
muzyki. A potem - jakby to powiedzieć - zapaliłem się do nauki, może nawet przesadziłem z
tą moją gorliwością. Zawsze w szkole byłem dobrym uczniem. Teraz też chciałem się spisać
na piątkę. - A więc ślęczał pan nad tymi papierami całą noc? - Cóż, rzeczywiście wyszedłem
na krótki spacer, aby trochę ochłonąć. - Miał pan ból głowy? - Nie. - Był pan przemęczony
długą podróżą samolotem? Potrząsnął głową. - Wszystko było w najlepszym porządku.
Fountain spojrzał na zegarek. Kilka minut po szóstej. Przed dziewiątą będzie już ciemno. -
Czy spacerował pan w pobliżu hotelu, czy powędrował gdzieś dalej? - To wspaniały utwór z
Dixielandu... - Jaki utwór? - Czy nie powędrował gdzieś dalej? - Oczywiście - odpowiedział
pospiesznie Fountain. - To słynny standard. - Poszedłem tylko jedną przecznicę dalej.
Zrobiłem dwa okrążenia i wróciłem do moich papierów. - Wskazał na materiały. - A więc nie
zdarzyło się nic ciekawego. - Można to i tak ująć. - No dobrze. Ale nie zapominajmy, że
mamy wrogów. - Fountain wyciągnął pięć zdjęć, drugie z nich przedstawiało Cheetaha,
trzecie Hondo. - Czy myśli pan, że mógł ktoś pana śledzić? - Trudno mi powiedzieć. - Niech
pan spojrzy na tych facetów - czy któraś z tych twarzy wydaje się panu znajoma? - Pokazał
pierwsze ze zdjęć: - Nie. Następne było zdjęcie Cheetaha. Bede przyjrzał się mu dokładnie. -
Widział go pan wcześniej? - Ależ nie, zastanawiałem się tylko, skąd tyle złości w tej twarzy. Z
kolei zdjęcie Hondo. - Nie wygląda na gwiazdora filmowego. Na pewno nie. Zdjęcie czwarte i
piąte. Przeczący ruch głową. Fountain włożył zdjęcia z powrotem do biurka. - Z tymi pięcioma
mogą być kłopoty. Niech pan zachowa ostrożność. - Od tej chwili będę się miał na baczności
- zapewnił go Bede. - Bede - powiedział wtedy Fountain. - Niech pan usiądzie tam. - Wskazał
na krzesło znajdujące się po przeciwnej stronie biurka. Bede usiadł. - Nasza rozmowa stała
się bardzo serio. - To nasza praca taka jest. - Nie, nie to miałem na myśli, wiem, że taka jest,
chciałem tylko powiedzieć, że odniosłem wrażenie, jak by to ująć, że coś jest nie po pańskiej
myśli. Fountain uśmiechnął się. - Ależ nie. Chciałbym tylko rozwinąć pewną myśl. - Pański
sprawdzian... - Potrząsnął plikiem papierów. - Chcę być absolutnie pewny co do tego, że
wykonał pan pracę najlepiej, jak pan umiał, jeśli coś nie poszło tak, jak pan planował, to czy
istnieją jakieś okoliczności usprawiedliwiające, czy istnieje jakieś wyjaśnienie? Jeśli jest coś o
czym chce pan powiedzieć, jeśli powodem nie najlepszej formy mogła być nerwowość albo
jakakolwiek inna przyczyna, niech pan lepiej opowie o tym od razu, gdyż nie będzie po temu
innej okazji. - Nie było żadnych okoliczności usprawiedliwiających, nie mam żadnych
dodatkowych wyjaśnień. Fountain pokiwał głową i postukał palcami w blat biurka. - Dobry
człowieku - powiedział w końcu. - Przepuszczę to przez komputer i sprawdzę. Myślę, że
skończę przed dziewiątą, trzy godziny powinny w zupełności wystarczyć. Wystawię panu
później ocenę. - Czy mam tu wrócić o dziewiątej? - Zadzwonię do hotelu. Niech pan
koniecznie czeka na wiadomość. Jestem szybki. Niech pan będzie równie szybki jak ja. -
Jestem szybki. - Nie zadzwonię wcześniej, więc jeśli chce pan poznać miasto, proszę się nie
krępować i wyjść gdzieś. Poziom usług kulinarnych dorównuje tu poziomowi wilgotoności
powietrza. Mogę panu zamówić stolik u Brennana, albo niech pan sam coś wybierze. -
Słyszałem o Cafe du Monde. - Niezbyt urozmaicony jadłospis, ale samo miejsce prześliczne.
Może pan pospacerować po Dzielnicy Francuskiej ile dusza zapragnie, proszę jednak być o
dziewiątej w swoim apartamencie. - W tym momencie Bede podniósł się zza biurka. - Znam
już drogę do wyjścia, panie Fountain. Fountain pokiwał głową, następnie wyczekał, aż oddalą
się kroki schodzącego w dół mężczyzny, w końcu usłyszał, jak frontowe drzwi otworzyły się i
następnie zamknęły. Wziął wtedy plik arkuszy, włożył je do maszyny rozdrabniającej papier i
włączył ją na kilka chwil. Podszedł następnie do okna i spoglądał na opalonego mężczyznę
idącego powoli chodnikiem. - Okropnie kuleje - powiedział do dwóch mężczyzn, których nie
widział, ale co do których był pewny, że stoją już za jego plecami. - To cud, że w ogóle chodzi
- powiedział Cheetah. Hondo skomentował: - Nie byłby w stanie chodzić, gdybym to ja
zadawał ciosy. - To znaczy uważasz, że... - powiedział Cheetah ze złością. - Uważasz, że...?
- Chryste, dajcie spokój - wtrącił Fountain znużonym głosem. - Ustawiłem go dla was na
dziewiątą, oszczędzajcie energię na później. - Już teraz obawiał się rozmowy telefonicznej,
jaką będzie musiał odbyć z Perkinsem, gdy czyn się dokona. `ty ą0 `ty Tuż po godzinie ósmej
Hondo zadzwonił do hotelu Continental Supreme z budki po przeciwnej stronie ulicy i poprosił
do telefonu pana Bede. Rozmowa została przełączona do pokoju, telefon zadzwonił
kilkanaście razy. Hondo odłożył słuchawkę, wyszedł z budki, spojrzał na Cheetaha i
potrząsnął znacząco głową. Cheetah spojrzał na zegarek i wyciągnął pięć palców. Hondo
pokiwał głową. Dokładnie dziesięć minut później weszli razem do holu Continental Supreme i
podeszli do hotelowego telefonu. Cheetah wziął słuchawkę i poprosił pana Bede. Tym razem
poczekał, aż telefon zadzwoni dziesięć razy. Odłożył słuchawkę i razem z kolegą wszedł do
windy; przycisnął guzik na trzecie piętro. Bede zajmował dwa pokoje: ł05 i ł06. Pokój ł05
znajdował się bliżej, więc Cheetah otworzył zamek i obaj wśliznęli się do środka. - Gorąco -
powiedział Hondo, gdy Cheetah zamknął za sobą drzwi, co spowodowało, że obaj mężczyźni
znaleźli się w zupełnej ciemności. - Dziwne, że nie używa klimatyzacji. Może zamkniemy
okna i włączymy ją. - Bardzo dobry pomysł - odpowiedział Cheetah. - Wprost genialny. -
Próbujesz być złośliwy, robisz to w taki sposób, że wyczuwa się od razu, o co ci chodzi. - Nie,
po prostu obleciał mnie strach, słuchaj, pomyślałem tylko, że moglibyśmy pozamykać okna,
włączyć klimatyzację, a potem umieścić małe karteczki na drzwiach z napisem: "Beeedee,
jesteśmy w śrooo...dku." - Nienawidzę robić tego samego dwa razy - powiedział Hondo. - O
Jezu, chodzi mi o to - ciągnął swój wywód Cheetah, mówiąc z coraz większym zapałem -
facet nie zamyka okien i nie używa klimatyzacji, wraca, otwiera drzwi - i co słyszy: cholerne
klimatyzatory włączone na pełny regulator, czy coś takiego mogłoby wzbudzić w nim jakieś
podejrzenia? - Już dobrze, zapomnij, że w ogóle mówiłem o tych oknach, chciałem tylko, aby
to wszystko było łatwiejsze do zniesienia, oczekiwanie będzie okropne, ten upał i brak
jakiegokolwiek przewiewu. - Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, że być może robisz w życiu
nie to, do czego jesteś stworzony? Mógłbyś na przykład, pojechać na Alaskę, słyszałem, że
cierpią tam na brak ludzi wykonujących sanie do zaprzęgów, jest to zawód stary jak świat, a
młodzi Eskimosi, cóż, oni zajmują się teraz komputerami, mógłbyś więc nauczyć się fachu,
osiąść tam na stałe, klimat jest tam zimny, ciągle wieją wiatry - doskonałe warunki dla kogoś
takiego, jak ty. - Był w fatalnym nastroju, gdyż w pokoju było rzeczywiście gorąco jak w piekle
i miał ochotę pozamykać te głupie okna i znaleźć się tuż obok włączonego na pełny regulator
klimatyzatora. Hondo zastanawiał się, czy warto się tak wkurzać i doszedł do wniosku, że nie,
gdyż nie pomaga to przecież w robocie. Był już zlany potem, gdy powiedział: - Nie wiemy, do
którego wejdzie pokoju. - No więc? - Ty zostań tu, ja będę czekał w ł06. To bez znaczenia,
którymi drzwiami wejdzie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę przez to powiedzieć, że
to ja mam prawo go załatwić. Jeśli wejdzie przez moje drzwi, nie chcę, abyś przybiegł tu,
wchodził mi w drogę, a potem chełpił się przed Fountainem, jaki to byłeś wspaniały; już raz
tak było, kiedy dowaliłeś mu, ale to ja wykonałem wtedy najgorszą część roboty. Cheetah
doszedł do wniosku, że pomysł nie jest zły. W ciemnościach robota nie zawsze szła gładko.
Jeśli wmieszał się do tego ktoś inny, mógł wtedy wszystko spieprzyć. Był jednak pewien
szkopuł, nie mógł przecież podzielić się z Hondo pewną uwagą, która z pewnością nie
zostałaby odebrana jako komplement. - Ja nie mam nic przeciwko temu, ale jest pewien
problem - nie wydaje mi się, abyś mógł sam sobie z nim poradzić. - Mój jedyny problem
polega na tym, że nie mam okazji, by poradzić sobie z tobą. - Zjeżdżaj stąd. - Chłopcze, cała
przyjemność po mojej stronie. - Hondo przeszedł po omacku do pokoju ł06, zajął pozycję
przy drzwiach i wyciągnął nóż. Zwykle nie lubił posługiwać się nożem, ale w takich
ciemnościach, zwłaszcza że było tak gorąco, spocone ręce mogły stracić swe zwykłe
wyczucie. Tak więc, gdy było gorąco i ciemno, noże okazywały się przydatne. Spojrzał na
zegarek. Dwadzieścia po ósmej. Fountain miał zadzwonić do Bede o dziewiątej. Znaczyło to,
że oczekiwanie mogło potrwać aż czterdzieści minut. Po oczach spływał mu pot. Do tego
nienawidził Cheetaha. W sumie jednak nie mógł się na nic uskarżać. Naprawdę uwielbiał tę
robotę. Ale potem przyszła taka chwila, że mógłby ją znienawidzić; znalezienie wymarzonej
pracy nigdy nie było czymś łatwym. Cheetah spojrzał na zegarek. Wpół do dziewiątej. Czas
pazura. Usztywnił palce prawej ręki, dopasował dokładnie broń do dłoni w taki sposób, aby
stanowiły doskonałą jedność; miał ostro zakończone paznokcie i tak spiłowane, że ostrością
dorównywały brzytwie - mógł więc zastosować dwie różne techniki zadania ciosu: technikę
cięcia albo pchnięcie. Czy istniało coś lepszego niż wolny wybór? Kiedyś, niedługo po tym,
jak opracował swą technikę walki, myślał przez pewien czas, jaką fortunę mógłby zbić na
produkowaniu takich pazurów i sprzedawaniu ich najemnym żołnierzom. Kilka dyskretnych
reklam w ¯ołnierzu fortuny i - mój Boże mógłby siedzieć na pieniądzach. Powodem, dla
którego zdecydował się tego nie robić, było to, że jego przełożonym z Dywizji ten pomysł
zapewne nie spodobałby się, zwłaszcza że płacili mu i tak wystarczająco dużo, a właściwie
bardzo dużo. Był jeszcze jeden powód: broń, którą wymyślił, miała jedynie charakter
pomocniczy. Jej skuteczność była uzależniona od szybkości ręki - a w tym nie dorównywał
mu nikt. #/8#ł6. Cholerna wilgotność. Jak to możliwe aby ktoś mógł spać w takich
warunkach? Zrelaksuj się, powtarzał sobie. Bede już wkrótce nie będzie miał tych
problemów. Cheetah wyciągnął chustkę i otarł pot z szyi. Proszę - błagał niemal jak w
modlitwie - spraw, aby Bede nie kazał na siebie długo czekać. Modlitwa została wysłuchana.
O godzinie #/8#47 rozległy się na korytarzu ciche odgłosy stąpania. Następnie brzęk kluczy.
Potem chrzęst klucza w zamku. #/8#48. Drzwi otworzyły się na oścież. `ty ąą `ty Scylla zjawił
się przed siódmą w Cafe du Monde, trzymając pod pachą Almanach świata. Zamówił kawę i
pączki i wpatrywał się przez chwilę w rzekę Mississippi. Nie mógł sobie przypomnieć, czy
kiedykolwiek wcześniej wahał się tak bardzo jak teraz. W czasie sprawdzianu spisał się
dobrze i był zadowolony, że miał już to z głowy, miał również pewność co do końcowego
wyniku; po prostu znał ten wynik. Mając przed sobą otwarty almanach, wiedział w tej chwili
znacznie więcej na temat szczątków naszej planety niż w momencie gdy znajdował się na
lotnisku w San Juan. Zakupił almanach tego samego dnia rankiem i od tej pory prawie nie
odrywał od niego oczu. Wiedział już, że nie żyje Cheever, podobnie jak MacDonald i Shaw.
Wiedział już, co oznacza AIDS, ile ofiar pochłonęła ta choroba i jakie są związane z tym
prognozy na przyszłość. Dowiedział się również, że Breżniewa nie zastąpił Gorbaczow, ale
że w międzyczasie byli jeszcze Andropow i Czernienko. Wiedział już, że Sally Ride odnosi
wielkie sukcesy, a Menudo śpiewa po całym świecie, przyciągając tłumy, jakich nie widywało
się wcześniej na żadnych koncertach, tłumy liczące ponad dwieście tysięcy widzów. Ze
smutkiem dowiedział się natomiast o udanym zamachu na Anwara Sadata i uznał to
wydarzenie za najważniejsze w czasie jego nieobecności. Przeczytał również i o tym, że jakiś
wielki uczony postanowił grać w zawodowej lidze piłki nożnej w sezonie wiosennym i letnim,
dowiedział się, że gracze baseballu właśnie rozpoczęli strajk oraz że tenisiści wyprzedzili
dżokejów jako najlepiej zarabiający sportowcy. Odkrył również, że istnieje coś co nosi miano
"Kuchni Kalifornijskiej" - czyż sama nazwa nie zawierała w sobie sprzeczności? Szefowie
kuchni stawali się teraz gwiazdami, natomiast projektanci mody - supergwiazdami; zbijano
również fortuny sprzedając męską bieliznę. Postarzał się tylko o jeden dzień, w czasie
którego dowiedział się niewiarygodnie dużo o bieżących sprawach tego świata. Była jedna
rzecz, co do której nie był pewny: czy powinien wstąpić do Dywizji? Proste pytanie. Tak czy
nie? Czy naprawdę chciał to zrobić? Odpowiedź na to pytanie nie była, rzecz jasna, łatwa.
Zorientował się, że wystygła mu kawa, gdy rozmyślał o tych wszystkich skomplikowanych
sprawach. Skinął więc na kelnerkę i zamówił następną, zaczął ją pić, gdy tylko znalazła się
na stoliku. Zegar na ścianie restauracji wskazywał godzinę siódmą piętnaście. Scylla otworzył
almanach w przypadkowym miejscu i przeczytał, że z powodów mało zrozumiałych (dla
niego) my, całe Stany Zjednoczone Ameryki, dokonaliśmy inwazji na coś, co nazywa się
Grenada i - o dziwo! - zajęliśmy ten kraj w szybkim tempie. Zastanawiał się, czy to była
wojna. Raczej wątpliwe. Nie angażowaliśmy się w konflikty wojenne. Organizowaliśmy tylko
"akcje policyjne", przerzucaliśmy naszych "dywersantów". (Szekspirze, czemu nie żyjesz w
naszych czasach?) Powód, dla którego miał wątpliwości czy wstąpić do Dywizji, był
następujący: czy pozwolą mu na to? Nie pamiętał aby pozwolili komukolwiek odejść. Można
było kopnąć w kalendarz w czasie pełnienia obowiązków służbowych - to było dozwolone.
Ale odejść z własnej woli? Wszystko przemawiało przeciwko takiej decyzji. I było tak w
rzeczywistości. Ktoś kto pracował dla Dywizji - posiadał pewne informacje. A jeśli tak - mógł
je ujawnić - za pieniądze lub po pijanemu, mógł to również zrobić pod przymusem. Jedynym
atutem Bede było natomiast to, że dłuższy czas przebywał, mówiąc oględnie, w odosobnieniu
i nikt nie mógł go oskarżyć o to, że był au courant w sprawach dotyczących działalności
Dywizji. Cóż takiego mógł ujawnić? ¯e Fountain był głupcem? Czy taka informacja mogła
kogoś zaszokować? Mimo wszystko Perkins lubił Scyllę. Być może okazywał mu specjalne
względy, może miał taki kaprys. Być może właśnie dlatego kazał mu wykonywać jakieś
zadanie i strofował go później za nieskuteczność. Dopytując się o szczegóły. Dochodziła
ósma. Zamówił następną kawę, poczytał przez chwilę almanach. Mało powiedzieć, że
Mondale przegrał z Reganem - usunięto go po prostu ze stadionu, obiecał bowiem podnieść
podatki już na początku swojej kampanii wyborczej. Cóż za genialny pomysł, wymyślił to
chyba ten sam facet, który zaproponował przełożenie na lato rozgrywek piłkarskich. O
godzinie #/8#ł0 zapłacił rachunek i wyszedł, spacerował jakiś czas po Dzielnicy Francuskiej
do momentu, gdy złapał taksówkę, kazał się zawieźć do hotelu, gdzie dotarł o #/8#4ł. Nie
było dla niego żadnych wiadomości, zanim jednak otrzymał taką informację od recepcjonisty,
minęło dobrych parę minut. O #/8#46 dotarł windą na trzecie piętro. Przeszedł przez korytarz,
wyciągnął klucze, wybrał drzwi oznaczone numerem ł05. Była godzina #/8#48, kiedy
przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi, które otworzyły się na oścież. `ty ą2 `ty W
momencie, gdy Hondo usłyszał, jak ktoś wchodzi do pokoju ł05, wiedział już, że to nie jego
dzień. Szanse były "fifty-fifty" - ten trzeci mógł równie dobrze wejść przez jedne drzwi, jak i
przez drugie - wybrał jednak drzwi Cheetaha, więc Hondo będzie musiał wysłuchiwać
wszystkich tych głupot. Będzie słuchał, jak to on sam dokonał czynu, on, wielki Cheetah,
człowiek, który uważał się za króla likwidatorów. Hondo, zastygły w bezruchu w pokoju ł06,
musiał jednak przyznać, że ma pewien podziw dla zawodowych umiejętności Cheetaha.
Oczywiście, znane mu były wszystkie historie na temat zdolności Cheetaha w posługiwaniu
się pazurami, słyszał o tym, że gdy Cheetah był "na czatach", robota była wykonana cicho i
szybko. Ale tym razem akcja w pokoju ł05 była nadzwyczajna. Nie rozległ się ani jeden
odgłos. #/8#49. Cóż, do diabła, robią te pazury? Hondo nie mógł się nadziwić. Przecież
musiał być jakiś hałas - jakkolwiek ostra była broń Cheetaha, musiała przecież wbić się w
ciało i jeśli miała trafić w serce, musiała wcześniej przebić ubranie - ale nie, Cheetah
zastosował, oczywiście, chwyt za gardło, następnie wystarczy zwolnić uścisk - i już po
wszystkim. Cholera, Cheetah nawet nie zasapał się. Musiał być w świetnej formie; zabijanie
było pracą i nikt w tym fachu nie myślał inaczej. Ludzie spoza branży na pewno nie rozumieli
tych spraw, ale zawodowcy wiedzieli, że pozbawienie kogoś życia nie jest takie łatwe.
Musiało się być w dobrej formie, nawet jeśli używało się takiej broni, jak pazury Cheetaha.
Była godzina #/8#50, gdy zaświtała mu w głowie myśl, że w pokoju ł05 muszą się dziać jakieś
dziwne rzeczy. Albo też - określając to bardziej precyzyjnie - że w pokoju ł05 nie działo się
absolutnie nic. Bezszelestnie zbliżył się do drzwi łączących oba pokoje. I oto ujrzał stojącego
Cheetaha, którego sylwetka była łatwo zauważalna w smudze światła padającej przez
uchylone drzwi. - Co, do diabła...? - wyszeptał Hondo. -...zamknij się - odpowiedział szeptem
Cheetah. - Chryste, nie mów do mnie: "zamknij się", powiedz raczej, co się tu stało? - Nawet
ty powinieneś to wiedzieć - nic się nie stało. - Gdzie...? -...nie pytaj mnie, gdzie on jest, nie
wiem, gdzie on jest, drzwi się otworzyły, ale nikt nie wszedł, może poszedł po lód z automatu,
cholera go wie. - Musiałeś zrobić jakiś niewłaściwy ruch - powiedział Hondo. - Nawet nie
drgnąłem - odpowiedział wzburzony Cheetah. - Gdyby tak było, to by wszedł - musiałeś coś
spieprzyć, dlatego się spłoszył. - Wpatrywał się przez chwilę w drugiego mężczyznę, który
wyglądał doprawdy śmiesznie - na palcach miał swoje słynne pazury, ale gdzie był wróg,
który miał paść ich ofiarą? On sam wyglądał równie śmiesznie, stojąc w tej chwili w drzwiach
trzymając w ręce swój pieprzony nóż. - Czy sprawdziłeś korytarz? - Oczywiście, że nie
sprawdziłem korytarza - po pierwsze dlatego, że jestem pewny, że go tam nie ma, a po
drugie - czy nie wydaje ci się, dupku, że gdybym wystawił głowę na korytarz, po prostu
ujawniłbym się? - Pójdę jednak sprawdzić korytarz - powiedział Hondo i przeszedł do pokoju
ł05, wyjrzał na korytarz, spojrzał w jedną stronę, potem w drugą. - Nie ma nikogo. - Jezu, czy
nikt nie mógł przewidzieć takiej sytuacji? - Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? - Wiem, co ty
powinieneś zrobić - idź gdzieś i zmień pieluchę, a ja zajmę się resztą. On musi tu wrócić - to
pewne. Prawdopodobnie otworzył drzwi i w tym momencie przypomniał sobie o czymś. - O,
widzę, że geniusz rozwiązuje zagadkę. - Niech cię szlag - powiedział Cheetah, przymykając
drzwi do pokoju ł05, w którym automatycznie zrobiło się ciemniej - albo wracaj do swojego
pokoju, albo daj mi wolną rękę. - Do tej pory spisałeś się świetnie, więc rób, co chcesz -
powiedział Hondo. - Dlaczego nie jesteś wrogiem? - spytał Cheetah. - Mógłbyś wtedy liczyć
tylko na Opatrzność, człowieku - odpowiedział Hondo. Spojrzał na zegarek. #/8#5ł. Wytarł
rękojeść noża o koszulę i wrócił do swojego pokoju. Była dokładnie #/8#54 - było ciągle
gorąco i ciemno - gdy nagle zorientował się, że nie jest sam w pokoju. ...to dziwne, pomyślał
Hondo, gdy jakaś postać zbliżyła się do niego... uderzył nożem, ale chybił, co też było
dziwne, bo wiedział, jak posługiwać się tą bronią... potem zdarzyło się coś, co było
niewiarygodne... panowała ciemność, pot lał się z niego strumieniami, a to coś, co pojawiło
się nagle, nie mogło przecież wejść przez drzwi, które przez cały czas były zamknięte,
musiało tam być wcześniej... to nieważne, skąd się tam wzięło, dość że zaczęły się dziać
rzeczy przekraczające wszelkie wyobrażenie... Hondo został nagle uniesiony wysoko w
górę... Jezu, pomyślał, ważę dwieście pięćdziesiąt funtów, nie jestem przecież szmacianą
lalką... w chwilę później jego ciało uderzyło mocno o podłogę... jego szyja stała się
bezwładna - jak szyja szmacianej lalki... Cheetah był wtedy w pokoju ł05 i słyszał odgłosy
walki - słyszał jak ciało Bede uderzyło o podłogę i jak skręcił sobie przy tym kark, i zrobiło to
na nim wrażenie, gdyż słyszał już wcześniej, jak szybki był Hondo, podświadomie jednak nie
przyjmował tego do wiadomości - tak bardzo nie lubił tego faceta. W pokoju ł06 zapanowała
cisza. - Wszystko w porządku? - zawołał Cheetah. W sąsiednim pokoju nadal panowała
cisza. - Nie wygłupiaj się, dupku. W pokoju ł06 ktoś dalej bawił się w grę milczenia.
Zdenerwowany Cheetah podszedł do drzwi łączących oba pokoje, włączył światło - i oto
zobaczył coś, co w jednej chwili sparaliżowało jego umysł: na ziemi leżało martwe ciało
Hondo; podbiegł do garderoby, otworzył drzwi - w środku nie było nikogo, podobnie zresztą
jak w pokoju, drzwi były cały czas zamknięte, co oznaczało, że ten ktoś musiał wejść przez
okno. Podszedł więc do okna i z wielką uwagą wpatrywał się w ciemność nocy, ale któż mógł
wejść przez okno na trzecim piętrze - na zewnętrznej ścianie budynku znajdował się
wprawdzie wąski gzyms, ale chyba nie było takiego człowieka, który naraziłby swoje życie i
zdecydował się iść po nim w ciemnościach, co prawda ściana była z cegieł, ale wdrapać się
na nią mogła jedynie jakaś zwariowana małpa, która całe życie spędza skacząc po
drzewach. Cheetah zorientował się nagle, że stał się w tej chwili idealnym celem ataku,
przebiegł więc przez pokój, zgasił światło i pobiegł do pokoju ł05, zamknął za sobą drzwi, aby
upewnić się, że i tam będzie ciemno, zanim jednak drzwi zamknęły się, wyczuł chyba
szóstym zmysłem - rezultat długich lat pracy - że jakiś cień wśliznął się przez okno.
...wspaniale, pomyślał Cheetah, gdy cień ruszył wprost na niego, żadnych podstępów, równa
walka, jak to zawsze czynił szalony zabójca na obrazkach z wilii Wszystkich świętych... Gdy
cień był wystarczająco blisko, Cheetah zadał cios pazurami... ...zbyt wolno... ...zbyt wolno...
...to niemożliwe, pomyślał Cheetah w momencie, gdy poczuł, że ma złamany nadgarstek...
Cholerny świat, to nie urojenie, to się naprawdę dzieje - pomyślał, gdy jego ciało zostało
nagle obrócone, a jego kręgosłup zaczął... to coś ma szybsze ręce od moich, ale nie ma
przecież kogoś takiego, był tylko jeden, Scylla, dawno temu, ale już nie żyje... nie - pomyślał
Cheetah, była to ostatnia jego myśl - on nie umarł, to ja jestem martwy. `ty ął `ty - Nie
zadzwonił pan. Fountain stał w otwartych drzwiach frontowych, patrząc przymrużonymi
oczami na dużego, opalonego mężczyznę. - Cześć, to ja. - Bede, tak, oczywiście - powiedział
Fountain. - Mamy ostatnio sporo kłopotów z utrzymaniem łączności, panie Fountain. Ja nie
przyszedłem do klubu jazzowego, teraz pan nie zadzwonił do mnie do hotelu. - Pańskiego
hotelu... - Skoro pan nie zadzwonił - czekałem prawie godzinę - pomyślałem, że być może
będzie lepiej, jeśli wpadnę tutaj i porozmawiam z panem osobiście. Jestem bardzo ciekawy,
jaki mam wynik z testu. - Proszę wejść, Bede, pański test, tak, oczywiście, ależ proszę wejść.
- Wprowadził gościa do środka i poszli na górę do biura. - Poszło panu wyśmienicie -
powiedział w końcu Fountain. - Mówię o testach. Do tego stopnia byłem nimi pochłonięty, że
zapomniałem zadzwonić. - Czy wie pan, panie Fountain, co myślę? - Co? - Wakacje się
skończyły. Fountain znów przymrużył oczy. - Rzadko się zdarza, aby ktoś uzyskał tak wysoką
liczbę punktów z egzaminów pisemnych jak pan, Bede, to naprawdę nadzwyczajne. -...musi
pan przestać to robić - odpowiedział Scylla. Tymi samymi słowami zwrócił się kiedyś, jeszcze
na swojej wyspie, do Kilgore'a, gdy ten straszył ptaki; Fountain był w tym momencie równie
przestraszony, jak wtedy Kilgore. - Pan i pańskie zajęcia dla przedszkolaków. Umawia się
pan ze mną tak, bym wyszedł z hotelu i zostaję pobity, ale nie ruszają twarzy, która jest
przecież najlepszym celem do zadawania ciosów, potem daje mi pan te zasrane testy.
Dywizji nigdy nie byłem potrzebny ze względu na przymioty mojego umysłu, Fountain,
miałem inne zalety, które uważali za znacznie cenniejsze. Następnie, cóż za niestosowne
pociągnięcie, ściąga mnie pan do hotelu, abym czekał na niezwykle ważny telefon... Chcę
coś panu powiedzieć, coś, co powinien pan zapamiętać na całe życie... ...co?.. -...nigdy nie
wolno dopuścić do tego, aby przeciwnik poznał wszystkie nasze mocne strony! - Mówiąc to,
rzucił na biurko nóż Hondo, a następnie pazury Cheetaha. Fountain wlepił w niego wzrok. -
Kim pan jest? - Jak mówią na dyskotekach: "starym, dobrym hitem". Fountain ciągle
wpatrywał się w niego. - ¯ycie toczy się dalej, Fountain - jakie były rozkazy gdybym nie
zginął? Kto podejmuje decyzje w Waszyngtonie, kto jest tam odpowiedzialny za sprawy
strategii? - Perkins. - Proszę się z nim skontaktować - powiedział Scylla i pomyślał, że
czasem sprawy układały się jednak pomyślnie. Jego zdaniem Perkins już dawno powinien był
zostać szefem Dywizji, był najlepszym człowiekiem, jakiego mieli. Scylla zaczął spacerować
po pokoju, a Fountain zabrał się w tym czasie do swego głupkowatego obrządku z
dzwonieniem ze specjalnego aparatu telefonicznego. Czy takie telefony, z których dzwoniło
się bez opłaty, były komukolwiek potrzebne? Ich jedyną wadą było to, że nie były
dostatecznie dużym obciążeniem finansowym dla rządu. A czy znalazłby się ktoś na Wzgórzu
Kapitolu, kto wystawiałby się na pośmiewisko tłumów, wychwalając publicznie kosztowne
operacje służb wywiadowczych? - Zaraz oddzwoni - powiedział Fountain zza biurka. Scylla
był zaskoczony, że już niedługo usłyszy ten grzmiący, ale jednocześnie miły głos, ten
sarkastyczny ton, wypracowany przez całe lata pilnych ćwiczeń. Kiedy zadzwonił telefon,
Fountain rzucił się niemal na słuchawkę i podniósł ją, zanim przebrzmiał pierwszy dzwonek. -
Mówi Fountain - powiedział pospiesznie. - Fountain - odezwał się głęboki głos - gdzie się
podziała twoja pamięć, człowieku? Przerabialiśmy to przecież wczoraj: to ja zadzwoniłem do
ciebie. - Przepraszam, jestem trochę podniecony, jest tu ze mną Bede. Milczenie. Po krótkiej
chwili pytanie: - Czy jest w pozycji pionowej czy horyzontalnej? - Jest żywy, proszę pana. - A
ci dwaj? Fountain spojrzał na nóż i pazury. - Są w stanie spoczynku. Scylla zbliżył się teraz
do telefonu i okazując zniecierpliwienie stanął za plecami Fountaina. - Chcę z nim
rozmawiać. - Chce z panem zamienić kilka słów - powiedział Fountain. Scylla klepnął
mężczyznę po plecach i usłyszał, jak ten głęboko westchnął; po chwili wziął do ręki
słuchawkę. - Cześć, Ma. - A więc żyjesz. - Podobno. - W takim razie odwiedź mnie. W
Waszyngtonie mamy teraz falę upałów, zważywszy miejsce gdzie spędzałeś urlop, taka
pogoda powinna ci odpowiadać. - Wspaniały pomysł. - Rozumiesz pewnie, że cała twoja
przygoda w Luizjanie była kontrolowana przeze mnie. Nie było sensu ściągać cię do
Waszyngtonu, zanim się nie upewniłem, że warto to-w ogóle robić. - To zrozumiałe. -
Musiałem próbować zabić cię, ale chodziło mi tylko o to, by cię sprawdzić, mam nadzieję, że
w swoim małym twardym sercu nie będziesz nosił do mnie urazy. - Lubię myśleć, że jestem
ponad to. W tym momencie nastąpiło dłuższe milczenie. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że
twoją największą zaletą jest twoja twarz, fakt, że nikt jej nie zna. - Wiem o tym. - Rozumiesz,
że musimy ochraniać twoją twarz. Nie przed całym światem, to oczywiste, ale przed tymi
ludźmi z naszego wąskiego kręgu, którzy mogliby coś niepotrzebnie wygadać. Fountainowi,
oczywiście, znane jest twoje oblicze. - W całej swej pierwotnej chwale: - Czy mógłbym ci coś
zasugerować? - Proszę. - Odstaw go na boczny tor. - Już to zrobiłem - powiedział Scylla. `tc
Ii. Szampan wuja Arky'ego `tc `ty ą `ty Babe wyszedł ze swojego biura na wydziale historii
uniwersytetu Columbia, przeszedł przez teren uczelni i udał się w kierunku Broadwayu.
Słońce pod koniec czerwca operowało dość mocno, ale upał nie był dokuczliwy, gdyż wiał
lekki wiatr. Zbliżała się już trzecia i Babe nie mógł doczekać się chwili, gdy znajdzie się
wreszcie w domu, przebierze się i przebiegnie dla relaksu pięciomilowy odcinek wzdłuż rzeki
Hudson. Czytał właśnie kilka przydługich artykułów, w czasie podróży chciał jednak skupić
się na jednym, przynajmniej na razie odłożyć te inne i zabrać się wreszcie do jakiejś
poważniejszej pracy naukowej. Dla innych tego typu zajęcie było zwykłą nudą, on jednak
uwielbiał pracę naukową, lubił spędzać całe godziny nad starzejącymi się księgami, z
wnikliwością dorównującą tej, jaką posiadał Sherlock, potrafił rozszyfrowywać szaleńcze
wprost zawiłości systemu dziesiętnego Dewey'a. Piersi Emily Pritchard... - Dzień dobry,
profesorze Levy - powiedziała Emily Pritchard, przechodząc pospiesznie obok niego, kierując
się dalej w stronę Amsterdamu. - Emily - powiedział w odpowiedzi, kiwając do niej głową;
przystanął na chwilę i przyjrzał jej się dokładniej, dochodząc do wniosku, że jedna z jego
najlepszych studentek ze studiów magisterskich stała się nagle - czego on wcześniej nie
zauważał - tak atrakcyjną dziewczyną, że aż dech zapierało. Babe podążał dalej w kierunku
Broadwayu, lekko skonfundowany. W czasach kawalerskich, zanim Melissa wypowiedziała
sakramentalne: "tak", był bardziej chyba niż przeciętny mężczyzna podatny na uroki płci
przeciwnej. Nie był przy tym stary, miał trzydzieści kilka lat. Tak więc czy to możliwe, by Emily
przeszła jakąś operację plastyczną od czasu gdy widział ją po raz ostatni, a było to
przedwczoraj, gdy ucięli sobie pogawędkę przed wejściem do jego pokoju? Oczywiście, że
nie. W takim razie jak to możliwe, że nie zauważył takiej zmiany? Być może nie zmieniła się
wcale, być może ten piękny dzień sprawiał, że wszystko wyglądało inaczej. W każdym razie
zastanawiał się nad rozwiązaniem tej zagadki, gdyż uwielbiał kobiety, tak, uwielbiał je, i to nie
jakiś wybrany rodzaj kobiet, uwielbiał je wszystkie. Oczywiście z daleka. Gdy dorastał, był
zbyt bojaźliwy i niezdarny by się do nich zbliżyć, gdy już jednak zdobywał się na to, wtedy
najczęściej pocił się okropnie - i wszystko kończyło się na niczym. Ale samo patrzenie na
kobiety? Tak, to było to. Byli tacy, którzy podchodzili do zagadnienia w sposób naukowy,
czytał kiedyś książkę, w której jeden z bohaterów klasyfikował kobiety według skali ocen
używanej w szkole, tak więc wystawiał im odpowiednio oceny: 5, 4, ł, 2, była też kategoria:
"wadliwa". Babe uważał, że to nie było potrzebne; chodziło bowiem głównie o docenienie
samego piękna kobiety, zachowanie mężczyzny powinna cechować się przy tym dobrym
smakiem, dyskrecją i... ...i znów przeszła obok jakaś ładna dziewczyna. Dwie? W to samo
popołudnie? Na uniwersytecie Columbia? Nie do wiary. Na uniwersytecie Northwestern nie
byłoby w tym nic dziwnego. Na Kalifornijskim w Los Angeles można było tego niemal
oczekiwać. Lecz tutaj, w miejscu, które było z pewnością najbrzydszym sanktuarium wiedzy
w Nowej Anglii, był to zawsze powód do prawdziwej radości. Odwrócił się i spojrzał na drugą
ładną dziewczynę, która zaczęła biec w kierunku młodego mężczyzny machającego do niej
ręką ze schodów pobliskiego budynku. Babe dotarł do Broadwayu, poczekał na zielone
światło, przeszedł przez skrzyżowanie kierując się na zachód i podążył w stronę centrum,
gdzie znajdowały się sklepy... ...i właśnie wtedy się to stało. Jakiś student idący z
naprzeciwka nagle odwrócił się, by przyjrzeć się dziewczynie, która szła w tym samym
kierunku co Babe, wyprzedzając go o jakieś pół długości odcinka ulicy między dwiema
przecznicami; Babe spojrzał na młodzieńca i nie mógł się nie uśmiechnąć do swoich myśli:
był to przecież najlepszy sposób wypatrywania ładnych dziewczyn - studiowanie reakcji
innego mężczyzny, idącego w przeciwnym kierunku. Jeśli bowiem ignorował jakąś
dziewczynę, wtedy zwykle okazywało się, że jej wygląd rzeczywiście nie wywoływał dreszczy
emocji, kiedy jednak odwracał głowę, to już coś znaczyło. Ale gdy kilku mężczyzn odwracało
głowy, to już znaczyło bardzo wiele, w takiej sytuacji można było - po prostu tak od
niechcenia - przyspieszyć kroku, zbliżyć się do dziewczyny, za którą odwracali się inni; gdy
odległość od dziewczyny stawała się coraz mniejsza, rosły jednocześnie oczekiwania co do
jej urody, można było wtedy iść tuż za nią, w pewnym momencie zrównać się z nią i niby od
niechcenia rzucić spojrzenie w jej stronę, oceniając przy tym kształt policzków, jej skórę oraz
to coś, co sprawia, że ziemia drży w posadach. W tej chwili przystanął właśnie drugi facet,
odwrócił się i spojrzał za siebie. Hm - pomyślał Babe, przyspieszając kroku i przypatrując się
po raz pierwszy dziewczynie, za którą obejrzeli się ci dwaj, uważając jednak, by było to jak
najbardziej dyskretne; dziewczyna była ubrana w białą bluzkę, miała szczupłą sylwetkę,
ciemne włosy i wspaniałą... ...O mój Boże, pomyślał Babe, który nagle zorientował się, że
dziewczyna była jego własną żoną. Przez chwilę czuł się zawstydzony tym, że zachował się
tak infantylnie, idąc za Melissą. To uczucie minęło i pomyślał, że to nowe doświadczenie jest
w gruncie rzeczy bardzo interesujące. Nie wiedziała, że on tam jest, a gdyby nawet wiedziała,
mógłby po prostu udać zdziwienie, pomachać do niej ręką, podbiec szybko i objąć ją
ramieniem. Zakładając jednak, że go zobaczyła, powinien czym prędzej coś zrobić - będąc
bowiem poważną, uczoną kobietą, Melissa mogłaby źle zareagować na szowinistyczne
zachowanie się męża i nieźle skompromitować go w oczach znajomych: - Hobby? Pytasz o
ulubione zajęcie męża? Och, ma kilka, ale głównie interesuje go wypatrywanie ładnych
dziewcząt na ulicy. Ale nie złościłaby się długo, nie mogłaby się złościć; musiałaby przecież
dojrzeć w tym coś, co by jej schlebiało. Będąc w świetnym nastroju, Babe zobaczył, jak trzeci
już mężczyzna gapi się na Melissę, przez chwilę miał ochotę na to, by wykrzyczeć całemu
światu: - To moja żona, wy sukinsyny, możecie sobie tylko ostrzyć zęby... Przez ostatnie pół
godziny Melissa miała fascynujące zajęcie - przynajmniej w jej odczuciu było ono fascynujące
- próbowała określić pochodzenie obcego akcentu. Do pracy przy kasie w księgarni przyjęta
została właśnie nowa dziewczyna i Melissa, wertując jeszcze jakąś książkę, szykowała się do
wyjścia, gdy po raz pierwszy usłyszała nową pracownicę i poczuła, że nie jest w stanie
określić jej pochodzenia. Dlaczego wymawia w ten sposób "o" i "r" zastanawiała się, starając
się jednocześnie przypomnieć wszystko, co wiedziała na temat obcego akcentu. Dlaczego
tak dziwnie wymawia "th"? Melissa przysunęła się bliżej kasy, sprawiając wrażenie, że
pogubiła się w jakichś książkach ułożonych na ladzie. Otworzyła książkę znajdującą się
najbliżej - była to ni mniej ni więcej książka... kucharska, udając zainteresowanie lekturą, cały
czas wsłuchiwała się w to, co mówiła dziewczyna. To oczywiste, że wychowała się w
Montanie. Każdy głupiec wiedziałby przynajmniej tyle. Melissa przybliżyła się jeszcze o krok,
nie chcąc uronić ani słowa. Dziewczyna wciskała klawisze maszyny, mówiąc: - W sumie pięć
dolarów, jedenaście centów, dziękuję. Dokładnie siedemnaście dolarów, dziękuję bardzo.
Melissa otworzyła książkę w miejscu, gdzie znajdowały się przepisy na sosy, próbowała w tej
chwili przysłuchać się intonacji. To fakt, że dziewczyna pochodziła z Montany, ale było rzeczą
równie pewną, że jej rodzice musieli pochodzić z zagranicy. Stąd ten specjalny akcent na
spółgłoski. Pochodzi z Włoch? Mogło tak być, ale z której części kraju? Z południa. Z samego
południa, wiele kilometrów od Neapolu. Być może nawet - było to tylko przypuszczenie, ale
nie aż takie mało prawdopodobne - pochodzili z Sycylii. Melissa zastanawiała się, czy może
ją o to zapytać, nie narażając się na posądzenie, że jest wścibska, po krótkim wahaniu
zapytała: - Czy ma pani Puzo w twardej okładce? - "Ojca chrzestnego"? Wydaje mi się, że
nie. Tylko w miękkiej. - Mam na myśli tę nowszą powieść - powiedziała Melissa. - Och, ma
pani na myśli "Sycylijczyka"... -...tak, słyszałam, że to dobra książka, bardzo autentyczna.
Dziewczyna, której wiek można było określić na dwadzieścia pięć lat lub trochę więcej - a
więc była w wieku zbliżonym do Melissy - uśmiechnęła się i powiedziała: - Stamtąd pochodzą
moi rodzice, ale nie czytają zbyt dużo, trudno mi więc wypowiadać się na temat tej książki,
może wybierze pani coś innego, tej powieści też nie ma w twardej okładce. Okazując
wdzięczność za taką odpowiedź, Melissa kupiła książkę kucharską, z którą nie wiązała
jednak specjalnych planów, gdyż do zagotowania wody nie były potrzebne żadne wskazówki.
Czując wewnętrzne zadowolenie, wyszła z księgarni i zaczęła iść ulicą Broadway świadoma,
że jej osoba przyciągnęła wzrok kilku młodych mężczyzn. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej w
związku z tym do głowy, było to, że być może zapomniała o biustonoszu i jej piersi kołysały
się przy chodzeniu; była osobą, która nie przykładała specjalnej wagi do tego, aby swym
wyglądem robić wrażenie na innych. Miała ciemne włosy, oliwkową cerę, jej oczy robiły
wrażenie dużych, a co do jej twarzy, nikt nie mógł powiedzieć, że była nieładna - wszystko to
jednak związane było z genami, nie zaś z jakimś sztucznym upiększeniem i... ...i spojrzawszy
przypadkiem na ustawioną pod kątem do chodnika wystawę jakiegoś sklepu, zorientowała
się nagle, że tuż za nią idzie jej mąż oraz że dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Ach tak,
zrozumiała natychmiast, on po prostu chce uchodzić za faceta "na luzie". Kusiło ją przez
chwilę, by odwrócić głowę i przywitać się z nim, lecz z drugiej strony wiedziała, że bardziej
interesuje go samo patrzenie niż nawiązywanie kontaktu, więc postanowiła bez namysłu dać
mu coś, co zainteresuje go naprawdę. Z przeciwnej strony szedł duży, umięśniony młody
mężczyzna, ubrany w koszulkę z napisem Columbia i również jej się przypatrywał. Melissa,
która nie znała się na różnych damskich sztuczkach, żałowała przez chwilę, że nie ma przy
sobie chusteczki, którą mogłaby upuścić w stosownej chwili. Chcąc nie chcąc poczekała
więc, aż mężczyzna znalazł się zaledwie kilka kroków od niej. I w tym momencie puściła do
niego oko. Babe próbował nie rzucać się w oczy i stał naprzeciwko drogerii, podczas gdy ten
facet w koszulce zajęty był rozmową z jego żoną. Do cholery, czy miał prawo to robić? -
zastanawiał się Babe. Rzucił im przelotne spojrzenie... ...Melissa chichotała, widocznie coś jej
musiał powiedzieć. Robiła przy tym wrażenie takiej nieśmiałej. Melissa nigdy nie chichotała.
Przynajmniej wtedy, gdy byli razem. Gdyby za nią nie szedł, byłby już teraz w zupełnie innym
miejscu, ale ponieważ szedł za nią, musiał poczekać przez chwilę, aby odzyskać poczucie
niewinności. W tej chwili facet poczęstował ją papierosem... a ona, tak, wzięła tego
papierosa. Przecież ty nie palisz - chciał krzyknąć Babe. - Nigdy w życiu nie paliłaś
papierosów, tak mi mówiłaś. Facet podawał jej teraz ogień. - Cześć, kochanie - zawołał Babe,
podbiegając do nich. Melissa spojrzała na niego obojętnie, następnie zwróciła się do faceta w
koszulce. - Czy on mówi do ciebie? - Melissa, przestań już... - Idź dalej swoją drogą, chłopie -
powiedział facet w koszulce. - Tak, chłopie, idź swoją drogą - powiedziała Melissa. Babe
wytrzeszczył oczy. - Jestem jej mężem - starał się wytłumaczyć. - Moja żona znana jest
powszechnie ze swojego poczucia humoru. - On szedł za mną - powiedziała Melissa. - Czy
własny mąż mógłby coś takiego zrobić? - Fanaberie - powiedział Babe. - I tak mi doprawdy
przykro. - Zobaczył, co Melissa trzyma w rękach. - Chryste, po co ci ta książka kucharska?
Facet w koszulce zrobił w tej chwili pół kroku do tyłu i przyglądał się obojgu, patrząc to na nią,
to na niego. Melissa włożyła papierosa do ust i spróbowała zaciągnąć się dymem, najpierw
zaczęła kaszleć, a następnie wybuchnęła śmiechem. - Przykro mi - wydusiła wreszcie,
zwracając się do faceta w koszulce. - Naprawdę mi przykro. - To wszystko przypomina mi
utwór "Kto się boi Virginii Woolf" - powiedział facet w koszulce.- I wydaje mi się, że
powinniście oboje popracować nad waszym związkiem, póki jest czas. - Powiedziawszy to
poszedł dalej w swoją stronę. - Dobrze by było, gdybyśmy omówili pewne sprawy -
powiedziała Melissa, podnosząc wzrok na Babe'a. - Chodzenie za własną żoną - wstydź się.
- Tak po prostu wyszło - odpowiedział Babe. - Sprawiało mi po prostu przyjemność
przypatrywanie się ludziom, którzy zwrócili na ciebie uwagę. Jesteś taka elegancka i wydaje
mi się, że zbyt często zapominam o tym, jaka jesteś śliczna. - No właśnie, uważaj, żebyś nie
napytał sobie przez to biedy - powiedziała Melissa stając na palcach i całując go w policzek. -
Idę teraz do supermarketu, mój nieznajomy; do działu mrożonek. Czy masz jakieś specjalne
życzenia, czy wolisz, abym zrobiła ci niespodziankę? - Zrób mi niespodziankę. Melissa dała
mu następnie szybkiego całusa. - Myślę, że mogłabym przespać się z tym facetem; możesz
to potraktować jako ostrzeżenie. Babe uśmiechnął się na pożegnanie. Był w tej chwili
naprawdę w wyśmienitym nastroju, odwrócił się, ostatni raz spojrzał na oddalającą się żonę,
patrząc na nią pomyślał: - Cóż za ładna dziewczyna, jakie świetne nogi. Nagle zmienił się
nieco jego nastrój. Był to bowiem cytat z końcowej części zbiorku Irwina Shawa pt.
"Dziewczęta w letnich sukienkach". Ten zbiór opowiadań podarował mu brat, którego jedynie
on nazywał Doc, pracodawcy znali go natomiast pod imieniem Scylla. Bardzo często - a
właściwie cały czas - Babe rozmyślał u swoim bracie i o tym, że to niemożliwe, żeby nie żył.
Babe kochał tylko jedną kobietę - a była nią Melissa, żywił natomiast szacunek graniczący z
uwielbieniem tylko dla jednego mężczyzny - a był nim właśnie brat. W takie dni jak ten, w
takie popołudnia, w okresie gdy następowała radykalna zmiana pogody, w myślach Babe'a
pojawiał się nagle brat. Wydawało się, że Doc pojawiał się wtedy, gdy wiał ciepły wiatr... `ty 2
`ty Scylla przybył do Waszyngtonu z almanachem w ręku. Stanowił on źródło rozrywki w
czasie lotu na północ kraju. Była jedenasta trzydzieści, gdy odebrał z taśmy swoją niebieską
walizkę i westchnął, zabierając się do wykonania pierwszej instrukcji Perkinsa - miał udać się
do telefonów rozmieszczonych naprzeciwko biur linii "United" i spod trzeciego automatu
zabrać kopertę przymocowaną taśmą. Koperta zawierała klucz do schowka, który znajdował
się na drugim końcu lotniska. Scylla odnalazł schowek i jeszcze zanim go otworzył, próbował
zgadnąć, co będzie w środku: prawdopodobnie inny klucz do innego schowka, tym razem na
dworcu kolejowym. Miał rację, a zarazem pomylił się: w schowku rzeczywiście znajdował się
klucz, tyle że następny schowek był na głównym dworcu autobusowym. Pojechał tam
taksówką, po drodze ruch samochodowy był duży, a drogi, którymi kluczyli, w bardzo
kiepskim stanie. Scylla podejrzewał, że w schowku na dworcu autobusowym znajdzie klucz
do schowka na dworcu kolejowym. I tak się też stało. To prawda, że Perkins był wspaniałym
człowiekiem, posiadał jednak sadystyczne poczucie humoru jako reakcję na krytyczny
stosunek Scylli do środków bezpieczeństwa stosowanych przez Dywizję. Droga na stację
trwała pół godziny i była oczywistą stratą czasu - Scylla siedząc wygodnie starał się obmyślić
sposób, w jaki mógłby się odegrać na Perkinsie, chciał mu przynajmniej trochę zaleźć za
skórę. ¯aden pomysł nie przychodził mu do głowy. Pierwszym powodem było to, że ten facet
był naprawdę bystry, drugim była pewna sprawa związana z hotelem Connaught. Zdarzyło
się to kilka dziesięcioleci wcześniej. Scylla miał do wykonania swoje pierwsze zadanie.
Pierwsze w życiu. Właściwie nie było to nawet zadanie. Miał jedynie zarezerwować stolik na
kolację w hotelu Connaught (nigdy przedtem tam nie był, słyszał od kogoś, że było to
najbardziej ekskluzywne miejsce w całej Anglii, był tym bardzo podniecony, podobnie zresztą
jak samą pracą, którą miał wykonać). O godzinie dziesiątej, dokładnie wtedy - używając
metod czysto dedukcyjnych - miał odnaleźć innego agenta i skontaktować się z nim przy
użyciu hasła. Mogłoby się wydawać - sprawa prosta. Był jeszcze jeden warunek do
spełnienia: nie wolno mu było wzbudzać żadnych podejrzeń. Zapewniano go, że jeśli to
wykona, dostanie w przyszłości jakieś bardziej skomplikowane zadanie. Czyniono nawet
aluzje, że zadanie będzie niebezpieczne. Nie po to przeszedł całe szkolenie, by w końcu
wylądować za biurkiem. Zjawił się w restauracji o ósmej i dostał stolik na dwie osoby koło
ściany. Obejrzał szybko wnętrze - był oszołomiony elegancją tego miejsca, pięknem starej,
świetnie zachowanej boazerii, jak również panującym tam dostojnym spokojem. Rzecz jasna
było tam mnóstwo ludzi i wydedukowanie, kto był człowiekiem, z którym należało nawiązać
kontakt, byłoby rzeczą niesłychanie trudną. Przynajmniej w tym momencie. Ale o dziesiątej
będzie na pewno luźniej i wtedy będzie mógł wykonać swe zadanie szybko, jakby od
niechcenia, w sposób perfekcyjny. Miał naturalną zdolność czytania w myślach ludzi, na
podstawie wyrazu ich twarzy; miał natomiast kłopoty z zapamiętywaniem nazwisk, taka
jednak umiejętność nie była tego wieczoru przydatna. Studiując kartę potraw i win, popijał
szampana. W końcu na przystawkę postanowił zamówić przepiórcze jajko, a na główne danie
wybrał smażoną wątróbkę cielęcą z boczkiem, a do tego szpinak ze śmietaną oraz pomme
souffle. Jeśli chodzi o wina, istniały tu pewne ograniczenia, które nie dotyczyły jednak
samego wyboru - lista win była bardzo długa, problemem nie była również cena - pracownicy
Dywizji nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Scylla nie był bynajmniej abstynentem, ale
wiedział, że po wypiciu całej butelki wina zrobi się senny, tak więc zamówił małą butelkę, jego
wybór padł na Ausone rocznik pięćdziesiąty piąty. Hej, wy dupki z Wall Street, jestem
czarownikiem w przebraniu, tajnym agentem... ...pieprzenie... Scylla nie wierzył w swoje
"szczęście". Cóż za pech w restauracji był ktoś, kogo znał. Był to pewien nauczyciel (do
diabła, jak się nazywał), który przyjechał na uniwersytet Yale, aby prowadzić wykłady na
temat korzyści, jakie będzie można odnieść w przyszłości stosując metody komputerowe w
dziedzinie historii. Jakieś osiem lat temu Scylla słuchał jego odczytów i nawet zjadł w jego
towarzystwie kilka posiłków... ...a jeśli ten facet go ciągle pamiętał? A gdyby się przysiadł do
jego stolika? I zaczął się naprzykrzać? Również siedział sam przy stoliku - być może był
człowiekiem samotnym - a szefowie Scylli powiedzieli zupełnie jednoznacznie: "Nie wzbudzaj
żadnych podejrzeń." Jak spławić faceta, którego słabo się znało, a który mógł się okazać
natrętny? I to bez wzbudzania żadnych podejrzeń? Jezu, spokojnie - próbował uspokoić się
Scylla. Ty go widziałeś, ale on ciebie nie zauważył. Nie denerwuj się niepotrzebnie. Wstał i
szybko zajął inne miejsce przy małym stoliku, usiadł tyłem do profesora. Dzięki temu
znacznie się uspokoił. Skinął na kelnera i zamówił następny kieliszek szampana. Przed
godziną #/9#45 ze smutkiem zdał sobie sprawę z tego, że z najwspanialszego posiłku, jaki
jadł do tej pory w życiu zostały zaledwie dwie łyżki creme brulee. Cóż, radości i smutki idą
zawsze w parze. Fachowym okiem rozejrzał się wokół, nie wzbudzając przy tym żadnych
podejrzeń i zorientował się natychmiast, kto był osobą, z którą miał nawiązać kontakt: był nim
mały mężczyzna z przerzedzonymi włosami, który zachowywał taką ostrożność, że nie
spojrzał nawet w jego stronę. O godzinie #/9#5ł, siedem minut przed pomyślnym wykonaniem
pierwszego zadania, zdarzyło się coś, co zupełnie popsuło mu szyki. Mały mężczyzna z
przerzedzonymi włosami zapłacił rachunek i pospiesznie opuścił restaurację. Do tego jeszcze
zjawił się nagle profesor: - Jak się masz, dziwne, że cię wcześniej nie zauważyłem... Scylla
wstał i jąkając się powiedział: - Dzień dobry, profesorze, cóż za niespodzianka... -...i to miła
niespodzianka - odpowiedział profesor i bez zaproszenia usiadł na wolnym krześle -...a
miłych niespodzianek nie można nie uczcić, czy piłeś porto? Mają tu Noval, rocznik
trzydziesty pierwszy, legendarne, legendarne wino. - Mówiąc to złożył szybko zamówienie u
kelnera, który równie szybko popędził, aby je zrealizować. O godzinie #/9#57 Scylla, który już
zdążył stracić wiarę w pomyślne wykonanie zadania, poczuł, że jest zupełnie rozstrojony. W
pierwszej chwili zignorował uwagę profesora, który uśmiechnął się szeroko na widok
pustoszejącej restauracji i powiedział: - Wolę tę salę. Scylla pokiwał głową. - Znakomite
jedzenie - zgodził się z profesorem, wypowiadając jednak te słowa, przyszła mu do głowy
myśl, że profesor powiedział "wolę", a słowo to znaczyło, że wolał coś od czegoś innego. -
Woli pan tę salę od której, profesorze? - Mówię, oczywiście o "Grillu". - Oczywiście -
odpowiedział szybko Scylla. - Grill. - Z wielką trudnością kontrolował ton swoich słów. - O
którym grillu pan właściwie mówi? - Jak to o którym, o tym w drugiej sali. Cholera, pomyślał
Scylla, nikt mi nie powiedział, że są dwie sale; za dwie minuty miał nawiązać kontakt, a
znajdował się w niewłaściwym miejscu... - Idę to toalety - wydusił z siebie i chciał pobiec
szybko do właściwej sali, uprawianie joggingu w restauracji hotelu Connaught nie było jednak
najlepszym sposobem na to, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń, zaczął więc iść, starając
się utrzymać naturalne tempo, spytał kogoś z obsługi o grill-bar i znalazł się w końcu w
miejscu przeznaczenia dokładnie o godzinie dziesiątej. I w tym właśnie momencie wpadł w
panikę, gdyż zapomniał, jakie było hasło. Czy Dywizja zatrudniała ludzi niekompetentnych?
Co mogliby w takim wypadku zrobić? Zakuć go gdzieś w łańcuchy, aby nie mógł już nikomu
zaszkodzić? Przestań - rozkazał sam sobie. Pomyśl logicznie. Jeśli tylko użyjesz zwykłej
logiki, przypomnisz sobie, jakie jest hasło, każdy głupiec by to potrafił, a ty właśnie
udowodniłeś, że nie jesteś jakimś głupcem, ale kimś specjalnym. Ale czy samo hasło
rozwiązałoby jego problem: z osób, które znajdowały się w tej chwili w grill-barze, żadna nie
sprawiała wrażenia kogoś, z kim należało nawiązać kontakt. Sala robiła się już pusta i zostały
tylko dwa duże stoły, przy których siedzieli jacyś ludzie, w obydwu przypadkach byli to
elegancko ubrani mężczyźni w towarzystwie kobiet. Gdy Scylla usiadł przy stoliku, kelner
kończył właśnie nalewać porto. A może kelner był tym człowiekiem? Przestań już z tym -
pomyśl! - Co w ogóle robisz w Londynie? - zapytał profesor. - Myślę. Ten drugi spojrzał na
niego ze zdziwieniem. - Burza mózgów, komputery, ten rodzaj pracy, profesorze. - Skosztuj,
proszę - powiedział profesor i gdy wznieśli kieliszki, dodał: - Ta dziedzina nie jest mi zupełnie
nieznana, jaka firma przysłała cię tu do tej pracy? - Wolałbym tego nie mówić, jeśli nie ma
pan nic przeciwko temu. - To brzmi bardzo podejrzanie, nieprawdaż? Jezu Chryste,
wzbudziłeś jego podejrzenia. - Znakomite porto - powiedział - wspaniałe. - Było tak
rzeczywiście, jednak w tym momencie nie myślał o smaku wina, gdyż do baru weszła
samotna kobieta, usiadła po przeciwnej stronie sali, rzuciła szybkie spojrzenie w jego stronę i
jeszcze szybciej odwróciła wzrok. Tak więc właściwa osoba zjawiła się. Później jednak niż
było to zaplanowane. Czy powinien o tym fakcie powiadomić przełożonych? Nie. Wszyscy w
końcu popełniają błędy. Ważne, że ta osoba w ogóle już była. Gdyby tylko przypomniał sobie
hasło. - Podobno tylko Anglicy potrafią docenić dobre porto, ale ja jestem odmiennego zdania
- powiedział profesor. W tym momencie Scylla miał ochotę uściskać intruza, gdyż w haśle
było coś, co było określone słowem "angielski". Ale co miało być angielskie? Miasto? Czy tym
słowem była "wieś". Nie, przecież Szekspir był Anglikiem, to był klucz do zagadki, chodziło o
jakiś cytat z Szekspira. Tak - "Kupiec Wenecki!" Nie. Tym miastem była Wenecja. O to
właśnie słowo chodziło. Szkopuł był jednak w tym, że choć "Wenecja" była słowem i z
pewnością była również miastem, to jednak to miasto nie należało do Anglii i nic nie
wskazywało na to, aby miało się tak stać w przyszłości. Podwójna zasłona dymna. Samotnie
siedząca kobieta uśmiechnęła się na widok trzech mężczyzn, którzy na powitanie pocałowali
ją w policzek, usiedli przy jej stoliku i poprosili o menu. Scylla dopił porto i zdał sobie sprawę
z istnienia kilku problemów, z których dwa pierwsze tkwiły już głęboko w jego świadomości:
a) był już ciut więcej niż podchmielony; b) nie miał pojęcia jakie było hasło; c) dochodziła
godzina dziesiąta trzydzieści; d) zawiódł zupełnie na całej linii. - "Hamlet", ty dupku -
powiedział profesor. - Przepraszam, co pan mówił? - Hasłem był "Hamlet". Często stosujemy
to hasło, gdy mamy do czynienia z nowicjuszami, ponieważ, no cóż, trzeba się cholernie
starać, by go nie zapamiętać. - Byłem bliski odgadnięcia - powiedział Scylla. - Musi mi pan
uwierzyć. - Wierzę - nikt nie mógłby kłamać w takiej sytuacji. - Potrząsnął głową. - Jestem
tutaj ponieważ mamy zwyczaj utrudniać trochę zadanie nowicjuszom, chcemy w ten sposób
sprawdzić ich reakcje. Dopiero potem piszemy raport. - Czy jest jakaś ocena poniżej
niedostatecznej? - Nie bądź głupi, wystawię ci najwyższą ocenę, dostaniesz ode mnie
całkowite wotum zaufania. - Dlaczego? - Ponieważ osiągnąłeś nadzwyczajne wyniki w czasie
szkolenia. Dlatego również, że lubię dawać ludziom jeszcze jedną szansę. Ale przede
wszystkim dlatego, że od lat nie miałem tak świetnej zabawy, jak przez te ostatnie
czterdzieści pięć minut. Miałem zaszczyt być bezpośrednim świadkiem wszystkich zakrętów
historii od czasów, gdy Chamberlain uwierzył Hitlerowi. Jeśli będziesz dalej pracował w tym
stylu, zrobimy z ciebie podwójnego agenta i pozwolimy ci zniszczyć Rosjan. Napij się jeszcze
trochę porto. - Dziękuję profesorze. - Nie bredź głupcze, nazywam się Perkins. Alfred
Perkins. Moi bliscy znajomi nazywają mnie "Ma", ale ty nigdy nie będziesz się do nich
zaliczał, gdyż oni posiadają umiejętność czytania i pisania przynajmniej na poziomie dzieci
przedszkolnych. Obaj wybuchnęli śmiechem. Zbliżała się godzina pierwsza, gdy Scylla
wszedł do swego apartamentu w hotelu Madison. W schowku na dworcu kolejowym
znajdowała się mniejsza walizka w odpowiednio dobranym niebieskim kolorze oraz
karteczka, na której widniał napis "Madison". Scylla był zadowolony. Chociaż mieszkał w
Waszyngtonie całe lata - była to jego główna siedziba jako dostawcy - bardzo lubił hotel
Madison. Usytuowany naprzeciwko Washington Post, był w jego mniemaniu najlepszym
hotelem w stolicy. Gdy wpisywał się do książki hotelowej, nie nazywał się już Bede; pod
koniec rozmowy telefonicznej w Nowym Orleanie Perkins poinformował go, że "na razie
będzie się nazywał Richard Blaine" - było to nazwisko, jakie nosił Bogart w ulubionym filmie
Perkinsa, Casablanca; miał również wiadomość pisaną ręką Perkinsa. Przeczytał ją dopiero
wtedy, gdy znalazł się sam w hotelowym apartamencie. Charakter pisma był, jak zwykle,
bardzo wyrafinowany, lecz sama wiadomość tym razem lakoniczna: "Wstąp do mnie o
siódmej." I to wszystko. Sześć godzin wolności. Postanowił odwiedzić hotel "Czterech Pór
Roku", który mieścił się przy ulicy Pennsylvania, na skraju Georgetown. Słyszał, że było to
bardzo ładne miejsce. Miejsce gdzie jadały lunch bardzo ładne kobiety. Tak długo przebywał
poza miastem. I był złakniony. Nie tylko dobrego jedzenia... `ty ł `ty Martha Anne siedziała
pośród zieleni hotelu "Czterech Pór Roku" i popijała herbatę, obawiając się jednocześnie
tego, co miało nieuchronnie nastąpić: Colby siedząca obok niej w czasie lunchu, będzie cały
czas flirtować - na razie wymieniając jedynie ukradkowe spojrzenia - z przystojnym opalonym
mężczyzną siedzącym dwa stoliki dalej. A gdy Colby flirtowała, sukces był zagwarantowany -
był to niejako produkt uboczny jej działalności. Mając w tej chwili trzydzieści dwa lata, Colby
była dokładnie tym samym, czym była mając lat dziesięć - śliczną, głupią lalką. Martha Anne
odgrywała tego typu role już wcześniej i wiedziała doskonale jakie reguły obowiązują w tej
grze. Po krótkiej chwili zjawiał się mężczyzna. Colby rzucała mu uwodzicielskie spojrzenie,
wzbudzając jego zainteresowanie. Następowała później nie kończąca się rozmowa pełna
żartów i bieżących plotek, ona zaś - Martha Anne ze swą świetną figurą, ale nieciekawą
twarzą, zachowywała się tak, jakby jej tam w ogóle nie było. Wtedy Colby zwracała się do niej
w te słowa: - Martha Anne, spóźnisz się na spotkanie, a nie chcemy, żeby się to stało,
prawda? Martha Anne udawała wtedy zdziwienie i odchodziła. Upokorzona. Już nie pierwszy
raz. Dlaczego tu jestem - zastanawiała się Martha Anne. Jakiekolwiek były powody, dla
których przyjaźniły się kiedyś, w tej chwili nie pasowały do siebie. Colby była kobietą
elegancką, dwa razy rozwiedzioną, ustawioną materialnie na resztę życia dzięki alimentom,
zainteresowaną tylko tym, co można dostać za pieniądze. A ona, dobra stara poczciwa
Martha Anne, odniosła pewne sukcesy jako kobieta biznesu, posiadała bowiem piękny sklep
z antykami przy Madison Avenua w Nowym Yorku, ale jeszcze lepszą inwestycją okazała się
jej umowa dzierżawna: gdy miasto stało u progu bankructwa w ą976 roku, podpisała z
władzami dwudziestoletnią umowę - wtedy umowa miała na celu interes publiczny - z której w
tej chwili mogła czerpać duże korzyści, odrzuciła już na przykład ofertę swego zgryźliwego
dzierżawcy na sumę ponad pół miliona dolarów w gotówce. Przyjeżdżała do Waszyngtonu
dwa razy w roku, aby dowiedzieć się, co się dzieje w Hirshhorn, ale przede wszystkim po to,
aby oglądać meble we wspaniałym sklepie z antykami, który znajdował się naprzeciwko
"Czterech Pór Roku". I za każdym razem, gdy przyjeżdżała - czy to z poczucia obowiązku,
winy, czy też jakiejś innej niejasnej przyczyny spotykała się z Colby na lunchu lub kolacji - i
wcale jej te spotkania nie bawiły. Ich rodzice byli niegdyś przyjaciółmi. Czy to był
wystarczający powód, aby odczuwać teraz przygnębienie? Prawdopodobnie tak. O Boże,
zaczął podchodzić do ich stolika i z każdą sekundą wydawał się być bardziej atrakcyjny. Gdy
jeszcze siedział, Martha Anne nie zdawała sobie sprawy z oczywistej siły, jaka tkwi w męskim
ciele okrytym ubraniem. - Czy wolno mi będzie skorzystać z uprzejmości nieznajomych? -
spytał uśmiechając się do Colby. Colby odwzajemniła uśmiech i zwróciła się do Marthy Anne.
- Jak uważasz. - Oczywiście - powiedziała Martha Anne wiedząc, że Colby zabiłaby ją, gdyby
odpowiedziała inaczej. Wskazała na wolne krzesło po przeciwnej stronie stolika i spoglądała
na niego gdy zajmował miejsce. - Mam do dyspozycji tylko to popołudnie - powiedział
mężczyzna. - Gdyby panie miały tylko jedno wolne popołudnie, jak spędziłyby ten czas w
mieście, którego nie widziały wcześniej? - Na co ma pan ochotę? - spytała Colby, niby od
niechcenia akcentując ostatnie słowo. - Nie rozumiem. - Czym się pan interesuje? - Pięknem.
- W starym czy młodym wydaniu. Martha Anne reprezentuje tu stare piękno - antyki; ja jestem
inna. Rozmawiali w nieskończoność, a Martha Anne jedynie słuchała i przyglądała się
obojgu, im dłużej to trwało, tym bardziej zaczynała odczuwać, że rumieni się i nie może nic
na to poradzić, ponieważ - cóż za szaleńcza myśl przyszła jej do głowy! - im dłużej
rozmawiali, tym bardziej była pewna, że działo się coś, co było w równym stopniu
niedorzeczne, co wspaniałe: ciemnoskóre stworzenie, które siedziało naprzeciwko, było
zainteresowane właśnie nią. O drugiej trzydzieści nabrała powietrza do płuc i dokonała chyba
najodważniejszego czynu w swoim życiu, ryzykując wszystko: - Colby - powiedziała -
spóźnisz się na spotkanie, a nie chcemy, żeby się to stało, prawda? - Czy wiesz, że w tym
momencie zmieniłeś nieodwracalnie związek, który trwa już całe dziesięciolecia? -
powiedziała Martha Anne. Była godzina druga czterdzieści pięć i znajdowali się w jej pokoju
w "Czterech Porach Roku". - Jestem tu z tobą w pokoju i nie wiem, czy tego chcę. - W takim
razie poproś, żebym wyszedł. - Wiesz, do cholery, że tego nie zrobię. - A więc podejdź bliżej.
Podeszła bliżej do okna. Zaczęli się obejmować. Pocałował ją kilka razy. Za każdym razem z
dużą czułością. - Nie wiem nawet jak masz na imię - powiedziała Martha Anne. - A ja nie
znam twojego nazwiska. I nie chcę go znać. Wyzwoliła się z jego objęcia. - To tylko
jednodniowy romans, czy to masz na myśli? - Jeśli się nie odprężysz, nie uda nam się nawet
to. Romans na jedno popołudnie - to brzmi lepiej nie sądzisz? - Dlaczego nie wziąłeś Colby?
Wszyscy zawsze wychodzili z nią, nie ze mną. - Nie miałem ochoty na walkę. Martha Anne
zastanowiła się przez chwilę nad tymi słowami. - Masz słuszność, ona może być dziwką. Ale
ja też mogę. Potrząsnął głową. - Nie wiesz tego na pewno. - Odczytuję to z twojej twarzy -
odpowiedział. - Z mojej pięknej twarzy można wszystko odczytać, czy to chciałeś
powiedzieć? - Twoje ciało jest piękne, twoja twarz dobra. - Powiedz, czy któraś ci
kiedykolwiek odmówiła? - W ciągu ostatnich kilku lat - nie. - Dlaczego się uśmiechasz? - To
nieważne, proszę, podejdź bliżej. - Nie chcę iść z tobą do łóżka. - W porządku. Ale możesz
się położyć obok mnie. Rozbierzemy się i wśliźniemy pod kołdrę, będziemy się trzymać za
ręce i śpiewać smutne piosenki. - Czy mam najpierw rozebrać ciebie? - Kolejność nie ma
znaczenia, ważne abyśmy oboje byli nadzy. Zdjęła mu marynarkę, rozwiązała krawat,
zaczęła rozpinać koszulę. - Masz ciepłe ciało. - Długo przebywałem na słońcu. - Gdzie? -
Właściwie nie wiem. Gdzieś na południu. - Chcę z tobą iść do łóżka, skłamałam mówiąc, że
nie. - Już zdążyłem się przyzwyczaić do twojego przewrotnego sposobu mówienia.
Wyciągnęła koszulę z jego spodni i ostrożnie położyła ją na oparciu krzesła. Gdy przez
moment była odwrócona tyłem, jego ręce zaczęły rozpinać jej sukienkę. Gwałtownie
odskoczyła na bok. - Nie jestem dobra w łóżku - powiedziała. - Muszę przyznać, że masz
świetną opinię na swój temat. - To na pewno będzie katastrofa, nie zbliżyłam się do nikogo
przez cały rok. Dlaczego wywołuje to twój uśmiech? - Dla niektórych ludzi rok nie jest tak
długim okresem. - Zbliżył się do niej. - Zrób to do końca. Zdjęła z niego to, co jeszcze miał na
sobie, następnie stała nieruchomo, gdy on ściągał z niej wszystkie rzeczy. Gdy zdjął z łóżka
narzutę, powiedziała: - Będę zimna jak lód, doprowadzi cię to do szału. - Nie martw się,
nawet nie będę miał erekcji, czy teraz jesteś zadowolona? Zaczęła się śmiać. Podniósł ją bez
wysiłku i ułożył pod kołdrą, położył się tuż obok i masując jej ciało, powiedział szeptem: - Gdy
minie wiele lat i będziesz o tym mówić, a wiem, że będziesz, bądź dobra... - Psiakrew -
powiedziała Martha Anne. Była godzina wpół do szóstej, leżała w łóżku i patrzyła, jak właśnie
zaczynał się ubierać. - Pomyśleć, że mogłam tak świetnie spędzić popołudnie, chodząc po
sklepach z antykami. - Przykro mi z tego powodu. - Przebaczę ci; ja - McGivern, nie jestem
osobą, która długo żywi do kogoś urazę. - Co mówisz? - To moje nazwisko. Kiedy będziesz
tu znowu, mógłbyś do mnie zadzwonić, jeśli zadzwonisz odpowiednio wcześnie, myślę, że
może uda mi się znaleźć trochę wolnego czasu. - Jesteś wspaniała, ale nie zadzwonię. -
Dlaczego? - Tak będzie lepiej. - Nie mam na myśli nic poważnego - moglibyśmy po prostu
wyjść gdzieś razem, jak - nie śmiej się teraz ze mnie... - jak para przyjaciół. - Nie mam
przyjaciół. - Dlaczego? - Tak jest lepiej. Wstała wtedy z łóżka i objęła go. - Nie chcę robić ci
przesłuchania, czy czegoś w tym stylu, ale czym właściwie zajmujesz się na co dzień? -
Robię okropne rzeczy. - A inni robią je tobie, prawda? - Wskazała na jego bliznę. - To z
powodu miłości. Był człowiek, który zagrażał komuś, na kim mi zależało. Na ułamek sekundy
przestałem myśleć - i zapłaciłem za to. - Czy była piękna? Ta, na której ci zależało? - Ponad
sześć stóp wzrostu, bardzo szczupła budowa ciała. Spojrzała ze zdziwieniem. - Młodszy brat.
Zaczęła coś mówić, przerwała i pocałowała go. Trzymał ją przez chwilę w ramionach. Osunął
ją delikatnie i ubierał się dalej, tym razem robił to szybciej. - Zrób dla mnie tylko jedną rzecz:
powiedz, że być może zadzwonisz. - Dobrze. - Mówisz serio? - Czy chcesz, żeby tak było? -
Tak. - W takim razie mówię to serio. - Po prostu wiedziałam, że nie można mi się oprzeć -
powiedziała Martha Anne. Kiedy był już ubrany, zapytała: - Czy idziesz teraz robić te straszne
rzeczy? - Chyba dopiero jutro. - Ale mnie nie zrobiłbyś czegoś takiego? - Nie, ty możesz czuć
się bezpieczna. - Dlaczego? - Ponieważ jesteś łagodna. - Czy to takie ważne? - Od
łagodności ważniejsza jest tylko boskość. Nigdy o tym nie zapominaj... `ty 4 `ty Ponieważ
Kwatery Głównej Dywizji nie określano mianem Kwatery Głównej i ponieważ organizacja
uporczywie starała się o to, by nie rzucać się w oczy i sprawiać wrażenie instytucji
zaniedbanej i źle zorganizowanej - Dywizja wynajmowała wstrętny budynek na obrzeżach
murzyńskich slumsów w Waszyngtonie - toteż i limuzyna Perkinsa nie była limuzyną we
właściwym rozumieniu tego słowa. Perkins miał wprawdzie kierowcę, który był zawsze
nienagannie ubrany, lecz samo auto było starym kombi ze specjalnie wzmocnionym tylnym
siedzeniem z uwagi na warunki fizyczne swego głównego pasażera. Dokładnie o siódmej,
trzymając w ręku teczkę z cienkiej skóry jak zwykle wypchaną do granic możliwości jakimiś
dokumentami, Perkins wyszedł na ulicę, stąpając jak kaczka, następnie rozejrzał się w koło,
rozejrzał się raz jeszcze i bez korzystania z pomocy kierowcy zajął tylne miejsce w
samochodzie. Był przekonany, że w samochodzie był podsłuch, więc powiedział: - Niech
szlag trafi komunizm - po czym dał znak kierowcy, aby ruszył. Otworzył teczkę, wyciągnął
jakieś papiery i zaczął je pospiesznie czytać. Potrafił więcej pracować niż ktokolwiek inny, a
swą ociężałość fizyczną rekompensował bystrością umysłu. Było dziesięć po siódmej, gdy
podniósł głowę i bardzo głośno powiedział: - Wszyscy komuniści, to pakowacze wieprzowiny
- zastanowił się następnie nad tym, co powiedział, po czym zwrócił się do kierowcy: - Czy
wiesz kto to jest "pakowacz wieprzowiny"? - Nie mam pojęcia, proszę pana. Perkins
potrząsnął głową. - Obawiam się, że slang znajduje się obecnie w opłakanym stanie, trudno
go bowiem odróżnić od mowy potocznej. "Pakowacz wieprzowiny" - powiedział równie
głośno, co poprzednio, pamiętając o domniemanym podsłuchu - jest osobą, która posiada
patologiczny pociąg do martwych ciał. Jest to normalne wśród czerwonych, w końcu cóż
innego mają do roboty? Sięgnął do teczki i wyciągnął gruby skoroszyt, polizał kciuk i rzucił się
w wir pracy. Oderwał wzrok od swych dokumentów o wpół do ósmej, a więc w momencie,
gdy samochód znalazł się na wysypanym żwirem podjeździe, który prowadził do jego domu.
Dom był nieduży, na uboczu - najbliższy sąsiad mieszkał ćwierć mili dalej, w równie spokojnej
okolicy. Nad garażem mogącym pomieścić dwa samochody znajdowało się małe mieszkanie,
do którego udał się kierowca po zaparkowaniu samochodu. Perkins wszedł do domu przez
kuchenne drzwi i zawołał: - Mała sierotka Annie przyjechała do naszego domu, aby tu
zamieszkać - ruszył następnie wolnym krokiem w kierunku schodów, nabrał powietrza do
płuc i zaczął powoli wchodzić na górę. Edna, jego starsza siostra, czekała już na niego.
Pocałował ją w policzek, następnie spytał, jak minął dzień. Edna miała niedługo skończyć
osiemdziesiąt lat i miała w sobie tyle energii, jak nigdy dotąd. W odpowiedzi na pytanie brata
zrobiła dwuznaczny ruch prawą ręką, jakby chciała powiedzieć: comme ci, comme fa. - Teraz
moja kolej - powiedział Perkins. - Tylko nie przesadzaj. - Masz na myśli codzienny trening?
Nigdy z niego nie zrezygnuję. - Chodzi mi o to, żebyś się przespał. Przynajmniej chwilę. -
Och, nie martw się o mnie. Pokiwała głową, uśmiechnęła się, zeszła na dół i żwawym
krokiem zaczęła pokonywać ćwierćmilowy odcinek drogi do swego domu. Perkins wszedł do
sypialni żony - kiedyś była to ich wspólna sypialnia, było to jednak przed wypadkiem. - Felicity
Perkins - powiedział zbliżając się do jej łóżka. - Jesteś tu. Wyobraź sobie. Taka
niespodzianka. - Kobieta nie przejawiała już żadnych oznak świadomości, co nie
przeszkadzało jednak mężowi chodzić wokół łóżka i mamrotać coś pod nosem takim tonem,
jakby był dziesięcioletnim dzieckiem, które mówi do swej ulubionej lalki albo ukochanego
zwierzątka. - Wyglądasz tak ładnie, ale czy było kiedyś inaczej? Chcesz się dowiedzieć jak
minął mi dzień? - Przerwał na moment. - Dobrze, opowiedz mi teraz, co u ciebie. - Znów
przerwał. - Dobrze, teraz ułóż się wygodnie; pozwól, że ci pomogę. - Podszedł do łóżka,
przesunął ostrożnie jej ciężkie ciało, poprawił poduszki. - Czy dziś wieczorem pokazują jakiś
twój ulubiony program? Na którym kanale? - Odczekał chwilę. - Dobrze, w takim razie włączę
drugi kanał, jeśli będziesz chciała zmienić, krzyknij na mnie. - Poruszał pokrętłem
regulującym natężenie głosu. - Za głośno? - Milczenie. - Dobrze, masz rację, jest za głośno. -
ściszył nieco. - Będę obok, w moim gabinecie, jeśli będziesz czegoś chciała, krzyknij na
mnie, obiecujesz, że tak zrobisz? - Milczenie. - Och, przestań, czy ty kiedykolwiek mogłabyś
być ciężarem dla mnie? Mówiąc to, wyszedł z pokoju, zostawił teczkę w gabinecie, który
służył mu teraz za sypialnię, następnie ruszył swym kaczkowatym krokiem do kuchni, włączył
domofon, zadzwonił do mieszkania szofera i powiedział: - Przyjdź tu do mnie - i kiedy kilka
minut później zjawił się umundurowany mężczyzna, Perkins rzucił mu groźne spojrzenie i
powiedział mrukliwie: - Prowadzisz fatalnie. - Nie zależy mi na twojej dobrej opinii, Ma -
powiedział Scylla. - Marynaty, może zjadłbym jakieś marynaty? Decyzje, decyzje, tak,
oczywiście, że zjem. - Perkins pochylił się nad stołem kuchennym, który prawie w całości
pokrywały produkty do robienia kanapek. - Czy to brzmi zachęcająco, Scylla? Ja będę mówił,
a ty staraj się to sobie wyobrazić. Trzymając w ręce butelkę zimnego piwa, Scylla oparł się
wygodnie o piec i przymknął oczy. - Na trzech kromkach chleba żytniego z makiem
proponuję: wołowinę z konserwy, wołowinę wędzoną, ozór, sałatkę z kapusty, rosyjski sos do
sałatki. - Widzę, że nie masz obrzydzenia do dobrego jedzenia. - To ciągła walka - sam
powiedz, czy nie. - Czy dodać dużo rosyjskiej przyprawy? - Ależ naturellement. - A więc masz
moje pozwolenie na przystąpienie do działania. - Przypatrując się Perkinsowi, który
przystępował do dzieła, Scylla powiedział: - Jest coś, co mi nie daje spokoju. - Zrzuć kamień
z serca. - Wydaje mi się, że wywróciliśmy do góry nogami połowę cywilizowanego świata,
aby bezpiecznie przemycić mnie do miasta - dlaczego więc sądzisz, że tak sobie gawędząc
w twoim domu, możemy czuć się bezpiecznie? - Ponieważ jest to mój dom. Gdyby ktokolwiek
spróbował sfotografować nas z zewnątrz, odkryłby, że moja siedziba wyposażona jest w
specjalnie zniekształcone okna. Gdyby jacyś obcy chcieli się tu dostać, również nie było by to
łatwe - moja starsza siostra mieszka przy tej samej ulicy razem z kilkoma naszymi ludźmi.
Prawie cały teren otoczony jest drutem. Nie jest poza tym gęsto zaludniony. Obcy rzucają się
w oczy. W tym rejonie stosuje się wszystkie inne środki bezpieczeństwa. Gdyby ktoś
przyszedł tu po mnie, może i mógłby mnie pokonać, ale nie miałby żadnych szans mnie
zaskoczyć. Ty właśnie powinieneś wiedzieć, dlaczego tylko tu jest bezpiecznie - otóż nie
wtajemniczamy rodziny w sprawy służbowe, chyba że sprawy wymykają się spod naszej
kontroli. Od momentu gdy wychodzę pod koniec dnia z biura, do czasu gdy pojawiam się tam
znowu następnego dnia rano, mam stosunkowo małą styczność z naszą robotą - podobne
wytchnienie dajemy naszym wrogom. Do dzisiejszego wieczoru nigdy wcześniej nie
wykonywałem tu żadnych obowiązków służbowych. Zainstalowali podsłuch w moim
samochodzie tylko z tego względu, że wiem o tym i że doprowadza mnie to do szału. Ja, z
kolei, zainstalowałem podsłuch w łazience faceta, który jest moim odpowiednikiem po
rosyjskiej stronie. Jego opinia na temat demokracji nie jest zbyt pozytywna. - Grube ręce
Perkinsa z chirurgiczną precyzją nakładały jedne gatunki mięs na drugie, ale tak, aby
kanapka nie była zbyt gruba. Dodał jeszcze jedną kromkę chleba i zaczął nakładać łyżką
sałatkę z kapusty, gdy nagle podniósł głowę, wymamrotał słowo: "przepraszam" i pospiesznie
wyszedł. Scylla obserwował przez kuchenne drzwi, jak zirytowany Perkins szedł po
schodach, wszedł do pokoju na górze, wypowiedział kilka słów przytłumionym głosem,
wyszedł z powrotem na schody podniecony, zamknął za sobą drzwi, zszedł na dół. - Czy
Felicity źle się czuje? - zapytał Scylla. Perkins zatrzymał się i wlepił w niego wzrok. - O, mój
Boże, przecież ty o niczym nie wiesz, prawda? - To chyba Gore Vidal poczynił tę znakomitą
uwagę. Rozmawiał kiedyś z Tennessee Williamsem, który powiedział: - Byłem cały czas
pijany w latach sześćdziesiątych. - Vidal odpowiedział: - Nie martw się, nic, ale to nic nie
straciłeś. - Ja właściwie nie wiem, co się działo w latach osiemdziesiątych, Ma. Nadrabiam to
z godziny na godzinę, ale nie można powiedzieć, abym był ekspertem od tej epoki. - Trzy lata
temu jechaliśmy razem do domu. Mieliśmy jeszcze pięć minut drogi. Byłem wkurzony jak
nigdy. Wszystko układało się na opak. Ja odniosłem jedynie drobne obrażenia, Felicity była
cała połamana - proszę, nie czuj się w obowiązku powiedzieć, że jest ci przykro, mnie jest
wystarczająco przykro za wszystkich. - Zajął się ponownie sałatką z kapusty, dodał
rosyjskiego sosu, następnie zwrócił się do Scylli. - Spróbuj sobie teraz wyobrazić coś innego:
dwie kromki lekko opieczonego, białego chleba, między te kromki proponuję włożyć białe
mięso z indyka, siekaną wątróbkę, grube plasterki bermudzkiej cebuli, sałatę, pomidor i
majonez firmy Hellman's. - Bardziej odpowiada mi twój pierwszy przepis. - Czy wiesz, co
uważam za najbardziej wstydliwy aspekt tego wypadku? Scylla potrząsnął głową. - Dalej piję i
później prowadzę samochód - powiedział Perkins. Wrócił następnie do swoich zajęć, zrobił
drugą wspaniałą kanapkę, podszedł do kredensu, wyciągnął dwa duże talerze, położył
obydwie kanapki na jednym z nich, a drugi, pusty, podał Scylli. - W lodówce jest jogurt, jeśli
wolisz - powiedział Perkins. Scylla zaśmiał się, wziął trochę chleba i sam zaczął sobie
przyrządzać coś do jedzenia. - Dlaczego ściągnięto mnie z powrotem? - zapytał. Perkins
posypał brzegi kanapek posiekanym koperkiem. - Podejmę ten temat w stosownym czasie. -
Powiedz przynajmniej ogólnie. - Niech mnie kule biją, chyba po prostu nie wiem. - No, dobrze
- powiedział Scylla znudzonym głosem. - A co do twojego brata - powiedział Perkins,
głaszcząc się po brzuchu. Byli na górze w jego gabinecie, Perkins jadł drugą kanapkę, Scylla
pił trzecie z kolei piwo. - Nie pytałem o niego. - Ale nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby coś
usłyszeć na ten temat, przyznaj, że tak? - Nie, Ma, nie miałbym nic przeciwko temu; czy jest
szczęśliwy? Powiedz, że tak. - Moje dane pochodzą z naszych komputerów - czytałem te
dane dziś po południu - nie mogłem ryzykować i sporządzić wydruku, gdyby ktoś to zobaczył,
mogłoby wzbudzić jego podejrzenia, a musisz wiedzieć, że przynajmniej jedna dziesiąta
naszego personelu pracuje dla nich - jesteśmy pewni, że co najmniej jedna dziesiąta -
przynajmniej tyle samo, jak nie więcej ich ludzi pracuje dla nas - tak więc będziesz musiał
polegać na mojej pamięci. Obawiam się, że dane komputerowe niewiele mówią o ludzkim
szczęściu, ale z tego, co wiem, twojemu bratu wiedzie się wspaniale. - Uczy? Pisze? -...i
jedno, i drugie, ale nie przerywaj mi, bo mogę o czymś zapomnieć. - Zamknął na chwilę oczy,
spojrzał na Scyllę i zaczął mówić. - Tomas B. Levy. Profesor nadzwyczajny historii na
uniwersytecie Columbia. Autor dwóch książek, obydwie były dobrze przyjęte, jedna na temat
McCarthy'ego, druga opisywała potknięcia Sądu Najwyższego na przestrzeni wielu lat. Liczne
artykuły w nudnych pismach naukowych - "nudnych" w mojej ocenie, nie komputera. I
podejrzewam - to znów moja ocena - jego żona jest, być może, zdolniejsza od niego...
...cholera, to niemożliwe - powiedział Scylla, podnosząc butelkę piwa tak, jakby wznosił toast.
- No proszę, sukinsyn ożenił się, fantastycznie, kim jest jego żona? - Melissa Biesenthal,
córka dziekana wydziału historii... twój brat nie jest głupcem. -...niech cię szlag trafi -
powiedział Scylla - on nie potrzebuje protekcji, żeby osiągnąć to, czego chce. - Powodem, dla
którego podejrzewam, że ona może być zdolniejsza, jest to, że twój brat uzyskał stopień
doktora mając około dwudziestu pięciu lat, ona miała już ten tytuł, gdy skończyła dwadzieścia
dwa. Jest filologiem. Uczy w Nowym Jorku, podróżuje po całym świecie jako konstultantka -
Kalifornia, Illinois, ostatnio w Europie. Adres domowy: 465 Riverside Drive, blisko
uniwersytetu Columbia, zapomniałem jaki jest kod; muszę cię na chwilę przeprosić. -
Przerwał, podniósł głowę i nasłuchiwał, powiedział ponownie: "przepraszam" i przeszedł na
drugi koniec korytarza do pokoju żony. Scylla wyszedł na korytarz. - Czy mogę w czymś
pomóc? - zapytał, gdy Perkins pojawił się ponownie. - Nie ma żadnego problemu. Wydawało
mi się, że wołała. Prawdopodobnie słyszałem włączony telewizor. Felicity nie mówi ostatnio
zbyt dużo. - Spojrzał na Scyllę. - I zapomnij o tym, o czym myślisz w tej chwili. - Komputery
czytają teraz w ludzkich myślach? - Nie, ale to takie oczywiste - widziałem ożywienie w
twoich oczach tylko w momencie, gdy mówiłem o twoim bracie. Myślisz o tym, aby złożyć mu
wizytę, prawda? Scylla wzruszył ramionami. - Nigdy... nigdy tego nie rób, chyba że chcesz go
zabić. Ich zabić, ma przecież żonę. - Bzdury. - Był z nami w jakiś sposób związany - nie przez
to, że działał dla nas, ale przez to, że wie o różnych rzeczach; jak ci się wydaje - dlaczego on
żyje? Ponieważ ty nie żyjesz. Ty jesteś kimś ważnym. Gdybyś go odwiedził i gdyby cię ktoś
zobaczył u niego, lub dowiedział się o wszystkim, zapewniam cię, że ten ktoś również
złożyłby mu wizytę - i dowiedziałby się, gdzie aktualnie przebywasz i pod jakim ukrywasz się
nazwiskiem, gdyby wydobył te informacje siłą - czy to od niego, czy od niej - wiesz, jaki byłby
ich los... Jeśli go odwiedzisz, narazisz go na śmierć... - Chryste, nie myślałem, aby zrobić to
w ten sposób... -...jeśli go odwiedzisz, narazisz go na śmierć. Dlaczego teraz nie powiesz:
"bzdury"? Nastąpiło długie milczenie. Po czym - cicho i ze smutkiem w głosie -
wypowiedziane zostały słowa: -...nie...nie bzdury, Ma. Nie chcę go narażać, wierz mi. Perkins
objął go ramieniem. - Mówiłem, że chcę, abyś ocalił świat, ale nigdy nie powiedziałem, że
warto to zrobić. - Skierował się w stronę gabinetu. - Chodź, napijemy się szkockiej i
pooglądamy filmy... - Ty stary gruby świntuchu - powiedział Scylla, wpatrując się w
telewizyjny ekran w gabinecie. - Cicho, to nie są żarty, głupcze. Na czarno-białym ekranie, w
zbyt przyciemnionej scenerii, można było teraz zobaczyć mocno umięśnionego Murzyna,
który odbywał stosunek homoseksualny z mniejszym od siebie białym mężczyzną, obok nich,
na drugim planie, znajdowała się kanapa, a na niej kobieta z obfitym biustem siedząca na
zniewieściałym mężczyźnie o wątłej budowie ciała i siwych włosach - mówiąc bardziej
precyzyjnie, siedziała na jego członku, unosząc swe wspaniałe ciało w górę, a następnie
opadając w dół. - Co będzie dalej - spytał Scylla. - W którym momencie pojawi się Candy
Barr? - Taśma ledwo co do mnie dotarła - nie najwyższą jakość obrazu można tłumaczyć
tym, że mieszkanie Standisha to nie studio filmowe. - Standisha? - Ten garbus na kanapie.
Spisuje się tu wyśmienicie, muszę mu to przyznać; ma jednak większy pociąg do
ciemnoskórego dżentelmena. - W tym momencie w centrum ekranu pojawił się Standish,
więc Perkins pilotem zatrzymał obraz. - świetne urządzenie. - Zgaduję, że to magnetowid
VHS - powiedział Scylla. - Nie bądź taki dumny, że wiesz. - Widziałem ogłoszenie w gazecie,
reklamowali podobny sprzęt, chciałem się tylko upewnić, mów dalej. - Milo Standish. Musisz
go zapamiętać. Scylla pokiwał głową. - Ma pięćdziesiąt dwa lata, mieszka w Village,
niezależny finansowo, jest wynalazcą, naukowcem, w wielu krajach cieszy się złą sławą -
człowieka wyjątkowo obrzydliwego, ale jednocześnie genialnego. - Perkins zmienił kasetę,
nie było już na niej scen erotycznych, lecz fragmenty jakiegoś pogrzebu. - Nasi ludzie
nakręcili ten film, nie sądzisz, że jakość obrazu jest lepsza? Scylla pokiwał głową i przyglądał
się kolorowemu obrazowi. Wydawało się, że w pogrzebie, który odbywał się na maluteńkim
cmentarzu, uczestniczyły tłumy ludzi. Większość z nich stanowiła młodzież. Z wyjątkiem
jednej osoby - brodatego mężczyzny o łagodnej twarzy, która nosiła jednak więcej oznak bólu
niż twarze innych żałobników. - Właśnie pochowano dwoje dzieci - powiedział Perkins, w
którego głosie pojawiło się napięcie. - Chłopak był cudowny, dziewczyna wspaniała, miała
chorą matkę, spełniała wszystkie jej zachcianki, nie było to łatwe dla takiej dzieciny. Teraz
kamera skupiła się na płaczącym mężczyźnie o łagodnej twarzy. - Dziadek? - spytał Scylla. -
Morderca - powiedział Perkins, zatrzymując na ekranie obraz twarzy, po której ciekły łzy. -
Tego człowieka też zapamiętaj: J.V. Vaughan, znany powszechnie jako Arky - Arky, to imię
wielkiego gracza baseballa w Pitsburgu. Fanatyk sportu, emerytowany profesor nauk
technicznych z Princeton. Jeszcze tam mieszka, ma własne laboratorium w suterenie swego
domu, pracuje samotnie, jego słabym punktem jest serce, natomiast bardzo mocnym - umysł.
Scylla miał zamiar właśnie coś powiedzieć, gdy Perkins poderwał się raptownie, gdyż tym
razem wydawało się istotnie, że odgłos pochodził z sypialni, która znajdowała się tuż obok.
Gdy Perkins pospieszył do pokoju żony, Scylla wyszedł na korytarz. Nawet tu czuć było silny
odór. Scylla przybliżył się do drzwi sypialni i zobaczył niezgrabnego Perkinsa, który robił, co
mógł, aby przesunąć unieruchomione ciało żony; ponieważ wypił do dna dużą szkocką, jego
ruchy nie były już tak pewne. Scylla wszedł do sypialni i zaczął mu pomagać. - Ależ nie
trzeba, nie trzeba -- powiedział Perkins. - Tak będzie szybciej, Ma. - Odwrócił ją na drugi bok,
ściągnął z niej koszulę nocną i zaczął obmywać jej ciało. - Potrafię to zrobić sam, Scylla,
robię to każdej nocy. - Przynieś jeszcze jedną podpaskę higieniczną, ręcznik i koszulę nocną,
dobrze? Perkins zrobił to. Gdy Scylla umył ją, od razu zniknął nieprzyjemny zapach.
Następnie podał Perkinsowi poplamioną bieliznę, wykonał przy jego żonie wszystkie
potrzebne czynności, aby doprowadzić ją do porządku i ułożył ją w wygodnej pozycji; robiąc
to wszystko słyszał jeszcze ciągle dziwny głos Perkinsa opisującego zamordowaną
dziewczynę, przed oczami miał natomiast obraz zapłakanej twarzy brodatego mordercy -
obraz, który ciągle tkwił nieruchomo, zatrzymany na ekranie cholernego magnetowidu VHS. -
Większość ludzi nie lubi się do niej zbliżać w podobnej sytuacji - powiedział Perkins, gdy
wychodzili z sypialni. - Z wyjątkiem mojej siostry i mnie. - Uważam, że ma dobre towarzystwo
- powiedział Scylla. - A więc dołącz do tego towarzystwa, co ty na to? Scylla pokiwał głową,
wyszedł z pokoju, próbując nie słyszeć szeptów Perkinsa: -... będę w pokoju obok, dobrze...?
- Milczenie. -...tak, to Scylla, ale nie sądzę, abyśmy mieli komukolwiek mówić... - Znów
milczenie. -...tak, różnica jest kolosalna, ale z drugiej strony medycyna poczyniła olbrzymie
postępy... - Jeszcze jedna chwila milczenia, tym razem ostatnia, po niej jeszcze słowa: -
oczywiście, że będzie wszystko w porządku, będziesz się czuła świetnie, twój stan poprawia
się z dnia na dzień... Scylla siedział w gabinecie znużony oglądaniem twarzy mordercy, wziął
więc do ręki pilota i zaczął wciskać różne guziki, aż wreszcie osiągnął sukces. - Brawo -
powiedział Perkins, wchodząc do pokoju. - Przestań już, lepiej nalej. - Wskazał ręką na puste
szklanki. Perkins napełnił je, po czym wychylił prawie jednym haustem zawartość swojej. -
Jest tyle rzeczy do przedyskutowania, postaram się mówić zwięźle, jeśli będziesz miał jakieś
wątpliwości, pytaj, wszystko sprowadza się jednak do tego: będzie wojna światowa, Ameryka
wywoła tę wojnę - i wiedzą o tym trzy osoby, ty jesteś jedną z nich. Scylla miał zamiar spytać,
kim była ta trzecia osoba, doszedł jednak do wniosku, że może z tym poczekać i dał znać
gestem Perkinsowi, aby kontynuował. - Właściwie cała sprawa zaczęła się od dość
niezwykłego spotkania w Pentagonie w najgorętszym okresie kryzysu związanego ze sprawą
zakładników przetrzymywanych przez Ajatollaha. Byliśmy tam wszyscy, to znaczy ci, którzy
liczyli się w tej grze, byliśmy tam po to, by usłyszeć, jakie są plany Pentagonu uratowania
zakładników, a plany były, ogólnie rzecz biorąc, takie: w pobliżu ambasady znajdowało się
boisko piłkarskie, zaproponowano, aby zrzucić w to miejsce całą armię uzbrojonych po zęby
marines, następnie otoczyć szybko cały teren zwartym kordonem i zacząć morderczy ostrzał
- takich właśnie użyto słów - w tym czasie inni mieli przypuścić atak na ambasadę i uwolnić
jak największą liczbę zakładników. - Jak zwykle bywa w kręgach wojskowych, znalazła się
jakaś pierdoła, która zaczęła szukać dziury w całym - ktoś kto znał realia Iranu, powiedział, że
teren był gęsto zaludniony, że mieszkająca tam ludność była świetnie uzbrojona i że taki plan
prowadził nieuchronnie do rzezi, osoba ta, muszę przyznać, bardzo wysoko postawiona,
spytała następnie dlaczego w sytuacji, w której zrezygnowano z dyplomatycznych metod
rozwiązywania konfliktów, nie można by użyć gazu paraliżującego, którego działanie polega
na tym, że jedynie usypia przeciwnika i wywołuje u niego ból głowy - przez dzień lub dwa. Na
to rzecznik Pentagonu odpowiedział, cytuję: - Nie możemy tego zrobić, nadszarpnęłoby to
naszą dobrą opinię. Scylla wybuchnął śmiechem. - Mówisz poważnie? Perkins pokiwał
głową. - Powodem, dla którego zajmujemy określoną pozycję, jest to, że koła wojskowe
interesują się bardziej zachowaniem pozytywnego wizerunku w oczach opinii publicznej niż
walką z wrogiem. Wszystkie służby są nawzajem o siebie zazdrosne, podobnie jest ze
służbami tajnymi. Począwszy od spotkania, o którym wspomniałem, Dywizja stała się
niezwykle wpływową organizacją. CIA posiada budżet w wysokości półtora miliarda dolarów.
Służby Bezpieczeństwa Narodowego dostają dziesięć miliardów. Nie chcę tu cytować liczb,
ale nie możemy narzekać na brak środków. - Na co wydajecie te pieniądze? - Czy wiesz co
to jest Czarny Goya? Scylla pokiwał głową i powiedział, że jest to jego zdaniem jedyny
powód, dla którego warto zwiedzić Madryt. - Tak więc wiesz, że jest to jedyny okres w całej
historii sztuki, w którym geniusz postanowił zająć się najciemniejszą stroną naszej natury.
My, poniekąd, robimy to samo. Co wiesz o różnych rodzajach broni? - Wiem, że to nie wojny
zabijają ludzi, lecz określone rodzaje broni. Perkins uśmiechnął się i napił się szkockiej. -
Wiesz, że interesuję się komputerami i historią. Wykonałem kawał dobrej roboty, badając
moc rażenia różnych rodzajów broni. Weźmy na przykład miecz - załóżmy, że jego siła
rażenia wyraża się współczynnikiem jeden - wprowadzam tu pewną arbitralność w moim
rozumowaniu, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? - Nie mam. - Tak więc jeśli
siła rażenia miecza wynosi jeden, to siła rażenia strzelby skałkówki jest pięciokrotnie
większa. Współczesnego karabinu bojowego - dwieście razy większa. Współczynniki dla
innych rodzajów broni wynoszą odpowiednio: lekki karabin maszynowy - tysiąc, wielokrotna
wyrzutnia rakietowa na pociski z gazem paraliżującym - milion; radziecka wyrzutnia ICBM
przystosowana do wystrzeliwania głowic o mocy dwudziestu pięciu megaton posiada moc
rażenia miliard razy większą niż miecz, uważany kiedyś za śmiercionośną broń. Załóżmy, że
nie jesteś nieukiem - jaka jest słaba strona broni o tak wielkiej sile rażenia? - To oczywiste -
nie tylko my posiadamy taką broń. - Mądry chłopiec. I wszelkie rozmowy na temat systemów
broni - nic o tym nie wiesz, ale możesz mi wierzyć - mają jedną słabą stronę. Wszystkie
rodzaje broni okazują się bezużyteczne z chwilą, gdy przeciwnik posiada podobne; rozmowy
na temat Wojen Gwiezdnych - to wierutna bzdura. Ale wyobraź sobie, że my mielibyśmy coś,
czego nie posiada nikt inny. - Już raz tak było. W latach czterdziestych - mieliśmy przecież
bombę. Nie użyliśmy jej po zakończeniu wojny i sądzę, że podobnie postąpilibyśmy dzisiaj. -
Gdybyś to powiedział sześć miesięcy temu, miałbyś rację. Nawet trzy miesiące temu. Ale
teraz, w tej chwili, w tym okresie historii; w którym właśnie znaleźliśmy się, wahadło wychyliło
się w drugą stronę. I jestem tu po to, aby ci o tym zakomunikować. - Jak możesz być tak
arogancko pewny siebie? - Lalki dla dzieci - powiedział Perkins. - Lalki dla dzieci są
papierkiem lakmusowym wojny. I tylko ja potrafię na ich podstawie przewidywać przyszłość. -
Fantastycznie - wykrzyknął podniecony nagle Scylla, który siedział jak dotąd spokojnie -
zlikwiduję Barbie i Kena, a kiedy już ich nie będzie, przypuszczę atak na wszystkie fabryki,
które produkują pluszowe misie. - O wy, niewierni. - Och, przestań, Ma; Chryste, Timothy
Leary miał chyba więcej zdrowego rozsądku niż ty w tej chwili. - Czy jesteś świadomy faktu,
że słowa: "lalka" i "koszmar" mają wspólną etymologię? Ona właśnie łączy lalki z magią i
przesądami. - Nie mów do mnie takim językiem. - Wziął butelkę szkockiej i napełnił obydwie
szklanki. - To prawda, że mam skłonności do używania pompatycznych sformułowań, ale
istnieje powód, dla którego tak jest - mam o wiele więcej oleju w głowie niż ktokolwiek inny. -
Tak czy owak, masz z pewnością więcej pokory niż inni. W tym momencie Perkins zaczął
mówić podnieconym głosem. - Posłuchaj mnie - powiem ci, co jest w tym wszystkim
najdziwaczniejsze - całe życie zastanawiałem się nad tym, czy istnieje jakaś analogia między
czynnikami, które prowadziły do wybuchu wojen. Wszyscy bowiem wiedzą, że wojna sama w
sobie jest czymś niepozytywnym - nawet jednostki obdarzone minimalną inteligencją wiedzą,
że w czasie wojny można odnieść rany. Ale wojny ciągle wybuchają. Dlaczego? Czy było
coś, co było wspólne dla wszystkich wojen? Przeprowadzałem testy komputerowe na
wszystkich możliwych materiałach. Scylla, podaję ci teraz te informacje w oparciu o
wieloletnie doświadczenie. Doszedłem wreszcie do następującego wniosku. Zwiększającemu
się poczuciu patriotyzmu w Ameryce towarzyszył ogromny wzrost liczby produkowanych lalek
- mechanicznych lalek płci męskiej. Scylla usiadł wygodnie na krześle. - Z historycznego
punktu widzenia lalki płci żeńskiej są w stosunku dwanaście do jednego do lalek płci męskiej.
Jednakże w zeszłym roku, w okresie, w którym według notowań giełdy najlepiej prosperującą
dziedziną gospodarki był właśnie przemysł zabawkarski - osiągnął wskaźniki prawie dwa razy
wyższe od pozostałych, a jego największą siłą napędową okazała się produkcja lalek
mechanicznych. Lalek płci męskiej było najwięcej. W poprzednich latach było inaczej.
Zacząłem więc analizować to zjawisko. Fakty są brutalne, to prawda, ale w każdym
przypadku, jaki sprawdziłem - w Niemczech w roku ą9ł6, w Japonii w ą94ą - lalki
mechaniczne zyskują olbrzymią popularność, są symbolami walczących mężczyzn, te
symbole stają się potem szybko rzeczywistością. Uwierz mi, przeanalizowałem dziesiątki
różnych wojen. I zawsze jest to samo - moja hipoteza sprawdza się w każdym przypadku. A
jest oczywiste, że słowa: "lalka" i "koszmar" mają wspólne pochodzenie. Ameryka rozpocznie
wkrótce wojnę. - Proponuję usiąść wygodnie i z satysfakcją śledzić jej przebieg. - Używając
współczesnej terminologii Pengatonu, na świecie są dwa rodzaje ludzi: "Bogobojni" i "¯ądni
Krwi". Bogobojni, a więc tacy, jak my, uważają, że najlepszym sposobem poprawy
egzystencji jest powolny proces, w którym panuje zasada wzajemnej pomocy, tak więc jeden
pomaga drugiemu i w ten sam sposób współżyją ze sobą całe narody; innymi słowy,
Bogobojni wierzą, iż na świecie jest coraz więcej ludzi kierujących się dobrą wolą i
uczciwością. ¯ądni Krwi są inni, pragną szybkich zmian - i to za wszelką cenę. Na szczęście
jest tak, że Bogobojni prawie cały czas kontrolują bieg wypadków. Ale są "okna" - okna
niebezpieczeństwa - występują one wtedy, gdy zwiększa się sprzedaż lalek, kiedy ¯ądni Krwi
obejmują przywództwo, kiedy wybuchają wojny. Te okna są jednak małe. Gdy opóźnia się
bieg pewnych wydarzeń, wtedy Bogobojni odzyskują władzę, a ¯ądni Krwi liżą swoje rany. - A
moje zadanie polega na tym, by opóźniać bieg pewnych wydarzeń. - Takie nadzieje łączymy
z twoją osobą. - My? - Tak, jest z nami oczywiście Beverage. On jest tym trzecim, który wie o
wszystkim. Scylla zamrugał oczami i przypomniał sobie w tym momencie swój pobyt na
lotnisku i setki dziewcząt, które z wrzaskiem przebiegały przez halę odpraw, ścigając
rzekomego Menudo; wtedy było to równie szokujące, jak teraz to, co właśnie usłyszał: nie
było osoby na świecie, która nienawidziła go bardziej niż Beverage. Być może miało to się
zmienić. - Dlaczego powiedziałeś: oczywiście? - Beverage jest odpowiedzialny za strategię;
jest szefem Dywizji. - Ale... w Nowym Orleanie Fountain mówił, że ty zajmujesz się strategią.
- To prawda. Ale kiedy zaczęliśmy się rozrastać, postanowiono przenieść kwaterę główną
daleko stąd, po to po prostu, aby nie rzucać się w oczy. Beverage od czterech lat mieszka w
Anglii. Nie posiadał się z radości, gdy zasugerowałem abyś wrócił. Dziewczęta znów
piszczały na lotnisku. - Ten buc? Nie posiadał się z radości? To niemożliwe. - Wiem. To
dziwne, być może złagodził swój stosunek do ciebie, właściwie nigdy nie zdawałem sobie
sprawy z tego, jak głęboka była wasza wzajemna niechęć - aż do momentu, gdy z tak wielkim
zapałem zaczął adorować twoją śliczną żonę przed zakończeniem waszej sprawy
rozwodowej. Scylla przez chwilę nic nie mówił. - O czym myślisz? - O ptakach na mojej
wyspie. Miałem zwyczaj ścigać je po drzewach. Brakuje mi tego. - Przetarł oczy. - Komu
mam więc przeszkodzić w realizacji planów? - W tej chwili prowadzimy wiele różnych
eksperymentów. Jedna grupa jest w Kalifornii i pracuje nad tym, aby spowodować, by rak stał
się chorobą zaraźliwą. Inna grupa stacjonuje w Oregonie i przekonana jest o tym, że można
doprowadzić do tego, by ludzie wybuchali jak granaty. W Maine przebywa grupa
sympatycznych lekarzy, którzy pracują nad tym, aby wszystkie dzieci były płci żeńskiej. Ale
upłyną całe lata, zanim to wszystko stanie się możliwe. - A nasze dwie gwiazdy filmowe? -
wskazał na magnetowid. Perkins podał Scylli dezodorant do ust. - Standish używa
identycznego, jak ten, możesz go zatrzymać na pamiątkę, jeśli chcesz, jedyna różnica polega
na tym, że to, co ci dałem, jest zwykłym dezodorantem, Standish natomiast opracował skład
substancji, która powoduje, że ludzie stają się zupełnie ulegli. Robią dokładnie to, o co się ich
prosi. Mężczyzna, który odbywał w filmie stosunek homoseksualny - myślę o białym
mężczyźnie - jest osobą, która czuje wstręt do homoseksualistów, Standish rozpylił trochę
swego eliksiru, usilnie prosił go o uległość, a rezultat widziałeś na własne oczy. - A ten
brodaty na pogrzebie? - Posiada płyn, który doprowadza ludzi do samobójstwa. - Jezu
Chryste, Ma - czy lubisz swoją pracę? - To nie ma znaczenia, nie rozumiesz tego? To ma
znaczenie tylko w tej chwili, w momencie gdy otworzyło się "okno" wojny. Jestem
odpowiedzialny za wszystkie przeprowadzone eksperymenty, wszyscy składają mi raporty, a
ja mówię: - Dobra robota, pracujcie dalej, ale w głębi duszy wiem, że to wszystko jest bez
znaczenia - nigdy bowiem nie wykorzystamy wyników naszych eksperymentów. Zarówno
Standish, jak i wuj Arky mają swoich popleczników. To czyste szaleństwo - nie możemy
przecież stosować metod ani jednego, ani drugiego: gdybyśmy zastosowali metodę Arky'ego,
mielibyśmy problem, co zrobić z ćwierć miliardem zwłok Rosjan. Metoda Standisha jest
świetna, jedyny problem polega na tym, że nikt nie ma najmniejszego pojęcia, jak długo może
trwać stan uległości. Jedyną pozytywną stroną jest to, że obydwaj pracują sami. Gdyby któryś
zniknął, nie pojawiłaby się cała armia asystentów gotowych kontynuować ich eksperymenty.
Czas mija. "Okna" zostaną zamknięte. Będziemy wszyscy czuć się bezpieczni - aż do
następnego razu. - Po co, do diabła, sprowadziłeś mnie tutaj? - Zatrudniliśmy tych ludzi -
Dywizja płaci za ich usługi - ale teraz chcemy, aby zniknęli, nie możemy jednak pozwolić na
to, aby kojarzono nas z takim "zniknięciem", będziemy nadal pracować nad różnymi
rodzajami broni - niezależnie od tego, czy ci się to podoba, Scylla, czy nie; potrzebne nam
jest społeczeństwo wyedukowane; jeśli ludzie dowiedzą się, że to my ich zabiliśmy - cóż, nie
poprawi to chyba naszej reputacji jako pracodawców, którzy oferują wszystkim takie same
szanse na zatrudnienie; przypuszczam, że rozumiesz, o czym mówię. - Ciągle nie wiem,
dlaczego mnie tu sprowadziłeś. Musieli być przecież inni, którzy mogli wykonać to zadanie. -
Ci inni mają swoją przeszłość. Taką przeszłość można poddać analizie. Ty nie masz żadnej.
Czy teraz możemy przejść do konkretów, czy też będziesz dalej pytał mnie, dlaczego tu się
znalazłeś? - Ty jesteś szefem. Nie, nie ty, to Buc jest szefem. Beverage. - Będziecie musieli
sami załatwić swoje problemy - kiedy tu skończysz robotę, będziesz mu potrzebny w
Londynie. - Jeśli skończę. - Pod tym względem mam do ciebie absolutne zaufanie - potrafsz
zabić każdego i mało cię to obchodzi czy sam będziesz żył, czy też zginiesz. - Perkins
uśmiechnął się. - Daje ci to przewagę nad większością ludzi... Scylla wstał z gracją, otrzepał
ubranie i spojrzał na poczerwieniałą
twarz brodatego mężczyzny.
- Wiedziałeś już wcześniej... musiałeś wiedzieć...
-...bzdura... powiedziałeś mi sam dziś wieczorem... całe to nabożeństwo do Koufaxa...
butelka, którą wybrałem, była jedyną, która była oznaczona nazwiskiem legendarnego
sportowca: Sandy'ego. - Zgadłeś? -...oczywiście... -...mogłeś się pomylić... -...oczywiście...
-...i cały swój los uzależniłeś od tego czy zgadniesz? Scylla wzruszył tylko ramionami. Wuj
Arky znów wymierzył pistolet w kierunku jąder Scylli i dwa razy wystrzelił. - ślepe naboje -
powiedział Scylla. - Jeśli chcesz, możesz sprawdzić, czy pozostałe też są ślepe. Wuj Arky
zrobił lekki zwrot i stojąc bokiem do Scylli upadł nagle na kolana. - Kolba pistoletu również
była pokryta wspaniałą trucizną, która przez skórę atakuje szczególnie podatne części ciała -
czy twoje serce wali jak młotem? Wuj Arky wystrzelał wszystkie naboje. Scylla stał
nieruchomo i czekał. -...dlaczego... dlaczego to robisz...? - Dlaczego zabiłeś dwójkę dzieci?
-...dla... dobra mojego kraju... jestem... - głos powoli zanikał -...jestem... Amerykaninem... -
Nie sądzę, aby Jefferson był podobnego zdania - powiedział Scylla. Przez kilka minut
porządkował pomieszczenie. Następnie wybrał interesujące go przedmioty i zaniósł je do
czerwonego chevroleta. Spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do jedenastej. Standish
przychodził do "Kowala" dopiero o drugiej trzydzieści lub o trzeciej. Wszystko odbyło się więc
zgodnie z planem. Zapalił silnik i ruszył powoli w kierunku Nowego Jorku. Głupio postąpił
zgadzając się na zabawę z wybieraniem butelki. Szczególnie że wiedział, iż na śmierć
Arky'ego wystarczy poczekać jedynie kilka minut. Ale do diabła z logiką - jeśli był najlepszy,
nie, jeśli znów był najlepszy - czy tak istotnie było, gdyż jego przeciwnicy jak na razie nie byli
wielkiego kalibru - bierne przyglądanie się, jak umiera otruty starzec, nie świadczyłoby
przecież o wielkiej klasie lub o tym... ...jakie zajmował miejsce? W istocie. Jeśli znajdował się
ciągle u szczytu, zawdzięczał to jedynie temu, że zawsze liczył się z możliwością porażki.
Nigdy nie marzył o tym, że wycofując się kiedyś ze swej działalności, będzie miał na koncie
same zwycięstwa. Stojąc na skraju przepaści, czuł się jak u siebie w domu. Wyjechał z
Princeton i gdy droga była wolna włączył się do ruchu na autostradzie. Coraz bardziej
nurtowało go pytanie, dlaczego został sprowadzony do kraju. Dlaczego? Do tej pory
wszystkie zadania wydawały się takie łatwe. Być może później staną się bardziej
niebezpieczne. Miał taką nadzieję. Właściwie nie mógł się tego doczekać. Dochodziła druga,
gdy zaparkował samochód na Riverside Drive, naprzeciwko domu pod numerem 465. Być
może popełniał w tej chwili błąd, ale niewiele go to obchodziło. Nie, to nieprawda. Obchodziło
go to - i to bardzo. Ale czy kiedykolwiek będzie jeszcze w tym mieście - cały i zdrowy?
Pukanie do drzwi obudziło portiera. - Czy mieszka tu Levy? Zaspany portier potaknął głową. -
W którym mieszkaniu? Portier, który był jeszcze dzieciakiem, prawdopodobnie uczniem lub
studentem i zatrudnił się w tym charakterze na czas wakacji, pokazał ręką w górę. - Numer
piętnaście, od przodu. Ale jest okropnie późno. - To nic, Mark spodziewa się mnie -
powiedział Scylla. - Cóż, zwyczaje kawalerskie. - Tu nie mieszka Mark Levy, tylko Tom.
Thomas. I jest żonaty. - Och, dzięki Bogu, że mi pan powiedział, musiałem pomylić domy,
przepraszam - uśmiechnął się, wyszedł na zewnątrz, przebiegł przez ulicę, zatrzymał się
obok swojego samochodu. Teraz mógł policzyć piętra. Mieszkanie numer piętnaście
znajdowało się na samej górze. Było to mieszkanie z tarasem. Babe miał taras, z którego
roztaczał się najpiękniejszy widok w całym chyba mieście. Można tylko pozazdrościć. Aby się
upewnić, Scylla ponownie policzył piętra. Tym razem wynik był zgodny z oczekiwaniami.
Spojrzał w górę i wytężył wzrok. Tylko w niewielu mieszkaniach, na niższych piętrach, paliło
się jeszcze światło, świeciło się - jak mawiał Irvin Shaw - "w namiętności lub w chorobie". W
mieszkaniu na piętnastym piętrze było ciemno. Stojąc tak samotnie przy samochodzie,
poczuł nagle, jak zabiło mu mocniej serce. Nie był najzupełniej pewny, ale miał wrażenie, że
na tarasie piętnastego piętra porusza się jakaś postać. O tej godzinie? Czy to mógł być
Babe? Czy to on przechadzał się po tarasie? Ich dwóch, tak blisko siebie w ciemnościach
nocy. A jeśli to naprawdę był Babe. Scylla wciąż nie odrywał wzroku od ostatniego piętra
budynku. Czyż to nie była wielka sprawa...? `ty 2 `ty Babe przebudził się gwałtownie i to nie
tyle z powodu jakiegoś koszmaru, ale przede wszystkim dlatego, że kładąc się do łóżka był
przekonany, że tej nocy nie będzie w stanie zasnąć. Mimo że czuł się zupełnie wyczerpany.
Mimo że wyszedł przed jedenastą i przebiegł odcinek wzdłuż Riverside Park aż do
Siedemdziesiątej Drugiej ulicy i z powrotem, następnie przemierzył Westside i dotarł do
swego ulubionego sztucznego jeziora; biegał przez jakiś czas wokół niego, wiedząc
doskonale, że nie było to zwykłe ryzykanctwo, ale totalna głupota - biegając po ciemku mógł
przecież skręcić nogę w kostce, biegł jednak dalej, gdyż doszedł do wniosku, że tego typu
cierpienie fizyczne mogłoby wzbogacić jego życie wewnętrzne. Kiedyś w młodości wyobrażał
sobie, że jest maratończykiem, marzył często o wzięciu udziału we wspaniałych,
legendarnych zmaganiach sportowców, jego idolem był Nurmi, wyobrażał sobie często, że
biegnie w maratonie, dogania Nurmiego i wyprzedza go, podczas gdy miliony widzów
stojących wzdłuż trasy wiwatują na jego cześć, skandując rytmicznie jego nazwisko: "Le-vy,
Le-vy". Teraz jednak był już po trzydziestce i miejsce fantazjowania zajął walkman - słuchał
Bacha, Vivaldiego, a od czasu do czasu, gdy czuł się pewny, że nikt go nie dogoni - Neila
Diamonda. Po północy znalazł się przed budynkiem oznaczonym numerem 465, po przyjściu
do mieszkania wziął prysznic; poczytał przez chwilę książkę, w trakcie czytania zorientował
się, że do świtu zostało jeszcze wiele czasu, zasnął głęboko, po czym nagle przebudził się.
Spojrzał na łóżko. Melissa leżała obok, odwrócona do niego plecami; nasłuchiwał, by
upewnić się, że oddycha. Wstał z łóżka, zrobił sobie mocną szkocką z wodą sodową - nie
robił tego zbyt często, może tylko raz, dwa razy w roku - narzucił szlafrok i wyszedł na taras,
oparł się o balustradę i popatrzył w dal. Powodem wszystkiego było to, że on i Melissa, tuż po
godzinie siódmej, po czterech latach tego, co uważane było powszechnie za przykład
niezmąconego szczęścia, stoczyli ze sobą istny pojedynek na śmierć i życie - a właściwie
dwa takie pojedynki. A jeszcze godzinę wcześniej niebo było bezchmurne i nic nie
zapowiadało burzy. Babe skończył właśnie zajęcia na uniwersytecie Columbia, był wczesny
wieczór i pogoda była wspaniała, pierwsza fala upałów miała dopiero dotrzeć do miasta za
jakiś czas. Gdy Babe wszedł do mieszkania, Melissa była w trakcie swej uciążliwej lekcji ze
spadkobierczynią fortuny z Pitsburga. Wchodząc do gabinetu, pomachał do niej ręką, ale
drzwi zostawił lekko uchylone, aby słyszeć, co się dzieje w drugim pokoju; to prawda, że
Melissa zarabiała sto dolarów za godzinę, ale była to ciężka mordęga. Spadkobierczyni z
Pitsburga przylatywała samolotem na lekcje dwa razy w tygodniu i w te same dni, wieczorem,
leciała z powrotem do domu; w domu ćwiczyła samodzielnie, wkładając w to dużo serca. Była
słodkim, siedemnastoletnim dzieckiem, trzy lata wcześniej jej ojciec stał się nieprzyzwoicie
bogatym człowiekiem, prawdopodobnie dzięki jakimś nielegalnym transakcjom w handlu
nieruchomościami. Ojciec odkrył, że jego ukochana, wtedy jeszcze czternastoletnia
dziewczynka jest dość tępa i nie rokuje nadziei na przyszłość i w związku z tym nie ma szans
na to, by dostać się do "dobrego towarzystwa" miasta Pitsburga - czegoś, nawiasem mówiąc,
co Babe uważał za sprzeczność samą w sobie. Tak więc ojciec zatrudnił najlepszych lekarzy,
którzy wyprostowali Willie uszy i nos. Wilhelmina była jednak ciągle pucołowata, ale i z tym
problemem uporano się dzięki pomocy dietetyków, obozom odchudzającym i
specjalistycznym poradom medycznym. Skuteczną metodą okazała się w końcu obietnica
zakupu samochodu porsche. Tak więc Willie przestała być głupiutką, nieciekawą
dziewczynką. Miała teraz własne fryzjerki, kosmetyczki, konsultantów do spraw ubioru. O jej
wygląd zewnętrzny zadbano dostatecznie dobrze. Jednakże ciągle miała ten okropny
pitsburski akcent. Ten nie do przyjęcia akcent, który wywoływał salwy śmiechu wśród ludzi z
"dobrego towarzystwa". Ojciec zaczął więc rozpytywać się jak temu zaradzić, i usłyszał wtedy
o Melissie Levy z Nowego Jorku, która miała podobno lepsze ucho od samego Henry
Higginsa - i tak zaczęły się lekcje, które odbywały się dwa razy w tygodniu i miały już w tej
chwili swą trzymiesięczną historię. Babe przysunął krzesło do drzwi i starał się podsłuchiwać
przebieg lekcji. Melissa była świetna w swoim zawodzie, jednakże nigdy przedtem nie miała
do czynienia z kimś, kto miał tak drewniane ucho jak Wilhelmina. I trudno jej czasem było
ukryć to, że jako nauczycielka straciła wszelką nadzieję na odniesienie jakiegokolwiek
sukcesu. - No dobrze, Willie - powiedziała Melissa głosem pogodnym i pełnym życia. - Gdzie
trzyma się nocą krowy? - W łoborze, pani Levy. - Mówiłam ci żebyś mówiła do mnie:
"Melissa, a nie: "pani Levy". Teraz pomyśl. Jaka jest pisownia słowa oznaczającego miejsce,
gdzie trzyma się krowy? - O-b-o-r-a. - Czy widzisz teraz, w czym tkwi problem? - Przykro mi. -
Robisz duże postępy, będziesz pięknie mówić, to nie stanie się jednak z dnia na dzień.
Proszę nie mów nigdy więcej, że jest ci przykro, to mnie raczej powinno być przykro,
ponieważ pracuję tak nieefektywnie, ale robię, co mogę, więc mnie też w końcu nie powinno
być przykro... czym jeździsz do szkoły? - Moim porschem. Melissa westchnęła. - A jak się
nazywa to coś, czym jeździsz, Willie? Czy to jest powóz konny, skuter, powiedz mi. - Moim
samłochodem. - Dajmy na razie spokój temu twojemu: "ł", dobrze? Czy przećwiczyłaś
samogłoskę: "u"? - Tak, oczywiście. - Dobrze. W takim razie powiedz mi, co to jest Harvard?
- £uniwersytet? - Dobrze. Spróbuj tylko powiedzieć to tak, aby początek słowa brzmiał w ten
sposób: "Uni... uni..." Spróbuj powtórzyć: - £un. - Uni. - £un. - Uni... uni... patrz na moje usta,
Willie, uni. - Uni. Nagle Melissa zaczęła śpiewać: - The rain in Spain stays mainly in the play-
hain. - Melissa, czy chcesz, żebym coś zaśpiewała? - Nie, Willie, według mnie ty już
śpiewasz. - Ton, jakim to powiedziała, nie mógł jednak w najmniejszym nawet stopniu
sugerować, że jako nauczycielka straciła w tym momencie wiarę w to, że jej wysiłki zostaną
uwieńczone sukcesem. Po lekcji, gdy zatrzasnęły się drzwi wejściowe, Babe wybiegł
tanecznym krokiem ze swego gabinetu, starając się, tak jak najlepiej to potrafił, naśladować
Donalda O'Connora: - Hurrra Hołliwood, hurrra Hołliwood. Melissa zupełnie na to nie
zareagowała, przeszła obok niego obojętnie, weszła do sypialni i zaczęła się rozbierać. Babe
podążył za nią. - Yale jest łuniwersytetem w Kłonektiket. - Yale jest uniwersytetem i wcale nie
sprawia mi przyjemności, gdy mój mąż zachowuje się jak kretyn i miesza się w moje sprawy,
kiedy ja próbuję trochę popracować. - Nigdy wcześniej nie miałaś takich obiekcji. - Ale teraz
mam. Babe nic nie odpowiedział, spoglądając w tej chwili na szczupłe nagie ciało swojej
ukochanej. Oliwkowa skóra, duże ciemne oczy... Nigdy wcześniej nie przeszło mu nawet
przez myśl - szczególnie że był przecież takim gamoniem, przynajmniej w sposobie
zachowania się wobec kobiet - że tak inteligentna i ciesząca się uznaniem ogółu kobieta, jak
Melissa Biesenthal, znajdzie dla niego trochę miejsca w swym szczodrym sercu. Podszedł
teraz do niej i wziął ją w ramiona. - Nie łinteresuje mnie to - powiedziała Melissa, uwalniając
się z jego uścisków. - Co się stało? Potrząsnęła głową. - O co chodzi? - O nic. - Nie kłam. -
Mówię prawdę! - Czy musisz to robić aż tak głośno? - Nie chcę na ten temat rozmawiać. - W
tym, co mówisz, moja droga, brakuje logiki: jeśli twierdzisz, że "nic" się nie stało, w takim
razie nie ma o czym mówić. Ale ponieważ jest o czym mówić, sądzę, że powinniśmy zrzucić
kamień z naszego wspólnego małżeńskiego serca, a ponieważ twoje serce znajduje się w
miejscu dużo bardziej atrakcyjnym niż moje proponuję, abyśmy zaczęli od ciebie. - Będziesz
się ze mnie śmiał. - Nie będę. - Znam cię. - Przysięgam. Melissa zawahała się przez chwilę, a
następnie powiedziała cichym głosem: - Znów ją widziałam. Znając odpowiedź, Babe zapytał:
- Kogo widziałaś? - Kobietę z obwisłą powieką. Szła za mną. - Gdzie to było? - W
supermarkecie. - Czy podeszłaś do niej? - Była w innym miejscu. Nie zbliżyła się do mnie.
Babe potrząsnął głową: - Słuchaj, Melissa: są dwa szczegóły, które należy wziąć pod uwagę.
Po pierwsze - ta zjawa śledziłaby kogoś tylko wtedy, gdyby istniał ku temu jakiś powód, a
ponieważ tą osobą jesteś ty i nie ma powodu, aby cię śledzić, więc wydaje mi się, że nie
powinniśmy się martwić. Po drugie: gdyby był jakiś powód, to osoba, którą by wynajęli - nie
pytaj mnie kim są ci "oni" - miałaby wygląd nie rzucający się w oczy. Kobieta z obwisłą
powieką raczej wyróżnia się spośród tłumu, przynajmniej w twoim odczuciu. Podejrzewam
więc, że puszczasz wodze fantazji - ta kobieta ze zwykłej ciekawości chciała po prostu
zobaczyć, co kupujesz. Spojrzała tylko na niego i nie powiedziała ani słowa. - Kochanie,
Andre Gigant chodzi już za mną od tygodnia, ale nie słyszałaś przecież, żebym mówił, że
mnie śledzi; tak się składa, że bywamy razem w tych samych miejscach: biblioteki, biura
wydziału historii. -...przysięgałeś... że... nie będziesz... śmiać się... a teraz... śmiejesz się... To
był początek burzy. Eskalacja napięcia trwała około dziesięciu minut, Melissa cały ten czas
próbowała powstrzymać łzy, aż w końcu nie wytrzymała i zamknęła się w łazience, Babe
wybuchnął jak wulkan i był tak wzburzony, że wolał już potem nic nie mówić, aby uniknąć
powiedzenia czegoś strasznego, postanowił też stłumić cały swój gniew, gdyż istniała taka
możliwość, mało prawdopodobna, jednak nie dało się jej wykluczyć, że Melissa mogła mieć
rację. Ktoś rzeczywiście mógł być na ich tropie. Albo raczej, co dużo bardziej
prawdopodobne, na jego tropie... - Błardzo mi przykro - powiedział Babe z budki telefonicznej
na rogu ulicy; była za kwadrans ósma. - Mnie również. - Nienawidzę kłótni. - Co za szczęście,
że nie kłócimy się zbyt często. - Ty jesteś moim szczęściem. - Mów o tym dalej, chcę
usłyszeć coś więcej. - Nie chcę cię psuć. Co masz ochotę ugotować - widziałem w sklepie
kraby w miękkich pancerzach, wyglądały na świeże - próbował zażartować. - Gdybym
wiedziała wcześniej, mogłabym przygotować sałatkę, ale kto je o północy? - Wrzuć coś na
siebie i spotkamy się w Hunan. - Tom, płakałam jak dziecko, wpadłam w istną histerię, chyba
przez cały rok nie będę się mogła pokazać wśród ludzi. - Dobrze, może w takim razie wrócę
do domu, będziemy się kochać, a potem zamówimy pizzę, co ty na to? - Umowa stoi -
powiedziała i odłożyła słuchawkę, za pięć minut wrócił Babe, a za godzinę zamówili pizzę,
natomiast w ciągu tej godziny prawili sobie czułości i jak zwykle Babe był wcześniej gotowy
do zbliżenia, ale ponieważ to on wywołał całą tę burzę, więc nie robił nic, czekając na znak
od niej, czy mogą się razem oddać uciechom; gdy i ona poczuła się dostatecznie
rozbudzona, wtedy oboje, przynajmniej na początku, czuli się niezręcznie - ale to się w końcu
zdarza, nie ma w tym nic strasznego. Gdy przyniesiono pizzę, podzielili ją na połowy,
podobnie zrobili z kilkoma butelkami piwa Miller Lite, ulubionego gatunku Melissy -
ulubionego nie ze względu na smak, lecz filmy reklamowe, w których zachwalano to piwo;
Melissa uwielbiała słuchać wypowiedzi różnych sportowców, występujących w reklamówkach
i zgadywać po ich akcencie, skąd pochodzili; uważała, że najlepszy akcent ma Spillane oraz
Heinsohn. Po zjedzeniu pizzy obydwoje pracowali - Babe pisał notatki do artykułu o
zapomnianych postaciach historii, natomiast Melissa była pochłonięta lekturą na temat
ostatnich badań w dziedzinie fonetyki. Gdy skończyła, zabrała się do sporządzania listy
rzeczy, które niedługo mieli razem wziąć ze sobą w podróż - Babe wrzucił do walizki jakieś
rzeczy, które znalazł pod ręką - w przypadku mężczyzn sprawa była prosta, pakowanie ubrań
nie było rzeczą skomplikowaną, szare spodnie i kurtka były przecież odpowiednie na każdą
okazję; kobiety musiały jednak planować takie rzeczy, dobierając odpowiednio poszczególne
fragmenty ubioru; dla Melissy nie było to zadanie łatwe, gdyż na strojach zależało jej jeszcze
mniej niż na dobrej kuchni. O dziesiątej trzydzieści przygotowali się do pójścia spać, pogasili
światła, objęli się. - Co? - spytała. - Nic nie mówiłem. - Wyczuwam w tobie jakieś napięcie. -
Może omówimy to kiedy indziej - powiedział Babe i przewrócił się na swoją część łóżka. -
Wydaje mi się, że coś się między nami zepsuło. - To tylko twoja wyobraźnia. - świetnie.
Załóżmy, że masz rację. Dobranoc. - Dobranoc. Nastąpiła długa cisza, którą przerwał Babe: -
No dobrze, teraz ty musisz obiecać, że nie będziesz się ze mnie śmiać. Opierając się na
łokciu, sięgnęła ręką do lampki i zapaliła światło. - Nigdy nie opowiadałem ci o tym dokładnie,
ale wiele lat temu miałem pewne kłopoty. - Czy mówisz o tym okresie, kiedy straciłeś brata? -
Nie straciłem go, nienawidzę eufemizmów, one zaciemniają jedynie obraz rzeczywistości,
brat został zabity, a człowiek, który to zrobił, był Niemcem o nazwisku Szell. Melissa czekała
na to, co Babe powie dalej. - Ten Szell był protegowanym Mengele i przyszło mi na myśl, nie
sądź, że jestem szalony, nie twierdzę, że tak akurat jest, ale biorąc pod uwagę cały ten
rozgłos związany z Mengele w ciągu kilku ostatnich tygodni, sprawę odnalezienia jego ciała,
właściwie jego kości - kto wie, to wszystko może mieć jakieś konsekwencje, na tym świecie
żyje mnóstwo dziwnych ludzi, nie wiadomo, kto kogo może teraz tropić - i z jakich powodów.
Nagle Melissa zaczęła krzyczeć: - Chryste, Tommy, jak mogłeś tak siedzieć spokojnie i
pozwolić mi myśleć, że to ja jestem szalona, dlaczego nie powiedziałeś mi, co cię trapi?
Miałam paranoiczne myśli, a ty mogłeś temu położyć kres, ale nie zrobiłeś tego, więc skąd ci
przyszło do głowy, że mogę się śmiać z ciebie - ta przeklęta kobieta z obwisłą powieką
faktycznie chodzi za mną i... -...Chryste, ona chodzi za mną, za tobą nikt nie chodzi... -...nie
wiesz tego na pewno, sukinsynu... -...Melissa, posłuchaj mnie, pierwsza kłótnia była z mojej
winy, ale tę wywołujesz ty... Burza była tym razem krótsza, ale jej przebieg bardziej
gwałtowny, po pięciu minutach Babe poczuł, że jest w nastroju do biegania, więc wyszedł i
rozpoczął swą szaloną eskapadę w ciemnościach nocy. W tej chwili dochodziła druga, wypił
trochę szkockiej z wodą sodową i spojrzał na Riverside Park. Na ulicy panował niewielki ruch.
Po drugiej stronie ulicy zaparkowany był jakiś samochód. Będąc małym chłopcem Babe znał
się dobrze na samochodach, w tym rozpoznał teraz chevroleta, prawdopodobnie koloru
czerwonego, Babe zastanowił się przez moment, dlaczego ktoś zostawił tam auto i dlaczego
stał obok niego jakiś facet; z tej odległości nie było widać wyraźnie, ale ten facet spoglądał
chyba w górę - ciekawe, dlaczego? - To była moja wina - Babe usłyszał z tyłu głos Melissy. -
Zamierzchłe dzieje. - To, co mi powiedziałeś, tak bardzo mnie uspokoiło. Babe uśmiechnął
się. - Jeśli coś takiego przynosi ci ulgę, to chyba każdy potrafi cię uszczęśliwić. Och,
przestań, uszczęśliwiasz mnie przecież codziennie. - Czasem dwa razy dziennie. -
Zamierzchłe dzieje. - Stała boso w samej koszuli nocnej i dygotała z zimna. - Tu jest cieplej -
powiedział Babe i odchylił połę szlafroka; zbliżyła się do niego, a on ją mocno przytulił. W tej
chwili czerwony chevrolet ruszył w kierunku centrum miasta. - Czy wiesz, że krzyczałeś we
śnie? - Nie spałaś? - Dla nas obojga była to okropna noc. - To wszystko z powodu tej afery z
Mengele i rozmów na ten temat. Przypomniało mi to o Szellu, potem śnił mi się Doc. - Doc? -
Wymyśliliśmy dla siebie imiona na własny, prywatny użytek, tylko on nazywał mnie Babe, ja
nazywałem go Doc. W moim śnie biegłem za nim wzdłuż rzeki. On dawał mi znaki, żebym się
pospieszył i dogonił go. Był niezwykle przystojnym facetem. Miał wspaniały uśmiech.
Uśmiechał się do mnie i wszystko było takie prawdziwe, wyglądał, jak żywy. Wiedziałem, że
jest żywy. Do momentu, aż przebudziłem się. - Nie rezygnujesz łatwo, prawda, Tommy?
Babe potrząsnął głową. - Po pogrzebie ojca przez dłuższy czas byłem przekonany, że ojciec
ciągle żyje. - Ale już się z tym uporałeś. - Podano mi pomocną dłoń - odpowiedział Babe. `ty ł
`ty Była druga trzydzieści nad ranem, gdy Standish stanął przed lustrem, analizując swój
wygląd, następnie zapiął kamizelkę i po raz któryś z rzędu zaczął zastanawiać się nad
jedynym problemem, jaki go w tej chwili nurtował: czy niezmącone niczym szczęście może
kiedykolwiek stać się nudne? Nie spodziewał się, że to szczęście przyjdzie z dnia na dzień. Z
pewnością też nie w ciągu kilku następnych dni. Ale któregoś dnia przyjdzie na pewno, był
też pewny, że na nie zasłużył. Rozpylacz odniósł sukces, co do tego nie było wątpliwości.
Jego sprzymierzeńcy w Waszyngtonie stawali się coraz potężniejsi. Podobną grupą
popleczników mógł się jedynie poszczycić stary profesor z Princeton - wuj Arky. Jego
działalności brakowało jednak rozmachu. Standish spodziewał się, że wojsko zezwoli wkrótce
na produkcję jego specjalnej mieszanki, której jedną z największych zalet była prosta
technologia jej wytwarzania. Oczywiście był też jedyną osobą, która znała recepturę -
przynajmniej do tej pory. Wiedział jednak, co się stanie, gdy pewnego dnia wyjawi swój sekret
i cały świat skorzysta z jego wynalazku: on, Milo Standish, będzie jedynym człowiekiem na
świecie, który zostanie podwójnym laureatem Nagrody Nobla w ciągu tego samego roku:
pierwszą nagrodę uzyska za odkrycia w dziedzine chemii, drugą będzie - to chyba oczywiste
- Pokojowa Nagroda Nobla. Tak więc z punktu widzenia jego kariery wszystko układało się
pomyślnie. Było tak jednak już od dawien dawna. Był zbyt utalentowanym naukowcem, aby
nie odnosić sukcesów. Niestety nie można tego powiedzieć o jego życiu erotycznym.
Przynajmniej w dawnych czasach. Pierwszą osobą, którą pokochał, której pożądał, dla której
potrafiłby zabić, był James Dean, jego równolatek. Standish zobaczył go pierwszy raz w roli
arabskiego kochanka w jakiejś sztuce na Broadwayu, po każdym następnym spektaklu
czekał na aktora przy wyjściu ze sceny, starając się zebrać się na odwagę i podejść do
niego, aby się przedstawić; wiedział jednak, że nigdy się to nie stanie. Dean był zbyt piękny,
był wprost wspaniały, jego dodatkową zaletą był odziedziczony majątek, który nie odgrywał
jednak żadnej roli w sytuacji, gdy ważne było samo piękno. Ale już tak nie jest, kochanie.
Teraz Standish podszedłby po prostu do niego i powiedział: - Cześć Jimmy, kochanie - a
następnie użył przez chwilę swego dezodorantu - i obaj oddaliby się swawolom aż do białego
rana. Standish poprawił krawat, wiążąc go ciasno na szyi, włożył marynarkę od garnituru, do
jednej kieszeni spodni wsunął portfel, do drugiej klucze i trochę drobnych. I wreszcie
ukochany dezodorant, który powędrował do prawej kieszeni marynarki. Upewniwszy się, że
wszystko jest w najlepszym porządku, opuścił swoje luksusowe mieszkanie, które było
dobudówką na dachu drapacza chmur, zjechał na dół windą, wyszedł na ulicę i przez jakiś
czas spacerował. Myśli, jakie od pewnego czasu zaprzątały jego umysł, stawały się coraz
bardziej natarczywe. Czy to możliwe, że on, Milo Standish, stanie się wkrótce
najsłynniejszym naukowcem w historii, nie mówiąc już o tym, że będzie uznany za najbardziej
uwielbianą osobę swych czasów, za maszynę do uprawiania seksu, której nie może się
oprzeć żaden mężczyzna - czy mógłby to wszystko zlekceważyć i zająć się przyziemnymi
sprawami tego świata? ...a może to wszystko wywoła uczucie przesytu? Być może sprzykrzą
mu się pochlebstwa? Zacznie go denerwować wścibski i pełen uwielbienia tłum? Czy
najwspanialsi mężczyźni tego świata zawsze gotowi, by spełnić jego każdą zachciankę, nie
pozbawią go w końcu zapału? A gdyby tak się stało, to co wtedy? Na świecie nie byłoby już z
pewnością miejsca na większe osiągnięcia. Cóż by biedny począł, gdyby, powiedzmy,
obudził się któregoś ranka z twarzą, która z powodu jakiś kłopotów byłaby poorana
zmarszczkami? Cóż, zawsze był człowiekiem o wielkim intelekcie. Być może niezmącone
szczęście można było osiągnąć dopiero w niebie. W każdy razie, cóż miał w tej chwili zrobić -
po prostu zostawić rzeczy ich własnemu biegowi. I wtedy stanie się to, czego oczekiwał. Był o
tym przekonany. Był też przekonany, że mężczyzna, który stanowił najbardziej łakomy kąsek
u "Kowala", będzie niedługo paradował nago po jego mieszkaniu, błagając Wielkiego Milo
Standisha, aby dał mu porządny wycisk. A w takich sytuacjach Milo potrafił być naprawdę
niegrzeczny. Już ponad miesiąc używał swego dezodorantu, odwiedzał różne bary, wybierał
mężczyzn i przyprowadzał ich do domu. Po tygodniu, gdy miał na to ochotę, dzwonił do
jednego z nich, pytał, czy nie przeszkadza, czy mogliby się ponownie spotkać. Zawsze było
tak samo: mężczyźni zgadzali się natychmiast. I błagali go później o odpowiednią "terapię".
(Standish miał przez moment nachmurzoną minę - ludzie Arky'ego twierdzili że nikt nie wie,
jak długo działa dezodorant - czy jako wynalazek był godny zainteresowania. On sam
wiedział oczywiście, że jego działanie nie kończy się nigdy; w tej chwili nie potrafił jeszcze
tego udowodnić.) Byli też tacy, którzy uważali, że Milo używał swego wynalazku dla własnych
korzyści, rozpylając jego zawartość po to tylko, by oddawać się później cielesnym
rozkoszom. Standish westchnął; robił to przecież dla dobra nauki, był po prostu człowiekiem,
który kochał swą pracę - i to wszystko. U "Kowala" byli starzy bywalcy, ubrani w
obowiązkowe skórzane stroje, było jednak mniej tłoczno niż zwykle. Standish zaczął
przedzierać się przez tłum w kierunku baru; gdy znajdował się w połowie drugi, wpadł na
niego jakiś pijany facet i obaj, jakby w miłosnym uścisku, runęli na pokrytą trocinami podłogę.
Pijany facet nie był aż tak nietrzeźwy, aby nie poczuć się trochę zmieszany, pierwszy
podniósł się, położył ręce na ramionach Standisha, pomógł mu wstać i mówiąc: -
Przepraszam, jeszcze raz przepraszam, zaczął otrzepywać z trocin elegancki garnitur
Standisha. - Już dobrze powiedział Standish. Pijany facet jeszcze raz powiedział pod nosem:
Przepraszam - zrobił krok w tył i niemal ukłonił się szarmancko, dygając przy tym. Standish
uważnie mu się przyjrzał. Był opalony, schludnie ubrany w spodnie i kurtkę. Miał doprawdy
świetny wygląd. Nie był już młodzikiem i miał potężną budowę ciała. Jego ręce - gdy
otrzepywały garnitur - wydały się Standishowi duże i silne, można powiedzieć - odpowiednie.
Jego ramiona były mocno umięśnione. Był jednak pewien szczegół, który nie współgrał z
całością. Mężczyzna wyglądał na przerażonego. Standish wykonał nagły zwrot i poszedł w
kierunku swego ulubionego stolika w rogu sali. Barman podał mu jego ulubiony koktajl na
letnią porę - portorykański rum z dodatkiem wody sodowej, plasterek cytryny; podany był w
wysokiej szklance z dużą ilością lodu. Gdy Standish wyciągnął portfel, barman potrząsnął
głową. - Już zapłacone - powiedział, wskazując ręką na pijanego faceta, który wpatrywał się
w swoją szklankę. Milo pociągnął łyk koktajlu, obszedł bar dookoła i usiadł obok pijanego
mężczyzny. - Czy wiesz kim była Florence Foster Jenkins? - Nie. - Czymś więcej niż legendą.
Była piosenkarką; była bogata, kochała muzykę i była absolutnie pozbawiona - co do tego
zgadza się większość krytyków - czystości barwy głosu. Co roku w Carnegie Hall odbywał się
jej koncert, na który ściągały tłumy widzów. Widzisz, Madam Jenkins była prekursorem
koncertów pod gołym niebem - jednak większość ludzi uważa, że była najgorszą piosenkarką
w historii. - Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Nie jesteś dobrym aktorem, obaj dobrze wiemy, że
nie jesteś pijany. - Podniósł szklankę do góry. - Zmieńmy temat, chcę powiedzieć: gracias. -
De nada. Standish przypatrywał się wspaniałemu, opalonemu mężczyźnie, który bezustannie
obracał w ręku swoją szklankę. Jestem tu od godziny - powiedział głosem, który w tej chwili
nie był już głosem pijanego mężczyzny. Ile osób udało ci się powalić na podłogę? Ty by...
byłeś pierwszym facetem, który wyglądał na kogoś... czy ja wiem, z klasą? Lubisz, gdy twoi
kompani, to faceci z klasą, prawda? Mężczyzna obracał szklankę coraz szybciej. Standish
wyciągnął rękę, położył ją na dłoni mężczyzny, która wprawiała szklankę w ruch. Wbrew
temu, co myślisz, wypiłem jednak kilka drinków - powiedział w końcu opalony mężczyzna. -
Po prostu nie potrafię się upić. - Czy zawsze tak jest, czy tylko dziś wieczorem? - Tylko
dzisiaj. - Powiedz, jak masz na imię, ja jestem Milo, nigdy więcej nie spotkamy się, ale jeśli
nie będziemy wiedzieć zbyt wiele, nie będziemy się mogli nawzajem szantażować, prawda? -
Nie zrobiliśmy nic strasznego, mam na imię Ryszard, co jeszcze chcesz wiedzieć? - Nie
muszę pytać. Zdradzają cię nerwy. Czy mam zgadnąć? Nie robisz tych rzeczy? - Czy to jest
aż tak oczywiste? - Ile dzieci? - Dwóch chłopców i dziewczynka. - Z tą samą żoną? Potaknął
głową. - Czy ona o tym wie? - Wie o czym? - Uch, jesteś przewrażliwiony. - Przepraszam.
Nie, nie wie. - Jak długo wiesz o tym? Ja o tym wiedziałem, zanim skończyłem osiem lat. - Ja
byłem starszy. Po dwudziestce. Chyba po dwudziestce. Nie jestem pewny. - Uch,
Ryszardzie, wyrzuć to z siebie. - Nigdy nie patrzyłem tak na mężczyznę. - Aż do dzisiaj.
Potaknął głową. - Do momentu, gdy w całej okazałości pojawiłem się w twoim polu widzenia.
- Skończ z tymi pięknymi słówkami. - Na tym punkcie też jesteś przewrażliwiony? - Po prostu
nie cierpię tego. - Jesteś taki męski. Gdzie mieszkasz Ryszardzie? - W Chicago. -
Przyjechałeś tu na jakiś zjazd? - Owszem, tak. - Chodźmy do mnie, tam jest dużo wygodniej.
- Nie jestem pewny, czy tego chcę. - Czego się boisz? - Kto do cholery się boi? - Cóż za
odwaga. Dobrze. Lubię to u mężczyzn. - Jeszcze raz powiesz coś takiego i skończymy naszą
znajomość. - Nie zaczęliśmy jej jeszcze. Czy będziemy to ciągnąć dalej czy też nie - to zależy
od ciebie... - powiedział Standish z uśmiechem. - W końcu to ty jesteś duży i silny, więc jak
mógłbym cię do czegokolwiek zmusić? - Myślę, że masz rację. Standish wstał. - Ryszardzie z
Chicago, co ty na to, abyśmy odwiedzili moje królestwo? Weźmiemy taksówkę, to niedaleko
stąd. I obiecuję dwie rzeczy: po pierwsze, widok z mojego mieszkania jest wspaniały. Po
drugie, ja też taki jestem. Jadąc windą do apartamentu Standisha na dachu wieżowca, Scylla
próbował ukryć swe podniecenie. Wszystko poszło mu tym razem gładko, lepiej niż
kiedykolwiek. Być może był w swej życiowej formie, może był w tej chwili najlepszy. Czy miał
zamiar wygłosić płomienną orację, wpadając w samouwielbienie? Nie. Jednakże świadomość
tego, że jest się najlepszym, nie podważała z pewnością wiary we własne siły. To nic
nowego, znana legenda głosi, że jest niezwyciężony... ...Jezu... cóż za brednie? - Legenda. -
Też coś. Zaczyna się wierzyć w coś takiego, a ktoś tymczasem wbija ci nóż w bebechy po
samą rękojeść. A Standish był żywy, bystry i niebezpieczny. W tej właśnie chwili uśmiechał
się mówiąc: - Choć jesteś ubrany, widzę jak pięknie porusza się twoje ciało... -...skończ z
tym. Ryszardzie, jesteśmy przecież sami w windzie. - Uważam, że należy zachować
ostrożność. Nigdy nie wiadomo, gdzie może czyhać niebezpieczeństwo. - Zamknę buzię na
kłódkę i wyrzucę kluczyki, poczekam, aż dojedziemy bezpiecznie na miejsce. - To, co
powiedział, podkreślił jeszcze mimiką. Scylla przypatrywał się zmieniającym się cyfrom nad
drzwiami windy. Kiedy pojawiła się w końcu litera "D" (oznaczająca dach), drzwi otworzyły
się, Standish skinął głową, przepuścił swego towarzysza pierwszego, poprowadził go
następnie przez korytarz, wyciągnął klucz i otworzył drzwi. Widok z mieszkania był
rzeczywiście taki, jak opisywał go Milo. Scylla stał przy panoramicznym oknie i był pod
wrażeniem tego, co widzi. Większa część Village była obszarem o niskiej zabudowie, z
ostatniego piętra wieżowca roztaczał się więc zapierający dech w piersi widok na jedną z
najpiękniejszych części miasta, podziwianie takiego widoku nie było dostępne dla zwykłego
śmiertelnika. - A może zrobimy coś, aby poczuć się swobodniej? - zapytał Standish. Scylla
obserwował, jak mężczyzna zbliża się do niego, i w tym momencie potrząsnął głową. - Czuję
się świetnie, odpowiada mi tak jak jest. - Boisz się malutkiego Milo?... Och, zapomniałem, że
tego typu język nie przemawia do ciebie, prawda? Scylla odsunął się na bok. - Dlaczego
przypatrujesz mi się tak uważnie? Nie oderwałeś ode mnie wzroku od momentu, gdy
wyszliśmy od "Kowala". - Być może nie był to taki dobry pomysł, abym tu przychodził. - Och,
przestań z tą dziecinadą. - Ale załóżmy, że... hm, coś zaszłoby między nami, a potem
zacząłbyś mnie szantażować? - ¯aden problem. - Standish nie mógł się powstrzymać od
śmiechu. - Pobiegnę wtedy do firmy Barnes i Noble i zakupię najnowsze wydanie książki
telefonicznej Chicago - ile tam mieszka obecnie ludzi - cztery miliony, pięć? Potem zrobię
sobie filiżankę kawy i zadzwonię do tych kilku Ryszardów, którzy tam mieszkają. Chyba nie
jest ich więcej niż, powiedzmy, pięćdziesiąt tysięcy? Muszę przyznać, że zapłaciłbym okrągłą
sumkę za rachunek telefoniczny, ale gra byłaby warta świeczki, ponieważ... Co robisz na co
dzień Ryszardzie? - Firma budowlana. - Ilu zatrudniasz ludzi? - Cóż, większość robót ma
charakter sezonowy. - A w szczycie sezonu, mój najdroższy? - Około dwudziestu pięciu. -
No, teraz już rozumiem, dlaczego masz prawo czuć się zagrożony - mógłbym cię
szantażować i bez trudu wyciągnąć od ciebie, no cóż, setki dolarów. Scylla spojrzał na
małego zafajdanego elegancika, który uśmiechał się do niego. - Lubisz wprawiać ludzi w
zakłopotanie? - Głupców. Przestraszonych małych głupców, owszem, to prawda. Podejdź
tutaj. - Nie jestem w nastroju. - A więc musimy koniecznie wypić po jednym. - Wskazał ręką
barek. - Przygotuj dla nas jakiegoś mocnego drinka. - Na co masz ochotę? Standish podszedł
bliżej. - Zrób mi niespodziankę. - Rum z wodą sodową, tak, jak w tamtej knajpie? - Nie taki
zwykły rum z wodą sodową. Mocny rum z wodą sodową. Tak mocny, jak ty. - To się nie uda;
nie potrafię się upić, mówiłem ci już o tym. - Cicho, głuptasie, możesz przecież spróbować.
Scylla podszedł do barku. Wszystkie potrzebne składniki były w zasięgu ręki. Napełnił
szklanki lodem, nalał do nich rumu; zrobił to ostrożnie, aby nie rozlać ani kropli, dolał
następnie wody sodowej i wziął kilka plasterków cytryny, przez cały czas był bardzo
skoncentrowany, aby nie narobić w barku bałaganu i gdy, kończył przygotowywanie drinków,
usłyszał za plecami jakiś hałas, obrócił się więc raptownie, ale było już za późno: Standish
trzymał w prawej ręce swój dezodorant rozpylając jego zawartość... - Cóż to za świństwo?
Dlaczego tak dziwnie się uśmiechasz? - Wygląda na to, że bardzo cię to zaskoczyło, teraz ja
czuję się nieswojo, wybacz mi, ale mam obsesję na punkcie czystości... ...czy to jest
perfuma? Standish uśmiechnął się. Jest bezwonna, możesz mi wierzyć. Nie złość się tylko na
mnie, kochany Ryszardzie, zamieszaj drinki, lubię zimne koktajle, ale za to gorących
mężczyzn. Już nie będę cię więcej ostrzegał, abyś nie mówił do mnie takim językiem. Och
wybacz, po prostu zapominam o całym świecie w momentach triumfu. - Podszedł do okna z
widokiem na miasto. - Podejdź tu. - Mówiłem ci już. Nie jestem w odpowiednim nastroju. - To
przynajmniej przynieś mi mój kielich rozkoszy. Oczywiście, to mogę zrobić. - Podszedł do
Standisha z dwiema szklankami i podał mu jedną z nich. - Za naszą przyszłość. Milo, kiedy
skończę tego drinka, będzie po mnie. Oczywiście, że tak. - Standish uśmiechnął się i obaj
wypili po łyku. - Powinieneś być barmanem, Ryszardzie. - Tak myślisz? - Masz talent, ale czy
masz wystarczająco dużo siły - musisz być wytrwały, aby przetrzymać te długie godziny.
Rozluźnij się, Ryszardzie. Jestem rozluźniony, Milo; któż czułby się inaczej w tak wspaniałym
miejscu? Zdejmij przynajmniej kurtkę. Ach, o to chodzi, oczywiście, że mogę to zrobić. - Zdjął
kurtkę i przerzucił ją przez oparcie krzesła. Ryszardzie? Tak, Milo? - Wiem, że nie znamy się
zbyt dobrze, ale bardzo zależałoby mi na tym, gdybyś - jeśli nie chcesz, powiedz śmiało: nie
a więc gdybyś odstawił szklankę i wziął mnie w ramiona. Nie żądasz zbyt wiele, Milo, biorąc
pod uwagę darmowe drinki i wszystko inne. - Objął małego łysego mężczyznę i trzymał go
tak przez chwilę. - Nigdy nie trzymałem tak mężczyzny. Oczywiście z wyjątkiem moich dzieci,
które obejmuję bez przerwy, ale nigdy wcześniej nie obejmowałem dorosłego mężczyzny. -
Czy pocałowałeś kiedyś dorosłego mężczyznę? - Pytasz poważnie? Nie, nigdy. - Spróbuj
więc, spodoba ci się to. - Sam nie wiem, Milo. - Jestem niecierpliwy, wiem, że to okropne i
proszę cię, jeśli nie masz na to ochoty, nie rób tego, ale gdybyś mnie pocałował - no wiesz,
tak, jak się to zwykle robi - bylibyśmy sobie o tyle bliżsi. Zamknij oczy, mój Ryszardzie o lwim
sercu. Duży mężczyzna zamknął oczy. - O kim marzyłeś, kiedy byłeś młodszy? - O Jean
Simmons. I Elizabeth Taylor z filmu Ivanhoe. - W takim razie wyobraź sobie, że jestem jedną
z nich, tylko przez chwilę; rzeczywistością zajmiemy się później, ale teraz udawaj, wiele to
ułatwi. Jestem Elizabeth Taylor, Ryszardzie. Mam dwadzieścia lat i jestem najpiękniejszą
kobietą na świecie - pocałuj mnie więc. Pocałowali się. Milo przerwał pierwszy. Poczuł jak
coraz bardziej podnieca się. Zrobił krok do tyłu. - Mój Boże, jesteś jak dzieło sztuki. Nie rób
tego, jeśli nie chcesz - obiecujesz? - Słowo honoru. - ściągnij z siebie wszystko. - Co
mówisz? - To by dla mnie znaczyło niesłychanie wiele - ale nie chciałbym nigdy narażać na
szwank naszej przyjaźni. Zapomnij o tym, że mógłbyś mnie tym uszczęśliwić. Rób po prostu
to, na co masz ochotę. - Skarpetki i buty też, Milo? - To również należy do ubrania, prawda? -
Wskaż mi drogę do najbliższej łazienki. - Możesz do zrobić tutaj. - Chcesz, żebym rozebrał
się tu, w miejscu, gdzie stoję? - Bardzo bym tego chciał, ale jak już mówiłem, wszystko
zależy od ciebie. - To tylko ciało, Milo, ale jeśli chcesz je zobaczyć, nie mam nic przeciwko
temu. - Jesteś doskonały - wyszeptał Milo, gdy opalony mężczyzna był już nagi. - Wolałbym
nie mieć tej... zresztą ta blizna nie jest taka duża. - Jest fantastyczna, wyliżę ją później.
Mężczyzna cofnął się o krok. - To obrzydliwe - powiedział. - Nic na to nie poradzę, mam
sadystyczne upodobania. Wytłumaczę ci, o co mi chodzi. Spleć za sobą ręce. Mężczyzna
zrobił to. - Czy w ten sposób? - Doskonale. Teraz stań w szerokim rozkroku. Stań w takiej
pozycji, aby twoje ciało przypominało odwróconą literę: "V". Mężczyzna uczynił to. - Czy tak
mam stać? - Już drugi raz spisujesz się na piątkę. Teraz posłuchaj, wiem, że dopiero co
poznaliśmy się, ale to, o co chcę cię w tej chwili poprosić, jest dla mnie niezwykle ważne, ale
decyzja w tej sprawie, tak jak zwykle, zależy tylko od ciebie, Ryszardzie, chcę cię kopać
kolanem w jądra - i to tak mocno, jak tylko potrafię. - Milo, to będzie bolało jak diabli. - Tylko
przez kilka minut. - Jesteś tego pewny? - Pięć minut prawdziwej rozkoszy, po jakimś czasie
moje napięcie rozładuje się, możesz mi wierzyć. Za pół godziny nie będziesz nawet o tym
pamiętał. - Czy nie mógłbyś mnie po prostu uderzyć lub zrobić coś podobnego? Nie miałbym
wtedy takich obiekcji. - Ryszardzie, jeśli w taki sposób masz się zamiar zachowywać,
możemy dać temu wszystkiemu spokój, mówiłem wprawdzie, jak duże ma to dla mnie
znaczenie, ale jeśli moje szczęście nie ma znaczenia, możesz się ubrać i porozmawiajmy o
twojej żonie i dzieciach. - Nie wściekaj się tak na mnie. - Nigdy się nie wściekam, szczycę się
jedynie tym, że jestem gospodarzem, któremu nic nie można zarzucić i bałem się, czy
przypadkiem nie wyprowadziłem cię z równowagi... -...ależ nie, nic takiego się nie stało. - A
więc czy mogę cię kopnąć kolanem? - No cóż, nie mogę powiedzieć, że będzie to
najwspanialsza chwila w tym dniu, ale zrób to, jeśli ma cię to uszczęśliwić. - Uszczęśliwi
mnie, na pewno. Czy chciałbyś wiedzieć dlaczego chcę to zrobić? - Mówiłeś, że po to, aby
zaspokoić swoje sadystyczne pragnienia. - Częściowo i z tego powodu - odpowiedział Milo,
po czym przybliżył się szybko do opalonego mężczyzny i zaczął kopać go kolanem w jądra;
robiąc to obserwował reakcje mężczyzny, który raz po raz tracił oddech, w końcu zasłonił
jądra dłońmi, zbladł na twarzy, sięgnął ręką w kierunku krzesła, lecz nie znalazł go, upadł i
zwinął się tak, że wyglądał jak dziecko w łonie matki. - Ale cała prawda, mój piękny
ciemnoskóry, jest taka, że ani przez moment nie wierzyłem, że powodem, dla którego
przyszedłeś tu, była moja klasa. Sądzę, że przyszedłeś tu, ponieważ ktoś cię nasłał. I
wyobraź sobie, że o tym wszystkim mi zaraz opowiesz. Modlę się też o to, mój kochany, aby
twoje odpowiedzi przypadły mi do gustu. Dla twojego dobra, nie mojego... - A więc wyjaw mi
swój sekret - powiedział Standish kilka minut później, popijając drinka. Siedział teraz na
kanapie naprzeciwko nagiego mężczyzny, który powoli dochodził do siebie. Milczenie. - Och,
to milczenie wyraża aż nadto, Ryszardzie, ale proszę cię, nie bądź taki nieśmiały i milczący.
A propos, czy rzeczywiście masz na imię Ryszard? Skinienie głowy. - Dlaczego nie możesz
być ze mną szczery w tak mało istotnych sprawach, jak twoje własne imię? Nie odpowiadaj,
jeśli nie chcesz, zapomnij o moim szczęściu. - Dzisiaj. - Co - dzisiaj? - Miałem wiele imion.
Dziś mam na imię Ryszard. - Ach tak, wymień w takim razie jakieś inne. - No cóż, urodziłem
się jako Henry David. Ku czci Thoreau. Mój ojciec był intelektualistą. - No widzisz, to
wyznanie nic cię nie kosztowało ani też nie było żadną rewelacją, więc skąd ta ostrożność?
Wzruszenie ramionami. - Znów wzmaga się w tobie ten opór. Mówiąc szczerze, jesteś
najbardziej krnąbrną istotą, z jaką kiedykolwiek zetknąłem się. Niemal błagałem cię o jakieś
smakowite kąski, które dałyby mi tyle szczęścia - a ty rzucasz mi same ochłapy. - Scylla. -
Powtórz. - Scylla - taki miałem pseudonim. Standish nie powiedział nic, wlepił tylko w niego
swój wzrok. - Sam wybierałem taki pseudonim. Widzisz, była to nazwa gigantycznej skały
koło włoskiego wybrzeża. Lubiłem kojarzyć samego siebie właśnie ze skałą. W pobliżu tego
miejsca znajdował się niebezpieczny wir zwany Charybda. Przebywanie koło Scylli było
niebezpieczne. - A więc jesteś niebezpieczny? - Teraz już nie wiem, czasem wydaje mi się,
że tak. Tak przynajmniej myślałem na początku tego wieczoru, gdy jechaliśmy windą. Ale
byłem daleko stąd. I to tyle czasu. Gdy zostałem ranny - stąd ta blizna - umarłem. Wszyscy
myśleli, że tak było. Podjęto jednak decyzję, że jeśli przeżyję, mogę okazać się pożyteczny.
Moje oczy są takie same, jak przedtem. Ale usunięto moje linie papilarne. Moje struny
głosowe zostały pogrubione, stąd mój chrapliwy głos. Moje wargi są teraz węższe, czoło
wyższe, kości policzkowe spłaszczone i zmieniony układ brwi. Nikt nie wie jak teraz
wyglądam. Nikt spośród ludzi, którzy znali mnie wcześniej, nie potrafiłby mnie teraz
rozpoznać. Byłem daleko stąd, na wyspie, zbierając siły i czekając na moment, gdy będę
potrzebny. - I teraz jesteś potrzebny? - Tak. - Komu jesteś potrzebny? - Dywizji. - Też dla
nich pracujesz? - Tak, już od dwudziestu lat. - I chcieli, abyś mnie sprawdził, czy o to im
chodziło? Chcieli, abyś wykorzystał swoje piękno i wkradł się w moje łaski, abyś odegrał rolę
ich zaufanego człowieka - czy mam rację? Milczenie. - Jak możesz być taki okrutny i nie
podzielić się ze mną tym, co w tej historii najciekawsze? Po co cię tu przysłali? - Abym cię
zabił. Standish wstał i przyrządził sobie następnego drinka. - Czy Perkins wie o tym? - Sam
Perkins dał mi to zadanie. Standish zrobił raptowny zwrot. - W tym wszystkim brak logiki.
Perkins zatrudnił mnie przecież. - Wiem o tym. Ale odnosisz zbyt duże sukcesy. Ty i Arky.
¯ądni Krwi opanowali w tej chwili sytuację. Jeśli uda mi się opóźnić wasze działania, możliwe,
że Bogobojni ponownie będą górą, przynajmniej on uważa, że może się tak stać. Ja sam nie
wiem tego na pewno. - Czy odwiedziłeś Arky'ego? - Tak, udało mi się opóźnić jego działania.
- Och, przepiękna istoto - powiedział Standish. - Wspaniały człowieku, czyż będę mógł
kiedykolwiek ci się odwdzięczyć? - Podszedł do krzesła i uklęknął przed nagim mężczyzną. -
Powiem ci, co zrobimy. Chodźmy do łóżka - ty i ja. Zwiążę cię - mówiłem ci już o moich
sadystycznych upodobaniach, teraz już wiesz, że nie zmyślałem - następnie sprawię ci wielki
ból, będziesz cierpiał, później będę okazywał skruchę do momentu osiągnięcia orgazmu - a
potem pójdziemy popływać. - Popływać? - Tak, będziesz cały spocony, masz na to moje
słowo, ubierzemy się i pójdziemy spacerkiem nad rzekę Hudson - i czy wtedy wyświadczysz
mi największą przysługę, o jaką kiedykolwiek prosiłem innego człowieka? Czy zanurzysz się
na chwilę w wodzie? - Ależ woda jest brudna i zimna, prawda, Milo? - Powiedziałem przecież:
na chwilę. Przepłyniesz kilka metrów, to wszystko. Później przestaniesz się ruszać. - Ale jeśli
przestanę, to czy nie pójdę na dno? - To bardzo prawdopodobne. - Mogę się wtedy utopić? -
Tak, Scylla, prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest duże. - Pogłaskał nagiego
mężczyznę po jego mocnych nogach. - Boże, jesteś dziką bestią, jakaż to przyjemność
głaskać twoje uda! - Mówmy raczej o utonięciu - nie o moich nogach. - Widzisz, gdy nie ma
Arky'ego, bitwa jest skończona. Rzecz jasna, będę musiał zniszczyć potęgę Perkinsa i ty mi
w tym pomożesz, zostawiając mały liścik - możesz go sam podyktować jeśli wolisz. List
będzie mówił o ohydnym antypatriotycznym spisku. Będziesz musiał zniknąć, nie lubię, gdy
moi wrogowie zostają na polu bitwy, mogą wtedy sprawiać kłopoty. - Czy to będzie bolesne?
- Utonięcie? Nie. Woda będzie trochę zimna, ale to nie potrwa długo. Bolesne natomiast
będzie to, co zrobię ci teraz w sypialni. Zanim skończę, stracisz więcej krwi niż sądziłeś, że w
ogóle masz. - Uśmiechnął się, wstał, wziął nagiego mężczyznę za rękę. - Chodź ze mną,
chodź, czas zacząć harce. - Zatrzymał się i odwrócił głowę. - Czy mógłbyś pokochać taką
twarz? - Nie wiem. - Nigdy wcześniej nie byłem taki szczęśliwy. Zdobędę podwójną nagrodę
Nobla i będę się kochał z bogiem. Scylla był bogiem, czyż nie? - Właściwie kobietą
potworem. W mitologii. - To doskonale, odpowiada mi zwłaszcza to, że był potworem. A
pomyśleć tylko, że na początku tego wieczoru martwiłem się, jak uporać się z własnym
szczęściem. Nigdy nie martw się na zapas. Pamiętaj o tym, Scylla. Teraz pocałuj koniuszki
palców najszczęśliwszego człowieka na kuli ziemskiej. Scylla przytknął wargi do palców
Standisha. Standish zaczął płakać. Scylla milczał. - Całe życie byłem dumny ze swojej
uczciwości i dobroci. - Po policzkach ciekły mu łzy. - Dzięki tobie znika mój najbardziej
zagorzały rywal, zapewniasz mi przez to nieśmiertelność - a co ja robię? Postanawiam, że cię
poniżę, a następnie zamorduję. Czyż nie jestem potworem?! - Standish szlochał. Zaczął po
omacku szukać krzesła, na którym siedział Scylla, upadł na ziemię i dalej lamentował, aż w
końcu doszedł trochę do siebie i spytał: - Co się dzieje? - Umierasz, Milo, masz zamiar
popełnić samobójstwo. - Ale byłem taki szczęśliwy. - Zaufaj mi. - Skąd ta pewność? -
Wziąłem butelkę z płynem samobójczym z laboratorium Arky'ego. Dodałem kroplę tego płynu
do twojego drinka. - Przecież użyłem swojego dezodorantu. - Wiem. Perkins dał mi jednak
identyczny pojemnik jak twój. Podmieniłem je, gdy wpadłem na ciebie i upadliśmy na
podłogę. Dokładnie rzecz biorąc, zrobiłem to, gdy pomagałem ci wstać. Mam dość zręczne
ręce, nie było to zbyt trudne. Użyłeś po prostu zwykłego dezodorantu do ust. - Jak długo to
potrwa, zanim umrę? - Myślę, że to zależy od tego, jaką wybierzesz metodę. Perkins chce
abym został tu z tobą i robił notatki. Chce dokładnie wiedzieć, jak to się odbędzie; ten Perkins
ma umysł prawdziwego naukowca. - Naprawdę chcę umrzeć, Scylla. - Wiem - odpowiedział
spokojnym głosem. - Nie mów nic, umrzesz na pewno. - Ale nie lubię, gdy ktoś zadaje mi ból,
czy rozumiesz, o co mi chodzi? To ja lubię, gdy inni cierpią przeze mnie. - Wyjął chustkę,
wytarł nos i znów zapłakał. Scylla podszedł do miejsca, gdzie leżały jego ubrania. - Nie
opuszczaj mnie, Scylla. - Nie przyszło mi to nawet do głowy, Milo, chcę się tylko ubrać. - Gdy
był ubrany, Standish ciągle płakał. - Myślę, że będzie lepiej, jeśli zrobisz to, co masz do
zrobienia, Milo; niepotrzebnie cierpisz. - Naprawdę chcę ze sobą skończyć, Scylla, ale nie
chcę wyglądać na jakiegoś życiowego niedorajdę, nie chcę wyskoczyć przez okno i być
później oglądany przez przypadkowych przechodniów, mam elektryczny piecyk, mogę do
niego wcisnąć głowę i wtedy nie będę się czuł, jak głupiec. Pomóż mi. - Czy nie wspominałeś,
że chcesz mnie związać? - Tak! Sznury! ściślej rzecz biorąc - szarfy. - Czuł się coraz bardziej
podniecony. - Piękny szkocki wzór. Mam wspaniałą kolekcję takich szarf - Rozejrzał się po
pokoju. - To nie jest odpowiednie miejsce. - Nagle strzelił palcami. - Kandelabr w jadalni. Jest
dobrze umocowany, a ja nie ważę zbyt dużo. Usunę spod siebie stół, zrobię pętlę -
zobaczysz, to będzie wspaniała pętla, niezbyt gruba, ale mocna, wszyscy ją będą podziwiać.
Dziękuję za pomoc, Scylla. - Milo, Bóg stworzył nas po to, abyśmy sobie wzajemnie
pomagali. - Jakiego dobrego przyjaciela mamy w Jezusie - powiedział Milo Standish i
popędził do swej jadalni, aby umrzeć. Zostały do wykonania proste rutynowe czynności.
Scylla wziął klucz Standisha, butelkę whisky, zjechał windą i dotarł do miejsca, gdzie
zaparkował samochód, z bagażnika wyciągnął ciało Arky'ego, polał je alkoholem, aby sprawić
wrażenie, że mężczyzna jest zupełnie pijany, następnie zataczając się wrócił z powrotem po
schodach; przechodząc obok na wpół śpiącego portiera udawał, że mówi coś do swojego
kompana. Gdy był już na górze, umieścił ciało Arky'ego na krześle w jadalni w taki sposób,
aby Arky - gdybyż to było tylko możliwe - mógł mieć w swym polu widzenia ciało Standisha,
które obracało się teraz powoli wokół własnej osi dzięki lekkim podmuchom wiatru. Podniósł
następnie słuchawkę i wykręcił najbardziej poufny numer, jaki Dywizja posiadała w
Waszyngtonie - tak przynajmniej utrzymywał Perkins. Telefon odebrał mężczyzna mówiący
ostro brzmiącym głosem, Scylla wyobraził sobie, że w tym właśnie momencie musiał z
pewnością włączyć się automatyczny sprzęt do nagrywania wraz z całą gamą innych
wymyślnych elektronicznych urządzeń. Zaczął mówić po francusku - kiedyś, przed laty, był
dwujęzyczny - jego głos był chrapliwy i jednocześnie, przynajmniej miał taką nadzieję, można
w nim było wyczuć triumfujący ton. Scylla nie dał szansy mężczyźnie na zadanie
dodatkowych pytań i po zdaniu krótkiej relacji natychmiast odłożył słuchawkę. Musiał się
spieszyć, gdyż wiedział, że ci "oni" będą w ciągu paru minut próbowali określić miejsce, z
którego dzwonił. Nie miał więc czasu do stracenia - zwłaszcza że ciągle znajdował się tam,
gdzie wydarzyło się tak wiele. Była jeszcze noc, dopiero dochodziła czwarta; ponownie
zaczął zastanawiać się nad tym, dlaczego sprowadzono go z powrotem do kraju w celu
wykonania tak dziecinnie prostych zadań. Jedynym insteresującym aspektem całej sprawy
Standisha był moment, gdy był przez niego kopany kolanem. Wiele lat wcześniej jego
pierwszy trener w Dywizji wyjawił mu ważny sekret: odporność na ból była wspaniałą bronią -
zwłaszcza gdy wróg wiedział, że potrafi taki ból zadawać. Taka odporność wyrabiała
charakter i jednocześnie usypiała czujność przeciwnika. Ostatnio Scylla był już dwukrotnie
narażony na cierpienie, pierwszy raz, gdy został pobity w Nowym Orleanie i drugi właśnie
teraz, w mieszkaniu Standisha. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku był tym
jedynym, który został na polu walki. Nie było to chyba najgorsze rozwiązanie. `ty 4 `ty Ostro
brzmiący głos, który odebrał dziwną wiadomość w obcym języku, należał do bardzo młodego
człowieka o nazwisku Mullin, którego charakter odznaczał się tymi samymi cechami co jego
głos; w ciągu niewielu lat pracy ów młody człowiek stał się głównym asystentem Perkinsa.
Wiadomość przez telefon - trudno się temu dziwić - uderzyła go z dwóch powodów: była
poważna i sformułowana w sposób prawidłowy. W Dywizji zdarzało się prowadzić dziwaczne
rozmowy, lecz nie przez telefon. Mullin poderwał na równe nogi kilku swoich ludzi i gdy
zabrali się do wykonywania powierzonych im zadań, on sam zadzwonił do Nowego Jorku do
Hougha. Hough był dużym mężczyzną po pięćdziesiątce i ciągle zachowywał świetną formę,
działał na Manhattanie i odpowiadał za prawidłowy przebieg różnych operacji. Nie był na tyle
dobry, aby uczestniczyć w wielkich, zbiorowych działaniach, ale cieszył się zaufaniem
Perkinsa - i to od wielu dziesiątków lat. Gdy w środku nocy zadzwonił telefon, Hough był
zupełnie rozbudzony - chociaż wyglądał okazale, jego kondycja fizyczna nie była już tak
doskonała, jak niegdyś, miewał obecnie coraz więcej kłopotów ze snem. Kiedyś wystarczyło,
że przyłożył głowę do poduszki i zasypiał jak kamień. Te czasy należały jednak do
przeszłości. Mullin zasugerował, aby Hough pojechał szybko do mieszkania Standisha w
Village i zadzwonił stamtąd do niego. Hough zadzwonił od Standisha i powiadomił go o
znalezieniu w jadalni dwóch mężczyzn, którzy wyglądali tak, jakby wpatrywali się w siebie;
zasugerował następnie Mullinowi, aby zbudził Perkinsa, gdy on tymczasem ściągnie tylu
techników, ilu uzna za stosowne. Mullin przystał na tę propozycję. Na miejsce wypadku
przybyła ekipa techników, którzy z różnych przedmiotów zdejmowali odciski palców,
przyglądali się uważnie wszystkim rzeczom, robili zdjęcia; wyszli po kilku godzinach,
zostawiając na miejscu zdarzeń Hougha oraz głównego lekarza - Boyntona; obaj mężczyźni
oczekiwali teraz na przybycie ekipy z Waszyngtonu. Ekipa składała się jedynie z Perkinsa i
Mullina i dotarła przed dziesiątą rano. Sześciu ludzi, z których czterech było jeszcze ciągle
żywych, znajdowało się obecnie w jadalni w apartamencie Standisha. Przybyli mężczyźni,
ignorując obecność nieboszczyków, rozmawiali na jakiś temat ściszonymi głosami - tak
przynajmniej było na początku. Na widok martwych naukowców Perkins poczuł się zupełnie
oszołomiony; Mullin myślał przez chwilę, a właściwie obawiał się, że jego szef lada moment
zemdleje. Powodem mogło być to, że obydwaj mężczyźni pracowali dla Perkinsa, składali
raporty bezpośrednio na jego ręce; był jednak i inny powód - Mullin wiedział, że w walce
pomiędzy Bogobojnymi i ¯ądnymi Krwi, nie było osoby, która z tak wielkim oddaniem
popierałaby tych drugich, jak właśnie Perkins; w tej chwili, rzecz jasna, Perkinsowi i jego
zwolennikom został zadany poważny cios. Perkins wprawdzie nie zemdlał, ale osunął się
ciężko na krzesło. - Czy znaleźliście coś? - Nie ma żadnych odcisków palców - powiedział
Hough. - Nie ma dosłownie niczego, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś ślad. Wszystko to
wydaje mi się bardzo dziwne. - Dziwne! - powiedział Perkins. - Cholera, człowieku, już nie
pierwszy raz zbijają nas z tropu. Mullin spoglądał na Hougha, który właśnie cofnął się o krok.
Hough również bał się Perkinsa. Mullinowi dawało to pewną satysfakcję. - Dziwne w tym
wszystkim jest to, że nie wytarto szklanek i że pokój nie został doprowadzony do porządku.
Jest mnóstwo odcisków palców Standisha. Wygląda to tak, jakby ten on - lub też oni, którzy
tego dokonali, w ogóle nie posiadali linii papilarnych, co według mnie jest dość osobliwe.
Perkins pokiwał głową, powiedział pod nosem: - Przepraszam - przetarł oczy i spojrzał na
lekarza. - A może ty potrafisz coś tu pomóc? Boynton pokiwał przecząco głową. - To
naprawdę świetna robota. Spójrzmy na to z medycznego punktu widzenia: mamy tu
starszego mężczyznę, który miewał już wcześniej problemy z sercem i wydaje się, że właśnie
serce odmówiło mu w końcu posłuszeństwa. Mamy tu również młodszego mężczyznę o
wielkim intelekcie, który posiada jednak problemy emocjonalne - mężczyzna ten popełnia
samobójstwo. Wszędzie na szarfach znajdujemy jego odciski palców. Ale tylko jego. Gdybym
miał zatem sporządzić medyczny raport na podstawie dostępnych dowodów, napisałbym, że
powodem śmierci starszego był ponad wszelką wątpliwość atak serca, natomiast w
przypadku drugiego mężczyzny - samobójstwo. - Chociaż dobrze wiemy, że mamy tu do
czynienia z podwójnym morderstwem - oznajmił Perkins. - Właśnie - potwierdził doktor
Boynton. - Czy macie jakieś dane dotyczące rozmowy telefonicznej? - Perkins zwrócił się do
Mullina. - Gdy wyjeżdżaliśmy na lotnisko, zbierali właśnie ostatnie informacje na ten temat,
czy mam do nich zadzwonić? Głos Perkinsa odzyskał w tej chwili swą zwykłą energię. - Nie,
Mullin, czy oczekujesz jakichś rewelacyjnych informacji? Proponuję, abyśmy wszyscy czterej
zaciemnili pokój, chwycili się za ręce i odbyli seans. - Przepraszam pana, nie... nie wiem czy
sam pan zadzwoni, czy ja mam to zrobić. - To chyba jasne, że musi to zrobić jeden z nas. A
ponieważ to ty odebrałeś ten cholerny telefon, być może mógłbyś teraz zadać kilka
inteligentnych pytań, choć osobiście uważam, że ktoś, kto wierzy, że tak się stanie, musi się
odznaczać dość bujną wyobraźnią. - Zaraz wracam - powiedział Mullin i pospiesznym
krokiem przeszedł do salonu, gdzie znajdował się najbliższy telefon. Trzej mężczyźni siedzieli
w pokoju, w którym znajdowały się zwłoki dwóch innych mężczyzn i milczeli. W końcu
Perkins powiedział: - Hough? - Tak, proszę pana. - Dlaczego siedzimy w tym pokoju? Ten
pokój jest z pewnością najbardziej przygnębiającym miejscem w tej części miasta. Ja
osobiście nie lubię patrzeć na ludzkie zwłoki, a ty? Hough potrząsnął głową. Doktor Boynton
lekko zarumienił się. - Ja właściwie nie widzę w tym nic strasznego. - Powinieneś był zostać
lekarzem - powiedział Perkins, po czym podniósł się powoli z krzesła, przemieścił swoje
ciężkie ciało do salonu, znalazł tam najwygodniejszą kanapę, jaka znajdowała się w całym
mieszkaniu i usadowił się na niej. - Teraz już wszystko wiem - powiedział Mullin, odkładając
słuchawkę. - A więc mów. - Z analizy głosu nie wynika dokładnie nic, nie mamy takiego w
kartotekach w żadnym z naszych biur. Głos mógł być celowo zniekształcony, był niski i
chrapliwy, jego ton był niemal chełpliwy - nie mamy jednak żadnego punktu zaczepienia.
Przekazana wiadomość brzmiała następująco: "Arky nie żyje. Madam Standish również.
Teraz nasi naukowcy mogą dać waszym nieźle w kość". Wszystko to, rzecz jasna,
wypowiedziane było poprawną francuszczyzną. Próbujemy przeanalizować stronę językową
tej wypowiedzi, ale to również nie przynosi żadnych efektów. - Spojrzał na Perkinsa i zdziwił
się nieco, gdyż odniósł wrażenie, że na twarzy starego mężczyzny pojawił się przelotny
uśmiech. - Mullin - odezwał się Perkins. - Mam do ciebie pytanie. - Postaram się na nie
odpowiedzieć. - Ponieważ w twoim genialnym wprost raporcie już dwa razy wspomniałeś, że
nic nie wiecie, dlaczego więc odkładając słuchawkę powiedziałeś, że wiesz już "wszystko"?
Pytam się ciebie, Mullin, moją dobrą angielszczyzną - gdzie tu, do cholery, jakaś logika? -
Wiem kto to zrobił - powiedział Mullin. Perkins nie przerywał. - Blondynka - powiedział Mullin.
Perkins był zaszokowany. Boynton spytał, kim jest Blondynka. - On jest najlepszym
człowiekiem, jakiego mają - powiedział Hough. - Najlepszym z najlepszych. - Przy Trzeciej
Alei pod osiemdziesiątym którymś, znajduje się nielegalne kasyno. Blondynka kocha ruletkę.
Widziano go dzisiaj w kasynie o piątej nad ranem. Wyglądało na to, że jest we wspaniałym
nastroju. - Pieprzony "horrorysta" - powiedział Hough. Boynton znów nie bardzo rozumiał, o
co chodzi. - To następny stopień w naszej wspaniałej ewolucji - odpowiedział Perkins. --
Terroryzm jest jak teatr. Terroryści kochają sławę. "Horroryści" działają w ukryciu, lubią
wywoływać w ludziach przerażenie. Ich przeciwnicy czują się tak bardzo zastraszeni, że
działają poniżej swych możliwości. Hough wtrącił nagle: - Jaka szkoda, że nie żyje już Scylla.
Założę się, że poradziłby sobie z Blondynką. - Spojrzał na Perkinsa. - Tak? - Nie uprawiam
hazardu - odpowiedział Perkins. - Ale zapłaciłbym za to, aby być świadkiem tego pojedynku. -
Spojrzał na Mullina. - Tego nie zrobił Blondynka, cóż nas to może obchodzić, że był w
świetnym nastroju, grając w ruletkę? - Myślę, że powinniśmy sprawdzić każdy ślad. - Mullin,
nie pozbawiłbym nigdy trutnia szansy sprawdzenia wszystkich śladów. Ale jeśli dobrze sobie
przypominam szczegóły z życia Blondynki, ten facet nigdy nie mówił "dobrą francuszczyzną".
- Mógł się nauczyć tych kilku słów - powiedział Mullin. Wstając powoli z kanapy, Perkins
ryknął z wściekłością: - Człowieku, spójrz na ich twarze - idź do drugiego pokoju i przyjrzyj się
ich twarzom - oni ciągle je mają. Mullin zawahał się, po czym potaknął głową. - Przepraszam,
nie pomyślałem o tym. Perkins powoli ruszył w kierunku drzwi. - Sądzę, że powinniśmy
odesłać Arky'ego do Princeton, prawda? Hough przytaknął. - A potem ludzie od propagandy
zajmą się całą resztą. Tym razem pokiwał głową Mullin. - Czy coś jeszcze? Perkins
uśmiechnął się. - Przypominacie sobie tę świetną myśl z końcowych fragmentów filmu
Casablanca, wypowiedzianą po zastrzeleniu tego ciemnego typa? "Chyba wiecie, kogo
macie aresztować? - Tych co zwykle." Myślę, że biorąc pod uwagę nasze pensje,
powinniśmy przynajmniej sprawiać wrażenie ludzi zapracowanych. Ale to nic nie da. -
Zatrzymał się przy drzwiach. - Panowie, na scenie pojawił się ktoś nowy. I boję się jednej
rzeczy. - O co chodzi? - spytał Mullin. - "Teraz nasi naukowcy mogą dać waszym nieźle w
kość" - to ciekawe. Czy nie rozumiecie? Gdyby komuchy kiedykolwiek miały wyrobić w sobie
poczucie humoru, Ameryka nie miałaby z nimi żadnych szans! Perkins zatrzasnął za sobą
drzwi, mając jednocześnie nadzieję, że nie zrobił tego zbyt mocno, starał się bowiem zawsze
zachowywać powściągliwie. Wszedł do windy i spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dużo czasu.
Właściwie aż nadto. Jego codzienna rozmowa telefoniczna z Beveragem, ta nieoficjalna,
odbywała się dokładnie o godzinie #/ąą#25 przed południem według czasu Wschodniego
Wybrzeża. Zostało więc jeszcze czterdzieści pięć minut. Nie miał ochoty na bezczynne
wyczekiwanie, więc zdobył się na odwagę i postanowił już w tej chwili znaleźć jakiś automat
telefoniczny w pobliżu Broadwayu. Perkins zawsze czuł w sobie przypływ odwagi, gdy
znajdował się w Cornegie - nie chodzi tu jednak o salę koncertową, lecz największe na
świecie delikatesy. Przejechał taksówką przez zatłoczoną dzielnicę ze sklepami z odzieżą i
dotarł wreszcie do celu swej podróży. Musiał stanąć w kolejce, ale zegarek wskazywał
dopiero kwadrans po jedenastej. Kolejka posuwała się powoli, a Beverage nie lubił
niepunktualności. Ależ jakie to miało znaczenie wobec tak smakowitej wędzonej wołowiny?
Gdy przyszła jego kolej, Perkins zamówił w sumie dziesięć funtów różnych rodzajów wędlin,
funt sałatki z kapusty, tuzin pęczków koperku, następnie zapłacił i kazał zapakować wszystko
do podwójnej torby, obawiał się bowiem, że zapach tych wiktuałów przeniknie nawet przez
teczkę i przyciągnie uwagę ludzi w czasie jego drogi powrotnej do domu. Wychodząc z
delikatesów otworzył teczkę, włożył do niej zakupy, wyjął kilka dwudziestopięciocentówek,
odwrócił się i zauważył automat telefoniczny, który nie tylko nie był zajęty, ale również - jak
się niedługo okazało - działał; wykręcił numer kierunkowy kraju, następnie miasta, poczekał
chwilę, aż zgłosiła się centrala, z której uzyskał informację, że pierwsze trzy minuty rozmowy
będą kosztować dwa i pół dolara; mozolnie wrzucił do automatu monety, usłyszał sygnał, a
następnie słowa: "Co?... Co?", którymi Beverage zwykle rozpoczynał rozmowę. Gdy
Beverage awansował na stanowisko szefa Dywizji, nie należał do ludzi, których Perkins
faworyzował. Jednakże od czasu przeniesienia tego pierwszego do Londynu ich wzajemne
stosunki stały się całkiem znośne. Beverage był znakomitym organizatorem o umyśle
szachisty. Połączenie telefoniczne było gorsze niż zwykle, Beverage używał w różne dni
różnych automatów do rozmów. Ta jednak miała mieć charakter mniej dyskusyjny niż zwykle.
- Słabo słychać - powiedział Perkins. - Co?... Co? - Z trudnością rozumiem, co mówisz. - Do
cholery, nie nie słyszę - odpowiedział Beverage. Perkins musiał się w tym momencie
zaśmiać. Oto bowiem ludzie, którzy przynajmniej w teorii stanowili śmietankę światowych
służb wywiadowczych, wykrzykiwali do siebie w tej chwili z budek telefonicznych niczym dwie
handlarki ryb wieszające na sznurach bieliznę. - Ocena jest "pięć z plusem" - powiedział
głośno Perkins. - Hurra Bogobojni! Nie było żadnych wpadek? - Ani jednej. - Był więc w
szczytowej formie? - Określiłbym to następująco: wolałbym nie mieć z nim na pieńku. W tym
momencie zapanowała cisza. - Czy ciągle jest na mnie zły? Czy sądzisz, że jego opinia na
mój temat jest nadal negatywna? - Chodzi ci o to czy dalej używa słowa zaczynającego się
na "b"? Tak, gdy wymienia się twoje nazwisko, wypowiada zwykle słowo: "Buc". Gdy już
będzie na miejscu, musicie to wszystko wyjaśnić. - Obydwaj jesteśmy zawodowcami. -
Niedługo powinieneś otrzymać oficjalną wiadomość w sprawie Arky'ego i Milo. - Obiecuję, że
moja reakcja na tę wiadomość będzie wyrażać z jednej strony przerażenie, z drugiej zaś
głęboki smutek w związku z losem naszych dwóch zmarłych kolegów. - W tym momencie
przerwał, a następnie powiedział: - Ma? - O co chodzi, Malcolmie? - Kto wie, może w końcu
uda nam się zwyciężyć... `ty 5 `ty Scylla przebywał tego popołudnia w swym apartamencie w
hotelu Madison, gdy zadzwonił ktoś z recepcji i poinformował go, że ma do odebrania
paczkę. Prosił, aby przysłano mu ją na górę; gdy zjawił się posłaniec, Scylla dał mu napiwek,
po czym zamknął drzwi na klucz i zaczął zdejmować z paczki gładki brązowy papier, na
którym widniało imię i nazwisko adresata: "Richard Blaine"; w wyrafinowanym charakterze
pisma rozpoznał rękę Perkinsa. Odnalezienie zawartości przypominało poszukiwanie skarbu.
Na największej paczce widniał napis: "Najpierw otwórz mnie", Scylla zastosował się do
polecenia. Wewnątrz znajdowały się całe pliki nowych, szeleszczących banknotów, była tam
niemal fortuna: dziesiątki tysięcy amerykańskich dolarów oraz dziesiątki tysięcy brytyjskich
funtów. Na mniejszej paczce był napis: "Ja jestem następna w kolejności." Scylla otworzył ją.
W środku by ł paszport owinięty w list, na którym widniał kolejny napis: "Najpierw mnie
przeczytaj, później obejrzysz resztę." Scylla zaczął więc czytać list pisany ręką Perkinsa:
Wiele nad nim myślałem. Mam na myśli twoje nazwisko. Nie będziesz już więcej nazywał się
"Bede" bądź "Blaine". Z tym już koniec. Ale twoje nazwisko nie może brzmieć pospolicie.
Myślałem o czymś, co byłoby równie romantyczne i zarazem niebezpieczne, jak ty sam.
Chciałem, aby twoje nazwisko wywoływało w ludziach uczucie zaskoczenia lub - jeśli wolisz -
strachu. Myślałem o takim nazwisku, jak D'Artagnan lub kapitan Blood. Jeśli sądzisz, że
wybranie stosownego nazwiska jest łatwe, spróbuj to zrobić sam, a przekonasz się. Teraz
możesz już zerknąć do paszportu. Scylla otworzył swój nowy paszport i spojrzał na nowe
nazwisko: Elmer Snerd Któregoś dnia zemści się za to. Przyjdzie do Perkinsa i zrobi coś
okropnego - na przykład schowa mu majonez. - "Elmer Snerd". Też mi coś, stary skurwielu -
powiedział na głos, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. Ostatnia koperta była
najcieńsza. Na zewnątrz widniały słowa: "Otwórz mnie - jeśli jeszcze w ogóle ze sobą
rozmawiamy". Scylla otworzył kopertę i zaczął czytać: No więc do rzeczy Lekkomyślność w
takiej pracy, jak nasza? Sądzę, że wydaje ci się to śmieszne - "Teraz nasi naukowcy mogą
dać waszym nieźle w kość" itd. Brzmi to rzeczywiście śmiesznie, ale powinno się zawiadomić
człowieka, zanim się z czymś takim wyskoczy. Gdy twoja wiadomość została
przetłumaczona, poczułem się tak, jakbym miał za chwilę puścić pawia. Nie byłoby to zbyt
zręczne w sytuacji, w której powinienem raczej udawać przygnębienie i kompletne
zaskoczenie. A propos twojego zadania - sknociłeś robotę dokumentnie i tylko człowiek
mojego pokroju - wspaniałomyślny i o wielkim sercu - może ci w takiej sytuacji przebaczyć.
Niedługo wyjedziesz do Londynu i musimy w związku z tym omówić wiele ważnych spraw.
Jest tam restauracja, o której słyszałem i byłbym ciekaw twojej opinii, restauracja znajduje się
w hotelu Connaught. (Słyszałem pogłoski, że w tym starym szacownym budynku są dwa
różne miejsca, gdzie można jadać, nasi najlepsi ludzie badają już tę sprawę i przed twoim
wyjazdem do Londynu powinniśmy mieć wszelkie dostępne informacje na ten temat.)
Odwiedź mnie któregoś dnia po zmroku. Pamiętasz, być może, że byłem niedawno w Nowym
Jorku i udało mi się zahaczyć o moją Mekkę - w moim posiadaniu są całe tony wędlin w
Carnegie. Mógłbyś popatrzeć, jak będę to wszystko konsumował. Cześć szczęściarzu. Ma. O
wpół do dziesiątej wieczorem Scylla znalazł się przy schodach prowadzących do domu
Perkinsa. Pokonując pierwszy stopień wiedział już, że tym razem jego wizyta nie będzie tak
udana jak poprzednia. Było już dość ciemno, lecz na schodach udało mu się dostrzec leżące
ciało, odwrócone twarzą do ziemi. Przewrócił ciało na bok i niemal wypuścił je z rąk - twarz
była cała zmasakrowana; doszedł jednak do wniosku, że musiała to być starsza siostra
Perkinsa, Edna. Scylla zorientował się również, że Felicity, żona Perkinsa była na górze w
swoim łóżku, w powietrzu unosił się bowiem okropny odór i to nawet ostrzejszy niż w czasie
jego pierwszej wizyty. Scylla wiedział, że nikt nie odpowie na jego wołanie, ale ponieważ nie
był człowiekiem obojętnym i mimo wszystko posiadał serce romantyka, zawołał kilka razy: Ma
- i otoczony głuchą ciszą zaczął pokonywać następne schody. Perkins był martwy, zupełnie
zmasakrowany, jego twarzy nie można było rozpoznać, ręce miał szeroko rozłożone na łóżku
Felicity, jakby w ostatnim momencie życia próbował ją uchronić przed potężną siłą
ogarniętego furią oprawcy. Scylla przyglądał się przez chwilę Perkinsowi. Jedna z jego rąk
była w dziwny sposób zaciśnięta. Scylla wyprostował palce martwego mężczyzny. Pod
paznokciami znajdowało się kilka włosów koloru blond. Włosy były krótkie, prawdopodobnie
zbyt krótkie, by mogły należeć do jakiejś kobiety. Felicity miała również zmasakrowaną twarz
i leżała z rozrzuconymi ramionami na łóżku, jej ciało wydawało odór, który był nie do
zniesienia. Scylla wyszedł z pokoju, gdyż wiedział, że wiadomość o tym co się stało, nie
pozostanie przecież na zawsze tajemnicą; jeśli nie chciał się dłużej narażać na
niebezpieczeństwo, musiał ulotnić się stamtąd tak szybko, jak to było możliwe - ruszył więc
pędem w dół po schodach i był już prawie przy frontowych drzwiach, gdy nagle zatrzymał się
i przypomniał sobie to, co Perkins mówił na temat własnego bezpieczeństwa. "...gdyby ktoś
przyszedł tu po mnie, może i mógłby mnie pokonać, ale nie miałby żadnej szansy mnie
zaskoczyć..." To były słowa Perkinsa. Było oczywiste, że Perkins nikogo nie pokonał. Ale
równie oczywiste było to, że nie dał się zaskoczyć - człowiek, który go zabił, musiał
prawdopodobnie rozprawić się najpierw ze starą kobietą na schodach. A więc...? Scylla starał
się skoncentrować, nie chciał pozwolić, by zawładnęły nim jakieś emocje. W osiąganiu
takiego stanu był kiedyś niezrównany. Potrafił odrzucać wszelkie uczucia i dokonywać
chłodnej analizy każdej sytuacji - bywało jednak inaczej, gdy w grę wchodził Babe. A więc...?
Stojąc zupełnie nieruchomo, Scylla nabrał pewności co do jednego: Perkins, jeśli miał taki
zamiar, na pewno zostawił jakąś wiadomość. Gdzieś w tym ciemnym domu mógł być jakiś
ślad lub znak przeznaczony wyłącznie dla Scylli. Zostawiony przez drogiego, martwego już
człowieka. Z myślą tylko o Scylli. Ale znalezienie takiego śladu mogłoby trwać całe wieki. A
Scylla miał na to znacznie mniej czasu. A więc...? Gdzie? Jeśli Perkins zostawił rzeczywiście
jakąś wiadomość, to gdzie? - Miał przecież do dyspozycji cały duży dom. Znajdując się w
pobliżu potwora o jasnych włosach, jakie wybrał miejsce, które później znalazłby Scylla - i nikt
inny? Zamknął oczy i wyobraził sobie przez chwilę, że znajduje się na miejscu Perkinsa.
Przecież to takie proste! Kuchnia. ściśle biorąc - zamrażarka, w której znajdowały się
wszystkie te tuczące, ukochane przez Perkinsa wiktuały. Scylla popędził do kuchni i stanął
nagle jak wryty. W kuchni buszował już ktoś wcześniej - na podłodze leżały porozgniatane
kawałki mięsa, blat stołu nosił ślady siekanej wątróbki, do ścian poprzyklejane były kawałki
tak wspaniałego do niedawna mięsa. Scylla dokładnie rozejrzał się po kuchni. Był wściekły.
Już dawno nie był w stanie takiej furii. Sytuacja była jednak wyjątkowa: zmasakrowano jego
przyjaciela, czasu zostało niewiele, a w tym domu - nie w kuchni, lecz w jakimś innym
miejscu - musiała być przecież jakaś wiadomość. I jeśli kiedykolwiek miał zamiar się zemścić,
musiał ją w tej chwili znaleźć, trzeba było jednak najpierw pomyśleć. Użyć intuicji. Kierując się
jednocześnie logiką. I tak też uczynił. Czując, że rozwiązał wreszcie zagadkę, Scylla jeszcze
raz poszedł na górę do pokoju Felicity i zbliżył się do martwej kobiety - będąc tam po raz
pierwszy mył jej ciało, Perkins obserwował to i wiedział, że nieprzyjemny zapach nie był dla
Scylli czymś nie do zniesienia - stojąc więc teraz obok łóżka Felicity, postanowił podnieść jej
martwe ciało. I właśnie tam - pod nią, znajdowała się zmięta kartka papieru. Scylla próbował
odczytać wiadomość, która była pisana drżącą ręką i w wielkim pośpiechu, w warunkach, w
których nie było już czasu na charakterystyczne zawijasy. Ostatnie słowo, jakie napisał
Perkins, składało się z pięciu liter, było to słowo: "Tring". Tring - to nazwa małego miasteczka
niedaleko Londynu. Była tam sympatyczna restauracja, w której oferowano duży wybór win;
miasteczko położone było nad wijącą się rzeką. Perkins zaprosił tam kiedyś Scyllę na lunch -
było to, rzecz jasna, wtedy, gdy żył jeszcze człowiek o nazwisku Perkins. Oczywiście Scylla
nie miał pojęcia dlaczego miasteczko Tring miało z tym wszystkim cokolwiek wspólnego.
Prawda jednak była taka, że miało wspólnego bardzo wiele. Musiało się tam dziać coś
ważnego - i tego właśnie Scylla miał się dowiedzieć. Był przekonany, że mu się to uda. Miał
wkrótce pojechać do Anglii i spotkać się z człowiekiem, który nienawidził go do szpiku kości;
żywił nadzieję, że któregoś dnia spotka się z potworem o jasnym włosach, a właściwie był
pewny, że dojdzie do takiego spotkania. Stojąc tak w ciemnym domu, otoczony atmosferą
śmierci, Scylla przeczuwał, że wkrótce stanie oko w oko ze wszystkimi czyhającymi już od
dawna niebezpieczeństwami, czuł też, że wszystko wokół niego zaczyna stawać się coraz
dziwniejsze; zastanawiał się również nad tym - będąc jednocześnie zaskoczony, że
podchodzi do tego tak emocjonalnie - czy będzie uczestniczył w tym, co można nazwać
finałem całej sprawy. W tym właśnie momencie, znów ku własnemu zdumieniu, pragnął
bardzo, aby tak się właśnie stało. (I stanie się.@ Będzie żył.@ Dowodząc tym samym, że
Bóg nie istnieje.) `pk `tc Mechaniczne zabawki `tc `tc I. Spotkanie klanów `tc `ty ą `ty Kiedy
ostatni z manekinów zamilkł, mężczyzna postanowił odpocząć - usiadł, zapalił fajkę, zamknął
oczy i pozwolił swym myślom powędrować do czasu dzieciństwa, z którego pamiętał jeszcze
fragment wiersza dla dzieci. ...Pomiędzy ciemnością i brzaskiem, Gdy swą wachtę kończy już
noc, Jest czas, aby przystanąć na chwilę - Poświęćmy ten czas najmniejszym z nas... Jakże
lubił ten wiersz. Nie dlatego, że była to dobra poezja. Niezależnie od tego, kim był autor,
żałował zawsze, że do słowa "noc" nie znalazł lepszego rymu. Jeśli chodzi o ścisłość, słowa:
"noc" i "nas" w ogóle nie rymowały się. Lenistwo poety. Istna fuszerka. Fatalna sprawa.
Jednak lubił ten wiersz, miał wrażenie, jakby ten fragment mówił właśnie o nim. Najgorszą
robotę miał już za sobą. Już wkrótce miał nadejść brzask - to prawda, że jedynie w wymiarze
symbolicznym - po wykonaniu każdego następnego zadania czuł się, jakby po ciemnej nocy
wkraczał w zupełnie inny świat - świat słońca i radości. Innym powodem jego dobrego
nastroju było to, że gdy tak siedział, delektując się ulubioną mieszanką tytoniu, odczuwał
pełnię szczęścia - był to ten właśnie moment "by przystanąć na chwilkę". Mógł wtedy
spokojnie przemyśleć swoje dotychczasowe osiągnięcia, nie zapominając również o tym, co
mógłby w swej pracy usprawnić. Pomyślał w tej chwili o Pelem, bohaterze, którego widział
wiele razy w różnych krajach świata. Zastanawiał się, czy ten czarnoskóry Brazylijczyk
kiedykolwiek miewał chwile refleksji, czy po strzeleniu następnej bramki, gdy pędził z
powrotem na własną połowę boiska wiedząc, że ma za sobą cały stadion - czy w takiej
sytuacji pytał sam siebie: jestem świetnym graczem, ale czy nie mógłbym być jeszcze
lepszy? Czy był jakiś zwód, jakiś ruch ciała, który można było wykonać jeszcze lepiej? Czy
przed wykonaniem strzału lub główki nie było jakiegoś niepotrzebnego dryblingu? Czy to
podanie mogło być jeszcze dokładniejsze? Zaciągnął się fajką i poczuł w gardle przyjemne
ciepło - uwielbiał to. Wiedział, że palacze, którzy nie zaciągają się fajką, narażeni są na raka
wargi, tym natomiast, którzy się zaciągają, grożą wszystkie inne okropne choroby. On sam
zaciągał się bez przerwy. Wiedział, jakie spustoszenie wywołuje w wątrobie alkohol. Pił
jednak kiedykolwiek miał na to ochotę, i to w dużych ilościach. Wiedział też, jak cholesterol
działa na organy wewnętrzne, mimo to zajadał się wołowiną. Szczególnie amerykańską
wołowiną. Pracował kiedyś w Japonii, gdzie tamtejsza ludność zachwycała się gatunkiem
tego mięsa o nazwie Kobe, lecz amerykańska odmiana była jednak lepsza. Pracował również
w Argentynie, a więc w kraju, który szczyci się swym bydłem, ale cokolwiek by powiedzieć o
Argentyńczykach, nie jest to przecież najmądrzejszy z narodów. Lubił jednak nie tylko
amerykańską wołowinę. Uwielbiał wysokogatunkowe żeberka i filety wielkości dłoni. Homary
z Maine, kraby o miękkich pancerzach, gotowaną kukurydzę - raczej na zimno, niż na
gorąco; gdy spożywał ją na zimno, smarował ją masłem z Wisconsin i dodawał trochę
pieprzu. Amerykanie jedli lepiej niż jakikolwiek inny naród. Gdy przebywał w tym kraju, starał
się jeść tak dużo, na ile tylko pozwalała pojemność żołądka. Siedział w tej chwili wśród
manekinów opróżniając fajkę z resztek tytoniu i czuł się, jak zwykle w takich okolicznościach,
zawstydzony. Ludzie miewali różne wstydliwe zwyczaje, na przykład podglądanie, on też
posiadał osobliwy zwyczaj - trzeba przyznać - dość głupi. Uwielbiał buszować po cudzych
lodówkach. Zwłaszcza w Ameryce. Szczególnie w pięknych amerykańskich domach, takich
właśnie jak ten, w którym w tej chwili przebywał. Któż w takim miejscu miałby nawet śmiałość
zgadywać, co się kryje za drzwiami lodówki? Zaburczało mu w brzuchu. Było to dość dziwne,
ale nigdy nie odczuwał takiego głodu, jak właśnie wtedy, gdy skończył jakąś część swojej
pracy i zostawały mu do zrobienia jedynie jakieś drobne poprawki. Jeśli akurat pracował w
pokoju hotelowym lub na ulicy, wtedy, rzecz jasna, nie było warunków na buszowanie po
czyjejś lodówce - uczucie głodu było jednak takie samo, jak zwykle. Kiedyś, na początku swej
kariery, miał zwyczaj wypychania kieszeni jedzeniem, co pozwalało mu jakiś czas przetrwać.
Później, gdy miał już pieniądze, zawsze po wyjściu z hotelu szedł do dobrej restauracji. Dom,
w którym teraz przebywał, mógł okazać się wymarzonym miejscem. Grube manekiny były
równoznaczne z dobrym jedzeniem, natomiast piękny dom - to przecież pieniądze na
smakołyki. Kiedyś przeżył wspaniałą przygodę w Massachusetts, gdzie natknął się na tacę z
trzema dużymi homarami. Aż trzema! W pierwszej chwili nie był pewny, czy będzie w stanie
poradzić sobie ze wszystkimi na raz. Gdy przyświecał mu jednak jakiś wzniosły cel, potrafił
osiągać szczyty swych możliwości - tak więc skonsumował je do ostatka, oblizał ostatni
kawałeczek, zostawiając na talerzu całą górę skorupek. Dom, w którym się teraz znajdował,
bez wątpienia wyglądał obiecująco. Wstał, przeszedł nad manekinem, ruszył w kierunku
schodów, obszedł drugiego manekina i dotarł do kuchni. Poczuł jak zabiło mu mocniej serce -
lodówka była olbrzymia, takich rozmiarów, jak lodówki w supermarketach. Był w dodatku
początek lata - a więc sezon na kraby. Przypomniał sobie pierwszego kraba, jakiego zjadł w
życiu - wyglądał tak dziwnie, że nie było wiadomo, co z nim zrobić. Ale coś podpowiedziało
mu - prawdopodobnie jakiś instynkt - że należy zacząć od nogi. No i, rzecz jasna, noga
homara rozpuściła się w jego ustach jak masło. Następnie włożył do ust całego homara i
schrupał go z rozkoszą. Gdy stał przed drzwiami wielkiej szafy chłodniczej, uczuciu wstydu,
którego doznał wcześniej, zaczęło w tej chwili towarzyszyć wielkie podniecenie. Otworzył
drzwi i... ...jogurt? Na górnej półce ustawione były w rzędzie - niczym żołnierze na warcie -
słoiki z jogurtem. Spojrzał na niższą półkę. Amerykańskie piwo - tego już za wiele! Cóż za
ohyda! Jego wzrok zatrzymał się następnie na dużej brązowej torbie, która wypełniała niemal
całą dolną półkę; nieomylny instynkt podpowiedział mu, że wkracza oto w świat prawdziwej
rozkoszy. Wyjął z lodówki dużą torbę, położył ją na kuchennym stole i sięgnął ręką do środka.
Wyciągnął mniejszą paczuszkę, otworzył ją, powąchał zawartość, przytykając pakunek do
samego nosa - ozór. Otworzył następną paczkę - siekana wątróbka. W następnej torebce
znalazł wołowinę w konserwie - i w tym momencie poczuł odrażającą woń czosnku...
...żydowskie jedzenie ...cała torba była pełna żydowskich potraw... ...podniecenie i wstyd
ustąpiły miejsca rozczarowaniu i złości - chwycił paczkę wędzonej wołowiny, rozdarł
opakowanie i rzucił tym wszystkim o ścianę, następnie porozgniatał siekaną wątróbkę na
blacie stołu, po czym z dziką wściekłością, której towarzyszyła pewna systematyczność,
przystąpił do ukończenia swego dzieła: targał inne torby, rzucał je gdzie popadnie,
rozdeptywał ich zawartość na podłodze, rzucał jedzeniem po ścianach - cała kuchnia stała
się w końcu istnym pobojowiskiem, nad którym unosiły się cuchnące opary czosnku... ...po
prostu chciał kogoś ukarać. Ci na górze zostali już, oczywiście, ukarani. Wyszedł z kuchni i
ponownie skierował swe kroki ku schodom. Czuł się taki rozczarowany. Po prostu
zdruzgotany. Oczekiwanie od życia samych przyjemności nie było rzeczą zbyt mądrą - na
każdego czyhały niemiłe niespodzianki i rozczarowania. Idąc czuł nadal woń czosnku.
Zatrzymał się. Czyżby jego ubranie przesiąkło tym zapachem? Tego byłoby już za wiele.
Nienawidził tego zapachu. Nienawidził go jeszcze bardziej niż... ...niż...? W tym momencie do
jego nozdrzy doszedł inny zapach. Jego źródłem była sypialnia na górze, a właściwie leżąca
tam sparaliżowana kobieta. Jakiś czas temu miała wypróżnienie. Co za wstyd. Co za hańba. I
pomyśleć, że parę minut wcześniej czuł się taki szczęśliwy, przypominając sobie wiersz z
dzieciństwa. Nabrał powietrza do płuc, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej skrobaczkę, a
ponieważ stara kobieta na schodach była pierwszą osobą, na którą się natknął, toteż do niej
zabrał się w pierwszej kolejności, zdzierając z jej twarzy całą skórę. To doprawdy
zastanawiające, w jak dziwne sploty wydarzeń życie potrafi nieraz uwikłać zwykłych ludzi.
Jego pierwsze zadanie. Było to ponad dziesięć lat temu. Nie interesował się wtedy polityką,
ale związał się z pewnym politycznym ugrupowaniem z jednego tylko powodu: zrobił to dla
dziewczyny, która kierowała grupą. Miała na imię Anna. Nie pociągała go jednak jej uroda.
Pragnął jej z innego powodu: podobała mu się jej pasja oraz jej poglądy na temat
niesprawiedliwości. Już wcześniej miewał do czynienia z pięknymi dziewczynami. Po raz
pierwszy zdarzyło się to, gdy miał zaledwie trzynaście lat, już wtedy był jednak duży, miał
bardzo jasne, prawie białe włosy i na wskroś niebieskie oczy. Wydawało się, że kobiety
widziały w nim coś, co wypełniało pustkę ich życia. Był jednak typem mężczyzny, który
pociągał głupiutkie kobiety - owszem, były ładne, pięknie zbudowane, miały duże
powodzenie, ale zdobywanie ich nie wymagało żadnego wysiłku i nie dawało satysfakcji.
Takie kobiety były zawsze do dyspozycji, po zawarciu znajomości niemal natychmiast
rozbierały się i wszystko to przypominało ubijanie piany. Wiedział, że jeśli kiedykolwiek uda
mu się to zrobić z Anną, będzie to coś niezwykłego. Ona jednak nie okazywała mu
zainteresowania, gdyż on z kolei nie interesował się jej pracą; dla dobra sprawy postanowił
więc wciągnąć się w tę działalność, zdobyć zaufanie dziewczyny, okazać jej pomoc - a
wszystko po to, aby móc ją później mieć dla siebie. Pierwszy manekin, jakiego stworzył, był
młodym mężczyzną. Nie był to ktoś ważny, Anna powiedziała jednak, że jej ojciec był
bogatym i złym człowiekiem i gdyby zabrakło mu syna, to być może wpłynęłoby to pozytywnie
na jego charakter - poszedł więc do mieszkania syna, szybko zrobił to, co miał do zrobienia i
gdy właśnie szykował się do wyjścia, sparaliżował go strach - był zupełnie pewny, że za swój
czyn odpowie własnym życiem, ale pomyślał jednocześnie, że uniknie kary, jeśli nikt się o
tym nie dowie, jeśli nie zidentyfikują ofiary; miał przy sobie prymitywny nóż kieszonkowy,
którym zmasakrował twarz chłopca, po czym uciekł. Nie mógł wtedy przewidzieć reakcji opinii
publicznej. Stan, w jakim znaleziono zwłoki, wywołał w mieście szok. Anna, dumna z jego siły
i odwagi - nigdy nie otworzył jej oczu na swój prawdziwy charakter i motywy postępowania -
stała się jego kochanką, była w tej roli wspaniała, dawała mu wszystko czego żądał, ich
związek skończył się jednak po głupiej próbie napadu na bank. Oczywiście był smutny z tego
powodu, ale jednocześnie stał się już wtedy sławny. Później przeczytał o największym
amerykańskim kowboju - nazywał się Horn, Thomas Horn. Był tym, który schwytał Geronima i
został znanym detektywem, nikt nie potrafił tak jeździć konno i strzelać jak on, pod koniec
życia zajął się tropieniem przestępców dla uzyskania nagrody; pod głową tych, których
zabijał, umieszczał kamień. Był to znak Horna. Znalezienie zwłok z kamieniem pod głową
powodowało, że wszyscy przestępcy uciekali w popłochu - tak bardzo się go bali. Zakupił
więc odpowiedni sprzęt i tak go przygotował, że był znacznie lepszy od najostrzejszej
brzytwy, używał go następnie do swego "skrobania". Upodobnił się do Horna. Wywoływał
popłoch, otrzymywał najwyższe honoraria, jakie kiedykolwiek płacono za tego typu pracę;
było to jednak uzasadnione, gdyż stał się prawdziwą legendą - i to długo przed ukończeniem
trzydziestu lat. "...Pomiędzy ciemnością i brzaskiem..." - pomyślał, użył jednak innych słów,
bardziej stosownych: "...między śmiercią i skrobaniem..." Pracował w szaleńczym tempie.
Jego działalność przypominała oskrobywanie ryb z łusek. Zrobił to ze starą kobietą na
schodach, następnie z tą, która była sparaliżowana, a jej ciało wydawało ten straszny odór,
na koniec zostawił grubego mężczyznę, który w tak beznadziejnie głupi sposób próbował
obronić kalekę, walczył dzielnie i nawet zdobył się na to, aby zaatakować - chwycił
napastnika za włosy, wyrywając mu kilka z nich. Gdy było już po wszystkim, odetchnął i
poszedł do łazienki, aby umyć skrobaczkę. Planował polecieć na krótko do Nowego Jorku,
całą noc spędzić na grze w ruletkę, następnie polecieć concordem do Anglii i przez jeden
dzień odpocząć. Miał teraz coraz więcej pracy - no i coraz więcej pieniędzy. Był z tego
zadowolony, gdyż potrzebował pieniędzy. Wszystko układało się pomyślnie. Był z siebie
całkowicie zadowolony, istniało tylko jedno "ale": uczucie wstydu związane z apetytem,
jakiego nabierał po wykonaniu roboty. Gdyby tylko mógł się wyzbyć tego wstydu. W tym, że
jadł po zakończeniu pracy, nie było przecież nic złego. Wszyscy mieli jakieś dziwactwa. W
jego fachu byli nawet tacy, którzy po zabiciu człowieka przeżywali orgazm. Uśmiechnął się.
Przynajmniej nie był obłąkany. `ty 2 `ty Melissa nigdy nie będzie miała co do tego pewności,
ale prawdopodobnie to znienawidzone znamię uratowało ją od nieszczęścia. Słowo
"znienawidzone" ani w części nie oddawało uczuć Melissy, ale język angielski - przynajmniej
według filologów francuskich - był zubożałym językiem, niezdolnym do tego, aby w
adekwatny sposób opisać różne zjawiska. Melissa sądziła, że żabojady - znani skądinąd ze
swej niezwykłej arogancji - w tym konkretnym przypadku mogli mieć rację. Słowo
"nienawiść" być może nie miało dostatecznie mocnego zabarwienia emocjonalnego, ale
Melissa nie znała bardziej odpowiedniego. Znamię, które miała od urodzenia miało kształt
guza. Po prawej stronie. Kilka cali poniżej prawej piersi. Miało pomarańczowe zabarwienie. W
jej oczach było tak duże, jak dynia, w rzeczywistości miało wielkość połowy śliwki. Z początku
znamię miało zabarwienie czerwone i według opinii lekarzy nie było niczym niezwykłym.
Występowało u wielu dzieci. Z biegiem czasu powinno zniknąć bez śladu. A poza tym, któż
by je zauważył - cała reszta ciała była przecież taka śliczna. Po jakimś czasie znamię
zmieniło jedynie swój kolor, jego rozmiary pozostały te same. Melissa zauważyła to. Będąc
dorastającą dziewczyną, przy każdej okazji, gdy musiała być rozebrana, miała bolesną i
ustawiczną świadomość faktu, że posiada owo znamię. Nienawidziła sytuacji, gdy w
towarzystwie innych dziewcząt zmuszona była brać prysznic, w takich chwilach trzymała
zawsze prawą rękę opuszczoną luźno w dół, zasłaniając tym samym wstydliwe miejsce,
natomiast lewą ręką namydlała ciało. Gdy inne dziewczęta odkrywały jej tajemnicę, wtedy -
jak to zwykle robią małe niewinne istoty - naśmiewały się z niej bez końca. Gdy Melissa miała
skończyć siedem lat, postanowiła porozmawiać o swym zmartwieniu z ojcem. Wtedy jeszcze
nie mogła wiedzieć, że Mark Biesenthal był nie tylko najbardziej znanym, ale i uznanym
historykiem amerykańskim. Był wcieleniem doskonałości - mężczyzną, który zawsze przy
kolacji nosił garnitur i krawat. Był początek grudnia i pora dnia, gdy Melissa chodziła już
zwykle spać - wtedy właśnie odbyła się jej rozmowa z ojcem. Jak zwykle po kolacji ojciec
siedział w swoim gabinecie. Dziewczynka podeszła do niego, ojciec wziął ją w ramiona,
całując go w policzek wyszeptała: - Dobranoc, a potem - bardzo cichuteńko - powiedziała: -
Już wiem, co chcę dostać pod choinkę. - Powiedz mi, może nie zapomnę. - Czytałam o tym w
jednym z mamusi czasopism. - W takim razie mniemam, że to będzie kosztowne... Melissa
wskazała na swój prawy bok, gdzie znajdowało się właśnie "to". - Operacja plastyczna -
powiedziała. - Hm - Uśmiechnął się i przez chwilę trzymał ją w ramionach. - Wytłumacz mi,
do czego jest ci potrzebna ta operacja plastyczna? - Tatusiu, taka operacja usuwa różne
rzeczy. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. - Melissa, czy jesteś mądrą dziewczynką? - A
bo ja wiem? Ojciec westchnął. - Kochanie, biorąc pod uwagę etap rozwoju, na jakim się
właśnie znajdujesz, masz świetne ucho do języków, a więc nie muszę ci chyba o tym mówić,
że wyrażenie "a bo ja wiem" nie pochodzi ani z naszego ani z jakiegokolwiek języka.
Począwszy od tej chwili, chciałbym, abyś przestała tak mówić. Dobrze? Dziewczynka skinęła
głową. - Pozwól, że sformułuję pytanie inaczej: jakie masz oceny w szkole? - Wiesz przecież
sam, że mam dostawać tylko najlepsze. - Z tego co wiem, nie jesteś przez to nieszczęśliwa,
prawda? - Nie. - I nauka nie zajmuje ci aż tyle czasu, abyś nie mogła choć chwilę pooglądać
telewizji. Dziewczynka ponownie skinęła głową. - A więc dobrze. Czy uważasz - wiem, że to
trudne pytanie, ale postaraj się odpowiedzieć - a więc czy uważasz, że jesteś atrakcyjna?
Rzuciła ojcu ukośne spojrzenie. - Chodzi ci o to, czy jestem ładna? Nie. - (Nie było to
kłamstwo, lecz niewinne kłamstewko. Była bowiem ładna. I miała nadzieję, że tak jest. Ale
musiało upłynąć jeszcze dziesięć lat, zanim odpowiedziałaby na to pytanie twierdząco.) - A
więc ja ci mówię, że jesteś ładna. Ale czy jesteś również wysportowana? - Szybko biegam.
Jego głos stał się teraz bardziej doniosły, miał ton kpiący i wyrażał jednocześnie
podenerwowanie. - Czy wygrywasz ze mną w "zośkę"? Ze mną, niegdyś mistrzem w tej
grze? - No cóż, ćwiczę więcej niż ty. - Podsumujmy to wszystko: ładne, mądre,
wysportowane stworzenie - jeśli nie będzie się mieć na baczności, może wyrosnąć na
okropną arogantkę. Dziewczynka wyglądała na zmieszaną. - Na chwalipiętę - powiedział.
Melissa nie cierpiała tego typu ludzi. - Nigdy się to nie stanie. - Może się tak stać. Ale myślę,
że to czarujące znamię - które, jak dobrze wiesz, zniknie któregoś dnia, o czym zapewniali
nas wszyscy lekarze - jest po prostu przypomnieniem, że nikt z nas, wyłączając mnie
samego, nie jest doskonały. Myślę więc, że na Boże Narodzenie pomyślimy o jakimś innym
prezencie. - A więc nie? Pocałował ją w policzek. - Być może kiedyś w przyszłości, gdy
będziesz zdziecinniałą staruszką. W tej chwili jednak odpowiedź brzmi zdecydowanie: nie. W
tym momencie weszła do gabinetu matka. - Wychodzę, wychodzę - powiedziała Melissa,
ubiegając tym samym mamę, która i tak kazałaby jej za chwilę zmykać z pokoju ojca.
Wybiegła z gabinetu, przystanęła na chwilę, aby posłuchać, o czym będą rozmawiać rodzice.
- "Zdecydowanie: nie", ale w jakiej sprawie - spytała matka. - Chce, aby usunięto jej znamię. -
Dlaczego tak bardzo jej to przeszkadza? - zastanowiła się matka. - A bo ja wiem -
odpowiedział ojciec. Tej właśnie nocy obsesja Melissy wywołana czerwonym - zmieniającym
barwę w pomarańczowe - miejscem na jej ciele, osiągnęła swoje apogeum. Pragnęła, aby
znamię zniknęło. Nazajutrz - podobnie jak każdego ranka - sprawdziła, czy jej życzenie
spełniło się. Zmierzyła następnie znamię w taki sposób, w jaki czyniła to co jakiś czas -
zmierzyła nie tylko wysokość guza, ale również jego powierzchnię. Jeśli znamię nie znikało,
chciała się wtedy przynajmniej upewnić, czy przypadkiem nie powiększa się - i okazywało się,
że nie. Fakt ten, bardziej niż cokolwiek innego, nastrajał ją bardziej optymistycznie do życia i
pozwalał jej myślom zająć się czymś bardziej pożytecznym. Chociaż obsesja osiągnęła
wreszcie swój kres, Melissę ustawicznie trapiło coś innego: na ciele miała małe kępki
włosów. Mając doskonałą figurę, nigdy nie wkładała dwuczęściowego kostiumu kąpielowego.
Nigdy też nie pływała nago - nawet gdy znajdowała się na opuszczonej plaży gdzieś na
Karaibach. Nie kochała się również z mężczyzną przy zapalonym świetle. Było tak
przynajmniej do momentu, gdy w jej życiu pojawił się nagle Tom Levy, mężczyzna dość
niezdarny, ale na tyle inteligentny, aby nie powielać sposobów postępowania jej ojca.
Pierwszy raz, gdy spali ze sobą w jego małym mieszkanku, leżeli obok siebie bez żadnych
ubrań, on pieścił jej ciało swoimi długimi palcami i zanim zdążyła odsunąć jego rękę, dotknął
właśnie tego miejsca. Wyczuł w niej jakieś napięcie i spytał o przyczynę, gdy usłyszał
wymijającą odpowiedź, nie zraził się, lecz nalegał, aby mu powiedziała; gdy wreszcie się na
to zdobyła, zapalił światło i tak obrócił jej ciało, aby zobaczyć znamię. To, co wtedy
powiedział było wspaniałe: - Sam chciałbym mieć coś takiego. - Następnie pocałował ją w to
miejsce, zrobił to ponowie, po czym znów nastąpiła ciemność. Melissa już od dłuższego
czasu była obiektem zainteresowania mężczyzn, ale po tej nocy wiedziała, że ten szczupły
chłopak nie wymknie się z jej ramiona tak szybko, jak jego poprzednicy. W tej chwili, w późne
czerwcowe popołudnie, u progu czwartego roku małżeństwa, leżała na ich wspólnym łóżku i
czytała artykuł w brytyjskim czasopiśmie medycznym na temat odkryć w dziedzinie chirurgii
krtani, które przyniosły wspaniałe wyniki w leczeniu dzieci mających pewne wady wymowy.
Melissa polizała kciuk i obróciła stronę. Lizanie kciuka było nawykiem, którego nie potrafiła
wyplenić. Jej ojca doprowadzało to do szału. - Moje książki są całe poślinione, musisz
przestać to robić, w przeciwnym razie przestanę cię uznawać za swoją córkę. - Melissa
próbowała, ale nie dawało to żadnego skutku, po prostu nie mogła nic na to poradzić i koniec
- prawdopodobnie dlatego, że był to zwykły odruch, którego w ogóle nie była świadoma;
podobnie zresztą było w przypadku McEnroe, który przy serwowaniu napinał językiem skórę
policzka. Leżąc na łóżku Melissa czuła się bardzo szczęśliwa. Wyszła za mąż za mężczyznę,
którego kochała, czytała w tej chwili artykuł, który ją zafascynował i mówiąc prawdę, była
szczęśliwa z innego jeszcze powodu: nie musiała w tej chwili prasować. Nienawidziła tego,
ale ponieważ nie potrafiła gotować, czuła się w obowiązku wykonywać czasem czynności
typowej gospodyni domowej; uważała, że tak powinno być i nie przejmowała się tym, co na
ten temat sądziły feministki. Gdy po raz pierwszy zadzwonił ktoś do drzwi, zignorowała to. Po
chwili dzwonek rozległ się ponownie. Melissa wstała z łóżka, wygładziła spódnicę, narzuciła
na siebie bluzkę bez rękawów i podeszła do drzwi wejściowych, nie otworzyła ich jednak,
tylko spytała: - Tak? Z korytarza usłyszała głos: - Artykuły spożywcze, proszę pani. Melissa
próbowała rozszyfrować osobnika stojącego po drugiej stronie drzwi. Był przed dwudziestką,
z pewnością pochodzenia latynoskiego, prawdopodobnie inteligentny, prawie zupełnie
zatracił obcy akcent. - O co chodzi? - Ze sklepu Gristede'a, proszę pani. - Nic u nich nie
zamawiałam, nawet nie robię tam nigdy zakupów. Przez drzwi dał się słyszeć głęboki
oddech. Potem padło pytanie: - Czy to jest piętnaste piętro? 465Ï? Melissa otworzyła
ostrożnie drzwi, nie zdejmując z nich jednak grubego łańcucha. Młody człowiek był
niewysokiego wzrostu i wyglądał schludnie. Miał w rękach tekturowe pudło wypełnione
towarami ze sklepu spożywczego. - Przykro mi - powiedziała. - Być może chodzi o inne
mieszkanie. - Już próbowałem, nikt jednak nie odpowiada. - No, cóż - powtórzyła Melissa. -
Przykro mi; z pewnością zaszła jakaś pomyłka. Młody człowiek wyglądał na bardzo
podenerwowanego. - To dopiero drugi dzień w pracy i zdarza mi się coś takiego! Większość
zarobków to napiwki; niech to diabli! - Nie dam ci napiwku - powiedziała Melissa - nie możesz
tego po mnie oczekiwać, ta pomyłka nie zaszła przecież z mojej winy. - Oczywiście, że nie,
jestem po prostu wściekły, bo teraz muszę tracić czas na odszukanie właściwego adresu, a w
moim fachu czas to pieniądz. - Uśmiechnął się. - Mój stary zawsze to powtarza: "w moim
fachu". Wie ani dlacze o jest to śmieszne? On w ogóle nic nie robi. Czy wyczuwa pani w tym
śmieszność? Melissa skinęła głową. "Czy wyczuwa pani śmieszność" - od tego chłopca nie
spodziewała się usłyszeć takich sformułowań. Był z pewnością bardzo inteligentny i być
może szukał sposobu na odmienienie swojego życia - prawdopodobieństwo, że mu się to
uda, nie było jednak wysokie. - Czy mogę skorzystać z pani telefonu i zadzwonić do sklepu?
Proszę mi pozwolić! - Nie. - Zrobię to błyskawicznie i zaraz sobie pójdę, wyjaśnię całe
nieporozumienie i nie będę musiał iść z powrotem do sklepu. - Nie musisz wracać do sklepu,
dwie przecznice dalej znajdziesz budkę telefoniczną. - Prawdopodobnie nie działa, a poza
tym rozmowa kosztuje dwadzieścia pięć centów. Tak mi na tym zależy, proszę mi pozwolić. -
Nie. Mam nadzieję, że rozumiesz powód. Pokiwał głową. - Tak. Rozumiem, proszę mi
wierzyć. - Mówiąc to, zaczął odwracać się w kierunku wyjścia. Melissa spoglądała na niego,
zamykając drzwi; jeszcze nie domknęła ich, gdy nagle chłopak odwrócił się i spojrzał na nią -
tym razem na jego twarzy nie było już uśmiechu, wpatrywał się w nią błędnym,
beznadziejnym wzrokiem chłopca ze slumsu. - Gdybym był jednym z was, wtedy wpuściłaby
mnie pani do środka, to akurat zrozumiałem świetnie. Melissa poczuła się nagle dotknięta.
Przede wszystkim dlatego, że pochodziła z rodziny o liberalnych poglądach i została dość
rygorystycznie wychowana. Poza tym nie była przecież głupia - nie wpuszczało się do
mieszkania obcych młodzieńców, niezależnie od tego, czy ich skóra ma kolor czarny,
brązowy, biały czy zielony. Stojący na korytarzu chłopak nigdy nie zgodziłby się jednak z tego
typu argumentacją. Mówiąc szczerze, Melissa nie obwiniała go za to - gdyby była na jego
miejscu, myślałaby z pewnością podobnie; mając to wszystko na uwadze, ze złością zdjęła
łańcuch i nieuprzejmym gestem wskazała nieznajomemu drogę do kuchni, gdzie znajdował
się telefon. Obok zlewu ustawiona była deska do prasowania oraz żelazko wraz z całym
stosem koszul Tommy'ego. Chłopak położył swój pakunek na desce, zrobił to niezwykle
uważnie, aby nie poprzewracać koszul. Sięgnął następnie ręką do zawieszonego na ścianie
telefonu, podniósł słuchawkę, wymamrotał: - Dziękuję - wykręcił szybko numer, po czym
wykonał nagły zwrot i uderzył Melissę słuchawką w bok głowy - runęła jak długa, uderzając
głową o podłogę, do oczu napłynęły jej piekące łzy, miała jednak nadzieję, że ani przez
chwilę napastnik nie wziął ją za płaczliwą, rozhisteryzowaną babę, którą przecież nie była, łzy
pojawiły się bezwiednie, a ona prawie w ogóle nie odczuła strachu, była tylko zła na samą
siebie z powodu swej liberalnej głupoty; gdy tego typu myśli kłębiły jej się w głowie, napastnik
wyjął zaostrzony śrubokręt i zbliżył go do jej twarzy. Dopiero wtedy odczuła prawdziwy strach.
- dawaj... - ...co?.. - ...dawaj, do diabła... - ...co ci mama dać?... -...nie pieprz głupio, wszystko,
co masz... Melissa wlepiła wzrok w młodego mężczyznę, który trzymał śrubokręt blisko jej
gardła, jej myśli zaprzątała teraz sprawa dość osobliwa - otóż w warunkach stresu akcent
chłopaka stał się o wiele łatwiejszy do rozszyfrowania, Melissa zastanawiała się, dlaczego tak
jest i doszła do wniosku, że podobnie było przecież w przypadku kilku dobrze wychowanych
Anglików, których kiedyś poznała i którzy - jak się później okazało - byli typowymi
mieszkańcami londyńskiego slumsu próbującymi ukryć swe prawdziwe pochodzenia; ale w
przypadku tego młodzieńca sprawa wyglądała inaczej, gdyż nie było wątpliwości, że był z
pochodzenia Latynosem, co się zaś tyczy Anglików - wygląd zewnętrzny nie zdradzał
przecież ich prawdziwego pochodzenia; biorąc to wszystko pod uwagę Melissa, która była
zawsze osobą dociekliwą, miała przez chwilę ochotę spytać swego napastnika, dlaczego
gubi w tej chwili niektóre spółgłoski, akcentując jednocześnie pewne samogłoski - ale
ponieważ była nie tylko dociekliwa ale również inteligentna, postanowiła więc, że nie będzie
w tej chwili stawiać chłopca w krzyżowym ogniu pytań... - Jezu, zamknij się, Melissa -
pomyślała - rób, co ci każe, nie zjawił się tutaj, aby ci pomóc, nie chce się z tobą
zaprzyjaźnić. - Próbowała obrócić się, lecz chłopak nie pozwolił jej na to, przytykając do jej
boku ostry koniec śrubokręta. - Czy pozwoliłem ci się ruszać? - ...moja torebka... jest w
przedpokoju... chciałam przynieść pieniądze, przecież po to tu przyszedłeś, prawda?...
-...razem pójdziemy... nigdzie nie pójdziesz beze mnie... Poszli do przedpokoju, Melissa
wskazała miejsce, gdzie znajdowała się jej torebka, chłopak wziął ją i wysypał zawartość na
podłogę obok drzwi, chwycił następnie za portfel i otworzył go. - Piętnaście pieprzonych
dolarów? -...Przepraszam, nie noszę przy sobie pieniędzy, ale posłuchaj, mam dwie karty
kredytowe, weź je... -...po cholerę potrzebne mi są karty kredytowe kobiety, czy według ciebie
wyglądam jak kobieta...? -...nie... nie, oczywiście, że nie... -...biżuteria? -...nigdy jej nie
noszę... -...paniusiu, dawaj pieprzoną biżuterię, nie próbuj mnie wykiwać. - To mówiąc ukłuł ją
w bok śrubokrętem. -...to boli... -...o to przecież chodzi, a teraz oddaj biżuterię... Głos Melissy
zaczynał drżeć. - Przysięgam na Boga, gdybym miała, dałabym ci od razu i zostawiłbyś mnie
w spokoju. - Pokaż mi teraz, gdzie się ubierasz... Przeszli razem do sypialni i podeszli do
toaletki. Chłopak otworzył szuflady, wysypał na podłogę ich zawartość, niczego cennego nie
znalazł, przeklął. - Widzisz? Nie kłamałam. Doskoczył do niej. - Masz cholerne szczęście, że
nie - i nie rób tego na przyszłość. Dawaj compact. - Co takiego? Jeszcze mocniej ukłuł ją
śrubokrętem. - Nie wiem, o czym mówisz. - Nie masz odtwarzacza płyt compactowych?
Melissa pokiwała przecząco głową. Chłopak rozejrzał się po pokoju. - No dobrze. Wezmę
telewizor. Melissa zamknęła oczy. ...proszę... nie kłamię... uwierz mi... ale... nie mamy
telewizora... - Wszyscy mają w domu jakiś cholerny telewizor! Spojrzała na niego. - Mieliśmy
kiedyś, ale zepsuł się, zresztą niewiele oglądaliśmy, właściwie tylko program "Cheers" i
Tedda Koppela... -...nie obchodzą mnie wasze upodobania! -...oczywiście, że nie...
przepraszam... chcę tylko powiedzieć, że nie zdecydowaliśmy się jeszcze na kupno
nowego... Chłopak spojrzał na pieniądze, które trzymał w ręce. - Piętnaście dolarów?
Narażam dupę dla piętnastu dolarów...? Melissa dokładnie mu się przyjrzała. Był speszony -
zepsuty dzieciak, który na urodziny nie dostał tego, co chciał. Rozejrzał się w koło, następnie
spojrzał w kierunku przedpokoju, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na drzwiach. Melissa
zrozumiała, że to, co mogło okazać się istnym koszmarem, w tym momencie kończyło się -
chłopak chciał wyjść, było już po wszystkim, odniosła więc zwycięstwo; aby dać mu jeszcze
jeden powód do wyjścia, powiedziała z taką energią w głosie, jaką potrafiła jeszcze z siebie
wykrzesać: - Ciesz się, że masz chociaż tyle, jeśli jesteś mądrym chłopcem, lepiej idź już
sobie, za chwilę wróci mój mąż. To był błąd - i to wielki. Przede wszystkim dlatego, że
chłopak nie uwierzył jej słowom i sytuacja, w której się oboje znaleźli, nabrała jakby nowego
wymiaru - teraz wiedział, że kobieta jest zupełnie sama i do tego bezbronna, dostrzegł w tym
szansę, aby zmniejszyć rozmiary swojej porażki, odzyskać poczucie męskości i urządzić
sobie zabawę, którą zapamięta na długo. - Naprawdę za chwilę? - Tak. - To znaczy może tu
być lada moment? - Właśnie tak. - A więc myślisz, że najwyższy czas abym stąd spływał?
Pokiwała głową i obserwowała, jak on tymczasem chwycił metalową stronę śrubokręta i
przytknął okrągłą rączkę do jej najbardziej intymnego miejsca. Odsunęła śrubokręt na bok. -
Ten twój skurwiel ma szczęście. Melissa milczała. - Wiesz, że jesteś ładniutka? - Popatrz,
ty... - zaczęła. Przytknął śrubokręt do tego samego miejsca, tym razem zrobił to jednak
mocniej. - Nie mam ochoty patrzeć, chyba że na ciebie. - Wskazał ręką na coś, co
znajdowało się za jej plecami; wiedziała, że chodzi mu o łóżko. - Robicie to przy zapalonym
świetle? Ty i ten twój szczęściarz? Nie wiedziała co ma w tej chwili powiedzieć. - C'mere -
mówiąc to pomyślała, że będzie ją próbował pocałować, więc odchyliła głowę, okazało się to
jednak daremne - jego zainteresowanie skupiło się bowiem na spódnicy, którą gwałtownym
ruchem zdarł z jej ciała. - Przest... - zaczęła, ale on zasłonił jej usta mocno ręką i powiedział
szeptem: -...jeśli zrobisz to jeszcze raz, rozerwę cię na strzępy, wierzysz mi? Skinęła głową. -
Wyskakuj z majtek. Melissa stała jak wryta. - No już, ty dziwko, rób to, nie zmuszaj mnie,
żebym to sam zrobił, dobrze? Po chwili stała naga od pasa w dół. Chłopak wziął do ręki
śrubokręt i znów ją dotknął. - Proszę... -...kobiety to lubią... takie twarde rzeczy... -...nie... nie
lubią... - A więc delikatnie. Chcesz delikatnie? -...nie... w ogóle nie chcę... - Będziesz chciała,
kiedy to zobaczysz... - mówiąc rozpinał w spodniach zamek błyskawiczny. Wziął "to"
następnie do ręki i zbliżając się do Melissy, zaczął rozbudzać w sobie swe męskie instynkty.
Pchnął ją na łóżko. Melissa upadła, próbując cały czas zachować świadomość, starała się
również przypomnieć sobie, co należy zrobić w takich okolicznościach - oczywiście żadna
inteligentna kobieta nie mogła się znaleźć w takiej sytuacji, Melissa czytała przynajmniej na
ten temat jakieś artykuły - i teraz, gdy napastnik przyparł ją do łóżka, próbowała za wszelką
cenę przypomnieć sobie, co powinna w tej chwili zrobić: bronić się? Zrezygnować z walki?
Zacząć rozmawiać z napastnikiem i w ten sposób próbować wyswobodzić się? Nie potrafiła
znaleźć odpowiedzi - choć ta odpowiedź mogła uratować jej życie. Cały okres nauki w szkole
wydał jej się w tym momencie czasem straconym, uzyskiwanie dobrych ocen w szkole, na
uniwersytecie oraz przy obronie pracy dyplomowej nie było niczym trudnym, trzeba było tylko
włożyć w to wszystko trochę wysiłku - jednak teraz, gdy znalezienie trafnej odpowiedzi
naprawdę miało jakieś znaczenie - gdy nie chodziło o studiowanie jakiejś książki po to
jedynie, by uzyskać nie mającą znaczenia ocenę - Melissa nie sprawdziła się. - Wymyśl coś -
mówiła do siebie w myślach - bronić się? Tak? - Ale jakiś inny głos podpowiadał jej, że taka
reakcja kobiety mogła rozzłościć mężczyznę, który wpadłby wtedy w panikę i zabiłby swoją
ofiarę; mógłby, rzecz jasna, zareagować tak samo, gdyby kobieta próbowała zastosować
metodę perswazji; uległość w takich okolicznościach wydawała się natomiast Melissie czymś
poniżającym - ale być może taka właśnie reakcja była najlepsza z możliwych: wyłączyć się
zupełnie i myśleć o czymś innym, zapomnieć o napastniku i wyobrazić sobie, że to jedynie
jakaś wizja - to fakt, że napawająca strachem, ale jednocześnie posiadająca jakiś komiczny
wymiar... ...twarz, która zbliżała się w tej chwili do twarzy Melissy, nie posiadała jednakże
takiego wymiaru. Pocałował ją. Do jej ust wcisnął swój język, jedną ręką trzymał jej głowę,
aby nie mogła jej odwrócić, drugą dotykał jej nagiego ciała - a więc musiał odłożyć na bok
swój śmiercionośny śrubokręt i przystępował w tej chwili do czynu, Melissa zamknęła oczy i
nie otwierała ich, gdy pocałował ją ponownie; jego obie ręce znalazły się teraz na jej bluzce,
na jej piersiach... ...pomyśl o polu stokrotek... - ktoś powiedział tak kiedyś do dziecka, gdy
właśnie miało się zdarzyć coś niemiłego - "pomyśl o polu..." Chłopak zdzierał teraz z Melissy
bluzkę. śnieg. Biały śnieg - zawsze to kochała. Pomyśl o tym, powiedziała do siebie w
myślach, wyobraź sobie, że ciągnie cię ktoś na saniach, myśl o tym, przypomnij sobie, jak
wycinano ci migdałki, a potem jadłaś lody - takie zimne i białe, wyobraź sobie, że jesteś
Królewną śnieżką i że kocha cię książę - i że jesteś najpiękniejsza i... ...i w tym momencie
poczuła w ramionach wielką moc, szokująco brutalną siłę w szczupłych nogach - zrozumiała
bowiem, że pod podartą bluzką ten jakiś ciemnoskóry stwór zobaczy tak skrzętnie przez nią
ukrywane pomarańczowe wstydliwe miejsce, a przecież w jej dorosłym życiu żaden
mężczyzna tego nie widział, żaden mężczyzna z wyjątkiem Tommy'ego - było to słuszne, tak
właśnie miało być i nic nie miało się pod tym względem zmienić; pomyślawszy o tym
wszystkim, Melissa raptownie przewróciła się na bok, odpychając napastnika ramionami i
kopiąc go nogami; on najwidoczniej nie był na to przygotowany i stracił w tym momencie
równowagę, wtedy Melissa zamierzyła się palcami na jego oczy, lecz chybiła celu,
tymczasem on, straciwszy równowagę, runął jak długi na łóżko, dzięki czemu Melissa
dostrzegła leżący w pobliżu śrubokręt, sięgnęła po niego - udało się, zaczęła nim następnie
wymachiwać na oślep chcąc trafić swojego oprawcę i jeden z ciosów dosięgnął nawet celu,
nie wywołując jednak pożądanego skutku, napastnik odturlał się jednak w bok, co pozwoliło
Melissie stanąć i choć ciało nie znajdowało się w doskonałej równowadze, zdołała odskoczyć
kilka metrów dalej; on natychmiast rzucił się za nią w pościg i układając ciało jak do
nurkowania, zdołał chwycić ją za stopę, Melissa niemal upadła, znajdując się w tej chwili przy
samych już drzwiach; mogła spróbować je otworzyć, lecz były zamknięte; ponieważ często
miewała kłopoty z ich otwarciem, wybrała w tym momencie inną możliwość - kuchnię, a tam
znajdowały się przecież noże, tak więc gdy dotarła już do celu, sięgnęła po jeden z nich, lecz
nie zdołała utrzymać go w dłoni, ciągle miała jednak przy sobie śrubokręt i gdy napastnik
ponownie zaatakował, doskoczyła do niego raptownie, starając się zadać mu cios; przez
moment zastanowiła się, czy byłaby w stanie zrobić z tej broni prawdziwy użytek, czy
zdobyłaby się na to, aby go oślepić lub wbić mu nóż w gardło - czy byłaby do tego zdolna?
Na to pytanie nie musiała znaleźć natychmiastowej odpowiedzi, gdyż oto za plecami
napastnika pojawił się nagle jej Tommy, jej ukochany mąż, do jego dzikich oczu napłynęły w
tym momencie łzy gniewu... `tc
Iii. Próba generalna
`tc
`ty
ą
`ty
Wuj Arky siedział na jednej z wyżej umieszczonych ławek sali
gimnastycznej uniwersytetu Princeton i pierwszy raz od pewnego czasu był bliski ekstazy -
słowo to zwykle kojarzył z seksem, jednakże dla kogoś, kto przekroczył już wiek emerytalny,
seks był równie podniecający - przynajmniej w niektóre dni - jak to czy na śniadanie zjeść
grzanki, czy też otręby pszenne. W tym jednak momencie - było kilka minut po dziewiątej -
uśmiechnęło się do niego szczęście. A powodem tego był fakt, że właśnie w jego mieście
rodzinnym można było być świadkiem spotkania największych młodych talentów koszykówki
- w sumie stu dziesięciu graczy, w większości uczniów niższych klas szkół średnich. Co
więcej nie przyjechali oni z południowej Filadelfii czy też z przesyconych wilgocią boisk
Waszyngtonu. Ludzie sportu mieli do tych miejsc jakieś dziwne uprzedzenie. Nie był to
również zwykły obóz koszykarski, w czasie którego nie robi się nic innego, tylko biega i
wykonuje rzuty przez dziesięć godzin dziennie. Ten obóz był czymś więcej - do udziału w nim
zaproszono najlepszych graczy, jakich miała cała Ameryka, obóz miał ich przygotować nie
tylko do przyszłych wyczynów sportowych, ale również do życia. Rano odbywały się sesje
naukowe, popołudnia wypełniały spotkania przeznaczone na udzielanie porad
indywidualnych oraz wykłady. Były też spotkania z wielkim Michaelem Jordanem. A potem,
wieczorami - i to była największa frajda - w obecności kilkudziesięciu trenerów, łowców
talentów z różnych uczelni, oraz starych bywalców sal gimnastycznych - takich właśnie, jak
wuj Arky - pozwalano młodym chłopcom na to, aby pograli sobie swobodnie, można ich było
wtedy oglądać, jak poruszają się zwinnie po boisku i rzucają celnie do kosza, można było
podziwiać ich cudowną sztukę improwizacji. Będąc świadkiem tych wspaniałych pokazów,
wuj Arky czuł się zupełnie beztrosko - biorąc pod uwagę jego codzienne zajęcia, można mu
było takiego stanu ducha jedynie pozazdrościć. - Pieprzone czarnuchy - usłyszał za swoimi
plecami. Wuj Arky odwrócił się i zobaczył opalonego mężczyznę, który właśnie przyszedł i
usiadł w następnym rzędzie, był postawny, mocno zbudowany, jego wzrok wyrażał
pogardliwy stosunek do tego, co działo się na boisku. Mężczyzna zwrócił się do Arky'ego: -
Czy może pan uwierzyć, że wieczorami wypuszczają te goryle na wolność? Należałoby ich
zamknąć na klucz, a potem wyrzucić ten klucz i pozwolić grać chłopcom, którzy wiedzą, jak
się to robi. - A kimże są ci chłopcy? - zapytał wuj Arky, bawiąc się swoją brodą w stylu św.
Mikołaja, aby ukryć nieuzasadnione podenerwowanie. - Och, niech pan przestanie pieprzyć. -
Przypuszczam, że ma pan na myśli mieszkańców Kaukazu - powiedział wuj Arky. - Czy ¯ydzi
mieszkają na Kaukazie? - zapytał opalony mężczyzna. - Czy to miał pan na myśli? Wuj Arky
spojrzał na tego drugiego gniewnym wzrokiem, po czym odwrócił się raptownie w kierunku
płyty boiska. - Kim pan jest - księżną Di? - Tak się składa, drogi panie, że jestem kibicem
sportowym, a więc kimś, kim pan z pewnością nie jest. - Bzdury - wiem wszystko na ten
temat - i wiem, że żydki nie grają w koszykówkę, jedyną dobrą rzeczą jaką zrobiły czarnuchy
jest to, że ich przepędziły. Ale uprawiają inne sporty, nie wymyślili jednak do tej pory nic
godnego zainteresowania. - Sid Luckman był najlepszym rozgrywającym, jakiego widział
świat. - W tym momencie tłum kibiców krzyknął: "Aaa...", Arky odwrócił się, ale było już za
późno, aby zobaczyć z pewnością wspaniały rzut. Przesunął się o kilka miejsc dalej. Opalony
mężczyzna podążył za nim. - A więc umieją skakać - powiedział. - Kangury i żaby robią to
lepiej. Ale nie mają rozumu podobnie jak żydki nie mają żadnej ikry. - Koufax? Koufax był
najlepszym strzelcem w całej historii. Poznałem go osobiście. Był prawdziwym
dżentelmenem - miałem wielki szacunek dla talentu, któremu towarzyszyła taka skromność...
- Tak, z pewnością. I stchórzył przed wzięciem udziału w turnieju, gdyż - jak to tłumaczył -
było to jakieś święto dla żydków. Prawda była taka - i wie o tym każdy kibic - że bał się po
prostu grać z lepszymi od siebie. - Proszę zostawić mnie w spokoju - powiedział wuj Arky -
chcę oglądać grę. - Jak długo potrafi pan strawić oglądanie tego marnego widowiska? - Do
momentu, jak skończą. Nieważne, jak długo będą grać... -...grają do jedenastej. - A więc
zostanę tu do tej godziny. - Zostanie pan tu aż do jedenastej w towarzystwie samych małp? -
Ależ proszę pana - powiedział wuj Arky. - Zakończmy tę rozmowę, zanim zacznie pan dzielić
się ze mną filozoficznymi poglądami na temat ludności latynoskiej. - Wuj Arky wpatrywał się
w boisko przez kilka minut, a następnie odwrócił się na moment. Opalonego narwańca już nie
było. Cóż za ulga. W tej chwili na boisku wielki czarny gracz blokował strzał innego
zawodnika, robił to z taką gracją. Arky w dużym napięciu śledził grę ciemnoskórych
zawodników, w pewnym jednak momencie zaświtała mu w głowie myśl, że w tym, iż ów
narwaniec wypytywał go o plany na dzisiejszy wieczór, mogło się kryć coś więcej niż zwykła
ludzka ciekawość. To dziwne. A może wcale nie? `ty 2 `ty Scylla wyszedł z sali
gimnastycznej, wsiadł do czerwonego chevroleta i pojechał do zachodniej części Princeton,
minął ciemny dom wujka Arky'ego, skręcił w najbliższą ulicę i zaparkował. Na tylnym
siedzeniu znajdował się futerał na rewolwer; Scylla szybkimi ruchami, używając specjalnych
pasków, zawiesił futerał na klatce piersiowej. Na siedzeniu leżał też zawinięty w jakiś papier
pistolet Magnum. Scylla włożył grube rękawiczki, odwinął pistolet, wsunął go do futerału,
wziął do ręki kurtkę, dużą latarkę, wyszedł na zewnątrz, kurtkę włożył na siebie. Podszedł do
domu wuja Arky'ego - zgodnie z informacją, jaką uzyskał od Perkinsa, na skrzynce na listy
widniało nazwisko: J. F. Vaughan. Skrył się w cieniu obok domu i odczekał chwilę. Panowała
cisza. Następnie, działając szybko, otworzył bez trudu zamek w drzwiach wejściowych,
wszedł do środka, zapalił latarkę. Salon nie wyróżniał się niczym specjalnym. Sam dom miał
charakter bungalowu, był usytuowany na dość rozległej działce, nie posiadał jednak
własnego charakteru. Scylla odnalazł schody prowadzące do sutereny, oświetlił je latarką i
bez przeszkód dotarł do laboratorium. Chryste - ile tam było butelek! W środkowej części
dużego pomieszczenia znajdował się ogromny stół, a na nim przynajmniej sto identycznych
butelek ze szkła, wszystkie zawierały przezroczystą ciecz, wszystkie też posiadały dozowniki
i były oznakowane podobnymi do siebie nalepkami. Scylla oświetlił butelki latarką. Na każdej
nalepce widniało napisane na maszynie słowo oznaczające jakiś kolor. Była więc butelka
"Niebieska, "Niebieska o odcieniu talu", "Bursztynowa", "Umbrowa". Były kolory: "Piaskowy",
"Ciemnożółty", a obok "¯ółć indiańska". "Lawendowy", "Turkusowy". "Szary", "Cytrynowy" i
"Miedziany". I nagle Scylla poczuł się jak sparaliżowany, ale trwało to jedynie krótką chwilę,
kiedy zorientował się, że podłoga, na której stoi, zaczęła nagle skrzypieć i że musiała być
podłączona do prądu elektrycznego, gdyż tam gdzie stał, pojawiło się nagle światło; w chwilę
później poczuł podmuch powietrza, które stawało się coraz gorętsze, natomiast skrzypienie
coraz głośniejsze. Scylla nie był nowicjuszem i wiedział co znaczy znaleźć się w pułapce,
wiedział więc teraz dobrze, że właśnie mu się to przytrafiło. - Jestem bardzo dobrym
strzelcem - powiedział wuj Arky, pojawiając się nagle w drzwiach rozświetlonego
pomieszczenia z małym, można by nawet powiedzieć, gustownym pistoletem w ręku. - A ty
jesteś bardzo kiepskim złodziejem. Jeśli nie zgadzasz się z którymkolwiek z tych stwierdzeń -
zrób ruch. Jeśli tak, stań w pozycji krzyża. - Jezu... -...do cholery, rozłóż ramiona! Polecenie
zostało wykonane. Wuj Arky zapalił światło i wyłączył oświetlenie podłogi. Szybkim krokiem
ruszył w kierunku Scylli i gdy był już blisko, przystanął, następnie wyciągnął mu pistolet
Magnum znajdujący się w futerale pod kurtką i zrobił krok do tyłu. - Jeśli Opatrzność sprawi,
młody człowieku, że będziesz miał okazję, by zrobić coś takiego jeszcze raz, nie sądź, że
można tak szybko pokrzyżować plany komuś, kto jest twoją potencjalną ofiarą. Co ukradłeś?
- Nic. - Opróżnij kieszenie. - Zszedłem tu na dół po coś cennego, później chciałem wziąć
magnetowid. Wuj Arky zaczął się śmiać. - Co w tym śmiesznego? - Twoja panika czy głupota
- nie wiem, która z tych dwóch rzeczy bardziej mnie śmieszy. - Otworzył swój maleńki
pistolet. - Jak widzisz, pusty. Trzymam go tylko w celu odstraszania, jestem naukowcem. -
Teraz wymierzył Magnum w serce wysokiego mężczyzny. - Ale możesz mi wierzyć:
naprawdę dobrze strzelam. - Obniżył pistolet, celując w okolice jąder. - Chryste... niech mi
pan pozwoli odejść... - Najpierw musisz mi powiedzieć, co chciałeś ukraść. - Co popadnie,
wie pan, wszystko to, co można spieniężyć, mam taki nałóg, potrzebny mi jest szmal... Arky
wyszedł ponownie na zewnątrz, przekręcił odpowiedni kontakt i podłoga, na której stał Scylla,
zaczęła się znów robić coraz gorętsza. - Mogę cię tu usmażyć, jeśli chcesz, lepiej powiedz
całą prawdę. - Jakiś pedał chciał butelkę! Już drugi raz w ciągu tego wieczoru wuj Arky był
bliski ekstazy. Standish. Musiało chodzić o spanikowanego Standisha, który próbował
opóźnić jego prace. Wspaniale - czyż mógł być jakiś lepszy dowód na to, że Standish był w
tyle. Arky wyłączył dopływ prądu, patrzył, jak podłoga dochodzi do swego normalnego stanu,
włączył oświetlenie, podniósł do góry Magnum i przybliżył się do głupca. - Powinieneś był
poprosić. - Nie rozumiem. - Weź butelkę. - Którą? - No tak, to rzeczywiście jest problem. - Nie
wiedziałem, że tyle ich będzie, ten facet obiecał mi dwa i pół dolara, jeśli wezmę butelkę i
zawiozę ją do miasta. Myślałem, że to potrwa chwilę. - I nie potrwa dłużej - powiedział wuj
Arky. Wskazał pistoletem na butelki. - Na pewno chodzi o jedną z tych. Przysięgam - jeśli
wybierzesz tę właściwą, uścisnę ci dłoń. - Ale jest ich chyba ze sto. - Co najmniej. Wybieraj. -
Spoglądał na opalonego mężczyznę, który przypatrywał się nalepkom. - Każda butelka
oznaczona jest innym kolorem. - To prawda. - Ale wszystkie wyglądają tak samo. - Bystry
umysł - Standish wybrał właściwego człowieka. - Niech pan posłucha, zawrzyjmy uczciwy
układ, prawdopodobnie nie uda mi się wybrać właściwej za pierwszym razem, co wtedy? -
Powiem ci później, na razie dokonaj wyboru, weź butelkę do ręki, odkręć ją, powąchaj
zawartość i odłóż ją ostrożnie na swoje miejsce. - Na Boga, niech mi pan da jakąś szansę...
-...dobrze, dam ci szansę, gdybyśmy odwrócili role, zgadłbym od razu. - Szaaansa... -
...wybieraj! Spoglądał na mężczyznę, który najpierw zawahał się przez chwilę, wybrał butelkę,
odstawił ją jednak, wziął następną i miał zamiar zrobić to samo, odkręcił ją jednak, powąchał i
odstawił z powrotem. - No dobrze, wybrałem, co teraz? - Jestem wynalazcą - wszystkie
butelki z wyjątkiem jednej zawierają coś, co sam wynalazłem. Gaz w postaci cieczy.
Powinieneś był... - spojrzał na zegarek... - zostało ci co najmniej pięć sekund życia. - Ty
sukinsynu - krzyknął duży mężczyzna i ruszył na Arky'ego z zamiarem odebrania mu
pistoletu. Jednakże zanim zdołał się do niego zbliżyć, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i
zwalił się z łoskotem na twardą podłogę. Arky przypatrywał się temu z dużym
zainteresowaniem. Nerwowe zaciśnięcie pięści. Potem jeszcze jedno... Wreszcie ciało
przestało się ruszać. Arky przeszedł nad leżącymi zwłokami i podszedł do swego stołu, gdzie
znajdował się jego najcenniejszy wynalazek, tak doskonale strzeżony dzięki chyba stu
różnym systemom zabezpieczeń. Ze zwykłej ciekawości wziął butelkę, którą wybrał martwy
już w tej chwili mężczyzna i ze zdumieniem stwierdził, że mężczyzna nie pomylił się, zdumiał
się po raz drugi, gdy łomot jego własnego serca został zagłuszony głosem, który dochodził z
miejsca, gdzie leżały zwłoki, głos ten powiedział jakby od niechcenia: - Nawet moi wrogowie
muszą przyznać, że umieram w wielkim stylu... Babe nigdy nie potrafił odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego w tym dniu skrócił swój bieg. Często, szczególnie późnym popołudniem, w
takie miłe dni jak właśnie ten, biegał wokół sztucznego jeziora co najmniej przez godzinę,
tego jednak dnia biegał dopiero dwadzieścia minut i nawet nie zdążył pofantazjować sobie do
woli - Edwin Moses, niepokonany płotkarz, wyzwał go na pojedynek, mieli razem wziąć udział
w maratonie, którego cały przebieg będzie na żywo transmitowała telewizja całego świata,
zysk z całej imprezy będzie, rzecz jasna, przeznaczony na cele charytatywne; w związku z
tym wydarzeniem na łamach prasy sportowej powstał spór: czy płotkarz - specjalista na
dystansie pół mili, o którego wytrzymałości nikt nigdy nie słyszał, mógł stanąć w szranki z
wielkim maratończykiem Babem, choć ten nie trenował właściwie od dziesięciu już lat?
Wyglądało to tak, jakby Bobby Fisher powracał do swego fachu; Babe był przez całe lata
profesorem historii i abstrahując od jego dawnej, niekwestionowanej wielkości - czy mógł
teraz osiągnąć coś, co można by nazwać dobrą formą? Wariat, pomyślał Babe o sobie
samym, następnie zwolnił bieg i w końcu zatrzymał się. Cóż za głupkowaty sen na jawie. Gdy
biegał, lubił myśleć o rzeczywistości, wplatając w nią jednocześnie elementy fantazji, lecz to,
o czym myślał przed chwilą, było najgłupszą rzeczą, jaką wymyślił od czasów... być może był
to najgłupszy pomysł w całym jego życiu. Oparł się o ogrodzenie otaczające sztuczne jezioro,
obok niego przechodziły tłumy ludzi. Gdy zaczął tam biegać, nikt nawet nie wiedział o
istnieniu jeziora. Może z wyjątkiem kilku podobnych mu zapaleńców. Dziś stało się miejscem
spotkań dla matek z Dalton. Tego dnia bieganie nie sprawiało mu żadnej przyjemności. W
tym akurat dniu lepszym miejscem do uprawiania joggingu było z pewnością Bloomingdale's.
Poza tym brakowało mu Melissy. Co prawda nie rozstawali się ostatnio, ale po prostu stęsknił
się za jej towarzystwem. Większość czasu przy śniadaniu spędzili milcząc, ale powodem
tego nie była wzajemna niechęć - Melissa zaczynała czytać ten świetny artykuł na temat
krtani i nie interesowała się niczym innym. Babe uśmiechnął się i odepchnął ramionami od
ogrodzenia. Byli na pewno ludzie, którzy mogliby uważać jego żonę za osobę dość dziwną -
ileż w końcu było młodych ładnych kobiet, które lubiły same jeździć metrem, udawały, że nie
zwracają uwagi na otoczenie, a tylko gapią się przez okno i nie czytają nawet - jak to robią
wszyscy - jakiejś popularnej powieści - cały czas przysłuchując się z najwyższą uwagą, jak
niektórzy ludzie przedłużają w wymowie pewne samogłoski, nie wypowiadając jednocześnie
jakichś tam spółgłosek? Chyba jest dziwna - zdecydował w końcu Babe wybiegając z parku i
kierując się w stronę ulicy Sto Szesnastej; pobiegł następnie wzdłuż West Side i dotarł do
numeru 465, wjechał na górę windą i ze zdziwieniem stwierdził, że drzwi do mieszkania nie
były zamknięte na klucz; otworzył je i usłyszał odgłosy jakiejś szamotaniny, dochodzące od
strony kuchni i gdy po chwili znalazł się w krytycznym miejscu, dokonał szybkiej oceny
sytuacji: zobaczył niskiego, mocno zbudowanego mężczyznę o brązowej skórze, rozporek w
jego spodniach był rozpięty; obok niego stała jego własna żona w potarganej bluzce, a od
pasa w dół nie miała na sobie nic; gdy łzy napłynęły mu do oczu, ruszył wprost na wroga -
wyciągnął przed siebie długie szczupłe ramiona i naprężył palce rąk tak, jakby miał zamiar go
dusić, ten jednak zrobił unik i zadał pięścią cios, który wylądował na brzuchu Babe'a; Babe -
nie był przecież zdobywcą "Złotych Rękawic" - stracił na chwilę oddech i zatoczył się do tyłu,
ten drugi rzucił się teraz na niego, raz po raz wymierzając mu ciosy w twarz; Babe poczuł
nagle, że traci równowagę i ratując się przed upadkiem, oparł się na desce do prasowania, ta
jednak spadła na podłogę, a on wraz z nią, uderzając mocno o podłogę; chłopak wskoczył
teraz na Babe'a, skrępował jego ruchy kolanami i obiema rękami mógł teraz bezkarnie walić
w niego jak w bęben; usta Babe'a zaczęły wypełniać się krwią... Do tej pory Melissa zetknęła
się z przemocą tylko w kinie, na ekranie wszystko było jednak dokładnie zaplanowane, a
główny akcent położony był na choreografię; poza tym siedząc w ciemnym kinie wiedziało
się, że za scenami gwałtu nie kryje się prawdziwy ból. Teraz jednak, stojąc w kuchni i widząc
zakrwawioną twarz męża, obserwując strużki krwi płynące po jego brodzie, gdy tymczasem
mniejszy mężczyzna nie przestawał atakować, Melissa czuła się tak, jakby była cała
sparaliżowana. W obserwowanej scenie było tyle brzydoty i prostactwa; chociaż ostatni
kwadrans nie był przecież dla niej miły, był niczym w porównaniu z przymusem patrzenia na
cierpiącego męża. Nagle ruszyła do przodu ze śrubokrętem w ręku, zamierzając ugodzić nim
intruza w szyję, on jednak wyczuł jej intencję, odwrócił się raptownie i wyrwał śrubokręt z jej
delikatnych rąk; gdy to zrobił, zrozumiała, że jeszcze bardziej pogorszyła tym sytuację,
przypomniała sobie jednocześnie o swoim znamieniu, które jeszcze przed chwilą uratowało
ją przed gwałtem - ale co teraz uratuje jej męża...? Gdy Latynos odwrócił się gwałtownie i
wyrwał Melissie jej broń, Babe był pewny co do kilku rzeczy, a szczególnie co do dwóch - po
pierwsze, jego przeciwnik będzie nacierał dalej, tym razem uzbrojony prawdopodobnie w
śrubokręt; po drugie - to nie miało żadnego znaczenia. Cokolwiek zrobi ten drugi, nie będzie
to miało znaczenia. Były pewne prawa, które działały w każdych okolicznościach - w czasie
trzęsienia ziemi, w czasie pożaru, niezależnie nawet od ruchu planet. Jednym z takich praw
była grawitacja. Innym było to, że biedni zawsze będą cierpieć. Jeszcze inne prawo mówiło,
że w świecie polityki znajdą się zawsze niewłaściwi ludzie. W końcu wreszcie było prawo,
które stanowiło, że on, Tom Levy, znany również jako Thomas Babington, Babe - pod tym
imieniem znany jedynie przez zmarłego brata - a więc że on, Tom Levy, na pewno nie
przegra tego pojedynku. Nie przegra go przecież, widząc obok siebie poturbowaną i
roztrzęsioną Melissę, której oczy wyrażają nieprzytomny strach. Przenigdy. Sprawi, że ten
strach zniknie z jej oblicza. Odzyska swą Melissę. Latynos uderzył go w zęby. Też coś!
Następny cios został zadany łokciem i dosięgnął jego szyi. Nie miało to jednak większego
znaczenia. Nie miało - ponieważ nieznajomy facet nie zdawał sobie sprawy z jednej ważnej
rzeczy: otóż w mężczyźnie, którego w tej chwili przyparł do ziemi, drzemał ładunek
niesamowitej siły; ta siła nie ujawniała się zbyt często, na pewno nie wtedy, gdy wpadali na
siebie uliczni przechodnie. Zawsze mówił: - przepraszam, demonstrując maniery dobrze
wychowanego chłopca. Gdy inni byli dla niego niegrzeczni lub nawet go obrażali, znosił to z
uśmiechem na twarzy. Nieprzyjemne sytuacje, które zdarzały się każdego dnia, traktował z
obojętnością. Ale niech ktoś wejdzie tylko w drogę jego rodzinie! Tak więc krztusząc się
krwią, wyciągnął rękę i gorączkowo szukał wokół siebie jakiegoś przedmiotu, natknął się w
końcu na żelazko, chwycił je mocno za rączkę, uniósł w górę i uderzył celując w twarz
Latynosa; uderzenie nie było zbyt celne, żelazko co najwyżej musnęło twarz drugiego
mężczyzny; żelazko jednak to coś więcej niż pięść, uderzenie nim to zetknięcie się metalu z
ludzkim ciałem i choć Babe nie był w dogodnej pozycji, by uderzyć skutecznie, to jednak ten
pierwszy cios posiadał swą siłę. Uderzył ponownie i tak przekrzywił dłoń, że kant żelazka
ugodził ciemnoskórego faceta w skroń - okazało się to skuteczniejsze, gdyż mężczyzna
stracił równowagę i odsunął się na bok; w tej chwili obaj ciężko sapali i prawie padali z
wycieńczenia, nie minęła jednak nawet chwila, gdy Babe podniósł się z podłogi i wymierzył
przeciwnikowi cios żelazkiem prosto w twarz - mężczyzna odskoczył do tyłu, a następnie
zwalił się na podłogę, z jego twarzy trysnęła krew, a z oczu biło w tej chwili przerażenie; gdy
Babe zadawał następny cios żelazkiem, jego przeciwnik znajdował się już pod nim, ten cios
posiadał więc siłę miażdżącą: metalowe żelazko roztrzaskało mężczyźnie brodę, jego usta
były teraz szeroko otwarte, a spod popękanej skóry wystawały kości; w tym momencie nie był
już w stanie zadawać ciosów, walczył jednak nadal - jego następne uderzenie złamało
przeciwnikowi nos, a szósty już z kolei cios dopełnił wszystkiego: mężczyzna padł
bezwładnie na podłogę; nad nim był jeszcze Babe, który spojrzał na swego nieprzytomnego
przeciwnika, uniósł wysoko żelazko chcąc zadać swój najmocniejszy cios, gdy nagle usłyszał
Melissę, która wrzaskliwym głosem błagała go, by tego nie robił, nie poprzestała jednak na
samym krzyku - rzuciła się na niego, powodując tym samym, że stracił równowagę, a jego
cios nie doszedł celu; w końcu wreszcie, dziwnym trafem, oboje znaleźli się w swoich
ramionach... Gliniarze zachowali się wspaniale. Zjawili się po dziesięciu minutach i wykonali
rutynowe czynności niezwykle sprawnie. Pod nadzorem czarnego gibkiego detektywa, który
nazywał się Rory Baylor, skuli kajdankami Ramireza - bo tak z kolei nazywał się intruz - i
wzięli go ze sobą. Następnie Baylor, w sposób spokojny, taktowny i bardzo systematyczny,
przesłuchał Babe'a i Melissę. Gdy dowiedział się już wszystkiego, pożegnał się grzecznie i
prosił o natychmiastowy kontakt, gdyby przypadkiem zaszła taka potrzeba. Babe odprowadził
policjanta do drzwi i gdy był z nim przez chwilę sam na sam, spytał go ściszonym głosem, czy
w późniejszych godzinach w tym dniu będzie jeszcze na służbie. Baylor nie poczuł się
zaskoczony i odpowiedział, że tego dnia z pewnością będzie w swym biurze i podał mu adres
rejonowej komendy policji. Następnie wyszedł. Babe wrócił do Melissy. Ona również
zachowała się wspaniale. Trzymała się bardzo dzielnie w trakcie przesłuchania, a teraz,
będąc przez chwilę sama, załamała się, lecz jedynie na krótko i wypłakała się na ramieniu
męża, następnie wzięła głęboki oddech, powiedziała, że była na granicy wytrzymałości i
zastanowiła się przez chwilę czy aby suflety nie ucierpiały zbytnio przez to, że przez jakiś
czas była w kuchni zajęta czymś innym; Babe przyjął te słowa z ulgą i ze śmiechem, wiedział
bowiem, że gdy Melissa jest w dobrym humorze, nie ma powodu do zmartwienia.
Powiedziała, że ma ochotę na kąpiel, poszła więc do łazienki i odkręciła kurek. Następnie
rozebrała się w sypialni; poczuła się wzruszona, gdy odkryła, że Babe w międzyczasie dolał
do wody płynu do kąpieli, co uczyniło perspektywę kąpieli jeszcze bardziej kuszącą;
zamknęła oczy, poddając się kojącemu działaniu wody. Minęło około dziesięciu minut, gdy
zawołała Babe'a i spytała go czy przypadkiem nie ma również ochoty na to, by zmyć z twarzy
krew; Babe, rzecz jasna, odpowiedział twierdząco, ale dodał, że Melissa nie musi się
spieszyć, a on może poczekać. Powiedziała mu, że jest "betonem". Babe nie zrozumiał, co
miała na myśli. Wtedy wskazała wannę. - Wskakuj od razu. Uwierz mi, woda jest wspaniała.
On jednak poczynił spostrzeżenie, że nawet dla jednej osoby wanna nie jest zbyt duża.
Odrzekła na to, że jego mózg jest jeszcze mniejszy. No i w końcu, w końcu zrozumiał:
Melissa pragnęła go. Babe nie był o tym w zupełności przekonany biorąc pod uwagę fakt,
przez co niedawno przeszła. Zapytał więc, aby się upewnić. Rękami zakryła twarz, prosząc
go, by nie zmuszał jej do odpowiedzi, gdyż czuje się już wystarczająco zawstydzona. Babe
rozebrał się, po czym wśliznął się do wanny, układając swoje kościste ciało obok Melissy. W
tym momencie wanna przepełniła się i woda rozlała się na podłogę. Nie zwrócili jednak na to
większej uwagi. Melissa wzięła do ręki gąbkę i delikatnie starła z twarzy męża zaschniętą już
krew. Gdy skończyła, on wziął gąbkę i zaczął masować jej piersi. Mówiąc ściszonym głosem,
opowiedziała mu o tym, jak wiele wstąpiło w nią siły, gdy przypomniała sobie o znamieniu. On
odpowiedział cicho i z przejęciem, że tym z kolei, co jemu daje siłę, jest właśnie ona. Wyszli
oboje z wanny, osuszyli nawzajem swoje ciała i poszli do sypialni; następnie kochali się,
okazując sobie przy tym wiele czułości. Melissę opanowało potem zmęczenie. Babe nie czuł
się senny i chciał trochę popracować w swoim biurze na uniwersytecie, więc spytał żonę czy
nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli wyjdzie na jakiś czas i zostawi ją samą.
Odpowiedziała, że może wyjść, jeśli obieca, że wróci. Pocałował ją w szyję, potem
wymasował ją w tym miejscu. Melissa odwróciła się na drugi bok, podkurczyła nogi i zaczęła
głęboko oddychać. Gdy już spała, Babe ubrał się, starając się robić to cicho, następnie
wyszedł do pracy. Kilka godzin wcześniej był pewny, że z bitwy, jaka toczyła się w kuchni,
wyjdzie zwycięsko - w tej chwili natomiast był przekonany, że za sprawą Ramireza kryło się
coś więcej niż rabunek i usiłowanie gwałtu. W najbliższej okolicy musiało być coś, co
naprowadzi go na właściwy trop, trzeba było tylko tego poszukać. Zajęło mu to mniej czasu
niż się spodziewał. Rozmawiał z dwiema osobami z domu, w którym mieszkał. Druga z tych
osób dostarczyła mu informacji, których oczekiwał. Był to dzieciak zatrudniony na okres lata
w charakterze portiera, pracował zwykle nocami. - Czy zdarzyło się coś niezwykłego...? -
zaczął odpowiadać na pytanie, które zadał mu Babe -...Coś niezwykłego w ostatnim czasie? -
Nawet najdrobniejszy szczegół - powiedział Babe. Dzieciak zastanowił się chwilę. - Nie. -
Potrząsnął głową. - Przykro mi. - Zastanów się dobrze - nalegał Babe. Dzieciak uśmiechnął
się. - To nie jest taka praca, w której ciągle się coś dzieje, panie Levy. Gdyby wydarzyło się
coś szczególnego, pamiętałbym o tym. - Na pewno tak - powiedział Babe. Stali teraz w holu
budynku. Na zewnątrz letnia noc robiła się coraz ciemniejsza. Nagle dzieciak przypomniał
sobie o czymś. - Czy nieporozumienie zalicza pan do wydarzeń niezwykłych? - Kto wie? A co
to było za nieporozumienie? Dzieciak zniżył głos. - Proszę nie mówić o tym mojemu szefowi,
dobrze? Spałem akurat którejś nocy, kiedy przyszedł jakiś pijany facet i rozpytywał o pana.
Babe zmusił się do tego, aby zachować spokój. - O mnie? - Tak, ale to była pomyłka; widzi
pan, pytał czy mieszka tu Levy, mówił, że pan na niego czeka i chciał się dowiedzieć, na
którym piętrze jest pańskie mieszkanie... -...i powiedziałeś mu...? - Czy postąpiłem źle?
Bardzo mi przykro... - Mów dalej, nie zrobiłeś nic złego. Dlaczego nie wjechał na górę?
Ponieważ było późno i zwróciłem mu na to uwagę, on jednak powiedział, że on i pan znacie
się od dawna i prowadzicie bujne życie kawalerskie, dodał, że Frank, a może Mack - nie
pamiętam, jakie wymienił imię - nie będzie miał nic przeciwko temu. Widzi pan, to było
nieporozumienie. Powiedziałem mu, że ma pan na imię Thomas i że nie jest pan kawalerem,
wtedy poczuł się zmieszany i odszedł. - Powiedz mi, jak wyglądał. Dzieciak znowu potrząsnął
głową i zrobił głupią minę. - Nie potrafię powiedzieć, nie pamiętam go dobrze, wcześniej
spałem, poza tym stał w ciemności, a ja byłem oświetlony. Chyba był duży, ale to wszystko,
co pamiętam. - To, o co cię teraz spytam, jest bardzo ważne, zastanów się, zanim
odpowiesz: czy miał obcy akcent? - Chodzi panu o to, czy był obcokrajowcem? - Powiedzmy
Niemcem. Czy miał niemiecki akcent? - Nie pamiętam. Wydaje mi się, że nie. Ale, wie pan... -
Wiem - wtrącił Babe. - Spałeś przecież wcześniej. - Potem jeszcze dodał: - Nie martw się,
szef się nie dowie, chyba że przeczyta o tym w New York Timesie, możesz więc spać
spokojnie. Dzieciak uśmiechnął się i pokiwał ręką, a Babe zniknął gdzieś w mroku nocy.
Baylor, detektyw dyskretny i zarazem kompetentny pracował przy biurku w budynku
rejonowej komendy policji. Gdy zobaczył Babe'a, zaprosił go do środka, mężczyźni podali
sobie ręce i Babe usiadł przy biurku obok policjanta. - Z nią wszystko dobrze? - spytał Baylor.
- śpi. - Nigdy nie wiadomo, po takich przeżyciach niektóre kobiety nie mogą zasnąć przez
dłuższy czas. - Muszę z panem porozmawiać o czymś ważnym - powiedział Babe. - Wiem, w
przeciwnym razie nie zostawiłby pan jej samej. - Właśnie. - W tym momencie w drugim końcu
pokoju mocno wymalowany szczupły mężczyzna wrzasnął: - Oto ona, chłopcy, oto ona, o
rany, oto Rose - po czym zaczął parodiować ruchy striptizerki. - Proszę nie zwracać na niego
uwagi - powiedział Baylor. - Jest nieszkodliwy. Wydaje mu się po prostu, że jest Ethel
Merman i od czasu do czasu traci nad sobą kontrolę. - Baylor wstał i odprowadził mężczyznę
do miejsca, które wcześniej zajmował na ławce. - Masz dziś dobry głos, Ethel. - Dziękuję,
Rory. Biorąc pod uwagę obecne ceny lekcji śpiewu, nie mogę ćwiczyć tyle, ile bym chciała. -
Mamy dziś sporo pracy, Ethel, więc byłbym wdzięczny, gdybyś przestała na chwilę, później
znów poprosimy cię o występ. - Naprawdę uważasz, że mam dziś dobry głos? - Tak,
naprawdę. - A więc zachowam milczenie. Baylor wrócił do swojego biurka. - Przepraszam. -
Zanim przystąpię do sedna sprawy, chciałbym najpierw powiedzieć panu kilka słów o sobie,
proszę jednak nie sądzić, że to oznaka samouwielbienia. - Dziękuję. - Za co? - Większość
ludzi nie podejrzewałaby policjanta o znajomość tak wyszukanych słów, doceniam fakt, że
jest pan pod tym względem inny, teraz proszę mówić dalej, nie będę panu więcej przerywał. -
Dobrze. Jestem absolwentem wyższej uczelni, stypendystą Fundacji Rhodesa z Oksfordu, na
uniwersytecie Columbia obroniłem pracę doktorską, jestem tam w tej chwili profesorem
nadzwyczajnym na wydziale historii, ożeniłem się tylko jeden raz, jesteśmy z Melissą cztery
lata po ślubie, w przyszłym roku, zgodnie z naszymi planami, chcemy mieć dziecko. -
Przerwał na chwilę. - Wie pan, po co była ta cała gadka? Baylor potrząsnął głową. - Chcę po
prostu, aby pan wiedział, że jestem zupełnie normalnym człowiekiem, nie zajmuję się w życiu
jakąś dziwaczną działalnością, nie wspieram finansowo takich organizacji jak na przykład
Towarzystwo Wyznawców Teorii, ¯e Ziemia Jest Płaska - chcę więc, aby uwierzył pan w to,
co teraz powiem. Baylor dał znak, aby Babe kontynuował. - To, co stało się dzisiaj w naszym
mieszkaniu, musiało być zaplanowane. Wiem, że tak było. Ktoś przysłał tego faceta - jak się
nazywa, Jaime Ramirez? - aby sterroryzował Melissę, ale tak naprawdę chodziło mu o mnie.
- Kto mógł się za tym kryć? - Nie wiem, może zabrzmi to dziwnie, ale sądzę, że mogli to być
naziści, a kto wie, być może rząd jakiegoś kraju. - Chce pan przez to powiedzieć, że Ramirez
jest na usługach jakichś bardzo ważnych ludzi, którzy chcą się panu dobrać do skóry? Babe
pokiwał głową. - Ale nie uważa się pan za Ethel Merman? Gdyby tak było, jest tu ktoś, kogo
powinien pan poznać. - Pokręcił głową. - Proszę mi wybaczyć, naprawdę nie chciałem pana
obrazić, wierzy mi pan? Babe potaknął. - Szczerze mówiąc, panie Levy, jestem wdzięczny za
informacje dotyczące pańskiej przeszłości, gdyby mi pan tego wszystkiego nie opowiedział,
pozostałbym głuchy na to, o czym mówił pan później. - Miałbym do pana prośbę, aby
sprawdził pan przeszłość tego faceta. Myślę, że mógłby pan znaleźć coś, co potwierdziłoby
moje przypuszczenia. Może był szkolony za granicą? Czy zajęłoby to dużo czasu? Baylor
rzucił na biurko jakiś skoroszyt. - Czy według pana zajęło to dużo czasu? To jest kartoteka
Jaime'go. Prawie znam ją na pamięć. Aresztowałem go już przedtem dwa razy. Ma
dwadzieścia osiem lat, wygląda na dziesięć mniej, odkąd skończył lat piętnaście, stosuje te
same sztuczki. Obserwuje budynki i znajduje słabe punkty w ich systemach alarmowych, nosi
również ze sobą torbę z artykułami spożywczymi, jeśli natrafia na zamknięte drzwi, próbuje
podstępem wkraść się do środka, następnie okrada mieszkanie. Czasem robi również to, co
próbował zrobić z pańską żoną. Niech pan posłucha, panie Levy, w ciągu ostatnich dziesięciu
lat Jaime grasował po ulicach nie więcej niż sześć miesięcy, resztę czasu spędził w
więzieniu, może pan to sprawdzić. Babe otworzył na moment skoroszyt, po czym zamknął
go. - Wierzę panu. - Nachylił. się w stronę detektywa. - Może on nie był w więzieniu, kto wie
czy nie sfałszowali tych kartotek, abyśmy sądzili, że tam był? - Kim są ci "oni"? - Nie wiem. -
Dlaczego mieliby to wszystko robić? - Nie wiem. - Myślę, panie Levy, że w pewnym sensie
jest pan w błędzie. Babe przetarł oczy i zastanowił się czy nie powinien opowiedzieć
policjantowi o facecie, który rozmawiał na jego temat z portierem. Ale to nie miało sensu. Nie
była to konkretna informacja. Nie zainteresowałaby Baylora. Babe przypomniał sobie również
o kobiecie z obwisłą powieką, która chodziła za Melissą. O tym również nie warto było
wspominać. Czy to czegokolwiek dowodziło? Babe wpadł jeszcze na pomysł, że Ramirez
może mieć brata bliźniaka i że właśnie jego dziś aresztowano; wszystkie te hipotezy -
zrozumiał nagle Babe - zaczęły się jednak za bardzo oddalać od rzeczywistości. - Nie, nie
jestem w błędzie, za tym wszystkim musi się coś kryć, mogę się tylko mylić w ocenie
pewnych szczegółów; no cóż, przepraszam, że zająłem panu tyle czasu. - Z przeciwnego
końca biura znów rozległ się głośny śpiew Ethel: - Będę was teraz zabawiać, na wszystkich
twarzach zagości uśmiech. - Spośród wszystkich osób, które zajęły mi dzisiaj czas, pan z
pewnością był najsympatyczniejszy, może pan wpaść do mnie kiedykolwiek pan zechce. -
Policjant wstał, mężczyźni podali sobie ręce i Babe wyszedł. Idąc do domu, otoczony
ciemnością nocy, Babe poczuł nagle, jak bardzo jest zmęczony, pomyślał również, że to
bardzo szczęśliwy traf, iż Melissa już niedługo wyjedzie do Anglii w sprawach służbowych i że
mogą sobie zafundować krótkie wakacje - zasłużyli sobie przecież na jakiś wypoczynek,
zwłaszcza po tym, co tego dnia oboje przeżyli. Babe ze złością kopnął puszkę po dietetycznej
"Pepsi", która przeleciała na drugą stronę ulicy - do diabła, za tym wszystkim musiało się
jednak coś kryć, był o tym całkowicie przekonany. Równie pewny był tego, że nie pozwoli,
aby Melissie przytrafiło się coś podobnego w przyszłości. Babe zastrzelił Szella, mordercę
swego brata. Jeśli ktokolwiek wejdzie w drogę Melissie - zabije go. W tym momencie zaczął
biec w kierunku domu, jego umysł był pochłonięty jednym: mordowaniem... `ty ł `ty
Wychodząc z samolotu na płytę londyńskiego lotniska Heathrow, Scylla pomyślał o tym, o
czym zawsze myślał w tym miejscu: umysł człowieka był nieograniczony w swych
możliwościach. Scylla był pewien, że podobnie jak dziś podziwiamy piękno Wiszących
Ogrodów Babilonu, tak samo przyszłe pokolenia za tysiąc lat będą pod ciągłym wrażeniem
wspaniałości Heathrow. Będą się zastanawiać nad pracą nieznanego architekta, który w
sposób doskonały wykonał coś, co mogłoby się wydać niemożliwe do realizacji: mianowicie
odległość miejsc, gdzie wysiadali pasażerowie, od punktów kontroli paszportowej - i to
niezależnie od tego, skąd ktoś przyleciał - była tak duża, że wystarczyłaby na zorganizowanie
mini-maratonu. Można by oczekiwać, że droga z samolotu do punktów kontroli będzie prosta i
nieskomplikowana: jedno wejście do budynku lotniska, szybki uśmiech na pożegnanie załogi
samolotu, pokazanie paszportu - i po wszystkim. Ale nie na Heathrow, miejsce to było
nieskończenie doskonałym przykładem lekceważenia wygody pasażerów. Scylla szedł
szybkim krokiem, otoczony przez coraz większą liczbę innych podróżnych. Po jego prawej
stronie jakieś dwie Amerykanki zaczęły wykazywać wyraźne oznaki zniecierpliwienia, jedna z
nich powiedziała: - Słuchaj, Florence, muszę trochę odpocząć, jeśli chcesz, idź dalej. - Scylla
szedł dalej. Po chwili natknął się na grupę turystów, pilot grupy właśnie zaczynał sprawdzać
listę uczestników wycieczki; Scylla usłyszał jego głos: - Nie musimy się tak spieszyć,
zwolnijmy trochę. Scylla przyspieszył kroku. Było w tym doprawdy coś szczególnego. Ludzie,
którzy po raz pierwszy znajdowali się na Heathtow, przeżywali zawsze te same
doświadczenia - byli przekonani, że skręcili w złym miejscu, zostawiając gdzieś daleko za
sobą punkty kontroli paszportowej. Niestety, okazywało się, że nie pomylili drogi, a punkty
kontrolne znajdowały się daleko, daleko przed nimi; należało jeszcze przebyć długą drogę
ruchomym chodnikiem, który zresztą nie działał, napotykając po drodze szpecące napisy:
Witajcie w Wielkiej Brytanii i pisane drukowanymi literami ogłoszenia, które wyglądały tak,
jakby zostały już tam umieszczone na stałe, a które informowały jednak o "tymczasowych"
zmianach - a wszystkiemu przyświecał jeden cel: ulepszenie Heathrow. Mała dziewczynka w
różowej sukience usiadła na podłodze i kopiąc nogami wyrażała zrozumiałą frustrację. Jej
matka powiedziała błagalnym głosem: - Kochanie, ja też jestem zmęczona. - Scylla przez
moment pozazdrościł małej dziewczynce - kopiąc nogami i złoszcząc się, wyrażała uczucia
wszystkich innych, ale czyż nie była jedyną osobą, która miała prawo robić to tak
spontanicznie, nie oglądając się na otaczający ją świat? Scylla posuwał się do przodu,
mijając zaspanych mieszkańców Orientu, zadyszanych Europejczyków, aż wreszcie - pojawił
się upragniony punkt kontroli. W tym momencie Scylla uśmiechnął się, projektanci lotniska
pomyśleli jeszcze o niespodziance na koniec. Pasażer, który wreszcie wchodził do hali
odpraw, miał zwykle nadzieję, że teraz wszystko pójdzie już szybko i sprawnie - ale nic z
tego. Procedura była taka, że paszport sprawdzało kilku celników. Na lotnisku, jak zwykle w
sobotni poranek, panował duży ruch. To logiczne, że o tej właśnie.porze powinna być
zatrudniana największa liczba pracowników. Tak jednak nie było. Najwięcej urzędników miało
służbę w nocy, najlepiej późną nocą, gdy pasażerów było znacznie mniej niż w tej chwili. W
godzinach szczytu personel lotniska pracował w niepełnym składzie. Sala odpraw była
zatłoczona, pasażerowie stali w długich, wijących się kolejkach, byli zmęczeni, zmaltretowani,
mieli przekrwione oczy. Co do tego nie ma wątpliwości - pomyślał Scylla zajmując miejsce na
końcu kolejki - mając odpowiednią motywację, człowiek potrafi dokonać cudów. Dwie godziny
później Scylla był już w Tring. Był piękny, typowo brytyjski letni dzień i spacerując wzdłuż
jedynej handlowej ulicy maleńkiego miasteczka oddalonego około trzydziestu mil na północny
zachód od Londynu, Scylla próbował dokonać ogólnej analizy sytuacji, w której znalazł się po
śmierci Perkinsa. Nie dochodził jednak do żadnych konkretnych wniosków. Wiedział
przynajmniej tyle, że skoro Perkins w ostatniej chwili życia napisał nazwę miasteczka na
kawałku papieru, w tym miejscu musiało się coś ważnego dziać. I to coś z pewnością nie
rzucało się w oczy zwykłemu przechodniowi. Co więcej, dotyczyło to Dywizji lub też jej
wrogów - to było pewne. Ulica handlowa nie różniła się od podobnych ulic w innych miastach.
Jakiś człowiek zamiatający chodnik, sklep z kasetami wideo (nawet tutaj), bar, cukiernia
(niedawno zamknięta), malutka kwiaciarnia, centrala handlu winem (chyba zbyt mała, by
nosić taką nazwę), sklep warzywny, rzeźnik, duży sklep papierniczy - i na tym koniec. Scylla
zatrzymał się na końcu ulicy, starając się przypomnieć, co widział po drodze - jedna rzecz
zaintrygowała go. To dość osobliwe, że tak małe miasteczko posiadało własną kwiaciarnię.
(Osobliwe w tym znaczeniu, że właściciel nie mógł chyba liczyć na zbyt duże zyski.) Ale czy
rzeczą równie niezwykłą nie był fakt, że w tak małej mieścinie znajdował się taki duży sklep
papierniczy? (Taka sama odpowiedź, Wysoki Sądzie.) Co się zaś tyczy cukierni, a ściślej
rzecz biorąc cukierni Abromsona, jej półki były ciągle pełne czekoladek, na widok których aż
ślinka ciekła. Do okna wystawowego przyklejona była taśmą kartka, na której ktoś w
pośpiechu nagryzmolił ołówkiem kilka słów. "Cukiernia nie będzie otwarta. Bez Maxa nie
mam już dla niej serca. Dziękuję wszystkim." Pod spodem widniał niewyraźny podpis: "Pani
Abromson". Cukiernia znajdowała się między sklepem mięsnym i centralą handlu winem i
Scylla zastanowił się, czy powinien wejść do któregoś ze sklepów. Doszedł do wniosku, że to
nie ma sensu. Jeśli szukało się odpowiedzi - tak przynajmniej wynikało z wcześniejszych
doświadczeń Scylli - należało najpierw pomyśleć, jakie się chce zadać pytania. Na końcu
ulicy znajdowała się mała poczta, podobnej wielkości biblioteka, a potem zaczynała się
dzielnica mieszkalna. Domy były zadbane, jeden przylegał do drugiego. Scylla postanowił
zrobić sobie mały spacer. Idąc przyglądał się wszystkiemu. Szukał czegoś - czegokolwiek.
Ulice miały tak ładnie brzmiące, brytyjskie nazwy. Drummond Ride. Meadow Close. Betty's
Lane (ta nazwa natychmiast przypadła Scylli do gustu). Mortimer Rise. (Ta również). Barber's
Walk. Obejście większej części dzielnicy mieszkalnej miasteczka zajęło mu ponad pół
godziny. Był to miło spędzony czas. Ale stracony. Cały ten czas był zmarnowany. Do
momentu jednak, gdy Scylla natknął się na zgliszcza spalonego domu. Sprawdził adres.
Znajdował się w tej chwili na ulicy Tring Mews, a zniszczony dom miał numer szesnaście.
Krótką chwilę spoglądał na dom, po czym zawrócił szybko w stronę miasta i udał się do
biblioteki, gdzie poprosił o wszystkie numery z ostatniego miesiąca lokalnej gazety Tring and
District Gazette; został szybko obsłużony, usiadł w rogu pomieszczenia i zaczął odwracać
kolejne strony. Gazeta z pewnością nie mogłaby stanowić konkurencji dla New York Timesa,
ale z drugiej strony doskonale spełniała oczekiwania lokalnych czytelników. W jednym z
numerów Scylla znalazł na pierwszej stronie świetny artykuł na temat występów jakiegoś
zespołu. W tym samym miejscu w następnym numerze przeczytał "wspaniałą" wiadomość,
że działalność zespołu została na rok zawieszona. (Scylla nie zrozumiał do końca lokalnego
żargonu użytego w tytule, jednak nie był na tyle zainteresowany, by czytać artykuł.) W
gazetach było wiele ogłoszeń o sprzedaży ziemi. W jednym z numerów był zgrabnie napisany
artykuł na temat jednego z głównych problemów miasteczka, jakim było niszczenie
marchewek przez borsuki. W gazetach zamieszczone były również zdjęcia. Dwóch
mieszkańców Tring zginęło w wyniku tajemniczej eksplozji kotła. Jedną z tych osób była
kobieta, sprzątaczka, która w czasie wybuchu robiła w tym domu porządki. Scylla spojrzał na
jej zdjęcie. Nie znał tej kobiety. Drugą ofiarą wypadku był właściciel domu, amerykański
biznesmen o nazwisku Webster. Scylla przyjrzał się dokładnie zdjęciu. Nie było zbyt
wyraźnie. Ale jakieś kilkanaście lat temu widział tego człowieka, wyglądał wtedy, rzecz jasna,
dużo młodziej. Widział go tylko raz. Przez krótką chwilę. Nie pamiętał gdzie. Nie był jednak
Amerykaninem, nie nazywał się Webster, nie był również biznesmenem. Scylla miał nadzieję,
że dowie się czegoś więcej na ten temat. Ale z pewnością nie w tej chwili, siedząc w
bibliotece i próbując sobie cokolwiek przypomnieć. Jedyną rzeczą, która przyszła mu teraz do
głowy, było to, że widział "Webstera" w Europie, prawdopodobnie było to w Niemczech. Ten
"Webster" miał jednak czerwoną okładkę, na której widniał napis: "Słownik amerykańskiej
angielszczyzny". Scylla siedział w pubie przy Tring High Street i kończył właśnie południowy
posiłek, który składał się z kiełbasek i fasolki; jedzenie popił piwem Guinness. Wszystko było
wyśmienite. Prawdopodobnie jakiś rzutki dziennikarz specjalizujący się w sprawach
kulinarnych napisze kiedyś, że oto powstała nowa kuchnia brytyjska i wtedy wszyscy
zaczniemy się nagle delektować łososiem wędzonym po szkocku z owocami kiwi, nie mówiąc
już o sałatce na ciepło z halibuta z orzechami włoskimi. Biorąc pod uwagę jakość potraw
serwowanych w brytyjskich pubach, nadzieja na odbudowę Imperium ciągle jeszcze istniała.
Siedząc samotnie przy stoliku w rogu, Scylla poczuł nagle nieodpartą chęć powrotu do swego
apartamentu w hotelu Savoy. Całą noc spędził w samolocie mając za jedynego towarzysza
podróży autobiografię Lana Wooda i w tej chwili padał już ze zmęczenia. Jego umysł nie
pracował na pełnych obrotach i gdyby nie ostatnia wiadomość od Perkinsa, nabrałby już w tej
chwili pewności co do tego, że w sielankowym miasteczku Tring nie działo się nic
szczególnego. Eksplodował kocioł. Jakiś mężczyzna używał cudzego nazwiska. Cukiernię
otaczała tajemnicza atmosfera smutku. Nie istniał absolutnie żaden racjonalny powód, aby te
fakty można było ze sobą połączyć. Scylla wiedział jednak, że wszystkie te wydarzenia
musiały mieć jakiś wspólny mianownik, w przeciwnym razie Perkins nie zostawiłby swej
ostatniej wiadomości. Pomyślał, że jeśli się prześpi choć chwilę, odzyska być może wiarę w
swe intelektualne możliwości. Ale skoro już tu był, to czemuż, do diabła, marnować czas i nie
próbować dalej - zapłacił więc rachunek i wyszedł na ulicę, przyglądał się zamkniętej
cukierni, przeszedł obok niej i nie oczekując żadnych rewelacji wszedł do sąsiadującej z
cukiernią kwiaciarni. Blady mężczyzna o twarzy cherubina robił ostatnie porządki. -
Przepraszam - zaczął Scylla. - Zamykamy już -- odpowiedział cherubinek czystym irlandzkim
akcentem. - Miałem nadzieję, że będę mógł jeszcze kupić jakiś upominek, może jakieś
czekoladki, czy cukiernia jest zamknięta na dobre, czy...? -...o nic proszę nie pytać. Jeśli nie
można mówić o kimś dobrze, lepiej w ogóle nic nie mówić, taką mam zasadę. - A więc nie
byliście przyjaciółmi? - Był grubym wścibskim facetem, to co się stało, nie było dla nikogo
zaskoczeniem. Scylla spojrzał na mężczyznę pytającym wzrokiem. Cherubinek zirytował się
nagle i uderzył się ręką w piersi. - Serce, człowieku, wpychasz w siebie czekoladę i serce -
kaput. - Nie masz racji i wiesz o tym - odezwał się damski głos i po chwili pojawił się przy
ladzie drugi irlandzki cherubinek, tym razem płci żeńskiej. - Aaa powiedział mężczyzna z
oburzeniem w głosie i poszedł na zaplecze sklepu. - Jego nie zabiła czekolada, jego zabiły te
tajemnicze dzieciaki. - Dzieciaki? -- powiedział Scylla jakby od niechcenia, zdając sobie
jednocześnie sprawę z tego, że trafił w tym momencie na żyłę złota. - Te niewidzialne dzieci.
- Wiem, że chciała pani właśnie zamykać, ale chciałbym bardzo kupić trochę kwiatów -
powiedział Scylla, wręczając kobiecie banknot. Spojrzała na niego. - Za dwadzieścia funtów
może pan dostać wszystko, co tu jest. Scylla uśmiechnął się tak czarująco, jak tylko potrafił. -
Kilka kwiatów pomoże w rozmowie. - Pani Abromson? - Zapukał lekko do drzwi małego
domku. - Kto tam? - Odpowiedział głos po drugiej stronie drzwi. Dobre pytanie. Cóż miał
powiedzieć? Mógł przecież powiedzieć cokolwiek, ale ponieważ tak dawno nie używał
swojego nazwiska, postanowił tym razem powiedzieć prawdę. - Nazywam się Levy. - Czego
pan sobie życzy? Mówiła z nieznacznym obcym akcentem, Scylla zastanowił się, ile już
dziesiątków lat przeminęło, odkąd przybyła tu ze środkowej Europy. - Jestem tu w imieniu
rodziny Websterów. Wiem, że jest to dla pani trudny okres, ale dla nich również nie jest łatwy.
- Czy musi pan wchodzić? - Nie, oczywiście, że nie. Ale mam tu dla pani kwiaty - być może
przyniosą pani jakieś pocieszenie. W tym momencie otworzyły się drzwi. Kobieta miała
wynędzniałą starą twarz. Scylla wręczył jej olbrzymi bukiet. Kobieta zawahała się. - Nie
musieli tego robić. - Proszę je wziąć. Bardzo panią proszę. Kobieta przyjęła prezent. - Ma pan
ładne oczy. - To chyba zasługa rodziców, ale dziękuję za komplement. - I mówi pan ładnie.
Wiedział, że kobieta ocenia go w tym momencie i że ta ocena wypadła dla niego korzystnie.
Stanął przy wejściu i czekał. - Do środka, do środka - wskazała ręką kobieta. Zaprowadziła
go do maleńkiego salonu. - Siadać, siadać. Znalazł krzesło, które wyglądało solidniej niż inne
i usiadł na nim. - Ma pan na coś ochotę? - Nie, dziękuję. - Te schody prowadzą do kuchni,
zaraz wracam. - Oddaliła się, szurając po podłodze. Scylla policzył stopnie, było ich dziesięć.
Potem dziesięć stopni w dół - i była z powrotem. Usiadła naprzeciwko niego i uważnie mu się
przyjrzała. - ¯onaty? - Rozwiedziony. - Dzieci? - Nie mam. Przez dłuższą chwilę kiwała
głową, mrucząc coś pod nosem: - Uuu..., uuu... Scylla rozejrzał się po pokoju. Był bardzo
zadbany. Zauważył kilka fotografii. Na jednej z nich byli młodzi ludzie w dniu swojego ślubu.
Kobietę na zdjęciu było łatwo rozpoznać - miała tę samą smutną zmęczoną twarz, choć cała
reszta wyglądała dużo młodziej. Pan młody był wtedy już otyłym mężczyzną. Na innych
fotografiach były dzieci. - A więc? - powiedziała w końcu. - Powiedziano mi, że pani mąż był
świadkiem eksplozji. Czy mogłaby mi pani opowiedzieć, jak to się stało? - Już opowiadałam
przecież. Scylla uśmiechnął się. - Ale nie mnie. Bardzo panią proszę. Kobieta ponownie
zamruczała coś pod nosem: - Uuu..., uuu... - Następnie zaczęła opowiadać cichym głosem: -
Chyba było to dwa tygodnie temu. Chyba w sobotę. Myślę, że tak. On był wtedy w sklepie.
Był w złym nastroju. Nie było klientów. Myślał, że pora zamykać. I wtedy pojawiły się aniołki.
Scylla nie dosłyszał ostatniego słowa. - Tak je później nazwał - "aniołki". Te małe dzieciaki.
Takie kochane, że chciało się... - uszczypnęła się we własny policzek. - Ale wydawało mu się
również, że były rozpieszczone. Mnie tam wtedy nie było, powtarzam cały czas jego słowa.
Na początku robiły wrażenie rozpuszczonych brzdąców. Mały był w wieku sześciu, siedmiu,
może ośmiu lat. Byli dobrze ubrani. Dobrze wychowani. Na początku miał wrażenie, że patrzą
na świat z wyższością, wie pan, co mam na myśli, robili wrażenie pyszałkowatych. - Ale nie
byli tacy? - Nie i to było duże zaskoczenie, okazali się tacy kochani. I byli bardzo grzeczni.
Dużo mówili. Jeden z nich obchodził właśnie urodziny. Mieli do wydania całego funta. I wydali
go. Max żałował, że nie mógł ich zaprosić do domu. Dał im białą czekoladę - bardzo drogą,
ale jeśli dzieciom sprawia się radość, wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Scylla czekał
na dalszy ciąg opowieści. - Chłopcy wyszli. Poczuł się nie najlepiej. Też mamy dzieci, ale nie
żyjemy z nimi zbyt blisko, cóż, tak już jest. Wracając jednak do dzieciaków - kiedy już wyszli,
on poczuł się nagle przygnębiony. Przygotował pospiesznie kilka pakunków ze słodyczami,
oprócz białej czekolady chciał im dorzucić coś w prezencie, ale tak naprawdę, to chciał z nimi
jeszcze trochę porozmawiać. Napełnił więc torebki słodyczami, zamknął sklep i wybiegł za
nimi na ulicę. Dobiegł do rogu News, zobaczył ich w oddali i ruszył w ich stronę. Zatrzymali
się obok domu Websterów i wyglądało na to, że jeden z nich płacze. Mąż biegł za nimi co
tchu i wtedy nastąpiła eksplozja. Stracił na chwilę równowagę. Upadł, ale szybko podniósł się
- w tym momencie wybuchnął płaczem. To był szok. Zwariowany kocioł; tragedia, wszystko
stało się tak nagle, jego łzy były łzami zaskoczenia. Potem zbliżył się do miejsca wypadku,
nie mógł jednak podejść zbyt blisko ze względu na podmuch gorącego powietrza. Odgłos
eksplozji przyciągnął tłumy gapiów. Po jakimś czasie zjawiła się policja i straż pożarna. Istne
szaleństwo. Policjantów było coraz więcej. Gapiów również. Strażacy. Coś takiego zdarzyło
się w Tring po raz pierwszy. Mieszkamy już tu trzydzieści cztery lata, ale czegoś podobnego
nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Max stał i obserwował. Do samego końca. Myślał, że może
być w czymś pomocny. Gdy wrócił do domu, było już późno. Zrobiłam mu herbatę. Był
wściekły. Ale najgorsze miało dopiero stać się nazajutrz. - Co to było? - Gazety. Podały tylko
zdawkowe informacje. I... napisali, oczywiście... że zginęły tylko dwie osoby, to znaczy
Webster i sprzątaczka, nic nie napisali o dzieciach. Byli braćmi. Aniołki. Max nic z tego nie
rozumiał. Zadzwonił na policję, potem poszedł na posterunek, opowiedział o wszystkim,
nawet znał ich imiona: Stan i Ollie, nie odnaleziono ich ciał, na policji usłyszał, że musiał być
w błędzie, jedynymi ofiarami było dwoje dorosłych. - Max był wściekły. Nie uwierzył w to
wszystko. Chłopcy stali tak blisko domu i chociaż sam upadł na ziemię, wiedział przecież, że
byli tam wtedy, nie widział wszystkiego dokładnie, ale tego był pewny. Nikt mu jednak nie
uwierzył. Obszedł wszystkie sklepy w miasteczku i wypytywał, czy ktoś nie widział braci. Za
każdym razem odpowiedź była ta sama: nie. Twierdzili, że nic nie widzieli. Chodził i
wypytywał dalej. Niektórzy zaczęli się z niego śmiać - któregoś dnia wstąpił do baru i ktoś
zapytał go o jego niewidzialne dzieci. - Ale wiedział, że nie były niewidzialne. - Wiedział. Nie
mógł jednak nikogo o tym przekonać. Nie potrafił myśleć o niczym innym. Chodził wiele razy
na policję, pisał do gazet, kontaktował się z telewizją. Opowiadał o tym, co widział. Ciągle do
kogoś wydzwaniał. W końcu sama musiałam się zająć sklepem, żeby miał czas na to
wszystko. Ludzie zaczęli śmiać mu się w twarz; całe życie ciężko pracował, żeby stać się w
tej chwili pośmiewiskiem miasteczka, ale mój Max nie zwracał na to uwagi, był uparty i nie
rezygnował - nigdy by nie zrezygnował, gdyby nie atak serca, który położył wszystkiemu kres.
- Kobieta zamknęła w tym momencie oczy i znów coś mruczała pod nosem: - Uuu..., uuu...
Scylla powiedział bardzo cicho: - Czy nie wiedział, że postępując w ten sposób, naraża swoje
zdrowie, swoje serce? - Nie narażał się. To prawda, że był otyły i lubił dobrze zjeść, ale
niecałe sześć miesięcy temu lekarz powiedział mu, że jest silny jak tur. Chciałam żeby zwolnił
trochę tempo, żeby się tak nie podniecał, cały dzień myślał tylko o tych aniołkach. Nie minął
jeszcze tydzień. W tym pokoju. Była to niemal awantura, nigdy nie kłóciliśmy się, ale tym
razem mieliśmy naprawdę ostrą sprzeczkę. Powiedziałam do niego: - Słuchaj, nie masz już
takiego dobrego wzroku, może przeszli na drugą stronę ulicy. - Dodałam jeszcze: - Słuchaj,
upadłeś na ziemię, mogłeś nie widzieć wszystkiego dokładnie. - On odpowiedział na to: - Ty
też mi nie wierzysz? - Ja powiedziałam wtedy: - Zawsze ci wierzyłam, czyż nie, ale w tym
wypadku musi chyba istnieć jakieś inne wyjaśnienie. - Wtedy zjawił się ten głupi posłaniec,
zadzwonił do drzwi tak, jak pan to dziś zrobił i przyniósł dla Maxa paczkę, Max wziął ją i
przyjrzał się jej, trzymał ją przez chwilę w rękach i kiedy włożył okulary, powiedział do
posłańca: - To nie o mnie chodzi, pomylił pan adres. - Posłaniec czuł się bardzo zmieszany,
przeprosił za kłopot i wyszedł; Max wrócił do pokoju i błagał mnie, żebym nie wątpiła w jego
słowa, mówił, że na pewno ma rację, na pewno się nie pomylił i przyznał, że mówił
podniesionym głosem (mówiłam, że była to prawie awantura), później wyciągnął do mnie
rękę i w tym momencie padł nieżywy na podłogę. Lekarz powiedział, że to serce. On jest
dobrym lekarzem. To było serce. Scylla wiedział bardzo dobrze, jaki był prawdziwy powód
śmierci i przypomniał sobie w tym momencie wujka Arky'ego gdy padał nieżywy na podłogę w
laboratorium w swoim domu w Princeton, trzymając w ręce nasączony trucizną pistolet
magnum. Scylla zapytał: - Czy posłaniec miał rękawiczki? Kobieta skinęła głową. - Był bardzo
elegancki, rękawiczki, dobrze zawiązany krawat. Miał dobre maniery. Było mu bardzo
przykro, że sprawił nam kłopot. - Z pewnością tak było - Scylla uśmiechnął się, rozglądając
się po czyściutkim i uporządkowanym pokoju, porozmawiał jeszcze parę minut z kobietą,
podziękował i wyszedł; wrócił następnie do miejsca wypadku i stanąwszy po przeciwnej
stronie ulicy przyglądał się ruinom, które pozostały po domu numer szesnaście przy ulicy
Trings Mews. Nie rozszyfrował jeszcze tajemnicy, ale przynajmniej wiedział, że taka
tajemnica istnieje i poznał już kilka osób - bohaterów dramatu. Abromson widział coś, czego
nie powinien był widzieć. I nie przestawał o tym mówić, kontaktując się w dodatku z gazetami
i telewizją. Ktoś, kto chciał go powstrzymać, musiał się widocznie o wszystkim dowiedzieć.
Ale to właśnie bracia, aniołki, Stan i Ollie musieli stanowić klucz do wyjaśnienia zagadki.
Jakiej zagadki - tego nie wiedział, miał jednak zamiar wrócić do Tring i dowiedzieć się czegoś
więcej. Czuł się w tej chwili strasznie zmęczony. I musiał w związku z tym coś zrobić.
Następnego dnia powinien być w najlepszej formie. Tego bowiem dnia miał znów pojawić się
w jego życiu znienawidzony Malcolm Beverage. `ty 4 `ty Tylko spokojnie - powiedział do
siebie w myślach Beverage, który stojąc przed trójstronnym krawieckim lustrem, spoglądał
krytycznie na marynarkę od swojego najnowszego garnituru. Był opanowany jak zwykle.
Gdyby zapytać ludzi, których znał dość powierzchownie - wszystkich zresztą, których znał,
znał jedynie powierzchownie - z pewnością odpowiedzieliby, że nie widzieli go nigdy
rozzłoszczonego. Ale w jego wnętrzu wiały huragany i przewalały się wzburzone fale. Był
człowiekiem, który nie cierpiał fuszerki i przeciętności, nie zadowalał się również tym, gdy
ktoś wykonywał powierzone mu zadanie jedynie w poprawny sposób. Często żałował, że nie
jest w posiadaniu takiego pistoletu, jakich używali tylko bohaterowie komiksów, mógłby wtedy
unicestwiać ludzi, którzy nie spełniali jego oczekiwań. Gdyby miał taki pistolet, wtedy liczba
mieszkańców naszej planety zmniejszałaby się dość znacznie. Beverage miał miłą
powierzchowność. Przy pierwszym spotkaniu robił na ludziach pozytywne wrażenie. Był z
pewnością inteligentny, umiał słuchać tego, co mówią inni, posiadał ujmujący uśmiech. Będąc
czterdziestokilkuletnim mężczyzną, był równie mocno zbudowany, jak wiele lat wcześniej,
gdy był świetnym gimnastykiem. Ciągle zachowywał sportową sylwetkę. Niestety jego wzrost
był wzrostem typowego gimnastyka - pięć stóp i sześć i pół cala - owe pół cala dodawał do
swego wzrostu jedynie dla lepszego samopoczucia. Krawiec krążył po poksoju. Beverage
miał ochotę go unicestwić. Zwrócił się do krawca cichym głosem: - Czy nie sądzi pan, że w
ramionach nie leży najlepiej? - Mówiąc to uśmiechnął się. - Wydaje mi się, że leży dobrze,
panie Beverage. Ale proszę nie zapominać, że ma pan pod spodem inne ubranie. - Mówiąc
to odwzajemnił uśmiech. Beverage poruszał ramionami. - Ciasne, wydaje się trochę za
ciasne. Ale teraz nie można z tym nic zrobić, prawda, Freddie? - Tu w sklepie nie, proszę
pana. Beverage zrobił ledwie widoczny gest ręką. Natychmiast pojawił się pomocnik krawca,
który ściągnął z niego marynarkę i pomógł mu założyć kurtkę, wyczyścił ją następnie
szczotką i dyskretnie usunął się z drogi. O to właśnie chodzi - pomyślał Beverage tak właśnie
powinien wyglądać ten świat, każdy powinien zajmować określone miejsce; nie miał
muzykalnych uszu, najmilszym dla niego dźwiękiem był głos wydający polecenia - polecenia,
które były wykonywane szybko i sprawnie. Gdy był już na zewnątrz, na Sloane Street,
spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina piąta. Nigdy nie kończył pracy przed siódmą, nawet
w soboty, a ta sobota była szczególna, gdyż umówiony był ze Scyllą. Scylla z pewnością
czekał już kilka godzin, Beverage miał co do tego pewność; znał również osobliwe poczucie
humoru Scylli i wiedział, że ten facet będzie się starał wystawić jego cierpliwość na próbę,
mając nadzieję, że wyprowadzi go z równowagi. Tylko spokojnie - pomyślał Beverage.
Oczekiwania Scylli nie spełnią się tym razem. Biuro Beverage'a znajdowało się naprzeciwko
Harrodsa, na Hans Court; mężczyzna skręcił więc w lewo i z gracją przedarł się przez tłum
przechodniów. Przechodząc obok jednego ze sklepów, spojrzał na swe odbicie w szybie
wystawowej; to co zobaczył, sprawiło mu przyjemność: oto widział elegancko ubranego
mężczyznę udającego się na sobotnią przechadzkę, mężczyzna sprawiał wrażenie człowieka
sukcesu, którego nie trapią żadne zmartwienia. Osiągnięcie takiego wyglądu nie było łatwe.
W tej chwili przeżywał prawdopodobnie najtrudniejszy okres w karierze. ¯ycie rodzinne
Beverage'a, zresztą z jego własnej winy, było zupełną klęską; mając podobne problemy,
większość ludzi na jego miejscu popadłaby pewnie w depresję. śmierć Perkinsa również
odbiła na nim swe piętno. Wydarzenie to nie było, rzecz jasna, niespodzianką - przeciwnie,
Beverage dobrze wiedział, że Perkins miał umrzeć, podobnie zresztą, jak i on sam, podobnie
jak wszyscy w tym fachu. Niezależnie od tego będzie mu brakowało Ma. Lubił tego otyłego
faceta. ¯ycie rodzinne Perkinsa również było klęską - i sam ponosił za to wi xxxx nę:
spowodował wypadek samochodowy i ugiął się potem pod ciężarem wszystkich jego
konsekwencji, jedzenie stało się dla niego czymś w rodzaju nałogu, a z wyglądu przypominał
czasem starzejącą się gwiazdę opery. Wiadomość telefoniczna w sprawie Perkinsa
poruszyła Beverage'a do głębi - coś takiego zdarzyło mu się po raz pierwszy od kilku lat. Co
prawda nie płakał, był daleki od tego. On i Ma działali już wspólnie tyle lat, cały świat uważał
ich za ¯ądnych Krwi, gdy tymczasem prawda była zupełnie inna - w tych okropnych czasach
należeli do drugiego tajemniczego ugrupowania, czyli do Bogobojnych. ¯ądni Krwi stawali się
coraz bardziej pewni swego. Ale w końcu przegrają. Beverage wiedział, że świadomość
ostatecznego zwycięstwa była właśnie tym, co dawało mu wiarę w przetrwanie. Musiał
przejąć kontrolę nad biegiem wydarzeń, całkowitą kontrolę - i to natychmiast. Przy
najmniejszym nawet szczęściu była w tej chwili szansa na to, aby zapanował pokój. Pokój,
którym będą się cieszyć całe pokolenia. To prawda, że był nieczułym i złym mężem; to
prawda, że był taki sam jako przyjaciel. Jego wady można by wymieniać w nieskończoność.
Nie zmieniało to jednak faktu, że kochał pokój tak bardzo, jak niektórzy alkoholicy słodkie
wino. Niezależnie od tego, co myślał o tym cały świat, Beverage był pewny jednego: był
największym wśród Bogobojnych. świadomość zajmowania takiej pozycji uszczęśliwiłaby
chyba każdego człowieka. Beverage nie był zachwycony rozmiarami swojego biura.
Lokalizacja była natomiast bez zarzutu - Knightsbridge, niedaleko Harrodsa i Sloane Street.
Kiedy jednak cztery lata wcześniej podjęto decyzję, aby dla "uniknięcia wzbudzania
podejrzeń" przenieść szefa Dywizji za granicę, sprawę zapewnienia środków bezpieczeństwa
potraktowano z przesadną gorliwością. Budynek, w którym znajdowało się biuro miał nędzny
wygląd, nie było w nim wystarczająco dużo miejsca, a w zimie panował w pomieszczeniach
przejmujący chłód; gdy Beverage zaproponował, aby zainstalowano klimatyzację, która
pozwoli przetrwać letnią kanikułę, uznano ten pomysł za zły: klimatyzacja w Wielkiej Brytanii
rzuca się w oczy i "wzbudza podejrzenia". Tak więc w gorące letnie dni, takie właśnie jak ten,
personel biura cierpiał straszliwie. Gdy Beverage wszedł do pokoju, jego sekretarz potrząsnął
głową. Oznaczało to, że nie było żadnych telefonów. Beverage spojrzał na zegarek. Piąta
piętnaście. Wszedł do swojego prywatnego gabinetu, otworzył okna i przyglądał się dobrze
ubranym ludziom, którzy jeszcze w tej chwili oblegali tłumnie słynny dom towarowy. Zasłużył
sobie zresztą na taką sławę. Beverage nieczęsto miał ochotę na to, by unicestwić jakiegoś
pracownika Harrodsa. Jedynie czasem, w okresie odbywających się dwa razy w roku
wyprzedaży, zdarzało im się zatrudnić jakiegoś niekompetentnego sprzedawcę, ale ogólnie
rzecz biorąc Harrods był oazą dla tych, dla których sprawność działania była życiową dewizą.
Można wyrazić życzenie, aby ONZ pracował równie sprawnie. W tym momencie zadzwonił
jego prywatny telefon i Beverage zastanowił się, czego może chcieć jego żona; rzadko
rozmawiali w domu, a jeszcze rzadziej przez telefon - podniósł jednak słuchawkę bez uczucia
gniewu. Zdarzało się, że gdy byli sami, tracił nad sobą kontrolę i krzywdził ją - nawet fizycznie
- doprowadzając ją do bólu i łez. Czego więc mogła chcieć? - Cześć, Bucu. Usłyszawszy
niespodziewanie ten zachrypnięty głos, Beverage aż usiadł z wrażenia. Głos był trochę
zmieniony, podobnie zresztą jak jego właściciel, ale ton głosu i dobór słownictwa nie zmieniły
się od dziesięcioleci. I do tego jeszcze to szczególne, wyrażające pogardę przedłużenie
pierwszego "u". - Słuchaj Scylla - odpowiedział Beverage - chcę abyś wiedział, że niektórzy
mogliby potraktować tego typu przywitanie jako akt niesubordynacji. Nie należę do tych ludzi.
Kładę to na karb twojej ograniczonej inteligencji i ubogiego słownictwa. - Beverage? - Co? -
Nie cierpimy się nawzajem od ćwierć wieku - nie zmieniajmy więc zasad gry. Innymi słowy,
mam nadzieję, że po raz ostatni próbowałeś być uprzejmy. - Niech i tak będzie. Kiedy się
spotkamy? - Jutro. W południe. Przy Speaker's Corner. - W porządku. - Przyjdź sam. - O co
ci chodzi? - Chodzi mi o to, że masz przyjść bez towarzystwa goryli. - Opowiadasz jeszcze
większe brednie niż dawniej. - Wyzwalasz coś takiego w ludziach. - Staram się jak mogę. - A
więc do widzenia, Bucu. Staraj się zasnąć tej nocy. Nie martw się. Nie zrobię ci krzywdy. -
Zamilkł na chwilę. - Nie. Kto wie czy nie zrobię ci krzywdy. Odłożył słuchawkę. Beverage
siedział na krześle, na jego czole pojawiły się kropelki potu. Prawdopodobnie z powodu
upału. W każdym razie upał był jednym z powodów. Zastanawiał się ilu goryli będzie musiał
wziąć ze sobą następnego dnia. Scylla był człowiekiem, po którym można było oczekiwać
agresywnego zachowania. Dwóch ludzi schowanych gdzieś w dyskretnym miejscu. Dwóch -
to aż nadto. Beverage zamknął oczy i pomyślał o człowieku, z którym nazajutrz miał się
spotkać. Postanowił, że czterech goryli zapewni mu większy komfort psychiczny... Zbliżając
się do Speaker's Corner następnego dnia koło południa, Scylla pomyślał, że choć raz w ciągu
każdego stulecia Bóg zaznaczał w jakiś sposób swą obecność. Czyż było bowiem jakieś inne
miejsce w świecie poza tym właśnie w północno-wschodniej części Hyde Parku, gdzie w
niedzielę każdy człowiek miał prawo zaprezentować własne opinie na dowolne tematy i bez
względu na ich ekstremalny czy nawet obraźliwy charakter nie narażał się przy tym na żadną
karę? Jaki inny byłby nasz świat, gdyby każde miasto miało swój Speaker's Corner! W
promieniach słońca przechadzało się tysiące ludzi, kilkudziesięciu mówców ubiegało się o
prawo głosu. Socjaliści i komuniści; ci, którzy wierzyli w rychły koniec świata i w zbawcze
działanie witamin; wyznawcy wolnej miłości; Brytyjczycy, którzy nienawidzili Ameryki oraz
Brytyjczycy, którzy nienawidzili Wielkiej Brytanii; Hindusi i Afrykanie - wszyscy oni starali się
wykrzyczeć swoje poglądy, dopóki nie odmawiały im posłuszeństwa struny głosowe. Tłum
przesuwał się od jednego mówcy do drugiego, sukces oracji nie zależał jednak od trafności i
sposobu wygłaszania różnych filozoficznych idei, lecz od tego, jak reagowali na mowę
"krzykacze". To właśnie oni nadawali temu miejscu jego szczególny charakter. Jeden Bóg
wiedział, co ludzie ci robili przez cały tydzień, gdy jednak nadchodziła niedziela,
"krzykaczom" przyświecał jeden tylko cel: zbić mówcę z pantałyku. Scylla widział już
wcześniej sfrustrowanych mówców, którzy wybuchali płaczem, co rzecz jasna dodawało
"krzykaczom" jeszcze więcej animuszu. "Krzykacze" byli ludźmi o szczególnych cechach:
posiadali swoją dumę, byli bezwzględni i okazywali szacunek tylko tym nielicznym mówcom,
którzy mimo całej wrzawy potrafili do końca zachować jasność i spójność swych wypowiedzi.
Och, być takim "krzykaczem" - pomyślał Scylla. Wiele lat temu Scylla przychodził w to
miejsce w każdą niedzielę. Podziwiał te słowne potyczki. Było to miejsce fascynujące -
zawsze tłumy ludzi, ścieranie się różnych punktów widzenia, obecność "krzykaczy" - a nad
wszystkim czuwało jedynie kilku londyńskich bobbys w swych wysokich hełmach i
mundurach w kolorze błękitu nocy. Scylla zatrzymał się na krótko przy jakimś kiepskim
mówcy, który stojąc na plastikowym pojemniku na butelki od mleka mówił z wielką pasją na
temat potrzeby unikania "atomowych zim". Zaiste wspaniały temat i w dodatku mówca
posiadał sporą wiedzę - jednakże jąkał się i jego mowa brzmiała tak patetycznie, że nawet
"krzykacze" nie zwracali na niego specjalnej uwagi. Scylla podszedł następnie do
eleganckiego mieszkańca jednego z krajów Orientu, który trzymał tabliczkę z napisem:
Władza dla żółtych i mówił niemal szeptem; robił to celowo - była to stosowana w tym miejscu
metoda przyciągania przez mówcę większej uwagi tłumu. Za plecami Scylli jakiś gruby głos
zaczął nagle wykrzykiwać: - Cycki, cycki, cycki - po czym potężny mężczyzna wszedł na
plastikowy pojemnik i kontynuował swój "cyckowy" temat. W miejscach, w których mężczyzna
miał niegdyś zęby, widoczne były teraz duże szczerby. Scylla, który przypadkiem znalazł się
blisko mówcy, postanowił choć przez chwilę nie zmieniać zajętego stanowiska. Gdy rozejrzał
się wokół, zorientował się, że podjął właściwą decyzję, gdyż kilku "krzykaczy" zaczęło się
nagle przysuwać bliżej, rozpychając się w tłumie łokciami. - Mój temat - zaczął mówca - mój
dzisiejszy temat jest następujący: czy kobiety są istotami ludzkimi? Twierdzę, że nie. Nadają
się do rozmnażania i na tym kończy się ich rola. Kobiety są słabe, potrafią tylko skamleć i
użalać się nad wszystkimi, są głupie... -...twoja matka była głupia, to pewne - wrzasnął z
tłumu niziutki "krzykacz". - Zapomniała wziął pigułkę... Mówca zignorował go. - Ogłaszam, że
sposobem na rozwiązanie problemów tego świata jest stworzenie farm rozpłodowych dla
kobiet. Powinniśmy umieścić tam wszystkie kobiety. -...George, przy obrzezaniu musieli ci
odciąć nie to, co trzeba - powiedział niziutki "krzykacz". Mówca, który najwidoczniej miał na
imię Georg, spojrzał na małego dręczyciela i wskazując na niego rękę powiedział: -
Przyjacielu Pigmeju, każdy ma prawo do głupoty, ale ty najwidoczniej nadużyłeś tego prawa.
W tym momencie włączył się jakiś inny "krzykacz": - Dlaczego George śmieje się we środę
rano? Bo śmieje się z dowcipów, które usłyszał w niedzielę. Z kolei rozległ się głos
następnego "krzykacza": - Dentysta Goerge'a postanowił zastrajkować, a zęby George'a
ogłosiły strajk solidarnościowy... -...chciałbym być gołębiem, wtedy mógłbym ci nasrać na
głowę - tymi słowami George zwrócił się do ostatniego intruza. - Wracając do tematu, otóż te
farmy rozpłodowe, które według mnie są jedyną nadzieją ludzkości... -...już brałem dziś rano
prysznic - wtrącił niziutki "krzykacz". - Nie musisz pluć, kiedy mówisz... Scylla przysłuchiwał
się temu wszystkiemu; od czasu do czasu wybuchały salwy śmiechu, a nowych widzów wciąż
przybywało. Zastanowił się, czy miał na tyle siły woli, by zostać "krzykaczem". Nigdy nie
myślał o tym wcześniej, lecz teraz, po tylu latach spędzonych z dala od ludzi, nagle tego
zapragnął, przeszkodą mogło być jednak to, że "krzykacze" pochodzili z Londynu - obcego
mogliby przecież wyśmiać i poniżyć. Scylla wiedział, że telewizyjny serial Dallas osiągnął w
Wielkiej Brytanii znaczną popularność i podejrzewał, że zgromadzonym ludziom spodoba się
jego teksański akcent, więc nagle powiedział donośnym głosem: -...Puk puk... Nikt nie
odpowiedział. Spojrzał na twarze "krzykaczy". Panowała cisza. - Puk puk - spróbował raz
jeszcze, tym razem z mniejszą śmiałością. W końcu niziutki "krzykacz" odezwał się cichym
głosem: - Kto tam? - Shirley. - Shirley i co dalej? - Shirley George jest idiotką. Roześmieli się.
"Krzykacze" roześmieli się. Nie była to salwa śmiechu, ale ważne, że zaśmieli się - nieistotne
przecież, jakie było natężenie hałasu mierzone w decybelach. Istotne było to, że Scylla został
przynajmniej przez chwilę zaakceptowany; krzyknął jeszcze głośniej: - Puk puk... puk puk...
Jak w niebie. Beverage zjawił się przy Speaker's Corner pięć minut przed godziną dwunastą
w południe. Przebiegł przez Park Lane i wyglądało na to, że jest sam. Wybrał akurat to
wejście do parku, aby być dobrze widoczny i tym samym uspokoić Scyllę. Zadbał o to, aby
jego czterech ludzi znajdowało się w pobliżu, ale jednocześnie na tyle daleko od niego, aby
nie przyciągać niczyjej uwagi. Beverage przyjrzał się tysiącom dreptających po parku ludzi.
Nie był tu już od wielu lat i nie cierpiał tego miejsca, z przyjemnością rozdeptałby ich
wszystkich na drobny pył - zarówno tutejszych, stanowiących połowę tłumu, którzy
najwidoczniej nie mieli nic do roboty, jak i drugą połowę, którą tworzyli turyści ze wszystkich
zakątków świata, i niemal każdy z nich miał na szyi aparat fotograficzny "Nikon". Beverage
podszedł do miejsca, gdzie zgromadził się największy tłum; szczerbaty facet przyciągał
uwagę widzów rozmawiając z jakimś głupkowatym teksańczykiem opowiadającym dowcipy o
pukaniu do drzwi. Beverage ruszył dalej. Czy mówił kiedyś Scylli, jak bardzo nie cierpiał
Speaker's Corner? Na pewno mówił - przecież właśnie dlatego Scylla upierał się, aby tu się
właśnie spotkać. Nikt chyba nie mógł lubić tego miejsca. Spojrzał na zegarek. Pięć po
dwunastej. Scylla powiedział, że przyjdzie dokładnie o dwunastej. Oznaczało to, że
prawdopodobnie zjawi się o trzeciej. Beverage doskonale rozumiał, że będzie musiał czekać
w nieskończoność, cały ranek przygotowywał się do tego, aby zachować spokój dając Scylli
tę przeklętą satysfakcję. A więc Scylla przyjdzie o trzeciej; Beverage będzie uśmiechnięty i
uprzejmy. Scylla powie, że mu przykro z powodu spóźnienia. Beverage powie wtedy: -
Spóźnienia? Dopiero co przyszedłem, myślałem, że byliśmy umówieni o trzeciej. Przewidując
przebieg rozmowy, Beverage niemal uśmiechnął się do swych myśli. Niezależnie od
wszystkiego był to przepiękny, typowy angielski dzień. Beverage chodził bez celu od jednej
grupki ludzi do drugiej, oglądając się ukradkiem, aby upewnić się, czyjego czterech ludzi
podąża jego śladem. Było tak w istocie, lecz nikt nie mógł o tym wiedzieć. Obok niego
przebiegło kilku Irańczyków skandując: - "śmierć Chomeiniemu". Beverage szedł dalej.
Zobaczył przed sobą potężną kobietę niosącą tabliczkę z napisem: Straciłam osiem "stone"
wagi, ty też możesz to zrobić. Beverage nigdy nie rozumiał angielskich jednostek wagi. Co to
właściwie znaczyło: jeden "stone"? Dwanaście funtów? Czy to było właśnie tyle? Jeśli tak, to
ile wagi faktycznie straciła? Był już niedaleki uzyskania prawidłowej odpowiedzi, gdy nagle
zamarł w bezruchu i poczuł na szyi morderczy uścisk rąk, jednocześnie usłyszał zachrypły
szept: - Mówiłem, Bucu, że masz przyjść sam. - Jestem sam - zdołał wydusić z siebie
Beverage, w tym momencie ręce ścisnęły jego szyję jeszcze mocniej i poczuł tak nagły ból,
że aż pociemniało mu w oczach. - Lubię zadawać ci ból - powiedział Scylla, stojąc tuż za
plecami mniejszego mężczyzny. - Mogę to robić tak długo, jak sobie tego życzysz, jak
widzisz, zająłem dogodną pozycję. - Dobrze - wyszeptał Beverage i wykonał trzy ruchy ręką.
Scylla-rozejrzał. się wokół i zauważył trzech mężczyzn, którzy wyszli z ukrycia i zaczęli się
powoli oddalać. Scylla zwolnił uścisk. Beverage odwrócił się i zachowując milczenie spojrzał
na wielkiego opalonego mężczyznę. W końcu potrząsnął głową. - Nie do poznania. To
niewiarygodne. Mężczyźni zaczęli iść. Przed nimi była wielka, prawie łysa kobieta, która
weszła właśnie na plastikowy pojemnik i zamknąwszy oczy zaczęła pięknym głosem nucić
piosenkę Danny Boy; tłum zaczynał powoli zmierzać w jej kierunku. - Miło cię znów widzieć,
Mal - powiedział Scylla, obejmując ramieniem drugiego mężczyznę. - Czułości z twojej
strony? Tego się nie spodziewałem. Ale być może złagodniałeś przez te lata. - Nie, nie
złagodniałem. Beverage poczuł w tym momencie, jak mocne palce wbijają się w jego ramię.
Aż jęknął zaskoczony nagłym bólem. - Zrób to, Mal. Beverage ledwo wykrztusił: - Co... mam
zrobić? - Zrób to, Mal. Beverage'owi znów pociemniało w oczach, ale zdobył się na to, by
wykonać ruch ręką. Scylla obejrzał się i zauważył czwartego człowieka z obstawy, który
zajmował stanowisko przy najbliższej bramie wyjściowej z parku. - Przyprowadzanie ich ze
sobą było głupim posunięciem. - Chyba tak, chyba tak. Na lewo od nich jakiś mówca tracił w
tej chwili panowanie nad sobą, zwracając się do jednego z "krzykaczy": - Mówisz dwoma
językami: łamaną angielszczyzną i kuchenną łaciną. Obaj mężczyźni szli dalej w promieniach
południowego słońca. - Odnośnie Ma - powiedział Beverage. - Chcę, żebyś wiedział...
-...nigdy go tak nie nazywaj! Tak nazywali go przyjaciele, ty nie byłeś jego przyjacielem, więc
nazywaj go Perkins... Nagle Beverage stracił na chwilę panowanie i potrząsnął gwałtownie
większym mężczyzną: - Nie wiesz o tym... w ogóle gówno wiesz na ten temat... wegetowałeś
gdzieś wszystkie te lata... byliśmy sobie bliscy... byliśmy bliskimi przyjaciółmi... Scylla zrobił
krok do tyłu i spojrzał na Beverage'a; wyglądał tak, jakby się miał zaraz rozpłakać.. -
Przepraszam. Nie chciałem wzbudzać w tobie ludzkich uczuć. Proszę o wybaczenie.
Mężczyźni szli dalej. Po ich prawej stronie przemawiał mężczyzna w typie Billi Grahama. -
Czy masz już dość smutku tego świata...? Jezus jest blisko ciebie... Jezus puka do twojego
serca... Beverage wskazał na znajdującą się w pobliżu ławkę i mężczyźni usiedli. - Powiem
krótko: im mniej będziemy przebywać w swoim towarzystwie, tym lepiej dla nas obu. - Mów
dalej - odpowiedział Scylla. - Ma został zamordowany przez osobnika zwanego Blondynką.
Nie cierpię pochlebstw, ale można powiedzieć, że facet ten, w mniejszym lub większym
stopniu, jest twoim nowym wcieleniem. Słyszałeś o rywalizacji pomiędzy ¯ądnymi Krwi a
Bogobojnymi? - Tak. - Otóż Blondynka dziesiątkuje nasze szeregi. - I chcesz go odstawić na
boczny tor? - Nie, to nie takie proste. Samo zabicie nie stanowi problemu, wiesz chyba o tym
dobrze. Chcemy się dowiedzieć, kim jest nasz wróg, innymi słowy - chcemy wiedzieć, dla
kogo Blondynka pracuje. Istnieje jednak pewien problem. Scylla nie przerywał. - On nic nie
powie. W ostatnim dziesięcioleciu złapano go już dwukrotnie, pierwszy raz na Bliskim
Wschodzie, drugi raz w Ameryce £acińskiej. Za każdym razem zdołał nam się wymknąć, ale
zanim to się stało, był poddawany profesjonalnym torturom. I okazywało się, że ten człowiek
jest nieczuły na ból. - Być może jest teraz inaczej. Beverage skinął głową. - Być może jest
teraz inaczej. - Czy wiesz, gdzie on teraz jest? Beverage znów pokiwał głową. - Nie kryje się
z niczym. Nie przestrzega żadnych środków bezpieczeństwa, jest pewny, że nic mu nie grozi.
Przyjechał wczoraj do Londynu i widziano go tego dnia wieczorem, grał w ruletkę w jednym z
bardziej znanych kasyn w Belgravia. Kocha ruletkę. Gra o duże stawki. Przegrywa mnóstwo
pieniędzy. Podejrzewam, że potrzebuje ich coraz więcej, ktokolwiek mu jednak płaci - płaci z
pewnością bardzo dużo. Mężczyźni wstali i znów zaczęli spacerować. Przed Scyllą roztaczał
się najsmutniejszy widok: na ławce siedział sterany pracą czarnoskóry śmieciarz, obok
oparta była miotła, mężczyzna spoglądał posępnym wzrokiem na otaczający go tłum.
Dlaczego było to smutne? W jego oczach park nie był miejscem radości i oazą wymiany
poglądów. Był jedynie śmietnikiem. Stertą kubków po lodach, potarganych gazet i
niedopałków papierosów. Dla śmieciarza nigdy nie będzie chwili wytchnienia, miejsce
posprzątanych śmieci zajmą nowe - i tak będzie w nieskończoność. W pobliżu Scylli i jego
towarzysza pojawił się teraz inny "krzykacz", który stawiał takie oto pytanie: - Mówca jest
człowiekiem z zewnątrz, ciekaw jestem, jaką ma opinię na temat rodzaju ludzkiego? -
Domyślamy się również, jaki jest powód, dla którego Blondynka przebywa w Londynie. Jeden
z naszych głównych sojuszników, senator ze Wschodniego Wybrzeża, przyjeżdża dziś
wieczorem i ma zamiar zatrzymać się tu przez tydzień, przywozi ze sobą dwóch małych
synów. Słyszałem pogłoski, że chłopcy mogą zostać porwani. - Czy dzieci nie będą miały
ochrony? - Na gorylach nie zawsze można polegać - powiedział Beverage. - Znałem kiedyś
faceta - może w to nie uwierzysz, ale to prawda - który miał aż czterech goryli; jak się później
okazało, ich pomoc okazała się zupełnie bezskuteczna. - Powiedziawszy to, uśmiechnął się. -
Nie próbuj ponownie odwoływać się do moich ludzkich instynktów. Beverage uśmiechnął się
jeszcze szerzej. - Nie obawiaj się... nienawidzę cię dużo bardziej niż ty mnie. - Rozkosz dla
ucha - odpowiedział Scylla. `ty 5 `ty Krupier przy stole był zdezorientowany. Była już trzecia
nad ranem; w ciągu nocy ruch w kasynie był niewielki, a w tej chwili został już tylko jeden
grający - duży Francuz o ciemnej karnacji. Krupier był również Francuzem, więc obaj
mężczyźni prowadzili już od godziny miłą pogawędkę. Gracz stawiał dość spore sumy
pieniędzy. Krupiera zastanowiły dwie rzeczy. Po pierwsze, mężczyzna w ogóle nie
wykazywał zainteresowania samą grą. Pytał krupiera, ile ma dzieci, a gdy ten odpowiadał, że
troje, obstawiał wtedy trójkę. Podobnie pytał o miesiąc i dzień urodzenia żony i obstawiał
odpowiednie liczby. Nie było w tym nic dziwnego - każdy gracz miał przecież swój własny
system. Dziwne było jednak to, że opalonemu mężczyźnie zupełnie nie zależało na tym, by
wygrać. Drugą zastanawiającą rzeczą było to, że samotny gracz również nie był Francuzem.
To fakt, że mówił bez obcego akcentu, a jego słownictwo ponad wszelką wątpliwość
dowodziło, że był człowiekiem wykształconym. Ale w jego sposobie mówienia było coś
szczególnego. Jego francuszczyzna była niczym cenny, ukrywany przed światem skarb,
przypominała rzecz, którą skrzętnie przechowywał przez długie lata, i która dopiero teraz
mogła ujrzeć światło dzienne. Duży mężczyzna zapytał po francusku: - W którym roku
urodziłeś się? - W tysiąc dziewięćset czterdziestym - odpowiedział krupier. - Nie był to dobry
rok dla Paryża - powiedział gracz i obstawił "jedynkę", "dziewiątkę", "czwórkę" i "zero", kładąc
w odpowiednich miejscach po dziesięć funtów, spojrzał na obracające się koło, a potem
wpatrywał się we własne ręce, aż do momentu, gdy kulka zatrzymała się na "czwórce"; wzrok
podniósł dopiero wtedy, gdy krupier wypłacał wygrane kombinacje. Gracz obstawił ponownie
te same numery i spokojnym wzrokiem śledził krupiera, który obrócił koło przeciwnie do ruchu
wskazówek zegara i rzucił do niego kulką, lecz w odwrotnym kierunku. Gracz spojrzał na
swoje duże, splecione dłonie. W tym momencie krupier uśmiechnął się, gdyż właśnie
zauważył znajomego mężczyznę, który zbliżył się do stołu i usiadł naprzeciwko gracza o
ciemnej skórze. - Wyjeżdżał pan? - spytał krupier. - Podróż służbowa do Ameryki -
odpowiedział mężczyzna uśmiechając się, po czym lekko potaknął jasnowłosą, kształtną
głową. Scylla nie cierpiał ruletki, która nudziła go w tym samym stopniu, w jakim mogłyby go
znudzić letnie rozgrywki piłkarskie. Sytuacja Blondynki stawała się coraz trudniejsza i choć w
Belgravia było sporo kasyn, to jednak wcześniej czy później jasnowłosy mężczyzna musiał w
końcu natknąć się na swego rywala. Scylla nie miał jednak nic przeciwko temu, by przed
rozpoczęciem otwartej wojny mieć trochę czasu na lepsze poznanie przeciwnika. Zawsze
chciał wiedzieć jak najwięcej o wrogu i w przeszłości nie miewał trudności z właściwym
rozpoznaniem sytuacji. Postanowił przynajmniej sprawdzić umiejętności posługiwania się
językiem francuskim, którego nie używał już od wielu lat; to prawda, że jego mowa wydawała
się krupierowi jakaś nienaturalna, ale ogólnie rzecz biorąc radził sobie zupełnie przyzwoicie;
siedział w tej chwili przy ruletce, wpatrując się we własne dłonie, które splecione położył na
stole; siedząc usłyszał nagle słowa: - Podróż służbowa do Ameryki. Poczuł wtedy żądzę krwi.
Blondynka poczuł żądzę krwi, gdy tylko usiadł; poczuł się tym zaskoczony i to nie z tego
powodu, że nie miał podobnych doświadczeń w przeszłości, ale dlatego, że uczucie to nigdy
wcześniej nie wystąpiło tak nagle i z taką siłą. Siadając do stołu był w świetnym nastroju. Miał
już bowiem następną robotę, która polegała na porwaniu dwójki małych dzieci z niezwykle
zamożnej rodziny i gdyby dobrze wykonał zadanie, mógł zdobyć fortunę, która pozwoliłaby
mu na to, by resztę życia spędzić na grach hazardowych. Spojrzał na mocno opalonego
mężczyznę, który siedział po przeciwnej stronie stołu i przyglądał się swoim splecionym
dłoniom. Zastanowił się, kim mógł być ten nieznajomy. To nie miało znaczenia. Rzadko
zastanawiał się nad czymkolwiek, znał po prostu odpowiedzi. W tej chwili wiedział już, że
mężczyznę o ciemnej skórze będzie niewątpliwie musiał zabić - i to już wkrótce. W tym
momencie krupier, rzecz jasna, nic jeszcze nie wiedział o otaczającym to miejsce uczuciu
żądzy krwi. Ani też o żadnej fali terroru, która była tak wielka, że można ją było porównać z
ludzkim strachem wywołanym takim kataklizmem, jak na przykład trzęsienie ziemi. Ludzie nie
reagują na pierwsze oznaki podobnych zjawisk. Czasem ciecze, gdy umieści się je w
pojemnikach zaczynają lekko wzburzać się na powierzchni. Gdy pojawia się więcej oznak
nadchodzącego kataklizmu, wyczuwają to niektóre ptaki. Na następne oznaki reagują konie. I
psy. A wiszące przedmioty zaczynają się kołysać. I w końcu wszystko to zaczyna docierać do
świadomości ludzi, a żądza krwi i fala strachu od tego momentu idą ze sobą w parze. I oto
coś nagle dotarło do świadomości krupiera, który ni stąd ni zowąd zaczął przypominać sobie
nieprzyjemne doświadczenia życiowe, jego oddech stał się głębszy, ponieważ odczuł nagle,
że brakuje mu powietrza, pomyślał, że gdyby koło niego stał w tym momencie nieżyjący
ojciec, zrobiłby to, co chciał zawsze zrobić, zabić tego człowieka, nie wahać się, po prostu
zabić go... ...i jego oddech stał się słyszalny dla otoczenia, spojrzał na stół, przy którym działo
się coś dziwnego: mężczyzna o ciemnej skórze przestał się wpatrywać w swoje dłonie,
podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Przez moment wydawało się, że cały świat zamarł w
bezruchu, gdy spotkały się spojrzenia dwóch potężnych mężczyzn. I wtedy Blondynka
wyciągnął rękę i niespodziewanie uderzył w twarz mężczyznę o ciemnej skórze. Nie zrobił
tego mocno, ale było w tym tyle pogardy... Mężczyzna o ciemnej skórze obrócił się raptownie,
wstał i pospiesznie wyszedł, zostawiając na stole wygrane żetony. `ty 6 `ty Podobnie jak
banki szwajcarskie przechowują pieniądze, Grumpy przechowywał cenne informacje. Był
wspaniałym ulicznym artystą, źle usposobionym do ludzi karłem, który każde popołudnie - i to
nawet w dniu Bożego Narodzenia - spędzał w cichym zaułku niedaleko King's Road. Zjawiał
się punktualnie o trzeciej i nikt nie wiedział, skąd przychodził. Rysował kredą do szóstej, a
potem odchodził w nieznanym kierunku. Rysował to, na co miał w danej chwili ochotę. Jeśli
zmarła powszechnie znana osoba lub też była zamieszana w jakiś skandal - lub też działo się
coś, co artysta uważał za godne uwagi - powstawał wtedy portret, nierzadko o rozmiarach
człowieka, wysoki na sześć stóp. Zdarzało się, że artysta kopiował starych mistrzów,
najczęściej Van Gogha. Pracował jakby był ogarnięty szałem, miotał. się po chodniku,
doskakując bez przerwy do otwartego pudełka z kredą, wybierając to ten, to innym kolor. Miał
ze sobą tylko jedną rzecz - właśnie pudełko z kredą. Nosił kapelusz. Gdy przychodził kładł go
obok pudełka i wrzucał do środka kilka funtowych banknotów, aby przechodnie wiedzieli, że
chodzi tu nie tylko o samą sztukę, lecz również działalność zarobkową. Czasem podchodziły
zaciekawione dzieciaki, jednak surowość artysty i jego zdeformowana sylwetka odstraszały je
skutecznie - rzadko więc przebywały w tym miejscu dłużej niż tylko chwilę. Czasem
przystawali turyści, on rzucał im wtedy gniewne spojrzenie, a następnie zerkał znacząco na
kapelusz, jeśli nie wrzucali do niego pieniędzy, przestawał pracować i wlepiał w nich wzrok,
zmuszając ich tym samym albo do rzucenia jakiegoś napiwku - albo też do odejścia. Zdarzało
się również, że do artysty podchodzili mężczyźni - rzadziej kobiety - i wrzucali do kapelusza
zwinięty banknot. Gdy ktoś znajdował się wtedy dostatecznie blisko i miał bystre oczy, mógł
zauważyć, że w zwiniętym banknocie znajdowała się czasem karteczka. Była to informacja,
jakiś kontakt na przyszłość. Zwykle nie było to nic ważnego, nikt jednak nie wiedział, jakimi
kanałami wędrują informacje naprawdę istotne. Tak czy owak uliczny artysta miał dostęp do
ogromnej ilości informacji. Nie pracował dla żadnej określonej grupy ludzi - wszyscy zaczęli
korzystać z jego usług, gdy podjęto kiedyś w przeszłości decyzję, że taka postać jak Grumpy
może okazać się pomocna dla wszystkich zainteresowanych. Tak więc podobnie jak
Szwajcaria, Grumpy nie posiadał wrogów i miał zupełną swobodę działania. Był tajemniczą
postacią - o zdeformowanej sylwetce, lecz utalentowaną, zachłanną i cichą - nikt nie słyszał,
żeby kiedykolwiek coś mówił... Po wizycie w kasynie, po południu tego samego dnia Scylla
znalazł się w małym zaułku; nie był całkiem pewny; czy jest we właściwym miejscu, dopóki
nie spostrzegł malutkiej postaci pracującego jeszcze Grumpy'ego. Scylla nie był tu od dawna;
Grumpy, którego wiek było trudno określić, świadczył mu różne usługi w przeszłości i już
wtedy nie wyglądał na młodego człowieka. Scylla przystanął i zaczął przypatrywać się na
wpół ukończonemu portretowi; było już po czwartej. Twarz na portrecie była uderzająco
podobna do twarzy Borisa Beckera, młodego Niemca, który wszczynając jedną awanturę po
drugiej, terroryzował cały Wimbledon. Grumpy podniósł wzrok na Scyllę, po czym spojrzał
znacząco na kapelusz. Scylla był na to przygotowany. - Chcę uzyskać odpowiedź na pewne
pytanie. Artysta spojrzał w stronę kapelusza. Scylla nie mógł sobie przypomnieć, jakie
obowiązywały stawki na wejście. Grumpy już na samym wstępie wymagał, aby pewna suma
pieniędzy zmieniła swego właściciela. Scylla zwinął starannie pięćdziesięciofuntowy banknot i
włożył go do kapelusza zakładając, że suma była wystarczająca. Grumpy podszedł do
kapelusza, wyjął z niego banknot, włożył pieniądze do kieszeni i popatrzył na Scyllę,
następnie z widoczną wzgardą splunął na ziemię blisko miejsca, gdzie znajdowały się buty
nieznajomego. Z pewnością nie była to oznaka zadowolenia. Scylla wyciągnął wtedy
następne pięćdziesiąt funtów, które tym razem swobodnym lotem poszybowały w kierunku
kapelusza. Grumpy przez kilka minut pracował nad włosami Beckera, mieszając ze sobą
różne kolory kredy, by uzyskać odpowiedni odcień czerwieni. Potem przeciągnął się i
powolnym krokiem ruszył w kierunku kapelusza, obchodząc wokół prawie gotowe dzieło;
wyciągnął banknot, spojrzał na niego i znów włożył pieniądze do kieszeni, po czym wziął
kawałek kredy i szybkim ruchem zrobił nim znak na chodniku: "*"; następnie szybko go starł.
Wynikało z tego niezbicie, że stawką na wejściu jest w tej chwili sto funtów - cóż, w czasie
gdy Scylla przebywał na wyspie, inflacja niczym jakaś zaraza poczyniła na tym świecie
ogromne spustoszenie; natomiast znaczenie gwiazdki na chodniku było mniej więcej takie:
"O co chodzi?" - Blondynka? Znasz go? Na chodniku pojawił się następny znak: "+".
Oznaczał odpowiedź twierdzącą. - Czy ma jakąś słabą stronę? "+". - Czy wiesz, co to jest?
"+". - Powiedz mi. "$" Scylla włożył następne sto funtów do kapelusza. "$$$$$". Scylla
dorzucił jeszcze dwie setki. Grumpy splunął ponownie, tym razem celnie - prosto w buty
Scylli. Scylla sięgnął do kieszeni, ale na tym poprzestał, gdyż nagle pojawiła się mała
dziewczynka i powiedziała do swojej matki: - Mamusiu, popatrz, to przecież Becker. -
Rzeczywiście, bardzo ładny portret - odpowiedziała matka. Kobieta z dziewczynką stanęły w
promieniach słońca i uśmiechnęły się do karła. - Proszę pracować - powiedziała matka. -
Chcemy przez chwilę popatrzeć. - Och, tak - powiedziało dziecko. Grumpy pokręcił głową. -
To jest miejsce publiczne - powiedziała matka. - I ostrzegam pana, jeśli potrzeba potrafię być
uparta. Grumpy rzucił jej groźne spojrzenie. Kobieta założyła ręce na piersiach i postanowiła,
że nie ruszy się z miejsca. Grumpy chwycił kawałek kredy i zaczął rysować coś, co
przypominało kształtem fallusa, przestał jednak, gdy matka powiedziała: - Chodźmy stąd - i
odciągnęła dziewczynkę na bok. Grumpy zmazał swoje ostatnie dzieło, spojrzał na Scyllę i
powtórnie narysował: "$$$$$", po czym szybko to zmazał. Scylla sięgnął po portfel, odliczył
tysiąc funtów i zawahał się. Cokolwiek wiedział Grumpy, Scylla musiał to od niego wyciągnąć;
wiedział, że walcząc przeciwko Blondynce, potrzebny mu będzie jakiś punkt zaczepienia,
choćby najmniejszy. Grumpy był jednak człowiekiem z charakterem! Jeśli dało mu się zbyt
mało pieniędzy - lub raczej jeśli on uważał, że jest to zbyt mało - wtedy chował pieniądze do
kieszeni i nie dawał żadnej odpowiedzi. Wpatrywał się tylko ze wzgardą na skąpca i było
wiadomo, że sprawa jest przegrana. Scylla odliczył dwa i pół tysiąca funtów i wrzucił
pieniądze do czapki. Grumpy przeliczył banknoty, schował je do kieszeni i przez dłuższą
chwilę przypatrywał się Scylli, jakby chciał lepiej zapamiętać jego twarz. W końcu narysował
znak: "*". - Mów dalej. To oczywiste, że słaba strona Blondynki musiała dotyczyć albo jego
ciała, albo też umysłu. Scylla miał nadzieję, że słaby punkt Blondynki ma charakter fizyczny.
Miał zaufanie do siły swych rąk. Na to zaufanie złożyły się całe lata jego życia. - Czy chodzi o
jego ciało? - zapytał. Grumpy stał bez ruchu i znów wpatrywał się badawczo w twarz Scylli.
Obaj mężczyźni mieli już ze sobą do czynienia w przeszłości, lecz kontakty nie były zbyt
częste i w tej chwili cierpliwość Scylli była już na wyczerpaniu. Grumpy nie mógł go przecież
rozpoznać. Wszystko, czego w tej chwili pragnął, to odpowiedź na postawione pytanie, więc
powtórzył je jeszcze głośniej: - Czy... chodzi... o jego ciało? Grumpy narysował na chodniku
znak: "-", co oznaczało: nie. - A więc chodzi o jego umysł? - spytał Scylla. - Powiedz mi. -
Jeśli ten słaby punkt nie dotyczy ciała, musi być związany z jego umysłem! "-". - Więc co, w
takim razie? Grumpy zrobił ręką znak krzyża, do którego przybity był człowiek. Scylla
zareagował złością i frustracją. - Jakaś religijna obsesja? Do diabła, cóż to za odpowiedź? W
tej chwili Grumpy "rysował" w powietrzu człowieka, który okrada jakiegoś innego człowieka, a
potem... -...moralność - powiedział głośno Scylla. - Jest jakiś słaby punkt w jego zasadach
moralnych. "+". - Narysuj to! - Przyklęknął i spoglądał, jak karzeł rysuje jakąś dziwną chmurę
z ustami, za którą biegnie mężczyzna. Scylla wpatrywał się w rysunek milcząco. Grumpy
rzucił mu groźne spojrzenie. - Czy to jakaś gra? - spytał jeden z dwóch nastolatków. Chłopcy
przechodzili obok i przystanęli, Scylla wstał i gwałtownie obrócił się w ich stronę, jego głos
musiał mieć taki sam ton jak kiedyś na wyspie, gdy przestraszył pilota helikoptera; w tej chwili
Scylla powiedział: - Nie, to nie jest gra dla was. - Usłyszawszy to, chłopcy spojrzeli na siebie i
uciekli. Grumpy narysował tymczasem jeszcze jedną chmurę, potem następną, cały rząd
chmur, każda z nich miała usta; narysował też mężczyznę, który biegł za chmurami i... ...i
Scylla zrozumiał, że to nie były chmury, lecz wiatr, mężczyzna chciał dopędzić wiatr, Scylla
przypomniał sobie jednocześnie jeden z wielu cytatów z Biblii i już wiedział, co to była za
słabość, wypowiedział jedno słowo: "Próżność". Grumpy pokiwał głową, zmazał rysunek,
jeszcze raz splunął w kierunku butów Scylli i powrócił do portretu Borisa Beckera... `tc Ii.
Człowiek na ścianie `tc `ty ą `ty Bracia - z pewnością byli braćmi, gdyż pomimo różnicy
wzrostu wyglądali na bliźniaków - obaj byli grubiutcy, mieli rude włosy i piegi na twarzy; jeden
miał dziewięć lat i trudno było się oprzeć jego urokowi, drugi był słodkim siedmiolatkiem.
Podnieceni bracia szli blisko siebie, przeciskając się przez tłumy ludzi, którzy wieczorną porą
załatwiali sprawunki na Oxford Street. - Chcę hambjurgera - powiedział starszy akcentem
typowego nowojorczyka. - Ja też chcę hambjurgera, Clark - odpowiedział młodszy. Chmury
wisiały nisko i zanosiło się na deszcz. - Cha! Cha! Spencer małpuje. - Wcale nie - stwierdził
Spencer. - I frytki. - Ja też. - Z cebulą. - Ja też z cebulą. Clark objął brata. - Nie małpujesz, po
prostu chcesz mieć to samo, co ja. Tuż za plecami chłopców rozległ się strofujący głos
należący do czarnowłosego, kulawego mężczyzny. - Nie tak szybko, chłopcy. Poczekajcie na
mnie. Razem przejdziemy przez ulicę. Chłopcy zwolnili. Czarnowłosy mężczyzna powiedział:
- Dobrze chłopcy, chodźcie tu obaj - po czym wziął ich za ręce i bezpiecznie przeprowadził
na drugą stronę Oxford Street. Gdy podróż wśród niebezpieczeństwa, jakie niesie Oxford
Street, była zakończona, bracia znów ruszyli żwawo do przodu. - Ciągle zapominam, jak ten
facet się nazywa, czy jego nazwisko brzmi Mister Atkinson? - wyszeptał Spencer. -
Parkinson, pomyśl o karuzeli w Parku Centralnym, to może pomóc. Spencer objął braciszka.
- Parkinson, Parkinson, Parkinson - powiedział zachwycony samym sobą. Potem dodał
ciszej: - Dlaczego on musi za nami chodzić? - On nie chodzi za nami, on prowadzi nas - tak,
abyśmy się nie zgubili i żeby nic złego nam się nie stało. Nigdy wcześniej nie byliśmy w
Londynie. - Wolałbym, żeby się tak nie rozglądał przez cały czas. - Clark spojrzał za siebie
jakby od niechcenia. - On rzeczywiście rozgląda się. Może na tym polega rola przewodnika -
na sprawdzaniu tego, co się dzieje wkoło. - Nam nic złego nie może się przytrafić, prawda
Clark? - Na razie nie, coś może się zdarzyć dopiero u McDonalda - odpowiedział Clark. - Czy
on musi tak utykać? Clark uderzył Spencera w ramię. - On nic nie może na to poradzić,
głuptasie. - Och. Może my też powinniśmy. - Co powinniśmy? - Utykać. - Doprowadzasz mnie
do szału - po co? - Może wtedy miałby lepsze samopoczucie? - Jesteś bardzo kochany,
naprawdę kochany, Spencer. Spencer nie mógł się nie uśmiechnąć. U McDonalda było
tłoczno. Chłopcy ustawili się w kolejce, czarnowłosy mężczyzna stanął między nimi, gdy
przyszła ich kolej, zamówili i zapłacili rachunek. - Pan nie będzie jadł? - Spytał Clark. -
Później - powiedział mężczyzna. - Ależ Mister Parkinson - powiedział Spencer z dumą w
głosie, zerkając szybko na Clarka - musi pan coś zjeść, to przecież McDonald. - Być może
zjem to, co zostawicie na talerzach - powiedział Mr. Parkinson, uważnie rozglądając się w
koło. Potem znalazł pusty stolik w odległym rogu baru i posadził ich plecami do wyjścia, sam
usadawiając się tak, aby dobrze widzieć wszystkich wchodzących i wychodzących. - Mieliście
wspaniały dzień, chłopcy; ogród zoologiczny, kino, teraz tutaj. Jesteście zadowoleni? Clark
pokiwał głową. Spencer potrząsnął głową. - Czy było coś nie tak? Spencer miał pełne usta,
więc Clark odpowiedział za niego. - Brakuje mu Dwighta Goodena. - Kogo? - Jak to kogo? -
spytał zdziwiony Spencer. - Doktora. Doktora K. Jest najlepszym zawodnikiem od rzutów,
jakiego widziałem w życiu. - Spencer jest zakochany w Goodenie - powiedział Clark. Spencer
ugryzł kanapkę i pokiwał głową. - Czy teraz gra liga baseballu? - Sięgnął ręką na drugi koniec
stołu. - Czy mogę? - Wskazywał ręką na frytki. Clark pokiwał głową. - Czym wyróżnia się ten
facet? - spytał Mr. Parkinson. W tym momencie Spencer zaczął mówić szybko i bez
zająknienia: -...ma numer sto trzynaście i tylko on to potrafi, miał sto trzydzieści siedem
celnych rzutów na sto trzydzieści osiem możliwych, on... Mr. Parkinson zaśmiał się. - Wierzę
ci, jestem pewny, że jest świetny. - W tym momencie przerwał i spojrzał w kierunku drzwi; do
baru wszedł właśnie szybkim krokiem mężczyzna o blond włosach, który rozejrzał się wokół i
zajął miejsce w kolejce. - Ale nie słyszał pan najgorszego - on gra dzisiaj - gdybym był teraz
w domu, siedziałbym przed telewizorem i liczyłbym jego rzuty i w ogóle. Ale wy nie macie
baseballu w tym głupim kraju. - To nie jest głupi kraj - wtrącił Clark. - Przepraszam w imieniu
brata. - To nie jest głupi kraj - zawtórował Spencer. - Głupie jest tylko to, że nie grają tu w
baseball. Mr. Parkinson nic nie odpowiedział, przeciągnął się tylko i spojrzał w kierunku
mężczyzny o blond włosach, który zmienił tymczasem swoje plany, pośpiesznie wyszedł z
restauracji i pobiegł za odjeżdżającym autobusem. - Mamy baseball w tym kraju - powiedział
wtedy Mr. Parkinson. Spencer wziął głęboki oddech. - Maaa...cie? Mr. Parkinson uśmiechnął
się. - Jesienią telewizja nadaje mecze zawodowej ligi piłki nożnej, a w lecie można oglądać
rozgrywki baseballowe. - Spojrzał na zegarek. - Za kilka minut będzie akurat transmisja. - Czy
możemy ją obejrzeć? Możemy, możemy? - Zanim wrócimy do hotelu - zobaczycie, jaki jest
duży ruch - będzie już prawie po meczu. - Przerwał. - Ale mieszkam blisko stąd, skończcie
jeść i weźmiemy taksówkę. Za chwilę będziemy u mnie. - Do McDonalda możemy pójść w
każdej chwili - powiedział Spencer podrywając się od stolika i ciągnąc za sobą Clarka. Chwilę
później wszyscy znaleźli się na zewnątrz w ciemnościach i Mr. Parkinson złapał taksówkę;
niedługo później byli już w windzie, jadąc na ostatnie piętro do jego mieszkania i po chwili byli
w salonie; Spencer klęczał koło telewizora, próbując go włączyć i znaleźć odpowiedni kanał,
tymczasem Clark otworzył okna, gdyż w mieszkaniu było duszno; gdy obaj chłopcy byli
zajęci, Mr. Parkinson grzecznie przeprosił i udał się do sąsiedniego pokoju, zamknął za sobą
drzwi, położył się na łóżku, jedną ręką sięgnął po telefon, a drugą ściągnął z głowy dobrze
dopasowaną, lecz niewygodną czarną perukę, rozburzył swoje blond włosy - taki nieporządny
wygląd odpowiadał mu najbardziej... Ta robota wydawała się podejrzana od samego
początku. Blondynka dostał dokładne instrukcje - jakżeby nie! - które wydawały się całkiem
logiczne: odebrać dzieciaki z hotelu Connaught, zabrać je do ogrodu zoologicznego, potem
do kina, następnie do baru szybkiej obsługi i w końcu, wieczorem przyprowadzić je z
powrotem. Ale czy wynajmuje się kogoś takiego do opieki nad dziećmi? Mógł je przecież
uprowadzić od razu, lecz o takim rozwiązaniu nie myślał poważnie ani przez chwilę -
nietypowy charakter tej roboty wymagał daleko posuniętej ostrożności. Domyślał się jedynie
tego, że może być cały czas obserwowany. Postanowił więc, że poczeka na odpowiedni
moment, upewni się, że nie jest śledzony i w stosownej chwili, gdy będzie ciemno, ulotni się z
dziećmi w nieznanym kierunku. Nie cierpiał czarnej peruki, która kosztowała jednak majątek i
w połączeniu z kuśtykaniem zmieniła jego wygląd nie do poznania. Mógł zostać wielkim
aktorem. Patrząc na niego w nowym wcieleniu, można by przysiąc, że to ktoś inny.
Blondynka nie spodziewał się, że chłopcy utną sobie pogawędkę z portierem. Sądził, że
rozmowy zostawią sobie na później, gdy będą już w pokoju, ewentualnie zaczną je na
korytarzu. Ale stało się inaczej. Zaczęli rozmawiać z portierem i nawet zdołali go
rozśmieszyć. Blondynka przedstawił się, a chłopcy byli czarujący i jak na bogatych
Amerykanów zachowywali się całkiem poprawnie. Blondynka wyczuł już na samym początku,
że młodszego chłopca intrygowało jego kuśtykanie. Ale to już nie potrwa długo. Był wilgotny
dzień. Blondynka miał na sobie niebieski garnitur, białą koszulę i krawat i było mu niezbyt
wygodnie. Ale to też nie miało już trwać długo. Portier zatrzymał taksówkę, wsiedli do środka i
pojechali w kierunku ogrodu zoologicznego w Regent's Park. Chłopcy usadowili się na tylnym
siedzeniu, a ich opiekun siedział naprzeciwko nich, rozglądając się cały czas w koło, aby
upewnić się, że nikt za nimi nie jedzie. Była godzina dwunasta trzydzieści, kiedy dotarli do
zoo, a film, który planowali zobaczyć później - Powrót do Oz - zaczynał się o godzinie
czwartej w kinie niedaleko Oxford Street, co oznaczało, że Blondynka będzie musiał udawać
zainteresowanie światem zwierzęcym przez pełne trzy godziny. Nigdy, nawet w dzieciństwie,
nie lubił miejsc publicznych - powodem były jego blond włosy i niebieskie oczy. Ludzie
zawsze chcieli go dotykać, było to najbardziej żywe wspomnienie z tego okresu życia,
przypominał sobie zwłaszcza stare grube kobiety, które podchodziły do niego i dotykały jego
jasnych włosów. Film okazał się jeszcze gorszym doświadczeniem niż zwiedzanie zoo.
Opowiadał o Dorothy, która chce powrócić do Oz i zobaczyć się z przyjaciółmi, ale wszyscy
myślą, że jest szalona, więc jej ciotka i wuj zabierają ją do szpitala dla psychicznie chorych,
gdzie zakładają dziewczynce elektrody na głowę... W czasie tej sekwencji Blondynka
odwrócił głowę od ekranu. Powodem nie była jego wrażliwość, ale raczej to, że nienawidził
zabijania dzieci - gdyby sprawy nie ułożyły się po jego myśli po wyjściu z McDonalda, ci dwaj,
którzy siedzieli teraz obok niego w ciemności, musieliby zostać zamienieni w manekiny.
Przyszedł mu do głowy pomysł, że powie im o meczu baseballa w telewizji dziesięć sekund
przed rzekomą transmisją. To nie miało znaczenia, jaki wymyślił pretekst. Miał przecież do
czynienia z dziećmi, a dzieci wierzyły we wszystko, co im się powie. Mecz w telewizji okazał
się dobrym pretekstem, a więc skorzystał z niego. Apartament, który Blondynka
zarezerwował tego samego dnia rankiem składał się z dwóch pokoi i łazienki na ostatnim
piętrze. Budynek był duży, zaniedbany, lecz nie miało to znaczenia, gdyż Blondynka nie
planował zatrzymać się tam na dłużej. Kupił trochę jedzenia, przygotował swój makabryczny
dość sprzęt, następnie ubrał się i poszedł do Connaught... - Och, mam nadzieję, że nie
przegapiliśmy baseballa - powiedział Spencer i gdy drzwi wejściowe były już otwarte,
przebiegł szybko przez salon. Ukląkł obok telewizora i włączył go. - Jest duszno, czy możemy
otworzyć okno? - spytał Clark. - Róbcie to, na co macie ochotę, chłopcy, czujcie się
swobodnie - powiedział Blondynka, po czym wyszedł z salonu, zamknął drzwi łączące
pokoje, położył się na łóżku i wykręcając numer telefonu ściągnął z głowy przeklętą perukę;
gdy usłyszał w słuchawce głos, powiedział szybko, ale jednocześnie jasno i zwięźle: - Mam
Clarka i Spencera, nieważne gdzie. Jeśli chcecie ich jeszcze zobaczyć, uwierzcie, że to
wasza jedyna szansa - musicie zapłacić za każdego milion funtów, później zawiadomię was,
gdzie dostarczyć pieniądze, ale najpierw chcę uzyskać odpowiedź, jesteśmy ludźmi interesu,
pamiętajcie, to wasza jedyna szansa, a więc tak czy nie? W słuchawce. nastąpiła dłuższa
chwila milczenia, po której odezwał się głos: - nie... Blondynka podniósł się na łóżku, był
zaszokowany. Nie powinien mieć takich odczuć, ale tak bardzo potrzebował pieniędzy - było
tyle miast na świecie, gdzie grało się w ruletkę, chciał je odwiedzić, wszystkie, jakie były... -
Czy rozumiecie, że podpisujecie na nich wyrok śmierci, milion za dwóch, tak czy nie? Znów
cisza w słuchawce, następnie krótkie: -...nie... Miał właśnie jeszcze bardziej obniżyć cenę,
gdy nagle opanowało go uczucie pogardy na samego siebie - albo było się mężczyzną i nie
zmieniało się zdania, albo też się nim nie było; albo mówiło się coś tylko jeden raz, albo też
stawiało się warunki, które po chwili zmieniało się - jak mógł tak ustąpić i opuścić cenę, jak
mógł się tak poniżyć... Trzasnął słuchawką, położył się bez ruchu, zamknął oczy i zaczął się
zastanawiać, co robić dalej. Raczej nie "co" - ale "kogo"? Spencer był mniejszy i miał więcej
uroku niż brat trudno byłoby go zostawić na koniec - musiał więc pójść na pierwszy ogień,
zostawienie Clarka na później mogło okazać się niemal przyjemnością. - Spencer, dziecino -
zawołał. - Czy możesz przyjść tu na chwilę? Z drugiego pokoju dochodził przytłumiony głos: -
Szukam baseballa. - Głos wyrażał podenerwowanie. Chryste! Tylko nie łzy. - Clark, czy
mógłbyś się na chwilę oderwać od telewizora i przyjść mi tu pomóc, bądź dobrym chłopcem.
Po chwili Clark pojawił się w drzwiach. - Czego pan chce, panie Parkinson? - Nagle wskazał
ręką na mężczyznę. - Co się stało z pana włosami? - Chodź, chodź i zamknij drzwi. Clark
wszedł i zamknął za sobą drzwi. - Ale pańskie włosy... Blondynka wskazał ręką szafę. -
Przynieś mi, synu, torbę. Czasem wkładam ciemną perukę, wyglądam wtedy młodziej. -
Znów wskazał ręką. Clark powiedział: - Są dwie torby - i zajrzał do tej; która była bliżej niego.
- Chce pan owoce i herbatniki? Blondynka uśmiechnął się. - Nie, tę drugą. Clark przeszedł
przez pokój i podał torbę mężczyźnie, który tymczasem wstał, zdjął marynarkę, ściągnął
krawat, rozpiął koszulę i wyciągnął z torby jakąś linę i taśmę. - Pomyślałem, że moglibyśmy
pobawić się w coś ze Spencerem, czy on lubi jakieś gry? - Och, tak, uwielbia je, ja też, w co
będziemy grać? - Chłopcze, co myślisz o zabawie w chowanego? Clark zrobił zgrymaszoną
minę. - Ciągle się w to bawimy. - Ale ja się w to bawię inaczej. - A jak pan się bawi? - No cóż,
kłopot z zabawą w chowanego polega na tym, że ktoś, kto się chowa, nie potrafi zachować
się cicho i osoba szukająca wcześniej czy później znajduje go. Clark zrobił krok do tyłu. -
Chyba nie podoba mi się pana sposób zabawy - powiedział, były to jego ostatnie słowa, gdyż
jego usta zostały nagle zaklejone taśmą. Blondynka był zaskoczony ciężarem chłopca; gdy
obracał go w powietrzu, okazał się cięższy niż się tego spodziewał; następnie wprawnymi
ruchami mocno związał mu z tyłu ręce, obwiązał nogi na wysokości kostek, zaniósł go do
dużej szafy w sypialni, wrzucił do środka i zamknął drzwi. Potem przeszedł do salonu i
przyjrzał się uważnie czarującej piegowatej twarzy chłopca, który bawił się pokrętłami
telewizora. Blondynka miał niewątpliwie rację - trzeba zacząć od Spencera, z Clarkiem
pójdzie potem jak z płatka. - Spencer? - Tak, proszę pana. - Clark powiedział, że chce się
wykąpać, idę nalać wody do wanny, jaką lubicie: gorącą, ciepłą czy letnią? - Nie tę ostatnią i
nie gorącą. - W takim razie ciepłą, doskonale. - Poszedł do łazienki; odkręcił kurki, ustawił
właściwą temperaturę. Gdy wanna była do połowy napełniona - tyle wody w zupełności
wystarczy - Blondynka zakręcił kurki i poszedł po młodszego chłopca. - Nie mogę znaleźć
baseballu, pokazują tylko filmy rysunkowe. - ¯ycie ma swoje wzloty i upadki, podejdź tu do
mnie, Spencer - mówiąc to Blondynka podniósł chłopca, jedną ręką zakrył mu usta, aby nie
mógł piszczeć, zaniósł go do łazienki, obrócił go ponownie i włożył do wanny głową w dół i
trzymał go tak przez chwilę... Dopiero wtedy, gdy Scylla zobaczył, jak ciemnowłosy,
kuśtykający wcześniej mężczyzna rzuca się pędem, by po wyjściu z McDonalda zatrzymać
taksówkę, zrozumiał, że Blondynka nie rozprawi się z gorylem chłopców, gdyż tym gorylem
był właśnie on sam. Scylla niepokoił się o los chłopców, siedząc w kinie daleko za nimi i ich
opiekunem, spoglądając na ekran, gdzie rozgrywała się akcja kiepskiego filmu. Pomyślał
wtedy, że powinno się ustanowić prawo zabraniające kręcenia następnych części filmów,
które odniosły sukces. Nie powinno się pod żadnym pozorem realizować "drugich" bądź
"trzecich części". I to pod karą śmierci lub nawet gorzej - pod karą zakazu wstępu do
Chasena. W innych dziedzinach sztuki nie robiono tych rzeczy na taką skalę jak w filmie -
Leonardo nie namalował przecież "Drugiej Mony Lisy". Michał Anioł wykonał w Kaplicy
Sykstyńskiej kawał dobrej roboty, ale to mu wystarczyło. Cóż za pomysł kalać dobre imię
Judy Garland? Wyciągnął się wygodnie w fotelu i postanowił poprawić swój nastrój: nie
nakręcono przecież drugiej części Deszczowej piosenki. Ani też Powrotu do pancernika
Potiomkina. Bergman, jego ulubiony reżyser, nie miał pokus, aby wyreżyserować Ósmą
pieczęć. Wilder nie nakręcił filmu Some Like It Cold. W tej chwili Scylla czuł się niemal
rozbawiony. Przymknął oczy, starając się przypomnieć więcej tytułów kontynuacji znanych
filmów. The North Philadelphia Story. Lot nad kukułczym gniazdem. Królowa Danii. To nie
jest wspaniałe życie. świeże truskawki - nie, przecież truskawki nie oznaczyły czegoś
przeciwnego do poziomek. Scylla zaczynał w tej chwili wymyślać jakieś absurdalne tytuły.
Poza tym - chwała Bogu - było już po filmie. Wychodząc z kina, Scylla wybrał inny rząd
między krzesłami niż ten, przez który przechodziło trio: dwóch czarujących dzieciaków i
ciemnowłosy kulejący facet, który bez wątpienia wykonywał w tej chwili swe obowiązki, przez
cały czas bacznie rozglądając się wokół. Tak samo zachowywał się po wyjściu z kina, gdy
znaleźli się w mroku wczesnego wieczoru - cały czas miał się na baczności. Scylla starał się
natomiast utrzymywać bezpieczną odległość. Facet, który opiekował się dziećmi, pracował
jakby dla niego - nie było sensu przysuwać się bliżej: gdyby Blondynka zrobił jakiś ruch, facet
zauważyłby to od razu. Cała trójka przeszła na drugą stronę Oxford Street i weszła do
McDonalda, chłopcy wraz z opiekunem usiedli przy narożnym stoliku koło okna i jedli coś,
Scylla stał po drugiej stronie ulicy i obserwował wszystkich wchodzących i wychodzących;
nagle cała trójka wyszła z baru i udała się w kierunku taksówki; opiekun chłopców nie
kuśtykał. Scylla przebiegł połowę odcinka drogi do następnej przecznicy, starając się nie
tracić taksówki z pola widzenia i jednocześnie znaleźć jakąś wolną dla siebie; nie wyglądało
na to, by miało mu się to szybko udać, ale szczęście uśmiechnęło się do niego, gdy nagle
zobaczył wysiadającego z taksówki mężczyznę w towarzystwie kobiety; wskoczył do
samochodu i choć stracił trochę na czasie, wiedział na szczęście, w którym kierunku
pojechali chłopcy wraz z opiekunem, po pewnej chwili ich taksówka znów znalazła się w polu
widzenia i stracił ją z oczu dopiero wtedy, gdy skręciła w boczną ulicę - kiedy samochód, w
którym jechał Scylla, dogonił w końcu taksówkę, była już pusta; w tym rejonie znajdowały się
tylko dwa budynki, dwa duże hotele - jeden o nazwie Wellington, drugi Saint William, Scylla
zaryzykował - wiedział, że być może nie będzie miał zbyt dużo czasu, nie był pewny,
dlaczego dokonał akurat takiego wyboru, dość że najpierw postanowił iść do hotelu
Wellington; usłyszawszy opis dzieci i mężczyzny, niechlujnie ubrany recepcjonista pokiwał
najpierw przecząco głową, lecz gdy zobaczył banknot, zmienił nagle zdanie i Scylla
dowiedział się, że terenem jego polowań będzie apartament numer ą0ą0Ï; musiał długo
czekać na windę, było to bardzo denerwujące, ale wreszcie przyjechała i Scylla był już
wkrótce na dziesiątym piętrze, gdzie bez trudu odnalazł numer ą0ą0, wszedł jednak najpierw
do pokoju numer ą009, otwierając drzwi wytrychem; pokój był pusty, podszedł do okna i
otworzył je na oścież. Kilka stóp poniżej, na tylnej ścianie budynku znajdował się gzyms
szerokości sześciu cali. Scylla wyszedł z pokoju ą009 i po chwili znalazł się przed sąsiednimi
drzwiami, wprawną ręką otworzył zamek i szeroko otworzył drzwi... Spencer leżał w wannie
twarzą w dół i kopał nogami. Robił to niezgrabnie, ale z niezwykłą dla dziecka siłą, chlapiąc
wodą po całej łazience. Blondynka nie spodziewał się takiego oporu, a z pewnością nie takiej
determinacji ze strony małego dziecka, rozbryzgująca się woda na twarzy mężczyzny
zmuszała go czasem do przymknięcia oczu i to prawdopodobnie spowodowało, że zwolnił na
chwilę swój uścisk. Ten moment nieuwagi wykorzystał natychmiast Spencer, który
wyswobodził się z rąk mężczyzny, wynurzył głowę i zaczerpnął powietrza. Blondynka chwycił
teraz chłopca obiema rękami - jedną chwycił go za szyję, drugą przyłożył do jego twarzy.
Spencer ugryzł mężczyznę w dłoń. Blondynka cofnął się na moment, po chwili znów chwycił
chłopca, uniósł go nad powierzchnią wody i obróciwszy go teraz twarzą do góry, zanurzył
ponownie w wodzie; w takiej pozycji trzymał go mocno przez kilka sekund. Nie trzymał go
jednak dostatecznie mocno, gdyż Spencer wyśliznął się z jego rąk i zamachnąwszy się
niezgrabnie, chciał go uderzyć w twarz. Blondynka odwrócił się w porę, a ręka chłopca
jedynie musnęła jego twarz z siłą, z jaką spadają krople wiosennego deszczu. Spencer
próbował wydostać się z wanny. Blondynka wepchnął go z powrotem do wody. Spencerowi
udało się uklęknąć. Blondynka był zły na samego siebie z powodu marnotrawienia czasu.
Spencer postawił jedną nogę na podłodze łazienki. Blondynka wepchnął go z powrotem do
wanny, lecz robiąc to, pośliznął się na mokrej podłodze. Spencer stał już w tej chwili obiema
nogami na podłodze. W tym momencie Blondynka zrozumiał charakter sytuacji, w jakiej się
znalazł - tego typu praca była zawsze trudna, nie lubił takich zadań; maltretowanie dzieci,
zwłaszcza takich kochanych jak te, nie dawało mu satysfakcji, był jednak człowiekiem, na
którego słowie można było polegać, cieszył się wspaniałą opinią i ciężko na nią zapracował,
dobra opinia pomagała w odnoszeniu sukcesów; mając to wszystko na względzie, chwycił
dziecko mocno obiema rękami, podniósł je do góry i rzucił na twardą podłogę, podniósł
jeszcze raz; chłopiec wpatrywał się teraz w niego szeroko otwartymi oczami, łokieć
mężczyzny wylądował na twarzy chłopca, głowa dziecka niemal obróciła się wokół własnej
osi; Blondynka podniósł chłopca ostatni już raz, jedną ręką z całej siły trzymał go za nogi nie
pozwalając mu już tym razem kopać, drugą przytrzymywał jego głowę - i w tej pozycji
zanurzył w wodzie; teraz zaczął odliczać: -...tysiąc jeden, tysiąc dwa... ...było już po
wszystkim, zanim doliczył do tysiąca dwustu, ale żeby się upewnić, odliczył jeszcze następne
sześćdziesiąt sekund i zostawił w wannie nie ruszającego się już chłopca; czując
podniecenie, ruszył w kierunku drugiego pokoju, gdzie w szafie uwięziony był Clark, zaczął
otwierać drzwi szafy. Nagle znieruchomiał. Poczuł, jak burczy mu w brzuchu. To dobrze, że
przyniósł ze sobą trochę jedzenia; podszedł do drugiej szafy, sięgnął do torby; znalazł
ulubione herbatniki w czekoladzie. I kilka jabłek Granny Smith. W Anglii uważane były za
wielki przysmak. Zielone i cierpkie jabłka pobudziły jeszcze jego apetyt. Odłożył herbatniki w
czekoladzie, postanowił ograniczyć posiłek. Wziął jabłko i położył się na łóżku. Gdy Clark
dołączy do brata - a to stanie się już wkrótce i zajmie nie dłużej niż chwilę - wtedy zje coś
bardziej konkretnego. Być może baraninę w hotelu Capitol. Ugryzł jabłko. Robiąc to prawie
zarumienił się - tak bardzo było mu wstyd. Musisz z tym skończyć, powiedział do siebie w
myślach. Te napady głodu - to doprawdy głupie. Po obfitym posiłku nigdy do tej pory nie
wykonał manekina, zastanawiał się czy nie spróbować tego zrobić; czy pracując nad
nieruchomymi zwłokami odczuje ponownie łaknienie. Być może to właśnie było rozwiązaniem
jego problemów. Po jedzeniu należy popracować. Możliwe, że zniknie wtedy całe to
upokorzenie. Jeszcze jeden kęs wspaniałego jabłka. Wybór był bezbłędny - owoc aż chrupał
w ustach i był niezwykle soczysty. Jeszcze jeden kęs. Coraz bardziej łapczywie - jeszcze
jeden, i jeszcze następny. Sok ściekał mu po brodzie, gdy nagle, czując się całkowicie
zaskoczony, zobaczył w otwartych drzwiach pokoju faceta, którego dwa dni wcześniej
uderzył w twarz przy stole w kasynie; facet z pewnością nie znalazł się tu przypadkowo. W
tym momencie Blondynka zrobił dwie dziwne rzeczy. Po pierwsze, ponieważ czuł się jak
głupiec, leżąc tak na łóżku i jedząc, rzucił ogryzkiem w kierunku intruza; chybił, ale nawet
gdyby stało się inaczej, czy wyrządziłby mu jakąś krzywdę? Po drugie, wyskoczył z łóżka i
rzucił się na opaloną słońcem postać, nawet nie próbował zmylić przeciwnika, rzucił się na
niego na oślep niczym byk na matadora; mężczyźni spletli się w uścisku mocnych ramion i
tracąc nieznacznie równowagę, runęli na drzwi, które zamknęły się z trzaskiem, Blondynka
wyzwolił się wtedy z uścisku i odskoczył na bok. Wiedział, co powinien w tej chwili zrobić:
nieznajomy był potężny i z pewnością bardzo silny. Ale nie był wystarczająco potężny. Był
również zbyt stary. Nie miał już tej szybkości i siły; nie miał odpowiedniego refleksu, nie był
już taki młody. To prawda, że mógł być trudnym przeciwnikiem, ale walka z nim mogła w
którymś momencie okazać się przyjemnością. Jego skrobaczka była tam, gdzie zwykle, w
bezpiecznym miejscu, czyli w prawej kieszeni spodni. Za jakiś czas znajdzie się w jego ręce. I
to będzie naprawdę przyjemne. Praca nad takim ciałem wywoła niebotyczny apetyt. Scylla
przestraszył się, widząc szarżującego Blondynkę. Był to tak nie przemyślany ruch i Scylla
wiedział, że potrafi się obronić, przygotował się przecież na każdą ewentualność; poczuł się
jednak zaskoczony bezpośrednim atakiem i gdy ich ciała splotły się w uścisku, wiedział, że
będzie to sprawdzian siły i zrobił, co w jego mocy, by wyjść z niego zwycięsko. Ale czy to
wystarczy? Młodszy mężczyzna był w lepszej pozycji. Ostatnio nabył również więcej
doświadczenia w walce. Dzięki temu mógł być szybszy. Nie mówiąc już o tym, że był
uzbrojony. Cokolwiek można by powiedzieć o narzędziu do masakrowania zwłok, była to
jednak broń i miał ją w tym momencie przy sobie. Mężczyźni zaczęli coś, co można nazwać
wojennym tańcem. Scylla wykonał nieznaczny, prawie niezauważalny ruch. Blondynka
wykonał podobny ruch, po którym nastąpił jakby szybki zryw do ataku, Scylla w samą porę
odskoczył jednak w bok. Gdyby ktoś obserwował walkę z góry, mógłby dojść do wniosku, że
nie zieje się nic szczególnego. Zobaczyłby taniec skorpionów. Dwa stworzenia w swym
morderczym menuecie, oddalone jednak od siebie na bezpieczną odległość. Nie działo się
nic. Oczywiście prawda była inna: działo się - i to bardzo wiele. Blondynka nie wiedział, kim
jest Scylla - Scylla natomiast wiedział wystarczająco wiele o obu walczących. Znał też fakty z
ich przeszłości. Wiedział, że te z pozoru nieznaczne ruchy - gdyby przeciwnik był
niewtajemniczony i nie robił odpowiednich uników - były wstępem do zadania śmiertelnego
ciosu. Blondynka zaczął w tej chwili przejawiać większą aktywność, a Scylla, czując się jakby
zamknięty w ścianach sypialni, zaczął przesuwać się w stronę drugiego pokoju mając
nadzieję, że okaże się szybszy; gdy obaj mężczyźni znaleźli się w salonie, okazało się, że
nadzieje Scylli spełniły się. W tym pokoju również było prawie zupełnie ciemno, a jedynym
źródłem światła byli bohaterowie filmu rysunkowego tańczący na ekranie kolorowego
telewizora. Byli jakby brakującymi świadkami mającej się rozegrać rzezi. Blondynka nie czuł
się zbyt dobrze w większych przestrzeniach salonu. Wolał małe pomieszczenia, w których
mógł być bliżej przeciwnika, nie musiał wtedy tracić energii na niepotrzebne podchody i
manewry. Ale znajdowali się w salonie, a więc nie w takich warunkach, jakie można było
sobie wymarzyć, nie należało się jednak tym martwić, lecz przeciwnie - starać się
wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść. Blondynka nigdy nie zamartwiał się - miał przecież
ręce, które rozwiązywały wszystkie problemy. Na moment jego uwagę przyciągnął film
rysunkowy i chociaż było to tylko przelotne spojrzenie, zapłacił za nie: mocno opalony
mężczyzna zadał cios pięścią w klatkę piersiową; nie odczuł tego jednak zbyt boleśnie, gdyż
w ostatniej chwili odkrył zamiary przeciwnika i zdążył zamortyzować siłę ciosu... ...później
przyjdzie czas na filmy rysunkowe. W tej chwili powinien raczej użyć skrobaczki, swego
uniwersalnego narzędzia, którym równie dobrze można było poderżnąć komuś gardło jak
zmasakrować twarz. Nieznacznie obrócił się w lewo, aby prawą ręką swobodniej wyciągnąć z
kieszeni swą broń... ...i znów zapłacił za ten ruch, ale tym razem odczuł to boleśniej - jego
przeciwnik zamarkował cios w klatkę piersiową, uderzając go jednocześnie stopą w prawy
nadgarstek, co przynajmniej na chwilę wyeliminowało z walki tę część ciała. Chciał w tym
momencie przekląć, lecz taki gest jedynie usatysfakcjonowałby wroga. Przygryzł tylko dolną
wargę, odczuwając jednocześnie przypływ gniewu. Dobrze. Bardzo dobrze. Gniew już od
dawna był jego sprzymierzeńcem. Gdy Blondynka odchylił się, starając się zapewnić większą
swobodę ruchu prawej ręce, Scylla natychmiast przejrzał jego zamiary. Wiedział, że
przeciwnik jest praworęczny, więc skrobaczka musiała się znajdować w prawej kieszeni jego
spodni. Musiała być tam w tym momencie. Pierwsze kopnięcie po markowanym ciosie w
żebra spełniło swe zadanie - wywołało ból, lecz nie tylko to: Blondynka nie wiedział do tej
pory, że jego przeciwnik potrafi się posługiwać nogami, był to więc następny powód do
zmartwienia. Wróg ponownie obrócił się nieznacznie i wyprowadził lewy prosty, lecz Scylla
zrobił szybki unik, nie tracąc dogodnej pozycji; musiał w tej chwili skupić się na prawej ręce
przeciwnika, maksymalnie zaangażować ją do walki, a następnie zmiażdżyć ją - chodziło mu
o to, by ręce zmierzyły się z rękami, nie z ostrzem skrobaczki. Nie wiedział, jak wygląda broń
Blondynki, lecz sądząc po tym, co widział w domu Perkinsa, musiała być niezwykle ostra.
Znów zaczął się taniec; Scylla nagle pochylił głowę, by uniknąć prawego sierpowego
Blondynki i mógł w tym momencie zaatakować korpus przeciwnika; byłby to jednak cios
bolesny, lecz jeszcze nie taki, który mógłby zakończyć walkę - zdecydował się więc na
następne kopnięcie, które tym razem ugodziło przeciwnika w palce prawej ręki; Scylla
zauważył, że oczy Blondynki wyrażały ból. Blondynka poruszał teraz energicznie palcami, by
pobudzić w nich krążenie krwi; Scylla kontrolował w tej chwili sytuację - gdy przeciwnik miał
tylko jeden możliwy ruch, wtedy górowało się nad nim. I nagle on sam uderzył prawą dłonią, a
raczej jej krawędzią, trafiając Blondynkę w nadgarstek - oczy Blondynki ponownie wyrażały
teraz ból i choć w pokoju było ciemno, Scylla zauważył ten znaczący wyraz i sprawiło mu to
zadowolenie; równocześnie na rozjaśnionym ekranie telewizora trwał pościg bohaterów filmu
rysunkowego i chociaż walka trwała dopiero kilka minut, Scylla wyczuł, że Blondynka
zaczyna tracić albo wiarę w zwycięstwo, albo też po prostu opada z sił - każda z tych
możliwości byłaby przez Scyllę mile widziana i każdą z nich wykorzystałby na swoją korzyść.
Blondynka był kibicem tenisa i wiedział, że Jimmy Connors miał jeden słaby punkt: odbicie z
forhendu. Zwykle, gdy robił to w biegu, piłka uderzała o siatkę. Czasem natomiast uderzenie
było zbyt mocne i piłka lądowała poza linią boiska. Uderzając z forhendu, rzadko udawało mu
się zdobyć punkt. Tak więc jak to się działo, że Connors tyle razy wygrywał turnieje? Czy o
jego słabym punkcie nikt nie wiedział? Oczywiście że nie. Powodem było to, że było niewielu
graczy, którzy potrafili go zmusić do tego typu zagrania. A jaki to miało związek z Blondynką?
Wyciągnięcie mu broni z kieszeni było rzeczą trudną. Nikt jednak, z kim walczył wcześniej,
nie był na tyle dobry, aby ukarać go za sięgnięcie po nią - a to właśnie zdarzyło się teraz:
jego ramię, bezwładne i niezdolne do walki, nie było w stanie sięgnąć po ostatnią deskę
ratunku. Ale ktoś, kto był tak wielki jak Blondynka, nie poddawał się łatwo i szukał dróg
wyjścia z opresji; istniał system walki wywodzący się z Danii o nazwie Maso; słowo "Maso"
określało ludzi, którzy domagali się, aby zadawano im ból, natomiast sekret owego systemu
polegał na tym, aby przyjmować ból, a nawet zajmować taką pozycję, by wystawiać się na
bolesne ciosy przeciwnika. Z pozoru absurdalne. To prawda. Ale nie wtedy, gdy miało to
spełnić określony cel. Blondynka zrobił więc ruch - ponowił próby wysuwania lewej strony
ciała do przodu, następnie opuścił lewe ramię i stanął przodem wystawiając się przez ułamek
sekundy na cios; jego klatka piersiowa była teraz odkryta i przeciwnik wykorzystał to
natychmiast, uderzając w nią łokciem - kilka żeber zostało złamanych i ból był przejmujący,
lecz metoda odwrócenia uwagi okazała się skuteczna: Blondynka miał teraz w ręce swą
skrobaczkę... Gdy Scylla zorientował się, że przeciwnik jest odkryty - zaatakował, musiał to
zrobić, gdyż uszkodzone lub połamane żebra osłabiały przeciwnika, zwłaszcza gdy walka
miała trwać dość długo; w momencie zadawania ciosu zrozumiał jednak, że wpadł w pułapkę,
było już jednak za późno, aby wycofać się, więc zadał w końcu cios i usłyszał trzask
łamanych żeber. W tym samym momencie zobaczył jednak błysk w oku przeciwnika, który
stał teraz gotowy do ataku, trzymając w prawej ręce swą śmiercionośną broń, którą tak
desperacko próbował wydobyć z kieszeni spodni. Broń przypominała zwykłą brzytwę, lecz w
jednym miejscu ostrze było zakrzywione, najwidoczniej miało pasować do twarzy ofiary. Gdy
Blondynka wysunął do przodu uzbrojoną rękę, Scylla zaczął się wycofywać i próbując
zachować odpowiednią równowagę ciała, czekał na pierwszy cios - gdy ten cios został
zadany, zdołał go zablokować, lecz zorientował się natychmiast, że znów padł ofiarą
podstępu. Blondynka zainkasował już kilka bolesnych ciosów, więc wiedział, że musi w tej
chwili działać szybko i zdecydowanie, zrobił więc to, co wydawało się w tej sytuacji oczywiste
- zadał cios skrobaczką, jednak gdy przeciwnik przysunął się bliżej chcąc zablokować
uderzenie, Blondynka odrzucił broń na bok, oburącz złapał drugiego mężczyznę za
nadgarstek, przerzucił go przez swe potężne, umięśnione ciało i cisnął przy użyciu całej swej
siły na drugi koniec pokoju - Scylla uderzył o ścianę, po czym osunął się na podłogę zupełnie
zaszokowany takim obrotem sprawy. Podniósł się szybko, lecz Blondynka był już przy nim,
cisnął nim ponownie, tym razem w kierunku otwartego okna; Scylla niechybnie wypadłby na
zewnątrz, lecz w ostatniej chwili uratowały go mocne ręce. Nie na długo jednak, gdyż
Blondynka złapał go za ramiona; Scylla wierzgał nogami, chcąc się wyzwolić, lecz ten drugi
był nieugięty, zawsze lubił walczyć w bliskim kontakcie z przeciwnikiem i w tym momencie
wypychał opalonego mężczyznę przez okno w mrok nocy i... ...Cholera! Spojrzał na swoją
ofiarę i przeklął swój los, gdyż mężczyzna trzymał się tego pieprzonego gzymsu, jednak nie
chwycił go zbyt mocno - był przecież wyczerpany i zaskoczony, trzymał się jednak obiema
rękami, wisząc dziesięć pięter nad ziemią - i był ciągle żywy. Blondynka wychylił się przez
okno, starając się uderzyć przeciwnika w ręce, odległość była jednak zbyt duża. ściągnął z
nogi but i uderzył nim w gzyms, chcąc trafić w dłonie Scylli, lecz ten przejrzał jego zamiary i
ostatkiem sił zdołał przesunąć się kilka centymetrów dalej. Wisząc na ścianie, potrząsał
głową i zastanawiał się, co robić. Po chwili zaczął powoli przesuwać się w kierunku
sąsiedniego okna, ale nie dotarł jeszcze do połowy drogi, gdy Blondynka popędził do sypialni,
otworzył okno i uniemożliwił mu kontynuację tej karkołomnej wędrówki. Scylla zaczął się
przesuwać z powrotem w kierunku okna salonu i gdy był w miejscu, gdzie przeciwnik nie
mógł go już dosięgnąć, zawisł bezwładnie na ścianie. Blondynka był już w tej chwili w salonie
i patrzył w dół przez okno czekając, by zadziałało prawo grawitacji. Mężczyzna wiszący za
oknem musiał być przecież wyczerpany. Gzyms miał chropowatą powierzchnię, był zrobiony
z tej samej cegły, co ściana budynku, jego szerokość nie przekraczała sześciu cali, człowiek
nie mógł się na nim długo utrzymać i... ...Cholera! Mężczyzna próbował w tej chwili wgramolić
się na gzyms. Blondynka, oddalony od niego nie więcej niż osiem stóp, obserwował
desperackie wysiłki Scylli, który usiłował tak rozkołysać ciało, by móc stanąć na gzymsie.
Blondynka nie miał lęku wysokości, ale nienawidził czekania, gdy odczuwał nagły głód - a tak
właśnie było w tej chwili. Miał teraz ochotę na barani udziec i polędwicę wołową, wyobrażał
sobie, że obgryza kość. Poczuł się jeszcze bardziej głodny, gdy wyszedł ostrożnie przez
okno i trzymając się jedną ręką parapetu, wyczuł pod nogą gzyms; chciał nadepnąć na palce
Scylli, lecz ten zdołał usunąć dłonie, przesuwając się nieco dalej. Blondynka podążył za
Scyllą i obaj mężczyźni znaleźli się w ciemnościach - na gzymsie tylnej fasady hotelu
Wellington na wysokości dziesiątego piętra - uczestnicy bitwy byli więc znów blisko siebie.
Ale tylko przez chwilę. Scylla odsunął się dalej, Blondynka podążył za nim, mężczyzna znów
oddalił się, Blondynka znów podążył jego śladem - i wtedy, właśnie wtedy Blondynka oniemiał
z wrażenia: opalony mężczyzna niczym gimnastyk zwinnie rozkołysał swoje ciało i stanął
nagle na gzymsie. Trwało to jednak tylko moment, gdyż Scylla zaczął się nagle wdrapywać
po ścianie - tak, wdrapywać się po fasadzie budynku, robił to szybko i pewnie. Gdy był już na
odpowiedniej wysokości, przesunął się nieco w bok i znalazł się tuż nad głową Blondynki,
przy użyciu nóg starał się teraz dosięgnąć przeciwnika, który był w tym momencie bezradny -
nie mógł sięgnąć ręką w górę, gdyż wtedy straciłby równowagę; tymczasem Scylla nadal
kopał nogą, lecz nie w tym celu, by drugi mężczyzna odpadł od ściany, lecz po to jedynie, by
zmusić go do zawiśnięcia na gzymsie; Blondynka najpierw próbował usiąść, lecz gzyms
okazał się zbyt wąski, zawisł więc na nim podobnie jak jego wróg kilka chwil przedtem; choć
wtedy był głodny, czuł się jednak dużo lepiej stojąc w oknie i spoglądając w dół, niż teraz -
wisząc na ceglanym gzymsie i tracąc siły oraz wszelki apetyt. Wisząc na gzymsie, Scylla
myślał o swym ulubionym filmie North by Northwest, którego pierwotny tytuł brzmiał: The Man
in Lincoln's Nore; w końcowej scenie filmu Cary Grant był bliski śmierci, wisząc na ścianie
góry Rushmore. Scylla nie sądził jednak, że znajduje się w aż tak wielkim niebezpieczeństwie
jak bohater filmu. Nie było to wprawdzie idealne miejsce na spędzenie letnich wakacji, ale
miał silne ramiona i gzyms z cegieł, choć jego powierzchnia była chropowata, wydawał się
wystarczająco mocny. Scylla pragnął w tej chwili jednego: zwabić Blondynkę do zejścia na
gzyms i sprowokować go, by z nim skończył. Gdyby tak się bowiem stało, reszta byłaby
formalnością, końcówka byłaby jak w tenisie - "gem, set i mecz"; wdrapywanie się na ścianę
budynku było przecież niczym w porównaniu z tropieniem ptaków na wyspie. Próbował więc
zwabić drugiego mężczyznę, przysuwając się bliżej i następnie, udając, że opada z sił,
wracał w bezpieczne miejsce. Ta metoda okazała się skuteczna. Kiedy Blondynka znalazł się
na gzymsie i był w bezpiecznej odległości, Scylla zdołał stanąć na gzymsie, potem wdrapał
się po ścianie i zaczął kopać nogą; robił to jednak w taki sposób, by Blondynka nie odpadł od
ściany; Blondynka próbował usiąść, lecz było to niemożliwe; trzymając się gzymsu zawisł na
rękach; tymczasem Scylla zsunął się po ścianie i wszedł przez okno do pokoju. Mógł w tej
chwili łatwo dosięgnąć wiszącego Blondynkę. - Kto kazał.ci zabić Perkinsa? Potrząśnięcie
głową. - Kto? Potrząśnięcie głową. - Nie ma sposobu, aby zmusić cię do mówienia? Trzecie
potrząśnięcie głową. - Czy mam nadepnąć na twoje palce? - Rób, co chcesz, nie zależy mi
na życiu. Scylla spojrzał w dół na Blondynkę. Jego ręce trzymające kurczowo gzyms
zaczynały drżeć. Scylla chwycił mężczyznę za ręce i podniósł go do góry. - Teraz mogę cię
puścić. - śmierć nie przeraża mnie, puść mnie, jeśli chcesz. - A gdybym użył twojej
skrobaczki i zmasakrował ci twarz? - Rób, co chcesz - mogę umrzeć. Scylla wyglądał na
zdezorientowanego. - Słuchaj, nic nie rozumiesz, użyję skrobaczki nie po to, żeby cię zabić.
Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił, przynajmniej nie takiemu przystojnemu facetowi jak ty. -
O... o...czym ty mówisz? - No więc słuchaj - połamię ci ramiona, twoje ręce stracą
jakiekolwiek czucie, posadzę cię na krześle, wezmę z podłogi twoją skrobaczkę i wiesz, co
zrobię - przystąpię do pracy. - Do pracy? - Można to nazwać pracą, myślę, że to trudne
zajęcie, nigdy tego wcześniej nie robiłem i moje ruchy mogą być mało wprawne, ale
pomyślałem, że może w końcu uda mi się zeskrobać twoją twarz; gdy będę to robił, będziesz
żywy i gdy skończę, dalej będziesz żył, nie będziesz już tylko taki piękny - na twojej twarzy
nie będzie już przecież skóry, umawiając się na randki, będziesz na początku czuł się trochę
nieswojo... -...nie mów takich rzeczy... -...dlaczego? Myślisz, że nie mówię poważnie? Mówię
najzupełniej poważnie. Spójrz na mnie. Jestem takim samym miłym próżnym facetem jak ty,
spodoba ci się to, co ci zaraz zrobię. Blondynka spojrzał Scylli prosto w oczy. - Widziałem, co
zrobiłeś Perkinsowi, możesz mi wierzyć, że nie żartuję. Blondynka rozrzewnił się, z oczu
trysnęły mu nagle łzy i zaczął krzyczeć: - Beverage, Beverage, dla niego pracuję. Scylla, dla
którego wiadomość ta była nader interesująca, pogawędził jeszcze trochę z Blondynką,
wciągnął następnie rozmazanego faceta do środka, użył skrobaczki zgodnie z jej
przeznaczeniem i rozmyślając o Ma, wyrzucił swego niedoszłego zabójcę przez okno. Teraz
musiał odnaleźć dzieci lub to, co po nich jeszcze zostało; ponieważ po raz pierwszy zobaczył
Blondynkę z jabłkiem w ręce leżącego w sypialni, postanowił zacząć poszukiwania od tego
właśnie pokoju, sprawdził najpierw dużą szafę po prawej stronie, po czym natknął się na
jakieś "zawiniątko" leżące na podłodze. Podniósł ostrożnie ciężkiego dzieciaka i ściągnął mu
z ust taśmę. - Niech pan więcej tego nie robi - powiedział chłopiec. - Nie mów nic - powiedział
Scylla. - Już wszystko dobrze. Dzieciak spojrzał na niego. - Jest pan pewny? Scylla
uśmiechnął się. - Nie mów nic. - Rozwiązał dziecku ręce, po czym zaczął uwalniać jego
skrępowane nogi; w tym momencie chłopiec z wdzięczności rzucił mu się na szyję. Był
odważnym młodym mężczyzną: nie płakał, nie trząsł się ze strachu. Scylla uwolnił jego nogi. -
Czy ze Spencerem wszystko dobrze? Scylla pokręcił głową. - Jeszcze nie wiem. - On oglądał
filmy rysunkowe - mówiąc to, dzieciak odwrócił się i popędził do salonu nawołując: -
Spencer? Wychodź już, to ja, już się nie bawimy. ¯adnej odpowiedzi. Scylla stanął w
drzwiach i zapalił lampę, tak więc telewizor przestał być jedynym źródłem światła. Podszedł
do najbliższej szafy. Była pusta. Dzieciak wyprzedził teraz Scyllę i popędził do łazienki,
otworzył drzwi. Chwila ciszy. Potem cichym głosem powiedział: - Och! Spencer. W głosie było
tyle smutku. Scylla pobiegł w stronę łazienki i zajrzał do środka. Wewnątrz było istne
spustoszenie. Wanna była pełna wody. W rogu siedziało skulone dziecko, jakby
pomniejszona wersja chłopca, którego Scylla właśnie uratował. - Jesteś cały mokry, Spencer
- powiedział starszy chłopiec. - To nie była moja wina, Clark, nie chciałem się zamoczyć -
odpowiedział Spencer. Scylla przyglądał się dzieciom, które wpadły sobie w ramiona i
rozpłakały się, Clark podniósł młodszego braciszka i objął go z czułością. Spencer zobaczył
w tym momencie mężczyznę i jęknął. Clark rozejrzał się wokół, potem znów spojrzał na brata.
- Nie bój się, głuptasie, on mnie rozwiązał, to dobry facet. Spencer nie był o tym przekonany.
- Jesteś zupełnie pewny? - wyszeptał. Clark objął go jeszcze mocniej. - Lepiej, żebyś się nie
mylił - powiedział Spencer. - Nie chcę jeszcze raz umierać z głową na dnie wanny. - On ci to
zrobił? - No pewnie. Włożył mi głowę do wody i tak trzymał, ja kopałem i kopałem, on się
wtedy naprawdę wściekł i trzymał mnie pod wodą chyba całe wieki, potem mnie zostawił, nie
wiedziałem, co robić, więc wyczołgałem się na podłogę i schowałem w kącie łazienki.
Słyszałem jakieś hałasy, Clark, czy ktoś cię bił? Clark spojrzał na Scyllę. - Czy pan się z nim
bił? Czy wygrał pan? Czy już go nie ma? Scylla potaknął głową. - Przysięgam. - Kim pan
właściwie jest? - zapytał Spencer. - Nazywam się Mister Snerd - powiedział Scylla. Chłopiec
zachichotał. - Snerd? - powtórzył jeszcze raz. - Snerd? Mam nadzieję, że nigdy nie będę się
tak nazywał. Scylla uśmiechnął się i wziął ręcznik. - Trzeba cię wysuszyć, Spencer; Clark, ty
weź drugi ręcznik, spróbujemy razem wykonać to zadanie. - To nie będzie łatwe, on ma
wszędzie łaskotki. - Wziął jednak ręcznik i razem z mężczyzną robili, co mogli, by wytrzeć
mokre ciało chłopca, ignorując jego histeryczne wybuchy śmiechu; po kilku minutach Spencer
był suchuteńki. Wtedy poszli wszyscy razem do salonu i Spencer pobiegł w kierunku
telewizora. - Och! filmy rysunkowe już się skończyły - powiedział ze smutkiem w głosie. -
Chodźcie więc ze mną - Scylla zwrócił się do chłopców. Spojrzeli na niego. - Gdzie? - Zapytał
Clark. - Och! tego nie musi pan robić, Mister Snerd, już tyle pan dla nas zrobił. - Nie pleć
głupstw. - Naprawdę tak myślimy, prawda Spencer? - Tak, tak, tak. - Nieważne, co myślicie,
muszę się i tak upewnić, że bezpiecznie dotrzecie do domu. - Proszę tego nie robić, Mister
Snerd - powiedział Spencer. - Sprawiliśmy panu tyle kłopotu. - Podszedł do Scylli i objął go
na wysokości pasa. - Proszę nas teraz zostawić samych. - Przestańcie już. - Uratował nas
pan, to wystarczy. - Chodź Clark, mówię całkiem poważnie. Skąd was dzisiaj odebrano? -
Connaught. - A więc tam was zaprowadzę. - Ale - zaczął Clark. - Nie ma żadnych "ale" -
powiedział Scylla. - Proszę nam pozwolić, Mister Snerd - powiedział Spencer. - W hotelu
pozwolę wam na wszystko, Spencer. Wyciągnął do nich obie ręce. Chłopcy zawahali się,
spojrzeli na niego, a potem przez dłuższą chwilę na siebie. Wzięli go za ręce i ruszyli. Ale
zanim to zrobili, jeszcze raz spojrzeli na siebie... `ty 2 `ty Dochodziła godzina ósma
wieczorem, gdy Parkin zrozumiał, że problemy pojawiają się w życiu niespodziewanie. Był już
kilkanaście lat na służbie i powinien być już do tego przyzwyczajony. Często zdarzało się, że
kłopoty nie pojawiały się nagle, czuło się po prostu, że w powietrzu coś wisi. Bywały takie
sytuacje, że problem pojawiał się nagle - jak grom z jasnego nieba. Tak było w przypadku
dzieciaków. Była godzina #/7#48 i był kolejny mglisty londyński wieczór, Parkin był starym
londyńczykiem i przeżył takich wieczorów bardzo wiele. I właśnie w taki wieczór zobaczył
przed sobą dużego dżentelmena prowadzącego dwóch chłopców za rękę i cała trójka
wychodziła zza rogu, idąc wprost na niego. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu
ojciec wziął swoich synów na krótką przechadzkę. Cóż w tym dziwnego? Była to spokojna,
prawie pusta ulica, oprócz tej trójki spacerowało kilka osób. Parkin szedł w stronę posterunku
i był cały spocony - było parno i w dodatku jego niebieski mundur nie był wykonany z
najcieńszego rodzaju materiału, do tego jeszcze przytył ostatnio kilka funtów, za co winę
ponosiła jego doskonale gotująca żona; w miejscu, gdzie niegdyś miał miejsce na pas, robił
się w tej chwili dość pulchny. Parkin zastanawiał się właśnie nad tym, z czego zrezygnować -
z piwa, ziemniaków czy też z wołowiny, gdy nagle jeden z chłopców - ku zaskoczeniu dużego
mężczyzny - zaczął kuleć, a drugi, ten mniejszy, wyrwał mu się raptownie i biegnąc w stronę
policjanta krzyknął: - Panie oficerze, proszę nam pomóc. - O co chodzi, synu? - spytał Parkin
i pochylił się nad uroczym, być może siedmioletnim chłopcem, który objął go, potrząsając
przy tym głową; był zapłakany i nie był w stanie wydusić ani słowa. - Przepraszam, panie
oficerze - powiedział mężczyzna, upominając drugiego chłopca i trzymając go teraz blisko
siebie. - Spencer jest zmęczony, a poza tym to chłopiec, który lubi fantazjować. - Wyciągnął
rękę do mniejszego chłopca. - Chodź tu, Spencer, nie możemy kazać na siebie zbyt długo
czekać. W tej chwili rozpłakał się większy chłopiec. - My go nie znamy, panie oficerze. -
Clark, przyjdź tu natychmiast - powiedział mężczyzna. - Proponuję, aby wszyscy się uspokoili
- powiedział Parkin. - Dorośli też. Mocno opalony mężczyzna uśmiechnął się. - Nie chciałem
sprawiać panu kłopotu. - Gdyby nie kłopoty, straciłbym pracę - powiedział Parkin. -
Oczywiście, ale jest już późno i chciałbym zaprowadzić ich do domu. Mniejszy spojrzał w tej
chwili na większego - byli braćmi, piegowaci, typowi Amerykanie; gdyby nie różnica wzrostu,
mogliby z powodzeniem uchodzić za bliźniaków - większy spojrzał na Parkina i powiedział: -
Chcę panu coś powiedzieć. Parkin badawczo spojrzał na wysokiego mężczyznę. Nastąpiła
cisza. - Ależ oczywiście - powiedział w końcu opalony mężczyzna uwalniając z uścisku
dziecko. - O co tu chodzi, Clark? - zapytał Parkin. - Powiem to panu na ucho. Parkin zbliżył
ucho do ust dziecka. - Nie znamy go... jedliśmy... jedliśmy hamburgery z frytkami, a on
powiedział, że ponieważ jesteśmy Amerykanami, a jego dzieci właśnie wróciły do Stanów,
więc może nam kupić jeszcze jednego hamburgera, nie wiedzieliśmy, co zrobić i
powiedzieliśmy: dobrze... - Chłopiec znów rozpłakał się. - Już dość tego - powiedział
mężczyzna. - Przestań. -...dotykał nas... - Clark mówił szeptem. Popatrzył na dolną część
ciała. -...tam... kiedy wyszliśmy z baru, zaprowadził nas do jakiejś łazienki, powiedział, że
musimy umyć ręce... ale kiedy tam byliśmy, dotykał mnie i Spencera... tam... i teraz chce nas
gdzieś zabrać, żeby znowu nas dotykać. Parkin podniósł się szybko, gdyż nie cierpiał ludzi,
którzy wykorzystywali dzieci - a któż ich lubił! - i krzyknął: - Zostańcie w tym miejscu. - Bracia
pokiwali zgodnie głowami i powiedzieli: - Tak jest. - Parkin ruszył w pościg za mężczyzną,
który tymczasem popędził w kierunku rogu ulicy; gdy policjant znajdował się jednak w połowie
drogi między dwiema przecznicami, wiedział już, że nie ma szans, by dogonić uciekiniera,
który biegł niczym lekkoatleta; Parkin próbował jeszcze wzywać pomocy, lecz było już za
późno - mężczyzny już nie było, pochłonęła go ciemność nocy. Parkin wrócił szybko do
chłopców. Ich też pochłonęła ciemność nocy. Powiedzieli, że nie ruszą się z miejsca, ale
zniknęli. Parkin zwrócił się do nich raz po imieniu: "Spencer i Clark", lecz wiedział, że ta
informacja była w tej chwili bezużyteczna. Odwrócił się i zniknął w ciemnościach. Służył już
kilkanaście lat, ale nigdy nie zdarzyło mu się coś podobnego. Bracia, opalony mężczyzna -
wszystko to wydawało się bardzo dziwne, miał wrażenie, jakby w ogóle nic się nie zdarzyło.
Ale zdarzyło się. Coś się jednak wydarzyło... `tc ńIii. Teoria małych wybuchów `tc `ty ą `ty
Następnego dnia o wpół do trzeciej po południu zadzwonił do Beverage'a jego sekretarz i
zawiadomił go o nadejściu jakiejś paczki. W chwilę później na biurku Beverage'a znalazła się
brązowa papierowa torba, której ciężar z pewnością nie przekraczał pół funta. Sekretarz
zostawił paczkę i wyszedł. Beverage przyjrzał się przesyłce. Nie był zaskoczony, gdyż
oczekiwał czegoś w tym rodzaju - a przynajmniej jakiejś wiadomości. Ta przesyłka
przyprawiła go jednak o mdłości. Z pewnością była od Scylli. Najwidoczniej zabił Blondynkę.
Beverage nie posiadał żadnych innych informacji poza idiotycznym telefonem w sprawie
okupu. Dzieci powróciły już bezpiecznie do Tring i opowiadały o tym, jak je maltretowano i jak
uciekły mężczyźnie o ciemnej skórze. Ciało Blondynki zostanie pewnie wkrótce znalezione,
ale ponieważ Beverage nie wiedział, pod jakim nazwiskiem działał ostatnio ten człowiek,
upłynie z pewnością kilka dni, zanim dowie się przy pomocy nieoficjalnych kanałów o
przyczynie i okolicznościach jego zgonu. Tymczasem jedynym źródłem informacji była
paczka. Beverage spojrzał na nią i pomyślał przez chwilę, z jaką rozkoszą skazałby Scyllę na
powolną śmierć - i to kilka razy. Puścił wodze fantazji. Cóż by to była za zabawa! Móc
wyeliminować wroga w każdej chwili, gdy zaistniała taka potrzeba. Byłoby to dużo lepsze niż
wyładowywanie agresji na worku treningowym. Na biurku dalej leżała nie rozpakowana
paczka. Do diabła z nią! - Postanowił Beverage. - Nie dam się zastraszyć temu facetowi. -
Sięgnął po paczkę i rozerwał papier; gdy zawartość znalazła się na blacie biurka, zrobiło mu
się niedobrze: przed nim leżała ściągnięta z głowy skóra porośnięta blond włosami, kawałki
warg i nosa - a wszystko to poplamione zaschniętą już krwią. Był jeszcze liścik. Beverage
rozwinął go i szybko odczytał. "Ma umarł w straszliwych męczarniach. Nie widzę powodu,
abyś ty nie miał umrzeć tak samo." Beverage wziął kilka głębokich oddechów i odzyskał
panowanie nad sobą. Zawartość przesyłki wsypał do innej torby, wezwał sekretarza i kazał
mu to wszystko spalić. Potem zaczął się zastanawiać, gdzie zaatakuje go Scylla. Kierując się
zasadami logiki, można było podejrzewać, że spróbuje tego w jego własnym mieszkaniu. Ale
jeśli takie rozwiązanie nakazywały prawa logiki, Beverage mógł być pewien, że Scylla
wybierze jakieś inne miejsce. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie możliwości, chwycił za
słuchawkę, połączył się ze służbą bezpieczeństwa i rozkazał wysłać sześciu strażników na
Belgrave Square, a więc tam, gdzie na najwyższym piętrze budynku numer 50 znajdowało
się jego mieszkanie; ludzie z ochrony mieli stać na swoich posterunkach przez całą dobę,
trzech na tyłach budynku, pozostali od frontu, wszyscy mieli być odpowiednio zamaskowani.
Później kazał wezwać Haywarda. Hayward był człowiekiem, który z wyglądu nie wyróżniał się
niczym szczególnym, lecz był za to jedynym pracownikiem, którego Beverage nigdy nie miał
ochoty zetrzeć w pył. Był niski i miał tendencje do tycia, jego żona była prostą kobietą z
obwisłą powieką; Hayward był pracownikiem niezwykle lojalnym. W czasie pierwszego
tygodnia pobytu w Anglii, cztery lata temu, Beverage zasugerował swoim podwładnym w
sposób bardzo kategoryczny, choć jednocześnie nieoficjalny, aby wzięli pod uwagę potrzebę
- używając jego terminologii "wyposażenia się w jad". W tej sugestii nie było nic
nadzwyczajnego - była to dość powszechna praktyka stosowana przez czołowych agentów
wywiadu niemieckiego w czasie drugiej wojny światowej. Oczywiście Dywizja miała ponieść
wszystkie koszty. Operacja była bardzo prosta. Składało się wizytę specjalnemu dentyście,
który wyjmował pacjentowi ząb, umieszczał pod nim maleńką fiolkę z trucizną zdolną
uśmiercić człowieka w ciągu kilku minut i osłaniał specjalnym materiałem spodnią część
zęba, aby wyeliminować możliwość przypadkowego przegryzienia fiolki - nawet ktoś, kto miał
manię przygryzania zębów w czasie snu, mógł się czuć zupełnie bezpiecznie. Ludzie
Beverage'a wyrazili ostry sprzeciw przeciwko tego typu zabiegowi; panowała taka atmosfera,
jakby szef wprowadzał do pracy średniowieczne metody. W szeregi pracowników wywiadu
wkradła się istna panika - niczym wirus jakiejś zakaźnej choroby. Cóż za wstyd! Beverage,
chcąc uniknąć zamieszania na samym początku swojej nowej pracy, oczywiście zrezygnował
z pierwotnych planów. Ale zanim to się stało, Hayward zdążył już wyposażyć się w jad. Gdy
zjawił się Hayward, Beverage poprosił o to, by na stałe zajął miejsce przy wejściu do jego
biura. Wiedział bowiem, że tu właśnie przyjdzie po niego Scylla - była to najmniej
prawdopodobna możliwość i dlatego Beverage uznał, że może być pewny, iż tak się właśnie
stanie. Gdy Hayward zajął już miejsce na korytarzu przy drzwiach do biura szefa, Beverage
polecił sekretarzowi, aby poszedł do Harrodsa, który znajdował się po drugiej stronie ulicy i
kupił mały magnetofon oraz jedną kasetę; gdy mężczyzna wrócił, Beverage nagrał na taśmie
krótki, lecz jak sam uznał, pełen zgryźliwości tekst, po czym wręczył magnetofon wraz z
kasetą swemu sekretarzowi i wysłał go do Savoyu, udzieliwszy mu wcześniej dokładnych
instrukcji co do sposobu dostarczenia przesyłki. Gdy zadzwonił telefon, Beverage aż
podskoczył na krześle. Niech szlag trafi Scyllę i te jego sztuczki. Beverage zawahał się przez
moment, zanim podniósł słuchawkę, mając nadzieję, że dzwoni jego żona, aby mu
powiedzieć, że czuje się znudzona i chce na dzień lub dwa wyjechać z miasta, aby zobaczyć
się z jakimiś znajomymi. Nie był to najlepszy moment na szarpanie sobie nerwów, obecność
żony jedynie rozpraszałaby jego uwagę. Gdy Beverage usłyszał głos żony, poczuł, że
uśmiechnęło się do niego szczęście. Spytała czy miałby coś przeciwko temu, żeby pojechała
na jakiś czas do Edynburga odwiedzić przyjaciółkę, tamtejszą nauczycielkę, która przeżyła
ostatnio miłosny zawód, czuła się nieszczęśliwa, opuszczona i potrzebowała psychicznie
wsparcia. Beverage wybuchnął gniewem, odsądził żonę od czci i wiary za to, że czeka tylko
na preteksty, by wyrwać się z domu, przypomniał jej o tym, że jest okropną żoną i do tego z
dnia na dzień coraz gorszą; skończył rozmowę mówiąc, że oczywiście może jechać, a on
przynajmniej nie będzie zmuszony jeść tych źle przyrządzonych posiłków; po czym
szczęśliwy odłożył słuchawkę. Pracował prawie do dziewiątej, a potem, w towarzystwie
Haywarda, poszli piechotą na Belgrave Square. Było to jedno z najbardziej prestiżowych i
zarazem pięknych miejsc w całym mieście. Blisko jednego z jego najbardziej ulubionych
parków. W tej chwili w okolicy placu mieszkało niewielu ludzi, większość budynków
zajmowały obecnie ambasady; towarzystwo spirytystyczne zajmowało cały budynek pod
numerem łł. W środku placu znajdował się kort tenisowy i rosły wspaniałe drzewa, były tam
również ławki, wszystko wyglądało czysto i schludnie; gdy mężczyźni skręcili w West Halkin
Street i zobaczyli przed sobą plac, Beverage zastanowił się czy nie jest w tym momencie
obserwowany przez Scyllę, który mógł się gdzieś ukryć między drzewami. Było to możliwe,
jednak mało prawdopodobne. Ludziom z ochrony kazał zająć pozycje w pobliżu domu numer
50, rozmawiał też z ich szefem, który zapewnił go, że trzech innych ludzi znajduje się na
tyłach domu. Beverage miał do niego oczywiście zaufanie, jednak obszedł z Haywardem dom
dookoła, by się upewnić. Ludzie z ochrony byli tam istotnie. Domy wokół placu tworzyły
półkole i przylegały jeden do drugiego z wyjątkiem tych miejsc, gdzie biegły ulice. Natężenie
ruchu ulicznego, lewostronnego, zgodnego ze wskazówkami zegara, było dość duże aż do
późnej nocy. Na niższych piętrach budynku, w którym mieszkał Beverage, także były
mieszkania podobne do jego, każde z nich zajmowało całe piętro i było zamieszkane przez
bogatych Europejczyków, których kazano wcześniej dokładnie sprawdzić; tak więc choć
Scylla mógł włamać się do jednego z mieszkań i czekać na odpowiedni moment, by
zaatakować Beverage'a, taka możliwość była mało prawdopodobna. Beverage i Hayward
weszli na górę po schodach. Beverage przekręcił klucz w zamku, obaj weszli do środka i
natychmiast sprawdzili system alarmowy, który, jak się okazało, działał bez zarzutu; gdyby
ktoś usiłował sforsować drzwi lub dostać się do wewnątrz przez okno, syrena alarmowa
postawiłaby na nogi całą Belgravię. Beverage przyniósł Haywardowi krzesło, postawił je
przed frontowymi drzwiami i przeprosił za ewentualne niewygody. Hayward nie miał żadnych
obiekcji, a sposób, w jaki to wyraził sugerował, że z krzesła będzie korzystał jedynie
sporadycznie. W pozycji siedzącej trudno było zachować maksymalną koncentrację.
Hayward wyciągnął pistolet, pokazał go Beverage'owi i życzył mu dobrego odpoczynku,
potem mężczyźni rozstali się. Beverage wszedł głębiej do mieszkania, podszedł do barku,
nalał sobie czystej szkockiej i wrzucił do szklanki tylko jedną kostkę lodu. Następnie
przeszedł do sypialni, ściągnął ubranie i z wielką ostrożnością powiesił je na wieszaku.
Przeciągnął się i ziewnął. Fakt, że tej nocy, tej szczególnej nocy sądził, że będzie mógł
zasnąć, świadczył o jego wielkiej umiejętności zachowania spokoju i opanowania. Poszedł
jeszcze na chwilę do łazienki, przyczesał włosy i jak zwykle - cóż za głupi nawyk! - sprawdził
czy czoło nie robi mu się coraz wyższe. Doszedł do wniosku, że jest taki jak zwykle -
opanowany, jego waga natomiast nie zmienia się od dziesięcioleci. Napił się whisky, postawił
szklankę na umywalce i odkręcił kurek od prysznica, który był namacalnym potwierdzeniem
wadliwego działania angielskich systemów instalacji wodnych - ale cóż na tym świecie było
doskonałe? Wszedł pod prysznic, z którego ledwie kapała woda, namydlił ciało, spłukał je
wodą i sięgnął po szampon, który dostarczał mu jego fryzjer z firmy Trumpers, był to
najlepszy szampon w tym kraju, a raczej najlepszy, jaki w ogóle był; gęstą pianą namydlił
więc włosy i biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, czuł się w tej chwili panem sytuacji -
do momentu jednak, gdy zgasło światło; zorientował się natychmiast, że to nie awaria, gdyż
system bezpieczników w mieszkaniu nie pozwalał na to, aby wszystkie światła zgasły
jednocześnie. Beverage - nagi i mokry, zaczął się w tym momencie trząść, gdyż wiedział, że
nie jest w łazience sam, że jest z nim Scylla. Jednocześnie było to niemożliwe: Scylla nie
mógł się dostać do środka nie zauważony przez ludzi z ochrony - chyba że Perkins go
okłamał i Scylla naprawdę nie żył, a to była jakaś zjawa, która pochodziła nie wiadomo skąd i
oto przebyła cały świat, aby teraz się nad nim znęcać... `ty 2 `ty Piętnaście godzin wcześniej,
gdy w tym samym mieszkaniu zaczynał się właśnie dzień, Sally Beverage udawała, że śpi.
Leżała nieruchomo na swej połowie łóżka, jej szczupłe ciało przykryte było kołdrą; w tym
momencie jej mąż szykował się do wyjścia do pracy. Sally słyszała znajome odgłosy - ciche
brzęczenie monet, które były właśnie wkładane do kieszeni marynarki oraz podobny odgłos
klucza na łańcuszku, który miał swoje miejsce w drugiej kieszeni marynarki. Potem tylko
cichy, szeleszczący odgłos portfela wsuwanego do tylnej prawej kieszeni spodni. Wiedziała,
że mąż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ona nie śpi. W ciągu ostatnich okropnych
lat małżeństwa przeszli przez wszystkie etapy udawania i wzajemnego okłamywania się,
okres ten przynajmniej w jej ocenie wydawał się okropny; czasem jednak myślała, że gdyby
zapytać o to Malcolma, mógłby równie dobrze odpowiedzieć tak: - To prawda, że czasem
bywały awantury, ale znasz Sally, to dobry materiał na żonę, w trudnych sytuacjach można
na nią liczyć, jestem pewny, że gdyby ją zapytać, powiedziałaby, że ogólnie rzecz biorąc jest
szczęśliwa. W tym momencie usłyszała już ostatni odgłos - było to trzaśnięcie drzwi. Odczuła
ulgę. Przez jakiś czas nie będzie obiektem obojętnych spojrzeń, nie usłyszy jego
beznamiętnego tonu w odpowiedzi na próbę nawiązania rozmowy, nie stanie się w końcu
obiektem dzikich napaści, które w jego mniemaniu są formą sprawiedliwości, wymierzonej
przez niego, jakby był sędzią. Czy słowo "wymierzonej" było tu poprawnie zastosowane?
Kiedyś potrafiłaby odpowiedzieć na to pytanie. Wstała z łóżka i przejrzała gazetę - spotkanie
na szczycie będzie z pewnością ciekawym wydarzeniem; biorąc pod uwagę sytuację na
świecie, można było mieć tylko nadzieję; poszła do kuchni i zażyła witaminy: multiwitaminę i
C. (Niezależnie od tego, o czym trąbił dziś medyczny świat, ona wierzyła nadal w
skuteczność metod Linusa Paulinga.) Potem wypiła filiżankę kawy, którą przygotował
wcześniej Malcolm; popijając czarną kawę i przegryzając grzankę, zastanawiała się, czy tego
dnia dopisze jej więcej szczęścia. Ostatnio prześladował ją pech - od ponad tygodnia nie
kupiła sobie nic nowego i biorąc pod uwagę, że wydreptała całe kilometry, zaglądając do
tysięcy sklepów - czuła się bardzo rozczarowana. Całe jej obecne życie sprowadzało się do
jednego: robienia zakupów. Kupowała upominki. Suweniry. Obdarzała nimi przyjaciół. I
właśnie z tego była najbardziej dumna, z tej jednej czynności, która dawała jej tyle satysfakcji,
lubiła o sobie myśleć, że jest osobą, której mało kto dorówna w robieniu zakupów. Sprawa
nie polegała jednak na kupowaniu - kupować mógł przecież każdy. Nie polegała również na
wydawaniu pieniędzy - Malcolm był przeciwnikiem, jak to określał, wyrzucania ich w błoto; po
pierwsze jednak nie rozumiał pobudek, jakimi kierowała się jego żona, a po drugie Sally nie
wydawała jego pieniędzy, nie robiła tego nigdy przedtem i nie miała zamiaru robić tego w
przyszłości. Pochodziła z dość zamożnej rodziny i wydawane przez nią pieniądze
uszczuplały jej własne konto bankowe - nie jego. Sekret wyboru odpowiedniego prezentu
tkwił w tym, aby potrafić przypomnieć sobie jakieś szczegóły przeszłych wydarzeń. Prezent
powinien uderzać w strunę przeszłości. I przypomnieć obdarowanej osobie o dwóch
rzeczach: o lepszych czasach i życzliwości tej drugiej osoby. Przed przystąpieniem do
wykonania dzisiejszego zadania musiała jednak najpierw uporządkować mieszkanie.
Mieszkając wcześniej w Waszyngtonie, mieli do dyspozycji dom ze służbą. Tu jednak, w
Londynie, mając zaledwie kilka pokoi, pomoc z zewnątrz nie była potrzebna. Sally lubiła
ciężką pracę. Była pedantką i sprzątanie zajmowało jej całe godziny, ale tym przyjemniejsza
wydawała się perspektywa robienia zakupów. Rzeczywiście nie było potrzeby zatrudniania
służącej. Sally i jej mąż nigdy nie podejmowali gości, przynajmniej u siebie w domu. Sally
właściwie nie wiedziała dokładnie, co robi jej mąż; na początku ich małżeństwa pytała go o to,
a on odpowiedział, że zajmuje się eksportem, taką odpowiedzią musiała się zadowolić.
Wiedziała, że pracuje dla rządu; najprawdopodobniej działa w służbach wywiadowczych i to
na jakimś wysokim stanowisku, ale za każdym razem, gdy wypytywała go o szczegóły,
wybuchał gniewem, więc dała temu spokój. Nie miało właściwie znaczenia, co robił "tam".
Ważne było to, co robił, gdy byli sami - a gdy byli sami, był bryłą lodu. Albo wściekał się.
Zawiodła - zawiodła jako żona. Nie pierwszy już raz. Przed dziewiątą mieszkanie było
uporządkowane i Sally była gotowa do wyjścia. Założyła sukienkę o prostym kroju kupioną u
Maxa i Spencera. Jej długie kasztanowe włosy były bezpretensjonalnie spięte w kok. Na
nogach miała skromne pantofle na niskim obcasie - była wysoka, mierzyła pięć stóp i
dziewięć cali i nigdy nie nosiła wysokich obcasów z wyjątkiem tych rzadkich przypadków, gdy
mąż zabierał ją gdzieś na przyjęcie, upierał się wtedy, by włożyła buty na najwyższym
obcasie, jakie miała - górowała wtedy nad mężem i czuła się niezręcznie, on jednak lubił takie
sytuacje i nawet żartował na ten temat. Kiedyś, kiedy potrafiła jeszcze obudzić w nim
mężczyznę, podejrzewała, że to go właśnie podnieca. Sally ostatni raz przejrzała się w
lustrze, pomyślała, że wygląda bardzo nieciekawie; po chwili była już na korytarzu - celem jej
wędrówki była ulica King's Road. Była to jej ulubiona ulica. W Londynie mogła znaleźć wiele
podobnych. Oczywiście należała do nich Islington; Sally często odwiedzała uliczne jarmarki
na Portobello Road, Bermondsey, jak również w innych miejscach. W niektóre dni szła na
Regent Street, czasem można ją było spotkać na Picadilly lub Oxford Street, gdzie
znajdowało się tyle dużych sklepów. Albo Jermyn Street, gdzie można było kupić tyle
smakołyków. Gdy Sally robiła zakupy, była to po prostu ciężka praca - była cały czas
niezwykle skoncentrowana, jej uwaga skupiona była na wystawionych towarach, ale nie tylko
- nosiła ze sobą listę starych znajomych i starała się odpowiednio dobrać prezent do osoby z
listy, poza tym trzeba było wziąć pod uwagę charakter okazji: inne prezenty kupowało się na
Boże Narodzenie, inne na urodziny, jeszcze inne upominki wręczało się starym przyjaciółkom
- na przykład koleżance ze szkoły imieniem Wellesley w rocznicę jej wyznania, że nie jest już
dziewicą. Sally nie cierpiała upominków na pokaz - takich na przykład jak ten, który pewien
milioner z Teksasu zamierzał ofiarować swojej żonie: w tajemnicy przed nią kupił
dwunastoarową działkę i przez trzy lata budował tam dla niej wspaniałą rezydencję. Kiedy
wszystko było gotowe, zabrał żonę na przejażdżkę i gdy jechali obok nowo zbudowanego
domu, spytał ją jakby od niechcenia czy zechciałaby tu zamieszkać, ona odpowiedziała, że
dom wygląda na zbyt ciasny - pojechali więc dalej i nigdy już tam nie wrócili. Sally czytała
również o reżyserze z Hollywood, który sprowadził z zagranicy ciężarówki wypełnione
śniegiem, by uprzyjemnić dziecku jego trzecie urodziny, które wypadały w samym środku
kalifornijskiego lata. Pieniądze same w sobie nie były niczym złym - Sally nie widziała na
przykład nic zdrożnego w tym, że J. P. Morgan posiadał w Szkocji rezydencję i gdy
przyjeżdżał tam z przyjaciółmi na polowania, wynajmował krawca, który szył dla gości
specjalne stroje - owszem, ktoś mógłby to uznać za zbytek, ale czyż taki myśliwski strój nie
był wspaniałą pamiątką! Sally nie posiadała umiejętności tworzenia humorystycznych
sytuacji, lecz ogromnie ceniła tę zaletę u innych; uwielbiała historię opisującą okoliczności, w
jakich dramaturg Charles McArthur poznał na przyjęciu Helen Hayes i wręczył jej torbę z
orzeszkami mówiąc: - ¯ałuję, że to nie szmaragdy. - To humorystyczne zdanie stało się
wstępem do ich romansu. Wiele lat później bogaty już pisarz wracał do domu po długiej
podróży i gdy ponownie spotkał Helen, dał jej następną brązową torbę, tym razem z
prawdziwymi szmaragdami, i gdy wysypał zawartość do jej dłoni, powiedział: - ¯ałuję, że to
nie orzeszki. Być może najbardziej ulubioną historią, jaką znała Sally na temat
obdarowywania ludzi upominkami, była ta opowiadająca o złocie i pewnym znanym
mizantropie, Jacku Benny. Jack miał najbardziej oddanego przyjaciela, George'a Burnsa.
Pewnego dnia ofiarował mu monetę ze szczerego złota, po obu stronach monety wyryte były
karykatury - jedna ofiarodawcy, druga Burnsa. Burns zachowywał ten upominek przez pół
stulecia. Trzeba przyznać, że w prezencie zawarta była jakaś myśl. Myśl o charakterze
osobistym. Był to również prezent, o którym pamięta się długo. Sally rozumiała, że jej życie
stacza się po równi pochyłej, a jej zakupy zaczynają w sprawach codziennych odgrywać
coraz większą rolę - zdając sobie z tego wszystkiego sprawę, odczuwała paniczny strach
przed zniknięciem - nie przed zniknięciem z tego świata, gdyż taki los musiał spotkać
wszystkich, ale zniknięciem z pamięci tych, których znała. W momencie, gdy wyszła ze
sklepu Petera Jonesa kierując się w stronę nie kończącego się ciągu sklepów przy King's
Road, poczuła, że ten dzień będzie szczególny. Trzeci sklep, do którego weszła, posiadał
wspaniały wybór ledwo co dostarczonych saszetek z perfumami; wielkości książki,
przewiązane były białą wstążką i zawierały całą gamę różnych zapachów: kapryfolium,
rozmarynu i wielu, wielu innych. Sally wyszła ze sklepu, ale po chwili wróciła z powrotem;
jakaś dziwna siła przyciągała ją do saszetek. Co i dlaczego? Zaczęła zastanawiać się nad
tym. Choć nosiła przy sobie kalendarzyk, rzadko z niego korzystała - wszystkie ważniejsze
daty dotyczące jej przyjaciół znała na pamięć. Wszystkie lipcowe daty urodzin już przeszły;
nie zapomniała przecież w tym miesiącu o przyjaciołach, krewnych, a nawet ich dzieciach.
Tak - teraz sobie przypomniała! Pomógł jej w tym zapach kapryfolium. ¯ona jej młodszego
brata, delikatna dziewczyna o dobrym guście (której z pewnością spodobałaby się saszetka)
powiedziała kiedyś, bardzo dawno temu, że kiedy była małą dziewczynką i mieszkała w
stanie Virginia, jej ulubionym kwiatem było właśnie kapryfolium. A w dodatku jej urodziny
przypadały na dwudziestego lipca. Sally zapytała czy sklep może przesłać upominek pod
wskazany adres. Sprzedawczyni odpowiedziała, że tak. Sally zapytała czy może zapłacić
kartą kredytową. Odpowiedź była twierdząca. Sally nie posiadała się ze szczęścia; zapłaciła,
dołączyła do prezentu uroczy liścik i poprosiła, aby upominek został natychmiast wysłany do
Ameryki, ponieważ musi dotrzeć do adresata przed dwudziestym. Sprzedawczyni
powiedziała, że jej życzenie będzie spełnione. Sally, szczęśliwa i dumna z siebie,
uśmiechnęła się i poszła dalej ulicą King's Road, będąc przekonana, że trójka jest dla niej
szczęśliwą cyfrą, a ponieważ nie minęła godzina dziesiąta, miała nadzieję, że szczęście
spotka ją jeszcze dwa razy. Drugie szczęśliwe zdarzenie miało miejsce przed godziną
jedenastą. Aż trudno uwierzyć, że miejscem zdarzenia okazał się sklep ze starymi rupieciami.
Kolejnym upominkiem stał się natomiast duży, brudny, ozdobiony malowidłami trzyczęściowy
parawan. Sally wyciągnęła z torebki chusteczkę higieniczną i przetarła w jednym miejscu
kurz; robiąc to, pomyślała o swojej ukochanej, schorowanej cioci z Poughkeepsie, która tak
bardzo troszczyła się o nią, gdy była dzieckiem. Ileż to razy ciocia kołysała ją do snu,
cichutko śpiewając: "Czerwone żagle na morzu, tam gdzie słońce świeci wiecznie, ach,
wróćcie z mym ukochanym do domu bezpiecznie." A na tym właśnie parawanie namalowane
były łódki z czerwonymi żaglami. Ciocia obchodziła już w tym roku urodziny, a do Bożego
Narodzenia było jeszcze daleko, więc Sally postanowiła, że parawan będzie po prostu
prezentem "z okazji poniedziałku"; nazwa ta pochodziła z jej ulubionej anegdoty o Marku
Twainie, który pewnego razu dał swojej córce w prezencie pozytywkę i gdy spytała go, z
jakiej to okazji, wzruszył ramionami i powiedział: - "Z okazji poniedziałku." - Czy wysyłamy
towary pod wskazany adres? - powtórzył właściciel rupieciarni pogardliwym tonem. Pokiwał
przecząco głową. Sally postanowiła nie wspominać nawet o kartach kredytowych, zapytała
tylko o cenę i zapłaciła gotówką. Stanęła jednak w tym momencie przed problemem -
parawan był ciężki i nieporęczny, mogła oczywiście złapać taksówkę i zawieźć go do domu.
Ale wtedy nie wracałaby już do miasta i straciłaby szansę na trzeci udany zakup. Czy można
było przerywać taką szczęśliwą passę? Postanowiła więc, że nie wróci w tym momencie do
domu. - Czy dostarczy pan to na miejsce? - zapytała. Mężczyzna zadarł głowę do góry.
Belgrave Square numer 50, to nie jest aż tak daleko. Kiedy? Sally zastanowiła się - przed
drugą trzydzieści zakończy zakupy, miała więc aż nadto czasu, by znaleźć trzeci upominek.
Bywały takie tygodnie, w ciągu których nie udawało jej się kupić trzech upominków. Bywały
nawet takie miesiące. W każdym razie od dawna nie miała takiego szczęścia jak tego dnia.
Określiła czas dostarczenia parawanu. - Za piątkę. Sally dała mężczyźnie pięć funtów. - To
za mój trud, pani rozumie; będę musiał wcześniej zamknąć, żeby kogoś znaleźć. Z nim musi
pani uregulować rachunek osobno. Wiedząc, że mężczyzna próbuje ją wykorzystać, Sally
przystała na jego propozycję. Pomyślała zarazem o wszystkich kłopotach związanych z
pakowaniem i wysyłką prezentu. Wiedziała jednak, że jeśli ciocia otrzyma podarunek na
czas, nie zapomni o ofiarodawczyni. - Będę w domu o wpół do trzeciej - powiedziała i wyszła
na ulicę. Dotarła do domu kwadrans po drugiej. Była rozczarowana. Nie znalazła trzeciego
upominku. Nie natknęła się na nic ciekawego. Dokładnie o drugiej trzydzieści zadzwonił
domofon. Podeszła do mikrofonu znajdującego się tuż przy drzwiach. - Słucham? - Dostawa
parawanu. Beverage? Belgrave Square numer 50? Sally powiedziała, że to właściwy adres,
przycisnęła guzik i drzwi wejściowe do budynku zostały otwarte. Następnie otworzyła drzwi
do mieszkania i czekała, słysząc przybliżające się kroki; po kilku chwilach pojawił się
mężczyzna z parawanem, Sally była zadowolona, gdy zobaczyła, że mężczyzna niesie
parawan bardzo ostrożnie. - To tutaj - powiedziała do niego. Mężczyzna położył parawan w
miejscu wskazanym przez Sally. - Chwileczkę - powiedziała - niósł to pan taki kawał drogi. -
Otworzyła torebkę, wyjęła z niej portmonetkę i zaczęła odliczać jednofuntowe monety,
zastanawiając się jednocześnie nad tym, jaka suma będzie wystarczająca. W tym momencie
poczuła, jak mężczyzna głaszcze ją delikatnie po policzku odwrotną stroną dłoni. - Niech pan
przestanie! - powiedziała, odskakując na bok. - Niech się pan stąd wynosi, w przeciwnym
razie zadzwonię na policję! On nie przestawał jednak i przysunął się do niej tak blisko, że
dotykał jej ciała; oboje zachowywali milczenie. To niewiarygodne, jak umysł ludzki reaguje
czasem na niespodziewaną sytuację - w tej oto chwili Sally wyobraziła sobie, że jest o
dwadzieścia lat młodsza i umówiła się na pierwszą randkę z niebezpiecznym mężczyzną,
który był już zaręczony trzy razy, z tego dwa razy z jej szkolnymi koleżankami; wiedziała, że
mężczyzna był prawdopodobnie zainteresowany tylko jej ciałem, ale było w nim jednak coś,
co wzbudzało zaufanie; i gdy siedzieli razem na kanapie, trochę zamroczeni alkoholem, ona
podjęła jakiś dziwny temat; on przypomniał jej własnego ojca, który również robił tę wspaniałą
rzecz: głaskał ją po policzku, robił to tak delikatnie; na drugiej randce wiedziała, że będą spać
ze sobą, ale zanim do tego doszło, znów głaskał ją delikatnie po policzku; robił to zawsze,
nawet gdy byli już małżeństwem, zawsze wtedy, gdy mieli się kochać, był to ich wspólny
sekret - i teraz, gdy nie przestawał jej głaskać, wyszeptała: - Przecież ty nie żyjesz - a on
odpowiedział: - Wolałbym, żeby było inaczej - i po chwili drzwi do mieszkania były już
zamknięte, a oni leżeli nadzy, ona miała rozchylone uda w taki sposób, w jaki oboje to lubili,
on był pod nią, ona siedziała na nim okrakiem, on był twardy, ona - wilgotna; Sally
zrozumiała, że nie pomyliła się w swych przewidywaniach; trójka rzeczywiście okazała się dla
niej szczęśliwą cyfrą, a to zdarzenie było największym spośród wszystkich upominków - oto
jej były mąż niczym £azarz zmartwychwstał pod jej ciałem... - Popołudnia spędzasz zwykle
inaczej, prawda? - powiedziała Sally, gdy siedzieli już razem półnadzy na kanapie i popijali
herbatę. Scylla uśmiechnął się. - Masz ochotę? - wskazała na czajniczek. - Poproszę.
Wstała, nalała mu herbaty, usiadła. - Jesteś taki cudowny jak dawniej. - Nie musisz mi
schlebiać, przespaliśmy się już ze sobą. - Na komplementy również reagujesz tak jak kiedyś.
- Uśmiechnęła się. - Można powiedzieć, że przeszliśmy przez różne zakręty życia lepiej niż
wiele innych małżeństw. - Zatoczyła ręką koło po pokoju. - Przypuszczam, że przyszedłeś po
to, aby mnie stąd zabrać. - Nie. Właściwie chcę, abyś sama się z tego uwolniła. Posłuchaj,
czy jest ktoś, do kogo mogłabyś pojechać? - Dawidzie, to zupełne szaleństwo - zjawiasz się
nagle po dwudziestu latach i chcesz mnie stąd wziąć wbrew mej woli. - Mówiąc to,
uśmiechnęła się. - Chcesz, żebym opuściła własny dom. I to wszystko bez żadnego
wyjaśnienia. - Wcale nie chcesz, żebym cokolwiek wyjaśniał. Do kogo możesz pojechać? -
Nie wiem. Mam przyjaciółkę, od pięciu lat mieszka w Anglii, uczy na uniwersytecie w
Edynburgu i często ją tam odwiedzam. - Może sprawdzisz czy nie jest w tej chwili zajęta? -
Nie spodziewam się od ciebie jakiegoś wyjaśnienia, ale mógłbyś przynajmniej uchylić rąbka
tajemnicy. - Gdy twój mąż wróci wieczorem z pracy, chciałbym z nim chwilę pogawędzić. Na
pewno nie chciałabyś być świadkiem tej rozmowy. - Chyba nie chodzi ci o to, aby z nim
pogawędzić. - Czy w związku z tym czujesz się nieswojo? Po chwili Sally pokręciła głową. -
Właściwie nie. Czy to wszystko nie jest okropne? Scylla wstał, podszedł do niej i objął ją. -
Jak mogłaś za niego wyjść? - Masz na myśli jakiś inny powód oprócz tego, że chciałam ci
dokuczyć? Scylla nie odpowiedział. - Malcolm ma w sobie mnóstwo energii, przytłoczył mnie
swoją osobowością, naprawdę tak było, miałam wtedy o sobie jak najgorsze zdanie, dzięki
tobie zresztą... -...przestań... to nie ty doprowadziłaś do rozwodu i wiesz o tym dobrze. Moja
praca miała wysoki współczynnik ryzyka i nie chciałem się z nikim wiązać uczuciowo.
Dlaczego z nim zostałaś? - Bardzo nie chciał, żebym go opuściła. Podejrzewam, że moje
odejście nie pomogłoby mu raczej w karierze zawodowej. Już raz zawiodłam, nie chciałam
powtarzać tych samych błędów. - Dotknęła jego blizny. - Jak się tu dostałeś? - Kiedy
wychodziłaś rano z domu, czekałem w taksówce. Stałem przed sklepem, kiedy kupowałaś
saszetki. Gdy posłaniec wyszedł ze sklepu z rupieciami, zatrzymałem go i zapłaciłem mu
dziesięć funtów, żeby nie dostarczył ci parawanu. Wziąłem go, po drodze podrzuciłem też
paczkę do biura twojego męża. - Pocałował ją i wskazał na telefon. Ona też go pocałowała,
po czym wstała, podeszła do aparatu i powiedziała: - Przynajmniej nie spędzamy ze sobą tyle
czasu, aby się nawzajem zanudzić. - Podniosła słuchawkę, odłożyła ją z powrotem na widełki
i spojrzała na niego. - Czego właściwie chcesz? - Zadzwoń do przyjaciółki i powiedz jej, że
chcesz się z nią zobaczyć. Później zadzwonisz do męża i zawiadomisz go, że wybierasz się
na północ. - I będziesz znów dotykał mojego policzka? - Oczywiście. - Mogę jeszcze o coś
spytać? Scylla milczał. - Nie pozwolisz na to, abym zniknęła. Spojrzał na nią. - Obiecujesz, że
zachowasz mnie w pamięci? Uderzył się w piersi. Wtedy wykręciła numer. `ty ł `ty W
ciemnościach rozległ się głos: - Cześć, Bucu. - Nie rozumiesz... -...to prawda, ale zaraz
zrozumiem. - Scylla zapalił światło w łazience i skinął na Beverage'a, aby wyszedł. - Włożę
tylko szlafrok. - Jego głos był już opanowany. - Nie. - Scylla pokręcił głową. - Nie. Chcę cię
zapamiętać właśnie takiego: pomarszczonego i roztrzęsionego. - Powtórnie skinął na
Beverage'a i gdy ten przybliżył się, popchnął go w kierunku salonu i zamknął drzwi do
łazienki. Beverage usiadł na krześle, Scylla zajął miejsce naprzeciwko niego. - Dlaczego
mnie wynająłeś, abym dowiedział się, kto płaci Blondynce - przecież to ty mu płaciłeś? -
Chciałem, abyście zmierzyli się. Gdyby on cię zabił, cóż, opłakiwałbym oczywiście twoją
śmierć. Myślałem, że jeśli ty go zabijesz... hm... przestawałem mu ufać. A jeśli ktoś za dużo
wie i nie można na nim polegać, może okazać się niebezpieczny. - Ale on oskarżał ciebie.
Beverage potaknął. - Nie przypuszczałem, że coś powie, myślałem, że szybko będzie po
wszystkim i zanim dojdzie do jakiejś rozmowy, jeden z was nie będzie już żył. Myślałem, że
Blondynka nie ma słabych punktów. - Wszyscy je mamy. - To prawda, nawet ty je masz -
chodzi o twojego brata, o ile dobrze pamiętam. - A cóż to ma do rzecz ? - Nic. Po prostu nie
przyszło mi do głowy, że Blondynka cokolwiek powie; chciałem go sprawdzić i dlatego
kazałem mu zaopiekować się dziećmi. - Wszystko było ukartowane. Beverage potaknął. - To
dziwne, że niczego nie podejrzewałeś. - Nie podejrzewałem! Wiedziałem o wszystkim;
Perkins mówił mi, że będę ci tu potrzebny, ale było to oczywiście przed jego śmiercią, więc
nie mogłeś chcieć, abym znalazł jego mordercę, ponieważ on jeszcze nie istniał. Niech to, co
ci teraz powiem, nie zaskoczy cię zbytnio, ale wiele z tego, co mówisz, Mal, mija się z
prawdą; uważam, że z twoich ust nigdy nie wychodzą słowa prawdy. - Wstał, przeszedł za
plecami nagiego mężczyzny. - Ale nie tego wieczoru. Beverage uśmiechnął się. - Dziś
wieczorem nie ma potrzeby kłamać. - Dlaczego zabiłeś Ma? - Zrobiłem to z wielkimi oporami.
Był takim mądrym i porządnym facetem. Scylla zastanowił się przez moment czy powinien
mu roztrzaskać kolano, czy też ramię. Beverage odwrócił się, zobaczył wyraz twarzy Scylli i
powiedział: - Nie, nie rób tego, obiecuję, że nie będzie to konieczne. Widocznie Ma odkrył
sprawę Webstera i przestał mi wierzyć. - Webstera? Faceta, u którego eksplodował kocioł? -
Odwaliłeś kawał dobrej roboty, Scylla; spisałeś się na piątkę. - Kim on był? - Kanadyjskim
uczonym, który pracował w Europie; ściągnąłem go tutaj, pomogłem mu się ustawić,
załatwiłem mu fundusze, był genialnym facetem i któregoś dnia cały świat usłyszałby o tym,
że... -...on mnie nie interesuje, opowiedz mi o dzieciach... Beverage znów uśmiechnął się. -
Ciekawe stworzonka, prawda? - Na ten temat nic mi nie wiadomo; wczoraj wieczorem
wyrwałem się temu grubemu policjantowi i szczęśliwym trafem złapałem taksówkę,
zapłaciłem kierowcy całą fortunę, żeby mnie jak najszybciej zawiózł do Connaught,
dotarliśmy na miejsce bardzo szybko, to niemożliwe, żeby dzieci były tam przede mną.
Czekałem, ale nie przyszły. - Oczywiście, że nie. Miały inne polecenia. Scylla nie przerywał. -
Czy mogę przynajmniej napić się drinka? Scylla przyrządził dwie szkockie. - I co z dziećmi? -
Pozwól, że posłużę się przykładem z dziedziny sportu. Joe Louis miał czterdzieści lat i potrafił
jeszcze zadawać tak potężne ciosy jak dwadzieścia lat wcześniej. Dlaczego więc nie
uprawiał czynnie sportu? Nie był już wystarczająco szybki. Potrafił uderzać, ale nie potrafił się
tak ustawiać, aby bezboleśnie przyjmować ciosy. Siła rażenia danej broni nie ma właściwie
znaczenia, jeśli nie potrafi się jej odpowiednio zneutralizować. Najważniejsza umiejętność, to
zdolność przyjmowania ciosów. - A co to ma wspólnego z dziećmi? - "Mandraki". Tak je
nazwał Webster; czytał w dzieciństwie komiks, w którym występował magik o imieniu
Mandrake. Tak również nazwał tych dwóch chłopców. Scylla nie przerywał, przypatrywał się
tylko nagiemu mężczyźnie na krześle. - To są bomby, Scylla. Kiedy wybuchają, ulatniają się
jak kamfora, właśnie dlatego nie zostawiają śladów. Są najdoskonalszą bronią, ponieważ
mogą się przemieścić w dowolne miejsce na kuli ziemskiej, a nie znajdzie się przecież nikt,
kto skrzywdziłby opuszczone dzieci. Bezbronne dzieci - jak z bajek Disney'a. Bez trudu
wymknęli ci się wczoraj wieczorem, prawda? - Nic nie mogłem na to poradzić. Beverage z
zadowoleniem pokiwał głową. - Tym razem dostały proste instrukcje. Miały spotkać
Blondynkę przed wejściem do Connaught; powiedziałem mu, że pochodzą z bogatej rodziny;
pomyślałem, że biorąc pod uwagę jego złą passę przy ruletce, będzie próbował wyciągnąć od
ich rodziny jakieś pieniądze. Gdyby próbował je zabić, miały udawać, że nie żyją do
momentu, aż wyjdzie. Potem miały wrócić do domu. W przypadku, gdybyś je znalazł, miały
cię skłonić, byś zostawił je same, a gdybyś nie chciał tego zrobić, miały się ulotnić i wrócić do
domu. - Beverage zaczął teraz mówić podniesionym głosem. - Są magiczne. Mogą z
łatwością przemieszczać się z miejsca na miejsce, potrafią eksplodować w każdej chwili,
mogą unicestwić każdego... -...gdzie są teraz?... -...to nie ma znaczenia... już jest za późno,
abyś mógł odwrócić bieg wydarzeń... bomby wybuchną i nikt nie potrafi temu zaradzić... -...ty
skurwielu, chcesz tego... -...mylisz się! Chcę, aby na świecie był pokój... Scylla chwycił
nagiego mężczyznę i rzucił go na drugi koniec pokoju. - Niech to szlag trafi, gdzie one są?
...Tring... w Akademii w Tring... i nic nie możesz zrobić... dokładnie nic... spóźniłeś się, a to
miejsce jest zbyt dobrze strzeżone... jak się teraz czujesz będąc bezradny w tym
najważniejszym momencie, nie mogąc zrobić absolutnie nic...? - Zapominasz o jednej rzeczy.
- Wątpię. - Mogę cię zabić - powiedział Scylla i ruszył w stronę nagiego mężczyzny, zatrzymał
się jednak, gdy zobaczył, jak Beverage z ogromną siłą zaciska szczęki - Scylla wiedział od
razu, co się dzieje, taką metodę stosowali Niemcy, stosowali ją również niektórzy w Dywizji;
w kącikach ust Beverage'a pojawiły się kropelki śliny. Kiedy zaczęła się agonia, kropelki
zmieniły się w pianę. Beverage spojrzał na Scyllę. - Zrobiłem wszystko, aby pozbawić cię
przyjemności... `ty 4 `ty Strażnik, który stał za olbrzymią bramą przy wejściu do Akademii, był
potężnym, gburowatym mężczyzną. Stał przy drzwiach prostokątnej budki strażniczej i
przypatrywał się jakiejś postaci, która nagle pojawiła się w ciemnościach przed budynkiem. -
Nikomu nie wolno wejść aż do rana - powiedział strażnik. Nazywał się Hoffer i nienawidził
nocnej służby, uwielbiał bowiem spać; jedyną złą stroną pracy w ciągu dnia były promienie
słońca, które w jakiś tajemniczy sposób przedzierały się przez liście drzew i padały mu
zawsze prosto na twarz. - To ważna sprawa. - Mam rozkaz nikogo nie wpuszczać.
Nieznajomy facet nagle wybuchnął: - Do cholery, jak się nazywasz? - Co to pana może
obchodzić? - Gdybym znał twoje nazwisko, mógłbym ci się dobrać do dupy. Słuchaj - ledwo
co przyjechałem do Londynu, zaczynam pracę w Dywizji, nie prosiłem, aby mnie tu
przenoszono, nie prosiłem się też o to, abym został tu przysłany w środku nocy z jakimś
listem, który mam osobiście wręczyć dowódcy straży - Beverage powiedział mi tylko to, co
mam do zrobienia, ty mówisz, że to niemożliwe, a więc muszę się dowiedzieć, kto tu coś
spieprzył, bo na pewno nie ja - w związku z tym całe ryzyko musisz wziąć na siebie. -
Beverage? - powiedział Hoffer. - Dał ci list do Tomkinsa? Facet pokazał przez kraty
zamkniętej bramy kawałek papieru. - Wezmę to. - Nie weźmiesz ani ty, ani nikt inny, muszę
to doręczyć osobiście, ale jeśli mnie nie wpuścisz - twoja sprawa, podaj mi jednak swoje
nazwisko. Hoffer poczuł na sobie badawczy wzrok mężczyzny. - Mniejsza z tym - powiedział
facet. - Dobrze zapamiętałem twoją twarz, przekażę sprawę komu trzeba. - Mówiąc to,
odwrócił się i zaczął odchodzić. Hoffer wyszedł z budki i zbliżył się do bramy. - Chciałbym
przynajmniej zobaczyć list i upewnić się, że wszystko jest w porządku. - Do cholery, no
dobrze. Hoffer zawahał się. Był uzbrojony, większy od tego faceta, mógł się więc czuć
bezpiecznie; nie wiedział tylko czy ten drugi złoży na niego raport, czy też nie. - Nazywam się
Hoffer, jeśli pokażesz mi list, być może wpuszczę cię do środka. - Nie wolno ci otwierać
koperty od Beverage'a. - Na Boga, chcę tylko obejrzeć od zewnątrz. - Strażnik spoglądał
teraz na faceta, który przystanął, zawahał się przez chwilę, w końcu podszedł powoli do
bramy i podał mu list. Było już po północy i choć księżyc był zamglony, Hoffera uderzyła
mocna opalenizna mężczyzny. Może rzeczywiście przyjechał niedawno do Londynu?
Mężczyzna podał list przez kraty na wysokości pasa, więc Hoffer musiał spojrzeć w dół;
robiąc to, zorientował się natychmiast, że odwracając oczy od nieznajomego popełnił błąd -
poczuł nagle na ciele mocny uścisk potężnych rąk mężczyzny, które obróciły go o sto
osiemdziesiąt stopni w taki sposób, że stał teraz przyciśnięty plecami do kraty, pociemniało
mu w oczach, czuł, jak mężczyzna zabiera mu klucze, a po chwili usłyszał otwierającą się
bramę - w tym momencie był jednak na klęczkach i nie był w stanie nic zrobić. Dotarcie do
Tring nie zajęło Scylli wiele czasu. Opuszczenie mieszkania Beverage'a okazało się
zadaniem dość łatwym - Sally pokazała mu wcześniej, jak działa system alarmowy, a
ponieważ mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze, Scylla dostał się na dach
budynku, przebiegł przez dachy sąsiednich domów, przeskakując przez oddzielające je
ceglane murki i gdy dotarł do ostatniego budynku, znalazł wyjście awaryjne, przez które
dostał się na dół. Będąc już w Tring, Scylla z łatwością odnalazł Akademię - stary ogromny
budynek usytuowany w odległości mili od centrum miasteczka; budynek miał ceglaną,
przybrudzoną fasadę i otoczony był wysokim murem. Został prawdopodobnie zbudowany w
ubiegłym stuleciu z myślą o dzieciach z bogatych rodzin, które uczono, jak się właściwie
zachować, gdy wiele lat później wybiorą się w swą pierwszą podróż po Europie. Scylla mógł z
łatwością wdrapać się na mur, ale chciał najpierw zdobyć jakieś informacje; zobaczywszy
strażnika pomyślał, że jego wygląd zewnętrzny być może odpowiada inteligencji, uciekł się
więc do podstępu z kopertą, który okazał się skuteczniejszy, co bynajmniej go nie zasmuciło.
- Kiedy przychodzi twój zmiennik? - Podniósł dużego mężczyznę z ziemi i zawlókł go do
budki strażniczej. - O pierwszej. - To jeszcze godzina. Zbyt długo, by czekać. Kiedy ma się
ktoś z tobą skontaktować? Strażnik milczał. - Kiedy? - Scylla ścisnął ramię Hoffera tak
mocno, że mężczyzna zbladł na twarzy. -...niedługo... -...co to znaczy?... Hoffer wskazał na
dzwonek. - Dzwonią do mnie, a ja oddzwaniam. Poczekali do momentu, aż rozległ się
dzwonek. Scylla skinął głową. Hoffer wcisnął guzik, uruchomił dzwonek, po czym spuścił rękę
w dół. - Ilu was tu jest? - Nie wiem dokładnie. W nocy może kilkunastu. Scylla zawahał się.
Beverage mówił prawdę - to miejsce było rzeczywiście dobrze strzeżone. - Wszyscy
uzbrojeni? -...tak... -...mają prawo strzelać?... -...oczywiście... Nie jesteście jedynymi, którzy
mają takie prawo - pomyślał Scylla i zadał Hofferowi takie ciosy, że mężczyzna tylko jęknął i
wydał ostatni dech; Scylla ukrył ciało w krzakach koło budki strażniczej i wolno ruszył w
kierunku ogromnego budynku. Zanim do niego dotarł, usłyszał jakiś śmiech, który dochodził z
budynku znajdującego się w pobliżu głównej kwatery. Scylla podszedł bliżej i zajrzał do
środka - możliwe, że miejsce to było używane dawniej jako magazyn, w tej chwili znajdował
się tam stół, na nim dzbanek do kawy, krzesła, piecyk, jakieś kanapy i lodówka. A co
najciekawsze, wewnątrz było kilku strażników, którzy siedzieli nieco poniżej poziomu okna,
jedli kanapki i pili herbatę. Do Scylli uśmiechnęło się więc szczęście. Ruszył dalej mając
nadzieję, że nikt go nie usłyszał; aby się o tym przekonać, zerknął jeszcze raz do środka -
strażnicy śmiali się głośno, opowiadając rubaszne, żołnierskie dowcipy. Scylla stał przez
chwilę nieruchomo, przypatrując się badawczo ich twarzom, ale zapomniał o zachowaniu
czujności i nie zauważył, że nagle szczęście odwróciło się - gdy spojrzał za siebie, było już za
późno: strażnik z wąsami trzymał podniesiony do góry karabin; uderzenie było miażdżące.
Scylla padł na ziemię... Fogerty'emu zabrakło trawki. Było to irytujące, lecz nie mógł się
wściekać na cały świat, gdyż winy za to nie ponosił nikt inny, tylko on sam. Wyczerpał cały
zapas przez to cholerne stanie na warcie. Zwykle nie używał trawki, robił to tylko wtedy, gdy
był sam i gdy nie był na służbie, ale od czasu, gdy przydzielili go do pracy w magazynie,
często bywał wartownikiem i jakoś musiał przecież przetrwać długie godziny wystawania
przed budką strażniczą. Postanowił więc skontaktować się z Hofferem, który stał w tej chwili
przy głównej bramie. Hoffer był jego zaopatrzeniowcem od chwili, gdy zaczęli razem
pracować i chociaż Fogerty wiedział, że jego kumpel nie będzie miał przy sobie ani grama, to
przynajmniej poczęstuje go skrętem, co pozwoli mu przetrwać do chwili, gdy Hoffer zejdzie z
warty i dokona większych zakupów wiadomych towarów. Fogerty nie cierpiał palić skrętów,
ale cóż było robić - ruszył więc w stronę budki wartowniczej, wybierając drogę na skróty,
która wiodła obok domku strażników... ...i tam właśnie natknął się na jakiegoś faceta, na
intruza, cholera wie kogo; nieznajomy stał koło okna i przypatrywał się strażnikom, którzy
spożywali posiłek. Fogerty ruszył szybko do przodu, podniósł karabin i uderzył faceta z
ogromną siłą; nieruchome ciało mężczyzny wciągnął następnie do pomieszczenia, gdzie
znajdował się Tomkins wraz ze strażnikami; nagle zapanowała cisza i dało się słyszeć tylko
pojedyncze głosy: "Jezu", "a to sukinsyn"; wszyscy ze zdziwieniem spojrzeli najpierw na
mocno opalonego mężczyznę, a potem z podziwem na Fogerty'ego, co zresztą nie uszło jego
uwagi. Oto pojawił się prawdziwy bohater. Scylla z trudnością utrzymywał się w pozycji
siedzącej na krześle, miał skrępowane ręce i strażnicy bili go po twarzy. Jeśli chodzi o
ścisłość, bił tylko jeden - Tomkins, który był dowódcą, dwóch innych trzymało tylko Scyllę za
ręce. - Jeszcze raz? - zapytał Tomkins. Scylla zlizał z wargi krew i pokręcił głową. Tomkins
zadał następny cios. Scylla przymknął oczy. - No, dobrze. Skończmy z tymi bzdurami. - Dla
kogo pracujesz? - Powiedziałem przed chwilą, ale nie uwierzyliście mi, nie chcę, aby pan
mnie znowu uderzył... - Dla kogo pracujesz? -...dla Dywizji... Tomkins wziął karabin i przyłożył
lufę mocno do brzucha Scylli; Scylla stracił oddech i zwinął się wpół, próbując zaczerpnąć
powietrza. - Jak się tu dostałeś? - Mówiłem już... Hoffer mnie wpuścił... - Sprawdzimy to
natychmiast - powiedział Tomkins. - Jak tylko przyjdzie Fogerty. - Podszedł do stołu, wziął
kubek z kawą i wypił zawartość jednym haustem. Wyjrzał przez okno i zobaczył biegnącego
Fogerty'ego. - No i co? - zapytał Tomkins. Fogerty nie mógł złapać tchu i wyglądał na
przestraszonego. - Znaleziono go martwego w krzakach - powiedział. Tomkins zamrugał
oczami. Chociaż Tomkins był szefem służby bezpieczeństwa, nie był zachwycony tym, że
przydzielono go do służby w Tring. Podejrzewał, że jego nowa funkcja miała jakieś specjalne
znaczenie - rozkazy dostał od samego Beverage'a, który uznał go za najlepszego dowódcę
straży i sugerował, że po wykonaniu zadania czeka go być może awans. Nie zmieniało to
faktu, że służba była bardzo uciążliwa. Strażnicy nieczęsto wchodzili do głównego budynku,
mieli jedynie przyglądać się dokładnie wchodzącym i wychodzącym. Było ich niewielu,
przynajmniej w ciągu ostatnich kilku tygodni zjawiał się regularnie tylko Webster, który był
szefem i który - jak ktoś ostatnio mówił - przebywał od paru dni na urlopie. Praca była nudna i
przez to właśnie uciążliwa. Nudne a zarazem frustrujące było to, że nawet dowódcy straży
nie dopuszczano do pewnych tajemnic służbowych. Miłym natomiast doświadczeniem były
ostatnio rozmowy z dziećmi oraz możliwość przysłuchiwania się różnym językom. Tring nie
było jednak miejscem, do którego wracało się po latach w poszukiwaniu miłych wspomnień.
Było to miejsce, z którego wyjeżdżało się po zakończeniu służby i wszyscy czekali na ten
moment jak na zbawienie. Tomkins już dawno nie czuł się taki znudzony i kiedy zobaczył
Fogerty'ego z opalonym mężczyzną, miał niemal ochotę rzucić się swojemu podwładnemu na
szyję. Pojawiła się oto szansa, by przystąpić do czynu, by prowadzić przesłuchanie i w razie
potrzeby zadać kilka ciosów - nawet śmiertelnych; Tomkins nie miał nic przeciwko takim
rozwiązaniom, chociaż wiedział, że przynajmniej w filmach zabójstwa pociągały zawsze za
sobą wyrzuty sumienia. Tomkins nie miewał wyrzutów i sypiał jak niemowlę. W tej chwili
wycelował karabin w twarz opalonego mężczyzny i zastanawiał się czy powinien pociągnąć
za spust. Miał na to ochotę, ale czy jego przełożeni nie doszliby potem do wniosku, że został
zlikwidowany człowiek, który mógł się okazać doskonałym informatorem. Tomkins spojrzał na
innych strażników. Prawdopodobnie zachowaliby się lojalnie, gdyby ich szef powiedział, że
zastrzelił go przy próbie ucieczki, potwierdziliby jego zeznanie. - Czy masz jakieś ostatnie
życzenie? - Proszę pozwolić, że ja to zrobię. - Tomkins usłyszał za plecami. Odwrócił się.
Zobaczył Fogerty'ego. - Hoffer był moim przyjacielem. Tomkins zawahał się. Gdyby zrobił to
Fogerty, on nie ponosiłby winy za zlikwidowanie faceta, zanim wyciągnięto z niego wszystkie
możliwe informacje. - Masz odwagę to zrobić? - Zrobię to. Tomkins odsunął się na bok, dalej
trzymając faceta na muszce; tymczasem zbliżył się Fogerty i wycelował w mężczyznę. - Czy
masz jakieś ostatnie życzenie? Opalony mężczyzna skinął głową. - Mów szybko. Tomkins
widział, jak przesłuchiwany przygląda mu się badawczo. - Chcę, abyś zabił Fogerty'ego -
powiedział. - Cooo? - powiedział Tomkins. - Przynajmniej odbierzcie mu karabin, bardzo
byłbym za to wdzięczny. - Nie ma sprawy - powiedział Tomkins i uderzył Fogerty'ego
karabinem w ręce, strażnik upuścił broń na ziemię i stał osłupiały wpatrując się w szefa, który
tymczasem podniósł jego karabin z ziemi. - Do cholery, o co tu chodzi? - powiedział Fogerty.
- Jestem waszym kumplem, to wszystko moja zasługa, Chryste - kto zobaczył tego faceta -
ja, widziałem jak rozpryskuje w waszą stronę zawartość czegoś, co wyglądało jak
dezodorant, podczas gdy wy byliście za bardzo zajęci jakąś głupią paplaniną, by cokolwiek
zauważyć; a kto go później złapał - ja! A kto znalazł w krzakach Hoffera? Ja. A teraz robicie
wszystko, co ten facet wam każe. - Bardzo by mi na tym zależało - powiedział opalony
mężczyzna. - Na czym? - Aby ktoś zajął się Fogertym. Tak bardzo byłbym za to wdzięczny.
Jeśli jednak nie chcecie tego zrobić, zaklinam was, nie róbcie tego, ale czułbym się o wiele
lepiej, gdyby kilku z waszych ludzi wyprowadziło go na zewnątrz i zrobiło co trzeba bez
niepotrzebnego hałasu. Tomkins skinął na trzech ludzi, jeden z nich zakneblował
protestującemu strażnikowi usta, podczas gdy pozostali wyciągnęli go siłą na zewnątrz,
znikając po chwili w ciemnościach nocy. Po kilku minutach byli już z powrotem. - Czy coś
jeszcze? - zapytał Tomkins. - Zastanowię się - odpowiedział mężczyzna o ciemnej skórze.
Scylla nie czuł się bynajmniej szczęśliwy, gdy w czasie przesłuchania zadawano mu ciosy.
Nie wiedział jednak dokładnie, po jakim czasie zaczyna działać dezodorant Milo Standisha,
więc wolał znosić przez jakiś czas sadystyczne praktyki strażników, gdyż wiedział, że
mijające minuty działają na jego korzyść. Siedział w tej chwili sam w domku strażników i
popijał kawę, podczas gdy sześciu strażników pod dowództwem Tomkinsa rozprawiało się
właśnie z innymi sześcioma kolegami, którzy stali na posterunkach. Prawdopodobnie mógł
ich wszystkich zostawić przy życiu, pomyślał jednak, że jeszcze niedawno tak ochoczo
przystali na to, aby się go pozbyć; poza tym widzieli jego twarz, a nikt nie wiedział, jak długie
było działanie dezodorantu. Ta noc nie była przeznaczona na to, by zamartwiać się losem
pracowników Dywizji; przekonany był co do jednego: tej nocy powinien zatrzeć za sobą
wszelkie ślady. Scylla widział już wcześniej dzieci, rozmawiał z nimi w hotelu po rozprawieniu
się z Blondynką i był świadkiem ich wzajemnych czułości i uścisków. Pamiętał też o tym, jak
szybko się go pozbyły. Webster, podobnie zresztą jak Arky i Milo, był z pewnością niezwykle
mądrym i utalentowanym człowiekiem. Beverage dysponował natomiast niezwykłą bronią w
postaci dzieciaków. - Zadanie wykonane - powiedział zadyszany Tomkins, wchodząc do
domku dla strażników. Scylla dokończył kawę. - Ilu macie tu w tej chwili naukowców? - Tylko
dwóch. - Z przyjemnością się z nimi spotkam. Czy drzwi do głównego budynku są zamknięte
na klucz? Tomkins skinął głową. - Jest już chyba ciemno, nie chcę się naprzykrzać, ale
byłbym wdzięczny za klucz i latarkę. - Chciałbym służyć panu czymś więcej - powiedział
Tomkins, po czym podszedł do szafki i wyciągnął z niej latarkę oraz pęk kluczy. - Nie wiem
czy się naprzykrzam, czy też nie - powiedział wtedy Scylla. - Ależ nie, przysięgam, naprawdę
z przyjemnością spełniam pańskie życzenia. - Czy mógłbyś zdobyć trochę nafty? Tomkins
zaśmiał się. - Pyta pan poważnie? To nic trudnego. Nafta, galonowe kanistry z benzyną,
sprzęt - mamy tu wszystko, co potrzeba. - Powiedz mi teraz czy możesz spełnić moją prośbę,
nie chcę nadużywać twojej uprzejmości - chciałbym, abyś zwołał wszystkich ludzi i zebrał w
jednym miejscu całe zapasy nafty i benzyny; zanieście to wszystko do piwnic budynku i
oblejcie miejsca, gdzie znajdują się łatwopalne przedmioty. - Lubię pożary - powiedział
Tomkins. - Kiedy byłem dzieckiem, szalenie lubiłem ogniska. - Spojrzał na Scyllę. - I co dalej?
- Na dany sygnał podpalicie to wszystko. - I co potem? - Potem staniemy po prostu i
będziemy się wszystkiemu przyglądać. - Czy możemy umrzeć? - Z tego, co przed chwilą
powiedziałeś, wynika, że lubisz pożary - sądziłem, że będziesz chciał się znaleźć w samym
centrum wydarzeń, ale jeśli odpowiedź brzmi: nie, to trudno. - Chwileczkę, nie mówię nie,
panu nie odmówię niczego. - Porządny z ciebie facet - powiedział Scylla. - A teraz
przystąpmy do dzieła. - Mówiąc to wyszedł, zostawiając samego Tomkinsa; przeszedł
następnie obok strażników, którzy zgromadzili się przy domku i skierował się w stronę
olbrzymiego starego budynku. Na najwyższym piętrze zapalone było światło - ale tylko tam.
Scylla przekręcił klucz w zamku, otworzył grube drewniane drzwi i wszedł do nie
oświetlonego holu, zamknął za sobą drzwi, zrobił krok do przodu, potknął się o coś i upadł.
Zaświecił latarkę i spostrzegł urocze dziecko niczym z filmu Disney'a, które chodziło bez celu,
powtarzając: - Chcę hamburgera z frytkami, chcę hamburgera z frytkami. - Dopiero teraz, gdy
Scylla wstawał i podnosił się na nogi, usłyszał wyraźnie dziecięcą paplaninę. Skierował
światło latarki w lewą stronę i zobaczył kilkoro pucołowatych dzieci, które chodziły bez celu i
mówiły coś po włosku. Po chwili natknął się na następnego "aniołka" mówiącego z typowym
bostońskim akcentem: - Zapaaarkuj samoooochód na podwóóórzu. Scylla stał pośród bomb,
mając nadzieję, że nie zostały jeszcze zaprogramowane i że nagle nie nastąpi jedna wielka
detonacja; kierując się w stronę głównych schodów zorientował się, że w holu znajdowały się
dziesiątki podobnych dzieci, które mruczały coś pod nosem, chodząc bez celu i co chwilę na
siebie wpadając; przypomniał sobie w tym momencie jedną z ostatnich scen z filmu Ptaki, w
której bohater przenosi na rękach ranną ukochaną przez pole "minowe", na którym rolę min
spełniają mordercze ptaki; ptaki cicho gruchają, gdy mężczyzna ociera się spodniami o ich
nastroszone pióra. Scylla znajdował się kilkanaście stóp od schodów, po chwili już tylko
dziesięć stóp - i nagle, co tu ukrywać, zamarł ze strachu, bo oto wszystkie dzieci wybuchnęły
śmiechem, szczęśliwym śmiechem, a w chwilę później dało się słyszeć jeden wielki szloch i
po policzkach maluchów płynęły łzy. W momencie, gdy dzieci znów zaczynały mówić różnymi
dialektami i językami, Scylla znalazł się wreszcie na schodach, kierując się tam, gdzie mogli
przebywać naukowcy. Jeden z naukowców znajdował się w pierwszym oświetlonym pokoju,
na który natknął się Scylla. Był to mężczyzna o dużej nadwadze, który ślęczał nad jakimiś
papierami, więc nie usłyszał, jak Scylla wśliznął się do środka, stanął ze jego plecami i zrobił
to, co należało zrobić; potem wyszedł. Spotkanie z drugim naukowcem nie przeszło tak
gładko, gdyż była to kobieta. Scylla nigdy nie lubił takich sytuacji, a ta akurat kobieta
obsługująca właśnie jakiś sprzęt do nagrywania miała ładną twarz i gdy Scylla podchodził do
niej, musiał najwidoczniej wywołać przy tym jakiś szmer, gdyż odwróciła się nagle i spojrzała
na niego dużymi, pięknymi oczami. Po chwili jej oczy były już nieruchome, a Scylla odwrócił
się, szybko opuścił pokój i zszedł po schodach; gdy znalazł się w królestwie dzieci, zwolnił
nieco, gdyż obawiał się, że niektóre z nich mogą w każdej chwili eksplodować. Poza tym
znajdował się w niezbyt fortunnym miejscu zważywszy fakt, że w piwnicy czekał już Tomkins,
a w całym domu unosił się zapach benzyny, natomiast strażnicy, którzy byli pod wpływem
dezodorantu, otoczyli teraz Scyllę wianuszkiem i uśmiechając się, czekali na dalsze
instrukcje. Scylla powiedział im, żeby policzyli do pięćdziesięciu i życzył im miłej zabawy, on
sam natomiast znalazł się szybko przy wyjściu i popędził przez trawnik, gdyż nie miał pojęcia,
kiedy zapali się dom; biorąc jednak pod uwagę wystrój wnętrz i dużą ilość drewnianych
przedmiotów znajdujących się w środku, Scylla przeczuwał, że nastąpi do lada moment. Gdy
był już przy bramie, odwrócił się i stwierdził, że nie mylił się w swoich przewidywaniach: z
okien budynku wydobywały się już kłęby dymu. Nie wiedział, jaki będzie los dzieci - czy spalą
się, czy też - co było lepszym rozwiązaniem - eksplodują w zetknięciu z żarem; Scylla
zastanawiał się, jak wielka będzie eksplozja, jeśli ta druga hipoteza okaże się słuszna. Po
krótkiej chwili doszło jednak do wybuchu, gigantycznego - wydawało się, jakby cały budynek
uniósł się nagle w powietrze, a podmuch aż wstrząsnął nieboskłonem... `ty 5 `ty Była trzecia
nad ranem, kiedy dotarł do hotelu Savoy, poszedł do swojego apartamentu, rozebrał się i
położył na łóżku - był jednak zbyt podniecony i szczęśliwy, żeby zasnąć. Ma byłby z niego
dumny. Scylla nie wystawił sobie najwyższych ocen za wykonanie zadania - tylko amator
mógł się dać zaskoczyć strażnikowi. Jednakże zadanie zostało wykonane. Okno otwarte
przez ¯ądnych Krwi zostało zamknięte. Oni zaś sami skryją się w ciemnościach niczym
hieny. Leżąc bez ruchu, Scylla poczuł, że musi mieć zamknięte oczy. Był tym zaskoczony.
Potem znów zaczął oddychać głębiej - oddychał tak przecież przez ostatnie kilka godzin - i
pomyślał o Blondynce, o Sally, Beverage'u i o tym, co stało się w Tring. Jego ciało straciło
wszelką energię. Czuł się tak, jakby był na swojej wyspie i spędził cały dzień pływając.
Dziesięć godzin snu. Przynajmniej tyle. Aż tak był zmęczony. Ostatnią rzeczą; jaką zdołał
usłyszeć, był świergot ptaków na wierzchołku drzewa - ptaki mówiły mu: dobranoc... Nagle
rozległo się głośne pukanie do drzwi, stawało się coraz głośniejsze i Scylla był tego
świadomy. Jednak nie miał wystarczająco dużo siły, by wstać i dojść do drzwi. Ktoś pukał i
pukał. Scylla zamrugał oczami, lecz jego mózg nie pracował w tej chwili na normalnych
obrotach. Pukanie nie ustawało. Wstał w końcu z łóżka i dowlókł się do drzwi. Zobaczył twarz
zmieszanego gońca. Chłopak trzymał jakąś paczkę. Nastąpiła szybka wymiana słów.
Przesyłka została doręczona adresatowi. Goniec odszedł. Scylla zamknął drzwi i rozpakował
paczkę. Wewnątrz znajdował się magnetofon. Scyllę kusiło, aby zostawić magnetofon na
stole i wrócić z powrotem do łóżka. Jednak w tej chwili był już na tyle przytomny, że wiedział,
iż nie wolno mu tego zrobić. Wcisnął odpowiedni guzik i poczuł się zaskoczony słysząc głos
zza grobu - głos Beverage'a. -...odwaliłem popołudniową pracę i kazałem sekretarzowi, aby
dostarczył to pod wskazany adres. Miał bardzo dokładne instrukcje. Jeśli byłeś w hotelu
wcześnie rano, powinieneś był odebrać przesyłkę - dokładnie pół godziny przed brzaskiem.
Gdybyś jej nie odebrał, miała być odesłana z powrotem do mojego biura. Słuchając mnie
teraz, z pewnością dumny jesteś z tego, czego dokonałeś. Uwierz mi - nie masz powodu.
Jest to mój triumf - nie twój. Mój podwójny triumf - zarówno w życiu zawodowym, jak i
osobistym. Moje pierwsze zwycięstwo nad tobą. Przychodzi kiedyś taki dzień... Scylla
doszedł do wniosku, że na razie nie usłyszał nic godnego uwagi. Miał ochotę wyłączyć
magnetofon i cisnąć go w kąt - byłby to z pewnością jego triumf. Po prostu koniec z nudą -
przestać tego słuchać. Wiedział jednak, że nie może tego zrobić. Beverage miał umysł
szachisty, potrafił przewidywać ruchy przeciwnika; Scylla wiedział, że warto było słuchać
dalej, Beverage z pewnością powie coś ciekawego, musi się jednak najpierw "rozgrzać".
-...przychodzi na każdego. Możesz zadawać sobie pytanie, dlaczego nienawidziłam cię przez
wszystkie te lata - może to jakiś uraz z dzieciństwa, a może jakaś obsesja? Odpowiedź jest
bardzo prosta. Uwielbiam rywalizować z innymi - a od samego początku byłeś we wszystkim
lepszy ode mnie. W pracy, poza pracą, lepiej wiodło ci się w życiu, byłeś lepszy w łóżku. Czy
ktoś, kto kocha rywalizację i ciągle przegrywa, może zaprzyjaźnić się z własnym rywalem?...
Zdrzemnij się - pomyślał Scylla. Zrób to. Beverage to zrobił. -...Przypuszczam, że
zlikwidowałeś dzieci w Tring. Chcę cię zapewnić, że było to zupełnie bezcelowe. Zniszczyłeś
egzemplarze z defektami, które i tak były przeznaczone na straty. W dniu, kiedy zginął
Webster, sprawdzaliśmy serię próbną i rozpoczęliśmy wysyłkę. W ważniejszych krajach
rozmieściliśmy około pięciu tysięcy dzieci, wszystkie są zaprogramowane i czekają tylko na
sygnał, by przystąpić do akcji; umieściliśmy je wszędzie - w szafach, pudłach, kasetach,
rowach, lasach. Rozpoczynamy akcję dziś o zmierzchu... (Zdarzyło się to w Denver siedem
godzin wcześniej. Dwoje małych dzieci zapukało do drzwi jakiegoś mało reprezentacyjnego
domu. Jedno rozpłakało się, a drugie zaczęło je pocieszać: - Nie płacz, Meathead. - Płaczące
dziecko wydusiło z siebie: - Archie, nie mogę się powstrzymać. - W tym momencie otworzyły
się drzwi, pojawiła się kobieta w szlafroku, która powiedziała: - O co chodzi? - Chłopcy
wyglądali na braci i gdyby nie różnica wzrostu, mogliby uchodzić za bliźniaków. Starszy z
nich powiedział: - Wypadliśmy z zakrętu i złapaliśmy gumę, nasz tata ma kłopoty z sercem,
potrzebujemy pomocy, proszę, proszę nam pomóc. - Kobieta odpowiedziała: - Zaraz
przyjdzie mój mąż. - Po chwili zszedł po schodach mężczyzna, który pospiesznie włożył
ubranie, nachylił się nad chłopcami i zaczął z nimi rozmawiać; jego głos działał na nich
kojąco. Nazywał się Arthur Minnifield i był generałem - trzecim pod względem ważności w
organizacji NOMAD, jego bezpośredni przełożony mieszkał po drugiej stronie ulicy; gdy
generał nachylił się nad dziećmi, doznał szoku - dom jego przełożonego wyleciał w powietrze.
Już nigdy później nie przeżył takiego wstrząsu.) -...mówiąc całkiem szczerze, musieliśmy się
z tym wszystkim pospieszyć, choć dodatkowe eksperymenty są zawsze pomocne, ale
zmusiły nas do tego pewne wydarzenia - czy słyszałeś o "brytyjskiej chorobie"? Europejczycy
tak właśnie nazywają falę terroru, która ostatnio rozprzestrzeniła się w Anglii. Scylla, ¯ądni
Krwi dają o sobie znać nawet tutaj, w ostatnim miejscu na ziemi, gdzie kulturalne zachowanie
ciągle coś znaczy i jest nawet traktowane jako sposób życia. Coś takiego może złamać
człowiekowi serce... (Zdarzyło się to godzinę później w Paryżu na Champs Elysees. Dwaj
krępi mężczyźni szli szybkim krokiem w świetle wczesnego poranka. Jeden z nich był
Rosjaninem, drugi Francuzem. Obydwaj byli czołowymi naukowcami w dziedzinie fizyki
jądrowej. Podbiegło do nich dwoje pucołowatych francuskich dzieci, uśmiechały się i wesoło
gaworzyły. Naukowcy przystanęli. Nie można było nie uśmiechnąć się do takich dzieci.)
-...Scylla, Teoria Małego Wybuchu znalazła obecnie swoje zastosowanie. Mam ogromną
nadzieję, że w ciągu najbliższej godziny zginie większość najbardziej znaczących ludzi. Jak
się domyślasz, wywoła to chaos. A jaki będzie rezultat tego chaosu? Pokój. Mówię całkiem
poważnie, Scylla. Webser nie uwierzył mi, gdy mu to zasugerowałem, mianowicie, że jego
cudowne dzieci mogą przynieść pokój. Tak więc próbowałem się go pozbyć. I odniosłem
sukces. A czy wiesz, dlaczego nastąpi pokój?... Scylla słuchał teraz uważnie. Beverage
odzyskał w tej chwili pełną samokontrolę, mówił powoli i z namaszczeniem niczym pastor w
kościele baptystów, który odpowiednią modulacją głosu oddziałuje na stan psychiczny
wiernych. ...Ponieważ Anglia będzie rządzić światem. Przywódcy wszystkich innych krajów
zostaną zdziesiątkowani. Tu, na miejscu, również niektórzy będą musieli odejść - zniknie
kilku zgrzybiałych ministrów, a niektóre pomniki świętości wylecą w powietrze. Ale sama
Anglia przetrwa ten okres bez większych wstrząsów - po prostu musi tak być. Jedyną szansą
na utrzymanie pokoju są rządy takiego kraju, który nie chce dopuścić do wojen. W takich
krajach jak Ameryka, Chiny, Rosja, jak również w nowo powstałych państwach wiedzą tylko
co to krew. świat osiągnął szczyty rozwoju, gdy rolę przywódcy wzięła na siebie Anglia;
Scylla, Anglicy spisali się lepiej niż jakikolwiek inny naród, od wieków nie było w historii tak
pozytywnego przykładu rządów; Anglicy mają to we krwi - robili to najlepiej w przeszłości i
historia powtórzy się... (W tym samym momencie w Tokio - lecz według wskazówek zegara
dziewięć godzin później - odbywało się spotkanie ważnych bankierów i biznesmenów. Do
drzwi zapukała dyskretnie sekretarka, przeprosiła, że przeszkadza w obradach, była
zmieszana i zaciskała mocno dłonie, poinformowała zebranych, że jedno z dzieci na
korytarzu, syn któregoś bankiera nagle dostał ataku i wije się z bólu; powiedziała, że
potrzebna jest pomoc lekarza; przewodniczący zebrania zapytał wtedy: - Syn? Czyj syn? -
Potem pojawiło się w drzwiach dwóch uroczych japońskich chłopców, jeden z nich złapał się
za brzuch, drugi trzymał się kurczowo sekretarki, chłopcy uśmiechali się; zebrani w sali
mężczyźni spojrzeli na nich ze zdziwieniem, potem na siebie - i wtedy nastąpił wybuch.)
-...Scylla, cały świat będzie prosił Brytyjczyków, by objęli rolę przywódców, pierwszym
powodem, dla którego tak się stanie, jest to, że będzie to jedyny kraj posiadający stabilną
władzę. świat uzna również zdolności przywódcze Anglików. Nie masz dzieci podobnie jak ja,
ale pomyśl, jaki wspaniały dar zostawimy przyszłym pokoleniom. Jestem największym wśród
Bogobojnych. Jedynym, który potrafi sprawić, aby to wszystko stało się rzeczywistością. A ty?
Słuchając tego, prawdopodobnie uśmiechasz się z politowaniem. Będziesz cierpiał. Tak
bardzo i tak długo. Zbliża się chwila mojego osobistego triumfu. ¯yczę ci miłego dnia...
Człowiek, który zaczynał wpadać w samozachwyt, nagle zamilkł. Scylla wyłączył magnetofon.
Gdzieś z oddali doszedł jakiś dziwny niebezpieczny hałas. Scylla popędził do okna i spojrzał
w kierunku Tamizy; w tafli wody odbijały się promienie porannego słońca, Scylla spojrzał w
górę i zobaczył płonącą wieżę Big Bena... `ty ...po zakończeniu... `ty Gdy pożar trwał już pół
godziny, jakiś mędrzec ogłosił w programie BBC o godzinie #/6#ł0, że jest to z pewnością
pierwszy zakrojony na tak szeroką skalę atak terrorystów. Scylla oglądał telewizję w swoim
hotelowym apartamencie i był zaszokowany ignorancją spikera, który utrzymywał, że jedyną
pewną informacją było to, że Arafat i Chomeini przystąpili do wspólnego działania z Kadafim.
O #/6#40, gdy trzech głównych doradców Kadafiego zginęło w wyniku zamachu bombowego,
a sam Kadafi niemal spłonął żywcem, teoria wygłoszona przez mędrca z telewizji straciła
nieco na swej wiarygodności. Scylla z uwagą śledził wiadomości, które w tej chwili wypełniały
cały telewizyjny program, nie wspomniano jednak o dzieciach ani o możliwości odrodzenia
się starych imperiów. Podawano jedynie liczbę ofiar; po jakimś czasie, o godzinie #/6#45,
zginął w wyniku eksplozji bomby pierwszy Amerykanin - członek gabinetu, a zaraz po nim
sędzia Sądu Najwyższego, który był mężczyzną w podeszłym wieku. Gdy napływały coraz
gorsze wiadomości, pojawił się w telewizji następny mędrzec, który stwierdził, że choć nie
jest to właściwy czas na propagowanie idei szowinistycznych, to jednak nie można nie
zauważyć, że dzięki zastosowaniu odpowiednich środków Wielkiej Brytanii udało się uniknąć
poważniejszych ataków ze strony terrorystów. O godzinie siódmej nadeszła wiadomość, że w
wyniku eksplozji zniszczeniu uległ Biały Dom, lecz na szczęście prezydenta nie było w
pobliżu, gdyż właśnie znajdował się na pokładzie helikoptera lecącego z Camp David.
Wiadomości o nieszczęściach napływały teraz bezustannie. Jedna straszna wiadomość
prześcigała drugą - były nowe ofiary: minister obrony Francji; czterech członków Politbiura w
Moskwie, którzy właśnie wysiadali ze swoich limuzyn; kilkunastu naukowców przebywających
na zjeździe w Szwajcarii zostało zgładzonych w wyniku jednego wybuchu; następne
informacje i znów następne - o #/7#20 świat został ogarnięty niesłychanym chaosem; BBC
połączyła się z telewizją amerykańską, następnie z Madrytem i w tej właśnie chwili
pokazywała pierwsze zdjęcia zniszczeń; zupełnie zrozumiałą rzeczą była panika, w jaką
wpadł spiker, gdy okazało się, że do godziny siódmej wybuchło trzy tysiące bomb, piętnaście
minut później liczba wybuchów osiągnęła cztery tysiące, o siódmej trzydzieści zbliżała się do
pięciu tysięcy. Nikt nie wiedział, ile eksplozji ma jeszcze nastąpić. Scylla wiedział. Wiedział
bardzo wiele. Miał pewność, że nastąpią jeszcze większe zniszczenia, ale był przekonany
również o tym, że oczekiwania Beverage'a w sumie nie spełnią się - przy życiu pozostało
jeszcze zbyt wiele liczących się osobistości. W Ameryce zginęło czternastu senatorów, ale
nadal pozostało osiemdziesięciu sześciu, którzy mogli działać równie niekompetentnie jak do
tej pory. Podobne statystyki zanotowano w innych krajach. Dokonane zniszczenia z
pewnością nie miały precedensu w ostatnich dziesięcioleciach. Ale Beverage zanadto
pospieszył się, powysyłał dzieci za wcześnie, zanim jeszcze wszystko zostało dopracowane
w szczegółach, świadczyły o tym nadchodzące raporty na temat wybuchu na polu
kukurydzy... w Ameryce, odległym o milę od domu gubernatora. Dzieci eksplodowały zbyt
wcześnie albo zbyt późno, oczywiście nie wszystkie, ale niektóre z nich. Telewizja zaczęła
ulegać ogólnej histerii, ale Scylla wiedząc, ile było bomb, zdawał sobie sprawę z tego, że
eksplodowały już wszystkie - wzrastająca fala przemocy w Wielkiej Brytanii osiągnęła już
swój szczyt. Scylla wstał, podszedł do okna i zobaczył, że ogień na tarczy wielkiego zegara
został opanowany. Ale następnym razem płomienie nie zostaną ugaszone, gaszenie pożaru
okaże się kiedyś nieskuteczne; wtedy znów zostanie otwarte "okno" i wzrośnie sprzedaż
zabawek, a mechaniczne zabawki będą się cieszyć ogromnym powodzeniem. I wówczas do
władzy dojdą ¯ądni Krwi i cały świat usłyszy tak długo tłumione okrzyki triumfu. Niech ich
szlag, pomyślał Scylla, wiedział, że nikt nie może nic na to poradzić; w takiej sytuacji można
było jedynie być blisko tych, których się kochało i nie pozwolić im odejść; Scylla też miał
kogoś takiego, kogo bardzo kochał, pamiętał, że Perkins ostrzegał go, że jeśli kiedykolwiek
skontaktuje się z Babem, będzie to wielkie ryzyko dla jego brata, czy jednak świat nie był już
w tej chwili wystarczająco niebezpieczny? Nawet zaczerpnięcie tchu wymagało teraz dużej
odwagi; Scylla podszedł więc do telefonu, połączył się z informacją w Nowym Jorku i spytał o
numer swojego brata, zapytał o Thomasa Levy, mieszkającego przy Riverside Drive i kiedy
otrzymał już właściwy numer, zadzwonił; usłyszawszy głos Babe'a, przez chwilę nie był w
stanie wykrztusić ani słowa, ale był równocześnie zadowolony. Ale to nie był Babe, był to
tylko jego głos nagrany na taśmie, który przekazywał najwspanialszą informację, że on i
Melissa - dzięki Bogu - przebywają w hotelu Bloomsbury w Londynie. W Londynie! Scylla nie
musiał się pakować, jechać na to okropne lotnisko Heathrow i siedzieć cztery godziny w
samolocie czytając autobiografię Jane Rusell - wszystko, co musiał w tej chwili zrobić, to
ogolić się, ubrać, sprawdzić adres i wsiąść do taksówki. Pieprzyć golenie - pomyślał Scylla -
gdy wrzucał na siebie ubranie, wyszedł na korytarz, następnie złapał taksówkę i podał adres
Bloomsbury, stanął przed hotelem - niezbyt reprezentacyjnym, lecz posiadającym swój
własny charakter; dochodziła #/8#ł5. O #/8#40 zatrzymał się przy drzwiach Babe'a, podniósł
rękę aby zapukać. Ale zawahał się przez chwilę - ciekawe czy ten moment, czy to ponowne
połączenie może w jakiś sposób zaszkodzić jego ukochanemu bratu? Nie. Ależ nie. Nikt nie
rozpoznałby jego twarzy. Nikt nie znał jego nazwiska. Scylla posiadał niewielką fortunę w
gotówce, były to dolary i funty, które Perkins dał mu kiedyś w Ameryce. W tej chwili nikt inny
nie mógł się czuć bardziej bezpiecznie niż Scylla. A może wszyscy wybiorą się na wycieczkę
- Babe, jego frau, wynajmą łódź i popłyną na Karaiby, może uda mu się odnaleźć wyspę,
pokaże im wtedy ptaki, nauczy, jak tropić je wśród wierzchołków drzew... ...Scylla stracił
pewność siebie, gdyż w tej chwili odczuwał prawdziwy strach. Co będzie, jeśli nie wszystko
ułoży się po jego myśli? A jeśli Babe zapomniał? Jeśli te wszystkie lata wymazały go z
pamięci brata? - O! cześć; cieszę się oczywiście ze spotkania, wspaniale, że wpadłeś, nie
możemy teraz pogadać, ale zadzwoń koniecznie, będzie nam miło mieć cię znów przy sobie.
Scylla znów się zawahał. Po prostu bał się zapukać. Co powie, gdy otworzą się drzwi? Miał
zamiar powiedzieć coś, co mogłoby rozładować napięcie, coś, co brzmiałoby na przykład tak:
- Mój Boże, myślałem, że cię nie zastanę. - Chciał w jakiś specjalny sposób okazać bratu
swoje względy, powiedzieć coś, o czym wiedzieli tylko oni dwaj. W końcu zapukał i po chwili
pojawił się w drzwiach rozczochrany mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat; spojrzał na
przybysza z zaciekawieniem i powiedział: - Tak? Ale przybrałeś na wadze - chciał powiedzieć
Scylla. - Przytyłeś, nie powiem. W studenckich czasach byłeś taki szczupły, teraz jesteś
profesorem, masz żonę, być może w drodze jest dziecko... -...tak? - powtórzył mężczyzna.
Scylla stał bez ruchu zastanawiając się, co ma powiedzieć. W chwili, gdy trzeba było działać,
był zupełnie bezradny. Ten człowiek, który potrafił się wspinać po murach, biegać jak
sportowiec, człowiek, który z najgorszych opresji wychodził cało, zabijając przeciwników,
ktoś, kto pozbywał się potworów o umyśle szachisty, ktoś kto... -...myślę, że to jakaś
pomyłka. - Mówiąc to, mężczyzna chciał zamknąć drzwi. Scylla nie pozwolił mu na to i głośno
wypowiedział pięć słów: - Babe, to nie była farba. Babe zamrugał oczami, zamrugał jeszcze
raz, po czym wpadł Scylli w ramiona, z oczu trysnęły mu łzy; chciał coś powiedzieć, ale nie
mógł wykrztusić ani słowa, Scylla wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi, wziął w ramiona
zapłakanego dzieciaka - czyż tak mógł się zachować profesor? - i zdobył się jedynie na to, by
powiedzieć: - Już wszystko dobrze, już dobrze, już dobrze. - Babe na tyle zapanował nad
sobą, by przynajmniej wykrztusić: - Wiedziałem, wiedziałem, że wrócisz. - Scylla powiedział
wtedy: - Jestem tu, jestem - a Babe zapytał: - I nie wyjedziesz już nigdzie, prawda? - Scylla
potrząsnął głową i zaproponował, że mogliby wszyscy troje pojechać w podróż na Karaiby,
wynająć jacht, zapomnieć o całym świecie i lepiej się wzajemnie poznać. - Znam pewną
wyspę, myślę, że to miejsce przypadłoby ci do gustu. - Babe powiedział tylko: - Umowa stoi,
a potem dodał: - Szkoda, że nie ma z nami Melissy. - Scylla zapytał, gdzie jest i Babe zaczął
opowiadać: Melissę zatrudniła bardzo duża firma z branży rozrywkowej, płaciła jej krocie,
rozrywka to przecież wspaniały interes - tylko w zeszłym roku dwieście milionów ludzi
odwiedziło amerykańskie wesołe miasteczka, być może na całym świecie liczba ta osiągnęła
pół miliarda; ostatnio wezwali Melissę jako eksperta w dziedzinie różnych dialektów...
-...jakich dialektów? - zapytał Scylla... - Chodziło o te dzieci - wytłumaczył Babe. - Posłuchaj,
ta firma miała dzieci - to nie były jednak prawdziwe dzieci, powiedziano Melissie, że cała
sztuczka polega na tym, że gdy takiemu dzieciakowi zapłaci się jakąś sumę pieniędzy i
określi się miejsce, z którego się pochodzi, wtedy dziecko zacznie mówić, używając
odpowiedniego dialektu. W tym momencie Scylla próbował nie słuchać już dalszego ciągu
opowieści brata, starając się powrócić myślami do śpiewu ptaków; jednak raz po raz padały z
ust Babe'a słowa, które Scylla tak dobrze znał: "Tring", "Webster". Babe opowiadał dalej o
tym, że ostatnio Melissa pracowała ponad siły, prawie całą ostatnią noc zmuszona była
spędzić w pracy, wykonując jakieś pilne zlecenie. Scylla nie musiał już nawet oglądać zdjęcia
ślubnego swojego brata i ładnej brunetki - teraz wiedział już wszystko: wiedział, dlaczego
nagrany na taśmie głos Beverage'a wyrażał tyle radości; wiedział, dlaczego Beverage z taką
wielką ochotą przystał na pomysł Perkinsa, by ściągnąć go z powrotem do kraju. Scylla wlepił
oczy w Babe'a, który ponownie poczuł się bezradny, do oczu napłynęły mu łzy, zbliżył się do
brata i wyszeptał: - Uściśnij mnie mocno. W tym momencie obaj bracia zapłakali...
ą / ą